Martha Wells Łowcy czarnoksiężników @@1 Vienne, Ile-Rien Była dziewiąta wieczorem. Tremaine bezskutecznie próbowała znaleźć metodę popełnienia samobójstwa, które sąd uznałby za śmierć z przyczyn naturalnych, gdy nagle rozległo się łomotanie do drzwi. – A niech to diabli! Kilka książek traktujących o różnych truciznach zsunęło się jej z kolan, kiedy wstawała ze zbyt miękkiego fotela. Został jej w ręku tylko drugi tom „Medycyny sądowej”, w którym założyła sobie palcem miejsce, gdzie skończyła czytać. Poszukiwania niemożliwej do wykrycia trucizny nie szły jej najlepiej: lekarze-czarnoksiężnicy potrafili je bardzo dobrze rozpoznawać, ona zaś nie chciała, żeby wyglądało na to, że została zamordowana. Krwotok śródczaszkowy wydawał się niezłym pomysłem, tyle że trudno go wywołać samodzielnie. W końcu wywodzę się z Valiarde’ów, więc powinnam znaleźć jakieś rozwiązanie, pomyślała. Owijając się kocem, ruszyła do drzwi, torując sobie drogę pośród stosów książek. Biblioteka w Coldcourt doskonale nadawała się do jej potrzeb, gdyż zawierała rozliczne dzieła na rozmaite tematy, w tym wszystko, co napisano w cywilizowanym świecie na temat morderstw i różnych okaleczeń ciała. Hol był ciemnawy: oświetlała go tylko jedna żarówka, osadzona w starej gazowej lampie, umieszczonej nad schodami. Jej blask wydobył z mroku pożółkły tynk na ścianach, stare, drewniane boazerie i błękitntozłoty wzorzysty dywan na gładkiej, kamiennej posadzce. Nazwa Coldcourt doskonale oddawała charakter budowli: zanim Tremaine dotarła do drzwi frontowych, jej bose stopy doszczętnie przemarzły. Dała swojej gospodyni wychodne na dzisiejsze popołudnie i wieczór, a teraz tego pożałowała, ale przecież nie mogła przewidzieć, że znalezienie odpowiedniego rozwiązania zabierze jej aż tyle czasu. W takim tempie nie zdąży umrzeć do końca tygodnia! Nieproszony gość wciąż walił do drzwi. – Kto tam?! – krzyknęła, powątpiewając, czy przybysz ją w ogóle usłyszy. Coldcourt, zbudowany jako wiejska rezydencja, miał mury z grubego kamienia, które doskonale chroniły przed chłodem vienneńskich zim. Usytuowany pośród innych, równie starych posiadłości, tuż za granicami miasta, ów dwór rozsiadł się szeroko na zaniedbanych gruntach, roztaczając wokół wdzięk swych asymetrycznych kształtów i zdobionych blankami wieżyczek. Drzwi miały kilka cali grubości, a stare, dębowe drewno pokrywała wytłaczana płyta z ołowiu, która wcale nie była wyłącznie dekoracją: stanowiła ochronę przed kulami lub próbami włamania. Okna nad drzwiami wykonano z grubego szkła ołowiowego, wzmocnionego srebrnym drutem, a zgodnie z obowiązkiem zaciemnienia zasłony były szczelnie zaciągnięte. Wszystkie budynki miały zasłony zaciemniające, wymagane przez Centrum Obrony Cywilnej, ale pozostałe środki bezpieczeństwa należały do cech szczególnych Coldcourt. Tyle tylko, że wszystkie strażniki, chroniące przed atakami czarnoksięskimi w obecnej sytuacji nie mogły się na wiele przydać. – To ja, Gerard! – rozległ się stłumiony głos. – O Boże. – Tremaine oparła ze znużeniem czoło o chłodną, drewnianą płytę drzwi. Wyznaczony testamentem jako zarządca majątku jej ojca, Guilliame Gerard był też prawnym opiekunem dziewczyny, dopóki nie ukończyła lat dwudziestu jeden, ale w ostatnich czasach nie widywała go zbyt często. W pierwszej chwili pomyślała, że pewnie dostał list od kierowniczki grupy straży obywatelskiej, do której należała. Tremaine przystąpiła do tej grupy, gdyż pracowała ona w zbombardowanych okolicach miasta i wielu jej członków, nawet doświadczonych policjantów czy też strażaków albo byłych żołnierzy, zginęło od niewypałów lub pod gruzami zawalonych budynków. Drobna kobieta, która w szkole nigdy nie przodowała na gimnastyce, nie miała prawa przetrwać nawet tygodnia w podobnej roli. Tremaine mogła więc liczyć na to, że zakończy życie, nie zyskując więcej uwagi niż wzmianka na jednej z list ofiar opublikowanych w prasie. Każdy inny sposób musiałby doprowadzić do oficjalnego śledztwa, które bez wątpienia ujawniłoby bardzo nieprzyjemne fakty na temat niedawnej przeszłości jej rodziny, a Tremaine wcale by sobie tego nie życzyła. Tyle tylko, że pracując już sześć miesięcy w straży obywatelskiej, wciąż pozostawała przy życiu. Z pewnością nadal nie umiałaby odbić piłki tenisowej, ale nauczyła się wspinać, gramolić i przeciskać pośród ruin niczym wiewiórka, unikać spadających kawałków gruzu, a kiedy z na pół zasypanej piwnicy wyskoczył na nią ghoul, instynkt podpowiedział jej, by zatłuc go kawałkiem ołowianej rury, w ten sposób triumfując nad pragnieniem samounicestwienia. Jednak po pół roku igrania ze śmiercią kierowniczka grupy poinformowała Tremaine, iż należy się jej miesiąc urlopu, a dopiero potem będzie mogła odpracować następną turę. Dziewczyna zaprotestowała z patriotycznym zapałem, który wzbudziłby niewątpliwy podziw jej przyjaciół z teatru, gdyby ci oczywiście znajdowali się jeszcze przy życiu. Musiała jednak ugiąć się na widok wyrazu oczu swojej zwierzchniczki. Była nią bowiem księżna Duncanny, która nawykła do zarządzania swym wielkim majątkiem, a w dodatku na samym początku wojny przeszła szkolenie jako pielęgniarka. Była zatem zbyt spostrzegawcza i kiedy Tremaine spojrzała jej w oczy, pomyślała natychmiast: „Ona wie”. Domyśla się, dlaczego tu jestem. Należało zatem opuścić straż obywatelską i znaleźć jakiś inny sposób. Na pewno skontaktowała się z Gerardem. – A niech to wszyscy diabli. – Tremaine, krzywiąc się, przekręciła wielki klucz i otworzyła ciężką zasuwę. Gerard wślizgnął się do środka, z nawyku szybko zamykając za sobą drzwi, żeby jak najmniej światła wydostało się na zewnątrz. Istniało nikłe prawdopodobieństwo, by peryferie Vienne miały się stać przedmiotem ataku z powietrza, a Tremaine nie słyszała dzisiaj w radiu żadnych ostrzeżeń o bombardowaniach. Przybysz był wysokim mężczyzną około czterdziestki, o ciemnych, lekko tylko przyprószonych siwizną włosach. Krawat przekrzywił mu się, a na tweedowej marynarce było widać ciemne plamy. Gdy z zakłopotaniem przyglądał się dziewczynie, w jego okularach odbijało się światło żarówki. – Tremaine, przepraszam za to najście, ale stało się coś strasznego. Zniszczyli strażniki, pomyślała, patrząc na niego tępo. Pałac zburzony. Poczuła, jak w piersi wzbiera jej histeryczny śmiech. Nie będzie żadnych długotrwałych dochodzeń ani przykrych artykułów w gazetach. Gardier zwyciężyli, a ona może teraz rozbić sobie głowę kamieniem i nikt temu nie poświęci najmniejszej uwagi. – Zbombardowali pałac. – Nie. – Gerard popatrzył na nią dziwnie. – Nie, to nie jest aż tak straszne. – Zaczerpnął gwałtownie tchu, starając się zebrać myśli. – Przyszedłem w sprawie projektu. Nasza ostatnia próbna kula uległa zniszczeniu. – Och. – Tremaine zwilżyła wargi, usiłując ogarnąć sytuację. Mówił o projekcie prowadzonym przez Instytut Obrony imienia Villera znajdujący się poza miastem. Mocniej otuliła się kocem i wygodniej ujęła grubą księgę, idąc za Gerardem w głąb holu. – Czy chcesz, żebym wypisała ci czek? – zapytała. W mieście byli ludzie, którzy zajmowali się tym i innymi finansowymi sprawami Instytutu, ale może ich biura zostały zburzone lub ewakuowane. – Myślałam, że rząd zarekwirował dla was wszystko, czego wam trzeba. Gerard zatrzymał się i spojrzał na nią ze zniecierpliwieniem. – Tremaine, posłuchaj... – Zamrugał, dostrzegając wreszcie jej ubiór. – Czy to twój nocny strój? – To kitel. Kitel artysty. – Większość ubrań Tremaine uległa zagładzie; krawcowa, u której je sobie szyła, zamknęła swój zakład i opuściła miasto, a ona, Tremaine, nie miała najmniejszej ochoty wystawać godzinami w kolejkach do sklepów. – Ja... Nieważne. No... co się stało? – Kula, której używaliśmy w eksperymencie, uległa zniszczeniu – wyjaśnił Gerard. – To był prototyp Riardina kuli Villera, ostatni, jaki mieliśmy. Teraz już zrozumiała. – Zniszczona? – Czując nagły gniew, rzuciła „Medycynę sądową” na marmurowy stolik. – Co to ma u diabła znaczyć? Przez kogo? – Przez Riardina. – Spoglądając na nią ponuro, Gerard poprawił okulary. – Zabiła go i zniszczyła samą siebie. Tremaine odetchnęła głęboko i objęła palcami nasadę nosa. – Idiota – mruknęła. Nie było się czemu dziwić. Ten projekt przyprawił o śmierć niejedną osobę. – To przez nadgorliwość – przyznał Gerard. – Jednak nie mieliśmy nikogo lepszego niż on. Teraz ja zostałem czarnoksiężnikiem najwyższej rangi w tym projekcie. – Głęboko zaczerpnął tchu, jakby jeszcze się nie oswoił z tą myślą. Tremaine podniosła na niego wzrok, marszcząc brwi. Uniwersytet w Lodun został zapieczętowany przez swoje własne strażniki i znajdował się pod stałym atakiem Gardier. Przez dwa ostatnie lata nie można się tam było dostać i nikt nie zdołał zbliżyć się doń na tyle, żeby odkryć, czy uwięzieni w środku czarnoksiężnicy i mieszkańcy miasta żyją jeszcze, czy nie. Od tego czasu zostało niewielu czarnoksiężników, którzy nie zostali oddelegowani do obrony granic i wybrzeża. Gerard reprezentował przyzwoity poziom, ale daleko mu było do błyskotliwości Riardina. Samobójstwo dawało tę dodatkową korzyść, że nie trzeba było przyglądać się, jak giną przyjaciele. – Gerardzie... – Dwie pozostałe kule były dostosowane do Riardina. On je wykonał i on z nimi pracował. Nie ma teraz czasu, żeby zrobić następną dla mnie. – Uważnie przyglądał się dziewczynie. – Potrzebuję prototypu Damala. – Och. – Arisilde Damal był największym czarnoksiężnikiem w historii Ile-Rien. Tremaine nazywała go wujkiem Ari. Teraz przez chwilę przyglądała się Gerardowi, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi, a potem zrozumiała, że prosi ją o pozwolenie. – Ach, tak. Ależ oczywiście. Gerard ruszył na górę, ale zatrzymał się, zdziwiony, gdy dziewczyna zawróciła do biblioteki, wlokąc za sobą koc. – Nie trzymasz jej w sejfie na górze? – Czuje się samotna. Tam jest ciemno i zimno. Pewnie dlatego właśnie dwie pozostałe kule umarły. – Na początku istniały trzy takie przedmioty, skonstruowane przez Edouarda Villera, przybranego dziadka Tremaine, przechowywane w tajemnych skrytkach na strychu w Coldcourt. Dwie spokojnie oddały ducha po latach bezczynności, a jedna została zniszczona osobiście przez Arisilde Damala, podczas wykonywania wyjątkowo silnego zaklęcia. Kiedy ojciec Tremaine, Nicholas Valiarde, ufundował Instytut Villera, który miał kontynuować dzieło Edouarda, Arisilde, współpracując ze specjalistami w filozofii naturalnej, odtworzył pierwotny projekt Villera. Tremaine poprowadziła swego gościa do biblioteki. Książki już dawno temu przestały się mieścić na sięgających sufitu półkach i zajmowały też sąsiedni salonik, jak również kilka pokoi na piętrze, ale tu wciąż znajdowała się główna część kolekcji. Choć biblioteka pilnie wymagała odkurzenia, pozostawała mimo to najprzyjemniejszym pomieszczeniem w całym domu, ze swymi różnobarwnymi, starymi parscyjskimi dywanami i miękkimi fotelami. Był to też jedyny pokój, w którym na ścianach nie było widać jaśniejszych prostokątów po zdjętych obrazach, które milcząco przypominały o stale obecnej groźbie inwazji. Zgodnie z instrukcjami zostawionymi przez ojca Tremaine przeniosła jego kolekcję dzieł sztuki do zapieczętowanego skarbca, ukrytego pod biurami Przedsiębiorstwa Importowego Valiarde w Vienne, razem z częścią mebli, co starszymi książkami, biżuterią matki i innymi cennymi przedmiotami. Od tamtej pory miała wrażenie, że dom stał się pustą skorupą, w której nie zostało nic, nawet ona sama. Podeszła do stojącej pod ścianą szafki ze szklanymi drzwiami i otworzyła szufladę w poszukiwaniu klucza. – Raz jeszcze przepraszam za to najście. Wiem, że masz teraz urlop. – Gerard rzucił okiem na płonący na kominku skąpy ogień i stosy książek otaczające fotel. – Piszesz coś nowego? – Uhm. – Tremaine zrezygnowała z odnalezienia klucza pośród ogryzków ołówków, skrawków papieru i najrozmaitszych rupieci, zgromadzonych przez kilka dziesięcioleci, i mocnym szarpnięciem otworzyła drzwi szafki. Kula spoczywała na górnej półce, razem z licznymi pożółkłymi notatnikami i teczkami. Była nieduża, wielkości piłki do krykieta, składała się z pasów metalu o barwie miedzi, a w środku miała mnóstwo maleńkich kółeczek i zębatych przekładni. Tremaine wzięła ją z półki, tracąc na chwilę czucie w palcach po bezpośrednim zetknięciu z mocą, która drzemała w tym przedmiocie. Chuchnęła na kulę, która zrobiła się ciepła w dotyku. Przytrzymała ją przy piersi, zamykając drzwiczki. – Żadnych magicznych zamków? Żadnych tajemnych urządzeń? – zapytał z lekkim rozczarowaniem Gerard, podchodząc bliżej. – Rodzina Valiarde schodzi na psy. – Naprawdę? – Jako zaufany przyjaciel jej ojca, Gerard miał prawo do takiej uwagi, ale mimo to zabolała ona Tremaine. – Możesz od razu wbić mi nóż w plecy; po co tracić czas – mruknęła. – Przepraszam. – Rzeczywiście wyglądał na skruszonego, gdy odbierał od niej kulę. – Zawsze lubiłem tajemne magiczne zamki – dodał z żalem. – Ja także. – Tremaine przyglądała się, jak wewnątrz kuli błękitne i złote światełka gonią się po metalowych ścieżkach. Zdobycze alchemii i filozofii naturalnej, splatając się w jeden wzór, dawały kuli potężną moc, ale dziewczyna nie miała pojęcia, skąd się to bierze. Ta właśnie kula nigdy nie była badana w Instytucie. Wuj Ari dał ją Tremaine, gdy ta była jeszcze mała, w dniu kiedy jej ukochany kot umarł ze starości. Czarnoksiężnik powiedział wtedy dziewczynce, że okrucieństwem byłoby przedłużać życie zwierzęcia i ten przedmiot może także stać się jej przyjacielem. Wuj Ari nie zawsze grał w otwarte karty, ale był bardzo miły. Jako pierwszy rozpoczął wielkie badania Instytutu Villera i stał się też pierwszą ofiarą. – Daj jej minutę, żeby się rozgrzała – rzekła Tremaine. Gerard przyglądał się kuli z powagą. – Miałem ją w ręku, gdy Arisilde ładował ją po raz pierwszy, ale to było wiele lat temu. Czy łatwo jest się nią posługiwać? Wzruszyła ramionami. – Nigdy nie miałam z nią większych kłopotów, ale też nigdy nie używałam jej do rzucania prawdziwych zaklęć. – Nie trzeba było czarnoksiężnika, by uruchomić kulę, ale należało mieć choć odrobinę talentu do magii. Praprababcia Tremaine była potężną czarownicą i wszyscy w rodzinie jej matki mieli pewne zdolności magiczne, chociaż sama matka Tremaine została aktorką. Jako dziecko Tremaine dysponowała wystarczającym zasobem magii, żeby używać kuli do odnajdywania zagubionych zabawek, tworzenia prostych iluzji i kolorowych świateł, ale ten niewielki talent osłabł na skutek braku ćwiczeń. A teraz pewnie już nigdy nie zobaczy tej kuli. – Jak wam idzie? – spytała, nie spodziewając się optymistycznej odpowiedzi. – Poza tym, że Riardin wysadził się w powietrze? Oczywiście trudno to nazwać postępem, ale... Gerard zbyt dobrze ją znał, żeby się obrazić. – Myślę, że jesteśmy już blisko celu. Eksperyment, który przeprowadzał Riardin... Podszedł do zaklęcia z zupełnie innej strony. – Pokręcił głową, zdjął okulary i przetarł oczy. – Niewiele nam brakuje do rozszyfrowania tajników projektu Arisilde. – Więc wiecie już dokładnie, co zabiło wuja Ari i mojego ojca. – Tremaine pokręciła kulą, obserwując, jak iskry znikają w jej głębi. Urządzenie było dzisiaj bardzo aktywne, o wiele bardziej niż kiedykolwiek. Może dlatego, że nie wyjmowała go od zeszłego roku. Zeszłego roku? A może jeszcze dłużej? – Chcieli nas ochronić przed tym wszystkim, Tremaine – powiedział cicho Gerard. Machnął ręką w stronę zasłon, szczelnie zakrywających wąskie okna biblioteki. – Przed tą wojną. – Wiem. – Nicholas Valiarde i Arisilde Damal jako pierwsi odkryli ślady działalności Gardier, wrogów bez twarzy, którzy pojawili się znikąd i atakowali bez powodu, niszcząc bez trudu zarówno broń konwencjonalną, jak i magiczną. Nastąpiło to wiele lat przed tragicznym atakiem na miasto Lodun, zanim nieduży kraj o nazwie Adera został opanowany i użyty przez Gardier jako punkt wyjścia do ataków na Ile-Rien. Tremaine nie obwiniała Nicholasa i Arisilde za to, co nastąpiło później, po tym, jak ci dwaj, przez całe życie balansujący na cienkiej linii pomiędzy życiem a śmiercią, kilka razy z rzędu popełnili błędy w ocenie sytuacji. Wzdychając, Tremaine podała kulę Gerardowi. – Wuj Ari nigdy nie chciał tworzyć broni. Ostrożnie odebrał od niej kulę. – Wolałbym nie dramatyzować, ale ten przedmiot może okazać się ostatnim ratunkiem... – Popatrzył na kulę z konsternacją. – Wyłączyła się. – Nie. – Marszcząc brwi, Tremaine odebrała mu ją. Potrząsnęła nią lekko, na co Gerard skrzywił się, ale w końcu był przyzwyczajony do znacznie delikatniejszych instrumentów konstruowanych przez Riardina i innych specjalistów, którzy próbowali odtworzyć dzieło Arisilde. – Nic się nie stało. – Podała mu ją znowu, pokazując, że w głębi urządzenia nadal poruszają się światełka. Gerard odebrał od niej kulę, a Tremaine pochyliła się nad nią i zmarszczyła czoło, gdy urządzenie znowu zamarło. Pokręciła z irytacją głową i znowu wzięła instrument do ręki. – Kiedyś przecież działała, gdy chciałeś jej użyć, prawda? Potrząsnęła kulą, ale on szybko ją powstrzymał. – Może... Nie pracowałem z nią od ponad dziesięciu lat. Jeśli to dlatego... Nie mamy innych działających kul, żeby kontynuować nasze badania – rzekł. – Chcesz powiedzieć, że cię zapomniała? – Dziewczyna, ściągając brwi, wyciągnęła ku niemu rękę z kulą. – Spróbuj jej użyć, kiedy ją trzymam. Zrób coś prostego. Gerard, koncentrując się, położył palce na kuli. Przez chwilę Tremaine myślała, że nic się nie stanie. Potem wir magicznego światła przesunął się nad pięknym starym dywanem koło kominka, iskrząc jak złoty pył i sprawiając, że blask płomieni w kominku, a także światło żarówki w lampie, przygasły i zamigotały. Czarnoksiężnik odetchnął z ulgą i zdjął rękę z kuli. Światło zniknęło. – Nadal mnie pamięta, ale najwyraźniej potrzebuje także kontaktu z tobą. – Spojrzał jej uważnie w oczy. – Tremaine, wcale nie chcę cię o to prosić, ale... to chyba niezbędne dla dalszych badań. Jesteśmy bardzo bliscy sukcesu... Dziewczyna bezradnie rozejrzała się po bibliotece. Nie mogła sobie teraz pozwolić na żadne dodatkowe zajęcia. – Jestem właśnie w trakcie... wiem, że to niebezpieczne, ale gdybyś... Niebezpieczne. Tremaine popatrzyła na niego z błyskiem w oku. Doskonale. Kiwnęła głową. – Daj mi chwilę czasu. Muszę się przebrać. @@2 Wyspa Burz w pobliżu południowego wybrzeża Syrnai – Zobaczymy się, kiedy wzejdzie księżyc – powiedział Ilias, dodając w myślach: „Mam nadzieję”. W dole na wodzie Halian ostrożnie balansował na ławce łódki, kolebiącej się na niewielkich falach i stukającej o skalistą ścianę podmorskiej groty. Był wysoki, spalony słońcem i wysmagany morskim wiatrem, a długie, siwiejące włosy związał w prosty węzeł; Ilias nigdy nie myślał o nim jak o kimś starym, ale teraz niepokój sprawił, iż Halian wyglądał na swoje lata. – Jesteś pewien, że wiecie, co robicie? – zapytał, podając im zwiniętą linę. Ilias zaśmiał się i sięgnął po nią w dół. – Nigdy nie jestem pewien, że wiem, co robimy. – Wejście do groty, znajdujące się o jakieś dwadzieścia kroków od dziobu łódki Haliana, wpuszczało blade poranne światło i gęstą mgłę, która leżała jak wełniany koc na szarobłękitnej wodzie. Skała wznosiła się na tyle wysoko, że ich statek „Szybki” mógłby wpłynąć do środka, ale niebezpieczeństwo stanowiło dno, na którym spoczywały szczątki licznych statków. Lepiej niż Ilias czy też ktokolwiek inny pamiętał, że w głębi groty znajdował się port, stanowiący część starego, opuszczonego miasta, które zajmowało dalsze jaskinie, w większości zatopione teraz przez morze. Jednakże obecnie dostęp do kamiennych basenów portowych i falochronów blokowały drewniane szkielety wraków, splątane w jedną, gnijącą masę. W chłodnym, wilgotnym powietrzu unosił się odór rozkładu, gromadzący się w zasłonie z mgieł, którą jakiś czarownik utworzył przed wieloma wiekami dookoła wyspy. Nagłe szkwały i groźne prądy, które często porywały statki i rzucały je w otchłań, sprawiły, że miejsce to zyskało sobie nazwę Wyspy Burz. Haliana nie zachwyciła ta próba poprawienia nastroju. – Wiesz, co o tym sądzę – stwierdził poważnie, siadając z powrotem w kołyszącej się na falach łodzi. – Wszystko będzie dobrze – powiedział Ilias, zniecierpliwiony. Kiedy Halian przyszedł wczoraj z tą sprawą do Gilieada, wywołał jeden z tych długich, uprzejmych sporów, w których obie strony w zasadzie zgadzają się ze sobą, ale mimo to dyskusji nie można doprowadzić do pomyślnego zakończenia. Ilias nie miał pojęcia, jak się to skończyło; znudziwszy się, wyszedł i resztę wizyty Haliana przesiedział razem z pasterzami na murze zagrody dla kóz. Ze znajdującej się nad głową Iliasa szczeliny dobiegł głos Gilieada. – Czego on chce? Ilias wyciągnął się, żeby podać mu linę przez wąski otwór. – Stwierdził, że jesteśmy idiotami i chyba zamierzamy popełnić samobójstwo. – Powiedz mu ode mnie, że bardzo dziękuję za wsparcie – rzekł Giliead, ale w jego słowach nie było goryczy. – I niech pozdrowi mamę. Ilias pochylił się, żeby to przekazać, ale Halian tylko wywrócił oczami, mówiąc: – Słyszałem, słyszałem. – Sięgnął do wioseł, a Ilias zdjął cumę. Z ponurym wyrazem twarzy powiedział tylko: – Uważajcie na siebie. Ilias uśmiechnął się. Halian w nich wierzył; miał tylko dosyć oglądania stosów pogrzebowych. – Jasne. Nie oglądając się za siebie, Halian skierował łódkę w stronę wejścia do groty i wkrótce zniknął we mgle. Ilias zaparł się mocniej o śliską skałę i przepchnął przez otwór do ciasnego korytarza powyżej, szukając szpar w omszałym kamieniu, o które mógłby zaczepić palce. Giliead czekał na niego. Siedział w kucki i szukał czegoś w torbie. Szczelina ciągnęła się wyżej nad ich głowami, po czym znikała w cieniu, w miejscu gdzie nie docierało szare światło, dobiegające z wejścia do groty. – Gotów? – zapytał Giliead, odrzucając warkocze do tyłu i niezręcznie przekładając sobie przez głowę i ramię pasek torby. Przewyższał Iliasa wzrostem o całą głowę i w ciasnej szczelinie było mu niewygodnie. – Nie – odparł beztrosko Ilias. Szczelina była za mała nie tylko dla Gilieada, nie wystarczało tu także miejsca, by skorzystać z broni, której woleliby używać: łuki i oszczepy nigdy by tu się na nic nie zdały. Obaj mieli ze sobą miecze, przywiązane pasami do pleców, ale dobycie ich w tej ciasnocie byłoby niemożliwe. Giliead błysnął uśmiechem, a potem z powagą pokiwał głową: – Ani ja. – To chodźmy. Wspinaczka poszła im szybciej niż poprzednim razem, ale może dlatego, że Ilias wiedział teraz, że kiedyś wreszcie dotrą do celu. Szukając w zeszłym roku wyjścia z jaskiń, przypadkiem odkryli tę drogę, nie wiedząc, czy prowadzi do wyjścia, czy też zakończy się ślepo gdzieś w głębi góry. Szli w głębokich ciemnościach, a cuchnąca ciecz spływająca po skałach sprawiała, że było bardzo ślisko. Po jakimś czasie przestali słyszeć szum fal, uderzających o ściany położonej poniżej jaskini, i jedynymi dźwiękami, jakie im towarzyszyły, były ich własne oddechy, szuranie butów o kamień i od czasu do czasu przekleństwo, wymamrotane, gdy któryś z nich uderzył się w głowę albo otarł sobie skórę. Było im gorąco i brakowało powietrza, a Ilias wkrótce poczuł, że pot przykleja mu koszulę do pleców i piersi. Mimo to i tak tym razem wspinaczka wydawała się znacznie łatwiejsza niż zeszłoroczne schodzenie w dół. Giliead nakazał postój, gdy wydawało się, że są już w połowie drogi, a Ilias zaklinował się na niewidocznej w ciemnościach skalnej półce, zapierając się stopami o przeciwną ścianę szczeliny. Odsuwając lepkie kosmyki z czoła, stwierdził, że rozplótł mu się warkocz i przez chwilę zajmował się doprowadzeniem włosów do ładu. Gdy skończył, z trudem ściągnął z ramienia bukłak z wodą i napił się, a potem podsunął go w stronę, skąd dobiegały szelesty, świadczące o tym, iż Giliead wciąż nie może ulokować wygodnie swego wielkiego cielska. Kiedy Giliead oddał mu bukłak, Ilias zapytał: – Co w końcu postanowiliście z Halianem wczoraj wieczorem? – Że jestem uparty jak muł, a on jeszcze gorzej. – W jego głosie zabrzmiała smutna wesołość. Od chwili, kiedy pięć lat temu Halian poślubił matkę Gilieada, stając się jego ojczymem i głową domu, od czasu do czasu panowało między nimi napięcie. Problem ten nie istniałby, gdyby Giliead miał razem ze swoją siostrą Irisą własny dom, ale kiedy żył pod dachem, który obecnie należał do Haliana, powodowało to niekiedy pewne tarcia. – Jak muł? Wybrałbym inne słowo. – Ilias był tylko podopiecznym rodziny, bratem Gilieada z łaski, a nie dzięki więzom krwi, mógł zatem uporczywie trwać w neutralności. Pojawił się w domu Andrien jako dziecko, gdyż jego ubodzy rodzice nie byli w stanie utrzymać licznego potomstwa, a zwłaszcza chłopców. On i Gil nie wyglądali na braci, bo przodkowie Iliasa pochodzili z głębi lądu: byli niżsi i mieli jaśniejszą cerę, ród Gila zaś cechowały większy wzrost oraz ciemniejsze włosy i karnacja. Ludzie ci zamieszkiwali wybrzeże już w czasach, gdy jeszcze nie budowano statków. Giliead prychnął. Ilias usłyszał, jak znowu usiłuje usiąść wygodniej. W końcu Gil odezwał się: – Rozumie, że chcę się upewnić. – Że Ixion nie wrócił – dokończył Ilias. Do tej pory żaden z nich nie powiedział tego na głos, chociaż Ilias wiedział, że obaj myśleli o tym od czasu, gdy pojawiły się plotki. Mówiło się, że z wyspy znowu unosi się dym, a morze wyrzuca na plaże ciała kreatur podobnych do tych, które hodował Ixion. Nie było to wyłącznie ludzkie gadanie; w ciągu kilku ostatnich miesięcy zaginęło o wiele więcej łodzi rybackich niż zwykle, a co więcej, nie znajdowano nikogo, kto przeżył katastrofę, ani też żadnych wraków w miejscach gdzie małe łodzie zazwyczaj miewały kłopoty. Potem nie powróciła do portu składająca się z sześciu statków handlowych flota z Argot, a następnie odkryto, że dwie małe wioski zamieszkane przez ludzi zajmujących się zbieraniem pokłosia, położone nad brzegiem morza, zostały opuszczone przez mieszkańców, domy spalone, a łodzie połamane na drobne kawałki. Nikanor, prawodawca Cineth, i jego żona Visolela poprosili Gilieada, by wrócił na wyspę i sprawdził, czy nie pojawił się tam w miejsce Ixiona następny czarnoksiężnik. – On sam nie mógł wrócić – stwierdził rozsądnie Giliead. – Odciąłem mu głowę. Nikt po czymś takim nie wraca. Ilias pamiętał to dosyć mgliście. Leżał oparty na kolanach Gilieada w tonącej łodzi; woda na dnie była czerwona od krwi, ale wyraźnie widział pod ławką głowę Ixiona. O tym także nigdy dotąd nie rozmawiali. – Dyani powiedziała mi, że rzuciłeś ją na pożarcie świniom. – Świniom, które potem zjedliśmy? – zapytał z powątpiewaniem Giliead. Ilias nie zareagował, a przyjaciel po chwili wyjaśnił: – Trzy dni po naszym powrocie zabrałem ją do groty i bóg powiedział mi, żebym pochował ją w miejscu, gdzie droga wiodąca wzdłuż wybrzeża spotyka się ze szlakiem do Estri. To wtedy zaczęło ci się poprawiać. – Och. – Ilias podrapał znak klątwy na policzku. Pamiętał, że Giliead oddalił się wtedy, i nikt nie chciał mu powiedzieć dokąd. Nawet teraz, po tak długim czasie, na myśl o nikczemności Ixiona przebiegł mu po plecach zimny dreszcz. Jeśli ciało tego człowieka istniało obecnie w co najmniej dwóch oddzielnych fragmentach, to Ilias odnosił wrażenie, że każda z tych części wciąż żywi do niego śmiertelną nienawiść. Kiedy tylko Iliasowi spadła gorączka, poszedł do Cineth zgłosić się po znak klątwy, srebrne piętno szerokości palca dawane każdemu, kto został przeklęty przez czarnoksiężnika. Giliead dogonił go w połowie drogi i próbował powstrzymać, ale Ilias nie chciał go słuchać. Nie chodziło mu wcale o to, żeby stać się chodzącym symbolem ich niepowodzenia, chociaż może na tym się właśnie skończyło; mimo to nadal uważał, że było to coś, co musiał zrobić, nawet jeśli teraz nie potrafił już wyjaśnić skąd wziął się ten przymus. Pokręcił głową, starając się pozbyć niewygodnych refleksji. Znak klątwy przydał się przynajmniej z tego względu, że przez niego Visolela nie mogła przekonać rodziny, by zmusiła go do ożenku z jakąś dziewczyną z głębi lądu. – Na skrzyżowaniu dróg? – powiedział z namysłem, starając się mówić lekkim tonem. – Bóg pewnie uważał, że cień tego drania straci orientację i będzie krążył w kółko. – Cienie i tak nie mogą przekroczyć płynącej wody. Ilias usłyszał, jak buty Gilieada zastukały na kamieniach, gdy przyjaciel wstał, gotów do dalszej wspinaczki. Giliead nie chciał, żeby Ilias z nim poszedł na tę wyprawę. Prawdę mówiąc, wymyślił nawet bajeczkę o tym, że jedzie tylko do Ancyry. Ta historyjka mogłaby być całkiem przekonująca, gdyby nie to, że nie należał do zdolnych kłamców. Przyparty do muru i zmuszony do wyznania prawdy, upierał się zawzięcie, że Ilias nie powinien mu towarzyszyć. Ilias zaś przez kilka ostatnich dni spierał się, demaskował, przeciwstawiał czczym groźbom własne, równie nierealne próby szantażu, aż w końcu użył przemocy fizycznej, wyłamując zamek drzwi do spiżarni, w której go zamknięto. Nikt z pozostałych nie opowiadał się po żadnej ze stron, bo wszyscy obawiali się zemsty, gdyby zbrakło Gilieada, który miałby ich bronić. Halian i Karima, matka Gilieada, również się nie wtrącali, gdyż oboje wiedzieli, że jedyną rzeczą bardziej niebezpieczną niż wyprawa na Wyspę Burz jest wyprawa na Wyspę Burz w pojedynkę. Wiadomo było, że Giliead pójdzie, z pomocą czy bez; nie tylko dlatego, że traktował bardzo osobiście obowiązki Naczynia Wybranego od chwili, gdy przekonał się na czym polegają. Ranior, który był ojcem Gilieada, zanim został on mianowany Naczyniem, zginął od klątwy czarnoksiężnika. Była to pierwsza klątwa, z jaką Giliead się spotkał, i prawdopodobnie wtedy po raz pierwszy zaczął obwiniać się o rzeczy, które w najmniejszym stopniu nie znajdowały się pod jego kontrolą. Ilias łyknął wody z bukłaka, przełożył sobie jego pasek przez głowę na ramię i także wstał. – To rzek i strumieni nie mogą przekraczać cienie, ale nie morza. – Morze nie płynie? – zaprotestował Giliead. Miał trochę racji. Ilias zastanawiał się przez chwilę, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. – Jest słone. – Kiedy oparł się o ciepłą skałę, wydawało mu się, że drży. Zawahał się, przyciskając policzek do kamienia. Gdzieś w głębi góry coś dudniło. Jak szybko bijące serce olbrzyma. – A co miałaby sól do... Czując, że zaschło mu w gardle, Ilias wyszeptał: – Gil, posłuchaj. Przyjaciel zatrzymał się. Ilias wyczuwał, że nasłuchuje wibracji w skale. Po chwili Giliead odpowiedział: – Czuję. – Westchnął z rezygnacją. – Nienawidzę mieć racji. – Ja też tego nie lubię – przyznał rześko Ilias, zapierając się nogami o skałę i szukając następnego uchwytu dla rąk. Przynajmniej nie musieli się już nad niczym zastanawiać; pewność dawała ulgę. Chociaż oczywiście odebrało to wszelki sens dyskusji na temat zdolności cieni do przekraczania mórz. – A Halian już myślał, że nie będzie miał do końca roku innych kłopotów poza drenowaniem łąk. – Cóż, to jest także poważna sprawa – odparł z kamienną twarzą Giliead, podejmując wspinaczkę. Po chwili dodał: – To nie on. To jakiś inny czarnoksiężnik, który pojawił się, by zająć jego miejsce. – Wiem. – Żywy Ixion sam w sobie stanowił problem. Ixion martwy, pozbawiony głowy, a do tego naprawdę rozwścieczony, byłby czymś nieporównanie gorszym. Po długiej wspinaczce w ciemnościach, nieustannym szukaniu miejsc, gdzie można oprzeć nogę lub dłoń, po obsuwaniu się po śliskiej skale, Ilias zdał sobie sprawę, że widzi nad sobą zarys postaci Gilieada. Jesteśmy prawie na miejscu, pomyślał. Jaka szkoda, że najłatwiejszą część mamy już za sobą. Coraz bardziej się rozwidniało, dzięki czemu ich oczy, przywykłe do głębokich ciemności, płynnie przystosowały się do panującego w górnej jaskini półmroku, dochodzącego ze szczelin nad ich głowami. Giliead znalazł otwór na tyle duży, żeby się mogli przez niego przecisnąć, i zamarł, nasłuchując bacznie, a potem skradając się powoli, zbliżył się do niego, by wyjrzeć na zewnątrz. Miejsca wystarczało tam tylko dla jednej osoby, więc Ilias, tkwiąc w dosyć niewygodnej pozycji, czekał w napięciu na dole. To, że Giliead został Wybranym Naczyniem boga, sprawiało, że był odporny na klątwy, ale nie uczyniło go bezpiecznym przed kreaturami Ixiona. Jeśli coś usłyszało, jak wspinają się po ścianie groty, jeśli czekało teraz jak cybet przy mysiej norze, to Ilias będzie mógł tylko ściągnąć na dół ciało Gilieada, kiedy to coś odgryzie mu głowę. Giliead zasygnalizował, że droga wolna, i przecisnął się na górę. Oddychając nieco lżej, Ilias podążył w jego ślady, podciągając się na półkę skalną w wielkiej jaskini. Blade światło dobiegało tu przez mniejsze i większe szczeliny, prowadzące na powierzchnię góry. Setki stożkowatych kolumn skalnych zwieszały się ze stropu groty, niczym gigantyczne sople lodu, a te, które były jaśniejsze, słały tysiące lśniących odblasków. Stwierdzenie „jak na razie idzie nam całkiem nieźle” mogłoby sprowadzić na nich straszliwego pecha, więc Ilias tylko ukląkł, zrzucił z ramienia zwój liny i odpiął od pasa hak do wspinaczki. Giliead przeszedł się wzdłuż krawędzi, szukając miejsca, w którym najlepiej będzie zejść na dół. Jaskinia ciągnęła się na długość około czterech lub pięciu statków, a jej drugi koniec był słabo widoczny w panującym tutaj półmroku. Wiedzieli, że jest tam podobnie jak na tym końcu: jej brzeg opada w przepaść, pełen szczelin i pęknięć, półek skalnych i zupełnie gładkich powierzchni. Nie mieli pojęcia, jak głęboko znajduje się dno, i Ilias wcale nie był tego ciekaw. Zimne, wilgotne powietrze poruszał powiew dochodzący jakby nie z tego świata, w rezultacie czego spocona skóra Iliasa pokryła się gęsią skórką. Użyją liny, żeby zsunąć się po skalnej ścianie ku wejściu do wewnętrznych korytarzy, które znajdowało się około czterdziestu kroków w dół po tej stronie. Ilias nabrał tchu, kiedy przywiązywał hak. Poza poszumem wiatru w szczelinach nad ich głowami, panowała cisza. Poprzednio w tej części jaskiń cały czas słyszeli łoskot maszyn Ixiona. – Przynajmniej jest cicho – powiedział półgłosem. Podniósł wzrok, gdy Giliead nie odpowiedział. Przyjaciel przykucnął na krawędzi półki skalnej i marszcząc w skupieniu brwi, przechylał głowę, żeby lepiej słyszeć. – Co tam? – zapytał szeptem Ilias. Giliead popatrzył na niego nagląco. – Słyszysz to? – Wiatr? – Tyle tylko, że stał się jakby głośniejszy. I nie wył ani nie jęczał, jak powinien, przechodząc przez skalne szczeliny. Przypominało to raczej... porykiwanie. Giliead zerwał się nagle na nogi, patrząc w stronę północnej części jaskini, gdzie skała opadała i panowały całkowicie ciemności. Coś tam się poruszało, coś bardzo, bardzo wielkiego. Ilias wstrzymał oddech. – To nie wiatr. Było już za późno, żeby wycofać się do szczeliny, którą przybyli. Giliead oparł się plecami o ścianę, a Ilias się skulił. Obaj zamarli w bezruchu. Ryk, który przypominał trochę wycie wichru, stawał się coraz głośniejszy, aż wreszcie zadudnił o skały i wypełnił głowę Iliasa. Czując, że serce wali mu jak młotem, młody człowiek mocniej przywarł do twardej ściany. Coś wyłoniło się z ciemności, posuwając się równomiernie do przodu: jakiś ogromny, owalny kształt, czarny jak noc. Z przodu wąski, pośrodku był już na tyle szeroki, że zajmował połowę jaskini. Musiał iść po dnie groty, jakimś sposobem do niego sięgając, ale poruszał się w sposób niesłychanie płynny i gładki. Ilias nie dostrzegł nic, co mogłoby przypominać oczy, albo jeszcze gorzej, paszczę, ale dało się zauważyć pewne charakterystyczne cechy: coś jakby blizny i długie grzebienie biegnące poziomo wzdłuż całego ciała. Ilias poczuł, że udo Gilieada muska jego ramię. Podniósł wzrok i przekonał się z zaskoczeniem, że przyjaciel odrywa się od ściany. Sięgnął do góry i chwycił go za pas. – Gil – wyszeptał przez zaciśnięte zęby. – Chcę mu się lepiej przyjrzeć – powiedział prawie niedosłyszalnie Giliead, chociaż z pewnością przechodzący przez jaskinie potwór nie mógł słyszeć ich głosów, bo ryk, który wydawał, musiał zagłuszać wszystko. – Oszalałeś? – zaprotestował Ilias i przytrzymał go mocniej. Giliead z irytacją zacisnął wargi, ale nie spierał się dłużej. Potwór już prawie ich minął i można było stwierdzić, że jego cielsko zwęża się również ku końcowi. Miał ząbkowany grzebień na plecach i kilka zaostrzonych płetw w miejscu, gdzie powinien znajdować się ogon. Kiedy zaczął niknąć w ciemnościach panujących w drugim końcu jaskini, Ilias puścił Gilieada i obaj ostrożnie przysunęli się do krawędzi, żeby przyjrzeć się przesuwającemu się powoli cielsku. – To... to... jest... – zaczął stłumionym głosem Ilias. – Niedobrze. – Giliead raptownie nabrał tchu. – Bardzo – zgodził się Ilias. Wychylił się, usiłując dostrzec, jak wyglądają nogi stwora, jednak w dole jaskini było za ciemno, by mógł cokolwiek zobaczyć. – Myślisz, że był tu wcześniej? Siedział w tunelach, do których nie mogliśmy dostać się z tej strony? – Jak wszyscy czarnoksiężnicy, Ixion używał klątw, powołując do życia różne stwory. Żywe istoty. Przerażające, zniekształcone, zawsze głodne bestie. Kiedy Ixion zginął, większość jego kreatur zdołała opuścić wyspy, zaś ludzie zamieszkujący wybrzeże mieli skłonność do zabijania tych, które umiały pływać. Giliead zmarszczył brwi. – Być może. Myślałem, że odcięcie dostępu wody do kadzi załatwi sprawę wszystkiego, co miał tam na dole. – Zaklął pod nosem. – Ciekawe, co jeszcze pominąłem. – To nie twoja wina – powiedział Ilias, chociaż wiedział, że nie przekona przyjaciela. – Poza tym większość z nich powinna była już do tej pory pożreć się nawzajem. Może to coś przyszło z jakiegoś innego miejsca? – Sugestia, że nie jest chyba groźne, nie miała większego sensu. Giliead patrzył, jak potwór znika w mroku. – Będziemy musieli coś z tym zrobić. – Dobrze. – Ilias kiwnął głową. – Ale co? – zapytał, tylko po to, by usłyszeć to co sam dobrze wiedział. – Coś wymyślimy. – Giliead odwrócił się, podniósł leżący na ziemi hak wspinaczkowy i wbił go w dużą szczelinę w skale. Ilias oparł się na nim, żeby się nie wysunął, a Giliead sprawdził, czy lina utrzyma jego ciężar, potem przerzucił ciało przez krawędź półki i zaczął się zsuwać. – Zabiliśmy wtedy lewiatana, prawda? Był prawie tak wielki... jak to coś. Obserwując, jak przyjaciel znika w czarnej przepaści, Ilias wyszeptał: – Udało się nam przypadkiem i sam o tym dobrze wiesz. Wydawało się to czystym szaleństwem, ale ten nowy stwór przypomniał mu latającego wieloryba. Poruszał się tak jak wieloryb, przesuwając się płynnie w powietrzu. Tyle tylko, że był znacznie większy od jakiegokolwiek morskiego stworzenia, jakie Ilias widział przy wyspach zewnętrznych, włącznie z martwymi i wyrzuconymi na brzeg. Lewiatan, który pogubił się w morskiej pianie i niechcący nadział na bukszpryt ich statku „Śmiały”, co wcale nie wyszło okrętowi na dobre, nie był nawet w połowie tak wielki. Ilias odczekał, aż Giliead dotrze do szybu znajdującego się około czterdziestu kroków pod nimi, a potem sam poszedł w jego ślady. Zejście nie zabrało mu dużo czasu, ale musiał uważać, jak stawia stopy, żeby nie strącać po zboczu luźnych kamieni. Dotarł do szerokiego, kwadratowego otworu, gdzie Giliead przymocowywał drugi koniec liny, i opadł na podłogę. – Czym żywi się coś tak dużego? Ludźmi? – Mogłoby zjeść całe Cineth i wcale nie napełniłoby sobie żołądka – stwierdził Giliead, wychylając się z szybu i szarpiąc linę, aż wreszcie hak puścił. Ilias zwijał linę. Nie słyszeli, żeby gdzieś zginęła większa liczba bydła lub owiec, więc stwór chyba nie opuszczał wyspy. Jak na razie. – Musi się czymś żywić. – Nawet jeśli dotąd nie jadł ludzi, wystarczy, że pobędzie trochę na tej wyspie, a znajdą się istoty, które go tego nauczą. Ilias przerzucił sobie linę przez ramię i ruszyli w głąb szybu. Wydrążony w ścianie groty, prawdopodobnie jako kanał wentylacyjny prowadzący do starego miasta, opadał stromo w dół. Miejsca wystarczało im akurat na tyle, by mogli iść obok siebie, a sufit znajdował się tuż nad czubkiem głowy Gilieada. Zrobiło się szaro i mroczno, więc kiedy dotarli do pierwszego skrzyżowania skalnych korytarzy, obaj przystanęli, nasłuchując. – Coś się zmieniło – powiedział cicho Ilias. Giliead zatrzymał się, marszcząc brwi i opierając dłoń o ścianę. – Powietrze dochodzi z przeciwnego kierunku. Powiew nadciągał z góry, zamiast od dołu, od jaskiń, w których Ixion czynił swe dzieło. Ilias zdążył się już przyzwyczaić do panującego tu lekkiego odoru, ale teraz czuł woń rozgrzanego metalu z domieszką jakiegoś cierpkiego, gorzkawego zapachu. – Czujesz ten smród? Giliead kiwnął głową, zdejmując chlebak i wydobywając z niego jedną z przygotowanych na taką okoliczność pokrytych smołą pochodni. – Ta część korytarza była przedtem zamknięta. Myślałem, że może prowadzić do innych, wyżej położonych jaskiń, ale została zablokowana. – Zrobił krok w głąb korytarza krzyżującego się z ich szybem i poczuł chłodny, wilgotny powiew. – Teraz ktoś ją otworzył. – Dziwne. – Ilias wpatrywał się w ciemności, usiłując coś z tego zrozumieć. Giliead mówił o tym, co stwierdził, kiedy znajdował się tutaj sam. Ilias niewiele pamiętał z tego, co wydarzyło się po tym, jak został pojmany przez czarnoksiężnika, a Giliead nigdy nie opisywał mu szczegółów. Cokolwiek się tam znajdowało, Ilias wolałby nie wracać do warsztatów Ixiona. Zapalili pochodnię za pomocą hubki i krzesiwa i ruszyli w dół, uważając, by nie wpaść w jakąś pułapkę na nieznanym terenie. Wkrótce szyb stracił swój regularny przekrój i zaczął przypominać tunel będący dziełem natury; ściany nie były już gładkie, zaś przejście zwężało się, aż wreszcie musieli przeciskać się przezeń bokiem. Korytarz zaczął opadać, najpierw łagodnie, a potem coraz ostrzej i w końcu zsuwali się prawie pionowo w dół. Nieoczekiwanie przejście poszerzyło się i nagle znaleźli się w sporej komnacie. Ilias został o krok z tyłu i dobył miecza, by chronić tyły Gilieada, podczas gdy przyjaciel uniósł pochodnię, by sprawdzić skały nad ich głowami. Na stropach większych komnat w dolnych jaskiniach często kryły się różne stworzenia, czekające tylko, by spaść na to, co przechodziło pod nimi. Kiedy zaczęli ostrożnie posuwać się do przodu, stopa Iliasa natrafiła na coś, co odtoczyło się na bok. Rzucił szybko okiem w tamtą stronę i oznajmił zwięźle: – Kości. – Kiedy jaśniejszy błysk płomienia ukazał większy fragment podłogi komnaty, Ilias wytrzeszczył oczy. Leżało tam pełno podobnych szczątków. – Hm, trochę tego dużo. Giliead obrócił się dookoła, usiłując patrzeć we wszystkie strony naraz. Przez grotę przechodziły jeszcze dwa inne tunele, co powodowało, iż było to znakomite miejsce na zasadzkę. – Jakiego rodzaju? Ilias rozejrzał się, wprawnym okiem oceniając znalezisko. Woń zgnilizny, która wypełniała wszystkie jaskinie, nie pozwalała stwierdzić, jak dawno nastąpiła śmierć. Czubkiem buta wydobył ze stosu czaszkę. Wyglądała na ludzką, tyle tylko, że miała wydłużoną żuchwę i wielkie kły. Kości raczej nie były stare, a padlinożercy z dolnych jaskiń są w stanie obedrzeć z mięsa każde zwłoki w ciągu kilku godzin. Wiele kości długich było połamanych i nosiło ślady zębów. – Wyjec – stwierdził. – Nie jest chyba zbyt świeży. – Zmarszczył brwi, przyglądając się czaszce, a potem pochylił się i ją podniósł. Tuż nad prawym oczodołem miała wydrążony nieduży otwór. – Co ci to przypomina? – zapytał, podsuwając ją towarzyszowi. Giliead rzucił okiem, marszcząc brwi. – Jakby coś wyborowało otwór, żeby wyżreć zawartość. – Też tak pomyślałem. – Krzywiąc z niesmakiem usta, Ilias odrzucił czaszkę na stos. – Którędy teraz? – Powiew dochodzi z tej strony. – Giliead wybrał najdalszy od nich tunel po lewej stronie. – Co to za zapach? – mruknął. – Wciąż go nie mogę zidentyfikować. Jakiś taki gorzki, prawda? – Ilias zatrzymał się, żeby schować miecz, i podczas gdy Giliead trzymał straż, wyrył nożem znak na podłodze. Znaki te służyły im jako swoisty język: poszczególne linie mówiły, skąd przyszedł robiący je człowiek, dokąd się skierował, jak się nazywa i czego tu szuka. Ilias w swoim znaku napisał, że szukają kłopotów, co jego zdaniem doskonale określało ich sytuację. Mam nadzieję, że ani Halian, ani nikt inny nie pojawi się tutaj, żeby docenić ten dowcip, pomyślał, podnosząc się i ruszając za Gilieadem w głąb następnego korytarza. Giliead zmusił Haliana, by zaprzysiągł na popioły swej babki, że nie pójdzie ich szukać, jeśli nie wrócą. Ilias miał nadzieję, że Halian dotrzyma przysięgi, nawet jeśli w rezultacie ich ciała zaginą, a dusze zostaną tutaj na zawsze uwięzione. Kwaśna woń stała się znacznie silniejsza, gdy tunel zaczął kierować się w dół. – Wyobraź sobie, że jesteś Ixionem... – zaczął Ilias. – Wolałbym nie; mam dosyć własnych problemów. – Giliead uniósł pochodnię, by wypłoszyć cienie znad ich głów. – ...siedzisz sobie pewnego dnia w swojej wilgotnej i ciemnej jaskini, obserwując, jak wyjce i grendy napadają na siebie i zabijają się wzajemnie i myślisz: „Hej, zrobię coś, co skacze ludziom na głowę, wierci im otwór w czaszce i wyżera to co jest w środku”. Dlaczego tak się stało? – Bo on jest czarnoksiężnikiem, a oni właśnie tym się zajmują – odparł cierpliwie Giliead. – Co innego... – urwał i zatrzymał się raptownie. Ilias zamarł, a jego dłoń powędrowała do rękojeści miecza. On także to usłyszał: ciche stukanie pazurów o kamień. Dobył broni i stanął tak, że plecy jego i Gilieada zetknęły się, i utkwił wzrok w skale nad ich głowami. Z pewnością znajdowały się tam najrozmaitsze szczeliny, z wyjściami ukrytymi w mrocznych załomach skalnych. – Do przodu czy do tyłu? – wyszeptał. Korytarz był za wąski, żeby dało się w nim walczyć. – Do tyłu... – zaczął Giliead. Jednak po chwili od strony komnaty z kośćmi nadeszły dwie postaci, podobne do ludzkich, i zatrzymały się na krawędzi kręgu światła rzucanego przez pochodnię. Blask płomienia odbił się krwawo w ich szalonych, wygłodniałych oczach. – Naprzód! – dokończyli jednym głosem Giliead i Ilias. Ilias pozwolił przyjacielowi martwić się tym, co mogą napotkać przed sobą; sam zwracał uwagę na to, co znajdowało się za nimi. Ogień zabarwiał czerwoną poświatą gładką, zieloną i pocętkowaną skórę wyjców, która, jak Ilias wiedział, była w dotyku niepokojąco podobna do ludzkiej. Podążające za nimi stwory miały wydłużone głowy i długie, pajęcze ręce, przypominające łapy nieszkodliwych jaszczurek skalnych, ale ich szczęki zostały wyposażone w wielkie, ciężkie kły, a pazury były ostre jak brzytwa. Oba wyjce trzymały się w pewnej odległości, jakby już ktoś na nie polował. Tylko tego nam trzeba, żeby te stworzenia nabrały więcej sprytu, pomyślał ze złością Ilias. Krzyknął i rzucił się naprzód. Pierwszy z wyjców dał się złapać na ten podstęp i skoczył na Iliasa, wyciągając przed siebie ręce. Ilias uchylił się przed ostrymi szponami, pchnął mieczem do góry i przebił brzuch napastnika. Stwór cofnął się, wrzeszcząc przeraźliwie, i bezwładnie opadł na ścianę, drapiąc ją pazurami. Ilias cofnął się, gdy ciało padło na podłogę; pozostałe wyjce rzuciły się na swą nową ofiarę, doprowadzone do szaleństwa zapachem krwi. Czujnie obserwując ciemne kształty szarpiące swego rannego współtowarzysza, Ilias usłyszał, że Giliead klnie, i zaryzykował rzut oka przez ramię. Tunel kończył się niedaleko przed nimi. – Do diabła – szepnął, odwracając się. Ranny wyjec wił się przygnieciony przez swych powarkujących współbraci. – W dół, tędy – rzucił Giliead, przesuwając iskrzącą pochodnię nisko nad ziemią. Pod głazami zamykającymi przejście znajdowały się otwory. Pochylił się, wepchnął pochodnię w największy z nich i rzucił się naprzód. Ilias przecisnął się za nim, zsunął trochę w dół, a potem skoczył na płaski grunt. Znaleźli się w dużej, niskiej komnacie, na tyle jednak szerokiej, że mogli się w niej bronić. Giliead cisnął pochodnię za siebie i dobył miecza, gdy pierwszy z wyjców opadł na podłogę pomieszczenia. Doprowadzone do obłędu smakiem krwi wyjce straciły wszelką zdolność do prowadzenia skoordynowanego ataku i rzuciły się na nich bezładną kupą. Ilias przebił pierwszego z nich czystym ciosem w pierś. Kiedy uwalniał miecz, stwór padł, wciąż jednak próbując go chwycić. Ilias odparował ten atak, a tymczasem biegł już ku niemu następny wyjec, któremu prawie złamał rękę, a potem odciął głowę. Uchylając się przed bezładnym zamachem następnego, trafił go w nogę w okolicy kolana. Gdy wróg padał na ziemię, Ilias odważył się rozejrzeć dookoła. Giliead wydobył miecz z piersi swego przeciwnika, odpychając go od siebie butem. Przesunął się nieco, żeby być bliżej Iliasa, podczas gdy ten bacznie obserwował wyjce. Siedem z nich, leżąc bezwładnie, krwawiło, podczas gdy pozostałe wycofały się w głąb komnaty, sycząc i warcząc. Ilias zmarszczył brwi, przyglądając się, jak pochylają się i kręcą, jakby odprawiały jakiś dziwaczny taniec. – Co u... – wymamrotał Giliead. Ilias wzruszył ramionami, podczas gdy, ku ich zdziwieniu, wyjce się wycofały, przeciskając się pod głazami do górnego tunelu. Ilias odwrócił się, próbując zobaczyć, co dzieje się w pozostałych częściach komnaty, a Giliead sięgnął po pochodnię. – Czy chcą zaatakować nas z góry? – zapytał. Wyjce nigdy nie rezygnowały ze swego łupu. – Nawet nie zabrały tych, które zginęły. To... – Giliead przekrzywił głowę i wyżej uniósł pochodnię. – Słyszysz? Po chwili Ilias kiwnął głową. Dźwięk był cichy, ale wyraźnie przypominał brzęczenie tysiąca pszczół. – Znaleźliśmy to czego szukamy – szepnął Giliead. Zrobił krok naprzód i zgasił pochodnię o ścianę komnaty. Kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do ciemności, Ilias zauważył zarys wyjścia do tunelu w przeciwległej ścianie, łagodnie zaznaczony białoperłową poświatą. Usłyszał, że Giliead idzie w tamtą stronę. Racja, pomyślał Ilias, nabierając tchu. Po to tu właśnie przyszliśmy. On co prawda wolałby walczyć z wyjcami, ale mimo to ruszył cicho za Gilieadem. Tunel skręcał raz w prawo, raz w lewo, kierując się jednak w dół, i buczenie stopniowo przybierało na sile. Iliasowi wydało się, że słyszy słaby łoskot metalu. Dziwaczne białe światło robiło się coraz jaśniejsze, aż za ostatnim zakrętem okazało się, że dobiega z wyszczerbionego otworu w niskim suficie. Ilias popatrzył na to z niesmakiem. Takie stałe, nie migoczące światło o nietypowej barwie było czymś, co lubią produkować czarnoksiężnicy. Giliead ominął otwór, kierując się dalej przed siebie. Ilias podążył za nim z nieco większą ostrożnością. Zdolność wyczuwania obecności klątw, jaką Giliead otrzymał od boga, pozwoliła mu już nie raz ocalić życie i Ilias liczył na to, że stanie się tak i teraz. Ilias zatrzymał się nad krawędzią jasnego otworu, wyciągając szyję, by zobaczyć, co znajduje się w środku. Wysoko nad nim białe, krystaliczne nacieki pobłyskiwały na łukowatym sklepieniu groty niczym tysiące zamarzniętych kropli wody. Musieli zatem znajdować się w jakiejś innej części głównej jaskini. Pod otworem przesunął się cień, co sprawiło, że Ilias się cofnął. Gdzieś w górze rozległy się jakieś dwa głosy – ktoś mówił szybko w niezrozumiałym, szorstko brzmiącym języku. Cineth handlowało ze wszystkimi, ale Ilias nigdy w życiu nie słyszał podobnej mowy. Odsunął się ostrożnie od plamy światła, gdyż Giliead gestem nakazał mu się pośpieszyć. Przed nimi znajdowała się kolejna szczelina w ścianie tunelu i Giliead wspiął się na skałę, żeby zobaczyć, co za nią jest. Zamarł, a pozycja, w jakiej zastygły jego ramiona, powiedziała Iliasowi, że przyjaciel ujrzał coś wstrząsającego. Ilias wiercił się niecierpliwie, bo wolał wiedzieć najgorsze. W końcu Giliead odsunął się i Ilias przecisnął się obok niego. To, co zobaczył, sprawiło, że szeroko otworzył oczy. Histeryczny wrzask wydał mu się najwłaściwszą reakcją, ale zadowolił się zmiętym w ustach przekleństwem. Widok okazał się o wiele, wiele gorszy, niż mógł przypuszczać. Za szczeliną ujrzał wielką pieczarę, której podłoga znajdowała się zaledwie o dwadzieścia kroków poniżej poziomu, na którym się znajdowali. W środku roiło się od ludzi. Postaci kłębiły się wokół ogromnej konstrukcji, złożonej z gołych metalowych żeber wspartych na wysokim rusztowaniu. Kształt zarysowany przez metalowe pręty mógłby sugerować, że jest to ogromny statek, coś jakby barka, tyle tylko że jakoś niezupełnie pasował do tego miejsca, a poza tym to przecież głupota budować okręty z metalu. Najgorszą rzeczą jednakże było to, że do budowy używano klątw: kilku mężczyzn, o ile rzeczywiście były to istoty ludzkie, trzymało coś w rodzaju niedużych pochodni, które zionęły zimnym, jaskrawym ogniem. Przesuwali pochodnie nad metalem, jakby go chcieli stopić, nadając mu w ten sposób kształt. Ilias rzucił Gilieadowi niespokojne spojrzenie. W odbitym świetle widział na twarzy przyjaciela wyraz ponurej zaciętości. Owszem, czekają nas kłopoty, pomyślał. Strasznie dużo tych czarnoksiężników. Żaden z nich jednak nie przypominał Ixiona, który zawsze starał się wyglądać jak zwykły człowiek i nawet przez jakiś czas udawało mu się wszystkich oszukiwać. Ci zaś, tam w dole, wcale nie wyglądali zwyczajnie. Nosili ubrania o burej barwie, a twarze zakrywali czymś w rodzaju masek na oczy, wykonanych z przyciemnionego szkła. Włosy, o ile jakieś mieli, ukrywali pod bezkształtnymi, brązowymi czapkami. Ciepłe, wilgotne powietrze sprawiło, że Ilias zaczął się pocić, ale tamci byli cali okryci ubraniami, jakby mieli zamiar przedzierać się przez zaśnieżone górskie przełęcze. Mankiety długich rękawów stykały się im z okrywającymi dłonie rękawicami, kołnierze sięgały prawie do bród, tak że odsłonięta pozostawała tylko blada skóra dookoła ust i nosa. Ich czarnoksięskie latarnie również wcale nie przypominały tych, których używał Ixion. Światełka z jego latarni przelatywały bezszelestnie to tu, to tam, przesuwane panującymi w jaskiniach przeciągami; teraz zaś Ilias widział duże przyrządy, szerokie na dobre dwa kroki, osadzone w metalowych uchwytach, wbitych w skałę, lub przymocowanych do wysokich, metalowych stojaków. Kiedy się w nie patrzyło, ich blask porażał jak słońce, i to one właśnie emitowały ten dziwny szum. Podczas gdy Ilias przyglądał się temu wszystkiemu, z innego tunelu wyłoniła się, pilnowana przez dwóch czarnoksiężników grupa wyjców, które ciągnęły wiązkę metalowych prętów. Białe światło lśniło na ich gładkiej, cętkowanej skórze i odbijało się w szalonych oczach. Ci czarnoksiężnicy także okiełznali wyjce, zupełnie tak samo jak Ixion. Nagle jeden z nich porzucił pręty, kuląc się i powarkując. Obok niego stał jeden z czarnoksiężników i rozwijał czarną linę. Wykrzyknął coś i wskazał na wyjca. Głos i nagły ruch zwróciły uwagę stwora: z szybkością węża rzucił się na czarnoksiężnika. Kiedy już go prawie dosięgał, inny czarnoksiężnik wyjął coś ciemnego z pochwy u pasa i wycelował w wyjca. Ilias cofnął się, słysząc nagły ostry dźwięk. To coś nowego, pomyślał, rzucając okiem w stronę Gilieada, który skrzywił się, gdy echo rozeszło się po całej jaskini. Wciąż mając je w uszach, Ilias zdążył jeszcze zobaczyć, jak wyjec słania się i pada, spazmatycznie wierzgając nogami. Inne wyjce nie rzuciły się na niego, tylko zbiły w grupkę, posykując nerwowo. Ilias zwilżył językiem wargi. Przynajmniej teraz już wiemy, co nauczyło wyjce obawiać się ludzi. Część czarnoksiężników zaganiała pozostałe stwory z powrotem do pracy, jakby nie stało się nic niezwykłego. Jeden nakazał gestem dwóm innym, żeby wynieśli człowieka, którego zaatakował wyjec. Ciało było bezwładne, chociaż bestia zaledwie go tknęła, a na kamieniach nie było widać śladów krwi; ciągnęli go za ramiona, tak że głową uderzał o ziemię, jakby wiedzieli, że nie żyje albo jest mu wszystko jedno. Albo ta klątwa, broń, czy co tam, zgładziła także i jego. Ilias podniósł wzrok na Gilieada. Widział już wcześniej, jak zabijają czarnoksiężnicy, ale klątwy wymagały zawsze więcej czasu. Gdyby nie to, Giliead byłby już martwy kilka razy. Stuknął go lekko łokciem w ramię i wyszeptał: – Co to było? Giliead pokręcił głową, bo on też nic nie rozumiał. Pochylił się i odpowiedział, równie cicho: – Niektórzy z nich nie są czarnoksiężnikami, tylko niewolnikami. Widzisz? Po krótkiej chwili Ilias kiwnął głową. Ci, którzy nadzorowali pozostałych, nosili skórzane pasy z przymocowanymi do nich dziwnego kształtu pochwami, a także innymi narzędziami i pojemnikami. Inni nie mieli żadnego podobnego ekwipunku i to właśnie oni zajmowali się pracą, używali zaklętych narzędzi, nosili rury i pręty oraz ciężkie liny. Tamci wydawali polecenia, obserwowali, zapisywali coś na małych, kwadratowych tabliczkach. Poruszali się pewniej, mieli bardziej wyprostowane plecy i masywne szczęki. Czarnoksiężników nie było tu aż tylu, jak wydawało się na początku. Ale i tak jest ich za dużo, pomyślał Ilias. Poczuł nagle, że coś dotyka jego ramienia, i aż podskoczył. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że gapi się tak ze zgrozą a zarazem fascynacją już od dłuższego czasu. Zdrętwiały mu nogi od siedzenia bez ruchu w kucki. Ostrożnie podążył za Gilieadem w dół po stromej skale i obaj wycofali się w głąb tunelu, prawie do tego miejsca, gdzie wyjce najpierw z nimi walczyły, a potem uciekły. Usiedli pod nawisem skalnym, opierając się plecami o ścianę, ramię przy ramieniu, bardziej dla wygody niż z potrzeby ukrycia się. – No i co? – zapytał Ilias półgłosem. Giliead nabrał głęboko tchu, a potem odparł cicho: – Nie wiedziałem, że może istnieć aż tylu czarnoksiężników. Gdziekolwiek. – Ilias poczuł, że jego towarzysz bezradnie wzrusza ramionami. – Nie wiedziałem, że potrafią tak ze sobą współpracować. Ilias poczuł, że zaschło mu w gardle. To nie jakiś samotny czarnoksiężnik zajął miejsce Ixiona i wykorzystywał to, co tamten po sobie zostawił, żeby jak on napadać na statki i nadbrzeżne miasta i wioski. Kogoś takiego można było zabić, jeśli zachowało się ostrożność i miało trochę sprytu. Nie raz już tak robiono. Ale teraz natrafili na całą armię czarnoksiężników. Na samą myśl o tym na nowo poczuł ból pleców, tam gdzie miał blizny. – To wojna. Giliead kiwnął głową i potarł czoło. Był poważnie zaniepokojony i usiłował to ukryć. – Musimy przekazać wiadomość Nikanorowi i Visoleli. Co prawda, nie mamy im wiele do powiedzenia. – Oni zaś przekażą wieść do innych miast-państw i wszystkich gospodarstw w Syrnai. Giliead z irytacją potrząsnął głową. – Musimy się dowiedzieć, kiedy zamierzają zaatakować. – Mamy trzy dni na przeprowadzenie zwiadu. – „Szybki” przypłynie po nich, kiedy księżyc znowu wzejdzie po drugiej stronie wyspy. – I mamy przewagę, bo nie wiedzą, że tutaj jesteśmy. – Ilias wyczuł, że Giliead patrzy na niego, i dodał: – Miejmy nadzieję. @@3 Vienne, Ile-Rien Kiedy Tremaine przebrała się i gdy już pokonali zwykłe trudności związane ze starterem starego sedana Gerarda, ruszyli w drogę do Instytutu. Szybsza trasa wiodła przez peryferia miasta. Prowadził Gerard, a Tremaine oparła się wygodniej o popękane, skórzane oparcie siedzenia i przyglądała się mijanym ulicom. Dzielnica wciąż wyglądała stosunkowo normalnie, nawet jeśli panował tu nietypowy mrok i cisza. Tego wieczoru syreny alarmowe nie nakazały zaciemnienia, ale paliły się tylko nieliczne latarnie i po ulicach nie chodził nikt poza patrolami straży obywatelskiej i wojska. Na niedużym odcinku Bulwaru Procesji Wszystkich Świętych pojawiło się trochę samochodów, więcej ludzi, a nawet dało się zauważyć kilka otwartych kawiarni. Dawne kasyno, obecnie wojskowa kantyna, lśniło światłem i tętniło gwarem, kontrastując z sąsiadującymi z nim modnymi sklepami, zamkniętymi już od wielu miesięcy, gdyż ich właściciele i klienci uciekli z miasta. Poza tym ta część bulwaru sprawiała wrażenie dziwnie nietkniętej przez wojnę, stare fasady nie zostały zniszczone, jakby ktoś schował je w wielkim szklanym pudle. Nieliczni spacerowicze przechadzali się pośród rosnących w wielkich donicach ozdobnych drzewek, parami lub w grupkach, a z kantyny dobiegały dźwięki muzyki, śmiech, zapachy kawy i czekolady. Jednak dalej, nad dachami niższych budynków, we mgle, która unosiła się nad latarniami ulicznymi, rysowały się ruiny Wielkiej Opery. Tremaine nie mogła przyzwyczaić się do widoku dziur w niegdyś doskonałej kopule; odnosiła wrażenie, jakby widziała starego przyjaciela, który utracił rękę. Oczywiście z tym także miała okazję się zetknąć. Instytut znajdował się pod Vienne i trzeba tam było długo jechać krętymi wiejskimi drogami, mijając stare majątki, farmy, winnice i kilka niewielkich wiosek. Łaciate chmury zasłaniały od czasu do czasu księżyc i gwiazdy, a mokry wiatr szarpał czubkami drzew. Przepojone dymem powietrze niosło ciężki zapach wsi. Byłoby wspaniale, gdyby Instytut odniósł sukces, ale Tremaine nie miała ani wrodzonego, ani nabytego optymizmu. Pierwszy znak, że życie jej rodziny nie zalicza się do typowych, pojawił się, gdy miała siedem lat. Jej matka Madeline umarła, a ojciec zniknął na cały rok. Mieszkała wtedy z wujem Arisilde, który zapewnił ją, że ojciec żyje, chociaż w gazetach można było przeczytać coś przeciwnego. Później Tremaine domyśliła się, że Nicholas ruszył śladem morderców jej matki, a ruchliwe życie u boku wuja: wędrówki po zaułkach Vienne, po lasach i polach, a czasami wizyty w Lodun, gdzie przemieszkiwali w najdziwniejszych miejscach i spotykali najniezwyklejszych ludzi, pomogły jej przetrwać. Pojęła także, że nieco dziwaczny i unikający rozgłosu wuj Arisilde jest potężnym czarnoksiężnikiem i również się ukrywa przed wrogami jej ojca, którzy dysponowali wielkimi magicznymi mocami. Pewnego dnia Arisilde odwiózł ją do Coldcourt, gdzie zastali Nicholasa, i na tym się ta cała sprawa skończyła. Tremaine nigdy się nie dowiedziała, co stało się z owymi wrogami. Nicholas Valiarde nigdy nie postawił stopy na scenie, ale był urodzonym aktorem; przybierał najrozmaitsze role i osobowości, tak jak inni ludzie zmieniają płaszcze. Nieraz pracował dla królowej, ale Tremaine z czasem przekonała się, że postać, jaką znano w świecie, postać kochającego przygodę dżentelmena, stanowiła wyłącznie fikcję. Nie należał wcale do owych szlachetnych zabijaków o złotych sercach, którzy występowali w powieściach i sztukach teatralnych, chociaż doskonale potrafił uchodzić za kogoś takiego, gdy mu to odpowiadało. W rzeczywistości nieustannie rządził przestępczym podziemiem: był niebezpieczny, bezlitosny i nigdy nie wybaczał. Przez jakiś czas dziewczyna wpatrywała się bezmyślnie w nocny krajobraz, ale w końcu przyszło jej na myśl, że Gerard jest chyba kompletnie wykończony, bo przecież prowadził samochód, jadąc do niej, i zaproponowała, że go zastąpi. – Nie wiedziałem, że potrafisz prowadzić – rzekł z wdzięcznością, hamując na poboczu wąskiej, wiejskiej drogi. – Nauczyłaś się w straży obywatelskiej? – Przez jakiś czas jeździłam ciężarówkami – odparła Tremaine i wysiadając, nadziała się prosto na kłujący żywopłot. Upozorowanie wypadku samochodowego stanowiło pewne rozwiązanie, ale wszyscy tak bardzo wątpili, że w ogóle będzie potrafiła nauczyć się prowadzić, że w końcu straciła ochotę, by dać im satysfakcję. Zdjęła kapelusz z ostrych kolców i przedostała się na drugą stronę samochodu. Gerard zajął miejsce dla pasażera. – Ostatnie pół roku musiało być dla ciebie... – Tym samym co dla innych ludzi. – Tremaine zatrzasnęła drzwi, krzywiąc się. Jej słowa brzmiały, jakby pochodziły z kiepskiego melodramatu. Nie przejmujcie się mną, straciłam nogę, ale i tak doczołgam się z powrotem na linię frontu. Po krótkiej szarpaninie z rączką biegów wyprowadziła samochód na drogę. – Moim zdaniem, mając umiejętności nabyte od ojca, powinnaś dostać się do Prefektury albo wywiadu. Ale cieszę się, że tak się nie stało. – Rozsiadając się wygodniej, Gerard dodał ponuro: – Z tego, co słyszałem, nie robią żadnych postępów na froncie, a straty mają jeszcze większe niż w straży obywatelskiej. Tremaine nigdy nie traktowała poważnie podobnej możliwości. Poza tym i tak nic by z tego nie wyszło. Nie chciała, żeby jej śmierć stała się przyczyną niepowodzenia jakieś poważnej operacji ani też, by ktoś został zraniony lub zabity z jej powodu. Było to ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła. – Nigdy mi to nie szło tak dobrze, jak wam. Gerard prychnął. – Nie miałaś okazji oglądać moich co bardziej widowiskowych niepowodzeń. Miałem szczęście, że Nicholas pojawił się w porę, żeby ocalić mi skórę... Cóż, teraz to wszystko skończone. – Chyba wyczuł, że dziewczyna wolałaby, żeby zmienił temat. – Piszesz coś nowego? – zapytał. – Ach... – Nikt w jej rodzinie nie miał tendencji do nadmiernej szczerości, więc nie rozumiała, jak to się stało, że właśnie ona została obdarzona tą cechą, a zwłaszcza wtedy, gdy rozmawiała z Gerardem. Wyprzedziła kilka powolnych furmanek. Bezpieczniej było dowozić żywność do miasta po zapadnięciu zmroku. Gałęzie zaczepiły o maskę, gdy Tremaine prowadziła samochód prawie przy samym rowie, a jeden z woźniców uniósł w podzięce czapkę, ledwo widoczny w świetle swej lampy naftowej. Dzięki temu dziewczyna zyskała trochę czasu do namysłu. – Myślałam... że może napiszę następną sztukę. – Skrzywiła się znowu, zadowolona, że w panujących ciemnościach Gerard nie widzi jej twarzy. – Przygodową? W jego głosie nadal nie było słychać większego zainteresowania, ale Tremaine miała nieodpartą pewność, że przeczytał tytuły książek leżących w stosach dookoła jej fotela w bibliotece. – Może – odparła niedbale. Wszystkie jej sztuki, powieści w odcinkach i inne utwory należały do gatunku lubującego się w romantycznych przygodach, opisach zaginionych miast, nieznanych wysp odmieńców i innych fantastycznych elementach. Nic, do czego należy przygotowywać się, czytając „Medycynę Sądową”. – Ale w trochę innym stylu. Na szczęście Gerard był zmęczony i wkrótce zapadł w drzemkę. Tremaine jechała tą drogą już kilkakrotnie, po tym, jak Instytut zakupił grunta, i musiała zawracać tylko jeden raz. Dwa razy zatrzymywały ich patrole straży obywatelskiej, ostrzegając przy tym Tremaine, by oszczędnie używała reflektorów, a raz wojsko, kiedy już znalazła się w pobliżu starego majątku, w którym mieścił się Instytut. Zatrzymawszy samochód, Tremaine wygrzebała z torby Gerarda dokumenty, wdzięczna żołnierzowi, że jej przyświecał latarką, którą potem skierował na chwilę na twarz jej towarzysza. Ten jednak tylko zachrapał. – Wygląda na to, że wszystko jest w porządku, proszę pani. Proszę zaczekać, pójdę po kaprala. – Dobrze – odparła Tremaine z niechęcią. Panienko, nie pani. Mam dwadzieścia sześć lat, a tylko wyglądam na czterdzieści. Jej ciemnoblond włosy, nierówno przycięte, nie sprawiały najlepszego wrażenia. Gdyby ograniczyła się do użycia nożyc kuchennych, jak to robiła dotychczas, wyglądałyby przynajmniej schludnie. Po zimie była blada, ale to samo można powiedzieć o wszystkich. Przynajmniej nikt nie powie, że przypominam szpiega Gardier. W gazetach stale zamieszczano ostrzeżenia, że w miastach pojawili się szpiedzy Gardier, mający za zadanie zdobywać informacje o planach obrony i ruchach wojsk na granicy aderasyjskiej oraz zabijać czarnoksiężników. Żołnierz zaniósł ich dokumenty do ciężarówki zaparkowanej kawałek dalej pod drzewami, a Tremaine usłyszała głos kaprala, sprawdzającego je po raz kolejny. – Znowu zaatakowali wybrzeże i Chaire. Prawdopodobnie przed północą polecą na Vienne. – O nie. – W głosie żołnierza dało się słyszeć takie samo znużenie i rezygnację, jakie odczuwała Tremaine. – Tak, przed chwilą powiedzieli to w radiu. Bombardowania portu morskiego w Chaire zaczęły się zaledwie kilka miesięcy temu. Od samego początku wojny badacze z Instytutu nie potrafili zrozumieć dwóch rzeczy: skąd pojawiali się Gardier i jak ukrywali swoje bazy. Teraz statki powietrzne przybywały z zajętego przez wroga terytorium Adery, ale na początku zawsze nadlatywały od strony Oceanu Zachodniego. Ataki na zachodnie wybrzeże odbywały się nadal w ten sposób, ale jak donosili sojusznicy z Kapidary, sterowce w żadnym miejscu nie przelatywały nad ich terytorium. Spekulacje w gazetach obejmowały wszystko od tajnej, nieodkrytej jeszcze wyspy, podwodnego miasta i dotychczas nie zauważonego kontynentu, który zanurzał się pod wodę wedle woli. Jeżeli nawet Gardier pochodzili z jakiegoś ukrytego miasta w dalszych okolicach, to mimo wszystko niewyjaśniony pozostawał fakt, że wyglądało na to, iż uzupełniali zapasy i wysyłali swe powietrzne statki z otwartego morza. Po trzech latach walk w Ile-Rien wiedziano o nich rozpaczliwie mało, nie znano nawet nazwy, jakiej używali w stosunku do samych siebie; określenie „Gardier”, nadane im przez gazety, stanowiło zniekształconą, rieńską wersję slangowego aderasyjskiego wyrażenia oznaczającego wroga. Ile-Rien nie raz już było przedmiotem inwazji. Podczas wojen bisrańskich oddziały wroga przekroczyły granicę i wdarły się aż do Lodun, zajmując miasta i wioski, paląc czarownice i kapłanów. Tremaine czytała o tym wszystkim w książkach, widziała stare domy ze ścianami podziurawionymi kulami armatnimi. Jednak nic nie przygotowało jej na to, co działo się teraz. Wiele standardowych środków z arsenału czarnoksiężników z Ile-Rien, takich jak zaklęcie, które powodowało, że proch wybuchał, okazało się bezużytecznymi w stosunku do Gardier. Tylko iluzje i ochronne strażniki wydawały się przynosić jakieś efekty wobec ich statków powietrznych, a próby zajmowania się magią tylko zwracały ich uwagę. Zaś jednym z najbardziej katastrofalnych zaklęć Gardier było to, które powodowało samoistną eksplozję wszelkich silników, mechanizmów broni i sprzętu działającego na prąd. Korzystanie z linii żeglugowych łączących różne kraje było obecnie równe samobójstwu, a nieliczne wciąż istniejące fabryki z trudem zapewniały dostawy amunicji. Żołnierz wrócił i oddał Tremaine papiery. – Dziękuję pani. Proszę uważać na siebie. To dobra noc na nalot. Czy spowodowało to ostrzeżenie żołnierza, czy też wrodzona paranoja, ale kiedy Tremaine wyjechała z lasu na otwartą przestrzeń, zgasiła reflektory samochodu. Znajdująca się przed nią łagodnie opadająca równina kończyła się następną mroczną kurtyną drzew, a na ciemnym niebie jedna chmura goniła drugą. Dziewczyna nacisnęła z całej siły hamulec, zanim jej umysł zdążył zarejestrować to, co dostrzegły oczy: na tle jednej z chmur wyraźnie rysował się długi, cylindryczny kształt z ząbkowanym żebrem na dole, kończącym się na ogonie ostrymi płetwami. Gerard obudził się nagle. – Co się stało? – Sterowiec, cholera. – Tremaine wykręciła szyję, żeby lepiej widzieć. Był nisko, jakieś sto stóp nad nimi. Pożałowała, że zatrzymała się tak nagle; gwałtowna zmiana łatwiej zwraca uwagę niż powolny ruch. Na szczęście samochód Gerarda miał srebrnoszarą karoserię i burego koloru maskę; powinien wtopić się w otoczenie. Proszę, niech to nie będzie bomba zapalająca, pomyślała Tremaine, obserwując zbliżający się statek. Spędziwszy już tyle czasu w straży obywatelskiej, powinna się przyzwyczaić do nalotów, hałasu, dymu i zapachu śmierci, ale może to jest coś, na co nigdy nie można zobojętnieć. To draństwo przelatywało dokładnie nad nimi, jakby do prawie niewidocznego zarysu samochodu przyciągał je jej strach. Było za ciemno, żeby mógł paść na nich jego cień, ale Tremaine zgrzytnęła zębami, bo i tak czuła nad sobą jego obecność. Nagle na podłodze samochodu coś brzęknęło. – Co to, u diabła? – szepnęła. Brzęknięcie zamieniło się w rytmiczne potrzaskiwanie. – To kula – odparł osłupiały Gerard. Zaczął gmerać w ciemnościach na podłodze. Gardier potrafili wykrywać zaklęcia, a kulę, starą i o gasnącej mocy, trzymała przy życiu tylko magia. – Kopnij ją – warknęła Tremaine. – Wolałbym nie. Napięcie sprawiło, że dziewczyna poczuła nieprzyjemny skurcz w żołądku. Widziała zbyt wiele ofiar bombardowania, by chcieć zginąć w ten sposób. A tym bardziej nie w towarzystwie Gerarda, w jego samochodzie i mając ze sobą kulę, której potrzebowano w Instytucie. No – poleciła więc jej w myślach – przestań brzęczeć na statek powietrzny. Przez ciebie zginiemy. Nie, ja wcale nie żartuję. Rozległ się jeszcze jeden trzask i kula umilkła. – Niewiele brakowało – wyszeptał Gerard. Tremaine odwróciła się na ciasnym siedzeniu, by zobaczyć przez tylną szybę, jak sterowiec przepływa majestatycznie nad grzbietem wzgórza za nimi. Chyba po prostu znalazł się poza zasięgiem kuli. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, a potem zdała sobie sprawę, że statek powietrzny leci w niewłaściwą stronę. Zmarszczyła brwi i spojrzała na swego towarzysza. – Chyba nie leci do Vienne? – Do Bel Garde – odparł Gerard ponuro, również się oglądając. – To za tym wzgórzem, po drugiej stronie lasu. To przedmieście Vienne, jedno z najpiękniejszych. Wspominając swoją ostatnią tam wizytę, Tremaine wyobraziła sobie stare domy z szalejącymi zielenią zaniedbanymi ogrodami, zgrupowane dookoła malowniczych ruin starego stołpu. – Ależ tam nic nie ma – zaprotestowała. W ciemnościach nie mogła odczytać wyrazu twarzy Gerarda, ale dostrzegła, że kręci głową. – Magazyny broni. – Głupie miejsce na magazyny broni. – Pierwszy wybuch rozległ się echem nad wzgórzami. Nagły blask rozjaśniał przez chwilę niebo. – Byłe magazyny – mruknęła Tremaine, odwracając się twarzą w kierunku jazdy i wrzucając bieg. – Skąd wiedzieli, że tam właśnie są? Usłyszała, że Gerard wzdycha. – Mają doskonały wywiad. Cudownie, pomyślała. Wolałaby żyć bez świadomości, że gazety nie mylą się, dopatrując się wszędzie szpiegów. Odnogę drogi prowadzącą do Instytutu zauważyła w ostatniej chwili i ostro skręciła kierownicę, o mało co lądując w rowie. – Przepraszam. – Skrzywiła się, zawstydzona, widząc, że Gerard wciąż kurczowo trzyma się tablicy rozdzielczej. – Nic się nie stało. – Głęboko nabrał tchu. – Jak miniesz most, po prostu skręć w las po lewej stronie. Trzymamy auta pod drzewami, żeby nie przyciągać uwagi statków powietrznych. Wpatrując się w ciemności, Tremaine zdołała znaleźć puste miejsce i zaparkować bez żadnych niemiłych incydentów. Podniosła kulę z podłogi i ruszyła za Gerardem, podążając za światłem jego latarki poruszającym się po nierównym gruncie. Potknęła się o resztki brukowanej ścieżki i kamienne obramowanie klombu, dzięki którym upewniła się, że rzeczywiście znajdują się na terenie dawnego majątku, obecnie zajmowanego przez Instytut. Przeszli przez następną kępę drzew i w końcu ujrzeli sylwetkę podniszczonego Wielkiego Domu, widoczną na tle oświetlonego blaskiem księżyca aksamitu nieba. Istny las wież i spadzistych połaci dachu oraz na wpół zawalonych murów rysował się wyraźnie w mroku nocy. Minione godziny dostarczyły Tremaine tyle wrażeń, że teraz z trudem trzymała się rzeczywistości, walcząc z potrzebą przetworzenia ich na sceny ze sztuki albo powieści w odcinkach. Idiotyzm. Teatry zamknięto wiele miesięcy temu i wydawano już tylko kilka czasopism. Co prawda, ludzie wciąż chcieli czytać opowiadania. W straży obywatelskiej, kiedy wszyscy kulili się w schronach przy blasku lamp naftowych, podczas przerw w nalotach ktoś zawsze odkrywał dawne zatrudnienie Tremaine i błagał, by opowiedziała im zakończenie ostatniej powieści publikowanej w „Bulwarze”. Trzy ostatnie odcinki nie doczekały się druku, gdyż zawieszono wydawanie tego czasopisma aż do końca wojny. Teraz szła z Gerardem ścieżką wydeptaną w suchej zimowej trawie, zbliżając się do wielkiego ciemnego kształtu, rysującego się na tle nieba, tam gdzie łukowaty dach przykrywał dawne stajnie. Nagle kula zadrżała w dłoniach Tremaine i stała się tak gorąca, że dało się to odczuć przez rękawiczki. Dziewczyna zaklęła, niezręcznie przekładając urządzenie z ręki do ręki. – Co się stało? – zapytał Gerard, zatrzymując się. – Czy przed chwilą mijaliśmy jakieś strażniki? – Tremaine zdołała przesunąć kulę pod ramię, gdzie gruby tweed chronił ją przed magicznie rozgrzanym metalem. – Tak. – Gerard zbliżył się do dziewczyny i oświetlił kulę latarką. – Znowu zareagowała? – Chyba zniszczyła któryś ze strażników. Głośny łoskot, który dobiegł ich od strony ciemnego budynku, sprawił, że niewiele brakowało, a Tremaine upuściłaby kulę. Otworzyły się drzwi, wypuszczając strumień jasnego światła oraz krzyczących coś ludzi. Gerard odwrócił się do nich i zawołał: – W porządku! Mamy kulę Damala, zareagowała na strażniki. Nadbiegający mężczyźni, niektórzy w mundurach wojskowych i uzbrojeni w strzelby, cofnęli się szybko. Tremaine ze zdziwieniem stwierdziła, że wokół niej, Gerarda i kuli wytworzyła się spora wolna przestrzeń. Co się, u licha, z nimi dzieje? – pomyślała. Kula ochłodziła się szybko w zimnym, nocnym powietrzu, teraz więc mogła ją trzymać swobodnie. Ruszyła za Gerardem przez mamroczący cicho tłumek w stronę drzwi. Weszli do długiego, wysokiego, całkowicie pozbawionego ozdób budynku, oświetlonego sznurami żarówek elektrycznych, zwieszających się z krokwi u sufitu. Gdzieś z daleka dobiegało dudnienie generatora prądu i Tremaine domyśliła się, że strażniki, poza tym, że chronią przed atakiem nieprzyjaciela, nie dopuszczają, by dźwięk ten wydostawał się na zewnątrz. Liczne wejścia prowadziły do wielu salek roboczych, a pod ścianami stały stoły, przy których pracowały grupki mężczyzn i kobiet. Tremaine nie spodziewała się, że będzie tu aż tyle ludzi; odczuła więc zadowolenie, że włożyła coś, co można nazwać najlepszym ubraniem: kostium z ciemnego tweedu. Cały efekt psuły, niestety, jej ciężkie buty, nadające się głównie do długich wędrówek po górach. No, ale w końcu styl „nieefektownej starej panny” nigdy nie wychodzi z mody, pomyślała z rezygnacją. Wysoki i szczupły młody człowiek, z krótkimi słomkowożółtymi włosami pośpieszył ku nim, pytając: – Ma ją pan? Gerard, niezmieszany, ujął dziewczynę pod łokieć i lekko wysunął się do przodu. – To jest Tremaine Valiarde, a to mój kolega, Breidan Niles. – Kula Arisilde Damala – powiedział Niles, bardziej interesując się urządzeniem, które trzymała przedstawiona mu osoba, niż nią samą. Z szacunkiem dotknął kuli. – Inne prototypy istniały przed moim urodzeniem. – Dzięki, że mi o tym przypomniałeś. – Gerard westchnął i odebrał kulę dziewczynie. – Pozwala mi się sobą posługiwać, ale wciąż jest dostrojona do Tremaine. Niles popatrzył na dziewczynę tak, jakby zobaczył ją po raz pierwszy. W garniturze od dobrego krawca, ze swą szczupłą twarzą i gładko zaczesanymi do tyłu włosami wyglądał raczej na ozdobę kawiarnianego towarzystwa, ale jeśli znalazł się tutaj, to musiał być czarnoksiężnikiem, filozofem natury, albo jednym i drugim. Ściągnął jasnobrązowe brwi i zwrócił się znowu do Gerarda: – Czy rozważył pan konsekwencje? Gerard popatrzył na niego ironicznie. – Zapewniam cię, że nie myślałem o niczym innym podczas ostatnich kilku godzin. – Czy ona wie... – Przez minione pół roku pracowała w straży obywatelskiej – poinformował sucho Gerard. – Zapewniam cię, że jest doskonale zorientowana. Tak, jestem jakąś cholerną heroiną powieści sensacyjnej, pomyślała Tremaine, obchodząc ich. Ciekawe, ilu dawnych bohaterów to po prostu ludzie, którzy nie potrafili porządnie popełnić samobójstwa. W połowie pomieszczenia znajdował się drewniany podest. Tremaine podeszła do niego, podczas gdy Gerard i Niles wciąż spierali się za jej plecami. Wspięła się na górę i oparła o barierkę. W środku, o kilka stóp poniżej poziomu podłogi, znajdował się kwadrat gołej ziemi, od którego bił chłodny powiew, muskający policzki dziewczyny. Spoczywał tam wąski pas zmatowiałego metalu, zamykający przestrzeń o średnicy mniej więcej dziesięciu stóp. Wewnątrz nie było nic poza odciskami butów oraz czymś, co przypominało ślady zostawione po grabieniu. Tremaine wyczuła w powietrzu zapach krwi i domyśliła się, że pewnie nie sprzątano tu zbyt dokładnie po wypadku Riardina. Czyli właśnie tutaj się to wydarzyło. Miała przed sobą ostatnie Wielkie Zaklęcie Arisilde. Na pasie metalu niedbale wyryto lub wydrapano symbole alchemiczne, których nie potrafiła odczytać. Na zewnątrz leżały liczne kartki papieru zapełnione notatkami lub fragmentami zaklęć czarnoksięskich, poprzyciskane do ziemi najrozmaitszymi przypadkowymi przedmiotami: kamykami, ołówkami, filiżankami na spodkach, orzechami, damskim pantoflem. Były to świadectwa trzech lat pracy drużyn czarnoksiężników i filozofów natury oraz czarnoksiężników-filozofów Instytutu Villera, rozpaczliwie próbujących odtworzyć dzieło wuja Ari. Nicholas Valiarde jako pierwszy dostrzegł oznaki obecności Gardier w Aderze, prawie cztery lata przed ich jakże katastrofalnym pojawieniem się nad Lodun. Nicholas nigdy nie przelewał swych spostrzeżeń na papier: nie pisał listów ani nie robił notatek, które dotyczyłyby jego działań, nawet jeśli te mieściły się w granicach prawa, i dlatego szczegóły jego odkryć pozostały w znacznej mierze nieznane. Jedynym człowiekiem, któremu zaufał w swojej misji, był Arisilde Damal. Nawet jako młodzieniec, półżywy i oszołomiony opium, Damal reprezentował siłę, z którą należało się liczyć, później zaś wydoroślał i zazwyczaj pozostawał przy zdrowych zmysłach. Jeśli zamierzało się stawić czoło organizacji tajemniczych i śmiertelnie niebezpiecznych czarnoksiężników, stanowił ideał współpracownika. Tak więc wtedy Arisilde rozpoczął pracę nad swym magicznym kręgiem. Tremaine potarła oczy. Konwencjonalne zaklęcia miały nikły wpływ na Gardier, więc cokolwiek Arisilde usiłował tu zrobić, musiało to być coś niezwykłego. Jednak urządzenie to bez wątpienia spowodowało śmierć jego i Nicholasa podczas pierwszych prób przed siedmiu laty, całkowicie likwidując ich ciała, bez pozostawiania nieprzyjemnych szczątków. W przypadku zaś Riardina tak się najwyraźniej nie stało. Nicholas i Arisilde zginęli, sądząc, że mają do czynienia z przestępczą organizacją czarnoksiężników, a nie pierwszymi zwiadowcami wrogiej armii najeźdźcy. Teraz, trzy lata po pierwszym ataku, po którym Lodun zostało odizolowane od świata przez swoje strażniki, po upadku Adery, przyszła kolej na zmasowane ataki w Bisrze i Parscji. – Kiedy się wreszcie za to weźmiemy? – spytała Tremaine, odwracając się do Gerarda i Nilesa. Widząc zaś wyraz ich twarzy, poprawiła się szybko: – To znaczy, kiedy zaczynamy? – Wykonała nieokreślony gest w stronę kręgu. Niles rzucił okiem na Gerarda i odparł ostrożnie: – Możemy być gotowi za godzinę. *** Zajęło to jednak ponad trzy godziny. Gerard i Niles nie do końca panowali nad wszystkimi aspektami eksperymentu. Nastąpił długi spór z pułkownikiem Averi, wojskowym łącznikiem, który bardzo słusznie argumentował, że wszyscy czarnoksiężnicy są bardzo potrzebni do obrony ludności oraz wspierania oddziałów na froncie aderasyjskim, a jeśli to zaklęcie ma sprawić, że spłoną jak pochodnia, to może nie jest najlepszy pomysł. Jednak na samym początku wojny oblegana Korona dała Instytutowi carte blanche i odwołanie jej wymagałoby długiej podróży do miasta, przekonania ochrony, zapewnianej przez Prefekturę i Ministerstwo Obrony, wizyty w pałacu, przedarcia się przez Straż Królowej i rozmowy z samą monarchinią. Wszyscy wiedzieli, że wygraliby Gerard i Niles, ale pułkownik i tak uznał za stosowne wytoczyć swoje argumenty i wdać się w spór. Żeby nie zasnąć, Tremaine wypiła czarną, okropnie gorzką kawę i usiadła w pobliżu bocznego pomieszczenia, znajdował się w nim radioodbiornik, przy którym zgromadziła się grupka ludzi, by wysłuchać wiadomości o bombardowaniach nieprzyjaciela w Chaire, Bel Garde i wschodniej części Vienne. Były też kolejne plotki o ewakuacji rodziny królewskiej do Parscji i dalsze sprawozdania, podające liczbę osób opuszczających stolicę. Tremaine oddaliła się od radiosłuchaczy, zmęczona monotonią wiadomości. Wyglądało na to, że tylko Niles ożywił się na wiadomość o pojawieniu się kuli. Pozostałe osoby przenikało poczucie nadchodzącej klęski i zawiedzionych nadziei. Przy jednym ze stołów roboczych jakaś młoda kobieta badała coś, co wyglądało na mały kawałek kryształu. Miała ciemnorude, obcięte na pazia włosy, a ubrana była równie nieciekawie jak Tremaine: nosiła nieokreślonego koloru spódnicę i żakiet oraz niezgrabne buty. Tremaine podeszła bliżej, by przyjrzeć się oglądanemu przez nią przedmiotowi. Dziewczyna wzdrygnęła się, zaskoczona, i upuściła kryształ. – Przepraszam! – Tremaine schyliła się szybko, żeby podnieść zgubę, i w tej samej chwili dziewczyna odsunęła krzesło i przykucnęła. Stuknęły się głowami. Tremaine usiadła na podłodze i uśmiechnęła się, zawstydzona. – Chyba nie powinnam była wchodzić pani w drogę. Pocierając czoło, dziewczyna z uśmiechem podniosła kryształ i położyła go na stole. – Nic się nie stało. Jeśli pękł, to może dzięki temu czegoś się dowiem. Tremaine sięgnęła po lśniący, przetykany błękitnymi żyłkami kawałek minerału i przyjrzała mu się badawczo. – Co to jest? – To jeden z kryształów znalezionych we wraku statku powietrznego Gardier, który spadł kilka miesięcy temu. – Dziewczyna, wzdychając, odgarnęła z czoła kosmyki włosów. – Wszyscy myśleli, że dzięki temu nastąpi przełom, pozwalający stwierdzić, w jaki sposób bronią się przed naszą magią, ale nikt nie potrafi powiedzieć, do czego te kryształy służą ani jak działają. Moim zdaniem straciły całą swoją moc kiedy się roztrzaskały. A oni znaleźli się w tak beznadziejnej sytuacji, że pozwalają je oglądać nawet mnie. – Żałosny wyraz jej twarzy ustąpił zażenowaniu, gdy dodała: – Studiuję czarnoksięstwo. Na imię mi Florian. – Tremaine Valiarde. – To tylko mały odłamek kryształu. Jak dla niej, mógł to być kawałek szkła. A wydawałoby się, że Gardier powinni używać czegoś bardziej skomplikowanego, takiego jak nasza kula. – Nie wiedziałam, że jakieś statki powietrzne dostały się w nasze ręce. No, ale ostatnio nie bardzo słucham wiadomości. – Niewiele z niego zostało. Nad górami w Aderze wybuchła gwałtowna burza i musiały zawieść zaklęcia ochronne: rozleciał się na drobne kawałki. Jednostka patrolowa służby wywiadowczej znalazła go i zabrała wszystko, co wydawało się im ważne. – Florian sięgnęła po leżący na stole notatnik i zapisała w nim kilka słów. – Części mechaniczne wyglądały całkiem zwyczajnie. Jedyną nietypową rzeczą są te kawałki kryształu. Nawet nie wiemy, czy są niebezpieczne – dokończyła, przygnębiona. – Niebezpieczne? – powtórzyła z namysłem Tremaine. Podniosła kryształ do oczu i popatrzyła przezeń na wiszącą nad ich głowami żarówkę. – Mnie nic nie zrobił – przyznała, jakby z lekkim rozczarowaniem, Florian. – Tremaine? Odwróciła się, słysząc znajomy głos, i ujrzała przed sobą Andera Destan. – Ander, co ty tutaj robisz? – zapytała, podrywając się śpiesznie. – Pracuję. – Uśmiechnął się szeroko. Był wysoki i bardzo przystojny, o kilka lat starszy od Tremaine. Miał ciemne włosy i wesołe oczy. – Wyglądasz na zaskoczoną. Tremaine osłupiała. Ander stanowił nieodłączną część kawiarnianego towarzystwa artystów, aktorów i pisarzy, do którego również ona należała przed wojną, chociaż jego arystokratyczna rodzina nie w pełni aprobowała takie rozrywki. W sferach, z których się wywodził, przebywanie pośród ludzi przesiadujących po kawiarniach, salonach oraz wywodzących się ze światka teatralnego oznaczało zejście o szczebel w dół w hierarchii społecznej; dla Tremaine stanowiło część kariery, a jej ojciec traktował to jako kamuflaż. Chociaż w pewnym momencie Tremaine i Ander byli ze sobą dosyć blisko, teraz wydawało się jej, że odbyło się to w jakimś innym świecie. Miło jej było dowiedzieć się, że żyje i jest zdrów, ale za dobrze znał jej przeszłość, żeby czuła się przy nim swobodnie. Na wiele lat przed zniknięciem ojca Tremaine dziewczynę porwano i umieszczono w zakładzie dla umysłowo chorych. Spędziła tam prawie tydzień, ale w końcu zdołała uciec, ugodziwszy pielęgniarza strzykawką w szyję i wyskakując przez okno. Podczas rekonwalescencji w Coldcourt przekonała się, że ktoś rozpuścił w towarzystwie wiadomość, że zgłosiła się do zakładu dobrowolnie. Prefektura nie mogła nic pomóc w tej sprawie, bo zakład przedstawił sfałszowane dokumenty na poparcie swej wersji, a ona mogła im przeciwstawić tylko słowa. Ojciec był wtedy nieobecny w kraju, a gdy wrócił, wysłuchał jej opowiadania, nie okazując przesadnego współczucia. Tremaine jednak była już wtedy na tyle duża, by czytać między wierszami, więc domyśliła się bez trudu, iż to nie przypadek sprawił, że w zakładzie wybuchł pożar, a kilku jego najważniejszych pracowników znaleziono w rzece, bez pewnych niezbędnych do życia części ciała. Ten zaś, który przeżył, został uznany winnym podpalenia i morderstwa, a następnie skazany na śmierć przez powieszenie. Słysząc to, Arisilde tylko cmoknął z potępieniem i stwierdził, że Nicholas lubi swoje sprawy załatwiać w sposób ostateczny. Nigdy nie opowiadała prawdy żadnemu ze swoich przyjaciół, a Ander oczywiście zachował się jak człowiek cywilizowany. Tremaine wolałaby jednak, żeby postawił sprawę jasno i zapytał ją wprost, czy jest wariatką. Teraz zdołała tylko wydukać: – Myślałam, że jesteś w wojsku. – Ander był ubrany po cywilnemu w brązowy pulower i skórzaną kurtkę. – Bo jestem. Należę do Korpusu Wywiadu, oddelegowanego do Instytutu, aby pilnować czarnoksiężników. Tak samo jak Tiamarc. – Zwrócił się z uśmiechem do mężczyzny, który natychmiast do nich podszedł. – Tiamarc, to jest Tremaine Valiarde, dramatopisarka. – Doprawdy? – Tiamarc uśmiechnął się. Miał blond włosy i przystojną twarz, ukrytą za okularami, nie należał jednak do gładkich światowców, takich jak Ander. – Pisze pani coś nowego? – Nic, co mogłoby cię zainteresować – stwierdził Ander pogodnie, nim Tremaine zdążyła wymyślić jakąś odpowiedź. – Staromodne ramotki pełne piorunów i krwi, które pokazują w byłych teatrach music-hallowych. – Tak, to właśnie ja. – Tremaine zmusiła się do reakcji, czując się tak, jakby ujawniono, że jest trędowata. Zaraz jednak uznała, że trochę przesadziła, bo przecież Ander oglądał wiele inscenizacji jej sztuk, więc chyba nie mówił serio. Tiamarc nadal patrzył na nią z uprzejmym wyrazem twarzy, ale Tremaine wyraźnie widziała, że przestał się nią interesować. Za to Florian pociągnęła ją za rękaw i szepnęła z podziwem: – Naprawę? Które?! Zanim Tremaine zdążyła jej odpowiedzieć, z drugiej strony budynku nadbiegł Niles, wołając: – Tremaine! Jesteśmy gotowi! – Miło mi było panią poznać – powiedziała Tremaine do Florian, w roztargnieniu odkładając kawałek kryształu na stół. – Muszę teraz zająć się tym czymś. – Czymś? – zapytał Ander, ściągając brwi. – Eksperymentem. *** Trzymając kulę, Tremaine wstąpiła z Gerardem do wnętrza metalowego kręgu. Niles chodził po jego obwodzie, po raz ostatni sprawdzając leżące na zewnątrz notatki, a pozostali tłoczyli się przy barierce podestu. Tremaine zauważyła, że Florian zdołała przecisnąć się na samą krawędź i obserwowała ich marszcząc czoło. Ander stał obok, patrząc na nich z głębokim niepokojem. Tremaine poczuła się okropnie niezręcznie pod tymi spojrzeniami, zwłaszcza Andera. Nie potrafiłaby powiedzieć, czy lękał się, że ona może zginąć, czy raczej, że zrobi coś głupiego, a może jedno i drugie. Ona sama zaś pragnęła, żeby się to wreszcie zaczęło. W końcu Niles skinął Gerardowi głową i wspiął się na drewniany podest. – Gotowa? – zapytał Gerard Tremaine, przyglądając się jej z powagą. Na czole perliły mu się kropelki potu i wyglądało na to, że jest bardziej zdenerwowany niż ona. „Możesz to jeszcze wszystko odwołać”, odezwał się zdradziecki głos w jej głowie. „Po prostu powiedz »nie«”. Był to prawdopodobnie głos rozsądku, ale też nigdy nie miał on na nią większego wpływu. Wzruszyła ramionami. – Zaczynajmy. Gerard zaczerpnął głęboko tchu i dotknął kuli. Tremaine poczuła nieprzyjemny skurcz w żołądku, a potem przeniknął ją powiew chłodnego powietrza, tak jakby jej ciało zrobiono z gazy. Pod stopami nie miała nic, jej włosy pofrunęły do góry; zdążyła jeszcze zdać sobie sprawę, że owo nieprzyjemne uczucie to nudności wywołane spadaniem, gdy nagle w coś uderzyła. Kiedy do jej płuc dostał się łyk słonej wody, sytuacja wyjaśniła się całkowicie. Tremaine wydostała się na powietrze, młócąc rękoma, prychając i chrypiąc. Był jasny dzień, po błękitnym niebie płynęły białe obłoczki, a ona znajdowała się pośrodku oceanu. Ze wszystkich stron otaczała ją pomarszczona falami woda. W dali mogła dostrzec klifowe wybrzeże. Bliżej znajdowała się wyspa, która składała się z kilku różnej wielkości skalistych szczytów, spowitych gęstą mgłą. – Gerard! – krzyknęła Tremaine i znowu zanurzyła się w odmęty. Wypłynęła na powierzchnię i tym razem przypomniała sobie, że powinna spróbować unosić się na wodzie. Ważne też było pozbycie się żakietu. Nabrała tchu, opadła lekko pod wodę i zdołała zrzucić jeden but: to również pomogło. Wypłynęła na powierzchnię, czując, że gardło pali ją od słonej wody, której zdążyła się sporo napić. – Gerard! – zawołała. – Tutaj! Zobaczyła, jak płynie do niej; chlapiąc i bryzgając, niezręcznie skierowała się w jego stronę. – Co się u licha stało? – N-nie wiem. – Zgubił okulary, a ciemne włosy oblepiły mu czaszkę. – Masz kulę? Kulę... O, Boże. Tremaine rozejrzała się, jakby liczyła na to, że urządzenie unosi się gdzieś obok nich na falach. – Musiałam wypuścić ją z rąk! – Nic się nie stało. – Zabrzmiało to tak, jakby Gerard starał się pocieszyć samego siebie, nie tylko Tremaine. – Podaj mi rękę, wezwiemy ją. Dziewczyna kiwnęła głową i wyciągnęła dłoń. Zacisnęli palce i Gerard wypowiedział krótkie zaklęcie. Unosili się na wodzie, a Tremaine odwracała głowę, tak żeby fala nie chlapała jej w twarz. – Udało się? – Nie jestem... – Kula wyłoniła się z pluskiem o kilka stóp od nich. – Bogu dzięki! – Gerard puścił Tremaine i chwycił kulę, nim zatonęła ponownie. – Tam jest wyspa, może do niej popłyń? – zaproponowała Tremaine, przyglądając się Gerardowi. To wydawało się całkiem wykonalne, chociaż dziewczyna nigdy dotąd nie pokonała na wodzie podobnej odległości. Gerard odwrócił się we wskazanym kierunku. – Wyspa? To równie dobrze może być przylądek. – Wszystko jedno. Ruszajmy... Pokręcił głową. – Nie. Skoro mamy kulę, wystarczy poczekać, aż zadziała odwrotne zaklęcie. Wszystko dokładnie obliczyłem... – Dokładnie? Gerard, co się dzieje? To miała być broń, a nie urządzenie transportujące! – zaprotestowała Tremaine, z trudem utrzymując głowę nad wodą. – Zaczekaj. – Zanurzyła się znowu i pozbyła drugiego buta. Kiedy ponownie pojawiła się na powierzchni, Gerard zapytał z niepokojem: – Nic ci nie jest? – Buty – odparła krótko. – Co się dzieje z twoim zaklęciem? – Ach, rzeczywiście. No, zdarzyło się coś nieprzewidzianego. – Myślisz? – Ironia zawsze pomaga w trudnych sytuacjach. – Twarz mu znieruchomiała. – Tremaine, zobacz. Odwróciła się szybko w kierunku, w którym patrzył. – Gardier. Jeszcze przed chwilą tego statku tutaj nie było. Teraz unosił się nisko nad wodą, oddalając się od nich, a jego czarne, masywne kształty rysowały się wyraźnie na tle jasnego nieba. Było dokładnie widać strzępiasty grzebień, płetwy oraz długą, prostokątną kabinę, wiszącą nisko pod pękatym kadłubem. – Skąd on się tutaj wziął? – Tremaine zdała sobie sprawę, że szepcze. