Bruce bethke ZDERZENIE CZOŁOWE Jack Burroughs. Jedni mówią, że był najlepszy. Inni nazywali go kompletnym świrem. Jeszcze inni twierdzą, że był najbardziej opanowanym cyber- netycznym surferem, jaki kiedykolwiek zwalił się na łeb Wielkiej Autostrady Informacyjnej. Niektórzy uważali go za straceńca, któremu całkiem obca jest nawet podstawowa higiena osobista. Inni utrzymują, że był wirtualnym bóstwem: istotą o nieprze- ciętnej inteligencji, której prawdziwy potencjał umysłowy ujaw- niał się dopiero po podłączeniu do ProctoProd™ i załadowaniu swoich procedur mózgowych szerokopasmowym łączem do dwu- dziestogigabajtowej laserowej przestrzeni danych. Podobno gdy Marsha Vang, ta zgrabna mała brunetka z Działu Przetwarzania Dokumentów, umówiła się z nim kiedyś na randkę, zaprosił ją do swego pokoju w piwnicy domu matki i przez cztery godziny bez przerwy puszczał jej z taśmy Wściekłego Ala Yan- kovica. Ale są i tacy, co mówią: „Jack Burroughs! Znałem go, gdy jeszcze..." A inni pytają: „Kto?" Wreszcie pojawiła się okazja rozwiania wszelkich wątpli- wości. Przez długi czas tu, w świecie zewnętrznym, mogliśmy 0 Jacku jedynie snuć domysły na podstawie jego działań w Sieci 1 pojawiających się od czasu do czasu przecieków z wydziału bez- pieczeństwa Federalnej Agencji Informacyjnej. Aż nagle któregoś dnia w publicznym biuletynie e-mailowym w Tangerze poja- wił się ten plik tekstowy skompresowany w starym formacie ARGL_BARGL, wysłany jeszcze z dwudziestowiecznego syste- mu rezerwacji hotelowej na Hawajach. Zatem możemy się w końcu dowiedzieć prawdy o Jacku Bur- roughsie — o jego życiu i nieuniknionej śmierci, niezwykłych, najczęściej wymyślonych sekskapadach, jego diabelskim, dla wie- lu po prostu dziecinnym, charakterze, jak również o tej ostatniej, desperackiej walce z przeważającymi siłami krwiożerczego mro- ku wielkich korporacji, kiedy to został zdradzony i opuszczony przez tych, którym ufał najbardziej. Tak więc, dla jasności, a raczej wyłącznie dla dobra społecz- nego, przedstawiamy tu prawdziwą historię Jacka Burroughsa. Potraktujcie jąjak lekcję poglądową na temat bezgranicznego, po- zbawionego kontroli, absolutnego zła współczesnego świata boga- tych korporacji międzynarodowych. PS Zainteresowani nabyciem praw do filmowej i/lub hiperme- dialnej wersji tej historii proszeni są o kontakt z naszym agentem pod adresem a_graysn@adg.spedro.com. INIT Boże, strasznie mi brakuje mojego hipertekstera. Gdybym go jeszcze miał, mógłbym przewalić to wszystko do formatu RTF, naszpikować skrótami klawiaturowymi oraz łącza- mi programowymi i sprawić, że mielibyście na ekranie prawdziwy czad. Gdybyście chcieli wiedzieć, od czego to się zaczęło, kliknę- libyście sobie ikonkę na marginesie i myk, w prawym górnym rogu pojawia się w okienku Carl Sagan i mówi: „Cztery i pół mi- liarda lat temu gigantyczna chmura gorących gazów przypomi- nająca mowę prezydenta Gore'a po reelekcji 2004 roku..." Może to zbyt odległa analogia. No więc z głośników popłynąłby półminutowy fragment Uchodźcy Toma Petty'ego, a w okienku drobnym drukiem ukazałoby się wyjaśnienie, jak to mama z tatą spotkali się na koncercie Heartbreakersów w hali Civic Center w roku 1980, czego efektem byłem ja w roku '81, moja siostra w '84, ślub w '85 i rozwód niemal dokładnie pół roku później. Na końcu tekstu dałbym skrót do bazy danych Mitchell Motor Vehic- le z wyróżnieniem obecnej szacunkowej wartości kolekcjoner- skiej