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, żeby z takiej wysokości można było dostrzec dwie unoszące się na falach głowy, tym bardziej że latający pojazd oddalał się od nich, ale instynktownie usiłowała zanurzyć się tak bardzo, żeby móc tylko oddychać. Statek powietrzny posuwał się powoli, ale coś w jego wyglądzie nasuwało jej myśl o osie, ciężkiej od jadu, poszukującej ofiary. – Pojawił się przed chwilą. Widziałem. – Gerard popatrzył za statkiem. – Najpierw błysnęło, a potem znalazł się nagle nad nami... Tak jak my przedtem. – Tak jak my? – Ataki Gardier na wybrzeże zawsze zaczynają się od zachodu... – mamrotał do siebie Gerard. – I w tamtą stronę wracają. Jeśli zachód jest po tej stronie... Zaczekaj! – Szarpnął się, ochlapując Tremaine, nerwowo usiłując wydobyć coś z kieszeni spodni. Wyciągnął kompas, wytrząsnął z niego wodę i bacznie mu się przyjrzał. – Zachód jest tam! – Zaklęcie wysłało nas do Chaire? – Marszcząc brwi, Tremaine przyjrzała się wyspie i odległemu skalistemu brzegowi. Okolice portowego miasta Chaire były płaskie. W końcu zaskoczony umysł Tremaine dodał dwa do dwóch. – Przeniosło nas tam, skąd przybywają Gardier. – Czekaj... patrz! – Gerard pokazał jej kierunek. Tremaine zmrużyła oczy, patrząc pod słońce. Skalistą wyspę okrążał jakiś ciemny punkt. – Jeszcze jeden statek powietrzny... Uderzyła boleśnie o ziemię, ociekając galonami wody. Spadanie zakończyło się nagle. Rozejrzała się, oszołomiona. Gerard leżał o kilka stóp od niej, cały mokry, ale miał w ręku kulę. Popatrzyli na siebie ze zdumieniem. Z góry dobiegły ich okrzyki radości, a potem Breidan i Niles przeskoczyli przez barierkę i, ślizgając się po błocie, które powstało dzięki masom wody, wylądowali z głośnym plaśnięciem obok nich. – Co się stało? – zapytał Niles. – Gdzie... Gerard wypuścił kulę z ręki i potrząsnął nim. – To zaklęcie transportujące! – Domyśliłem się tego, ale gdzie... – To niemożliwe – wybuchnął Tiamarc zza barierki. Gerard i Tremaine popatrzyli na niego, nic nie rozumiejąc. – Bo przecież tak jest – dodał Tiamarc. – Gdzie trafiliście? – dopytywał się Niles. Tremaine spostrzegła, że słona woda przemoczyła notatki rozłożone na zewnątrz kręgu i że atrament się rozmył. Chwyciła Gerarda za ramię. – O, nie! Zaklęcie... Woda! – To tylko robocze notatki. – Pokręcił głową. – Mamy wszystko w kilku kopiach w maszynopisie. – Och. – Tremaine usiadła, odgarniając mokre włosy z czoła. – Nieważne. – Gdzie się dostaliście? – zapytał znowu Niles. Wciąż oszołomiona Tremaine próbowała ogarnąć sytuację i znowu szarpnęła Gerarda za rękaw. – Arisilde już kiedyś zrobił zakręcie transportujące. Opowiadał mi o tym... – Pamiętam, że to opisywał. – Gerard energicznie pokiwał głową. – Wydawało mi się, że użył starego kręgu odmieńców... – I kuli. Zaklęcie zniszczyło kulę, ale... – Oni mogą nadal tam być. – Popatrzył jej w oczy. – Nicholas i Arisilde. Tremaine otworzyła usta, ale nie potrafiła powiedzieć ani słowa. – Gdzie byliście?! – wykrzyknął Niles, potrząsając Gerardem. – Nie wiem. – Gerard wysunął się z jego uścisku, kręcąc głową. – Niles, tam był biały dzień. – Wielki Boże. – Niles potarł czoło, starając się zrozumieć to co usłyszał. – Widzieliśmy statki powietrzne Gardier: jeden nadlatujący od strony jakiejś wyspy, a drugi zmierzający ku niej – powiedział Gerard. – Ten drugi mógł wracać z Chaire. To jedna z ich baz, Niles. – Pokręcił głową, uśmiechając się w zadumie. – To nie jest broń. Arisilde Damal przygotował zaklęcie transportujące, które przenosi nas do bazy Gardier. Arisilde nigdy nie chciał tworzyć broni, pomyślała Tremaine, przypominając sobie swoje własne słowa. @@4 Wyspa Burz – Wciąż sądzę, że on żyje – powiedział Ilias w zamyśleniu. Położył się na skale, opierając głowę na ramionach, i przyglądał się rozgrywającej się na dole scenie. Znajdowało się tam kolejne odgałęzienie wielkiej jaskini, która ciągnęła się pod górą, a punkt, z którego patrzył, to był otwór niedużego tunelu, umieszczony w skalnej ścianie na wysokości jakichś pięćdziesięciu kroków. W dole znajdował się występ skalny, będący dziełem natury, ale powiększony częściowo drewnianym podestem, oświetlonym lampami magicznymi. Przy jego krawędzi cumował jeden z latających wielorybów, ogromny i cichy, unoszący się w wilgotnym powietrzu niczym uwięziony grzmot. Około trzydziestu kroków pod tym prowizorycznym dokiem, w większości ginąc w mroku, na dnie jaskini płynęła ciemna rzeka. – Myślę, że on oddycha. Leżący obok niego Giliead uniósł z powątpiewaniem brwi. – A ja myślę, że tylko sobie to wyobrażasz. – Ze swego punktu widokowego mogli się przekonać, że wieloryb nie ma nóg, a przesuwa się w powietrzu dzięki ostrym płetwom ogonowym. Teraz też łatwiej było ustalić, jakie jest jego przeznaczenie: w ciele znajdowały się miejsca, w których podróżowali czarnoksiężnicy. Wsiadali do środka po trapie sięgającym od skały do otworu w kwadratowym podbrzuszu, zwieszającym się przez całą długość dolnej części ciała potwora. Od jakiegoś czasu kilku czarnoksiężników przemieszczało się z zewnątrz do środka i odwrotnie, a teraz niewolnicy ładowali na pokład drewniane skrzynie i metalowe pojemniki ze stosów ustawionych na podeście. Giliead pokręcił głową, przyglądając się jednemu z nich ze zmarszczonymi brwiami. – Oni go w jakiś sposób składają z części. – Karmili go – sprzeciwił się Ilias, drapiąc się energicznie po głowie. Wymazali się błotem, żeby pozbyć się własnego zapachu, który mógłby zwrócić uwagę zniewolonych wyjców, i swędziało go całe ciało, a zwłaszcza miejsca, gdzie miał włosy. – Z tych kadzi. – Metalowe kotły, tak wielkie, że w każdym mogła zmieścić się przyzwoitych rozmiarów chata, stały przy ścianie jaskini, w pobliżu ich punktu obserwacyjnego. Po dwóch dniach ostrożnego przekradania się tunelami i korytarzami skalnymi, w celu wyśledzenia niepojętych działań czarnoksiężników, wciąż niewiele z nich rozumieli. Znaleźli miejsce, gdzie czarnoksiężnicy przekuli się do tuneli dolnego miasta, może chcąc dotrzeć do starej groty portowej, ale nie potrafili przedostać się do mniejszych korytarzy po zachodniej stronie głównej jaskini. A tam, jak się wydawało, czarnoksiężnicy mieli swoje kwatery mieszkalne i tam z pewnością Ilias i Giliead dowiedzieliby się znacznie więcej niż w tych wielkich salach przeznaczonych do pracy. Tam też bez wątpienia przetrzymywano niewolników, nie istniała więc szansa, że uda się któregoś uwolnić. Zorientowali się, że co najmniej pięćdziesięciu czarnoksiężników i ponad sześćdziesięciu niewolników znajdowało się w różnych miejscach tej części jaskiń. Nie było łatwo ocenić ich liczebności, gdyż czarnoksiężnicy wyglądali bardzo do siebie podobnie, ale w tej chwili pięciu pracowało na podestach pod nimi, dwóch nadzorowało niewolników, a jeszcze trzech krążyło w tę i z powrotem przy lewiatanie. Był też przynajmniej jeszcze jeden wieloryb, ten którego widzieli płynącego w powietrzu przez wielką grotę, a oprócz tego znaleźli dwie inne wielkie groty z podestami takimi jak ten pod nimi. Tylu czarnoksiężników pracujących wspólnie, pomyślał znowu Ilias, będąc wciąż pod wrażeniem. Razem z Gilieadem zabijali ich już od piętnastu lat i nigdy nie natrafili na przypadek prawdziwej współpracy. Czarnoksiężnicy zawsze nienawidzili siebie nawzajem bardziej niż normalnych ludzi. Myśl ta wydałaby się Iliasowi przerażająca, gdyby nie to, że ostatnio natknął się na zbyt wiele okropieństw. – Ixion też potrafił budować różne rzeczy – poinformował Gilieada. – Nie takie wielkie, ale jednak. – Wygląd kadzi sprawił, że Ilias miał wątpliwości. Bardzo przypominały kotły, których Ixion używał do wytwarzania swoich kreatur, chociaż jak do tej pory nie potrafili stwierdzić, co się w nich znajduje. – Wiem, ale to jest jakieś... inne. – Giliead sapnął, zagniewany. – Niewiele mamy do opowiedzenia Halianowi i Nikanorowi. – Że armia czarnoksiężników szykuje się do ataku na wybrzeże za pomocą wielkich latających wielorybopodobnych potworów. Myślę, że to im wystarczy w zupełności. Giliead uniósł brew. – Wiesz, o co mi chodzi. Powinniśmy zorientować się skąd tutaj przybyli i dlaczego. – Pokręcił lekko głową, marszcząc czoło. – A przynajmniej mieć jakieś pojęcie, co zamierzają zaatakować najpierw. Ilias potarł szczecinę, która wyrosła mu na brodzie, i oderwał kilka płatków zeschniętego błota. Podsłuchali wiele rozmów, ale nie potrafili z nich zrozumieć nawet jednego słowa. Jeśli czarnoksiężnicy wymieniali nazwy nadbrzeżnych miast Cineth albo Pirae, to oni tego nie słyszeli. – Gdybyśmy mogli podejść bliżej... – Drgnął, słysząc dobiegający z dołu nagły trzask i skrzywił się, zobaczywszy, co było jego przyczyną. – No nie, znowu. – Kilka lat temu razem z Gilieadem zabili w pobliżu Ancyry czarnoksiężnika, który rzucał na ludzi klątwy, sprawiające, że musieli tańczyć, dopóki nie kończyło się to ich śmiercią, co nie jest najprzyjemniejszym sposobem na opuszczenie tego świata; ci przynajmniej zgładzali swoje ofiary szybko, aczkolwiek wcale nie było na to przyjemnie patrzeć. Trzask spowodowała upuszczona przez jednego z niewolników skrzynka. Teraz nieszczęśnik cofał się przed rozwścieczonym czarnoksiężnikiem. W końcu niewolnik wpadł tyłem na metalowy słupek, na którym spoczywało magiczne światło. Słupek zachwiał się, a obaj nadzorujący czarnoksiężnicy wydali okrzyk przerażenia. Niewolnik spróbował jeszcze chwycić postument, ale ciężka górna część przeważyła. Gdy jego biały koniec roztrzaskał się o skałę, klątwa wydostała się na zewnątrz w postaci nagłej eksplozji iskier. Niewielki płomyk przeskoczył na stertę brezentowych płacht leżących w pobliżu skrzynek. Na platformie znienacka zapanował chaos. Niewolnicy uciekali w panice, podczas gdy dwaj czarnoksiężnicy rzucili się do przodu, zrywając kurtki, którymi zaczęli uderzać w palące się miejsce, by zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia. Trzej inni czarnoksiężnicy wyskoczyli z latającego wieloryba, krzycząc coś do siebie w przerażeniu. Wyjce rozwrzeszczały się, prawdopodobnie tylko dlatego, że inni robili to samo. Kompletnie zbity z tropu Ilias popatrzył ze zdumieniem na Gilieada. – Boją się ognia? – Tak bym powiedział. – Giliead przyglądał się scenie w dole z podziwem. – Kiedyś niewiele brakowało, a trafiłaby mnie płonąca strzała, i wcale mnie to aż tak nie przeraziło. Ilias pokręcił głową. Pożar był przecież niewielki. – Jak oni gotują? – Bardzo ostrożnie? Szaleńcze wysiłki czarnoksiężników szybko zdławiły ogieniek. Tymczasem nagle zgasły wszystkie światła na podeście i ucichł wydawany przez nie monotonny szum. W półmroku wszyscy wciąż biegali nerwowo, ale przynajmniej przestali krzyczeć. W dłoniach czarnoksiężników rozbłysły małe światełka. Gdy szum umilkł, dało się słyszeć poszczególne głosy. Podczas gdy pozostali czarnoksiężnicy zajęli się usuwaniem niewolników i wyjców, trzech odbyło pełną podniecenia rozmowę, przesuwając światłami po ciężkich metalowych cylindrach, ustawionych w odleglejszej części podestu. Potem poszli za resztą, pozostawiając jaskinię w ciemnościach. Jedyne światło dobiegało teraz z otwartego brzucha latającego wieloryba. Giliead usiadł i w podnieceniu szturchnął łokciem Iliasa. – Taka okazja nie trafi nam się drugi raz. Ilias westchnął z rezygnacją, podnosząc się ze skały. – Obawiałem się, że to powiesz. *** Giliead ukrył ich chlebak i bukłak na dnie szybu, podczas gdy Ilias podkradł się, żeby zbadać dno jaskini. Cienie były tam głębokie i łatwo mógł się kryć na brzegu wąskiej rzeki pośród starych zawałów skalnych i głazów, które prawdopodobnie spadły tu ostatnio w wyniku prac budowlanych prowadzonych przez czarnoksiężników. Wieloryb zwieszał się nad jaskinią; jego obecność sprawiała, że Iliasowi cierpła skóra na karku. Będą musieli przekraść się w jego cieniu, żeby dojść do podestu, niczym myszy pod okiem jastrzębia; kiepska pora na to, by odkryć, czy rzeczywiście jest on żywą istotą. Giliead dogonił go i razem podążyli brzegiem, pochylając się nisko. Rzeka była głęboka, a jej wartki nurt cuchnął odchodami grendów. Musiała przepływać w pobliżu komnat Ixiona i prawdopodobnie wiodła z powrotem do starego miasta. Kiedy znaleźli się pod wielorybem, Ilias starał się posuwać jak najbliżej podłoża, a kiedy zobaczył, że Giliead nieświadomie pochylił się, podnosząc wzrok, by spojrzeć na brzuch potwora, poczuł się trochę lepiej. I tak było tu zbyt ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć. Bez trudu wspięli się po drewnianych wspornikach podestu, gdyż było tam dużo uchwytów dla rąk. Ilias pierwszy dotarł na górę i wyjrzał ostrożnie zza drewnianej krawędzi. Zimny, magiczny blask dobiegający zza drzwi latającego wieloryba rozjaśniał nieco podest, ukazując stosy skrzynek, metalowe cylindry, pajęcze zarysy postumentów, na których wspierały się wygaszone światła. Powodował też, że wszystkie cienie miały zarysy tak wyraziste, jak ostrze noża. Zapach spalenizny wciąż się unosił w powietrzu, ale miał w sobie coś dziwnego i obcego. Podest zaskrzypiał, gdy Giliead się nań wspiął, a Ilias podążył za nim, wciąż kuląc się i bacznie nasłuchując. Wymienili czujne spojrzenia, ale w cieniach nic się nie poruszyło. Giliead podszedł do stojących najbliżej skrzynek, a Ilias podkradał się w stronę ukrytych w cieniu kadzi i pojemników po drugiej stronie. Kadzie przylegały do skalnej ściany, górując nad nim w ciemnościach. Ostrożnie dotknął jednej z nich; metalowa powierzchnia była całkiem zimna. Niechętnie przyłożył do niej ucho, ale nie usłyszał, żeby w środku coś się poruszało. W kadziach Ixiona cały czas coś bulgotało i przelewało się, więc może te są czymś całkiem innym. Obmacał kadź, szukając sposobu, by zajrzeć do środka. Znalazł jednak tylko nieduże koło w pobliżu dna, powyżej jakiejś rury. Koło nie chciało się obracać, ale Ilias nie potrafił wykryć w jaki sposób je zablokowano. Obejrzeli całą resztę, każdy po swojej stronie, delikatnie wyszukując sobie drogę pomiędzy ustawionymi jedna na drugiej skrzynkami, rurami i innymi dziwnymi przedmiotami. W końcu ciche syknięcie, dobiegające z drugiej strony podestu, zwróciło uwagę Iliasa. Giliead kucał przy stłuczonej lampie. Podniósł coś, żeby Ilias mógł zobaczyć to w świetle, które dochodziło tu z latającego wieloryba. Był to zwęglony koniec czarnego sznura, z którego wystawały jakieś dziwne kawałki. – To jest przyłączone do wszystkich świateł – wyjaśnił szeptem Giliead. – Myślę, że kiedy zostało przerwane, spowodowało pożar. – Hm. – Ilias wziął od niego sznur i ostrożnie go powąchał. Pachniał spalenizną. – Co jest w tych skrzynkach? Giliead pokręcił głową. – Nie mogłem żadnej otworzyć, nie powodując zniszczeń. Nie chcę, żeby się zorientowali, że tutaj jesteśmy. Nie teraz. Pozostała im więc tylko jedna rzecz do przeszukania. Obaj popatrzyli na otwarte drzwi, prowadzące do brzucha latającego wieloryba. Ilias poczuł, że zaschło mu w gardle. – No... Giliead zaczerpnął tchu. – Wiem. Ilias próbował nie następować na czarne sznury, kiedy przechodzili przez podest, ale trudno było tego uniknąć w ciemnościach. Jeden niemile zaskrzeczał pod jego stopą, ale nie wybuchnął płomieniem ani też się nie przerwał. Razem dotarli do trapu. Z tego miejsca przez otwarte drzwi widzieli tylko matową, metalową ścianę. Ilias zawahał się, wycierając spocone dłonie o spodnie, a w głębi duszy żywił beznadziejną wiarę, że ten stwór nie jest żywą istotą. W takim bowiem wypadku wchodzenie do jego brzucha nie musi być czystym samobójstwem. Popatrzył na Gilieada, na którego twarzy malował się wyraz świadczący o tym, że i on wcale nie jest taki pewny swego. To sprawiło, że Ilias poczuł się jeszcze gorzej. Trącił swego towarzysza łokciem i prawie bezgłośnym szeptem zapytał: – Jesteś pewien, że to dobry pomysł? Giliead wzruszył ramionami i pokręcił głową, co Ilias zinterpretował jako: „Nie, ale nie pozostaje nam nic innego”. Postawił stopę na deskach trapu, a Ilias, sprawdziwszy miecz, ruszył za nim. Giliead zatrzymał się w wejściu i przez chwilę nasłuchiwał, przekrzywiając głowę. Jak na tak wielkie stworzenie... albo przedmiot... latający wieloryb był dziwnie cichy. Odchylił się do tyłu i wyszeptał: – Nie ma strażniczych klątw. Ilias kiwnął głową i wsunął się za nim do środka. Wyglądało na to, że ci czarnoksiężnicy nie używają podobnych sposobów do chronienia swojego terytorium; jedyne klątwy pilnujące, jakie znalazł Giliead podczas ich obecnego pobytu na wyspie, były stare i pozostawił je Ixion albo któryś z jego poprzedników. W środku znajdowała się długa, niska komnata, do połowy wypełniona pojemnikami, załadowanymi, jak sami to obserwowali, przez niewolników, oświetlona kilkoma białymi pęcherzami magicznego światła, przymocowanymi do żebrowanego metalowego sufitu. Podłogę pokrywała warstwa cienkiego, miękkiego materiału, przypominającego korek, który bardzo skutecznie wygłuszał ich kroki. To jest po prostu ładownia, pomyślał Ilias, ale tyle napatrzyli się, jak niewolnicy przenoszą tu różne przedmioty, że mogli się tego domyślić, nie wchodząc do środka. Przeszedł obok rzędu skrzynek, a Giliead posuwał się po ich drugiej stronie. Skrzynie piętrzyły się nad ich głowami, przymocowane siatkami i linami do haków w podłodze. Ilias starał się niczego nawet nie musnąć, chociaż Giliead zapewniał go, że nie ma tu żadnych strażniczych klątw, które mogłyby zranić intruzów lub powiadomić czarnoksiężników o ich obecności. Niesamowitość tego miejsca, dziwne zapachy, zimne światło, sprawiały, że cały zesztywniał i czuł, że nerwy ma napięte do ostateczności. Poza skrzynkami nie było tu nic godnego oglądania, więc zawrócił. W głębi, po prawej stronie, Giliead natknął się na metalowe drzwi. Przez chwilę nasłuchiwał pod nimi, a potem pchnął je lekko. Zaskrzypiały głośno, co sprawiło, że żołądek Iliasa wykonał nerwowe salto, ale za nimi ukazał się tylko słabo oświetlony korytarz z licznymi drzwiami po obu stronach. Giliead nabrał tchu i posłał Iliasowi pytające spojrzenie. Ilias wzruszył ramionami. Skoro dotarli aż tutaj, mogą równie dobrze iść aż do samego końca. Korytarz był wąski i na tyle niski, że Giliead musiał pochylać głowę, żeby nie dotknąć świetlnych pęcherzy. Czarnoksiężnicy, którzy w większości wzrostem mieścili się między Gilieadem a Iliasem, mieli dla siebie akurat tyle miejsca, ile trzeba. Jedne z drzwi były półotwarte, a za nimi znajdowała się ciemna komora. Ilias zajrzał do środka. Słabe światło dobiegające z korytarza ukazało wąskie pomieszczenie, po obu stronach którego znajdowały się wielkie półki przymocowane do ścian metalowymi wspornikami. Ujrzawszy szare koce i poduszki, zorientował się, że są to miejsca do spania. Bardzo zimne i samotne łoża, o cienkich materacach, wąskie, przeznaczone tylko dla jednej osoby. – A więc tutaj śpią? – wyszeptał, odwracając się do Gilieada. – Nic dziwnego, że tak łatwo wpadają w złość. Giliead mruknął coś pod nosem i ruszył dalej korytarzem. Ilias poszedł za nim, zatrzymując się, by sprawdzić, co kryje się za kolejnymi uchylonymi drzwiami. Wszędzie znajdował to samo. Brak rzeczy osobistych i ubrań mógłby wyjaśniać fakt, że to miejsce nie było jeszcze zamieszkane, ale i tak pozostawała kwestia nieobecności wszelkich kolorów za wyjątkiem szarego i brązowego. Nie widać też było żadnych malowideł na ścianach ani barw na szorstkich tkaninach, na których spali, czy też na wyściółce podłogi. Tym także ci czarnoksiężnicy różnili się od Ixiona, który lubił wygody i bogato wyposażał swoje komnaty w jedwabie i cienkie płótna, pięknie tkane dywany i malowane, ceramiczne kafelki. Ilias nie mógł więc zrozumieć, do czego ci tutaj używali swojej potęgi, jaki był cel tej całej pracy. Na końcu korytarza znajdowało się jeszcze jedno słabo oświetlone pomieszczenie, zastawione metalowymi kadziami, z których wychodziły rury przechodzące przez sufit. W powietrzu unosił się ciężki zapach, łatwy do odróżnienia nawet pomimo odoru błota, którym wysmarowali siebie i swoje ubrania. Ilias nie potrafił go nazwać, poza tym, że był ciężki i zatykał mu nos i gardło. – Spróbujmy tutaj. – Co? – Ilias rozejrzał się i przekonał, że Giliead znalazł drabinę umieszczoną w głębi za dwiema kadziami. Podszedł bliżej i zobaczył, że prowadzi w górę do otworu w suficie, z którego dochodziła rozproszona, pomarańczowa poświata. Wyglądało to dokładnie tak, jak wyobrażał sobie trzewia wielkiego potwora. – Co tam jest? – zapytał z powątpiewaniem. – Chodź. – Giliead zaczął się wspinać, a Ilias niechętnie podążył w jego ślady. Giliead przedostał się na wyższą kondygnację, której podłoga zaskrzypiała lekko. Ilias wyjrzał czujnie przez otwór, ale to, co zobaczył, rozczarowało go. Był to bowiem tylko prosty wąski pomost zbudowany z płaskich metalowych prętów o ścianach z jakiegoś gładkiego, brązowego tworzywa. Wydawało się, że biegnie przez całą długość potwora. Przykucnąwszy, Giliead z namysłem rozejrzał się po korytarzu. – Wciąż myślisz, że to jest żywe? Ilias wspiął się na górę i usiadł na wąskim, metalowym pomoście. Dotknął ostrożnie ściany, ale szybko cofnął rękę, krzywiąc się z obrzydzeniem. – W dotyku przypomina skórę. Martwą. Giliead przykucnął pod ścianą i w zamyśleniu przeciągnął po niej dłonią, jakby to robił codziennie. – Hm. – Co? – spytał Ilias. – To może być skóra – przyznał Giliead i wyprostował się. – Chodź, zobaczmy co jest tam dalej. Po krótkich poszukiwaniach przekonali się, że te wąskie metalowe pomosty i skórzane ściany tworzyły większą część potwora. Znajdujące się w regularnych odstępach drabiny prowadziły do następnych pomostów i brązowych ścian, niknących gdzieś w górze, w mrocznych obszarach, których nie oświetlały magiczne światła. Giliead nabrał nadziei, wspinając się ostrożnie do jednego z tych ciemnych rejonów, ale wkrótce przekonał się, że jest tam kolejny pomost i drabina. Zszedłszy na dół, skrzywił się, zirytowany. – To nam nie mówi nic ciekawego, prawda? – stwierdził. Ilias przyznał mu rację, popatrując w górę ponad jego ramieniem. – Przynajmniej na dole są rzeczy godne obejrzenia. – Zejdźmy więc. Jeżeli gdziekolwiek mamy znaleźć coś, co powie nam, skąd oni się wzięli, to tylko tam. Cichy dźwięk, który rozległ się w dalszej części pomostu, sprawił, że obaj się odwrócili. Z otworu pod ostatnią drabiną nagle wyłoniła się głowa i ramiona mężczyzny, odwróconego do nich tyłem. Był nie więcej niż dwadzieścia kroków od nich. Nosił brązowy strój czarnoksiężnika, ale czapkę zsunął na tył głowy, a maska na oczy zwisała mu na szyi. Miał ciemne, krótko ostrzyżone włosy i bardzo bladą cerę, jakby całe życie spędził pod ziemią. Ilias zrobił instynktowny unik, a Giliead cofnął się o krok w stronę znajdującej się za nimi drabiny. Czarnoksiężnik jednak zdążył już wspiąć się na górę i odwrócił się, żeby wejść na pomost. Zamarł, patrząc prosto na nich. W panującym półmroku Ilias nie widział wyrazu jego twarzy, ale mógł go sobie wyobrazić. Przez nieskończenie długą chwilę wszyscy trzej stali bez ruchu, aż w końcu Giliead powiedział spokojnie: – Cholera. Czarnoksiężnik sapnął i sięgnął do pochwy u pasa. Ilias dostrzegł rękojeść magicznej broni i pomyślał, że koniec z nimi. Wydobył nóż, gotów nim rzucić, ale Giliead wyrwał mu go z ręki. Ilias podniósł wzrok i z zaskoczeniem zobaczył, że Giliead chwycił pęcherz jednego z magicznych świateł wiszący nad jego głową, szarpnął nim, tak że czarny sznur stał się dobrze widoczny. Przyłożył do niego nóż. To może podziałać, pomyślał Ilias, odwracając się, by spojrzeć na czarnoksiężnika. Mężczyzna zamarł, wciąż trzymając dłoń na rękojeści broni, a na jego twarzy malował się wyraz przerażenia. Ilias ostrożnie popatrzył na Gilieada. – Udało się – szepnął. Giliead gwałtownie zaczerpnął tchu. – Schodź na dół – powiedział półgłosem. Ilias przesunął się za niego, uważając, żeby nie trącić go w ramię. – Zrób to. Jeśli odwrócisz się do niego plecami... – Wiem. Ilias dotarł do drabiny, chwycił się jej i postawił nogę na szczeblu. – Gotowe – powiedział. Czarnoksiężnik poruszył się nerwowo, nie zdejmując ręki z uchwytu swej magicznej broni. Giliead przeciął sznur. Magiczny bąbel pękł z hukiem i światło zgasło. Zaiskrzyło, a Giliead wrzasnął i upuścił nóż. Ilias usłyszał, że czarnoksiężnik wydał okrzyk przerażenia i na pomoście rozległ się odgłos kroków, ale on już zsuwał się po drabinie i lekko wylądował na wyściełanej podłodze. Zobaczył, że znalazł się w dużym pokoju, wyposażonym w stoły i ławki oraz metalowe szafki ustawione pod ścianami. Było tu dwoje drzwi: jedne na wprost przed nim, a drugie z tyłu. Kiedy Giliead zeskoczył obok niego, jedne z drzwi otworzyły się nagle i stanęło w nich trzech czarnoksiężników. Nie mieli masek na oczach ani czapek, więc łatwo można było wywnioskować, że zostali zaskoczeni. Ilias zauważył też, że nie są identyczni: jeden był wyższy niż pozostali, inny miał mocniejszą budowę ciała, a trzeciemu odrastała broda, odcinając się ostro od bladej cery. Giliead zaklął pod nosem i chwycił następną świetlistą bańkę. Ilias rzucił się w stronę drugich drzwi, jedynej drogi ucieczki. Przez cienki metalowy sufit słyszał biegnącego na górze czarnoksiężnika, który wrzeszczał coś jak oszalały. Ilias wolał nie wiedzieć, co robią trzej pozostali. Uderzył ramieniem o drzwi, czując, że drewno pęka. Kiedy stanęły otworem, w pomieszczeniu zapadły ciemności, a on, potykając się, wpadł do następnego wąskiego korytarza. Odwrócił się rozpaczliwie, ale Giliead właśnie przebiegł przez drzwi za jego plecami. Popędzili, gwałtownie trzaskając otwieranymi drzwiami, szukając czegokolwiek, co przypominałoby wyjście, ale znajdowali tylko małe, ciemne komory wypełnione jakimiś dziwnymi przedmiotami. W końcu Ilias pchnął kolejne drzwi i ujrzał nieduży pokój z szerokim, kwadratowym oknem, przez które widać było mroczną otchłań jaskini. – Gil, tutaj! – zawołał. Za nimi rozległ się na metalowej podłodze tupot, a oni rzucili się do środka. W ciasnocie Giliead potknął się o Iliasa i obaj się przewrócili. Ilias podniósł się na kolana, szarpnięciem zamknął drzwi i borykając się z nieznanym sobie zamkiem, zdołał w ostatniej chwili go zablokować. Opadł na drzwi plecami, podczas gdy czarnoksiężnicy po drugiej stronie zaczęli łomotać w nie pięściami. Drzwi sprawiały wrażenie mocniejszych niż inne, ale i tak nie mieli za wiele czasu. Giliead zdołał już wstać i ruszył do okna. Ilias zerwał się na równe nogi, szukając czegoś, czym mógłby lepiej zablokować wejście. Pod ścianami stały liczne szafki, ale kiedy Ilias próbował przesunąć którąś z nich, przekonał się, że nic nie da się tu ruszyć z miejsca. Odwrócił się do Gilieada, stojącego teraz przy ukośnym oknie w ścianie przeciwległej do wejścia. Klął z wściekłością. – O co ci chodzi? – Ilias podszedł do niego, sięgając do metalowego pręta, który znajdował się tuż za oknem. Skrzywił się z bólu, gdy jego dłoń uderzyła o niewidzialną barierę. Cofnął się o krok, myśląc, że trafił na jakąś ochronną klątwę, a potem zrozumiał, że otwór okienny wypełnia szkło. – O, nie. – Potrzeba nam czegoś ciężkiego. – Giliead rozejrzał się dookoła, próbując wyrwać jedną z półek. Nie dał jednak rady, gdyż była solidnie przymocowana do ściany. Ilias odwrócił się również i dostrzegł na jednej z szafek kawał szarej skały z wystającymi odłamkami kryształu, osadzony na metalowym postumencie. Wyglądało na to, że jest dość ciężki. Sięgnął w jego stronę, ale Giliead rzucił się ku Iliasowi i gwałtownie odsunął jego rękę. Ilias cofnął się. – Jest zaklęty? Giliead zmrużył oczy. – Tak, coś tam jest... ale nie wiem dokładnie, co. Iliasowi nie trzeba było nic więcej. – Świetnie, wybraliśmy sobie jedyne pomieszczenie, w którym znajduje się zaklęta skała. – Wrócił do okna i dobył miecza. Uderzył głownią o szkło. Pojawiły się w nim szczeliny, ale się nie roztrzaskało. Dwa kolejne ciosy odniosły podobny skutek. Kiedy Ilias walczył z nietłukącym się szkłem, Giliead odwrócił się i otworzył wąskie drzwiczki jednej z szafek, odsłaniając metalowe szuflady. Szarpnął jedną z nich i udało mu się ją wyciągnąć, rozrzucając na podłodze kartki papieru, pokryte różnokolorowymi znakami. Giliead niezręcznie uniósł szufladę nad ukośnym oknem, a Ilias pośpiesznie schował miecz i rzucił się mu pomagać. – Razem! – zawołał Giliead, kiedy już trzymali w górze swój niewygodny taran. – Teraz! – Opuścili metalową szufladę, roztrzaskując szklaną barierę. Pod ich stopami podłoga drgnęła tak silnie, że obaj przewrócili się do tyłu. Upadek Iliasa złagodziło to, że Giliead znalazł się pod nim, ale za to metalowa szuflada otarła się o jego skroń. Oszołomiony, mając przed oczami czarne płaty, usiłował się podnieść. – Udało się? – sapnął, wciąż myśląc, że bestia jest żywa i zareagowała na zranienie. Giliead odsunął go z siebie i usiadł. – Nie, nie, to niemożliwe. Walenie do drzwi urwało się nagle wraz z nagłym ruchem wieloryba, ale teraz zostało podjęte z nową energią. Ilias podniósł się z wysiłkiem na nogi i sięgnął po szufladę, ale Giliead popatrzył na rozrzucone na podłodze papiery i chwycił jeden. – Ilias, to są mapy! Tego przecież szukaliśmy! – Weź kilka i uciekajmy! – Ilias dźwignął szufladę, a Giliead ją podtrzymywał od góry. Jeden cios usunął resztki szklanej płyty. Ilias uchylił się, gdy Giliead cisnął szufladę na drzwi. Chwycił się metalowych prętów, żeby przeskoczyć na parapet, a potem zorientował się, że nie ma za nim Gilieada. – Gil! – obejrzał się przez ramię. – No chodź! – Już, już. Trzymaj. – Ilias szarpnął się odruchowo, gdy Giliead wepchnął mu kilka złożonych map za pasek spodni. – Ruszaj! Ilias przerzucił się przez otwór, przez chwilę wisiał na rękach na metalowym pręcie, szukając dobrego miejsca, gdzie mógłby zeskoczyć. Na podestach płonęło jaskrawe światło, a dobiegające stamtąd okrzyki świadczyły o tym, że ich ucieczka ma licznych świadków. Wycelował na brzeg podziemnej rzeki i puścił pręt. Wylądował ciężko, rozluźniając górną część ciała, a potem tocząc się, żeby zmniejszyć siłę upadku, i poczuł, że ostre krawędzie luźnych kamieni wbijają mu się w plecy. Zaparło mu dech, więc przez chwilę leżał bez ruchu, aż Giliead zeskoczył za nim równie ciężko. Oszołomiony Ilias uniósł głowę i przekonał się, że grotę oświetla jakaś dziwna czerwonopomarańczowa poświata. Co więcej, dochodziła ona jakby z wnętrza latającego wieloryba. Nie zwracając prawie uwagi na dzikie wrzaski przerażenia dobiegające z podestu, obserwował, jak pod skórą potwora nagle rozkwita płomień, ukazując metalowy szkielet. Giliead pomógł mu wstać, patrząc do góry, i mruknął pod nosem: – O, nie. Boją się ognia, pomyślał ze zgrozą Ilias. Teraz już wiedzieli dlaczego. – Udało się – sapnął. Giliead pchnął go. – Uciekamy. Pobiegli usianym skałami brzegiem rzeki. Ilias zdążył się odwrócić, gdy na grzbiecie potwora wybuchła kula ognia. Lewiatan przechylił się i zaczął majestatycznie zsuwać na platformę. Eksplodował nagle, a żar ogarnął podesty i buchnął po ścianach jaskini. Ilias odwrócił się znowu i pognał, by schronić się pośród skał, a z góry zaczęły spadać fragmenty rozpalonego metalu, niczym ognisty grad. Giliead dotarł do głazów nad brzegiem rzeki, a Ilias podążał w jego ślady, kiedy coś uderzyło go w plecy. Upadł na szorstki żwir, który pokaleczył mu przedramiona. W barku czuł ostry ból, więc przekręcił się, rozpaczliwie próbując wyrwać z ciała kawałek gorącego metalu. Giliead pochylił się i odepchnął jego dłoń. Sam wyszarpnął rozgrzany metal i podniósł Iliasa na nogi. Wtedy jednak zamarł, wpatrując się w miejsce będące podstawą podestu. Czując, jak krew cieknie mu po plecach, Ilias podążył za jego spojrzeniem. Na dnie jaskini, pod płonącym podestem stał mężczyzna. W pomarańczowym blasku Ilias zobaczył, że jego ubranie i z pewnością także ciało były opalone ogniem; człowiek ten musiał zeskoczyć z doku lub wypaść z wieloryba, w ostatniej chwili unikając eksplozji. Czarnoksiężnik czy nie, Ilias poczuł niemiły skurcz żołądka, wywołany wyrzutami sumienia i litością, ale wtedy nieznajomy uniósł rękę i w jego dłoni zalśniła jakby gwiazda. Z gwiazdy wyłoniło się coś, co pomknęło w ich stronę szybciej niż myśl, jakby zniekształcenie powietrza, rozszerzające się i spychające ze swojej drogi dym i płonący metal. Giliead krzyknął, pchnął Iliasa, a wtedy trafiła go klątwa. Ilias rzucił się ku skałom, ale fala uderzyła go także, przewracając na kamienie. Poczuł jeszcze, że stacza się po stromym, błotnistym brzegu, a potem stracił świadomość. @@5 Port Rel, zachodnie wybrzeże Ile-Rien Ogromna szara ściana kadłuba statku wyglądała, jakby się wznosiła w nieskończoność; górne pokłady i trzy malowane na szaro kominy ginęły gdzieś ponad zasięgiem reflektorów. Światło było trochę stłumione, zarysy okrętu nieco rozmyte i Tremaine poczuła, że mruży oczy. Zniekształcenie wykraczało poza to, czego można było się spodziewać w gęstej mgle zimną nocą. Wielki statek został objęty ochraniającym go strażnikiem, na tyle subtelnym, że nie ściągał zainteresowania Gardier, będących mistrzami wykrywania obecności magii. Widziany z góry okręt sprawiał wrażenie pustej przestrzeni na wodzie w otwartym doku, a strażnik ukrywał także reflektory i głuszył dźwięki powstające podczas spawania i innych podobnych prac. – Jest piękny, prawda? – rzekł kapitan Feraim, przyglądając się czule górującemu nad nimi szaremu kolosowi. – Pływał trochę przed wojną, ale ani razu od jej wybuchu. Sprowadzili go tu, żeby zmienić balast, bo waga silników sprawiała, że miał nadmiernie obciążone dno. Tremaine kiwnęła głową. – Pamiętam, że czytałam o nim, jeszcze przed wojną. – Okręt „Królowa Ravenna” został zwodowany na kilka miesięcy przed pierwszymi bombardowaniami Gardier. Miał zostać gwiazdą linii żeglugowych Vernaire Solar i przewozić pasażerów wygodnie i szybko z portów Ile-Rien i Parscji przez ocean do Kapidary. Teraz Gardier patrolowali z powietrza morskie trasy i nikt tam nie podróżował. Gdyby Tremaine w ogóle zastanawiała się nad losem statku, pomyślałaby, że „Królowa Ravenna” ugrzęzła w jakimś obcym porcie albo zatopiono ją jak wiele innych jednostek marynarki wojennej, statków handlowych oraz trzy mniejsze liniowce należące do Vernaire Solar. Trudno jej było uwierzyć, że okręt najspokojniej w świecie pozostawał w ukryciu w porcie Rel przez całe trzy lata. Niełatwo jej też było przyjąć do wiadomości, że zaledwie kilka lat temu ludzie mieli czas i pieniądze, żeby budować podobne statki i że udawano się nimi w podróż dla przyjemności, bez lęku. – Tak – powiedział Gerard, zaplatając ramiona na piersi i przyglądając się wielkiemu okrętowi. – Słyszałem, że miał zostać przerobiony na transportowiec dla wojska, ale jak na razie nigdzie się ich nie wysyłało. Aż do dziś. – Wciąż jest najwspanialszym statkiem, jaki pływał na morzu. – Kapitan Feraim odwrócił się z westchnieniem i ruszył z powrotem. – Najwyższy czas, żeby mógł pokazać ile jest wart. Na otwartym morzu jest szybszy niż statek powietrzny... niż wszystko, czym według naszych wiadomości dysponują Gardier. Przed tym wszystkim miał posłużyć jako ostatni środek ewakuacji. – Rzucił na nich okiem i uśmiechnął się trochę krzywo. – To znaczy mieli zamiar go stąd odesłać, ale w końcu stwierdzili, że nie zdoła się przedrzeć przez blokadę. Tremaine i Gerard podążyli w jego ślady, a dziewczyna postawiła kołnierz dwurzędowego, marynarskiego płaszcza, żeby choć trochę ochronić się przez zimnem i wilgocią. Dookoła ogromnego kadłuba wciąż wrzała praca: pośpiesznie choć cicho dokonywano napraw i wnoszono na pokład zapasy na zbliżającą się podróż. Tremaine ze zdumieniem pokręciła głową. Trudno jej było uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. W ciągu ostatniego tygodnia wydarzyło się bardzo wiele. Odbyły się liczne sekretne spotkania oraz wizyty Gerarda i Nilesa na przemian, to w pałacu, to w Instytucie, aż wreszcie przeniesiono eksperyment do portu Rel. Już na samym początku okazało się, że kula nie musi znajdować się wewnątrz kręgu, żeby rozpocząć translokację. Wystarczyło, że znajdowała się w pewnej od niego odległości. Można też było zainicjować wsteczne zaklęcie osobno, pod warunkiem, że czyniące to osoby przebywały w zasięgu kilkuset jardów od kręgu, wszystko jedno tutaj czy tam. Gdziekolwiek owo „tam” było. Tremaine, Gerard, Tiamarc i kilkoro innych uczestników eksperymentu trzy razy przedostali się na drugą stronę na małym holowniku zwanym Statkiem Pilotowym, pozwalając różnym czarnoksiężnikom eksperymentować z przenoszeniem tam i z powrotem boi, a także sprawdzić, jak długo przejście pozostanie otwarte. Ani razu nie napotkali statków Gardier, ale też przez trzy dni na wybrzeżu nie odbyły się żadne bombardowania. Jutro przedostaną się Statkiem Pilotowym raz jeszcze w ramach ostatnich przygotowań do ekspedycji, która miała przewieźć oddziały żołnierzy i czarnoksiężników, mających dokonać zwiadu na wyspie Gardier i przygotować atak. Przez kilka minionych miesięcy częste naloty na wybrzeże sprawiły, że statki nie mogły przedrzeć się na otwarty ocean i nie docierały dostawy żywności i broni z Kapidary. Wyspa była tylko niewielką bazą, ale gdyby udało się ją zniszczyć, powstałaby luka w blokadzie nałożonej przez Gardier. Poza tym może po raz pierwszy Ile-Rien zdołałaby zdobyć coś należącego do nieprzyjaciela poza zniszczonym statkiem powietrznym; nie wiadomo, co można by tam znaleźć. Feraim zasalutował im niedbale i poszedł do starych magazynów, które służyły teraz jako kwatera główna marynarki wojennej. – Powinnaś pójść spać – powiedział Gerard do Tremaine, kiedy oni sami ruszyli w przeciwnym kierunku. – Czeka nas jutro ciężki dzień. – Dobrze. Ale ty chyba nie wracasz dzisiaj wieczorem na przystań, co? – W najdalszym końcu nabrzeża, gdzie zatoka kończyła się piaszczystą plażą, znajdował się stary hotel, zamknięty od początku wojny. Instytut Villiera wykorzystywał go jako swoją kwaterę główną, gdyż tamtejsze sale konferencyjne zapewniały wystarczająco dużo miejsca na ich prace. W świetle dnia emanował on wspomnieniami dawnych pogodnych dni: pomalowany pierwotnie na biało, poszarzał już nieco, jego dach był pokryty czerwoną, trochę zdewastowaną dachówką, a na większości pięter miał obszerne balkony i wielkie, otwarte werandy. W nocy był po prostu duży, ponury i ciemny. Tremaine nie miała nic przeciwko ponurości, przyzwyczaiła się do niej w Coldcourt, chociaż tam duchy należały do rodziny. – Nie, zatrzymam się tylko na chwilkę, żeby pogadać z Nilesem. – Gerard westchnął, kiedy zaczęli wchodzić na schody prowadzące na hotelową werandę. Księżyc oświetlał im drogę na tyle dobrze, że widzieli stopnie; normalnie paliłyby się latarnie gazowe na ozdobnych, żeliwnych słupach wykonanych tak misternie, że przypominały dekorację na torcie, ale nie używano ich, żeby nie zwracać uwagi Gardier. Na rozciągającej się w dole białej plaży panował spokój i cisza; rozlegał się tylko lekki plusk fali. Po prawej stronie znajdowało się molo pełne kawiarenek, restauracji i innych rozrywkowych miejsc, nieczynnych teraz i opuszczonych jak prawie cała reszta miasta. Ciemne okna restauracji i teatrzyków nie rzucały odblasków na wodę. Nigdzie nie było widać żadnych oświetlonych okien, chociaż w budynkach przebywali robotnicy, marynarze, oficerowie marynarki wojennej oraz większość personelu Instytutu Villera. Nawet szum morza sprawiał wrażenie przytłumionego. W tej okolicy aż kłębiło się od magii, większych i mniejszych czarów, tworzących ukrycie, dających wrażenie ciemności i ciszy. Ale żadnych wielkich zaklęć, żeby nie zwracać uwagi Gardier. Tremaine chwyciła się poręczy, żeby nie potknąć się na nierównych schodach, chociaż dwóch robotników dopiero co poprawiło luźne deski. – Przypuszczam, że już prawie skończyli projektowanie nowych kul. – Dzięki Bogu. – Gerard kiwnął głową. Kiedy kula Arisilde pokazała, jak należy właściwie uruchamiać zaklęcie, mogli z łatwością wykryć braki w innych, skonstruowanych przez Instytut. Niles jako jedno ze swych zadań miał stworzyć własną kulę, która zastąpiłaby dzieło Arisilde. – Kiedy to zrobią, będziesz mogła wrócić do domu. – Tak, do domu. – Tremaine odetchnęła głęboko, zastanawiając się, ile może mu powiedzieć. Jak do tej pory kula uporczywie odmawiała współpracy z Gerardem, więc miejsce Tremaine w projekcie było zapewnione. Jak na razie. – Całkiem mi się tutaj podoba. – Tutaj? – Gerard popatrzył na nią z udawaną zgrozą. Dotarli już prawie na zaniedbaną werandę, która wyróżniała się długimi glinianymi pojemnikami na rośliny i doniczkami pozbawionymi kwiatów, groźnie wyglądającym, bo zabitym deskami solarium i ogólną atmosferą smutku i opuszczenia. – No, może nie w tym miejscu. – Hotel miał wyłączoną instalację gazową, więc kaloryfery nie działały i w dziwnie pachnących pokojach panowały wilgoć i zimno. Nowoczesne lodówki, zainstalowane w kuchniach przed wojną, również nie zdawały egzaminu i byli uzależnieni od sporadycznych dostaw lodu z wojskowej placówki w Rel. – Ale nie chciałabym opuszczać projektu – dodała ostrożnie. – Jestem pewien, że coś dla ciebie znajdę – powiedział Gerard z lekkim zdziwieniem, otwierając jedno ze skrzydeł podwójnych drzwi. W środku wisiały zasłony zaciemnieniowe, więc do pokoju wchodziło się jak do mrocznej pieczary. – Myślałem, że chcesz wrócić do pisania. – Ach. – Spojrzała czujnie na swego rozmówcę, ale nie mogła stwierdzić, czy chce od niej wydobyć jakieś informacje, czy nie. Przedostała się jego śladem przez zasłony i znalazła się w wykładanym marmurem holu. Dwie żarówki pozostawione w ozdobnym żyrandolu rzucały światło na piękne choć przykurzone drewniane elementy wystroju, wyblakłe błękitne pluszowe kanapki i fotele oraz nieco zaśniedziałe mosiądze. Czerwonawe, marmurowe kolumny pięły się ku cieniom kryjącym łuki stropu. Tremaine podrapała się po głowie. – Ja... zdecydowałam, że to odłożę. Zawsze przecież mogę do tego wrócić później. Mimo że w holu było dosyć ponuro, w hotelu dawało się dostrzec więcej oznak życia. Dobiegały tu głosy i daleki szum radia od strony bawialni i sal balowych, gdzie Instytut rozlokował swe główne miejsca pracy. To nad jedną, to nad drugą recepcją unosiło się maleńkie, błękitne magiczne światełko, które przygasło w chwili, gdy Tremaine na nie spojrzała. Zawezwał je któryś z czarnoksiężników i potem całkiem o nim zapomniał. Na granitowej ladzie ktoś powypisywał w kurzu symbole alchemiczne i matematyczne. Gerard zatrzymał się i spojrzał na nią z powagą. – Z początku też byłem optymistą, ale chyba sama wiesz... szansę na odkrycie, co stało się z Nicholasem i Arisilde... – Wiem. Nie o to mi chodzi. – Tremaine pokręciła głową, odwracając wzrok. Zdawała sobie sprawę, że ci nieliczni pracownicy Instytutu, którzy orientowali się, kim był jej ojciec, oczekują z napięciem na spotkanie z nim albo Arisilde, ilekroć udają się w podróż przez wrota, ale ona sama nie była taka naiwna. Wiedziała, że szansa, iż mogą jeszcze żyć, jest bliska zeru. Przed koniecznością składania dalszych wyjaśnień uratował ją Tiamarc, który wyszedł z jednego z poprzecznych korytarzy, pogrążony w rozmowie z Brenanem Nilesem. Ten pierwszy był odziany w podejrzanie wyglądający sweter i flanelowe spodnie, drugi zaś miał na sobie nieskazitelny garnitur, sprawiający, że jego właściciel wyglądał, jakby właśnie wyszedł z najlepszego zakładu krawieckiego przy Bulwarze Wszystkich Świętych. Tremaine nie miała pojęcia, jak to osiągał; wiedziała, że spędził cały dzień na niezamiecionej podłodze w sali balowej, studiując wykresy zaklęć oraz sterty notatek. Niles dostrzegł ich i machnął na nich władczo ręką. – Gerard, posłuchaj tego. Tiamarc odwrócił się do Gerarda z uśmiechem. Jego jasne włosy były zmierzwione, a pod oczami miał błękitne cienie spowodowane brakiem snu. Pomimo to zawołał żywo: – Mam wspaniałą wiadomość! Test, jaki zrobiłem podczas ostatniej wyprawy, jest ostateczny, wszyscy się ze mną zgadzają. Miejsce przeznaczenia nie znajduje się w żadnym z królestw odmieńców. – I to ma być niezwykłe odkrycie? Teraz już wcale nie wiemy, gdzie to jest – powiedziała Tremaine. Badania astronomiczne, jakich dokonał Tiamarc podczas pierwszej podróży Statku Pilotowego, wyeliminowały możliwość, że przedostają się gdzieś na drugą półkulę. Gwiazdy były całkowicie nieznane. Gerard i inni specjaliści żywili przekonanie, że niedawne podróże statków powietrznych do i z Chaire spowodowały, że zaklęcie dostroiło się na to miejsce, tak jak operator radiowy ustawia częstotliwość fal dla danego sygnału. Odkryli też, że fizyczne przeniesienie kręgu powoduje przesunięcie celu w drugim świecie. Przeprowadzka z majątku pod Vienne do Rel sprawiła, że gdy przedostali się przez wrota, okazało się, że cel znalazł się znacznie bliżej wyspy. Gerard zmarszczył czoło, zdjął okulary i zaczął je w roztargnieniu czyścić. – To eliminuje kilka potencjalnych zaklęć, które moglibyśmy wykonać. Domeny odmieńców są znacznie bardziej wrażliwe na magię niż świat ludzi śmiertelnych. Niles pokiwał głową. – Wiem, ale to wydaje się potwierdzać teorię wielowymiarowości Vortala i Igbenza. – Nie będziecie już mogli używać mojej kuli – powiedziała Tremaine, tylko po to, żeby zobaczyć ich reakcję. Urwali na chwilę, popatrzyli na nią, a potem wrócili do dyskusji. – Nie sądzę, żeby wspierało to owe teorie tylko dlatego, że wiemy, że to nie jest państwo odmieńców – zaprotestował Tiamarc, kręcąc głową. – To może być jakieś inne królestwo eteryczne należące do struktury naszego świata, wcale nie powiązane z domenami odmieńców. Niles zmarszczył brwi. – Nie sądzę, doprawdy. Teoria Vortala i Igbenza pasuje do tylu parametrów zaklęcia w rzucie... Tiamarc dostrzegł osierocone magiczne światełko i zgasił je jednym ruchem. – Pójdę do siebie i przyniosę egzemplarz „Zasad Eteru” Negrettiego. Zaraz wracam. – Czekamy na ciebie w sali balowej! – zawołał za nim Niles, gdy Tiamarc znalazł się na szerokich schodach, po czym odwrócił się z powrotem do Gerarda. – Jeśli to inny świat, a nie inny poziom w eterze naszego własnego świata, to tym bardziej pozostaje tajemnicą, gdzie Arisilde Damal zdobył wiedzę na temat podstawowej budowy swego zaklęcia. Gerard kiwnął głową. – Tak, i szkoda, że nie wiemy, w jaki sposób statki powietrzne Gardier pokonują wrota... w tym, który spadł, nie natrafiliśmy na żadne dowody istnienia urządzeń podobnych do naszych kul, tylko te połamane fragmenty kryształu, znalezione nad pulpitem sterowniczym. – Owszem. – Niles zmarszczył czoło. – Ale ja powiedziałbym, że najprawdopodobniej zaklęcie pochodzi od Gardier. Znaki operacyjne nie przypominają niczego, co kiedykolwiek widziałem, przynajmniej bez sprawdzenia w bibliotekach Lodun. – Pewnie mój ojciec ukradł je od Gardier – stwierdziła z roztargnieniem Tremaine, oglądając złamany paznokieć. – Co? – Niles popatrzył na nią, zaskoczony. – Ach. – Tremaine nagle zorientowała się, że wypowiedziała swą myśl na głos. Nie sądziła, że ktoś jej słucha. Ludzie zawsze zwracają uwagę na to, na co nie powinni. – No... – zaczęła, mając nadzieję, że coś jej przyjdzie do głowy. Ale nie pojawiło się nic. – No... – spróbowała znowu. Niles popatrzył na Gerarda, który z zakłopotaniem poprawił okulary i powiedział: – No... Tremaine wstrzymała oddech, obawiając się, że i on się zająknie, ale czarnoksiężnik mówił dalej: – Ojciec Tremaine jako pierwszy odkrył działania Gardier. – Naprawdę? – Niles zmarszczył brwi i rzucił okiem na dziewczynę, jakby się spodziewał, że dostrzeże w jej wyglądzie jakieś potwierdzenie tych słów, na które przedtem nie zwrócił uwagi. – Myślałem, że Nicholas Valiarde był marszandem, który finansował prace Arisilde Damala w Instytucie Villera. – Był – zgodziła się skwapliwie Tremaine. – I finansował. – Zgodnie z oficjalną wersją Nicholas był kochającym przygodę dżentelmenem, który miał nieszczęście pomagać Arisilde w testowaniu jego ostatniego Wielkiego Zaklęcia. Nicholas zawsze chciał, żeby nazwisko Valiarde pozostało bez skazy, ale po latach podwójnego życia, i to w najrozmaitszych postaciach, za wiele osób znało zbyt dużo prawdy. Co więcej, po śmierci matki Tremaine, zrobił się niedbały. Gerard poruszył brwiami i chrząknął. – Czasami pracował dla rządu. – Ujął Nilesa pod ramię i skierował go z powrotem do holu. – Współpracował z rządem w kwestiach sztuki? – zapytał Niles, rzucając kolejne zdumione spojrzenie w stronę Tremaine. – Hm... – Dziewczyna kiwnęła głową. – Do zobaczenia jutro rano – rzucił przez ramię Gerard, prowadząc ze sobą Nilesa. – Dobranoc! – zawołała Tremaine, a on pomachał jej ręką i zniknął w holu. Zaczęła wchodzić na górę, kręcąc głową. Kiedy skończą budowę nowych kul, jej osoba stanie się zbędna, jeżeli Tremaine nie wymyśli dla siebie jakiegoś innego zajęcia. Niestety, Instytut potrzebował czarnoksiężników lub specjalistów od teorii eteru, albo też osób znających się na mechanice, filozofii lub astronomii. Tremaine odebrała tylko zwykłe wykształcenie, dzięki któremu umiała czytać i pisać oraz poznała literaturę piękną. Nie potrafię nawet zrobić przyzwoitej kawy, pomyślała. Ponieważ jednak należy do rodziny, która opłacała pozawojskowe prace Instytutu i która posiadała patent na kulę Villera-Damala, nikt by jej stąd nie wyrzucał, ale w końcu zacznie się czuć niezręcznie. Stanowiło to poważne utrudnienie w realizacji planu samobójstwa; to oczywiste. Rezygnacja z życia przyniosła jej głęboką ulgę i poczucie cudownej wolności: nie trzeba było walczyć o cele, których nawet nie potrafiła dobrze określić. Teraz na nowo została przytłoczona nadzieją. A istotną jej część stanowiła możliwość, że Nicholas i Arisilde mogą jeszcze żyć, zagubieni w jakimś obcym świecie. Tremaine zwolniła kroku, zastanawiając się nad tym. Nie była pewna, czy rzeczywiście wierzy w tę szansę, czy też po prostu chwyta się tej myśli jako wygodnej wymówki, gdyby ktoś chciał odesłać ją do domu, zanim sama tego zechce. Może powinnam nauczyć się robić tę kawę? – pomyślała i ruszyła na górę. – Nienawidzę mojego życia. – Mamrocząc pod nosem, dotarła na trzecie piętro i depcząc po brudnym dywanie, skierowała się do swojego pokoju. Tylko w jednym szklanym kloszu w kształcie lilii była żarówka, a co więcej, znajdował się on w przeciwległym końcu korytarza. Tremaine zatrzymała się przed swoim pokojem, szukając klucza w kieszeni. Kiedy dotknęła drzwi, uchyliły się lekko. Zmarszczyła brwi, przesuwając delikatnie dłonią po gładkim drewnie aż do zamka. W końcu jej palce natrafiły na rysy w metalu, niewidoczne w panującym na korytarzu półmroku. Ktoś się tutaj niezdarnie włamywał. Na poły wystraszona, ale z drugiej strony zaintrygowana, Tremaine cofnęła się powoli. Och, tylko tego mi teraz trzeba. Pragnęła zginąć, ale nie jako ofiara morderstwa. Byłoby żenadą, gdyby jakiś dawny wróg, pochodzący z barwnej przeszłości rodziny, zechciał wywrzeć swą zemstę na córce Nicholasa Valiarde, po drodze zakłócając tok ważnych prac Instytutu i przy okazji powodując jakże upokarzającą dla Tremaine konieczność składania wyjaśnień ludziom, którzy i tak uważali, że jest trochę dziwna. Już kiedyś to przeżywała. Wcale nie chciała, żeby zdarzyło się to ponownie. Istnieli przecież ludzie, którzy mieli za zadanie rozwiązywanie właśnie takich problemów. Tremaine wiedziała, że Gerard nie jest jej jedynym opiekunem. On odpowiadał wobec prawa, ale zadaniem pilnowania jej obarczono także inne osoby i jak przypuszczała, Gerard wiedział, kim są, chociaż nigdy się do tego nie przyznał. Widocznie zgubili jej ślad po zamieszaniu w mieście i nagłym opuszczeniu przez nią Coldcourt. Miała numer telefonu, pod który powinna zadzwonić, żeby wezwać ich na pomoc, ale teraz było na to trochę za późno. Zaklęła pod nosem. Mogłaby sama załatwić tę sprawę i doprowadzić do likwidacji własnych zwłok, nie zwracając na to niczyjej uwagi, i teraz żałowała, że nie interesowała się tym bardziej, żeby teraz wiedzieć, jak to się robi. Cholera. Pomyślała, że może warto byłoby krzyknąć, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Lepiej uwięzić intruza w środku. Odeszła cicho pod następne drzwi. To powinien być pokój Tiamarca. Wciąż bacznie obserwując wejście do swojego, wyciągnęła rękę, żeby zapukać. Drzwi otworzyły się, gdy tylko ich dotknęła. O, nie, pomyślała Tremaine, zaglądając do ciemnego pokoju. Ujrzała bowiem ciało leżące na podłodze. A więc już się stało. Cofnęła się o krok. Nagle z jej pokoju wyszedł na korytarz jakiś mężczyzna. Był wysoki, silnie zbudowany, ubrany w ciemny płaszcz, miał krótkie włosy i nie wiadomo dlaczego nosił gogle motocyklowe. Bez wahania ruszył w stronę dziewczyny, wyciągając ku niej ukrytą w rękawiczce dłoń. Głośno wołając o pomoc, Tremaine rzuciła się do ucieczki, z irytacją czując, że jej ciężkie buty zaczepiają o wykładzinę na korytarzu. Jak w pogoni z koszmarnego snu, przeciwnik był tylko o kilka kroków za nią. Spojrzała za siebie dokładnie w chwili gdy otworzyły się inne drzwi i wyłoniła się z nich Florian, odziana w kwiaciasty szlafrok. Mężczyzna wpadł na nią i oboje się przewrócili. Jedną z reguł ojca Tremaine było: „Zawsze korzystaj z upadku przeciwnika”. Nawet zanim ta uwaga przemknęła jej przez myśl, dziewczyna zatrzymała się. Mężczyzna brutalnie odepchnął od siebie Florian, która krzyknęła i zwinęła się z bólu. Tremaine rozejrzała się szybko dookoła, a potem chwyciła jeden ze zdobiących korytarz stolików o cienkich nóżkach, zrzucając z niego wazon, rozsypując dookoła płatki zwiędłych kwiatów i wznosząc obłoczek kurzu. Trafiła napastnika kantem blatu w czaszkę w chwili, gdy zaczął się podnosić na nogi. Zamiast paść, mężczyzna tylko potrząsnął głową, pozbywając się fragmentów połamanego stolika, i sięgnął znowu w jej stronę. Tremaine cofnęła się, przerażona. Drewno było lekkie, ale mebelek miał cienki marmurowy blat, który, jak wyraźnie poczuła, trafił cel z zadowalającym głuchym stuknięciem. Wróg powinien doznać przynajmniej pęknięcia czaszki. Pobladła lecz zdeterminowana Florian wyprostowała się i podcięła mu nogi. Zamachnął się w jej stronę, dając tym Tremaine czas na podniesienie przewróconego wazonu. Kiedy znowu odwrócił się do niej, wykonała ciężkim kamiennym naczyniem zamach i trafiła napastnika prosto w szczękę. Głowa poleciała mu do tyłu, ale pięścią trafił dziewczynę w policzek, odrzucając ją na ścianę. Tremaine osunęła się na podłogę, słysząc jeszcze rozpaczliwy krzyk Florian. Odgłos strzału zabrzmiał w ciasnym korytarzu jak grzmot. Tremaine usiadła. Bolała ją głowa od uderzenia, ale też od drgań, wywołanych w deskach podłogi przez tupot czyichś nóg. Nareszcie, pomyślała. Podniosła trochę mętny wzrok na Florian, która czołgała się ku niej, omijając szerokim łukiem leżącego na plecach mężczyznę. – Nic ci nie jest? – zapytała Florian. Tremaine pokręciła głową, przyciskając dłoń do obolałego policzka. – Raczej nie – stwierdziła. Zamrugała i zobaczyła, że Gerard i Niles pochylają się nad intruzem, podczas gdy Ander próbuje zajrzeć im przez ramię. W ręku trzymał pistolet. Pułkownik Averi i dwaj z żołnierzy oddelegowanych do pilnowania personelu Instytutu wbiegli na korytarz. – Coś ci zrobił? – spytała Tremaine Florian. – Nie, tylko mnie przestraszył. – Florian odgarnęła włosy Tremaine i skrzywiła się. – Będziesz miała wielkiego siniaka. – Doda mi tylko godności – wysiliła się na dowcip Tremaine. Florian pomogła jej wstać i wtedy zwrócił się do nich Ander, pytając z niepokojem: – Nic wam się nie stało? – Nic poważnego. – Tremaine zsunęła włosy na twarz, starając się równocześnie wychylić zza Andera i zobaczyć leżącego na podłodze mężczyznę. W piersi miał paskudną czerwoną dziurę, w miejscu gdzie trafiła go kula. – Kto to jest? Ander popatrzył na zwłoki i pokręcił głową. – Nie mam pojęcia. Właśnie wchodziłem na górę, kiedy wybuchło to całe zamieszanie. Zawołałem Gerarda i Nilesa, ale tylko ja mam broń. – Odwrócił się do Tremaine i uśmiechnął z ulgą. – Cieszę się, że żadnej z was nic się nie stało. Wciąż nieco roztrzęsiona, Florian z zakłopotaniem mocniej osłoniła szlafrokiem flanelową koszulę i zawiązała pasek. – Wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Niles razem z jednym z żołnierzy poszedł do pokoju Tiamarca. Wrócił teraz i popatrzył na nich z powagą. – Tiamarc nie żyje. Podcięto mu gardło. Florian jęknęła cicho, a Tremaine zrobiło się słabo. Nie znała dobrze Tiamarca, ale odczuła ulgę, że nie widziała dokładnie jego ciała. – On... ten mężczyzna... był w moim pokoju – powiedziała. – Musiał znaleźć Tiamarca wcześniej. – Doprowadziła tę myśl do logicznej konkluzji i poczuła się jeszcze gorzej. – Moim zdaniem on po prostu... szedł od jednego pokoju do drugiego. – To znaczy... – Florian, zakłopotana, objęła się w pasie. – Nie myślmy tak. – Wpadłaś na niego? – zapytał Averi, wpatrując się w Tremaine. Był to mężczyzna starszy od innych wojskowych oddelegowanych do Instytutu, o stale ponurym wyrazie twarzy, rzednących, ciemnych włosach i zimnych, błękitnych oczach. Instytut zazwyczaj dostawał albo świeżych rekrutów, albo rannych, odesłanych na tyły na rekonwalescencję; Averi był chyba wyjątkiem, ale Tremaine nie wiedziała dokładnie, z jakiego powodu. Pokręciła głową. – Zobaczyłam, że ktoś włamał się do mojego pokoju, i chciałam iść po pomoc. Musiał mnie usłyszeć. Pułkownik Averi podszedł do drzwi, przykucnął i zaczął oglądać zamek. Zmarszczył brwi i popatrzył na Tremaine. – Skąd pani wiedziała, że to włamanie? – Wymacałam rysy na zamku – odparła. Kiedy dalej przyglądał się jej z niedowierzaniem, dodała szczerze: – Jestem bardzo podejrzliwą osobą. – Nie miała pojęcia, jak może to lepiej wyjaśnić. – To prawda – potwierdził Ander. Widząc minę Tremaine, skrzywił się i dodał: – Przepraszam. Gerard podniósł się znad ciała intruza. Usta miał zaciśnięte w wąską linię. – Ten człowiek należy do Gardier. Pułkownik Averi poczerwieniał lekko na twarzy, co oznaczało, że albo doznał wstrząsu, albo był wściekły: odwrócił się, ujął jednego z żołnierzy za ramię i półgłosem wydał mu jakieś polecenie, które sprawiło, iż człowiek ów natychmiast oddalił się biegiem. Tremaine zrobiła krok do przodu, wbijając Averiemu łokieć w bok, żeby odsunął się i dał jej cokolwiek zobaczyć. Osobnik leżący na podłodze wyglądał całkiem zwyczajnie; był trochę blady, jakby po zimie albo z powodu lekkiej choroby. Miał krótko przycięte włosy, ale nie na tyle, żeby rzucać się w oczy w mieście, w którym większość mężczyzn była w wojsku. – Skąd wiecie? – spytała ostrożnie. – Jest odporny na zaklęcia – odparł Niles, wciąż bacznie przypatrując się zabitemu. – Nie ma żadnych talizmanów ani środków przeciweterycznych, ale przedostał się przez nasze strażniki. – Uderzyłam go tamtym blatem od stołu i wazonem, co tylko trochę zwolniło jego działania – powiedziała Tremaine, a Florian pokiwała głową. – Czy jest czarnoksiężnikiem? – Gardier nie wysyłają czarnoksiężników na akcje – odparł Gerard. – Przynajmniej takie mamy informacje. Prawdopodobnie rzucono na niego zaklęcia ochronne. – Na pewno było tak w przypadku tych, z którymi mieliśmy do czynienia na granicy aderasyjskiej. – Ander podniósł okulary intruza, które leżały obok ciała. – Czy to są jakieś okulary eterowe? Tremaine zmarszczyła brwi. Masywne kryształowe soczewki stanowiły nowoczesny substytut proszku gaskońskiego, substancji, którą czarnoksiężnicy umieszczali sobie w oczach, żeby dostrzegać w eterze ślady pozostawiane przez strażniki oraz aktywne zaklęcia. Florian popatrzyła na nich z powątpiewaniem. – Ale jeśli się tutaj znalazł, to chyba znaczy, że wiedział o naszym projekcie. – Jestem pewien, że tak. – Gerard zdjął okulary i potarł czoło. – Biedny Tiamarc nie był potężnym czarnoksiężnikiem; mając Nilesa i mnie, chyba nie na niego głównie polowano. Jego śmierć może tylko trochę opóźnić projekt. Pozostaje jednak pytanie, czy ten tutaj miał okazję powiadomić o wszystkim swoich zwierzchników. – Pokręcił głową i spojrzał z niepokojem na Nilesa. – Do diabła, już może być za późno. Powinniśmy natychmiast rozpocząć ostatnią wstępną podróż. – A nie możemy jej sobie darować i od razu wysłać drużyny zwiadowczej? – spytał Ander, marszcząc brwi. – Musimy dokończyć badania, albo poślemy drużynę zwiadowczą na śmierć – odparł krótko Gerard. – Podróże wstępne służą wyłącznie gromadzeniu informacji. Są niezbędne do ustabilizowania i poszerzenia wrót między światami eterycznymi, a co więcej, dzięki nim otworzą się też wejścia w innych miejscach, kiedy Gardier zorientują się w istnieniu tych pierwszych. Jak na razie chroni nas tylko parametr zaklęcia, który zapobiega przeniesieniu do ciał stałych. – Och, to mi się podoba – powiedziała Tremaine i od razu ugryzła się w język. – Co? – Ander spojrzał na nią z niedowierzaniem. – „Wrota między światami eterycznymi”, to zabrzmiało zupełnie tak, jakby... Nieważne. – Nie znajdujemy się w jednej z pani sztuk, panno Valiarde – stwierdził z irytacją pułkownik Averi. – Proszę się skupić, albo stanie się pani zbędna. To śmiertelnie poważna sprawa. – Wiem, że nie jest dobrze – odparła Tremaine łagodnie. – Mam siniak, który o tym świadczy. – Ale pani jej nie traktuje z należytą powagą – upierał się. Tremaine spojrzała mu zimno w oczy. Całe jej zakłopotanie nagle gdzieś zniknęło. Uśmiechnęła się. – Ależ tak. – Gardier zabili jej ojca, pułkowniku – odezwał się nagle Ander, a oburzenie, które zabrzmiało w jego głosie, kompletnie ją zaskoczyło. Popatrzył surowo na swego rozmówcę. – Jasne, że podchodzi do tego poważnie. Averi wbił w niego ostre spojrzenie, a potem sztywno odwrócił się do dziewczyny. – Przepraszam. Tremaine potrząsnęła głową, żałując, że Ander w ogóle poruszył tę kwestię. Jego obrona całkowicie odebrała jej argumenty. – Nic się nie stało. Niles grzebał w kieszeniach, aż wreszcie znalazł pióro i notes. – Ander, pułkowniku, Tremaine, proszę o ciszę. – Odwrócił się do Gerarda i dodał z naciskiem: – Będziesz potrzebował pomocniczego czarnoksiężnika, kogoś kto zna zaklęcie. – Wolałbym, żebyś to ty nim był, gdyby miało się coś nie udać. – Ja mogę nim zostać – odezwała się nagle Florian. Kiedy wszyscy spojrzeli na nią, sprawiała wrażenie trochę spłoszonej własną śmiałością, ale dzielnie mówiła dalej: – Zapoznałam się z całą dokumentacją i strukturą. Jestem pewna, że będę potrafiła zainicjować zaklęcie wsteczne, jeśli zajdzie taka potrzeba. – Będziesz musiała – powiedział Niles, chociaż wydawało się, że Gerard zamierza protestować. – Ale wystarczy, że zostaniesz na tyle długo, żeby upewnić się, czy parametry większych wrót są stabilne. – Dobrze. – Gerard kiwnął głową i zaczerpnął tchu. – Ruszamy. *** Pół godziny później Tremaine i Florian siedziały skulone na skrzynkach w wielkim hangarze, obserwując, jak pracownicy Instytutu przygotowują Statek Pilotowy na jego ostatnią podróż. Był to nieduży holownik parowy z dwuosobową załogą, składającą się z kapitana Feraima i mata imieniem Stanis. Jednostka ta nie zajmowała wiele miejsca w doku przeznaczonym dla większych statków, zabierających dawniej turystów na wycieczki wzdłuż wybrzeża. Na wielkiej, płaskiej platformie nad pochylnią do slipowania rozłożono nową wersję kręgu magicznego, wykonaną ze starannie wymalowanych przenośnych drewnianych płyt. Tremaine słyszała, jak chodzą tam jacyś ludzie, ale byli za daleko od barierki, żeby ich mogła zobaczyć. W pewnym momencie rozległ się głos Averiego, a potem Nilesa. Dziewczyna westchnęła, założywszy ręce. Miała na sobie tweedowe pumpy i żakiet, okrywający lżejszą bluzkę – ten strój zazwyczaj nosiła na pokładzie, gdyż był to jedyny ubiór, który chociaż w przybliżeniu się do tego nadawał. Florian ubrała się w długą kurtkę i sweter oraz spodnie. Teraz było zimno, ale zrobi się znacznie cieplej, gdy znajdą się w tym drugim świecie, chociaż tam morskie wiatry też potrafią być chłodne. Przyszło jej na myśl, że tym razem jest to jej ostatnia wizyta. Po raz ostatni ujrzy piękne błękitne niebo, nieco ciemniejsze morze, tajemnicze wierzchołki wyspy i dalekie klifowe wybrzeże. W zadumie pomacała obolałą żuchwę. – To ładnie, że Ander bronił cię przed Averim – stwierdziła Florian. – Jasne. – Tremaine kiwnęła z roztargnieniem głową. – Tylko że wcale nie wyglądało na to, żebyś potrzebowała czyjejkolwiek pomocy. – Co? – Tremaine wreszcie zwróciła uwagę na słowa Florian. Wykrzywiła usta. – Może i rzeczywiście. – A więc byliście kiedyś razem? Ty i Ander? – Florian popatrzyła pytająco. Tremaine westchnęła, wbijając ręce w kieszenie i opierając się plecami o ścianę. – Nie. Ludzie tak myśleli. Niekiedy mnie się też tak wydawało. – Tremaine zawsze zachowywała się, jakby była najzupełniej normalną, zwykłą dziewczyną. W czasach, kiedy jej ojciec co drugą noc wracał do domu przebrany za śmieciarza albo wyjeżdżał, by knuć upadek jakiegoś zagranicznego księstewka, przyjmowała to z wdzięcznością. Później, gdy z całej duszy pragnęła, by ktoś zaakceptował to, kim ona naprawdę jest, czuła się tym przytłoczona. – Ale nigdy nie miałam wrażenia, że... rzeczywiście mnie zna. Florian kiwała głową. – Rozumiem. Nie słucha, kiedy mówisz. – Zmarszczyła brwi, usiłując skupić myśli. – Albo raczej słucha, ale twoje słowa nigdy do niego nie docierają. Nie, nie o to mi chodzi. On... mówi to, czego oczekują od niego inni. Może dlatego, że pracuje w wywiadzie. Nie może powiedzieć tego, czego ty byś chciała, więc nigdy nie wychodzi to tak jak trzeba. Tremaine wpatrywała się w nią, niepewna, czy ta interpretacja nie podoba się jej dlatego, że nie jest zgodna z prawdą, czy właśnie dlatego, że jest. Florian źle zrozumiała jej milczenie i popadła w zakłopotanie. – Przepraszam. Nie powinnam... A może nie podobało się jej to, bo aż za bardzo pasowało do sytuacji, w której się znajdowała? – Nie, w porządku... Pułkownik Averi i Niles zeszli z platformy, a za nimi podążał kapitan Dommen, zastępca Averiego. Z wyrazem przygnębienia na twarzy Niles grzebał w stercie papierów, mamrocząc: – Zaryzykowaliśmy wszystko, żeby powiększyć wrota na tyle, by zmieścił się w nich transportowiec. Może wypadałoby wytypować jakieś oddziały, które można by przewieźć. Averi jak zwykle wyglądał na rozwścieczonego. – Mamy szczęście, że jest ich chociaż tyle. Nie wszyscy w Dowództwie w Vienne wierzą, że nie zmarnujemy części naszych szybko zmniejszających się zasobów. – Tremaine nie wiedziała, czy złości go to, że zgadza się, iż jest to marnotrawstwo, czy też, że nie. Ponadto, nigdy dotąd nie słyszała, żeby Niles przeklinał, więc słowa, jakie wypowiedział pod nosem, gdy przekopywał się przez swoje dokumenty, wprawiły ją w zdumienie. Kapitan Dommen pokręcił głową. Był młodszy od Averiego, wysoki, ciemnowłosy i, podobnie jak Ander i Niles, wywodził się z wyższych sfer, o czym wyraźnie świadczył jego nieskazitelnie skrojony mundur. – Zadzwonię w kilka miejsc. Znam parę osób, które mają wpływy w ministerstwie. Jeśli są jeszcze w mieście... Averi urwał, a Tremaine znowu nie wiedziała, czy ta propozycja wzbudziła jego aprobatę. Potem krótko skinął głową i powiedział: – Dobrze, niech pan spróbuje. – Jesteśmy gotowi! – zawołał Ander z holownika. – Proszę na pokład. Tremaine podniosła się i rozejrzała dookoła, chociaż zazwyczaj nic ze sobą nie brała. Stanis, niezgrabny młodzieniec o ciemnych włosach i oliwkowej cerze, sugerujących pochodzenie z Adery, odrzucił na bok zwój liny i zszedł po trapie, żeby pomóc im się dostać na holownik. Tremaine uśmiechnęła się, a Florian mu podziękowała. Tremaine uznała, sądząc po tym, ile uwagi poświęcał Stanis tej dziewczynie, że chętnie zaprosiłby ją na kawę albo obiad, albo coś jeszcze innego, tylko żadne z nich nie miało na to teraz czasu. Przez luk weszli do głównej kabiny, gdzie Ander pośpiesznie sprawdzał wyposażenie. Było to nieduże i ciasne pomieszczenie, w którym znajdowała się szafka z mapami, radio, przyśrubowany do podłogi stół kuchenny oraz półki, na których leżały różne księgi, gdzie Gerard, Tiamarc i inni zapisywali swoje obserwacje. Stanis zbiegł na dół do maszynowni. Florian usiadła na wyściełanej ławie pod ścianą w głębi kabiny, a Tremaine odwróciła się i ujrzała, że Ander ładuje pistolet. Zacisnęła w kieszeniach dłonie i poczuła, że na twarzy drga jej jakiś nerw. Dostrzegł wyraz jej twarzy i zdziwił się. – Boisz się broni? – Tak. – Nie chciała wyjść na rozhisteryzowaną idiotkę, bo pewnie Ander takie właśnie zdanie wyrobił sobie na jej temat, ostatnio jednak wolała unikać broni palnej. Wyjaśnienie, że boi się dotknąć pistoletu, bo może ulec nieprzepartej ochocie, żeby strzelić sobie w łeb, też niewiele by pomogło. Wiedziała, że Feraim także ma broń, ale trzymał ją ukrytą w kieszeni płaszcza. Ander leciutko wzruszył ramionami i taktownie przestał drążyć temat, chociaż całkiem niewłaściwie zrozumiał odpowiedź Tremaine. – W porządku – rzekł. – Chcę mieć go pod ręką na wypadek, gdybyśmy mieli jakieś kłopoty. Za jego plecami pojawił się Gerard, który zmarszczył brwi i powiedział: – Jeśli przez „kłopoty” rozumiesz spotkanie z Gardier, to i tak zginiemy, nim zdążysz z niego skorzystać. Najgorszym zaklęciem Gardier było to, które potrafiło wykrywać i niszczyć na odległość wszelkie urządzenia mechaniczne. Gdyby ich mały holownik znalazł się w zasięgu statku powietrznego Gardier, zostałby zatopiony, nim ktokolwiek zdołałby uruchomić zaklęcie powrotne. Nie mówiąc już o tym, że cały plan zbadania i zaatakowania ich bazy spełzłyby wtedy na niczym, pomyślała Tremaine. Jeśli nas tam zobaczą, natychmiast zrozumieją, że odkryliśmy ich tajemnicę. – Może się okazać, że nie tylko Gardier są dla nas niebezpieczni. – Ander uśmiechnął się rozbrajająco. – Lubię być przygotowany na różne ewentualności. – Bardzo to z twojej strony miłe – odparł krótko Gerard. Tremaine zdołała zapanować nad swoją twarzą, ale zauważyła, że Florian musiała się odwrócić i udawać, że wygląda przez bulaj na pusty dok. Gerard mówił dalej: – Chodź, Tremaine, musimy ruszać. Dziewczyna posłusznie podążyła za nim przez krótki korytarzyk do sterówki, która wyglądała równie nieciekawie, jak reszta statku, chociaż koło sterowe i reszta wyposażenia aż lśniły od czystości i było widać, że wszystkie urządzenia są w doskonałym stanie. Po lewej burcie widniały ciemne, drewniane ściany hangaru i ujrzała ostatniego członka załogi, wychodzącego z budynku na teren doku. Gerard zamknął luk, mrucząc: – Jeśli ktoś zamierza się wygłupiać z pistoletem, wolałbym, żebyś to była ty, a nie ten przesadnie pewny siebie młodzieniec. Tremaine uśmiechnęła się. – Wiesz, jest kapitanem służb wywiadowczych. – Obawiam się, że na moją o nim opinię wpływa fakt, że wiele lat temu poznałem go jako wałkoniącego się złotego młodzieńca z wyższych sfer. – Wyjął kulę ze skórzanego futerału i ostrożnie położył ją na ławce, a potem czujnie spojrzał na Tremaine. – Dlaczego, u licha, powiedziałaś mu, że boisz się broni? Przecież wiem, że Nicholas nauczył cię strzelać. Odwróciła głowę, myśląc o Anderze. Jeśli jego przeszłość wpływała na to, co sądzi o nim teraz Gerard, to o ile bardziej liczyła się ona dla pułkownika Averiego? Czy Ander zdaje sobie z tego sprawę? I co ją, Tremaine, to wszystko obchodzi? Oderwała się od tych rozważań, zdawszy sobie sprawę, że nie udzieliła Gerardowi odpowiedzi. – Po prostu nie chcę mieć przy sobie nic takiego. Sam powiedziałeś, że jeśli Gardier nas zobaczą, wcale nam to nie pomoże. Kapitan Feraim wszedł do kabiny przez luk, który otwierał się na pokład. – Jesteśmy gotowi. – Spojrzał nieco podejrzliwie na kulę. Pracował przy projekcie na tyle długo, że zdążył się nieco zorientować, jak wcześniej skończyły takie urządzenia, i nie lubił przebywać w pobliżu kolejnego z nich. Tremaine podniosła kulę, czując, że pod jej dotykiem staje się cieplejsza. Ta nie zrobi nikomu nic złego, pomyślała. No, przynajmniej nikomu, kogo zna. Ciekawe, jak zareaguje na obecność Gardier. Gerard sprawdził godzinę na kieszonkowym zegarku. – W porządku. Tremaine? Feraim użył rury głosowej, by poinformować przebywającego w maszynowni Stanisa, a Tremaine wysunęła kulę w stronę Gerarda. Obserwowała jego twarz, gdy koncentrował się, sięgając umysłem do jakichś połączeń z magicznym kręgiem, starannie odtworzonym na drewnianych panelach w hangarze. Gdy nabrał gwałtownie tchu, wiedziała, że za chwilę nastąpi translokacja. Nigdy nie przyzwyczai się do tego, że może pokonać tak wielką odległość, stojąc w miejscu. Puściła kulę i chwyciła się stołu, kiedy poczuła nagły zawrót głowy. W chwilę później łódź uderzyła o wodę z głośnym pluskiem. Znowu źle obliczyli wysokość, pomyślała z irytacją Tremaine, mocno zaciskając powieki i oddychając głęboko, żeby utrzymać w żołądku ostatni posiłek. Gerard chwycił kulę, a potem nagle zaklął. Tremaine spojrzała w górę. Jej własne przekleństwo zamarło na jej wargach, gdy ujrzała przez bulaj szarą, płynną ścianę. Fala zawisła nad nimi, a Tremaine instynktownie cofnęła się i skuliła, gdy masy wody uderzyły w holownik od lewej burty. Wyprostowała się, patrząc, jak morska piana spływa po pokładzie. Łódź wspinała się teraz na falę, a przed sobą ujrzeli gniewne sinofioletowe niebo, po którym przesuwały się nisko ciężkie chmury. – Sztorm – stwierdził krótko Feraim, starając się odzyskać kontrolę nad kołem sterowym. – Mamy szczęście. Tremaine rzuciło na reling, gdy łódź wpadła w następny dół między falami. Ostre szczyty wyspy, spowite gęstszą niż zwykle mgłą, rysowały się słabo w dali przed dziobem. Tremaine nie miała pojęcia jak daleko, bo rzadko żeglując, nie potrafiła oceniać odległości na wodzie. Burzowe chmury kończyły się tuż za wyspą i wyraźnie było widać, gdzie zaczyna się błękit nieba i woda lśni w blasku słońca. – Gerard, popatrz... – Wskazała mu kierunek. – Widzę – mruknął. – Znaleźliśmy się na samej krawędzi burzy. To nie przypadek. Feraim zaklął, usłyszawszy jakiś dźwięk, który dobiegł z rury głosowej. Chwycił ją, posłuchał przez chwilę, a potem rzucił: – Stanis potrzebuje pomocy w maszynowni. Nabieramy wody. Tremaine spojrzała na Gerarda i dostrzegła na jego twarzy niepokój. To przez to uderzenie, domyśliła się. Musieli przedostać się przez wrota w najgorszym momencie, trafiając na dół między falami i przez to upadek był o wiele gwałtowniejszy. – Zejdę pod pokład – powiedział Gerard. Wcisnął sobie kulę pod ramię i zachwiał się, ruszając w stronę wyjścia z kabiny. – Mogę rzucić zaklęcie spajające na kadłub; to powinno pomóc. Tremaine popatrzyła za nim, ale nagłe szarpnięcie sprawiło, że musiała mocno chwycić się relingu. – Chcesz, żebym z tobą poszła? – Nie, zostań tutaj. Przy wyjściu zatoczył się, a Tremaine zauważyła lęk w oczach Florian. Gerard zamknął za sobą drzwi, więc zaczęła przyglądać się przez bulaj przerażającym obrazom. Łódź zapadła się w rów między falami, a potem wspięła na grzbiet jednej z nich, a widok zasłonił kolejny prysznic morskiej wody i piany. Tremaine wbiła weń wzrok. Co u licha...? Zachłysnęła się i wskazała kierunek ręką. Na pobliską falę wspinał się jeszcze jeden statek. Miał fioletowe żagle i było na nim widać postacie ludzkie, usiłujące je desperacko zwinąć. Nie miał komina i nawet w szarym świetle można było wyraźnie dostrzec czerwone, zielone i złote desenie wymalowane na drewnianym kadłubie. – Stanis, co tam się dzieje?! – krzyczał Feraim do rury głosowej. – Ta burza nie jest zjawiskiem naturalnym – warknął. Sąsiedni statek zniknął między falami, tak że Tremaine wskazywała teraz na puste niebo i wodę. Spróbowała raz jeszcze. – Widziałam... Wtedy coś innego wypełniło widok z bulaja, spadając z szalejącej na niebie burzy jak śmierć. Był to statek powietrzny Gardier, czarny na tle szarych chmur, znajdujący się nie więcej niż sto jardów od nich. Tremaine mocniej chwyciła się relingu, myśląc: Właśnie teraz, kiedy zaczęło się robić ciekawie. Nad nimi wisiał kruchy twór z duraluminium i płótna, chroniony czarną magią, sprawiającą, że nie tykał go wiatr, od którego solidny, wykonany z grubego drewna i metalu Statek Pilotowy jęczał z wysiłkiem. Feraim coś krzyczał, napierając z całej siły na koło sterowe, i to właśnie była ostatnia rzecz, jaka została Tremaine w pamięci. @@6 Tremaine śniło się, że stoi na dziobie „Królowej Ravenny”, mając za sobą cały kadłub ogromnego statku. Była noc, a w jasnym, chłodnym blasku księżyca po obu stronach wyrastały z wody strome, skaliste wzgórza, jakby „Ravenna” wpłynęła do fiordu. Tremaine spojrzała w dół i zobaczyła, że morze, ciemne i nieruchome jak szklana płyta jest znacznie bliżej relingu niż powinno. Rozejrzała się dookoła i stwierdziła ze zgrozą, że statek znika pośród nieruchomej czerni, a woda sięga już do pokładu A. Na pokładzie głównym i wyżej pogasły wszystkie światła elektryczne, a Tremaine zdawała sobie sprawę, że zrobiło się za późno na ostrzeżenia; woda dostała się do silników i generatorów. Ani na pokładzie, ani w wodzie nie było ludzi, a łodzie ratunkowe wisiały na swoich miejscach. Widziała wszystko w zimnym i czystym świetle księżyca, padającym z bezchmurnego i bezgwiezdnego nieba. Ja to zrobiłam, pomyślała. Ja na nas to sprowadziłam. Odwróciła się z powrotem w stronę dziobu i zobaczyła, że stoi tam jakiś mężczyzna. Wiedziała, że to jest jej ojciec, chociaż nie widziała jego twarzy. Powiedział jej, żeby nie skakała, bo może zostać wessana pod statek, tylko została na pokładzie jak najdłużej, aż dziób znajdzie się pod wodą, a wtedy po prostu z niego zejdzie. Wyczuła pewność w jego głosie, więc odczekała, aż zimna, nieruchoma woda sięgnie jej do pasa i pokład gładko usunie się spod stóp. Nicholas trzymał ją za rękę, gdy płynęli do brzegu, który w rezultacie był znacznie bliżej, niż się wydawało. Zimna, słona woda chlusnęła Tremaine w twarz. Dziewczyna oprzytomniała, słysząc zgrzytanie ciężko pracującego metalu i skrzypienie pękającego drewna. Pomacała dziwacznie nachyloną podłogę i zdała sobie sprawę, że leży wciśnięta w tylny kąt sterówki Statku Pilotowego. Bolała ją głowa i nie mogła powiedzieć na ile zmiana perspektywy wynika z tego, że pokład znalazł się pod kątem, a na ile jest rezultatem uderzenia, jakie zainkasowała. Gardier, burza, zagłada, przypomniała sobie. Oczywiście przy jej szczęściu śmierć nadejdzie nieznośnie powoli. – Tyle mam z tego, że zwlekałam – mruknęła z niesmakiem, starając się podnieść. Szkło z rozbitych okien pokrywało podłogę, a sufit się zapadał. Fale obmywały bulaj tuż nad nią, więc domyśliła się, że łódź musiała osiąść na lądzie. Drzwi do kabiny na rufie były roztrzaskane: krawędzie rozłupały się, gdy uderzyła w nie pokrywa luku. Tremaine rozejrzała się dookoła i zamarła, ujrzawszy kapitana Feraima. Był wbity w połamane koło sterowe, zakrwawiony i obsypany szkłem. – Kapitanie! – Wczepiła palce w nierówne deski i podciągnęła się ku niemu. Dotarła do Feraima i chwyciła się szczątków kolumny steru, żeby się utrzymać w pionie. Kiedy próbowała wyczuć bicie serca, zdała sobie sprawę, że krew płynie strumieniami po podłodze, mieszając się z wodą, i ginie w szparach między deskami. Roztrzaskane szkło z bulaja pokaleczyło go straszliwie. Popatrzyła na swoją dłoń, mokrą od krwi kapitana. Nie miała na ciele ani jednego draśnięcia. – Tremaine! – To wołała Florian, znajdująca się gdzieś na zewnątrz kabiny. – Tutaj. – Przypomniawszy sobie, że Feraim zawsze zabierał ze sobą pistolet, Tremaine zebrała się w sobie i wsunęła dłoń do kieszeni jego płaszcza. Wydobyła tylko nieco ciepłych jeszcze fragmentów zniekształconego metalu, które lekko śmierdziały prochem. Oczywiście, Gardier użyli swego ulubionego zaklęcia. Klnąc, odepchnęła się od ściany i zdołała przytrzymać mosiężnej futryny. Jej żołądek drgnął ostrzegawczo, gdy wykonała krok nad ciałem Feraima. Zaczynała pomału zdawać sobie sprawę z ogromu katastrofy. Nie możemy pozwolić, żeby Gardier dostali kulę. Nie ostatnią kulę Arisilde. O ile nie uległa jeszcze zniszczeniu – zaklęcie mogło roztrzaskać jej mechaniczne części. Tremaine przedostała się przez rozwalone drzwi na pokład. Wiatr ucichł, a biała mgła kłębiła się nad krótką falą. Zobaczyła Florian, która wspinała się po ostro nachylonym pokładzie, mocno przytrzymując się relingu. Miała zakrwawiony nos i podbite oko. Tremaine chwyciła ją za ramię i przez chwilę podtrzymywały się nawzajem. – Nic ci nie jest? – zapytała Florian, mrugając niepewnie. – W porządku. – Tremaine zdała sobie sprawę, że Florian wpatruje się w jej zakrwawioną dłoń, więc wytarła ją o żakiet. – Kapitan Feraim nie żyje. – Statek Pilotowy osiadł na skale; widziała ją pod dziobem, obmywaną rytmicznie szarozielonymi falami. Czarna skała ginęła we mgle o kilka jardów dalej, ale mimo to w półmroku dawało się jeszcze dostrzec zarysy szarych głazów. – Jesteśmy na wyspie – stwierdziła tępo, a potem potrząsnęła głową, jakby chciała zmusić mózg do pracy. Nie było tu widać żadnych śladów Gardier ani też ich statku powietrznego, chociaż w tej mgle trudno było mieć pewność. – Gdzie jest Gerard? – Myślę, że był w maszynowni. Ja siedziałam w drugiej kabinie, uderzyłam się w głowę i straciłam przytomność. – Florian zachwiała się i chwyciła pogiętego relingu, gdy łódź nagle się pod nimi poruszyła. Była chyba oszołomiona. – Nie mogłam znaleźć Andera ani Stanisa... – Musimy się stąd wydostać. – Wciąż trzymając Florian za ramię i zapierając się nogami o ścianę, Tremaine ostrożnie zsunęła się w stronę luku prowadzącego do kabiny na rufie. Jej towarzyszka wyciągnęła się, żeby chwycić reling, pomagając Tremaine zachować pozycję pionową, gdy ta znalazła się obok luku. Pchnęła oporne drzwi, a potem puściła Florian i naparła na nie całym ciałem. Nawet nie drgnęły. Florian przyłączyła się do niej i po trzech próbach drzwi otworzyły się znienacka, odsłaniając widok na całkowicie zrujnowaną kabinę, w której książki i mapy walały się w nieładzie. Tremaine wybrała kierunek na luk, który prowadził pod pokład, puściła framugę drzwi i zsunęła po pochyłej podłodze, zatrzymując się na przeciwległej ścianie. Florian wpadła tam za Tremaine, lądując na przyśrubowanym do podłogi stole. – Tremaine, uważaj. – Weź chlebak i spakuj co się da. – Bezradnie machnęła ręką w stronę szafek po drugiej stronie kabiny, w których były lampy awaryjne, racje żywnościowe i inne podobne rzeczy. Radio zostało oczywiście roztrzaskane zaklęciem Gardier. Tremaine odwróciła się przodem do zamkniętego luku, mając nadzieję, że nie zablokował się tak jak poprzedni. Słyszała, jak Florian grzebie w jednej z szafek, a potem mówi: – Masz linę. – Dla zwiększenia efektu luźny zwój uderzył Tremaine w tył głowy. – Świetnie. – Przytrzymała go, gdy się rozsypywał, i owinęła sobie koniec na ramieniu. Zaskrzypiało pękające drewno i łódź przechyliła się złowieszczo, przypominając im, że nie mają zbyt wiele czasu. Tremaine chwyciła za klamkę i z całej siły pchnęła drzwi, o mało nie wpadając do środka, gdy się gwałtownie otworzyły. Prowadząca na dół drabinka była poskręcana i wyrwana u podstawy, w głębi zaś było widać pluskającą wodę. – Gerard! – zawołała Tremaine rozpaczliwie. – Tremaine? Usłyszała jakiś łoskot, a potem w dole pojawił się Gerard. Rzuciła mu linę, obejrzawszy się uprzednio, żeby sprawdzić, czy Florian przywiązała jej drugi koniec do nogi przyśrubowanego stołu. Pokrowiec z kulą zwisał Gerardowi z ramienia, umocowany na prowizorycznym temblaku zrobionym z prześcieradła. Tremaine przytrzymywała linę, gdy Gerard wspinał się na górę, zapierając się o ścianę kabiny. Florian zsunęła się na drugą stronę luku, chwyciła czarnoksiężnika za ramię i pomogła mu przedostać się przez otwór. – Stanis został na dole. Nie żyje – powiedział Gerard ponuro, kiedy już stanął niepewnie na nogach i poprawił sobie okulary. Był przemoczony do suchej nitki i miał krwawiącą ranę na skroni. – Był w maszynowni obok silnika kiedy trafiło nas zaklęcie Gardier, niszczące urządzenia mechaniczne. Tremaine skrzywiła się. Stanis. – A co z kulą? – Najwyraźniej nic jej się nie stało. Pochylałem się nad nią, gdy zaklęcie w nas uderzyło, i ochroniła nawet mój zegarek. – Poklepał wiszący mu u kamizelki przedmiot. Pokręcił głową. – Gdybyśmy wiedzieli, że ma takie możliwości... – Trzymalibyśmy ją w pobliżu silnika. – Jeszcze jedna bezcenna informacja, której nie mogli przekazać do Instytutu. Tremaine przypuszczała też, że znaleźli się za daleko od punktu docelowego, żeby zaklęcie powrotne przeniosło ich do domu. Kiedy podczas wcześniejszych podróży sprawdzali odległości, punkt docelowy miał promień mniejszy niż milę, a wyspa znajdowała się o wiele dalej. Tremaine wyciągnęła linę i zwinęła ją w niezgrabny kłąb. – Gerard, musimy stąd wiać... – Łódź poruszyła się z głośnym trzeszczeniem protestującego drewna i metalu, podkreślając jej ostatnie słowo. – Tak, oczywiście. – Upewnił się, czy temblak z kulą trzyma się mocno, a potem podciągnął się w górę kabiny do luku po lewej stronie. – A co z kapitanem Feraimem i Anderem? – Feraim nie żyje – odpowiedziała mu Florian, wspinając się z powrotem na drugą stronę kabiny. Otworzyła szarpnięciem drzwiczki jednej z szafek i skrzywiła się na widok tego, co zostało z przechowywanych w niej strzelb: ze stojaka wypadły drobne fragmenty metalu. – Nie znalazłyśmy jeszcze Andera, ale... – Natrafiła stopą na jakiś przedmiot, posyłając go na środek kabiny. To była kolba pistoletu. – To Andera – powiedziała. – Nie było go pod pokładem? – Nie. Musiał zostać zmyty przez falę. Biedak – stwierdził ponuro Gerard, odwracając się w stronę luku. – Ruszajmy. Florian rzuciła Tremaine smutne spojrzenie, ale zaraz wzięła się w garść i zajęła szafkami. Tremaine przedostała się na drugą stronę kabiny, żeby jej pomóc. Florian wyrzuciła z płóciennego chlebaka podręczniki dla operatorów radiowych. Nie mogę teraz o tym myśleć. Razem zapakowały puszki i paczki z żywnością, zapałki i apteczkę. Klapa zazgrzytała o skałę, gdy Gerard w końcu otworzył lewy luk. Tremaine dostrzegła przezeń światło szarego dnia i mgłę unoszącą się nad ciemną skałą, na której zaklinowała się łódź. Reling wzdłuż burty był całkowicie zmiażdżony. Pokład zachwiał się nagle, a Tremaine się zatoczyła. Florian złapała ją za ramię, ratując przed upadkiem. – To mi się nie podoba – mruknęła Florian. – Szybko – powiedział Gerard, poganiając je gestem. – Zsuwamy się. – Idź pierwszy, jesteśmy za tobą! – Tremaine odepchnęła się od ściany, zarzucając na ramię chlebak z zapasami. Florian chwyciła jedną z lamp naftowych i podążyła za Tremaine. Gerard wyszedł przez luk i ostrożnie pokonał stertę kawałków potrzaskanego drewna, przechodząc na wybrzuszenie skalne, na którym spoczywał kadłub ich łodzi. Tremaine z wdzięcznością przyjęła podaną dłoń i niezgrabnie wgramoliła się na skałę. Kiedy Florian wyskoczyła przez luk, łódź drgnęła ponownie. Dziewczyna krzyknęła, a Tremaine i Gerard sięgnęli w jej stronę; Gerard złapał ją za ramię, Tremaine za połę kurtki i razem wciągnęli Florian w bezpieczne miejsce. Kadłub powoli poruszył się na czarnych kamieniach. Z trzaskiem i skrzypieniem rozdzieranego metalu łódź zsunęła się ze skały i zapadła w morskie odmęty. – Niewiele brakowało – sapnęła Florian, potykając się, a potem odzyskując równowagę na mokrym podłożu. Tremaine z ulgą kiwnęła głową. Przewalając się powoli na fali, łódź przewróciła się do góry nogami, a szara piana zakryła na chwilę poszarpane poszycie kadłuba. Cofnęli się szybko, a gdy Tremaine spojrzała za siebie, zobaczyła, że wrak powoli znika we mgle. – No, już po wszystkim – powiedział ze znużeniem Gerard. Wziął lampę naftową od Florian i ostrożnie ruszyli skalnym grzbietem. – Mam nadzieję, że ten występ skalny jest połączony z wyspą. – Zatrzymał się i rozejrzał we mgle, starając się zorientować w terenie. – A może jesteśmy wystarczająco blisko, żeby dopłynąć do punktu docelowego i wrócić przez wrota? – spytała z nadzieją Tremaine, próbując przebić wzrokiem mgłę. – Nic z tego, ta wyspa jest kilka mil poza zasięgiem kręgu. – Gerard zacisnął wargi, wpatrując się w blade niebo. – Czy ktoś widział, w którą stronę poleciał statek powietrzny? – zapytała Florian. – Musieli nas zgubić w tej mgle – stwierdziła Tremaine, usilnie ignorując nieprzyjemny ucisk w żołądku. – Poza tym, jeśli wiedzieli o Statku Pilotowym, to muszą się orientować, że pojawią się oddziały, które mają ich zaatakować. – Przypomniała sobie swój sen: „Ravennę” powoli tonącą w czarnej wodzie. Nie mogli pozwolić, żeby kula dostała się w ręce Gardier. Rzuciła okiem na niepozorny tobołek zwisający z ramienia Gerarda i powiedziała: – Może lepiej od razu ją zniszczyć? Gerard pokręcił głową, zastanawiając się nad czymś innym. – Musimy przesłać wiadomość do Rel. – Odwrócił się do niej, z nieco smutnym uśmiechem, i poprawił okulary. – A ja sam boję się nawet myśleć, co zrobiliby Gardier, gdyby znaleźli chociaż jeden jej fragment. No, to jest naprawdę świetny pomysł, pomyślała Tremaine, krzywiąc się. Po kilku krokach okazało się, że skalisty grzbiet staje się szerszy, a po obu stronach pojawia się coraz więcej głazów, obmywanych matowymi, szarymi falami. Gerard zatrzymał się nagle. Tremaine wychyliła się zza jego pleców i zobaczyła, że grzbiet skalny, na którym się znajdują, przegradza mur z ciemnego kamienia sięgający im mniej więcej do pasa. – Co to jest? – spytała ze zdziwieniem Florian. – Czy to falochron? – Czemukolwiek ma służyć, z pewnością jest to dzieło człowieka – stwierdził Gerard. Za murem znajdowała się naturalna ściana z wulkanicznej skały, znikająca we mgle jakieś trzydzieści stóp nad ich głowami. – Widziałam inny statek walczący ze sztormem – powiedziała Tremaine, nagle sobie o tym przypomniawszy. Plamy fioletu i złota na tle szarej, wzburzonej wody. – To był żaglowiec. Nie sądzę, żeby należał do Gardier. – Jesteś pewna? – Gerard wbił w nią wzrok. Kiwnęła głową. – Nie miałam okazji go sfotografować, ale tak, jestem pewna. Florian odgarnęła włosy z oczu, przygryzając w zamyśleniu wargi. – To znaczy... że są tu jeszcze jacyś ludzie? Oprócz Gardier? Tremaine i Gerard odwrócili się do niej. – Mamy nadzieję? Czy raczej nie? – dodała niepewnie Florian. – Na tym etapie niewiele można wyrokować – przyznał Gerard, ruszając znowu przed siebie. Tremaine nabrała tchu, poprawiła pasek chlebaka na ramieniu i podążyła za nim. Kiedy znaleźli się bliżej, przekonała się, że głazy tworzące mur są wielkie, osiągające dwadzieścia stóp długości, chociaż miały tylko stopę lub dwie szerokości. Wyglądają jak kłody z kamienia, pomyślała Tremaine, przeciągając dłonią po ich szorstkiej powierzchni. Nie widziała, by spajała je jakaś zaprawa, ale mimo to mur wydawał się całkiem solidny. Po drugiej stronie znajdowała się dróżka, na tyle szeroka, że trzy osoby mogły iść nią obok siebie. Gerard przeszedł przez mur, za nim Tremaine, która potem odwróciła się, by pomóc Florian pokonać przeszkodę. – To może być coś w rodzaju bruku, ale trudno powiedzieć – stwierdził Gerard, przyglądając się ze ściągniętymi brwiami gładkiemu kamiennemu podłożu. – Ciekawe... Jeżeli tamten statek nie należał do Gardier, jeśli też byli przedmiotem ataku albo po prostu znaleźli się w niewłaściwym miejscu w nieodpowiednim momencie... Tremaine oparła się o murek, żeby mocniej zasznurować sobie buty. – Mam nadzieję, że nie zatonął. – Mam nadzieję, że nie wszyscy są skazani na śmierć tak jak my. Poprawiła sobie chlebak na ramieniu. – Którędy teraz? – Musimy jak najbardziej oddalić się od wraku. – Gerard rozejrzał się po ścieżce. W obie strony widzieli najwyżej na odległość dwudziestu stóp. Fale wyłaniały się z oceanu chmur, obmywając żebra skalne i porozrzucane głazy. Wokół panowała cisza, wyłączając skrobanie, które najprawdopodobniej dochodziło z kadłuba przewróconego Statku Pilotowego, w zetknięciu z podwodnymi głazami. – Jeżeli nie chcemy wspinać się na tę skalę... – Ja nie – przerwała mu Florian, patrząc w górę na stromą ścianę. – Właśnie. – Gerard poprawił okulary. – W takich sytuacjach należy się udać w przeciwnym kierunku. – W jakich sytuacjach? – spytała Florian, patrząc na niego ze zdziwieniem. – Wtedy, kiedy nie wiadomo, dokąd iść – wyjaśniła Tremaine, która dobrze znała poczucie humoru Gerarda. Skierowali się na lewo. Po krótkim czasie droga skręciła w głąb wyspy, oddalając się od morza i przechodząc w wąską ścieżynę wijącą się między wysokimi ścianami skalnymi, silnie ocienioną krótkimi, zniekształconymi drzewami i zasłonami ciemnych, brzydko pachnących pnączy. W ścianach było pełno topornie wyciętych wnęk, o niewiadomym przeznaczeniu. Niektóre z nich znajdowały się na tyle wysoko, by ustawić w nich lampy, a inne wykuto na wysokości pasa albo tuż nad ziemią. Ścieżka skręciła i zakończyła się nagle na dużym, kwadratowym placu. W głębi było widać toporną budowlę, wykonaną z „kłód” i czarnego kamienia, posiadającą tylko jedno duże, niezachęcające wejście pośrodku. Szare światło dnia ukazywało wewnątrz niewielki odcinek ciemnego tunelu. Ściany skalne otaczające pozostałe części placu były takie same, jak te ograniczające ścieżkę, którą tu przyszli, poza tym, że po lewej stronie skała opadała, ukazując wąski kanał. – To miejsce sprawia wrażenie całkiem opuszczonego – stwierdził ostrożnie Gerard. Było wyraźnie widać, że krawędzie kamieni wygładził czas i nie natrafili jak dotąd na żaden ślad żyjących mieszkańców. Wpatrując się przed siebie, Tremaine potknęła się na nierównym bruku. Trudno było ocenić rozmiary budynku, gdyż mgła zakrywała miejsca, w którym się kończył, a zaczynały lite głazy. Gerard skierował się do wejścia, Florian zbliżyła do kanału, a Tremaine podążyła za nią. Był na tyle szeroki, by zmieścić dużą łódź wiosłową. Wydawało się, że przeciwległy brzeg zrobiono również z podłużnych kamieni, tak samo jak budynek, ale na jego krawędzi rosły gęste, ciemnozielone krzaki i palmy. Mgła całkowicie zasłaniała widok. Sam kanał porastała gęsto trzcina, a nieruchoma woda cuchnęła paskudnie. Jaskrawozielony wąż, mający na grzbiecie wzór z czarnych rombów, prześlizgnął się pośród roślin wodnych. – Pierwszy znak życia – stwierdziła Florian. Nie wyglądała na zachwyconą tym widokiem. Zadrżała i potarła przedramiona. – Gerard, to chyba nie Gardier to zbudowali, prawda? – zapytała Tremaine. Narożniki kamieni były zaokrąglone, zagłębienia i szczeliny zapełnił piasek i zarósł mech; wszystko sprawiało wrażenie starej, zaniedbanej ruiny. – Nie tego się spodziewałam. – Nie była pewna, czego właściwie oczekiwała, ale nie czegoś takiego. Zdała sobie sprawę, że nie wyobrażała sobie, żeby życie codzienne nieprzyjaciela różniło się bardzo od tego, co znała. – Masz rację, to raczej przypomina pozostałości po jakiejś wymarłej cywilizacji – odparł Gerard. Machnął ręką i nad jego głową pojawiło się małe, magiczne światełko. – Musimy zaryzykować, że nie mieszkają tu ani Gardier, ani nikt inny. I musimy się gdzieś ukryć. Florian chyba nie była do tego przekonana, a Tremaine czuła to samo, ale nie mieli wyboru. Gerard wszedł do środka, a magiczne światełko unosiło się przed nim. Korytarz był wysoki i suchy, a ścianom z litej skały czyjeś ręce już dawno temu nadały gładkość. – Hmm – stwierdził Gerard i ruszył w głąb tunelu. – Nie przypuszczam, żeby w naszych zapasach znajdowały się latarki elektryczne, baterie i lampa karbidowa. Florian z powątpiewaniem zajrzała do chlebaka. – N-no, nie. Mam zapalić lampę naftową? – Tak, nie ma co czekać na lepszą okazję. – Po krótkiej chwili korytarz skręcił w lewo, a Gerard przystanął, klepiąc się po kieszeniach. – Gdzie ja schowałem kompas... – Moment, ja go mam. – Tremaine pogrzebała w kieszeni płaszcza i wydobyła mały mosiężny kompas. Gerard sprawdził na nim kierunek, a Tremaine wzięła od niego lampę, żeby mógł zrobić notatkę w swym sfatygowanym notesie. Uśmiechnął się lekko, chowając zapiski. – Twój ojciec miewał przy sobie materiały wybuchowe nawet gdy był w smokingu. – W dawnych dobrych czasach? – podsunęła z powątpiewaniem Florian. – Wiele, wiele lat temu. – Tremaine oddała Gerardowi lampę. Wolałaby nie ujawniać Florian zbyt wielu faktów z życia swojej rodziny. – Właśnie. – Gerard westchnął. Poszli nowym korytarzem, a światło dobiegające z wejścia szybko przestało być widoczne. Gdzieś z przodu dochodził do nich chłodny powiew. Tremaine poprawiła sobie chlebak na ramieniu, niemile odczuwając fakt, że morska piana zmoczyła jej pończochy. Po kilku kolejnych zakrętach, które Gerard starannie notował, korytarz się poszerzył. Tremaine zauważyła, że sufit znajduje się teraz wyżej, a delikatny blask magicznego światełka nie dociera do ścian. Potem znowu skręcili i korytarz otworzył się nagle na jakąś ciemną przestrzeń, w której ich kroki odbiły się głośnym echem. Światło wydobyło z mroku kolejny mur sięgający mniej więcej do wysokości pasa, całkiem niedaleko przed nimi. Ruszyli naprzód, a Gerard nakazał swemu magicznemu światełku unieść się wyżej. W jego blasku ujrzeli fragmenty tajemniczej przestrzeni znajdującej się za murem: kamienne mostki, galerie, rzędy filarów. Kolumny zbudowane z wielkiej liczby kamiennych „kłód” wspierały most, który przechodził nad ich głowami i niknął w ciemnościach. Od ściany prowadziły na dół szerokie, zakręcone schody, wiodące ku podłodze z czarnego, polerowanego kamienia. Nie, to nie tak, spostrzegła po chwili Tremaine, zauważając unoszące się na powierzchni wodorosty. To jest tafla wody, nieruchoma jak szyba. Wszystko było na pół zalane wodą. Tremaine wpatrywała się w nią, myśląc: To jest Kimeria. W jej ostatniej sztuce była scena, którą wycięto z powodu niemożności wystawienia w teatrze – bohaterowie, badając ukrytą wyspę należącą do jednego z królestw odmieńców, natrafili na zatopione miasto. To, co teraz widziała, niewiele różniło się od tego, co próbowała opisać. – Ojej – powiedziała cicho Florian. – Podzielam. – Gerard potrząsnął głową, marszcząc brwi. – Powietrze jest stosunkowo świeże. A zatem musi tu być gdzieś w pobliżu jakiś otwór prowadzący na zewnątrz. Tremaine kiwnęła głową. – Pachnie bardzo zastałą morską wodą. Chociaż to miejsce wyglądało zupełnie tak jak miasto, które sobie wyobraziła, nie miało wiele wspólnego ze statkiem, który zauważyła tuż przed katastrofą. Widziała go tylko przez chwilę, ale doskonale zapamiętała kolorowe żagle i wzory namalowane na dziobie. Ktokolwiek zaś tutaj budował, nie należał do miłośników ani barw, ani ozdób, a przynajmniej nie takich, w jakich gustowała Tremaine. – Zaczekajcie. – Gerard znowu wykonał gest w stronę swego magicznego światełka, przygaszając je do maleńkiej, przyćmionej iskierki. Czas dłużył się Tremaine, gdy czekała, aż wzrok przyzwyczai się jej do ciemności. Stojąca obok niej Florian poruszyła się niespokojnie, a Tremaine przygryzła wargi, gdyż odniosła wrażenie, że ciemności ją powoli osaczają. Potem dostrzegła poświatę dobiegającą z drugiego końca komnaty, szary odblask bladego światła dnia. Wskazała ręką w tamtą stronę. – Tam! Widzicie? – Rzeczywiście. – Gerard obudził swoje światełko i znowu ujrzeli czarne kamienie. – Jeśli damy radę przeskoczyć do tej złamanej kolumny u stóp schodów, to zdołamy sięgnąć do szczytu tamtego muru. Ruszajmy – rzekł dziarsko. Ostrożnie zeszli po szerokich schodach, pokrytych wilgotnym błotem, i udało się im wskoczyć na złamaną kolumnę, która wystawała z ciemnej wody. Tremaine zrobiła niepewny krok w stronę następnego kamiennego bloku i, wciąż myśląc o przypadkowym podobieństwie do sceny z jej sztuki, powiedziała: – Ciekawe kto tutaj mieszkał. – Nad linią wody małe, blade jaszczurki uciekały przed ich światłem. – Masz na myśli istoty ludzkie? – zapytała Florian, chwytając wyciągniętą ku niej dłoń Gerarda i przedostając się na następny kamień. – Wygląda na to, że zbudowali to raczej olbrzymi. – Istnieją dowody na to, że rasa olbrzymów zamieszkiwała część Ile-Rien i Krain Nizinnych setki, a może tysiące lat temu – przyznał Gerard. – Znaleźli też podobne szczątki na Równinie Tiakar w Parscji. Oczywiście, nie pod wodą. – To cieszy. – Tremaine kiwnęła głową, w najmniejszym stopniu nie uradowana. Z trudnością powstrzymywała się przed wyobrażeniem sobie wielkich, szponiastych dłoni wyciągających się po nią z wody. Jej spokojna powierzchnia sprawiała wrażenie stworzonej do tego, by wyłoniło się z niej znienacka coś podobnego. To, że właśnie coś takiego nastąpiło w jej sztuce, wcale nie pomagało. Florian spojrzała na nią z powątpiewaniem. – Gdyby nadal tu byli, mieliby na ścianach podstawki na lampy, albo rury, przewody elektryczne, czy coś w tym rodzaju. Nie mogliby żyć stale w mroku. – Olbrzymy albinosy widzący w ciemnościach jak nietoperze – zaprotestowała Tremaine. – I zaopatrzeni w wielkie kły? Gerard zatrzymał się i wskazał na wejście między dwoma wielkimi filarami, prowadzące do małego pomieszczenia, w którym znajdowała się tylko słona woda. – Te drzwi i podziemny korytarz są za małe jak dla olbrzymów. – Och. Gerard musiał znowu przygasić swoje magiczne światełko, żeby się zorientować, gdzie mają dalej iść, ale tym razem blask dnia był znacznie lepiej widoczny. Odkryli następny most, tym razem z dachem, który zasłaniał im widok, ale kiedy pod nim przeszli, przekonali się, że szare światło dobiega przez łukowaty otwór okienny nad niską pochylnią. Wiatr przyniósł im zapach zdechłej ryby, który Tremaine kojarzył się z każdym portem morskim, jaki zdarzyło się jej odwiedzać. Dotarli do pochylni, nie wpadając do wody, ale pokrywające kamienie śliskie błoto jak dotychczas stanowiło znacznie większe utrudnienie niż cokolwiek innego i Tremaine była rada, że ma na sobie solidne buty na gumowych podeszwach. Florian wysunęła się do przodu, gdy razem z Gerardem mozolnie wspinali się na górę, i kiedy ją dogonili, dziewczyna jak porażona wpatrywała się w to, co ukazało się przed nią. Tremaine aż się zachłysnęła. Ujrzała małą zatoczkę, prawie lagunę, chronioną wysokim skalnym sklepieniem w kształcie łuku. Przez poszarpany otwór na samym końcu wpadało światło dzienne i mgła z otwartego morza. Brzeg zatoczki był kiedyś portem; wciąż dało się wyodrębnić kamienne nabrzeża i falochrony, wystające z wody kwadratowe słupy, do których niegdyś cumowano statki. Teraz wszędzie tłoczyły się rozpadające się kadłuby, drewniane szkielety łodzi najrozmaitszych rozmiarów. Wraki tworzyły istny las połamanych masztów, gnijących żagli zwieszających się niczym całuny, a stare olinowanie przypominało pajęczyny. Niektóre z łodzi przewróciły się i zanurzyły głębiej, inne leżały strzaskane na kamiennym brzegu, jakby rzuciła je tam jakaś straszliwa wichura. Przynajmniej nikt już teraz nie będzie powątpiewał, że widziałam statek, ponuro stwierdziła w duchu Tremaine, przyglądając się temu obrazowi zagłady. – Wielki Boże – mruknął Gerard. Powiew wiatru dobiegający od morza przyniósł zapach rozkładu. Ta rzeź odbyła się dawno temu, pomyślała z pewną ulgą Tremaine. Mimo to obraz zniszczenia budził w niej niepokój na inny sposób, tak samo jak krater zostawiony przez atak Gardier w Riverside. – To chyba po jakiejś wielkiej burzy – stwierdziła niepewnie. – Chyba więcej niż jednej. – Florian zmrużyła oczy, przypatrując się wejściu do groty. – To nie był sztorm – powiedział Gerard. Ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się gnijącym szczątkom. – To pułapka. Te statki przyciągnęły tutaj potężne zaklęcia. Gdybym znalazł podpisy w eterze... – Włożył rękę do kieszeni i wyjął okulary eterowe. Zdjął swoje zwykłe szkła i przyłożył okulary do oczu, oglądając metodycznie całą jaskinię. – Gardier? – zastanawiała się Tremaine. – To jest zbyt dawne, jak na nich. – Wszystkie statki sprawiały wrażenie starych, na pół zatopionych i rozkładających się. Tyle tylko, że bez wątpienia pochodziły z późniejszego okresu niż gołe, zatopione kamienne konstrukcje w komnatach, które zostawili za sobą. Mgła unosiła się znad ciemnej wody jak dym. – Widzę tu wrogie siły inne niż Gardier, ale owszem, wygląda na to, że i oni maczali w tym palce. – Głos Gerarda zabrzmiał poważnie. Wciąż trzymając przy oczach okulary eterowe, ruszył łukowatą pochylnią do groty. Tremaine poszła za nim, przekraczając potrzaskane deski i sterty zardzewiałego metalu, żałując, że nie ma pistoletu. Albo może dubeltówki. Fale chlupały o drewno i kamienie, przez co wydawało się, że pośród wraków cały czas coś się porusza. Wszystkie wyglądały na dosyć proste statki. Nie dało się zauważyć ani kół łopatkowych parowca, ani silników, a większość najprawdopodobniej miała tylko jeden, a najwyżej dwa maszty. Zwykłe łodzie rybackie. Dzioby wielu z nich zdobiły wyblakłe wzory o złotej, zielonej i niebieskiej barwie. Czerwone żagle, pomyślała Tremaine, patrząc na wypłowiałe strzępy zwisające ze złamanego masztu. Ciekawe, czy oznaczają coś innego niż fioletowe. – Tak, ostatnie ślady aktywności pochodzą sprzed pewnego czasu – stwierdził zaabsorbowany Gerard. – Mają może więcej niż rok. W eterze wciąż widać podpisy, które właśnie zaczynają blaknąć. Dreszcz niepokoju przebiegł Tremaine po plecach. – Świetnie. Ten ktoś może nadal gdzieś się tutaj ukrywać. – Jak gdyby nie wystarczali im Gardier. – Ale dlaczego? Po co to wszystko? – spytała Florian znienacka. Kucała przy połamanym kadłubie wbitym w kamienny dok. Jego dolna część była zanurzona w wodzie i Florian zaglądała do środka przez wielką dziurę w poszyciu. Zdumiona takim brakiem zrozumienia, Tremaine machnęła ręką w kierunku porozwalanych łodzi. – Żeby kraść ładunki, tak samo jak bandyci, którzy w sztormowe noce zapalają latarnie na brzegu, żeby żeglarze myśleli, że mogą przybijać bezpiecznie, kiedy... – Tak, wiem, ale zobacz sama. – Dziewczyna wskazała ręką, a Tremaine podeszła i zajrzała jej przez ramię. Kiedy oczy przyzwyczaiły się jej do ciemności, zrozumiała, o co Florian chodzi. Odsłoniętą część ładowni wypełniały połamane skrzynki, beczki, rozbite naczynia gliniane. Rozkładające się bele materiału walały się w stertach obok stosów zardzewiałego metalu, w których wciąż połyskiwały drogie kamienie. Florian pochyliła się i sięgnęła po niewielki, zabrudzony przedmiot. Potarła go kciukiem i wtedy zalśnił czerwienią. – To chyba rubin. – Spojrzała na Tremaine z niepokojem. Ta zaś wyprostowała się powoli i rozejrzała wokół. – A więc ktokolwiek to zrobił, nie interesował się łupem. – Zweryfikowała kilka swoich wcześniejszych założeń i nowe wnioski wcale się jej nie spodobały. – Nie widzę żadnych ciał ani kości. – Nawet gdyby większość trupów została zmyta do morza, powinny pozostać jakieś szczątki zaplątane w linach, roztrzaskane pod zwalonymi masztami, uwięzione w rozłupanych i przewróconych kadłubach. Florian wrzuciła klejnot z powrotem do ładowni i energicznie wytarła rękę o połę kurtki, po czym wstała. Może ktoś ich pochował? – pomyślała Tremaine, kiedy ruszyły dalej. Miejmy nadzieję, że po śmierci. Przeszły wzdłuż doku, przekraczając połamane maszty i resztki strzaskanych pokładów. Tremaine rozglądała się za ciałami, ale chociaż odór zgnilizny wydawał się coraz silniejszy, nie zobaczyła nic, co mogłoby przypominać ludzkie szczątki. Po krótkim czasie blade światło dzienne i magiczne światełko wskazały im drogę do następnego otworu w ścianie jaskini. Był mniejszy niż ten, którym przyszli: nie kwadratowe, wycięte w skale drzwi, lecz nierównomierna dziura, sprawiająca wrażenie wybitej jednym ciosem. Było tu ciemno, wilgotno i trochę bardziej nieprzyjemnie niż kiedy przechodzili przez ruiny podziemnego miasta. Magiczne światło jakby z niechęcią przenikało ciemności, a Tremaine dostrzegła kałuże zielonej, zastałej wody na nierównej podłodze korytarza przed nimi. – I co? – Odwróciła się do Gerarda. – Idziemy tam? Florian zmarszczyła nos. – Pachnie tam gorzej niż w tym poprzednim. Tremaine musiała się z nią zgodzić. – I wygląda na to, że prowadzi w dół. – Nie brzmi to zachęcająco, prawda? – Gerard także nie przejawiał entuzjazmu. – Niezbyt pasuje do całej reszty. Wrócimy tu tylko, jeśli zostaniemy do tego zmuszeni. Poszli dalej. W tym końcu zatoczki było ciemniej, gdyż ciężki nawis skalny blokował dostęp światła. Ściana jaskini cofnęła się i leżało tu więcej głazów i stert kamieni, które zasłaniały widok. Tremaine zmrużyła oczy i dostrzegła w cieniu jeszcze jedno wejście, na wysokości mniej więcej dziesięciu stóp. Coś, co w pierwszej chwili wzięła za jeszcze jedną kupę kamieni, okazało się drugą pochylnią, zarzuconą rumoszem skalnym. – Te wyglądają nieco bardziej obiecująco – powiedział Gerard, dotarłszy na szczyt rampy. Korytarz był chyba suchszy i jakby kierował się w górę. Był mniejszy niż poprzednie, ale i tak mogli wszyscy troje iść w nim obok siebie. Kiedy ruszyli, Florian spytała: – Myślicie, że Instytut przyśle tu kogoś za nami? – Starała się mówić swobodnie i niedbale. – Kiedy Niles uruchomi swoją kulę? Idąca w środku Tremaine spojrzała na Gerarda. Migotanie magicznego światełka nie pozwalało jej odczytać wyrazu twarzy czarnoksiężnika, ale wiedziała, że ma ponurą zmarszczkę na czole. – Jestem pewien, że będą się starali – stwierdził. – A czy to taki zły pomysł? – spytała brutalnie Tremaine. Nie uważała, że Florian też chce być oszukiwana. – Gardier czekali tu na nas – przyznał niechętnie Gerard. – Nasze liczne podróże testujące zaklęcie i kulę przed poważniejszym atakiem mogą okazać się błędem. Tremaine usłyszała, że Florian głośno zaczerpnęła tchu. Sama też doznała niemiłego uczucia. – Musieliśmy zrobić te testy, Gerardzie. Nie mogli wysłać wojska na ślepo. Ty i Niles nie jesteście niczemu winni. – Ona ma rację – poparła ją stanowczo Florian. – Nie było innego sposobu. Czarnoksiężnik uśmiechnął się. – Dziękuję wam obu. – Westchnął. – Myślę... – urwał. – Czujecie ten powiew? – Tak. – Florian podniosła rękę, by zorientować się jaki dokładnie jest. – Czuję wilgoć. – Zmarszczyła nos. – I śmierdzi. Tremaine powęszyła również i skrzywiła się. Odór niemile przypominał zapach nieświeżych jaj. Po kilku krokach ujrzeli kwadratowy otwór w ścianie, będący początkiem innego korytarza wijącego się w skale. – Wchodzimy tam? – zastanawiała się Florian. – Nie, lepiej trzymajmy się tego chociaż przez pewien czas – zadecydował Gerard. – Powiew wciąż dochodzi z tej strony. Kiedy uszli nie więcej niż dziesięć kroków, wyciągnął przed siebie rękę. – Tam. Następne wejścia. Na samej krawędzi światła korytarz poszerzał się, tworząc komnatę o trzech kolejnych ciemnych kwadratowych otworach w ścianie. Wilgotny powiew dobiegał z tego, który znajdował się na wprost nich. Tremaine zaczęła: – A więc, czy nie należałoby... W korytarzu rozległo się głuche wycie. Tremaine zamarła, a Gerard i Florian zatrzymali się obok niej. Głos dochodził z któregoś z nowych tuneli, z miejsca poza zasięgiem ich światła. Fuj, pomyślała Tremaine. Ściśnięte gardło nie pozwoliło jej wypowiedzieć tego na głos. Gerard wyciągnął rękę i dotknął jej rękawa, a potem Florian, co miało znaczyć, że obie powinny się cofnąć. Kiedy ostrożnie posuwali się do tyłu, zsunął z ramienia temblak i zaczął odpinać guziki pokrowca kuli. Prędzej, pomyślała Tremaine, wiedząc, do czego zmierza. Teraz słyszała już wyraźnie, że coś się skrada, lekko drapiąc kamienie i cicho czymś grzechocząc. Kiedy Gerard wyjął kulę, położyła na niej swobodną dłoń. Metal był ciepły i promieniował mocą. Byli już prawie przy pierwszych drzwiach, które wcześniej mijali. Nagle z tuneli przed nimi wypadły ciemne postacie, wyjąc cienkimi, zawodzącymi głosami. Kula eksplodowała blaskiem, wyraźnie oświetlając korytarz. Ujrzeli w nim, jak w kadrze filmu, pół tuzina podobnych do ludzi postaci. Miały gładką, szarozieloną skórę, długie i wąskie głowy i szczerzące się kły w otwartych paszczękach. Zanim Tremaine zdążyła krzyknąć, po świetle przyszła kolej na dźwięk i energię. Poczuła, że kula, wirując, wysuwa się jej z ręki, a atakujące ich istoty zostały uderzone podmuchem mocy. Tremaine poleciała w drugą stronę, wpadając na stojącą za nią Florian. Upadła, uderzając się mocno w bark i tracąc przy tym dech. Florian wylądowała obok niej, ale nie było widać Gerarda. Tremaine usiadła, starając się nabrać tchu. Porzucone magiczne światełko wciąż unosiło się w głębi tunelu, migocząc, jakby miotał nim silny wiatr. W jego gasnącym blasku dostrzegła, że mimo rykoszetu zaklęcie podziałało: kilka stworów leżało bezwładnie, zalanych krwią. Inne, które nie znalazły się bezpośrednio na linii ognia, padły, ogłuszone, a znajdujące się dalej usiłowały, oszołomione, podnieść się na nogi. Nigdzie jednak nie zobaczyła Gerarda. – Gdzie on jest? – spytała. Florian, która właśnie wstawała, wskazała jej drugie wejście do tunelu. Tremaine popatrzyła w tamtą stronę i udało się jej dostrzec Gerarda jakieś dwadzieścia stóp w głębi, gdzie cisnął go wybuch. Próbował wstać. Obok niego, na brudnym piasku, kula wirowała jak szalona, rzucając wokół błękitne iskry. Tremaine wyprostowała się z wysiłkiem, a w tej samej chwili Florian zachłysnęła się z przerażenia. W głębi korytarza, za rozgromionymi stworami, skradały się ku nim ludzkie postacie. Magiczne światełko rozjaśniało otoczenie akurat na tyle, że można było dostrzec, iż mają na sobie ciemne mundury. Tremaine przez chwilę nic z tego nie rozumiała, ale natychmiast w jej umyśle błysnęło jedno słowo: Gardier. Cofnęła się o krok i popatrzyła w stronę Gerarda. Ruszył ku niej, ale zaraz się zatrzymał, dostrzegłszy wyraz jej twarzy. Rzuciła okiem na Gardier. Ci jeszcze nie zauważyli Gerarda. Stojąca obok niej Florian, szepnęła: – Odwróćmy ich uwagę. Tremaine krzyknęła: – Och, nie! To Gardier! Uciekajmy! *** Tremaine nie miała pojęcia, że potrafi biegać tak szybko. Mocno trzymała Florian za rękaw, słysząc, jak dziewczyna rozpaczliwie dyszy, i pędziła w dół. Wpadły do zatoczki, trafiając na zasypaną kamieniami rampę i cudem pozostając na nogach. Na samym jej końcu Tremaine zatrzymała Florian, zdając sobie sprawę, że nie mogą uciekać na ślepo. Florian rozejrzała się niecierpliwie, rozpaczliwie szukając miejsca, gdzie mogłyby znaleźć schronienie. Ukrycie się w którymś wraku oznaczałoby pułapkę, wejście do wody także nie miało sensu, nie zdążą dotrzeć na drugą stronę zatoki i do tunelu prowadzącego na zewnątrz... Tremaine pociągnęła Florian, gdy wycie rozległo się za ich plecami, i rzuciły się w stronę tunelu, który poprzednio minęli. Dotarły do niego i pobiegły w ciemność, bryzgając oślizgłą wodą z kałuż, ryzykując utratę równowagi na nierównościach skalnej posadzki. Od czasu do czasu padało na ich drogę szare światło ze szczelin i pęknięć skalnych nad ich głowami, ale niewiele to pomagało. Tremaine potknęła się o coś i poleciała głową naprzód, lądując ciężko na kamieniach. Florian nie wypuściła Tremaine, pomagając jej podnieść się na nogi, i popędziły dalej. Wpadły do szerszej jaskini, której większa część kryła się w ciemnościach. Środkiem błotnistej podłogi płynął płytki strumień, a z sufitu zwisały wstęgi mchu. Na wprost znajdowało się wejście do następnego tunelu, ale żeby się do niego dostać, trzeba było wspiąć się po luźnych głazach na wysokość prawie dwudziestu stóp. Nie damy rady, pomyślała z rozpaczą Tremaine. Mimo to musiały spróbować. Przebiegły przez strumień, taplając się w błocie, co zabrało im resztkę przewagi, niezbędną, by przedostać się na górę. Tremaine zaczepiła o coś nogą i zachwiała się, upadła na kolana, a ręce zapadły się jej w luźne otoczaki na dnie. Florian wpadła na nią, chwyciła ją za ramię, żeby pomóc jej wstać. Coś szarego wyskoczyło z ciemności i uderzyło najbliższego napastnika, przewróciło go i razem potoczyli się do strumienia. Stwór zaskowyczał, a woda pociemniała od krwi. Inne przystanęły, kuląc się i warcząc. Szary stwór poderwał się, wracając do ludzkiej postaci, nieco mniejszej niż ich prześladowcy. Wielki Boże, to człowiek, pomyślała ze zdumieniem Tremaine, zgadując to po sposobie, w jaki się poruszał. Był to mężczyzna z dziką grzywą splątanych włosów, pokryty plamami szarozielonego błota i śluzu ze ścian jaskini. Odrzucił włosy z oczu, cofając się szybko od stwora, który wciąż wił się i wrzeszczał w strumieniu. Obszedł pozostałe, a one wahały się, warcząc, to posuwając się do przodu, to cofając, rozdarte pomiędzy chęcią ścigania swych ofiar a wonią świeżej krwi spływającej do błotnistej wody. Tremaine nabrała tchu, wróciła do równowagi i lekko popchnęła Florian. – Ruszamy! – szepnęła. Florian wydała z siebie nieartykułowany dźwięk, który chyba miał wyrażać aprobatę, i odwróciła się, szukając wśród głazów miejsca, gdzie mogłaby się czegoś chwycić. Tremaine pchnęła ją od dołu, ślizgając się w zabłoconych butach. Większość z ich prześladowców zdążyła dokonać wyboru, rzucając się na swego umierającego towarzysza, ale jeden odwrócił się do nich z głuchym warknięciem, zainteresowany ich nagłym poruszeniem. Mężczyzna krzyknął coś i zamachał rękami, a wtedy stwór skoncentrował się na nim. Sięgnął szponiastą łapą, ale nie trafił, gdyż jego przeciwnik uchylił się szybko. Ratunek, pomyślała niejasno Tremaine, wspinając się za Florian po osuwających się kamieniach. Nie mogła uwierzyć, że jeszcze żyją. Na czworakach pokonała ostatni odcinek, a na samym końcu Florian chwyciła ją za ramię i pociągnęła na górę. Razem wpadły do nowego tunelu, ale Tremaine odwróciła się i zauważyła, że stwór zaatakował znowu, mężczyzna jednak zdołał uniknąć ciosu i sam rozciął mu brzuch. Dwa inne potwory zostawiły jatki nad strumieniem i rzuciły się na nową ofiarę. Za nimi rozbłysło nagle jaskrawe światło. Tremaine odwróciła się, gwałtownie mrugając. Przed sobą ujrzała grupę mężczyzn, z których kilku trzymało w rękach ciężkie latarki. Znowu Gardier. Nosili brązowe mundury i ciężkie buty, dopasowane czapki okrywające szczelnie głowę, pasy, z których zwisały im różne woreczki i pojemniki oraz jakby elementy sprzętu do wspinaczki. Wyglądali dokładnie tak, jak przedstawiały to nieliczne, liche fotografie, które widziała w gazetach. Tremaine spojrzała w stronę mężczyzny w jaskini, gwałtownie zamachała rękoma i krzyknęła: – Uciekaj! Wynoś się stąd! Zawahał się na ułamek sekundy, patrząc na nią, a potem popędził w dół strumienia. Stwory pożerające swych padłych towarzyszy zasyczały, kiedy je mijał. Jeden z Gardier przeszedł obok Tremaine, pchnąwszy ją na ścianę jaskini. Inni ruszyli za nim biegiem w dół zbocza. Spojrzała za siebie. Florian rozpłaszczyła się pod przeciwległą ścianą, a opodal stało trzech Gardier, przyglądających się im z zainteresowaniem. Jeden z nich wydał jakieś krótkie polecenie w języku, którego nie rozumiała. I ona, i Florian popatrzyły na niego chyba raczej tępo niż buntowniczo, bo powtórzył po rieńsku, z silnym akcentem: – Ręce... góra. – Co? – wydusiła Tremaine. Zauważyła wreszcie, że dwaj mężczyźni celują do niej z pistoletów. – Ręce do góry – wyjaśniła jej szeptem Florian. Powoli wyprostowała się, podnosząc ręce nad głowę. Ach, jasne. Tremaine wstała niezręcznie i zrobiła to samo. No to mamy z głowy. @@7 Gwałtownie wymachując pistoletem, Gardier nakazał Tremaine i Florian przejść zakręcającym tunelem do większej jaskini. Mając cały czas ręce w górze, Tremaine potykała się w półmroku, ale udało jej się dostrzec poszarpany otwór w ścianie, wychodzący na komnatę, przez którą dopiero co się przedostały. Ich niedawni prześladowcy wciąż się tam znajdowali, zgromadziwszy się po drugiej stronie strumienia. Paskudne stwory zachowywały się, jak na siebie, bardzo cicho, wydając tylko od czasu do czasu stłumione posykiwania, zniżając głowy i łypiąc ponuro na Gardier. W świetle elektrycznym było wyraźnie widać w ich oczach chciwość, głód i wrogość. Dowódca Gardier podszedł do krawędzi otworu, odpinając od pasa jedno z tajemniczych urządzeń i coś przy nim robiąc. Miał ich do wyboru kilka: wszystkie wyglądały jak małe metalowe pudełka z cynglami jak u pistoletu. Trochę przypominały też fantazyjne zapalniczki do papierosów. Powarkując niechętnie, stwory porzuciły posiłek i ruszyły w głąb drugiego tunelu. Przyłączają się do polowania. Wielki Boże, one pracują dla Gardier, pomyślała Tremaine, wymieniając zatrwożone spojrzenia z Florian. Zagoniły nas prosto na nich. W jaskrawym świetle lamp przywódca odebrał im chlebak z zapasami i przeszukał kieszenie. Tremaine miała kilka męskich chustek do nosa, scyzoryk i klucze do frontowych drzwi w Coldcourt i swojego pokoju w zarekwirowanym hotelu w Port Rel. O ile pamiętała, Gerard zatrzymał jej kompas. Florian nosiła przy sobie małe, haftowane chusteczki, pusty notatnik, ołówek, pastylki na kaszel, klucz hotelowy i list. – To od mamy – mruknęła, chcąc upewnić Tremaine, że nie zawiera żadnych instytutowych tajemnic. Przywódca znów szczeknął jakieś krótkie polecenie, które, jak przypuszczała Tremaine, znaczyło w jego języku „zamknąć się”. Zauważyła, że ma paskudnie poparzoną twarz: na policzku widniały pęcherze, a zaczerwienienie ciągnęło się w dół szyi pod kołnierz munduru. Z pewnością nie poprawiało mu to humoru. Oparzenie posmarowano jakąś maścią, ale i tak wydawało się dziwne, że na ich poszukiwania wysłano kogoś z takimi obrażeniami. Kiedy mu się przyglądała, drgnął nagle i sięgnął do pasa, po któreś ze swych tajemniczych urządzeń. Dwaj pozostali Gardier cofnęli się niepewnie, wciąż trzymając broń wymierzoną w więźniarki. Przywódca przeniósł wzrok z Florian na Tremaine, a potem z powrotem ma Florian. Mówiąc coś gniewnie, podszedł do niej z groźnym wyrazem twarzy. – No dobrze, już dobrze – powiedziała Florian, cofając się. – Co się stało? – spytała ze zdziwieniem Tremaine. – Próbowałam iluzji – wyznała Florian, rzucając dowódcy patrolu buntownicze spojrzenie. Mężczyzna warknął coś, co prawdopodobnie znowu oznaczało: „Milczeć”. Tremaine zacisnęła z irytacją usta. Nastąpiło to tak szybko, że nie zauważyła, które z urządzeń wysłało mu ostrzeżenie. Szkoda, że Florian zagrała tak wcześnie tę kartę; teraz Gardier będą mieli się na baczności. I wiedzą, że jest czarownicą. Usłyszała gniewne krzyki i szamotaninę w tunelu za ich plecami. Obejrzała się i zobaczyła, że pięciu Gardier wlecze jakąś wyrywającą się postać. Florian wydała krótki okrzyk przerażenia, a Tremaine drgnęła, gdy rozpoznała umazanego błotem mężczyznę, który pomagał im uciec przed goniącymi je potworami. Jego też złapali, cholera. Nie podoba mi się to wszystko. Na przegubach zatrzaśnięto mu kajdanki, połączone łańcuchem, ale i tak trzeba było aż trzech Gardier, by zmusić go do marszu. Był niższy od mężczyzn, z którymi walczył, ale błoto nie mogło zamaskować faktu, że jest bardzo umięśniony. Nie zwracał najmniejszej uwagi ani na ich broń, ani krzyki. Wcale nie dba o to, czy go zastrzelą, czy nie, pomyślała z szacunkiem. Może nawet ma nadzieję, że to zrobią. Już prawie przygnietli swego więźnia do ziemi, gdy po chwili znów stał na nogach, a dwaj Gardier leżeli nieprzytomni. Więzień owinął łańcuch wokół szyi trzeciego i pchnął go na klęczki. Pozostali rzucili się do przodu, ale mężczyzna oparł się plecami o ścianę jaskini i wbił wrogowi kolano w plecy. Zakładnik bezskutecznie usiłował się wyrwać. Przywódca rzucił jakiś rozkaz, lecz więzień go zignorował, a inni Gardier byli za bardzo zajęci, by go wykonać. Chwycił więc Florian za ramię i szarpnął ją ku sobie, wyjął pistolet i przyłożył do jej głowy. Florian krzyknęła, a Tremaine zrobiła pół kroku w jej stronę, nie zastanawiając się co ma zrobić. Po chwili jednak wróciła jej zdolność rozumowania i rozsądek podpowiedział, że nie ma nadziei: jest bez broni, a wrogów za wielu. Odwróciła się i zawołała: – Hej! To nic nie pomoże! To zwróciło uwagę więźnia. Podniósł wzrok, a w jego niebieskich oczach odmalowało się zaskoczenie i wściekłość. Zauważył, co grozi Florian, i na chwilę wszyscy zamarli w bezruchu. Tremaine wstrzymała oddech: nie miał żadnego powodu, by chronić Florian. Wcześniej odwrócił uwagę goniących je stworów, ale teraz mogło być całkiem inaczej. W końcu mężczyzna powiedział coś krótko. Zdjął łańcuch z szyi Gardier i odepchnął go, a potem na niego splunął. Dwóch Gardier chwyciło więźnia i rzuciło na ziemię pod ścianę jaskini. Przywódca pchnął Florian, tak że wylądowała obok, a potem złapał Tremaine za ramię i ją również przewrócił. – Au – mruknęła Tremaine, ostrożnie siadając. Gardier zgromadzili się przed nimi, przywódca zadawał gniewne pytania, a ci, którzy złapali mężczyznę, zakrwawieni i w poszarpanych ubraniach, usiłowali się wytłumaczyć. – Jak się czujesz? – spytała Florian. Dziewczyna kiwnęła głową, przyglądając się z odrazą Gardier. – Może być. – Popatrzyła na ich nowego sojusznika, który leżał skulony pod ścianą i mierzył Gardier wzgardliwym ale bacznym spojrzeniem. Spojrzał na nie z kpiną, co zupełnie nie pasowało do jego poprzedniego gwałtownego zachowania. Tremaine trąciła łokciem Florian, która przysunęła się bliżej i szepnęła: – Cześć. Kim pan jest? Gdy mężczyzna usłyszał jej słowa, zgarbił się i lekko pokręcił głową, a potem odpowiedział coś cicho w nieznanym Tremaine języku. Z tej odległości widziała, że pod warstwą błota ma jednak na sobie jakieś ubranie, gołe miał tylko ramiona i pierś. Nosił buty, ciemne spodnie i kamizelkę z plecionej skóry, a pod nią spłowiałą i podartą koszulę, tak zniszczoną, że mało co z niej zostało. Zauważyła, że oblepione błotem, gęste włosy są związane w koński ogon, sięgający do połowy pleców. Miał też rozcięcie na czole, częściowo ukryte pod grzywką; Gardier musieli uderzyć go na tyle mocno, by stracił przytomność na czas wystarczający do zakucia go w kajdany. Nie wyglądało na to, że używa tego samego języka co Gardier, chyba że miał zupełnie inny akcent. Nie mówił tak szorstko i gardłowo jak oni, jego wymowa przypominała trochę aderasyjski, ale Tremaine znała ten język i wiedziała, że to nie to samo. Popatrzyła z nadzieją na Florian, ale dziewczyna potrząsnęła głową, dając znak, że też nic nie rozumie. Tremaine czuła się w obowiązku coś odpowiedzieć. – Nie rozumiemy – stwierdziła półgłosem, wzruszając ramionami. Odpowiedział coś, patrząc ponuro w bok. Tremaine była przekonana, że oznaczało to: „Nie może być”. Sięgnęła przez Florian do urządzenia, które zamykało jego łańcuch, by mu się przyjrzeć. Była to kwadratowa kłódka z dziwnego kształtu dziurką od klucza. Kiedy Tremaine podróżowała z ojcem, zawsze miała przy sobie zestaw kluczy do kajdanek, który pasował do wszystkich standardowych urządzeń tego rodzaju, wykorzystywanych przez Prefekturę Ile-Rien, ale ten zamek był znacznie większy, a poza tym i tak nie miała przy sobie tych kluczy. Mężczyzna przyglądał się jej z zainteresowaniem, lekko unosząc brwi. W jego oczach odmalowywała się bystra inteligencja, poczucie humoru i dobroć. Nasze szczęście, że on ma o wiele lepiej rozwinięte poczucie rycerskości niż Gardier, pomyślała smutno. Florian podniosła wzrok na ich gnębicieli. Nadal kłócili się i sprawdzali różne urządzenia. – Mam nadzieję, że Gerardowi nic się nie stało – szepnęła. – Mam na myśli te istoty, które nas goniły. – Delikatnie dotknęła guza na czole. – Co zrobiła kula? Tremaine przygryzła wargę, starając sobie dokładnie przypomnieć, co się wydarzyło. – Gerard próbował chyba z jej pomocą odgonić te stworzenia, ale zaatakowała także mnie i jego. Może dlatego, że jej dotykałam. Myślałam, że muszę, żeby Gerard mógł z niej korzystać. – W ten sposób działała do tej pory. – Florian zwróciła uwagę na wyraz twarzy Tremaine i dodała ostro: – Prawda? – No, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Instytutu, zniszczyła strażnika z własnej inicjatywy – przyznała niechętnie Tremaine. – Trzymałam ją, ale nie wydałam jej żadnych poleceń. – A więc może zaczęła reagować na niebezpieczeństwo w tym samym czasie, kiedy Gerard próbował użyć jej do zaklęcia obronnego, i po prostu... zadziałała w dwie strony? – Florian zmarszczyła brwi. – O ile wiem, żadna z kul doświadczalnych nie funkcjonowała z własnej inicjatywy. Pierwsza kula Arisilde funkcjonowała samodzielnie, ilekroć wymagała tego sytuacja; wystarczyło, by miała ją w ręku osoba posiadająca nawet minimalny talent do magii. Na szczęście następowało to wyłącznie wtedy, gdy stykała się z wrogą magiczną siłą. Tremaine nie była pewna, czy Gerard poinformował kogokolwiek w Instytucie o tym drobnym fakcie. Przywódca Gardier krzyknął znowu, sprawiając, że wszyscy troje drgnęli nerwowo. Ich nowy przyjaciel szybko odzyskał kontenans, wyszczerzył do nich zęby i powiedział coś, co zdaniem Tremaine nie mogło być komplementem. Przywódca cofnął się o krok, ale stanowczym gestem nakazał im wstać. Tremaine usiłowała zapamiętać, którędy przechodzili, ale nigdy nie celowała w orientacji przestrzennej, a we wszystkich tunelach panowały identyczne ciemności, oślizgłe kamienie i rumosz skalny utrudniały marsz, więc rychło z tego zrezygnowała. Jednak wędrówka dała jej czas na przyzwyczajenie się do strachu i pogodzenie z przygnębiającym wstydem, że dała się złapać. Gardier nie upierali się, żeby ona i Florian cały czas trzymały ręce nad głową; ich uwaga koncentrowała się na więźniu. Tak więc, prócz świadomości, że została schwytana, Tremaine czuła się dodatkowo upokorzona tym, że potraktowano ją jako istotę zasadniczo nieszkodliwą. Gdybyś potrafiła szybciej myśleć, nie znalazłabyś się w tej idiotycznej sytuacji, pomyślała z goryczą. W końcu dotarli do tunelu, gdzie na ścianach porozwieszano w nierównych odstępach elektryczne żarówki. Tremaine i Florian popatrzyły po sobie wymownie. Musiało to oznaczać, że znaleźli się na miejscu, cokolwiek miało z tego wyniknąć. Tunel kończył się w wielkiej jaskini, oświetlonej szumiącymi lampami łukowymi, a w wilgotnym powietrzu unosił się zapach spalenizny. Kiedy podeszły bliżej, przekonały się, że na prowizorycznie wyrównanej podłodze krzyżują się liczne kable i węże. Buczenie wielkiego generatora, albo nawet kilku, sprawiało, że powietrze wibrowało, jakby zostało naelektryzowane, i serce Tremaine ścisnęło się ze współczucia. Zobaczyła, że ich nowy sojusznik stara się trzymać jak najdalej od świateł. Kiedy wyłonili się zza ostatniego stosu osypanych kamieni, zobaczyli, że środek groty wypełnia wielka masa ażurowych belek i przewodów. Przez chwilę umysł Tremaine upierał się, że jest to nowoczesna rzeźba, jakaś monstrualna wersja tego, co można było oglądać w Pałacu Sztuk Plastycznych przed rozpoczęciem wojny. Jednak potem jej wzrok odnalazł stożkowaty kształt nosa, co pozwoliło jej domyślić się, że ma przed sobą niedokończony sterowiec: część potężnych obręczy leżała na rusztowaniach, czekając na zamontowanie. Doskonale, jesteśmy w ich bazie, pomyślała. Gdybym wiedziała, co mam zrobić, mogłoby się to nawet przydać. Pożałowała, że nie ma tu do pomocy Andera albo Gerarda. Dalej jaskinia zakręcała, a jej część znajdująca się poza zasięgiem lamp łukowych ginęła w ciemnościach. Kręcili się tu jacyś ludzie w brązowych mundurach, niektórzy robili coś w pobliżu rusztowań, ale wyglądało to tak, jakby... Jest ich za mało, stwierdziła po chwili Tremaine. Może dlatego ranny mężczyzna musiał wykonywać swoje obowiązki? Tylko kilka osób pracowało przy ramie nowego statku powietrznego, więc chyba nie skończą go przed nadejściem nowego stulecia. Gardier poprowadzili ich na bok jaskini. Pod nawisem skalnym znajdowały się wejścia do kilku tuneli, oddzielone od reszty jaskini płotem z siatki drucianej, która wyglądała jakby założono ją dosyć pośpiesznie. W wyższej części ściany było widać otwory wylotowe kilku innych, mniejszych korytarzy. Ustawiono tam metalowe rusztowania i schody z pomostami. Dowódca patrolu wezwał dwóch dodatkowych uzbrojonych Gardier, stojących pod metalowymi schodami. Grupa Gardier nagle zacieśniła się wokół nich i Tremaine zawahała się, zmieszana. Ich nowy przyjaciel mruknął coś pod nosem, rzucając kobietom smętne spojrzenie. Dowódca chwycił Tremaine i Florian za kurtki, odsuwając je na bok, a krąg zacisnął się wokół mężczyzny. Uderzył on barkiem najbliższego Gardier, który zatoczył się bezwładnie do tyłu, ale trzej inni rzucili się na niego z boku, chwytając go za spętane łańcuchem ręce, i pociągnęli do przodu. Zaparł się z całej siły, ale jeden z nich szarpnął go za włosy, pozbawiając równowagi. Pozostali dołączyli do ataku i pomimo zawziętego oporu powlekli go do wejścia do tunelu, znajdującego się obok siatki. W następnej chwili cała grupa zniknęła za zakrętem. Tremaine poczuła, że skóra jej cierpnie. Nie traktowali go jak więźnia. Zachowywali się tak, jakby był groźną bestią, którą należy poprowadzić na rzeź. – To nie wygląda dobrze – powiedziała cicho. – Chyba nie zabiją go tak po prostu... Gdyby mieli zamiar to zrobić, po co było wlec go tutaj taki kawał drogi? – zastanawiała się Florian. Tremaine pokręciła głową. Założę się, że wkrótce się tego dowiemy, ale wcale mnie to nie ciekawi, pomyślała. Pozostali strażnicy odbyli krótką dyskusję, a potem dowódca podszedł do metalowych stopni prowadzących do jednego z mniejszych tuneli, zostawiając dwóch pozostałych Gardier do pilnowania Tremaine i Florian. *** Ilias wiedział, że czeka go śmierć, kiedy czarownicy wciągnęli go do tunelu, ale musieli z nim walczyć o każdy krok. Potem pchnęli go do przodu i zgromadzili się wokół niego, zachowując bezpieczną odległość. Niedobrze, pomyślał Ilias, okręcając się dookoła i próbując mieć ich wszystkich na oku. Przekonał się, że jest w niewielkiej, wydrążonej w skale komnatce, oświetlonej magicznymi światłami rozmieszczonymi pod sufitem; nie było w niej nic oprócz długiego, metalowego stołu i metalowych szafek pod ścianą. Iliasowi huczało w głowie, a ramię piekło żywym ogniem; ale czy to ważne? Za chwilę zginie, albo będzie marzył, żeby to wreszcie się stało. Za mężczyznami mignął mu jeszcze jeden czarownik: był bardzo szczupły i miał wąską, zaciętą twarz. Wydobył zza pasa jakiś lśniący przedmiot i wykonał nim krótki gest. Ilias poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg, a potem upadł ciężko, tracąc dech. Próbował wstać, ale poczuł, że nie ma czucia w nogach, że nie może nimi poruszać. Następna cholerna klątwa. Splunął w stronę czarownika, próbując podnieść się na zakutych w łańcuchy rękach, zagniewany i przerażony. Dwóch mężczyzn chwyciło go za ramiona, podniosło i rzuciło twarzą do dołu na metalowy stół. Usiłował się wyprostować, ale oni przygnietli go całym ciężarem do zimnego blatu. Przekręcił głowę, zaczerpnął tchu, a potem ktoś znowu chwycił go za włosy, przyciskając mu twarz do stołu i boleśnie ugniatając szyję. Ilias czekał na śmierć, podczas gdy oni stali nad nim, rozmawiając o czymś ze złością. Kłócą się, odgadł. Wolałby wiedzieć, czy chodzi im o to, kiedy go zabić, czy raczej w jaki sposób. Spojrzał w ich stronę, odpychając tłamszące go ciała, i zdołał dostrzec, że dowódca grupy, która go schwytała, spiera się z nowo przybyłym czarownikiem. Dowódca trzymał przesiąknięty wodą pakiet papierów. Och, pomyślał Ilias, mapy. Przeszukali go, kiedy został złapany podczas ucieczki przed wyjcami. Jeden z nich chwycił go i pchnął na ścianę, przez co na chwilę stracił świadomość. Wystarczająco długo, żeby znaleźli nóż myśliwski, zapasową broń, którą miał wsuniętą do buta, oraz mapy, które Giliead znalazł w latającym wielorybie i które wsunął mu za pas. A więc to mapy wywołały tyle gniewnych sporów. Może powinien był gdzieś je ukryć, ale czy to by cokolwiek pomogło? Ma przecież do czynienia z czarownikami, którzy zabiją go tylko dlatego, że istnieje. Spalenie latającego wieloryba i kradzież nie mogły bardzo pogorszyć jego sytuacji. A przynajmniej taką miał nadzieję. Przywódca nagle sięgnął w jego stronę, szarpnął koszulę i kaftan, rozdarł jedno i drugie, odsłaniając bark. Ilias drgnął i odruchowo spróbował się wyrwać, sądząc, że teraz zamierzają w końcu przejść do tortur. Jednak mężczyzna już go więcej nie dotknął. Kłótnia trwała dalej, a Ilias zaczął przypuszczać, że odsłonięto jego ranę, jako dowód, że znajdował się blisko latającego wieloryba podczas jego spalenia. Oczywiście, że tam byłem, pomyślał z irytacją. Ilu jeszcze obcych biega po tych jaskiniach, usiłując zabijać czarowników? Mężczyźni ściągnęli go nagle ze stołu i pchnęli na ścianę. Osunął się na podłogę, niezdarnie usiłując podeprzeć się skutymi łańcuchem rękoma. Strząsnął włosy z twarzy i podniósł wzrok. Przywódca przyklęknął przed nim. Podsuwał mu pod nos mapy, zadając jakieś pytania. Drugi czarownik stał za nim, z wyrazem niesmaku na wąskiej twarzy. Ilias przenosił wzrok z jednego na drugiego, po trosze pragnąc, żeby dali mu wreszcie spokój i wreszcie go zabili. Jeśli klątwa, która sprawiła, że jego nogi stały się bezużyteczne, jest trwała, i tak nie ucieknie, a nie chciał, by Giliead narażał się, próbując go ratować. O ile Giliead w ogóle jeszcze żyje i nie siedzi gdzieś tu, też uwięziony. Przywódca chwycił Iliasa za podbródek, zmuszając go, by spojrzał mu w twarz, i powiedział, starannie wymawiając głoski: – Rien, Rien? Ilias przyglądał mu się, nic z tego nie rozumiejąc, zbyt zaskoczony, by się wyrywać albo próbować ugryźć swego dręczyciela. Przypomniał sobie, że słyszał już wcześniej, jak czarownicy wypowiadali to słowo podczas swych poprzednich kłótni, ale nic ono dla niego nie oznaczało. Przekonanie, że musieli zwariować, a przynajmniej kompletne niezrozumienie, o co im chodzi, musiało uwidocznić się na twarzy Iliasa. Drugi czarownik prychnął drwiąco i odwrócił się. Dowódca puścił Iliasa i wyprostował się z wyrazem rozczarowania i złości na twarzy, wycierając przy tym rękę o spodnie, jakby została zbrukana. Wykonał gest w stronę swoich podwładnych. Ilias usunął się przed nimi, zamachnął się łańcuchem i udało mu się trafić w twarz jednego z nich. Oni jednak chwycili go za ramiona, podnieśli i powlekli z powrotem na korytarz. Walczył ze wszystkich sił, ale nie mając władzy w nogach, niewiele mógł zrobić. Zaciągnęli go do wielkiego, mrocznego pokoju o niskim stropie i z kilkorgiem solidnych drzwi, osadzonych w ścianie z zardzewiałego metalu. Otworzyli jedne z nich, wepchnęli go do niewielkiej celi i pozostawili tam, rzucając go na kamienną ścianę, przeciwległą do wejścia. Dwóch usiadło na nim, podczas gdy trzeci przymocowywał łańcuchy do kółka umieszczonego w skale na wysokości pasa. Gdy wychodzili, kopnął Iliasa w brzuch i zatrzasnął za sobą wrota. Ciężko dysząc, Ilias skulił się, starając się opanować ból. Skute łańcuchami ręce miał wykręcone do tyłu i uniesione nad głową, a w nogach wciąż nie miał władzy. Odczuł ulgę, że jego żołądek nie zawiera w sobie nic, co mógłby zwrócić. Kiedy w końcu był w stanie podnieść głowę, przekonał się, że znajduje się w niewielkim, pustym pomieszczeniu o trzech ścianach wykonanych z porysowanego i poplamionego metalu; tylko za plecami miał litą skałę, a całość oświetlał niezdrowy, żółtawy blask jednej magicznej lampy umieszczonej na suficie. Drzwi miały wąskie, zakratowane okienko, ale za małe i za wysoko umieszczone, żeby mógł przez nie wyjrzeć. Brudna kamienna podłoga cuchnęła uryną i wymiocinami. Ilias ostrożnie oparł się o ścianę, tak by nie dotykać zranionym barkiem skały. Podczas szarpaniny rana otworzyła się i czuł, że krew spływa mu strużką po plecach. Teraz, kiedy osłabł najgorszy ból, przekonał się, że nogi przeszywają mu tysiące maleńkich igiełek, ale to było lepsze niż przerażający bezwład. Zaciskając zęby i wkładając w to wiele wysiłku, zdołał poruszyć palcami stóp. Ulga sprawiła, że opadł na ścianę i odetchnął głęboko. Ta klątwa nie jest trwała. Nie był pewien, po jakim czasie odzyskał przytomność, oszołomiony i krwawiący w nieprzeniknionych ciemnościach podziemnego miasta, ani jak długo szukał Gilieada. Rzeka zaniosła go do jednego z mniejszych korytarzy i wyrzuciła na brzeg, gdy był jeszcze półprzytomny. Odłamek gorącego metalu, który wbił mu się w bark, przeciął pendent; miecz i pochwa leżą pewnie gdzieś na dnie rzeki. Miał szczęście, że wylądował w tamtym właśnie miejscu; gdyby trafił na suchy ląd gdzieś dalej, w dolnych jaskiniach, zostałby z pewnością przez coś pożarty, zanim by się obudził. Kiedy wrócił do siebie na tyle, żeby móc chodzić, przedostał się z powrotem to tuneli czarowników, szukając Gila, z nadzieją że przyjaciel zdołał uciec z groty latającego wieloryba. Istniała szansa, że klątwa, która trafiła Iliasa, ominęła Gilieada; Ilias liczył, że przyjaciel nie dał się złapać, szukając go nad rzeką. Jeśli czarownicy pojmali Gila, to może jest on w którejś z tych cel? Ilias usiadł, splunął, by oczyścić gardło, i krzyknął: – Gil! Jesteś tu? Odpowiedziała mu cisza. Zniechęcony, oparł się o skałę. Nic mu to nie dało; Giliead wciąż może gdzieś tu być, więziony w innym miejscu. Ale jeśli się tu znalazł i czarownicy zdążyli już go zabić... Aby odsunąć od siebie tę myśl, zaczął się zastanawiać, skąd się wzięły dwie kobiety, które schwytano wraz z nim. Kiedy w pierwszej chwili zobaczył je, ścigane przez wyjce, pomyślał, że są zbiegłymi niewolnicami, ale przyjrzawszy się im dokładniej, stwierdził, że nie jest to możliwe. Miały inne ubrania niż te, które nosili niewolnicy oraz ich panowie, i nie zachowywały się jak przestraszone więźniarki. Zwłaszcza ta o jasnobrązowych włosach, sprawiała wrażenie, jakby czarownicy bardziej ją irytowali niż przerażali. Westchnął i poruszył się lekko, gdyż rana na barku piekła go niemiłosiernie, a siniaki bolały. Kimkolwiek one są, mam nadzieję, że spotkał je lepszy los niż mnie. *** Rozglądając się po jaskini, Tremaine rozważyła, jakie mają możliwości, i stwierdziła, iż są one żadne. Znajdowały się zbyt daleko od któregokolwiek z korytarzy, by uciec. Potem Florian trąciła ją łokciem, więc spojrzała dookoła i przekonała się, że z otworu pod nawisem skalnym wychodzą ludzie i gromadzą się po drugiej stronie siatki. Poruszali się powoli, odziani w brązowe fartuchy, lepiące się od potu i brudu. Wielu z nich miało też okulary ochronne do spawania albo workowate czapki, zasłaniające włosy. Mężczyźni i kobiety, ludzie młodzi i starcy. Oczy Tremaine zwęziły się, gdy zauważyła, że nikt z nich nie nosi broni. Czy to byli Gardier? Starszy mężczyzna o ciemnej skórze i orlim nosie wyglądał na Parscyjczyka. Inny mężczyzna oparł się o siatkę i odezwał do stojącej obok niego kobiety. Tremaine nie wyodrębniła słów, ale jego akcent przypominał mowę ludzi z Nizin. Florian szturchnęła ją mocniej. Tremaine kiwnęła głową, gestem nakazała jej się uspokoić i ostrożnie popatrzyła w stronę ich dwóch strażników. Rozmawiali, koncentrując się na niedokończonym sterowcu. Przesunęła się w stronę siatki i zapytała półgłosem: – Skąd jesteście? Mężczyzna podniósł na nią wzrok, drgnął, a potem popatrzył na straże. – Nie możemy wam pomóc – wyszeptał. Miała rację, mówił z akcentem z Nizin, ale to obejmowało ogromne terytorium. Tym bardziej, jeśli wzięło się pod uwagę obecne i dawniejsze kolonie. – Nie potrzebujemy pomocy – stwierdziła cicho, ale stanowczo. Nie było to wcale prawdą, ale co z tego? – Powiedzcie nam tylko, skąd jesteście, jak was schwytano i jak się tu dostaliście. Mężczyzna gapił się na nią, ale stojąca obok niego kobieta szybko przeniosła spojrzenie z Tremaine na Florian i oblizała wargi. – Jesteście z Ile-Rien. – Jej akcent był znacznie silniejszy. Florian kiwnęła głową. – Tak. – Pomału ludzie za siatką zaczynali zwracać na nie uwagę; niektórzy odwracali się, żeby popatrzeć, a inni przysuwali się bliżej, żeby posłuchać. Nikt nie zamierzał zgłaszać tego strażnikom. Kobieta pochyliła się. – Mieszkamy na Maiucie, jesteśmy misjonarzami Błogosławionego Zakonu Dane. – Mężczyzna chwycił ją za ramię, ale ona wyrwała mu się ze zniecierpliwieniem. Tremaine szybko pokiwała głową. Maiuta była sporą wyspą na Morzach Południowych, w większości porośniętą dżunglą. Mimo że nie było na niej wielu portów i miast, zamieszkiwały ją liczne, skłócone ze sobą plemiona, które od dłuższego czasu stanowiły przedmiot wyzysku bardziej cywilizowanych nacji. Aberdon, państwo położone na Nizinach na północ od Ile-Rien, miało tam swoją kolonię. Kobieta mówiła szybko: – Pojawili się Gardier, zajęli porty i zabili każdego, kto próbował stawiać opór. My mieszkaliśmy w głębi wyspy, więc zdążono nas ostrzec. Większość mieszkańców wiosek schroniła się na wzgórzach, ale my zostaliśmy w naszym szpitalu ze starszymi ludźmi, którzy byli zbyt chorzy, żeby uciekać. Nie myśleliśmy... Ale oni zabrali nas do portu i wsadzili na statek razem z częścią mieszkańców miasta i wielu innymi ludźmi. – Kiwnęła głową w stronę stojących w pobliżu osób, przyglądających im się bacznie. – Przepłynęliśmy tylko kawałek, a potem poczuliśmy... nie wiem jak to wyjaśnić... jakieś silne szarpnięcie... Florian rzuciła Tremaine czujne spojrzenie i dokończyła: – Jakby statek nagle spadł w dół o kilka stóp i znowu uderzył o wodę. – O, właśnie. Nic nie widzieliśmy, ale inni byli przykuci na pokładzie, bo na dole nie wystarczyło dla nich miejsca, i mówili, że zobaczyli krąg światła, który pojawił się tuż nad falami, a statek wpłynął do środka. Potem ląd zniknął, a niebo stało się bardziej niebieskie i był ranek, a nie wieczór. Płynęliśmy przez wiele dni, a potem wysadzili nas w tych jaskiniach i zmusili do pracy. Są tu też ludzie z wysp południowych, z Venais i Khiatu. – Kobieta przysunęła się bliżej. – Coś tu się stało kilka dni temu. Był wybuch w jednej z grot, których używają jako hangaru... Ktoś z drugiej strony syknął ostrzegawczo, a one odskoczyły od siebie jak złapane na gorącym uczynku dzieci, gadające na lekcji. Po drugiej stronie siatki z tunelu wyszło dwóch Gardier i przeszło przez środek grupy, po czym, machając krótkimi pałkami, nakazało więźniom iść dalej. Tremaine spostrzegła, że ich dwaj strażnicy znowu zachowują czujność, i podniosła wzrok, by przekonać się, że po schodach w pobliżu siatki schodzi dowódca i jeszcze jakiś mężczyzna. Nowo przybyły Gardier nosił taki sam mundur jak pozostali, ale na szyi wisiał mu niewielki srebrny medalion z kryształem w środku. Miał szczupłą twarz o twardym wyrazie i włosy ostrzyżone tak krótko, że wydawało się, że ma na głowie tylko ciemny puszek. Podszedł do nich, patrząc na nie z chłodną poufałością i bawiąc się przy tym swym medalionem. Tremaine spuściła wzrok, starając się wyglądać jak istota bezradna i żałosna. Spróbuję zyskać na czasie, pomyślała. To chyba najlepsze wyjście. – Kim jesteście? – zapytał po rieńsku z obcym akcentem. Tremaine rzuciła Florian niepewne spojrzenie i odpowiedziała cicho: – Jesteśmy misjonarkami z Maiuty. Oczy Florian rozszerzyły się ze zdumienia, ale dziewczyna zdołała powstrzymać się od innych reakcji. Wypuścił z rąk medalion i rzucił kilka krótkich komend dowódcy patrolu, używając ojczystego języka. Tremaine nie miała żadnego planu, ale chyba udało się jej powstrzymać wszelkie uprzednio przygotowane pytania. Dowódca patrolu oparł ręce na biodrach i udzielił jakiejś bezczelnej odpowiedzi. Tremaine wyczuła, że pośród Gardier panuje niezgoda. Prowadzący przesłuchanie odwrócił się, chwycił znowu medalion i zapytał: – Kiedy się tu dostałyście? Medalion stanowi klucz do jakiegoś zaklęcia tłumaczącego. Tremaine nigdy dotąd o czymś podobnym nie słyszała. Odpowiedziała szczerze: – Nie wiemy. Cały czas spędzamy pod ziemią, więc nie mamy pojęcia ile już minęło dni i nocy. Mężczyzna odwrócił się do dowódcy patrolu i zaczął gniewnie: – Odnaleźliśmy już wszystkich robotników, którzy uciekli wczoraj. One nie mogą... – W końcu zorientował się, co robi, i puścił medalion. Rozmowa trwała jeszcze przez chwilę, a obaj Gardier sprawiali wrażenie coraz bardziej poirytowanych, w końcu człowiek z medalionem dotknął go na chwilę, by powiedzieć: – Chodźcie ze mną. Ruszył po schodach prowadzących do górnych tuneli. Kiedy dowódca patrolu odwrócił się, by wezwać dwóch strażników, Tremaine szybko porozumiała się spojrzeniem z Florian. Dziewczyna sprawiała wrażenie trochę zaskoczonej, ale to było najlepsze wyjście. Jeśli Gardier nie odnaleźli jeszcze Statku Pilotowego, albo natrafili na niego, gdy już odsunął się dalej od wyspy, mogli pomyśleć, że cała załoga zginęła. Dzięki temu przynajmniej Gerard miał jakieś szanse. Drzwi otworzyły się na wąski pomost prowadzący do większej komnaty, oświetlonej kilkoma gołymi żarówkami zwisającymi z siatki przewodów przecinających sufit. Ścianę w głębi stanowiła goła skała, spękana i podziurawiona, a dwie pozostałe były wykonane ze sfatygowanych metalowych płyt. W nich osadzono ciężkie drzwi z tego samego materiału, mające nieduże zakratowane okienka. Cele, pomyślała Tremaine. Hm, hm. Kiedy znajdą się w którejś z nich, nie będą miały już żadnych szans. Przesłuchujący prowadził je pomostem, gdy w pomieszczeniu poniżej drzwi otworzyły się z hukiem. Spojrzała w dół i zobaczyła, że wyszli przez nie dwaj Gardier w poszarpanych ubraniach; była pewna, że znajdowali się w grupie tych, którzy zabrali trzeciego więźnia. – Znaleźliśmy was w towarzystwie tubylca, jednego z niebezpiecznych prymitywów, którzy gnieżdżą się na stałym lądzie – powiedział przesłuchujący. Tremaine spostrzegła, że usłyszawszy to, Florian uniosła brew, i w duchu zgodziła się z tym niemym komentarzem. Jeśli ktoś się tutaj zagnieździł, to raczej Gardier. Dziwne jednak, że mężczyzna użył słowa „tubylec”. A więc Gardier musieli przybyć tu z jakiejś innej części tego świata. Zajęli tę okolicę, bo wyspa stanowi doskonałą bazę wypadową do ataków na wybrzeże Ile-Rien. Nie patrząc za siebie, przesłuchujący rzucił: – Jeśli nie mówicie mi prawdy, to może powinniśmy wsadzić was do tej samej klatki. Słowa „lepiej z nim niż z tobą” przemknęły Tremaine przez myśl, ale nie wypowiedziała ich na głos. A więc wygląda na to, że ów człowiek został jeszcze przy życiu. Nie wiadomo na jak długo, tak samo zresztą, jak i one same. Tremaine wyczytała kiedyś w którejś z rządowych ulotek, że jedynym sposobem na to, żeby nie ujawnić wrogowi jakichkolwiek informacji, jest zachowanie całkowitego milczenia. Była to niewątpliwie prawda; przypomniała też sobie, jak jej ojciec wygłosił kiedyś Gerardowi i paru innym kolegom cały wykład na temat tego, że wystarczy powiedzieć jedno proste kłamstwo i trzymać się go za wszelką cenę; dodawanie niepotrzebnych szczegółów zazwyczaj okazuje się zgubne. Nie dotyczyło to, oczywiście, Nicholasa, który umiał na poczekaniu tworzyć bardzo wypracowane historie, przybierając przy tym najrozmaitsze osobowości. Tremaine zdążyła się już przekonać, że ona tak by nie potrafiła. Przesłuchujący otworzył drzwi na końcu pomostu i poprowadził je do pomieszczenia, w którym znajdował się tylko stół i jeszcze dwoje drzwi. Wydał krótkie polecenie strażnikowi, który niósł ich chlebak, i mężczyzna rzucił go na stół, po czym zaczął przeglądać jego zawartość. Przesłuchujący uśmiechnął się chłodno do więźniarek, dotknął medalionu i rzekł: – Nazywam się Gerwas. Jestem tu szefem. – Tremaine zauważyła, że dowódca patrolu opuścił powieki. O tak, tutaj panuje niezgoda. Ciekawe, czy eksplozja, o której mówiła kobieta z Nizin, spowodowała straty w dowództwie. Przesłuchujący ciągnął: – Skąd wzięłyście te rzeczy? Tremaine podniosła na niego wzrok, starając się pamiętać o osobowości pokornej misjonarki. Wiedziała, że nie zdoła przedłużać tego w nieskończoność, ale każda chwila może okazać się przydatna. – Ukrywałyśmy je – powiedziała. Gerwas wypuścił medalion i uniósł rękę. Tremaine zdążyła jeszcze spostrzec, że zostanie uderzona otwartą dłonią, a potem padł cios, który rzucił nią o stół. Podparła się niezgrabnie i usłyszała okrzyk protestu Florian. Mrugając i ostrożnie przykładając rękę do obolałej szczęki, podniosła wzrok. Najwyraźniej Florian rzuciła się do przodu, gdyż jeden ze strażników trzymał ją za ramię, boleśnie je wykręcając. Wyraz twarzy Gerwasa nie uległ zmianie. Mężczyzna podniósł medalion i stwierdził spokojnie: – Kłamiesz. – O czym? – spytała Tremaine, wciąż starając się wyglądać niewinnie i żałując, że nie wpadła na inny pomysł. – Ty... – Gerwas opanował się. Popatrzył na nią badawczo, mrużąc oczy. – Nie jesteś misjonarką. Nie da się już dłużej zwlekać, pomyślała Tremaine. No cóż. – Proszę dać mi szansę, a udowodnię to. – Starannie wytarła usta z krwi, starając się nie zwracać uwagi na to, że drży jej ręka, a potem się uśmiechnęła. – Może zechce pan zadać mi parę pytań na temat religii? Gerwas uśmiechnął się lekko, wypuścił z ręki medalion i zwrócił się w swym własnym języku do dowódcy patrolu. To już koniec, zginiemy, bez względu na to, co ma dalej nastąpić, pomyślała z rozpaczą Tremaine. Zdała sobie sprawę, że wpatruje się w pistolet zwisający u pasa stojącego obok niej strażnika, w zasięgu jej ręki. Równie dobrze mogę odejść z hałasem. Wychyliła się już w stronę broni, gdy z zewnątrz dobiegł ich głośny tupot. Drzwi otworzyły się z hukiem i pojawił się w nich Gardier, który powiedział coś naglącym tonem. Dowódca patrolu zesztywniał, spojrzał na Gerwasa, który mruknął coś z irytacją i rzucił jakiś rozkaz jednemu ze strażników. Ten podszedł do kolejnych drzwi i otworzył je. Gerwas zwrócił się teraz do kobiet. Dotykając medalionu, powiedział: – Wchodzić tutaj. – Wzmocnił swe polecenie, popychając Florian. Dziewczyna rzuciła mu pełne oburzenia spojrzenie, ale weszła, gdzie jej kazano. Tremaine została potraktowana podobnie i potulnie ruszyła za nią. Zatrzasnął drzwi i Tremaine usłyszała, że w zamku przekręcono klucz. Rozejrzała się dookoła: znalazły się w kolejnym pustym pokoju z długim, metalowym stołem i krzesłami, oświetlonym trzema zwisającymi z sufitu żarówkami. Był tam wielki arkusz papieru przymocowany do ściany, pokryty niezrozumiałym pismem. Florian odgarnęła włosy z twarzy i chciała już coś powiedzieć, ale Tremaine gestem nakazała jej milczenie. Podeszła do drzwi i przyłożyła do nich ucho. Usłyszała, że mężczyźni znowu rozmawiają w swoim języku, a potem odgłosy ich kroków, kiedy się oddalili. – Mają zaklęcie tłumaczące. Słyszałaś kiedyś o czymś podobnym? – spytała Tremaine szeptem. Florian pokręciła głową. – Widziałam zaklęcie, które tłumaczy dokumenty; sprawia, że tekst w drugim języku pojawia się w lustrze. Ale działa tylko wtedy, gdy rzucająca je osoba zna oba języki, więc tak naprawdę nie jest zbyt przydatne. Tremaine kiwnęła głową. Gerard, Niles i inni pracownicy Instytutu wiele by dali, żeby się zaznajomić z tym zaklęciem. – A Gardier używają cywilów do pracy niewolniczej. Wiedzieliśmy o tym? – Tremaine zmarszczyła brwi. Domyślała się, że rząd może ukrywać tę informację; i tak niewiele brakowało, by ludzie wpadli w panikę. – Ja nie. – Florian skrzywiła się. – Gdybyśmy tylko zdołały wrócić, oddziały inwazyjne mógłby ich wyratować. – Rozejrzała się. – To dziwne. Nie ma tu żadnych wyłączników. Nie możemy zgasić światła. Tremaine straciła czucie w twarzy i żeby o tym nie myśleć, podeszła do przeciwległej ściany, by przyjrzeć się zawieszonemu na niej papierowi. Rozpięty na drewnianej desce, był poprzebijany w różnych miejscach długimi pinezkami o różnokolorowych główkach, prawdopodobnie po to, żeby zaznaczyć kolejne akapity. Była na nim wypisana najprawdopodobniej jakaś lista albo plan dnia czy coś podobnego. – Dlaczego chcesz zgasić światło? – Mogłybyśmy zwabić ich do środka i... – Florian ściągnęła brwi, rozważając różne możliwości. – Pobiliby nas? – Coś w tym rodzaju. – Zmieniła temat. – Nie wzdrygnęłaś się. Zajęta wyciąganiem jednej z pinezek, Tremaine popatrzyła na nią ze zdziwieniem. – Co? Florian odgarnęła włosy, również zmieszana. – Kiedy się na ciebie zamierzył. Ty tylko... patrzyłaś. Skóra mi ścierpła. – No, rzeczywiście. – Tremaine musiała przyznać jej rację. – Powinnam była drgnąć. Gdy tego nie zrobiłam, nabrał dodatkowych podejrzeń. – Stwierdziwszy w duchu, że spóźniony refleks to wspaniała rzecz, podeszła do drzwi, żeby znowu posłuchać, co dzieje się za nimi. Nadal panowała tam cisza. Wszyscy czterej mężczyźni musieli wyjść na to nagłe wezwanie, czegokolwiek miało ono dotyczyć. – I przez nas złapali tego nieszczęsnego człowieka – dodała Florian, przechadzając się po celi w podnieceniu. – Nie przejmowałabym się tak bardzo, gdyby chodziło tylko o nas. To znaczy, niezupełnie to mam na myśli, ale... – Wiem – powiedziała ponuro Tremaine. – Zauważyłaś, że Gerwas nazwał go tubylcem? – Tak! Powiedział, że pochodzi ze stałego lądu. Teraz wiedziały, że na tym świecie są jacyś ludzie, walczący z Gardier, potencjalni sojusznicy dla Ile-Rien. Kolejna informacja, jaką mogą przekazać. – Gdyby nie zatrzymał się, żeby nam pomóc, nigdy by go nie schwytali. – Tremaine ostrożnie poruszyła klamką, a potem pochyliła się, żeby wyjrzeć przez dziurkę od klucza. Jeśli zostaną zaskoczone podczas próby ucieczki, czy Gardier mogą zrobić im coś gorszego niż to, co i tak planują? Jasne, odpowiedziała sama sobie. Znacznie gorszego. – Te drzwi są z metalu... nie damy rady ich wyłamać – odezwała się Florian za jej plecami. Zawahała się. – A może? Tremaine przyjrzała się jej. Dziewczyna drżała, ukrywając dłonie pod żakietem. Tremaine pomyślała o politowaniu, jakie odmalowało się w oczach Gerwasa, pogardzie, wyrażonej tym, że zamknięto je tu jak dwie wagarowiczki. Powinnyśmy to zrobić. Odwróciła się rozejrzała wokół. – Myślę... – przeszła obok Florian, zbliżyła się do papierów przypiętych do drewnianej deski i wyjęła jedną z długich pinezek – ...że może nam się uda. Florian popatrzyła ze zdumieniem, jak Tremaine klęka przy drzwiach. – Umiałabyś... – zniżyła głos. – Potrafisz otworzyć tym zamek? – Może. Ostatnio straciłam wprawę. – Tremaine wstrzymała oddech, badając zamek i próbując sobie wyobrazić zapadki. Dawno już się czymś podobnym nie zajmowała. Czas dłużył się w nieskończoność, aż od braku oddechu zabolały ją płuca. W końcu zamek szczęknął, a drzwi się poruszyły. Florian aż podskoczyła z wrażenia. Z bijącym sercem Tremaine leciutko uchyliła drzwi: na tyle, żeby wyjrzeć przez szparę. Pokój za nimi był pusty. – Tak – szepnęła Tremaine, nabierając tchu. Otworzyła drzwi, chowając pinezki do kieszeni i niezdarnie prostując nogi. Wyszły, a Florian starannie zamknęła drzwi i przekręciła klucz. Tremaine z aprobatą kiwnęła głową i przyjrzała się pomieszczeniu. Zobaczyła na stole ich chlebak, którego zawartość leżała porozrzucana dookoła; opakowania niektórych racji żywnościowych zostały rozdarte. Na szczęście nie miałyśmy przy sobie kuli, pomyślała, chwytając chlebak i podstawiając go, by Florian, która pośpiesznie zgarniała pozostałe racje, apteczkę, pudełka z zapałkami i inne nienaruszone zapasy, mogła je łatwiej włożyć do środka. – Chciałabym sprawdzić to pomieszczenie, które miało chyba drzwi do innych cel. – Tremaine wskazała głową wrota prowadzące do większej komnaty więziennej. Gerwas wygłosił swój komentarz na temat tubylców, gdy tędy przechodzili, jakby sobie przypomniał o tamtym więźniu. Zarzuciła sobie chlebak na ramię, a Florian podeszła do drzwi. Wstrzymując oddech ze strachu i podniecenia, przez chwilę nadsłuchiwała, a potem poruszyła klamką. – Zamknięte – szepnęła. Tremaine wciąż czuła euforię, wywołaną poprzednim sukcesem; miała tylko nadzieję, że uda się jej go powtórzyć. Przeszła obok Florian, zajrzała do dziurki od klucza i pomyślała: A i owszem. Klucz tkwił na swoim miejscu. Rzuciła okiem w dół i przekonała się, że drzwi nie stykają się bezpośrednio z podłogą; była tam szpara szerokości prawie pół cala. Jak to dobrze, że wszystko jest tu takie prowizoryczne. Spojrzała na Florian, rozstawiając ręce na szerokość stopy. – Potrzebuję kawałka papieru, mniej więcej tej wielkości. Florian popędziła do mniejszego pomieszczenia i po chwili pojawiła się z kawałem papieru oderwanym z drewnianej tablicy. Tremaine wsunęła go pod drzwi, a potem za pomocą pinezki wypchnęła klucz z zamka. Z cichym brzęknięciem upadł na papier, który Tremaine ostrożnie przeciągnęła przez szparę na ich stronę. W czasie, gdy za jej plecami Florian wykonywała taniec zwycięstwa, szybko otworzyła drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Ta część dużego pomieszczenia poniżej pomostu, którą udało się jej zobaczyć, wydawała się pusta. Kiedy uchyliła drzwi nieco szerzej, głos, który dobiegł zza przeciwległej ściany, sprawił, że serce jej zamarło. Na chwilę zastygła w bezruchu, ale desperackie uderzenie w ramię, jakie wymierzyła jej Florian, zaraz skłoniło ją do działania. Tremaine pośpiesznie wyszła na pomost. Florian wysunęła się za nią i razem zamknęły drzwi. Tremaine przechyliła się przez barierkę, żeby obejrzeć resztę pomieszczenia na dole, i ku swojej uldze przekonała się, że rzeczywiście nikogo tam nie ma. Obie stały jak skamieniałe, gdy głosy zaczęły się zbliżać. Po nieskończenie długiej chwili, podczas której Tremaine była już gotowa rzucić się z pomostu, choćby po to, żeby wreszcie zakończyć tę sprawę, intruzi minęli je i poczęli się oddalać. Florian z ulgą oparła się o drzwi. Tremaine zmusiła się, żeby nabrać tchu, i cichutko ruszyła w stronę drabiny po drugiej stronie pomostu. Skrzywiła się, gdy z każdym jej krokiem rozlegało się skrzypienie metalu. Jej mokre od potu dłonie zostawiały wilgotne ślady na metalowej drabince, jednak wytrwale schodziła na dół, a Florian tuż za nią. Na dole Tremaine rozejrzała się. W jednej z metalowych ścian było troje drzwi do cel, dwoje w drugiej i jedne grube wierzeje pod pomostem. Założę się, że te prowadzą do wartowni, pomyślała. Jeśli zostaną złapane teraz, to nie tylko wyjdą na głupie, ale nawet zaoszczędzą Gardier kilka kroków. Tremaine zajrzała przez kraty w dwojgu najbliższych drzwi, zobaczyła puste cele, jak zwykle oświetlone tylko jedną żarówką, umieszczoną wysoko na suficie. Stojąca po drugiej stronie komnaty Florian nagląco wyszeptała jej imię i zamachała ręką. Tremaine podbiegła do niej. Florian patrzyła przez kratę, więc Tremaine wspięła się na palce, żeby jej zajrzeć przez ramię. Mężczyzna siedział pod ścianą w głębi celi, z rękoma nad głową, przymocowanymi ciężkimi kajdanami do metalowego pierścienia w ścianie. W pierwszej chwili ich widok zaskoczył go, a potem uradował. Florian pomachała do niego. – W porządku – mruknęła Tremaine, cofając się, by przyjrzeć się drzwiom. – Jak na razie wszystko idzie nie najgorzej. – Miały kółko zamiast klamki, osadzone na tyle nisko, żeby więzień siedzący w celi nie mógł do niego dosięgnąć przez kratę, nawet gdyby miał tak małe ręce, że przeszłyby przez ciasne otwory między jej prętami. A zatem... Spróbowała je poruszyć. Ustąpiło opornie, a Florian spojrzała na nią, mówiąc: – Ja też bym to mogła zrobić. W pobliżu trzasnęły jakieś inne wierzeje i Tremaine drgnęła. – O, nie – szepnęła Florian. Przez metalowe ściany dobiegły ich stłumione krzyki, a potem tupot. Tremaine zaklęła, szarpiąc się z ciężkimi drzwiami, a potem obie wsunęły się do środka, pośpiesznie zamykając je za sobą. W środku znajdowała się klamka, ale ciężkie drzwi uchylały się na zewnątrz, nie będąc zablokowane kołem. Tremaine skuliła się jak najniżej, trzymając za klamkę. Florian opadła obok niej i obie spłaszczyły się przy drzwiach. Więzień przyglądał się im, a na jego twarzy podziw walczył o lepsze z powątpiewaniem, prawdopodobnie w ich zdrowe zmysły. Tremaine nie mogła go o to winić; w najlepszych swoich czasach zawsze czuła się nieco szalona, a teraz okoliczności były tym bardziej niesprzyjające. Na pomoście załomotały ciężkie buty, Gardier wołali coś do siebie, zaskrzypiała drabina. Jeśli strażnicy zauważą, że koło zostało poruszone, los więźniów będzie przesądzony. Serce Tremaine biło jak młotem i wydawało się jej, że oddycha straszliwie głośno; żołądek podszedł jej do gardła, a nieprzyjemny zapach panujący w celi nic nie ułatwiał. Wolną ręką przycisnęła chlebak do piersi, chociaż stanowił on i tak niewystarczającą osłonę. Usłyszała kroki w dolnej komnacie zbliżające się do drzwi celi. To będzie bardzo, ale to bardzo upokarzające. Kroki zatrzymały się tuż przy wejściu. Więzień patrzył morderczym wzrokiem na kogoś, kto prawdopodobnie zaglądał przez kratę, dbając o to, by nie spojrzeć na swe nowe współtowarzyszki. Ktoś mówiący z gardłowym akcentem Gardier powiedział coś nieżyczliwego, a potem kroki się oddaliły. Tremaine odetchnęła z ulgą, czując, że ma miękkie kolana. Popatrzyła na Florian, która osunęła się pod ścianę, i na mężczyznę, kręcącego z podziwem głową. Odczekała, aż drzwi zatrzasną się znowu, a potem przez chwilę nadsłuchiwała, żeby mieć pewność, że strażnik odszedł. – Dobrze, uwolnijmy go i wynosimy się stąd. – Oderwała się od ściany, myśląc: Mój Boże, chyba stałam się optymistką. Ostrożnie zbliżyła się do więźnia, zatrzymując się o krok od niego. – Zamierzam cię stąd zabrać – powiedziała, starając się gestami wyrazić swoje słowa. – Przyszłyśmy, żeby cię uwolnić – dodała Florian, podchodząc i również usiłując przekazać mu na migi to co mówi. Mężczyzna uniósł pytająco brew, z lekkim rozbawieniem na twarzy, a jego spokojne, niebieskie oczy patrzyły ciepło. On nam nie zrobi nic złego, pomyślała Tremaine. Już nieco pewniej zrobiła ostatni krok, wydobywając z kieszeni pinezki i kłując się przy tym w kciuk. Pociągnęła za kłódkę, którą przymocowano łańcuchy do ściany. Mężczyzna odwrócił się, żeby zobaczyć, co zamierza; przyglądał się jej z nadzieją i zainteresowaniem. Znalazłszy się blisko mężczyzny, Tremaine zdała sobie sprawę, że nie dochodzi od niego żadna woń poza gorzkim odorem błota, którym był cały pokryty. Mówiąc sobie w duchu: No dobrze, tylko teraz wszystkiego nie spaskudź, przycisnęła dłonią kłódkę do ściany i wsunęła pinezkę do zamka, starając się odnaleźć zapadki. Florian pochyliła się, by pomóc jej trzymać kłódkę, a Tremaine, koncentrując się, zapomniała, że jest zakłopotana. Florian dotknęła ramienia mężczyzny, a gdy ten na nią spojrzał, wskazała na Tremaine. – Tremaine. Pokazując na siebie, powiedziała: – Ja jestem Florian. Florian. – Wykonała gest w jego stronę. – A ty...? Popatrzył jej w oczy, uśmiechając się lekko, i odparł: – Ilias. Dziewczyna odpowiedziała mu uśmiechem i powtórzyła: – Ilias. Tremaine nie wiedziała, czy zapadki drgnęły, czy tylko to sobie wyobraziła. Pinezka pękła i Tremaine zaklęła, a potem, zmieszana, spojrzała na mężczyznę. Gwałtownie skinął głową w stronę drzwi, mówiąc coś szybko. Chciał, żeby sobie poszły. To sprawiło, że Tremaine tym bardziej postanowiła go nie zostawiać. Florian chyba była podobnego zdania, bo stwierdziła bezradnie: – Musimy coś wymyślić. Drzwi do celi otworzyły się znienacka. Wszyscy troje krzyknęli, a Tremaine i Florian odwróciły się szybko. Przed nimi stał Gardier. – Cholera – powiedziała Tremaine, dziwiąc się przy tym, jak spokojnie zabrzmiał jej głos. Gardier przez chwilę przyglądał się im ze zdumieniem, a potem się uśmiechnął. Wyglądał na wyższego niż pozostali, ale może to tylko strach obu kobiet wyolbrzymił jego rozmiary. Nosił brązowy kombinezon i miał zsunięte na czoło gogle. Ruszył w ich stronę, wciąż uśmiechając się i wyciągając zza pasa przedmiot do złudzenia przypominający policyjną pałkę. Tremaine usiłowała wymyślić coś szalenie sprytnego, ale wcześniej zareagowało jej ciało – ściągnęła z ramienia chlebak i cisnęła go w twarz mężczyzny. Odrzucił go jednym machnięciem, wołając coś gniewnie, a ona skoczyła do jego kolan, próbując go zatrzymać. Cofnął się o krok i uniósł pałkę, ale Florian z rozpędu chwyciła go za ramię, sprawiając, że obrócił się w miejscu. Odepchnął ją od siebie tak, że uderzyła o ścianę, ale broń wyleciała mu z ręki. Postawił Tremaine na nogi i próbował ją dusić, a ona przekręciła się i instynktownie sięgnęła mu paznokciami do oczu. Jedyne, co przyszło jej do głowy, to to, że jeśli on ma ją zabić, to ona musi postarać się, by nie uszło mu to płazem. Jej palce natrafiły na gogle, więc chwyciła je, pociągnęła i puściła, tak że uderzyły go mocno w oczy. Zatoczył się do tyłu, pociągając ją ze sobą. Nagle upadł, a razem z nim Tremaine. Wylądował ciężko na niej, pozbawiając ją tchu. Krzyknął, starając się przekręcić i wstać, ale coś mu przeszkadzało. Tremaine zdołała unieść głowę i zobaczyła, że Ilias podstawił Gardier nogę. Łańcuch napinał się do ostatnich granic, a ich sojusznik zahaczył nogą o kolano mężczyzny. Z dziką wściekłością na twarzy z całej siły kopnął Gardier w pierś. Gardier zacharczał gniewnie i spróbował odtoczyć się na bok. Tremaine chwyciła go za kołnierz i uwiesiła się na nim całym ciężarem, ciągnąc go w stronę Iliasa i równocześnie tłukąc go po głowie wolną ręką. Nie miała tyle siły, żeby wyrządzić mu większą krzywdę, ale chyba go zirytowała, bo przerwał zmagania z Iliasem, by uderzyć jej głową o ziemię. Tremaine uchyliła się i usiłowała go ugryźć, wiedząc, że za chwilę przeciwnik roztrzaska jej czaszkę. Gardier usiadł, żeby ją lepiej chwycić, i wtedy zobaczyła, że obcas buta Iliasa uderza go w bok głowy. Gardier upadł na plecy. Zanim Tremaine zdążyła się poruszyć, Florian pojawiła się nad nim, trzymając oburącz pałkę. Uniosła ją wysoko, a potem z całej siły uderzyła napastnika w głowę. Opadł bezwładnie na podłogę i leżał bez ruchu. Tremaine podniosła wzrok na Florian, a Florian popatrzyła w dół na Tremaine. Obie dyszały ciężko. Ilias powiedział coś, a kiedy Tremaine nie zareagowała, trącił ją kolanem. Spojrzała na niego tępo, a on powtórzył z większym naciskiem, wskazując podbródkiem na otwarte drzwi. Wciąż chce, żebyśmy stąd poszły. – Nie bez ciebie – mruknęła, rzucając się na kolana przed leżącym Gardier. W jego kombinezonie nie było kieszeni, więc zajęła się zwisającymi u pasa woreczkami. Znalazła naboje do pistoletu, którego nie miał przy sobie; gdyby był uzbrojony, ona i Florian już by nie żyły, albo siedziałyby zamknięte w jakiejś innej celi. Nie dysponował też żadnym z tych niewielkich, kwadratowych urządzeń, które nosił przy sobie dowódca patrolu. W końcu znalazła nietypowego kształtu klucz i wstała. Florian czekała obok niej, więc Tremaine pchnęła ją lekko, by się ruszyła. Zamrugała, potrząsnęła głową, a potem zaczęła szybko pakować do chlebaka porozrzucane zapasy. – Otóż to. – Tremaine zwróciła się do Iliasa, który z uwagą obserwował jej poczynania. – Mam nadzieję, że to ten – powiedziała, sięgając po kłódkę i wkładając klucz do zamka. Kłódka otworzyła się. – Udało się! – powiedziała Tremaine, a potem nie zdążyła zareagować, bo Ilias kompletnie ją zaskoczył. Zerwał się na równe nogi, chwycił ją w talii, zakręcił nią, pocałował w usta i zaraz wypuścił. Potknęła się, gdyż wszystko wydarzyło się dla niej za szybko, żeby mogła to odczuć, a poza tym wciąż brakowało jej czucia w dolnej części twarzy. Florian zdążyła tylko wypuścić chlebak z rąk, zanim mężczyzna powtórzył z nią całą procedurę. No świetnie, teraz już poznaliśmy się trochę lepiej, pomyślała Tremaine, gdy czerwona na twarzy Florian podnosiła z podłogi pakunek, a ich nowy przyjaciel rzucił się do drzwi celi. Szybko rozejrzał się po pomieszczeniu na zewnątrz, a potem nakazał im gestem podążyć w jego ślady. Sprawdził inne cele, zaglądając do nich przez zakratowane okienka, chociaż Florian machała ręką, szepcząc: – Nikogo tam nie ma. Drzwi pod pomostem stały otworem, ukazując pokój i korytarz. Tremaine ruszyła w tamtą stronę, ale Ilias złapał ją za rękę, pokręcił głową i wskazał drabinę. – Na górę? – spytała Florian, patrząc nań z powątpiewaniem. – Chyba tak. – Tremaine ucieszyła się, że ktoś inny wie, dokąd mają iść. Wspięły się za nim, a na podeście Ilias zatrzymał się, przyglądając się uważnie skalnemu sufitowi groty. Podążając wzrokiem za jego spojrzeniem, Tremaine przekonała się, że są w nim liczne otwory. Nie zauważyła ich przedtem, ale znajdowały się za wysoko, żeby do nich dosięgnąć, i niewątpliwie były za małe. Z pewnością prowadzą donikąd. Popatrzyła na Florian, która wzruszyła ramionami, tak samo zdziwiona. Ilias podszedł do drzwi prowadzących do pokoju, w którym Gerwas zaczął przesłuchanie, i ostrożnie je otworzył. Pomieszczenie wciąż świeciło pustkami, więc nie zastanawiając się dłużej, podskoczył i uchwycił się górnej części drzwi. Wykorzystując klamkę jako oparcie dla stopy, podciągnął się i sięgnął do drewnianych płyt na suficie. Pchnął jedną z nich, odsłaniając ciasną i ciemną przestrzeń. W dół spłynęło chłodne, wilgotne powietrze. Oczywiście. Tremaine klepnęła się w czoło. Wszystkie te pomieszczenia składają się z przenośnych ścian i płyt, które zamykają wejścia do tuneli i jaskiń. Ciemności i zgniłe, wilgotne powietrze sprawiły, że poczuła się jak u siebie w domu. Florian trąciła ją łokciem. – Powinnyśmy same na to wpaść. – Następnym razem na pewno nie omieszkamy – odparła Tremaine. – Czy chcesz powiedzieć: „kiedy nas znowu schwytają”, bo ja bym wolała... Ilias pochylił się, podając im rękę. Tremaine podstawiła złożone dłonie Florian. – Pora się zbierać. Podpierając stopę Florian, Tremaine zachwiała się, gdyż dziewczyna okazała się cięższa niż się wydawało. Jednak mężczyzna pociągnął ją i zaraz znalazła się na górze drzwi, tak jakby nie ważyła nawet jednej uncji. Florian niezręcznie wczołgała się w ciemny otwór i powiedziała: – Tu jest belka, na której można stanąć. – Ostrożnie – odszepnęła Tremaine, mając przed oczami wizję zarywającego się z łoskotem sufitu, ściągającego tu wszystkich znajdujących się w pobliżu Gardier. Mężczyzna pochylił się, a Tremaine nabrała tchu i chwyciła go za ramię. Podniósł ją równie łatwo jak Florian i także znalazła się na szczycie drzwi i mogła samodzielnie wpełznąć do dziury. Dobiegające z dołu światło ukazywało pomarszczoną skałę rozciągającą się nad ich głowami. Florian balansowała na jednym z jej występów, uśmiechając się z nerwową satysfakcją. Tremaine odpowiedziała jej tym samym. Udało się. Do diabła z Gardier. Dotarła do sąsiedniego występu i wpełzła na śliski kamień. Mężczyzna wspiął się za nimi, na chwilę przykucnął na belce, żeby umieścić płytę sufitową na swoim miejscu, i wtedy znaleźli się w całkowitych ciemnościach. @@8 Gerwas zaklął, patrząc na martwego mężczyznę leżącego na podłodze w celi. Pozostali strażnicy przeszukiwali okoliczne korytarze i komnaty, ale nie natrafili na ślad zbiegłych więźniów. Przez chwilę rozważał, czy wezwanie, z powodu którego zostawił kobiety same, było jakiegoś rodzaju dywersją. Otrzymał bowiem wiadomość od jednego z patroli, pilnujących granic bazy, o dostrzeżeniu śladów rieńskich szpiegów, których mieli szukać. Nie, to niemożliwe. Rien musieliby skorzystać z magii, by użyć takiej sztuczki, a urządzenie alarmowe, jakie miał u pasa, z pewnością by to wykryło. – Mówiłem, że to nie robotnice – powiedział Verim, wchodząc do celi. Skrzywił się na widok martwego mężczyzny i pokręcił głową. – To rieńskie szpiegówki. A teraz wiemy na dodatek, że współdziałają z tubylcami. – Te kobiety nie mają tyle siły, żeby to zrobić – zaprotestował Gerwas. Trącił martwego strażnika czubkiem buta, z pogardą krzywiąc wargi. – To ten tubylec. Wiemy, że są niewiele lepsi od zwierząt. – Nie nadawali się nawet na robotników, gdyż nie znali żadnego cywilizowanego języka, a translatory nie chciały przetwarzać ich mowy. Plan zakładał ich likwidację, kiedy Dowództwo zdobędzie niezbędne środki. Statki powietrzne dostały już rozkaz zniszczenia wszelkich jednostek pływających i osad nadbrzeżnych, jakie napotkają. Żałował, że nie mógł usunąć również i tego, który wpadł mu w ręce, ale miał polecenie Dowództwa, by zatrzymywać wszelkich domniemanych sabotażystów na przesłuchanie. A Verim, niech będzie przeklęty, upierał się, że ten stwór to sabotażysta. Verim podszedł do zwisających ze ściany łańcuchów, sięgnął po kłódkę i potrząsnął nią Gerwasowi pod nosem. – To zostało otwarte kluczem, kluczem strażnika. Po tym, jak roztrzaskano mu czaszkę. – Odrzucił z niesmakiem łańcuch. – Najpierw sabotaż, a teraz to. Jeśli tubylcy nie są w służbie Rien, to jak to wyjaśnisz? Gerwas nie potrafił tego uczynić, co sprawiło, że jego złość wzrosła. – Gdyby twoi ludzie wcześniej znaleźli ich łódź, wiedzielibyśmy, gdzie wylądowali Rien. Verim popatrzył na niego z wściekłością. – Mieliśmy szczęście, że w ogóle na nią natrafiliśmy, mając tak mało ludzi. Gerwas chrząknął i odwrócił wzrok. Statek dostawczy z głównej bazy miał przybyć dopiero za siedem dni i do tej chwili nie mieli żadnej nadziei na posiłki. I co gorsza, żadnej szansy na zastąpienie zabitych członków Dowództwa i naukowców, którzy odpowiadali za wszelkie kontakty z Rien, ani awatara, zniszczonego podczas eksplozji statku powietrznego. Gerwas polecił, by pozostałe dwa awatary zostały zabrane ze statków i ukryte w dwóch różnych bezpiecznych miejscach na terenie bazy, kiedy nie są potrzebne na pokładzie, ale wiedział, że Dowództwo nie pochwaliłoby jego braku przewidywania. Sabotaż nastąpił w najgorszym możliwym momencie. Baza została założona dopiero niedawno i wciąż jeszcze uzupełniano tak sprzęt, jak i personel. Dostali ostrzeżenie, że Rien zdołali utworzyć w pobliżu portal, więc rozpętali burzę, mającą zniszczyć wszelkie jednostki pływające, które się przezeń przedostaną, ale utrata statku powietrznego i tylu ludzi z załogi poważnie utrudniła im wszelkie działania. Jeśli Gerwas ma powstrzymać atak, który może nadejść przez rieński portal, to potrzeba mu więcej informacji. Chętnie obciążyłby chociaż częściowo Verima winą za zaistniałą sytuację, ale w końcu Verim poszedł na patrol, chociaż podczas pożaru doznał poważnych oparzeń, mimo że sam też należał do Dowództwa i powinien był pozostać w bazie; zadaniem prostych żołnierzy jest ryzykowanie życia w tunelach. – Skierują się do wschodniego kwadrantu, żeby namierzyć szpiegów, których patrol tam wykrył. Złapcie ich – powiedział. – W tym kwadrancie mieszkają istoty, przy których wyjce są łagodne jak baranki. – Verim zawahał się, patrząc na Gerwasa. – Gdybyśmy znaleźli sposób, żeby zapanować i nad nimi... Oczy Gerwasa zwęziły się. Pomysł był niezły, szkoda tylko, że to nie on na niego wpadł. – Bardzo dobrze. Przepytam naszego informatora. Przygotuj ludzi do wyjścia. Gerwas wyszedł z celi, minął wartownię i skręcił w korytarz, który prowadził w głąb góry. Żarówki umieszczono tu w większych odstępach, co powodowało, że ciemności gromadziły się w kątach, a ściany pokryły się wilgocią. Nienawidził tu przychodzić, ale Harman, Naukowiec, który odkrył tę istotę i upierał się, że kontakty z nią mogą im przynieść korzyści, zginął w pożarze. Zalecenia Naukowców liczyły się bardziej niż rozkazy Dowództwa, więc decyzja Harmana, chociaż już nieżyjącego, pozostała wiążąca. Przy drzwiach zamykających wejście do jaskini stał strażnik. Nie mogli sobie pozwolić na trzymanie tu straży, ale Gerwas nie ufał istocie mieszkającej za tymi drzwiami. Kiedy się zbliżył, Służbowy przekręcił klucz w zamku i usunął się na bok. Gerwas wziął głęboki wdech i wszedł do środka. Ujrzał niewielką, wykutą w skale komnatę, bardzo źle oświetloną. Gdy natrafili na żyjącą w tych podziemiach istotę, panowały tu kompletne ciemności; nawet teraz światło zainstalowano tylko dla wygody Gerwasa i Naukowców, którzy byli zmuszeni rozmawiać z istotą. Wszystkie znajdujące się tu sprzęty były bardzo prymitywne i najwyraźniej zaprojektowane przez istotę. Stojąca pośrodku komnatki kadź, w której bulgotał biały, podobny do mleka płyn, była zwykłym, żeliwnym kotłem; rury łączące ją z glinianymi garnkami i innymi kotłami, ustawionymi po bokach, wykonano z drewna związanego włóknami roślinnymi albo owinięto lnianym szmatkami. Wszystko tu przeciekało, wypełniając pomieszczenie echem nieustannego kapania. Gerwas skrzywił się, czując odór zgnilizny; gdyby to zależało od niego, dawno wylałby zawartość kadzi i wszystko razem podpalił. Ale niestety, nie miał w tej kwestii nic do powiedzenia. Podszedł do głównego kotła, starannie omijając lśniące kałuże. – Jesteś tam? – zapytał niecierpliwie. – Muszę z tobą pomówić. Płyn chlapnął, gdy istota w kadzi poruszyła go, ustawiając się tak, żeby otwór służący jej jako usta znalazł się blisko powierzchni. – Gdzie twoim zdaniem miałbym iść, kiedy jestem w tym stanie? – rozległ się szorstki, schrypnięty głos. Gerwas skrzywił się, ale opanował złość. Istota nauczyła się cywilizowanej mowy zadziwiająco prędko, a ironia stanowiła jej wrodzony talent. Kimkolwiek była teraz, uważała się za człowieka, a nawet za pewnego rodzaju Naukowca. Gerwas wiedział, że Dowództwo słusznie pozwoliło jej pozostać przy życiu, choćby ze względu na informacje, jakich im dostarczyła, gdyż dzięki temu mogli kontrolować wyjce i inne stworzenia żyjące w jaskiniach. Ale kiedy jej użyteczność się skończy, zamierzał dopilnować, żeby to paskudztwo zostało zlikwidowane jak najprędzej. Ukrywając zniecierpliwienie, Gerwas powiedział: – Mamy wiadomość o szpiegach w górnych wschodnim kwadrancie tych jaskiń. Powiedz mi, jak zapanować nad znajdującymi się tam istotami, żeby pomogły mi ich odnaleźć. – A, to tam, gdzie są grendy. Uwielbiałem je. – Istota zachłysnęła się i oczyściła drogi oddechowe, wydając przy tym ohydny dźwięk. – Czy złapaliście ludzi, którzy podpalili wasz latający wynalazek? – Skąd o tym wiesz? – Gerwas zacisnął szczęki. – Och, słyszy się to i owo. Gawędzę z przechodniami i temu podobne. – Głos istoty stwardniał. – No jak, macie ich? Gerwas przez chwilę udawał, że się waha, w rzeczywistości rozważając różne opcje. – Schwytaliśmy jednego tubylca. Uciekł z dwiema szpiegówkami z Rien. Szpiegówki będą próbowały nawiązać kontakt ze wspólnikami znajdującymi się we wschodnim kwadrancie. – Uniósł brwi i dodał z pozoru niedbale: – Gdybyś mi udzielił potrzebnych informacji, pojmalibyśmy... – Tak, tak, to już do mnie dotarło, bardzo dziękuję. – Istota zapluskała w kadzi, a Gerwas dostrzegł długą białą kończynę i bardzo ludzkie oko. Żołądek podszedł mu do gardła, więc odczuł pewne zadowolenie, że nie zdążył nic dzisiaj zjeść. – Powiem ci, co powinieneś wiedzieć; prawdę mówiąc, mogę zrobić coś jeszcze lepszego. Pokażę ci to – stwierdziła istota. – Ale musisz mnie pozostawić złapanie tych tubylców. – Zostawić ich tobie? – Gerwas zaśmiał się gardłowo. – A co ty chcesz z nimi zrobić? Z kotła wychlapało się nieco płynu, a potem nagle dwie pajęcze dłonie o długich palcach chwyciły za krawędź. Gerwas cofnął się, czując, że zbiera mu się na wymioty, a istota wyłoniła się z kadzi. – Coś tam wymyślę – powiedziała, a gęsta biała ciecz wypłynęła z otworów w okrągłej twarzy. – A skoro staliśmy się takimi dobrymi przyjaciółmi, to możesz mówić mi Ixion. *** Wspinali się wąskimi szczelinami, przeciskali przez tunele o przekrojach niewiele większych niż ich ciała. Pokonując dłuższy odcinek, gdzie przyćmione światło przedostawało się przez szpary w skale poniżej, Tremaine usłyszała krzyki i tupot nóg. Już wiedzą, że uciekliśmy, pomyślała z kwaśnym uśmiechem. Potem usłyszała wycie. Odbiło się echem od skał, a idący przed nią Ilias zatrzymał się nagle, mamrocząc pod nosem coś, co musiało być przekleństwem. Tylko nie to, pomyślała Tremaine z niesmakiem. Gardier znowu użyją swych żądnych krwi potworów jako psów myśliwskich. Przy nich ghoule, które napotykała w zbombardowanych budynkach w Vienne, sprawiały wrażenie piesków kanapowych. Ilias skręcił, prowadząc je opadającą ostro w dół wąską szczeliną, która stopniowo przechodziła w szerszy korytarz. Zawodzenie stało się głośniejsze, a potem przyłączył się do niego głos wyjący w innej tonacji. I jeszcze jeden, drugi i trzeci. Tak właśnie wpadliśmy za pierwszym razem, pomyślała Tremaine z irytacją, kuląc się, by uniknąć uderzenia głową w nawis skalny. Pokonali ostry zakręt i wtedy w tunelu znienacka zapanowały całkowite ciemności. Ilias bez wahania zeskoczył do niżej prowadzącego korytarza, ale Tremaine się zatrzymała. Za jej plecami rozlegała się istna kakofonia wyć i powarkiwań, co przypomniało jej, że nie ma innego wyjścia. Florian chwyciła ją za ramię i spojrzała pytająco, więc Tremaine z determinacją kiwnęła głową. Razem zsunęły się po szorstkim kamieniu. Zrobiły kilka kroków, nic nie widząc. Tremaine brnęła przed siebie, potykając się na nierównym podłożu, rada, że Florian mocno trzyma ją za ramię. Przez jedną niemiłą chwilę sądziła, że Ilias zostawił je własnemu losowi, ale zaraz musiała stłumić okrzyk zaskoczenia, gdy chwycił ją za wyciągniętą rękę. Ujął jej dłoń i zaczepił o swój pas. To dodało jej ducha. Nie zamierza nas opuścić, pomyślała Tremaine z ulgą. Miał szorstką, twardą jak skała rękę, pokrytą licznymi odciskami. Szli, potykając się w ciemnościach. Tremaine obijała się o kamienną ścianę, której trzymał się Ilias, zachowując dzięki temu właściwy kierunek. Zatrzymał się nagle, a wtedy ona wpadła na niego. Poczuła się tak, jakby uderzyła w ścianę, poza tym że jego włosy połaskotały ją w nos. Ruszył znowu. Usłyszała bulgotanie i chlupot płynącej wody i nagle została szarpnięta do przodu, gdy skoczył w dół. W chwilę później prawie upadła, wylądowawszy po kolana w strumieniu. Był ciepły i pachniał siarką. Florian zsunęła się za nią i wszyscy poszli dalej, rozchlapując wodę. Tremaine brnęła po nierównym, żwirowym dnie, a Florian mocno trzymała ją za ramię. Po chwili całkowicie przemokły jej buty i pończochy i przesiąkły wodą grube, tweedowe pumpy. Ilias zatrzymał się znienacka, odwrócił lekko ku nim i coś ostrzegawczo szepnął. Jego słów nie dało się zrozumieć, ale ton wyrażał wszystko. Za nimi rozległo się ciche wycie, które sprawiło, że Tremaine przeszył zimny dreszcz. Wróg znajdował się bardzo blisko. Ilias chwycił Florian za ramię i pociągnął obie kobiety tak, że znalazły się za nim. Piskliwe powarkiwania i gwałtowne pluski rozległy się nagle gdzieś obok, ale echo nie pozwalało dokładniej ocenić odległości. Tremaine przygryzła wargę do krwi. Czuła, że Florian drży i zaciska palce na jej żakiecie. Stojąc tuż obok Iliasa, słyszała, że serce mu wali jak młotem. Czekanie ciągnęło się w nieskończoność, ale w końcu hałasy zaczęły się oddalać, aż wreszcie kakofonia głosów ich prześladowców stopniowo ucichła. Wtedy Ilias szepnął coś z wyraźną ulgą i pociągnął Tremaine lekko za ramię, dając tym znak, że powinna ruszyć dalej. Nabrała tchu i sięgnęła, by uścisnąć dłoń Florian. Nie potrafiła stwierdzić, czy to jej własna ręka straciła czucie, czy też palce dziewczyny zrobiły się zimne jak lód. Poszli dalej w dół strumienia. Wciąż dochodząc do siebie po tym, jak cudem udało się im wymknąć, Tremaine starała się tylko nie przewrócić; jeśli przemoczy się całkiem, nie poprawi to wcale jej sytuacji. W końcu, kiedy jej nasiąknięte wodą buty stały się bardzo ciężkie, a głowa rozbolała ją od odoru siarki, wspięli się z powrotem na skalisty brzeg. Tremaine znowu wpadła na Iliasa, gdy ten się zatrzymał, zrobiła krok do tyłu i nadepnęła Florian na stopę. Ilias powiedział coś cicho i odczepił jej palce od swego pasa. Dłoń zesztywniała jej od zbyt długiego zaciskania palców. Potrząsając ręką, żeby odzyskać w niej czucie, szepnęła do Florian: – Te istoty muszą kierować się węchem i to dlatego on jest cały umazany błotem. – Mam nadzieję, że nie będziemy musiały się w nim tarzać, żeby się stąd wydostać – odparła stłumionym głosem Florian. – Oczywiście, jeśli alternatywą będzie rozdarcie na sztuki lub ponowna niewola, to uczynię to z przyjemnością. Potem skradali się pod jakąś ścianą. Po upływie, jak się zdawało, bardzo długiego czasu, podczas którego nie słyszeli żadnych odgłosów pościgu, Tremaine zaproponowała postój i wygrzebała zapałki z plecaka. Zapaliła jedną z nich ostrożnie, kryjąc się za skałą, żeby pokazać Iliasowi, że mają źródło światła. Wyglądało na to, że odetchnął z ulgą, i zaczął energicznie szukać czegoś na brzegu strumienia, aż wreszcie znalazł coś, co bardzo przypominało kość udową; zrobił z niej prowizoryczną pochodnię. Florian poświęciła swoje chustki do nosa, które zostały przywiązane do jednego końca pochodni jako paliwo. Nie wystarczy na długo, ale i tak się przyda. W blasku płomienia okazało się, że korytarz jest stosunkowo szeroki, a woda płynie ciemnym kanałem pośrodku. Mając światło, posuwali się szybciej i sprawniej pokonywali różne zakręty tunelu. W pewnym momencie Ilias zatrzymał się i wskazał wąski otwór, znajdujący się na wysokości mniej więcej dziesięciu stóp w ścianie przed nimi. Popatrzył na swoje towarzyszki, a potem powiedział coś z naciskiem. Tremaine kiwnęła głową, mając nadzieję, że jest to właściwa odpowiedź. I chyba tak było, bo Ilias wręczył jej pochodnię, sprawnie wspiął się po skale i zniknął w szczelinie. Florian przyglądała mu się, unosząc brwi, a potem z niepokojem zwróciła się do Tremaine: – Dokąd on poszedł? – Ach... nie wiem. – Tremaine niezręcznie posługiwała się prowizoryczną pochodnią. Nawet w jej pełgającym blasku jaskinia wydawała się znacznie ciemniejsza, niż gdy po raz pierwszy zeszli do tych nor; może właśnie zapadała noc. Albo może to świadomość, na co się tutaj można natknąć, sprawiała, że cienie stały się bardziej przerażające. Popatrzyła z ukosa na Florian, zastanawiając się, czy ona sama też wygląda na taką niewyspaną, wygłodzoną i wyczerpaną istotę, z ciemnymi cieniami pod oczami. Pewnie jeszcze gorzej. Ilias wyłonił się ze szczeliny i zeskoczył obok nich na skalną podłogę. Uśmiechnął się do nich i wskazał otwór. Florian westchnęła ze znużeniem. – Znowu. – Oparła się o ścianę, szukając miejsc, gdzie będzie mogła oprzeć ręce i nogi. Tremaine oddała Iliasowi pochodnię i ruszyła za nią, wyciągając ramiona, by chwycić się skały, ku swej irytacji niepewna, czy chce, żeby jej pomógł, czy nie. Zawahała się na samej górze, gdy dłoń ześlizgnęła się jej ze skały, i wtedy poczuła, że Ilias podpiera ją od dołu. Klnąc w duchu pokonała resztę drogi. Teraz widziała, że szczelina wije się w skale, ale z jej drugiego końca dobiega przyćmione światło. Otwór miał zaledwie cztery stopy w najszerszym miejscu i był tak niski, że Tremaine nie mogła się w nim wyprostować. Gdy zaczęła niezręcznie posuwać się do przodu, Florian odwróciła się do niej i szepnęła: – Tu jest jeszcze jeden tunel, i wygląda na to, że ma wyjście na zewnątrz. To, co widzimy, musi być blaskiem księżyca. – Bardzo dobrze. – Tremaine odprężyła się nieco. Przedostała się do miejsca, w którym ulokowała się Florian, usiadła, opierając się plecami o przeciwległą ścianę, i zdjęła chlebak. Pomyślała, że powinni trochę odpocząć i że może Ilias również tak sądzi. Bolała ją szczęka, pasek od chlebaka odciął jej już chyba ramię, stopy piekły ją w przemoczonych butach i czuła wyraźnie każde otarcie i siniak. Ilias zapuścił się głębiej do szczeliny, przykucnął przy jej wejściu i zaczął grzebać w jakimś zakamarku. Po chwili wyciągnął z niego nóż w pochwie, kilka szczap drewna, niewielką skórzaną torbę i grubą, żółtą świecę. Zapalił ją od gasnącej pochodni i ustawił na płaskim kawałku skały. – Jak to dobrze – powiedziała Florian, a Tremaine kiwnęła głową. Ich prowizoryczna pochodnia nie wystarczyłaby na długo. – On już musiał tu być – ciągnęła Florian. Tremaine pochyliła się i rzuciła Iliasowi pytające spojrzenie. Kiedy w jego wzroku wyczytała przyzwolenie, podniosła jedną ze szczap. Okazało się, że jej grubszy koniec jest pokryty smołą, i zrozumiała, że pochodnię tę wykonano specjalnie na tę okazję. Zajrzała do torby i znalazła tam odłupki krzemienia, kawałek metalu o dziwnym kształcie i trochę słomy. – To jest hubka i krzesiwo. Nic dziwnego, że tak go zaintrygowały nasze zapałki – powiedziała. Florian wyjrzała zza jej ramienia, przyglądając się Iliasowi. Przyświecając sobie ogarkiem, badał jakieś znaki wyryte nad zagłębieniem, wycierając skałę, jakby miał nadzieję, że znajdzie ich więcej. Westchnął, wydobył nóż i zaczął ryć obok następne. Wyglądały podobnie do poprzednich, ale oprócz tego zaznaczył jakieś dodatkowe symbole. Ciekawe, pomyślała Tremaine, czy to mają być strażniki. Ilias odsunął z twarzy pokryte błotem włosy, złapał Tremaine na tym, że mu się przygląda, uśmiechnął się i wrócił do swego zajęcia. Z tak małej odległości zauważyła, że ma na czole niedużą bliznę, w większości zasłoniętą błotem i włosami, a jego nos wygląda tak, jakby został złamany co najmniej dwukrotnie. Kostki palców stwardniały mu od licznych walk na pięści, jak u boksera. Przypominało to dłonie mężczyzn, którzy o najdziwniejszych porach przychodzili z tajemniczymi wiadomościami do jej ojca i oddalali się z jeszcze niezwyklejszymi poleceniami. Tyle tylko, że ten człowiek miał o wiele bardziej szczery wyraz twarzy, a koło oczu i ust rysowały mu się zmarszczki od śmiechu. Poruszył się lekko, pochylając się nad swymi znakami, i włosy opadły mu na twarz. – Peszysz go – stwierdziła z uśmiechem Florian. – Co? – spytała tępo Tremaine. – Wpatrujesz się w niego. Zasłonił się przed tobą włosami. Ale podoba mu się to, bo się uśmiechnął. Widzę to z mojego miejsca. – Och. – Tremaine nie zdawała sobie sprawy z tego, że gapi się na Iliasa. Cofnęła się i oparła plecami o ścianę. – To chyba powinnam przestać. – Chyba tak. – Florian zamrugała. – Ja złapałam się na tym samym. – No dobrze, już dobrze. – Tremaine przesunęła się naprzeciwko Florian. – Patrzmy na siebie nawzajem. Florian również zmieniła pozycję i położyła sobie dłonie na kolanach. – Mam nadzieję, że Gerard znalazł podobną kryjówkę. Może Gerard nie... – urwała, potrząsając głową. Tremaine objęła rękoma kolana. Ona także nie chciała mówić tego na glos, ale miała nadzieję, że Gerard żyje i gdzieś się ukrywa. Florian chyba zauważyła wyraz twarzy Tremaine, bo powiedziała: – Z pewnością nic mu nie jest. – Po czym dodała trochę niepewnie: – Chciałabym go móc poszukać. On też jest pewnie przekonany, że nie żyjemy. – Odwróciła wzrok. – Tylko... Ten człowiek, którego uderzyłam... Może on także przeżył? – Kto? – Tremaine popatrzyła na nią, nie rozumiejąc. – Ach, ten Gardier. Nie, on zginął. – Och. – Florian zaczerpnęła tchu. Tremaine zawahała się. Zrozumiała poniewczasie, że Florian tak naprawdę chciała usłyszeć, że może jednak żyje, choćby żadna z nich w to nie wierzyła. Mogła udawać, że także się tym bardzo przejęła, i nawet przekonać samą siebie, nie tylko Florian. Przecież doskonale umiała to robić. Nigdy nie brakło jej wyobraźni. Zawsze jednak byłoby to nieszczere. A w tej sytuacji chyba nie warto niczego udawać. I od chwili, gdy się tu znalazła, ani razu nie zastanawiała się nad samobójstwem. – Tremaine? Podniosła wzrok i przekonała się, że Florian obserwuje ją z niepokojem. – Nic ci nie jest? – spytała. Może nic się nie zmieniło. Ale przecież nie może zostawić tutaj tej dziewczyny samej. – Ee, nie, zamyśliłam się tylko. – Pokręciła głową, by oderwać się od swoich rozważań. Florian ukradkiem spojrzała w prawą stronę. – On teraz gapi się na ciebie. – Tak? – Ku swej irytacji Tremaine stwierdziła, że zaczęła poprawiać sobie włosy. Nigdy nie wyglądały najlepiej, a po wydarzeniach dzisiejszego dnia musiały sprawiać okropne wrażenie. – Już przestał. – Florian z roztargnieniem pogrzebała w kieszeni i wyciągnęła jedną z zawiniętych w pergaminowy papier racji żywnościowych, które zgarnęła w pośpiechu, gdy Gardier porozrzucali ich zapasy. – Nie jestem wcale głodna, ale uważam, że powinnyśmy coś zjeść. Tremaine przesunęła chlebak i zaczęła w nim grzebać. Było jej trochę niedobrze, ale może to z głodu. Wyjęła butelkę z wodą i kilka racji żywnościowych. Mam nadzieję, że Gerard też coś ma ze sobą. Nagle myśl, że to ona ma odpowiadać za resztki ich zapasów, stała się dla niej nieznośna. – Każda z nas powinna mieć ich trochę, na wypadek gdyby nas rozdzielono. – Wyjęła kilka wodoodpornych pudełek z zapałkami i podała je Florian. – Masz, schowaj to do kieszeni. Florian posłusznie je wzięła, ale powiedziała: – Niech ci to nawet nie przychodzi do głowy. Nie rozdzielą nas. – Przysunęła się bliżej i rozdarła paczkę, która, jak się okazało, zawierała suszone owoce. Tremaine podniosła wzrok znad zapasów, które miała dać Florian, i jej spojrzenie pobiegło ku Iliasowi. Ich towarzysz wpatrywał się w jedzenie, jakby to była jakaś świętość. Zauważył, że kobieta to spostrzegła, i szybko odwrócił wzrok. Tremaine i Florian popatrzyły na siebie z przerażeniem. Florian podała Tremaine otwartą paczkę z owocami i zaczęła przegrzebywać chlebak. – Nie chce mi się wierzyć, że wcześniej na to nie wpadłyśmy – powiedziała ze skruchą. – Wiem. Czuję się jak idiotka. – Tremaine zbliżyła się do Iliasa. – Hej, słuchaj, podzielimy się. – Wcisnęła mu w ręce otwartą paczkę. Popatrzył na nią niepewnie, a ona szybko pokiwała głową. – Nie, naprawdę, mamy tego całą masę. No, dosyć dużo. Wystarczy dla wszystkich. Bierz. Rzuciwszy jej krótkie spojrzenie, by upewnić się czy mówi serio, rzucił się na jedzenie jak wygłodzony wilk. Tremaine cofnęła się. – Ciekawe od jak dawna on się tutaj ukrywa przed Gardier. Florian przyglądała się mu ze współczuciem. – Ciekawe, czy wie, co stało się w ich bazie, no o tej eksplozji, o której mówiła tamta kobieta. Gdybyśmy go mogły zapytać... Zabierz mu opakowanie! – Nie – stwierdziła stanowczo Tremaine, odzyskując papier. – To zostanie na później, kiedy znajdziemy się w sytuacji bez wyjścia. – Jeśli zostaną tu odpowiednio długo, papier może stać się ratunkiem przed śmiercią głodową. Sięgnęła do chlebaka, bez entuzjazmu przeglądając ich zapasy żywności. Były tam krakersy, tabliczki czekolady, suszone owoce, parę niezbyt zachęcających puszek z mięsem oraz dwie butelki z wodą. Nie wyglądało na to, że wystarczy tego na długo; muszą szybko wracać, albo znaleźć sobie jakieś przyjemniejsze miejsce, gdzie będą bezpieczni przed Gardier. Popatrzyła na Iliasa, obserwującego Florian, która pokazywała mu, jak się otwiera puszkę. Zdobiąca ją etykieta oznajmiała, że w środku znajduje się wołowina. Widząc jego zaciekawione spojrzenie, Tremaine powiedziała: – Nie sądzę, żeby on kiedykolwiek widział coś podobnego. Florian zmarszczyła czoło. – Chodzi ci o puszki, które otwierasz kluczem, czy o to, że w ogóle nigdy nie miał z nimi do czynienia? – To drugie. – Zauważyła, że boki jego spodni są sznurowane rzemieniami, a inne ściegi są nierówne i nie przypominają maszynowych. To nie musiało znaczyć nic szczególnego; w Ile-Rien wielu ludzi nosiło szyte w domu ubrania. Ale on nigdy nie widział zapałek i puszek. Więc chyba jednak stanowi to dodatkowy dowód na to, że jego lud nie miał wiele kontaktów z Gardier. – Wygląda na to, że nawiązałyśmy kontakt z nieznaną cywilizacją – stwierdziła z namysłem Florian. – Całym nowym światem. – Tak jak podróżnicy, którzy pierwsi przemierzyli kontynent Kapidary i spotkali tamtejszych tubylców, albo jak podróż na wyspy Maijutańskie. Trochę trudno było jej to przyjąć do wiadomości. I nie są to istoty z królestw odmieńców, to prawdziwi ludzie. W niektórych miejscach na peryferiach Ile-Rien można było spotykać istoty należące do świata odmieńców oraz ukryte wejścia do ich królestw. Jednak biedny Tiamarc udowodnił dosyć wyraźnie, przynajmniej samemu sobie, że tutejszy świat do nich nie należy. A teraz losy jej i Florian potwierdziły jego teorię. Istota z państwa odmieńców nie pomagałaby im. Poza tym, kiedy przyjmują one postać ludzką, nie mają żadnych skaz. Nie posiadają blizn i nie drą się im ubrania. Ani też, pomyślała, przyglądając się Iliasowi, który drapał się właśnie po głowie, nie robią takich rzeczy. Nie mówiąc już o używaniu noża o żelaznym ostrzu i jedzeniu ludzkiego pożywienia. Jednak to wcale nie wyjaśniało im, jakie miejsce w tym świecie zajmują Gardier. Zjadłszy dwie puszki mięsa, krakersy i jeszcze jedną paczkę suszonych owoców, Ilias oblizywał palce i wyglądał na znacznie mniej zdesperowanego. Błoto poodpadało mu miejscami z włosów, ukazując pasma słomkowej barwy. Tremaine wyobraziła sobie lud krępych, jasnowłosych żeglarzy. Spoglądając spod zmarszczonych brwi na Iliasa, Florian powiedziała: – Powinnyśmy coś zrobić z jego raną. Ciągle krwawi. – Przesunęła się i pokazała gdzie. Tremaine pochyliła się i przyjrzała zmierzwionym włosom nad jego skronią. Trudno było cokolwiek powiedzieć, gdyż miejsce to było pokryte błotem, a migoczące światło świecy nie ułatwiało zadania. Dotknęła go ostrożnie, a wtedy Ilias cofnął się, spoglądając na nią z wyrzutem. Wytarła palce z krwi i wyjęła z chlebaka apteczkę. Ilias bacznie przyglądał się białemu, emaliowanemu pudełku. Otworzyła je, a wtedy on odsunął się, krzywiąc z niesmakiem, gdy poczuł zapach alkoholu. Jego wzrok mówił wyraźnie, że o ile podanie jedzenia stanowiło miły gest, to lepiej do niego nie podchodzić z tym przedmiotem. Tremaine cofnęła się i zaczęła zastanawiać. Nie chciała, żeby przez nią opuścił to bezpieczne schronienie. – Czy możesz odłamać kawałek czekolady? – spytała Florian. Florian znalazła tabliczkę pośród rozrzuconych paczek z racjami żywnościowymi i rozdarła opakowanie, co natychmiast zwróciło uwagę Iliasa. Może i nigdy przedtem nie widział puszki, ale nauczył się bardzo prędko do czego służy papier pergaminowy. Florian odłamała mały kawałek i podała mu. Zbliżył się i z powątpiewaniem powąchał czekoladę. Florian odłamała drugi kawałek i zjadła go. Ilias popróbował, a Tremaine zauważyła, że jego umazane błotem brwi unoszą się. – Będzie więcej, jeśli pozwolisz, żebym obejrzała ci głowę. Zawahał się, chociaż widziała wyraźnie, że zrozumiał, o co jej chodzi. Po chwili uległ niechętnie i przesunął się ku Tremaine. Położyła sobie apteczkę na kolanach, gestem polecając mu pochylić się, żeby łatwiej jej było sięgnąć. Wilgotną chusteczką, którą podała jej Florian, starła z grubsza błoto i krew wokół rany, a podczas tej czynności Ilias wiercił się niecierpliwie. Musnęła dłonią szorstki od błota i zarostu policzek i poczuła, że mężczyzna cofa się lekko. Miała zimne dłonie, a jego skóra była gorąca w dotyku. Oby tylko nie miał gorączki. Wolała nie ryzykować podawania mu sulfamidów, które zawierała apteczka, i nie wiedziała, co jeszcze może zrobić. – To wszystko – powiedziała w końcu, klepiąc go niezręcznie po ramieniu. Wyprostował się i ostrożnie pomacał ranę. Rezultat zadowolił go chyba, bo odwrócił się i zsunął z ramienia pleciony kaftan i wystrzępioną szmatę. Na łopatce miał paskudne, sięgające prawie do kości rozcięcie, z którego sączyła się krew. Miało ono około trzech cali długości i chyba wdał się w nie stan zapalny. – Au – mruknęła Tremaine, pochylając się, by lepiej się przyjrzeć. Zauważyła miejsce, gdzie coś przecięło i zwęgliło rzemienie, oblepione zaskorupiałą krwią. Całe plecy Iliasa były pokryte błotem, które dostało się także do rany. Czując, że zadanie ją przerasta, Tremaine zwróciła się z niepokojem do Florian. – Czy możesz coś z tym zrobić? Przygryzając wargę, Florian sięgnęła do apteczki i zaczęła przeglądać paczuszki z suszonymi ziołami. – Przydałby się kamień uzdrawiający, ale ja nie umiem ich robić. Mamy tu pokrzyk. – Rozdarła papierowe opakowanie, marszcząc w skupieniu brwi. – Mogę też stworzyć ogólne zaklęcie uzdrawiające, podczas gdy ty będziesz czyściła ranę. Tremaine już chciała kiwnąć głową, ale potem coś jej się przypomniało. – Nie uważasz, że Gardier mogą to zauważyć? Florian zastanowiła się, mieszając palcem suszone zioła. – To prosty czar, a nie poważne zaklęcie. Nic nie powinno się stać. – Pokiwała głową i dodała pewniej: – Moim zdaniem powinnyśmy to zrobić. – Dobrze. – Tremaine podniosła wzrok i przekonała się, że Ilias przygląda się im czujnie. Nie mógł obejrzeć swej rany, ale musiała go bardzo boleć i z pewnością wyczuwał opuchliznę i gorąco świadczące o infekcji. Znalazła w apteczce kawałek gazy i polała ranę alkoholem, a potem zaczęła ścierać zaschłą krew i brud, ignorując zdławiony okrzyk bólu Iliasa. Mężczyzna miał na plecach blizny po innych ranach, dwa równoległe, prawie identyczne pasy biegnące po wewnętrznej stronie łopatek w dół, tak nisko, że Tremaine nie uważała za stosowne badać ich po tak krótkiej znajomości. Ktoś zrobił je celowo, blizny były zbyt równe i podobne do siebie, by mogły powstać przypadkiem. To pewnie pamiątka po jakimś poprzednim spotkaniu z Gardier, pomyślała z roztargnieniem. Zmywając błoto, natrafiła na mały, zaostrzony kawałek metalu i zaczęła go ostrożnie wyciągać. Ilias nie odezwał się, ale westchnął z wyraźną ulgą, gdy go w końcu wyjęła. – To pewnie nie było zbyt miłe. – Pochyliła się nad świecą, by mu się przyjrzeć. Wytarła z palców krew. – To dziwne. – Znalezisko wyglądało jak fragment aluminium. Albo duraluminium. Naoglądała się tego w różnych zbombardowanych miejscach. Musiał mieć do czynienia z tą eksplozją w bazie Gardier. – Był wielki ogień, wybuch? Wielkie bum? – spytała, pokazując odłamek Iliasowi. Trącił go palcem i skrzywił się. Tremaine popatrzyła pytająco na Florian. Ta jednak trzymała w złożonych dłoniach rozkruszony pokrzyk i z zamkniętymi oczami wypowiadała bezgłośnie słowa zaklęcia. Tremaine wytarła sobie palce o rękaw i wróciła do swego zajęcia. W końcu, otarłszy pot z oczu, powiedziała: – To chyba wszystko. – Ilias wyprostował się i odwrócił głowę, usiłując obejrzeć rezultaty jej pracy. Rana została już oczyszczona, a w sączącej się z niej krwi nie było czarnych zakrzepów. Tremaine nie miała pewności, czy to wystarczy, ale liczyła na to, że czar uleczy wszystko, co umknęło jej uwagi. W tej samej chwili Florian dokończyła zaklęcia i odrzuciła pokrzyk rytualnym gestem. Ilias odwrócił się do niej szybko, a potem zamrugał i opadł naprzód. Tremaine złapała go i oparła sobie jego głowę na kolanach, podtrzymując ją przedramieniem. – Co mu się stało? – spytała, zaniepokojona. – Nie zrobiłaś mu nic złego? – Nie, nie – zapewniła ją Florian, pochylając się, by odgarnąć mu włosy z czoła. – Zawsze się wie, gdy krzywdzi się kogoś za pomocą magii. – Zgarnęła kilka grudek błota i ostrożnie uniosła powiekę, by przyjrzeć się źrenicom. – Myślę, że jest wyczerpany i czar go uśpił. – Och. – Tremaine z ulgą oparła się plecami o ścianę. W szczelinie zrobiło się ciemniej, mimo świecy – zauważyła, że światło przestało dochodzić z drugiego jej końca. Pewnie chmury zakryły księżyc. Korytarze w okolicy podziemnego portu z wrakami są pewnie pogrążone w kompletnych ciemnościach. Przypomniała sobie, jak Florian mówiła, że któreś z nich mogłoby tu zostać samo. Gerard. Boże, musimy go znaleźć przed Gardier. Może Ilias nie będzie odpoczywał bardzo długo. Jego ciepłe ciało ciężko spoczywało na kolanach Tremaine. Nawet gdy spał, jego obecność była pokrzepiająca. Błoto poodpadało na tyle, że było widać, że jego skóra ma ciepły brązowy odcień. Tremaine zauważyła też, że Ilias ma dziwny znak na policzku, pod kością jarzmową, widoczny dopiero teraz. Był to mały srebrny półksiężyc w jakiś tajemniczy sposób wbity w skórę. To coś niezwykłego. Miał też miedziane kolczyki w uszach. Florian sięgnęła po nóż, który leżał w skalnym zakamarku razem ze świecą i innymi zapasami, i zaczęła mu się przyglądać z zainteresowaniem. Długie ostrze miało kształt liścia, a rękojeść przypominająca spłaszczoną klepsydrę została wykonana z kości albo poroża. Odłożyła go i powiedziała: – Nie bałaś się Gardier. – Nie. – Tremaine nabrała tchu. – Byłam przerażona. Myślałam że zrobię w majtki. – Ale zachowywałaś się, jakbyśmy były szpiegami, tak jakby zaplanowano, że zostaniemy złapane – podpowiedziała jej z nadzieją Florian. – Prawdę mówiąc, liczyłam, że jest to część jakiegoś planu, o którym nic nie wiem. – Gdyby ktoś wymyślił coś podobnego, nie mnie wybrano by do jego wykonania. – Tremaine pokręciła głową, z roztargnieniem przegarniając palcami włosy Iliasa. Nie obudził się, ale ułożył wygodniej. – Moja rodzina... Dużo nauczyłam się dzięki teatrowi. – I tam nauczyłaś się używać wytrycha? – Florian pokiwała głową. – Tak... Nie. – Do diabła z tym, pomyślała Tremaine. Równie dobrze może powiedzieć Florian całą prawdę. I tak pewnie nie wydostaną się stąd żywe, więc nie ma co owijać w bawełnę. – Ojciec nauczył mnie forsować zamki. Zanim założył Instytut Villera robił różne niezupełnie zgodne z prawem rzeczy. – Och. – Florian usiłowała ukryć szok i niemal się jej to udało. – Naprawdę? To znaczy co? Tremaine zawahała się. Pożałuje tego. Może życie Florian było zbyt normalne, żeby mogła cokolwiek zrozumieć. Może Tremaine zrobiło się wszystko jedno. A może po prostu musiała jej to powiedzieć. – Kradł, zabijał. To długa historia. *** Ilias znalazł się na krawędzi przebudzenia, a potem znowu zapadł w sen. Nie było mu wygodnie: w biodro uwierała go ostra krawędź skały, a ciepłe podłoże, na którym spoczywała jego głowa, ciągle się poruszało. Poważna rozmowa dwóch kobiet dawała mu poczucie bezpieczeństwa, chociaż nic nie rozumiał. Cały czas wydawało mu się, że to Amari i Irisa. To niemożliwe, Amari i Irisa nie żyją. W końcu odór zgnilizny przeniknął mgłę, w której były pogrążone jego myśli i wszystko nagle połączyło się w całość. Jaskinie, czarownicy, latający wieloryb w ogniu. Giliead. Ilias niezgrabnie oparł się na ręku i potarł zesztywniały kark. Skrzywił się, czując szorstkie, wysuszone błoto. Zamrugał i spojrzał na dwie obserwujące go kobiety. Sprawiały wrażenie zaniepokojonych. – Wszystko pamiętam. Witajcie – powiedział, starając się, by zabrzmiało to krzepiąco. Popatrzyły po sobie i wróciły do swojej rozmowy. Ilias odchrząknął i odgarnął włosy z oczu. Zdziwiony brakiem bólu, poruszył ramieniem i barkiem, a potem sięgnął, by pomacać ranę. Wyczuł, że się już zabliźniła. Hm. Może to ten kawałek metalu, który tam utkwił? Znowu ostrożnie poruszył ramieniem. Może po prostu potrzebował odpoczynku. I pożywienia. Nawet nie pamiętał, kiedy zasnął. Potem zobaczył, jak bardzo wypaliła się świeca. Klnąc pod nosem, ruszył w głąb szczeliny. Wcale nie zamierzał spać, chciał tylko, żeby kobiety odpoczęły trochę, a wyjce wyniosły się z tej okolicy. Dotarł do końca szczeliny, skąd było widać korytarz prowadzący do dolnej części szybu wiodącego na powierzchnię. Zobaczył tam tylko słabą poświatę księżyca, wpadającą przez otwór z góry. Czyli jest jeszcze noc. Odwrócił się z ulgą i przekonał, że dziewczyny przyglądają się mu z zaciekawieniem. Zaczerpnął tchu. No dobrze. Poganiał je bezlitośnie kiedy się pakowały, a potem zapalił od świecy jedną z pochodni. Zabrał nóż, bo oprócz niego nie mieli żadnej broni, ale zostawił świecę, hubkę i krzesiwo oraz inne pochodnie. Jeśli Giliead jest gdzieś w pobliżu i przyjdzie sprawdzić ich skrytkę, te rzeczy mogą mu się przydać. Ilias jak dotąd nie natrafił na jego ślady w żadnym z miejsc, gdzie biwakowali podczas ich wcześniejszych wypraw na wyspę, a to tutaj stanowiło jego ostatnią nadzieję. Jednak i tu nie znalazł żadnych śladów i nikt nie ruszył ukrytych zapasów. Kobiety śpieszyły się jak tylko mogły, wydając ciche okrzyki przerażenia, a potem uciszając się nawzajem. Popędził je do końca szczeliny i pomógł zejść, cały czas zdając sobie sprawę, że o wiele łatwiej byłoby, gdyby mógł im wyjaśnić dlaczego tak się śpieszy. Ich język był równie niezrozumiały jak mowa czarowników, chociaż brzmiał mniej szorstko i agresywnie, a bardziej przypominał dialekty z okolic Cirenai albo Tanais. Ich dziwnie skrojone ubrania z grubej tkaniny były wyraźnie przeznaczone na zimniejszą niż tutaj pogodę, a ponure kolory niezbyt nadawały się dla tych ładnych dziewcząt. Nietypowe zapasy, jakie miały ze sobą, oraz sprytne metalowe pudełka na jedzenie i patyczki do krzesania ognia świadczyły o tym, że muszą zajmować się handlem i prawdopodobnie pochodzą z dalekiego południa. Z bardzo daleka, bo żadna z nich nie orientowała się, co oznacza znamię klątwy na jego twarzy. Jeśli zaś wiedziały, to są mistrzyniami w ukrywaniu własnych reakcji. Jeżeli ktoś uratował się z ich statku... Może dostali się na pokład „Szybkiego”, pomyślał, odruchowo łapiąc Florian za ramię, kiedy dziewczyna potknęła się w ciemnościach. Wymamrotała coś nieśmiało w odpowiedzi i pochyliła głowę. Tremaine obejrzała się na nią, uderzyła stopą o kamień, a Ilias zdążył ją chwycić w ostatniej chwili. Będzie musiał zaprowadzić je do Martwego Drzewa. Jeśli nie zastanie tam Gilieada, to może chociaż „Szybki” będzie wciąż czekał, i wtedy przekaże je pod opiekę Haliana. I wróci po Gilieada. On tam już jest, powiedział sobie stanowczo. A jeśli nie, to go znajdę. Pierwsza trudność pojawiła się prawie natychmiast. Dotarli do prowadzącej na powierzchnię studni, słabo oświetlonej dobiegającym z góry blaskiem księżyca. Była kwadratowa w przekroju, tak samo jak tunele służące do wentylacji, i kierowała się do góry pod ostrym kątem. Szpary i szczeliny w skale porastały małe, paskudne roślinki i pnącza. Dochodziło tędy świeże powietrze, przynoszące woń morza. Ilias odetchnął głęboko; przebywał na dole tak długo, że prawie zdążył zapomnieć ten zapach. Kobiety pokazywały sobie z widoczną ulgą szyb i wymieniały jakieś komentarze. Jednak kiedy spróbował namówić je, by zaczęły się wspinać, usiadły na ziemi i zaczęły coś rysować. Ilias zacisnął zęby, wbił między skały pochodnię i przykucnął, starając się zrozumieć, o co im chodzi. Po dłuższym, wypełnionym gestykulacją czasie pojął w końcu, że ich rysunek przedstawia bardzo kiepską mapę trasy prowadzącej do miejsca gdzie je znalazł i że chcą wracać do groty portowej, a przynajmniej do prowadzącego tam tunelu. – To nie jest dobre miejsce. – Narysował linię prowadzącą do szybu znajdującego się nad nimi i postukał w nią palcem. – Tu, tędy jest wyjście. Obie stanowczo pokręciły głowami. Tremaine wytarła jego linię i narysowała drugą, prowadzącą do półkola oznaczającego port. Wezwawszy na pomoc całą swoją cierpliwość, Ilias znowu pokręcił głową. – Nie, tego nie możemy zrobić. Tremaine tylko na niego popatrzyła, a Florian przygryzła wargę. Ilias zaczerpnął tchu i postukał w narysowane na ziemi kółko, oznaczające szyb prowadzący na powierzchnię. Chyba zdają sobie sprawę, co się stanie, jeśli czarownicy schwytają ich znowu? Chciał już odegrać pantomimę ilustrującą wydarzenia, które nastąpiłyby, gdyby znów osaczyły ich wyjce, gdy nagle Tremaine wyprostowała się, jakby coś jej nagle przyszło do głowy. Ilias czekał w napięciu; może wreszcie zrozumiała, o co mu chodzi. Poruszając się bardzo powoli, Tremaine wskazała na Florian, na siebie, potem na puste miejsce obok niej, a następnie wystawiła trzy palce. Florian energicznie pokiwała głową. Ilias gwałtownie nabrał tchu. Teraz już wiedział. – Jest was troje. – Odwrócił wzrok i potarł czoło. – O, nie. – A więc one też kogoś zgubiły w tych podziemiach. Uniósł głowę i przekonał się, że obserwują go z wyczekiwaniem. Wskazał na siebie, potem na puste miejsce obok i uniósł dwa palce. Tremaine zamrugała, a Florian kiwnęła ze zrozumieniem głową. Gdy kobiety omawiały tę nową wiadomość, Ilias zapatrzył się na prowizoryczną mapę. Musi im pomóc. Nawet gdyby nie uratowały mu życia, nie podzieliły się z nim żywnością i nie zajęły jego ranami, nawet gdyby okazywały mu otwartą wrogość, nie zostawiłby ich tutaj samych. Nie mógł. Westchnął, rozważając i odrzucając kolejne plany. Najlepiej byłoby zaprowadzić je na górę i niech tam czekają, a on wróciłby na dół, szukać Gila oraz ich towarzysza. Myślisz tak, jakby Gila wcale tu nie było. Jeszcze krok, a zaczniesz traktować go jak umarłego. Wystarczy, powiedział sobie ponuro. To nic nie pomoże. Giliead albo nie żyje, albo czeka w umówionym miejscu, albo też jest gdzieś tutaj i podąża śladem Iliasa, usiłując go znaleźć. A jeśli prawdziwa jest ta trzecia możliwość, to znajdą go prędzej, niż gdyby zaczęli wracać. Sam mogę poruszać się szybciej. Popatrzył w górę, zastanawiając się, czy te kobiety poczekają na niego, jeśli zostawi je tutaj, a sam uda się na poszukiwania? Przyjrzał się im badawczo, stwierdzając, że Tremaine siedzi i czeka cierpliwie aż on ulegnie, a Florian rzuca jej krótkie spojrzenia, spodziewając się od niej instrukcji. Nic z tego, pomyślał z rezygnacją. Nie może ryzykować. Zwłaszcza że nie potrafi im nic dokładnie wyjaśnić ani też wydobyć od nich obietnicy, że nie pójdą za nim ani nie wyruszą na poszukiwania bez niego. Zaczerpnął tchu. – No dobrze, zastanówmy się. – W zamyśleniu stukał się w podbródek, studiując narysowaną na ziemi mapkę. Po drugiej stronie miasta, w pobliżu miejsca gdzie zaginął ich przyjaciel, znajdował się drugi, prowadzący na powierzchnię szyb. Nie był tak łatwo dostępny jak ten, ale jego wyjście znajduje się w takiej samej odległości od umówionego miejsca spotkania. On sam nie bardzo za nim przepadał, gdyż spotkało go tam coś bardzo nieprzyjemnego – Ixion umieścił tam kilka grend, by go pilnowały, ale może po tak długim czasie gdzieś sobie poszły albo pozabijały się nawzajem z braku lepszego łupu. Wszystko jedno, to i tak najlepsze wyjście. Jedyne jakie mieli. Zatarł mapę butem, a potem wyjął nóż i zrobił na ścianie znak, wskazujący, w którą stronę pójdą. Tremaine i Florian przyglądały się temu z zainteresowaniem, a potem zerwały się na nogi, gdy tylko on wstał. – Prawdopodobnie pożałujemy tego wszyscy – powiedział. – Ale niech będzie, jak chcecie. @@9 Zaczynam podchodzić do tego wszystkiego zbyt osobiście, stwierdziła w duchu Tremaine, usiłując potraktować sprawę z filozoficznym spokojem, chociaż zgrzytała zębami z niecierpliwości. Ona, Florian i Ilias kulili się za załomem skały, trzymając nogi w następnej zasiarczonej kałuży, a patrol Gardier powoli przechodził znajdującym się tuż pod nimi korytarzem. Chcą cię zabić, bo jesteś z Ile-Rien. Nie ma w tym nic osobistego. Tremaine przyciskała się do Iliasa, mając z drugiej strony Florian. Wyczuwała, że mężczyzna jest spięty, po tym, jak stwardniały mu mięśnie pleców, gdy obserwował Gardier, którzy przechodzili przez jaskinię; ich latarki budziły tysiące iskier na nierównych, porośniętych oślizgłym, czerwonawym mchem ścianach. Współpraca z Iliasem rozwijała się dobrze; coraz lepiej też potrafili się porozumiewać. Nauczyli się słów „tak” i „nie” w swoich językach i jeszcze kilku innych. Na szczęście większość gestów rozumieli w ten sam sposób, nie mieli bowiem zbyt wiele czasu na naukę; jedyne wyrazy, które mogli z łatwością objaśnić, to były „skała”, „woda” i „fuj”, zrozumiałe same przez się. Jednak gesty i skromnych rozmiarów słownik wystarczył im podczas wcześniejszego incydentu, kiedy to Tremaine musiała wyjaśnić Iliasowi, że musi się odwrócić, podczas gdy Florian spełniała potrzebę naturalną. Jeśli udało im się osiągnąć to przy minimum zażenowania, to chyba dadzą sobie radę i ze wszystkim innym. Byli blisko miejsca, gdzie ona i Florian zgubiły Gerarda, i Tremaine chciała jak najprędzej ruszać dalej. Nie sądziła, że Gerard czeka tam na nie... ale miała nadzieję. W przeciwnym wypadku byłby albo martwy albo ciężko ranny. Powinni jednak znaleźć tam jakieś wskazówki, które pozwolą im wywnioskować, dokąd się udał. Dostali się tutaj wąskim tunelem, który odchodził od siarczanego strumienia, a po drodze Florian usiłowała kontynuować rozmowę na temat ojca Tremaine. – Czy męczyło cię to, że jesteś inna? – zapytała Florian z namysłem. Tremaine zaczęła żałować swojej szczerości. Wciąż nie wiedziała, jak naprawdę przyjęła to Florian. Tyle tylko, że nie miała wielkiego wyboru. To zdecydowanie nie jest najlepsze miejsce, żeby uciekać z krzykiem. – Z początku nie – przyznała. – Albo może raczej tego nie zauważałam. Myślę, że przez jakiś czas byłam z tego dumna. No, że jesteśmy inni. – Ale to było chyba niebezpieczne? Polowanie na potężnych przestępców, gdy samemu jest się jednym z nich. Nie można przecież wtedy tak po prostu zawołać na pomoc policji, jeśli się coś nie powiedzie. – Kiedy zabito moją matkę, zaczęłam rozumieć, że to nie jest zabawa. Ani też coś, od czego kiedykolwiek będę mogła uciec. – Tremaine nie wspominała o swoim pobycie w domu dla psychicznie chorych. Szczerość jest rzeczą piękną i słuszną, ale nie zamierzała posuwać się za daleko. Może wtedy także Nicholas to zrozumiał? Nigdy nie będzie mógł się z tego wycofać. Nawet gdyby tego rzeczywiście zapragnął. Zazdrościła mu talentu do przybierania rozmaitych osobowości tak łatwo, jakby wkładał inne ubranie. Czuł się wtedy wolny i nieograniczony żadnymi więzami fizycznymi ani uczuciowymi. Nie potrafiła wyobrazić sobie, by potrafił z tego zrezygnować. Tyle tylko, że zawsze wracał. Ostatni Gardier zniknął w tunelu, który skręcał w ciemności, i Tremaine trąciła Iliasa łokciem. On, nieco zirytowany, odpowiedział jej tym samym, ale wstał, czujnie obserwując otwór, którym oddalił się patrol. Tremaine podkradła się za nim, a Florian wyprostowała się, tłumiąc jęk. Ilias nakazał im czekać na skalnej półce, aż ucichną ostatnie echa kroków i głosów. Wtedy zapalili na nowo pochodnię i Ilias zeskoczył do korytarza. Tremaine i Florian nieco mniej zręcznie poszły w jego ślady i wszyscy troje pośpieszyli do tunelu. Po krótkim czasie rozszerzał się on nagle, tworząc sporą komnatę. Ilias gestem polecił im zaczekać. Tremaine i Florian zatrzymały się, a w blasku pochodni ukazały się wejścia do dwóch tuneli po jednej stronie i jedno większe na wprost przed nimi. – To wygląda znajomo – powiedziała półgłosem Florian, podnosząc wyżej pochodnię. – Skąd wiesz? – spytała Tremaine. Ona niezbyt dobrze się tu orientowała. Już wcześniej przyszło jej do głowy, że między innymi dlatego Ilias zatrzymywał się co jakiś czas i rył swoje znaki na skale. Ilias wydał okrzyk zdziwienia, więc szybko do niego podbiegły. Poszedł kawałek w głąb większego korytarza i teraz przykucnął, ostrożnie dotykając czegoś, co leżało na ziemi. Pochodnia zatańczyła, gdy Florian pochyliła się, by zobaczyć co to jest. – To nasza latarnia! – Sięgnęła do uchwytu i podniosła ją. Szkło zostało stłuczone, a bok wgnieciony, jakby coś dużego postawiło na niej stopę. – Masz rację, to tutaj. – W tym właśnie miejscu zostały zaatakowane przez te dziwaczne stwory. Tremaine ruszyła w ciemnościach do przodu, macając ścianę. Minęła szczątki dwóch istot, zabitych zaklęciem Gerarda – teraz już tylko gołe kości i ciemne plamy na piaszczystym podłożu. – Ten drugi tunel powinien być gdzieś tutaj. – Jej ręka natrafiła na pustkę, dokładnie w chwili gdy Florian dogoniła ją z pochodnią. Razem zajrzały do tunelu, który odchodził od górnego korytarza, właśnie tego gdzie Gerarda rzuciła moc kuli. Tremaine przedtem nie zdążyła mu się dokładniej przyjrzeć. Był szerszy, podłoga podnosiła się i była stosunkowo sucha. Wyglądało na to, że skręca tuż za zasięgiem światła pochodni. Po Gerardzie nie było nawet śladu. Jak to dobrze, pomyślała Tremaine. Wbrew wszystkiemu w głębi duszy obawiała się, że znajdzie tu jego ciało. Przygryzła z namysłem wargę, rozglądając się dookoła. W blasku pochodni nie było widać żadnych plam krwi na skalistej podłodze. – Nawet gdyby te istoty dogoniły go i pożarły, chyba coś by po nim zostało – powiedziała, starając się myśleć pozytywnie. Florian żachnęła się i skrzywiła, jakby wywołany przez Tremaine obraz niezbyt się jej spodobał. – Rzeczywiście, to dobry znak. Może mogłybyśmy... – urwała, zaskoczona, gdy Ilias chwycił ją za nadgarstek i przytrzymał pochodnię. – On chyba chce, żebym nią nie poruszała. Tremaine poprawiła sobie chlebak na ramieniu, obserwując, jak Ilias bada podłoże. Poszła za nim, próbując zobaczyć, czego szuka. – Pełno tu śladów – poinformowała Florian, wychylając się zza Iliasa. Musiała się cofnąć, bo nagle na nią wpadł. Mamrocząc coś pod nosem, chwycił ją za ramię i odprowadził pod ścianę. Tremaine zrozumiała aluzję i zeszła mu z drogi. Wrócił do swego zajęcia i przykucnął, by dokładniej obejrzeć zdeptaną ziemię. – Czy wygląda na to, że Gerard im uciekł? – Florian zrobiła krok naprzód. – Przepraszam – dodała, gdy ze zniecierpliwieniem machnął na nią ręką. *** Po kolejnej minucie intensywnego badania Ilias poderwał się na równe nogi i ruszył w głąb tunelu. Korytarz skręcał to tu, to tam, ale cały czas prowadził wyraźnie do góry. Tremaine nie zauważyła żadnego śladu Gerarda, ale Ilias sprawiał wrażenie pewnego siebie. Gdy Tremaine wspinała się prowadzącym ostro pod górę zakrętem, idąca przed nią Florian zatrzymała się nagle, opierając rękę o ścianę. – Co? – spytała ze zniecierpliwieniem Tremaine. Z zachowania Iliasa wywnioskowała, że są już blisko, i chciała iść dalej. – Ktoś tutaj stworzył iluzję. – Florian cofnęła rękę i uważnie przyjrzała się swoim palcom w blasku pochodni. Tremaine przysunęła się bliżej, ale dostrzegła tylko wilgoć ze ściany. – To osad eteryczny, czuję to. Nie znalazłabym go, gdybym nie położyła tu ręki. – Gdyby Gerard użył iluzji, żeby zmylić te istoty, albo może uniknąć spotkania z Gardier, to czy zostawiłby takie ślady? – Tremaine zaczynała wytwarzać sobie obraz tego, co musiało nastąpić. Zmuszony do wycofania się do tego korytarza, nie mogąc użyć bardziej agresywnego zaklęcia ze względu na bliskość Gardier, Gerard musiał spróbować iluzji, żeby zbić z tropu swych prześladowców. Florian ponuro pokiwała głową. – Pewnie znalazły się tuż za nim. Ilias cofnął się do nich i powiedział coś ze zniecierpliwieniem, nie rozumiejąc, czemu się zatrzymały, więc szybko ruszyły dalej. Za następnym prowadzącym w górę zakrętem zatrzymał się, oparł ręce na biodrach i rozejrzał się z namysłem. Gdy Tremaine zrównała się z nim, zobaczyła szeroką szczelinę, przecinającą tunel. Jej brzegi łączyła długa, kamienna kłoda, której oba końce były zaklinowane w skale. Florian podeszła do niej, unosząc pochodnię. – Wygląda na to, że ktoś położył ją tutaj, żeby... Oj! Florian cofnęła się pośpiesznie, a Tremaine wyminęła ją, by także popatrzeć. Ujrzała ciemną jamę, zupełnie taką samą jak wiele innych, przez które musieli przechodzić albo przeskakiwać. Z jej wnętrza dobiegał zimny powiew, co stanowiło miłą odmianę po ciepłych, wilgotnych korytarzach. Potem Ilias odebrał Florian pochodnię i ją uniósł. – Cholera! – Tym razem to Tremaine musiała się cofnąć. Szyb sięgał do znajdującej się poniżej jaskini. Gdzieś w dole maleńkie krystaliczne występy skalne odbiły światło pochodni. – To właśnie w takich miejscach ciska się kamień i nie słychać, jak spada na dno – powiedziała Florian, rzucając Tremaine pełne napięcia spojrzenie. Ta zaś wytarła spocone dłonie o żakiet. – Darujmy to sobie. Patrzyły razem z Florian, jak Ilias staje na głazach, na których opiera się kamienna kłoda. Postawił na nich najpierw jedną stopę, potem drugą, sprawdzając, czy wytrzymają jego ciężar. – Tylko nie spadnij. – Florian westchnęła. Uznawszy najwyraźniej, że kładka jest stabilna, przeszedł przez nią swobodnie, wyciągając ręce na boki dla zachowania równowagi. Odwrócił się do nich, uśmiechnął zachęcająco i gestami dawał im znać, by poszły w jego ślady. Tremaine i Florian spojrzały po sobie. Florian nie wyglądała na zachwyconą. Tremaine nabrała tchu. – Chcesz, żebym przeszła pierwsza? – To wszystko mieści się w twojej głowie, powiedziała sobie w duchu. Bez zastanowienia przeszłabyś przez rów po równie szerokiej kładce. – Nie, chyba wolę mieć to jak najprędzej z głowy – stwierdziła Florian, zrezygnowana, jakby zamierzały skoczyć w przepaść, a nie nad nią przejść. Tremaine rzuciła Iliasowi chlebak z zapasami, a potem stanęła obok, gdy Florian weszła na jeden z kamieni, gotowa podtrzymać ją w razie konieczności. – No, już. – Florian przesunęła się na wąskie przejście, marszcząc w skupieniu brwi. Tremaine zagryzła wargi, żeby nie wypowiedzieć bezsensownych zaleceń, żeby uważała na siebie; jeśli ktoś tak postępował w tej chwili, to właśnie Florian. Czas ciągnął się w nieskończoność, ale w rzeczywistości trwało to tylko chwilę. Wkrótce Ilias sięgnął do przodu, chwycił Florian za ramię i pomógł jej przejść do końca. Florian odetchnęła z ulgą, gdy znalazła się na stałym gruncie. – Świetnie. – Tremaine ostrożnie stanęła na kłodzie i poczuła, że jej żołądek rozpoczyna nerwowy taniec. Zrobiła drugi krok, pomyślała, że jak na razie idzie jej całkiem nieźle, po czym spojrzała w dół. Widok przyciągnął jej wzrok jak płomień świecy ćmę. Cienie rzucane przez pochodnię zmieniły płaszczyzny i załamania skalnej ściany w jakąś abstrakcyjną rzeźbę, która w swej głębi tworzyła chaos nieoderwanych, geometrycznych obrazów. Fragmenty kryształu uwięzione w kamieniach lśniły niczym gwiazdy. Tremaine poczuła, że kręci się jej w głowie. Wystarczy jeden krok... Raptownie wróciła do rzeczywistości, gdy Ilias chwycił ją w pasie. Kamień zgrzytnął pod zwiększonym ciężarem, ale Ilias szybko odskoczył do tyłu, pociągając ją za sobą. W ułamku sekundy znaleźli się po drugiej stronie na litej skale. Tremaine przez chwilę stała bez ruchu, czerpiąc pokrzepienie z ciepłej bliskości Iliasa, chociaż nie pachniał on szczególnie pięknie. Niewiele brakowało... pomyślała. Wcale nie zamierzała do tego dopuścić. Nie chciała tego. Nie odnaleźli jeszcze Gerarda, a nie mogła przecież zostawić Florian samej w tym miejscu. To, że nie potrafiła nad sobą zapanować, przeraziło ją bardziej niż myśl, że mogłaby spaść. Florian poklepała ją po plecach. – Jak się czujesz, Tremaine? Ilias ujął ją pod brodę, spojrzał jej w twarz i powiedział coś, zaniepokojony. Tremaine odsunęła się, kręcąc głową. – Nie. Nic mi nie jest. Na chwilę zrobiło mi się niedobrze. Cha, cha – zakończyła niezręcznie. – No tak, przecież tamten uderzył cię w twarz – stwierdziła Florian, przerzucając sobie przez ramię chlebak i ujmując Tremaine pod rękę. – Może to przez to. – Ciągle mnie jeszcze boli – powiedziała Tremaine, skądinąd zgodnie z prawdą. Zmusiła się do uśmiechu. Ilias jednak wciąż przyglądał się jej badawczo, a w jego niebieskich oczach malował się niepokój i zrozumienie; Tremaine czuła, że nie zdołała go zwieść. Niewiele dalej korytarz skręcił ostro. Tremaine, wciąż pogrążona w myślach, wpadła na Florian i dopiero wtedy zauważyła, że dziewczyna raptownie się zatrzymała. Podniosła wzrok, spojrzała i cicho zagwizdała z podziwu. Odnaleźli podziemne miasto. Migoczący blask pochodni wydobył z mroku ciemne kolumny, zbudowane z charakterystycznych dla tych okolic podługowatych kamieni przypominających pnie drzew. Ich podwójny rząd prowadził w bezkresną ciemność, skrywającą zapewne ogromną jaskinię; kolumny pięły się w górę bez końca. Pomiędzy nimi znajdowała się droga, wykonana z popękanych i połamanych kamiennych płyt. Po chwili panujący w głębi groty mrok wydał się im mniej przytłaczający. Tremaine domyśliła się, że światło dochodzi tu przez pęknięcia i szczeliny. Wydobywało ono z niebytu kształty zbyt regularne na to, by mogły być dziełem natury. Ilias cofnął się, odebrał Florian pochodnię i zagasił ją o wilgotne kamienie. Przez chwilę stali bez ruchu, czekając, aż wzrok przyzwyczai się im do ciemności. Większość obrazu kryła się w cieniu, ale dało się dostrzec kilka budynków: jeden w kształcie ostrosłupa, o ukośnych, spękanych ścianach otoczonych spiralnie opadającymi galeriami, kilka kwadratowych budowli z przypominającymi perystyle kolumnadami; część owych domów łączyły kiedyś zawalone obecnie mostki. Wszystkie wykonano z takich samych ciemnych kamieni, piętrzących się jeden na drugim, zagłębionych w podłożu albo na poły zwalonych. Przypominało to rezultat przejścia lawiny, który Tremaine kiedyś widziała: część puszczy sosnowej zsunęła się po zboczu góry przywalona głazami i ziemią; porozrzucane pnie drzew zgromadziły się na samym dole. Pod stropem groty ciurkała woda, a mech i szaroczerwone rośliny zwieszały się z każdej szpary pomiędzy kamieniami. Cierniste krzaki i pnącza osłaniały okna i otwory wejściowe. Tremaine złapała się na tym, że drga nerwowo, ilekroć wyda jej się, że coś rusza się gdzieś na krawędzi jej pola widzenia. Panujący tu półmrok robił równie niemiłe wrażenie co całkowite ciemności. Ilias ostrożnie ruszył do przodu, oddawszy przedtem zgaszoną pochodnię Florian. Dziewczyna wsunęła ją do zewnętrznej kieszeni chlebaka. Powietrze było równie nieprzyjemnie ciepłe i wilgotne jak w tunelach, ale tu czuło się także jakiś niemiły, lodowaty powiew, który sprawiał, że Tremaine dostała gęsiej skórki. Panował tu jeszcze bardziej ohydny smród niż w korytarzach. Przypominał odór, jaki dobiega z otwartego śmietnika. Tremaine zaczęła: – To chyba... Ilias odwrócił się do niej szybko i, kładąc palec na ustach, nakazał milczenie. – Przepraszam – szepnęła. I tak wcale nie była pewna, co zamierzała powiedzieć. Miękka ziemia pomiędzy kamiennymi płytami niemile mlaskała im pod nogami. Wszystko zakrywał gruby dywan zwiędłych liści przemieszanych z błotem. Musieli przekraczać kawały drewna, niezdrowo wyglądające liście palm i inne szczątki. Pomiędzy zawalonymi budowlami ciekły niewielkie strumyki, częstokroć zapchane liśćmi i wtedy tworzące nieduże stawki. Ilias przyglądał się badawczo podłożu, a sposób, w jaki kulił ramiona, sugerował napięcie. Nie tylko Gerard szedł tędy, pomyślała z troską Tremaine. Ilias wiedział, że Gerard jest ich przyjacielem, ale ślady czarnoksiężnika najwyraźniej zostały zadeptane przez inną istotę. Nagle Ilias gestem nakazał im się zatrzymać. Przekradł się między kolumnami do pochylonego pod dziwacznym kątem budynku, którego dach ostro opadał. Zręcznie wspiął się na górę. Mrużąc w półmroku oczy, Tremaine dostrzegła, że Ilias przykuca i kryje się za krawędzią dachu. – Zobaczył coś – szepnęła Florian. Ilias zawahał się, a potem popatrzył w dół, wskazał na Tremaine i machnął ręką, żeby do niego weszła. Między okrągłymi kamieniami, z których zrobiono dach, były zagłębienia, o które mogła opierać stopy. Musiała się bardzo pilnować, żeby nie poślizgnąć się na wilgotnej powierzchni. Kiedy znalazła się wystarczająco blisko, Ilias chwycił ją za rękę, pociągnął do góry, a potem mocno objął w pasie, żeby nie spadła. Tremaine oparła się o jego bark, a pokryte błotem włosy mężczyzny musnęły jej twarz. Do licha, jaki on silny. Bardzo się tym różnił od wiotkich artystów, z którymi spotykała się w vienneńskich kawiarniach. Przez chwilę trudno jej było skoncentrować się na tym, co ma zrobić. Ilias zaś wpatrywał się badawczo w mrok. Wolną ręką Tremaine odsunęła sobie z twarzy jego włosy i spojrzała w tę samą stronę, co on. Po chwili zauważyła na tle jaśniejszej ściany jaskini jakiś ruch. Po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. Ujrzeli coś w rodzaju płaskiego postumentu z wielkich bloków skalnych. Za nim znajdowała się szeroka przerwa między zawalonymi budynkami, a potem półka na krawędzi przepaści, ledwo widoczna przez zasłonę splątanych pnączy. Coś na niej było. Tremaine zmrużyła oczy i wtedy spostrzegła wielką postać o brunatnej, cętkowanej skórze. Bestia odwróciła krągłą głowę, ukazując szeroką paszczę z lśniącymi kłami. Była wysoka i chuda, a na jej płeć wskazywała wąska talia i zwisające, wysuszone piersi. Po chwili istota wyprostowała się, rozpościerając wielkie, gadzie skrzydła. O, to coś nowego, pomyślała nerwowo Tremaine. Tajemnicza postać oderwała się od ziemi i gładko spłynęła w dół, pomiędzy spękane ściany skalne. Ilias pochylił się ku Tremaine i wyszeptał: – Grenda. – Cudownie – odparła. Ilias popatrzył na nią, marszcząc brwi. Potem uniósł trzy palce i wskazał w stronę przepaści. Ach, rozumiem. Tremaine szybko pokiwała głową. Chciał jej powiedzieć, że trzecia osoba z ich