idealnie utrzymanego pontiaca trans-ama, rocznik 1979, że- byście mieli pojęcie, jak tata był wściekły, gdy musiał go zamienić na coś z tylnym siedzeniem, gdzie dałoby się zamontować foteliki dla dzieci. Nic z tego. Zmuszony jestem pracować z tym głupim, parszywym, prymi- tywnym edytorem i wpalcowywać liniowy plik tekstowy — na Boga, zwykły plik sekwencyjny! — dlatego potrzebny mi solidny punkt zaczepienia na początek, potem klasyczne rozwinięcie te- matu... Możecie mnie nazwać paranoikiem z przepalonymi bezpiecz- nikami, ale jestem całkiem pewien, że już ktoś inny będzie musiał dopisać zakończenie. Od czego więc zacząć? Gdybym miał dostęp choćby do naj- prostszej animacji, dałbym na początek przesuwający się szybko za oknami wirtualnego helikoptera panoramiczny widok gigantyczne- go korka na Superautostradzie Informacyjnej albo dołączył nagra- nie wiadomości, którą Gunnar zostawił na mojej sekretarce tego wieczoru, zanim rozpętało się piekło. („Spotkajmy się jutro w klu- bie o 23.00. Twoje życie od tego zależy"). To zresztąnic wielkiego. Wiadomości od Gunnara zawsze były kretyńskie i dramatyczne. W tej sytuacji najlepiej chyba będzie, jak zwyczajnie zatknę tyczkę i wyznaczę początek w czasoprzestrzeni: Poniedziałek, 15 maja 2005 roku. Dzień był paskudny, ciemne chmury gnały tuż nad ziemią, wiatr przedzierał się przez nie w gwałtownych pory- wach, a wiosenny deszcz tłukł wielkimi zimnymi kroplami. Nasz wspaniały zarząd korporacji MDE ociągał się z naprawą zniszczeń po wybuchu bomby przed zachodnim wejściem (którą terroryści z PPLF podłożyli 15 kwietnia, po czym wyjaśnili, że chcieli wysa- dzić pobliski urząd skarbowy, tyle że nie byli w stanie tego zro- bić), dlatego musiałem zaparkować moją toyotę rdzewiaka rocz- nik '95 na samym końcu południowego placu, wciągnąć na buty kondomy i w lodowatej ulewie lawirować pół kilometra do wejś- cia południowego między zdechłymi glistami. Widziałem już przed sobą drzwi, gdy jak spod ziemi wyrosła Melinda Sharp w nowym błyszczącym dodge'u „Deathmaster", wjechała w największą na parkingu kałużę, rozpryskując ją na mnie. Z piskiem hamulców stanęła na zarezerwowanym podwój- nym miejscu dla członków zarządu, wyskoczyła z samochodu i pognała sprintem do wejścia, osłaniając przed deszczem wspa- niałe blond włosy egzemplarzem „Wall Street Journal"; nie dała mi nawet szansy, żeby jej wyrwać tę cholerną gazetę. Nim do- biegła, dodge automatycznie zamknął drzwi, zgasił światła, opu- ścił kierownicę, wysunął nad deskę uzbrojenie... i zaczął straszyć ulewę. UWAGA! COFNĄĆ SIĘ! TEN POJAZD JEST STRZEŻONY PRZEZ OGNIOWY SYSTEM ANTY WŁAMANIOWY! Przyprawiło mnie to o pusty śmiech, od razu przestałem się za- stanawiać, co Melinda robi tak wcześnie w pracy. I pomyśleć, że jeszcze trzy auta wcześniej w jej nowym nabytku nie dało się stwierdzić, czy alarm uruchomił złodziej czy wiatr i ulewa. Jeśli również był to model z najnowszymi zabezpieczeniami, mógł naj- wyżej automatycznie przez telefon komórkowy wezwać policję i po pięciu minutach na parkingu zaroiłoby się od wściekłych gli- niarzy w przesiąkniętych deszczem kamizelkach kuloodpornych. Kilka tygodni wcześniej „przypadkowo" dostałem się do bazy danych osobowych i obejrzałem sobie wydatki służbowe Melindy. Jeśli nawet była traktowana w sposób szczególny, lada dzień zarząd powinien ją zmusić, by z własnej kieszeni płaciła policyjne rachunki za fałszywe alarmy, inaczej najdalej w lipcu