grupy – Gerard – udała się właśnie tam. Grenda czaiła się nad przepaścią, gdyż tam właśnie się schronił. I co teraz mamy zrobić? Ilias zaczął schodzić, wciąż podtrzymując Tremaine, dopóki dziewczyna nie znalazła pewnego oparcia dla stóp. Zgramoliła się na dół do Florian, która spytała szeptem: – No i co? – To grenda – wyjaśniła Tremaine, starając się mówić półgłosem. – Osaczyła Gerarda. – Widziałaś go? I co to jest grenda? – To taki... potwór. – Tremaine machnęła ręką. – Gerarda nie widzieliśmy, ale musi tam być. Gdyby ta istota go pożarła, z pewnością nie czaiłaby się tutaj. Florian popatrzyła na nią ze zgrozą. – Wiesz, kiedy starasz się być optymistyczna, to trochę dziwnie formułujesz myśli. – Pokręciła głową. – W jaki sposób wydobędziemy stamtąd Gerarda? – Nie mam pojęcia. – Tremaine rozejrzała się i zobaczyła, że Ilias grzebie w ciemnej stercie liści i innych organicznych odpadków, leżącej u podstawy jednej z kolumn. Po chwili podszedł do nich z grubym kawałem drewna, długim na kilka stóp, i w zamyśleniu zważył go w dłoni. – Chcesz tym zaatakować to stworzenie? – spytała, zdumiona. Słysząc ton głosu Tremaine, rzucił jej krótkie spojrzenie, unosząc przy tym brew. Było wyraźnie widać, że sam wie, że to nie jest najlepszy pomysł. Odrzucił drąg i popatrzył dookoła, marszcząc brwi. – A co jest nam potrzebne? – spytała go Florian. Ilias wykonał jakiś gest, ale Tremaine zrozumiała tylko, że chodzi mu o „coś dużego”. – Nic takiego nie mamy – stwierdziła bezradnie. Florian postawiła chlebak na ziemi i otworzyła go, zachęcając Iliasa, by przejrzał jego zawartość. – Przynajmniej ma jakiś plan. – Jeśli walka z tym stworem przy użyciu kawałka drewna jest jego częścią, to może lepiej nie mieć żadnego planu – odparła Tremaine. Ilias pogrzebał w chlebaku i wyjął z niego złożony kawałek plandeki. Wstał, rozprostował go, w zamyśleniu kiwając głową. – To? – Tremaine nic z tego nie rozumiała. Przeniósł wzrok z niej na Florian, podjął jakąś decyzję, a potem kucnął i zaczął rysować coś w cienkiej warstewce ziemi pokrywającej płaski kamień. Tremaine pochyliła się i zobaczyła, że nakreślił prymitywny plan ściany jaskini i budynków, kropkami zaznaczając grendę, ją, Florian, a w końcu siebie. – Caertah – powiedział, klepiąc się w pierś i patrząc na nie. Florian uniosła brwi. – Co on nam chce powiedzieć? Tremaine przyjrzała się uważniej rysunkowi, analizując ustawienie postaci. – Przynęta – powiedziała powoli. – Wydaje mi się, że chodzi mu o przynętę. *** Ilias rozpłaszczył się przy skale i ostrożnie posuwał do przodu, trzymając pod pachą ciężką tkaninę. Musieliśmy trafić na grendę, pomyślał ponuro. Powinien był przewidzieć, że są zbyt uparte, żeby po prostu wymrzeć albo wynieść się stąd; te paskudztwa należały do ulubienic Ixiona i pewnie wciąż miały nadzieję, że czarnoksiężnik powróci. Zmarszczył nos, czując ciężki zapach piżma, łatwo wyczuwalny nawet w panującym tutaj odorze. Ściany i kolumny były zbryzgane odchodami grend, a resztki ich ofiar znajdowały się w każdej szczelinie jaskini. Na szczęście, polując grendy nie kierowały się węchem tak jak wyjce i były zbyt wielkie, żeby przedostać się do dolnych korytarzy. Dziwne tylko, że jak na razie widział tylko jedno z tych stworzeń. Tropy w tunelu wskazywały, że dwa wyjce zapędziły tutaj człowieka, osobnika noszącego takie same dziwne buty co Tremaine i Florian. Powinni już do tej pory natrafić na jego ciało albo to, co z niego pozostało po uczcie grend. Nieznajomy miał szczęście, ale nieobecność innych grend przywiodła Iliasowi na myśl zniewolone przez czarnoksiężników wyjce. Jeśli wrodzy przybysze wypłoszyli stąd grendy swoją obecnością, to miejmy nadzieję, że sami się stąd także wynieśli. Ilias dotarł do końca ściany i odwrócił się do swych towarzyszek. Ledwo je widział w panującym tutaj półmroku, skulone pod zwalonym kamieniem w niewielkiej odległości od niego. Uniósł dwa palce do ust, nakazując im ciszę, a one energicznie pokiwały głowami na zgodę. Po wspólnej ucieczce wiedział, że można na nie obie liczyć, ale niepokoiła go trochę Tremaine. Sposób, w jaki zaatakowała czarnoksiężnika, wyraźnie świadczył o tym, że już wcześniej kogoś zabiła. Rzuciła się na niego bez cienia wahania, jakby wiedziała, co to znaczy walczyć o życie. Kiedy zaś zamarła na kładce nad przepaścią, natychmiast rozpoznał wyraz, jaki pojawił się w jej oczach. Giliead przez pewien czas też tak patrzył. Trwało to dosyć długo po tym, jak wrócili, zabiwszy Ixiona, kiedy zaczęło do niego docierać, że Amari, Irisa i inni nie żyją. Nic na to teraz nie poradzę, pomyślał Ilias, więc lepiej bierzmy się do roboty. Grendy wolały ofiary płci męskiej, gdyż przed pożarciem lubiły je posiąść; jeśli coś się nie powiedzie, bestia raczej nie zaatakuje dwóch kobiet. Miejmy nadzieję, że dobrze wyjaśniłem im mój plan. Wychylał się zza skały, aż wreszcie zobaczył grendę siedzącą przy wylocie wąskiej szczeliny. Miała ciasno zwinięte skrzydła i kiwała się niecierpliwie do przodu i w tył, nie mogąc dosięgnąć ofiary. Ilias nabrał tchu. Nie pierwszy raz miał do czynienia z kreaturami Ixiona, od czasu gdy ten czarnoksiężnik próbował przemienić go w jedną z nich. Powinno pójść mi gładko, pomyślał z zaprawioną smutkiem goryczą, którą sam się zdziwił. Kiedy Ixion pojmał Iliasa, użył wobec niego jednej ze swych zmieniających postać klątw. Próbował zrobić z niego coś w rodzaju grendy płci męskiej: odzyskawszy świadomość, Ilias stwierdził, iż stał się jakimś skrzydlatym pokurczem. Trudno powiedzieć, czy Ixion rzeczywiście chciał zyskać sobie w Iliasie wiernego sługę, czy zamierzał tylko tym widokiem dręczyć Gilieada. Niedokładnie pamiętał tamte chwile, ale miał wtedy pewność, że nie czuje żadnego przymusu, by słuchać Ixiona; raczej pragnął ze wszystkich sił rozszarpać czarnoksiężnika i posiadał doskonale nadające się do tego celu szpony. Niezagojone rany, które to doświadczenie zostawiło w jego duszy, kazały mu o tym pamiętać nie mniej niż znamię klątwy. Ilias zdał sobie sprawę, że za długo zwleka, więc zrobił krok naprzód, ukazując się grendzie. Istota zerwała się na równe nogi, rozpościerając skrzydła i przekrzywiając głowę. – No, no już chyba dosyć się na niego naczekałaś – powiedział złośliwie Ilias. Ostrożnie przeszedł dalej na otwartą przestrzeń między budynkami a ścianą jaskini, trzymając w jednej ręce zwiniętą tkaninę, a w drugiej nóż. Bestia nie mogła zrozumieć jego słów, ale doskonale pojęła wyzywający ton. – Co jest lepsze, taki, którego nie widzisz, czy taki, który stoi przed tobą? Pochyliła się, a potem rzuciła do przodu, lądując o kilka kroków od niego. Ilias uskoczył do tyłu. Zapomniał, jakie potrafią być szybkie. Miały puste w środku, lekkie i delikatne kości, ale ogólnie były niebezpiecznie silne. Stwora zawahał się, rzucając okiem w stronę wylotu szczeliny. – Nie on, tylko ja! – Ilias musiał skupić na sobie uwagę grendy; jeżeli dostrzeże Tremaine i Florian, może się spłoszyć i uciec; nie mogli sobie pozwolić na to, żeby potem zaczęła na nich polować. – No chodź tutaj, jeśli mnie chcesz. Istota warknęła i skuliła się. Powietrze zaszumiało, gdy zaatakowała nagle, lądując ze zgrzytem pazurów na skale o kilka kroków od niego. Uderzenie powietrza wytworzone przez jej skrzydła pchnęło Iliasa do tyłu, przysypując go zwiędłymi liśćmi i kurzem. Ilias wylądował u podstawy złamanej kolumny i od razu zerwał się na nogi. Bestia przyglądała mu się, przekrzywiając głowę, a w jej żółtych oczach błyskała złość. Nagle cofnęła się, sycząc gniewnie, i machnęła ramieniem za głowę. Ilias dostrzegł za jej plecami Florian, która sięgała po następny kamień. Grenda odwróciła się, by zobaczyć, kto tam jest, ale nie zaatakowała. Na szczęście Ixion nie zdążył wyhodować ich inteligentnej odmiany, pomyślał Ilias ponuro, uchylając się przed szponiastą łapą. Strzepnął materiał, kołysząc się na piętach, gotów do ucieczki. Następny kamień przeleciał nad ramieniem grendy, ale z innej strony. Bestia odwróciła się, warcząc i rozpościerając skrzydła, żeby odpędzić kobiety. Kiedy Ilias okrążał ją, nagle rzuciła się w jego stronę. Ilias zdołał uniknąć jej szponów, odtaczając się na bok. Wolał odrzucić tkaninę, niż sam się w nią zaplątać, i wczołgał się pod kolczaste gałęzie chorowitego krzaka, rosnącego na skraju platformy. Grenda zawzięcie dążyła w jego stronę, nie zwracając uwagi na to, że kolce rozcinają jej skrzydła. Usłyszał, że Tremaine coś woła, ale wielka postać napastniczki zasłaniała mu całkowicie widok. Nagle pod skrzydłem bestii pojawiła się Tremaine. Iliasowi zamarło serce, gdyż pomyślał, że dziewczyna znowu chce szukać śmierci. Jednak tym razem na jej twarzy malowały się determinacja i przerażenie. Rzuciła kamieniem, trafiając grendę w głowę, a potem odskoczyła, gdy istota sięgnęła do niej szponami. Grad mniejszych kamieni od strony Florian trafił stworę w plecy i grenda odwróciła się znowu wściekła i ogłupiała. Ilias wydał okrzyk podziwu, wytoczył się spod krzaka i chwycił leżącą w błocie tkaninę. Machnął nią dookoła i, krzycząc, skoczył ku grendzie. Istota warknęła i wyciągnęła ku niemu szpony. Ilias zarzucił jej brezent na głowę. Cofnęła się, wrzeszcząc i szarpiąc ciężką materię. Zanurkował pod uniesione skrzydło grendy i wbił jej nóż między żebra. Stwora krzyknęła z gniewu i bólu, a jej skrzydło uderzyło Iliasa w plecy, przewracając go na ziemię. Przetoczył się na bok i zobaczył, że napastniczka wzlatuje w powietrze. Wylądowała w pobliżu kolumn, brocząc krwią. Wciąż wrzeszcząc, rozwinęła skrzydła i odleciała w mrok jaskini. Ilias podniósł się na łokciach, czując, że bolą go żebra. Wstał, uśmiechając się szeroko, gdy dziewczyny podbiegły do niego. – A teraz pora odnaleźć waszego przyjaciela. *** Gerwas czekał z niecierpliwością w pewnym oddaleniu, obserwując osobnika, który nazywał siebie Ixionem. Widok ten sprawiał, że zbierało mu się na wymioty z obrzydzenia. Luźny kombinezon, w który się teraz ubierał ów osobnik, nie zakrywał całkowicie trupio białych kończyn, nie maskował woskowej skóry, a tym bardziej obłej, zdeformowanej czaszki. Nawet przez krótki czas niemiło było mieć coś takiego za sojusznika. Przypuszczał, że istota, z którą rozmawiał Ixion, jest jeszcze bardziej ohydna. Przeszli niewielki kawałek drogi od krańców ich bazy w głąb jaskiń. Gerwas, Ixion i oddziałek czterech strażników. Ixion zażądał, żeby przyciemnili latarki, bo wtedy stwór, z którym będzie pertraktował, poczuje się lepiej. Gerwas wiedział, że jest on nieduży; jego wzrost nie przekraczał stopy, a przyćmione światło odbijało się od lśniącej, srebrzystoszarej skóry. Cienki głos wibrował melodyjnie, a Ixion kiwał głową, od czasu do czasu mrucząc coś, co sprawiało wrażenie słodkich słówek. W końcu nakazał gestem istocie oddalić się i wstał. – Co ci powiedział? – zapytał Gerwas. Ixion podszedł ku niemu, kulejąc, a Gerwas polecił strażnikowi, żeby rozjaśnił latarkę. Jej blask oświetlił znikającą w skalnej szczelinie istotę, której ciało stanowiło kolejną groteskową parodię ludzkiej postaci. – Przypuszcza, że poszli w kierunku jaskiń grend. – Ixion wpatrzył się w światło z wyrazem zamyślenia w pozbawionych powiek oczach. – Ryzykowny krok, ale śmiały – dodał na poły do siebie. Gerwas podejrzewał, że Ixion mówi takie rzeczy, by sprawić wrażenie, że ma jakąś tajemną wiedzę na temat rieńskich szpiegów, że chce wydawać się bardziej użyteczny. Co było, oczywiście, niemożliwe. – I to wszystko? Tego samego dowiedziałem się od moich zwiadowców – stwierdził lekceważąco. – Dałem ci zaklęcie nie pozwalające grendom atakować twoich ludzi, więc powinieneś być trochę bardziej wdzięczny. – Ixion odwrócił się do lampy, by w jej blasku przyjrzeć się swoim na pół uformowanym paznokciom. Pod białą, przezroczystą skórą było wyraźnie widać czerwone i błękitne tętnice i żyły. Trzymający latarkę żołnierz odwrócił oczy. Verim i jego drużyna zwiadowcza nie zdołali wytropić zbiegłych więźniów i dołączyli do oddziałów patrolujących wschodnią część terenu. Donieśli oni ostatnio, że dzięki uwolnieniu okolicy od wielkich, skrzydlatych drapieżników – „grend” – jak nazywał je Ixion, mogli przeszukać znacznie większy teren. Była to korzystna okoliczność, gdyż wyjce odmawiały zejścia do tamtej części jaskiń, bez względu na to, jak próbowało się je do tego zmuszać. Ixion twierdził, że powodował to lęk przed grendami. – Jestem ci wdzięczny – wydusił z siebie Gerwas, chociaż prawie udławił się tymi słowami. – Szkoda, że te twoje inne stworzenia – wyjce – nie mogą polować na szpiegów. – Och, oni potrafią unikać wyjców; nie da się ich w ten sposób złapać. – Pozbawione warg usta rozciągnęły się w uśmiechu. – Wiedzą też sporo na temat grend. – Oni? – zdziwił się Gerwas. Rieńczycy nie mogli mieć pojęcia na temat bękarcich stworów zamieszkujących tutejsze jaskinie. – O co ci chodzi? Bezpowiekie oczy spojrzały na niego niewinnie. – Mówiłem ogólnie. „Oni”, nasi wrogowie. Gerwas skrzywił się z irytacją. Jeśli Ixion posiada jakieś specjalne wiadomości, trudno je będzie z niego wydobyć na czas. Z niecierpliwością czekał chwili, kiedy będzie mógł uznać, że nie jest już użyteczny, i pośle go do Komendy na konwersję. Choć inwazja na Ile-Rien zbliżała się, Komenda wciąż potrzebowała czarnoksiężników, a dostarczając im jeszcze jednego, Gerwas może zasłużyć na medal. – Ale, ale – powiedział Ixion. – Kiedy zamierzasz pokazać mi to fascynujące urządzenie, które zainstalowałeś w zachodnich korytarzach? Gerwas zacisnął wargi. – Kto ci o nim powiedział? – Jeśli któryś ze strażników gadał z tym stworem, to rzuci go na pożarcie wyjcom, choćby nie wiem jak brakowało mu ludzi. – Nikt. – Ixion westchnął. – Och, proszę tak na mnie nie patrzeć. Jestem czarnoksiężnikiem. Widzę i czuję różne rzeczy. Wiem, że macie tam coś o wielkiej mocy. Zanim Gerwas zdążył zareagować, w drugim końcu korytarza rozległ się okrzyk. Był to goniec z sali łączności, więc nakazał mu czym prędzej się zbliżyć. Skrywając ulgę, wysłuchał wiadomości, a potem zwrócił się do Ixiona z uśmiechem: – Schwytaliśmy jednego z rieńskich szpiegów. Może twoja pomoc okaże się całkiem zbędna. – Lepiej nie ryzykować – odparł spokojnie Ixion. – Nigdy nie wiadomo, na co można się natknąć na dole. @@10 Florian zapaliła zapałkę i podpaliła trzymaną przez Iliasa pochodnię. Tremaine czekała z niecierpliwością. Potem Tremaine próbowała rzucić się naprzód, ale Ilias złapał ją za żakiet i przytrzymał, wręczył jej pochodnię i sam ruszył w stronę szczeliny. Dziewczyna poszła w jego ślady, a za nią Florian. Obie potykały się na oślizgłych skałach i luźnych kamieniach. Załomy skalne tworzące szczelinę górowały nad nimi po obu stronach, kiedy wspinali się do okolicy, gdzie grenda nie mogła się wcisnąć. Gdy Ilias znalazł się w miejscu, w którym szczelina zwężała się najbardziej, wyskoczyła z niej jakaś ciemna postać. Tremaine krzyknęła i potknęła się na luźnym kamieniu. Rozpaczliwie chwyciła się skały i niewiele brakowało, a przewróciłaby się na niesioną przez siebie pochodnię. Idąca z tyłu Florian wpadła na nią. Tremaine zobaczyła, że Ilias robi unik przed jakimś niewyraźnym kształtem, który zamachnął się w stronę jego głowy, a potem rzuca się do przodu i przygważdża go do ściany. Postać szarpnęła się i odepchnęła Iliasa, który pośliznął się na osypisku i oparł na skale. Florian odsunęła się do Tremaine, a ta poderwała się na nogi i zaczęła wymachiwać pochodnią, żeby odwrócić uwagę napastnika. W jej blasku dziewczynie udało się zobaczyć go wyraźnie. – Ander! – Tremaine? – Ander gapił się na nią ze zdumieniem, w każdej chwili gotów na nowo zaatakować swą grubą gałęzią. Raptownie mrugając, próbował dostosować wzrok do światła. Nagle jego oczy rozszerzyły się. – Za tobą! Tremaine odwróciła się błyskawicznie. Ilias uchylił się, gdy pochodnia znalazła się w niebezpiecznej bliskości jego głowy. – Och, przepraszam! – Nie, nie, to nasz przyjaciel – wyjaśniła pośpiesznie Florian, gramoląc się ku nim. – Co? – Ander ze zdumieniem przeniósł wzrok z Florian na Tremaine, wciąż trzymając w gotowości swą prowizoryczną maczugę. W migoczącym blasku pochodni było widać, że wygląda okropnie. Stracił gdzieś marynarkę, a koszulę miał podartą i zakrwawioną. Na czole wyrósł mu wielki siniak. – Zwariowałyście? Tremaine wywróciła oczami, gdyż ulga, jaką odczuła, widząc, że Ander żyje, zaczęła ustępować miejsca irytacji. – Ander, śmiertelnie mnie przestraszyłeś... – zaczęła, ale dała sobie spokój. Odgarnęła z czoła mokre od potu włosy. – Czy Gerard jest z tobą? Ander zmierzył ją gniewnym wzrokiem, ale w końcu opuścił gałąź. – Nie! Kim jest ten człowiek? – zapytał. Tremaine odwróciła się do Iliasa. Stał z rękoma opartymi na biodrach, a z jego twarzy można było z łatwością wyczytać, że jeśli to właśnie jest ten przyjaciel, którego tak zaciekle szukały, to chyba mają nie po kolei w głowie. Nagie ramiona i piersi, tak samo zresztą jak i ubranie, miał umazane błotem. Zostało mu go też trochę na twarzy, przez co przypominał wodza plemiennego w barwach wojennych, pod warstwą błota i zastygłej krwi ukazywały się jasne, potargane włosy. No i powinien się chyba ogolić. – On nie jest... taki, jak to wygląda – powiedziała Tremaine. – Nazywa się Ilias – stwierdziła rzeczowo Florian, wygrzebując z chlebaka butelkę z wodą i podając ją Anderowi. – Kiedy zostaliśmy złapani przez Gardier, uratował nam życie, a potem my jemu, i od tej pory nam pomaga. – Wpadłyście w ręce Gardier? – powtórzył tępo Ander, mechanicznie przyjmując butelkę. – Jak to...? Co...? – To długa historia – odparła wymijająco Tremaine. Była pewna, że to Gerard został osaczony przez grendę i teraz czuła bolesne rozczarowanie. – Widziałeś chociaż Gerarda? Był z nami, ale nas rozdzielono. Uważamy, że Gardier przyszli tu za nim. Czujnie przyglądając się Iliasowi, Ander powiedział: – Kilka razy słyszałem grupy Gardier i wiedziałem, że ktoś przede mną idzie, ale nie byłem pewien, czy to któreś z was, wolałem więc zachować bezpieczną odległość. Kiedy dotarłem do tej jaskini, wydawało mi się, że słyszę głos Gerarda. Zanim jednak zdążyłem go dogonić, to wielkie skrzydlate stworzenie zaatakowało mnie. – Ander upił łyk wody i otarł usta podartym rękawem koszuli. – Widziałyście je? – Odpędziłyśmy je – poinformowała go Florian, zakręcając butelkę i chowając ją do chlebaka. – Próbujemy znaleźć Gerarda, zanim to zrobią Gardier. Myślałyśmy, że nie żyjesz. – Ja też przez pewien czas miałem takie wrażenie – przyznał Ander, przyciskając dłoń do boku. – Co to znaczy, że wpadłyście w ręce Gardier? Podczas gdy Florian próbowała mu to wyjaśnić, Tremaine zwróciła się do Iliasa, który z niezmienną irytacją przyglądał się ich konwersacji. Dostrzegłszy jej spojrzenie, uniósł brew i uśmiechnął się lekko. Zdawał sobie sprawę, że jego obecność nie zachwyciła Andera. Tremaine odwróciła wzrok i potarła czoło. – Mój Boże, on też jest wściekły. Ale trudno. – Uśmiechając się przepraszająco do Iliasa, wskazała najpierw na siebie, a potem na Florian i Andera, i uniosła cztery palce. Aż otworzył usta ze zdziwienia, a jego mina mówiła: „Chyba sobie żartujesz”. – Wiem, wiem – rzekła pośpiesznie Tremaine, próbując przekazać mu to, co ma do powiedzenia, wzruszając ramionami, gestykulując i robiąc różne miny. Wskazała na Andera i przechyliła głowę, wywracając oczy i wystawiając język. – Myśleliśmy, że nie żyje. Ale nasz drugi przyjaciel, Gerard, wciąż gdzieś tu musi być. – Pociągnęła się za ucho, zastanawiając się, czy Ilias nie nabierze przekonania, że po prostu zwariowała. – On, Ander, słyszał go, zanim pojawiła się grenda. Ilias wykonał gest na poły wyrażający prośbę, a na poły zniecierpliwienie, a potem pokręcił głową, mamrocząc coś pod nosem. Odwrócił się i zaczął schodzić w głąb szczeliny. – Dokąd on idzie? – zapytał Ander, robiąc kilka kroków do przodu, żeby go obserwować. – Poszukać śladów Gerarda. – Tremaine przeczesała włosy palcami, wciąż odczuwając wyrzuty sumienia. – Albo nas opuszcza. Jeśli tak zrobi, to zginęliśmy. – Jego przyjaciel gdzieś się tutaj zagubił – powiedziała z troską Florian. – Przestał go szukać, bo zajął się naszym problemem. – Wyjęła z chlebaka apteczkę i gestem nakazała Anderowi usiąść. – Jesteś ranny? I skąd się tutaj wziąłeś? Myślałyśmy, że się utopiłeś. Ander pokręcił głową, siadając na skale. – Zmyło mnie z pokładu... i woda poniosła mnie do takiego portu w jaskini, pełnego starych wraków. – Syknął, gdy Florian ściągnęła mu koszulę. Przez rozdarcia w podkoszulku było widać, że ma krwawe zadrapania na plecach. – Przepraszam. – Florian spojrzała na niego, przygryzając wargę. – Nic się nie stało. – Popatrzył na Tremaine, a potem pokręcił głową. Trudno było stwierdzić, czy wyraża tym zdziwienie jej naiwnością, bo zaufała komuś obcemu, czy też ogólną dezaprobatę. – On mieszka na tej wyspie? Dlaczego wam pomaga? – Nie wiemy gdzie mieszka. – Tremaine potarła nos. Bolały ją oczy od złego światła i plecy od nadmiaru chodzenia. Jeśli grenda złapała Gerarda... Ilias nie zabrał ze sobą pochodni. Mam nadzieję, że mu nie będzie potrzebna... Potrząsnęła głową. Lepiej jeśli odejdzie; gdyby ich znowu schwytano, Gardier zabiją go z całą pewnością. – On pierwszy nam pomógł – stwierdziła znacząco Florian, zabierając się do opatrywania ran Andera. – Tak po prostu znalazł się na miejscu we właściwej chwili? – prychnął Ander, a potem skrzywił się, chwytając się za bok. Przeniósł wzrok z Florian na Tremaine. – Nie wolno wam mu ufać. To może być szpieg Gardier. – Ale nim nie jest – odparła krótko Tremaine. Mogłaby wyjaśnić dokładnie, dlaczego tak uważa, ale jakoś nie miała ochoty. – Gardier złapali całą naszą trójkę, Ander, więc wiemy, że nie jest ich szpiegiem – poinformowała go Florian, marszcząc brwi. Ciche szuranie sprawiło, że Tremaine błyskawicznie odwróciła głowę. W szczelinie pojawił się Ilias, wyrwał jej pochodnię i zgasił ją o skałę. Tremaine otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknęła. Usłyszała, jak Florian nabiera tchu i zdławione prychnięcie, gdyż chyba to Ander zakrył jej twarz dłonią. W nagłej ciemności, która zapadła w szczelinie, Ilias ujął Tremaine za ramię i pociągnął ją w stronę miejsca, gdzie skały cofały się, a nikła poświata pozwalała dostrzec ruiny miasta. Przez chwilę wydawało się jej, że ma halucynacje. Jakieś światło przesuwało się w przejściu pomiędzy dwoma rzędami ciemnych kolumn. Zdołała też zauważyć, że niesie je jakaś istota ludzka, a za nią idzie ich jeszcze kilka. Wyobraźnia podsunęła jej wizję rytualnej procesji dawnych właścicieli miasta lub ich duchów, przeprowadzających kontrolę swych zrujnowanych domostw. Potem grupa zeszła ze ścieżki i zaczęła przedzierać się przez zawalone budynki, zbliżając się do platformy, na której walczyli z grendą. Wtedy Tremaine zauważyła barwę ich strojów. Znowu Gardier. Odruchowo schyliła się, chociaż w panujących ciemnościach nie mogliby jej dostrzec w żaden sposób. Grupa zatrzymała się na platformie i jej przewodnik podniósł do oczu coś, co przypominało lornetkę, i dokładnie obejrzał ścianę jaskini. O co mu chodzi? – zastanawiała się Tremaine. Lornetka nie na wiele zdałaby się przy takim świetle, a ściana wcale nie była daleko. To nie lornetka, tylko okulary eterowe, idiotko. On szuka śladów zaklęć. Nagle wstrzymała oddech i chwyciła Iliasa za ramię. Przywódca miał na ramieniu prowizoryczny temblak – ten sam, w którym Gerard nosił kulę, a co więcej, w środku znajdował się jakiś przedmiot takiej właśnie wielkości jak kula. – Do diabła – szepnęła. Widok Gardier mających w posiadaniu kulę wprawił ją we wściekłość. – To nie do wiary. – Co się stało? – spytała Florian, a równocześnie Ander zapytał: – Co tam jest? – Gardier, i mają kulę – powiedziała Tremaine. – A więc Gerard także wpadł w ich ręce. – Powinniśmy byli pośpieszyć się, dogonić go wcześniej. To wszystko moja wina. – Cholera jasna. – Nie. No nie. – Florian wspięła się do niej po luźnych kamieniach i kładąc Iliasowi dłonie na ramionach, wyjrzała zza niego. Ander także się ku nim zbliżył i przykucnął za załomem skały. – To Gardier, bez wątpienia. A co ten...? To muszą być okulary eterowe. Tremaine spojrzała na niego, krzywiąc się. – I wcale nie używa ich, żeby znaleźć tego miejscowego czarnoksiężnika od grend. Ilias trącił Tremaine łokciem, wskazując na Gardier i unosząc cztery palce. Tremaine zdziwiła się. – Co? No tak, jest ich czterech. – Zaraz, zaraz – przerwała jej Florian, uderzając ją pięściami w ramię. – Ta czwarta osoba. On ma na myśli Gerarda. – Masz rację! Rzeczywiście. – Tremaine szybko pokiwała głową. – Tak, mają coś, co należy do nas, ten pakunek. – Potrząsnęła chlebakiem zwisającym z ramienia Tremaine i wskazała na przywódcę Gardier. – Więc jego też muszą mieć. – Ale gdzie go trzymają? – mruknęła Florian. – Pewnie będą go chcieli przesłuchiwać. Wydawało się, że przywódca Gardier patrzy prosto na nich, gdyż skierował swe okulary dokładnie w stronę ich kryjówki. Tremaine skuliła się za Iliasem, który poruszył się niespokojnie. – Nie mogą nas widzieć – powiedziała, bardziej mając nadzieję niż pewność. Pod wielką półką skalną panował głęboki cień. Mieli szczęście, że Ilias zauważył ich w porę i zdążył zgasić pochodnię. – Musieli znaleźć Gerarda i kulę za pomocą tych okularów, a teraz sprawdzają, czy nie ma ich więcej. – Musimy odebrać im kulę – powiedział z zaciętością Ander. – Nie może być – prychnęła Tremaine. Musimy też uwolnić Gerarda. Dowódca Gardier odłożył okulary i wpatrywał się w górną część ściany jaskini. Tremaine wydawało się, że trwa to w nieskończoność. W końcu gestem nakazał swym ludziom odwrót i grupa ruszyła dalej, przedzierając się przez zawalone budynki. Ilias poruszył się niecierpliwie i powiedział coś, wskazując oddalających się Gardier. Tremaine kiwnęła głową, nie zamierzając nawet pytać Andera o zdanie. Był ekspertem w sprawach wywiadu i bez wątpienia znał się na tym lepiej niż ona, ale jakiś głos uparcie podpowiadał Tremaine, że nie chce, żeby to on wydawał tutaj rozkazy. – Tak, idziemy za nimi. *** Ilias podążał po śladach, jakie Gardier zostawili w warstwie rozkładających się liści zebranej na kamiennych płytach, i to pozwoliło im trzymać się od nich w bezpiecznej odległości. Gardier skierowali się trasą prowadzącą w głąb podziemnego miasta, obok kolejnej kolumnady kamiennych filarów i niesamowitej kurtyny ze stalaktytów i stalagmitów, która wyglądała jak fragment średniowiecznej katedry. Ilias co jakiś czas zatrzymywał się i pośpiesznie rył znaki na kamieniach, chociaż Ander przyglądał się temu podejrzliwie. – Po co on to robi? Ilias nie rozumiał jego słów, ale właściwie zinterpretował ton, a spojrzenie, jakie rzucił Anderowi, gdy wstawał i chował nóż, wyrażało głęboką urazę. Tremaine wywróciła oczami. Ostatnia rzecz, jakiej im potrzeba, to obrazić Iliasa. Nie sądziła, żeby po tym wszystkim zostawił ich tutaj, ale przecież nie musi pomagać im odnaleźć Gerarda. – Żebyśmy mogli w razie czego tu trafić z powrotem – powiedziała, losowo wybierając jedną z wielu możliwości. Florian kiwnęła głową i Ander musiał się tym zadowolić. Wyglądając ostrożnie zza skał, zobaczyli, że Gardier wspinają się po nierównych schodach prowadzących na sporą platformę wzniesioną na stosach podłużnych kamieni. Tremaine syknęła ze złości, wiedząc, że nie sposób będzie przekraść się tamtędy niepostrzeżenie. Jednak Ilias poprowadził ich bokiem, dookoła zrujnowanego budynku, który rzucał głęboki cień. Między platformą a ścianą jaskini znajdowało się wąskie przejście, i tędy właśnie przedostali się bez trudu, kryjąc się w ciemnościach. W jednym miejscu Ilias zatrzymał się nagle i gestem nakazał im wspiąć się na skałę, żeby ominąć pozornie niewinną, błotnistą kałużę. – Dlaczego chce, żebyśmy szli tędy? – zaprotestował Ander. Tremaine przypuszczała, że wciąż jest zły o tamten incydent w szczelinie. – Co on...? Florian wydała zdławiony okrzyk, chwyciła go za rękaw i wskazała na coś palcem. Tremaine pochyliła się, by zobaczyć, o co jej chodzi, i przekonała się, że na powierzchni kałuży pojawiły się drobne fale. Cofnęła się pośpiesznie. Cokolwiek taplało się w tym błocie, rozmiarami przewyższało borsuka. – Nieważne – powiedział półgłosem Ander. Ilias, który wspiął się już wyżej na skałę, żeby ominąć owo tajemnicze stworzenie, prychnął z niesmakiem. Niewiele dalej za tym niebezpiecznym miejscem Ilias zatrzymał ich, a sam wspiął się na zrujnowane schody, które prowadziły na platformę. Czekali z niecierpliwością, aż wreszcie pojawił się znowu i machnął na nich ręką, żeby szli dalej. Tremaine przepchnęła się przed Andera i wspinała wąskim, skalistym szlakiem za Iliasem. Zatrzymał się w miejscu, gdzie z przerwy między kamieniami dobiegał blask elektrycznego światła, przykucnął i zajrzał, co się tam znajduje. Tremaine przysunęła się do niego, popatrzyła i zrobiło się jej słabo. Oprócz czterech Gardier, których śledzili, było ich jeszcze dwóch. Założyli sobie tu coś w rodzaju tymczasowej bazy, ulokowanej na otwartym terenie, otoczonym ruinami wielkiego budynku, a zwalone i połamane kolumny wytyczały granice. I mieli tu także Gerarda. Czarnoksiężnik siedział po turecku na ziemi, a ręce miał związane za plecami. Tremaine nawet z daleka widziała, że jest wściekły. Nie wyglądało na to, żeby był ranny. Koszulę i kamizelkę miał rozpięte i stracił gdzieś płaszcz. – Świetnie – mruknęła półgłosem. No i co teraz? Ander przykucnął obok niej i zaklął pod nosem. Florian wspięła się do nich. Dwaj Gardier mieli strzelby i pilnowali obu stron niewielkiego obozu. Było tam także kilka dużych latarni na baterie oświetlających teren i coś, co wyglądało na przenośne radio ustawione na płaskim kamieniu. Tremaine usłyszała charakterystyczne piski i trzaski, gdy jeden z Gardier zaczął poruszać gałkami. Ander pochylił się do niej i szepnął: – Nie mogą używać normalnych sygnałów radiowych w tych podziemiach; muszą mieć jakiś magiczny wzmacniacz. – Wiem – odszepnęła z irytacją. Ten, który miał kulę, usiadł na skale kilka stóp od Gerarda. Odrzucił temblak i z zainteresowaniem przyglądał się urządzeniu, od czasu do czasu zadając jakieś pytanie Gerardowi, ale czarnoksiężnik z uporem go ignorował. – Ma jeden z tych tłumaczących kryształów. – Florian pochyliła się do ucha Tremaine. – Widzisz, dotyka go, ilekroć próbuje rozmawiać z Gerardem. – Co? – Ander zmarszczył brwi. Tremaine potrząsnęła ze zniecierpliwieniem głową. – Mają coś w rodzaju magicznych tłumaczy naszego języka. Ale nie działają one najlepiej. Ilias trącił ją łokciem i machnął ręką, dając im do zrozumienia, żeby się trochę cofnęli. – Masz jakiś pomysł? – spytała z nadzieją Tremaine. – Skąd ty to możesz wiedzieć? – mruknął Ander, cofając się im z drogi. – Widzę po jego minie. – Tremaine obserwowała, jak Ilias wyszukuje kawałek miękkiej ziemi i zaczyna w niej kreślić. Przyjrzała się uważnie rysunkowi. Byłoby nam się o wiele trudniej porozumieć, gdyby nie to, że mamy podobne plany: odwrócić ich uwagę, a potem rzucać kamieniami, pomyślała. – Tutaj jesteśmy my, to są Gardier... ale co to jest? Ilias westchnął, potarł ze znużeniem czoło, jakby miał już dosyć odgrywania każdej swej wypowiedzi, a potem udał, że kopie, i wskazał za siebie, w stronę, z której przyszli. – To stworzenie w błocie – domyśliła się Florian, klepiąc energicznie Tremaine po ramieniu. – Chce, żebyśmy sprowokowali je do wyjścia na powierzchnię i zaatakowania Gardier. Caertah. Tego słowa użył, kiedy mówił o grendzie. – Potrzebna będzie przynęta. – Tremaine pokiwała głową. – Dobrze, ale nie ty. – Postukała się w pierś. – Ja. *** Ten pomysł nie spodobał się żadnemu z nich. Wycofali się na dół po rozwalonych schodach, żeby móc się swobodniej kłócić. Ilias był rozdarty pomiędzy chęcią dalszego podglądania Gardier a pragnieniem wyrażenia, za pomocą najrozmaitszych gestów i min, że jego zdaniem Tremaine zwariowała. – Tremaine, to nie ma sensu, nie możesz – stwierdził Ander stanowczo. – Jest ich sześciu, a wy musicie być gotowi, żeby ich zaatakować – odparła stłumionym głosem. Zwróciła się do Iliasa i dodała: – I nie sądź, że nie wiem, co myślisz, bo pewne postawy nie wymagają tłumaczenia. Oparł sobie ręce na biodrach i spojrzał na nią gniewnie, ale efekt psuła puszysta grzywka, która utworzyła mu się nad czołem, tam gdzie z włosów odpadło błoto. Spojrzenie Andera było o wiele skuteczniejsze. – Chyba chcesz zginąć – powiedział. Tremaine zacisnęła wargi. To było nie fair, zważywszy że tym razem wcale nie brała pod uwagę takiej ewentualności. Wolała jednak nie mówić tego na głos. – No dobrze, rozumiem, dlaczego żaden z nich nie może tego zrobić – wtrąciła cierpko Florian, ignorując Andera. – Ale dlaczego nie ja? – Bo często się potykasz – stwierdziła Tremaine. – Ty też! – Ale nie aż tyle. Zdołała ją przekonać, bo chyba rzeczywiście z trudem nadążała za resztą. Tremaine wcale nie szło lepiej, ale jak widać Florian tego nie zauważyła. – Nie wolno ci – powiedział Ander, rezygnując z przemówienia jej do rozsądku i wpadając w złość. – Nie dopuszczę do tego. – Jasne – odparła Tremaine kpiąco. Wiedziała, że Ander nie potrafi być przekonujący, gdy się rozzłości. – Tracimy czas. – Wstała i zaczęła wspinać się po zrujnowanych stopniach. Ander zaklął, zerwał się na nogi i zastąpił jej drogę. – Do diabła, Tremaine, nie zamierzasz chyba... Ilias wepchnął się między nich i zmusił Andera do cofnięcia się o krok. Ander z irytacją pchnął go w pierś, ale Ilias nawet nie drgnął. Rieńczyk był od niego wyższy o kilka cali, ale Ilias nagle jakby zaczął zajmować o wiele więcej miejsca w wąskim przejściu. Tremaine stała bez ruchu, zastanawiając się tępo, który z nich wygra, ale Florian podeszła do nich i wysyczała: – Przestańcie się bić! – Uderzyła Andera pięścią w ucho i wymierzyła cios Iliasowi. Ten jednak uchylił się, rzucając jej pełne wyrzutu spojrzenie. – Co ty sobie wyobrażasz, Florian? – Ander chwycił się za ucho, patrząc na nią z niedowierzaniem. Znalazłszy wreszcie rzecz, co do której mogą się zgodzić, wymienili z Iliasem oburzone spojrzenia. – To odruch – wyjaśniła Florian, wciąż jeszcze zirytowana. – Mam czterech młodszych braci. – Nie pora teraz na kłótnie. – Korzystając z okazji, Tremaine przepchnęła się między nimi i ruszyła na dół. – Zaczekaj. – Ander dogonił ją, ale pilnował się, żeby nie chwycić jej za ramię. Popatrzył czujnie w stronę Iliasa. – Porozmawiajmy. Hamując zniecierpliwienie, Tremaine pozwoliła mu odciągnąć się kawałek dalej. Ilias przyglądał się temu podejrzliwie, ale Florian powstrzymała go przed jakąkolwiek reakcją, kładąc mu dłoń na ramieniu. W półmroku trudno było dostrzec, jaki Ander ma wyraz twarzy. – Jesteś pewna, że wiesz co robisz? – zapytał. Tremaine westchnęła. – A ty? – Zdajesz sobie sprawę, o co mi chodzi. – Pokręcił głową. – Wiem, że Gerard jest o wszystkim poinformowany, więc nie mówiłem Averiemu o zakładzie dla psychicznie chorych, ale... Tremaine popatrzyła na niego z wyrzutem. Czemu właśnie teraz wywleka tę historię? – Nie jestem wariatką. – Wiem. Ale... – Ale... – Zawsze będzie jakieś „ale”, jeśli chodzi o moje zdrowie psychiczne. Musiała się bardzo postarać, żeby mówić spokojnie. – Chcesz znać prawdę? Zostałam wtedy porwana przez dawnego wroga mojego ojca i zamknięta w domu wariatów. Kiedy ojciec dowiedział się o tym, szczątki ludzi odpowiedzialnych za tę sprawę znalazły się w rzece. Prefektura nie potrafiła doliczyć się ilu ich było, bo znaleziono więcej lewych części ciała niż prawych... To taki nasz dowcip rodzinny. Jednak rzecz zakończyła się wzmianką w gazetach, że Tremaine Valiarde spędziła tydzień w wariatkowie, a o to właśnie chodziło tym ludziom, tyle tylko że nie spodziewali się, że oddadzą za to życie. To cała historia o Tremaine i zakładzie dla psychicznie chorych. Ander wbił w nią wzrok. Pokręcił głową, na poły zafascynowany, a na poły wstrząśnięty. – Jeżeli to prawda... Myślałem, że twój ojciec był... – Później ci opowiem, kim był. – Tremaine wzruszyła ramionami. Nie chciała o tym teraz mówić. – A poza tym, jeśli powiedziałam nieprawdę, to co z tego. Byłam wariatką. Ty byłeś playboyem i każdy znajomy uznałby, że uciekniesz przed wojną na drugi koniec świata, a nie zrobiłeś tego. Raczej ugrzązłeś w niej po same uszy. To czemu mnie nie pozwalasz? – No dobrze, niech ci będzie. – Ander odwrócił wzrok, kręcąc głową. – Twój nowy przyjaciel nie musi cię przede mną chronić. – Dlaczego nie przekonasz go o tym? – Machnęła na nich, żeby ruszali dalej, i sama skierowała się do szczeliny. Idący za nią Ander mruknął: – Kto ci pozwolił nam rozkazywać? Tremaine była przekonana, że to pytanie jest najzupełniej retoryczne. *** – Tak, znam drogę. Tak, wiem, co mam robić. No, idź już, idź, sio! – Tremaine i Ilias kulili się w mrocznym dolnym korytarzu, w pobliżu miejsca, gdzie błoto wciąż falowało w wyniku poruszeń tajemniczego stworzenia. Ander i Florian zajęli już swoje miejsca w zasadzce. Ilias zawahał się, przyjrzał jej uważnie, najwyraźniej zaniepokojony. Przyszło jej do głowy, że pewnie przypomniał sobie tę chwilę nad przepaścią, i poczuła, że się czerwieni. – Nic mi nie będzie – stwierdziła z naciskiem i znowu machnęła na niego, żeby już sobie szedł. Westchnął, uścisnął jej ramię, wstał i zniknął w cieniach podziemi. Tremaine odetchnęła i potarła twarz. Poza tym, że brzmiało to logicznie, to było także dla niej lepsze. A może po prostu zaczęła sądzić, że dzięki temu, że zaryzykuje życie, zacznie je sobie bardziej cenić? Potem się tym będę martwić, stwierdziła w duchu. Kiedy uznała, że Ilias miał wystarczająco dużo czasu, żeby dotrzeć na swoje miejsce, wstała i trzymając w ręku kamień, ostrożnie przeszła do miejsca gdzie poruszała się ziemia. To nie do wiary, że w końcu się zgodzili, pomyślała. Nawet Ander. Nie powinien był mnie usłuchać. Usiłowała przełknąć ślinę, ale miała zupełnie suche gardło. Przygotowała się do ucieczki i rzuciła kamień. Cokolwiek się tam kryło, wyskoczyło z ziemi z rykiem. Tremaine co sił w nogach pobiegła korytarzem. Pognała wąską alejką wyznaczoną przez dwa kamienne mury, którą wcześnie pokazał jej Ilias. Nie myślała wtedy, że sprowokowana przez nią istota zdoła się tam za nią wedrzeć; między wysokimi ścianami znajdował się odstęp zaledwie kilku stóp, a istota powinna być znacznie szersza. Obejrzała się za siebie. Wyobrażała sobie, że stwór będzie podobny do niedźwiedzia. Tymczasem to coś było wielkie i ciemne, ale nie wyglądało na to, że w ogóle ma jakąś głowę. Odwróciło się bokiem, żeby wcisnąć się za Tremaine w wąskie przejście, zarazem nad nią górując. Jego dolna część ryła w ziemi i żwirze, wzbijając wysoko tuman kurzu. Tremaine pobiegła szybciej. Przejście rozszerzyło się, wpadła między dwie kolumny, a potem na otwartą przestrzeń, wciąż rzucając za siebie pełne lęku spojrzenia. Uderzyła o coś, co zatoczyło się do tyłu i chwyciło ją za ramię. Podniosła wzrok i zobaczyła bladą, zaskoczoną twarz Gardier. Patrzył na stwora za jej plecami i oczy rozszerzyły mu się z przerażenia. Odepchnął ją od siebie i uniósł strzelbę. Tremaine upadła, kalecząc sobie łokieć o szorstki żwir. Widziała, jak inni Gardier znajdujący się na placu zrywają się na nogi, wydając okrzyki przerażenia. Gerard popatrzył na nią z niedowierzaniem i wykrzyknął jej imię. Odwróciła się i ujrzała, że ścigająca ją bestia góruje nad całym otoczeniem, a światło lamp wyłoniło z mroku coś, co wyglądało jak okrągłe, przypominające kałamarnice stworzenia, które fale wyrzucały na brzeg w Chaire. Od spodu miało setki niewielkich, białych szczeciniastych macek, tyle tylko że liczyło sobie co najmniej dziesięć stóp wysokości i prawie tyle samo szerokości, a w dolnej części ciała widniała paszcza, wyposażona w koncentryczne kręgi ostrych zębów. Gardier zdołał wystrzelić jeden raz, zanim stwór go zaatakował. Drugi, także uzbrojony, rzucił się na drugą stronę obozu, zatrzymując się, by oddać strzał do potwora. Inny mężczyzna wyciągnął rewolwer i wypalił, ale istota skierowała się szybko ku niemu, znowu się prostując. Tremaine przypomniała sobie resztę ich planu, zerwała się na nogi i pobiegła do najbliższej latarni. Ktoś krzyknął, kiedy zepchnęła ją ze kamienia, na którym stała. Latarnia rozbiła się i połowa obozu pogrążyła się w mroku. Tremaine odwróciła się i zobaczyła, że Ilias wyskakuje zza skał i podbiega do jednego z Gardier. Dziewczyna popędziła do następnego źródła światła. Któryś z mężczyzn chwycił ją za ramię, ale Ander go zatrzymał. Tremaine wyrwała się i zobaczyła, że Florian tłucze latarnię. Zauważyła, że dowódca Gardier unosi pistolet, coś krzycząc, ale Gerard uderzył go barkiem i pozbawił równowagi, zanim ten zdołał wystrzelić. Inny Gardier uderzył Gerarda w głowę, nim Ilias go dosięgnął i chwycił w pasie. Przewrócili się na skałę, gdzie stała ostatnia latarnia, która spadła na ziemię i zgasła. W nagłych ciemnościach Tremaine zatrzymała się, zbita z tropu. Wtedy usłyszała, że Gerard krzyczy coś ostrzegawczo. Tremaine ruszyła w stronę, skąd dobiegł jego głos, ale kiedy jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zobaczyła, że Gerard pada jak martwy na kamienną posadzkę. Dowódca Gardier znajdował się o kilka kroków od niego, ale nie usłyszała wystrzału. Cholera, to czarnoksiężnik, pomyślała w panice. Rozejrzała się dookoła, mając nadzieje, że to strzelał ktoś inny. Jeśli dowódca Gardier jest rzeczywiście czarnoksiężnikiem, to już są martwi. Dowódca odwrócił się do niej. W ciemnościach dostrzegła, że unosi rękę w rytualnym geście. Wtedy Ilias skoczył na niego od tyłu, chwycił go za szyję i poderżnął mu gardło. Tremaine odwróciła wzrok, gdy ciemną strugą buchnęła krew, i zobaczyła na ziemi dwie miotające się postacie: to Ander wciąż walczył ze swoim Gardier. Florian stała nad nimi z kamieniem w ręku, czekając na sprzyjającą okoliczność. Ander nagle przetoczył się tak, że napastnik znalazł się na wierzchu, a wtedy Florian uderzyła. Gardier opadł bezwładnie, a Tremaine zaklęła z ulgą. Rozejrzała się w poszukiwaniu ryjącego stworzenia, zdawszy sobie sprawę, że nie słyszy go od pewnego czasu, ale w panującym tu mroku nie mogła stwierdzić, czy nie kryje się gdzieś w ciemnościach. – Nie ruszać się! Tremaine zatrzymała się automatycznie, wbijając wzrok w dwóch Gardier, którzy wyłonili się znienacka zza skał, nie dalej jak sześć kroków przed nią. Jaskrawe światło latarki jednego z nich oślepiło ją tak, że na chwilę zamknęła oczy. Nie odważyła się nawet próbować dostrzec pozostałych: Ander i Florian znajdowali się za daleko, żeby cokolwiek zrobić, a za chwilę Gardier oświetlą Iliasa, przykucniętego nad zakrwawionym trupem dowódcy. Pistolet pierwszego z nich właśnie kierował się w stronę Tremaine, która zdała sobie sprawę, że nie powinna była się zatrzymywać. Należało iść dalej, a wtedy mogłaby rzucić się na któregoś z nich, umożliwiając tym samym Iliasowi atak albo dając Anderowi czas na odnalezienie którejś z leżących na ziemi strzelb. Jeśli ten człowiek zastrzeli ją teraz, upadnie tam gdzie stoi, nie przynosząc tym żadnego pożytku. – Ręce do góry! – warknął, rzucając nerwowe spojrzenia to na nią, to na mrok za jej plecami. – Już! – Zarejestrowała dziwaczną intonację urządzenia tłumaczącego i zauważyła, że mężczyzna przykłada rękę do piersi. Sparaliżowana niezdolnością do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, Tremaine zauważyła, że coś porusza się w ciemności za nim, i zdała sobie sprawę, że ktoś próbuje podkraść się od tyłu do dwóch Gardier. Musiał to być Ander albo Ilias, chociaż mogłaby przysiąc, że obaj z nich znajdowali się za nią i nie byli w stanie przedostać się na tyły przybyszów. Którykolwiek z nich to był, nie mógł zrobić nic, dopóki Tremaine znajdowała się na linii ognia. – Zgubiliśmy się tutaj, nasz statek zatonął – powiedziała Tremaine, myśląc: Szybko, zanim cokolwiek z tego zrozumieją. Uniosła ręce, ruszając przed siebie. – Musicie nam pomóc – powiedziała drżącym, nabrzmiałym histerią głosem. – Zginiemy tutaj! – Staraj się sprawiać wrażenie żałosnej pokraki, a nie wariatki, upomniała samą siebie. Wariaci bywają niebezpieczni. Jeśli zastrzeli ją teraz, to też dobrze, ale warto byłoby podejść jeszcze bliżej. W świetle latarki przekonała się, że Gardier jest młody, a jego okrągła twarz pod ciasną czapką jest pozbawiona jakichkolwiek cech, które pozwoliłyby określić jego charakter. Wyglądał na zaskoczonego, czujnego i zmieszanego. Mężczyzna stojący za nim trzymał parę okularów eterowych, a jego pistolet tkwił w kaburze. Mrużył oczy, wpatrując się w ciemności za jej plecami, równocześnie usiłując schować okulary do futerału, na wypadek gdyby musiał sięgnąć po broń. Ten, który stał bliżej, próbował coś powiedzieć, ale ona nie dała mu dojść do słowa. Równie dobrze mogłaby recytować alfabet. Załamała ręce, a potem złapała się za głowę, drżąc cała. Nie przyszło jej to z trudnością. Zrobiła kolejny krok, on podniósł broń, coś krzycząc, a wtedy Tremaine udała, że się potyka, i upadła na niego. Usiłował ją złapać i zdziwił się nie mniej niż ona sama, gdy chwyciła rewolwer i skierowała go ku ziemi. Padł strzał, który ją ogłuszył tak bardzo, że nie zauważyła, jak mężczyzna zamierzył się i uderzył ją w szczękę. Przez chwilę leżała bez ruchu w błocie, mrugając, oszołomiona, aż wreszcie zdała sobie sprawę, że nie jest ranna. Przetoczyła się na bok. Ciągle huczało jej w uszach. Latarka upadła na ziemię, a jej światło ukazywało ciała obu Gardier spoczywające opodal. Nad nimi stała jakaś ciemna postać. Tremaine usiadła z wysiłkiem, a potem zobaczyła, że ów człowiek ma na sobie brudne, spłowiałe ubranie i plamy błota na twarzy i ramionach. Posiadał także masywny miecz o grubej i szerokiej głowni i zakrzywionej rękojeści. W chwilę później Ilias rzucił się na niego z takim impetem, że musiał się cofnąć o krok. Tremaine patrzyła na to ze zdumieniem, ale w końcu zrozumiała, że jest to burzliwe powitanie, a nie atak – na szczęście dla Iliasa, bo był o głowę niższy od przybysza. Obserwując, jak ściskają się i walą po plecach, Tremaine domyśliła się, że to jest ów zaginiony przyjaciel, poszukiwania którego Ilias przerwał, żeby im pomagać. Nareszcie nie muszę mieć z tego powodu wyrzutów sumienia, pomyślała z ulgą. Ilias najwyraźniej relacjonował swemu przyjacielowi ostatnie wydarzenia, bardzo szczegółowo i używając przy tym bogatej gestykulacji. Tremaine odetchnęła i zdała sobie sprawę, że drży. Udało się. Trudno jej było w to uwierzyć. No i bolała ją szczęka. Dlaczego zawsze muszą uderzać mnie w twarz? Potem Ilias pomógł jej wstać i delikatnie obejrzał jej żuchwę. – Tremaine! – zawołała ostro Florian. – Tak? – odpowiedziała niepewnie, bo jeszcze trochę kręciło się jej w głowie. Przyjaciel Iliasa pojawił się obok nich i lekko dotknął jej ramienia. Podniosła na niego wzrok, a on się uśmiechnął. Zdała sobie sprawę, że cały czas wyobrażała sobie, że ziomkowie Iliasa będą tego samego wzrostu, co on. Tymczasem ten człowiek przewyższał go znacznie wzrostem i wyglądał groźniej. W kiepskim oświetleniu trudno było zauważyć wiele szczegółów, ale miał też ciemniejsze, mniej potargane włosy, splecione w kilka warkoczy. Upewniwszy się najwyraźniej, że rana nie jest śmiertelna, Ilias poufale szturchnął swego przyjaciela w pierś, mówiąc: – Giliead. – Dzień dobry – wydusiła z siebie Tremaine. Był wyższy nawet od Gerarda. Gerard! Tremaine odsunęła się od nich i podeszła do miejsca, gdzie niewyraźnie majaczyła sylwetka Florian. Rozbłysło światło, gdyż Ander zdołał zapalić ich pochodnię, i wtedy ujrzała, że Gerard wciąż leży na ziemi, a Florian rozwiązuje mu ręce. Ander przyjrzał się Gilieadowi i zapytał: – Nie chciałbym sprawiać wrażenia niewdzięcznika, ale kto to, u diabła, jest? Jeszcze jeden z twoich przyjaciół? – Właśnie, poukrywałam ich sobie tutaj po różnych zakamarkach. – Tremaine przykucnęła obok Florian, za bardzo niepokojąc się o Gerarda, żeby móc udzielać jakichś dalszych wyjaśnień. Razem zdołały przekręcić go na plecy. – Co mu jest? – spytała, zbyt zdenerwowana, żeby to samej sprawdzić. Wolała nie szukać pulsu, jeśli go miała nie wyczuć: lepiej, jeżeli zawiadomi ją o tym ktoś inny. Ander zaklinował pochodnię między dwoma głazami i wtedy przekonała się, że nie wygląda na to, żeby Gerard był ranny. Miał tylko rozcięcie na czole, które zrobił sobie jeszcze na statku. – Żyje, bo oddycha. Rzucili na niego jakieś zaklęcie – powiedziała Florian, rzucając jej pełne niepokoju spojrzenie. Ona też drżała, ale nie zwracała na to uwagi. – Ci, co ocaleli z ataku na Duncanny, mówili, że coś podobnego stało się z tamtejszymi czarnoksiężnikami. – Ilias i jego przyjaciel podeszli do nich. Oczy Florian rozszerzyły się, gdy dziewczyna z bliska przyjrzała się Gilieadowi. Schował swój miecz do pochwy, która zwisała mu z pleców, ale wciąż wyglądał przerażająco. – Zgadza się, porażono ich zaklęciami, które sprawiają, że traci się przytomność – włączył się Ander i dodał z irytacją: – Wypadałoby mnie ostrzec. – Co? – Tremaine podniosła wzrok i zdała sobie sprawę, że chodzi mu o Gilieada. – Wiedziałyśmy, że Ilias kogoś szuka. Ale naprawdę nie było czasu, żeby o tym porozmawiać. Ilias przyklęknął obok Tremaine i powiedział coś naglącym tonem, wskazując na martwych Gardier. Kiwnęła głową, odgarniając w roztargnieniu włosy z twarzy i próbując zmusić mózg do pracy. Na szczęście, ryjący w ziemi potwór gdzieś się oddalił, zostawiając za sobą szeroki ślad ciemnej krwi albo śluzu i trzy zmaltretowane ciała Gardier. Proponuję, żeby teraz ktoś inny zaczął podejmować decyzje, pomyślała, ale podniosła się na nogi i powiedziała: – Tak, zrobiliśmy masę hałasu, zaraz ich tu będzie więcej. Musimy stąd znikać. Ander po raz ostatni rzucił niepewne spojrzenie na Gerarda, kiwnął krótko głową i odwrócił się w stronę skał. – Zabiorę nasze rzeczy. Tremaine podeszła do martwego dowódcy. Małe radio zatrzeszczało nagle i wyszczekało jakieś polecenie w języku Gardier. Było inne niż aparaty, które widziała dotychczas, o pokrętłach dziwacznego kształtu i niezrozumiałych symbolach wydrukowanych na szarej obudowie. Zrzuciła je ze skały, tak że roztrzaskało się z miłym dla jej ucha zgrzytem. Znalazła kulę, która odtoczyła się do zagłębienia w ziemi. Kiedy się do niej zbliżyła, urządzenie wydało z siebie cichy trzask. Tremaine otarła je z kurzu i powiedziała: – Tak, ja też się cieszę, że cię widzę. Podniosła wzrok i stwierdziła, że Ilias przygląda się jej, unosząc brew. Pomyślała, że może powinna spróbować wyjaśnić mu na migi, do czego służy kula, ale przecież nie potrafiłaby tego zrobić, nawet używając słów, więc dała sobie spokój. – To nasza – powiedziała, poklepując kulę, a potem swoją klatkę piersiową. – Gardier ją nam ukradli. Kiwnął głową na znak, że rozumie. Tremaine przyjrzała się dowódcy i stwierdziła, że to jest ten sam człowiek, który ich schwytał za pierwszym razem. Miał oparzenia na szyi. Cóż, powinieneś był zostać w bazie z razem Gerwasem. Medalion zawierający urządzenie tłumaczące leżał na jego zbroczonej krwią piersi. Podniosła go ostrożnie, a potem szarpnęła, rozrywając łańcuch. Mężczyzna miał też trzy dziwne urządzenia przymocowane do pasa, intrygujące metalowe pudełeczka wyposażone w języczki spustowe. Jedno z nich trzymał w dłoni. Pochyliła się, zastanawiając się, czy nie powinna i ich zabrać. Gdy kula znalazła się bliżej, jej trybiki zaczęły wirować, a samo urządzenie zaklekotało z wyraźnym niepokojem. Tremaine przełożyła sobie kulę pod pachę, wyjęła pudełko z martwej ręki i odpięła trzy pozostałe od pasa, a potem wepchnęła je sobie do kieszeni. Rzeczy Gerarda: jego notes, okulary eterowe i zwykłe, scyzoryk oraz jej kompas leżały na skale, na której stało radio. Tremaine zgarnęła je pośpiesznie. Florian podeszła do niej, podała jej temblak i pomogła umieścić w nim kulę. – Masz jego tłumacza? – spytała. Tremaine poprawiła sobie kulę i odnalazła w kieszeni medalion tłumaczący. Wytarła go o płaszcz z krwi i podała Florian. – Czy uda się nam go uruchomić? – zastanawiała się dziewczyna. Trzymając go w ręku, zwróciła się do Iliasa, który przyglądał się jej z ironicznym uśmieszkiem: – Rozumiesz mnie teraz? Uniósł brew i rzucił Gilieadowi spojrzenie, które wyraźnie mówiło: „Czasami zachowują się dziwnie, ale nie mam pojęcia dlaczego”. Florian skrzywiła się, uważnie oglądając okrągły medalion. – Chyba nie. Może on działa tylko w rieńskim. Albo może trzeba go w jakiś sposób uruchomić... – Postukała medalionem o skałę. – Nie sądzę, żeby to miało poskutkować – powiedziała w roztargnieniu Tremaine. Sięgnęła po jedną z latarni Gardier, ale zagrzechotało w niej stłuczone szkło. Była bezużyteczna. – Gardier znajdą kulę za pomocą tych swoich okularów... Florian podniosła wzrok. – Jeśli trafi się nam okazja, możemy ją włożyć do wody. To zablokuje wibracje w eterze. Ander zszedł ze skał, niosąc ich chlebak przerzucony przez ramię. Zatrzymał się, żeby podnieść jedną ze strzelb, a potem odwrócił się i prawie wpadł na Gilieada. Potężny mężczyzna stał z rękoma na biodrach, a wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. Ander spojrzał na niego gniewnie, a potem spróbował ominąć. Giliead przesunął się lekko, blokując mu przejście. Ander cofnął się. – Czy ktoś wie, czego on może chcieć? – zapytał, przyglądając się mu uważnie. Ilias podszedł do Tremaine i popatrzył na tamtych dwóch z namysłem, ale bez wrogości. Tremaine rzuciła mu pytające spojrzenie. Rozejrzał się, znalazł jeden z leżących pistoletów, szturchnął go butem, a potem skierował na nią wzrok i powiedział wyraźnie: – Nie. – Tremaine? – zapytał z napięciem Ander. – Zostaw strzelbę. On nie chce, żebyś ją zabierał ze sobą – wyjaśniła. Ander zaklął z irytacją, obserwując wielkiego mężczyznę, który stał mu w przejściu. – Nie potrafiłabyś go przekonać, że może się okazać przydatna? Tremaine znów spojrzała na Iliasa. On zaś popatrzył na nią. – Nie wygląda na to, że można z nimi na ten temat dyskutować – powiedziała do Andera. Westchnęła, krzywiąc się, bo zabolała ją szczęka. – Operujemy mniej więcej sześcioma słowami, Ander, więc chyba trudno mi będzie cokolwiek wyjaśnić. Pośród otaczających ich skał rozległ się głośny huk. Wszyscy drgnęli nerwowo. – Ktoś strzelał – szepnęła Florian. – I to blisko nas. – Giliead i Ilias wymienili zaniepokojone spojrzenia, ale Giliead się nie ruszył. – Nie mamy czasu, Ander, zostaw tę przeklętą strzelbę – powiedziała z naciskiem Tremaine. Ander zaklął znowu i rzucił broń. Giliead odsunął się mu z drogi. – Bardzo dobrze. – Tremaine przyjrzała się Gerardowi. Wciąż był nieprzytomny. Ander i Florian nie powiedzieli, jak długo trwały poprzednie przypadki katatonii u czarnoksiężników, a ona wolała ich teraz o to nie pytać. Kucnęła i chwyciła dłoń Gerarda. – Niech ktoś mi pomoże... – Giliead ujął ją za ramiona i odsunął łagodnie, a potem pociągnął Gerarda za rękę i zarzucił go sobie na plecy. – No, nieważne. *** Giliead niósł nieprzytomnego czarnoksiężnika, a Ilias wziął od niego miecz. – Szkoda, że nie znalazłem mojego. Był całkiem niezły – powiedział z żalem. Dotarli do końca zrujnowanego miasta i znaleźli korytarz, który skręcał ostro do góry, w stronę prowadzącego na powierzchnię szybu. Po ścianach ciekła woda, a pochodnia rzucała krwawe refleksy na oślizgłe skały. Były tu prymitywne schody – to ułatwiało wspinaczkę, ale pomoże także tym, którzy ich ścigają. – Zajmowałem się szukaniem twoich zwłok – odparł Giliead ostro, a Florian spojrzała na niego zaniepokojona. Giliead zdążył już opowiedzieć Iliasowi, że wszedł za nim do rzeki podczas pożaru wielkiego wieloryba, ale woda porwała go w dół i wyrzuciła na brzeg w dolnej jaskini. Musiał mozolnie wracać górnymi korytarzami, żeby dostać się do jaskini portowej i przeszukać dolne miasto, aż w końcu natrafił na znaki, które zostawiał Ilias. Przypominało to aż za bardzo przeżycia, jakie spotkały Gilieada podczas ich poprzedniego tutaj pobytu, kiedy Ilias dostał się w ręce Ixiona. Ilias wiedział, ile musiały kosztować przyjaciela te poszukiwania, ale teraz nie było czasu, żeby się nad tym roztkliwiać. Mężczyzna imieniem Ander szedł między nimi, niosąc pochodnię. On i Tremaine wciąż wygłaszali uwagi – co wyglądało jak kłótnia, a Ilias przypuszczał, że chodzi o broń czarnoksiężników. To dziwne, bo większość ludzi wolała trzymać się z dala od wszystkiego, co miało jakiś związek z klątwami. Czarownicy potrafili nakładać je na przedmioty tak, że każdy kto ich dotknął chorował i umierał, a zaklęta broń była jeszcze bardziej niebezpieczna. Przestał się w końcu nad tym zastanawiać: może pochodzą z tak daleka, że nie znają czarowników; to wyjaśniałoby także ich dziwne ubrania i sprzęt. Wspinając się po osypisku, Ilias usłyszał krzyk, który rozległ się echem po całej jaskini. Zatrzymał się na samej górze i odebrał od Andera pochodnię, gdy ten znalazł się wraz z Florian obok niego. – Słyszałeś? – zapytał Gilieada. Dziewczyny były bardzo miłe, ale jeszcze przyjemniej było porozumiewać się bez pomocy gestów i min. – Znaleźli nasz ślad – odparł ponuro Giliead. Podparł Tremaine, a potem wspiął się sam. Ilias uśmiechnął się szeroko. Poza obecnością grend i ryjonów istniała jeszcze jedna przyczyna, dla której szyb wiodący na powierzchnię był niebezpieczny. – Czeka ich niespodzianka. Po kilku chwilach dalszej wspinaczki w górę korytarza dotarli do miejsca, które zapamiętał Ilias. Wielka, kamienna rura, na tyle szeroka, że mogło nią pełznąć obok siebie dwóch mężczyzn wystawała pod kątem ze ściany, prosto na prymitywne schody. Ciekł z niej jakiś śluz i porastały ją dziwaczne białe pnącza. Jej spust zamykała ciężka, żelazna pokrywa, a na górze znajdowała się dźwignia, za pomocą której się ją otwierało. Ilias znalazł miejsca na śliskiej skale, gdzie mógł się czegoś uchwycić, i podciągnął się na górę, mówiąc przez ramię: – Idźcie, idźcie, ja się tym zajmę. Giliead zdołał skłonić dziewczyny, żeby poszły dalej, ale Ander wepchnął Tremaine pochodnię w ręce i wspiął się na skałę. Upewniwszy się, że wszyscy znaleźli się wyżej, Ilias chwycił dźwignię i spróbował ją ruszyć. Zaskrzypiała i ledwo co drgnęła. Zaklął, zaparł się stopami o omszałe kamienie i pociągnął ze wszystkich sił. Ander sięgnął, żeby mu pomóc, więc Ilias zrobił mu miejsce, tak że on ciągnął, a Ander popychał. Ixion używał tego prastarego rurociągu do okresowego zatapiania ryjonów, kiedy te stawały się zbyt liczne. Zawór, który zamykał dopływ wody, nie był otwierany od czasu, gdy w zeszłym roku Ixion użył go, by uwięzić Iliasa w jaskini; jeśli jakaś część mechanizmu przerdzewiała, to wszystko przepadło. Dźwignia stopniowo zaczęła się przesuwać, skrzypiąc i zgrzytając, a z wylotu rury pociekł ohydnie cuchnący płyn. Wtedy w korytarzu poniżej zalśniło białe, magiczne światło, a Ander krzyknął ostrzegawczo. Szarpiąc ze wszystkich sił, Ilias rzucił okiem na dół i zdołał dostrzec jakieś brązowe postacie, a także jedną białą twarz. Zamarł na chwilę, i to mogło stać się ich zgubą, ale Ander wciąż pchał dźwignię od dołu i nagle urządzenie poddało się, a z rury chlusnęły strugi śmierdzącej wody, które wypadły na korytarz z siłą lawiny. Głośny huk magicznej broni odbił się od ścian, a odłupki kamienia poleciały im na głowy. Ilias drgnął, a Ander chwycił go za ramię i obaj zeskoczyli z rury. Woda spływająca w dół korytarza zatrzymała czarnoksiężników, ale nie będzie to trwało w nieskończoność. Ander powiedział coś z ulgą i ruszył w górę korytarza, podążając za migoczącym blaskiem pochodni, tam gdzie czekała na nich reszta grupy. Ilias zatrzymał się na chwilę, żeby się opanować. To tylko kaprys wyobraźni, pomyślał. To nie mógł być on. Gil odciął draniowi głowę, a żaden czarnoksiężnik nie wraca po czymś takim. – Ilias! – zawołał z góry Giliead. Ledwo go było słychać pośród ryku wody. – Co się stało? – Nic – odpowiedział szybko, wspinając się ku niemu. – Potem ci powiem. @@11 Tremaine bolała szczęka i była już tak zmęczona, że potykała się prawie co krok. Szła za Iliasem, za nią podążali Florian, Ander, a na samym końcu, jako tylna straż, Giliead, niosący wciąż nieprzytomnego Gerarda. Od czasu do czasu Ilias wymieniał ze swoim przyjacielem komentarze lub pytania, ale Tremaine, Florian i Ander z trudnością dotrzymywali im kroku i byli zbyt utrudzeni, żeby cokolwiek mówić. Tremaine z wysiłkiem pokonała głaz, który przegradzał ścieżkę, i podniosła wzrok, żeby się przekonać, że znaleźli się w ślepym zaułku. Ujrzała przed sobą sporą komnatę, co mimo wszystko sprawiło jej pewną przyjemność, gdyż ostatnio przeciskali się przez bardzo wąski korytarz. Ściany wznosiły się na wysokość dwudziestu stóp, a nad nimi znajdowała się otwarta przestrzeń. Przeżyła wstrząs, ujrzawszy łagodne, szare światło dnia wpadające przez obramowanie z ciemnych liści i pnączy otaczających wylot szybu. Znowu jest dzień, pomyślała, nie mając pojęcia, jak długo przebywali na dole. – Co za ulga – stwierdziła Florian, zatrzymując się raptownie. – Jak dotąd nie miałem pojęcia, że nienawidzę zamkniętych przestrzeni – dodał Ander. Poprawił sobie na ramieniu chlebak i rozejrzał się dookoła. – Czy wiemy, dokąd mamy iść? – Jak najdalej stąd – zaproponowała Tremaine. W tej chwili było jej wszystko jedno. Ilias i Giliead odbyli krótką dyskusję, w której, jak się wydawało, reprezentowali sprzeczne poglądy. Wygrał Ilias, który zaczął się wspinać na górę, wykorzystując grube pnącza i załamania w skalnej ścianie, podczas gdy Giliead przyglądał mu się z niezadowoleniem. Ander uchwycił się grubej łodygi, żeby iść w jego ślady, ale Giliead gestem nakazał mu zostać na miejscu. Przyzwyczajony do metod, jakie stosowali dotychczas, ilekroć docierali do jakiegoś punktu zwrotnego, wolał poczekać, aż Ilias przeprowadzi zwiad. Florian złapała Andera za rękaw i wyjaśniła pośpiesznie: – Zaczekaj, chcą się upewnić, że tam nic nie ma. Ilias zniknął na górze, ale zaraz pojawił się znowu, żeby ich zawołać do siebie. Mamrocząc coś pod nosem, Giliead rozpoczął wspinaczkę, wciąż z Gerardem na plecach. Wszyscy dostali się na górę, nie ponosząc większych uszkodzeń, i wypełzli na płaską powierzchnię, ocienioną skalną ścianą o wysokości około pięćdziesięciu stóp. Karłowate drzewa i gęsta, czarnozielona roślinność przywierały uporczywie do okolicznych skał. Niebo było ciężkie od szarych chmur, a pośród gałęzi kłębiła się mgła. Tremaine przez chwilę siedziała na ziemi, ocierając rękawem pot z czoła. Z wysiłku bolały ją ręce. Miała nadzieję, że nie będzie trzeba jeszcze daleko iść; zdawała sobie sprawę, że wkrótce osiągnie kres swojej wytrzymałości. Florian nie wyglądała lepiej, a nawet Ander sprawiał wrażenie wykończonego; odniósł wiele obrażeń, a długi marsz podziemnymi korytarzami także i na nim pozostawił ślady. W pobliżu znajdował się kanał podobny do tego, który widzieli, wchodząc do tych jaskiń. Nad jego drugim brzegiem wznosił się wysoki mur z czarnych, podługowatych kamieni. Za nim rosły poskręcane przez wiatr drzewa dławione licznymi pnączami. Tremaine podniosła się i stwierdziła, że paskudna woń pnączy, po których się wspinali, przesiąknęła jej skórę i ubranie. Jęknęła z obrzydzeniem, wycierając dłonie o zabłocony żakiet. Ander uczynił to samo. – Na tej wyspie wszystko paskudnie śmierdzi. Nie mogli sobie pozwolić na dłuższy odpoczynek. Gardier zostali na jakiś czas zatrzymani przez wodę, ale Ilias dawał do zrozumienia, że nie będzie ona płynęła w nieskończoność. Kiedy ruszyli za nim ku brzegowi kanału, Tremaine cofnęła się za Gilieada, żeby zobaczyć, w jakim stanie jest Gerard. Giliead zatrzymał się, żeby mogła mu się dokładniej przyjrzeć. Florian podeszła do nich, pytając: – Czy jest mu trochę lepiej? Widzisz coś? Tremaine odgarnęła Gerardowi włosy z twarzy i ostrożnie uniosła powiekę. Wciąż był nieprzytomny. – Nie – odparła, a potem dodała pośpiesznie: – To znaczy „nie mogę nic powiedzieć”. – Poklepała Gilieada po plecach. – Dzięki, możemy już iść. Spojrzał na nią przez ramię, a potem ruszył. Tremaine zdążyła zauważyć, że jest mniej komunikatywny niż Ilias, chociaż miała poczucie, że dotyczy to raczej obcych niż jego przyjaciela. Ilias okazywał więcej ożywienia, więcej gestykulował i łatwiej jej było zrozumieć co chce powiedzieć. W szarym świetle dnia przekonała się, że Giliead jest nie tylko wyższy i potężniejszy, ale też że jego skóra pod opalenizną ma odcień oliwkowy, chociaż mogła to być tylko warstewka brudu. Jedyne fizyczne podobieństwo pomiędzy dwoma mężczyznami polegało na tym, że w ich oczach malowała się życzliwość. Poza tym, podobnie jak ubranie Iliasa, strój Gilieada został wykonany z obecnie ubłoconej tkaniny i skór, a resztki koszuli świadczyły, iż miała ona niegdyś kolor ciemnozielony. W uszach również miał kolczyki, ale nie posiadał srebrnego znaku na twarzy. Zmarszczyła brwi, zauważając, że na ramieniu ma czerwone ślady, a poszarpany rękaw skórzanego kaftana sprawiał wrażenie zwęglonego. To i kawałek duraluminium, które znalazła w ranie Iliasa sugerowały, że musieli znajdować się w pobliżu podczas eksplozji w hangarze Gardier. Pokręciła głową, notując w pamięci, że powinna dowiedzieć się później, co sądzą o tym Florian i Ander. Ilias wybrał trasę wzdłuż brzegu kanału. Jego powierzchnię pokrywał gruby kożuch roślin, cuchnących jeszcze gorzej niż pnącza. Po kilku jardach po obu stronach wyrosły przed nimi skalne ściany, porośnięte mchem oraz małymi roślinkami, wegetującymi z uporem w każdym załomie, i musieli z trudem torować sobie drogę u podnóża jednej ze ścian. Trzymając się skały dla lepszego zachowania równowagi, Tremaine popatrzyła na burozielony kożuch na wodzie i skrzywiła się. – Może powinnam tu wskoczyć i skończyć z tym wszystkim raz na zawsze. – Nie bądź taką pesymistką – odezwał się idący za nią Ander. – Jak dotąd byłaś po prostu wspaniała. Tremaine spojrzała na niego z bladym uśmiechem, zakłopotana pochwałą – ale głównie jednak dlatego, że nie była ona szczególnie szczera, a poza tym Ander wygłosił ją chyba tylko po to, żeby ją uspokoić. – Szkoda, że nie zdołaliśmy zdobyć więcej informacji – dodał z żalem. – Może jeszcze nie wszystko przepadło – wtrąciła się Florian. Skinęła głową w stronę Iliasa i Gilieada. – Jeśli baza Gardier istnieje tu od jakiegoś czasu, to ich współplemieńcy powinni coś o niej wiedzieć. – Musielibyśmy najpierw nauczyć się ich języka, zanim zdołamy cokolwiek od nich wydobyć. Wolałbym zrobić to jakoś szybciej – stwierdził Ander. Bo nie mamy pojęcia, ile jeszcze zostało czasu naszej ojczyźnie, dokończyła w myśli Tremaine. Westchnęła. Udało się im uciec, ale poza tym jak na razie niewiele osiągnęli w przygotowaniach do ataku. Nagle przyszło jej coś do głowy. – Jeżeli ten Gardier był czarnoksiężnikiem, to dlaczego nic nie zrobił ze swoimi oparzeniami? – To rzeczywiście dziwne – przyznała Florian, marszcząc brwi. – O czym mówicie? – zapytał Ander. – O dowódcy patrolu, tym który rzucił zaklęcie na Gerarda – wyjaśniła Tremaine, odwracając się w jego stronę. – Miał świeże oparzenia na twarzy. Dlaczego ich nie uleczył? Ander zapatrzył się przed siebie z marsem na czole. – Dobre pytanie – powiedział w końcu. *** Ilias podpełzł na skarpę i przekradł się nad korzeniami pokręconego, martwego drzewa. Ciężkie chmury zwisały nisko nad ziemią, a nad bezkresną wodą unosiła się mgła, gęstniejąca w pobliżu skalnych cypli. Powinno to im pomóc oddalić się stąd niepostrzeżenie. O ile „Szybki” wciąż gdzieś tutaj jest. Ilias odczuł tak wielką ulgę, przekonawszy się, że Giliead żyje, iż nie potrafił zamartwiać się czymkolwiek innym. Jeśli Halian odpłynął zgodnie z planem, to po prostu będą ukrywać się tu jeszcze przez kilka dni, podczas których zbudują łódź i nią przedostaną się na stały ląd. Ilias doczołgał się do skraju stromego cypla i ostrożnie podparł się na rękach, żeby wyjrzeć przez kępy trawy rosnące na krawędzi. W dole zwieszały się festony mgły. Fale chlupotały o stosy czarnych głazów chroniących zatoczkę, a niedaleko brzegu stał na kotwicy „Szybki”. Ilias odetchnął z ulgą. „Szybki” nie był największym statkiem, jaki opuścił port w Cineth, ale w tej chwili wydał się Iliasowi najpiękniejszy. Miał wysoką rufę, skośne ożaglowanie, a na jego dziobie wymalowano stylizowane oko, żeby zawsze mógł odnaleźć drogę do domu. Fioletowe żagle zwinięto, a na pokładzie nie dało się zauważyć żadnego ruchu. Ilias wstał, sięgnął po kamień i rzucił nim w stronę okrętu. Pocisk odbił się od dachu niedużej kabiny rufowej. Przez ułamek sekundy na statku panowała cisza, a potem zza baryłek z wodą wyskoczył Arites, niczym spłoszona przepiórka. W ręku miał łuk. Ilias pokiwał do niego dłonią, a wtedy Arites powoli opuścił broń i odpowiedział mu, szaleńczo machając rękoma. Halian i reszta załogi wyłonili się ze swych ukryć na pokładzie. Ilias zasygnalizował im, żeby spuścili szalupę, poczekał, aż Halian odpowie, że zrozumiał, a potem zszedł ze skarpy do miejsca, gdzie czekała reszta ich grupki. Kulili się pośród głazów u podstawy wzniesienia w pobliżu krawędzi kanału. Wszyscy jego nowi znajomi zerwali się z przerażeniem, kiedy Ilias zsuwał się przez krzaki. Giliead, który potrafił rozpoznać jego kroki, spojrzał nań pytająco. – Halian wysyła szalupę – poinformował go Ilias. – Świetnie. – Giliead z ulgą pokiwał głową. – Zabierajmy się stąd. Kiedy Giliead wstał, Ilias zajrzał Tremaine przez ramię, żeby popatrzeć na wciąż nieprzytomnego mężczyznę. – Oddycha równo, a to już coś. Może w końcu ta klątwa wygaśnie samoistnie. – Może. – Giliead przyjrzał się z troską leżącemu. – Nigdy dotąd nie spotkałem się z klątwą usypiającą. – Oparł ręce na biodrach, rozglądając się dookoła, jakby się zastanawiał, którędy najlepiej poprowadzić ich grupkę. Ilias postukał Tremaine w ramię i wskazał rozpadlinę skalną, która prowadziła w dół ku plaży. Dziewczyna zamrugała i podniosła na niego wzrok, tak zmęczona, że z trudem patrzyła na oczy. – To niedaleko – powiedział ze współczuciem, pomagając jej wstać. Wędrówka wzdłuż kanału nie okazała się łatwa; wszyscy poza Gilieadem wpadli do niego co najmniej raz. Ilias obserwował twarz Tremaine, gdy wychodzili zza skał, i z zadowoleniem przekonał się, że dziewczyna ożywiła się na widok statku. Dookoła malowanego kadłuba „Szybkiego” kłębiła się mgła, a Arites i Elanin właśnie opuszczali szalupę. Halian opierał się o reling, a Ilias pomachał do niego ręką. Wszyscy podróżnicy podziwiali „Szybkiego”. Elanin przeskoczył przez burtę i wszedł do wody, żeby doholować do nich szalupę, a potem umieścili w niej nieprzytomnego mężczyznę, miecz Gilieada i bagaż ich nowych znajomych. Potem Ilias popłynął do „Szybkiego” i wspiął się po siatce, którą Gyan przerzucił przez burtę. Trzymając się jej jedną ręką, odrzucił mokre włosy z oczu i obejrzał się. Na plaży Giliead obwiązał sobie w talii linę szalupy, którą poholował do statku, a inni ruszyli za nim. – Kim są ci ludzie? – zapytał Gyan, wychylając się przez reling. Był już trochę za stary i za tęgi jak na żeglarza, ale pływał z Halianem jeszcze w czasach, kiedy walczyli z Chaeańczykami. – Podróżni, których statek zatonął – powiedział Ilias. Florian była już blisko. Podał jej rękę i pomógł wspiąć się po sieci. – Nie mówią ani słowa po syrnajsku ani w żadnym znanym języku, więc nie wiem, skąd pochodzą. Tremaine była następna i wyraźnie miała kłopoty ze wspinaczką. Ilias chwycił ją w pasie i podniósł, a znajdujący się na górze ludzie pomogli jej przedostać się przez reling. – Ile macie kobiet na tej wyspie? – zapytał Gyan. – Jak na razie tylko dwie – odparł Ilias, śmiejąc się. – Chcesz spytać, czy mają siostrę? – Uważnie przyglądał się Anderowi, ale zachował dosyć rozsądku, żeby nie proponować mu pomocy przy wspinaczce na pokład. Potem pojawił się holujący lekką szalupę Giliead. Za pomocą siatki wciągnęli bez większych trudności nieprzytomnego mężczyznę, a Gyan i Arites zanieśli go do kabiny rufowej. Za nimi podążyły obie kobiety i Ander. Ilias i Giliead umieścili szalupę z powrotem na pokładzie, podczas gdy reszta załogi zajęła się przygotowywaniem wioseł. Kiedy przywiązali łódź, nadszedł Halian, klepnął Gilieada w plecy i uściskał Iliasa. – Nie myślałem, że jeszcze zobaczę któregokolwiek z was – powiedział, uśmiechając się szeroko i mierzwiąc Iliasowi włosy. – Ja też w pewnym momencie zwątpiłem – odparł szczerze Ilias. Halian wyglądał, jakby zdjęto mu z pleców ogromny ciężar. Ilias wolał w tej chwili nie pamiętać, że wiadomości, jakie on i Giliead mają dla niego, przytłoczą go na nowo, i to jeszcze bardziej. Giliead uśmiechnął się do Haliana, poklepał go po ramieniu, ale w jego oczach nie było wesołości. – Musimy porozmawiać, jak tylko ruszymy w drogę. Twarz Haliana znieruchomiała. Na tyle znał Gilieada, by wiedzieć, jak zinterpretować wyraz jego oczu. – Jasne. Jak tylko wypłyniemy z tej mgły, przekażę ster Gyanowi. – Skinął Gilieadowi głową i raz jeszcze przyjacielsko klepnął Iliasa. Halian polecił wyciągnąć z dna kamienie kotwiczne; zwolniony z uwięzi „Szybki” zaczął sunąć po wodzie. Załoga kończyła wkładanie wioseł do dulek, ale Ilias i Giliead zostali na pokładzie i oparci o reling obserwowali, jak statek przebija się przez mgłę. Gyan poszedł na dziób, skąd wypatrywał skał w wodzie i dawał sygnały stojącemu przy sterze Halianowi. Spośród chmur nie wyłonił się żaden latający wieloryb, który im mógłby zagrozić, więc po jakimś czasie Ilias odprężył się nieco. Znajome chlupanie wody, uderzanej wiosłami, sprawiło, że poczuł się tak, jakby już znalazł się w domu. Ku jego uldze krótka kąpiel wystarczyła, by zmyć błoto i śluz; czuł się tak, jakby dzięki temu uwolnił się od wszystkiego, co było związane z jaskiniami, od pamięci o zdeformowanych istotach i przykrych doświadczeniach. Popatrzył na Gilieada i chciał wygłosić jakąś uwagę na ten temat, ale zauważył, że na twarzy przyjaciela maluje się wyraz powagi. – Wszystko będzie dobrze – rzekł, starając się, by zabrzmiało to krzepiąco. Giliead uniósł brew i uśmiechnął się blado, ale nie odpowiedział. Stali tak i patrzyli, aż „Szybki” wypłynął ze strefy sztucznej mgły i powiał wiatr. Halian polecił złożyć wiosła i postawić żagle, a Ilias poszedł do kabiny rufowej, ale zatrzymał się w drzwiach. Dziewczyny pozdejmowały mokre buty, a Florian siedziała na koi obok nieprzytomnego mężczyzny. Spod pokładu wyszła Dyani, niosąc wiadro wody i naręcze koców. Postawiła wiadro obok Iliasa i powiedziała: – Cuchniesz. Dyani była przybranym dzieckiem, tak samo jak Ilias. Jej ojciec służył u Haliana jako nawigator i zginął podczas bitwy z Czarownikiem ze Wschodnich Wysp. Halian zabrał ją do swego domu, wiedząc, że Karima z przyjemnością zajmie się wychowywaniem dziewczynki, ale wkrótce potem, w wyniku klątwy Ixiona, życie w domu Haliana stało się dla Dyani zbyt niebezpieczne. Przeniosła się więc do Gyana, mieszkającego na drugim końcu wioski, a teraz niczego bardziej nie pragnęła, jak zostać kapitanem statku i wyruszyć daleko, za Morze Salamin. Ilias czekał w drzwiach, podczas gdy Dyani zeszła do kabiny, by podać koce Florian. Odwróciła się do wyjścia, uśmiechając się nieśmiało, ale kiedy go mijała, złapał ją w ramiona i podczas krótkiej szarpaniny zdołał przenieść na jej koszulę i spodnie resztki błota ze swego ubrania. Stuknęła go lekko pięścią w ucho i uciekła, śmiejąc się i wydając okrzyki niesmaku. – No, dajże spokój! – zawołał za nią. – Jesteś na morzu od wielu dni i też nie pachniesz jak róża. Odwrócił się w porę, by dostrzec, jak Tremaine i Florian wymieniają enigmatyczne spojrzenia. Potem Tremaine zaczęła machać ręką, równocześnie grzebiąc w chlebaku. Giliead przeszedł obok Dyani, stwierdzając sucho: – Mamy gości; nie sądzisz, że mogłabyś trochę posprzątać? Ilias patrzył, jak Tremaine wydobywa metalową kulę ze swojej torby. Zamachała nagląco ręką i wskazała na wiadro. Wzruszając ramionami, podał je dziewczynie, ta zaś wrzuciła metalowy przedmiot do wody, a potem przycisnęła go swym już i tak przemoczonym żakietem, najwyraźniej po to, żeby kula nie mogła wypłynąć na wierzch. Wyjęła z kieszeni jakieś metalowe pudełka i także umieściła je w wiadrze. – Pięknie – mruknął, drapiąc się po głowie. Giliead przyglądał się tej scenie, marszcząc czoło. – Co to jest? – Nie mam pojęcia. – Ilias wzruszył ramionami. – Mają różne dziwne przedmioty, na przykład do zapalania ognia i przechowywania jedzenia. Może to jest coś... – wykonał bezradny gest – ...co musi być mokre. – Nada się? – zapytał z nadzieją Tremaine. Tremaine i Florian wymieniły jakieś uwagi, a potem Florian wyjęła z kieszeni kryształ i podała koleżance. Tremaine także wepchnęła go pod żakiet. Giliead pokręcił głową, nadal niewiele z tego rozumiejąc. – Ale... ale co to jest? – Nie mam pojęcia. – Ilias wzruszył ramionami. Metalowe przedmioty, które należy przechowywać w wodzie, także i dla niego stanowiły nowość. – Chyba będziemy musieli nauczyć się ich języka, żeby się tego dowiedzieć. Florian starannie okryła nieprzytomnego Gerarda kocem, a potem podała pozostałe Tremaine i Anderowi. Tremaine szybko owinęła się szorstką tkaniną i usiadła na podłodze obok wiadra. Ander wcisnął się w kąt, wciąż czujnie się wszystkiemu przyglądając. Ilias popatrzył na Gilieada i lekko skinął głową w stronę młodego człowieka. – Może myśli, że jesteśmy piratami. – Może. – Giliead, wciąż pogrążony w niewesołych myślach, uśmiechnął się blado. – Chciałbym wiedzieć, skąd oni pochodzą. – Wiesz, jak długo przebywali na wyspie? Ich statek mógł osiąść na skałach choćby i wczoraj. – W drzwiach pojawił się Halian i oparł o futrynę. – Nam też niewiele brakowało. Ta burza została bez wątpienia wywołana przez jakiegoś czarownika. – Hm. Może wiedzieli, że jesteście tutaj. – Giliead postukał palcami o pas. Halian popatrzył na przybyszów i uśmiechnął się do kobiet. – Zabieramy ich ze sobą? – spytał Gilieada. – A jak? – A co z klątwą? – Halian zmarszczył brwi. – To nie w porządku, bo przecież nie możemy wyjaśnić im, na czym polega niebezpieczeństwo, i dać szansy podjęcia decyzji. Ilias sam się już nad tym zastanawiał. Giliead zawahał się, a potem pokręcił głową. – Zostaną tylko tak długo, dopóki nie będą w stanie wyruszyć dalej. Nic się nie stanie. No i – dodał z odcieniem goryczy – ich przyjaciel też padł ofiarą klątwy: nikt ich do siebie nie przyjmie. Halian skrzywił się, ale nie zaprzeczył. – No cóż, twoja matka z pewnością ich mile powita. – Przez chwilę patrzył na Gilieada. – Powiedziałeś „czarownicy”. Czy to znaczy, że jest więcej niż jeden? – Przyjrzał się jego minie i twarz mu znieruchomiała. – Czego się dowiedzieliście? Giliead i Ilias popatrzyli po sobie niepewnie. – Nic dobrego – powiedział w końcu Giliead. Skinął głową w stronę pokładu, gdzie Barias przeglądał liny. – Zamknij drzwi. „Nic dobrego” to bardzo łagodne określenie, pomyślał Ilias, gdy Giliead zaczął relacjonować Halianowi, co widzieli, opowiadać o czarownikach, ich latających wielorybach i broni. Usiadł na podłodze kabiny obok Tremaine i jej wiadra i oparł obolałe ramiona o ścianę. W miarę trwania opowieści twarz Haliana przybrała barwę popiołu. – To znaczy, że szykują się do ataku na Cineth, a może na całe Syrnai. To jedyny powód, dla którego mogli zająć wyspę. – Pokręcił głową. – Latające wieloryby. To wyjaśnia zaginięcia statków i ataki na nadbrzeżne wioski. Wiesz, podczas tej burzy, która nas prawie zatopiła, widziałem coś na niebie, ale pomyślałem sobie, że to tylko wybryk wyobraźni. – Spojrzał na nią. – Ile ich mają? – O jednego mniej niż przedtem. Widzieliśmy co najmniej trzy. – Giliead wyjął spod koszuli złożone mapy i pochylając się, rozłożył je na podłodze. Ilias przysunął się do niego. – Ten papier jest pokryty woskiem lub czymś podobnym. Całość skąpała się w rzece, a atrament rozmazał się tylko trochę, widzicie? Zmęczona i niemająca innego zajęcia, poza przysłuchiwaniem się rozmowie w niezrozumiałym języku, trójka podróżnych zapadła w drzemkę. Kiedy jednak na podłodze pojawiły się mapy, Ander wydał okrzyk zdziwienia i rzucił się ku nim. Florian niemal spadła z koi, a rozespana Tremaine usiadła, mrugając. Marszcząc brwi, Halian przesunął jedną z map w stronę Andera. – Może oni coś z tego zrozumieją? Czy to jest pismo? – Chyba tak. – Giliead pochylił się i przeciągnął palcem wzdłuż jednej z linijek. – Dobrze byłoby wiedzieć, gdzie w pierwszej kolejności zamierzają zaatakować. – Ilias oparł brodę na dłoni. Unosząc brwi, popatrzył na Gilieada, który, marszcząc czoło, skinął mu głową. Halian obserwował ich obu. – Myślicie o Ognistym Płynie? – Po ostatnim razie zostało nam około dwudziestu garnców – powiedział Giliead, opierając się plecami o ścianę. Wykrzywił wargi. – Nienawidzę tego świństwa. Ilias musiał przyznać mu rację. Użyli owej substancji przeciwko statkom, które Ixion wysłał, by napadły wioskę Andriena i Cineth. Jednak na tamtych okrętach znajdowały się istoty będące produktem klątw, a nie ludzie. Chociażby nawet i czarownicy. – Tego nie lubi nikt, kto ma jakiekolwiek ludzkie uczucia – stwierdził Halian z powagą. – Ale możemy nie mieć wyboru. Giliead spojrzał na Andera, który studiował obcą mapę, podczas gdy kobiety przyglądały mu się z uwagą. – Wiem. *** Tremaine przesunęła się, żeby obejrzeć mapę, czując, jak jej mokre ubranie wydaje z siebie niemiłe mlaśnięcie. Ilias i Giliead wciąż ociekali brudną wodą, ale zdołali już zmyć z siebie znaczną część błota. Mężczyzna, którego nazywali Halianem, był starszy; miał ogorzałą twarz i krótko obcięte siwiejące włosy. Równie potężnej postury co Giliead, był ubrany w ciemnobrązową koszulę, spodnie oblamowane plecionkami ze skóry i solidne, wysokie, skórzane buty. Tkaniny, z których wykonano jego ubranie, były doskonałej jakości i Tremaine z ciekawością przyglądała się, jak może wyglądać strój żyjących tu ludzi, jeśli nie został nadpalony, przemoczony i poplamiony cuchnącą mazią. – Co tam takiego masz? – spytała Andera, który przyglądał się mapom tak, jakby zapisano na nich receptę na ocalenie Ile-Rien. – Przecież nic się z nich chyba nie da odczytać? – Nie, ale to są szlaki, trasy powietrzne. – Ander aż się zachłysnął z przejęcia. Odwrócił mapę, pochylił się nad nią i przeciągnął palcem wzdłuż jednej z kropkowanych linii. – To wyznacza... Tutaj. – Przekręcił mapę, żeby Florian i Tremaine mogły także zobaczyć. – To, tutaj, to muszą być bazy statków powietrznych Gardier, takie jak tutejsza wyspa. Ale spójrzcie na tę! Jest znacznie większa niż pozostałe, to najwyraźniej jakieś centrum. – Zmarszczył brwi i przysunął do siebie inną mapę. – Nie rozumiem, co oznaczają te inne linie, to nie są południki... – Otworzył szeroko oczy i gwizdnął cicho. – Te linie narysowane dodatkowo to jest wybrzeże Ile-Rien, Chaire, Port Erafin, Port Rel. – A to jest wyspa i stały ląd... Florian pochyliła się, zafascynowana. – Chcesz powiedzieć, że ta mapa przedstawia oba światy naraz? – Tak, jeden narysowany na drugim. Chciałbym jeszcze wiedzieć, co oznaczają te inne linie i symbole. Florian wyciągnęła ze sterty największą płachtę i zaczęła się jej badawczo przyglądać. – Czy wyspa przedstawiona tutaj jest zaznaczona na jakiejś mapie, na której są inne bazy Gardier? Ander patrzył przez chwilę na mapę, a potem zmarszczył brwi i pokręcił głową. Odwrócił mapę do siebie. – Nie, ta nie pokazuje żadnych innych baz na wyspach, które pasowałyby do tej, ani jakiegokolwiek innego miejsca, które znam. – Skrzywił się, prostując plecy. – Niech to cholera! – Naszym jedynym punktem odniesienia w tym świecie jest ta wyspa i pobliski brzeg – wyjaśniła Florian z ponurą miną, siadając po turecku pod ścianą. – Jeśli nie ma jej na tej dużej mapie, to skąd mamy wiedzieć, gdzie są inne bazy? Ander kiwnął głową, w zamyśleniu przesuwając palcem po trasach powietrznych. – Powiedziałaś, że Gerwas nazwał tych ludzi tubylcami, jakby Gardier pochodzili z jeszcze jakiegoś innego miejsca. Ta mapa może pokazywać ich ojczysty kontynent. – Och. – Tremaine westchnęła. Zauważyła, że Giliead przygląda się im badawczo, i wzruszyła ramionami. – Chyba się trochę zdrzemnę – stwierdziła. *** Po jakimś czasie Tremaine obudziła się z poczuciem, że nie ma pojęcia gdzie jest. Leżała na twardym podłożu, które unosiło się i opadało jednostajnie, a nos przewiercał jej zapach mokrej wełny. Statek Pilotowy... Nie, przecież zatonął. Uniosła się, odgarniając strączki włosów z twarzy. Aha. Znajdowali się w niedużej kabinie na statku o fioletowych żaglach. Zasnęła na podłodze zaraz po tym, jak Ilias, Giliead i Halian zakończyli swą konferencję. Obok niej drzemała Florian, ciasno zwinięta wokół ich chlebaka. Ander spał pod ścianą, zakrywając sobie twarz przedramieniem. Gerard leżał nieprzytomny na koi. Blask słońca wpadał przez otwarty luk. Wygładziła pięknie tkany koc, którego używała jako poduszki. Wełnę ufarbowano na liczne odcienie błękitu i zieleni, które tworzyły wzory, każące myśleć o morskiej pianie i głębiach oceanu. Tremaine wstała, opierając się ręką o ścianę, i wyjrzała na zewnątrz. Zostawili za sobą mgłę; po intensywnie błękitnym niebie przesuwały się nieliczne pierzaste obłoczki; wiał ciepły wiatr. Nabrała tchu i od razu poczuła, że umysł jej się rozjaśnia. Na pokładzie załoga zajmowała się linami i wykonywała najrozmaitsze żeglarskie czynności. Tremaine oprzytomniała na tyle, żeby zauważyć, że wszyscy mają na sobie spodnie i luźne, rozpięte pod szyją koszule z tkaniny lub skór, farbowanych na delikatne kolory, i większość nosiła długie rozpuszczone albo zaplecione w warkocze włosy. Niektórzy byli niżsi i jasnowłosi jak Ilias, a inny wysocy i ciemni, jak Giliead i Halian, ale przeważała mieszanina obu tych cech. Zauważyła dziewczynę, która przyniosła im koce... czy Ilias zwracał się do niej „Dyani”?... wspinającą się po olinowaniu. Była niższa niż Tremaine, szczupła, a ciemnobrązowe włosy związała w koński ogon. Przed dziobem statku znajdował się ląd, więc Tremaine wyszła na pokład, by mu się lepiej przyjrzeć. Woda była niesamowicie błękitna i przejrzysta. Niskie, zielone wzgórza i puszcza na brzegu znajdowały się blisko, a statek kierował się najwyraźniej do niedużego miasta albo wioski, rozciągniętej na tarasowym zboczu nad białym półkolem plaży. Były tam nieduże, drewniane lub kamienne domki, kryte dachówką. Na drewnianych rusztowaniach suszyły się wielkie rybackie sieci, a mniejsze łodzie, niektóre pozbawione masztów, wyciągnięto na piasek. Widziała ludzi chodzących po wiosce oraz po kamiennym molo, które wychodziło w głąb zatoki. W porównaniu z wyspą wyglądało to znacznie lepiej. Nagle gdzieś niedaleko z wody wyskoczyła ogromna ryba. Miała czarne pasy na jaskrawożółtym tle i wielkością dorównywała krowie. Tremaine z wrażenia cofnęła się do relingu. Jak to dobrze, że nie wiedziałam, że są tu takie, kiedy pływaliśmy w tych wodach z Gerardem. Rozejrzała się po pokładzie i zobaczyła podest nad kabiną. Znajdowało się na nim urządzenie sterowe, którym zawiadywał Halian. Ilias stał obok niego i ocieniając sobie dłonią oczy, patrzył na brzeg. Tremaine wróciła do kabiny i przekroczyła Florian, żeby spojrzeć, jak czuje się Gerard. Leżał w koi, wyglądał blado i oddychał płytko, ale równomiernie. Widziała, jak czarnoksiężnik Gardier rzucał to zaklęcie. Wystarczyło, że wyciągnął rękę. Wiedza Tremaine na temat magii dotyczyła przede wszystkim obrony przed nią, ale wynikało z niej, że ktoś, kto potrafi rzucić tak potężne zaklęcie za pomocą jednego gestu, musi być biegłym czarnoksiężnikiem. A przecież nie potrafił wyleczyć oparzeń na własnej twarzy. Zaraz. Trzymał w ręku jedno z tych małych pudełek. Sama mu je przecież zabrała. Czy skierował je na Gerarda? Tak właśnie musiało być. Gerard jęknął słabo, odrywając ją od tych myśli. Przykucnęła i pochyliła się nad koją. – Gerard? – To była pierwsza oznaka życia od czasu, gdy uległ klątwie. Lękając się, że tylko to sobie wyobraziła, łagodnie potrząsnęła go za ramię. Mruknął coś i odwrócił głowę. – Nareszcie. – Westchnęła, stukając Florian w plecy. Florian poruszyła się, odgarnęła włosy z oczu i rozejrzała się sennie wokół. – Co? – Gerard chyba wraca do przytomności. – Tremaine potrząsnęła nim znowu, już mniej delikatnie, a Florian podnosiła się niemrawo. – Gerard, obudź się! – Nie krzycz tak, Tremaine – mruknął Gerard. Podniósł rękę i przycisnął sobie dłoń do skroni. – Boże, głowa mi pęka. – Obudził się! – stwierdziła radośnie Florian. Ander poderwał się i usiadł. – Gerard? Tremaine pomogła Gerardowi podnieść się do pozycji siedzącej. Pochylił się, trzymając się za głowę. – Co... jedziemy? – Jesteśmy na statku – poinformowała go. Ander podszedł bliżej i oparł się o ścianę kabiny obok koi. – Och. – Gerard podniósł wzrok, mrugając. – Co się stało? – Udało nam się uciec – powiedziała Tremaine, postanawiając jak na razie nie rozwodzić się nad szczegółami. Przypomniała sobie o jego okularach i wyciągnęła je pośpiesznie z kieszeni. – Dziękuję. – Gerard założył je i niepewnie rozejrzał się po niewielkiej kabinie i skłębionych na koi kocach. – Gdzie jest kula? – Tutaj – odparła Florian. – Włożyłyśmy ją do wiadra z wodą, żeby Gardier nie mogli jej wyśledzić. – Włożyłyście ją... – Potarł twarz, a potem spojrzał ze zdumieniem na coś za ich plecami. – Jak się czujesz? – spytała z niepokojem Florian, chwytając go za ramię. – Ależ bardzo dobrze. – Gerard lekko potrząsnął głową, jakby wydawało mu się, że ma halucynacje. – Tremaine, kto to jest? Tremaine obejrzała się i zobaczyła stojącego w drzwiach Iliasa. – Och, hm. – Podrapała się po głowie. Ilias rozpromienił się, widząc, że Gerard odzyskał przytomność. Tremaine uśmiechnęła się. – Tak, polepszyło mu się. Giliead zajrzał do kajuty, chcąc zadać jakieś pytanie, i uniósł brwi, zauważywszy, że Gerard się obudził. Zwrócił się z czymś do Iliasa, który odpowiedział mu, wskazując na nich ruchem głowy. Odwróciła się i stwierdziła, że Gerard przygląda się jej ze zdziwieniem – My... no... nawiązaliśmy kontakt z obcą cywilizacją – wyjaśniła. Kiedy Florian wypowiedziała te słowa, zabrzmiały bardziej przekonująco. – To widzę. – Gerard potarł czoło, z niepokojem spoglądając na obu mężczyzn. – Czy oni... są w tym świecie tubylcami? – Tak sądzimy – przyznała Florian, kiedy „tubylcy” wyszli. – Mamy wciąż trudności z porozumiewaniem się, bo nie znamy ich języka. – Kiwnęła głową w stronę drzwi. – To był Ilias i Giliead. – No dobrze... – Gerard najwyraźniej miał trudności z zachowaniem równowagi. – Skoro już się poznaliśmy, to może powiecie mi, dokąd płyniemy? – Nie mamy pojęcia – oznajmił ponuro Ander. – W jakiś sposób zdobyli w bazie mapy Gardier. Musimy dostarczyć je do Instytutu. – Ander myśli, że zostaliśmy porwani – dodała Florian. – Wcale tego nie powiedziałem. – Ander rzucił jej zniecierpliwione spojrzenie. – Stwierdziłem tylko, że nie mamy wielkiego wyboru co do kierunku naszej podróży. Tremaine wywróciła oczami. – Płyniemy do tej małej wioski. Tym razem skupiła na sobie uwagę całej trójki. – Jakiej wioski? – spytała ze zdziwieniem Florian. Tremaine machnęła ręką w stronę drzwi do kabiny. – Tej, w stronę której skierowany jest dziób statku. – Pomóżcie mi wstać – powiedział stanowczo Gerard. Ander i Tremaine podtrzymali go i razem wyszli na pokład. Tremaine zauważyła, że ciepło słońca i świeże powietrze natychmiast poprawiły wszystkim nastrój. Oparła się o reling i wskazała na wioskę. – Och. – Florian podeszła do niej. – Jak tam pięknie. – Prawda? – Tremaine kiwnęła głową. Byli już na tyle blisko, że widzieli, iż kadłuby wyciągniętych na piasek łodzi są zdobione malowidłami przedstawiającymi skaczące ryby, spirale, albo oczy. Domki skupione na tarasowatym zboczu miały rzeźbione i malowane okapy, a nawet walące się szopy miały kolorowe zasłonki w oknach. Wysokie drzewa ocieniały nieutwardzone ścieżki pomiędzy budynkami. – Nie zdołają nam pomóc – stwierdził z westchnieniem Ander. Tremaine spojrzała na niego surowo. Zabrzmiało to tak, jakby już był całkowicie zrezygnowany. – Skąd wiesz? – spytała. – To ożaglowanie, ta wioska rybacka. Ci ludzie to prymitywy. – Ander z żalem pokręcił głową. – Gardier zmiotą ich z powierzchni ziemi. Gerard oparł się o reling i potarł oczy. – Obawiam się, że masz rację. Musimy ich jakoś przekonać, żeby zawieźli nas z powrotem do strefy docelowej. Albo może... Okrzyk przestrachu kazał Tremaine się odwrócić. Dziewczyna imieniem Dyani stała na dziobie i wskazywała na niebo. W pierwszej chwili Tremaine nic tam nie zauważyła, ale wtedy Florian chwyciła ją za ramię. Dostrzegła znajomy kształt, który stawał się coraz większy, w miarę jak zniżał się ku nim. – O, nie – jęknęła Tremaine. – Znowu! Żeglarze, zobaczywszy niebezpieczeństwo, a potem, wydawszy okrzyki przerażenia, rzucili się do działania. Tremaine zobaczyła, jak Giliead biegnie w jedną stronę, a Ilias w drugą. – Gardier – warknął Ander. – Wyśledzili nas? – spytała skonsternowana Florian. – Ale jak? – Gdzie kula? – zapytał surowo Gerard. Tremaine popędziła do kabiny, sięgnęła do wiadra i wyciągnęła z niego swój przemoczony żakiet. Rozbryzgując wodę, wyjęła kulę, oddzielając ją od tłumacza Gardier. Przypomniawszy sobie o urządzeniach Gardier, zanurzyła znowu rękę, ale wydobyła tylko garść kawałków połamanego metalu i fragmentów kryształu. Nie ocalało ani jedno z nich. Przypuszczając, że z pewnością przedmioty te zostały zaklęte tak, że niszczyły się same w przypadku kradzieży, i przeklinając spryt Gardier, wepchnęła medalion do kieszeni i chwyciła kulę. Urządzenie brzęczało z zadowoleniem, gdy wybiegała na pokład. Wydawało się, że statek skoczył do przodu i szybuje teraz nad wodą w stronę brzegu. Zauważyła, że Halian stoi za sterem, ale większość załogi, poza dwoma mężczyznami, którzy za pomocą lin zmieniali pozycje żagli, gdzieś poznikała. Poczuła, że łódź wibruje jej rytmicznie pod stopami, mocniej ścisnęła kulę i wychyliła się przez reling. Zobaczyła, że na dole płynnie poruszają się rzędy wioseł i to dzięki temu statek tak szybko zmierza ku plaży. – Co robimy? – Gardier dobrze wybrali sobie chwilę – stwierdził Gerard, obserwując bacznie zbliżający się statek powietrzny. Był już znacznie niżej, a jego ciemna sylweta rysowała się wyraźnie na tle promiennego, błękitnego nieba. – Ten statek będzie musiał sztrandować albo wszyscy zginiemy. – Dlaczego? – Przy takim ożaglowaniu ta łajba wykonywałaby zwrot przez pół godziny – wyjaśnił Ander. Uderzył pięścią w reling. – Cholera, gdyby pozwolili zabrać mi te strzelby... – Nie przydałyby się w walce z tym statkiem. – Florian wbiła w niego zdziwione spojrzenie. – Nawet broń Gardier... Ander pokręcił głową. – Wylądują i wezmą nas żywcem. Nic ich nie zdoła powstrzymać. Tremaine usłyszała hałas i rozejrzała się. Aż za dobrze znała ten dźwięk; statek powietrzny właśnie zaczynał ostrzał. Florian bez słowa wskazała ręką kierunek: dwie większe łodzie, wyciągnięte na piasek, stanęły w płomieniach. Pokład zadrżał, a Tremaine usłyszał dziwaczny głuchy huk. Trafili nas, pomyślała, ale zaraz zdała sobie sprawę, że to złożono wiosła. Ander odciągnął ją do tyłu, a Gerard chwycił Florian, żeby ją podtrzymać, gdy dziób statku uderzył w ukośnie opadające piaszczyste dno. Tremaine zachwiała się i o mało co, a upadłaby na pokład, mimo pomocy Andera. Drewno jęknęło, gdy statek się zatrzymał. Spod pokładu wybiegli marynarze, skacząc przez burty i lądując w płytkiej wodzie. Ilias zobaczył ich i gestykulując dziko, przeskoczył przez reling. – Może lepiej... – zaczął Gerard. – Skaczcie! – krzyknął Ander. Gerard pomógł Florian przejść przez reling, a Ander znowu sięgnął po Tremaine. Wyrwała mu ramię. – Skacz sam – powiedziała, unosząc kulę. – Nie mogę ryzykować, że ją upuszczę. Ander zawahał się, a potem przeskoczył na drugą stronę relingu i opuścił się na dół. Tremaine odczekała, aż Gerard odzyska równowagę. Wtedy zrzuciła kulę prosto do jego wyciągniętych rąk, a następnie przegramoliła się przez reling. Wylądowała niezręcznie w wodzie, a i tak zaraz potem przewróciła ją fala. Wstała i, parskając słoną wodą i potykając się, ruszyła za resztą. Na plaży Ander wciągnął Florian za wielki, płaski głaz, a Gerard zatrzymał się, żeby poczekać na Tremaine. Machał do niej nagląco. – Idę – sapnęła, wychodząc na brzeg, a stopy zapadały się jej w miękki piasek. Zobaczyła, że mieszkańcy wioski rozbiegają się na wszystkie strony; kobiety chwytały dzieci i umykały do lasu, mężczyźni wpadali do domów, by zabrać z nich maczugi, oszczepy, miecze i tarcze. Tremaine dotarła do Gerarda, który ją także wciągnął pod osłonę głazu. Statek powietrzny wystrzelił znowu, tym razem trafiając podrujnowane szopy ustawione wzdłuż plaży. Skulili się za skałą, gdy spadł na nich deszcz kawałków drewna i innych szczątków. Pośród ruin błysnęły płomienie. Ander ma rację, chcą nas wziąć żywcem, pomyślała Tremaine, odbierając od Gerarda kulę. Strzelają, żeby wywołać zamieszanie i panikę, nie żeby zabijać. Przynajmniej jak na razie. Zobaczyła, że Ilias i Giliead biegną przez plażę w stronę jakiejś budowli stojącej na płaskim terenie powyżej linii przypływu. Przykrywała ją wystrzępiona płachta skórzana, przywiązana linami, które zaczęli pośpiesznie zrywać. Mężczyźni, których rozpoznała jako załogę statku, podbiegli im na pomoc i po chwili zasłona spadla, ukazując duży, drewniany mechanizm. – Czy to broń? – spytała z nadzieją Florian, wyglądając ostrożnie zza skały. Tremaine kiwnęła głową. Konstrukcja przypominała coś w rodzaju katapulty. Miała ciężkie drewniane ramię z długimi dźwigniami po obu stronach, a napinała ją poskręcana plątanina lin. Całość spoczywała na czymś w rodzaju obrotowej podstawy, która pozwalała celować w różne strony. Na przedzie stała mocna, drewniana kratownica, na której leżała solidna bela siana. Giliead i inni ciągnęli za liny, by ustawić ramię we właściwym kierunku, zaś Ilias i jeszcze dwóch mężczyzn wyłonili się z pobliskiej szopy, dźwigając gliniane garnki. Giliead przytrzymał pętlę, podczas gdy Ilias podniósł pierwszy z garnków, a Dyani podbiegła z płonącą pochodnią. Halian stanął z tyłu urządzenia, ocieniając sobie dłonią oczy, a potem machnął, żeby je trochę przesunęli na lewo. – To onager – powiedział z zaskoczeniem Gerard, gdy załoga oparła się o platformę, by urządzenie się przekręciło. Tremaine usłyszała głośny trzask sztywnych, drewnianych przekładni. Gerard zmrużył oczy, przyglądając się statkowi powietrznemu, którego ciemny kształt zawisł jeszcze niżej nad plażą. – Jest wystarczająco blisko, ale chronią go zaklęcia. Tremaine przełożyła kulę do drugiej ręki, czując, że urządzenie się rozgrzało. Dym z płonących szop rozwiewał się po całej plaży, a kolejna eksplozja zniszczyła budynki znajdujące się wyżej. Tremaine pokręciła głową, usiłując skojarzyć sobie nazwę, jaką wymienił Gerard. Dwaj mężczyźni cofnęli dźwignie do pozycji wyjściowej, a inni pośpiesznie kładli kamienie na podstawie machiny, niewątpliwie po to, by ją ustabilizować. Giliead wepchnął jakąś szmatę do pierwszego z garnków i podpalił ją pochodnią. – Myślałam, że to rodzaj konia. Gerard pokręcił głową. – Nie, to coś jak katapulta, tylko... – Rozległ się głuchy stukot, gdy ramię wystrzeliło naprzód, z siłą wystarczającą, żeby zatrzymać pociąg, posyłając garnek w powietrze z taką prędkością, że dało się zauważyć tylko smugę dymu. – Potężniejsze – dokończył Gerard. Tremaine wstrzymała oddech, ale gdy pocisk zbliżył się do boku statku powietrznego, zniknął nagle w białym, oślepiającym błysku. Załoga wydała okrzyk rozczarowania. Dziewczyna zauważyła, że Ilias i Giliead wymieniają zrozpaczone spojrzenia. To niesprawiedliwe, pomyślała. To zawsze jest niesprawiedliwe. Giliead pokręcił głową, ale machnął na załogę, żeby załadowała do pętli następny garnek. – Trafili za pierwszym razem, to imponujące. No, ale cel mają dość duży – mruczał do siebie Ander. – Gdyby nie te cholerne strażniki, mielibyśmy szansę. W odpowiedzi ze statku powietrznego posypały się na plażę strzały, a dwóch mężczyzn stojących w pobliżu katapulty padło na piasek. Tremaine zaklęła pod nosem. Ten sam problem napotykali w Ile-Rien. Gdyby potrafili znaleźć sposób na rozbrojenie tych strażników, wtedy zaklęcia, broń palna, artyleria i katapulty o śmiesznych nazwach mogłyby stanąć do uczciwej walki z Gardier. Kula nagle zadrżała jej w dłoniach, a Gerard krzyknął z bólu, odskakując od skały i chwytając się za bok. – Co się stało?! – krzyknęła Florian. – Jesteś ranny? Tępe, metaliczne szczęknięcie sprawiło, że Tremaine spojrzała w stronę katapulty. Halian oglądał podstawę urządzenia, potem wzruszył ramionami i polecił załodze przesuwać ją dalej. – To było zaklęcie – odgadła Tremaine. – Zaklęcie, którego używają do niszczenia mechanizmów. – Ona ma rację – zapewnił ich pośpiesznie Gerard. Wsadził rękę do kieszeni i wyjął garść dymiących fragmentów metalu. – Zniszczyło mój zegarek. – Przysiadł na piętach i marszcząc czoło, przyglądał się katapulcie. – Ale nie trafiło do zamierzonego celu. – Za dużo drewna. – Ander zaklął soczyście. – Gdybyśmy mogli przedostać się przez te strażniki, mielibyśmy szansę. Kula zadrżała znowu, znacznie gwałtowniej. Tremaine spojrzała na nią i przekonała się, że biegają po niej błękitne iskierki, a brzęczy, jakby miała w środku magazyn fajerwerków. Chce coś zrobić, chce rzucić zaklęcie. – Gerard, pomóż mi – wydusiła Tremaine. Odwrócił się do niej i z konsternacją przyjrzał się kuli. – Co? – Szykuje zaklęcie. Połóż mi rękę na ramieniu. Chwycił jej bark, a ona uniosła kulę. Blask wylał się z kuli i wystrzelił w górę nagłym strumieniem. Przeszył powietrze jak błyskawica, dotarł do statku powietrznego i go otoczył. Światło zajarzyło się, tworząc, a może ujawniając sieć linii, które tworzyły nieregularny wzór na powierzchni czarnego kadłuba. – Wyznacza strażniki – szepnął Gerard. – Zna zaklęcie Gardier tworzące strażniki statku. Ale przecież nie może... A właśnie, że nie. Ander podniósł wzrok znad kuli i patrzył z rosnącym zdumieniem w górę. – Jak, do diabła...? – Mogłaby się trochę pośpieszyć – powiedziała Tremaine. Paliły ją dłonie. Za chwilę wypuści kulę. Florian podeszła z boku, chwyciła ją za ramiona i podtrzymała, a Tremaine poczuła, że kula ogarnęła swą mocą także i Florian. Dziewczyna wydała lekki okrzyk, ale się nie cofnęła. – Spróbujcie jeszcze raz! – zawołał Ander do mężczyzn przy katapulcie. Gapili się w oszołomieniu na kulę, na Tremaine i na światło. Machnął ręką w stronę urządzenia, starając się gestami wytłumaczyć, o co mu chodzi. Byłoby łatwiej, gdybyśmy mogli się z nimi porozumieć, pomyślała Tremaine. Poczuła, że z kuli dobywa się nowa energia, i zagryzła wargi, gdyż zawirowało jej w głowie. Usłyszała odległy huk i poczuła, jak zawibrowało pasmo mocy, łączące kulę ze strażnikami. Statek powietrzny ponowił ostrzał i w gondoli, ukrytej w labiryncie błękitnych linii światła, pojawiły się nagłe rozbłyski. Był zdecydowanie za nisko, by ryzykować zrzucenie bomb. – Spróbujcie znowu! – krzyknął Gerard, wskazując na katapultę. Giliead drgnął, a potem rozejrzał się za następnym garnkiem. Ilias skoczył, by mu go podać, co zdopingowało do działań resztę mężczyzn, którzy zaczęli pracować przy dźwigniach, ustawiając urządzenie, tak by trafiło w znajdujący się teraz niżej cel. Giliead przyłożył pochodnię do glinianego pocisku i odsunął się na bok. Halian zwolnił katapultę i ramię znowu wystrzeliło do przodu. Tremaine poczuła, że kula wstrzymała zaklęcie, i światło zniknęło sekundę przedtem, nim garnek trafił w kadłub statku powietrznego. Tremaine spodziewała się, że przebije powłokę, ale rozpękł się na niej, rozlewając zawartość na czarnym kadłubie. Przyglądający się temu mężczyźni wydali okrzyk triumfu i rzucili się szykować następny pocisk. Zawarta w garnku substancja wciąż płonęła, pełzając po ciemnej powierzchni niczym żywe stworzenie. – Co to jest? – zapytała Tremaine. Nie smoła, nie olej, paliła się zbyt jasnym płomieniem i zbyt szybko. – To nafta – powiedział Ander i uradowany potrząsnął Gerarda za ramię. – Nie ma wątpliwości. – Odwrócił się do załogi katapulty i zawołał: – Dowalcie im jeszcze raz! Silniki statku powietrznego ryknęły, gdy machina próbowała zawrócić i skierować się w stronę morza. Zyskała na wysokości, ale wtedy następny pocisk trafił ją od spodu. Tremaine nie słyszała już silników i tylko wiatr przesuwał masywnego potwora w stronę wody. Na całej długości kadłuba zabłysły płomienie, wędrując aż do cienkich płetw sterowych, podczas gdy okręt powoli spływał ku wodzie. – Co to jest nafta? – spytała Florian Gerarda. – To bardzo łatwopalna substancja, składająca się z... Wszyscy padli na ziemię, starając się ukryć za głazami, bo huk, dym, i ogień wypełniły miejsce, które przed chwilą zajmował statek powietrzny. Tremaine wychyliła się ostrożnie i zobaczyła, że załoga katapulty także padła na piasek, a niektórzy próbowali wykopać sobie w nim dołki. Zaobserwowała też, że Ilias chwycił Dyani i wciągnął ją za podstawę machiny. Giliead jako jedyny uniósł się do półsiadu i obserwował ostatnie chwile statku powietrznego. – Ogień musiał dotrzeć do zbiorników z paliwem – powiedział Ander, wstając. Starł z czoła piasek i brud i uśmiechnął się. Tremaine wstała także, przekładając kulę do drugiej ręki i osłaniając dłonią oczy. Z unoszących się na falach płonących szczątków wzbijały się ku niebu kolumny dymu. Ludzie przy katapulcie zaczęli się poruszać i ostrożnie podnosić głowy. Ilias podbiegł do nich, oddychając szybko. Popatrzył na ginący statek, a potem na Tremaine. – Jak tyś to zrobiła? – zapytał. – Ależ ja... – Spojrzała na niego ze zdumieniem. – Co? @@12 – Zrozumiałam twoje słowa... jak to... – Tremaine umilkła, zmieszana. Nie powiedziała tego po rieńsku. W roztargnieniu przełożyła kulę do drugiej ręki. – Mówisz teraz po syrnajsku – stwierdził Ilias, równie zdumiony, jak ona. – Władasz naszym językiem? – Dopiero od tej chwili. – Słowa znajdowały się w jej głowie, w obu językach. Znała je tak samo jak wyrazy aderasyjskie albo bisrańskie. – Ja też. – Równie zaskoczona Florian postukała się w ucho i przeniosła wzrok z Tremaine na Iliasa. – Słyszę... to znaczy, mówię... Ilias sprawiał wrażenie bardziej zirytowanego niż zbitego z tropu. Tremaine czuła, że nic z tego nie rozumie. Odwróciła się do Gerarda i Andera w poszukiwaniu pomocy. Oni zaś obserwowali, jak wieśniacy gaszą palące się chaty na skraju plaży. – Hej, jest coś nowego. – Co? – zapytał Gerard. On i Ander spojrzeli na Tremaine dokładnie w chwili, gdy nadeszli Giliead i Halian. Reszta załogi została przy katapulcie, nie wiedząc, czy mają obserwować, jak płonący statek powietrzny ląduje w morskich falach, czy gapić się na obcych. Tak jak Ilias, Giliead i Halian, wyglądali raczej na wstrząśniętych niż zdziwionych. Halian popatrzył z niesmakiem na Gilieada i zapytał: – Jak oni to zrobili? Bardzo dobre pytanie, pomyślała Tremaine. – Nie wiemy – powiedziała. Obce słowa same układały się jej w głowie. Nie mniej zaskoczony niż reszta, Ander wykrztusił: – Zrozumiałem go. Jak... – Spojrzał bezradnie na Gerarda. – Ależ ja mówię... – Po syrnajsku – podsunęła Tremaine. – Wiem. – Odwrócił się do niej niecierpliwie, a potem zamarł, zdając sobie sprawę z tego, co właśnie powiedział. Gerard w oszołomieniu pokręcił głową. – Nie... Ja też...? Wielki Boże. Tremaine uznała, że mogło być gorzej. Zwracając się do Iliasa, stwierdziła: – To magia. To znaczy, wydaje mi się, że wiem, że to jest magia, ale... Widzisz, Gerard jest czarownikiem i... – urwała, zaskoczona jego reakcją. Wyraz twarzy Iliasa powiedział jej, że wiele dałby za to, żeby nie dosłyszeć tych słów. Giliead zmartwiał, jakby go uderzyła. Halian popatrzył na nią tak, jak gdyby nie mógł jej zrozumieć, jakby znowu zaczęła mówić w obcym języku. Ilias spojrzał błagalnie na Gilieada, najwyraźniej mając nadzieję, że przyjaciel jakoś zareaguje. Widząc, że nie może na to liczyć, odwrócił się do Tremaine. – Ależ on... on nie może... Ach, jej, pomyślała Tremaine. Rzuciła okiem na Gerarda, po którym było widać, że zaczyna podejrzewać najgorsze. – Ale dlaczego nie? – zapytała ostrożnie. Ilias spojrzał bezradnie na Gilieada, któremu twarz pociemniała w wyniku gwałtownych emocji. Halian słuchał z zapartym tchem, marszcząc brwi. Ilias wziął głęboki wdech. – Ponieważ czarownicy są wcieleniem zła. – Och, tego nam tylko brakowało – mruknął Ander, z niepokojem zerkając na Gerarda. Niedobrze, pomyślała Tremaine. Jeżeli Gardier są jedynymi czarnoksiężnikami, jakich znają ich gospodarze, to nie mogli wyrobić sobie dobrej opinii na temat magii. Ktoś inny powinien im to dyplomatycznie wyjaśnić, zanim ona zaprzepaści sprawę do reszty. Pochyliła się do Florian. – Może ty z nimi porozmawiaj, bo mnie chyba nie idzie to najlepiej. – Spróbuję. – Dziewczyna nabrała tchu i wskazała na płonące szczątki sterowca. – Ci czarnoksiężnicy są źli. My nie. Ilias popatrzył na nią z przerażeniem. – Ty też jesteś czarnoksiężnikiem? Florian zawahała się. – Nie, ale uczę się, żeby nim zostać. Halian wyglądał, jakby zbierało mu się na wymioty. Ilias zakrył na chwilę oczy dłonią, najwyraźniej starając się odzyskać panowanie nad sobą. – Ja nie jestem czarnoksiężnikiem – odezwała się Tremaine, usiłując poprawić sytuację. – Tremaine! – zawołał ostro Gerard. – No, nie jestem! – zaprotestowała, odwracając się do niego. – To nie moja wina. Gerard odetchnął głęboko, żeby się uspokoić, potarł czoło i odwrócił się do trzech mężczyzn. – Czarnoksiężnicy chronią ludzi przed takimi rzeczami – wyjaśnił ostrożnie, wskazując w stronę chmury dymu, unoszącej się z dryfującego przy brzegu statku powietrznego. Zmarszczka na czole Haliana pogłębiła się, a Ilias wpatrzył się w Gerarda, jakby nie był w stanie przyjąć czegoś podobnego do wiadomości, chociaż wyraz jego twarzy mówił, iż usilnie się o to stara. Spojrzał znów na Gilieada, szukając u niego pomocy, a potem zirytowany brakiem reakcji uderzył go pięścią w ramię. Giliead drgnął. – Dlaczego tu przyjechaliście? – zapytał. – Przybyliśmy tu z naszej ojczyzny, posługując się przy tym magią, żeby walczyć z tymi czarnoksiężnikami – powiedział Gerard powoli. – Wyspa to tylko jedna z ich licznych baz, miejsc, skąd atakują kraj, z którego pochodzimy, zwany Ile-Rien. – To znaczy, że jest ich więcej? – Halian rzucił Gilieadowi ostre spojrzenie. – Więcej niż na tej wyspie? – Setki tysięcy – wtrącił się Ander, przyglądając się im czujnie. Halian zaklął pod nosem, wymieniając spojrzenia z Iliasem. Giliead popatrzył na podnoszącą się z morza kolumnę dymu. Bryza przynosiła na ląd odór płonącego oleju, który mieszał się z wonią tlących się wraków na plaży i chat pod drzewami. – Nie lubimy ich – powtórzył Gerard, wpatrując się w nich uważnie. – Tam, skąd pochodzimy, czarownicy są uzdrowicielami, uczonymi... – Uzdrowicielami? – zapytał tępo Ilias. – Wyleczyłyśmy twój bark – przyznała Florian. – Kiedy się ukrywaliśmy w jaskiniach, miałeś tam sporą ranę, a ja stworzyłam zaklęcie, dzięki któremu zagoiła się szybciej. Nie wiedziałyśmy, że będziesz miał coś przeciwko temu. W naszym kraju nikt by nie protestował. Ilias wpatrywał się w nią, zdumiony. Giliead chwycił go za ramię, odwrócił się i zerwał mu postrzępioną koszulę, żeby obejrzeć ranę. Ilias przekrzywił głowę, żeby także coś zobaczyć. – Nie boli mnie – powiedział. Ander zaklął pod nosem. Tremaine wiedziała, że sądzi, iż Florian nie powinna była nic zdradzać, ale nawet ona zdawała sobie sprawę, że tym razem należy powiedzieć całą prawdę; ominięcie jakichkolwiek faktów wyglądałoby na oszustwo. Założyła ramiona na piersi i czekała, czując, że zesztywniała z napięcia. Kiedy nie mieli wspólnego języka, porozumiewali się doskonale; to idiotyczne, żeby teraz nie zdołali wszystkiego sobie wyjaśnić. Giliead leciutko pokręcił głową. – Ta rana wygląda, jakby była starsza niż tydzień. – Dotknął zakrwawionego rozdarcia w koszuli Iliasa. Ten zaś odsunął się i zaczął macać sobie plecy, badając bliznę. Spojrzał Gilieadowi w oczy i przez moment patrzyli na siebie w milczeniu. Na twarzy Iliasa malował się wyraz powagi i determinacji, a Gilieada – udręki. Podejmowali decyzję. Ta chwila wydawała się ciągnąć w nieskończoność, a potem Giliead odetchnął głęboko i odwrócił się do przybyszów. Wciąż jeszcze był czujny, ale jego twarz wróciła do bardziej normalnej barwy i nie był już tak strasznie spięty. – Ci drudzy czarnoksiężnicy wrócą. – Tak. – Gerard kiwnął głową. – Wiedzą już, gdzie jest wasza wioska; powinniście natychmiast się stąd ewakuować. – Ale jak tutaj trafią? – zapytał Halian. Skinął głową w stronę unoszących się na wodzie szczątków. – Nikt tam nie przeżył. – Nim zaczęli atak, na pewno porozumieli się przez radio... – Gerard zawahał się. Użył rieńskiego słowa określającego „radio”, gdyż nie istniało on w syrnajskim. – Z pewnością skomunikowali się z bazą i podali swoją pozycję. Wyślą następny statek powietrzny albo łódź na ich poszukiwania. Halian pokiwał głową, bo miało to sens. – Powiem Agisowi. – Popatrzył na Gilieada i Iliasa. – Wy dwaj... zajmijcie się tym dalej. Odszedł, wzywając wieśniaków, którzy grzebali w dymiących szczątkach wypalonych chat. Giliead popatrzył za nim z niedowierzaniem i mruknął: – Dzięki, Halian, to dla nas fraszka. Ilias wywrócił z irytacją oczami i znowu szturchnął Gilieada. – Mów. – No dobrze, już dobrze. – Giliead zwrócił się do Gerarda i zapytał ostrożnie: – Jest was tylko czworo? I przybyliście tu, żeby z nimi walczyć? – Tak, i potrzebujemy waszej pomocy – odparł Gerard. – Te mapy, które zdobyliście... – dodał Ander. – Są na nich szczegóły operacji Gardier i miejsca, gdzie znajdują się ich inne bazy. Ilias uniósł brwi. – Potrzebujecie naszej pomocy? – I to bardzo – powiedziała Tremaine. Florian energicznie pokiwała głową. – Przedostaliśmy się tu, żeby zebrać informacje... – zaczął Gerard. – Gerard! – przerwał mu ostro Ander. – Ale Gardier zniszczyli nasz statek i teraz nie możemy wrócić, żeby przekazać naszym, jak należy zaatakować wyspę – dokończyła za niego Florian. Zobaczyła, że Ander wpatruje się w nią z niedowierzaniem, i zapytała: – No co? To chyba nie jest już żadna tajemnica? Giliead zawahał się, rozważając te nowe informacje. – Dlaczego was teraz rozumiemy? Następne dobre pytanie, pomyślała Tremaine. Czując, że znajduje się na bezpieczniejszym gruncie, i chcąc włączyć się do rozmowy, odpowiedziała: – Nie wiemy. – Nie mam pojęcia – stwierdził równocześnie Ander. – Gardier... tak nazywamy tych czarnoksiężników... także nie mówią naszym językiem. Mieli magiczne urządzenie tłumaczące, ale nie zdawałem sobie sprawy... Tremaine pogrzebała w kieszeni i wyciągnęła medalion. Z pewnością tajemnica jest w jakiś sposób związana z jego istnieniem. – Proszę. Może w końcu zadziałał. – Nie funkcjonował tak sprawnie u Gardier. – Florian odebrała go jej i przyjrzała mu się uważnie. – Kryształ popękał i przebarwił się: jest teraz żółty i matowy. – Marszcząc brwi, rzuciła okiem na Tremaine. – Czy to kula? Czując niejakie zadowolenie, że ktoś się do niej wreszcie odezwał, Tremaine pochyliła się, żeby się przypatrzeć. – Może stało się to kiedy leżały razem w wiadrze. Wszystkie inne przedmioty, które zabrałam tamtemu Gardier, rozpadły się na drobne kawałki... Myślałam, że uległy samozniszczeniu, ale może to kula... Gerard wbił w nie wzrok. – Włożyłyście to do wiadra z wodą razem z kulą? – zapytał. Tremaine poruszyła się niespokojnie. – Tak. Gerard zaklął. – Woda przewodzi prąd i moc eteryczną! Spojrzała na niego ze złością. – Wiem! – Ale stanowi zaporę dla magii – zaprotestowała Florian. – Myślałyśmy, że Gardier podążą jej śladem, jeśli w jakiś sposób jej nie zneutralizujemy. – Co ona powiedziała? Gerard podniósł wzrok, jakby starał się zebrać siły, by mówić spokojnie, a potem wyjaśnił: – Woda stanowi barierę między kulą a powietrzem, ale jeśli jakiś inny magiczny przedmiot znajduje się w kontakcie z nią... – Och. – Tremaine spojrzała na Florian, szukając u niej pomocy. – Hm. Florian nabrała tchu, jakby coś chciała powiedzieć, a potem przygryzła wargę i wreszcie powiedziała: – Och. – Co to ma znaczyć? – zapytał Giliead, zanim Gerard zdążył wygłosić dalsze oskarżenia. Skinął głową w stronę kuli. – Co to jest? – Ten magiczny przedmiot zabił magiczne przedmioty Gardier, a co więcej, teraz wie wszystko, co wiedzą one. Ale my nie mieliśmy pojęcia, że coś podobnego się zdarzy. No, Gerard potrafiłby to przewidzieć, ale był nieprzytomny. – Boże. – Gerard potarł czoło i skrzywił się. – Tak właśnie musiało się stać, ale nie wiem w jaki sposób. Kule zawsze działały na zasadzie reakcji. Nie potrafiły inicjować zaklęć bez ludzkiej pomocy, a tym bardziej tworzyć całkowicie nowych. – Ten przedmiot... – Giliead wskazał kulę z wyrazem powątpiewania na twarzy. – Zabił coś, co należało do czarowników... tych innych czarowników, tak jak zabił latającego wieloryba? – Co? A, statek powietrzny. Tak. – Tremaine energicznie pokiwała głową. – Ale bez pomocy ognia – dodała Florian. – No ale przecież tłumacz nie chciał przekładać ich języka – zauważył ze zniecierpliwieniem Ander. – Przecież próbowałyście. Jak on to teraz robi? Tremaine pokręciła głową, żałując, że Ander poruszył ten temat. – Kiedy poprzednio miałam kulę w ręku, bardzo chciałam, żebyśmy mogli się porozumiewać, bo to ułatwiłoby wszystko... – urwała, gdy spostrzegła, że wszyscy znowu na nią patrzą. – Ale nie stałam się przez to czarnoksiężnikiem. – Tremaine! – Gerard spojrzał na nią surowo. Ktoś krzyknął, więc odwróciła się w tamtą stronę i zobaczyła grupkę jeźdźców wyłaniających się z drzew porastających stok powyżej wioski. Przedostali się do głównej drogi między domami, a końskie kopyta wzbiły w powietrze gęsty tuman kurzu. Niektórzy z mężczyzn mieli na sobie farbowane na różne kolory skórzane kaftany, a wszyscy byli uzbrojeni w miecze albo długie włócznie zakończone zakrzywionymi grotami. Konie również wyglądały niezwykle; ciemnobrązowe z kropkowanym wzorami na grzbietach i zadach. – Wyglądają jak z jakiejś powieści – mruknęła Florian. Tremaine kiwnęła głową. Wieśniacy machali do nich i wołali, witając przybyszów z wyraźną ulgą. Zauważyła, że Ilias nie jest zadowolony, a Giliead patrzy ponuro na nowo przybyłych. – Kim oni są? – zapytał Gerard, zwracając się do nich, zaniepokojony. Giliead najpierw zacisnął usta, a potem powiedział: – To Nikanor, syn Haliana. – Wymienili z Iliasem spojrzenia, a potem popatrzył Tremaine w oczy. – Wszystko będzie dobrze. Dziewczyna zdała sobie sprawę, że kiwa głową. Zakłopotana, odwróciła wzrok, ale uwierzyła w to zapewnienie. Podszedł do nich Halian i stał razem z nimi, gdy mężczyzna prowadzący grupę zatrzymał się obok. Podczas gdy inni wskazywali na płonące szczątki statku powietrznego i wydawali rozmaite okrzyki, on zsiadł z konia, rzucając pełne konsternacji spojrzenia na dopalający się wrak. Tremaine zauważyła, że jest podobny do Haliana, choć nie dorównuje mu wzrostem. Miał długie, ciemne włosy, a podobieństwo dawało się zauważyć w oczach i kształcie twarzy. Rozejrzał się dookoła, marszcząc brwi na widok obcych i ich dziwacznych strojów. – Co się tutaj stało? – zapytał. Ilias przestąpił z nogi na nogę i potarł kark, jakby miał wielką ochotę powiedzieć „nic takiego”, ale nie sądził, że uda mu się tym wykręcić. Giliead otworzył usta, ale poprzestał na tym, że nabrał tchu. – Nie jesteśmy jeszcze tego całkowicie pewni – włączył się gładko Halian. – Nasi nowi przyjaciele pomogli nam w obronie przed atakiem czarowników i... – Podrapał się po brodzie i z uśmiechem wzruszył ramionami. – Coś się wydarzyło, ale nie zdążyliśmy tego całkowicie wyjaśnić. – Mówił swobodnie i pewnie, a Tremaine pomyślała, że doskonale potrafi udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku i sprawy zostaną załatwione do końca, jeśli strony zachowają zdrowy rozsądek. – Musimy porozmawiać na osobności – zakończył. Nikanor pokręcił głową, najwyraźniej nieprzekonany. – Co to ma znaczyć „obrona przed atakiem”? Jadąc tu, widzieliśmy, że coś się pali. – Popatrzył na czwórkę obcych, marszcząc ciemne brwi, a na jego twarzy odmalowały się kolejno lęk, podejrzliwość i zaskoczenie. Tremaine zaczęła mu współczuć. – Czy to są czarnoksiężnicy? – dodał. – Nie – odparł natychmiast Ilias. – Nie tacy. – Nie jacy? – zapytał Nikanor, patrząc na niego z rosnącym niedowierzaniem. – Czy są czarownikami? Tremaine poczuła, że Florian porusza się niespokojnie. – Byli na wyspie. Walczyli z tamtejszymi czarownikami. Mogą nam o nich udzielić informacji... – A więc są nimi. – Jego wzrok powędrował do Tremaine i Florian. – Powinniście ich byli już dawno zabić. Współczucie Tremaine zniknęło bez śladu. Ander spiął się, jakby do skoku, ale Gerard położył mu dłoń na ramieniu, ostrzegając tym, żeby się nie wtrącał. – Uratowali mi życie – powiedział Ilias. – To przeze mnie się tutaj znaleźli... – Ocalili tę wioskę – przerwał mu Giliead. – Są więc naszymi gośćmi. – Naszymi? – Nikanor popatrzył na niego ze zdumieniem, a potem twarz pociemniała mu z gniewu. – Chcieliście ich zabrać do domu? Raz wam nie wystarczyło, znowu chcecie to zrobić naszej rodzinie? Ilias odwrócił wzrok, zaciskając szczęki. – To nie twoja sprawa – powiedział Giliead, patrząc surowo na Nikanora. – Dość tego – przerwał im ostro Halian. – Nikanorze, oni uratowali życie całej wsi. Chyba zdajesz sobie sprawę, że to coś... – wskazał na wrak statku powietrznego – ...dokonałoby tutaj rzezi? Jesteś im winien więcej niż gościnę, powinni zostać przyjęci do rodziny. Nikanor wbił w niego wzrok, zaciskając zęby, by powstrzymać gniewną odpowiedź. – Usiądźmy i porozmawiajmy. – Halian położył dłoń na ramieniu syna. *** Rozmowa miała się odbyć w domu Gyana, więc Dyani pobiegła, żeby powiadomić o tym starszą kobietę, która tam była gospodynią. Gdy Halian i Nikanor weszli do środka, Giliead zatrzymał Iliasa na ganku. Dom Gyana stał wyżej na stoku, pośród drzew, w pobliżu centrum wioski. Wiatr przynosił tu kwaśny zapach stosu pogrzebowego latającego wieloryba, a ludzie kręcili się śpiesznie to tu, to tam, odprowadzając z plaży rannych, zbierając bydło i dzieci. – Jesteś pewien? – zapytał Giliead półgłosem. – Tak. Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale tak. – Ilias odgarnął włosy zniecierpliwionym gestem i spojrzał na ich gości. Stali w kącie i było widać, że są zaniepokojeni. Równie niepewny Gyan ulokował się obok. W przypadku Tremaine i Florian decyzja była prosta; nawet gdyby Ilias nie nabrał do nich zaufania podczas wspólnie przeżytych niebezpieczeństw, to przecież uratowały mu życie, był więc zobowiązany ich bronić. Mniej wierzył Anderowi, ale bądź co bądź ten młody człowiek nie jest czarownikiem. A Gerard... Nigdy jeszcze nie spotkali czarnoksiężnika, który zachowywałby się tak kulturalnie; nawet gdyby nie zyskał sobie ich zobowiązania, ratując wioskę, to i tak trudno byłoby im podjąć inną decyzję. Ilias popatrzył na Gilieada. – A ty? Giliead skinął głową, krzywiąc się, a jego mina mówiła wyraźnie, że wcale nie jest pewien. – Tak, jestem pewien. Nie tylko należy się im nasza gościna, jesteśmy im winni życie; wszystko jedno, jacy ludzie mieszkają w... Jak oni to powiedzieli? Rien? – Rien – powtórzył w zadumie Ilias. – Jeden z Gardier... – wymówienie tej nazwy przyszło mu z pewną trudnością – ...powiedział coś takiego. – Pokiwał głową. – Pewnie myśleli, że jesteśmy sojusznikami Rien, ponieważ podpaliliśmy tego latającego wieloryba. Giliead potarł czoło, jakby chciał odpędzić nadchodzący ból głowy. – Potem się będziemy tym martwić. Teraz powinniśmy zająć się przekonaniem Nikanora, żeby ich nie zabijał. Przeszli do niedużej sali przyjęć Gyana. Ilias oparł się o ścianę i założył ręce na piersiach. Nikanor ignorował jego obecność. Większość ludzi uznałaby, że jest to spowodowane znakiem klątwy na twarzy Iliasa. Jednak Nikanor nie zwracał się wprost do Iliasa już od wielu lat, głównie w zemście za obrazy, jakich doznawał od Gilieada, którego nie mógł ignorować. Ilias odetchnął głęboko, powtarzając sobie w myślach: Trzymaj gębę na kłódkę i pozwól Halianowi to rozwikłać. – Skąd przybyli ci ludzie? – zapytał Nikanor, siadając przy starannie wyszorowanym stole. Wciąż jeszcze był wściekły. Dorastał w Cineth w rodzinie swojej matki, podczas gdy Halian wyruszał na morze albo na wojnę, i różnił się od swego ojca pod każdym względem. Jego młodsza siostra Delphi uciekła do Haliana. Halian usiadł na ławie naprzeciwko syna. – Ich statek został zniesiony na skały na wyspie przez tych innych czarowników. To najprostszy element tej całej historii. Reszta jest... – Rzucił okiem na Gilieada. – Skomplikowana. Giliead zatrzymał się przy najdalszym krańcu stołu, jakby zamierzał stać, a nie przy nim zasiąść. Ilias wiedział, że Giliead nie chce, żeby wyglądało na to, że uważa się za równego Nikanorowi, zwłaszcza po tym, jak się do niego odezwał przy wszystkich. Jednak zdawał sobie także sprawę, że Nikanor po owym incydencie uzna, iż Giliead nie chce usiąść z nim razem przy stole. Spojrzał na Gilieada i gniewnie skinął głową. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, ale potem Giliead westchnął, sięgnął po stołek i usiadł. Nikanor odprężył się. – Skomplikowana? – powiedział. – To dosyć interesujące sformułowanie. Domyślam się, że właśnie to latające coś atakowało nasze wsie i statki handlowe. – Tak, ale jest ich więcej – poinformował go Halian. – A na wyspie znajduje się cała armia czarowników – stwierdził brutalnie Giliead i zaczął swoją relację. *** Podczas gdy Nikanor, Halian, Giliead i Ilias rozmawiali w odosobnieniu, Tremaine i reszta czekali na zewnątrz razem z właścicielem domu, Gyanem, człowiekiem, który pomagał im wsiąść na statek. Tremaine otarła pot z czoła i rozejrzała się. Powietrze było tutaj chłodniejsze, z dala od plaży i dymiących zgliszcz. Małe, pokryte dachówką domki skupiły się ciasno, oddzielone tylko niedużymi ogródkami, zagrodami dla kóz i błotnistymi ścieżkami. Całość ocieniały wysokie drzewa, które pozostawiono pomiędzy budynkami. Co tylko się dało, było malowane i rzeźbione, futryny okien i drzwi, okapy dachów. Widać było wyraźnie, że ceniono sobie tu różnorodność, gdyż pojawiały się najrozmaitsze ornamenty geometryczne, liście i kwiaty, zwierzęta, rysunki słońca oraz księżyca. Florian trąciła Tremaine łokciem, wskazując na przejście między domami. Dziewczyna wychyliła się i zobaczyła ulokowaną w pobliżu fontannę znajdującą się w drewnianym pawilonie. Woda tryskała z otworów spustowych w kształcie fantazyjnych twarzy. Ciekawe czy tutaj też mają odmieńców. Uzbrojeni mężczyźni, którzy przyjechali tu z Nikanorem, ulokowali się wokół tej części wioski, opierając się na swoich długich włóczniach. Gapili się na nieznajomych i rozmawiali ściszonymi głosami. Mieszkańcy zaś byli zbyt zajęci opatrywaniem rannych, łapaniem kóz i kur, oraz wynoszeniem ze swych domów bagaży, by zwracać na nich uwagę. Mimo to Tremaine zauważyła, że czyjeś oczy patrzą na nich przez szczeliny w rzeźbionych okiennicach okolicznych domów. Tak jak załoga statku, większość osób była wysokiego wzrostu i miała brązowe lub rudawe włosy i śniadą cerę, chociaż zdarzali się także niscy blondyni i ciemni bruneci, z czego mogło wynikać, że tutejsza ludność stanowi mieszaninę różnych ras. Tremaine zauważyła, że wielu młodych ludzi nosi długie warkocze, musiało to więc stanowić przejaw tutejszej mody, chociaż starsi mężczyźni preferowali włosy do ramion albo w ogóle obcięte na krótko. Kobiety, jak się zdawało, mogły wybierać sobie stroje bez ograniczeń – luźne wygodne spódnice lub suknie, ufarbowane w różnokolorowe spiralne wzory, albo drukowane, albo bawełniane spodnie i koszule, podobne do tych, jakie nosili mężczyźni. Niektórzy, może ci, których wydarzenia zastały podczas pracy przy łodziach albo sieciach, nie mieli na sobie nic poza kawałkiem tkaniny owiniętej wokół talii. I wielu z nich jest rannych albo kiedyś było, zauważyła Tremaine. Dostrzegła stare blizny, okaleczenia, zasłonięte opaskami oczy, a czasami brakujące kończyny. Oczywiście, nie widziała wszystkich mieszkańców wioski, ale i tak nieproporcjonalnie duża liczba osób miała ślady jakichś obrażeń. Katapulta była gotowa do działania. Są przyzwyczajeni do niespodziewanych ataków. Może nie do statków powietrznych, ale do czegoś innego. – Te urządzenia, które znalazłaś – mówił w zadumie Gerard – działają chyba na podobnych zasadach, jak kula, ale może mają w porównaniu z nią ograniczone możliwości. Wiemy, że Gardier potrafią wykrywać za ich pomocą obecność magii, ale jeżeli potrafią rzucać gotowe zaklęcia, tak jak stało się to w moim przypadku... – Nie ma co się nad tym rozwodzić. – Ander zaklął. Mówiąc po rieńsku, zwrócił się przyciszonym głosem do Gerarda: – Powinniśmy chyba spróbować teraz uciec... – Nie – odparł Gerard cicho, ale stanowczo. – Niech oni to rozwikłają między sobą. – Gerard... – Ander, potrzebujemy ich pomocy, żeby wrócić do strefy docelowej. W tej chwili nie są do nas szczególnie wrogo nastawieni. Daj im trochę czasu. Ander zacisnął usta i sprawiał wrażenie oburzonego. Florian spojrzała z niepokojem na Tremaine, która wywróciła oczami. Działalność kuli oraz ostatnie spory spowodowały, że poczuła się zmęczona i zniecierpliwiona. Popatrzyła na Gyana, który uprzejmie zajął miejsce na tyle daleko, by ich nie słyszeć, i udawał, że interesuje go szalenie szczelina w fundamencie domu. Tremaine przypomniała sobie, że to on pomagał im wsiąść na statek i że sprawiał wrażenie nastawionego do nich stosunkowo przyjaźnie. Odchrząknęła, pamiętając, by mówić po syrnajsku. – Przepraszam? Popatrzył na nią ze zdziwieniem. Był starszym, mocno zbudowanym człowiekiem o pogodnej twarzy, łysiał trochę, lecz poza tym chlubił się długą grzywą siwych włosów. – Czy można by gdzieś tu usiąść? – Tremaine trąciła łokciem Florian, która natychmiast przybrała żałosny wyraz twarzy. – Och. – Gyan zamrugał. Tremaine nie zrobiła tego celowo, a przynajmniej nie z premedytacją, ale widziała wyraźnie, jak zmienia się nastawienie tego człowieka. Nagle stali się znowu istotami ludzkimi, a on gospodarzem. – Ależ tak, oczywiście, w ogrodzie na tyłach domu. – Wskazał drogę. Znajdował się tam niewielki trawnik otoczony paprociami, kwitnącymi krzewami oraz ziołami w glinianych donicach. Tremaine usiadła na jednej z prostych, drewnianych ław i położyła sobie kulę u stóp. Florian z ulgą opadła obok niej i zaczęła zdejmować but. Ander, napięty jak ciasno zwinięta sprężyna, wybrał pozycję stojącą. Gyan usadowił się na murku naprzeciwko. – Ahem... długo już tutaj przebywacie? – zapytał, starając się podjąć uprzejmą konwersację. Dyani wślizgnęła się przez furtkę i ulokowała opodal, najwyraźniej pragnąc dostarczyć mu wsparcia duchowego. – Parę dni – odparł z uśmiechem Gerard, siadając na drugiej ławce. – Czy Nikanor sprawuje tu władzę? – zapytał ostrożnie. – Jest prawodawcą w Cineth – wyjaśnił Gyan, z ulgą podejmując ten łatwy dla niego temat. – To syn Haliana z domu, do którego należał, zanim po swym drugim ślubie nie przeniósł się do domu Andrien. Halian był przez jakiś czas prawodawcą, ale potem, w czasie ostatniej wojny, został wodzem. – Aha. – Gerard kiwnął głową. – Kiedy wojna się skończyła – Gyan wyraźnie się rozkręcał – ...zgodnie z prawem Cineth jeżeli było się wodzem, nie można z powrotem zostać prawodawcą... Halian zrezygnował ze stanowiska i poślubił Karimę, matkę Gilieada, która należy do domu Andrien. To nastąpiło kilka lat temu. Tremaine starała się przybrać taki wyraz twarzy, jakby to wszystko było dla niej oczywiste. Nie bardzo potrafiła rozróżniać nawet swoich własnych krewnych. – Giliead jest Wybranym Naczyniem boga – dodała Dyani, wyraźnie starając się przyjść Gyanowi z pomocą. Jakaś inna postać, którą Tremaine pamiętała ze statku, młody mężczyzna z rozczochranymi, brązowymi włosami, szybkim krokiem zbliżył się do ogródka, przedostał przez murek i miękko wylądował na ziemi. Wyciągnął pióro... a raczej zaostrzony patyk z rowkiem... nieduży gliniany garnuszek z atramentem i kilka kawałków szorstkiego, brązowego papieru. Przyciągnął do siebie przewrócone do góry nogami drewniane wiadro, ułożył na nim swe materiały piśmienne i zapytał bez większych wstępów: – Jakiego koloru był latający wieloryb? Wszyscy spojrzeli na niego ze zdumieniem, a Gyan wyjaśnił pośpiesznie: – To Arites. Jest poetą. – Ach, jasne. – Tremaine zwróciła się do Florian, szukając u niej pomocy: – Chyba czerwonawo-żółtego, prawda? – Chyba tak. – Florian kiwnęła głową. – Ach... – Gerard musiał dostrzec wymowne spojrzenie, jakie Gyan posłał Dyani, bo spytał ostrożnie: – Co to znaczy, że ktoś jest Wybranym Naczyniem boga? – No, on, ee... – Dyani zawahała się. – Zabija czarowników – podpowiedział Arites, zawzięcie coś gryzmoląc. Florian, która usiłowała z powrotem naciągnąć mokrą pończochę, zamarła i wpatrzyła się w niego szeroko otwartymi oczami. – Och. – Gerard opadł na ławę, marszcząc brwi. Ander założył ramiona na piersiach, mrucząc pod nosem: – Wspaniale. Gyan z irytacją wywrócił oczami i odchrząknął znacząco. Arites podniósł wzrok, nagle przypominając sobie o swoich słuchaczach. – Przepraszam – rzucił beztrosko. Tremaine oparła głowę na dłoni i ziewnęła. Giliead powiedział jej, że wszystko będzie dobrze, i teraz wiedziała już, co miał na myśli. Chociaż Nikanor robił tyle hałasu, to Giliead miałby za zadanie ich zabić, i to on podejmie decyzję, czy ma to uczynić, a ona wiedziała doskonale, że tego nie zrobi. Pomoże im, bo oni pomogli Iliasowi. – W jaki sposób spotkaliście się z Gilieadem i Iliasem na wyspie? – spytała Dyani. – Ach – zaczęła Florian, rada, że znaleziono jakiś bezpieczniejszy temat. – My... Tremaine i ja... zostałyśmy schwytane przez Gardier i... – Co? – Gerard popatrzył na nie ze zdumieniem. – Zgadza się, jeszcze ci o tym nie mówiłyśmy. – Tremaine usadowiła się na wprost niego, a wtedy jej stopa zetknęła się z kulą, która wydała z siebie głośne brzęknięcie. Podniosła ją, zastanawiając się, co ma z nią zrobić. Nie chciała, żeby przypadkiem uaktywniła się, przerażając ich gospodarzy albo przyciągając uwagę Gardier. Spojrzała na Gyana. – Czy mogę pożyczyć to wiadro? – Potraktuj je jako prezent – zapewnił ją Gyan pośpiesznie. – Arites, podaj je. – Gardier nie powinni wykryć obecności kuli, pod warunkiem, że nie jest aktywna – powiedział Gerard, marszcząc z irytacją brwi. – Poza tym umieszczenie jej w wiadrze z wodą, gdzie może zetknąć się z drewnianą ścianką, nie pohamuje wibracji eterycznych. – Tak, ale oddzieli ją ode mnie, a ja nie wytwarzam żadnych wibracji – stwierdziła surowo Tremaine, wstając, by odebrać od Aritesa drewniany pojemnik. – Czasami robię coś nie bez przyczyny. Nie zawsze, ale niekiedy mi się to zdarza. *** Nikanor słuchał opowiadania Gilieada z rosnącym niepokojem i tylko kilka razy przerwał mu, by o coś zapytać. Ilias milczał; odezwał się tylko wtedy, gdy Giliead poprosił go o zrelacjonowanie tego, co przeżył, kiedy ich rozdzielono. W końcu Nikanor pokręcił głową i rzekł: – Ta wioska jest skazana na zagładę. Jeżeli macie rację i na wyspie jest więcej takich latających przedmiotów, to z pewnością wkrótce tu wrócą. – To jeszcze nie koniec – powiedział Giliead, przyglądając się mu wnikliwie. Ilias wiedział co myśli: W Cineth są ludzie, którym wcale nie zależy na istnieniu tej wioski. Z szacunku dla pamięci Raniora wójt Agis zawsze pozwalał mieszkać tu ludziom ze znakiem klątwy. Było ich teraz trzech; zamieszkiwali na krańcach osady, na zboczu wzgórza. – Lepiej, żeby zniszczono wioskę niż pozabijano ludzi. – Halian w roztargnieniu masował starą bliznę na przedramieniu, pamiątkę z czasów, gdy Ixion po raz ostatni zaatakował wybrzeże. – I wiesz, komu winni jesteśmy za to wdzięczność. Nikanor potarł czoło, z niechęcią przyjmując do wiadomości jego słowa. – Rozumiem, dlaczego jesteście im winni gościnę, ale skąd wiesz, że rozumieją, co to oznacza? – Wcale tego nie wiemy. – Halian złożył dłonie i oparł je o blat stołu. – Ale oni posiadają znacznie od nas więcej informacji na temat tych czarowników Gardier. Widziałeś, jak zabili latającego wieloryba. A zgodnie z naszym prawem, jeśli walczą z czarownikami, to powinni otrzymać od nas pomoc. Nikanor pokręcił głową. – Mimo to... – Popatrzył na Gilieada i wziął głęboki wdech. Oczy Gilieada zwęziły się. Przeczuwał, że zaraz zostanie poddany presji. Ilias ścisnął nasadę nosa, myśląc: Błagam, zachowajcie rozsądek, chociaż ten jeden raz. Nie był pewien, kogo ma na myśli, może po prostu świat jako taki. – Nie wiecie, czy wolno nam zaufać tym ludziom. To może być jeszcze jedna sztuczka – stwierdził Nikanor. Ilias zgrzytnął zębami. Tak, to był poważny błąd. Ale przecież już za niego zapłaciliśmy, pomyślał. Zauważył gorzkie spojrzenie Gilieada i przez chwilę sądził, że powie to na głos. Jednak wtedy przyjaciel odezwał się: – Jest pewien sposób. Możemy z tym iść do boga. Nikanor zawahał się. Choćby miał nie wiem jakie zastrzeżenia co do Gilieada, bogu można było zaufać. – Spostrzeże, czy kłamią? – zapytał w końcu. – Jeśli są tym, czym są, to tak. – Nie rozpoznał Ixiona – wytknął Nikanor. – Poznałby. – Giliead kiwnął głową. – Gdybyśmy mieli dosyć rozumu, żeby go zapytać. Nikanor wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, a potem odwrócił wzrok. – Dobrze. Dostosuję się do tego, co zdecyduje Visolela, ale jeśli bóg stwierdzi, że nie są niebezpieczni, będzie musiała ustąpić. Ilias odetchnął z ulgą. Halian w zamyśleniu postukał o stół i rzekł: – A więc chodźmy im to powiedzieć. *** Tremaine włożyła kulę do wypełnionego po brzegi wodą wiadra i usiadła obok Gerarda. Arites, który przycupnął u jej stóp, pośpiesznie robił notatki na temat wyglądu kuli, rozłożywszy pergamin na płaskim kawałku kamienia. – Będzie z tego znakomita ballada – powiadomił Tremaine z całą szczerością. Pochyliła się, żeby popatrzeć, jak pisze. Znaki nie miały dla niej najmniejszego sensu, więc pożałowała, że zaklęcie nie objęło także umiejętności czytania w syrnajskim, a nie tylko mówienia. – A więc twierdzicie, że są różne grupy tych czarowników Gardier i atakują wasze ziemie z tej okolicy? – zapytał Gyan, marszcząc czoło. – Tak. – Gerard kiwnął głową. – Wyruszają do ataku z co najmniej siedmiu różnych miejsc, z każdego kierunku poza wschodnim. Na wschodzie mają bazy w Aderze. – To byłoby... – Ander skupił się. – Tam. – Wskazał kierunek. Ander starał się jak mógł zachować pełną dystansu nieufność, ale gdy rozmowa wróciła do tematu Gardier, wciągnęła go natychmiast. – Co jest z tej strony? – Cineth – powiedział Gyan. – Miasto portowe. – A dalej? – Morze. – Podniósł wzrok, a Tremaine spostrzegła, że wrócili Ilias, Giliead, Nikanor i Halian. Spojrzała na Iliasa. W kąciku ust drgał mu uśmiech, więc się odprężyła. Nikanor przyglądał się im przez chwilę, zachowując posępny wyraz twarzy, a potem zapytał Gerarda: – Czy jesteście gotowi udać się do naszego miejscowego boga, żeby udowodnić, że jesteście tymi, za których się podajecie? Tremaine popatrzyła na Iliasa. Leciutko kiwnął głową, więc rzekła: – Jasne. Gerard, który już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, odwrócił się i zmierzył ją zdziwionym spojrzeniem. Kiwnęła głową i trąciła go lekko w ramię. Westchnął i odpowiedział Nikanorowi: – Ależ oczywiście. *** – Przepraszam za to wszystko – powiedziała Tremaine z pewnym zażenowaniem. Ścieżka prowadziła przez porośnięte lasem wzgórza na tyłach wioski. Trudno ją było dostrzec w wysokiej trawie i Tremaine kilka razy zboczyła z trasy; najwyraźniej boga odwiedzano z rzadka. W cieniu wysokich brzóz i sosen panował chłód, a wysokie do pasa paprocie, stanowiące poszycie lasu, pachniały wilgotną ziemią i liśćmi. – Nie szkodzi – odparł Ilias, wzruszając z roztargnieniem ramionami. Wpatrywał się w Gilieada, który szedł przed nimi razem z Gerardem i Anderem. Halian został we wsi, pomagając w przygotowaniach do ewakuacji, a następnie miał odpłynąć „Szybkim” do portu w Cineth. Potem spojrzał na nią i zaśmiał się. – Możesz przestać. To przecież nie twoja wina. – No... – Pomyślała o kuli i wymieniła z Florian smętne spojrzenia. – Prawdę mówiąc, to tak. Ander patrzył na nie badawczo, marszcząc przy tym brwi; wydawało się, że podejrzewa, że Tremaine i Florian zdradzają Iliasowi wszystkie najgłębsze tajemnice Ile-Rien, jakby rzeczywiście jakieś znały. Niósł wiadro z kulą, bo wszyscy zgodzili się, że Tremaine powinna stykać się z nią jak najmniej. – Czy Ander jest twoim mężem? – zapytał nagle Ilias, dostrzegając wymianę ich spojrzeń. – Ależ skąd. – Tremaine zdziwiła się własnym oburzeniem. Florian wydała z siebie zdławiony odgłos, który zdołała przekształcić w kaszel, a Ander znów spojrzał na nie podejrzliwie. Tremaine zniżyła głos. – On nie jest żonaty. Ja nie mam męża. Idący na przedzie Gerard pytał o wyspę, a Giliead odpowiadał: – Od dawna była zamieszkiwana przez czarowników. – Czy to oni wybudowali port w grocie i podziemne miasto? Wyglądały na bardzo stare. – Mówi się, że powstały przed pojawieniem się czarnoksiężników. Ludzie, którzy to wszystko zrobili, mieszkali tam o wiele wcześniej, niż my tu przybyliśmy. Podczas odpływu widać kolumny i ściany na dnie morza dookoła wyspy. – To fascynujące. Ciekawe, czy Gardier o tym wiedzą – mruknął Gerard pod nosem. – Dlaczego znaleźliście się na wyspie, jeśli nie wiedzieliście o obecności Gardier? – zapytał Ander, przyglądając się nieufnie Gilieadowi. Przełożył wiadro z kulą do drugiej ręki. Giliead z zamyśleniem popatrzył przed siebie. – Kiedy zaczęły znowu znikać statki, wiedzieliśmy, że miejsce Ixiona zajął inny czarownik. – U nas też zaczęło się od znikania statków – powiedział Gerard. – Ojciec Tremaine... często interesował się tajemniczymi wydarzeniami i te zniknięcia zaintrygowały go, chociaż inni przypisywali je wypadkom albo niekorzystnym warunkom pogodowym. Przeprowadził śledztwo i odkrył grupę Gardier działającą w Aderze. To mały kraj przy naszej wschodniej granicy. Najpierw myślał, że ich celem jest rabunek, a nie inwazja. Teraz sądzimy, że kiedy zaczynali od ataków na statki handlowe, badali nasze siły i słabości. – Rzucił okiem na Andera, który zachowywał kamienny wyraz twarzy. – Może też sprawdzali, jak skuteczne są ich zaklęcia bojowe. – I zdobywali niewolników – dodał brutalnie Giliead. – To waszych ludzi więżą na wyspie? – Z Maiuty i innych południowych archipelagów – wtrąciła Tremaine. – Czy rząd o tym wie, Ander? Ander potwierdził to podejrzenie, nie udzielając jej odpowiedzi. Zamiast tego zapytał Gilieada: – Kto to jest Ixion? Giliead rzucił mu krótkie spojrzenie. – Czarownik, który kiedyś mieszkał na wyspie. Ander nie sprawiał wrażenia usatysfakcjonowanego tym enigmatycznym wyjaśnieniem, a Gerard był zbyt pogrążony w myślach, by drążyć temat. – O co chodziło Nikanorowi, kiedy powiedział, że znowu to zrobiłeś? – zapytała ostrożnie Florian Iliasa. Tremaine zauważyła, że Ilias odwraca wzrok ku zielonym cieniom lasu. Jej nie przyszło do głowy, by o to zapytać. W końcu odpowiedział: – Ixion... Nie wiedzieliśmy, jak naprawdę wygląda. Walczyliśmy z nim przez wiele lat, ale nigdy go nie widzieliśmy, tylko ludzi, których opłacał lub zmuszał, by nas napadali, albo tworzone przez niego kreatury. Dwa lata temu spotkaliśmy mężczyznę, który przedstawił się nam jako Licias. Jedna z kreatur Ixiona napadała na jego wioskę, a on próbował z nią walczyć. Pomogliśmy mu ją odpędzić, a potem on poszedł z nami do miejsca, gdzie miała swoje gniazdo, wysoko w górach, żeby ją zgładzić. Został ranny, a poza tym powiedział nam, że cała jego rodzina zginęła, zabita przez kreaturę, więc zabraliśmy go ze sobą do domu. Tremaine poczuła się dziwnie. – I to był Ixion. Florian zdziwiła się. – Naprawdę? – spytała Iliasa. Kiwnął głową, spoglądając z ukosa na Tremaine. Dziewczyna, pogrążona w zadumie, wbijała wzrok w ziemię, a ręce trzymała w kieszeniach. – Ukrył kim jest i został waszym przyjacielem, częścią waszej rodziny. Odczekał długie miesiące, a potem uderzył. Uważał bowiem, że to jest najgorsze, co może wam zrobić. Ilias przyglądał się jej z niepokojem. – Skąd wiesz? Nieznacznie wzruszyła ramionami. – Domyśliłam się. Coś podobnego wydarzyło się w jednej z moich sztuk. – W czym? – Jej opowiadaniach – wyjaśniła Florian. – Ona pisze, tak jak Arites. Tam, skąd pochodzimy, układa się różne historie, które się potem odgrywa. Nazywa się to „sztukami”. – Spojrzała na Tremaine. – Przyszło mi teraz do głowy, że to co opowiedział nam Ilias bardzo przypomina „Warnecję”, prawda? – A więc... – zaczął powoli Ilias. – Ułożyłaś poetyckie opowiadanie o czymś, co wydarzyło się u nas, zanim tu się w ogóle pojawiłaś, nie wiedząc, że istniejemy? Tremaine zmarszczyła brwi, rozważając jego pytanie. – No, na to wygląda. – To dziwne – stwierdziła Florian. – I to jak – mruknął Ilias. Przez jakiś czas szli w milczeniu. Słychać było tylko śpiew ptaków na drzewach i szelest wiatru w trawach. Florian co jakiś czas powtarzała: – A zatem... – jakby dochodziła do jakiegoś wniosku, który jednak musiała odrzucić. Giliead odwrócił się do nich i posłał im zdziwione spojrzenie, prawdopodobnie zaskoczony malującym się na ich twarzach zmieszaniem. *** Tremaine spodziewała się, że ujrzy coś w rodzaju świątyni, ale przeszli przez gaj drzew o pierzastych liściach, a wtedy Giliead powiedział: – Jesteśmy na miejscu. Wyszli na trawiastą polankę, ozłoconą popołudniowym słońcem. Na skraju otwartej przestrzeni znajdował się występ skalny, a u jego podstawy widniał otwór jaskini. Nie było tu nic, co mogłoby wskazywać, że to miejsce ma jakieś szczególne znaczenie, dopóki się nie zbliżyli do wejścia. Na górze umieszczono niedużą rzeźbę o kształcie pierścienia z przeplatających się kół, bardzo prymitywnie wykonaną w porównaniu z tym, co można było zobaczyć we wsi. Na ubitej ziemi przy wejściu do groty leżały kupki owoców i orzechów, kawałki chleba i gotowanego mięsa. Wszystko to znajdowało się w najrozmaitszych stadiach rozkładu, a w powietrzu latały brzęczące głośno muchy. Giliead przyjrzał się temu z wyraźną irytacją i rzekł: – Sprawdzę, czy jest w domu. – Podał Iliasowi schowany w pochwie miecz i pochylił się, wchodząc przez niskie wrota jaskini. Ilias czekał razem z pozostałymi, szurając butem o ziemię. Gerard przyjrzał się kupkom jedzenia. – Czy to są ofiary dla boga? – zapytał ze zdziwieniem. – Ludzie przynoszą mu pożywienie. – Ilias kiwnął głową, a potem wzruszył ramionami. – Ale on nie je. Gerard uniósł brwi. – Rozumiem. Od kiedy tutaj przebywa? Ilias popatrzył na wejście do groty, marszcząc w zadumie brwi, jakby nigdy przedtem podobne pytanie nie przyszło mu do głowy. – Chyba od zawsze. – Czy jest wielu bogów? – W Cineth tylko ten. Zazwyczaj jest jeden, ale Teypria, na południe od nas, ma dwóch. – Wzruszył ramionami i dodał: – Mają też dwa Wybrane Naczynia; nie jestem pewien, jak to funkcjonuje. Z wnętrza groty dobiegł głos Gilieada. – Jest w domu. Możecie wejść. Ilias uśmiechnął się i wszedł do jaskini. Gerard ruszył za nim, mamrocząc pod nosem: – Bardzo swobodnie odnoszą się tutaj do bogów. – Panie mają pierwszeństwo – powiedział ironicznie Ander, wykonując zamaszysty, zapraszający gest ręką. Tremaine i Florian ruszyły za Gerardem, a Ander podążył za nimi. Po blasku popołudniowego słońca panujący w środku mrok wydawał się nieprzenikniony i Tremaine pomyślała: Nigdy więcej. Tutaj jednak było sucho i czysto, a po chwili wzrok przystosował się do ciemności i przekonała się, że przez szczeliny w skale wpada światło. Grota nie zaliczała się do wielkich: w poprzek miała nie więcej niż jakieś dwadzieścia albo trzydzieści stóp. Pnącza i korzenie rosnących na górze drzew zwisały ze ścian; panował tu także przyjemny chłód. Było cicho, gdyż śpiew ptaków i szum wiatru w trawach głuszyła gruba warstwa skały. Giliead stanął pośrodku komnaty z rękoma na biodrach i czekał. Ilias ulokował się pod ścianą, zdjął z ramienia miecz i oparł się na nim. Nic się nie działo. Powiew wiatru przyniósł z góry zapach zieleni i wilgotnej ziemi. Giliead westchnął i spojrzał na Iliasa. – Czy coś jest nie tak? – zapytał ostrożnie Gerard. Giliead uśmiechnął się blado i wyjaśnił: – Czasami bywa nieśmiały. Gerard i Ander wymienili spojrzenia, a Tremaine wyczuła, że obaj sądzą, że bóg okaże się istotą ze świata fikcji albo po prostu ognikami bagiennymi czy też jakimś innym naturalnym zjawiskiem. Popatrzyła na Iliasa: puścił do niej oko i uśmiechnął się. Z pewnością istnieje naprawdę. Coś zaiskrzyło pod stropem jaskini, bezpośrednio nad głową Gilieada, poruszając się pośród pnączy, które wpełzły tu przez skalne szczeliny, i zaszeleściło w liściach. Świetliki, pomyślała Tremaine, a więc to tylko robaczki świętojańskie? Więcej świetlików pojawiło się pośród liści, a każdego otaczała błękitna mgiełka. Ander zaklął pod nosem, a Gerard przyglądał się im ze zdumieniem. Florian westchnęła. Patrzyła z podziwem. Błękitne światło stawało się coraz jaśniejsze, migocząc i tańcząc wokół szczelin w suficie. Strzeliło w stronę Iliasa, wplatając mu we włosy delikatne iskierki. Potrząsnął głową i kichnął. – Jak sądzisz, co to może być? – zapytał Ander Gerarda, ściszając głos. – To jakiś rodzaj odmieńca albo innej pierwotnej istoty, albo... – Gerard zamrugał, kręcąc głową. – Nie mam zielonego pojęcia. – Nie jest zbyt wielki – przyznał Ilias. – Chaeańczycy mają boga, który sprawia, że cały strop ogromnej jaskini staje się złoty. Giliead odwrócił się do niego, marszcząc brwi. – O co ci chodzi? – zapytał Ilias. – Przecież to prawda. Światło zatańczyło na ścianie i skierowało się w stronę wiadra. – Będzie chciał obejrzeć kulę – stwierdziła Tremaine. – Skąd wiesz? – zdziwił się Ander. – Gdybym to ja była tym, czym jest on, z pewnością miałabym podobny zamiar – wtrąciła Florian, obserwując zbliżające się światło. Spojrzała z niepokojem na Tremaine. – Myślisz, że nic złego się nie stanie? Tremaine pokręciła głową. Sama chciałaby to wiedzieć. – Nie mam pojęcia. – Przecież kula nie należy do istot ożywionych – powiedział Ander, patrząc na nich ze zmieszaniem. – A ten... bóg... jest żywy. Jak to się dzieje? – No, hm... – Gerard patrzył, jak światło migocze na ścianie. – Kule, które stworzył Riardin i pozostali, nie są tym co my nazywamy istotami odczuwającymi, ale ta... Nie powinna aktywować zaklęć, a przecież to właśnie dziś uczyniła. – Wyglądał na zakłopotanego. – Nikt nie oczekiwał, że wydobędzie zaklęcie z obcego przedmiotu, takiego jakim było urządzenie tłumaczące Gardier, zmodyfikuje je i uruchomi, równocześnie niszcząc strażniki na statku Gardier. Giliead i Ilias słuchali w skupieniu, chociaż Tremaine nie była pewna, że zaklęcie tłumaczące dostarczało im właściwych słów. „Odczuwające” zostało przełożone jako coś w rodzaju „posiadające duszę”. Ander przez chwilę przyglądał się Gerardowi. – Obawiam się, że nie poinformowano o tym służby wywiadowczej. – To kula Arisilde Damala, Ander – odparł spokojnie Gerard. – Stanowi najlepsze możliwe przybliżenie kul Villera. Niewiele jest rzeczy, które możemy w związku z nią komukolwiek wyjaśniać. Światło tańczyło teraz nad samym wiadrem. Tremaine obserwowała je, na poły zahipnotyzowana jego blaskiem. Podniosła wzrok i przekonała się, że Giliead stoi tuż obok niej. – Masz rację, chce się przekonać, co jest pod wodą. – Tremaine... – zaczął nerwowo Gerard. Ona sama nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. Zanim ktokolwiek zdążył przedstawić jakieś argumenty albo zgłosić sprzeciw, pochyliła się i wyjęła kulę. Ociekała wodą, która kapała na ubłocone buty dziewczyny. Światełko przeskoczyło z krawędzi naczynia na urządzenie i zatańczyło łagodnie na powierzchni metalu. Kula zaszumiała i zapulsowała w dłoniach Tremaine i zaczęła wirować, a znajdujące się wewnątrz koła zębate rozpryskiwały wodę. Giliead zamrugał, widząc ten nagły prysznic, więc dziewczyna go uspokoiła. – W porządku, to normalne. Ilias przysunął się do Gilieada, przyglądając się z zaciekawieniem kuli. Światło przeniosło się na dłonie Tremaine; było ciepłe i łaskotało. Dziewczyna spodziewała się, że powinno przypominać iluzyjny blask odmieńców, jaki wytwarzała kula, ale nie, było żywe, materialne. Jego dotyk przypominał głaskanie piórkiem i teraz zrozumiała, dlaczego Ilias kichnął. Giliead pokręcił głową i zmarszczył brwi. – Nie widzę klątw. Tremaine popatrzyła na niego ze zdziwieniem, więc wyjaśnił: – Kiedy jest się Wybranym Naczyniem boga, widzi się, gdzie są klątwy. Co więcej, niektóre z nich są wobec takiej osoby nieskuteczne. – Kula nie zawsze reaguje na magię, chyba że ktoś, kto nią włada, jest atakowany – powiedział cicho Gerard, obserwując ich bacznie. – Może twoja zdolność ma podobne cechy i dlatego nie widzisz zaklęć, które nie są wrogie. Giliead i Ilias wymienili między sobą spojrzenia. Dla obu ta informacja stanowiła pewną nowość. Tremaine zauważyła, że Gerard użył rieńskiego słowa „zaklęcie”. Jedyny syrnajski wyraz to była „klątwa”, niosąca ze sobą groźne konotacje. Światło zeszło z kuli i wspięło się po ścianie jaskini. Przez chwilę migotało pośród pnączy, a potem skryło się w szczelinach stropu, a gwiazdki świetlików znikały jedna po drugiej. Ander odetchnął z ulgą. – I to wszystko? Giliead miał minę człowieka, który dowiódł swego. Ilias uśmiechnął się szeroko i stwierdził: – Lubię mieć rację. Giliead poklepał go po ramieniu, a potem przeniósł wzrok na Gerarda i spytał: – To jak wam możemy pomóc? @@13 Popołudniowe słońce wciąż jeszcze grzało, ale w cieniu drzew panował chłód, kiedy wracali z jaskini boga. Mimo że Tremaine bolało prawie wszystko, w gruncie rzeczy wędrowała z przyjemnością; w powietrzu pachniało żywicą i wilgotną ziemią, a okolica była po prostu prześliczna. Wracali trochę inną ścieżką, wijącą się pośród wzgórz, prowadzącą do miejsca znajdującego się bardziej w głębi lądu. Zaraz po wyjściu z jaskini Gerard i Ander wyjaśnili swym gospodarzom, że czwórka przybyszów powinna dotrzeć w pobliże miejsca, gdzie został zaatakowany Statek Pilotowy, skąd będą mogli wrócić do swego świata. Giliead zgodził się zaprowadzić ich do „Szybkiego” następnego ranka, kiedy nadejdzie odpływ. Gerard próbował przybliżyć ideę istnienia dwóch światów i nawet chciał zilustrować to rysunkami na piasku. Ilias i Giliead słuchali z zainteresowaniem, ale Tremaine nie potrafiłaby powiedzieć, czy rzeczywiście cokolwiek z tego rozumieli, czy tylko chcieli okazać uprzejmość; rysunki Gerarda nie były zbyt jasne nawet dla niej, a przecież ona wiedziała, o czym jest mowa. W końcu Giliead przerwał: – Ważne, żebyście potrafili tam trafić. Tremaine zauważyła, że Giliead odprężył się, gdy bóg ich zaakceptował. Ilias nawet przez chwilę nie wątpił w pozytywny rezultat, no ale w końcu on znał ich trochę lepiej. Teraz rozmawiali o bieżących problemach: statkach powietrznych, sposobach ich zwalczania i prawdopodobieństwie nastąpienia ataku jeszcze tego wieczoru. – Lepiej będzie, jeśli ukryjemy się przed Gardier, niż gdybyśmy mieli z nimi walczyć, używając kuli – stwierdził Gerard. – Jeśli uznają, że wasz lud stanowi dla nich zagrożenie, baza na wyspie może wezwać na pomoc więcej statków powietrznych i zaatakować całe niebronione wybrzeże. Florian skrzywiła się, a Tremaine mruknęła: – Ojej. – Obraz odmalowany przez Gerarda nie należał do najprzyjemniejszych. Giliead zmarszczył brwi, rozważając tę perspektywę. – Powiedziałeś, że wasz lud, mając do dyspozycji rozmaite klątwy, nie potrafił obronić waszych miast. – Próbowaliśmy wszystkiego. – Ander zatopił spojrzenie w otchłaniach lasu. Tremaine przypomniała sobie, że jako oficer wywiadu zaczął swoją działalność na froncie aderasyjskim; był świadkiem znacznie większej liczby niepowodzeń niż inni. Giliead przyglądał mu się przez chwilę, po czym zwrócił się do Gerarda: – Halian wraz z kilkoma innymi ludźmi będą obserwować wioskę z pewnej odległości, żeby przekonać się, co nastąpi, kiedy Gardier przybędą po swojego latającego wieloryba. – Wciąż jeszcze miał trudności z wymówieniem rieńskiej nazwy ich wspólnego wroga i Tremaine zdała sobie sprawę, że to może nie być łatwe dla osoby władającej syrnajskim. Ilias szedł przed nią, zatknąwszy kciuki za pasem. – Dlaczego latające wieloryby tak łatwo się palą? – zapytał Gerarda. – Płoną jak pochodnie. – Wodór... powietrze znajdujące się w ich wnętrzu jest łatwopalne. Tak jak nafta. – Aha. – Ilias rzucił okiem na Gilieada, unosząc brwi. Wyższy z mężczyzn wydął w zamyśleniu wargi. – To wyjaśniłoby tamten przypadek. – Jaki przypadek? – zapytał ostro Ander. Wciąż jeszcze nie nabrał pełnego zaufania do swoich nowych sojuszników. Tremaine przypuszczała, że jest to związane z jego obecnym zajęciem. – Podpaliliśmy latającego wieloryba w jaskiniach – wyznał Giliead. – Słyszeliśmy o tym od ludzi więzionych tam przez Gardier. – Florian gwałtownie pokiwała głową. – A w bazie wciąż panuje bałagan. Pewnie dlatego udało nam się uciec. – Podpaliliście statek powietrzny? – zapytał Ander, zatrzymując się i wbijając w nich wzrok. – To był wypadek – wyjaśnił Ilias. – Ale zginęło przy tym kilku przeklętych czarowników. – Giliead trącił go łokciem i Ilias zdał sobie sprawę, z kim rozmawia. – Oczywiście nie mam na myśli tutaj obecnych – dodał z przepraszającym uśmiechem. – A więc stracili dwa statki powietrzne. – Ander gwizdnął z uznaniem. Ruszyli dalej. – W tej bazie mogą trzymać najwyżej cztery; wywnioskowaliśmy to z ich ataków na Chaire. – W jaki sposób udało się wam go podpalić? – zapytał Gerard, zerkając badawczo na swoich rozmówców. – Statki Gardier są chronione przed pożarem zaklęciami, chociaż, jak widać, kula nauczyła się je neutralizować. Giliead opisał przygody, jakie on i Ilias mieli w bazie Gardier. Tremaine czuła podziw. Nie mieli przecież pojęcia, czym są statki powietrzne, ani nawet, czy są to żywe istoty, czy nie, a jednak odważyli się zbadać jeden z nich, chociaż wiedzieli, że w okolicy aż się roi od groźnych czarnoksiężników. A przecież wiemy, co o nich sądzą, pomyślała. Fakt, że zdołali pokonać swoje uprzedzenia, przynajmniej wobec ich rieńskich gości, był również bardzo znamienny. – Przysiągłbym, że pierwszy z nich palił się znacznie intensywniej niż ten, który dostaliśmy dzisiaj – stwierdził Ilias, gdy Giliead zakończył swoje opowiadanie. – Te metalowe cylindry, które znaleźliście w doku, to były bomby – powiedział z namysłem Gerard. – Przynajmniej jedna z nich musiała wybuchnąć, kiedy spadł na nią płonący kadłub. Giliead pokręcił głową, uśmiechając się lekko. – Niektóre z twoich słów są dla mnie zupełnie niezrozumiałe. – Bomby. To coś takiego jak garnki, którymi strzelaliście z katapulty do statku powietrznego – wyjaśniła Tremaine. – Tyle tylko że czynią znacznie więcej szkód. – Och. – Giliead spojrzał z ukosa na swego towarzysza. – Dobrze, że nie wpadliśmy na to, jak się je otwiera. Ilias prychnął. – Wolne żarty. – To bardzo dziwne – ciągnął Gerard, ściągając brwi. – Ale wygląda na to, że język syrnajski nie dysponuje wyrażeniem „elektryczny”, choć w gruncie rzeczy można by się tego spodziewać. System, który dostarcza mocy... nie powinien mieć tylu słabych punktów. Może zaklęcia chroniące przed iskrami działają tylko na zewnątrz sterowców? Giliead słuchał tego, marszcząc czoło. Tremaine nie bardzo rozumiała, o co Gerardowi chodzi, dopóki syrnajczyk nie powiedział: – Bali się ognia, nawet na zewnątrz wieloryba. – Wpadli w przerażenie, kiedy magiczne światła wywołały pożar – dodał Ilias. – W Ile-Rien mamy przepisy, zgodnie z którymi nawet jeśli budynek jest chroniony przed ogniem za pomocą zaklęć, nie wolno trzymać nasączonych olejem szmat na klatkach schodowych ani robić innych równie głupich rzeczy – włączyła się Florian. – Może Gardier polegają wyłącznie na swojej magii i nie stosują innych środków zaradczych. – To jest jakieś wyjaśnienie – przyznał Gerard, chociaż nie wyglądał na usatysfakcjonowanego. – Niełatwo jest skonstruować zaklęcie zapobiegające pożarom. Większość naszej magii służy wspomaganiu procesów naturalnych albo manipulowaniu eterem w sposób z nimi zgodny. Ale biorąc pod uwagę inne umiejętności Gardier, zadanie takie nie powinno wykraczać poza ich możliwości. Wyszli z lasu i zatrzymali się na wierzchołku niskiego wzgórza. Pod nimi, usadowiony w płytkiej dolinie, stał obszerny, dwupiętrowy kamienny dom, osłonięty wielkimi drzewami. Tremaine zauważyła, że ma kształt kwadratu, a w środku znajduje się atrium, nie wyglądało jednak na to, by to była budowla o charakterze obronnym; ściany zewnętrzne wyposażono w okna: zwykłe otwory, nie osłonięte nawet okiennicami. Z jednej strony znajdowały się zabudowania gospodarskie i zagrody dla zwierząt, a także duży ogród, w którym hodowano winną latorośl oraz nieduże drzewa pokryte delikatnym, fioletowym kwieciem. W głębi ogrodu było widać ruiny innego budynku, równie dużego jak główny dom: resztki fundamentów i zwalone belki stropowe wciąż jeszcze dawało się zauważyć w wysokiej trawie. W lesie, na skraju rozciągających się w dole pól było widać sylwetki ludzkie; Tremaine zauważyła mężczyzn pchających dwukołowy wózek przez polanę. Giliead odwrócił się i wyjaśnił: – To ludzie z wioski Agisa. Powiadamiają o ewakuacji wszystkie nadbrzeżne osady i przekazują polecenie, żeby nie rozpalać ognisk dzisiejszej nocy. – Dobrze. – Ander kiwnął głową. – To pozwoli wam trochę zyskać na czasie. Tremaine drgnęła. Kiedyś i tak by to musiało nastąpić, powiedziała sobie w duchu. Gardier nie zostawiliby ich długo w spokoju. Giliead wciąż się wahał, a Tremaine zauważyła, że Ilias obserwuje go z niepokojem. Potem syrnajczyk odwrócił się ku nim i wziął głęboki wdech. – Muszę wam powiedzieć, że ten dom jest obłożony klątwą – rzekł z wyraźną niechęcią. – Dotyczy ona kobiet i dzieci należących do naszej rodziny. – Popatrzył na Tremaine i Florian. – Nie wiem, czy wpłynie ona na osoby z nami nie spokrewnione, ale jeśli wolałybyście znaleźć schronienie gdzie indziej... Wciąż myśląc o nieuniknionym ataku Gardier, Tremaine wzruszyła ramionami. – Zaryzykuję. Gerard popatrzył na nią dziwnie, ale potem zwrócił się do Gilieada. – Czy przyjęlibyście naszą pomoc przy tej klątwie? Mógłbym spróbować ją usunąć. – Usunąć? – powtórzył Ilias ze zdziwieniem. Giliead pokręcił głową. – To klątwa Ixiona – powiedział, jakby nie bardzo zrozumiał słowa Gerarda. Ten zaś przyglądał się domostwu, marszcząc brwi. – Chociaż została rzucona przez innego czarnoksiężnika, metody magiczne... tak czy siak to jest kwestia układów energii eterycznej. – Skrzywił się z irytacją, bo zdał sobie sprawę, że użył wyrazów rieńskich, które nie znaczyły nic po syrnajsku. – Oczywiście, nie mogę obiecać, że uda się to z całą pewnością. – Ale chyba warto spróbować? – zapytał Ilias, rzucając wymowne spojrzenie Gilieadowi. Gerard uniósł brwi. – Biorąc pod uwagę to, co zdążyliście opowiedzieć mi o Ixionie, z przyjemnością się tego podejmę – rzekł sucho. *** Opuściwszy las, skierowali się ścieżką pod górę w stronę domu. Widzieli przy tym ludzi pędzących bydło: wielkie, czerwone krowy o kosmatych grzywach i dużych rogach, oraz innych, niosących kosze i pakunki w stronę szerokiej ścieżki prowadzącej w głąb lasu. Tak jak mówił Halian, już wcześniej padali ofiarą ataków czarnoksięskich. Zdążyli więc nabrać rutyny w znikaniu pośród wzgórz. Pośród osób organizujących wymarsz Tremaine zauważyła twarze znane jej z „Szybkiego”. Wielkie drzewa otaczające dom ocieniały go przed promieniami popołudniowego słońca. Tremaine stwierdziła, że są to dęby, jeden z niewielu gatunków, jaki potrafiła określić z wystarczającą dokładnością, i uznała, że ten dom musi stać tu już od wielu lat. Na ganku stała kobieta, pogrążona w rozmowie z Gyanem. Kiedy zobaczyła nadchodzących ścieżką przybyszów, pośpiesznie zbiegła po schodkach. Była w wieku więcej niż średnim, miała długie, siwiejące kasztanowe włosy, nosiła ciemnozieloną suknię bez rękawów, której skraj zdobiły błękitne i złote wzory, oraz ciemnobrązowy jedwabny szal. Radość i ulga opromieniły jej twarz, sprawiając, że wydała się o wiele lat młodsza. Powitała Gilieada uściskiem, potem wyciągnęła dłoń do Iliasa i przyciągnęła go do siebie, by pocałować w policzek. Gyan pozostał na ganku, obserwując ich z zadowoleniem. Giliead odwrócił się do gości i wyjaśnił: – To moja matka, Karima. – Tremaine zauważyła zdziwienie Andera i ukryła uśmiech. Może teraz trudniej będzie mu upierać się, że chcą ich tutaj potajemnie zgładzić. Osób, które zamierza się zabić, nie przyprowadza się do własnego domu, żeby przedstawić im własną matkę, a przynajmniej nie w Ile-Rien. Może nawet i nie w Bisrze. Giliead przedstawił ich wszystkich, a potem się zawahał. – Mamo, oni są... – Gyan opowiedział mi, co się wydarzyło – przerwała mu szybko Karima, dając tym do zrozumienia, że nie trzeba poruszać delikatnego tematu czarowników. Giliead z ulgą pokiwał głową. – Halian zabrał „Szybkiego” do Cineth? – Tak, a Agis posłał łodzie rybackie dalej, do Veli. – Podeszła do Florian, uśmiechnęła się i lekko uścisnęła jej ramiona. – Zmuszacie to biedne dziecko, żeby przemierzało ogromne przestrzenie. Nie stójcie tak, proszę, wejdźcie do domu. Kiedy reszta przybyszów podążyła za nią, Ilias zatrzymał Tremaine na ganku. – Czy Gerard rzeczywiście mógłby zniszczyć tę klątwę? Tremaine zawahała się, zastanawiając się, jaka będzie najuczciwsza odpowiedź. – To bardzo dobry czarnoksiężnik. Kiedy pracował dla mojego ojca, miał okazję nabrać wielkiej wprawy w uniemożliwianiu innym czarownikom szpiegowania nas albo zgładzenia. – Podniosła wzrok i przekonała się, że Ander stoi w drzwiach i przygląda się im podejrzliwie. Zmierzyła go gniewnym spojrzeniem i machnęła ręką, żeby szedł dalej. Ilias obserwował to, unosząc brew i uśmiechając się lekko, a Tremaine potrzebowała chwili, żeby przypomnieć sobie, o czym dopiero co rozmawiali. – Gerarda szkolono, kładąc wielki nacisk na konieczność zrozumienia, jak i dlaczego działają różne rzeczy, oraz doskonalono go w sztuce wyszukiwania subtelnych sposobów wpływania na rzeczywistość, zamiast rzucać liczne, bardzo potężne zaklęcia. Ilias kiwnął głową. – Jest uczonym. – Właśnie. Moim zdaniem uważa Ixiona za jednego z tych, którzy posiadają błyskotliwą technikę, ale brak im solidnych podstaw, choć nie jestem tego całkowicie pewna. Gdybyś mógł mu więcej powiedzieć na temat tego czarownika, bez wątpienia bardzo by mu to pomogło. Ilias podrapał się po podbródku, rzucając spojrzenie w stronę Gerarda, ale na jego twarzy nie malował się żaden wyraz, więc zwątpiła, czy rzeczywiście widzi sprawy tak samo jak ona. Potem leciutko pokręcił głową. – Spróbuję. Weszli do wielkiego, przewiewnego pokoju, gdzie Giliead wyjaśniał Karimie, że Gerard zamierza usunąć klątwę. Słuchała go, marszcząc brwi z lekkim zaniepokojeniem, ale nie zgłaszała żadnych sprzeciwów. Tremaine rozejrzała się i zauważyła wielkie drzwi wychodzące na ogródek w atrium i matowe, czerwone mury zdobione kompozycjami figuralnymi. Podłogę pokrywała mozaika z maleńkich kawałków kamienia, tworzących stylizowany krajobraz morski z wyspami i galerami podobnymi do „Szybkiego”. Mimo swej wielobarwności była ona przyjemnie podniszczona, jak w każdym starym domu, który mieszkańcy lubią takim jaki jest i nie zamierzają zawracać sobie głowy zbędnymi remontami. Tremaine zaczynała rozumieć, że ta rodzina nie musiała przejmować się tym, co stanowiło problem dla większości jej własnych sąsiadów. Gerard poklepał kieszenie spodni, marszcząc brwi. – Gardier zabrali mi okulary eteryczne. – Ach, ja je mam. – Tremaine pogrzebała w kieszeni żakietu i wyciągnęła żądany przedmiot. – Dziękuję ci. – Gerard założył je na swoje okulary optyczne, czemu sypriańczycy przyglądali się z mieszaniną czujności i rozbawienia, a potem skierował się do przejścia wiodącego do atrium. – Dzięki nim będę mógł zobaczyć ślady pozostawione przez klątwę w eterze. Karima zwróciła się do Tremaine i Florian. – Wejdźcie do środka, umyjecie się i dostaniecie czyste ubranie. – Naprawdę? – spytała z nadzieją Florian. Tremaine pragnęła zobaczyć, jak Gerard znajduje klątwę, ale chciała też pozbyć się warstwy brudu. No i bolały ją stopy. – Bardzo chętnie. Ander już, już miał ruszyć za Gerardem, ale zatrzymał się, by rzucić Tremaine spojrzenie mówiące „bądź ostrożna i trzymaj język za zębami”. Nie mając nastroju, by tolerować jego podejrzliwość, dziewczyna zasalutowała ironicznie i poszła za Karimą. *** Gerard zatrzymał się w otwartych podwójnych drzwiach prowadzących do atrium. W jasnym blasku słońca ogród nie wyglądał na miejsce obłożone klątwą, ale czarnoksiężnik wiedział, jak złudne bywają pozory. Pnącza wspinały się po drewnianych kolumnadach na piętrze, a krzewy o wonnych, fioletowych i różowych kwiatach albo maleńkich błękitnych kwiatuszkach panoszyły się bujnie na grządkach. Niektóre z roślin wyglądały znajomo, inne być może egzystowały tylko w tym świecie. W głębi znajdował się gliniany piec kopułkowy do wypalania chleba, a obok niego stos drewna opałowego i wielki kamienny zbiornik na wodę otoczony grządkami, na których rosły zioła. Podczas gdy Gerard szukał zakłóceń eterycznych w powietrzu, Ander stanął tuż koło niego, pytając cicho po rieńsku: – Gerard, czy sądzisz, że na Tremaine można liczyć? – Co do czego? – Gerard odwrócił się do niego ze zdziwieniem i zdjął okulary eteryczne, żeby wyraźnie zobaczyć twarz młodego człowieka. Ten zaś przybrał wyraz obojętności. – Nieważne. Gerard przyjrzał mu się uważniej, domyślając się już, o co właściwie mu chodzi. Wiem przecież, że on jest oficerem wywiadu, ale wątpić w Tremaine? Wielki Boże! Ta dziewczyna byłaby znakomitym szpiegiem, tylko czy Gardier mają aż tyle wyobraźni? Czy też może Ander uważa, że zechce ona przekazać sypriańczykom za wiele informacji? Giliead i Ilias stali obok, więc nie chciał zwlekać; rozmowa w języku, którego nie rozumieją, nie przyczyni się do utrwalenia zaufania, jakie okazali im, sprowadzając ich tutaj. Twarz Gilieada była pozbawiona wszelkiego wyrazu, a Ilias obserwował Andera jak kot, zastanawiający się, czy coś jest myszą, czy nie. – Znam ją prawie przez całe życie, więc być może jestem niewłaściwą osobą do udzielania takich odpowiedzi – stwierdził. Ander wzruszył ramionami i uśmiechnął się uprzejmie. – Tak tylko spytałem. Gerard odwrócił się i wyszedł do ogrodu, zakładając okulary eteryczne. Maleńkie, zielone jaszczurki, grzejące się na oblanych blaskiem słońca kamieniach, rozbiegały się spod jego stóp na wszystkie strony. Oczywiście, będzie musiał powiedzieć Tremaine o tej wymianie zdań, a Bóg raczy wiedzieć, jak ona to przyjmie. Jedno wiedział na pewno: nigdy nie reagowała na nic tak, jak można się było spodziewać. Nie obawiał się, że zechce szukać zemsty, co z pewnością uczyniłby jej ojciec, ale mimo to... Pozostali ruszyli za nim, a Giliead zapytał z niepokojem: – Co to znaczy „ślady w eterze”? Bardzo starannie wymówił te obce słowa. – Krótko mówiąc – zaczął wyjaśniać Gerard – są to zakłócenia, jakie wytwarza zaklęcie podróżując w powietrzu. Nie są widoczne gołym okiem. – Zatrzymał się koło zbiornika z wodą, idealnego miejsca na źródło chorób, ale nic nad nim nie wykrył. – Najprostszym sposobem, by zaszkodzić jakiemuś domowi, jest rzucenie klątwy na jakiś przedmiot i ukrycie go gdzieś na terenie. Zakłócenia eteryczne będą silniejsze w pobliżu miejsca, owa rzecz się znajduje. – Zatrzymał się, spoglądając na pozostałych. – Czy zgony następowały w jakiejś konkretnej części zabudowań? – Nie. Najpierw była choroba, a potem pożar – wyjaśnił Giliead, rzucając szybkie spojrzenie Iliasowi. – Pożar nastąpił w nowym domu, po drugiej stronie pola, ale i tutaj zdarzały się wypadki śmierci. – Rozumiem. – Coś tak silnego powinno również działać na rośliny, ale Gerard nie widział żadnych na to dowodów. – Wici eteryczne powinny rozpościerać się po całej okolicy jak sieć pająka. Odwrócił się i zauważył, że Ilias i Giliead przyglądają mu się z powątpiewaniem. – Powinny? – powtórzył Giliead. – Ale tak nie jest. – Gerard powoli okręcił się dookoła własnej osi, marszcząc brwi. Widział to tu, to tam niewyraźne punkty zakrzepłego eteru; obok wykładanej płaskimi kamieniami ścieżki, unoszące się nad rosnącą w kącie różą. Nie znalazł jednak wyraźnych wskazówek, skąd się biorą. Zaczął powątpiewać, czy mówili o klątwie, tak jak rozumie się ją po rieńsku; wywnioskował to wstępnie z opisu jej efektów. – Są ślady, ale bardzo słabe. Moim zdaniem działa tu także jakiś ochronny wpływ. – Może to bóg – podsunął Ilias. Giliead założył ręce na piersiach, ale nie wyraził żadnej opinii. – Może. – Gerard zdjął okulary eteryczne, sprawdził ich soczewki i założył je znowu. Zastanawiał się, czy niechęć Gilieada do wygłaszania komentarzy wynika z braku chęci, czy małomówności. Przeszedł powoli w głąb atrium, oglądając wnikliwie belkowanie arkad na piętrze, i spytał: – Czy wasz bóg ma jakieś imię? – Nie. – Giliead nie zmienił tonu, więc trudno było powiedzieć, czy lakoniczność jego stwierdzenia wynikała z tego, że nie chce poruszać tego tematu. – Ale są inni bogowie w innych okolicach, racja? – Gerard zatrzymał się w otwartych drzwiach, które, jak się wydawało, prowadziły do kuchni. W jednym z kątów owego pomieszczenia znajdowało się wielkie palenisko pod poczerniałym od dymu kominem, a przy przeciwległej ścianie stały wysokie, błękitne, ceramiczne słoje. Suszone zioła i pęczki warzyw korzeniowych zwisały spod sufitu, a całe pomieszczenie pachniało przyjemnie oliwą. Gerard odwrócił się do dwóch sypriańczyków, których obraz zniekształcały mu teraz okulary eteryczne. – To jak ich od siebie odróżniacie? Ilias oparł się o futrynę drzwi, niezbyt przejęty tym pytaniem. – Jeśli bylibyśmy gdzie indziej, to nie mielibyśmy do czynienia z tym bogiem, tylko z tamtejszym. – Da się ich od siebie odróżnić – stwierdził Giliead, rozglądając się w roztargnieniu dookoła. Nie stanowiło to zbyt dobrego wyjaśnienia, ale Gerard podejrzewał, że nic więcej od nich nie uzyska. Wszedł do kuchni i starannie zbadał sfatygowany stół oraz słoje. Znowu zobaczył małe zakrzepy eteru, ale nic, co mogłoby spowodować wprowadzenie obcych substancji do pożywienia. Jeśli miejscowy bóg chronił to miejsce, szło mu to całkiem nieźle. Gerard zajrzał też do niedużej spiżarni, gdzie z haków zwisały trzy stworzenia, wyglądające jak błękitne kraby morskie, ale wielkości owiec. Trzeba będzie ostrzec dziewczyny, jeżeli zechcą wybrać się na plażę, pomyślał w roztargnieniu. Gerard odwrócił się i wyszedł na zewnątrz. Ander nie wchodził do kuchni i teraz czekał na niego z założonymi na piersi ramionami. Gerard zatrzymał się, rozważając pewien problem. Miał pomysł, ale nie był pewien, czy Giliead go zaakceptuje. – Istnieje sposób na wywabienie klątwy z ukrycia – zwrócił się do sypriańczyka, zdejmując okulary eteryczne. – Mogę stworzyć uogólnione Przedstawienie, które wywołuje reakcję większości klątw. Twarz Gilieada stała się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej pozbawiona wszelkiego wyrazu. Ilias zaś rzucił pełne niepokoju spojrzenie swemu przyjacielowi. Gerard nie dziwił się ich brakowi zaufania; nie była to metoda, którą akceptowali w pełni nawet mieszkańcy Ile-Rien, przyzwyczajeni wszak do korzystania z dobrodziejstw magii. – Antagonizuje ono klątwę, sprawia, że traktuje je jako obiekt, na który została nakierowana. Jednak klątwa atakuje Przedstawienie, a nie ów obiekt. O wiele trudniej było czytać w twarzy Gilieada niż Andera. Popatrzył na Iliasa, który wzruszył ramionami. Giliead westchnął. – Pozwoli to nam zobaczyć rzeczywistą postać klątwy – nalegał łagodnie Gerard. – Wiecie, jaka jest? – Nie. – Giliead pokręcił głową. – A macie na to ochotę? W oczach Gilieada pojawił się błysk zainteresowania. Tak, pomyślał Gerard. On chce to zobaczyć. Mieszkając we własnym domu razem z wrogiem bez twarzy, każdy by tego pragnął. Giliead pokiwał głową. Ander uniósł brew, jakby wątpił w sensowność podobnej próby, ale nic nie powiedział. Gerard wszedł do ogrodu, czując, jak mokra trawa ugina mu się pod butami. Zamierzał wykonać subtelne, naukowe zaklęcie, opracowane przez uniwersytet w Lodun nie dalej jak dwadzieścia lat temu i nie wymagające żadnych przygotowań. Wszystko jedno, kto jest autorem klątwy: jest ona produktem nienawiści, a zaklęcie dotrze do jej mrocznego centrum. Oczyścił umysł ze znużenia, niepokoju, oraz bólu, który dochodził z rozmaitych siniaków i otarć, oraz nieustannego kłucia w plecach, a potem skoncentrował się na słowach zaklęcia. Zaczęło ono nabierać materialnych kształtów, ściągając ku sobie światło, wodę, oddech roślin. Gerard zapieczętował je i łagodnie od siebie odepchnął. – Coś tutaj jest. – Głos Gilieada zabrzmiał ostro. – Czy to twoje dzieło? Gerard otworzył oczy. Przedstawienie było niewidzialne, ale wyczuwał jego obecność opodal. Unosiło się nad kwitnącym krzakiem, rosnącym po przeciwnej stronie ogrodu. Nie pojawiłoby się wcale, gdyby nie istniała klątwa, a więc z pewnością przekonanie o istnieniu jednej przyczyny niezwiązanych ze sobą zjawisk nie było złudne. – Tak. – Zamrugał, wciąż jeszcze rozkojarzony po rzucaniu zaklęcia. – Widzisz je? Giliead powoli zrobił kilka kroków w kierunku Przedstawienia, marszcząc brwi. – Chyba tak. Mglisty, szary kształt? – Ilias próbował zobaczyć to samo, ale wyraźnie było widać, że nie wie, gdzie ma tego szukać. – Mniej więcej – szepnął Gerard. A więc Wybrane Naczynia widzą ślady w eterze. Ixion musiał o tym wiedzieć, kiedy tworzył tę klątwę. Jeśli się nie porusza w eterze... może powinniśmy poszukać czegoś znacznie bardziej materialnego. Ander podszedł do Gerarda i spytał cicho: – Skąd on to może wiedzieć? Gerard pokręcił głową i odpowiedział po rieńsku: – Może mieć ukryte zdolności magiczne... ale ja z pewnością im tego nie powiem. A właściwie lepiej to nazwać darem od boga. – Zawahał się, po czym znowu zwrócił się twarzą do ogrodu. Czyżby blask słońca przygasł trochę? Szybko założył okulary eteryczne. Zobaczył Przedstawienie, ale nic poza tym. Miało ono postać chmury, tak jak powiedział Giliead, ale okulary pozwoliły Gerardowi dostrzec rojące się wewnątrz niego formy. Były to wytworzone przez zaklęcie eteryczne iluzje, które miały sprowokować klątwę i zmusić ją do reakcji, tak jakby obiekt, przeciwko któremu jest nastawiona, znalazł się w pobliżu. Rozświetlone słońcem powietrze sprawiało wrażenie równie czystego jak przedtem, a Gerard zmarszczył brwi, bo zaczął się obawiać, że zaklęcie Ixiona może po prostu nie zareagować. Jak na razie nie bardzo orientował się w umiejętnościach tego czarnoksiężnika; kierował się wyłącznie stanowczym przekonaniem, że nie pozwoli draniowi się z tego wymigać. Ziemia zadrżała mu lekko pod stopami; gdyby był we własnej ojczyźnie, pomyślałby, że po sąsiedniej ulicy przejechała ciężarówka. Potem grunt poniżej Przedstawienia eksplodował. Gerard cofnął się ze zdziwieniem, a Ander krzyknął ostrzegawczo. Ziemia, korzenie, liście i żwir wystrzeliły niczym fontanna, ustępując miejsca czemuś wielkości dużego psa. Gerard miał niejasne wrażenie, że widzi zjeżone, czarne futro, dziko szarpiące powietrze pazury, ale nic, co przypominałoby głowę. Przedstawienie rozwiało się, a Gerard ściągnął okulary eteryczne. Stwór jednak pozostał nadal widzialny, równie materialny jak ziemia pod jego stopami. Rzucił się ku nim, nie wydając dźwięku, ale Giliead zdążył już dobyć miecza i zamachnął się nim w jego stronę. Istota uchyliła się przed ciosem z niepokojącą szybkością i rzuciła w stronę domu. Gerard zauważył, że część jej ciała wciąż znajduje się pod ziemią, a całość posuwa się, ryjąc w niej i wzbijając tuman kurzu. Ilias zastąpił jej drogę, starając się ją osaczyć, jednak stworzenie błyskawicznie zmieniło kierunek i nagle skoczyło na Gerarda. Ledwo wystarczyło mu czasu, żeby osłonić twarz przedramieniem. Rzuciło się nań, przewracając go. Upadł plecami na jakiś krzak, a potem osunął się na ziemię, przytłoczony cuchnącym cielskiem. W chwilę później ciężar zelżał: Ander chwycił istotę za kudły i starał się ją odciągnąć. Ilias skoczył mu na pomoc i razem szarpali się z przeciwnikiem, a wtedy Giliead zbliżył się do nich i przeszył bestię potężnym uderzeniem miecza. Istota wydała z siebie przenikliwy, zwierzęcy okrzyk, a potem opadła bezwładnie. Gerard wstał i w roztargnieniu otrzepał z ziemi i tak już nieźle podniszczone spodnie. Był wstrząśnięty. Ander wycierał ręce o koszulę, krzywiąc się z obrzydzeniem. Czarnoksiężnik zrobił krok naprzód, żeby przyjrzeć się bliżej ich przeciwnikowi, ale ciało ulegało błyskawicznemu rozkładowi. Zdążył jeszcze zauważyć sześć nóg zakończonych łopatkowatymi stopami i płaską, uzbrojoną w kły paszczę, zanim rozpadło się na czarny proszek. Ilias patrzył na znikające szczątki, mocno zaciskając usta. – To dlatego nigdy go nie widzieliśmy. Giliead skinął ponuro głową. Podniósł wzrok, gdy w drzwiach po drugiej stronie ogrodu pojawiła się Karima, wołając: – Co tam się dzieje?! – Ja jej powiem. – Ilias pośpiesznie ruszył ku niej przez ogród. Ander pochylił się nad zrytą glebą, jakby chciał pogrzebać w niej butem, ale nie miał odwagi. – Poruszało się tylko pod ziemią. – Podniósł wzrok na Gerarda. – Widziałeś kiedyś coś podobnego? Gerard pokiwał głową. – Tak. Ale to nie zdarza się często. – Taką umiejętność posiadali tylko odmieńcy i inne pierwiastkowe istoty. Ludzka magia nie była w stanie tworzyć bytów, które mogłyby poruszać się pod ziemią, a zwłaszcza nie jako produkt uboczny zaklęć. A więc podobnie jak Gardier, Ixion i inni tutejsi czarownicy opanowali umiejętności, których nie rozumiemy ani tym bardziej sami nie posiadamy. Giliead schował miecz, przyglądając się w zamyśleniu Gerardowi. – To jeszcze nie koniec. – Nie – odparł czarnoksiężnik, chociaż to wcale nie było pytanie. – Kiedy zapadnie zmrok, zrobię zaklęcie, które sprawi, że zakłócenia eteryczne w ziemi przeniosą się na powierzchnię i wtedy będziemy mogli dotrzeć do serca klątwy. – Podniósł wzrok i spojrzał Gilieadowi w oczy. – I wtedy sprawa zostanie ostatecznie zakończona. *** Karima poprowadziła Tremaine i Florian do pokoju znajdującego się w części domu oddalonej od atrium. Prawdopodobnie należał on do dzieci, co Tremaine wydedukowała, zauważywszy, że ściana za niskim rzeźbionym stołem jest ozdobiona na wysokości mniej więcej kolan znajomymi niezdarnymi rysunkami piesków i koników. Łóżko stało pod oknem, obszerne i niskie. Leżał na nim gruby, wypchany pierzem materac, poduszki i kilka pięknie tkanych i farbowanych kocy. Tremaine tęsknie przeciągnęła po nich dłonią. Wzory liści i pnączy były doskonałe, a kolory delikatne. Gdyby Galeria Valiarde nie została zamknięta z powodu wojny, stanowiłyby doskonały dodatek do ekspozycji. Bardzo nieśmiały chłopiec przyniósł kosz z ubraniami. Karima odebrała mu go i poleciła oddalić się. – W tym będzie wam trochę wygodniej – powiedziała, przyglądając się ich podartym i ubłoconym ubraniom z tweedu. Wyjęła kilka koszul z długimi rękawami, wykonanych z mocnego bawełnianego płótna. – Przymierzcie to. Tremaine wybrała sobie jedną z nich i przyjrzała się jej. Dół i dekolt były wykończone drukowanym, geometrycznym wzorem. Żadnych guzików, tylko sznurowania. Mogłaby się założyć, że jeszcze niedawno należała do któregoś z młodych mężczyzn. Karima wyłożyła zawartość kosza na łóżko, mówiąc: – Wasi towarzysze są rzeczywiście czarownikami? – Unikała przy tym ich wzroku. Florian popatrzyła na Tremaine, a potem rzekła śmiało: – Owszem. Ale nie jesteśmy tacy, jak ci u was. Nie traktujemy ludzi tak jak oni. – Wiem, że Giliead... i bóg... nie pozwoliliby wam tu przyjść, gdyby było inaczej. – Karima pokiwała głową, a potem podniosła wzrok i uśmiechnęła się smutno. – Tylko to wszystko jest takie dziwne. Tremaine uznała, że pora zmienić temat. – Czy Ilias jest również twoim synem? – Nie, pojawił się u nas jako mały chłopiec – odparła Karima i z kolei ona spytała: – Czy Gerard jest twoim ojcem? – Nie, nikt z nas nie jest spokrewniony. Gerard był moim opiekunem. – Kiedy ich gospodyni spojrzała na nią pytająco, Tremaine wyjaśniła: – Mój ojciec zniknął... walczył z Gardier... i wyznaczył Gerarda, by ten zajmował się mną i naszym majątkiem, na wypadek gdyby stało mu się coś złego. – W miastach syrnajskich kobiety są właścicielkami wszelkich dóbr. – Karima przekrzywiła głowę. – Ale wiem, że nie jest tak u Chaeańczyków i Argotyjczyków. Florian usiadła na łóżku, grzebiąc w stercie kolorowej odzieży. – U nas jest jeszcze inaczej. Karima zmarszczyła brwi. – Jak? – To działa w obie strony. To znaczy, każdy może posiadać własność – wyjaśniła pośpiesznie Florian. Tremaine wiedziała, że musiała zdać sobie sprawę, iż Karima chce się upewnić, czy nie są uciskane. Tutaj panuje matriarchat. Mężczyźni mogą zajmować różne stanowiska, tak jak Nikanor obecnie, a Halian przed swoją rezygnacją, ale jeśli nie wolno im posiadać własności, to znaczy, że kobiety mają tu sporą władzę. Zrozumiała teraz dlaczego Ilias tak ostro zareagował na ton Andera, kiedy ten kłócił się z nią jeszcze na wyspie. – Ach, rozumiem. – Karima sięgnęła po jedną z koszul, przyłożyła ją do Florian, przekonała się, że pasuje na nią mniej więcej tak, jak trzyosobowy namiot, i odrzuciła ją do koszyka. – Szkoda, że u nas tak nie jest. Nie musiałabym się wtedy martwić, co stanie się z moją rodziną, kiedy umrę – urwała, w zamyśleniu gładząc kolejną koszulę. – Wybrane Naczynia nie znajdują sobie żon. Ludzie boją się czarnoksiężników i klątw i obawiają się także tych, którzy z nimi walczą. Tak to już jest. Ale miałam córkę, Irisę, a ona nie wyrzuciłaby z domu swoich braci, więc nie obawiałam się o los chłopców. Jednak klątwa Ixiona zabiła moją Irisę i kuzynkę Iliasa, Amari, a potem córkę Haliana, Delphi. Mimo że Karima mówiła spokojnie, na jej twarzy pojawił się wyraz bólu. Tremaine, która nigdy nie wiedziała, jak ma się zachować w podobnej sytuacji, poczuła narastające skrępowanie, ale Florian powiedziała po prostu: – Bardzo mi przykro. Karima westchnęła i poklepała dziewczynę po ramieniu. – A więc jeśli wasz przyjaciel sprawi, że pozbędziemy się klątwy, zyskacie sobie naszą głęboką wdzięczność. Tremaine złapała się na tym, że wykonuje szybką kalkulację. Zastanawiała się, czy oni mają pewność, że to Ixion rzucił tę klątwę. Przecież nie potrafiliby ustalić jej pochodzenia. Co więcej, podejrzane było to, że zaklęcie wyeliminowało bezpośrednie spadkobierczynie Karimy, a Giliead nie mógł dziedziczyć. Ten dom i ziemia musiały być wiele warte. Przykładając do siebie parę spodni, by sprawdzić, jak są długie, spytała w roztargnieniu: – To komu przypadnie ten majątek? – Będzie należał do żony Nikanora, Visoleli, synowej Haliana, chociaż to wcale nie jest jej wina, ale cóż... – Karima przez chwilę przyglądała się badawczo Tremaine, opierając ręce na biodrach, a oczy jej zalśniły. Uśmiechnęła się smutno. – Też o tym pomyślałam. Tremaine poczuła, że pieką ją policzki. To chyba nie najlepszy początek znajomości z jakąkolwiek rodziną, jeżeli sugeruje się, że czyjś nawet daleki krewny jest mordercą. – Przepraszam, nie powinnam była tego mówić. – Nie ma za co. – Karima podeszła i położyła jej dłonie na ramionach. – Nie szkodzi, jeśli ktoś jest sprytny i ostrożny i ma oczy dookoła głowy. Ale teraz pora, żebyście zaczęły się kąpać, bo nie zdążycie na wieczorny posiłek. @@14 Pozbycie się resztek błota i odoru wyniesionych z jaskiń stanowiło wielką ulgę, ale Ilias miał zbyt wiele zmartwień, żeby się móc tym cieszyć. Siedział na parapecie okna wychodzącego na atrium, zaplatał warkocz i usiłował zebrać myśli. Może było to wynikiem spektakularnej materializacji klątwy, ale wciąż wracał do niego pewien obraz: twarz Ixiona, która, jak mu się wydawało, mignęła mu pośród Gardier, widzianych w tunelu. Nie mógł o tym zapomnieć. Tam właśnie schwytał mnie poprzednim razem, więc to całkiem naturalne, że wyobrażam sobie... nie to nie ma sensu. Westchnął z irytacją. Giliead wyszedł z pokoju kąpielowego i powiedział: – Rozmawiałem z mamą na temat wsi. Ilias posłał mu niewesołe spojrzenie. Los wsi był przesądzony: czarownicy zniszczą ją dzisiejszego wieczoru, kiedy przybędą, by sprawdzić, co się stało z ich latającym wielorybem. – I jak to przyjęła? Giliead wzruszył ramionami. – Rozumie to. W tej kwestii byli całkowicie bezradni. Przynajmniej na razie. Ilias znowu wyjrzał przez okno. Dopiero co zakończyła się sprawa z Ixionem; wszyscy uwierzyli, że wielkie batalie mają już za sobą. – Ander poprosił o mapy, które znaleźliśmy, a przynajmniej o dwie z nich – dodał Giliead, grzebiąc w skrzyni z ubraniami. – Nie rozumie ich tak samo jak my, poza częścią, która przypomina wybrzeże ich kraju, ale przypuszcza, że ludzie w jego ojczyźnie zdołają je rozszyfrować. Ilias pokiwał z roztargnieniem głową. – Nam nie przydadzą się do niczego. – Muszę się tylko dowiedzieć, czy Nikanor i Visolela wyrażą zgodę. – Giliead wybrał sobie koszulę i zaczął się ubierać. Ilias pokręcił głową, starając się zapomnieć o Ixionie i pomyśleć o czymś innym. – Nie bali się spotkania z bogiem. – Wiele lat temu, kiedy Giliead zabrał tam Iliasa, musiał go prawie siłą wciągać do groty. Większość Sypriańczyków, o ile nie byli wariatami albo Wybranymi Naczyniami, ociągałaby się tak samo. Nie był to tylko lęk, raczej połączenie szacunku i niechęci, by zwrócić na siebie uwagę tak nieokreślonej, a zarazem ważnej istoty. Mieszkańcy innych ziem patrzyli na to inaczej, ale Ilias nie spotkał jeszcze nikogo, kto wszedłby do groty z podobną beztroską, a zwłaszcza za pierwszym razem. – Nie sądzili, że istnieje naprawdę, co? Giliead wyprostował się, rozważając jego słowa. On sam został zaprowadzony do jaskini, gdy liczył sobie zaledwie kilka lat, żeby bóg mógł potwierdzić, iż jest Naczyniem Wybranym. Ilias domyślał się, że trudno mu było zrozumieć obawy innych. – Próbuję wyobrazić sobie świat bez bogów, ale dla mnie wystarczająco dziwne jest to, że czarownicy stali się naszymi sojusznikami i o wiele łatwiej można się z nimi dogadać niż na przykład z Chaeańczykami. – Gil... – Ilias zawahał się. Usiadł z powrotem na parapecie. Wyraz twarzy zdradzi go, a nie chciał mówić, że to nic takiego. Po pierwsze, Giliead mu nie uwierzy. Oczywiście i w to także. – Wydaje mi się, że widziałem Ixiona – powiedział w końcu. Podniósł wzrok i przekonał się, że Giliead patrzy na niego ze zdziwieniem. Pokręcił głową. – Wiem, że nie powinienem ci tego mówić. Wiedziałem, że tak na mnie spojrzysz. – Kiedy? – zapytał Giliead, robiąc krok naprzód. – Tak jak teraz. Giliead nabrał tchu i wziął się pod boki, wbijając wzrok w sufit i wyraźnie starając się zachować spokój. – Kiedy widziałeś Ixiona? – zapytał z naciskiem. – Och. – Ilias pokręcił głową. Może wcale nie jest taki opanowany, jak mu się wydaje. – Na wyspie, tuż przed tym jak zalaliśmy tunel. Był razem z czarownikami, z Gardier. – Przygryzł wargę, starając się znaleźć właściwe słowa. – Szli korytarzem do góry, a ja zobaczyłem jego twarz w blasku jednej z ich magicznych latarni. – Wzruszył ramionami, zły na samego siebie. – Ale miał w sobie coś nowego, a może to był w ogóle tylko ktoś do niego podobny. Giliead zastanawiał się w milczeniu, wciąż trzymając w ręku koszulę, którą miał zamiar włożyć. Ilias poczuł przypływ ulgi i złapał się na tym, że oczekiwał, iż zostanie nazwany wariatem, a także usłyszy sugestię, że ostatnie spotkanie z Ixionem wywarło znacznie gorszy wpływ na jego umysł niż na ciało. Ale Gil to Gil. Rozważy jego słowa spokojnie i wnikliwie, tak jak wszystko inne. Może nabrał tego nawyku dzięki wpływowi boga, ale w ten właśnie sposób Ilias pamiętał Raniora, pierwszego męża Karimy. A przecież nigdy nie rozmawiali o ich ostatnim spotkaniu z Ixionem. Ilias starał się o tym w ogóle nie myśleć, ale powrót do jaskiń obudził wszystkie wspomnienia. Obaj widzieli w życiu niejedno, a Giliead przeczytał wszystkie dzienniki stanowiące zebrane źródła wiedzy Naczyń Wybranych. Ilias był jedyną znaną mu osobą, która została przekształcona w kogoś innego i wróciła do swej wcześniejszej postaci. Oczywiście, dzienniki nie zawierały wszystkiego; przekonali się o tym na własnej skórze. W końcu Giliead uznał, że śmierć Ixiona, która nastąpiła wkrótce po tym, jak rzucił klątwę, spowodowała niepowodzenie. „Nie czuję się inaczej”, powiedział mu wtedy Ilias, i nadal była to prawda. O ile mógł to stwierdzić. W końcu Giliead wzruszył ramionami i rzekł powoli: – Jeśli myślisz, że to po prostu ktoś do niego podobny, dlaczego uznałeś, że musisz mi o tym powiedzieć? To nie było łatwe pytanie, ale Ilias miewał już do czynienia z gorszymi. – Jeżeli Ixion żyje, to dlaczego klątwa, którą na mnie rzucił, straciła moc? No i w jaki sposób odrosła mu głowa? *** Sprawa klątwy wywołała pewne zamieszanie, więc Tremaine wyszła do holu, gdzie spotkała udającego się do kąpieli Andera. Powiedział jej tylko, że wszystko jest w porządku. Tremaine dała sobie z nim spokój, postanawiając, że później zapyta Gerarda. Wcześniej, kiedy Karima już sobie poszła, razem z Florian rozejrzały się po pokoju i znalazły obok paleniska niewielkie pomieszczenie, w którym znajdowała się balia, wbudowana w kamienną posadzkę, oraz nocnik, a także drugie, niewielkie palenisko, służące do podgrzewania wody. – No, no, całkiem tu nieźle. Tremaine pomyślała o Coldcourt, jego gazowym ogrzewaniu, hałaśliwym, ale skutecznym, oraz niedawno zainstalowanej elektryczności. Wszystkie wygody. Tyle tylko że było tam pusto. I zimno. Rozejrzała się po sypialni. Przez otwarte, wychodzące na pola i znajdujące się za nimi wzgórza okno wpadały ciepłe powiewy wiatru. Kwitnąca wisteria owinęła się na filarach ganku. – Tu jest bardzo przyjemnie. Ten sam przesadnie onieśmielony młodzieniec przyniósł im kilka wiader wody, po czym uciekł. Tremaine pomogła Florian napełnić kocioł, w którym podgrzewa się wodę na kąpiel; to, że zachowywały się przy tym, jak małe dziewczynki bawiące się w dom, przypisała doznanym niedawno wstrząsom i wyczerpaniu. Kiedy Florian kończyła kąpiel, Tremaine sięgnęła po drewniany grzebień, który znalazła w pokoju, i przeszła przez hol na ganek od strony atrium. Znajdowało się tu kilka rzeźbionych ław zarzuconych poduszkami, ale ona usiadła na kamieniach posadzki, próbując przywrócić do porządku mokre włosy. Woda nie była szczególnie gorąca, ale i tak kąpiel bardzo jej pomogła. Tremaine wybrała sobie jako strój luźną błękitną tunikę, zdobioną u dołu wzorem złotych i srebrnych zakrętasów, oraz spodnie z grubszego materiału, tak jednak miękkiego, że trudno było stwierdzić, czy jest to skóra zwierzęca, czy jakaś tkanina. Była boso, ale wyprała sobie pończochy i zamierzała później włożyć buty. W salce kąpielowej nie znalazła lustra, ale to może i lepiej: Tremaine tyle razy została uderzona w twarz, że z pewnością wygląda jak emerytowany bokser. Zapach nagrzanych popołudniowym słońcem kwiatów unosił się w powietrzu. Przez otwarte drzwi głównego przedsionka widziała mężczyzn, którzy zaganiali ostatnie krowy w bezpieczne miejsce, do zagród ukrytych pod drzewami. Było tam też kilka kobiet z wioski: rozmawiały z mężczyznami, złożywszy swoje tobołki u stóp. Wyczuwało się atmosferę „ciszy przed burzą”, chociaż Tremaine dziwiła się, że wszyscy przyjmują nową sytuację z takim spokojem. Gardier zamierzają zbombardować tę wioskę, pomyślała, a może i kilka innych. Przykro jej było, że do jutra domki o malowanych okiennicach oraz ogród Gyana znikną z powierzchni ziemi. A przecież tyle już razy widziała coś podobnego w Ile-Rien, że powinna się do tego przyzwyczaić. Przerwała na chwilę czesanie, gdyż grzebień zaczepił się o splątane włosy. Ten stary dom, otoczony kwietnymi polami i ukryty w cieniu drzew, powinien wydawać się jej czymś nierealnym, a wcale tak nie było. Sprawiał wrażenie absolutnie rzeczywistego, podczas gdy koszmar pobytu na wyspie, a nawet potworności, jakich dopuszczali się Gardier w Ile-Rien, stały się wyblakłym wspomnieniem. Usłyszała głos Iliasa i uniosła wzrok. Siedział na parapecie okiennym po drugiej stronie atrium i rozmawiał z kimś znajdującym się w pokoju za nim. Prawie go nie rozpoznała. Oczyścił sobie tylko z błota spodnie i buty, ale miał na sobie błękitną koszulę bez rękawów, wykończoną skórzanymi warkoczami, a na ramionach skórzane opaski wysadzane miedzianymi krążkami. Związał sobie splecione w warkocz włosy rzemykiem, a potem potrząsnął głową, by upewnić się, czy uczesanie się trzyma. Tremaine pożałowała, że aparat fotograficzny trafił na dno zatoki razem ze Statkiem Pilotowym. Jasna grzywa Iliasa, teraz już czysta i rozczesana, stanowiła widok raczej niezwykły niż dziki. Złapała się na tym, że zastanawia się, czy sypriański zabójca czarowników mógłby zainteresować się mało urodziwą pisarką z przeszłością. Trudno było to stwierdzić, gdyż w jaskiniach sytuacja zmusiła ich do bliskości. Dzisiejsze zaś obserwacje powiedziały Tremaine, że przypadkowe dotknięcia są u sypriańczyków czymś zwykłym i nic nie znaczącym; nawet stosunkowo swobodni mieszkańcy Ile-Rien sprawiali przy nich wrażenie równie sztywnych, jak obywatele Bisry. No i oczywiście Florian, jako młodszej, ładniejszej i mniej zdziwaczałej, należała się główna rola w tej historii. Ale przecież oni tu nie przepadają za czarownikami, powiedziała sobie w duchu Tremaine. Czy Ilias dotknął Florian od chwili, kiedy dowiedział się, że kształci się, by zostać czarnoksiężnikiem? Chyba nie. Owszem, uczyniła to Karima, ale Karima też była inna niż pozostali. Giliead podszedł do okna i oparł się o parapet. Wyraz jego twarzy świadczył o poważnym zmartwieniu. Umył sobie włosy, dzięki czemu można było stwierdzić, że są kasztanowe. Przez ganek przeszedł jeszcze jeden mężczyzna, który przyłączył się do nich, i Tremaine zdała sobie sprawę, że jest to Gerard. Miał ciemne spodnie, swoje własne buty i jasną, rozpiętą pod szyją koszulę oraz drukowany we wzory ciemnozielony pas. Uśmiechnęła się, na chwilę odrywając się od swoich myśli: wyglądał o dziesięć lat młodziej. Wstała i ruszyła do nich wykładaną kamieniami ścieżką. Znalazłszy się bliżej, usłyszała, że Gerard dopytuje się o ich boga. – A więc ludzie, którzy założyli Cineth, wybrali właśnie to miejsce ze względu na jego obecność? – pytał z powagą. – Tak, a poza tym jest tam naturalny port – odparł Ilias. – Żadne miasto nie może istnieć, jeżeli nie ma swojego boga. – Dlaczego? – Ze względu na czarnoksiężników. – Giliead dosyć niechętnie poruszał ten temat. – Istniało kiedyś miasto na przełęczy Inari, zbudowane ze względu na kopalnie złota. Znajdowało się poza zasięgiem najbliższego boga, ale człowiek, który był ich prawodawcą, przekonał wszystkich, że nic się nie stanie, o ile zachowają ostrożność. Miasto wzbogaciło się szalenie, ale rzeczywiście chyba przestali uważać. Pewnego miesiąca przybyła tam karawana dostawcza i okazało się, że nie ma tam nikogo poza gulami. – Kto to są gule? – zapytała Tremaine, myśląc, że pewnie wolałaby nie wiedzieć, ale prędzej czy później zostanie do tego zmuszona. – Istoty zmieniające postać. Zwabiają podróżnych i pożerają ich. – Twarz Gilieada stężała, jakby przypomniał sobie coś nieprzyjemnego. Ilias pokręcił głową. – Nie mogły zabić wszystkich mieszkańców miasta, bo ich tam aż tyle się nie pojawiło. No i nie znaleziono ciał ani śladów walki. Na stołach leżało jedzenie, jakby ludzie dopiero co wstali i wyszli. Zwierzęta: bydło, muły, kury zostały przy życiu i nie poniosły szwanku, poza tym, że były głodne. Tremaine zamarła, a grzebień zaczepił się jej o splątane włosy. Gerard nie zauważył jej, pogrążony w myślach. – Czy macie te wiadomości z godnych zaufania źródeł? A może to tylko plotki? Giliead uśmiechnął się nagle, spojrzał na Iliasa i uniósł brew. Ten odpowiedział tym samym i rzekł: – Widzieliśmy to na własne oczy. – Popatrzył na Gerarda. – Udaliśmy się tam, gdy jeszcze byliśmy młodsi i głupi. O mój Boże, pomyślała ze znużeniem Tremaine. Znowu to samo. Opisywali historię z jednej z jej sztuk. Oczywiście w jej tekście była to wina odmieńców, a o ghoulach albo braku należytej opieki boga nie pojawiła się najmniejsza wzmianka, ale zgadzały się szczegóły dotyczące zwierząt. Nie potrafiła tego wyjaśnić ani też nie chciała się nad tym zastanawiać. – Czy kiedykolwiek zetknęliście się z czarownikiem, który nie był zły? – spytała, zdecydowana zmienić temat rozmowy. Gerard popatrzył na nią z lekką konsternacją, a ona zdała sobie sprawę, że celowo unikał poruszania tej kwestii. – Tak, był ten staruszek w Kani. – Ilias zamyślił się. – Twierdził, że rzuca klątwy na różne osoby, ale nic złego się nigdy tam nie zdarzyło. – I co zrobiliście? – dopytywała się, ignorując Gerarda. Giliead wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko. – Powiedziałem im, żeby po mnie posłali, jeżeli rzeczywiście osiągnie jakiś sukces. – Popatrzył na jaskrawo upierzonego ptaka, który kąpał się w zbiorniku z wodą, i dodał z pozorną niedbałością: – Lubię wiedzieć na pewno takie rzeczy. *** Dwaj Syrnajczycy oddalili się, żeby dokończyć toaletę, a Gerard sprowadził Tremaine z ganku do ogrodu. – Znalazłeś klątwę? – spytała, rozglądając się. Ktoś tutaj ostatnio zawzięcie kopał na grządkach z kwiatami. – Zaraz ci to wyjaśnię. – Zatrzymał się i spojrzał jej w twarz. – W tej chwili chciałbym porozmawiać o Anderze. Tremaine podniosła na niego wzrok i niewinnie zatrzepotała rzęsami. – O kim? – Cha, cha, bardzo śmieszne. – Gerard założył ramiona na piersi i przyjrzał się jej z powagą. – Uważa, że jesteś szpiegiem. Czy zrobiłaś coś, może nawet celowo, żeby w to uwierzył? – On wcale tak nie sądzi. Zwariowałeś? Myśli, że jestem... – Wariatką, bezużyteczną idiotką albo czymś podobnym. – Nieważne, ale na pewno nie wierzy, żebym była szpiegiem. I dlaczego miałabym dawać mu celowo coś podobnego do zrozumienia? – Znam twoje poczucie humoru. Przyznaję, że przez ostatnie kilka lat byłaś... – Przez chwilę szukał właściwego słowa. – Dziwna i nieswoja, ale ostatnio bardzo się to zmieniło. – Westchnął i spojrzał w niebo. – Jeżeli sam wpadł na taki pomysł, to nie wiem dlaczego. Tremaine spojrzała na niego ze zdumieniem. Nieswoja? Myślała, że udało się jej ukryć swój stan przed Gerardem; w tym celu starała się go unikać. Odrzuciła tę myśl i spróbowała skoncentrować się na tym, co chciał jej powiedzieć. – Uciekłyśmy z bazy Gardier, ja i Florian. Może on sądzi... – Że kłamiemy, że zbyt łatwo nam to poszło. Owszem, była gotowa przyznać, że miały szczęście. Gdyby w bazie nie panował chaos wywołany eksplozją statku powietrznego w hangarze, gdyby Gardier nie uznali ich za niewiele groźniejsze od małych dzieci, nigdy nie wydostałyby się z pierwszej celi, w której je zamknięto. Ale nie, Anderowi nie może chodzić tylko o to. Pokręciła głową. – Powiedział, że jestem szpiegiem? – Nie wprost. Zapytał, czy mam do ciebie zaufanie. – No więc właśnie. Myśli, że jestem psychicznie chora. – Nie chciała poruszać tego tematu, ale musi wyprowadzić Gerarda z błędu. – Wie o domu wariatów. – Gerard zsunął okulary i potarł nasadę nosa. Wiedział, że Tremaine nie ma ochoty o tym rozmawiać. Po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, kto pomagał ojcu doprowadzić do ruiny miejsce, w którym ją uwięziono. Nie był to Arisilde, gdyż tamtej nocy zajmował się nią. Nicholas mógł wezwać na pomoc wielu ludzi. Ale zmieniwszy strój, Gerard nie wyglądał już tak bardzo na uczonego czarnoksiężnika, za to przypominał kogoś, kto potrafi odwrócić uwagę straży, podczas gdy ktoś inny podpala budynek. Poza tym Nicholas mianował go jej opiekunem. Poprawił okulary, westchnął i powiedział tylko: – Uważaj na siebie. *** Zapadał zmrok, kiedy na ganku od strony atrium jedli kolację, składającą się z okrągłych, płaskich bochenków ciemnego chleba, owoców i orzechów oraz pieczonej ryby z różnymi pikantnymi sosami. Podczas posiłku i po nim Ander wypytywał Gilieada i Iliasa o szczegóły dotyczące bazy Gardier. Po krótkim czasie Tremaine przestała zwracać na niego uwagę: czuła błogą sytość i chciało jej się spać. Siedziała na kamiennym ganku wychodzącym na ciemny ogród, obejmując rękoma kolana. Gwiazdy wschodziły już, ale niebo wciąż nosiło ślady ostatnich fioletów zachodu; z powodu zagrożenia atakiem Gardier zapalono tu tylko dwie okrągłe lampki oliwne, które przyciągały szukające samozagłady ćmy. Chór owadów brzęczał w drzewach dookoła domu, tworząc harmonijną całość z dalekim odgłosem przyboju. Przyjemnie chłodny wietrzyk przynosił zapach sosen i cedru, a także, od czasu do czasu, kóz. Karima wróciła do domu, żeby dopilnować dwóch młodych mężczyzn, którzy zajmowali się sprzątaniem. Tremaine dobiegały niekiedy inne głosy z drugiej strony domu: ludzie przychodzili i odchodzili przez cały wieczór. Byli to ewakuujący się mieszkańcy wioski, szukający tutaj pomocy albo po prostu pokrzepienia. Ander, pochylony na jednej z niskich sof, zapytał: – I nie zauważyliście żadnych znaków na pojemnikach z bombami? – Przebrał się w luźną, ciemnobrązową koszulę i spodnie i wyglądał jeszcze bardziej zawadiacko niż Gerard. Giliead na wpół leżał na innej sofie, a Ilias siedział na podłodze, opierając się o ów mebel plecami. – Było ciemno – stwierdził obojętnym tonem. Przeciągnął się z lubością. – I skąd mielibyśmy wiedzieć, o co chodzi, skoro nie moglibyśmy nic z tego przeczytać? Ander, który właśnie nabierał tchu, żeby rozwinąć temat, zawahał się, zbity z tropu ową logiką. Gerard chrząknął znacząco, jakby sądził, że Ander zbytnio naciska ich gospodarzy. Tremaine nie przejęła się tym wcale; miała poczucie, że gdy będą mieli dosyć pytań, to po prostu przestaną na nie odpowiadać. Podczas gdy Ander usiłował znaleźć nowy punkt wyjścia do dalszej rozmowy, Giliead wrócił do tematu, który drążył tak samo uporczywie, jak Ander kwestię bazy Gardier: jak traktuje się czarowników albo też raczej jak oni traktują innych w Ile-Rien. Słuchając Gerarda wyliczającego przykłady zbrodniczych czarnoksiężników oraz sposobów ich usuwania, Tremaine zainteresowała się jednym nazwiskiem na tyle, by spytać: – Czy Urbain Grandier nie był aby Bisrańczykiem? Siedząca na tej co Gerard sofie Florian poprawiła ją, tłumiąc ziewnięcie: – Moim zdaniem był pół Rieńczykiem. Albo może pół Aderasyjczykiem? – Wszystko jedno – przerwał im Gerard, ucinając dygresje. – A nawet jeśli nie, to z pewnością równoważy to fakt, że Constant Macob, chlubiący się nieskazitelnym rieńskim pochodzeniem, był zbrodniczym szaleńcem. – Leciutko wzruszył ramionami. – Od czasu do czasu pojawia się wśród czarnoksiężników wariat albo przestępca i tak zawsze było w całej historii Ile-Rien. Jednak zazwyczaj widoczny talent magiczny daje gwarancję co najmniej dobrego zawodu. Nawet ci, którzy są wyłącznie zainteresowani zyskiem, nie mają silnej motywacji, by krzywdzić innych, kiedy bardziej opłaca się im okazywanie pomocy. Poza tym ta grupa zawodowa bardzo pilnuje swego dobrego imienia. Zawsze jest ktoś bardziej potężny... albo sprytniejszy... kogo się trzeba wystrzegać. – A co się stało z Constantem Macobem? – zapytał Giliead, pochylając się. – Ojciec Tremaine... – Gerard zawahał się, szukając właściwego słowa. – Zlikwidował go. Ander, który już otwierał usta, by się wtrącić, popatrzył na Tremaine, marszcząc brwi. Florian, znająca trochę historię rodziny Valiarde, szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia, ale zaraz kiwnęła głową. Giliead spojrzał na Tremaine, ale w jego wzroku dał się zauważyć cień aprobaty. Ilias trącił ją stopą i posłał uśmiech. Dziewczyna poczuła, że jest niezasłużenie wyróżniona, i poruszyła się niespokojnie. – Pomagał mu wujek Ari i mama. Zanim Giliead zdążył zadać następne pytanie, a Ander przejąć stery konwersacji, Ilias odezwał się nagle. – Gerard, czy znasz klątwy, które mogą zmieniać ludzi w inne istoty? Giliead szybko odwrócił ku niemu głowę; Tremaine nie mogła odczytać wyrazu twarzy, ale z łatwością dostrzegła u niego napięcie. Ilias był chyba po prostu ciekawy. – Wiem o ich istnieniu – odparł spokojnie Gerard. Patrzył w głąb mrocznego ogrodu i zdaniem Tremaine nie zauważył reakcji Gilieada. – To nie jest coś, co mógłbym zrobić. Wciąż sprawiając wrażenie, że prowadzi beztroską rozmowę, Ilias zapytał: – Dlaczego? – Ten rodzaj transformacji to bardzo silne oddziaływanie. A także gwałt przeciwko naturze. – Gerard odwrócił się twarzą ku niemu, wyraźnie się rozkręcając. – W naszym świecie podobną moc mają odmieńcy, ale oni nie należą do istot ludzkich; nie są zbudowani z takiej samej materii jak my. Czarnoksiężnik będący człowiekiem potrzebowałby niesłychanych ilości mocy, żeby zmienić stan jakiegoś przedmiotu... nawet kamyk w kawałek drewna. No i przemiana ta nie nastąpiłaby na stałe; czarnoksiężnik musiałby podtrzymywać zaklęcie, żeby zachowało skuteczność. To wymagałoby od niego niesłychanego wysiłku. Florian nic nie mówiła, ale cały czas kiwała głową. Ilias popatrzył na nich z namysłem. – A więc... Gdyby czarnoksiężnik zaklął kogoś po to, żeby go zmienić w jakąś inną istotę, mogłaby ona samoistnie wrócić do poprzedniej postaci. – Owszem, to właśnie musiałoby nastąpić, jeżeli w ogóle udałoby się dokonać owej przemiany – odparł Gerard. – Zaś reakcja w stosunku do czarnoksiężnika, który usiłowałby utrzymać zaklęcie przekształcenia w stanie aktywnym, byłaby tak silna, że mogłaby spowodować jego śmierć. Ilias słuchał tego z nieobecnym wyrazem twarzy. Giliead poruszył się niespokojnie, ale nic nie powiedział. – To wszystko są domniemania, rozumiecie? Nie jestem pewien, czy takie działanie byłoby w ogóle możliwe dla... – ciągnął Gerard, po czym zawahał się, być może przypomniawszy sobie, że w tym świecie fizyczne prawa rządzące magią mogą być inne. – Dla będącego czarnoksiężnikiem człowieka w naszym świecie. – Dlaczego o to spytałeś? – odezwał się Ander, przyglądając się im uważnie. Ilias pomasował kark, sprawiając wrażenie, że wciąż zastanawia się nad słowami Gerarda. – Ixion to potrafił. – Tak? – Gerard wyglądał na śmiertelnie obrażonego. – Jesteś pewien? Ilias popatrzył na niego z krzywym uśmieszkiem. – Aż za bardzo – zapewnił. Tym razem to Giliead odchrząknął. – Czy już jest dostatecznie ciemno, żeby poszukać reszty klątwy? Tremaine uniosła ironicznie brew, myśląc, że gdyby po prostu powiedział, że chce zmienić temat, nie byłoby to aż tak oczywiste. Gerard wstał, zrobił krok w stronę krańca ganku i popatrzył na ciemniejące niebo. Tremaine przyglądała się, jak kiwa głową i mówi: – Tak, gwiazdy są... – Zawahał się, opuścił wzrok i zmarszczył brwi, a Tremaine zdała sobie sprawę, że kula ostrzegawczo cyka, a kółka w jej wnętrzu zaczynają wirować. Odległy huk rozległ się w niewielkiej dolinie jak grzmot. Tremaine wyprostowała się. Jej senność zniknęła bez śladu. Zbyt dobrze znała ten dźwięk. Wszyscy zerwali się na równe nogi. – Co to było? – zapytał Giliead. – Wioska – odpowiedział mu Ander. – Gardier wrócili. Giliead i Ilias wymienili spojrzenia, a potem Giliead rzekł: – Możemy popatrzeć z dachu. Ruszył przez ganek, a Ander i Gerard poszli w jego ślady. Z domu wyszła Karima i popatrzyła na nich z niepokojem. – Czy to... Czy to jest to? Giliead zatrzymał się, żeby jej powiedzieć, a Tremaine chwyciła kulę i wstała. – Idziesz? – spytała Florian. Dziewczyna wstała, rozcierając sobie ramiona, jakby było jej zimno. – Nie. Widziałam już wystarczająco wiele bombardowań. – Skinęła w stronę kuli. – Chcesz, żebym jej popilnowała? – Nie. Zabieram ją ze sobą. – Na wszelki wypadek, pomyślała. Wspięli się zewnętrznymi schodami na piętro, a stamtąd wąską drabiną na płaski dach. Giliead i Ilias znaleźli się pierwsi na miejscu i obaj przykucnęli na krawędzi dachu. Widać było stamtąd statek powietrzny, oddalający się od zrujnowanej wioski, przeszukujący reflektorem plażę; milczący, morderczy kształt, w którego kadłubie odbijał się blask pozostawionego po sobie pożaru. Wszyscy zgodzili się, że należy poświęcić wioskę, aby Gardier nie uznali, iż celem ich ataku powinno stać się całe wybrzeże, ale i tak niełatwo się było temu przyglądać. – Dziwne – stwierdził półgłosem Gerard, siadając obok Gilieada i Iliasa. – Kula wygląda na coraz bardziej wyczuloną na obecność Gardier. Zarejestrowała te wybuchy, zanim my cokolwiek zauważyliśmy. Tremaine siedziała po turecku na wciąż ciepłych od słońca glinianych dachówkach, co miało kojący wpływ na jej obolałe nogi. – Musiała dosyć dobrze zapoznać się ze statkami powietrznymi, skoro zdołała zniszczyć strażniki wokół tego poprzedniego – powiedziała. Ilias odwrócił się do niej, ale w ciemnościach nie dało się odczytać wyrazu jego twarzy. Ander zajął miejsce obok Gerarda i spytał: – Chcesz powiedzieć, że potrafi zwęszyć statki powietrzne? Kiwnęła głową. – Możliwość zaatakowania czegoś tak wielkiego, z tyloma potężnymi zaklęciami, kontrzaklęciami i kto wie czym jeszcze, musiała być dla niej prawdziwą gratką po tylu latach zamknięcia w szafie. – Przyjrzała się uważnie kuli, śledząc grę świateł w jej wnętrzu. – Nic dziwnego, że znowu ma na to ochotę. Przez chwilę wszyscy rozważali jej słowa w milczeniu. – Dobrze – szepnął w końcu Giliead. Nagle szperacz i światła pozycyjne statku powietrznego zgasły. W resztkach światła na niebie było widać, że sterowiec skręca na południe, w stronę porośniętych lasem wzgórz. Tremaine poruszyła się niespokojnie, ale przecież dom i okoliczne budynki pozostawały niewidoczne. Poza tym przekazano wiadomość do wiosek w głębi lądu, a Nikanor poinstruował z pewnością mieszkańców Cineth o zagrożeniu; Gardier równie dobrze mogliby przelatywać swym statkiem powietrznym nad pozbawionym wszelkich oznak życia pustkowiem. Gardier nie mieli ochoty używać znowu reflektora; z pewnością wiedzieli już, że coś zniszczyło ich statek powietrzny. Leżąca na dachówkach kula zaszumiała, jakby w jej środku znajdował się rój rozwścieczonych pszczół. – Skąd pochodził Ixion? – spytała Tremaine, która nagle zapragnęła oderwać się na chwilę od obrazu zrujnowanej wioski. Pokręciła głową. – To znaczy, kto go uczył? W jaki sposób został czarnoksiężnikiem? Giliead odwrócił się do niej. Przez chwilę miała wrażenie, że znowu zmieni temat, ale odpowiedział: – Ludzie, którzy chcą zostać czarnoksiężnikami, muszą poprzysiąc służbę w charakterze niewolnika któremuś z nich. Kiedy nauczą się wystarczająco wiele, uwalniają się i zabijają swojego pana. Albo sami giną. Nie wiedzieliśmy dokładnie skąd wywodzi się Ixion. Powiedział nam, że z jakiejś wioski pod Renaie, ale... – Wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę statku powietrznego. – Miał w niewoli trzech innych czarowników, których zgładziliśmy – dodał Ilias. Ander i Gerard milczeli przez chwilę. Informacja ta pozwoliła im zrozumieć, dlaczego wszyscy działający tutaj czarnoksiężnicy sprawiają wrażenie maniakalnych zabójców. Tremaine pomyślała, że żeby w ogóle zaakceptować podobne warunki, trzeba było być wariatem, a w dodatku należało posiadać dużą dozę sprytu i fałszu, by to przetrwać. Trąciła stopą Gerarda. – A ty mówiłeś, że egzaminy wstępne na Wydział Filozofii Eteru są okropne. *** Gardier przelatywali zygzakiem nad wzgórzami i dolinami, a potem wrócili nad wioskę i zrzucili na nią jeszcze dwie bomby. Po tym ostatnim nalocie statek powietrzny skierował się ku morzu. Nikt inny nie chciał iść spać, przedkładając nad to dalszą rozmowę, ale Tremaine znalazła Florian uśpioną na sofie na ganku, obudziła ją i razem poszły do swojego pokoju. Słaniając się ze zmęczenia, przebrały się w pożyczone nocne stroje w pokoju kąpielowym obok paleniska, a potem weszły do wielkiego, miękkiego łoża. Tremaine owinęła się w pachnące jak trawa latem koce, gotowa zakończyć myślenie na dzień dzisiejszy, ale Florian rozbudziła się na tyle, że poprosiła ją o relację z tego, o czym rozmawiano na dachu. Kiedy Tremaine streściła jej całą rozmowę, Florian usiadła na łóżku, marszcząc brwi. – To pytanie Iliasa o zaklęcia przemieniające. Zły czarnoksiężnik odmieńców Rogera robi coś podobnego w twoim opowiadaniu, które ukazało się w „Bulwarze”. Tam też zaklęcie samo się odwróciło. Tremaine westchnęła. – Nie. – Nie? – To opowiadanie ukazało się w „Tygodniu Bonicei”. – Och. – Florian zamilkła na chwilę, po czym stwierdziła niespokojnie: – Jednak już po raz drugi dowiadujemy się, że tutaj działo się coś, co opisałaś w którymś ze swoich opowiadań. – Trzeci. Nastąpił kiedy brałaś kąpiel. „Znikająca Wyspa”, sztuka, którą grano przez dwa sezony w Excelsiorze. – To bardzo dziwne. Tremaine owinęła się szczelniej kocem i powiedziała stłumionym głosem: – Delikatnie mówiąc. – Przypomniało mi się, co Ilias powiedział, kiedy szliśmy do jaskini boga. Miałaś z tą krainą jakiś kontakt, zanim jeszcze w ogóle dowiedziałaś się o jej istnieniu. – Sześć rzeczy niemożliwych przed śniadaniem. – Co? – Z tyloma tylko mogę dać sobie radę jednego dnia. Dobranoc. Florian westchnęła i ociągając się, odpowiedziała: – Dobranoc. *** Tremaine obudziła się nagle ze snu, w którym działa przeciwlotnicze strzelały zza murów miasta. Niechętnie wybiła się z uśpienia, czując się tak, jakby cała była owinięta watą. Łóżko było miękkie, a wypchany pierzem materac sprawiał wrażenie, jakby miał własności magnetyczne. Co więcej, nie bardzo wiedziała, w imię czego ma zwalczyć senność. Usiadła z jękiem i rozejrzała się mętnie dookoła, mrugając i próbując zorientować się, co ją obudziło. W pokoju panowały ciemności, rozpraszane tylko czerwoną poświatą dogasających w palenisku węgli i bladym blaskiem księżyca dobiegającym zza okna. W pokoju było na tyle chłodno, że miękki materac i ciężkie koce wydawały się niezmiernie kuszące. W drugiej części łóżka rysowały się nieruchome kształty zakopanej pod kocami Florian. Coś leżącego na niskim stoliku pod ścianą wydało z siebie metaliczny klekot. Och, cudownie. Tremaine z westchnieniem potarła czoło. To znowu kula. Niech diabli wezmą Gardier. Tremaine niechętnie wygrzebała się z łóżka. Potykając się, odnalazła leżące na stołku ubranie i naciągnęła na koszulę nocną bawełnianą tunikę. Przeszła po zimnej posadzce przez ciemny pokój i odnalazła kulę. Urządzenie zabrzęczało szybciej, kiedy po nie sięgnęła. – No dobrze już, dobrze – szepnęła. – Słyszę cię. – Usiłując zmusić umysł do pracy, odniosła wrażenie, że słyszy głos Gerarda. Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Za pasmem rzucanego przez drzewa cienia pola lśniły srebrzyście w blasku księżyca. Ruiny drugiego domu majaczyły w ciemnościach po drugiej stronie ogrodu. Nie zauważyła żadnego ruchu, ale po chwili wydało się jej, że tym razem to Ilias coś mówi, a potem znowu Gerard. Tremaine włożyła buty na bose stopy i przeszła przez niski parapet. Szeleszcząc w suchej trawie i rozgniatając ze zgrzytem łupiny żołędzi, dobrze odczuła wszystkie otarcia i nowe odciski na stopach. Nie widziała nigdzie statku powietrznego Gardier, ale ostrożność kazała jej kryć się pod drzewami. Przechodziła od jednego do drugiego, podążając za znajomymi głosami. Znalazła całą grupkę przy kępie sosen, w ostatnim miejscu gdzie można było się ukryć przed wyjściem na otwarty teren, otaczający zawalone fundamenty zrujnowanego domu. – Nikt tutaj nic nie robił od czasu pożaru – mówił Ilias. – Witaj, Tremaine. – Cześć. – Tremaine wcale nie zamierzała się do nich podkradać; z pewnością słyszeli, jak szeleści trawą i tratuje żołędzie. Ale Ilias musiał po prostu widzieć w ciemnościach, by ją rozpoznać. – Gardier pojawili się znowu? – Statek powietrzny nie wrócił – odezwał się ściszonym głosem Gerard. – Ander trzyma wartę na dachu. – Gerard uważa, że znalazł miejsce, gdzie mieszka klątwa – oznajmił Ilias. – Och. – Pień rosnącego obok drzewa poruszył się nagle i Tremaine wydała zdławiony okrzyk. – Przepraszam – odezwał się Giliead. – Nic nie szkodzi. – Tremaine potknęła się i mocniej przycisnęła do siebie kulę. Uważała, że ostrzegłaby ją, gdyby znalazła się obok czegoś niebezpiecznego. A przynajmniej taką miała nadzieję. Mężczyźni ruszyli przed siebie, a Gerard rzucił z niezadowoleniem: – Postaraj się zachowywać cicho, Tremaine. Idąc za nim, spytała: – Czy klątwa schowa się, jeżeli mnie usłyszy? – Może – odparł z lekkim zniecierpliwieniem. – Jesteś pewien, że to właśnie tutaj? – zapytał Giliead. – Wciąż nie rozumiem, jak mogliśmy jej nie zauważyć. – Prawdopodobnie, aby uniknąć wykrycia, pozostaje w uśpieniu przez dłuższe okresy czasu. Poza tym może ujawnienie się utrudniała jej obecność sił ochronnych... boga, że tak powiem. – A więc bóg nie pozwolił jej zaszkodzić nam jeszcze bardziej? – zapytał Ilias, poruszając się bezszelestnie pośród traw gdzieś przed nimi. – Najwyraźniej. – Tremaine potknęła się o kamienny blok i z trudem zachowała równowagę, mocno przyciskając do siebie kulę. Teraz zaczęła się posuwać z większą ostrożnością, wiedząc, że gdyby nie mocne buty, złamałaby sobie palec u nogi. Zwalone kamienne bloki zbielały od słońca i w srebrzystym świetle księżyca były prawie niewidzialne na tle płowej trawy. Dogoniła mężczyzn przy resztkach sięgającego im do kolan murku i przeszła przez niego. – Czego szukamy? – spytała. Gerard powiedział jej, że klątwa porusza się pod ziemią, bardziej jak odmieniec niż wytwór ludzkiego zaklęcia. – Myślałem, że Ixion rzucił ją, zanim dom się spalił. – Ogień powinien zniszczyć większość typowych zaklętych przedmiotów, chyba że Ixion dowiązał zaklęcie do bloku kamiennego albo belki stropowej. Gerard odwrócił się do niej, a światło księżyca odbiło się w jego masywnych okularach eterycznych. – Moim zdaniem szukamy konkretnego przedmiotu, a nie tylko punktu skupiającego eter. Czymkolwiek to jest, musi znajdować się gdzieś w tych ruinach. – Zatrzymał się przed jakimś kształtem, który, gdy Tremaine do niego podeszła, okazał się resztkami paleniska. – Kiedy wzeszedł księżyc, udało mi się wyśledzić na ziemi ślady prowadzące przez pole do obecnie zamieszkanego domu. – Stąd? – zapytał Giliead gdzieś po lewej stronie. Gerard milczał przez chwilę, a Tremaine wiedziała, że patrzy na zbielałe kamienie. Były prawie niewidoczne w mdłym świetle księżyca; żałosne szczątki dawnego ośrodka domu. – Tak – odpowiedział cicho Gerard, a jego głos zabrzmiał, jakby czarnoksiężnik był w transie. – Klątwa znajduje się pod paleniskiem w jakimś glinianym pojemniku. Kiedy warunki stają się sprzyjające, wytwarza istotę, którą widzieliśmy, i wysyła ją, by rozprzestrzeniała choroby. Może też wytwarzać iskry, świadczące o tym, że posiada cechy salamandry; dzięki temu zdołała zaprószyć ogień. Kula zaklekotała pośpiesznie, jakby była zirytowana opisem przedmiotu znajdującego się pod paleniskiem. – Przestań – mruknęła do niej Tremaine. Wyciągnęłaś mnie z łóżka, żeby coś sobie przekąsić? Nie sądzę. Gerard cofnął się o krok i dokończył dziarsko: – Mieliście szczęście, że opieka boga nie pozwoliła jej wyrządzić jeszcze większych szkód. Ciemny kształt, będący Gilieadem, przykląkł obok białego owalu paleniska. Ilias przecisnął się obok Tremaine i zajrzał mu przez ramię. – Nic tu nie widzę – wyznał Giliead. – O ile dobrze rozumiem, na czym polegają twoje zdolności, to nie masz prawa, kiedy klątwa pozostaje w uśpieniu. Prawdopodobnie Ixion wybrał tę właśnie metodę, żeby uniknąć twoich zdolności – wyjaśnił Gerard szczerze, ale życzliwie. Ilias prychnął. – Sam mógłbym to wam powiedzieć... Au. – Usunął się poza zasięg łokcia Gilieada. Giliead o wszystko obwinia siebie, pomyślała Tremaine. Ta klątwa była jak niezagojona rana. Ilias, bardziej rzeczowy i nie obciążony rolą Wybranego Naczynia, mniej się tym przejmował, ale jednak także go to dotykało. Ixion pozostawił po sobie nie tylko śmierć, ale także poczucie winy i ból. Gerard starał się osiągnąć tutaj coś więcej niż tylko zlikwidować szczególnie paskudną klątwę i wiedział, co robi. Czarnoksiężnik zatarł ręce. – Musimy podnieść ten kamień i zniszczyć pojemnik. Potem weźmiemy ostre narzędzie o dużej zawartości żelaza... – Tremaine usłyszała tarcie metalu o skórzany pokrowiec. – Właśnie coś takiego. To powinno się nadać. @@15 – Kiedy odpędziliście grendę, to jak...? Zaraz. – Arites próbujący jechać wierzchem, równocześnie pisząc na kawałku opartego o udo pergaminu, nie najlepiej radził sobie i z jednym, i z drugim. Kałamarz z atramentem wetknął sobie do kieszeni kubraka, ale koń ciągle zbaczał z trasy w stronę drzew. – Teraz wszystko wydaje mi się jak sen – odpowiedziała mu Tremaine. – Nie zapamiętaliśmy tego aż tak dokładnie. – Właśnie – wtrąciła siedząca za Tremaine Florian. Na szczęście jeden z ciemno umaszczonych koni, które im dostarczono, był na tyle spokojny i łagodny, że kobiety mogły jechać na nim we dwie. Okazało się to bardzo korzystne, bo Tremaine od dawna nie siedziała na końskim grzbiecie, a Florian zdarzało się tylko dosiadać kucyków, które wynajmuje się w parku na krótką przejażdżkę. Gerard przyznał, że da sobie radę, a Ander, oczywiście, jeździł po mistrzowsku. – Sam sobie wymyśl te szczegóły. Ilias zaśmiał się, a Giliead, jadący razem z Gerardem i Anderem na przedzie, odwrócił się z uśmiechem i rzekł: – Arites, wystarczy. Obudziwszy się o upiornie wczesnej godzinie, po śniadaniu składającym się z gęstych płatków owsianych na mleku osłodzonych miodem, wyruszyli do Cineth szlakiem wiodącym przez wzgórza. Ubrania z szorstkiego tweedu i wełny niezbyt nadawały się do takiej podróży, więc Tremaine chętnie pozostała przy miękkim, prostym tutejszym stroju. Karima znalazła też starą, sfatygowaną skórzaną torbę z paskiem na ramię, która idealnie nadawała się do transportowania kuli. Podszewkę wykonano z nasączonego olejem jedwabiu, więc torbę można było w razie czego napełnić na jakiś czas wodą. Teraz niósł ją Gerard. Gyan i Dyani jechali także, gdyż zamierzali popłynąć „Szybkim” razem z Halianem i resztą załogi. Żadne z nich nie wróciło do wioski, żeby przekonać się, co zostało z ich domu. Nikt także nie wygłaszał na ten temat komentarzy, a przynajmniej nie przy nich; może tutejsi mieszkańcy przywykli do zniszczeń powodowanych przez czarowników. Albo może raczej są zbyt dobrze wychowani, by poruszać ten temat przy gościach, którzy sprowadzili na nich tyle kłopotów. Podróż przez lesiste wzgórza była w gruncie rzeczy całkiem przyjemna, chociaż Tremaine wiedziała, że jutro przypłaci to bólem mięśni, zwłaszcza że siodło, choć wykonane z pięknie barwionej i wykończonej skóry, nie miało żadnej wyściółki. Okolica była przepiękna: wzgórza porastały soczysto zielone sosny oraz paprocie górskie, wśród skał szemrały strumyki, tworząc niekiedy niewielkie wodospady. Dyani i Ilias na zmianę pokazywali im co piękniejsze widoki, a Gyan uciszał Aritesa, ilekroć ten, dla potrzeb swojego poematu, próbował wydobyć od nich dalsze szczegóły na temat Wyspy Burz. Aż nazbyt wcześnie w prześwitach między drzewami ukazało się leżące przed nimi miasto. Niewielkie jak na standardy Ile-Rien, rozciągało się na kilku niskich wzgórzach wchodzących w morze. Od strony lądu chronił je kamienny mur z kwadratowymi wieżami. Jadąc gruntową drogą, która zakosami schodziła w dół, Tremaine przekonała się, że domy są zbudowane w większości z białego kamienia i kryte czerwoną dachówką. Podobnie jak w wiosce, i tu było mnóstwo drzew, rosnących na niedużych podwórkach albo stokach niewielkich pagórków, których pełno też było na równinie. Na wierzchołkach większości z nich znajdowały się okrągłe, kamienne budynki. Świątynie? – zastanawiała się Tremaine, ale potem przypomniała sobie: Przecież oni nie mają świątyń. A zatem może forty. Gdy droga wyszła na płaską przestrzeń przed miastem, Giliead wstrzymał konia i odwrócił się do pozostałych, mówiąc: – Wiedzą już, że jesteście czarnoksiężnikami. – Widać było wyraźnie, że czarno widzi perspektywę spotkania. – Ludzie z wioski Agisa z pewnością opowiadali, co wydarzyło się podczas pierwszego ataku. Klacz Andera niecierpliwie potrząsnęła głową. Jeździec uspokoił ją i spytał: – Myślisz, że mogą być kłopoty? – Nie gorsze, niż gdy zwykle się tam pojawiamy – powiedział Ilias, rzucając Gilieadowi kwaśne spojrzenie. Giliead uniósł brew, a potem uśmiechnął się, przyznając: – To prawda. Cmoknął na swego konia. Ander pokręcił głową, a Gerard zmarszczył brwi. Tremaine zaś usłyszała, jak jadący za nią Gyan mruknął: – Już jestem na to za stary. *** Przejechali przez bramę w białym, kamiennym murze obok kilku strażników, którzy, opierając się o długie włócznie, przyglądali się im z ciekawością. Znaleźli się na długiej, prostej, niebrukowanej ulicy, po obu stronach której stały białe, gliniane domy, a zza murków otaczających podwórza wychylały się drzewa owocowe. Było tu pełno ludzi, mężczyzn i kobiet, idących pieszo lub jadących wierzchem, ciągnących małe, dwukołowe wózki lub rozmawiających obok otwartych furtek. Dzieci bawiły się na podwórkach z fontannami, ale Tremaine wyczuła w powietrzu i czujnych spojrzeniach, jakie na nich rzucano, cień niepokoju. Tyle tylko, że jeśli rzeczywiście wiedziano już o Gardier, było to całkiem zrozumiałe. Ulica kończyła się sporym placem, na którym skupiska niedużych straganów stały w cieniu kępy drzew. Plac otaczały większe, bardziej eleganckie budowle z kolumnami i jaskrawo malowanymi gzymsami, tworzącymi kolorowe wstęgi tuż poniżej dachu. Żaden z budynków nie miał więcej niż jedno piętro, ale jak na zabudowania publiczne, robiły niezłe wrażenie. Stadko kóz skubiących trawę stanowiło dopełnienie sielskiej atmosfery i architektury o prostej elegancji. Tremaine znowu pożałowała, że jej niewielki aparat fotograficzny zatonął razem ze Statkiem Pilotowym. Ilias pomagał Florian zsiąść z konia, a Tremaine zauważyła, że na rynku nie ma ani kupców, ani klientów. Nikt nie wystawiał żadnych towarów na sprzedaż, i chociaż tu i ówdzie stały grupki ludzi, wyglądali oni raczej na osoby, które przyszły tu, by się czegoś dowiedzieć. – Wieści rozchodzą się z podziwu godną szybkością – skomentował to Gerard, zatrzymując się obok nich. – To nam pomoże. – Nikanor prawdopodobnie zwołał wczoraj wieczorem zgromadzenie – powiedział Giliead, zsuwając się z siodła. Tremaine, która uznała, że należy się jej nagroda za to, że ani razu nie spadła, pozwoliła Iliasowi, by pomógł jej zsiąść. – Tutaj zbiera się rada – powiedział, wskazując na długi budynek z kolumnowym gankiem. – A to mennica. – Okrągły domek z kopulastym dachem. – Tu jest dom prawodawcy. – Piętrowa budowla, większa niż domostwo Andriena, o ponurej, kwadratowej fasadzie. – To zaś jest Dom Fontanny. – Niski i kwadratowy, miał na frontonie płaskorzeźby, przypominające węże morskie. Arites i Dyani odprowadzili konie w cień kępy sosen. Otrzepując spodnie i rozglądając się dookoła, Tremaine zauważyła, że większość ludzi gapi się na nich. Kilku starszych mężczyzn, stojących przy ganku budynku rady, popatrzyło w ich stronę, marszcząc brwi. Obok najbliższego straganu grupka kobiet i jeden mężczyzna wymieniali komentarze, zasłaniając usta dłonią. Tremaine poczuła się jak podczas nalotu. Spostrzegła też, że o ile Ilias i Giliead nie zwracają uwagi na pełne niechęci spojrzenia, to jakby znienacka zaczęli zajmować sobą więcej miejsca, jak gdyby rzucali tym wyzwanie każdemu, kto miałby coś przeciwko ich obecności. – Nie pomylili się, mówiąc, że nie czeka nas tu miłe przyjęcie – rzuciła półgłosem Florian. Tremaine odczula ulgę, kiedy na ganku pojawił się Halian i ruszył w ich stronę, bez słowa mijając grupkę niezadowolonej starszyzny. Poklepał Gilieada po ramieniu na powitanie, a reszcie skinął głową. Potem zaś zwrócił się do Gerarda: – Miałeś rację, najpierw wylądowali, żeby obejrzeć to miejsce, statkiem, który poruszał się szybko, chociaż nie miał ani żagli, ani wioseł. Zobaczyła, że Gerard i Ander wymieniają spojrzenia. Prawdopodobnie była to zwykła motorówka z silnikiem. A przynajmniej taką miała nadzieję. – Wylądowali małymi łódkami – ciągnął Halian. – Wydawało się, że są zrobione z metalu, ale trudno powiedzieć na pewno przy tych ich magicznych światłach... i około dwudziestu z nich przeszukało wioskę, rozwalając co się dało. Potem odpłynęli i pojawił się latający wieloryb. Giliead założył ręce na piersi i spoglądał ponuro. – Widzieliśmy pożar. Halian kiwnął głową i zaczerpnął tchu, a Tremaine zdała sobie sprawę, że chociaż zachowywał spokój, widok ten wywarł na nim głębokie wrażenie. – Wyobraźcie sobie, że cały ognisty płyn, jakiego użyliśmy przeciwko statkom Ixiona, wybucha w jednej chwili. – Popatrzył z powagą na Gerarda. – To właśnie robią w waszych miastach? Gerard patrzył na mury miejskie, zatopiony w myślach. – Tak – powiedział w roztargnieniu. – Od trzech lat. – Macie szczęście, że nie znaleźli sobie innych celów – wtrącił Ander. – Mogą zabrać na pokład dwanaście pojemników z materiałem wybuchowym. Nastała chwila ciszy, podczas której Sypriańczycy analizowali tę myśl. Ilias zaklął cicho i rzucił pełne niepokoju spojrzenie Gilieadowi. Gyan jęknął ze zgrozą i nawet Arites posmutniał. Halian pokręcił głową. Potem podniósł wzrok, a wyraz jego twarzy zmienił się. – Jest Nikanor. Odwrócili się i zobaczyli, że prawodawca stoi na ganku budynku rady i rozmawia z piękną, ciemnowłosą kobietą, ubraną w ciemnoczerwoną suknię. Arantha, pomyślała Tremaine, przypominając sobie nieszczęsną heroinę klasycznej sztuki, ulubioną jej matki. Ta kobieta rzeczywiście wyglądała na kogoś, kto gotów jest z miłości podpalić Wielki Dom. Nikanor trzymał ją za rękę, ale ona rzuciła okiem na Haliana i innych i coś powiedziała, zwracając ku niemu twarz w kształcie serca. Tremaine dosłyszała tylko: – ...wolałabym, żebyś z nimi nie rozmawiał przy ludziach. Tremaine popatrzyła na Haliana i zdążyła zauważyć, że jego twarz znieruchomiała. Ilias westchnął i wbił wzrok w ziemię, szurając butem w piasku, a Giliead wywrócił oczami. Pozornie niewinny wyraz twarzy Andera świadczył o tym, że on także dostrzegł to i zapamiętał, by później zanalizować, a Florian co chwila trącała ją łokciem, żeby dać do zrozumienia, że też na to zwróciła uwagę. Dyani, która albo nie była niczego świadoma, albo przyzwyczaiła się już do podobnych scen, stwierdziła niewinnie: – To Visolela, żona Nikanora. – Wszyscy spojrzeli na Dyani, a ona, zdziwiona tym, zamrugała i dodała, broniąc się: – No przecież powiedziałam prawdę. Giliead położył rękę na ramieniu Dyani, a Nikanor zmarszczył brwi i pokręcił głową. Zostawił żonę i dziarskim krokiem ruszył ku grupce przybyszów. Wyglądało to tak, jakby tym posunięciem chciał coś wszystkim powiedzieć. No i po tym, jak żona prosiła go, żeby z nimi nie rozmawiał publicznie, nie mogło być inaczej. Jeżeli tak rzeczywiście jest, zyska sobie tym większą sympatię Tremaine. Jedna rzecz to wydzierać się na Gilieada i Iliasa pośród członków rodziny, przyjaciół i obcych, o których nie wie się, czy są naprawdę ludźmi, a co innego okazać im brak szacunku na głównym placu miasta przy wszystkich co ważniejszych jego mieszkańcach. Nikanor skinął im głową na powitanie, w tym także obcym czarnoksiężnikom. Tremaine wciąż zamierzała cenić go za to, że uczynił to przy wszystkich. – Muszę z tobą porozmawiać na osobności – zwrócił się do Gilieada. Ten kiwnął głową. – Ale najpierw jedno. – Spojrzał Nikanorowi prosto w oczy i powiedział głośno: – Wczorajszej nocy Gerard znalazł klątwę Ixiona. Nikanor zmarszczył brwi, a Halian leciutko pokręcił głową, nie rozumiejąc o co chodzi. – Jak to „znalazł”? – zapytał. Popatrzył ze zdumieniem na Tremaine i Florian. – Nie zrobiła nikomu krzywdy...? – Ach, nie. – Giliead odchrząknął. Tremaine odniosła wrażenie, że trudno mu o tym mówić i że zamierza ujawnić jak najmniej szczegółów. – Znalazł to co ją powodowało. Było w nowym domu, pod paleniskiem. Teraz już tam tego nie ma. – Chcesz powiedzieć, że... – zaczął powoli Nikanor. – Że nie ma już klątwy? Giliead uśmiechnął się. – Nie ma. Galian wpatrzył się w Gerarda, z nadzieją i niedowierzaniem zarazem. – Potrafisz to? Zrobiłeś to? – Czasami robimy podobne rzeczy w Ile-Rien – odparł Gerard, uśmiechając się lekko, a potem dodał pośpiesznie. – Oczywiście, u nas obowiązuje zakaz obkładania ludzi klątwami i nie zdarza się to zbyt często. Konsekwencje... – Widzieliście? – zapytał Nikanor, zwracając się do Gilieada. – Byliśmy przy tym z Iliasem. – Giliead zaczerpnął tchu. – Ander poprosił, żeby dać mu dwie mapy z tych, które znaleźliśmy na wyspie. Zgodziłem się... – Ilias odchrząknął, a Giliead dodał poniewczasie: – Jeżeli ty na to pozwolisz. Nikanor zacisnął usta, świadom, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Milczał przez chwilę, a Halian podrapał się w tył głowy i zaczął ostrożnie: – Na nic się nam nie przydadzą... nie umiemy ich odczytać... Nikanor popatrzył na Andera i odprężył się na tyle, żeby zapytać: – Potrafisz coś z nich zrozumieć? – Nie. – Ander zwrócił się do niego, emanując duchem „dzielnego reprezentanta klasy szlacheckiej”, ale Tremaine była gotowa uznać, że kryje się za tym cynizm. – Są jednak inni w Ile-Rien, którzy mogą to kiedyś osiągnąć. Nikanor wpatrywał się w niego przez chwilę, a potem skinął głową. – Dobrze. *** Pozostali czekali w cieniu drzew, podczas gdy Nikanor odprowadził Gilieada na bok. Giliead dał Iliasowi znak, żeby z nim poszedł, co ten uczynił niechętnie, niepewny, czy warto budzić gniew prawodawcy już teraz. Nikanor nie wyglądał jednak na zirytowanego. Popatrzył na Gilieada i rzekł bez wstępów: – Są kłopoty z radą. Giliead spojrzał na niego, ale zaraz potem rzucił krótkie spojrzenie Iliasowi, który skrzywił się lekko. A więc to dlatego Nikanor czekał na nich na ganku; rada nie mogła rozpocząć posiedzenia dopóki prawodawca nie zajmie miejsca na sali obrad. – Jakie kłopoty? – zapytał Giliead. Nikanor popatrzył w stronę reszty ich grupki rozmawiającej z Halianem. – Chodzi o twoich nowych przyjaciół. Dałeś im prawo gościny? – Wiesz dobrze, że tak. – I, jak utrzymuje Halian, bóg ich zaakceptował? Giliead założył ramiona na piersi, a jego twarz przybrała kamienny wyraz. – Myślisz, że twój ojciec by kłamał? Nikanor zacisnął usta i czekał. Występował teraz jako prawodawca i nie zamierzał wdawać się w zbędne dyskusje. – Gil – warknął Ilias przez zaciśnięte zęby. Nie mieli czasu na podobne przekomarzania. Nie patrząc na niego, Giliead milczał przez chwilę, a potem zaczerpnął tchu. – Było tak, jak wam powiedział. Nikanor przyjął to, unosząc brew. – A ty zignorowałeś prawo dla ważniejszego powodu niż to, że pomogli Iliasowi, gdy ten dał się złapać tym nowym czarownikom. Ilias powoli odetchnął i wpatrzył się w niebo, mrużąc oczy. Giliead wysunął szczękę i powiedział sztywno. – Tak. Nikanor kiwnął głową z obojętnym wyrazem twarzy. – W takim razie ja się tym zajmę. Ty zaś będziesz musiał wypowiedzieć się w imieniu boga. – Oczywiście. Nikanor ruszył do domu prawodawcy, a wtedy Visolela zgarnęła fałdy spódnicy i zniknęła w środku. – Możemy mu zaufać? – zapytał Ilias, ogarnięty nagłą niepewnością. Wiedział, że Giliead nie umie dobrze wyczuwać nastrojów rady, a bóg wiedział, że żaden z nich nie ma zbyt wielu przyjaciół w tym mieście. Zwłaszcza pośród głów rodzin. Ilias mało przebywał w Cineth od czasu, gdy otrzymał znamię klątwy. Nie chciał zmuszać zamieszkałych tutaj przyjaciół, zwłaszcza kobiet, do udawania, że go nie znają. A Giliead zawsze różnił się od wszystkich ze względu na swój status Wybranego Naczynia. – Tak. Nie. – Giliead w roztargnieniu położył mu rękę na ramieniu. Potem spojrzał na niego, wyraźnie podjąwszy decyzję. – Poproś Haliana, żeby ich zabrał do portu. Ilias pokiwał głową. Nikt nie spróbuje zatrzymywać Haliana; podczas pełnienia funkcji przywódcy wojennego zyskał sobie wielką estymę, a poza tym miał liczne powiązania rodzinne. Jeśli zaś sprawy rozwiną się niepomyślnie, najlepiej, żeby ich nowi przyjaciele znaleźli się blisko „Szybkiego” i mogli na nim prędko odpłynąć. Giliead ruszył do domu rady, a Ilias wrócił do pozostałych. Wziął na bok Haliana i szybko wyjaśnił mu sytuację. Halian zaklął gniewnie, przegarniając dłonią siwiejące włosy. – Idioci – stwierdził. Może to i lepiej, że jako dowódca Halian nie musiał mieć za wiele do czynienia z radą. – Wiedziałem, że trzeba było zabrać i twoją matkę. – Nie mógł też przemawiać jako głowa rodziny Andrien pod nieobecność Karimy. – Ktoś musi zajmować się domem – stwierdził Ilias. Zrezygnował już z przypominania Halianowi, że Karima nie jest jego rodzicielką. – To prawda. Ale jednak... – Halian popatrzył z tęsknie na dom prawodawcy, wyraźnie żałując, że to nie on wygłosi orację do rady. Czasami było wyraźnie widać, że jest ojcem Nikanora. W końcu Halian pokręcił głową i podszedł do reszty. – Jedziemy do portu. – Czy coś jest nie tak? – zapytał z troską Gerard. – Nie, ale Giliead musi zająć się paroma sprawami – powiedział dziarsko Halian, skutecznie ukrywając swój gniew na radę. Machnął ręką, żeby ruszyli w stronę portu. Nie wiadomo dlaczego Ilias się wcale nie zdziwił, kiedy Tremaine nie usłuchała polecenia; ominęła Aritesa i Haliana i zwróciła się właśnie do niego: – Co się stało? Podczas gdy inni zbierali się do odjazdu, Ilias popatrzył na nią i zrezygnował z wymyślania grzecznego kłamstewka. W normalnych ubraniach i ona, i Florian bardziej przypominały ładne dziewczęta, którymi w istocie były, ale w oczach Tremaine wciąż dało się zauważyć twardy błysk. – Musimy przeprowadzić rozmowy z radą; wasza obecność wcale im się nie podoba. Tremaine popatrzyła na dom prawodawcy i na grupkę mieszkańców miasta, którzy wciąż bacznie im się przyglądali. Jeden z nich usiłował ją zmusić, by spuściła wzrok, ale ona mierzyła go zimnym spojrzeniem, dopóki to on nie odwrócił oczu. Odwróciła się do Iliasa prawie z roztargnieniem, jakby miniona chwila nie miała dla niej większego znaczenia, jakby nie zauważyła otwartej wrogości tamtego mężczyzny. – Czy macie przez to kłopoty? – Zawsze mamy kłopoty. – Wzruszył ramionami. – Wszystko będzie dobrze. Uwierzą Gilowi. Tremaine popatrzyła na niego przenikliwie. Spojrzenie to było równie onieśmielające jak to, na co bywało stać Gilieada. Ilias uśmiechnął się. – Naprawdę. – A co się stanie, jeśli ich Naczynie Wybrane przestanie się im podobać? A co, jeśli go zabiją? – chciała zapytać. Ilias wziął się pod boki i popatrzył na stragany ukryte w cieniu drzew. Pytanie było poważne, więc udzielił poważnej odpowiedzi. – Zdarzyło się to tylko raz, dawno temu i nie tutaj. – Wyczytał to w Historiach Naczyń, a wzmianka o tym przywiodła wspomnienia długich wieczorów przy kominku, kiedy to Ilias z ciekawością przeglądał wyblakłe zwoje papirusu, podczas gdy Giliead uczył się, jak będzie wyglądało jego życie. Jak ma zabijać czarowników, jak zginęły inne Naczynia. – Zabili swoje Naczynie Wybrane i wtedy opuścił ich bóg. – Pokręcił głową. – Nikt tutaj nie zechce tak ryzykować. Tremaine zmarszczyła brwi. – A dokąd poszedł? Ilias popatrzył na nią i zadrgały mu wargi. Tylko ona potrafiła zadawać podobne pytania. – Tego nie wie nikt. Pewnie tam, skąd bogowie przychodzą. – Skinął w stronę pozostałych, którzy już wyjechali spośród drzew i zbliżali się do drogi prowadzącej do portu. – Chyba lepiej już jedź. Zacisnęła z niezadowoleniem usta, ale usłuchała. Ilias obserwował ją, aż dogoniła resztę, a potem ruszył do domu prawodawcy i przeszedł przez ganek do wejścia do domu rady. W okrągłym wysokim pomieszczeniu panował tłok. Wszystkie ławy, wznoszące się jak w amfiteatrze ku sufitowi, szczelnie zapełnili męscy przedstawiciele rodzin oraz młodsi synowie i córki. Żeńskie głowy rodzin siedziały w górnym rzędzie, skąd był najlepszy widok, a małe okienka, umieszczone tuż pod dachem, wpuszczały świeże powietrze. Po drugiej stronie kopuły znajdował się ulubiony fresk Iliasa, przedstawiający historię podróży Elei do Thrice Cumae, na którym za pomocą mozaikowych kafelków odmalowano Ocean Węży, Mury Świata i inne miejsca jej przygód. Wciąż jeszcze rozmawiali przyciszonymi, zatroskanymi głosami, moszcząc się na ławach. Przedstawiciele rodzin, którzy zamierzali przemawiać, stali, a była ich przygnębiająco duża liczba. Giliead, założywszy ręce na piersi, stał w najniższym rzędzie. Na jego twarzy malowała się determinacja. Miejsce Nikanora, znajdujące się naprzeciwko, świeciło jeszcze pustką, ale prawodawca był na górze, gdzie pomagał usadowić się Visoleli. Oboje wymieniali uwagi z innymi kobietami. Mimo przeciągu w pomieszczeniu czuć było nagrzany słońcem kurz i woń stłoczonych ludzi. Gdy Ilias wszedł do środka, ze swojego miejsca wstał pogrążony w myślach starszy mężczyzna. Był to Pella, zastępca prawodawcy. Podniósł wzrok, zobaczył, kto to się zjawił, i oczy mu się zwęziły. Bardzo chętnie wyrzuciłby Iliasa, ale nie odezwie się do kogoś, kto nosi znamię klątwy, nawet po to, by kazać mu wyjść. Ilias popatrzył bezczelnie na niego i najspokojniej w świecie wyminął go. Przeszedł po wykładanej kafelkami podłodze i usiadł na schodku u stóp Gilieada. Ferias, masywny mężczyzna o wiecznie czerwonej, zagniewanej twarzy, stał już, szykując się do zabrania głosu. Z niecierpliwością czekał, aż Nikanor wreszcie usiądzie. Rodzina Feriasa należała do wrogów Andrien od tak dawna, że nikt już nie pamiętał dlaczego i nie dziwił się, iż wokół nich skupiła się opozycja. Nikanor zszedł na dół i zajął miejsce. Przyciszone rozmowy zaczęły milknąć. Rwący się do głosu Ferias spojrzał w twarz Gilieadowi i zaczął: – Sprowadziłeś tych ludzi do naszego miasta? Dlaczego? – Jego donośny głos zmusił wszystkich do uciszenia się. Ilias słyszał śpiew ptaków siedzących na drzewach przed domem rady. Giliead odpowiedział mu śmiałym spojrzeniem. – Są podróżnymi i należy się im gościna. Zyskali sobie do niej prawo, broniąc wioski Agisa przed czarownikami, którzy ją później zniszczyli. Zabieramy ich do... miejsca, skąd będą mogli wrócić do domu. Po sali przebiegł szmer. Ilias miał nadzieję, że nikt nie zapyta, w jaki właściwie sposób ma to nastąpić. Gerard próbował mu to wyjaśnić, ale dla Iliasa jasne było tylko, że wymagało to klątwy. Miejmy nadzieję, że większość obecnych uzna, iż zostaną zawiezieni „Szybkim” tam, gdzie spotkają jakiś inny statek. Ferias rozejrzał się po swoich słuchaczach. – Sami są czarownikami – oznajmił, jakby nie stanowiło to tematu dyskusji wszystkich od samego ranka. – Znajdują się w stanie wojny z czarownikami Gardier z wyspy. Prawodawca już to wyjaśnił i nie zamierzam powtarzać jego słów. – Giliead również powiódł wzrokiem po zgromadzeniu. – Chcą być naszymi sojusznikami. Ferias uderzył pięścią w otwartą dłoń. – Czarownicy zaatakowali dlatego, że sprowadziliście tutaj tych ludzi... – Zrobili to znacznie wcześniej – przerwał mu nagle Nikanor. Popatrzył na Feriasa chłodno. – Chyba że myślisz, że zniszczenie wiosek przybrzeżnych i statków to przypadek. Gibelin, który występował w imieniu tych pierwszych i zawsze reagował gwałtownie, zerwał się na nogi i zapytał gniewnie: – A może martwi wieśniacy i zaginione statki nie są dla ciebie wystarczająco ważne, Feriasie? Ferias stał bez ruchu, oddychając szybko. Ilias wbił wzrok w ziemię, żeby ukryć wyraz twarzy. Ich przeciwnik zaczął od niewłaściwego argumentu. Mało kto był gotów uwierzyć, że czarownicy Gardier zostawią Syrnai w spokoju. To oczywiste, że w końcu musieli zaatakować wybrzeże, bez względu na to, czy zostaną sprowokowani, czy nie. Po chwili jednak Ferias znowu popatrzył na Gilieada. – Jak mamy wierzyć twojemu osądowi? – zapytał bezczelnie. – Po sprawie Ixiona? Wpuściłeś go do swego domu, sprowadziłeś śmierć na własną siostrę. – Odwrócił się i przemówił do całej sali: – Jak mamy mu po tym ufać? Wszyscy zaczęli mówić równocześnie. Niektórzy zgadzali się z przedmówcą, inni byli przeciw, jeszcze inni wysuwali zastrzeżenia natury religijnej, a znaleźli się i tacy, którzy zgadzali się z Feriasem, ale nie podobała im się jego brutalność. Krzywiąc wargi, Ilias wymienił pełne irytacji spojrzenia z Gilieadem. To, co powiedział Ferias, nie stanowiło dla nich żadnej nowości. Patrząc na zdobiącą sufit mozaikę, Nikanor pozwolił na jeszcze chwilę hałasu, a potem odezwał się donośnie: – Feriasie. Czy ufasz bogu? Zapadła cisza. Ilias wyczuł, że Giliead zesztywniał. Prawodawcy nie mogą wydawać poleceń Wybranym Naczyniom, ale gdyby Nikanor zechciał rozwinąć ten wątek, miał więcej amunicji niż Ferias. Ale nawet jeśli Nikanor był po ich stronie, Ilias wcale nie wiedział, czy ma ochotę tego słuchać. Ferias sprawiał wrażenie równie spiętego jak Giliead. Miał wystarczająco dużo doświadczenia jako mówca, by zdawać sobie sprawę, że Nikanor jest szczwanym przeciwnikiem, a jego pytanie to pułapka, nie miał jednak pojęcia, jak jej uniknąć. – Oczywiście, że ufam bogu – warknął i dodał bezmyślnie: – przecież nie dalej jak w zeszłym roku wyleczył moje bydło z pryszczycy. Ilias zobaczył, że siedząca na górnej ławie żona Feriasa zakrywa oczy szalem. – Bez względu na wydarzenia zeszłego roku bóg nie odrzucił Gilieada. – Nieprzeniknione spojrzenie Nikanora powędrowało ku niemu. – Jego sąd jest zgodny z tym, co uważa bóg. Było to nieuczciwe, ale skuteczne. Inne głowy domów zaczęły kłócić się pomiędzy sobą, a Ilias spostrzegł, że żona Feriasa daje mu znaki, żeby usiadł. *** Jadąc drogą do portu, Tremaine pogrążyła się w myślach. Miała nadzieję, że rada okaże się mało istotna, ale Halian wyglądał na zaniepokojonego. Ludzie gapili się na nich przez okna mijanych domów, spod drzew, rosnących na małych podwórkach, albo stojąc przy fontannach, ale nikt nie przejawiał ochoty, by ich zatrzymywać. Droga skręciła na wierzchołku wzniesienia i nagle ujrzeli port. Z jednej strony był chroniony wysokim przylądkiem, na którym wzniesiono jako latarnię morską stożkowatą kamienną wieżę, a z drugiej miał długi falochron ze zwalonych głazów. Wzdłuż brzegu morza stały zbudowane z kamienia kramiki z drewnianymi dachami, gdzie liczni sprzedawcy wystawiali swoje towary: surowce w postaci sztabek miedzi oraz aluminium i worki ze zbożem. Znajdowały się tam też krótkie, kamienne pomosty, przy których mogły cumować statki, chociaż wiele z nich trzymano w długich, drewnianych hangarach ustawionych po przeciwnej stronie. „Szybki” cumował w pobliżu jednego z kamiennych pomostów, co stanowiło pewną ulgę; Tremaine lękała się, że będą musieli go znowu wpychać do wody, a proces ten wydawał się jej o wiele trudniejszy niż wyciąganie na piasek. Rozmaici członkowie załogi wspinali się na maszt, ciągnęli liny i szykowali statek do drogi. Gyan, który wyruszył wcześniej, pomachał do nich, kiedy znaleźli się w pobliżu nabrzeża, i zatrzymał się, by porozmawiać z Halianem. Gerard, Ander i Arites zgromadzili się wokół nich, żeby posłuchać. Tremaine zaczęły już boleć mięśnie po jeździe konnej, więc usiadła na kamiennej ławce w pobliżu wielkich, drewnianych słupów, do których przycumowano statek. Mimo palącego słońca wiaterek wiejący od morza dawał przyjemny chłód. Florian i Dyani poszły za jej przykładem. Florian opadła na ławę z westchnieniem, które świadczyło o tym, że i dla niej jazda konna okazała się dosyć męcząca. Panował tu spory ruch: mężczyźni przesuwali beczki, skrzynie i wielkie, rude dzbany, a handlarze usiłowali sprzedać swoje towary. Tremaine wyłapywała fragmenty rozmów, z których większość dotyczyła „czarowników na wyspie”. Na szczęście nikt w pełnym ludzi porcie nie zdawał sobie sprawy, że i tutaj są czarnoksiężnicy. Tremaine zaobserwowała niskiego, krępego mężczyznę o jasnych, siwiejących włosach, który wyszedł ze straganu ze zbożem i zaczął przyglądać się otaczającej Haliana grupce. Tremaine wyprostowała się lekko. W jego wzroku dostrzegła coś więcej niż ciekawość. Przyglądał się kolejno mężczyznom, jakby chciał znaleźć pośród nich jakąś konkretną osobę. Przypominał złego psa, który szuka, kogo by ugryźć. W końcu mężczyzna odwrócił się i ruszył w przeciwną stronę nabrzeża. Dyani trąciła Tremaine łokciem. – To brat Iliasa – szepnęła. – Brat? – powtórzyła tępo Tremaine, ale dziewczyna tylko kiwnęła głową. – Nie są do siebie podobni, prawda? – Dyani popatrzyła na plecy oddalającego się mężczyzny. – Dlatego właśnie Ilias znalazł się pośród Andrien. – Jak to? – spytała Florian, przysuwając się bliżej. Dyani rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie usłyszy, a potem pochyliła się ku nim. – Kiedy był zaledwie siedmioletnim chłopcem, jego ojciec zdecydował, że już go nie chce, więc zabrał go na wzgórze, gdzie ludzie zostawiają dzieci. Florian spojrzała na nią ze zdumieniem. – To chore – mruknęła. – Chyba nie zdarza się zbyt często, prawda? Dyani kiwnęła głową. – Nie tak bardzo jak dawniej. Ranior, który był pierwszym mężem Karimy, zakazał tego, gdy był prawodawcą, ale to nie przeszkadza ludziom takim jak Finan. – Czy to rodzina Iliasa? – spytała Florian, która lepiej zapamiętywała to wszystko niż Tremaine. – Była. Teraz on należy do Andrien. – A w jaki sposób został Andrien? – podpytywała Tremaine. – Usiłował wrócić do domu. Szedł w ciemnościach drogą, a Ranior i jego ludzie właśnie nią przejeżdżali... nastąpiło to po tym, jak urodził się Gil, a Ranior nie był już prawodawcą... natrafili więc na Iliasa i zabrali do Andrien. Dowiedzieli się kim jest i co się wydarzyło, ale że Ranior nie złapał ojca Iliasa na gorącym uczynku, nie mógł nic zrobić w tej sprawie. – Ranior był ojcem Gila? – spytała Tremaine, starając się to wszystko jakoś uporządkować. – Nie, ojcem Gila jest bóg – cierpliwie wyjaśniła Dyani. – Ranior był mężem Karimy. Umarł wiele lat temu, zanim się urodziłam – dodała. – A więc rodzina Iliasa nie chce mieć z nim do czynienia z powodu tego wszystkiego? – spytała Florian z niepokojem. – To naprawdę niesprawiedliwe, skoro wszystko jest winą jego ojca. – Do tego dochodzi jeszcze znamię klątwy. – Dyani skrzywiła się i dodała: – No i oczywiście to też jest niesprawiedliwe. – Znamię klątwy? – Tremaine poczuła się jak papuga, ale co chwila pojawiały się jakieś nieznane słowa i nowe pojęcia, które nie istniały w rieńskim. Dyani dotknęła policzka. – Ten znak, tutaj. Dostaje go każdy, kto został zaklęty, ale przeżył. Mój ojciec miałby taki sam, gdyby nie zginął. Tremaine i Florian wymieniły zdziwione spojrzenia. Cholera, pomyślała Tremaine. Myślała, że to tylko ozdoba. Dyani ma rację, to niesprawiedliwe, a biorąc pod uwagę, jak często Ilias i Giliead ryzykowali życie, walcząc z czarnoksiężnikami, stanowiło to zgoła obelgę. Dyani wzruszyła ramionami i popatrzyła na nieheblowane deski pod ich stopami. – Gyan twierdzi, że mamy wielkie szczęście, że i my ich nie dostaliśmy, biorąc pod uwagę to, jak Ixion nas wszystkich nienawidził. – Nie jest też najlepiej, kiedy do rodziny należy Naczynie Wybrane, prawda? – zapytała Tremaine, nagle pojmując wszystko. Karima powiedziała, że ludzie boją się osób, które zabijają czarowników, prawie tak samo, jak tych ostatnich. A o ile dobrze zrozumiała to, co powiedziała im teraz Dyani, Ranior zrezygnował z ważnej i prestiżowej pozycji prawodawcy po urodzeniu Gila, zaś po latach Halian ustąpił z tego samego stanowiska przed poślubieniem Karimy. Tremaine pomyślała, że to właśnie jest źródłem napięć między Nikanorem a resztą, jeżeli miał on za złe ojcu ryzykowanie dobrobytu i prestiżu rodziny tylko dla miłości. Mieszkańcy wioski Andrien chyba się tym zbytnio nie przejmowali, no ale oni przecież przyzwyczaili się oglądać Gilieada i Iliasa na co dzień, patrzyli, jak dorastają, albo bawili się z nimi jako dzieci. Trudno jest wyhodować w sobie zabobonny lęk przed kimś, kogo znało się jako pulchnego bobasa. Dyani kiwnęła głową, sprawiając wrażenie przygnębionej. – Nie mam pojęcia dlaczego. Myślę, że mało kto w mieście ich zna i nikt nie zdaje sobie sprawy, że są zwykłymi ludźmi. – Podniosła wzrok i uśmiechnęła się nieśmiało. – Tak jak wy. Macie bez przerwy do czynienia z klątwami, a wcale nie jesteście niezwykłe. – Ja tak, ale ona nie – powiedziała z powagą Tremaine. Dyani roześmiała się i trąciła Florian łokciem, a ta zachichotała i wtedy Tremaine wreszcie zrozumiała co ją gnębi. Męczyło ją to od rana, a teraz pojęła w czym rzecz. Wcale nie chce stąd odjeżdżać. Ludzie przyzwyczajeni do dyskretnego poczucia humoru Gilieada rozumieli także jej żarty. Osoby, które same uważane są za dziwne, akceptowały jej własną nietypowość. Kiedy wsiądzie na statek, może już ich nigdy nie spotka. A przecież bardzo chciałaby się tutaj znowu znaleźć. *** – Wiecie co, tym jednym razem przydałoby się trochę chmur i mgła. – Ilias przyglądał się nieskazitelnemu niebu. Giliead kiwnął głową, rzucając niebiosom zagniewane spojrzenie, jakby piękny dzień nastał tylko po to, żeby ich dręczyć. – Mam nadzieję, że wodni ludzie będą coś wiedzieć. Obrady przeobraziły się końcu w niezborną gadaninę i nikt nie był pewny, czy odpowiedziano na wszystkie pytania, ale wszyscy mieli już dosyć kłótni. W drodze do „Szybkiego” Giliead postanowił, że należy przekonać się, czy wodni ludzie mają jakieś pojęcie o działaniach Gardier dookoła wyspy, i właśnie szli po zwalonych głazach falochronu, żeby się z nimi naradzić. Powietrze było wilgotne od morskiej piany, wytwarzanej przez fale rozbijające się o skały u ich stóp. – Gerard powiedział bardzo ciekawą rzecz na temat klątw – stwierdził w końcu Giliead. Wiedząc, że przyjaciel zamierza dodać coś jeszcze, Ilias zgodził się krótko: – Owszem. Giliead poświęcił więcej niż trzeba uwagi na to, gdzie stawiać stopy, a w końcu powiedział: – Cokolwiek Ixion zrobił ci tą swoją klątwą, pozostałeś sobą. – Wiem. – Ilias zatrzymał się przed przerwą w skałach, gdzie woda burzyła się szczególnie. Próbował się zdecydować, co tak naprawdę chce powiedzieć. – Nie jestem tylko pewien, czy dotyczy to także i ciebie. Giliead stanął, trzymając jedną nogę na następnym głazie. Odwrócił się do Iliasa. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu Giliead przyznał: – No, wiedziałem. Nic więcej nie pozostało im do powiedzenia. Dotarli do końca falochronu, gdzie pomiędzy rozrzuconymi głazami hulały morskie fale. Ilias zauważył gładkie, brązowe kształty, igrające sobie w wodzie opodal, więc i on, i Giliead zagwizdali, by zwrócić na siebie uwagę. Niewielka grupka wodnych ludzi zgromadziła się w pobliżu skał, a ich okrągłe, brązowe głowy unosiły się i opadały na wodzie. – Widzisz kogoś, kogo możemy znać? – Giliead przyglądał się identycznym głowom. Ilias prychnął. Z większej odległości nie dało się odróżnić od siebie wodnych ludzi. Gęste futro sprawiało, że ich rysy były do siebie bardzo podobne; nawet mężczyźni i kobiety nie różnili się zbytnio od siebie. Wodni ludzie uważali zaś, że ludzie z lądu także są nieodróżnialni, więc teraz Ilias i Giliead musieli poczekać, aż ktoś ich rozpozna. W końcu podpłynął do nich wielki samiec i wpełzł na skały. Wodni ludzie nie mieli nóg, tylko długie ogony z solidnymi płetwami na końcu, dzięki czemu, o ile na lądzie poruszali się niezręcznie, to w wodzie byli szybcy jak błyskawice. Ich dłonie miały tępo zakończone, niezręczne palce z wielkimi szponami, użytecznymi do otwierania muszli małż i skorup krabów. Ilias i Giliead zeszli do niego i usiedli, tak że ich głowy znalazły się na tym samym poziomie. Kiedy wodny człowiek przysunął się do nich bliżej, Giliead zapytał: – Czy ty jesteś Tuwas? Wodni ludzie mieli swoje własne imiona, ale ich mowa składała się z gwizdów, mlaśnięć i pisków, których nie dało się wypowiedzieć. To imię nadali mu oni sami, ze względu na jednego z kuzynów Iliasa, który miał takie same grubo ciosane rysy i płaskie uszy. – Chyba tak. Cześć, Tuwas. Tuwas gwizdnął coś, co mogło oznaczać imię, które nadał Iliasowi, i uczynił powitalny gest, a wąsy na jego grubej twarzy poruszyły się w próbie imitacji ludzkiego uśmiechu. – Musimy dowiedzieć się czegoś o pewnym miejscu na morzu – zaczął Giliead. – Chodzi nam o to, czy przypływają tam dziwne statki. Potrzebowali trochę czasu, żeby wyjaśnić Tuwasowi, o jaką okolice im chodzi, głównie dlatego, że on kierował się znakami znajdującymi się pod wodą. Więcej okrągłych głów pojawiło się na powierzchni wody, a co młodsi wspięli się na skały, ciekawi ludzi. Zwłaszcza dzieci obsiadły Iliasa, poszturchując go i szarpiąc, ale żadne nie ruszało Gilieada. Wodni ludzie lubili Gila, rozmawiali z nim i uśmiechali się do niego, ale go nie dotykali. Nawet teraz jedna z młodszych samic skuliła się obok Tuwasa, wpatrując się tęsknie w złote kolczyki Gilieada i najwyraźniej miała wielką ochotę chociaż je musnąć. Najprawdopodobniej chodziło o to, że był on Naczyniem Wybranym, a one mogły to zobaczyć albo wywęszyć. Giliead nigdy o tym nie mówił, ale Ilias zastanawiał się czasem, czy mu to przeszkadza. W końcu Tuwas zrozumiał, o jaką okolicę im chodzi, i szybko pokiwał głową. – Tam są rzeczy – rzekł szorstkim głosem, lekko zniekształcając słowa. – Ale co? – zapytał cierpliwie Giliead. Tuwas zawsze próbował jak najlepiej odpowiedzieć na ich pytania, ale nie zawsze wiedział, jak ma to zrobić. Tuwas przez chwilę wiercił się w miejscu, aż w końcu rzekł: – Złe rzeczy z czegoś, co nie jest skałą. – Chodzi ci o drewno? Takie jak to? – Ilias pokazał na przycumowane do pomostów statki, uchylając się równocześnie przed dzieckiem, które próbowało pociągnąć go za włosy. – Nie. – Tuwas przybliżył się. – Jak... – Długi, szponiasty palec zawisł na chwilę w powietrzu, a potem postukał w rękojeść noża Iliasa. – To. – Z metalu? – Giliead i Ilias wymienili spojrzenia. – Halian mówił, że łodzie, którymi Gardier wylądowali w wiosce, którą następnie zniszczyli, wyglądały, jakby zrobiono je z metalu. – Łódź. – Tuwas pokiwał głową i złożył ręce, imitując coś, co rozcina fale i zaświstał. – Wielka łódź. @@16 Załoga wnosiła na pokład i ładowała ostatnie baryłki z wodą, a Tremaine i Florian zaczęły rozglądać się po statku, ale wkrótce przekonały się, że prawie wszystko już znają. Pod pokładem znajdowała się otwarta przestrzeń, gdzie były ławki dla wioślarzy; dziesięć po każdej stronie i przejście pośrodku. Na przedzie i z tyłu chowano liny, czerwone gliniane naczynia i inne zapasy. Z belek, na których opierał się pokład, zwisały sznurowe hamaki i pachniało tu smołą i mokrym drewnem. Nawet na spokojnych wodach portu morze wydawało się bardzo blisko. Florian, stojąca obok prowadzącej na pokład drabiny, wychyliła się za burtę. – Wyobrażasz sobie jakąś dłuższą podróż tym statkiem? – Nie byłoby tak źle, o ile nikt by do nas nie strzelał – odparła Tremaine, kierując się do przejścia i usiłując nie potknąć się o złożone wiosła. – I nie miałoby się choroby morskiej. I nie byłoby burzy... – Hej! – zawołał Ander, zaglądając przez otwór w pokładzie. – Wrócili! Tremaine pośpiesznie wspięła się za Florian na górę i zobaczyła, że Giliead i Ilias stoją razem z Gerardem, Halianem, Anderem i Gyanem. Kiedy dziewczyny znalazły się przy nich, Giliead mówił do czarnoksiężnika: – Już tam na was czekają. Wodni ludzie widzieli metalowy statek patrolujący okolice wyspy od strony morza. – Czy nie moglibyśmy użyć kuli, żeby ich zaatakować, tak jak przedtem statek powietrzny? – spytała z nadzieją Florian. Tremaine kiwnęła głową. – Tak, zróbmy to. Gerard był jednak odmiennego zdania. – W naszej sytuacji to nie jest najlepsze wyjście. – Dlaczego? – zapytał Giliead, przyglądając mu się badawczo. Oparłszy ręce na biodrach i rozglądając się w zamyśleniu po pokładzie „Szybkiego”, Ander powiedział: – Ten statek z pewnością ma wielkie działa... broń wyrzucającą pociski – wyjaśnił, gdyż nie istniało syrnajskie słowo oznaczające „działo”. – Wystarczy jedno albo dwa trafienia, żeby ten drewniany kadłub rozleciał się na drobne kawałki. A pocisk doleci tu szybciej, niż kula zdąży zadziałać. Poza tym Gardier już wiedzą, że mamy jakąś nieznaną im broń i z pewnością są przygotowani na atak. Mogą nawet nie próbować wziąć nas żywcem. Gerard uniósł brwi. – Myślę, że chyba spróbujemy stworzyć strażnika. – Odwrócił się do pozostałych mężczyzn i wyjaśnił: – To by nie poskutkowało wobec któregoś z naszych statków. Gardier używają zaklęcia, które automatycznie niszczy wszystkie urządzenia mechaniczne i elektryczne, i obejmuje szeroką przestrzeń. Nawet jeśli statek jest chroniony iluzją, to zaklęcie i tak spowoduje eksplozję jego silnika. – Uśmiechnął się blado. – Ale nie wywrze żadnego wpływu na wasz statek, tak samo jak nie zaszkodziło katapulcie. Ander pokiwał głową. – Możemy prześlizgnąć się tuż obok ich patrolu. Gyan i Halian nie wyglądali na przekonanych. Giliead stał z rękoma założonymi na piersi, a jego twarz była całkowicie pozbawiona wyrazu. – Co to jest ten strażnik? – zapytał z powątpiewaniem Ilias. – Ach. – Gerard zawahał się, przypominając sobie wcześniejsze trudności. – To pewien rodzaj zaklęcia... – Chcesz rzucić klątwę na statek – stwierdził Halian. W jego głosie nie dało się zauważyć entuzjazmu. Arites, siedzący opodal na stosie lin, gwizdnął cichutko. Zaczął też grzebać w torbie, szukając czegoś do pisania. – To wcale nie klątwa – powiedziała łagodnie Florian. – To tylko czar, który powoduje, że Gardier nie będą patrzyli w stronę statku. Żaden z sypriańczyków nie wyglądał na przekonanego, a Tremaine wcale się temu nie dziwiła, gdyż rieńskie słowo „czar” oznaczało po syrnajsku „klątwa”, tak samo skądinąd jak „zaklęcie”. – Na statki, które jeszcze mamy w portach, także założono strażniki – ciągnął Ander. – Powodują one, że Gardier myślą, że widzą pustą wodę albo jakiś wrak. – To samo robią gule – stwierdził Giliead. – Mniej więcej – przyznała Tremaine, przekonana, że Ander i Gerard wcale nie chcieli wywoływać u niego takiego skojarzenia. Gule były zmieniającymi postać istotami, o których Giliead opowiadał im wcześniej, stworami które wabiły podróżnych na śmierć. – Tylko że jego celem nie jest kogoś zwabić, ale wprost przeciwnie. Chodzi o to, żeby sobie poszedł. – Albo raczej, żeby popatrzył w inną stronę – włączyła się Florian, z, jak miała nadzieję, niewinnym uśmiechem. Giliead popatrzył na Haliana, który westchnął, przygładził sobie włosy i popatrzył ponuro na fale. – Wiecie, że jednostka pływająca, na którą rzucono klątwę, musi zostać spalona? – zapytał w końcu. Gerard sapnął. – Nie miałem o tym pojęcia. – Halian pewnie kocha ten statek, pomyślała ze smutkiem Tremaine. – Oczywiście, o ile ktoś się o tym dowie – stwierdził niespodziewanie Gyan. Tremaine zobaczyła, że twarz Iliasa nagle zmartwiała. Giliead chciał coś powiedzieć, a potem rzucił pełne niepokoju spojrzenie na Iliasa i nie odezwał się. Reakcja Iliasa zdziwiła ją nieco; jeśli ktokolwiek miałby wyrazić wobec tego pomysłu jakikolwiek sprzeciw na gruncie moralnym, powinien być to Giliead. Halian popatrzył na Gyana. – Chyba masz rację. Gyan poruszył się niespokojnie, założył ręce na piersi i dodał: – Jeśli Gil uważa, że wszystko jest w porządku, to nie wiem, dlaczego ktokolwiek miałby się wtrącać. Ilias odwrócił się raptownie i przeszedł na drugą stronę pokładu. Giliead obserwował go, marszcząc z troską brwi. Halian również popatrzył za Iliasem, a potem rzucił gniewne spojrzenie Gyanowi. – Nie wiemy nawet, czy zgodzi się na to reszta załogi. Gyan wzruszył ramionami. Wydawało się, że jest mu trochę wstyd, ale zamierza obstawać przy swoim. – Wiesz, że zrobią to co powiesz ty i Gil. Halian odetchnął. – Zobaczymy. – Rzucił Gyanowi stanowcze spojrzenie i dodał: – Będziemy martwić się, komu powiemy albo nie powiemy, kiedy wrócimy do portu. *** Giliead podszedł do Iliasa opierającego się o reling prawej burty. Z postawy przyjaciela wnioskował, że woli, żeby zostawiono go w spokoju, ale bądź co bądź do zawodu Gilieada należało udawanie się tam, gdzie nikt inny by się nie odważył. – Uważasz, że nie powinniśmy tak postąpić. Ilias popatrzył na niego, starając się zachować obojętny wyraz twarzy. – Nie mamy wyboru. Głupotą byłoby postąpić inaczej. Wszyscy wiedzą, co ich zaklęcia mogą zrobić czarnoksiężnikom Gardier. Ten obojętny, łagodny ton stanowił zły znak. – Chodzi mi o to, że uważasz, że nie powinniśmy potem kłamać – stwierdził Giliead. Prawo, zgodnie z którym każdy, kto przeżył klątwę rzuconą przez czarnoksiężnika, musiał zostać na zawsze naznaczony, powstało w wyniku strachu. Ale przecież bogowie nie mają oczu, żeby przyglądać się znakom i znamionom, a Giliead nigdy nie napotkał żadnego, którego obchodziłoby, czy ktoś został przeklęty, czy nie. Prawo karało niewinnych za to, że przetrwali. Ilias drgnął na myśl o tym, jakie byłyby konsekwencje wyznania prawdy. Giliead widział, że nie mniej niż Halian chciałby ocalić „Szybkiego” przed spaleniem. Ale Ilias tylko wzruszył ramionami i powiedział obojętnie: – Halian tobie zostawi decyzję. To ty musisz dokonać wyboru. Giliead zrobił ostatni krok i oparł się o reling obok Iliasa. Decyzje należały do niego od czasu, gdy powiedziano mu, że został Naczyniem Wybranym, i już miał tego serdecznie dosyć. – Ale kiedy to się wydarzyło, nie był to twój wybór. – „Szybki” nie będzie musiał z tym potem żyć. – Ilias pokręcił głową. – Nie spieram się, nie mówię, że nie powinniście tego robić, i nie obwiniam Gyana, że to zaproponował. – Żona Gyana umarła w wyniku klątwy już wiele lat temu, więc miał on wszelkie powody, żeby sprzeciwiać się temu prawu. Ilias odwrócił się do relingu. – Daj mi tylko trochę czasu, dobrze? Było wiele rzeczy, jakie Giliead chciał powiedzieć, ale nic, co mogłoby być w jakikolwiek sposób istotne. Sam nigdy w to nie wierzyłem; mówiłem ci, żebyś tego nie robił; to nie jest moja wina. Wciąż nie rozumiał, dlaczego przyjaciel pozwolił, by nadano mu znamię, i dlaczego uważał, że prawo to nie dotyczy nikogo poza nim samym. – Chciałbym coś z tego zrozumieć – powiedział w końcu. – Ja też – szepnął Ilias, ale Giliead nie miał pojęcia, co przyjaciel chciał właściwie przez to wyrazić. *** Ruszyli wreszcie, a większość załogi zasiadła na dole do wioseł. Bezchmurne niebo rozciągało się aż po horyzont, a jasne promienie słońca odbijały się od czystej, błękitnej wody. Tremaine stała razem z Florian oparta o reling i obserwowała złociste klify, ciągnące się wzdłuż brzegu; wiatr rozwiewał jej włosy. Wkrótce będziemy z powrotem w Ile-Rien, pomyślała bez cienia radości. Można by prawdopodobnie uznać za zdradę to, że wolałaby się zagubić w tym świecie niż wracać do starych kłopotów. Kiedy statek opuścił port, a fioletowe żagle wydęły się na wietrze, pojawił się Ilias, który oparł się obok niej o drewnianą barierkę. Przez chwilę myślała o nim. Zauważyła jego rozmowę z Gilieadem i poczuła się niezręcznie. Uznała bowiem, że jest za to po trosze odpowiedzialna, chociaż strażnik wcale nie był jej pomysłem i nie miała się w żaden sposób przyczynić do jego powstania. Nawet kula nie będzie do tego potrzebna. – Uważasz, że strażnik to nie jest dobry pomysł? – spytała. Miała wrażenie, że może w ten sposób poruszyć gniazdo os, ale nie mogła się pohamować. Ilias rzucił okiem w stronę rufy, gdzie stał Halian za sterem. Ander był tam także i prawdopodobnie zadawał jakieś pytania, bo Halian wskazywał coś na brzegu, jakby opisywał ukształtowanie terenu. Gyan, który najwidoczniej nie zgadzał się z oceną Haliana, kręcił głową i pokazywał coś w przeciwnym kierunku. – Nie ja tu podejmuję decyzje. – Ilias wzruszył ramionami, nie dając się sprowokować. – A rzucenie klątwy na statek to jak na razie nasz jedyny pomysł. Tremaine nie sądziła, że rzeczywiście odnosi się do całej tej sprawy z taką obojętnością. Dawno już zdążyła zauważyć, że Giliead pyta go o zdanie w każdej ważniejszej sytuacji, jak również i wtedy, gdy jest ona całkiem niepoważna. – To nie jest klątwa, tylko strażnik – poprawiła go łagodnie Florian, używając rieńskiego wyrazu. – I nie zrobi żadnej krzywdy statkowi. – Halian wie o tym. – Ilias pokręcił głową i odwrócił się twarzą do morza. Klify w głębi portu wyglądały jak wyrzeźbione w złocie. Nad nimi unosiły się niewielkie chmurki. Jakieś dzieci, z odległości widoczne jako małe figurki, biegły wzdłuż brzegu i machały do statku. Mimo że Ilias starał się sprawiać wrażenie spokojnego, Tremaine wyczuła kłopoty i nie mogła się oprzeć, by nie zacząć ich zgłębiać. – A więc chodzi tylko o to, że wasi ludzie czują się niepewnie, jeśli na coś nałożono zaklęcie? – Czy to dlatego Giliead tak się zdenerwował, kiedy dowiedział się, że użyłam czaru, żeby uleczyć twój bark? – zaniepokoiła się Florian. – Wciąż jest mi wstyd. Gdybyśmy wiedziały, co sądzisz o zaklęciach... – Ależ to nic wielkiego – powiedział z uśmiechem Ilias, wciąż patrząc na dalekie, złociste skały. – Nie przejmuj się tym. Tremaine przyglądała mu się przez chwilę. – Na ciebie też kiedyś rzucono klątwę – stwierdziła, przypominając sobie, co Dyani opowiedziała jej na temat znaku, który miał na policzku. Kiwnął głową, spoglądając na nią z ukosa. – Raz albo dwa. Florian zaczerpnęła tchu, żeby zadać następne pytanie, ale Tremaine nagle zawstydziło ich wścibstwo i lekko kopnęła ją w kostkę. Kiedy wypłynęli zza przylądka, Halian polecił załodze złożyć wiosła i wyjść na pokład. Ludzie spoglądali na siebie niepewnie i przestępowali z nogi na nogę, kiedy przedstawiał im plan, ale, tak jak przewidywał Gyan, wszyscy uznali za najważniejsze to, że Giliead wyraził zgodę. Stworzenie prostego strażnika, który miał działać tylko przez krótki czas, nie było złożonym procesem. Pośród zapasów na pokładzie znalazła się sól, a w jednym z piecyków węgle drzewne. Zanim statek wyruszył z portu, posłano Dyani i Florian na nabrzeże; jedna z nich pożyczyła od pewnego starego marynarza kilka gałązek rozmarynu, a druga nazbierała pokrzyw rosnących pośród innych chwastów pomiędzy hangarami na łodzie. Gerard przygotowywał składniki w małej kabinie. Giliead przykucnął obok czarnoksiężnika, by się mu przyglądać, a Ilias i Tremaine oparli się o drzwi. Florian przysiadła na koi, żeby obserwować metody Gerarda. Czarnoksiężnik zmieszał zioła, węgiel drzewny i sól w ceramicznym kubku, używając kilku magicznych słów, żeby uaktywnić właściwości wszystkich składników. Użył tej mieszaniny do narysowania operacyjnych znaków na kawałku pergaminu, po czym usiadł wygodniej. – To powinno wystarczyć. Giliead uniósł brwi. – To wszystko? – Stworzyłem tymczasowego strażnika, w dodatku niezbyt skomplikowanego. – Gerard otarł pot z czoła. W kabinie było parno i duszno. Tremaine zauważyła, że narysował znaki w kwadracie, żeby można je było odczytywać tak samo z góry do dołu, z lewej do prawej, a potem z dołu do góry i od prawej do lewej. – Bardziej skomplikowany strażnik wcale by nie był lepszy, gdyż niezawodnie przyciągnąłby uwagę Gardier. Ilias zmarszczył brwi i spojrzał niepewnie na Tremaine. – Więc jeśli zaczną szukać statku... Gerard starannie złożył papier i z uśmiechem popatrzył na Iliasa. – Mogą sobie szukać, ale po prostu nie przyjdzie im do głowy, że to, na co patrzą, jest czymkolwiek innym niż obłok mgły albo gra świateł na falach. – Uciekliśmy kiedyś czarownikowi z Gimory, zostawiając na wodzie pustą łódkę z zapaloną lampą – powiedział w zadumie Giliead. – Czy tego nie było w którejś z twoich sztuk, Tremaine? – spytała Florian. Dziewczyna pokręciła głową. To opowiadanie nie brzmiało znajomo. – Chyba nie. Gerard popatrzył na nich z roztargnieniem. – Co? – Niektóre z rzeczy, które nam tu opowiadano, Ixion i miasto, które nie miało boga – wyjaśniła Tremaine – są bardzo podobne do tego, co wydarzyło się w kilku z moich sztuk. Gerard przyglądał się jej, jakby nagle oszalała. Florian zaś dodała pośpiesznie, jakby czuła się winna: – To bardzo dziwne, ale prawdziwe. Jest taki fragment w „Warnecji” i kilka opowiadań... Wyliczyła podobne do siebie incydenty, a Gerard słuchał z rosnącym niedowierzaniem. – Dlaczego nic mi nie powiedziałyście? – zapytał w końcu. – Rozmawiałyśmy o tym między sobą – zaprotestowała Tremaine. – I z Iliasem. – A ja powiedziałem Gilowi – wtrącił Ilias. Giliead pokiwał głową, wciąż bacznie wpatrując się w czarodziejską mieszaninę Gerarda. Tremaine nie rozumiała, o co chodzi ich czarnoksiężnikowi. – Przecież to tylko seria przypadków. – Mogą mieć poważne znaczenie! – Tylko jakie? – zapytał przysłuchujący się temu z zainteresowaniem Ilias. – No... nie jestem pewien. – Gerard pokręcił z niezadowoleniem głową i spytał Tremaine: – Kiedy napisałaś tę sztukę i opowiadania? Przed czy po tym, jak Nicholas i Arisilde zniknęli? Tremaine zamrugała. Na to nie wpadła. – Po. – Najwyraźniej powstało jakieś połączenie między tobą a tym światem. – Popatrzył podejrzliwie na kulę, która leżała obok Florian na koi, wciąż ukryta w torbie. – Gdzie byłaś, kiedy je pisałaś? Mieszkałaś w Coldcourt razem z kulą? – Nie mieszkałam z kulą. Była tam, ale... – Przyjrzała się urządzeniu, zaniepokojona. – Więc myślisz, że miała coś z tym wspólnego? Stworzyła połączenie z tym światem, dlatego że podobny przedmiot wysłał tu mojego ojca i Arisilde? – To jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi teraz do głowy – powiedział powoli Gerard. – Chciałbym tylko wiedzieć, co z tego wynika. – Tremaine musiała się z nim zgodzić. *** – Jest! – Stojąc na dachu kabiny rufowej, Arites badał horyzont za pomocą prymitywnego teleskopu. Tremaine zerwała się na nogi, próbując zobaczyć, co jej pokazuje. Za jej plecami Ander wyprostował się na platformie sterowej, gdzie siedział razem z Halianem. Arites podał mu przyrząd. Tremaine przysłoniła oczy dłonią. Jakiś czas spędziła pod pokładem, gdzie Ilias i Giliead odrabiali swoją kolejkę przy wiosłach, ale potem upał wygonił ją na pokład. Popołudniowe słońce świeciło jasno na bezchmurnym niebie i przez chwilę dziewczyna nie była w stanie zobaczyć absolutnie nic. Wróciła pod kabinę i po zwieszającej się ze ściany siatce wspięła się na drewniany dach. Ander przykucnął, żeby podać jej teleskop, i powiedział: – Popatrz. Tremaine spojrzała przez „widzące szkło”, jak nazywano to urządzenie po syrnajsku. Rurę wykonano z misternie rzeźbionego drewna, ale soczewka była bardzo prymitywna i z trudnością dawało się przez nią cokolwiek zobaczyć. W końcu jednak dostrzegła to, co wszyscy pokazywali. Na wodzie było widać niski, szary kształt: można też było zauważyć zarysy pokładu i komina. Opuściła teleskop i spojrzała niepewnie na Andera. – Nie płynie w naszą stronę, prawda? – Nie widzą nas. – Ander zaczerpnął tchu. – Jak na razie. – Twoje zaklęcie chyba poskutkowało – powiedział Halian, wpatrując się w statek Gardier. Ilias wskoczył na dach obok Tremaine, a ona podała mu urządzenie. – Macie takie statki w waszym świecie? – zapytał chciwie Arites. – Ixion używał czarnych statków bez żagli i one też się poruszały za pomocą klątw. – Ale jego były mniejsze niż ten – stwierdził Ilias, patrząc przez teleskop. Gerard sprawdził wskazania kompasu i zamachał do nich z pokładu. – Chodźcie, jesteśmy już prawie w strefie docelowej! Tremaine i Ander zeskoczyli z dachu, a Florian przybiegła z dziobu. Ilias oddał Aritesowi teleskop i poszedł za nimi. – Jak mamy to zrobić? – zapytał Ander, kiedy zgromadzili się wokół czarnoksiężnika. Sprawdził umocowany u pasa woreczek z zawiniętymi w nasączony olejem jedwab mapami, które Giliead i Ilias zabrali ze statku powietrznego. – Nie możemy przecież wziąć ze sobą całego statku, wprawiając tym w przerażenie naszych nowych przyjaciół. – Myślę, że gdybyśmy mogli pożyczyć tę szalupę – zwrócił się Gerard do Iliasa, patrząc na małą łódkę, przywiązaną do pokładu – to wtedy... – Lewiatan! – Wykrzykując to słowo, Arites wzniósł głos o całą oktawę. Tremaine usłyszała zdławiony okrzyk Florian i odwróciła się w porę, by zobaczyć, jak nie dalej niż dwadzieścia jardów od burty wyłania się z fal matowy, szarozielony, wypukły garb. Ze zdumienia aż otworzyła usta. Grzbiet zdobiły kolczaste płetwy, a całość dorównywała rozmiarami połowie „Szybkiego”. – A przecież to tylko garb... – zaczęła, nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos, dopóki samej siebie nie usłyszała. – Ale nie może nas przecież zobaczyć? – wyszeptał Ander. Na statku zapanowała cisza. Zabawne, pomyślała Tremaine. Można by sądzić, że ludzie powinni krzyczeć. Ona sama miała na to wielką ochotę, ale nie wiadomo dlaczego nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku. Gyan i trzej inni mężczyźni miotali się przy linach, zmieniając pozycję żagla, a Halian całym ciężarem opierał się o ster, wpatrując się w wodę. Ilias przeszedł na drugą burtę i oparł się o reling, jakby miał obawę, czy statek się nie przewróci. Florian, która wpatrywała się jak zaczarowana w garb, aż zaczął znikać pod wodą, pokręciła głową. Gerard zaklął pod nosem i powiedział: – Strażnik nie działa pod powierzchnią. Zobaczy kadłub od spodu. Łódź zaczęła skręcać z irytującą powolnością. Wyjęto wiosła, ale nikt ich nie ruszał. Usłyszy je, pomyślała Tremaine. Dyani przykucnęła u podstawy masztu, a reszta załogi zamarła w oczekiwaniu. Gerard zdjął z ramienia worek z kulą i rzucił go Tremaine. Złapała go niezręcznie, a on już wypowiadał słowa powrotnego zaklęcia. Genialne, pomyślała, zabierze na drugą stronę całą łódź, a odeśle Sypriańczyków z powrotem, kiedy już będzie bezpiecznie... Ale nic się nie stało. – Cholera, kiedy zawrócili statek, wyjechaliśmy ze strefy docelowej. – Gerard skrzywił się, wypuszczając z rąk torbę. – Ty i Florian zostańcie z Anderem. Tremaine chwyciła torbę, patrząc na niego tępo. – Co? – Gerard, Gardier zauważą zaklęcie – powiedziała z rozpaczą Florian, kiedy czarnoksiężnik zbliżał się do relingu. – Nie mamy wyboru – powiedział Ander, chwytając ją za ramie, żeby nie poszła za Gerardem. – Prawdopodobnie wysłali to stworzenie za nami, tak jak przedtem wyjce. Mój Boże, on ma rację. Tremaine usiłowała przełknąć ślinę, ale zaschło jej w gardle. Mocno przyciskała kulę do piersi. Gerard uniósł ręce i powiedział coś półgłosem, wpatrując się w wodę. Tremaine poczuła, że kula drży i potrzaskuje, a za Gerardem z pokładu podniósł się kurz, wirując w niewidzialnym powiewie mocy, którą wzywał czarnoksiężnik. Ilias popatrzył na niego niepewnie, ale się nie odsunął. – Co on robi? – zapytał Ander Florian. Pokręciła głową, z konsternacją przygryzając wargę. – Nie jestem pewna, nigdy nie słyszałam... – Nagle zamrugała. – Już wiem, to jest stare zaklęcie nakazujące „ukazać wszystko, zaprzestać czaru, zerwać zasłonę, rozproszyć energię...”. On chyba myśli, że to twór. – Co? – zapytał ostro Ander, więc wyjaśniła pośpiesznie: – Nie żywa istota, ale coś stworzonego przez czarnoksiężnika. Jeśli zdoła przełamać zaklęcie, które mu dało początek... ale ono musi być bardzo silne. – Popatrzyła na nich z rozpaczą. – Nie sądzę, żeby potrafił uczynić to bez przygotowania. Giliead uskoczył nagle z dziobu, wołając coś ostrzegawczo. Zanim jednak zdążyli się ruszyć, statek zadrżał. Tremaine poczuła, że pokład przesuwa się jej pod stopami. Chwyciła Florian, a palce dziewczyny wbiły się jej w przedramię. Ludzie próbowali się czegoś przytrzymać, krzycząc z przerażenia. Ilias upadł na reling i złapał się go z całej siły. Ander zaklął i zaparł się stopami o pokład, żeby się nie przewrócić. Podnosi się, mając nas na grzbiecie, pomyślała Tremaine, a potem usłyszała trzask łamanego drewna. Nie, trzyma nas w paszczy. Kula szarpnęła się nagle w skórzanym worku. – Oho – mruknęła Tremaine. Usłyszała, że znowu postukuje i drży, a kółka wirują jak oszalałe. – Ona chyba chce... Błysk, przypominający piorun kulisty, przeleciał od kuli, którą Tremaine przyciskała do siebie, do Gerarda. Dziewczyna nieomal poczuła, jak dodaje mu swej mocy. Nawet nie muszę go dotykać, pomyślała, zaskoczona. Robi się coraz sprawniejsza. Głos Gerarda przeszedł w krzyk, a żołądek podszedł Tremaine do gardła, gdy statek opadł. Chlusnęła woda, mocząc ich do suchej nitki, gdy dostali się pod istny prysznic. Trójkątna głowa ozdobiona ostrymi kolcami pojawiła się nagle na powierzchni, znowu ich oblewając wodą. Tremaine cofnęła się na widok białych, nieruchomych oczu i łusek wielkości półmisków. Stwór rozwarł paszczę w bezdźwięcznym krzyku, ukazując ogromne zęby pokryte potrzaskanymi fragmentami drewna. Potem oczy przesłoniła szara błona, głowa miotnęła się do przodu i do tyłu, i potwór pogrążył się w morskich odmętach. – Udało się! Gerard go dostał! – zawołała z podnieceniem Florian. A potem zamarła z przerażenia. Kiedy głowa lewiatana zniknęła pod wodą, zobaczyli statek Gardier, znajdujący się kilkaset jardów od nich. Musiał płynąć tu pełną parą, w jakiś sposób powiadomiony przez swego sojusznika. – To koniec – szepnęła Tremaine. Zobaczyła błysk na szarym pokładzie, a Ander krzyknął: – Padnij! Szarpnął Tremaine i Florian dokładnie w chwili, gdy nad ich głowami rozległ się huk przelatującego pocisku. Tremaine poczuła, że pokład pod jej stopami porusza się, a potem świat nagle odwrócił się do góry nogami i deski znalazły się nad głową, a ona sama uderzyła o wodę. Miotając się rozpaczliwie, wypłynęła na powierzchnię, a wtedy fala chlusnęła jej prosto w twarz, niemal zatapiając ją na nowo. Dziewczyna zdołała jednak po chwili zaczerpnąć tchu i zdążyła zauważyć, jak przetacza się przed nią połowa dziobu. Dym unosił się nad potrzaskanym drewnem, a ludzie chwytali się unoszących się na wodzie desek. Coś ją pociągnęło za rękę i uderzyło w ramię. Wciąż myśląc o potworach i Gardier, Tremaine szarpnęła się dziko, ale po chwili przekonała się, że ma wciąż na ramieniu torbę z kulą. Usłyszała, jak Florian wykrzykuje jej imię, i odwróciła się. Zobaczyła, że dziewczyna trzyma się bomu, pływającego o kilka jardów dalej. Ujrzała też, że obok niej wypływa na powierzchnię Ilias, przytrzymujący nieprzytomnego Andera. Odrzucił z twarzy mokre włosy i próbował się przybliżyć do bomu, ale coś było nie w porządku z jego wolną ręką. Jest ranny, pomyślała Tremaine, płynąc ku niemu. Posuwała się niezręcznie, ale zawzięcie, i w końcu dotarła do celu. Chwyciła ramię Andera w chwili gdy Ilias zanurzył się pod powierzchnię. Pozbawiony obciążenia wypłynął i był w stanie utrzymać się na wodzie, wiosłując jedną ręką. Florian, trzymając się bomu i intensywnie pracując nogami, zdołała przesunąć ciężki kawał drewna tak, że mógł go dosięgnąć. Ilias chwycił się go, a Tremaine podholowała bliżej Andera i Ilias go również przytrzymał. Tremaine zaczęła rozglądać się dookoła, a kula, wciąż w torbie na jej ramieniu, uderzała ją w głowę przy każdej fali. Przeklęty statek Gardier był już prawie przy nich. Tremaine zaklęła pod nosem. Nie potrafiła znaleźć wyjścia z tej sytuacji. Kilka osób znalazło schronienie na największym fragmencie kadłuba „Szybkiego”, o jakieś dwadzieścia jardów od nich. Ku swojej uldze Tremaine zobaczyła pośród nich Dyani i Aritesa. Potem na powierzchni wody pojawił się Giliead, który pomagał Gerardowi chwycić się zbawczego drewna. Czarnoksiężnik był przytomny, potrząsał głową i oddychał szybko. Zauważył Tremaine i krzyknął: – Spróbuj uciec! Jesteśmy chyba w strefie docelowej! – Nie mogę! – zawołała z oburzeniem. Podczas wcześniejszych eksperymentów odkryli, że kula może przenosić dużą liczbę osób i przedmiotów, ale pod warunkiem, że są ze sobą połączeni czymś, przez co mogą przenosić się fale eteru. Z łatwością przetransportowałaby przez wrota „Szybkiego” nawet całą jego załogę. Kiedy jednak statek rozpadł się na kawałki, a większość ludzi unosiła się na wodzie osobno, to wszyscy oni musieliby tu zostać. W górnej części pokładu statku Gardier otworzył się luk, w którym było widać mężczyzn ustawiających wycelowane w ich stronę działo, a potem następny. – Uciekaj! Zabierz stąd kulę! – wołał zaciekle Gerard. – Cholera. – Tremaine zacisnęła zęby i podpłynęła do Florian. Chwyciła się jedną ręką bomu, a drugą podała kulę dziewczynie. Florian popatrzyła na nią niepewnie i odrzuciła z twarzy mokre włosy. – Nie wiem... Czy mogę ją zobaczyć? – Jasne. Tremaine szarpnęła rzemyki i przy pomocy Florian wyjęła kulę z torby. Nie była pewna, czy woli, żeby dziewczyna umiała to zrobić, czy nie. Nie chciała też zostawiać Gerarda i reszty, ale nie mogli pozwolić, żeby urządzenie dostało się w ręce Gardier. Ilias, podtrzymujący nad wodą głowę Andera i niezręcznie chwytający się bomu, odwrócił głowę i krzyknął rozpaczliwie: – Gil! – Idź z nimi! – zawołał do niego Giliead. Wbrew samej sobie Tremaine powiedziała do Florian: – Teraz. Dziewczyna kiwnęła głową, a na jej twarzy odmalowała się zarazem udręka i niepokój. Położyła dłoń na kuli i wyszeptała słowa zaklęcia powrotnego. Tremaine poczuła znajome szarpnięcie i świat zmienił się. Uderzyła nogami o ziemię i upadła, pchnięta czymś mocno w plecy. Światło jadowicie czerwonego zachodu słońca oślepiło ją. Podłoże było twarde, ciepłe i szorstkie. Potrząsnęła głową, oszołomiona, próbując się podnieść. Zauważyła jakiś nagi, brązowy pagórek, wznoszący się przed nią; z piasku wyrastała nędzna ciemna trawa. Gdzie, do licha...? Coś ciężkiego leżało jej na plecach, więc odwróciła się i zepchnęła to z siebie. Był to bom. Mrużąc oczy w jaskrawym świetle, zobaczyła Iliasa i Andera, leżących na żwirowym podłożu o kilka stóp od niej. Ander poruszył się, nie odzyskując przytomności, ale Ilias usiadł, odgarniając z oczu mokre włosy, i skrzywił się, rozglądając się dookoła. Przytrzymywał ręką obolałe ramię, zaś ze skroni Andera ciekła krew. Tremaine odwróciła się i zobaczyła, że Florian, która zwinęła się wokół kuli, podnosi właśnie wzrok. – Co... gdzie? – Florian ze zdumieniem pokręciła głową. Tremaine popatrzyła z nadzieją na Iliasa, ale on patrzył gdzieś za nią, z niedowierzaniem mrużąc oczy. Odwróciła się w tamtą stronę. Mniej więcej pięćdziesiąt jardów od nich znajdowała się ciemna skalna ściana, spłaszczona u wierzchołka. Znajdowało się w niej wejście do jaskini, o dziwnie regularnym, kwadratowym kształcie, wysokie na jakieś trzy piętra. Okolica sprawiała wrażenie pustyni, widać było tylko nagie wzgórza, ciągnące się w nieskończoność pod czerwono-pomarańczowym niebem. Ilias wstał, skonsternowany, i spytał powoli: – Czy to jest wasz świat? – Nie, nie, ależ skąd. – Uderzona znaczeniem swoich własnych słów Tremaine poczuła, że robi się jej niedobrze. To nie tutaj. Nerwowo oblizała wargi. – Trafiliśmy w niewłaściwe miejsce. – Jak to? – zapytał, a w jego spojrzeniu pojawiła się ulga, a potem zgroza. – Cholera! – Florian wypuściła kulę z rąk jak oparzona. – Zrobiłam coś nie tak! – Florian. – Tremaine chwyciła dziewczynę za ramiona, mówiąc spokojnie i powoli. Poczuła, że jej początkowa panika przerodziła się w coś zupełnie innego. – Uspokój się i spróbuj jeszcze raz. Florian szeroko otworzyła oczy i zaczęła coś bełkotać, gwałtownie kręcąc głową. – Nie mogę... Tremaine potrząsnęła nią lekko i uśmiechnęła się. Nie miała pojęcia skąd wzięła się w niej ta dziwnie spokojna osoba, ale miała nadzieję, że Florian jej posłucha. – Oczywiście, że możesz. Po prostu... zapomniałaś o jakimś ułamku i już. Spróbuj raz jeszcze. – No dobrze. Chyba będę musiała. – Florian przycisnęła dłonie do czoła. Popatrzyła niepewnie na Tremaine. – Znak miejsca powrotu jest bardzo podobny do innych znaków, których Niles, Tiamarc i Gerard nie potrafili ustalić. Ale on jest stały, więc nie musieliśmy go zmieniać, i... Może się przy nim niechcący pomyliłam? Ilias posłał im niespokojne spojrzenie. Tremaine pokiwała głową. Nie miała pojęcia, o czym dziewczyna mówi, ale ona potrzebowała zachęty, nie pytań. – Tak, to chyba to. – Dobrze. – Florian kiwnęła głową i przysunęła do siebie kulę. – Chwyćcie się bomu, musimy mieć coś, co nas połączy. Tremaine skinęła na Iliasa, który przysiadł obok, między nią a Anderem. Florian zamknęła oczy i zwilżyła językiem wargi. – Zaczynam – szepnęła. – Niech ona ci pomoże – powiedziała nagle Tremaine, kładąc ręce na szumiącym metalu kuli. – Ona chce ci pomóc. I lepiej niech się za to weźmie. Słyszysz mnie, kulo? Jeśli masz ochotę na odrobinę samodzielności, to lepiej nas stąd wydostań, do diabla. – No dobrze. Już jestem spokojna. Biorę głęboki wdech – szepnęła Florian. Ziemia zadrżała. Popatrzyli z niepokojem po sobie. Potem drżenie się powtórzyło. – Co to jest? – mruknęła Florian. Bacznie obserwując otwór w skale, Ilias syknął: – Szybciej! Tremaine lekko pokręciła głową, zdumiona. – Ale co to? Popatrzył na nią, jakby zwariowała. – Idzie tu! Ta ogromna istota, która mieszka w... tym czymś. – Skinął w stronę skał. Tremaine ujrzała tam nagle cień, jakiś poruszający się kształt, który zaczął się do nich zbliżać... Otworzyła szeroko oczy i zdała sobie sprawę z tego, co widzi. To nie była skała, ale mur, kamienny mur, a ten otwór... – To są drzwi. Florian zaklęła, kiedy zrozumiała, o co chodzi. Chwyciła kulę, a wtedy świat znowu zadrżał w posadach. @@17 Tremaine znowu wpadła do słonej wody, tyle że była ona teraz lodowata. Dziewczyna przez chwilę miotała się, usiłując sięgnąć stopami dna, po czym wypłynęła na powierzchnię i przekonała się, że znajduje się w kompletnych ciemnościach. No nie, znowu spudłowaliśmy. Ochrypłym z przerażenia głosem zawołała: – Florian! Ilias! W pobliżu rozległ się plusk, gulgotanie, a potem ktoś zaczerpnął tchu. Po chwili usłyszała głos Iliasa. – Tutaj jestem! Mam Andera. Gdzie Florian? – Florian! – ryknęła Tremaine, przesuwając w ciemności rękoma i szczękając z zimna zębami. Nikt jej nie odpowiedział. To zaklęcie stanowi zbyt duży ciężar dla początkującej czarownicy, i do tego takiej młodej dziewczyny. Jeżeli jest nieprzytomna, to powinna unosić się na wodzie twarzą do dołu. Nie może być daleko, do diabła! Jej ręka natknęła się na mokrą tkaninę, więc chwyciła ją mocno i pociągnęła, czując, jak muskają ją unoszące się na wodzie włosy. – Znalazłam ją! Uniosła głowę dziewczyny nad wodę. Nie mając do wyboru lepszej metody przywracania przytomności, uderzyła ją mocno w twarz, w wyniku czego sama poszła pod wodę. Poczuła, że Florian drgnęła i zaczerpnęła tchu, a potem zaczęła się krztusić i szarpać. Tremaine podtrzymywała jej głowę, pracując rozpaczliwie nogami, żeby utrzymać je obie na powierzchni. Otworzyły się drzwi i rozbłysło światło. Tremaine zobaczyła w wejściu jakąś sylwetkę, najwyraźniej wiszącą w powietrzu, wysoko nad nimi. Mocniej chwyciła Florian i zanurzyła się głębiej w wodę, myśląc, że to znowu Gardier, albo może trafili do jakiegoś surrealistycznego świata, podobnego do kiepskiego, nowoczesnego obrazu. Drzwi unoszące się w powietrzu były czymś znacznie gorszym niż olbrzymi, a z pewnością trudniej było wytłumaczyć sobie ich istnienie. – Kto tam jest?! – krzyknęła postać po rieńsku i zapaliła latarkę elektryczną. – Tutaj! – odkrzyknęła z ulgą Tremaine, bryzgając wodą, żeby ją łatwiej zauważono. – To my! W oświetlonych drzwiach pojawiło się więcej postaci, a potem ktoś zapalił światło, ukazując drewniane belkowania starego hangaru. Tremaine zaklęła, o mało nie przygryzając sobie języka, bo tak bardzo szczękała zębami. Florian udało się sprowadzić ich prosto do miejsca, gdzie zazwyczaj cumował Statek Pilotowy. Pośród krzyków, zamieszania i widoku znajomych twarzy pojawił się Niles, który wychylił się za krawędź pomostu, kiedy Tremaine usiłowała podnieść Florian ku czekającym, pomocnym dłoniom. – Gdzie są Gerard, Feraim i Stanis? – zapytał, patrząc na wodę za jej plecami, jakby oczekiwał, że zaraz się z niej wyłonią. Jakiś żołnierz i mężczyzna, który, jak się jej mętnie wydawało, należał do grupy badawczej, wciągnęli Florian na pomost. Dziewczyna starała się wrócić do przytomności, plując wodą, której się opiła, ale wciąż nie wyglądało na to, żeby zdawała sobie sprawę, co dzieje się dookoła niej. – Feraim i Stanis nie żyją – powiedziała Tremaine, gdy ktoś chwycił ją za ramię i pociągnął na górę. Popełzła na czworakach po mokrych deskach, szukając Iliasa i Andera. Ten ostatni leżał na drugim końcu pomostu, wciąż nieprzytomny, a ktoś okrywał go pośpiesznie płaszczem. Ilias kulił się obok, z niepokojem obserwując obcych mu ludzi. Mokre włosy sprawiały, że przypominał utopionego szczura. Odwróciła się do zniecierpliwionego Nilesa. – Gerard został schwytany przez Gardier na chwilę przed tym, jak zrobiłyśmy zaklęcie powrotne. Zazwyczaj blady Niles stał się po prostu kredowobiały. Tremaine poczuła, że robi się jej niedobrze. Wiedziała, że postąpili słusznie. Teraz mogli naprawić sytuację, wiedząc znacznie więcej na temat Gardier. Chciała to powiedzieć, ale z jej ust wyrwało się coś zupełnie innego. – Powiedział nam, żebyśmy wracały. Nie wiedziałyśmy, co jeszcze... Niles pokręcił głową. To mogło poczekać. – Gdzie kula? – Tutaj. – Tremaine rozejrzała się dookoła, gdyż nagle zdała sobie sprawę, że wcale jej nie ma przy sobie. Torba od Karimy wisiała jej na ramieniu, ale była pusta. Dziewczyna trzęsła się tak, że niemal klekotały jej kości, i z trudem koncentrowała się na rozmowie. – Pewnie opadła na dno. Zróbcie zaklęcie przywołujące, takie jak kiedyś Gerard. Niles odwrócił się i wbił wzrok w pofalowaną powierzchnię wody, uniósł rękę i wymamrotał odpowiednie słowa. Kula wyskoczyła na wierzch, bryzgając pianą, a Niles zamachał na żołnierzy. – Tam jest! Weźcie siatkę! Pułkownik Averi w okrywającej piżamę kurtce od munduru przepchnął się do przodu, żeby zorientować się w sytuacji. – Zawiadomcie ambulatorium – powiedział krótko. – I zabierzcie ich z tego zimna. – Tremaine z nadzieją popatrzyła na jego stopy, licząc na to, że ujrzy na nich kapcie, ale zdążył naciągnąć spodnie i półbuty. Zauważył Iliasa i marszcząc brwi, spytał: – Kto to jest, do licha? – To przyjaciel – odparła szybko Tremaine. Ludzie zaczęli się jej przyglądać, więc dodała: – Nawiązaliśmy kontakt z nieznaną cywilizacją. Pod schodami prowadzącymi na górny pomost znajdowały się drzwi, których Tremaine nigdy dotąd nie widziała. Ktoś otworzył je i szybko przeprowadzono ich do pokoju o gołych ścianach i uszkodzonej przez wodę boazerii. Znajdował się tam jednak okrągły piecyk i kilka łóżek piętrowych z podniszczonymi i przybrudzonymi materacami. W cudownie krótkim czasie Florian i Ander leżeli na łóżkach, grubo przykryci kocami, pod opieką pielęgniarki, która przybiegła tu z ambulatorium. Oboje nie odzyskali jeszcze przytomności. Tremaine siedziała na krześle, owinięta grubym wełnianym kocem, pachnącym pleśnią i noszącym stemple: „Własność Marynarki Królewskiej”. Większość ratowników niższej rangi została wyproszona na zewnątrz, gdzie czekali z napięciem na wieści, ale jakaś inteligentna osoba rozpaliła ogień w piecyku; czuć też było zapach świeżo parzonej kawy. Wszedł Niles. Rękawy marynarki ociekały mu wodą, ale pod pachą miał kulę. Popatrzył z niepokojem na Florian i Andera. – Co z nimi? – Dziewczyna nałykała się trochę wody, ale teraz oddycha już swobodnie – powiedziała ze znużeniem pielęgniarka. – Młody człowiek dostał mocno po głowie i może potrzebować uzdrowiciela. Niles kiwnął głową, a Tremaine zauważyła, że wygląda na wyczerpanego i starszego, niż kiedy widziała go poprzednio, zaledwie kilka dni temu. – Czy doktor Divies został wezwany? Nie chcę, żeby zastosowano inwazyjne zaklęcie leczące uraz głowy bez obecności lekarza. – Już tutaj idzie. Zaraz będą nosze. Niles rozejrzał się i zauważył Iliasa, stojącego pod ścianą i starającego się nie zwracać na siebie większej uwagi niż jeden ze znajdujących się tutaj mebli, co komuś tak ubranemu jak on musiało przychodzić z niejaką trudnością. Ktoś zarzucił mu na ramiona wojskową kurtkę, a on przyciskał do ciała zranioną rękę. – A co z...? – Niles lekko dotknął zdrowego ramienia Iliasa. Ten drgnął i cofnął się, czujnie spoglądając na czarnoksiężnika. Nagle zaczął sprawiać wrażenie znacznie bardziej groźnego niż zwykle. – Nie – powiedział ostro; było to jedno z niewielu rieńskich słów, które znał. Dwaj żołnierze, którzy zostali w pokoju, sprężyli się jak do skoku, a jeden z nich położył dłoń na rękojeści broni. Niles zaś wyglądał na zdziwionego i jakby lekko urażonego. – Zaczekajcie – nakazała im Tremaine, wstając. Odrzuciła koc i szybko podeszła do Iliasa. Objęła go ramieniem w pasie i ku swojej uldze przekonała się, że się nie cofnął. Jej gest dodał mu ducha, a równocześnie sprawił, że nikt nikogo nie zaatakował. – Wszystko w porządku. – Zdała sobie sprawę, że mówi po rieńsku, pokręciła gniewnie głową i przeszła na syrnajski. – Wszystko w porządku, to jest Niles. Jest czarnoksiężnikiem, ale takim samym, jak Gerard. Są przyjaciółmi i razem tutaj pracują. – Przypomniała sobie nagle, że od czasu, gdy Gerard odkrył niechęć Sypriańczyków do magii, nie wykonywał żadnych drobnych zaklęć ani czarów, jakie zazwyczaj robią aktywni zawodowo czarnoksiężnicy. Żadnych magicznych światełek, żadnych zaklęć przyzywających. Wynikało to prawdopodobnie zarówno z ostrożności, jak i dobrych manier, ale nie przygotowało Iliasa na wizytę w Ile-Rien. Rzucił teraz pełne powątpiewania spojrzenie na Nilesa, ciągle czujny, ale Tremaine zauważyła, że odprężył się nieco. Trudno mu było się dziwić. Wszyscy jego przyjaciele zostali schwytani przez Gardier, a on znalazł się w obcym świecie pełnym czarnoksiężników, których języka nie rozumiał. Wróciwszy do rieńskiego, odezwała się do Nilesa: – W jego kraju nie ma prawdziwych czarnoksiężników, tylko Gardier i kilku czarowników-oszołomów. Niles pojaśniał na twarzy. – Rozumiem. Czy możesz mu wytłumaczyć, że jestem w stanie uleczyć jego rękę? – Zmarszczył nagle brwi. – Ale skąd znasz jego język? Ja nic nie rozumiem. – Potem, Niles, to długa historia. – Zwróciła się do Iliasa: – On chce ci wyleczyć rękę. – Nic mi nie jest – odpowiedział ze skwapliwością, która pozwoliła jej zorientować się, jak bardzo jest przerażony. – Nie trzeba jej leczyć. – Ilias, tylko ty znasz dobrze jaskinie na wyspie. Kiedy tam wrócimy po pozostałych, musisz być sprawny. Popatrzył na nią, a w jego wzroku rozpacz i ulga walczyły o pierwszeństwo. Tremaine zdała sobie sprawę, że wcale nie wiedział, czy zamierzają wracać po resztę, czy nie. – Bo przecież tam wrócimy – dodała. A z pewnością zrobię to ja, bez względu na to, do czego będę się musiała w tym celu posunąć. – Wrócimy tam i zabijemy wszystkich Gardier, jacy wpadną nam w ręce. Ale do tego potrzeba nam twojej pomocy. – Powiedz mu, że to nie będzie bolało – wtrąciła się pielęgniarka, na chwilę przerywając przemywanie rany na czole Andera. Sama sobie dam radę, wielkie dzięki, pomyślała z irytacją Tremaine. – On nie tego się boi. Wciąż przyglądając się jej badawczo, Ilias powiedział: – Czy będzie to coś podobnego, co ty i Florian zrobiłyście przedtem z moim barkiem? – To dzieło wyłącznie Florian, ale owszem, właśnie coś takiego – zapewniła go Tremaine i dodała uczciwie: – Poza tym, że Niles jest znacznie lepszy. Ilias zawahał się, ale zaraz kiwnął głową. Tremaine pociągnęła go lekko, żeby poszedł za nią i usiadł na łóżku. Odezwała się do Nilesa po rieńsku: – Wszystko w porządku, pozwala ci się sobą zająć. – Świetnie. – Niles odłożył kulę na stół i zbliżył się do pacjenta, przyglądając się mu z równą czujnością, ale bez ukrywanej niechęci. – Po raz pierwszy w życiu zgodziłem się, żeby rzucono na mnie klątwę – powiedział Ilias, odsuwając się od Nilesa, kiedy czarnoksiężnik usiadł obok niego, żeby zbadać mu rękę. – To nie jest klątwa, tylko zaklęcie – stwierdziła Tremaine, używając przy tym rieńskiego słowa. – Między jednym a drugim jest duża różnica, naprawdę. – Oparł się o nią, a pielęgniarka spojrzała na to ze zdumieniem. Tremaine wolałaby, żeby kobieta poświęciła więcej uwagi Florian i Anderowi, i przestała się wtrącać w nie swoje sprawy. – Jakie klątwy rzucono na ciebie? – zapytała, próbując odwrócić uwagę Iliasa. – Obiecuję ci, że nie umieszczę tego w mojej sztuce, chyba że już to zrobiłam. – To długa historia. – Drżał, może ze zdenerwowania, a może z zimna, albo z powodu jednego i drugiego. Dokładniej okryła go pożyczoną kurtką. Niles delikatnie obmacywał mu ramię, marszcząc brwi i czekając na reakcję. – Przekaż swojemu bohaterskiemu przyjacielowi, że musi dać mi znać, kiedy go zaboli. – Powiedz mu, kiedy cię będzie bolało – rzekła Tremaine. – Au! – jęknął posłusznie Ilias, nie odrywając spojrzenia od czarnoksiężnika. Tremaine nie zamierzała za niego przepraszać, ale powiedziała wyjaśniająco: – Tam, skąd on pochodzi, naprawdę nienawidzą czarowników. – I tutaj są tacy, za którymi zbytnio nie przepadam – stwierdził Niles ponuro. Podniósł na nią wzrok. – Ręka jest złamana. Powiedz mu, że spowoduję, iż kość złoży się i zrośnie. – Twarz Nilesa znieruchomiała, gdy się koncentrował. – To stosunkowo proste zaklęcie – ciągnął nieobecnym głosem. – Kość chce być znowu cała. Muszę tylko dać jej tę zdolność. Tremaine nie sądziła, by Ilias interesował się w tej chwili owymi szczegółami. Wiedziała, że Niles rozpoczął już uzdrawianie, ale nie przypuszczała, by pacjent zdawał sobie z tego sprawę. – Zaraz zacznie – przetłumaczyła. Ilias zaczerpnął głęboko tchu i pokręcił głową, bohatersko starając się zachować przytomność. Zachwiał się, a potem osunął do przodu. Tremaine złapała go w ostatniej chwili. – Czy to twoja sprawka? – spytała oskarżycielsko Nilesa. – Tak. – Czarnoksiężnik pomógł jej podtrzymać pacjenta i razem położyli go na pryczy. – Są pewne rytualne przedmioty... kawałek żelaza i trzcinowa drzazga... które muszą zostać na jakiś czas umieszczone w zranionej okolicy dla dopełnienia zaklęcia, a ja nie mam ochoty z nim o to walczyć. Poza tym kości zrosną się szybciej, jeśli nie będzie się za dużo ruszał. – Chyba pozwoliłeś sobie na zbyt wiele – wytknęła mu Tremaine, postanawiając nie wspominać, że Florian niechcący zrobiła dokładnie to samo. Ktoś podał jej koc, którym otuliła Iliasa, odsuwając mu przy tym z twarzy wilgotne włosy. – Pewnie tak – przyznał Niles. Spojrzał na nią stanowczo. – A teraz, Tremaine, opowiesz mi, gdzie byliście i co się właściwie wydarzyło. *** – Wyjaśnij to jeszcze raz – zażądał stanowczo Niles. – Nie, Niles, nie. Nie mogę powiedzieć ci nic więcej. – Tremaine odstawiła biały, porcelanowy kubek na stół nieco bardziej stanowczo, niż było to konieczne, i podniosła do czoła drżącą dłoń. Udawała, ale oprócz tego rzeczywiście była bardzo zmęczona i miała już dość tej rozmowy. Siedzieli w ambulatorium, które zostało przerobione z jednej z hotelowych jadalni i służyło także jako magazyn żywności. Szpitalne łóżka, zapach spirytusu i eteru kontrastowały dziwacznie z morskimi pejzażami wiszącymi na ścianach i wysokim, bogato zdobionym sufitem. Parkiet i ciemna boazeria poważnie ucierpiały, często ochlapywane wodą. Ilias, Florian i Ander leżeli w jednej części pomieszczenia, osłonięci białymi parawanami. Tremaine wiedziała, że Ilias odsypia uzdrawiające zaklęcie Nilesa, a Florian efekty współpracy z kulą oraz tego, że napiła się zbyt dużo morskiej wody, ale Ander... Musiał bardzo mocno dostać po głowie, pomyślała, patrząc z troską na parawany. Pielęgniarka, chirurg wojskowy oraz lekarz rozmawiali półgłosem w drugim końcu pokoju, więc nie mogła usłyszeć, czy sprawa jest bardzo poważna. Poza tym, że nie chciała, by Ander umarł, liczyła też na jego pomoc w podróży powrotnej po innych. Był już w jaskiniach, znał sytuację, poza tym jego działalność wywiadowcza czyniła go idealną osobą do takiej akcji. Gdyby zabrało się ze sobą wojsko, wykorzystało to, że Ilias znakomicie zna podziemne korytarze, a Niles, albo jakiś inny czarnoksiężnik, wspomagałby kulę, łatwo byłoby zająć nie w pełni obsadzoną bazę. No, może nie łatwo, ale łatwiej. Liczyła też na to, że mogliby wykorzystać „Rawennę”. Przesunąwszy strefę zaklęcia w głąb zatoki mogliby wylądować w tym drugim świecie bliżej wyspy, w miejscu gdzie Gardier nie będą na nich czatowali. A może nawet na samą wyspę, gdyby Niles potrafił to zrobić. Ander przydałby się także i w tym. Usłuchaliby go wszyscy. Niles popatrzył na nią z powątpiewaniem. – Jak to dobrze, że zostałaś autorką, a nie aktorką teatralną. Tremaine uśmiechnęła się blado, ale rzeczywiście, kiedy zechciał, potrafił być przenikliwy i za to między innymi go lubiła. Uniosła ku niemu kubek, jakby w toaście. – Brawo dla Nilesa. Zignorował ten hołd i drążył dalej. – To niemożliwe, żeby kula sama skonstruowała zaklęcie tłumaczące. Musiałaby... – Wykonał bezradny gest. – Zapisać wszystko, co tubylcy... – Sypriańczycy. – ...Sypriańczycy mówili, jakby była dyktafonem, stworzyć słownik i gramatykę, umieścić te informacje w waszych umysłach... – Ale tłumacz Gardier musiał zawierać zaklęcia, które to właśnie robiły – zauważyła Tremaine. – Na przykład słownik rieńskich wyrazów i gramatykę. Przejmował wszystko co mówiliśmy i umieszczał to w umyśle Gardier, wyrażone w jego języku... Niles stanowczo pokręcił głową. – Nawet kula, gdyby mogła się nauczyć zaklęcia od innego magicznego obiektu, nie powinna utworzyć z jego fragmentów czegoś nowego tylko po to, żeby spełnić twoją przelotną zachciankę... – To nie była taka sobie ot, fanaberia... Bardzo chciałam móc porozumieć się z nimi od chwili, gdy odzyskaliśmy kulę – przerwała mu ze zniecierpliwieniem. – Musiała pracować nad tym zaklęciem, zanim jeszcze zyskała dostęp do tłumacza. I dopiero kiedy mogła skorzystać także ze zdolności Gerarda i Florian, zdołała je utworzyć. – Ale nawet najwcześniejsze kule nadawały się tylko do obrony. Same nie inicjowały żadnych działań. – Ta interpretuje „obronę” nieco inaczej. – No, ale przecież nie mogła... – Nie mogła, a jednak tak się stało. – Tremaine ze zniecierpliwieniem odgarnęła włosy z czoła. Przebrała się i zostawiła sypriańskie ubranie w pokoju hotelowym, żeby obciekło i wyschło. Wełniana bluzka zaczynała ją gryźć i dziewczyna co jakiś czas z zażenowaniem dotykała grubego makijażu, który sobie zrobiła, żeby ukryć sińce na twarzy. – Dla ciebie albo innego będącego człowiekiem czarnoksiężnika jest to niemożliwe, ale kula nie tworzy zaklęć, zaczynając od zewnątrz. Ona to robi od środka. Niles westchnął, kręcąc z powątpiewaniem głową. – Mówisz tak, jakby to była żywa istota. – Bo może właśnie tak jest. – Popatrzył na nią gniewnie; sądził, że sobie z niego żartuje, ale powiedziała poważnie: – Zastanów się nad tym, Niles. Inne kule instytutowe miały jakieś wady. Nawet ta, nad którą pracujesz, nie jest taka sprawna jak te wcześniejsze. – Już ją skończyłem – odparł, ale po chwili przyznał niechętnie: – Ale masz rację, nie jest taka wszechstronna jak kula Arisilde Damala. A poza tym nie przetestowano jej przeciwko Gardier. – Rzucił okiem na dzieło Arisilde, leżące na sąsiednim stole. Mosiądz zaśniedział lekko, a ze środka urządzenia wypłynęły resztki wody, będące pamiątką po ostatniej kąpieli. Kiedy Niles na nie popatrzył, brzęknęło i zaiskrzyło. Powoli ściągnął brwi. – Gdybyśmy potrafili odkryć, jak broni się przed zaklęciem Gardier, powodującym zniszczenie przedmiotów mechanicznych, i jak przeniknęła ich strażniki... – Pokręcił głową i uśmiechnął się smutno. – Ale obawiam się, że jest już za późno. Tremaine popatrzyła na niego, zdumiona. – Jak to „za późno”? – Nie mamy już czasu – odezwał się ktoś po przeciwległej stronie pomieszczenia. Był to pułkownik Averi, który stał w łukowatym przejściu prowadzącym do drugiej jadalni. Odnalazł już pozostałe części swego umundurowania, tyle że były nieco pogniecione. Jego twarz wyglądała, jakby ją wyrzeźbiono w granicie. – Przegraliśmy wojnę. – Od dawna już przegrywamy – zaprotestowała Tremaine, ale zrobiło się jej niedobrze. Nigdy dotąd nie słyszała, żeby Averi mówił takim tonem. Spojrzała na Nilesa i zdążyła zobaczyć, że przez jego twarz przemknął wyraz rezygnacji. Kiedy Averi znalazł się bliżej, przekonała się, że kamienny wyraz jego oblicza jest wynikiem usilnych starań. Nie zgadzał się na klęskę, nie chciał o niej mówić, uznać jej istnienia, i to sprawiło, że mu uwierzyła. – Zaczęła się inwazja z Adery. Nasze oddziały zostały odwołane do obrony szlaków ewakuacyjnych. – To był pierwszy krok zamykający projekt – wyjaśnił Niles. – Nikt nie sądził, że powrócicie. – Pokręcił głową i zwrócił się do Averiego. – Ale z pewnością teraz, kiedy sytuacja zmieniła się... Averi potarł czoło i powiedział krótko: – Spróbuję. – Nie macie ludzi, żeby wykonać to zadanie. Ani na to, żeby uratować Gerarda i pozostałych, ani też żeby zająć bazę Gardier. – Tremaine przeniosła wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. Niles unikał jej spojrzenia, a twarz Averiego znowu przybrała kamienny wyraz, ale na policzku drgał mu jakiś mięsień. Uderzyła dłonią o stół; gniew stał się silniejszy od wszystkich innych uczuć. – Nie możecie tak zostawić Sypriańczyków; niektórzy z nich zginęli w naszej sprawie. Nie możecie zostawić Gerarda. I możemy zdobyć tę bazę, tak jak planowaliśmy. Przyda się nam ta luka w ich blokadzie, a oni tam odnieśli poważne straty, zniszczyliśmy im dwa statki powietrzne, brakuje im ludzi... Taka szansa się już nie powtórzy... – Myślisz, że tego nie wiem? – przerwał jej ostro Averi. – Ta wojna zaraz się skończy. Z pałacu przyszły rozkazy, by ewakuować całą ludność cywilną. Czarnoksiężnicy zostali zwolnieni z obowiązków i kazano im uciekać, ukryć się. „Rawenna” zostanie użyta do próby wywiezienia reszty wojskowych i personelu Instytutu, a także tych ludzi z Chaire i Rel, którzy chcą zaryzykować ucieczkę przez blokadę do Kapidary. – To się nie uda – przerwał mu Niles znużonym głosem. Oderwał dłonie od twarzy i przyjrzał się im z ponurym uśmiechem. – Ja jestem jedynym wykwalifikowanym czarnoksiężnikiem, który pozostał w mieście, i nie dam rady ochronić statku na otwartym morzu przed atakiem Gardier. Nawet używając mojej kuli. Wystarczy, że jedna jednostka Gardier zbliży się do nas na tyle, żeby użyć swego zaklęcia przeciwko urządzeniom mechanicznym, i już po wszystkim. – Potarł oczy. – Mieliśmy zamiar przenieść okręt do tego drugiego świata, chociażby tymczasowo, ale skoro baza Gardier znajduje się tam tak blisko, sytuacja się tylko powtórzy. No i przedtem nie wiedzieliśmy jeszcze, co stało się ze Statkiem Pilotowym. – To znaczy, że załoga „Rawenny” wciąż tutaj jest – powiedziała Tremaine, czując, że wróciła jej zdolność myślenia. Stwierdziła w duchu, że Niles nie docenia kul, ani tej, wykonanej przez Arisilde, ani swojej własnej. To prawda, że kula Arisilde mogła chronić przedmioty mechaniczne przed unicestwiającym je zaklęciem tylko wtedy, gdy znajdowała się bardzo blisko – tak jak uratowała zegarek kieszonkowy Gerarda, ale nie potrafiła ocalić silników Statku Pilotowego ani radia. Jeśli jednak znało się jej zdolności bojowe, stanowiła poważny atut. Mający ją czarnoksiężnik nie tyle zyskiwał większą moc, co było ich jakby dwóch, a jeden z nich nigdy się nie wahał, podejmował błyskawiczne decyzje i działał z niezwykłą szybkością. Tremaine była też pewna, że moc i zdolności kuli wzrastały z każdym użyciem, choćby Niles nie wiem jak temu zaprzeczał. – Tak, została minimalna załoga, ale... – Ale to nam wystarczy – nalegała Tremaine. – Możemy wywieźć magiczny krąg dalej w zatokę, żeby zmienić lokalizację obszaru docelowego i przedostać się przez wrota bez wiedzy Gardier. – Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób Gardier w ogóle wykryli, gdzie znajduje się obszar docelowy – mruknął Niles. – To nie było coś, czego mógł się dowiedzieć sabotażysta z zewnątrz, ktoś taki, jak ten, który zabił Tiamarca. – My też – odparł ze znużeniem Averi. Odchylił się do tyłu. – Ale panno Valiarde, bez wojska... Tremaine nie lubiła, kiedy jej coś perswadowano, i bardzo się jej nie podobało, że Averi współczuje jej na tyle, by starać się zachować uprzejmość. – Nie potrzebujemy wojska... no nie, bardzo się przyda, ale wiem, że kilka osób mogłoby przedostać się przez tunele Gardier i wydostać innych. Ilias zna... – Wiem! Tremaine... panno Valiarde... – Averi przyłożył dłonie do oczu. – Spróbuję zdobyć pozwolenie. Ale musi pani zrozumieć... – Popatrzył na nią. – Statek został skierowany do ewakuacji. Gardier przedarli się przez granicę aderasyjską i w ciągu kilku dni znajdą się w Vienne. – Westchnął. – Nawet te mapy, które Ander nam przywiózł, nie na wiele się zdadzą. Nie możemy przedostać się do Kathbadu, a tym bardziej zaatakować... – Kathbadu? – powtórzyła zaskoczona Tremaine. Był to kraj położony na wschód od Kapidary. – Tak, kartograf „Rawenny” dopiero co zidentyfikował to dodatkowo narysowane wybrzeże. Mapa pokazuje, że jest tam duży ośrodek Gardier... a przynajmniej na tamtym terenie w tym drugim świecie. Tremaine spojrzała na Nilesa, który uniknął jej wzroku, wpatrując się w przeciwległy koniec pokoju. Może nadeszła pora, by dać za wygraną? Przecież chciała to zrobić nie dalej jak kilka tygodni temu. Pragnęła tego bardziej niż czegokolwiek. Chcę zrezygnować z życia, ale na moich własnych warunkach, nie ich. Może na tym właśnie polegało sedno sprawy. Wszystko jedno, szkoda marnować czas na próżne rozmyślania. Teraz musi odwieść Nilesa i Averiego od jakiejkolwiek decyzji, która uniemożliwiłaby im powrót do drugiego świata. – Przynajmniej pozwólcie mi spróbować. Znam kilka osób w ministerstwie, które mogą wciąż jeszcze być w Vienne. Jeśli porozmawiam z którąś z nich i uzyskam zgodę, to pozwolicie mi użyć statku do przedostania się na drugą stronę? – Nie było to całkiem kłamstwo, nazwisko Valiarde wciąż jeszcze liczyło się trochę w ministerstwie. Jednak to członkowie zarządu Instytutu Villera znali odpowiednie osoby, a Tremaine nie miała pewności, czy którykolwiek z nich jeszcze przebywa w mieście. – Panno Valiarde... – Averi ze znużeniem pokręcił głową. – Udzielę pani wszelkiej możliwej pomocy. – Odwrócił się i odszedł, znikając w mroku, który panował w drugiej sali. Niles popatrzył na nią poważnie. – Tremaine, jeśli Averi nie otrzyma zgody na wykorzystanie „Rawenny”, użyję mojej kuli, żeby odesłać twojego przyjaciela Iliasa do domu. Możecie wziąć jedną z żaglówek hotelowych; z tego co mi powiedziałaś, wnioskuję, że powinien dać sobie radę sam. – Pochylił się i przyjrzał jej uważnie. – Myślę, że powinnaś pojechać z nim. Florian też, jeżeli się zgodzi. A kulę Damala albo należy zniszczyć, albo zabierzecie ją ze sobą. Tremaine uniosła brwi i upiła łyk zimnej kawy, żeby zyskać chwilę czasu na zastanowienie. Potem odchyliła się lekko do tyłu. – Dlaczego chcesz, żebym odjechała? – Gdybym mógł posłać z tobą cały personel Instytutu, zrobiłbym to. Sypriańczycy staną się przedmiotem ataku Gardier, gdy ci skończą już z nami, ale tam macie jakąś szansę. – Niles cofnął się i odwrócił wzrok. – Tego z pewnością chciałby Gerard. Pod jego nieobecność uważam za mój obowiązek... I bez wątpienia, tak postanowiłby twój ojciec. Tremaine potarła pęknięcie na gładkim blacie stołu. Ojciec chciałby, żebym wymyśliła sposób na sabotaż w bazie Gardier, kiedy byłam tam pierwszy raz, żebyśmy mogli wrócić od razu pierwszego dnia, a oni wtedy nie straciliby nadziei. – Zastanowię się nad tym – powiedziała tylko. *** Ilias obudził się znienacka i znieruchomiał, starając się przypomnieć sobie, gdzie jest. Leżał twarzą do dołu na małym łóżku, przykryty pachnącymi lekko stęchlizną kocami. Usłyszał jakieś głosy i uniósł ostrożnie głowę. Miejsce, gdzie leżał, oddzielono od reszty większej sali ekranami z tkaniny rozpiętej na metalowych rusztowaniach. Paliły się tu magiczne światła, zgrupowane na suficie, ale kolorowe oprawy sprawiły, że ich blask był przyćmiony i bardziej naturalny. Aha, to jest ten drugi świat, domyślił się. Usłyszał głos Tremaine, która spierała się z innym czarownikiem w ich własnym języku. Odetchnął z ulgą i odprężył się nieco. Tremaine sprawiała wrażenie zirytowanej, ale nie przestraszonej. Oczywiście, co do tego, nigdy z nią nie było wiadomo na pewno. Usiadł, owijając się kocem, gdyż przekonał się, że ma na sobie tylko luźną, białą koszulę, sięgającą mu mniej więcej do kolan. To może stworzyć problemy. Włosy miał ciągle jeszcze wilgotne, a więc był nieprzytomny dość krótko. Poruszył ostrożnie ramieniem, pocierając nadgarstek. Miał ciągle siniaki, ale ból prawie całkiem ustąpił. Pokręcił głową. Powinien był się domyślić, że to możliwe, skoro Florian sprawiła, że rana na plecach szybciej mu się zagoiła. Ale po raz pierwszy w życiu przekonał się z całą świadomością, że klątwa może przynieść pożytek. Ukląkł i wychylił się przez metalowe wezgłowie, odsuwając szorstką białą tkaninę, żeby wyjrzeć za ekran. Zobaczył wielką salę, która częściowo była poprzegradzana kolejnymi podobnymi konstrukcjami. Stało tam też kilka stołów i krzeseł, a ściany i podłogę pokrywało gładkie drewno. Jedna ze ścian miała łukowaty otwór, przez który było widać inny, duży ciemny pokój o wdzięcznych drewnianych podcieniach, a ozdobne szklane naczynia, przypominające sople lodu, zakrywały tam magiczne lampy. Odgarnął włosy z oczu i rozejrzał się, czy przypadkiem nie leży gdzieś tu jego ubranie. Zamiast tego ujrzał zachód słońca nad morzem. Zmrużył z niedowierzaniem powieki, ale w końcu zrozumiał, że jest to po prostu wiszące na przeciwległej ścianie malowidło. Wyszedł z łóżka, wzdrygnął się lekko, gdy jego stopy dotknęły zimnego drewna podłogi, i ostrożnie zbliżył się do obrazu. Zaintrygowany, przyjrzał mu się dokładnie i upewnił, że fale nie toczą się po plaży, tylko takie sprawiają wrażenie. To niesłychane. Jak oni to zrobili? Uniósł rękę, by dotknąć obrazu, ale uznał, że może lepiej tego nie robić. Zauważył, że jego ubranie zwisa z oparcia krzesła, a nóż leży na stojącym obok małym stoliku. Jeśli nie miał to być gest dobrej wiary, to on chyba nie wywodzi się z Syrnai. Ubranie było wciąż jeszcze wilgotne, a pod nim utworzyła się na podłodze kałuża, więc ściągnął z łóżka koc i owinął się nim. Zawahał się co do noża, ale jeśli oni wykonali gest dobrej woli zostawiając go tutaj, to on może uczynić podobny, nie biorąc go ze sobą. Przesunął ekran i wyszedł. Kula, leżąca na stole obok, zabrzęczała na jego widok. Czarnoksiężnik popatrzył na niego i powiedział coś do Tremaine, a ona rozejrzała się wokół z niepokojem. – Jak się czujesz? – spytała po syrnajsku. – Chcesz, żebyśmy spróbowali skłonić kulę, żeby cię nauczyła mówić po rieńsku? Niles mógłby... – Nie – przerwał jej, przyglądając się czujnie czarnoksiężnikowi. – Dość tych klątw. – Był skłonny przyznać, że leczenie poskutkowało, ale nie zamierzał podejmować ryzyka raz jeszcze. Niles wstał, zapraszając gestem Iliasa, by zajął jego miejsce. Powiedział coś do Tremaine, zabrał ze stołu kulę i przeszedł do drugiej sali. Czując pewną ulgę, Ilias usiadł, owijając się dokładniej kocem. – Gdzie reszta? – Tam. – Tremaine skinęła głową w stronę oddzielonej parawanami części sali. – Są z nimi uzdrawiacze. Florian czuje się dobrze, ale musi się wyspać. – Zmarszczyła brwi. – Ander jeszcze nie odzyskał przytomności. – Nic mu nie będzie – powiedział Ilias, ale wyraził raczej nadzieję niż pewność. Wiedział, jakie straszne spustoszenia może spowodować obrażenie głowy. Sięgnął przez stół i ujął jej dłoń. Zatrzepotała powiekami i posłała mu martwe spojrzenie. Przez chwilę wydawało się, że straci panowanie nad sobą. Zaczerpnęła gwałtownie tchu i lekko ścisnęła rękę Iliasa. Jej palce były lodowate. Potem zabrała dłoń, a jej twarz znów stała się nieprzenikniona. Ilias przyglądał się jej z niepokojem. Ona i Giliead mieli ze sobą wiele wspólnego. Miał nadzieję, że Giliead jeszcze żyje. Odwrócił wzrok i potarł czoło. I Halian, Dyani, Gyan, Arites, wszyscy oni. Karima zostanie sama. Powiedział, że „Szybki” nie będzie musiał żyć z samym sobą, i może skusił tym los. „Szybki” uległ zagładzie i nie istniała nawet szansa, żeby odzyskać część dziobu, w której mieściła się jego dusza, żeby go odbudować. Tremaine podniosła wzrok i zauważyła wyraz jego twarzy. Zamrugała, sięgnęła po stojący na stole metalowy dzbanek, nalała z niego trochę płynu do filiżanki i podała mu. – Napij się. Powąchał ostrożnie, spróbował i skrzywił się. Zapach spodobał mu się, ale sam płyn był okropnie gorzki. Ale przynajmniej ciepły. Rozejrzał się i dostrzegł na ścianach kolejne malowidła, które wyglądały jak żywe; spróbował skupić na nich uwagę. Jedno przedstawiało wielką, zieloną puszczę i przypominało mu dom. Porastające łagodne wzgórza drzewa sięgały prawie do plaży, a przy niej rozciągała się niewielka wioska. – Co to jest? – spytał Tremaine. Potrzebowała chwili, żeby zrozumieć, o co mu chodzi. – Te malowidła? Przedstawiają różne krajobrazy. U was nie ma czegoś podobnego, prawda? – Nie. Czy to są klątwy? Pokręciła głową. – Czarnoksiężnicy potrafią zaczarować obrazy, ale te tutaj to tylko farba olejna na płótnie. O, masz. – Sięgnęła po niewielki, biały dzbanuszek i dodała trochę mleka do obu filiżanek. – To trochę pomoże. Drzewa na obrazie wyglądały jak żywe. Trudno było uwierzyć, że to tylko wynik umiejętnego operowania farbami. Ilias poczuł się jednak trochę lepiej. Ten budynek jest najwyraźniej bardzo stary, ale został postawiony przez ludzi, którzy kochają piękne przedmioty. – Teraz już lepiej – powiedział. – Kawa? – spytała z roztargnieniem Tremaine. – To dzięki mleku. – Nie, chodzi mi o to wszystko. – Wykonał nieokreślony gest, obejmując nim całe pomieszczenie. – Wygląda, jakby kiedyś mieszkali tu ludzie. – Tak? – Tremaine rozejrzała się, marszcząc brwi, jakby tego wcześniej nie zauważyła. – Nie przypomina pomieszczeń u Gardier – wyjaśnił. Powtarzał sobie, że jeśli Gardier nie wpadną na to, kim jest Giliead, będzie to coś innego, niż gdyby został schwytany przez takiego czarnoksiężnika jak Ixion. Chyba że wcale sobie nie wyobraziłeś, że go widzisz... Z determinacją pokręcił głową. Nie będzie myślał w ten sposób, bo w końcu straci resztki zdrowego rozsądku. – Kiedy możemy wrócić? Tremaine poruszyła się nieznacznie. – Gdy nie pojawiliśmy się z powrotem pierwszego dnia, odesłali stąd większość personelu i czarnoksiężników do walki z Gardier. Popatrzył na nią, zdumiony. – Co to oznacza? – Niles powiedział, że odeśle cię z powrotem... i chce, żebym ja i Florian udały się z tobą... ale nie dostaniemy żadnej pomocy, by zabrać stamtąd pozostałych. – Ale nas tam odeślą? – dopytywał się Ilias, chcąc zyskać całkowitą pewność. Tremaine kiwnęła z roztargnieniem głową. – Tak. Ilias odchylił się z ulgą, czując, że serce ściska mu się nieco mniej. Jeśli tylko odeślą go z powrotem, znajdzie jakiś sposób, żeby wrócić na wyspę po pozostałych. Nie mógł tylko znieść myśli, że ugrzęźnie tutaj. Nigdy jeszcze nie znalazł się w miejscu, z którego nie mógłby pójść, popłynąć albo pożeglować do domu. Gdyby tu umarł, nie znalazłby się nikt, kto by potrafił odprawić rytuał pogrzebowy... Odwiedzał dalekie kraje i dzikie pustkowia, gdzie prawdopodobnie nikt nie odnalazłby jego ciała, ale podróżował razem z Gilieadem. Wtedy wiedzieli, że jeśli skończą jako błąkające się cienie, to przynajmniej będą mogli liczyć na swoje własne towarzystwo. No i zawsze istniała szansa, że ktoś odnajdzie ich kości i złoży je na ostatni spoczynek. Śmierć w tym dziwnym, obcym miejscu wydawała się znacznie bardziej... ostateczna. Przestań o tym myśleć, upomniał się surowo. Tremaine w zadumie postukiwała palcami o stół. Przyglądał się, jak w jej nieobecnych oczach pojawia się powoli ostry jak brzytwa błysk. Wyprostował się nieco, nagle nabrawszy nadziei. Cokolwiek by to było, z pewnością wpadła na jakiś dobry pomysł. Popatrzyła na niego, unosząc brew, i spytała: – Chcesz ze mną pojechać do Vienne? *** Gerard zamrugał, kiedy Gardier wypchnął go i innych pozostałych przy życiu członków załogi „Szybkiego” z luku statku patrolowego. W luku panowały całkowite ciemności, więc teraz nawet blade światło słońca, z trudnością przenikające przez wilgotną mgłę, wydało mu się za ostre. Kiedy wzrok mu się wreszcie do niego przyzwyczaił, zobaczył łódź patrolową, przycumowaną do długiej, kamiennej półki w skalistej zatoczce. Ręce miał skute kajdanami; Gardier powiązali ich wszystkich łańcuchami i wrzucili do osobnych pomieszczeń. Kolba strzelby szturchnęła go w plecy, dając do zrozumienia, że powinien się ruszać. Zszedł z trapu na kamienne nabrzeże, ale najwyraźniej niedostatecznie szybko, bo następne uderzenie sprawiło, że aż się zatoczył. Wpadł na Haliana, który podtrzymał go i pomógł mu odzyskać równowagę. – Dziękuję – mruknął Gerard, pilnując się, by mówić po syrnajsku. Halian ostrożnie kiwnął głową. Gardier krzyczeli na nich i wykonywali groźne ruchy bronią, więc obaj mężczyźni przesunęli się dalej. Gerard zauważył, że Giliead jest o kilka osób przed nim, a szybkie spojrzenie do tylu pozwoliło mu zobaczyć za sobą Dyani, a dalej Gyana i Aritesa. Będąc jeszcze w wodzie, Gerard wyrzucił okulary optyczne i woreczek z okularami eterycznymi oraz opróżnił kieszenie. Nie pomyślał tylko o tym, żeby pozbyć się butów, jedynej rzeczy, która mogłaby zdradzić jego pochodzenie z Ile-Rien, aż do chwili, gdy Gardier właśnie mieli go wyłowić z morza. Kilku starszych mężczyzn nosiło tak samo krótko przystrzyżone włosy jak on, ale wiedział, że jest zbyt mało opalony jak na sypriańskiego żeglarza. Ale przynajmniej Tremaine i pozostali zdążyli uciec... i mają kulę, pomyślał z ulgą. Czuł, że jej moc dołączyła do niego, kiedy niszczył zaklęcia podtrzymujące istnienie morskiego potwora. Kula stawała się coraz bardziej wszechstronna, i jakby... bardziej świadoma, za każdym razem kiedy jej używał. Myśl, że coś tak potężnego mogłoby dostać się w ręce Gardier, była przerażająca. Kiedy znaleźli się przy końcu nabrzeża, przekonał się, że Gardier korzystali z niedużego portu, półkola utworzonego ze stosów podłużnych kamieni, których tak lubili używać pierwsi mieszkańcy tej wyspy. Zbudowano go tuż obok pionowej ściany skalnej, a kamienie po prostu wrzucano do wody, aż zrobiło się ich tak wiele, że utworzyły falochron i nabrzeże. Gerard chętnie przyjrzałby się temu dokładniej, ale Gardier popychali ich stale do przodu, nie dając czasu na obserwacje. Przeszli pod łukowatym sklepieniem prowadzącym do jaskiń, pod ciężkimi, ciemnymi pnączami, które zwisały ze skał, odcinając resztki mdłego światła dnia. O Boże, pomyślał ze znużeniem Gerard. Znowu jaskinie. Wystarczająco trudno było im wydostać się z nich poprzednim razem. Przeszli do wielkiej komnaty, oświetlonej sznurami żarówek elektrycznych, gdzie po bokach ustawiono skrzynki i pojemniki z rozmaitymi zapasami. Gardier kierowali więźniów do węższego korytarza, przepuszczając ich przez dwuszereg strażników. Gerard zobaczył, że niektórzy z nich mają świeże oparzenia; nie skłoni to Gardier do okazywania Sypriańczykom miłosierdzia, ale też nie przypuszczał, by w przeciwnym wypadku byli gotowi okazywać im więcej życzliwości. Gdy Gerard mijał pierwszego strażnika przy wejściu do korytarza, usłyszał za sobą krzyk. Strażnik trzymał Dyani za ramię i wyciągał ją z szeregu, a ona kopała go i wyrywała się z całej siły. Giliead odwrócił się i uderzył mężczyznę barkiem, aż ten się zatoczył. Inny strażnik przepchnął się do przodu, by uderzyć go pałką, ale Gerard wykorzystał zamieszanie, chwycił skutymi kajdankami dłońmi Dyani za ramię i przyciągnął do siebie. Strażnik zamierzył się na nich kolbą, ale Gerard ustawił się tak, by cios trafił go w bark. Dyani przywarła do niego, a Halian przepychał się ku nim, by osłonić ich własnym ciałem. Wszyscy szamotali się i szarpali, wywołując coraz większe zamieszanie. Giliead przecisnął się do nich, ale Gerard wiedział, że nic im to nie pomoże; było tu zbyt wielu ludzi ze strzelbami, żeby zdołali im uciec. Potem usłyszał, jak Halian klnie, i wydawało się, że słowa te wyrwały mu się z ust w rezultacie szoku. Zobaczył też, że Giliead zamarł, jakby zobaczył ducha. Wstrząs wywołany tym widokiem stał się udziałem wszystkich Sypriańczyków. Gerard podążył za ich spojrzeniami i zobaczył człowieka, który różnił się wyraźnie od Gardier, chociaż nosił ich mundur. Miał skórę topielca i niezwykle gładką twarz o leciutko zdeformowanych rysach, jakby została poważnie oparzona i żadne czarnoksięskie metody nie były w stanie odtworzyć zniszczonej tkanki. Człowiek ten ruszył do przodu, kulejąc odrobinę, i powiedział coś szybko w języku Gardier. Strażnicy zatrzymali się, patrząc pytająco na oficera. Ten zaś niechętnie kiwnął głową, jakby potwierdzając rozkaz dziwnego człowieka. Żołnierze cofnęli się, każąc im iść dalej. Spojrzenia Sypriańczyków powędrowały ku Halianowi, który z trudem przełknął ślinę i przeniósł wzrok na Gilieada. Poruszając się jak lunatyk, Giliead wyprostował się i powoli podążył za strażnikami. Gardier pędzili ich przez niskie tunele, słabo oświetlone gołymi żarówkami elektrycznymi, aż dotarli do długiego pomieszczenia, w którym ściany z blachy falistej zakrywały skałę. Minęli ciężkie drzwi z wąskimi, zakratowanymi okienkami pośrodku, a Gerard usłyszał ciche poruszenia i głosy znajdujących się w środku więźniów. Zdążył usłyszeć oderwane słowa, wymawiane po bisrańsku, aderasyjsku, rieńsku i parscyjsku. Wepchnięto ich do podłużnego pokoju z zakratowaną celą z jednej strony. Giliead zawahał się, rzucił okiem na wycelowane w nich strzelby, a potem wkroczył do celi. Gerard wszedł tam razem z pozostałymi, a potem z łoskotem zatrzaśnięto za nimi drzwi. Strażnicy poszli sobie, więc wszyscy odetchnęli swobodniej i próbowali jakoś się tu rozlokować. Było ciasno i nie wszyscy mogli nawet usiąść na podłodze. Gerard ostrożnie poruszył ramieniem i skrzywił się. Każdy odniósł jakieś obrażenia. Gyan przesunął się tak, by znaleźć się obok Dyani. Wychyliwszy się zza niej, spojrzał poważnie na Gerarda i powiedział: – Dziękuję. – Nie ma za co – odparł automatycznie Gerard. Nie był pewien, co Gardier chcieli z nią zrobić, ale wiedział z doniesień służb wywiadowczych z Adery, że kiedy chwytali jeńców, zabijali tych, którzy byli za młodzi, za starzy albo chorzy, by pracować. Dziewczyna była niska i bardzo młoda; mogli pomyśleć, że to jeszcze dziecko. Usłyszał szept: – Kogo straciliśmy? – Bariasa i Kevleada – odparł ktoś półgłosem. – Jiana i Niasa też – dodała inna osoba. Przez chwilę trwało wyliczanie nieznanych Gerardowi imion; w sumie stracili dziewięciu mężczyzn. Halian zaklął cicho i spuścił wzrok. Giliead nie poruszał się, chociaż Gerard widział, że na policzku drga mu jakiś nerw, gdy wymieniano imiona zabitych. Patrzył na drzwi do wyjścia z celi. Czekał. Było tu bardzo mało miejsca, ale wszyscy nieświadomie odsunęli się od niego, nawet Halian. Z tego, co zdążył zauważyć, Gerard domyślał się, że tylko jeden człowiek mógł wywołać u Gilieada taką reakcję. Przesunął się do niego i spytał: – Czy to był Ixion? Giliead popatrzył na niego, tak spięty, że z trudem się poruszał. – Tak. – Ach. – Gerard zawahał się. Znajdował się na bardzo grząskim gruncie. – O ile wiem, odcięto mu głowę. – Też tak sądziliśmy – mruknął Gyan. – Bo tak było – wtrącił gniewnie Halian. – Widziałem na własne oczy. Giliead drgnął. – Cicho! Po chwili Gerard usłyszał kroki w tunelu. Ludzie poruszyli się nerwowo, a Dyani wcisnęła się za Gyana i Gerarda. Potem szczęknęły drzwi i stanęły otworem. Najpierw wszedł uzbrojony Gardier, a za nim Ixion. Gerard zmrużył oczy, przyglądając się badawczo sypriańskiemu czarnoksiężnikowi. Mag zdolny do wykonywania przekształceń, opisanych przez Gilieada i Iliasa, powinien umieć wykonywać zaawansowane zaklęcia uzdrowicielskie, ale... Jak można je rzucać bez głowy? Ten człowiek musiał z góry przygotować się na taką ewentualność, tworząc coś w rodzaju konstrukcji Wielkiego Zaklęcia: tak potężnej, tak starannie zbudowanej, że mogłaby funkcjonować bez manipulującego nią czarnoksiężnika. Coś, co zaczęłoby działać w chwili jego śmierci... Gerard uniósł brwi. Ryzykowne, ale jak widać skuteczne. Ixion zbliżył się do krat, tam gdzie był Giliead, i powiedział: – W porządku, oni nie potrafią mówić po syrnajsku. – Usiadł, krzywiąc się z bólu. – Amulety, których używają, by porozumiewać się ze swoimi wrogami też nie skutkują. – Popatrzył na dwóch Gardier, którzy przyszli tu za nim. Jeden był strażnikiem, a drugi oficerem, mającym na szyi jeden z tłumaczących medalionów. Patrzył na Ixiona, z trudem ukrywając pogardę i obrzydzenie. Ixion pokręcił głową i z uśmiechem zwrócił się do Gilieada. – To dziwni ludzie. Jeżeli napada się obcy kraj, to należałoby najpierw nauczyć się używanego tam języka. – Mówił kulturalnym, łagodnym głosem; było to coś, czego Gerard się po nim nie spodziewał. – Chyba nawet ich mędrcy nie rozumieją, że można uczyć się obcych języków. Ci którzy przyswoją sobie chociaż kilka słów, traktowani są z pogardą. To idiotyczne, prawda? Gerard skrzętnie zapamiętywał te informacje, w nadziei że uda się je kiedyś wykorzystać. Kamienna twarz Gilieada nawet nie drgnęła. – Lepiej wyglądałeś martwy – powiedział. – O tak. – Ixion westchnął, ale jego oczy wyglądały jak kawałki agatu. – Musiałem się stworzyć na nowo. Dzięki tobie i Iliasowi. – Rozejrzał się po pozostałych, a jego wzrok przez chwilę zatrzymał się na Gerardzie. – Widzę, że go tu nie ma. – Nie. – Giliead uśmiechnął się, zaciskając usta. – Wymknął ci się. Ixion odwrócił się do niego gładkim, wężowym ruchem. Przyjrzał mu się uważnie. – Obaj wiemy, że tu po ciebie wróci. Giliead odwrócił wzrok, ale wyraz jego twarzy nie zmienił się. Nie wierzy, że mogą wrócić, domyślił się Gerard. Zastanawiał się, co takiego zrobił Ixion, że Giliead uważał teraz, iż Ilias znalazł się w korzystniejszej sytuacji. I że to, iż jego przyjaciel został uwięziony w obcym świecie, stanowi lepszy los. Ixion przesunął się do przodu. – A kiedy tu przybędzie, chcę, żebyście mnie ze sobą zabrali. Oczy Gilieada zamigotały, ale nie pojawiło się w nich zdziwienie. – Którą część twojego ciała mamy tym razem wziąć? Ixion zaśmiał się. – Miałem szczęście, że zacząłem już wtedy hodować to ciało. Kiedy odcięliście mi głowę, zostało mi kilka chwil, by przenieść do niego moją świadomość. – Westchnął ze smutkiem. – Długi, długi czas spędziłem samotnie, w ciemnościach. Bardzo mi was obu brakowało. Giliead skinął głową w stronę Gardier. – Masz teraz nowych przyjaciół. – Pomagam im tylko dlatego, że muszę. – Ixion niewinne otworzył szerzej oczy. – Jestem ich więźniem. – Tak samo jak twój lewiatan, co? – Gdybym im nie pomógł was schwytać, nie miałbym szansy na opuszczenie tej wyspy. Stworzyłem tę istotę, zanim mnie zabiliście; spała sobie na dnie jednej z podmorskich jaskiń, więc zbudziłem ją, żeby pomogła im was odszukać. – Znów przyjrzał się Gilieadowi. – Chcą wiedzieć, gdzie jest ten czarownik, który zabił mojego biednego lewiatana. – Giliead nawet nie drgnął. – Wrócił do swojej ojczyzny kiedy statek zatonął. – Ach. – Ixion przekazał tę informację oficerowi Gardier, który przyjął ją krótkim chrząknięciem. Widzieli, jak wrota otwierają się i zamykają, pomyślał Gerard. Może ich czarownicy potrafią to wyczuwać, a przynajmniej wtedy, gdy znajdują się w zasięgu ich wzroku. Gardier przyjrzał się im badawczo, a potem odpowiedział coś Ixionowi. Ten westchnął i zwrócił się do Gilieada: – Twierdzi, że kłamiesz. Oni są przekonani, że wszyscy zawsze kłamią. – Zmarszczył brwi. – Dlaczego pomagaliście obcemu czarownikowi? – Odnalazł twoją klątwę. – Giliead popatrzył na niego w zadumie. – Pod paleniskiem, tam gdzie ją zostawiłeś. Zniszczyłem ją własnoręcznie; przebiłem jej serce. Kwiczała jak zarzynane prosię. – Ach tak? – Ixion zamrugał. Trudno było cokolwiek odczytać z jego na poły uformowanej twarzy. Wydawało się, że potrafi odzwierciedlać wyolbrzymione emocje, ale Gerard podejrzewał, że jego prawdziwe, spontaniczne uczucia były zbyt subtelne, by je potrafił wyrazić. Wzrok czarnoksiężnika powędrował ku Gerardowi. – Nie znam waszego nowego przyjaciela. Gerard zamarł. Giliead nie zareagował, ale Gerard wyczuł, że Halian sprężył się jak do skoku. Prawie natychmiast zrozumiał, że popełnił błąd. Halian jako jedyny z pozostałych patrzył na Ixiona. Pozostali mężczyźni wpatrywali się w ściany, w sufit, w Haliana albo Gilieada. Dyani ukryła twarz na ramieniu Gyana. On sam zaś przyglądał się czarownikowi z zainteresowaniem i to go wyróżniło od reszty, przynajmniej dla Ixiona. Uśmiechnął się ponuro, myśląc: Może nie trafi mi się okazja, żeby zaszkodzić Gardier, ale z przyjemnością zajmę się tobą. Nie zmieniając wyrazu swej białej twarzy, Ixion powiedział: – Wiecie, potrafię zwęszyć istoty mojego gatunku. Na „Szybkim” było dwóch cudzoziemskich czarnoksiężników. Tego drugiego z wami nie ma, ale może zostawił tutaj coś, po co zechce wrócić, tak samo jak Ilias. – Powoli wyprostował się i przeniósł wzrok z Gilieada na Gerarda. – Mógłbym im to powiedzieć, ale nic mi z tego nie przyjdzie – dokończył. Ixion wyszedł z celi, za nim oficer Gardier, zadający mu jakieś pytania, a na końcu ruszyli strażnicy. Kiedy łoskot obwieścił, że zamknięto zewnętrzne drzwi, wszyscy odetchnęli z ulgą. Gerard oparł się plecami o ścianę, czując, jak znika napięcie, a wraca ból, pochodzący z rozmaitych siniaków i otarć. – No to wpadliśmy po uszy – powiedział półgłosem Gyan. – Racja – zgodził się ponuro Arites. Halian obserwował Gilieada, który wbił wzrok w drzwi do celi. Potem Giliead lekko odwrócił głowę i rzekł: – Dwóch czarnoksiężników. – Co? – zapytał ostro Halian. Giliead drgnął i zmierzył ich wzrokiem. – Powiedział, że na „Szybkim” było dwóch czarnoksiężników. Gerard pokiwał głową, zastanawiając się nad jego słowami. – Owszem. Galian spojrzał na Gerarda i zmarszczył brwi. – Florian jest po części czarnoksiężnikiem, prawda? Dlatego pewnie Ixion tak pomyślał. – Możliwe – przyznał niechętnie Gerard. Przyszła mu do głowy inna ewentualność, choć wydawała się mało prawdopodobna. A przynajmniej taką miał nadzieję. @@18 Tremaine poprosiła sekretarza Nilesa imieniem Giaren, żeby znalazł jakieś ciepłe okrycia dla Iliasa, którego strój zupełnie nie nadawał się na tutejszą pogodę. Potem załatwiła dla niego pokój na tym samym piętrze co jej i udzieliła mu krótkiej lekcji posługiwania się kranami. Kiedy Ilias się przebierał, poszła na dół, bo miała jeszcze parę rzeczy do załatwienia, zanim wyruszą do miasta. Jedną z nich mogłaby być krótka drzemka, ale mocna kawa, której sporo wypiła w ciągu ostatniej godziny, nie pozwoliła jej zasnąć. Wróciła do ambulatorium, ale pielęgniarka nie wyraziła zgody na odwiedzenie ani Andera, ani Florian, twierdząc, że o ile stan tego pierwszego poprawił się, to jednak wciąż jeszcze jest ciężki, a dziewczyna powinna odpocząć. Mamrocząc pod nosem, Tremaine przeszła przez obite zielonym rypsem drzwi, znajdujące się u dołu schodów, i ruszyła dalej wąskim korytarzem. Stłumione szumy i gwizdy zawiodły ją do pomieszczenia kryjącego hotelową radiostację i centralkę telefoniczną. Zastukała w uchylone drzwi i zajrzała do środka. Ciasne pomieszczenie było zapchane najrozmaitszym sprzętem. Na sfatygowanym krześle siedział młody człowiek i przeglądał stertę raportów. Podniósł na dziewczynę wzrok, marszcząc czoło. – Słucham? W czym mogę pani pomóc? Tremaine przywołała na twarz uśmiech. – Chciałabym zamówić rozmowę międzymiastową. – Ach tak? – Telefonista popatrzył na nią bez entuzjazmu. Prywatne rozmowy należało ograniczać do minimum. – Nazywam się Tremaine Valiarde. Chciałabym porozumieć się z moim wujem, panem Galiard, zanim wyjedzie z miasta, żeby zapewnić go, że u mnie wszystko w porządku. – Tremaine starała się wyglądać niewinnie. – Tak się o mnie zamartwia. Chociaż Instytut znajdował się teraz pod kontrolą rządu, nazwisko Valiarde wciąż jeszcze coś tu znaczyło. – No dobrze, oczywiście, ale proszę nie rozmawiać za długo... – Przesunął aparat w jej stronę. – Ach, oczywiście. – Tremaine podniosła słuchawkę, czując coraz częściej doznawane uczucie podniecenia. Nie zmniejszyło to jednak wcale jego atrakcyjności. Teraz już zaczynała rozumieć, w jaki sposób jej ojciec, wuj Arisilde i wszyscy inni, których spotykała w tamtych latach, mogli się od tego uzależnić. Kiedy odezwała się telefonistka, Tremaine powiedziała: – Poproszę Garbardin 34222. Zauważyła, że mężczyzna rzucił jej krótkie spojrzenie. Adres, który wymieniła, nie należał do najlepszych, ale dzielnica była bardzo stara i domniemanie, że rodzina Valiarde ma z nią jakieś związki, wyglądało całkiem logicznie. Człowiek ten zdziwiłby się jeszcze bardziej, co mogłoby stać się zgoła niebezpieczne, gdyby dowiedział się czegoś więcej o charakterze owych związków. Czekając na odpowiedź telefonistki, mężczyzna powiedział: – Jestem z Garbardin i nie znam takiej centrali. Cholera. Czując, że serce wali jej jak młotem, Tremaine zakryła mikrofon słuchawki. – To prywatna centrala. – Wywróciła oczami i uśmiechnęła się. – Wie pan, jakie bywają te stare rodziny. – Pewnie uzna, że jestem zarozumiałą idiotką, ale nic mnie to nie obchodzi, bylebym tylko dostała to połączenie, pomyślała. Radiotelegrafista odpowiedział jej grzecznym uśmiechem, a potem kiwnął głową i wrócił do swoich ksiąg. W słuchawce rozległ się głos telefonistki: – Godzina oczekiwania. A niech to wszyscy diabli! Co prawda, można się tego było spodziewać; linie są pewnie potwornie przeciążone. Poza tym prawdopodobnie wojsko zaczęło już odcinać niektóre z nich, żeby Gardier nie mogli skorzystać z systemu. Tremaine zawahała się. Mogłaby poprosić o kod priorytetowy Instytutu, co sprawiłoby, że dostałaby połączenie natychmiast, ale nie chciała zwracać na siebie uwagi. – Dobrze. Odłożyła słuchawkę, raz jeszcze uśmiechnęła się do radiooperatora i wyszła na korytarz. Postukując w zamyśleniu paznokciem o zęby, skierowała spojrzenie na drzwi prowadzące do gabinetu pułkownika Averiego. Teraz najgorsze. Jego ludzie prawdopodobnie zaczęli już niszczyć wojskowe papiery. Pracownicy Instytutu, którzy jeszcze nie opuścili swojej placówki, pozbywali się swoich dokumentów. U nich nic dla siebie nie znajdzie. Weszła dziarskim krokiem. Musiało się tu kiedyś mieścić biuro jednego z mniej ważnych dyrektorów hotelu: pomieszczenie chlubiło się piękną drewnianą boazerią i kinkietami w kształcie lilii, takich jak w salach dla gości, ale było małe i miało niski sufit. Oryginalne umeblowanie usunięto, zastępując je prowizorycznym biurkiem, za które służył ozdobny stół, a pudła z dokumentami stały jedno na drugim na podłodze. Tremaine uśmiechnęła się do sekretarki, starszej kobiety w mundurze służb pomocniczych, i powiedziała: – Chciałabym porozmawiać z pułkownikiem Averim. – Tremaine upewniła się, że Averi wyszedł z hotelu, kiedy szukała sekretarza Nilesa. Kobieta podniosła na nią wzrok. Układała wyjęte z pudła dokumenty, część z nich zostawiając na stole. To, co miało zostać spalone, żeby nie dostało się w ręce Gardier, wrzucała do stojącej na podłodze drewnianej skrzyni. – Nie ma go, panienko. Poszedł na nabrzeże. Tremaine udała lekkie niezadowolenie. – Ojej. Miał dla mnie zostawić list. Mogę sprawdzić, czy nie leży na jego biurku? Kobieta wstała i przeszła do gabinetu pułkownika. Tremaine zyskała dzięki temu kilka sekund na to, żeby przegrzebać wyrzucone dokumenty. Nie zawierały nic tajnego, sekretarce nie pozwolono by się nimi zajmować. Ale Tremaine wystarczyłby standardowy formularz, na jakich Ministerstwo Wojny w Vienne wysyłało Averiemu rozkazy. Znalazła coś takiego prawie natychmiast: dokument upoważniał Averiego do zatrudnienia kapitana Feraima przy którymś z projektów Instytutu. Świetnie. Zdążyła go złożyć i schować do kieszeni i czekała grzecznie, aż wróci sekretarka. – Bardzo mi przykro, panienko, ale nic nie znalazłam. – Ach, może coś źle zrozumiałam. Zresztą pójdę na nabrzeże i zapytam go osobiście. Odwracała się właśnie do wyjścia, gdy drzwi otworzyły się i w pokoju pojawił się wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w wojskowym mundurze. Kapitan Dommen, zastępca Averiego. Przyjrzał się Tremaine uważnie. – W czym mogę pani pomóc, panno Valiarde? – Wpadła tylko na chwilę do pułkownika Averiego – wtrąciła życzliwie sekretarka. Podszedł do dziewczyny, wyciągając rękę na powitanie. – Tak się cieszę, że pani i pozostali uczestnicy przeżyli tę niebezpieczną misję. Tremaine uścisnęła mu dłoń, a twarz zaczęła ją boleć od wymuszonego uśmiechu. Zauważyła, że nie wspomniał o Gerardzie. Uznawszy, że poza zarozumiałej idiotki może podziałać i na Dommena, rzekła: – Pułkownik Averi to taki miły człowiek, prawda? Dommen kiwnął głową. – Wyraża się o pani bardzo pochlebnie. Naprawdę? Ja zaś odniosłam wrażenie, że uważa, że raczej sprawiam kłopoty, niż przysłużam się Instytutowi i w ogóle walce z nieprzyjacielem. Dommen usiłował okazać przesadną uprzejmość, ale widać było wyraźnie, że nie jest do tego przyzwyczajony. Przypuszczała, że normalnie odnosiłby się do niej o wiele bardziej bezpośrednio. – W jakiej sprawie chce się pani zobaczyć z Averim? – spytał Dommen, przyglądając się jej z uśmiechem, który nie sięgnął oczu. – Ach, to nic wielkiego. I tak muszę iść na nabrzeże... Zadzwonił telefon i sekretarka podniosła słuchawkę. Tremaine poczuła niepokój. Za łatwo poszło jej zdobycie dokumentu. Kobieta słuchała przez chwilę, a potem powiedziała: – To połączenie z Vienne do pani. Dommen uniósł brwi i spojrzał pytająco. W zwykłej sytuacji Tremaine po prostu popatrzyłaby na niego bez słowa, zmuszając go, by spytał wprost, co to za rozmowa, ale uznała, że bardziej się jej opłaci nadal udawać idiotkę. – To wuj. Chciałam z nim porozmawiać, zanim wyjedzie z miasta. – Ach, rozumiem. Proszę skorzystać z naszego aparatu. – Dommen uprzejmym gestem polecił sekretarce podać jej słuchawkę. – Dziękuję panu. – Tremaine wyszczerzyła do niego zęby w sztucznym uśmiechu, myśląc: Cholernie krótka godzina. Wzięła słuchawkę i przez chwilę słuchała stukotów, świadczących o tym, że połączenie jest nawiązywane, a potem ktoś odebrał telefon zaledwie po drugim sygnale. – Halo? – usłyszała niski głos. – Tu mówi Tremaine Valiarde. – Z drugiej strony rozległo się lekkie sapnięcie. – Nie mogę długo rozmawiać... – rodzinny kod, oznaczający: ktoś mnie słucha – ...ale chciałabym przekazać wujowi, że nic mi nie jest. – Potrzebuję pomocy, i to natychmiast! – Wydostałaś się z kraju? Pyta mnie dziesięć razy dziennie. Martwi się o ciebie. – W szorstkim głosie dało się słyszeć wyrzut. Tremaine z trudem pohamowała się, by nie wywrócić oczami. Tak, jeszcze mi potrzeba, żeby mężczyźni, którzy się mną opiekowali, czuli się winni, bo boją się, że ojciec wstanie z martwych i wypruje im flaki. – Wszystko będzie w porządku. – Dobrze. Czego potrzebujesz? – Referencji – odparła Tremaine, mając nadzieję, że nie pomyliła kodu. Na szczęście sekretarka wzięła się z powrotem do sortowania dokumentów. – Po co? Ach, już rozumiem. Szukasz kogoś, kto podrobi dokumenty? – Tak. – Do czego ci jest teraz potrzebny? Wiej do Parscji, tak jak wszyscy, który mają chociaż odrobinę rozumu. Tremaine przykryła dłonią słuchawkę i powiedziała wyniośle. – Jeszcze chwileczkę, kapitanie Dommen. Wcale nie zamierzam długo zajmować wojskowej linii. Dommen kiwnął głową z udawaną życzliwością, a w słuchawce rozległo się ciężkie westchnienie. Potem jednak mężczyzna podał jej adres, a na koniec powiedział: – Uważaj na niego. I wiej stamtąd, gdziekolwiek jesteś! – Robię, co w mojej mocy – odparła i zakończyła rozmowę. – Na mnie już czas – rzekła, nie dając Dommenowi szansy, by jej przerwał, i podeszła do drzwi. – Jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. – Wyszła na korytarz i z bijącym sercem prędko ruszyła przed siebie. Znalazła Iliasa w saloniku. Przyglądał się wszystkiemu z wielką wnikliwością, ku niejakiej konsternacji kilku badaczy z Instytutu, którzy obserwowali go czujnie. Miał na sobie własne spodnie i buty, a także gruby sweter robiony na drutach i ciemny płaszcz, który sięgał mu poniżej kolan. Nie wyróżniałby się niczym, gdyby nie kolczyki, srebrny znak na twarzy i grzywa puszystych, jasnych włosów. – Chodź, obejrzymy „Rawennę” – powiedziała. *** Kiedy wyszli na dwór, Ilias wszedł za Tremaine na chwiejne, drewniane schody prowadzące na jeden z długich pomostów sięgających daleko w ciemne wody zatoki. Niebo zaczynało powoli zmieniać kolor z czarnego na szarofioletowy, a znad morza nachodziła gęsta mgła. Dodatkowe sztuki odzieży dobrze chroniły przed zimnem i wilgocią i Ilias odczuł wdzięczność, że mu je pożyczono. Tremaine nie ukrywała, że statek „Rawenna” stanowi główny element jej strategii, zmierzającej do przekonania rodaków, iż mogą zniszczyć bazę Gardier, a on był go bardzo ciekaw. W pierwszej chwili zobaczył tylko trzy szare wieże na końcu nabrzeża, unoszące się wysoko nad burą, metalową ścianą. Rozmiary tej żelaznej budowli wywarły na nim wielkie wrażenie, ale ciągle nie widział statku, który mu chciała pokazać. Kiedy w końcu zrozumiał, że ma go przed sobą, o mało się nie przewrócił z wrażenia. – Ależ coś takiego nie może unosić się na wodzie – powiedział, przyciskając się do ściany drewnianej szopy, jak najdalej od tej ogromnej góry szarego metalu. Budynek tej wielkości to jedno; Chaeańczycy i Argotyjczycy wznosili nawet i większe fortece i pałace, ale statek podobnych rozmiarów z pewnością miał tak potężną duszę, że musiał żywić się ludźmi. Ilias wolał także nie myśleć, co by się stało, gdyby odwrócił się do góry dnem. – Teraz się unosi na wodzie – powiedziała, wyraźnie bawiąc się jego zdumieniem i zgrozą. – I jest szybki. Może dopłynąć do Kapidary w ciągu trzech dni. Nie potrafiąc się oprzeć pokusie, Ilias zapytał: – I co z tego? – To, że statek wielkości „Szybkiego” potrzebowałby trzech miesięcy, żeby się tam dostać. – Popatrzył na nią z powątpiewaniem. Na pomoście znajdowały się małe lampki magiczne, wystarczające, by znaleźć w ciemnościach drogę, i w ich świetle widział jej twarz. Malował się na niej wyraz, który już znał. – Wymyśliłaś to – stwierdził. – No owszem – przyznała bez oporu. – Ale i tak różnica byłaby znaczna. Zgoda, że statek jest bez wątpienia szybki. Był taki wielki, że załoga powinna znaleźć dla siebie boga, wybrać sobie prawodawcę i uznać go za półwysep. Mógłby holować wielkie, żelazne łodzie Gardier, niczym kajaki. Obraz ten spodobał mu się, ale jednak... Nie potrafił powiedzieć, czy bardziej go ten okręt przeraża, czy podnieca. – Dlaczego nie używacie go, żeby zaatakować czarowników... Gardier? – Gardier mogą mu zniszczyć silniki swoimi zaklęciami. – Popatrzyła tęsknie na wielki statek. – Tak naprawdę to on nie powinien służyć do walki. Najlepiej nadaje się do szybkiego transportowania wielu ludzi naraz albo jako ruchomy fort. W pierwszym zamyśle miał być wykorzystany do przewiezienia oddziałów wojska, po zajęciu bazy Gardier. – Nie mów na nią „on” – powiedział Ilias, przyglądając się czujnie statkowi. – A przynajmniej nie wtedy, kiedy cię może usłyszeć. Przez chwilę wydawało się, że Tremaine zacznie się kłócić, ale popatrzyła do góry na statek, zmarszczyła brwi i powiedziała tylko: – Dobrze. Zawróciła do hotelu, a Ilias ostrożnie oderwał się od drewnianej ściany i tyłem oddalił się od potężnego okrętu, nie chcąc odwracać się do niego plecami. – Potrzebne są jej oczy – powiedział Tremaine. Pozbawiony twarzy dziób sprawiał, że wyglądała jeszcze potworniej. Po takim widoku samochód nie wywołał w nim równie wielkiego wstrząsu. *** Na drodze nie było ruchu, bo mało kto chciałby uciekać w stronę zagrożonego wybrzeża, a nikt nie jechał do Vienne. Tremaine nagle uznała, że wykorzysta dodatkowy czas, żeby zatrzymać się na chwilę w Coldcourt. Jak dotąd nie zastanawiała się nad tym, ale teraz, w związku z groźbą inwazji Gardier, nie wiadomo czy kiedykolwiek tam jeszcze wróci. Nie była pewna, co zamierza zrobić, ale ta wizyta wydała się jej konieczna. Niebo szarzało już kiedy dotarli do Coldcourt. Sąsiednie domy, widoczne za murami albo nagimi, zimowymi drzewami były ciemne; Tremaine wiedziała, że większość z nich została zamknięta na kilka miesięcy, gdyż ich mieszkańcy wyjechali z miasta w bezpieczne miejsce. Wykonana z misternie kutego żelaza brama Coldcourt stała otworem, więc Tremaine wjechała do środka, zwalniając na żwirowym podjeździe. Obszerny, szary kamienny dom rozpościerał się na końcu szerokiego, zaniedbanego trawnika, na którym rósł tylko jeden, wielki, stary dąb. Nigdy nie założono ogrodu wokół domu; otwarty teren nie dostarczał możliwości ukrycia żadnym intruzom i zapewniał pole ostrzału w przypadku konieczności obrony. Trzy wieże górowały nad resztą budowli, kryjąc się w półmroku. Tremaine zatrzymała się na podjeździe, a Ilias wyskoczył z samochodu, nim zdążyła zgasić silnik, podbiegł do domu i oparł się o kamienną balustradę schodów wiodących do wejścia. Tremaine wyjęła kluczyki ze stacyjki i wysiadła, po czym spojrzała na niego ze współczuciem. Nawet w słabym świetle widziała wyraźnie, że pobladł pod opalenizną. – Aż tak źle? – Uff. – Odetchnął głęboko i wyprostował się, wycierając usta rękawem. Powędrował wzrokiem po fasadzie, gdzie szary blask świtu właśnie zaczynał odsłaniać ozdobne blanki i masywne rzeźby poniżej. – Tutaj mieszkasz? – W jego głosie było słychać raczej rezygnację niż zwątpienie, jakby po „Rawennie” i samochodach ten ostatni niemiły fakt niewiele już mógł zmienić. Obchodząc samochód, Tremaine musiała przyznać, że Coldcourt zawsze wyglądało jak sekretna kryjówka kryminalisty z melodramatu. Nic dziwnego, że jej ojciec tak lubił ten dom. Przez wiele lat, zanim stał się własnością Nicholasa, należał do jego przybranego ojca Edouarda Villera, ale Edouard musiał mieć dziwny gust, skoro wybrał sobie Nicholasa jako syna. Wspięła się po kilku schodkach, prowadzących do obijanymi ołowiem drzwi, w roztargnieniu klepiąc się po kieszeniach. – Dopóki nie wejdą tutaj Gardier. – Powtarzaj to sobie częściej, może zdołasz pogodzić się z tą myślą. Zatrzymała się nagle i uderzyła dłonią w czoło. – Oczywiście, nie będą musieli się nawet włamywać, bo Gerwas ma ten cholerny klucz. – Pośpiesznie zbierając porozrzucane zapasy, zostawiła klucz na stole w pokoju przesłuchań Gardier. – Klucz? – Ilias wrócił do siebie na tyle, żeby wejść za nią pod drzwi. – Macie zamki w drzwiach do waszych domów? – Właśnie. I tylko po to, żeby w idiotyczny sposób gubić do nich klucze... – Poruszyła klamką i zamarła, gdy okazało się, że drzwi zaczęły się otwierać. Cofnęła się szybko, wpadając na Iliasa. – Ktoś tutaj wchodził. – Gardier? – zapytał ostro, odciągając ją od drzwi. Tremaine odwróciła się, żeby przyjrzeć się podjazdowi: zauważyła teraz ślady kół na mokrym żwirze; był tu jakiś samochód, duży, i zatrzymał się w pobliżu domu. To dziwne. W okolicy nie mieszkał teraz prawie nikt, ale czy szpieg Gardier byłby na tyle bezczelny, żeby zaparkować przed samym domem? A jeśli tak, to dlaczego nie wyłamał drzwi? Gerwas ma klucz, ale nie zna adresu, pomyślała. Chociaż nietrudno byłoby tutejszemu szpiegowi dowiedzieć się, gdzie mieszka niesławna rodzina Valiarde. Nie, coś tu nie grało. To jakaś inna sprawa. Wspięła się po schodkach do drzwi. – Sprawdźmy. Ander by protestował; Ilias po prostu podążył za nią, ufając jej osądowi, czujny i gotów do działania. Tremaine otworzyła ciężkie drzwi i zajrzała do mrocznego holu. Ilias wysunął się przed nią i cicho ruszył po kamiennej posadzce. Tremaine poszła za nim, ale nie czuła niepokoju. Ten zimny dom wyglądał na całkowicie opuszczony. Zdziwiło ją też, że czuć było tu już nieco stęchlizną. A przecież nie było jej tylko przez kilka dni. Ten zapach musiał pojawić się, kiedy tu jeszcze mieszkałam. Boże, mogłabym stać się jedną z tych osób, które trzymają poupychane w szufladach gazety i rachunki za gaz z ostatnich pięćdziesięciu lat. Wizja ta w najmniejszym stopniu nie przypadła jej do gustu. Drzwi do biblioteki były otwarte, ale w środku panowały całkowite ciemności. Wyciągnęła rękę i nacisnęła kontakt. Żarówka elektryczna, umieszczona w kinkiecie nad drzwiami, buchnęła światłem. Ilias wzdrygnął się. –Przepraszam – mruknęła Tremaine, wchodząc do środka. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że niczego tu nie ruszano. Jednak szafka, w której trzymano kulę, była jakby mniej zapchana papierami, jak gdyby z półek pozabierano niektóre księgi i dokumenty. Tremaine podeszła do wielkiego, rzeźbionego biurka, przykucnęła i wymacała pod spodem zakurzoną dźwignię. Nacisnęła ją, a potem stanęła przy biurku i otworzyła sekretną szufladkę w obitej skórą ściance. Skrytka była pusta. Usiadła wygodniej, postukując się w zamyśleniu w brodę. Nie przechowywano tam nic poza pamiątkami rodzinnymi: fotografie, dokumenty, stare listy. – Czy to byli Gardier? – zapytał Ilias. Stał obok wygasłego kominka, rozglądając się czujnie dookoła. Tremaine podniosła wzrok, na chwilę zaskoczona kontrastem między jego osobą a znajomym otoczeniem. Nawet w pożyczonym płaszczu i swetrze zakrywającym jego własne ubranie, i ze związanymi włosami, nie pasował tu w najmniejszym stopniu. Pokręciła lekko głową i wstała. – Nie, to byli ludzie mojego ojca. Zostawili otwarte drzwi, żebym wiedziała o ich wizycie. Ja i każdy, kto się tutaj pojawi. – Zawsze tak robili, kiedy musieli porzucić jakąś kryjówkę. Otwarte drzwi, a w środku zastawione pułapki, by ścigający zobaczyli, że się spóźnili; ich przybycie zostało przewidziane i podjęto stosowne działania. Oznaczało to także, w pewnym sensie, wypowiedzenie wojny. Weszła na górę i przekonała się, że kamienne strażniki zniknęły. Zostały usunięte, żeby Gardier nie wiedzieli, że z tym domem wiązały się jakiekolwiek czarnoksięskie działania. Również cały sprzęt Edouarda Villera został zabrany ze strychu. Jej własny pokój wyglądał na nietknięty. Przez chwilę zastanawiała się, co ma stąd wziąć, ale w końcu wzruszyła ramionami i zgarnęła do starej poszewki na poduszkę zawartość kasetki z biżuterią. Dodała do tego kolekcję wytrychów oraz stary zestaw do makijażu teatralnego. Schodząc na dół, zatrzymała się na chwilę, patrząc nieobecnym wzrokiem, a potem pokręciła głową. Ten dom to nie jesteś ty, pomyślała. Może nawet nie odzwierciedlał w pełni osobowości Nicholasa. Może ojciec tylko udawał, żeby zostać tym, kim zamierzał. – Nawet nie wiem, dlaczego w ogóle zdecydowałam się tu przyjechać. – Żeby się pożegnać? – Ilias podążył za nią do drzwi, rzucając podejrzliwe spojrzenie temu zimnemu domowi. – Nie jestem osobą sentymentalną – oznajmiła Tremaine. Udał zdumienie. – Niemożliwe! Naprawdę? Tremaine zamknęła drzwi, uśmiechając się trochę niepewnie. Nie wiedziała, co właściwie w tej chwili odczuwa, prócz zadowolenia, że nie przyjechała tu sama. *** Ilias prawie natychmiast domyślił się, że Tremaine nie chciała opowiadać mu o dokumencie, po który jechali do miasta. O ile się nie postarała specjalnie, nie umiała kłamać prawie tak samo jak Giliead, więc całkiem łatwo zdołał wydobyć od niej prawdę. Siedząc na twardej, przedniej ławce samochodu, powiedział: – To kradzież. – Ależ skąd – zapewniła gorąco. – Byłaby, gdyby ten przedmiot nie należał do mnie. Do nas. Do Instytutu Villera. Robiło się coraz widniej, więc dokładnie widział, jak drzewa i pola śmigają za oknami, co wpływało jeszcze gorzej na jego żołądek. Co więcej, samochód ohydnie cuchnął, prawie tak jak latający wieloryb. Wolałby jechać na baryłce przywiązanej od spodu do wozu ciągnionego przez woły. Inne samochody, niektóre bardzo wielkie, świecące przeraźliwie swoimi magicznymi latarniami, pojawiały się coraz to z przeciwka i większość z nich przejeżdżała niebezpiecznie blisko ich pojazdu. Zakrył oczy dłonią i zwrócił się do Tremaine: – Bierzesz dokument, który coś stwierdza, i każesz komuś przerobić go tak, żeby dawał tobie „Rawennę”. – Wyjaśniła mu, że statek został nazwany imieniem wielkiej królowej. Jak dla niego, nadawanie ludzkiego imienia okrętowi mogło tylko spowodować, że jego i tak niepotrzebnie duża dusza jeszcze się zwiększy. – To kradzież. – Nie. – Pochylając się nad kołem, dzięki któremu panowała nad samochodem, uśmiechnęła się, ale grymas ten wcale nie poprawił mu nastroju. – To fałszerstwo. A przynajmniej tak uznałby sąd. Słowa „fałszerstwo” i „sąd” nie oznaczały dla niego nic, ale ogólnie zrozumiał, o co jej chodzi. – I tak zawiera to element kradzieży, zapewniam cię. – Jeśli pomoże im to wrócić, żeby uwolnić Gilieada i pozostałych, aprobował to, ale nie miał pewności, czy cała ta intryga ma szanse powodzenia. Niecierpliwił się na myśl, że może tylko tracą czas, kiedy dałoby się stworzyć lepszy plan, ale ponieważ nie miał pojęcia, na czym on miałby polegać, musiał się zadowolić istniejącym. Kiedy wreszcie wjechali do miasta, poczuł ulgę. Tremaine musiała zwolnić, a poza tym zrobiło się na tyle jasno, że od pewnego czasu lepiej widział mijane budynki. Ich rozmaitość była fascynująca. Przy drodze pojawiały się małe chatki i całe gospodarstwa wiejskie, zasłonięte ogrodami, nie różniącymi się zbytnio od tego, jaki znał od dzieciństwa, ale też i budowle z dziwnego koloru kamienia, zdobione rzeźbami, wieżami i kolumnami o niesamowitych kształtach. Nie spodziewał się też, że miasto będzie takie ogromne, chociaż może powinien się tego domyślić po zobaczeniu „Rawenny”. Zdał sobie sprawę, że musi być bardzo stare, kiedy samochód zbliżył się do wysokich murów obronnych, zbudowanych z wielkich głazów i wyposażonych w wieże strażnicze. Domy przylegały do niego po obu stronach, a żeby to mogło nastąpić, musiało upłynąć wiele lat od czasu, gdy nie wolno było nic obok niego budować. Napotkali pewne trudności z wjechaniem przez bramę, gdyż tłum ludzi i liczne samochody usiłowały wydostać się na zewnątrz. W środku wszystko było jeszcze większe i bardziej imponujące. Cofnął się, żeby móc oglądać wielkie, wdzięczne kamienne budowle z pięknymi frontonami, zdobione posągami i kolumnami. Na frontonach wyrzeźbiono dziwaczne, zdeformowane potwory, podobne do kreatur Ixiona, a różnobarwne szyby okien lśniły niczym drogie kamienie. Tremaine skierowała samochód w ulicę tak szeroką, że pośrodku rósł nawet rząd drzew, bezlistnych z racji zimy. Jechało tędy więcej samochodów najrozmaitszych rozmiarów i kształtów oraz nieliczne niewielkie wozy ciągnione przez jednego lub parę koni. Ludzie poruszali się tutaj także i pieszo, zazwyczaj ciepło ubrani w stroje o ponurych barwach, dziwnie kontrastujących z bogactwem tła. Potem w głębi ulicy zobaczył wysoką budowlę z zielonkawą kopułą. Po chwili jednak przekonał się, że kopuła jest uszkodzona, jakby jakiś olbrzym uderzył w nią wielkim młotem. Ilias przypomniał sobie nagle, że ten kraj znajduje się w stanie wojny, i to takiej, która wkrótce skończy się klęską. Przyjrzał się dokładniej przechodniom i zwrócił uwagę, że poruszają się szybko, są przygarbieni, a na ich twarzach maluje się przygnębienie albo po prostu strach. To mogłoby być Cineth, pomyślał, i zrobiło mu się od tego jeszcze bardziej niedobrze niż od odoru panującego w samochodzie. Nie trzeba wielu pocisków-bomb, takich jak te, którymi Gardier spalili wioskę, żeby obrócić Cineth w perzynę. – Zostawię samochód tutaj – powiedziała Tremaine, wjeżdżając na wolne miejsce między dwoma z wielu podobnych pojazdów, ustawionych prostopadle do krawędzi drogi. – Wolę go nie zabierać do tej części miasta, do której się udajemy. Ilias kiwnął głową, zadowolony, że wkrótce wysiądzie z tego paskudztwa. Kiedy samochód się zatrzymał, Ilias szarpnął klamkę i wyskoczył, rad, że może znowu stanąć na twardym gruncie. Ulica była na tyle szeroka, że wysokie budowle nie zasłaniały całkowicie szarego, pochmurnego nieba. Powietrze nie było tu o wiele lepsze, przesycone smrodem spalin i innymi dziwnymi zapachami, gorzkimi i gryzącymi jak woń unosząca się w tunelach Gardier. Poza tym pachniało tu też znajomo mokrą ziemią, odpadkami i kuchennymi woniami. Ilias zauważył po chwili, że przechodnie rzucają im zaciekawione spojrzenia, ale wszyscy wydawali się zbyt zaabsorbowani własnymi troskami, by poświęcić im więcej uwagi. Tremaine powiedziała, że mieszkańcy tego miasta są bardziej przyzwyczajeni do obcych przybyszów niż ludzie z Cineth i że, zważywszy obecność uciekinierów z innych miejsc, a równocześnie to, że wydano już rozkaz ewakuacji, nie powinien nikomu rzucać się w oczy. Przekonała go, żeby związał włosy, przez co miał wrażenie, że jego odsłonięty kark jest narażony na cios. Potarł w roztargnieniu znamię klątwy, ale przypomniał sobie, że tutejsi ludzie nie mają pojęcia, co ono oznacza. A nawet gdyby zdawali sobie z tego sprawę, nie bardzo by się tym przejęli, bo od dawna nawykli do obecności czarnoksiężników. Tremaine poprowadziła go obok kamiennego budynku z pięknymi, kolorowymi szybkami w małych okienkach, a potem następnego, na którym wyrzeźbiono jakieś okropne stworzenia. Niektóre miały skrzydła, a wszystkie były garbate i wykrzywiały pyski w ohydnym uśmiechu. Kiedy ruszyła po schodach ku podwójnym drzwiom wysadzanym metalem o barwie miedzi, Ilias się zawahał. – Ee... – Niepewny, czy to jest dobry pomysł, pociągnął ją za rękaw. – Co tam jest? – W Syrnai czasami wystawiano czaszki wielkich drapieżników, żeby ostrzec podróżnych, na co mogą natrafić w danej okolicy, i miał wrażenie, że tutaj zastosowano podobną zasadę. – To jest bank. Trzymamy tu pieniądze i... – Wykonała nieokreślony gest. – I cenne rzeczy. – Aha. – Kiwnął głową, domyślając się, że kamienne potwory miały odstraszać złodziei, a nie ostrzegać przed tym, co kryje się w środku. – W banku mają strażniki – wyjaśniła, stając w drzwiach. – Nie pozwalają ludziom przynosić tu zaczarowanych przedmiotów, które mogłyby zostać wykorzystane do kradzieży. Nie zatrzymają nas, bo sam wiesz, że nic takiego nie mamy. Ilias ledwo jej słuchał. W środku znajdowało się wielkie pomieszczenie z wysokim sufitem, a przyćmione magiczne światełka ukryto w ozdobnych oprawkach z lśniącego brązu i białego szkła. Podłogę wyłożono marmurem z czarnymi żyłkami i wszędzie było pełno ciemnego drewna. Na jednej ze ścian znajdowało się ogromne malowidło przedstawiające widok z lotu ptaka na niewiarygodne kopuły i wieże miasta oraz statki na rzece. Zmusił się, żeby oderwać od niego wzrok i przyjrzeć się reszcie pomieszczenia. Było tu niewielu ludzi, którzy siedzieli przy stołach, pisali coś albo rozmawiali przyciszonymi głosami. W głębi znajdowały się drewniane przegrody z dziwnymi, niedużymi kratkami na froncie, a w środku było widać jakieś osoby. W pierwszej chwili Ilias pomyślał, że są to cele więzienne lub klatki, ale zaraz przekonał się, że z tyłu są pootwierane i ich mieszkańcy mogą swobodnie wychodzić i wchodzić. Tremaine rozejrzała się dookoła z lekkim uśmiechem. – No owszem, trochę tego za wiele. Tak jakby świątynia pieniądza. To główny oddział Banku Ile-Rien. Muszę podjąć coś, żeby zapłacić człowiekowi, który pomoże... przerobić dokument. Dobrze, że znaleźliśmy się tutaj wcześnie; wygląda na to, że szykują się do zamknięcia tej placówki. Zaczekaj tu. Zaraz wracam. – Ruszyła przez środek sali w stronę rzędu przegród. Patrzył, jak rozmawia z kimś przez kratkę na froncie. Potem ta osoba wyszła ze swej klatki i poprowadziła Tremaine do drzwi w przeciwległej ścianie. Ilias czekał, przyglądając się obrazom. Czułby się dziwnie, stojąc tu i nic nie robiąc, gdyby nie to, że inni ludzie, nie pasujący tu tak samo jak on, podchodzili do klatek, by odbyć z siedzącymi w środku osobami krótkie rozmowy. Niebawem pojawiła się też Tremaine, niosąca pod pachą skórzaną walizeczkę. Wyszli z powrotem na ulicę. – Zabawne, że mamy tutaj rachunek, bo ojciec kiedyś obrabował ten bank – powiedziała. – Był złodziejem? – spytał zaskoczony Ilias. Gerard wyjaśnił mu, że to właśnie ojciec Tremaine i współpracujący z nim czarnoksiężnik zdołali wyśledzić, jak Gardier przedostają się do ich kraju z okolic Wyspy Burz. On i Giliead uznali, że był przywódcą wojennym albo podróżnikiem. Otworzyła walizeczkę i zaczęła w niej grzebać. – Nie kradł pieniędzy – rzekła, wzruszając ramionami. – No, to zależało od tego, do kogo należały, i czasami... Wziął z banku dokumenty stanowiące dowód na to, że pewien baron z Pogranicza kradł królewskie nadania ziemi, które miały przypadać emerytom i... to dosyć skomplikowane. Pogrążona w studiowaniu papierów, ruszyła w stronę krawędzi chodnika i błotnistej kałuży, która utworzyła się na skraju jezdni. Ilias ujął ją pod łokieć i skierował na bezpieczny teren. – To znaczy, że był czymś w rodzaju prawodawcy? – No, trochę. To znaczy, zdarzało mu się łamać prawo, ale tylko dlatego, żeby... – Znaleźli się na skrzyżowaniu z jakąś węższą uliczką. Tremaine skręciła w nią. – Zemścić się na ludziach, których nie lubił. Ale oni byli bardzo źli. Zazwyczaj. No dobrze, pomyślał Ilias, postanawiając zakończyć ten temat. Szli jeszcze jakiś czas, aż ozdobne rzeźby, kolumny i kolorowe szyby ustąpiły miejsca podniszczonym kamiennym murom i zabitym deskami oknom. Widziało się tutaj ludzi ładujących różne pakunki do samochodów, wozów, oraz już wypchane pojazdy posuwające się powoli po jezdni. Potem zatrzymali się i przeszli na drugą stronę ulicy, gdzie cały rząd domów został zamieniony w kupę gruzów. Tutaj także był pożar: w powietrzu ciągle unosił się zapach dymu i spalonego drewna. Jezdnię uprzątnięto, usypując sterty gruzu na miejscu, gdzie kiedyś był chodnik. – Cholera – mruknęła Tremaine. – Mam nadzieję, że ciągle tu jest. Nie pomyślałam o tym. – Sądzisz, że wyjechał z miasta? – zapytał Ilias, odwracając wzrok od ruin. Nie mógł zapomnieć o Cineth, o wiele mniejszym i łatwiejszym do zniszczenia. – Nie. Ludzie wykonujący taki zawód są bardziej uparci niż szczury. Nie wyniosą się, nawet kiedy statek tonie. – Tremaine popatrzyła na strzałkę wyrytą na ocalałym kawałku muru, a potem skierowała się w następną przecznicę. – Pewnie myśli, że podczas okupacji będzie robił znakomite interesy. Ilias prychnął, słysząc taki idiotyzm. – Z Gardier? – Czeka go przykra niespodzianka – stwierdziła Tremaine, sprawiając wrażenie, że ta perspektywa raczej ją cieszy. Ilias miał nadzieję, że wejdą przez którąś z większych bram, jednak jego towarzyszka wybrała małe drzwiczki pomalowane łuszczącą się, czerwoną farbą. Chwyciła klamkę, a kiedy drzwi nie ustąpiły, pchnęła je ramieniem, i wtedy się otworzyły. W środku znajdował się ciemny pokój, brudny i przepojony wonią gotowanej kapusty, słabo oświetlony dwoma magicznymi światełkami wiszącymi z sufitu. Część pomieszczenia zamykała drewniana lada, za którą znajdowały się półki zawalone butwiejącymi papierami. Za ladą siedział chłopiec, w wieku zbliżonym do Dyani, rozpierający się na krześle przy okrągłym żelaznym piecyku, i starsza kobieta o rozczochranych włosach i bladej, obrzmiałej twarzy. Tremaine oparła się o ladę i odezwała do kobiety, która podeszła do niej, kręcąc głową. Potem chłopak wstał, obszedł ladę, szczerząc zęby w nieprzyjemnym uśmieszku, i ruszył groźnie ku nowo przybyłym. Ilias odczekał, aż znajdzie się bliżej, a potem go odepchnął. Wykrzywiając z wściekłością twarz, chłopiec rzucił się do przodu i wymierzył Iliasowi cios w szczękę. Niezbyt tym przejęty – Giliead potrafił niechcący uderzyć go mocniej – Ilias patrzył tylko, unosząc ironicznie brew. Nie zrażony tym napastnik wyciągnął nóż, więc Ilias wytrącił mu go z ręki i uderzył głową chłopca o ścianę. – Nic mu nie będzie? – spytała Tremaine, raczej zaciekawiona niż przejęta, gdy Ilias chwycił go za kołnierz i przerzucił przez ladę. – A skąd – odparł, wzruszając ramionami. – Nie zamierzam go zabić, to przecież jeszcze dzieciak. – Dobrze. Zaraz wracam. Pokój na tyłach był czystszy i lepiej oświetlony, chociaż i tu także kłębiło się od papierów i butwiejących książek. Wyblakły starszy mężczyzna, garbiący się przy staromodnym biurku, przypominał wielkiego gnoma. Odwrócił się lekko, kiedy Tremaine zamknęła drzwi, a w grubych soczewkach jego okularów odbiło się światło. – Panna Valiarde. – Przypatrzył się jej odrobinkę nerwowo. – Przyszła tu pani w imieniu swojego ojca? Powinna była przewidzieć to pytanie. Nicholasowi Valiarde już wcześniej zdarzało się pozorować własną śmierć albo zgon jednej z postaci, w którą się wcielał, chociaż nigdy nie znikał z horyzontu aż na tak długo. Przestępcy w Ile-Rien nigdy nie mieli pewności, czy rzeczywiście zmarł. O ile zmarł. Zawahała się, zastanawiając się nad odpowiedzią, ale zauważyła, że jej nic nie mówiący wyraz oczu wywarł lepszy efekt niż jakiekolwiek kłamstwo. – Przyszłam tu we własnym imieniu – stwierdziła. Zamrugał. Widziała, że jej nie uwierzył. Nicholas nigdy nie mieszał córki do swoich interesów; nie wierzył, że mogłaby coś sprawnie załatwić. Ale ten człowiek nie mógł mieć o tym pojęcia. – Rozumiem – powiedział. – Chce pani, żebym coś obejrzał? Podeszła do niego, wyjmując dokumenty z teczki. Ich gospodarz nie należał do najlepszych fałszerzy w Ile-Rien, ale bądź co bądź dokument będzie musiał wytrzymać tylko pobieżne oględziny. – Chciałabym, żeby zrobił pan kopię tego dokumentu z podpisem ministra Servaine, ale z dzisiejszą datą i zmienił treść, tak żeby wynikało z niej, że pułkownik Averi uzyskał pozwolenie na dowolne dysponowanie okrętem JKW „Rawenna”. Dokładne sformułowanie brzmi... – Pogrzebała w papierach, a potem wyłożyła stertę na stół. – Wszystko jest tutaj napisane. Sięgnął po dokumenty, unosząc lekko brwi. – Zazwyczaj okazuje się większą ostrożność. Mówi się, że w grę wchodzi dokument historyczny, który chce pani wycenić – rzekł z lekkim rozbawieniem. – Nie mam na to czasu. Aha. – Wsadziła rękę do kieszeni i wyjęła z niej dwie złote monety, które zabrała z sejfu bankowego. Wiedziała, że za kilka dni pieniądze papierowe będą nadawały się głównie do rozpalania w kominku, ale złoto zachowa wartość. – Wystarczy? Westchnął, najwyraźniej niezadowolony z jej młodzieńczej niecierpliwości. – Porozmawiamy o honorarium, kiedy przedstawię rezultat mojej pracy. Mniej więcej za... – Za godzinę. Uniósł brwi. Tremaine spojrzała mu w oczy. – Godzinę – powtórzyła. Z westchnieniem pokiwał głową. – Niech będzie. Wyszła do zewnętrznego pokoju, w którym kobieta wróciła na swoje miejsce, a młodociany strażnik siedział na podłodze, pielęgnując krwawiący nos i pięknie rozwijające się sińce pod oczami. Ilias przyglądał się półkom na książki. Popatrzył pytająco na Tremaine, która kiwnęła głową. Polega na mnie, pomyślała. Wierzy, że uda mi się sprawić, że wróci do ojczyzny. W tej chwili jednak wcale nie czuła, że zdoła temu sprostać. Przeszła obok stert książek, a wtedy młody bandzior zapytał zdławionym głosem: – Czy on ma kastet? – Nie, użył gołej ręki – odparła, klepiąc się po kieszeniach, żeby sprawdzić, czy wszystko ma, i próbując zebrać myśli. Miała ochotę powiedzieć mu, że powinien zacząć wiosłować na galerze po oceanie i wtedy też będzie miał takie twarde ręce, ale pomyślała, że nic by mu z tego nie przyszło. – Chcesz coś zjeść? – spytała Iliasa. *** Wrócili na wielką ulicę z drzewami i zatrzymali się w miejscu, gdzie pod ciemnozieloną markizą ustawiono małe stoliki i krzesła. Siedziało tam już kilka osób; niektóre miały po kilka toreb ułożonych wokół krzeseł. Ludzie przeglądali jakieś mapy i inne dokumenty i rozmawiali podnieconymi głosami. Kiedy Ilias i Tremaine zajęli miejsca, mężczyzna w białej koszuli przyniósł im dwie filiżanki paskudnego, ciemnego płynu, który, jak się wydawało Iliasowi, pili tu wszyscy. Tremaine odbyła z owym człowiekiem krótką rozmowę, a kiedy odszedł, oznajmiła: – Mówi, że jeszcze mają coś do zjedzenia. Nie chcą nic zostawić dla Gardier, więc zamierzają zużyć wszystko, nim się stąd wyniosą. – Oparła brodę na dłoni. – Od wieków nie jadłam duszonej baraniny z truflami. Ilias zdążył zauważyć, że jej twarz ściągnęła się na chwilę, a potem dziewczyna spuściła wzrok i powiedziała: – Jest coś, czego nie powinnam przed tobą dłużej ukrywać. Nie można... – Postukała palcami o stół, zirytowana na samą siebie. – Nie można na mnie polegać aż tak bardzo, jak pewnie sądzisz. To znaczy, jeśli myślisz, że ja... Wiedząc, że może to potrwać przez dłuższą chwilę, Ilias przerwał jej spokojnie: – Szukasz śmierci. Powoli zmarszczyła brwi, nie patrząc mu w oczy. Teraz też się zachmurzyła. Ilias rozumiał to, przynajmniej częściowo; jej własny dom miał wkrótce ulec zniszczeniu. Ilias widywał miasta skazane na zagładę, wioski padające ofiarami zbrodniarzy albo czarowników; tutaj czuło się taką samą atmosferę beznadziei. Bardziej pachniało tu strachem niż spalenizną. Jednak sytuacja ta dotyczyła również pozostałych: Florian, Gerarda, Andera, a przecież tylko Tremaine miała w oczach ten desperacki błysk. A więc było w tym coś jeszcze. – Zwróciłem na to uwagę w jaskiniach – powiedział. W roztargnieniu spróbował swojego napoju. Smakował okropnie, ale nie aż tak źle jak poprzednio. – Gil też to miał przez dłuższy czas. Tremaine przyjrzała mu się badawczo, jakby oceniała jego szczerość. – Gil? Z powodu śmierci jego siostry i innych zamordowanych przez Ixiona? Ilias kiwnął głową. – Obwiniał o to tylko siebie, chociaż ja się do tego przyczyniłem w równym stopniu. Uważał, że powinien rozpoznać, kim Ixion był naprawdę. Ale kiedy go spotkał, czarownik udawał, że jest normalny, i nie używał zaklęć. Nie wiedzieliśmy, że Giliead może rozpoznać czarnoksiężnika tylko wtedy, gdy ten rzuca zaklęcie. – Zawahał się, w roztargnieniu obracając filiżankę w rękach. – I obwiniał się, że mnie dostało się to: – Dotknął srebrnego znaku na policzku. – Dyani powiedziała nam, że to znamię klątwy – Tremaine urwała, wyraźnie obliczając, jak daleko się może posunąć. – Dlaczego miałaby to być wina Gilieada? Ilias obiecał sobie już dawniej, że jeśli ktokolwiek z Ile-Rien go o to zapyta, powie prawdę, chociaż żadne z nich nie może w pełni zrozumieć, jakie to ma znaczenie w jego kraju. – Kiedy wyruszyliśmy za Ixionem na wyspę, schwytał mnie. – Podniósł czujnie wzrok, a potem przypomniał sobie, że osoby siedzące przy sąsiednich stolikach nie zrozumieją tego, co powie. – Rzucił na mnie klątwę, taką która dokonuje transformacji. Gil myślał, że będzie musiał mnie zabić. Ale kiedy zgładził... odciął Ixionowi głowę... klątwa zniknęła. Wiedział, że Tremaine, od dziecka przyzwyczajona, że czarnoksiężnicy nie reprezentują sobą wyłącznie zła, nie może tego w pełni zrozumieć, ale ona znowu zdołała go zadziwić. Zamiast okazać choćby lekkie zaskoczenie, popatrzyła na niego badawczo. – Te blizny na plecach. To stąd się wzięły. Nie wyglądały zwyczajnie. Kiwnął głową, zdumiony, że tak łatwo udało mu się jej to wyjaśnić. – Wiele lat temu, jeśli wyszło się cało z jakiejkolwiek klątwy, prawodawcy większości syrnajskich miast skazywali taką osobę na śmierć. Bali się, że zło w niej pozostało, nawet kiedy przestało być widoczne na zewnątrz. Teraz już tego nie robią, ale trzeba nosić znamię. I wszystkie zobowiązania rodzinne, czy też małżeńskie, tracą moc. Tremaine ściągnęła brwi. – Ale Halian i Karima, i inni, nie... – Oni nie. Ale oni są inni. Przez chwilę wpatrywała się w blat stołu, a potem zapytała ostrożnie: – Dlaczego musiałeś otrzymać ten znak? Odniosłam wrażenie, że Giliead mógł temu zapobiec. Ilias nie miał moralnego obowiązku odpowiadać na to pytanie, ale czuł, że ona lepiej rozumie jego odpowiedzi, niż mógł na to liczyć. A w takim razie nie warto ich unikać. Popatrzył w dół, pocierając jedną z plam na sfatygowanym blacie stołu, szukając właściwych słów. – Nie musiałem go otrzymywać. – Nie, to on sam dokonał wyboru. Wyrażaj się bardzo jasno. Nie próbuj nic ukrywać. Mieszanina urażonej dumy, nienawiści i litości wobec samego siebie nie jest stanem, do którego łatwo się przyznać. – Myślałem, że dzięki temu poczuję się lepiej. Miałem dosyć sytuacji, w jakiej się znalazłem, nie mogłem tego dłużej znosić. Mogłem opuścić Andrien i przenieść się gdzieś w głąb lądu, gdzie nikt o żadnym z nas nie słyszał, ale na to też nie miałem ochoty. Więc pojechałem do Cineth i otrzymałem znak klątwy. Gil dogonił mnie w połowie drogi i mało nie zwariował, próbując mnie powstrzymać. Nie przyszło mi do głowy, że tak to przyjmie. – Nie pomyślał o nikim innym poza samym sobą. Ale mimo to nie do końca żałował swojej decyzji, pewnie dlatego, że dostarczyła mu lekcji. Może też dobrze się stało, że nauczył się jej raz na zawsze. Tremaine podniosła filiżankę, a potem ją odstawiła, jakby chciała przypatrzeć się brązowemu kółku zostawionemu na stole. Wzrok miała nieobecny, jak gdyby to, co Ilias właśnie powiedział, podsunęło jej nowy pomysł, który teraz analizowała. – Chciałeś wszystko zmienić. Ilias zawahał się. – To znaczy? – Kiedy wszystko cię boli, pragniesz od tego uciec, ale nie możesz, bo to jest w tobie. Więc robisz coś drastycznego, bo wiesz, że potem wszystko się zmieni. – Lekko wzruszyła ramionami, patrząc na ulicę. – A to zazwyczaj pomaga. – Chyba masz rację – powiedział powoli. Odczekał, aż się otrząśnie i znowu na niego spojrzy. – Dlaczego szukasz śmierci? – spytał. Na ustach Tremaine pojawił się nieoczekiwanie lekko kpiący uśmieszek. – Nie wiem. – Popatrzyła na mokrą od deszczu ulicę i spoważniała. – Straciłam wielu znajomych w tej wojnie, ale inni też. Zginął mój ojciec. Tyle tylko że nie byliśmy sobie zbyt bliscy. On nie należał do osób, z którymi można być blisko. Z jego powodu, ze względu na to, co robił, zostałam kiedyś uznana za wariatkę i zamknięta w zakładzie dla psychicznie chorych. Ale nie na długo. – Westchnęła. – Może wcale nie o to chodzi. Dowiedziało się o tym wielu ludzi, co było dosyć upokarzające, ale nie można tego porównać z... – Pokręciła ze znużeniem głową. – Gdybym to wiedziała, może nie szukałabym śmierci. – Miałaś wiele okazji, żeby zginąć – wytknął jej Ilias. – Może wcale jej tak bardzo nie pragniesz. – Może. – Dziewczyna jednak znowu błądziła gdzieś wzrokiem i nie mógł stwierdzić, czy mu uwierzyła, czy nie. *** Deszcz padał jeszcze, kiedy wrócili do introligatora. Młodociany strażnik ciągle tam był, ale zamiast się wdawać w awanturę, stał oparty o ścianę i wpatrywał się w Iliasa z wrogością oraz z trudem ukrywanym podziwem. Tremaine weszła do pokoju, zostawiając Iliasa w przedsionku. Ciągle zastanawiała się nad ich rozmową. Ślady dawnego bólu widoczne na jego twarzy, udręka, którą dało się wyczuć w jego prostych słowach, powiedziały jej, że wszystko to musiało w rzeczywistości wyglądać znacznie gorzej. Jej własne problemy wydały się jej raczej rezultatem braku zdecydowania, niż tego co uczynił jej świat. Może po prostu potrzebuje pewnej perspektywy. Czegoś jej bez wątpienia brakowało, jednak rozmowa z Iliasem sprawiła, że zaczęła odczuwać niechęć do dalszych poszukiwań, zwłaszcza że wcale nie miała pewności, że coś przez to osiągnie. To zaś, co przychodzi z łatwością, najprawdopodobniej nie okaże się właściwym rozwiązaniem. Wchodząc do wewnętrznego pokoju była tak zamyślona, że nie zauważyła w nim nic niezwykłego. Potem zza drzwi wyszedł jakiś mężczyzna, zatrzasnął je za sobą i przekręcił klucz w zamku. Zatrzymała się, patrząc na niego uważnie. To był większy i trochę starszy wariant chłopca z przedsionka. Wykrzywił usta w paskudnym uśmiechu, który pod spokojnym spojrzeniem Tremaine stał się jakby nieco wymuszony. Przeniosła wzrok na starszego z mężczyzn, który wciąż siedział za biurkiem. – Pomyślałem sobie, że może powinienem dostać trochę więcej za moją pracę. Rozumie pani – powiedział, uśmiechając się blado. Znalazłszy się tak blisko celu, Tremaine odczuła pokusę, by chwycić leżący na biurku marmurowy przycisk i uderzyć nim tego człowieka w głowę. Jednak uznała, że jeśli Ilias z zasady nie aprobował całego planu, to sprzeciwi się także, jeśli zechce zamordować starca. Podnosząc odrobinę głos, powiedziała: – Ilias. Drzwi otworzyły się z hukiem, a wyrwany zamek zawisł na jednej śrubie. Ilias wszedł do środka. Goryl cofnął się powoli, z roztargnieniem wpatrując się w sufit, jakby stał na przystanku, czekając na omnibus. – Co się stało? – zapytał Ilias. W ciemnym ubraniu, z blizną i dziwnym srebrnym znakiem na policzku wyglądał egzotycznie i groźnie. Starzec oblizał wargi. – Nie wiedziałem, że ma pani towarzystwo. Ponieważ za pierwszym razem odniosło to dobry skutek, Tremaine tylko na niego popatrzyła. Nazwisko Valiarde połączone z pojawieniem się u jej boku młodego siłacza przekonało fałszerza dokumentów, że dokonał mylnego osądu, ale ona nie była w dobrym nastroju. Wzięła z biurka arkusz papieru i przeczytała go w ciszy, przerywanej tylko nerwowym posapywaniem starca. Upewniwszy się co do treści dokumentu, schowała go do teczki, rzuciła na biurko jedną złotą monetę i powiedziała do Iliasa: – Idziemy. Nie zauważyła, że młodszy chuligan poszedł za nimi na ulicę, dopóki Ilias nie odwrócił się nagle, chwytając go za kołnierz. Chłopak skrzywił się i uniósł ręce. – Pani jest Valiarde? Szukam pracy – powiedział pośpiesznie. – Chce, żebym go zatrudniła – wyjaśniła Iliasowi po syrnajsku. Uniósł brew i puścił chłopca, który cofnął się o krok, poprawiając marynarkę. Miło było się dowiedzieć, że ktoś uważa ich za zwycięską drużynę, ale Tremaine wcale nie była tego taka pewna. – Nie spodobałaby ci się praca. Zrób to co mówią władze i wyjedź z miasta – powiedziała. Grzebiąc butem w kałuży na chodniku, patrzył, jak odchodzą. *** Ktoś czekał na nich kiedy wrócili do samochodu. Opierając się niedbale o drzwi dla pasażera, stał tam starszy mężczyzna z długimi, siwiejącymi włosami. Miał na sobie kosztowny płaszcz i ciemny garnitur, przy którym staranne stroje Nilesa wyglądałyby prostacko. Założył ręce na piersi, a w dłoni trzymał laskę ze srebrną lwią głową. Kiedy podeszli bliżej, Tremaine zmarszczyła brwi, starając się sobie przypomnieć, czy już go kiedykolwiek widziała. Mimo dojrzałego wieku był bardzo przystojny i wydawało się jej, że skądś go zna. Z namysłem przyglądał się, jak do niego podchodzą. – Tremaine? Czekałem na ciebie. Spojrzała z niepokojem na Iliasa, który stwierdził zgryźliwie: – Nie mam zwyczaju bić także staruszków. – Nie zabrałam cię ze sobą po to... Nieważne. – Zwróciła się do obcego, przechodząc na rieński: – Wydaje mi się, że nie znam pana. Uśmiechnął się. – Moje nazwisko brzmi Galiard i jestem twoim wujem. – Och. – Tremaine popatrzyła na niego z zakłopotaniem. Od dawna zastanawiała się, kto jest jej drugim opiekunem, ale nigdy nie przypuszczała, że pojawi się pewnego dnia i tak po prostu przedstawi. A zwłaszcza dzisiaj. – Czy to prawdziwe nazwisko? – Jasne, że nie. Prawdę mówiąc, nazywam się Reynard. – Odsunął się od samochodu, wsparł na lasce i spojrzał na Iliasa z cieniem wyzwania. – A to jest...? – To mój przyjaciel Ilias. Nie pochodzi... z tych okolic. I nie rozumie po rieńsku. – Odwróciła się do Iliasa i wyjaśniła po syrnajsku: – W porządku, to stary przyjaciel mojego ojca. Ilias uważnie przyjrzał się Reynardowi. Skinieniem głowy wskazał na drugą stronę ulicy. – Obserwuje nas stamtąd dwóch mężczyzn... – Przebiegł wzrokiem po przechodniach i zatrzymał spojrzenie na jakimś człowieku, stojącym koło latarni na rogu. – I jeszcze jeden, po tamtej stronie. Tremaine odwróciła się do Reynarda, który czekał z uprzejmym zainteresowaniem. – Zauważył trzech z twoich goryli. Jest ich więcej? W błękitnych oczach Reynarda odmalowało się rozbawienie. Pogładził schludny wąsik. – Nie, wypatrzył wszystkich. Bardzo dobrze. Jest znacznie lepszy niż ten playboy, z którym chodziłaś. – Uniósł brwi. – A co się z nim stało? – Jest kapitanem wywiadu, a ja wcale z nim nie „chodziłam”. – Tremaine przekrzywiła głowę, przypomniawszy sobie wreszcie, gdzie kiedyś widziała tego mężczyznę. Na zdjęciu w gazecie. Nazywa się Reynard Morane. – Powinieneś o tym wiedzieć, jesteś przecież kapitanem Straży Królowej. – Miała nadzieję że udało się jej zachować normalny wyraz twarzy, ale miała ochotę zatańczyć z radości. Trudno byłoby uwierzyć, że ten człowiek znał Nicholasa, poza gruntem czysto towarzyskim. Mogła sobie ich wyobrazić jako wrogów, ale nie jako sojuszników, a tym bardziej przyjaciół, i żeby Morane znał jakieś sekrety Nicholasa. A przecież będąc jej drugim opiekunem, Morane musiał o wszystkim wiedzieć. – Emerytowanym. – Reynard popatrzył na drugą stronę ulicy, mrużąc oczy. – Nie poznano nas ze sobą, gdyż było ważne, żeby nikt nie podejrzewał, że miałem jakieś związki z twoim ojcem. Teraz to już nie jest istotne. Tremaine pokiwała głową. Po tym, co jej powiedział Averi i co zobaczyła dzisiaj w mieście, nie było to dla niej szokiem. – Ewakuujecie rodzinę królewską? – Pojechali dziś, wczesnym rankiem. Jutro miasto znajdzie się w stanie oblężenia, albo pojutrze, jeśli będziemy mieli szczęście. Budują już barykady na Placu Filozofów. – Przeniósł wzrok na nią i znowu wyglądał jowialnie. – Chciałem się upewnić, że zdołasz opuścić Ile-Rien. – Właśnie po to tutaj przyjechałam. – Przycisnęła teczkę do piersi. Mężczyzna odbierający telefon w Garbardin mógłby mu powiedzieć, że pytała o adres introligatora, ale nie chciała wdawać się w takie szczegóły. Reynard z pewnością wie wszystko o projekcie realizowanym przez Instytut. – Wyjeżdżamy, ale najpierw muszę zabrać kilka osób. Reynard kiwnął głową i zapytał ostro: – Gdzie jest Gerard? – Ach... to jedna z osób, po które muszę pojechać. – A więc wszystko w porządku. – Odsunął się od samochodu, włożył laskę pod pachę i zaczął naciągać rękawiczki. – Pora na mnie. – Jedziesz do Parscji? – Tremaine musiała o to spytać. Nie wyglądał na kogoś, kto zamierza się stąd dokądkolwiek udawać. Wydawało się, że nigdy dotąd przed niczym nie uciekł. – Nie, zostaję tutaj. Organizacja twojego ojca będzie pracowała dla rządu na emigracji, choćby większość jej członków nie miała o tym pojęcia. Na szczęście zejście do podziemia nie jest dla nich niczym nowym. – Spojrzał jej w oczy. – Nigdy nie wykorzystywałem moich kontaktów z nimi; tylko po to, żeby wypełnić moje zobowiązania wobec ciebie. Użycie ich jako narzędzia Korony byłoby zdradą nie do przyjęcia, nawet po śmierci Nicholasa. Ale wiem, że w tej sytuacji chciałby, żebym użył ich przeciwko Gardier najlepiej jak potrafię. – Zawahał się, a potem dodał: – Byłem także przyjacielem twojej matki. Tremaine nie chciała kontynuować tego tematu. – Proszę mi nie mówić, że jestem do niej podobna. Uśmiechnął się smutno. – Nie, obawiam się, że raczej przypominasz Denzila Alsene, z portretu eksponowanego w pałacu królewskim. – Kogo? – Tremaine zmarszczyła brwi. Prychnął z rozbawieniem. – To twój niesławny przodek. Każdy ma kogoś takiego w rodzinie, ale twój ojciec był szczególnie przewrażliwiony na jego punkcie. – Patrzył na nią poważnie przez chwilę, a potem skinął jej i Iliasowi. Oparł laskę na ramieniu i odszedł. @@19 Większość dróg wyjazdowych z miasta była zapchana, ale trasa prowadząca do Chaire i na wybrzeże raczej świeciła pustkami. Większość ludności cywilnej ruszyła w przeciwną stronę, szukając schronienia w Krajach Nizinnych lub Parscji. Na jakiś czas je znajdą, pomyślała Tremaine, mijając korek, czekający na skręcie w ulicę Kwiatową. Gardier z pewnością zajmą te kraje jako następne. Tremaine miała nad czym się zastanawiać, ale droga do Portu Rel upłynęła stosunkowo spokojnie, poza tym, że raz musiała zatrzymać się, żeby Ilias mógł zwymiotować. Kiedy dotarli do miasta, zapadał już zmrok. Zaparkowała samochód Gerarda pod drzewami za hotelem. Wysiadając, zauważyła trzech mężczyzn w mundurach, szybko zmierzających ku nim po brukowanej ścieżce przecinającej zaniedbany trawnik. W pierwszej chwili pomyślała, że Averi jest większym optymistą, niż się wydawało, i że wysłał ich, by oczekiwali jej przyjazdu, żeby, w razie gdyby przywiozła stosowny dokument, móc natychmiast rozpocząć przygotowania. Jednak porzuciła tę myśl, gdy znaleźli się obok samochodu. Wtedy uznała, że jej nie rozpoznali i zamierzają polecić, by opuściła teren hotelu. – Panno Valiarde – powiedział pierwszy z nich – obawiam się, że muszę aresztować pani przyjaciela. Popatrzyła na niego w milczeniu. Nic mnie teraz nie zdoła powstrzymać. Zrobiła krok naprzód. – Co? Zwariowaliście! Kto wydał taki rozkaz? Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego, może dlatego że nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji. – Powiedziano mi, że ten człowiek może się okazać niebezpieczny. Zaniepokojony gniewem Tremaine i gwałtowną rozmową, z której nic nie rozumiał, Ilias rzucił kapralowi agresywne spojrzenie. Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu, żeby nie uczynił czegoś pochopnie. – On i jego przyjaciel wysadzili w powietrze sterowiec Gardier. A nawet dwa. Nastąpiło to, zanim Gardier spalili wioskę, w pobliżu której mieszka, zatopili statek, na którym płynął, i zabili albo wzięli do niewoli większą część jego rodziny i przyjaciół. Co więcej, nie mówi po rieńsku, więc nie bardzo chyba może kogokolwiek podsłuchać. Kapral upierał się tępo. – To nie jest moja decyzja, proszę pani. Przykro mi, ale... – Kto wydał ten rozkaz? Przecież nie pułkownik Averi. – Lepiej, żeby tak nie było. Przecież nic na to nie wskazywało. Kapral pogrzebał w kieszeni i wyjął złożoną kartkę papieru. – Tutaj jest jego podpis... Tremaine wyrwała mu ją. – A więc nie rozmawialiście z nim? – Przyjrzała się dokumentowi. Wyglądał równie autentycznie jak rozkazy, które miała w swojej własnej teczce. Jednak nie znała wystarczająco dobrze podpisu Averiego, by stwierdzić, czy nie jest podrobiony. Stłumiła gniew i zmusiła się, by przemówić spokojnie. – To musi być jakaś pomyłka. Rozmawiałam z Averim i Nilesem tuż przed wyjazdem z miasta na spotkanie z ministrem Servaine. Dlaczego kazano wam aresztować Iliasa? – Wiem tylko to, co jest w tym rozkazie, proszę pani... – To proszę mi pozwolić najpierw porozmawiać z Averim. – Dobrze, ale ja muszę aresztować tego człowieka. Tremaine rozzłościła się. Musi porozmawiać z Averim. Coś tu jest bardzo nie w porządku. A jeśli nie? To co ma wtedy zrobić? Zabić Averiego? Myśl była kusząca, ale jej realizacja wywołałaby zbyt wiele komplikacji. – A nie możecie zaczekać? Aż porozmawiam z Averim? Kapral westchnął. – Proszę pani, chodzi tylko o areszt domowy. Zatrzymamy go w hotelu, w jego własnym pokoju. Nic mu się nie stanie. Cholera. Tremaine odwróciła wzrok. Biorąc pod uwagę, że mogliby uwięzić Iliasa w jakiejś pilnie strzeżonej wartowni, to nie było jeszcze najgorsze. Ale po co go w ogóle zamykać? Averi wie, że pojechałam z nim dzisiaj rano do miasta. Skrupulatnie zarejestrowała ich wyjazd u okropnie zajętego oficera służbowego i nikt nie powiedział na ten temat ani jednego słowa. Coś tu się działo dziwnego i musi sprawdzić co. Odetchnęła głębiej i odgarnęła włosy, próbując sprawiać wrażenie rozkojarzonej i zdenerwowanej, a nie gotowej do zbrodni. Udając, że ulega niechętnie i pod przymusem, powiedziała: – Dobrze, ale muszę mu to wyjaśnić. Nie rozumie ani słowa po rieńsku i nie ma pojęcia, o co wam chodzi. Kapral odetchnął z ulgą. – Bardzo proszę. Tremaine odwróciła się do coraz bardziej zaniepokojonego Iliasa. Zaczerpnęła tchu, zbierając myśli, i powiedziała po syrnajsku: – Coś tu jest nie tak. Chcą cię zabrać do pokoju w... – Słowo oznaczające „hotel” nie istniało. – W tym wielkim domu, tam gdzie się przebierałeś. Zamkną cię w pokoju, ale zaczekaj, aż się ściemni, wyjdź przez okno i ukryj się u mnie; trzecie okno po lewej stronie. Czekaj tam na mnie. Muszę to i owo posprawdzać i dowiedzieć się, co się tutaj dzieje, a potem tam do ciebie przyjdę. – W jaskiniach przekonała się, że Ilias potrafi wspinać się po skałach jak górska kozica, więc nie sądziła, żeby miał jakieś kłopoty z fasadą hotelu, pełną ozdobnych gzymsów i płaskorzeźb. Popatrzył z pogardą na strażników i kiwnął głową. – W porządku. – Dobrze... aha, spróbuj wyglądać na zrezygnowanego, albo coś w tym rodzaju. Ilias wywrócił oczami i założył ręce na piersi. – To chyba wystarczy. – Zwróciła się do kaprala, przechodząc na rieński. – Pójdzie z wami. Zaprowadzili Iliasa przez tylne wejście do hotelu, mijając rozlatujące się wiklinowe mebelki obok zabitej deskami oranżerii. Idąca za nimi Tremaine skręciła, gdy dotarli do głównego holu i skierowała się do sali balowej. Wysoki sufit i żyrandole z kloszami w kształcie lilii dziwnie kontrastowały ze skrzynkami wypełnionymi książkami i sprzętem astronomicznym, poustawianymi na parkiecie. Było tu tylko kilka osób z personelu Instytutu, zajętych sortowaniem dokumentów, które wyjmowały z drewnianych pojemników i wkładały w większości do ognia, płonącego w jednym z wielkich marmurowych kominków. – Nie jestem pewien – powiedział młody człowiek, kiedy go zapytała o Nilesa. Przypominała go sobie jako astronoma, współpracującego z Tiamarkiem. – Powinien gdzieś tutaj być. – Poprawił okulary, marszcząc czoło. – Ostatnio widziałem go dziś późnym popołudniem. Dosyć zaniepokojona, Tremaine poszła do ambulatorium. Parawany ustawiono pod ścianą, a łóżka były puste. Jakiś hałas zwabił ją do podręcznego magazynu. Zajrzała do środka i zobaczyła tam pielęgniarkę pakującą wyposażenie medyczne. – Gdzie są Florian i Ander? – spytała. Kobieta aż podskoczyła, zaskoczona. – Ależ zostali zabrani do szpitala. – Przez kogo? – Nie jestem pewna. Nie było mnie tu. Kapitan Dommen powiedział mi, że zawieziono ich tam ambulansem dziś po południu. – Zastanowiła się. – Nie mam pojęcia po co. Florian czuła się dobrze. Myślałam, że doktor wypuści ją po lunchu, a kapitan Destan obudził się kilka razy i wydawało się, że jego stan poprawił się wyraźnie. – Dziękuję. – Tremaine wyszła na korytarz. Stała tam przez chwilę, wpatrując się w spłowiałą tapetę w kwiaty, w zamyśleniu postukując się palcem w brodę. Tak, coś tu jest bardzo nie w porządku. *** Godzinę później, czując się, jakby miała na plecach namalowaną tarczę strzelniczą, poszła z powrotem do swojego pokoju. Zamek jak zwykle się zaciął i musiała przez chwilę się z nim szarpać. Sądziła, że jest całkiem opanowana, ale teraz musiała pohamować się, żeby nie krzyknąć, kopnąć drzwi i sięgnąć po topór przeciwpożarowy. Uwaga: nie jestem spokojna! W końcu zdołała przekręcić klucz i wślizgnęła się do środka. Zamykając drzwi, położyła rękę na kontakcie w przedpokoju, szepcząc: – Ilias, to ja. Rozbłysło światło, a wtedy on wyłonił się zza węgła. Chociaż Tremaine się tego spodziewała, o mało co nie wyskoczyła ze skóry. – Czego się dowiedziałaś? – zapytał, kiedy koło niego przeszła. Zamknął okno, ale do pokoju wpadło kilka zwiędłych liści, które upadły na kanapkę przy oknie, pośród kawałków szyby, którą stłukł, żeby wejść do środka. – Nie mogę znaleźć Florian, Andera i Nilesa. – Opadła na kozetkę, a on przykucnął przed nią. – Nie widziałam też Averiego. Wszystkim się wydaje, że dowództwo przejął kapitan Dommen. Obserwowałam biuro Averiego i dopiero co widziałam, jak kapitan Dommen wchodzi i wychodzi z tego małego pawiloniku w hotelowym ogrodzie. Nie mam żadnych dowodów, ale nie powinien tam się kręcić, powinien pilnować na nabrzeżu przygotowań do ewakuacji. – W roztargnieniu podrapała się w głowę, próbując zebrać to wszystko w całość. Ilias pokręcił głową. – Ale dlaczego miałby tam chodzić? – Żeby się spotkać z Averim i innymi szpiegami. Agent Gardier, który zabił Tiamarca, z pewnością nie jest jedynym ich tutaj przedstawicielem. – Tremaine była teraz przekonana, że Averi jest uwikłany w tę intrygę. Pułkownik nie protestował przeciwko jej wyjazdowi do Vienne, bo w ten sposób usuwała mu się z drogi. Drań. Ilias obserwował ją, zaniepokojony. – Jeśli Gardier są tutaj i schwytali Florian i Andera, to mogą ich zabić – powiedział. – Wiem. – Tremaine kiwnęła głową, obgryzając nerwowo paznokieć. – Myślę, że musimy się tam dostać i ich uwolnić. – Pogrzebała w kieszeni i wyciągnęła pęk kluczy. – To zamiłowanie do zamykania ludzi w ich własnych pokojach zaniepokoiło mnie, więc zabrałam to z biurka Nilesa. Jeśli nie ma wśród nich klucza do pawilonu, to pewnie uda mi się tam włamać. Założyli drzwi ze strażnikami w hangarze i hotelu, ale nie zrobili tego w zewnętrznych budynkach. – Przejrzała klucze, marszcząc w zamyśleniu brwi. – To jak sądzisz..?. – Podniosła wzrok i przekonała się, że Ilias przygląda się jej z lekkim uśmiechem. – Co? – Nic. – Przestraszyłam cię? Ja boję się jak cholera – wyznała Tremaine. – Nie, ja się nie boję. – Wstał. – Chodźmy. *** Nocne powietrze było wilgotne i zimne, harmonizując z zaniedbanymi krzewami w ogrodzie i zarośniętymi chwastami klombami. Nad żywopłotem było widać stożkowaty dach pawilonu pokryty czerwonym łupkiem, odcinający się od czarnego nieba. Budynek był niewielki, okrągły, jednopiętrowy. Prawdopodobnie używano go w czasach pokoju jako miejsce wyrafinowanych przyjęć ogrodowych. Ścieżka skręciła i Tremaine przekonała się, że przez zasłony w oknach pawilonu wydobywają się smużki światła, odbijające się w ozdobnym stawie, który otaczał go z prawej strony. Ilias zatrzymał się, mówiąc cicho: – Ktoś tam jest. Wpatrzyła się w cienie przy drzwiach i zauważyła, że coś się poruszyło. Wejścia pilnował strażnik. Nie było go, kiedy obserwowała, jak Dommen wchodził tam wcześniej. Tyle że wtedy było widno i ktoś mógłby zwrócić na to uwagę i zastanawiać, dlaczego dozoruje się pusty pawilon. Dotknęła lekko Iliasa: – Musimy się go pozbyć. – Odwróć jego uwagę – odszepnął, wchodząc bezszelestnie w krzaki. W porządku, pomyślała Tremaine. Rzuciła na zachwaszczony klomb zwój liny i latarkę, które wyniosła z hotelowego garażu. Ruszyła przed siebie z rękoma w kieszeniach, usiłując sprawiać wrażenie, że wyszła na spacer dookoła starego, nudnego hotelu. Skręciła na ścieżkę wiodącą do pawilonu, szurając butami na drewnianych deskach małego mostka, przerzuconego nad strumykiem. Teraz widziała wyraźnie postać mężczyzny na tle białej ściany. Nie poruszał się i pewnie nie zdawał sobie sprawy, że ona może go spostrzec. – Piękna noc – zauważyła niedbale. Mężczyzna zamierzał ją zaskoczyć, a tymczasem sam został zbity z tropu. Drgnął. – Proszę? – Piękna noc na wartę – powtórzyła Tremaine. Zobaczyła Iliasa, albo raczej jego cień, czającego się na ganku. Musiał obejść budynek dookoła, przedzierając się przez otaczający go żywopłot, a teraz skradał się pod zaokrągloną ścianą, za plecami strażnika. Miał do pokonania jeszcze jakieś dziesięć stóp. Strażnik spróbował odzyskać inicjatywę, mówiąc: – Obawiam się, że nie wolno tu wchodzić, proszę pani. – Zrobił krok naprzód. Mężczyzna mówił grzecznym tonem, ale Tremaine zauważyła, że położył rękę na kaburze pistoletu. – Czy jest pani sama? – To bardzo osobiste pytanie. – Tremaine przekrzywiła głowę. Coś takiego chciałby wiedzieć ktoś, kto zamierza dać jej po głowie, a potem wrzucić do stawu. Ruszył w jej stronę, a w sekundę później dopadł go Ilias, uciskając mu przedramieniem gardło i uniemożliwiając wydanie głosu. Uskoczywszy przed rozpaczliwym kopnięciem, Tremaine chwyciła kamień i z całej siły uderzyła mężczyznę w rękę, którą zdążył położyć na kaburze pistoletu. Rozluźnił chwyt, a wtedy ona odebrała mu broń. Strażnik walczył coraz słabiej, a Tremaine obserwowała to z konsternacją; zapomniała powiedzieć Iliasowi, żeby nikogo nie zabijał, ale nie chciała go teraz rozpraszać. W końcu położył bezwładne ciało strażnika na ziemi. Pochyliła się nad nim i szturchnęła go pod żebro. W odpowiedzi wydał z siebie cichy jęk, więc wyprostowała się z ulgą. Ilias odciągnął go po żwirowanej ścieżce w krzaki, a Tremaine pośpiesznie odnalazła linę i latarkę. Upewniła się, że pistolet jest naładowany, i wepchnęła go do kieszeni. Zakneblowali strażnika chusteczkami do nosa i związali go, a potem znowu podeszli do pawilonu. Ilias pociągnął ją za rękaw, pokazując, żeby poszła za nim przez zachwaszczony ogród, dookoła stawu i z powrotem na ganek budyneczku. – Na parterze są okna – szepnęła. – Nie powinniśmy tamtędy wchodzić. Pokręcił głową, odpowiadając szeptem: – Słyszałem głosy od frontu. Zauważyła znowu, że nie zaprotestował przeciwko słowu „my”. Może dlatego, że Ander poznał ją jako Tremaine Valiarde, nieco zwariowaną autorkę sztuk teatralnych, należącą do towarzystwa, a Ilias miał do czynienia z nieustraszoną badaczką jaskiń. Pierwsze wrażenie jest zawsze bardzo ważne. – Czy mówili w języku Gardier? – Nie, w waszym. – Zabawne – mruknęła w zadumie Tremaine. A już myślała, że natrafią na gniazdo szpiegów Gardier. Jednak rieńscy szpiedzy na żołdzie Gardier zadowolą ją w zupełności. Z tyłu pawilonu nie było ganku, ale za to znajdowały się tu kraty, po których pięły się bezlistne zimą pnącza, sięgające po drewnianej ścianie na piętro. Tam zaś było widać trzy okna, a w jednym z nich paliło się przyćmione światło. – Tędy będzie najlepiej – szepnął. – Ale usłyszą, kiedy wybiję szybę. – Nie tłucz szyby, tylko otwórz okno – powiedziała nieco opryskliwie. – Są takie jak w hotelu? Tremaine popatrzyła do góry. – Chyba tak, a bo co? – Z trudem potrafiłbym zgadnąć, jak się je otwiera od środka. – No dobrze, już dobrze. – Zdała sobie sprawę, że nie widziała sypriańskiego domu z szybami w oknach, ani też z oknami opuszczanymi do dołu. – Masz, weź to. – Wyjęła z kieszeni metalowy pilnik i wyjaśniła pokrótce, jak wyłamać zasuwkę okna od zewnątrz. Ilias zdjął płaszcz i wspiął się po kracie. Patrzyła, jak na chwilę zatrzymuje się za oświetlonym oknem, a potem przesuwa po gzymsie do ciemnego otworu, który musiał należeć do sąsiedniego pokoju. Po krótkiej szamotaninie wyłamał zasuwkę i podniósł okno. Wsunął się do środka i starannie je za sobą zamknął. Tremaine czekała z ciasno zaplecionymi na piersi rękami, czując, jak wilgotny chłód przenika ją do szpiku kości. Panowała cisza, poza tym, że od czasu do czasu było słychać samochody przejeżdżające drogą prowadzącą za ogrodem albo daleki szum oceanu. Gdzieś dalej światła reflektorów obrony przeciwlotniczej tańczyły po chmurach. Potem usłyszała nad głową ciche syknięcie. Zmrużyła oczy i zobaczyła Iliasa, wychylającego się z oświetlonego okna i dającego jej znaki, żeby weszła na górę. Tędy? – zastanowiła się Tremaine, unosząc brwi. Co za optymista. Problem z ludźmi, którzy mają do nas zaufanie, polega na tym, że oczekują, iż damy sobie ze wszystkim radę. Zrzuciła buty, chwyciła kratę i zaczęła wspinaczkę. To niesprawiedliwe: Ilias ważył od niej znacznie więcej, ale to draństwo zatrzeszczało głośno właśnie wtedy, gdy ona po nim wchodziła. Drżąc ze strachu, dotarła do okna, a wtedy on chwycił ją za ramię i wciągnął do środka. Tremaine przelazła przez parapet, mamrocząc: – Nigdy w życiu nie włożę tweedowej spódnicy. – Potknęła się na szorstkiej, drewnianej podłodze. Słabo oświetlony pokój był zastawiony pudłami i meblami zakrytymi białymi pokrowcami. Wyprostowała się i skrzywiła. Po długiej podróży samochodem jej obolałe od jazdy konnej mięśnie zesztywniały na kamień i nie nadawały się do dalszych ćwiczeń gimnastycznych. – Czy mam go rozwiązać? – zapytał Ilias, przyglądając się jej cierpliwie. – Co? – Tremaine podniosła wzrok i teraz zauważyła, że nie są sami. Na podłodze, tuż za stertą starych skrzynek, leżał jakiś nieprzytomny człowiek w mundurze oficera marynarki. Obeszła skrzynki i przekonała się, że na drewnianej ławce siedzi ktoś związany i zakneblowany i patrzy na nią z wściekłością. – To pułkownik Averi – szepnęła. – Cholera. – A przecież była pewna, że to on jest zdrajcą. Ilias zaczął go uwalniać, a Tremaine mu pomagała, po drodze dostrzegłszy krzesło, na którym musiał siedzieć strażnik, lampę na baterię na małym stoliku obok i złożoną gazetę. Kiedy Ilias uwolnił ręce Averiemu, pułkownik wyszarpnął knebel z ust, splunął i zapytał cicho: – Kto jeszcze z wami jest? – Nikt, tylko my. Gdzie są Florian i Ander? – zapytała Tremaine, podnosząc gazetę. Było to wydanie z Chaire z wczorajszą datą, a treść stanowiły głównie wiadomości o ewakuacji. – Na dole? Zrywając sznury z kostek, Averi podniósł wzrok, a na jego wychudłej twarzy błysnęło zdumienie. – Nie ma nikogo więcej? Tremaine popatrzyła na Iliasa, który stał z rękoma na biodrach i czekał na tłumaczenie. – Spodziewał się lepszych ratowników – powiedziała. Ilias wywrócił oczami. – Będzie pan musiał zadowolić się nami – poinformowała Averiego. – Gdzie jest reszta? – Na dole, w pokoju od frontu. Mają Andera, Nilesa i Florian. Postawili przed drzwiami człowieka... – Już go tam nie ma. – A czterech pilnuje w środku. – To wszystko sprawka Dommena, prawda? – stwierdziła Tremaine. – To on jest przywódcą grupy szpiegów Gardier. – Jeśli mają Nilesa, to dostali także kulę. Cholera. – Nie. Kapral Mirsone jest przywódcą. Z tego co widziałem, Dommen słucha jego rozkazów. Są z nimi jeszcze jacyś dwaj cywile, których nie rozpoznałem. – Averi pochylił się nad nieprzytomnym strażnikiem, wyjął mu broń z kabury i wstał. – Idźcie po pomoc. – Już ją przyprowadziłam. Jedyni ludzie, którym ufam, są na dole. – Na wypadek jakichkolwiek wątpliwości Tremaine dodała: – Mam na myśli Nilesa, Florian i Andera. – Tremaine, do diabła, nie możesz... – zaczął Averi. – To samo co u nas – przerwał im ze zniecierpliwieniem Ilias. – Wszyscy się kłócą. Czy on powiedział ilu ich jest na dole? – Czterech – odparła Tremaine. – Co on powiedział? – zapytał Averi, ale wtedy zaskrzypiały deski podłogi po drugiej stronie drzwi. Ilias zareagował błyskawicznie: przeskoczył bezszelestnie nad leżącym strażnikiem i rozpłaszczył się na ścianie za drzwiami. Averi z bronią gotową do strzału stanął za jedną z półek. Tremaine, zakląwszy pod nosem, przykucnęła za jakąś skrzynką na chwilę przed tym jak otworzyły się drzwi. Nie miała dobrego widoku, ale zobaczyła, że do pomieszczenia wchodzi mężczyzna w cywilnym ubraniu. Cofnął się szybko, wyciągając pistolet z kieszeni płaszcza i zawołał: – Ktoś tutaj jest! W odpowiedzi na jego wołanie rozległy się pośpieszne kroki, a Ilias pchnął drzwi ramieniem i je zatrzasnął. Mężczyźni zaczęli w nie łomotać, a Averi szybko ruszył na pomoc. Zrozumiawszy poniewczasie, że Averi miał rację co do wzywania pomocy, Tremaine zerwała się na nogi i podbiegła do otwartego okna. Wyjęła pistolet, zabrany strażnikowi na zewnątrz, wychyliła się i zaczęła strzelać w powietrze. Trzy strzały w nocnej ciszy powstrzymały wszystkich; umilkło także walenie do drzwi. Potem rozległ się tupot kroków uciekających na dół mężczyzn. Ilias szarpnięciem otworzył drzwi i razem z Averim pobiegli za nimi. Tremaine schowała pistolet do kieszeni i ruszyła ich śladem. Na zewnątrz znajdował się zakurzony, źle oświetlony hol, kończący się wąskimi schodami. Pośpieszyła nimi na dół za Iliasem i Averim. Schody kończyły się przedsionkiem i gdy Tremaine się tam znalazła, drzwi wejściowe otworzyły się z trzaskiem i pół tuzina umundurowanych żołnierzy wpadło do środka. Dwaj uciekający cywile zamarli przerażeni, a Ilias zatrzymał się, nie wiedząc, czy są to sojusznicy, czy wrogowie. Sama tego niepewna, Tremaine odruchowo skryła się za balustradą. Jeśli strażnicy pilnujący hotelu byli także zdrajcami, to już po nich. Jednak pierwszy z mężczyzn spostrzegł Averiego i zatrzymał się, zmieszany, mówiąc: – Pułkowniku, co... – Aresztujcie tych ludzi, to zdrajcy! – powiedział Averi, popychając pierwszego z cywilów w stronę strażników. Zaledwie kilka stóp od Tremaine drzwi koło schodów otworzyły się. Stał w nich kapitan Dommen, blady i zdesperowany. Zdążyła krzyknąć i wskazać go ręką. Dommen cofnął się i chciał zatrzasnąć drzwi, ale Ilias skoczył i je zablokował. Averi wykrzyknął jakiś rozkaz i żołnierze rzucili się mu na pomoc. Tremaine przywarła do balustrady, starając się nikomu nie wejść w drogę. Ilias utrzymał uchylone drzwi, a potem dwóch żołnierzy pomogło mu i otworzyli je na oścież. Przez drzwi frontowe wbiegło więcej ludzi. Tremaine rozpoznała Giarena i kilku innych członków personelu Nilesa, którzy przedtem pracowali w sali balowej. Wyprostowała się i wpadła do pokoju przed nimi. Znalazła się tam na czas, by zobaczyć wielką salę o wielkich oknach, zakrytych grubymi zasłonami zaciemniającymi. W głębi stały dwa łóżka polowe, a na nich spoczywały dwie nieruchome postacie – Ander i Niles. Florian siedziała na krześle obok nich, a ręce miała związane z przodu. Ciągle była ubrana w skromny szpitalny szlafrok i koszulę. Dommen cofnął się od drzwi, a drugi mężczyzna w mundurze kaprala uniósł pistolet. Averi strzelił pierwszy i mężczyzna zatoczył się, a potem upadł. Wtedy Dommen ściągnął Florian z krzesła i przystawił jej pistolet do głowy. Tremaine usłyszała, jak dziewczyna mówi ze znużeniem: – Znowu? Wszyscy zamarli w bezruchu; strażnicy z wycelowanymi strzelbami, a personel Instytutu za ich plecami. – Puść ją – warknął Averi. – Czy wolisz, żebym wezwał czarnoksiężnika? – Cofnąć się! – krzyknął Dommen rozglądając się z dzikim wzrokiem. Tremaine także spojrzała rozpaczliwie dookoła. Zobaczyła kulę leżącą na stole obok małego radia i kilku notatników. Może obejdzie się bez czarnoksiężnika, pomyślała, przyglądając się kuli. Urządzenie drżało, wirując jak szalone. Aż się jej spociły dłonie, kiedy rozważała w myślach różne możliwości, ale w żaden sposób nie mogła dosięgnąć kuli. Spanikowany do obłędu Dommen może zabić Florian, jeśli któreś z nich chociażby drgnie. Ilias przeniósł wzrok z Averiego na Dommena, ale wiedział, że nie wolno mu się poruszyć. Pułkownik wpatrywał się w Dommena, poruszając nerwowo żuchwą, ale zdołał się opanować. Odłożył pistolet na krzesło, uniósł ręce i stwierdził ostrożnie: – Chyba sobie zdajesz sprawę, że przegrałeś. Puść tę dziewczynę. – Powiedz im, żeby się cofnęli od drzwi – odparł Dommen zdławionym głosem. Tremaine wpatrywała się w kulę, nakazując jej posłuszeństwo. Dlaczego cię muszę dotykać? – pomyślała. Na odległość pomogłaś Gerardowi zabić lewiatana. Wiem, że mnie słyszysz. Spraw, żeby pistolet zrobił się gorący, żeby go musiał wypuścić... – Powiedz im... – Słowa zgasły w przepełnionym bólem jęku, a Dommen rzucił broń. Florian wyrwała mu się i opadła z powrotem na krzesło. Dommen zatoczył się, ściskając poparzoną rękę. Wszyscy rzucili się naprzód, ale Ilias był pierwszy. Złapał Dommena za kurtkę i pchnął go na ziemię. Strażnicy otoczyli go kręgiem. Tremaine przepchnęła się do Florian i uklękła, żeby rozwiązać jej ręce. – Czemu tak zwlekaliście? – zapytała ze znużeniem dziewczyna. – To wszystko przez korki w Vienne – powiedziała Tremaine, walcząc z węzłami. – Są okropne. Averi rozejrzał się dookoła, marszcząc brwi. – Kto to zrobił? – Jego wzrok padł na sekretarza Nilesa. – Giaren, nie wiedziałem, że jesteś czarnoksiężnikiem. Zaniepokojony Giaren pochylał się nad Nilesem po drugiej stronie pokoju. – Nie jestem. To nie ja. – To kula – stwierdziła Tremaine, martwiąc się o stan Florian. Dziewczyna była blada i miała pod oczami ciemne sińce. – Jak się czujesz? – zapytała z troską. – Nie wyglądasz najlepiej. – Czy to Gardier? – zapytał ktoś. – On nie. – Averi zimno popatrzył na Dommena. – Znam jego rodzinę. – Nic mi nie jest – odparła Florian bez przekonania. Ukryła twarz w dłoniach. – Dali nam jakiś narkotyk. Chyba zaraz zwymiotuję. Tremaine pomogła jej wstać, a jedna z pracownic Instytutu pośpiesznie zaprowadziła je do niewielkiej łazienki po drugiej stronie holu. Florian pochyliła się nad zlewem i ochlapała sobie twarz wodą, a Tremaine zostawiła ją pod opieką drugiej kobiety. Wróciła do wielkiej sali, gdzie ktoś zarzucił płaszcz na nieruchomą postać kaprala Mirsone. Pojawiło się więcej żołnierzy i dwaj szpiedzy w cywilu zostali zakuci w kajdanki i ustawieni pod ścianą. Averi i kilku innych otoczyli Dommena, który siedział na podłodze, wpatrując się w swoją dłoń – nie było na niej żadnych znaków; wszelkie ślady poparzenia zniknęły. Tremaine podeszła do stołu i sięgnęła po kulę, która zabrzęczała radośnie. Nie użyła zaklęcia, które znała z lektury, powodującego, że metalowe przedmioty rozżarzają się do czerwoności, ale zrobiła coś zupełnie innego: sprawiła, że Dommen odniósł wrażenie, iż oparzył dobie dłoń, ale wcale nie zrobiła mu krzywdy. Szkoda, że Niles nie mógł tego widzieć. A właśnie... Rozejrzała się, zobaczyła, że Ilias stoi w pobliżu, i wcisnęła mu kulę w ręce, zanim się mógł cofnąć. – Masz, potrzymaj przez chwilę. Byłby mniej przerażony, gdyby wręczyła mu żywego węża. Przełknął ślinę i posłał jej pełne rozpaczy spojrzenie. – Ee... – Po prostu tutaj z nią stój. – Poklepała go po ramieniu. – Nie bój się, ona ciebie lubi. Podeszła do łóżek, na których leżeli Niles i Ander. Giaren siedział przy Nilesie, próbując przywrócić czarnoksiężnika do przytomności za pomocą soli trzeźwiących. Pierwszy raz w życiu zobaczyła Nilesa rozczochranego; jego jasne włosy były zmierzwione i nie miał na sobie marynarki. Wyglądał znacznie młodziej. Ander wyglądał jak Ander w szlafroku i zielonej, szpitalnej piżamie. Drgnął i poruszył się, więc usiadła na skraju jego łóżka. Usłyszała, jak Averi pyta Dommena: – Dlaczego? Mężczyzna uniósł głowę i spojrzał spode łba. Jego nieskazitelny mundur był pognieciony i naderwany. – W zeszłym roku zostałem schwytany na froncie aderasyjskim. Wiedziałem, że to beznadziejne. Przekonali mnie... – Powiedziałeś im o projekcie – przerwał mu Averi. Chyba zdał sobie sprawę, że nie chce słuchać wyjaśnień Dommena. – Podałeś im parametry strefy docelowej dla Statku Pilotowego. Ułatwiłeś zabójcy Gardier zamordowanie Tiamarca. – Tak. – Czy wiedzą, że kapitan Destan i inni wrócili? – Nie zdołaliśmy przesłać wiadomości. – Popatrzył na małe radio. – Nasze urządzenie komunikacyjne miało w środku kryształy Gardier, więc mogliśmy używać go, nie ryzykując wykrycia. Ten... przedmiot zniszczył je, zaraz jak go tu przynieśliśmy. Dobra kula, pomyślała Tremaine. Któraś z pracownic Instytutu przybiegła z mokrymi ręcznikami i nowym zapasem soli trzeźwiących. Tremaine sięgnęła po jeden z ręczników i uderzyła nim Andera. Prychnął, odepchnął go, ale otworzył oczy. – Jak się czujesz? – spytała, przyglądając mu się badawczo. Usiłował dać znak, że w porządku, ale chwycił się z jękiem za głowę. – Skąd pani wiedziała, że Dommen jest zdrajcą? Averi pojawił się obok niej. Żołnierze właśnie wyprowadzali Dommena i pozostałych. – Wyglądał podejrzanie. – Wzruszyła ramionami. – Myślałam, że pan też jest szpiegiem. Averi popatrzył na nią, a Ander uniósł z trudem głowę i powiedział: – Zabawne, ale ja myślałem, że to ty zdradziłaś. Zmierzyła go długim spojrzeniem. Prawie bredził. Prawdę mówiąc, bredził naprawdę. – Proponowałam im, ale mnie nie chcieli. Nie mając nastroju do żartów, Ander chrząknął. – Wspaniale. Lepiej mi pomóżcie wstać. *** – Jesteś tam, Tremaine?! – usłyszała wołanie Florian. Pochyliła się ku drzwiom i krzyknęła: – Jestem w pokoju Gerarda. – Musiała tu przyjść, żeby wziąć jego rzeczy, i właśnie pakowała mu przybory do golenia, próbując je wcisnąć pomiędzy książki, które wepchnęła do torby. Może to trochę przesadny optymizm zabierać to wszystko, ale jeszcze mniej sensu miało niepakowanie niczego. Jego pokój był taki sam jak jej... wypłowiałe wzory na niegdyś eleganckiej pościeli i dywanie, zasłony zaciemniające zamiast cienkiego jedwabiu, podniszczone tapety. Ale on przynajmniej zdobył sobie małą lampkę, która działała, chociaż zgodnie ze stylem panującym w całym hotelu szklany klosz miał kształt tulipana. Tremaine i wszyscy inni byli zajęci ostatnimi przygotowaniami przed wyjazdem; musieli zabrać wszystko, co może się im przydać, i ruszać na statek. Ander, chociaż wciąż jeszcze trochę niepewnie stojący na nogach, miał przeprowadzić przez wrota niewielką grupkę ochotników, z Tremaine, Florian i Iliasem. Ten ostatni objaśniał mu teraz rozkład jaskiń. Ich zadanie było prawie takie samo, jak poprzednio: zniszczyć bazę albo przynajmniej uniemożliwić jej funkcjonowanie na tyle długo, żeby „Rawenna” mogła przedostać się przez wrota. Teraz miało to nastąpić bez oddziałów wojska, a jej celem było przewiezienie uciekinierów przez blokadę Gardier. Tremaine i Ilias zamierzali uratować Gerarda i pozostałych, ale dziewczyna nie zwierzyła się z tego Averiemu. Pułkownik miał inne problemy, przede wszystkim to, że Dommen i Mirsone musieli poinformować Gardier o „Rawennie”; bez wątpienia stałaby się już ich celem, gdyby nie to, że Ilias i Giliead zniszczyli jeden z ich statków powietrznych i częściowo zdezorganizowali pracę bazy. Teraz jednak szpiedzy mogą zastosować sabotaż, dlatego też wysłano grupę ochotników z Instytutu i marynarki wojennej, żeby poszukali na statku możliwych uszkodzeń. Tremaine szalenie zależało na tym, żeby Averi pośpieszył się, zanim ktoś z Dowództwa w Vienne nie skontaktuje się z nimi i nie okaże się, że nie ma zezwolenia na wycieczkę „Rawenny” przez wrota. Podczas zebrania Averi został wezwany do sali łączności. Wstrzymała oddech, gdy wrócił, ale powiedział, że w związku z ewakuacją Dowództwo przerwało wszelkie połączenia, i wtedy o mało co, a powiedziałaby na głos: „Bogu dzięki!”. Podniosła wzrok znad stolika nocnego Gerarda, który przeszukiwała, by znaleźć jego zapasowe okulary, gdy w pokoju pojawiła się Florian. Dziewczyna zatrzymała się w wejściu do niedużego przedpokoju. Miała ściągniętą i bladą twarz, wymęczoną topieniem się i spotkaniem z Dommenem i Mirsone. – Jak się czujesz? – spytała z lekkim niepokojem Tremaine. – Gdzie byłaś? – Poszłam do sali łączności i posłałam telegram do rodziny. – Florian odgarnęła włosy z czoła. Przebrała się w pumpy koloru khaki i sweter. – Niles powiedział mi, że zaproponował, iż wyśle nas razem z Iliasem – stwierdziła beznamiętnie. Tremaine kiwnęła głową. Wreszcie znalazła te okulary. – Owszem. – Co innego wracać tam, żeby walczyć z Gardier, ale wracać, żeby się ukryć... – Florian zawahała się, patrząc na nią z napięciem. – Jesteś gotowa to zrobić? Opuścić Ile-Rien? Tremaine nie wiedział, co jej odpowiedzieć. – Jeszcze do tego nie doszło. – Ale gdyby tak, to co? – nalegała. Tremaine podeszła do sfatygowanej skórzanej torby Gerarda i wepchnęła do niej zapasowe sztuki odzieży. Nie chciała o tym rozmawiać; nie w tej chwili. – Muszę teraz zająć się czymś innym. – Nieprawda. – Florian z irytacją pokręciła głową. – Zależało ci na tyle, żeby wydostać nas z celi w bazie Gardier, odnaleźć Iliasa, uciec z jaskiń, uratować nas przed Dommenem... – To co innego – przerwała jej Tremaine. Większość z tego zawdzięczała szczęściu albo Iliasowi. – Jak to możliwe? – upierała się zniecierpliwiona Florian. – Jakbyś była dwiema różnymi osobami. Jedna z nich to beztroska artystka, którą bardzo lubię. Druga jest brutalna, bezlitosna i bawią ją przerażające rzeczy, a ja nie jestem pewna, czy mi się to bardzo podoba, ale kiedy mamy właśnie zginąć, to ona ratuje nas z opałów. – Zacisnęła usta, a potem spytała z powagą: – Którą z nich teraz jesteś? Naprawdę chciałabym to wiedzieć. Tremaine zostawiła w spokoju uparty zamek torby i westchnęła z irytacją, przecierając oczy. Nie sprawiało jej przyjemności słuchanie o sobie rzeczy, które starała się omijać przez dłuższy czas. Nie mogła też powiedzieć Florian, jaka naprawdę jest, bo w tej kwestii sama nie miała wyrobionego zdania. Chciała być artystką; teraz widziała to wyraźnie. Pozwalało jej to zapomnieć o przeszłości, stać się inną osobą. Ale teraz potrzebowała tej drugiej, tej którą wychował i wyuczył ojciec, ale Tremaine też nie była pewna, czy jej się ta postać podoba. – Jeśli chcesz, żebym broniła bram pałacu, owinięta zakrwawioną flagą, to lepiej o tym zapomnij. Jeśli oczekujesz, że będę walczyła z Gardier, to masz to jak w banku. – Ten Gardier Gerwas uważał, że jestem żałosna. Nieważne, że ja sama chciałam, aby tak pomyślał, wszystko jedno, że dotyczyło mnie to znacznie wcześniej. Zniszczę ich cały świat. To był jedyny powód, jaki potrafiła w tej chwili wymyślić, a Florian wcale nie tego od niej chciała. Leżąca na łóżku kula zaczęła cykać, a kółka zakręciły się żywiej, przywracając Tremaine do rzeczywistości. Cholera. – Kulę coś zirytowało. Czy możesz ją zanieść Nilesowi? – Przepraszam. – Czerwieniąc się, Florian podeszła do łóżka i sięgnęła po urządzenie. Tremaine patrzyła, jak dziewczyna odchodzi, a potem wróciła do zmagań z zamkiem torby Gerarda. Zostałaś wychowana przez zimnego przestępcę oraz uzależnionego od opium czarnoksiężnika, powiedziała sobie. Może nie powinnam była z niczego zwierzać się Florian. Nie pasuję do tych wszystkich ludzi. Myślała inaczej niż oni, a jeśli udawało się jej odpowiednio zachowywać, to tylko dlatego, że była lepszą aktorką, niż sądził Niles. Potarła ze znużeniem czoło. Odniosła wrażenie, jakby znowu była w jaskiniach, przechodziła nad przepaścią po wąskiej, kamiennej kładce i celowo spojrzała w dół. @@20 Była już późna noc, gdy Tremaine i Ilias udali się na „Rawennę”. Na nabrzeżu zredukowana załoga cicho i pośpiesznie przygotowywała statek do wyjścia z portu. Ciężarówki i samochody stały przy drodze powyżej puste, gdyż ich pasażerowie powsiadali już na statek. Na nabrzeżu zostało tylko kilku spóźnialskich. Tremaine przebrała się w swoje sypriańskie ubranie, dodając do tego solidne półbuty i sweter, chroniący przed zimnem w czasie przejścia na nabrzeże. Tłumaczyła sobie, że wygodniej będzie pływać w tym stroju, chociaż, prawdę mówiąc, po prostu chciała go włożyć. Torbę miała lekką, tym bardziej że nie zabrała żadnej ze swych tweedowych spódnic. Zawiesiła je na szklanych kloszach kinkietów, żeby Gardier mieli się czemu dziwić kiedy zajmą hotel. Popatrzyła na Iliasa. Szedł za nią dosyć opornie. Niósł torbę Gerarda zarzuconą na ramię i przyglądał się statkowi z mieszaniną grozy i rezygnacji. – Dlaczego ci się nie podoba? – spytała go zirytowana. „Rawenna” była pierwszą rzeczą, jaką zdarzyło się jej ukraść, i była z tego bardzo dumna. – Nie ma oczu – powiedział, nie patrząc na wysoki dziób nad ich głowami. – Bez nich jest jak... olbrzym bez twarzy. – Och. – Idąc dalej nabrzeżem, Tremaine zastanawiała się nad tym przez chwilę, ale zaraz doszła do wniosku, że trudno się spierać z podobnymi poglądami. Ustawiono metalowe rusztowanie ze schodami, pozwalające dostać się na statek; Rel nie było portem przeznaczonym dla jednostek pływających takich rozmiarów i nie dysponowało trapem, który nadawałby się dla „Rawenny”. Tremaine bardziej niepokoiła się koniecznością tej wspinaczki niż podróżą przez magiczne wrota. Nie pomyślała, żeby zabrać ze sobą latarkę, i odczuła ulgę, że poręcz była w kilku punktach oświetlona wiszącymi lampkami. Florian czekała na nich u dołu schodów, kręcąc się niecierpliwie, podczas gdy strażnicy odhaczali ich na liście. Miała ze sobą sfatygowaną walizkę. Nie chcąc nawiązywać do ich ostatniej rozmowy, Tremaine zapytała szybko: – Dostałaś odpowiedź na telegram? Dziewczyna pokręciła głową i odwróciła wzrok. – W pokoju znalazłam wiadomość. Moja rodzina wyruszyła wczoraj do Parscji. – Wzruszyła ramionami i podniosła walizkę. – Nie mogłam nawet zawiadomić mamy gdzie jestem. Chociaż biorąc pod uwagę to, co mamy zrobić, może i lepiej. – Och. Przykro mi – powiedziała Tremaine, czując, że jej reakcja jest jakby nieadekwatna. – Jestem pewna, że nic im się nie stanie – odparła Florian automatycznie. Wyraźnie było widać, że się zamartwia. – Nim zamknięto salę łączności, wysłałam telegram na adres mojej ciotki w Belaise, w którym napisałam, że u mnie wszystko dobrze i mam jak opuścić kraj. Jestem pewna, że zatrzymają się u niej po drodze. – Wszystko będzie dobrze – stwierdziła Tremaine, poklepując dziewczynę po ramieniu. Nie nadawała się na pocieszycielkę. Pewnie dlatego, pomyślała, że płocha artystka jest zbyt beztroska, a moja brutalna część wie aż za dobrze, jak to się może skończyć. Ilias, który doskonale potrafił poprawiać ludziom nastrój, po prostu podszedł do Florian i mocno ją uściskał. Dotknął jej pierwszy raz od czasu, kiedy się przekonał, że dziewczyna potrafi posługiwać się magią. Przechodzi mu albo się przyzwyczaja, stwierdziła w duchu Tremaine, chociaż może nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Niedługo będzie mógł nawet patrzeć na Nilesa, nie szczerząc kłów. – Trochę mnie niepokoi, że będę znowu musiała użyć kuli – przyznała Florian, kiedy wspinali się drewnianymi schodami do wejścia na statek. Zimny wiatr zatargał ich ubraniami i szarpnął za włosy. Tremaine kurczowo przytrzymała się poręczy. Florian dodała niechętnie: – Obawiam się tego, co nastąpiło poprzednio. Znam zaklęcie, ale nie jestem pewna, czy dam sobie radę z kulą. Ma tyle mocy. – Udało ci się nas tutaj sprowadzić – zauważyła Tremaine. – I to do samego hangaru, więc chyba potrafisz to lepiej, niż ci się wydaje. – Sprowadziłam nas do hangaru? – Florian popatrzyła ze zdziwieniem w dół, a ostre elektryczne światło wydobyło z mroku jej twarz. – Tak. Nie pamiętasz, bo tonęłaś. – Ale przecież znajdowaliśmy się na samym skraju strefy docelowej – zaprotestowała Florian. – Hangar jest w środku. Żeby zmienić miejsce, którym się przedostajemy, powinnam była zmienić punkty łączące w zaklęciu wstecznym. Weszli na szczyt rusztowania, gdzie drewniany pomost ciągnął się aż do czarnego otworu drzwi. W środku panowały ciemności, rozpraszane tylko nielicznymi małymi lampkami awaryjnymi, oświetlającymi mroczny korytarz prowadzący do sali recepcyjnej. – Więc musiałaś to zrobić – powiedziała Tremaine, odsuwając włosy z oczu. Uznano, że statek jest wolny od bomb i zaklęć podrzuconych przez szpiegów Gardier; zważywszy na to, że trzeba by przeszukać wielką powierzchnię, uznała, iż jest to raczej wyraz optymizmu niż pewności. Spojrzała na Iliasa, który dotarł do szczytu schodów tuż za nią. Wciąż wyglądał, jakby szedł na własną egzekucję, ale podczas gdy wciąż jeszcze zastanawiała się nad sposobem, w jaki ma pocieszyć Florian, ta stwierdziła z powagą. – Tremaine, ja nie potrafię dokonać takich obliczeń eterycznych w pamięci. Może udałoby mi się to na papierze, ale nie, ot tak, zwłaszcza kiedy o mało co nie wpadłam w panikę, bo atakował nas ten... no, wszystko jedno. Potrzebuję map, źródeł i... więcej pewności siebie. – No to w takim razie... – zaczęła Tremaine, ale nie miała pojęcia, jak ma dokończyć to zdanie. Wzruszyła ramionami i skinęła głową, pokazując, żeby Florian wchodziła do środka. – Potem się nad tym zastanowimy. Florian wyjęła latarkę ze skórzanej torby, w której niosła także kulę, i zapaliła ją, oświetlając im drogę przez krótki, ciemny korytarz prowadzący w poprzek kadłuba statku. Tremaine pośpieszyła za nią; odczuła ulgę, że nie musi się już więcej wspinać po chwiejnych schodach w asyście hulającego wiatru. Korytarz kończył się w wielkiej sali, cichej i oświetlanej przez małe, okrągłe lampki, umieszczone wysoko pod sufitem. Idąca przed nimi grupa ludzi znajdowała się już w połowie drogi. Świecili latarkami, usiłując zdecydować, w który korytarz mają skręcić. Tremaine wiedziała, że z tej sali przechodziło się do kabin klasy pierwszej, ale trudno jej było upewnić się co do tego, gdy przechodzili przez środek wykładanej kafelkami posadzki. Panowała tu atmosfera melancholii podobna do tej, jaką można napotkać późną nocą w wielkich hotelach. Florian oświetlała latarką oznaczenia wejść do kolejnych korytarzy, aż znalazła właściwy. Kiedy ruszyli wykładanym boazerią przejściem, Tremaine poczuła, że statek pomału ożywa, chociaż pokoje, które mijali, wciąż były pogrążone w ciemnościach. Ci członkowie załogi, którzy nie pomagali na nabrzeżu, znajdowali się prawdopodobnie pod pokładem, przy kotłach, w maszynowni albo siłowni. Gdzieś w trzewiach statku puszczono parę i uruchamiano dodatkowe turbiny, by sprostały zwiększonemu zapotrzebowaniu na prąd, kiedy już wyruszą. Tremaine zdała sobie sprawę, że Ilias nie odzywa się od pewnego czasu, i obejrzała się przez ramię. Szedł za nimi z rękoma wbitymi w kieszenie płaszcza, a ustawienie jego barków wskazywało na to, że jest bardzo spięty. Przypomniała sobie, co mówił o surowości kwater Gardier, jakie mu się wydały sterylne i obce, i pomyślała, że takie samo wrażenie musi robić na nim ten statek. – Hej, popatrz na to. – Tremaine zatrzymała się w drzwiach i wymacała kontakt. Ilias stanął obok niej, zaciekawiony, ale czujny. Górne światła zabrzęczały, cyknęły i zapaliły się, ukazując czytelnię klasy pierwszej, jak wskazywała na to dyskretna tabliczka na drzwiach. Większość mebli zabrano, ale ściany pokrywała boazeria, wypolerowana tak, że jej powierzchnia stała się gładka jak jedwab. Kryształowe klosze złagodziły ostre światło, które tańczyło czerwienią i złotem na dywanie oraz marmurowym gzymsie kominka zwieńczonym płaskorzeźbą samy w skoku. Ilias oparł się o futrynę i gwizdnął cicho. Potem spojrzał na Tremaine: – Czy wszystko tu jest takie? – Wszystkie dekoracje miały zostać zabrane, kiedy przerabiano go na statek transportowy dla wojska, ale nie wystarczyło czasu. Potem większość marynarzy zginęła, a poza tym nie było dokąd posyłać oddziałów. Kiwnął głową i cofnął się od drzwi. – Teraz rozumiem, dlaczego chciałaś go ukraść. – Nie ukradłam go. – Zgasiła światło, przypuszczając, że pewnie powinno się oszczędzać elektryczność. – Co? – Florian zawróciła, a światło jej latarki wędrowało to tu, to tam po dywanie. – Co ukradła Tremaine? – zapytała. – Nic – odpowiedziała Tremaine szybko po rieńsku. – On przesadza. – Dokument, który przywiozła z miasta, zezwalający nam na wykorzystanie statku, wcale nie pochodził od prawodawcy; wynajęła pewnego starego człowieka, żeby go dla niej napisał – wyjaśnił Ilias Florian niedbale. – O mój Boże. – Dziewczyna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, zrobiła krok naprzód i zaświeciła Tremaine latarką w twarz. – Czy to prawda? Co ty sobie myślisz? – Hej! – Krzywiąc się, Tremaine odsunęła latarkę. Odwróciła się do Iliasa i spytała ze zniecierpliwieniem: – Prosiłam cię, żebyś komuś mówił? – Nie – odparł i dodał: – Liczyłaś na to, że nie będę umiał nic powiedzieć w twoim języku. Florian wykonała bezradny gest. – Tremaine! – No co, doniesiesz na mnie? – Zirytowana, wzruszyła ramionami i ruszyła dalej korytarzem. – Może za karę zmuszą mnie, żebym przedostała się do obcego świata i walczyła z uzbrojonymi czarnoksiężnikami, którzy... Zaraz, zaraz, przecież to właśnie robimy. – Tremaine. – Kręcąc głową, ale wyraźnie nie znajdując dalszych słów dezaprobaty, Florian ruszyła za nią. Idąc dalej w głąb statku, przekonali się, że pali się tu więcej świateł, usłyszeli głosy, a potem zobaczyli marynarzy, wojskowych i członków personelu Instytutu. Dotarli do biura stewarda, otwartego i pustego, więc zostawili tam swoje torby, potem w pobliżu klatki schodowej zlokalizowali Nilesa, pogrążonego w rozmowie z Averim. Averi miał na twarzy swój zwykły groźny wyraz, a Niles wyglądał na zdesperowanego i wyczerpanego. – Jak to dobrze, że jesteście – powiedział. – Mieliśmy już odbijać. – Tak? – zapytała ze zdziwieniem Florian. – Myślałam, że zabierze się z nami więcej ludzi. Averi pokręcił głową. – Większość personelu wojskowego i instytutowego zgodziła się pojechać, zwłaszcza ci, którzy tu mają rodziny i nie mogli ich inaczej ewakuować. Rozesłaliśmy wiadomość, ale mało kto z mieszkańców Rel, którzy jeszcze zostali na miejscu, chciał podjąć ryzyko. – Czy możemy to obejrzeć? Chyba nas jeszcze nie potrzebujecie, prawda? – wtrąciła się Tremaine, chcąc zabrać stąd Florian, żeby dziewczyna nagle nie zaczęła mówić o domniemanej kradzieży statku. Ilias, niepokojący się o swoich przyjaciół i niecierpliwiący się, by jak najprędzej wyruszać, też potrzebował czegoś, czym mógłby się zająć. Było wyraźnie widać, że Niles i Averi nie dbają o to, co robią inni, pod warunkiem, że nie będą im zawracać głowy. Tremaine wybrała jedne z metalowych, kręconych schodów i trafiła na pokład. Kiedy tylko Ilias otworzył drzwi, przekonali się, że kiedy byli na dole, kadłub „Rawenny” chronił ich przed złą pogodą. Teraz zaatakował ich zimny, mokry wiatr i pchnął pod ścianę. Byli niedaleko dziobu, na głównym pokładzie, skąd było widać całą zatokę: fale zalewające rytmicznie białą plażę, zaciemniony port i górujący nad nim hotel. Powietrze zamigotało, jakby nagle spłynęła na nich mgła, a potem znowu wszystko było widać wyraźnie. – To strażniki. – Florian podniosła głos, bo wiatr zagłuszał jej słowa. – Te, które sprawiają, że statek nie jest widoczny z powietrza, dowiązane do kadłuba tak, że popłyną z nami. Ilias zmrużył oczy i z niepokojem popatrzył w górę. Tremaine niecierpliwie poprowadziła ich na przód statku, skąd mogli patrzeć na niższe pokłady i nabrzeże daleko w dole. Usłyszała krzyki i łomoty, które musiały oznaczać zamykanie ostatnich luków statku. Zaraz będą odcumowywać. Poczuła niemiły skurcz żołądka i pomyślała, że Florian musi się teraz bardzo denerwować; zostało już niewiele czasu. Wiatr sprawił, że obie kobiety skuliły się obok Iliasa, ciepłego i chroniącego ich przed zmieceniem z pokładu przez podmuch wiatru. Na dole, na ciemnej, sfalowanej wodzie widziały zbliżający się holownik, a łagodne dudnienie silników zaczęło się wydobywać z trzewi statku. Tremaine podniosła wzrok i zobaczyła, że z ogromnego, górującego nad nimi komina wydobył się obłoczek pary. Nie wiadomo dlaczego ścisnęło się jej serce; nie denerwowała się myślą, że wróci na wyspę, ani też nie wynikało to z niepokoju o Gerarda, Gilieada i innych. „Rawenna”, uwięziona przy nabrzeżu przez tak długi czas, ruszała w rejs. Tremaine nie była zbytnią optymistką, ale tym razem wszystko musi się udać. – Jesteśmy już prawie gotowi... – urwała, rzucając okiem na nabrzeże, które zaczęło się szybko odsuwać. Potem zrozumiała, że statek ruszył. Zobaczyła, że holownik znowu przepływa przed dziobem, a jego światła ukazywały poruszające się żwawo postacie na pokładzie. – Uderzymy w ten budynek. – Florian wskazała przed siebie, sprawiając wrażenie nieco przestraszonej. Dziób kierował się w stronę piętrowego magazynu, stojącego na końcu molo. Tremaine kiwnęła głową, zafascynowana. – Na to wygląda. Ilias wyciągnął szyję, próbując zobaczyć coś za pokładem dziobowym. – I w dodatku przytrze o koniec nabrzeża. – Myślę, że kadłubowi to nie zaszkodzi. – Tremaine uniosła brwi, gdy zaokrąglony, metalowy dach magazynu nagle został zmieciony i zniknął z pola widzenia. Jeśli przez wielki statek przebiegło drżenie, to ona nic nie poczuła. Okręt zmiażdżył budynek równie łatwo, jak ciężarówka rozgniotłaby aluminiowy kubek. Zgrzyt łamanego drewna i metalu podążył za nimi, gdy „Rawenna”, nabierając prędkości, ruszyła na środek zatoki, na pełne morze, w stronę majaczącego w dali horyzontu. Znajdowali się wysoko nad wodą, ale Tremaine czuła, że pokład porusza się jej pod stopami, inaczej niż na mniejszych łodziach. Wydawało się, że ciężar wielkiego statku sprawia, że to woda się przesuwa. Nasza potajemna ucieczka odbywa się na największej jednostce pływającej na tej półkuli, pomyślała, ciesząc się tym paradoksem. – Lepiej wracajmy do środka. Niedługo się zacznie. – Florian potarła ramiona i obejrzała się na port. Niewiele już można było zobaczyć; paliło się tylko kilka świateł, a strażniki na nabrzeżu wytwarzały zgęstnienie powietrza, jakby budynki okrywała lekka mgiełka. Rel wyglądało na całkowicie opuszczone; duch miasta nad starożytnym, zrujnowanym portem. – Mam nadzieję, że w tym magazynie nikogo nie było – dodała Florian, psując romantyczny obraz, jaki Tremaine zdążyła sobie wytworzyć. Odwracając głowę tyłem do wiatru i wymacując sobie drogę wzdłuż relingu, Tremaine nie wiadomo dlaczego poczuła się zobowiązana do obrony „Rawenny”. – Słyszałam, że raz wpłynęli do portu w Chaire bez użycia holownika. – To szkoda, że dzisiaj nie mieliśmy za sterem tamtego kapitana – stwierdził sucho Ilias, rzucając ostatnie spojrzenie za siebie. *** Spotkali Nilesa, tym razem przy wejściu do sali balowej dla pasażerów pierwszej klasy. – Pośpieszcie się – powiedział, machając na nich nagląco. – Z mostka przysłali wiadomość, że jesteśmy niemal na właściwej pozycji. Nie trwało to długo, ale napęd „Rawenny” był na tyle mocny, że pod pełną parą mogła posuwać się z prędkością trzydziestu węzłów. Byli jeszcze daleko od blokady Gardier, ale dłuższe przebywanie na tych wodach mogłoby okazać się dla statku niebezpieczne, nawet mimo kamuflującej farby i ukrywających go strażników. Magiczny krąg znajdował się w głównej sali balowej, jednym z najobszerniejszych pomieszczeń na statku. Stanowił on powiększoną wersję kręgu z hangaru i został po prostu wymalowany na marmurowej posadzce. Niewielkie znaki strażników otaczały lakierowane na czerwono kolumny, żeby nie zostały przeniesione, kiedy zaklęcie zadziała. Z tego, co powiedział Niles, wynikało, że łatwiej będzie przenieść całą „Rawennę” niż po kilka osób na raz. Tak samo jak w przypadku kręgu z hangaru, będzie to wymagało tylko niewielkiego przesunięcia parametrów zaklęcia na zewnątrz. Jeśli nam się uda, powtórzyła sobie w duchu Tremaine, czując, że żołądek ściska się jej ze zdenerwowania. Jeżeli nam się uda, reszta pójdzie gładko. W sali panował półmrok, a ciemna boazeria i czerwone, aksamitne zasłony potęgowały ponurą atmosferę panującą w tym bogatym wnętrzu. W głębi znajdowała się scena, której używano, gdy pomieszczenie służyło jako sala teatralna, a nieliczne stoły i krzesła, które tu zostały, wyniesiono do holu. Paliło się tylko kilka kryształowych kinkietów na ścianach, dających dosyć światła, żeby móc się tutaj poruszać. Ander i pozostali mężczyźni, którzy zgłosili swój udział w misji, czekali w holu, zamykając ostatnie wodoodporne skrzynki, zawierające zapasy i broń. Między innymi zabierali małe, przenośne radio z boją, które zamierzali odesłać przez wrota, żeby dać znać na „Rawennę”, że ich misja się powiodła. Skrzynie posłużą jako koła ratunkowe, bo znowu mieli wylądować w wodzie. Dommen wyznał, że łącznik Gardier był w stanie wykryć, kiedy w przybliżeniu Statek Pilotowy przedostał się przez wrota. Niles utrzymywał, że osiągał to dzięki zakłóceniu wibracji eterycznych, spowodowanych nagłym pojawieniem się tak dużego przedmiotu. Przypuszczał też, że mniejsze zakłócenia, wywołane na przykład przeniesieniem się kilku osób, nie wytworzą wibracji możliwych do wykrycia. Jeden z mężczyzn podbiegł do Tremaine i Florian, niosąc kapoki marynarki wojennej. – Jak tam jest, panienko? – zapytał, podając jeden Tremaine. – Ee... – Przypomniała sobie, że nazywa się Rulan; zwróciła na niego uwagę, bo pochodził z Parscji i raz pomagał Stanisowi przy silnikach Statku Pilotowego. Spróbowała udzielić mu jakiegoś wyjaśnienia: – Byłoby bardzo przyjemnie, gdyby nie Gardier. – Tam panuje lato – dodała Florian, zapinając kapok. Ten opis niewiele mu powiedział, ale Tremaine nie miała teraz czasu na wymyślanie czegoś lepszego. Zdjęła sweter i rzuciła go na krzesło, a Rulan poszedł dalej. Ilias obserwował przygotowania, wprost drżąc z niecierpliwości. Patrzył, jak Tremaine i Florian borykają się z kapokami, jakby uważał, że jest to coś dziwacznego i niepotrzebnego. – Co to jest? – zapytał. – Unoszą się na wodzie i pomagają ci pływać – wyjaśniła Florian, zapinając ostatni pasek. – Chcesz dostać kapok? Pokręcił głową. – Nie potrzebuję pomocy przy pływaniu. – Zdjął płaszcz i sweter i został w swoim sypriańskim ubraniu. Przez chwilę panowała cisza, podczas gdy pozostali mężczyźni chodzili po mrocznej sali, po raz ostatni sprawdzając sprzęt i wkładając kapoki. – Proszę o uwagę. – Ander wystąpił naprzód i spojrzał z powagą. – Będziemy się przenosić etapami. Ilias, Florian i ja wyruszymy jako pierwsi, potem pozostali w grupach po trzech, a na końcu Tremaine. Tremaine nie przejęła się tym, że musi poczekać. Była gotowa. *** Tym razem źle ocenili odległość. Tremaine mignęła przed oczami ściana niebieskoszarej wody i zaraz okazało się, że ta woda ją otacza. Potem morze z łoskotem wróciło na swoje miejsce. Wypłynęła na powierzchnię, krztusząc się i prychając. Ciekło jej z oczu i nosa. Florian pojawiła się obok, trzymając kurczowo torbę z kulą. – Następnym razem postaraj się, żebyśmy wylądowały trochę wyżej – poinstruowała ją Tremaine, ścierając z oczu słoną wodę i rozglądając się szybko dookoła. Nad ich głowami wisiała ciężka mgła, zasłaniająca słońce, a morze falowało leniwie. Woda była zimna, ale nie lodowata jak w Port Rel. – Jest Ander – powiedziała Florian, wiosłując jedną ręką. Inni unosili się na wodzie w pobliżu, opierając się na wodoszczelnych skrzyniach. Ander obrócił się i marszcząc brwi liczył swoich ludzi. Sprawiali wrażenie w różnym stopniu zaskoczonych, zszokowanych i zdziwionych, że jeszcze żyją. Tremaine podpłynęła do niego i spytała: – Gdzie Ilias? – Popłynął na zwiady, żeby sprawdzić, czy wylądowaliśmy we właściwym miejscu – powiedział, odwracając głowę, by go nie ochlapała. Pomógł Florian, która się właśnie znalazła w pobliżu, uchwycić się kolejnej skrzyni. – Nie chcę, żebyśmy tracili energię, płynąc w niewłaściwą stronę. – Dobrze, bo... – Tremaine powiedziała to w chwili gdy fala chlusnęła jej w twarz. Odkaszlnęła, parskając. – Wszystko jedno, nieważne. Unoszący się obok nich na wodzie mężczyzna powiedział z napięciem: – On wraca, kapitanie. – Był to żylasty mężczyzna o surowej twarzy, który, o ile Tremaine dobrze pamiętała, nazywał się Basimi. Spojrzała we wskazanym kierunku i zobaczyła Iliasa płynącego ku nim we mgle. Poruszał się szybko, starając się robić jak najmniej hałasu. Jakieś dziesięć jardów od nich zatrzymał się i pomachał do Andera. – W porządku. – Ander kiwnął głową, a potem odwrócił się do pozostałych. – Ruszamy. Mężczyźni płynęli niezdarnie, popychając skrzynie, przez co Tremaine poczuła niepokój, ale także ulgę, że kryje ich mgła. Nagle pojawiły się przed nimi ogromne czarne głazy, a fala chlupała o ich kanciaste brzegi. Udało się je wyminąć tak, że nikt nie został wyrzucony na skałę, a za chwilę pojawił się Ilias. – Przed nami jest przesmyk, przez który można się dostać do zatoczki. Ander tłumaczył to pozostałym, a Ilias odwrócił się do Tremaine. – Nic ci nie jest? – A co, wyglądam, jakbym tonęła? – spytała, a potem następna fala zalała jej głowę. Ilias chwycił ją za kołnierz, a ona wytrząsnęła wodę z uszu w porę, by usłyszeć, jak Ander mówi: – Tremaine, czy mogłabyś chwycić się którejś z tych cholernych skrzyń? – Już prawie jesteśmy na miejscu. – Płynęła dalej. Zamierzała osiągnąć to samodzielnie, choćby nawet miała płynąć pieskiem przez całą drogę. Ciemne skały porośnięte sprawiającą niemiłe wrażenie roślinnością wyłoniły się z mgły. Ruszyli za Iliasem w stronę otworu ukrytego za załomem skalnym. W szarej poświacie przekonali się, że jaskinia ma otwór w suficie gdzieś niedaleko przed nimi. Woda falowała tu silniej, rzucając nimi na wszystkie strony, kiedy mozolnie przesuwali się do przodu. Klnąc, sapiąc i robiąc sobie siniaki, przedostali się do małej zatoczki z niedużą żwirową plażą, ciągnącą się wzdłuż prymitywnego kamiennego muru. Mężczyźni dotarli tam pierwsi, pośpiesznie wciągając skrzynie z zapasami na szorstki piasek. Tremaine wymacała nogą podłoże, ale stopy ślizgały się jej na drobnych kamieniach. Florian, znajdująca się o kilka kroków przed nią, stanęła na dnie, wydając okrzyk ulgi. Rulan wszedł do wody, żeby wciągnąć na brzeg jej skrzynię. Tremaine, potykając się, podążyła za nimi. Pod wypukłymi nawisami skalnymi znajdowały się ciemne wejścia do kilku jaskiń. Jedno z nich było większe od pozostałych i prowadziło gdzieś w głąb. Znajomy zapach zgnilizny unosił się nad niewielką zatoczką, a w każdej szczelinie dawało się zauważyć paskudne, sinawe rośliny. – No i znowu to samo – mruknęła Florian, opadając na piasek i ściągając buty, by wylać z nich wodę. Mężczyźni pod kierunkiem Andera otwierali wodoszczelne skrzynie. – Myślę, że tym razem jesteśmy trochę lepiej przygotowani, odpowiedział jej Ander, wyjmując jedną z kusz i sprawdzając, czy nie ucierpiała od wilgoci. Mieli też brązowe kombinezony, zabrane ze skonfiskowanego młyna w Rel. Ander uznał, że wystarczająco przypominają kolorem i krojem mundury Gardier i ubiory niewolników, by zwieść kogoś, kto będzie się im przyglądał z większej odległości i w kiepskim oświetleniu. Ilias przykucnął, by przyjrzeć się kuszy. Nie wyglądał na zachwyconego. – Są małe. Jaki mają zasięg? – Wystarczający. – Ander podał mu jedną, a następnie uklęknął obok skrzyni z latarkami i innym sprzętem. – Używamy ich na froncie aderasyjskim. Zaklęcia Gardier niszczące maszyny i sprzęt elektryczny nie mają na nie wpływu. – Nagle potrząsnął głową i skrzywił się, jakby przypomniało mu się coś nieprzyjemnego, a potem upewnił się, że inni mężczyźni nie mają kłopotów z uzbrojeniem się. – Niezbyt nadają się przeciwko broni palnej, ale zawsze to lepsze niż nic. Podszedł do nich Basimi, który włożył już na mokre ubranie kombinezon i sprawdzał swój sprzęt. Zmierzył spojrzeniem ich grupkę, a Tremaine zastanowiła się, co on może widzieć: jednego dopiero co poważnie kontuzjowanego i wciąż niewątpliwie wyczerpanego kapitana wywiadu, jednego dzikusa plus jedną niedouczoną, młodocianą czarownicę i jedną dziwaczkę. Potem Basimi powiedział: – Jesteś pewien, że możemy zaufać temu tubylcowi? Rulan, siedzący obok i sprawdzający baterie w latarkach, podniósł wzrok i zmarszczył brwi. Ander rzucił Basimiemu gniewne spojrzenie. – Ten tubylec zabił więcej Gardier niż my wszyscy razem – stwierdził. Basimi popatrzył na Iliasa badawczo. Tremaine nie zdziwiła się zbytnio, że tak dokładnie udało się jej przewidzieć ocenę Basimiego. Nie zdziwiła się, ale też nie była tym zachwycona. Przesunęła się do Iliasa, udając, że chce go zapytać o kuszę, i powiedziała po syrnajsku: – Czy jesteśmy pewni, że możemy im zaufać? – Sama się nad tym zastanawiam – odparła Florian w tym samym języku. – Jeżeli pułkownik Averi uważa, że nie wykrył wszystkich szpiegów... Wkładając strzały do kołczanu, Ander stwierdził: – Nie mamy żadnej pewności, że możemy im ufać. Słysząc to, Ilias uniósł brew, a potem poruszył ramieniem, na którym miał świeżą bliznę po ranie, i niepewnie popatrzył na wejście do jaskini. – Szkoda, że nie mam mojego miecza. Tremaine przyjrzała się reszcie mężczyzn, z których większość szykowała sobie właśnie uzbrojenie. – Ja też bym wolała, żebyś go miał – mruknęła pod nosem. *** – A to zaklęcie powodujące znikanie? – Co? – powtórzył ze zdziwieniem Gerard. – To zaklęcie, które rzuciłeś na „Szybkiego” i nie poskutkowało – wyjaśniła Dyani, moszcząc się wygodniej, o ile dało się to w ogóle osiągnąć w zatłoczonej celi. Czas dłużył się im w nieskończoność i nie mieli pojęcia, czy jest dzień, czy noc. Gardier nie dali im nic do jedzenia, a jedynym źródłem wody był cuchnący płyn, ściekający po skalnych ścianach. Może to i lepiej, bo jako urządzenia sanitarne mieli tylko ciemny kąt celi. Łańcuchy boleśnie ocierały im przeguby. Tłok byłby nie do zniesienia, gdyby nie to, że Sypriańczycy są z natury towarzyscy, a schludnością przypominają koty. Poza tym ta grupa ludzi wiele już razem przeżyła. Giliead jako jedyny siedział osobno, ale od pozostałych oddzielał go przede wszystkim jego status Naczynia Wybranego przez boga. – Ależ to zaklęcie podziałało – zaprotestował Arites. – A tutaj nie ma lewiatanów, więc może... Gerard pokręcił głową. – Nie, nie mam tu materiałów, żeby stworzyć strażnika. – Sypriańczycy przyjmowali przymusową bliskość czarnoksiężnika zadziwiająco dobrze, chociaż Gerard był rad, że ma Gilieada i Haliana za sojuszników. Jedyny niemiły incydent wydarzył się wkrótce po odejściu Ixiona. Słysząc jakiś wymamrotany pod nosem komentarz, Halian uniósł głowę, przyjrzał się badawczo, stwierdził, kto jest jego autorem, a potem zapytał: – Co powiedziałeś, Darien? – On też jest czarownikiem – odparł zapytany, wzruszając ramionami. – Zabijał czarowników. – Giliead nie pofatygował się, by odwrócić głowę, ale jego głos zabrzmiał twardo jak stal: – Prawda? – Owszem. – Gerard z namysłem przyjrzał się swoim słuchaczom. – Mogę wam o tym powiedzieć, jeśli chcecie. Ku jego zdziwieniu prawie wszyscy pokiwali głowami. Opowiedziawszy, jak pewnego razu walczył z nikczemnym bisrańskim czarownikiem-kapłanem, zrelacjonował kilka bardziej bogatych w wydarzenia przygód Nicholasa i Arisilde. Zauważył, że niektórzy z mężczyzn wciąż unikają jego wzroku, przesunął się więc w głąb celi, żeby się z nimi przypadkiem nie zetknąć, ale inni wyraźnie nabrali nadziei, że zdoła im pomóc. Gerard zachodził w głowę, w jaki sposób mogliby się stąd wydostać, ale Gardier byli odporni na wszelkie agresywne zaklęcia. – Drzwi do celi i na korytarz są za małe; nawet gdyby jedna czy dwie osoby próbowały się wymknąć, choćby i pod osłoną zaklęcia, Gardier by to zauważyli. Z bliska potrafią wykrywać strażniki. Halian chrząknął. Nie zadawał pytań chaotycznie, tak jak pozostali, ale Gerard wyczuł, że tak jak oni, chętnie dostałby w ręce jakąkolwiek broń. – Musi być jakiś sposób. – Cichy głos należał do Gilieada, który opierał się o pręty i patrzył na drzwi do celi. Pozostali umilkli. Z szacunku czy ze strachu? – zastanawiał się Gerard. Popatrzył na ich twarze i uznał, że jest to głównie szacunek, ale także i lęk. Powiedział powoli: – To pytanie może wam się wydać dziwaczne, ale czy istnieje możliwość, żeby zaufać Ixionowi ten jeden raz? – Poruszył się niespokojnie i oparł o wilgotną ścianę. – Wie, kim jestem. Nawet jeśli zachował to dla siebie jako zabezpieczenie, jako sposób, by zyskać sobie w zamian bezpieczeństwo u Gardier... Giliead pokręcił głową, marszcząc brwi. – Nie mogę... już to raz zrobiłem. Kiedy podstępem wdarł się do naszego domu, nie tylko udawał, że jest kimś innym. Został naszym przyjacielem i podtrzymywał to złudzenie przez wiele miesięcy, chociaż mógł nas zabić w każdej chwili. – Odwrócił się do Gerarda, jakby ze wszystkich sił pragnął, by mu uwierzono. – To dla niego byłoby za proste tak zwyczajnie zdradzić Gardier kim jesteś. – On ma rację – włączył się Halian z ponurą rezygnacją. – Dla niego to tylko gra. – I zwleka wyłącznie dla własnej przyjemności – dokończył z namysłem Gerard, pocierając obolałe ramię. Pożałował, że Ixion nie może się spotkać z Nicholasem Valiarde. Ojciec Tremaine nie lubił ludzi, którzy traktowali innych jak zabawki, bez względu na to, czy byli czarnoksiężnikami, czy nie, a jego reakcja kończyła się zazwyczaj tragicznie dla przeciwnika. Zawsze mają jakiś słaby punkt... To jest myśl. Przyszło mu do głowy, że właśnie omawiali coś, co można nazwać słabostką Ixiona, a może jedną z kilku. – Nie zabił was, bo nie miał ochoty – powiedział Gilieadowi. Ten spojrzał na niego, nie rozumiejąc. – Gra jest dla niego ważniejsza niż wygrana – wyjaśnił mu Gerard. – I to jest jego słaby punkt. Nas za to interesuje jedynie zwycięstwo. – Patrzył, jak Giliead rozważa tę koncepcję. – Myślisz, że powinniśmy zawrzeć z nim ugodę? – zapytał z powątpiewaniem Halian. – A potem go zabić? – włączył się Gyan. – Właśnie. O ile będziemy w stanie. – Gerard zauważył, że są trochę zaskoczeni, ale dodał szczerze: – Jak już mówiłem, miewamy w Ile-Rien szalonych czarowników, z którymi postępuje się bez litości: są zbyt niebezpieczni, by ich traktować uczciwie. Giliead uśmiechnął się. – Wiem. Wspomnienie Nicholasa Valiarde skierowało myśli Gerarda ku dawnym czasom, zanim jeszcze powstał Instytut Villera. Nie był pewien, czy kiedykolwiek zdarzyło mu się wtedy znaleźć w takich opałach, chociaż nieraz przeżywał niebezpieczne chwile. – Mam! – Gerard wyprostował się gwałtownie. Próbował wymyślić skomplikowane zaklęcie, ale może powinno się znaleźć coś prostego. Gdyby zdołali przekonać Ixiona, żeby wypuścił ich, a przynajmniej Gilieada z celi, nawet jeśli miałby to być z jego strony złośliwy dowcip, mogliby mu odpowiedzieć tym samym. – Nie używałem tego od lat... i nie poskutkowałoby to wobec Gardier. Jest to zaklęcie, które może na krótki czas rozbroić czarnoksiężnika, a przynajmniej takiego, który działa w Ile-Rien. Wobec Ixiona też może się okazać skuteczne. Z pewnością warto spróbować. – Jak długo podziała? – zapytał Halian. – Bardzo krótko, zaledwie przez kilka chwil, ale jeśli się pośpieszycie... – To damy radę – dokończył Giliead, bacznie się w niego wpatrując. Gerard w roztargnieniu poklepał się po miejscu, gdzie kiedyś miał kieszenie. – Zaklęcie wymaga pewnych prostych składników. – Ślina i kawałek nici były łatwe do zdobycia. – Potrzebuję kosmyka włosów dziewicy. Nie zdawał sobie sprawy z implikacji swych słów, dopóki nie powiedział ich na głos. Zanim jednak nagła cisza stała się żenująca, ktoś z tyłu zapytał: – No jak, Arites? – Bardzo zabawne. – Arites odwrócił się i zmierzył dowcipnisia gniewnym spojrzeniem. – Ha! – Dyani uśmiechnęła się dzielnie, wyprostowała i uniosła jeden ze swych warkoczy. – Teraz już nikt nie powie, że do niczego nie jestem przydatna. *** Jeśli się ma latarki na baterie i lampę karbidową, w podziemnych korytarzach nie jest tak ciemno... a przynajmniej Tremaine bez przerwy sobie to powtarzała. Tutaj tunele były znacznie ciaśniejsze i węższe niż w pobliżu podziemnego miasta. Ilias i Ander prowadzili, a Tremaine potykając się podążała za nimi w niewielkiej odległości, następnie szła niosąca kulę Florian, za nią zaś pozostali mężczyźni. Wszyscy włożyli kombinezony. Tremaine pociła się w swoim jak mysz. Musiała podwinąć rękawy, ale przede wszystkim nogawki, żeby się nie potykać, a zwały grubego materiału wcale nie ułatwiały jej marszu. Syknięcie Iliasa uciszyło ich natychmiast. Czekali w napięciu. Wyjrzał za zakręt korytarza i szepnął: – Pogaście światła! Ander pośpiesznie przetłumaczył to na potrzeby pozostałych i po chwili zapadły ciemności. Ilias wyjaśnił półgłosem: – W ścianie jest nowy otwór, prowadzący do jakiejś komnaty albo korytarza, którego nie znam. Palą się tam magiczne światła. Zanim zdążył skończyć, wzrok Tremaine przystosował się do ciemności i teraz zobaczyła przed sobą białą poświatę. – Sprawdzę to. – Ander ruszył naprzód za Iliasem. Tremaine też chciała iść, ale czyjaś dłoń przytrzymała ją za ramię, a Ander powiedział: – Nie, ty i Florian zostaniecie z tyłu. – Dlaczego? – spytała Tremaine. Jeśli usłyszy „bo to niebezpieczne”, to wybuchnie histerycznym śmiechem. – Bo nie chcę, żeby kula uznała, że coś się jej nie podoba – stwierdził Ander pełnym napięcia szeptem. – Nie chcę, żeby obwieściła całej wyspie nasze przybycie. – Och. – To ma sens. Tremaine oparła się wygodniej o ścianę. Czekała z niecierpliwością, słuchając nerwowych oddechów mężczyzn i bicia własnego serca. Słaba poświata stała się trochę jaśniejsza, ale nie na tyle, by dojrzeć czyjąkolwiek twarz. Stłumionemu poszczekiwaniu kuli towarzyszyły dźwięki potrząsanej torby i pomrukiwanie Florian: – Uspokój się, i to już. – Rusza się? – spytała cicho Tremaine. – Trochę – przyznała Florian, poprawiając się. – Ale nie wiruje, wiesz, tak jak tuż, zanim... – Tremaine wyraźnie wyczuła, jak unika słów „wysadzi coś w powietrze” – ...coś zrobi. – To ona tak wiele potrafi? – zapytał półgłosem jeden z mężczyzn, zarazem z rozbawieniem, jak i niepokojem. Tremaine rozpoznała, że to Rulan. – Reaguje na Gardier i cokolwiek, co uzna za wroga – wyjaśniła Florian. Pomijając już to, że sama podejmuje decyzje, pomyślała Tremaine, a co więcej, uznała, że może wykonywać zaklęcia bez ludzkiej pomocy. Kula była ich najlepszą bronią; nie mogą przestać korzystać z niej tylko dlatego, że wytworzyła własny rozum. Nagle dobiegł ich głos Andera, schrypnięty od tłumionego podniecenia: – Chodźcie! Musicie to zobaczyć. Tremaine zerwała się na nogi i przecisnęła przez wąską szczelinę w wyszczerbionej skale, a pozostali ruszyli za nią. – Co to jest? – spytała, pamiętając, by mówić cicho. Kuląc się pod nawisem skalnym, Ander powiedział: – Pamiętacie...? Florian pracowałaś nad tym w Instytucie, prawda?... Na statku powietrznym, który spadł w Aderze, nie było ani śladu po magicznych przedmiotach, poza kryształami w sterowni. Nie mieliśmy pojęcia, jak przenoszą się ze swego świata do naszego. – Tak, ale... – zaczęła Florian. Okrążywszy głaz, Tremaine ujrzała spore pęknięcie skały, przez które wpadało białe światło. W jego blasku zobaczyła, że Ilias kuli się w pobliżu i sprawia wrażenie równie zdumionego, jak ona. – Popatrzcie tutaj. – Ander skinął na nie, żeby się zbliżyły. Florian uklękła obok Iliasa i zajrzała. – O cholera – szepnęła. Zirytowana Tremaine przepchnęła się obok niej i ujrzała wielką grotę, oświetloną nagimi żarówkami, podobnie jak inne części jaskiń używanych przez Gardier. Jednak tu na wygładzonej kamiennej posadzce wyryto niestarannie krąg symboli. Wiele z nich było niezrozumiałych, ale kilka rozpoznała: wyglądały tak samo jak znaki w magicznym kręgu Arisilde. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zbyt wiele kawałków łamigłówki zaczęło się jej układać w głowie. Pośrodku kręgu stał metalowy trójnóg, najwyraźniej przeznaczony do tego, by umieścić na nim przedmiot wielkości połowy kuli. Florian chwyciła ją za łokieć. – To właśnie musieli znaleźć, Tremaine. Twój ojciec i Arisilde Damal. Nie tutaj, nie w tym świecie, w jakimś innym miejscu. I to tam Arisilde zdobył zasadnicze symbole do magicznego kręgu. – Musieli natrafić na coś takiego w Aderze. – Ander kiwał głową, a światło wydobywało z mroku połowę jego twarzy. – I Damal użył kuli zamiast czegoś, co umieszczają na tym statywie. Florian cofnęła się i usiadła, patrząc z przejęciem na Andera. – Musimy to zniszczyć. To służy do przepuszczania statków powietrznych przez wrota na wybrzeże Ile-Rien. Tremaine zagapiła się na nią. A więc mimo wszystko mogliby dokończyć swoją misję. Wiedziała, że misja jest ważna, ale nie chciała, żeby uniemożliwiła akcję ratowniczą. Basimi i inni mężczyźni słuchali zafascynowani. Jeden z nich, imieniem Deric, włączył się do rozmowy: – Ta szczelina jest na tyle duża, żeby wrzucić przez nią trochę materiału wybuchowego. Ander w zamyśleniu postukał się palcem po brodzie. – Jeśli nie będziemy mieli innego wyjścia... Ale jeżeli to nie zniszczy kręgu, to tylko ściągnie tutaj Gardier, a zaklęcie pozostanie nietknięte. – Nawet gdyby zwalił się na nie cały strop jaskini, to może mu nie zaszkodzić – zauważyła Florian. – Czytałam coś na ten temat, kiedy zaczęłam się uczyć zaklęcia wstecznego. Magiczne kręgi, tak samo jak kręgi odmieńców, mogą działać nawet jeśli znajdują się pod ziemią. – Pokręciła głową. – Jeśli znajdzie się pod gruzami, to nie będziemy się mogli do niego dostać. Nie zyskamy pewności, że krąg został zniszczony, dopóki go nie przerwiemy. Tremaine zauważyła, że zasłania widok, więc się cofnęła, żeby inni też mogli sobie popatrzeć. Basimi natychmiast zajął jej miejsce. Ilias przysunął się do niej i spytał z niepokojem: – Czy to jest dobre, czy złe? Zdała sobie sprawę, że wszyscy rozmawiali po rieńsku i wyjaśniła: – Kiedy zorientowaliśmy się, że Gardier przybywają stąd, nie mieliśmy pojęcia, w jaki sposób to robią. To znaczy wiedzieliśmy, jak można to uczynić, ale nie znaleźliśmy na ich statkach powietrznych nic, co mogło być do tego wykorzystywane. Żadnych symboli, takich jakie my stosujemy, żadnych kul, tylko kilka kryształów umieszczonych w miejscu gdzie znajdują się stery. – Nabrała tchu. – Teraz wygląda na to, że używają magicznego kręgu, a te kryształy muszą w jakiś sposób łączyć z nim ich statki, tak że mogą wykorzystywać go na odległość. – Wciąż jeszcze zostawało wiele niejasności. – A więc kryształy robią to samo, co on. – Ilias wskazał na torbę z kulą, a urządzenie wydało z siebie stłumione szczęknięcie. – Tak. – Tremaine popatrzyła na torbę z namysłem. Jej krawędzie rozchyliły się, a metal lekko pobłyskiwał w odbitym świetle elektrycznym. Sięgnęła i zaciągnęła rzemienie. Tak, ona rzeczywiście reaguje na wszystkich. Na litość boską, wiedziała nawet, że Ilias wskazuje na nią. Popatrzyła na Iliasa, marszcząc brwi. – Dlaczego powiedziałeś o niej „on”? – Bo tak mówimy o bogach. A on przypomina boga, prawda? – Prawdę mówiąc, to nie mam pojęcia, co to jest. Myślałam, że wiem, ale... – Chodźcie – odezwał się Ander, zarzucając sobie torbę na ramię i sięgając po latarkę. – Musimy znaleźć drogę na dół, żeby to zniszczyć. *** Giliead obserwował, jak Gerard splata kosmyki włosów Dyani, zręcznie poruszając dłońmi mimo krępujących je łańcuchów. Użył nitek z własnej koszuli, zwilżając każdą z nich śliną, zanim je wplótł. Giliead nigdy nie widział, żeby Ixion albo jakiś inny czarownik robił coś podobnego: używał kilku prostych przedmiotów, żeby powołać do życia klątwę. Ciekawe, czy też by tak potrafili. – Ale klątwy czarowników nie działają na Wybrane Naczynia boga – powiedział Maceum, wychylając się zza Aritesa. – Czym to się różni od tego, co robi Gil? – Klątwy nie działają na niego – odparł Gyan. – Ale niewiele mu pomoże, jeśli czarownik zaklnie statek, żeby na niego spadł. Giliead uniósł brwi i spojrzał na Haliana, który uśmiechnął się smętnie. W ten sposób stracili „Poszukiwacza”, kiedy stał w suchym doku w Calaide, a Giliead leżał potem nieprzytomny przez trzy dni. – To bardzo stare zaklęcie – powiedział Gerard tonem nauczyciela, co czynił zazwyczaj nieświadomie. – Jednak nie jest ogólnie znane. Zostało stworzone przez czarnoksiężnika dworskiego imieniem Morthekai Deroi dla... Jak sądzę, to teraz nie jest istotne. – Zawiązał nitkę, odgryzł jej koniec i ciągnął: – A więc musisz to włożyć Ixionowi do ręki, tak żeby bezpośrednio dotykało skóry, i wypowiedzieć słowa: Berea-deist-dei. To go unieruchomi i uniemożliwi mu na kilka chwil korzystanie ze swej mocy. – Gerard popatrzył na nich, podnosząc nieduży warkoczyk, i zauważył, że mężczyźni są wyraźnie speszeni. Uśmiechnął się. – Nie martwcie się, to działa tylko na czarnoksiężników. Giliead wziął od niego warkoczyk i przyjrzał mu się, zaciekawiony. Ma to włożyć Ixionowi do ręki. Nawet nie mógł uwierzyć, że żyje. Powinien był się już tego domyślić, ale nie potrafił pogodzić się z tym, że Ilias ma rację. Nie chciał jeszcze raz przez to wszystko przechodzić. Patrząc na Ixiona, miał wrażenie, że uciekało z niego życie. Nie myśl o tym, przynajmniej Iliasa tu nie ma. Giliead powtórzył słowa powoli, starając się je właściwie zaakcentować. Nie wyczuwał też żadnych klątw. Tak jak w ich kuli. – Co oznaczają te słowa? Gerard spojrzał mu w oczy. – Niech krew stanie w miejscu. Giliead powoli pokiwał głową. Wierzył temu człowiekowi nie dlatego, że bóg mu na to pozwolił, ani dlatego że do tej pory Gerard go nie zawiódł. Gerard traktował Ixiona tak samo, jak Ixion odnosił się do rywalizujących z nim dawniej czarnoksiężników; jakby coś w Ixionie obudziło w Gerardzie podobny morderczy instynkt. Giliead wierzył, że Gerard walczył z czarownikami w swojej własnej ojczyźnie. Walczył i zwyciężał. Giliead usłyszał kroki na kamiennej posadzce przed drzwiami i zesztywniał. – Wracają. – Wsunął warkoczyk pod koszulę, a wszyscy poruszyli się, brzęcząc łańcuchami i starając się wyglądać tak, jakby nie oglądali przed chwilą cudzoziemskiego czarnoksiężnika szykującego zaklęcie. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem i do środka weszło trzech Gardier z magiczną bronią w rękach. Ustawili się rzędem wzdłuż prętów celi, mierząc do środka. Niedobrze, pomyślał Giliead, doznając niemiłego ucisku w żołądku. Inni poruszyli się niespokojnie, a Halian rzucił mu pełne napięcia spojrzenie. Gerard szepnął: – O, nie. Giliead usłyszał głos Ixiona na korytarzu, mówiącego coś w szorstko brzmiącym języku Gardier. Wydawało się, że o coś się spiera. Potem do celi wszedł przywódca Gardier, ten który miał amulet pozwalający mu mówić po rieńsku, ale nie po syrnajsku. W ręku trzymał kawałek krystalicznej skały. Skały? – zastanawiał się ze zdziwieniem Giliead. Wyglądało to jak zwykły kawałek kamienia pokryty białymi fragmentami kryształu. – Co to jest? – zapytał szeptem Halian. – Nie wiem. – Gerard pokręcił głową, z niepokojem spoglądając na tajemniczy przedmiot. Ixion wszedł jako ostatni, wciąż się na coś uskarżając, ale w jego oczach lśnił błysk zaciekawienia. – Ixion, co oni chcą zrobić? – zapytał go ostro Giliead. Czarownik spojrzał na niego, ale nie odpowiedział. Dowódca podniósł kamień i przemówił do niego. Jest równie szalony jak Ixion, zdążył pomyśleć Gerard, gdy kryształy się rozjaśniły, a światło wypływało z nich niczym krople wody w fontannie. Giliead rzucił okiem na Gerarda, który patrzył jak zaczarowany. – O Boże, to coś takiego jak kula – szepnął. – Coraz więcej z tego rozumiem. – Ale ja nie – mruknął Halian. Łagodny blask obmywał ostre rysy Gardier, na twarzy którego odmalował się wyraz skupienia. Potem światło raptownie zgasło. Mężczyzna podniósł wzrok z ponurym triumfem i wskazał na Gerarda. Giliead zaklął i razem z innymi poderwał się na nogi. Gardier krzyknął i rozległ się ogłuszający huk magicznej broni. Ktoś wydał bolesny okrzyk. Giliead spojrzał w tamtą stronę i przekonał się, że to Arites. Leżał na ziemi, trzymając się za ramię, a spomiędzy palców wyciekała mu krew. Pozostali skulili się na podłodze albo przywarli do ściany, na chwilę odrętwiali z przerażenia. Gerard stał wyprostowany. Gardier skierowali na niego broń z jednoznacznym zamiarem. Przywódca wydał jakieś rozkazy, a jeden z jego podwładnych zaczął przekręcać klucz w zamku drzwi do celi. Halian pochylił się nad Aritesem i pomógł mu usiąść, a Gerard ukląkł obok rannego. Popatrzył na ranę, a potem przycisnął do niej dłoń. Gyan, Kias i kilku innych zamarło, szykując się do ataku na drzwi. – Nic z tego, nie ruszajcie się – rzucił im szorstko Halian. – Tak – poparł go pośpiesznie Gerard, mierząc ich wzrokiem. – Nie ryzykujcie, zabiją was wszystkich. I tak nas wszystkich uśmiercą, pomyślał Giliead, ale Gerard i Halian mieli rację. Nawet jeśli kilku z nich rzuciłoby się do drzwi, były zbyt wąskie, a broń Gardier zbyt szybka i mordercza. Gerard stał bez ruchu, gdy strażnik szarpnięciem otworzył drzwi. Gardier zbliżyli się, mierząc do nich ze swej broni, a ten z kryształem dotknął amuletu tłumaczącego i odezwał się do Gerarda. Mówił po rieńsku, Giliead potrafił już to odróżnić. Gerard odpowiedział mu coś z mrocznym wyrazem twarzy, po czym wyszedł z celi. Trzech strażników chwyciło go i powlokło przez drzwi wyjściowe. Giliead zaklął i wymienił ponure spojrzenia z Halianem. Miał nadzieję, że nie widzą Gerarda po raz ostatni. – Jak się czujesz? – spytała Dyani Aritesa. – Jeśli nie został zabity od razu, to czy to znaczy, że nic mu się nie stanie? – zwróciła się do Gilieada. – Mnie... wcale tak bardzo nie boli. – Blady i drżący Arites ostrożnie uniósł dłoń, a Giliead pochylił się i obejrzał mu ramię. – Gerard stworzył klątwę powstrzymującą krwawienie. Arites nie mylił się. Giliead widział, gdzie klątwa z magicznej broni rozdarła ciało, ale z rany nie leciała krew. Giliead spojrzał Aritesowi w oczy. Myślałem, że próbuje zatamować krew dłonią, pomyślał. Żadna klątwa, która tak działa na rany, nie może być zła. – Gerard zrobił zaklęcie tamujące krwawienie – poprawił go Giliead, używając rieńskiego słowa. Podniósł wzrok, a Halian powiedział cicho: – Nie podoba mi się to. Ixion spierał się z dowódcą Gardier, mówiąc w ich języku. Został tylko jeden strażnik, który wciąż mierzył ze swej broni do środka celi, ale cały czas wpatrywał się w swego zwierzchnika: wyraźnie czekał na rozkaz. Już im nie jesteśmy potrzebni, pomyślał Giliead. Dowódca powiedział coś ostro do Ixiona, machnął na ostatniego ze strażników, żeby zaczynał, i poszedł za tymi, którzy zabrali Gerarda. Cholera. Giliead zerwał się na nogi i przywarł do krat. – Ixion, pomogę ci się wydostać z tej wyspy albo w czymkolwiek zechcesz. Ixion rzucił mu krótkie spojrzenie. Odwrócił się do strażnika, stanął przed nim i machnął ręką w stronę celi, jakby proponował mu jakąś alternatywę. Strażnik gniewnie potrząsnął głową i ruchem broni nakazał czarownikowi, by się odsunął. Ixion zareagował błyskawicznie: odepchnął broń i chwycił Gardier za gardło, dławiąc krzyk. Pchnął przeciwnika na ścianę i mocno przytrzymał, mimo że mężczyzna szarpał się rozpaczliwie. Giliead wstrzymał oddech, wiedząc, co teraz nastąpi. Ktoś za jego plecami jęknął ze zgrozą. Ixion dmuchnął na twarz Gardier, a jego oddech zamienił się w szarą mgiełkę. Przylgnęła do skóry, zmieniając się w gęstą masę, która zapchała nos i rozdziawione do krzyku usta. Strażnik chwycił Ixiona za ręce, ale wkrótce oczy mu znieruchomiały i zwisł bezwładnie. Ixion cofnął się z dziwnym wyrazem twarzy i wytarł ręce o szorstki, brązowy strój. – Wypuść nas – powiedział łagodnie Giliead. Ixion odwrócił się ku niemu i przez chwilę wydawało się, że Giliead patrzy na kogoś innego, jakiegoś drugiego człowieka w prowizorycznym ciele czarownika. Kogoś, kto nie jest szalony. Ixion sięgnął do zamka, ale wtedy jego twarz zmieniła się. – Tylko ciebie – powiedział z uśmiechem. Na poły się tego spodziewając, Giliead popatrzył na niego z wściekłością. – Wszystkich. – Oczywiście, że nie. Tylko ty mi jesteś potrzebny. – Czarnoksiężnik rzucił okiem w stronę drzwi wyjściowych. – Pośpiesz się. Jeśli nie usłyszą wkrótce salwy i krzyków, wrócą, żeby przekonać się, co spowodowało opóźnienie. Giliead odwrócił się do pozostałych. Gerard miał rację. To dodało mu pewności siebie, gdy wysuwał zaklęty warkoczyk zza koszuli. Przyjaciele pilnowali się, żeby nie patrzeć na siebie ani na niego, czekając w napięciu i w obawie, by się nie zdradzić spojrzeniem. Arites jako jedyny wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w Ixiona. Stojący za nim Halian patrzył z powagą na Gilieada. – Idź, Gil – głos mu się prawie załamał. – Nie martw się o nas. Giliead chwycił Haliana za ramię i wyszeptał: – Nie przesadzaj. – Krótko skinął głową. Odwrócił się do Ixiona, starając się, by w jego oczach było widać błysk nienawiści, ale nie oczekiwania. – Bardzo rozsądnie. – Ixion włożył klucz do zamka. Spojrzał na pozostałych surowo i dodał: – A wy nie próbujcie robić nic głupiego. Mogę być tutaj uwięziony przez tych głupich Gardier, ale i tak potrafiłbym was oślepić, sprawić, że krew się w was zagotuje, albo zamienić wasze wnętrzności w płonące węgle. Ludzie szeptali między sobą lękliwie, a Halian założył ręce na piersiach i zmierzył czarownika ponurym spojrzeniem. Ixion przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. Giliead wyszedł, a Ixion pchnął drzwi i zamknął je z powrotem. Odwrócił się do Gilieada z zimnym uśmiechem, sięgając do łańcucha pętającego mu przeguby. – Ixion. – Giliead wcisnął magiczny przedmiot w otwartą dłoń czarnoksiężnika. – Niech krew stanie w miejscu. Ixion zamarł z otwartymi ustami, a w jego oczach pojawił się wyraz zdumienia. Trwało to tylko chwilę, gdyż zaraz potem złączone pięści Gilieada, owinięte ciężkim łańcuchem, uderzyły go w szczękę. Padł jak martwy na ziemię. Giliead odnalazł klucz na podłodze, przekręcił go w zamku i szarpnięciem otworzył drzwi. – Nie żyje? – zapytał Halian, wyszedłszy na zewnątrz. – Nie oddycha – odparł Giliead, pochylając się nad Ixionem, podczas gdy pozostali pośpiesznie przechodzili obok nieruchomego ciała. Nie wyczuwał tętna. Oczywiście, w przypadku Ixiona o niczym nie musiało to świadczyć. Skrzywił się. – Cokolwiek by to miało oznaczać. – Odetnij mu znowu głowę – podsunął Gyan, pomagając Aritesowi wyjść z celi. – To trochę go spowolni. – Ale czym? – Giliead przerwał ogólne wyrazy zachęty. Nie miał zamiaru używać broni Gardier, która wciąż leżała tam gdzie upadła, przede wszystkim dlatego, że nie miał pojęcia jak się nią posługiwać. Udało mu się unieść powieki Ixiona i przekonał się, że źrenice są nieruchome i martwe. Usiadł na chwilę, zastanawiając się nad sytuacją. Trudno zabić kogoś, kto sprawia wrażenie zimnego trupa. – Musimy coś z nim zrobić – stwierdził Halian. – Dobra. – Giliead przeniósł Ixiona do pustej celi, zamknął drzwi, a potem szarpnął za klamkę, by sprawdzić, czy zamek się zatrzasnął. Jiwan miał klucz do ich celi i sprawdzał, czy pasuje do kajdanek, ale bez powodzenia. – Nic z tego – powiedział zniechęcony. Kias, uważnie badający zewnętrzne pomieszczenie, zajrzał do środka, mówiąc: – Hej, tu jest jeszcze pełno innych pozamykanych ludzi. Może ten klucz otworzy także drzwi do ich cel? Spróbujemy? – Tak, wypuśćmy ich wszystkich – odparł mu Halian, stanowczo kiwając głową. – Nikogo tu nie zostawimy. @@21 Przez szczeliny w skale było widać światło, z czego Tremaine wywnioskowała, że idą równolegle do korytarza stanowiącego część bazy Gardier. Pełni napięcia, szli w idealnej ciszy. Ilias zatrzymał się przy nieco większym otworze. Można było przezeń zobaczyć korytarz oświetlony żarówkami elektrycznymi. Przykucnęli na podłodze wąskiego zagłębienia w skale i zaczekali, aż Ilias porozumie się z Anderem. Mówili tak cicho, że Tremaine nie usłyszała ani słowa, chociaż przysunęła się jak najbliżej. W końcu Ander odwrócił się, trącił łokciem Tremaine, żeby się odsunęła, i pochylił ku Basimiemu: – Będziemy próbowali dostać się do komnaty, w której znajdują się wrota od tej strony. Florian, pora na twoją iluzję. Dziewczyna pośpiesznie kiwnęła głową, zsuwając z ramienia torbę z kulą i podając ją Tremaine. – Nie chcę przypadkiem objąć iluzją całej wyspy – szepnęła. – Cha, cha, pewnie. – Tremaine położyła torbę na ziemi i zastawiła ją nogą, mając nadzieję, że kula nie uzna za stosowne pomagać mimo wszystko. Mężczyźni popatrzyli na to z powątpiewaniem. Florian zamknęła oczy, koncentrując się i wypowiadając kilka rytualnych słów. Florian i Niles ustalili w Rel, które iluzje i strażniki mogą nie zostać wykryte przez Gardier. Postanowili, że należy ograniczać się do najprostszych, takich jak lekka mgiełka, która sprawi, że obserwator dostrzeże tylko cień i nie uzna, że ktoś tamtędy przechodzi. W ostrym świetle dobiegającym z korytarza Tremaine zauważyła, że Ilias przygląda się Florian. Przygarbił się lekko i było widać, że jest bardzo spięty. A więc nadal nie lubi magii, gdy jest zbyt blisko niej, i pewnie nigdy się do niej nie przyzwyczai; Ixion i inni szaleni czarownicy z jego świata zostawili zbyt głębokie rany. Trąciła go lekko. Rzucił na nią okiem i zmusił się do uśmiechu. Tremaine obejrzała się na pozostałych i zauważyła, że Basimi i Deric wymieniają pełne wątpliwości spojrzenia; oni przywykli do czarnoksiężników wspomagających działania wojskowe, ale Florian z pewnością wydawała się im bardzo młoda i niedoświadczona. Dziewczyna otworzyła oczy i powiedziała stanowczo: – Już. – Sięgnęła po torbę z kulą. Ander rzucił okiem na swych towarzyszy, prawdopodobnie dostrzegając u nich to samo powątpiewanie, jakie wyczuła Tremaine. Pochylił się, nasłuchując przez chwilę, po czym przecisnął się przez szczelinę na korytarz. Ilias natychmiast podążył w jego ślady. Tremaine przesunęła się za nim, zauważając z ulgą, że pomimo wątpliwości pozostali mężczyźni ruszyli także. Ostrożnie zeszli do korytarza Gardier. Po sześciu krokach Tremaine stwierdziła, że wolałaby zostać w domu i własnoręcznie wyrywać sobie zęby kombinerkami; wszystko było lepsze niż napięcie, które sprawiało, że żołądek zbił się jej w bolesną kulę, a serce podeszło do gardła. Kiedy dotarli do wylotu krótkiego poprzecznego korytarza, Ilias zatrzymał się, nasłuchując. Po chwili Tremaine usłyszała kroki i głosy Gardier. Mężczyźni zesztywnieli i podnieśli kusze, ale Ander nakazał im gestem, by się nie ruszali. Florian wzięła Tremaine za rękę, albo szukając otuchy, albo żeby ewentualnie uzyskać wsparcie od kuli. Dłoń dziewczyny była zima i wilgotna od potu. Tremaine modliła się w duchu, żeby kula, jeżeli już zechce pomagać, nie uczyniła nic drastycznego. Trzech Gardier przeszło poprzecznym korytarzem nie dalej niż dwadzieścia kroków od nich. Jeden rzucił okiem w ich stronę. Jego twarz kryła się w cieniu, ale chyba nie zobaczył nic poza iluzją. Potem Gardier zniknęli z pola widzenia, a cały incydent nie trwał dłużej niż kilka sekund. Byli tak blisko, że można by na nich splunąć, pomyślała Tremaine wymieniając z Iliasem pełne ulgi spojrzenia. Ruszyli dalej, ale następny prostopadły korytarz prowadził w przeciwną stronę. Tremaine zdążyła zobaczyć, że kończy się poszczerbionym otworem, z którego było widać jakieś wielkie, ukryte w półmroku pomieszczenie. Dobiegały stamtąd intrygujące dźwięki: ludzkie głosy, łoskot maszyn i buczenie wielkich lamp łukowych. To musiała być grota, którą Gardier zaadaptowali na warsztaty. Najwyraźniej doszedłszy do tego samego wniosku, Ander zawahał się, ale nie mógł zrezygnować z okazji dokonania zwiadu. Skręcił w ten krótki tunel. Paliło się tu tylko kilka żarówek, a cień dawał złudne poczucie bezpieczeństwa. Kilka głazów leżących u wyjścia stanowiło osłonę. Dwaj mężczyźni zostali u wlotu korytarza, a reszta podkradła się do otworu. Tremaine zdołała się przepchnąć do przodu i przykucnęła obok Iliasa. Otwór dostarczał widoku na jaskinię pod innym kątem niż ten, pod którym Tremaine oglądała ją przedtem. Znajdowali się jakieś dwadzieścia stóp nad poziomem podłogi i prawie dokładnie naprzeciwko wejść do tuneli, drewnianych schodów z podestami, a także zagrody z siatki dla niewolników. Ogromne, okrągłe żebra na pół wykończonego sterowca leżały na rusztowaniach, lśniąc w blasku buczących lamp łukowych. Z tej strony Tremaine widziała kilka generatorów prądu, mniej więcej pięćdziesiąt jardów dalej, wzdłuż ściany jaskini. Stanowiły one centrum, z którego wychodziły rozmaite przewody elektryczne, wijące się jak czarne węże po kamiennej podłodze. – Przydałoby się zlikwidować te generatory – powiedział półgłosem Basimi. Sądząc z pełnych aprobaty pomruków, wyraził tym opinię pozostałych. Nie było widać żadnych niewolników, a większość Gardier, których zauważyli, nie pracowała przy statku powietrznym. Szykują się do czegoś. Odczuła ulgę, dostrzegłszy tylko kilka wyjców, kucających ponuro w prowizorycznej klatce w pobliżu tuneli po drugiej stronie. Ilias poderwał się nagle ze stłumionym okrzykiem. Trącił Tremaine w ramię i coś pokazywał. W pierwszej chwili nic nie dostrzegła, ale potem jej uwagę zwróciło coś zielonego i białego pośród brązów i szarości. Grupa Gardier wyłaniała się z jednego z tuneli obok schodów. Popychali postać w sypriańskim stroju. Nawet z tej odległości i w kontrastowym oświetleniu groty Tremaine rozpoznała kroki tej osoby. Otworzyła szeroko oczy. To jest Gerard. Żyje! – To Gerard! Chodźcie, musimy go uwolnić! – Zaczęła wstawać. Ander chwycił ją za ramię i pociągnął w dół. – Tremaine, nie możemy podejmować takiego ryzyka! Musimy zniszczyć ich wrota! – szepnął z wściekłością. – Należy zrobić i jedno, i drugie – powiedziała stanowczo, wyrywając mu się. Mówili po rieńsku. Nie mogąc ich zrozumieć, Ilias rzucił im pełne irytacji spojrzenie. Odwrócił się nagle, popatrzył w głąb tunelu i syknął ostrzegawczo. Tremaine spojrzała w tę samą stronę i zobaczyła dwóch nadchodzących Gardier. Dyscyplina nie zawiodła i wszyscy zamarli w bezruchu. Pierwszy z Gardier rzucił tylko okiem w głąb mrocznego zagłębienia i poszedł dalej. Drugi zawahał się. Idź dalej, bydlaku, pomyślała z gniewem Tremaine. Nie widziała jego twarzy, ale cała jego postawa wyrażała nieufność. A potem mężczyzna sięgnął po jedno z urządzeń, które miał u pasa. Krzywiąc się, Ander dał znak swoim ludziom, by byli gotowi. Pierwszy z Gardier odwrócił się niecierpliwie, ale ten drugi zignorował go, przyglądając się trzymanemu w ręku urządzeniu. Przypominało zapalniczkę ozdobioną kryształami. Czegoś takiego używał dowódca patrolu, gdy Florian próbowała iluzji, pomyślała bezradnie Tremaine. Cholera. Jak to dobrze, że to nie był jej pomysł, żeby tu przyjść. Obok niej poruszyła się niespokojnie Florian. Wtedy Gardier coś krzyknął, poderwał głowę i spojrzał prosto na nich. Ander machnął ręką. Obaj Gardier ledwo zdążyli sięgnąć po broń, gdy trafiły ich strzały z kusz. Jeden zatoczył się do tyłu, chwytając za strzałę, i wrzasnął. Krzyki i tupot rozległy się echem po całym tunelu. – No to już po nas – powiedział ktoś. Ander zaklął i zaczął szybko wydawać kolejne rozkazy. Basimi pchnął Tremaine za skały, tak że wylądowała pod ścianą. Chwilę potem Florian znalazła się obok niej, a mężczyźni rzucili się naprzód. Tremaine przyklękła i wyjrzała ostrożnie. Ander, Ilias i inni bronili wylotu tunelu. Usłyszała dwa strzały z broni palnej, ogłuszające w zamkniętej przestrzeni. Zobaczyła, jak Basimi i Rulan kryją się pod ścianą. Potem Ilias chwycił kuszę, zamachnął się, rozbił żarówkę i korytarz okryły ciemności. Tremaine zsunęła się niżej, usiłując pomyśleć. W słabym świetle zobaczyła, że Florian krzywi się, ale nie zapytała, co się stało. W podziemnej sali Gardier patrzyli w górę i biegli ku wejściom do tuneli. To jest pewien pomysł... Tremaine wyprostowała się i wychyliła do przodu, żeby lepiej widzieć. Przy generatorach nie było nikogo, a w tamtej części jaskini panowały ciemności. Spojrzała na Florian i skinęła w stronę otworu. – Spróbujemy? Florian przyjrzała się panującej tam sytuacji, marszcząc brwi. – Czemu nie? Tremaine kiwnęła głową, krzywiąc się. Może wolałaby, żeby Florian odmówiła, ale nie miały przecież wielkiego wyboru. Ruszyła ostrożnie do przodu, wymacując w ciemności krawędź szczeliny i starannie wybierając miejsca na postawienie stóp. Florian podążyła za nią, a kula wydawała z siebie pełne irytacji potrzaskiwania, gdy torba z nią uderzała o skałę. Musiały pokonać nie więcej jak dwadzieścia stóp, ale Tremaine miała ręce mokre od potu, a żołądek podchodził jej do gardła, co znacznie utrudniało schodzenie. W którymś z tuneli Gardier rozległo się nagle wycie syreny alarmowej, odbijając się echem od skalnych ścian. Po drugiej stronie groty spanikowani strażnicy i robotnicy wbiegali i wybiegali z tuneli, coś krzycząc. Wyjce za drucianą siatką posykiwały nerwowo. Tremaine dotarła do płaskiej powierzchni i wylądowała pod ścianą, zadowolona, że to miejsce skrywa cień. Nie zauważyła, dokąd Gardier zabrali Gerarda. Florian skuliła się obok niej. – Dlaczego oni biegną tamtędy? To dla nas bardzo dobrze, ale przecież nie ma najmniejszego sensu – stwierdziła ze zdziwieniem. Większość Gardier kierowała się ku wejściom do tuneli po drugiej stronie jaskini. Tremaine kiwnęła głową. – Tam dzieje się coś jeszcze innego. – Nie miała czasu, żeby się tym teraz zajmować. Zmrużyła oczy, oceniając szansę na dotarcie do generatorów. Wyglądało na to, że uda im się przemknąć pod ścianą groty. Będą musiały przejść obok wylotów dwóch oświetlonych żarówkami tuneli, ale nie można było przebiec przez otwartą przestrzeń pośrodku jaskini. – Masz jeszcze tę iluzję? Skinęła ponuro głową. – Ilekolwiek może być warta. Tremaine nabrała tchu. – Idziemy. Pobiegły pod ścianą, kryjąc się za zwalonymi głazami i zwojami kabli, które wiodły do szumiących generatorów. Tremaine usłyszała jakieś głosy w drugim tunelu, ale nikt stamtąd nie wybiegł ani do nich nie strzelał. Kiedy dotarły do pierwszej z ogromnych machin, od jej wibracji Tremaine aż zabolały zęby. W przyćmionym świetle wyglądała jak zbiór dziwnych metalowych form, cuchnęła dymem i ropą. Jej cień wspomagał ich osłonę z iluzji, ale Tremaine nie bardzo wiedziała, co powinny zrobić. Zdała sobie sprawę, że jak idiotka spodziewała się, że będzie tu jakaś wielka dźwignia, za którą da się pociągnąć, albo coś w tym rodzaju. – Masz jakieś pomysły? – spytała. Florian z determinacją przyjrzała się maszynerii. – Tak. – Przesunęła sobie na brzuch torbę z kulą i zaczęła odpinać klamerkę. – Jeśli zna zaklęcie tłumaczeniowe Gardier, to powinna też już opanować zaklęcie niszczące przedmioty mechaniczne. – Och. – Świetny pomysł, pomyślała Tremaine. Zawahała się jednak, gdy Florian podała jej kulę. – Co mam...? – Po prostu poproś ją, tak jak przedtem. – Florian drgnęła, gdyż z najbliższego tunelu wyłonił się Gardier, już sięgający do pasa po jedno ze swoich urządzeń. – Szybko! – Cholera! – Tremaine chwyciła kulę. Parzyła jej palce i drżała, gdyż kółka wewnątrz kręciły się jak oszalałe. Wpatrzona w Gardier nie miała czasu pomyśleć o zaklęciu. Za jej plecami generatory wydały z siebie przenikliwy, metaliczny wizg i zazgrzytały nieznośnie. Florian poderwała głowę, a w jej oczach odmalowało się przerażenie. – Za wcześnie... Wiej! Do diabła! Tremaine wepchnęła sobie kulę pod pachę i obie dziewczyny rzuciły się przez środek jaskini. Gardier coś krzyknął, padł strzał, a potem zgrzytanie przeszło w głośny huk i światła zgasły. *** – Dlaczego trzymasz z tubylcami? – zapytał Gerwas, przyglądając się Gerardowi ze z trudem skrywaną ciekawością. W jednej ręce trzymał urządzenie tłumaczące, a w drugiej magiczny kryształ. Na jego czole perliły się kropelki potu i nie sprawiał wrażenia człowieka, który ma dużo czasu na pogawędki. Gerard oddałby wiele, żeby wiedzieć, do czego dokładnie służy ten kryształ. Był wyraźnie podobny do tych, które znaleźli w roztrzaskanym statku powietrznym Gardier, a widząc, że Gerwas go używa, pomyślał, że powinien funkcjonować podobnie jak kule Villera. – To długa historia, która cię z pewnością nie zaciekawi – odparł. Przeprowadzili go z części więziennej przez wielką grotę przerobioną na halę do produkcji statków powietrznych. Gerard byłby tym zafascynowany, gdyby nie miał w owej chwili poważniejszych zmartwień. Przemierzyli jaskinię i skierowali się następnym tunelem do jakichś biur, gdzie wydzielono mniejsze pomieszczenia za pomocą ścianek działowych z blachy falistej. To, w którym się znalazł, było małe i puste: umeblowanie stanowił jeden stół; były tu też tylko jedne drzwi. Gerwas miał obok siebie dwóch uzbrojonych strażników, a ręce więźnia pozostały skute łańcuchem. Od kamiennej posadzki Gerardowi marzły nogi; pożałował, że pozbył się butów. – Może nie aż taka długa – odparł Gerwas, mrużąc oczy. – Mamy wielu informatorów w waszym świecie. Powiedzieli nam, że został tutaj jeden rieński czarnoksiężnik. Odmowa odpowiedzi nie ma większego sensu. Gerard postarał się zachować obojętny wyraz twarzy. – Skoro wasi szpiedzy są tak dobrze poinformowani, to nie ma powodu, żebym odpowiadał na pytania. Usta Gerwasa zadrgały. Spojrzał w swą kryształową kulę. Zamigotała, a potem Gerard zwinął się od nagłego uderzenia w żołądek. Zachłysnął się powietrzem, gdy ból ustał, i cofnął się pod ścianę, opierając plecy o szorstki metal. To się musi źle skończyć, pomyślał ponuro. Miał nadzieję, że Gardier zamierzają zachować Sypriańczyków przy życiu, żeby zasilić nimi szeregi swych poddanych. Kiedy strażnicy weszli do celi i ustawili się niczym pluton egzekucyjny, zaczął się obawiać najgorszego. – Pytam ostatni raz. – Wyraz twarzy Gerwasa mówił jasno, że nie jest to czcza groźba. Gerard wyprostował się z trudem, czując jeszcze magiczny ból w piersiach, a potem spojrzał Gerwasowi w oczy. – I nie uzyskasz odpowiedzi. Gerwas pokręcił głową, bardziej zirytowany niż gniewny. – Jesteś idiotą. Nie zdołasz nam umknąć. Jeśli powiesz mi to, co chcę wiedzieć, oszczędzę ci bólu, zanim zostaniesz odesłany do Dowództwa Centralnego na przekształcenie. – Przekształcenie? – powtórzył Gerard, starając się przedłużyć rozmowę. Gerwas podniósł kryształ i powiedział: – W celu pożytecznego zatrudnienia. Gerard nic z tego nie rozumiał. – Co? – Wykorzystują czarnoksiężników do pracy niewolniczej? To chyba mało prawdopodobne. Przypuszczał, że stosują wobec nich swoiste pranie mózgu albo kontrolę umysłów, ale... Stłumiony łoskot rozległ się echem pośród skał, a żarówka pod sufitem strzeliła i zgasła. Wykorzystując tę szansę, Gerard odbił się od ściany i rzucił na Gerwasa. Trafił na jakieś ciało i machnął skutymi rękoma w miejsce, gdzie powinna być szczęka, używając łańcucha jako maczugi. Przeciwnik upadł, a Gerard ruszył biegiem. Natrafił na przeciwległą ścianę, wpadając na nią z rozpędem. Cienkie przepierzenie zatrzęsło się, ale nie pękło, więc zaczął po omacku szukać drzwi. Kiedy je znalazł, jeden ze strażników krzyknął i zapalił latarkę. Gerard wyskoczył na ciemny korytarz. Dziko miotające się światła z pomieszczenia za nim były jedynym oświetleniem. Skierował się w stronę, z której go przyprowadzono. Mogę zgubić strażników i uwolnić innych więźniów... Za jego plecami huknął strzał, a kula uderzyła w ścianę blisko jego głowy, obsypując go odłamkami kamienia i uzmysławiając mu trudności, jakie może napotkać jego ambitny plan. Skulił się i pobiegł szybciej. Jeżeli zostanę przy życiu. Szeptem wypowiedział krótkie zaklęcie tworzące iluzję, niezdarnie wykonując odpowiedni gest skutymi łańcuchem dłońmi. W korytarzu za nim mignął oślepiający błękitny błysk, a potem rozeszła się mgła i następny strzał chybił celu. Gerard dotarł do poprzecznego korytarza i skręcił, widząc nagły blask płomieni. Zatrzymał się i ujrzał przed sobą Gilieada i Haliana. Za nimi znajdował się Gyan, który niósł prowizoryczną pochodnię. – Bogu dzięki – wysapał Gerard. Giliead wyciągnął rękę, chwycił Gerarda za koszulę i szarpnął do przodu. Czarnoksiężnik wylądował na ścianie, a Giliead podszedł do wylotu korytarza; Halian skradał się po drugiej stronie. W sekundę później zza rogu wypadło dwóch Gardier. Giliead zamachnął się ciężkim kluczem i uderzył pierwszego z nich w głowę, a Halian trafił drugiego metalowym prętem. Oddychając ciężko, Gerard spojrzał za siebie w głąb korytarza. W blasku pochodni zobaczył inne znajome twarze Sypriańczyków oraz kilkoro mężczyzn i kobiet, noszących stroje niewolników Gardier. Sprawiali wrażenie przerażonych, ale zdeterminowanych, i wszyscy zaopatrzyli się w najrozmaitsze narzędzia stanowiące prowizoryczną broń. – Zaczekaj, zaraz zdejmiemy ci te łańcuchy – powiedział Gyan, ujmując Gerarda za ramię i dając znak jednemu z więźniów. Młody Parscyjczyk, który niósł duże nożyce do cięcia metalu, przepchnął się do przodu. Gerard z ulgą wysunął przed siebie dłonie. – Jest w tym całkiem dobry – dodał Gyan, uśmiechając się do młodzieńca. – Mówisz po rieńsku? – zapytał Parscyjczyka Gerard, gdy ten przecinał mu łańcuch. – Tak! – Chłopak podniósł wzrok, z zaskoczeniem, ale też i z ulgą. Mówił z akcentem osoby wykształconej. – Ci ludzie wypuścili nas z cel. Czy baza została zaatakowana? – Mam nadzieję – odparł szczerze Gerard. Odwrócił się do Gilieada oraz pozostałych i spytał po syrnajsku: – To wy zniszczyliście generatory? Wciąż jednym okiem obserwując skrzyżowania korytarzy, Giliead zmarszczył brwi. – Co? – Te... urządzenia, które wytwarzają magiczne światło – wyjaśnił pośpiesznie Gerard, zastanawiając się, czy mogli to zrobić przypadkiem. – Nie. – Halian spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Myśleliśmy, że to twoje dzieło. – To na pewno nie ja. – Unosząc brwi, Gerard stwierdził: – Chyba ktoś zmierza nam na ratunek. *** Tremaine uniosła głowę, wciąż jeszcze oszołomiona. Huczało jej w uszach po eksplozji. Leżała na kamiennej posadzce, z piekącymi od tarcia po żwirze dłońmi. W nieprzeniknionych ciemnościach jaskini rozbłysły mniejsze światła: latarki Gardier. Wydobywały z mroku przerażone twarze, biegnące postacie, fragmenty szkieletu statku powietrznego. Po skalnych ścianach przesuwały się ogromne cienie. Ludzkie wołania i pokrzykiwania wyjców odbijały się od skał, utrudniając jej rozeznanie. Za nią, w szczątkach generatorów coś jeszcze pykało i iskrzyło. – Oj – jęknęła półgłosem leżąca obok niej Florian. – Nic ci nie jest? – spytała pośpiesznie Tremaine, usiłując wstać. Miała podrapane kolana, mimo grubego materiału spodni. Florian ponownie jęknęła, po czym usiadła. – Tak, uszkodziłam sobie łokieć, kiedy upadłam. – Zanim nastąpiła eksplozja, zdążyły dobiec do środka groty i paść na ziemię. Kiedy światła zgasły, poleciał na nie istny deszcz kawałków metalu. Żaden nie spadł bezpośrednio na nie, a Tremaine nie była pewna, czy miały po prostu szczęście, czy zawdzięczają to kuli. Jakby obudzone tą myślą, urządzenie zaczęło emanować błękitnym światłem. Tremaine chwyciła je i potrząsnęła nim energicznie. – Nie! Nie świeć! Przestań! – Rozejrzała się dziko. Wszędzie było pełno Gardier, a ich broń wciąż funkcjonowała bez zarzutu; nie chciała stać się dla nich idealnym celem. Poświata posłusznie zgasła, a Florian stwierdziła z podziwem: – Ten przedmiot staje się... prawie żywy. – Sama to powiedziałaś. – Mocno trzymając kulę, Tremaine niezręcznie stanęła na nogi, a Florian poszła w jej ślady. Obie zamarły, kiedy w ich stronę ruszyła biegiem jakaś postać. Mężczyzna minął je w ciemnościach, nie zatrzymując się. Florian odetchnęła z ulgą i szepnęła: – Wracajmy do pozostałych. Tremaine nawet w najlepszych chwilach nie miała najlepszej orientacji przestrzennej, ale Florian skierowała ją we właściwą stronę. Posuwały się po omacku, podtrzymując się nawzajem, aż wreszcie dotarły do ściany i usłyszały ściszone głosy, spierające się po rieńsku. Nie chcąc, by ktoś je zastrzelił przez pomyłkę, Tremaine szepnęła: – Hej, to my! Z ciemności wyłoniła się jakaś postać. Kula cyknęła radośnie, a Ilias zapytał: – Gdzieście się podziewały? To wy zniszczyłyście tę maszynerię? – Kula – odpowiedziała Florian. – Ona... Nim zdążyła cokolwiek wyjaśnić, pojawił się ktoś jeszcze. – Tremaine! – Pełen wściekłości głos należał do Andera. Ilias stanął Anderowi na drodze, a Tremaine schroniła się za jego plecami. – Nie miałam jak się z tobą porozumieć! – powiedziała. Ander zaklął. – Nie mamy czasu na takie rzeczy. – A na co? – zapytała Tremaine. – Niewolnicy zostali uwolnieni, ale czarownicy wypuścili na nich wyjce – rzucił przez ramię Ilias. – Możemy je zatrzymać! – Florian przepchnęła się do przodu. – Zrobię następną iluzję i wtedy przedostaniemy się tam... – Potrzebuję cię, żebyś doprowadziła nas do wrót Gardier, bo przede wszystkim trzeba je zniszczyć – zaprotestował Ander. – To jest najważniejsze. – Możemy się rozdzielić – przerwała mu Florian. – Kula usłuchała Tremaine. Może użyć jej do zniszczenia wrót... z pewnością uczyni to lepiej niż materiał wybuchowy... a ja mogłabym pomóc przy wyjcach. – Nie, do diabła! – Ander odwrócił się do niej, zniecierpliwiony. – Tremaine nie potrafiłaby... – Ander, nie możesz posłać tam wszystkich, bo Gardier domyśla się, co chcemy zrobić. – Tremaine nabrała tchu. Miała prawo odczuwać niepokój i zwątpienie, ale w tej chwili nie było na to czasu. – Ilias znajdzie wrota. Daj nam kilku ludzi... – Basimi nie ufał Iliasowi, więc jego nie chciała. – Derica albo kogoś innego, kto umie się posługiwać dynamitem, na wypadek gdyby kula nie zechciała zadziałać. – Ja pójdę, kapitanie – rozległ się w ciemności głos Rulana. – Ona ma rację. We trójkę przemkniemy się tam niepostrzeżenie, zwłaszcza jeśli Gardier będą myśleli, że na górze rozpoczął się zmasowany atak. Ander się nie odzywał. Tremaine nie widziała w ciemnościach jego twarzy, ale oddychał szybko, usiłując podjąć decyzję. Walczył ze zwątpieniem i nieufnością do niej. Stojący obok Ilias trącił ją niecierpliwie łokciem i spytał: – I co? Wszyscy rozmawiali po rieńsku, on więc znowu nie mógł wziąć udziału w dyskusji. – Poprosiłam go, żebyśmy my dwoje mogli wziąć kulę i zniszczyć wrota, podczas gdy oni będą pomagać pozostałym – odpowiedziała mu Tremaine po syrnajsku. Nie wahał się. – Jasne. – No więc jak, Ander? Nie mamy dużo czasu – zaczęła Tremaine. Kula zaklekotała głośno w jej ręku i wszyscy odskoczyli do tyłu. Kółka zaczęły wirować, sycząc lekko, a w środku zajaśniały błękitne iskierki. – Ktoś przyznaje mi rację – dodała półgłosem, przekładając rozgrzane urządzenie do drugiej ręki. – Potrafisz to zrobić, Tremaine? – zapytał cicho Ander. – Sama zniszczysz wrota? Nie będę sama. Zmusiła swój głos, by zabrzmiał pewnie: – Tak. – W porządku – odparł ostro Ander, gotów już do odmarszu. – Idźcie. *** Gerard niezręcznie zaparł się stopami o stół i pchnął lekki, drewniany panel sufitowy, ledwo widząc, co robi w migoczącym świetle pochodni. Panel uniósł się o kilka cali, a potem stuknął o skałę. Czarnoksiężnik zaklął i sięgnął do następnego. – I jak? – rozległo się nerwowe pytanie Gyana. Podtrzymywał stół, a Gerard z trudnością go słyszał w rozgardiaszu spowodowanym przez bieganinę i krzyki uwolnionych więźniów. Zostali osaczeni w tych połączonych ze sobą pomieszczeniach przez wyjce, którymi poszczuli ich Gardier. Giliead zaproponował, żeby przedostali się przez sufit do podziemnych tuneli, a z nich do otwartego korytarza, ale do tej pory nie znaleźli miejsca, przez które ktokolwiek mógłby się przecisnąć. – Nic z tego. – Gerard zeskoczył ze stołu, a potem razem z Gyanem przesunęli go o kilka stóp dalej, żeby próbować ponownie. Po drugiej stronie pomieszczenia, w świetle zdobytej lampy Gardier, Giliead i kilku innych mężczyzn zapierali się plecami o prowizoryczną barykadę z grubej siatki, którą oparli w poprzek drzwi. Siatka pochodziła z zagrody dla niewolników, a Gerard raz jeszcze pochwalił w duchu rozsądek młodego człowieka, który znalazł nożyce do metalu podczas ucieczki. Wyjce drapały drzwi po drugiej stronie, wrzeszcząc z wściekłości, głodu i strachu przed swymi panami i rzucały się na zaporę. W dalszej części pomieszczenia nie dało się nawet ruszyć paneli sufitowych. Okrzyki dochodzące z innych boksów świadczyły o tym, że nikomu nie wiedzie się lepiej. Klnąc, Gerard zeskoczył na podłogę i przepchnął stół dalej. Drzwi uchyliły się o kilka cali i w szparze pojawiły się miotające się zawzięcie szpony wyjca. Mężczyźni z całej siły oparli się na barykadzie, ale stwór zdołał wcisnąć łeb i tułów, szerzej otwierając drzwi. Giliead chwycił go za głowę i wypchnął z powrotem, uchylając twarz przed pazurami. Gerard ruszył mu na pomoc, ale Gyan wyprzedził go, chwycił fragment rozwalonego krzesła i zaczął nim okładać łapy wyjca. Młoda kobieta w stroju więźniarki wpadła na Gerarda, który złapał ją za ramiona i podtrzymał. – Kim są ci ludzie? – spytała po bisrańsku. – To Sypriańczycy ze stałego lądu – wyjaśnił Gerard, łagodnie odsuwając ją na bok. – Nasi sojusznicy. Wypchnąwszy napastnika, mężczyźni zdołali zatrzasnąć drzwi i teraz zapierali się o nie plecami, ciężko dysząc. Giliead miał pokrwawione i podrapane całe przedramiona. Potem hałasy po drugiej stronie barykady nagle umilkły. – Milczeć! – zawołał Giliead, a Gerard powtórzył polecenie po bisrańsku i rieńsku. Kiedy ucichł wielojęzyczny gwar, okazało się, że za drzwiami panuje cisza, nie słychać ani wrzasków wyjców, ani krzyków Gardier. – To podstęp – wyszeptał chrapliwie Gyan. Potem, przygłuszony grubymi drzwiami, rozległ się głos kogoś mówiącego po rieńsku: – Hej, jest tam kto? – Boże, to chyba... – Nie wierząc własnym uszom, Gerard podszedł do zabarykadowanego wejścia. – Ander, to ty? – Gerard? To my! W ciemnościach za jego plecami ludzie poruszali się niespokojnie, rozległy się wylęknione szepty. Gerard wymyślił trzy różne zaklęcia, które pozwoliłyby mu się upewnić, że to rzeczywiście Ander, ale brakowało mu materiałów do wykonania któregokolwiek z nich. Popatrzył na Gilieada, który ciągle opierał się o drzwi. – Wydaje się, że to jego głos, ale jeśli to podstęp... Giliead pokręcił głową. – Tam nie ma klątwy. Gerard powoli pokiwał głową. Zapomniał o zdolnościach Gilieada. – Ja czuję się tym usatysfakcjonowany. Giliead skinął na pozostałych i razem odsunęli siatkę. Drzwi otworzyły się powoli, a mężczyźni cały czas byli gotowi je zatrzasnąć. Gerard zobaczył leżące bezwładnie na korytarzu ciała wyjców, naszpikowane strzałami. Ktoś krzyknął ostrzegawczo, gdy jakieś postacie przeszły obok nich. Potem w świetle pochodni błysnęła ruda głowa Florian i dziewczyna przecisnęła się do przodu. – Gerard! – Zamachała do niego gwałtownie. – Żyjesz! Giliead mocniej pociągnął barykadę, a reszta mężczyzn rzuciła się mu z pomocą. – Cieszę się, że cię widzę – stwierdził z ulgą Gerard, podczas gdy Ander, Florian i kilku uzbrojonych mężczyzn przepchnęli się do drzwi, przechodząc nad martwymi wyjcami. Wyjrzał zza nich, marszcząc brwi, bo nie widział wśród nich jednej twarzy. – A gdzie Tremaine? Ander chwycił go za ramię i odciągnął na bok. – Wygląda na to, że znaleźliśmy magiczny krąg Gardier otwierający ich wrota. Tremaine i Ilias zabrali kulę i poszli go zniszczyć – wyjaśnił po rieńsku. – Co on powiedział? – zapytał Giliead, pojawiając się nagle za plecami Gerarda. Był sztywny z napięcia. – Ilias jest z Tremaine – przetłumaczył szybko Gerard, wiedząc, jak bardzo Giliead musi się martwić o przyjaciela. – Próbują zniszczyć... – Odwrócił się do Andera, pojąwszy nagle w pełni, co młody człowiek powiedział mu przed chwilą. – Znaleźliście wrota Gardier? – Tak, natknęliśmy się na krąg... – To długa historia. – Florian wepchnęła się między mężczyzn. – Gerard, Niles dał mi trochę różnych ziół oraz gotowe proszki i nalewki. Czy możemy coś zrobić w kwestii wyjców? – Tak, jeśli przysłał odpowiednie składniki. – Gerard potrząsnął głową, usiłując ustalić, co teraz jest najważniejsze. Najpierw muszą coś zrobić z wyjcami, bo inaczej Gardier mogą je wykorzystać, by odbić bazę. – Jeśli Gardier używają zaklęć Ixiona, żeby panować nad tymi stworzeniami... – Co chcesz zrobić? – spytała Florian, wyciągając z kieszeni rozmaite torebki i saszetki. Gerard pokiwał w zamyśleniu głową. – Zneutralizować jego zaklęcie. *** Idąc za Iliasem przez ciemny tunel, Tremaine zdała sobie sprawę, że z całej siły zaciska palce na kuli. Rulan osłaniał swą elektryczną latarkę dłonią, tak że dawała tylko tyle światła, by mogli posuwać się do przodu, nie potykając się za często. W ciemnościach dziewczyna czuła się jednak bezpieczniej, niż gdy nad jej głową paliły się żarówki Gardier. Idący przed nią Ilias zatrzymał się. Tremaine z trudnością dostrzegła szczelinę w skalnej ścianie. Ilias odwrócił się i powiedział: – To tutaj. Tremaine zbliżyła się, żeby zajrzeć do środka. Wyciągnęła z kieszeni kombinezonu latarkę i zapaliła ją. Przesunęła smugę światła nad kręgiem z symbolami, wyrytymi w kamiennej podłodze i metalowym trójnogiem stojącym pośrodku. Zastanawiała się, co powinno się na nim znajdować, gdzie to jest i co robią z tym Gardier. Poza tym w pomieszczeniu znajdowały się tylko nagie skały, lśniące od wilgoci i porośnięte sinawym mchem. Wiedziona nagłym impulsem, Tremaine zwróciła się do Rulana: – Czy mógłby pan wyjść stąd na korytarz i popilnować, czy... no wie pan. Zajrzał do komnaty, a potem kiwnął głową. – Tak, proszę pani. Przejdę się do najbliższego skrzyżowania korytarzy. Tremaine patrzyła za nim przez chwilę, a potem wzięła głęboki wdech i weszła głębiej do pomieszczenia, zbliżając się do skraju kręgu. Ilias podążył za nią, a poruszał się tak, jakby podłoga była pokryta lepkim śluzem. Przy pierwszej sposobności pozbył się kombinezonu i widać było, że jest mu bez niego znacznie wygodniej. Tremaine podwinęła rękawy i rozpięła swój obszerny strój, ale nie wpadła na to, żeby go zdjąć. – Bierzmy się do roboty. – Tremaine zatknęła sobie latarkę pod pachę i wyrzuciła z torby kulę. Zawahała się, marszcząc brwi. Wewnątrz urządzenia kółka wciąż wirowały, a całość była gorąca. Nie aż tak, by parzyć, ale trudno je było utrzymać w ręku. – Cały czas taka jest. – Co? – Ilias podszedł bliżej, przyglądając się czujnie kuli. – Podniecona. Jakby tu było coś, co jej się nie podoba. Skoro się tutaj znaleźliśmy, to chyba chodzi o krąg, ale... – Pokręciła głową, niezadowolona z tego wytłumaczenia. – Myślę, że reaguje na to miejsce, od chwili gdy znaleźliśmy się w pobliżu. Ilias ścisnął ją za ramię. – Pośpiesz się. – Jasne. – Myśli, że jestem zdenerwowana; no, nie myli się. Tremaine miała nadzieję, że kula nie zacznie stroić fochów i będzie jej nadal słuchać. Nie pora teraz na niepowodzenia, skoro odważyła się poprosić o poważne zadanie. Popatrzyła na urządzenie, próbując skoncentrować się na tym, co zamierza osiągnąć. Zanim jednak zdążyła zebrać myśli, usłyszała jakiś dźwięk. Ilias drgnął i spojrzał w stronę wejścia. Zapytała szeptem: – Co to było? Pokręcił głową i ruszył ku otworowi. – Ktoś wołał. W wejściu pojawił się Rulan, oświetlony latarką, którą Tremaine ciągle trzymała pod pachą. Miał coś w ręku. Zmarszczyła brwi; w pierwszej chwili pomyślała, że coś znalazł i przyniósł, żeby im pokazać. – Co... – To była strzelba. Obok niego ujrzała postać w mundurze Gardier. – Ilias, stój – powiedziała ostro Tremaine. Żołądek podszedł jej do gardła. Została złapana na gorącym uczynku, co nie należało do przyjemności. Ilias zamarł i przekrzywiwszy głowę, czujnie obserwował przybyszów. Gerwas zrobił krok naprzód, trzymając w ręku tłumaczący amulet. Jego wąska, blada twarz sprawiała w niekorzystnym świetle wrażenie szarej. – Bardzo dobrze. Każ mu się odwrócić – powiedział. Zamiast tego Tremaine upuściła latarkę, która zgasła, uderzywszy o kamienną podłogę, ale zaraz nad ich głowami pojawiło się kilka magicznych światełek, rozjaśniając pomieszczenie słabą białą poświatą. Ilias, który już miał się rzucić na Rulana, zrobił krok wstecz, zaskoczony. Czy stwierdziliśmy, że Gerwas jest czarnoksiężnikiem? – zastanawiała się Tremaine, cofając się także. Serce waliło jej jak młotem. – Róbcie co każę, a nie stanie się wam nic złego – odezwał się Gerwas. Wygłosił to jak ustaloną formułkę, jakby w nią sam nie wierzył i nie liczył, że oni to zrobią. – Powiedz tubylcowi, żeby się odwrócił. Tremaine przetłumaczyła to Iliasowi, który rzucił Rulanowi i Gardier obojętne spojrzenie i spełnił polecenie, mówiąc: – Spróbuj go zagadać... – Dosyć! – krzyknął nagle Gerwas. Z wysiłkiem zniżył głos i warknął: – Powiedz mu, żeby się nie odzywał, bo go zabiję. – Nie chce, żebyśmy rozmawiali... – zaczęła Tremaine po syrnajsku. – Wystarczy! – Gerwas wszedł głębiej do pomieszczenia, przyglądając się dziewczynie z podejrzliwością. – A więc to jest ta mała kobietka z Maiuty. – To ja. – Ze swego miejsca Tremaine widziała dokładniej krystaliczną skałę, którą trzymał w ręku. Wydawało się, że pasuje do stojącego za nią trójnogu. Niedobrze. – Jak widzę, spotkałeś Rulana. Gerwas rzucił krótkie spojrzenie młodemu mężczyźnie u swego boku. – Wie, że to nam powinien pomagać. – Naprawdę? – Tremaine uniosła brwi. – Rzeczywiście tak sądzisz, Rulan? Jego twarz była pozbawiona wszelkiego wyrazu. – Miałem krewnych na Wyspach Południowych; trzymają ich jako zakładników. – Zbliżył się do Iliasa, mierząc do niego ze strzelby. Nie było sensu spierać się z kimś, kto został zdrajcą z takiego powodu, ale mimo to Tremaine spróbowała. – I myślisz, że ich uwolnią, kiedy im pomożesz? – spytała z powątpiewaniem. – Wiem, co zrobią, jeśli odmówię. – Rulan trącił Iliasa lufą w plecy, żeby podkreślić swe słowa. Błąd, pomyślała Tremaine, gdyż Ilias odwrócił się gwałtownie i chwycił broń. Szturchnięcie powiedziało mu, gdzie dokładnie znajduje się jego przeciwnik. Rulan zatoczył się, a Ilias zaczął wyrywać mu strzelbę. Tremaine rzuciła się na pomoc, jednak Ilias nagle wypuścił broń i upadł. Tremaine zatrzymała się, przerażona, ale nie usłyszała strzału. Potem zobaczyła, że kryształ w ręku Gerwasa zaiskrzył. – Zostaw go – powiedziała bez zastanowienia. Kula w jej dłoniach cykała jak bomba zegarowa. Rozedrzyj Gerwasa na strzępy, poleciła jej Tremaine, no już, przecież potrafisz to zrobić. Na co jeszcze czekasz? Ilias podniósł się na kolana, oddychając ciężko. Nie może wstać, zrozumiała Tremaine. To jakieś okulawiające zaklęcie. Odrzucił włosy z oczu i zmierzył Gerwasa gniewnym spojrzeniem, ale dziewczyna widziała, że doznał poważnego wstrząsu. Rulan wyprostował się i znowu skierował wylot strzelby ku Iliasowi, spoglądając na Gardier. – Zrobię to, jeśli mnie posłuchasz. Odpowiesz na jedno moje pytanie... – zaczął Gerwas. – Szczęśliwy z ciebie człowiek, jeśli masz tylko jedno pytanie... – odpowiedziała Tremaine, nie mając właściwie pojęcia, do czego zmierza. – Zamknij się, albo zabiję tubylca – warknął Gerwas. Tremaine umilkła. Znowu strach. Gerwas był zdesperowany i przerażony. Może dlatego potrafiła odgadnąć to z taką łatwością, że sama doznawała identycznych uczuć. Zacisnęła dłonie na kuli; spociły się, a nie była to właściwa chwila, by upuścić urządzenie. Ilias przeniósł wzrok z dziewczyny na Gerwasa, zirytowany własną bezradnością. Gerwas nabrał tchu i wbił wzrok w Tremaine. – Nasz awatar wykrył dwóch czarnoksiężników na statku tubylców, który zniszczyliśmy. Jak zdołałaś ukryć przede mną swoją moc, kiedy schwytaliśmy cię po raz pierwszy? Moją moc? – Nie umiem posługiwać się magią. Ten twój przedmiot musiał wykryć kogoś innego. – Czy Gerwas zapomniał o Florian? Wykrył przecież, że dziewczyna jest czarownicą. Zachował się wtedy wobec niej dosyć brutalnie, a Tremaine dobrze to zapamiętała. Gerwas popatrzył na swoją krystaliczną skałę, a na jej szorstkiej powierzchni pojawił się wir światła. Z głośnym hukiem eksplodowała latarka, którą Tremaine upuściła na ziemię. Ilias cofnął się, a Tremaine drgnęła, gdy rozpalone szczątki posypały się jej na buty. Kula zawirowała trochę szybciej, a metal stał się gorętszy. Chyba znowu odbiła zaklęcie, mające niszczyć przedmioty mechaniczne. Brwi Gerwasa uniosły się nagle. – Rozumiem – powiedział z namysłem. – To nie ciebie wykryłem. – Tremaine... – odezwał się znienacka Ilias. Wpatrywał się w jej stopy. Dziewczyna spojrzała w dół i przekonała się, że cofając się, weszła w obręb magicznego kręgu Gardier. Małe świetlne punkciki zalśniły nad wyrytymi w skale symbolami. – Oh, hm – szepnęła. Kula zrobiła coś z wrotami, sprawiła, że zareagowały na jej obecność. Z przyjemnością bym się stąd wydostała, ale chyba nie tą drogą. Poza tym Ilias znajdował się poza kręgiem. – A więc w Rien także znacie awatary. – W głosie Gerwasa zabrzmiało coś jakby ulga. – Powiesz mi w jaki sposób zdobyliście wiedzę, jak wykonać ten, który masz. – Nie mam pojęcia co to jest awatar. Rozumiem znaczenie tego słowa, ale... Poza tym ty używasz jakiegoś innego wyrazu. Zaklęcie tłumaczące wybierało najbliższy ekwiwalent nieznanego terminu, tak samo jak czyniła to kula, operując rieńskim i syrnajskim. Awatar to wcielenie boga. Tremaine popatrzyła na kryształ trzymany przez Gardier, przypominając sobie, jak Ilias porównał kulę do boga Cineth. – Masz na myśli... naczynie. – Możesz to sobie nazywać jak chcesz – burknął niecierpliwie Gerwas. – Masz mi powiedzieć, jakiej metody użyliście, żeby przenieść świadomość czarnoksiężnika do tego urządzenia. – Umieściliście żywą osobę w tym krysztale? I ona... on... robi dla was zaklęcia? – Fragmenty łamigłówki zaczęły się jej układać, więc dodała pośpiesznie: – To dlatego nie możecie się sami uleczyć i wasza magia jest taka ograniczona. Nie jesteście czarnoksiężnikami. Masz w krysztale jednego z nich, a w innych są pomniejsi... Nie, nie, Florian i Ander mieli rację, małe kryształy są połączone z tym dużym. Tak jak wczesne kule, robione przez Instytut, podobnie jak cylindry w szafie grającej, z których każdy ma na sobie zapisane tylko jedno zaklęcie. – Wnioski też zaczęły się jej same porządkować i wprost nie mogła uwierzyć w to wszystko. Nie należała do osób szczególnie wrażliwych, ale zrobiło się jej niedobrze. – Wielki Boże, kogo uwięziliście w tym kawałku kamienia? Czy ten ktoś żył, kiedy to zrobiliście? – Możesz udawać, że nic nie rozumiesz, ale niewiele ci z tego przyjdzie – wybuchnął Gerwas. – A teraz dawaj awatar, albo zabiję tubylca! – To nie jest żaden awatar, to... – To kula, którą Arisilde skonstruował, żeby zabawiała sztuczkami dwunastoletnią dziewczynkę. Przypominała sobie wczesne urządzenia Edouarda Villera: wspomagały zdolności czarnoksięskie osoby o ograniczonym talencie do magii, dzięki czemu ta osoba mogła wykonywać proste zaklęcia. I tak się właśnie działo, do czasu gdy Arisilde zniknął. Wtedy kula nie tylko pomogła Gerardowi posłużyć się właściwie Wielkim Zaklęciem Arisilde, ale także wyssała magię z tłumacza Gardier i użyła tych informacji, żeby odcyfrować strażniki na statku powietrznym Gardier, a potem go zniszczyć. Od tamtej chwili zaprzyjaźniła się z sypriańskim bogiem, obudziła cię, kiedy Gerard tropił klątwę Ixiona, wspomogła na odległość zaklęcie śmierci Gerarda, rozpoznawała ludzi, którzy nie mają talentu do magii, takich jak Ilias i Ander... A wszystko to po tym, jak ustanowiła wystarczająco silne połączenie z tym światem, żeby wywrzeć wpływ na twoje pisarstwo... Postępowała jak żywy czarnoksiężnik. Niles miał rację, sama kula nie byłaby w stanie tego wszystkiego osiągnąć. Do tego potrzebny jest ludzki umysł. – No, już – warknął niecierpliwie Gerard. – Dobrze, dobrze. Tylko... – Daj mi chwilę, bo muszę wpaść na jakiś genialny pomysł. Teraz chyba wiedziała, na co czekała kula. Ma mniej więcej taką samą moc jak pozbawiona ciała świadomość w krysztale Gerwasa. Musi więc go unicestwić błyskawicznie, zanim on zdąży zrobić krzywdę jej albo Iliasowi. Istniał na to tylko jeden sposób i znajdował się pod jej stopami. Tremaine chciała przełknąć ślinę, ale zaschło jej w gardle. – Arisilde – szepnęła. – Jeśli tu jesteś, zobacz, co myślę, zobacz, co powinieneś zrobić. Nie umiem stworzyć odpowiedniego zaklęcia, ale ty je znasz. – Kula cyknęła, kółka w jej wnętrzu zaczęły poruszać się wolniej, ale za to zrobiła się okropnie gorąca. Tremaine ruszyła ku Gerwasowi, wysuwając urządzenie przed siebie. Ilias, który nie rozumiał prowadzonej po rieńsku rozmowy, bezskutecznie spróbował wstać. – Nie! Odpowiedziała mu po syrnajsku. – Wszystko w porządku. Spróbuję coś zrobić... bądź gotów. Ilias opadł na podłogę, obserwując ją z niepokojem, a Gerwas kiwnął głową, rad, że mu się wreszcie poddaje. – Bardzo dobrze. Teraz daj mi... Tremaine rzuciła się do przodu, chwyciła go za ramię, pozbawiając równowagi i wciągając do kręgu. *** Gardier wykonał kilka kroków do przodu, a Tremaine upadła. Kiedy oboje znaleźli się w środku, kamień pod nimi stał się na ułamek sekundy płynny, a potem znowu stwardniał. Chociaż Ilias sam tego już wcześniej doświadczył, widok był wstrząsający. Sypriańczyk chciał się poderwać i nagle zdał sobie sprawę, że nogi słuchają go znowu; klątwa zniknęła razem z Gerwasem. A Rulan o tym nie wiedział. Zdrajca zrobił krok w stronę krawędzi koła, niepewnie zmieniając chwyt broni. W blasku drugiej latarki było widać, że z czoła spływa mu kroplisty pot. Ilias przykucnął, otarł usta ręką i dla pewności poruszył palcami u nóg. Miał nadzieję, że Tremaine pozostała przy życiu. Rulan rzucił mu czujne spojrzenie, a Ilias wyszczerzył zęby, starając się sprawiać wrażenie bezbronnego i sfrustrowanego. Jego przeciwnik wypowiedział kilka słów po rieńsku, których Ilias nie zrozumiał, a potem znowu popatrzył na krąg. Zbliżył się do jego krawędzi, z irytacją przyglądając się pustce pośrodku. Ilias czekał, domagając się w duchu, by podszedł jeszcze bliżej; był stosunkowo pewien, że jedyną niebezpieczną częścią jego broni jest wylot długiej rury. Wciąż był skierowany ku niemu, ale Rulan coraz bardziej koncentrował uwagę na kręgu. Zrobił ostatni krok, a wtedy Ilias zerwał się na nogi, rzucił się do przodu i chwycił broń, szarpiąc ją ku sobie. *** Tremaine spadała na plecy. W końcu uderzyła o zbity piasek, tracąc przy tym dech, a obok ciężko wylądował Gerwas. Chwytając z trudem powietrze, odwróciła się i kopnęła go. Zaskoczony i wstrząśnięty, wypuścił kryształ z awatarem, który odtoczył się na bok. Mocno trzymając kulę, Tremaine wolną ręką chwyciła kryształ. Odtoczyla się kawałek od Gerwasa, a potem niezręcznie podniosła na kolana. Znajdowali się na suchym pustkowiu, na szczycie jednego ze wzgórz, trochę dalej od ściany, którą poprzednio wzięła za klif. Z tego punktu było wyraźnie widać, że jest to fragment budowli, topornie wykonanej z ułożonych jeden na drugim ogromnych głazów. Miało to rozmiary zbliżone do „Rawenny”. Gerwas odwrócił się, a na jego twarzy odmalowała się seria uczuć. Tremaine odczytała przerażenie, szok, wściekłość. O tak. To jej się spodobało. – Proponuję zająć się tubylcami stąd – warknęła przez zaciśnięte zęby. Zerwał się na równe nogi i rzucił w jej stronę. Tremaine uderzyła o kamienną posadzkę i przez chwilę leżała bez ruchu, pojękując. Miała wrażenie, że przetoczył się po niej walec drogowy. Wilgotny chłód skały ożywił ją nieco. Usłyszała jakieś szuranie i w oszołomieniu potrząsnęła głową, dźwigając się na ręce i kolana. Rulan wciąż jeszcze ma broń, a ona musi pomóc Iliasowi. Kula znajdowała się obok niej, wirując jak oszalała. Kryształ z uwięzionym przez Gardier czarnoksiężnikiem leżał po jej lewej stronie. – Trzymaj się, już idę... – Podniosła wzrok i przekonała się, że Ilias powalił Rulana na klęczki, wbijał mu kolano w plecy i zawzięcie dusił za pomocą strzelby Gardier. – Aha, widzę, że dajesz sobie radę. Kilka razy usiłowała schwycić kulę, aż ta wreszcie zwolniła na tyle, że stało się to możliwe. Tremaine podniosła się i pochyliła, by podnieść kryształ. Na niepewnych nogach wydostała się z kręgu i usiadła na ziemi. Magiczne symbole były teraz nadtopione i niewyraźne, jakby kamień rozpuścił się od żaru. Rulan opadł bezwładnie. Ilias puścił go i odepchnął. Wyprostował się i dopóty uderzał strzelbą o kamienną podłogę, aż odpadło jej łożysko i metalowe części poleciały na boki. – Hej! – zaprotestowała poniewczasie Tremaine. – Nie rób tego, chyba że nie jest nabita. Odwrócił się błyskawicznie, upuszczając szczątki strzelby. – Wróciłaś! Myślałem, że... zginęłaś. – Nie, to była część planu – wyjaśniła, gdy ukląkł obok, a ona wsparła się o niego. – To Gerwas przepadł. – Dokąd go zabrałaś? – Ilias objął ją ramieniem i podtrzymał. – Tam gdzie wtedy trafiliśmy przypadkiem, na pustynię zamieszkaną przez olbrzyma. – Znakomicie – stwierdził Ilias. Popatrzył na krąg, a potem zaczerpnął tchu. – Mam nadzieję, że się tam dobrze bawi. Tremaine położyła sobie kulę na kolanach i podniosła kryształ. W jego otchłaniach igrało białe światło, bardzo podobne do błękitnych iskier, które pojawiały się w wewnętrznych warstwach kuli. – Gerwas powiedział, że w tym jest uwięziony czarnoksiężnik. To stąd Gardier czerpią swoją magię. – Uwięziony? – Ilias z powątpiewaniem pochylił się nad kryształem. – Chcesz powiedzieć, że tu w środku jest czyjaś dusza. To przecież... – prawie słyszała, jak szuka właściwego słowa – ...chore. Nawet jeśli chodzi o czarownika. Masz pewność, że cię nie okłamał? Tremaine popatrzyła na kulę. Och, Arisilde, jak to się mogło stać? – Do pewnego stopnia. – Zważyła kryształ w ręku. – Nie sądzisz chyba, że znalazł się tu dobrowolnie, co? – Jeśli tam rzeczywiście jest, to z pewnością o to nie prosił. Założyłbym się o zbiory z całego roku – stwierdził Ilias. Ja też. Tremaine zamachnęła się i cisnęła kryształem o podłogę. Roztrzaskał się jak szkło. Mleczne, białe światło wzniosło się znad pokruszonych fragmentów. Tremaine krzyknęła, chwytając kulę, a Ilias zerwał się i podniósł dziewczynę. Mgła popłynęła ku nim jak struga wody, ale rozdzieliła się o kilka cali od butów Iliasa i ominęła go z obu stron. Potem światło przygasło, ginąc w migotaniach. Ilias postawił Tremaine na nogi. Wyglądał na wstrząśniętego. – Coś tam rzeczywiście było. Myślisz, że to naprawdę jakaś osoba? Tremaine z determinacją kiwnęła głową. – Tak. *** Ilias poprowadził ich innym korytarzem, na wypadek gdyby Gerwas zabrał ze sobą kogoś do towarzystwa. Tuż koło jaskini tunel zwęził się do wąskiej szczeliny. Tremaine pomyślała, że jest to główna jaskinia, gdyż natrafili na wielką, pustą przestrzeń, w której to tu, to tam błyskały jakieś światła, wydobywające z ciemności rozbiegane postacie. Najgorsze jednak było to, że ludzie ci krzyczeli w najrozmaitszych językach, a echa strzałów rozlegały się skalnych korytarzach. – Jak my ich teraz znajdziemy? – Nie słyszała, żeby ktokolwiek używał języka Gardier, co wydawało się dosyć obiecujące. Ilias zatrzymał się, kładąc jej dłoń na ramieniu, żeby się nie zgubili w ciemnościach. Kiedy znajdowali się jeszcze w tunelu, kula próbowała dać im światło, ale Tremaine udało się ją przekonać, żeby tego nie robiła, gdyż dzięki temu byli bezpieczniejsi. Teraz Ilias niecierpliwie wciągnął dziewczynę z powrotem do tunelu. – Najbardziej zaciekłe walki są tam. – To dobrze – mruknęła Tremaine, wierząc mu na słowo. Po dłuższej wędrówce w ciemnościach Tremaine usłyszała z daleka strzały i głos Andera, który wołał: – Przestańcie strzelać! To nic nie da! – Korytarz nagle zakończył się półką skalną, z której było widać wielką, ciemną jaskinię, albo inne odgałęzienie tej, z której właśnie przyszli. W blasku nielicznych latarni, pochodni oraz kilku kul magicznego światła Tremaine zobaczyła niedaleko pod nimi duży drewniany pomost, a na nim jakichś ludzi, skrzynie i wielkie metalowe zbiorniki. Potem w powietrzu poruszył się wielki kształt. Gdy padło nań światło, zdała sobie sprawę, że to czarna powłoka statku powietrznego Gardier, oddalającego się od pomostu i powoli posuwającego w głąb jaskini. Głuchy dźwięk silnika odbijał się echem, przechodząc w donośny ryk, kiedy sterowiec oddalił się nieco. Ilias podszedł do krawędzi półki, klnąc pod nosem. – Uciekają. Nic im nie zrobimy. – Uciekają – powtórzyła Tremaine nieobecnym głosem, obserwując znikające w ciemnościach strzępiaste płetwy. – Nie mogą już chyba skorzystać z wrót. A więc nie zdołają przedostać się do Ile-Rien. Ale mogą polecieć do innej bazy. Jeżeli posłali tam już wiadomość... Ale pod warunkiem, że używają do tego magii. Sygnał radiowy nie wydostanie się z tych jaskiń. Ilias popatrzył na nią, a potem rzucił podejrzliwe spojrzenie na kulę. – Z kim ty się kłócisz? – Ze sobą. – Jednak tym razem bezlitosna suka i wrażliwa poetka były ze sobą w zgodzie. Tremaine cicho odezwała się do metalowej kuli i zawartej w niej magicznej potęgi. – Nie możemy pozwolić im uciec, Arisilde. Zatrzymaj sterowiec. Głośny syk, jakby zapalanego ogromnego palnika gazowego, rozległ się echem w jaskini. Statek powietrzny zdążył się już oddalić jakieś trzysta jardów, znikając z zasięgu świateł. Jednak w ciemnościach rozkwitły nagle czerwone punkty, przenoszące się od przegrody do przegrody kadłuba, rzucając na skały pomarańczowe cienie. Tremaine kiwnęła głową, zadowolona ze swoich dedukcji i ich rezultatu. – Strażniki zostały zniszczone wcześniej. Wszystkie zaklęcia, wszystkie kryształy, znajdujące się w ich urządzeniach, były podwiązane do tego dużego. Pomarańczowa poświata zyskała na sile, a Ilias niepewnie odciągnął Tremaine od otworu w skale. Dziewczyna zawahała się, chcąc obserwować, co stanie się dalej, ale w końcu pozwoliła mu się odsunąć. *** W głębi tunelu natrafili na poprzeczny korytarz, teraz chaotycznie oświetlony pochodniami i latarkami, pełen uwolnionych niewolników w roboczych uniformach Gardier. Tremaine z ulgą rozpoznała pośród nieznajomych twarzy kilku Sypriańczyków oraz paru ludzi Andera. Wszyscy byli brudni i spoceni. – Gil! – krzyknął Ilias i rzucił się do przodu, przepychając się pośród tłumu. Jedna z wyższych postaci odwróciła się. Tremaine dostrzegła twarz Gilieada... zaskoczoną i pełną ulgi... a potem Ilias padł mu w ramiona. – Tremaine! – zawołała za jej plecami Florian. Tremaine spojrzała w stronę, z której dobiegł ten głos, i zobaczyła idącego ku niej Gerarda. Kiedy się do niej zbliżył, automatycznie wręczyła mu kulę. Wziął ją, a potem podał znajdującej się za nim Florian i chwycił Tremaine w objęcia. Kiedy ją puścił, nie wiedziała, co ma powiedzieć. – Dziwnie pachniesz – wykrztusiła wreszcie. Uśmiechnął się i podniósł głos, żeby go usłyszała w ogólnym rozgardiaszu. – To jedno ze starych zaklęć Nilesa jeszcze ze studiów. Użyłem go, żeby zmylić wyjce. Liczę na to, że z czasem wywietrzeje. – Czy dostaliście się do wrót? – zapytał Ander, pojawiając się obok niego. Tremaine kiwnęła głową, niepewna, od czego ma zacząć. – Zlikwidowaliśmy ich czarnoksiężnika, a Arisilde zniszczył statek powietrzny... Florian z całej siły waliła ją w plecy. – Wiedziałam, że ci się uda! – Zaraz, co? – Ander podszedł do niej, marszcząc brwi. W głębi tunelu rozległ się głuchy ryk, przynosząc chmurę gryzącego dymu. Wszyscy instynktownie rzucili się w stronę głównej jaskini, cofając się przed falą odbitego światła i żaru. Wciąż ją obejmując, Gerard pociągnął Tremaine za pozostałymi. – Kto zniszczył statek powietrzny? – zapytał ze zdumieniem. Tremaine nabrała tchu. Niełatwo jej to będzie wyjaśnić. – Znalazłam Arisilde. @@22 Gdy Gardier zniknęli, w jaskiniach zapanowała cisza. Blask pochodni wydobywał drżące cienie spośród skał, gdy Ilias przedzierał się przez wielką jaskinię do miejsca, gdzie obok szkieletu na poły wykończonego latającego wieloryba czekał na niego Giliead. Brak stukotów i buczących świateł świadczył o tym, że cała magia Gardier opuściła te okolice. Teraz słyszało się tutaj tylko szept wiatru w kanałach wentylacyjnych na górze, ciche głosy Rieńczyków i od czasu do czasu brzęknięcie, gdy ktoś potknął się o coś w ciemności. Zwoje przewodów łączących magiczne światła, sztuczne metalowe przegrody wkrótce zmienią się warstwę śmieci zalegających na kamiennej podłodze. Giliead wysoko unosił pochodnię, a jej ciepłe światło wydobywało miedziane błyski ze wznoszących się w ciemnościach metalowych żeber. – Jak sądzisz, ile ich jeszcze mają? – zapytał cicho Ilias. Giliead pokręcił głową, wciąż wpatrzony w metalowego potwora. – Jeżeli Ander się nie myli co do tych znaków na mapach, to oznaczają one dalsze twierdze Gardier... – Za dużo. – Ilias sam odpowiedział sobie na swoje pytanie, żałując, że je w ogóle zadał. Usiłował uniknąć myślenia o tym, co muszą zrobić. – Chodź, nie ma co zwlekać. – Odwrócił się i ruszył przed siebie, ale Giliead dogonił go po kilku krokach i oparł mu rękę na ramieniu. Przeszli wąskim tunelem prowadzącym do kwater Gardier, przedzierając się przez pośpiesznie konstruowane barykady, częściowo już rozebrane przez Rieńczyków. Uciekając w głąb jaskiń, wyjce zabrały większość ciał swoich pobratymców, Gardier i uwolnionych niewolników. Drzwi w jednej ze sztucznych ścian były otwarte. Ilias zobaczył za nimi Andera i jego ludzi pośpiesznie przeszukujących znajdujące się tam szafki i szuflady. Ilias z aprobatą zauważył, że niszczą niektóre z dziwnych urządzeń Gardier. Gerard powiedział, że nie wszystkie kryształowe pudełka zawierają uwięzionych czarowników: niektóre służyły tylko do rzucania poszczególnych klątw i nie powinny działać po zniszczeniu głównego kryształu. Jednak on się cieszył, widząc, że są roztrzaskiwane na drobne kawałki. Ander, przeglądający stertę papierów, które właśnie wyciągnął z szuflady, podniósł wzrok i zauważył ich w drzwiach. – Nie siedźcie tam za długo. Już prawie skończyliśmy i niedługo zaczniemy ewakuację. Ilias uniósł brew i spojrzał na Gilieada. Jakby nam to musiał powtarzać. Giliead jednakże odparł ze spokojem: – Będziemy zaraz za wami. Poszli przez ciemne korytarze więzienne. Kiedy znaleźli się na tyle daleko, by ich nie słyszano, Giliead stwierdził: – Chciałbym znowu być taki młody. – Akurat – prychnął Ilias. Znaleźli jeszcze kilka ciał Gardier, poszarpanych przez wyjce. Natrafili również na paru zabitych niewolników w podobnym stanie, skulonych w kątach otwartych cel lub leżących w drzwiach; ci obawiali się zaufać swoim sypriańskim wybawcom, albo zbyt lękali się Gardier, by próbować ucieczki. Mimo to Giliead i Ilias upewnili się, czy wszystkie cele są puste. Halian poprowadził załogę „Szybkiego” na podobne poszukiwania w innych częściach jaskiń zajmowanych przez czarowników. Kiedy wyjdą na powierzchnię, ktokolwiek tu zostanie, skończy jako pożywienie dla wyjców. W końcu zostało im tylko jedno miejsce do sprawdzenia. Giliead otworzył ciężkie, metalowe drzwi pomieszczenia, w którym ich przetrzymywano. Płomień pochodni zamigotał i przez chwilę Ilias nie widział, by cokolwiek znajdowało się po drugiej stronie żelaznych prętów. Potem dostrzegł leżące ciało i zaczerpnął tchu, by opanować szalone bicie serca. Ilias przyświecał pochodniami, a Giliead przykląkł i ostrożnie dotknął ciała czarownika. – Ciągle wygląda na to, że jest martwy. – Marszcząc czoło, Giliead wstał i wytarł ręce o spodnie. – Jest zimny, ale nie tak, jak powinien. – I nie wygląda na aż tak martwego, jak przedtem – stwierdził Ilias, przyglądając się niepewnie nieruchomej postaci. Giliead uniósł brwi. – Racja. Przez chwilę stali w milczeniu. Giliead skrzywił się, oparł ręce na biodrach i odwrócił wzrok. – Chyba się poruszył. Ilias cofnął się odruchowo, a potem rzucił gniewne spojrzenie przyjacielowi. – To wcale nie jest śmieszne. Giliead pokręcił głową. – Nie, nie, chodzi mi o to, że leży trochę inaczej, niż go zostawiliśmy. – Aha. – Ilias przyjrzał się badawczo nieruchomej postaci. Może to tylko wybryk wyobraźni Gilieada, ale lepiej na to nie liczyć. – Historia się może powtórzyć. – Giliead potarł czoło, jakby rozbolała go głowa. – On pewnie już sobie zaczął hodować różne ciała w najrozmaitszych miejscach, których nie uda się nam odnaleźć, a przynajmniej nie przed powrotem Gardier. Popatrzyli na siebie z ponurą rezygnacją. Ilias westchnął głęboko. – Musimy go zabrać ze sobą. *** – Jesteś pewna? – zapytał jeszcze raz Gerard. Siedzieli z Tremaine na czarnym kamieniu na cyplu z widokiem na morze. Służył on jako miejsce zebrań w czasach, kiedy podziemne miasto dopiero powstawało. Budowle z ciemnego kamienia pokryte płaskimi dachami zamykały dwa jego boki; jedna z nich kryła w sobie szyb prowadzący do jaskiń, a druga prymitywne schody, wiodące w dół zbocza skalistego, zarośniętego wzgórza, do jednego z kanałów. Poskręcane drzewa i gęste zarośla zakryły większość bruku, ale wciąż można było dostrzec ogólne zarysy placu. Zamglone niebo miało barwę ciemnoszarą, a w dole fale uderzały o zniekształcone przez wiatr i wodę głazy o dziwacznych kształtach. Tremaine westchnęła. – Nie, nie, i jeszcze raz nie. Jeśli chcesz być pewien, zapytaj ją: „Jesteś Arisilde? Jedno stuknięcie na tak, dwa na nie”. – Miała wrażenie, że lada chwila upadnie ze zmęczenia, ale nie była w stanie nic z tym zrobić. Mogła tylko siedzieć, dziwiąc się mętnie, że jej obolałe ciało zachowuje pozycję pionową, i kłócić się z Gerardem. Opodal kilku ludzi Andera ustawiło małą przenośną radiostację, którą przywieźli ze sobą z Ile-Rien. Deric wspiął się na czubek wyższego kamiennego budynku i zawiesił na nim przewód, służący jako antena. Jeśli „Rawenna” zdoła przedostać się przez bramę, da im sygnał, ale jak do tej pory w radiu panowała głucha cisza. Ranny Arites, z ręką unieruchomioną na temblaku, wprosił się, by pełnić funkcję operatora radiowego. Siedział po turecku przed niewielkim urządzeniem i przyglądał mu się z czujną fascynacją. Uwolnieni więźniowie koczowali na placu; niektórzy zebrali się w pogrążone w burzliwej konwersacji grupki, inni siedzieli samotnie albo tępo patrzyli przed siebie. Większość z nich pochodziła z Mórz Południowych: z Maiuty, Khiuai i innych wysp, ale znajdowali się tutaj także przedstawiciele innych narodowości. Było trochę Parscyjczyków i obywateli Nizinnych Ziem, którzy dobrze mówili po rieńsku i mogli służyć innym jako tłumacze. Wszyscy ci ludzie nie oglądali słońca od czasu, gdy sprowadzono ich do bazy Gardier, i nawet jego nikłe światło przeświecające przez spowijającą wyspę mgłę musiało stanowić ulgę. Florian i Dyani chodziły pomiędzy uratowanymi, uspokajały ich, szukały rannych, podawały wodę. Było tu też jedenastu więźniów Gardier, schwytanych przez oddział dowodzony przez Haliana i Andera. Skrępowani własnymi łańcuchami, siedzieli obok siebie, pilnowani przez Basimiego i grupę wyzwolonych niewolników. Ich nieruchome, pozbawione wyrazu twarze nie pozwalały stwierdzić, jak przyjęli swój los. Tylko jeden sprawiał wrażenie oficera. Tremaine wcale się nie podobał fakt, że są tutaj. Poznawszy los Arisilde, wolałaby zostawić ich w podziemiach, na łaskę wyjców i grend. Albo po prostu zastrzelić. Zanim ona i Gerard opuścili groty, Ilias i kilku innych poszło na poszukiwanie Rulana, ale nie znaleźli go w komorze z magiczną bramą. W jednym z sąsiednich tuneli natrafili na wyjce, pożerające jakieś ciało, ale nie umieli ustalić tożsamości ich ofiary. – Nie chcę pytać, czy to Arisilde – powiedział Gerard, patrząc na kulę z rezerwą. – To pasuje nawet aż za dobrze. Wyjaśnia umiejętność tworzenia nowych, bardzo skomplikowanych zaklęć, inicjowania ataków. – Powoli pokręcił głową. – Musiał przeżywać prawdziwe piekło. Gardier z pewnością wykazują się wybitną pogardą dla ludzkiego życia, ale żeby wykorzystywać je jako siłę napędową sprzętu magicznego... Tremaine nie chciała o tym rozmawiać, chociaż rozumiała, co tak fascynuje Gerarda. Gardier bez wątpienia zrobiliby w końcu to samo i z nim. Nie wiadomo ilu czarnoksiężników schwytanych w Ile-Rien, Aderze, Parscji i gdzie indziej zdążył już spotkać ten los. – Nie wiem. To znaczy, tak, jestem pewna, że musi być to okropne dla czarnoksiężników pojmanych przez Gardier, zwłaszcza w chwili gdy umieszczano ich w krysztale. Ale nie sądzę, że Arisilde pamięta, że był kiedyś człowiekiem. – Przynajmniej taką miała nadzieję. Wolała nie myśleć, że dobry, łagodny człowiek, jakiego znała, został zamknięty w tym metalowym więzieniu. – W przeciwnym wypadku spróbowałby się przecież z nami porozumieć, ostrzec nas, na co się tutaj możemy natknąć. – Przeczesała dłonią włosy, krzywiąc się, gdyż pełno w nich było piasku. – Myślę, że zapadł w sen i zaczął się budzić stopniowo, kiedy coraz więcej korzystaliśmy z kuli. – Niezupełnie spał. – Gerard rzucił jej krótkie spojrzenie. – To bez wątpienia pod jego wpływem wydarzenia z tego świata pojawiły się w twoich opowiadaniach. Tremaine pokręciła głową. Było jeszcze wiele rzeczy, których nie rozumiała. – Ale skąd mógł wiedzieć to wszystko o Iliasie i Gilieadzie? Przecież ich nigdy nie widział. – Arisilde był... jest?... niezwykle potężnym czarnoksiężnikiem – powiedział Gerard. – Niewątpliwie zdołał zachować jakiś rodzaj kontaktu ze światem, nawet będąc zamkniętym w zakurzonej szafce w Coldcourt. Jeśli dobrze pamiętasz, sypriański bóg przywitał go dosyć życzliwie. A bóg, bez względu na to, czy należy do żywiołów, duchów, czy też był kiedyś istotą ludzką, z pewnością znał opisane przez ciebie wydarzenia, bo przecież spotykał Gilieada. – Gerard skrzywił się i potarł nasadę nosa. – Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to może wyglądać. Być zamkniętym w metalowym więzieniu, od czasu do czasu tracąc świadomość, próbować, mniej lub bardziej aktywnie nawiązać z tobą kontakt. To cud, że nie otrzymałaś od niego więcej wiadomości. To znaczy, żadnych gorszych wieści. Tremaine poczuła się, jakby ktoś uderzył ją w brzuch. – Dawał już za wygraną. – Popatrzyła przed siebie nieobecnym wzrokiem. Obrazy, które pojawiały się, gdy pisała sztuki albo opowiadania do czasopism, były próbami nawiązania kontaktu. Ale ona nie reagowała, a kula leżała, nietknięta, w szafie. Arisilde, który musiał stracić resztki jakiejkolwiek nadziei, zaczął powoli umierać. I ty też chciałaś się rozstać z tym światem. To poczucie rezygnacji, beznadziei, bez sensu. Oczywiście nie wszystko musiało pochodzić od niego. Z pewnością jej stan po części wynikał ze stosunkowo łagodnego stresu, jaki wywołała w niej wojna. Tak więc i to, że jedyną osobą, z którą Arisilde miał kontakt, był ktoś, kto znajdował się w lekkiej depresji, nie stanowiło ułatwienia. – To wszystko domniemania – mówił Gerard. – I dalej nie wiemy, co się stało z twoim ojcem. – Popatrzył na nią poważnie. – Może Nicholas żyje. Posłał Arisilde po pomoc i żeby nas ostrzec przed Gardier. Tylko że zaklęcie nie zadziałało właściwie i Arisilde wylądował w kuli przechowywanej w Coldcourt. Tremaine usiłowała przełknąć ślinę, ale zaschło jej w gardle. Nie chciała już teraz rozmawiać o tym z Gerardem. Może później, kiedy zdobędzie pewność. Popatrzyła na unoszącą się nad morzem mgłę, próbując wrócić do rzeczywistości. Po drugiej stronie placu Florian i Dyani próbowały przekonać jakąś kobietę, żeby napiła się wody. – Albo może Gardier schwytali ich obu, zabili Nicholasa i próbowali zamienić Arisilde w... Usiłowali umieścić go w jednym ze swoich kryształów. A Arisilde uciekł. Trudniejszą drogą. Gerard zacisnął usta i pokręcił głową. – To dlaczego nie ostrzegł was przed Rulanem? – Może nie wiedział jak. – Tremaine uniosła brwi, gdyż przyszło jej coś nowego do głowy. – Albo może Arisilde pragnął zobaczyć Gerwasa. Po raz ostatni. – Ona by tego nie chciała, ale Arisilde? Kiedy czarnoksiężnik jeszcze się nad tym zastanawiał, Ander, Halian i Gyan, wraz z grupą Sypriańczyków i Rieńczyków, wyszli z kamiennej budowli, kryjącej w sobie wyjście z podziemi. Sypriańczycy zatrzymali się, żeby zgasić pochodnie, a Ander, wyraźnie przemęczony, podszedł do Tremaine i Gerarda. Postawił nogę na kamieniu i oparł się na kolanie. – Było coś w radiu? Gerard pokręcił głową. – Jak dotąd nic. – Usiądź, bo się zaraz przewrócisz – powiedziała Tremaine do Andera. Zanim ewakuowali jaskinie, ona i Ander przenieśli podziemnymi korytarzami boję do małej zatoczki, w której uprzednio wylądowali. Stamtąd kula pomyślnie przesłała urządzenie przez bramę, więc „Rawenna” musiała być wtedy w całości i mniej więcej tam, gdzie powinna. Spodziewali się, że statek przybędzie natychmiast, ale od tego czasu upłynęło już kilka godzin. Uśmiechnął się, unosząc brwi. – Ależ Tremaine, mógłbym pomyśleć, że ci na mnie zależy. – Połóż akcent na „mógłbym”. – Zobaczyła, że Gerard patrzy ze zdumieniem i wyjaśniła: – Ja i Ander zaczynamy nową znajomość opartą na bezwzględnej szczerości. – Rozumiem. – Gerard rzucił jej cierpkie spojrzenie. – Dzięki temu z pewnością czas minie nam tu znacznie szybciej. Ilias i Giliead wyłonili się z kamiennej budowli, ciągnąc jakiś owinięty w plandekę przedmiot. Znając niechęć Sypriańczyków do kontaktów z czymkolwiek, co należało do Gardier, Tremaine zdziwiła się. Nie potrafiła sobie wyobrazić, co mogliby zechcieć stąd ze sobą zabrać. Rzucili ów przedmiot na bruk i cofnęli się. Wcale nie wygląda na to, żeby mieli ochotę to zatrzymać, pomyślała. Ander zmarszczył brwi, a Tremaine spytała: – Co to jest? Ilias przetarł oczy. – Chyba wolałabyś nie wiedzieć. Giliead odpowiedział szczerze: – To Ixion. Teraz już wszyscy gapili się na pakunek. Tremaine wstała i zbliżyła się do niego ostrożnie. Nigdy nie widziała Ixiona i miała wielką ochotę poprosić, by pozwolono jej zajrzeć do środka. Uznała jednak z niechęcią, że w istniejących okolicznościach mogłoby to zostać uznane za niewłaściwe, więc spojrzała na Gilieada i spytała: – Myślisz, że hoduje sobie gdzieś nowe ciało? Giliead zacisnął wargi i kiwnął głową. Halian westchnął. – Rozumiem, dlaczego go zabraliście, ale co my z tym mamy zrobić? Gerard wstał i podszedł do Tremaine, przyglądając się z namysłem pakunkowi. – Na początek mogę go otoczyć strażnikiem. – Popatrzył na kulę i lekko pokręcił głową. – To znaczy, rzucimy zaklęcie we dwóch. Przerwały mu trzaski w radiu. – Śpiewa! – wrzasnął Arites. *** Śpiew, który usłyszał, był serią sygnałów rieńskiego kodu. Przekaz uległ pewnemu zniekształceniu, prawdopodobnie z powodu pogody, a może ze względu na resztki zakłóceń eterycznych wokół wyspy, ale został zapisany najnowszym wojskowym szyfrem. Mimo to, po doświadczeniach z Dommenem, Tremaine nie uważała, że to cokolwiek znaczy. Po przełożeniu na zwykły język okazało się, że wiadomość wyjaśnia przyczyny opóźnienia. „Rawenna” otrzymała bowiem wezwanie o pomoc przy ewakuacji z Chaire i zatrzymała się, by zabrać dalszych pasażerów. Ander odpowiedział serią instrukcji, polecając im przybyć do zatoczki, którą Sypriańczycy nazywają Miejscem Martwego Drzewa. Nie mogliby się przedostać do portu używanego przez Gardier, nie przechodząc raz jeszcze przez jaskinie, a Halian powiedział, że jest to drugie dobre miejsce, gdzie może zawinąć statek. Ander wziął na siebie odpowiedzialność za porządek na placu, a Gerard za pomocą kuli obłożył ciało Ixiona najsilniejszym z możliwych strażnikiem, po czym Tremaine, Gerard, Ilias i Giliead ruszyli w stronę kanału prowadzącego do Miejsca Martwego Drzewa. Florian odprowadziła ich kawałek, przyglądając się im z niepokojem. Na wszelki wypadek zostawili jej kulę. Chociaż nikt nie chciał powiedzieć głośno, że sygnał może się okazać pułapką, przedyskutowali plany alternatywne. Jeżeli wiadomość nie pochodziła z „Rawenny”, to muszą mieć jakąś inną drogę opuszczenia wyspy, albo sposób na wezwanie pomocy z Cineth. Ander wraz z kilkoma ludźmi wyniósł żywność z magazynów Gardier, ale wkrótce jedzenie i czysta woda staną się problemem. Wtedy najlepszym wyjściem byłoby przejście przez jaskinie i dotarcie do portu Gardier i zakotwiczonego tam statku transportowego. O ile oczywiście jacyś inni, pozostali przy życiu Gardier już nim nie uciekli. Jeżeli to nie „Rawenna”, pomyślała Tremaine, to wszyscy i tak zginiemy. Dotarli do zatoczki późnym popołudniem, a szare chmury zrobiły się jeszcze ciemniejsze, co sugerowało, że wkrótce może zacząć padać. Przeszli na urwisty cypel, z którego mieli dobry widok na zatokę i szarozielone morze za osłoną skał, a Tremaine stwierdziła, że zaczyna tęsknić za „Szybkim”. Ciekawe, czy Ilias i Giliead czują to samo. Przysłoniła oczy dłonią, chroniąc je przed odbitym od wody blaskiem i wpatrywała się w mgłę, która leżała na falach jak bawełniany koc. – Nic nie widzę. Gerard opuścił lornetkę, z niepokojem marszcząc brwi. – Mgła jest bardzo gęsta, a dzięki kamuflażowi „Rawennę” jest trudno dostrzec. Giliead nadsłuchiwał w skupieniu. – Chyba coś słyszę. Po chwili Tremaine też to usłyszała. Jej żołądek fiknął koziołka, a ona sama miała ochotę podskakiwać nerwowo. – To silniki. Ilias zmrużył oczy i wskazał przed siebie. – O, tam jest łódź. Gerard podniósł lornetkę do oczu, a potem opuścił ją i uśmiechnął się z ulgą. – To jedna z szalup „Rawenny”. Widzę Nilesa za sterem. Po kilku chwilach wszyscy już mogli dostrzec zbliżającą się ku nim niewielką motorówkę, która zwolniła, znalazłszy się w zatoczce. Bez lornetki Tremaine nie mogła rozpoznać Nilesa, ale ktoś siedział za sterem, a inni znajdujący się na łodzi mężczyźni mieli na sobie granatowe mundury rieńskiej marynarki wojennej. Potem chmury rozstąpiły się na chwilę, a słońce rozwiało mgłę, tak że wszyscy ujrzeli w oddali charakterystyczną sylwetę ogromnego kadłuba i trzy kominy. „Rawenna” czekała na nich na głębokiej wodzie, w bezpiecznej odległości od brzegu. Giliead zrobił krok do tyłu i zaklął. Popatrzył ze zdziwieniem na Iliasa, który stwierdził z triumfem: – Mówiłem ci. Jest wielka jak góra. – No, to nareszcie wyniesiemy się z tej przeklętej wyspy. – Gerard odetchnął z ulgą, kierując się na ścieżkę, która prowadziła w dół na niewielką plażę. Tremaine skrzyżowała ręce na piersi i uśmiechnęła się. – Właśnie. – Teraz nareszcie będziemy się mogli dobrać Gardier do skóry.