trzeba by ogłosić bankructwo firmy. Osobiście miałem trochę na pieńku z Melindą i nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie zacznie po- nosić konsekwencje swoich czynów. Pocieszony i rozgrzany tą myślą przeczłapałem ostatnie pięć- dziesiąt metrów do drzwi. Miałem już dać nura pod daszek nad wejściem, a tym samym znaleźć się w polu widzenia kamer syste- mu bezpieczeństwa, gdy kątem oka dostrzegłem jakieś porusze- nie. Ktoś krył się za jednym z filarów! Zadziałałem instynktownie. Mam brązowy pas w sztuce obron- nej schwartztortco i w ułamku sekundy mój oddech stał się płytszy i szybszy, nogi natychmiast ugięły się lekko w kolanach, a ręce zupełnie bezwładnie opadły wzdłuż ciała. Wszystkie zmysły auto- matycznie przełączyły się w tryb rejestrowania, zakończenia czu- ciowe nerwów wyostrzyły się niemal do bólu, a przed oczyma wy- obraźni pojawił się alfabetyczny spis telefonów adwokatów wyspecjalizowanych w sprawach urazów cielesnych. Jezu, gdy- bym tylko stał się ofiarą napadu na terenie macierzystej firmy, byłbym ustawiony do końca życia! Jak na zwolnionym filmie zza filaru wyłonił się niski facet o śniadej cerze. Kto to może być?, przemknęło mi przez myśl. Za- bójca? Szpieg przemysłowy? Kolejny (chociaż dziwnie wychu- dzony) terrorysta z PPLF? Nie. To był mój szef, Hassan Tabouli. Kręcił się niespokojnie z nisko pochyloną głową i postawionym kołnierzykiem marynar- ki. Przylepione do skóry przerzedzone czarne włosy i szpakowata broda ociekały wodą, grube soczewki okularów w drucianej oprawce całkowicie mu zaparowały. Usiłując jedną ręką osłonić się zarówno przed wiatrem i deszczem, jak i przed obiektywami kamer bezpieczeństwa, drugą nerwowo podniósł do ust i gwałtow- nie zaciągnął się... Mój Boże! Papierosem! Przed oczyma duszy przemknął mi inny spis adwokatów, wyspecjalizowanych w sprawach świado- mego zanieczyszczania powietrza, zanim wreszcie otrząsnąłem się ze stanu napiętej uwagi i znów zacząłem zachowywać jak nor- malny człowiek. — Dzień dobry, Hassanie. Byłem pewien, że mnie wcześniej zauważył, myliłem się jed- nak. Na brzmienie mego głosu podskoczył, jakby zahaczył tyłkiem o drut elektrycznego pastucha. Wciągnął gwałtownie po- wietrze, ukrył papierosa w dłoni i w panice rozejrzał się na boki. — Och!... — Rozpoznał mnie, rozluźnił się szybko i lekko skinął głową. — Uff... uff... — Zakrztusił się dymem. Zrozu- miawszy, że jego sekret już się wydał, z ulgą wypuścił z płuc stru- mień gorącego, rakotwórczego dymu. — Cześć, Jack. Ja właś- nie... — Spojrzał na papierosa w palcach i bezradnie rozłożył ręce. — Pewnie się zastanawiasz... tego... No więc właśnie to znalazłem... — wskazał gdzieś za siebie — ...tam, w krzakach, j... wiesz... miałem zaraz o tym zameldować... Connie, tej z Działu Zdrowia Środowiskowego... Tabouli należy do kierownictwa, ale jego akurat lubię. Chyba nawet mógłbym go zaliczyć do swoich przyjaciół. Nie patrząc na papierosa w jego palcach, zapytałem: — O czym chcesz zameldować, Hassanie? Niczego nie wi- działem. Zmarszczył brwi, spojrzał na mnie podejrzliwie i podniósł dłoń z papierosem. — Właśnie o tym... — Wreszcie zrozumiał. — Naprawdę nie widziałeś? — Nie. — Pokręciłem głową. Wyszczerzył pożółkłe zęby w szerokim uśmiechu. — No cóż, w takim razie... — Łapczywie przyssał się do ust- nika mniej więcej tak samo, jak moja matka robiła to ze smukłą szyjką budweisera. Zaciągnął się głęboko, wypuścił dym z głoś- nym westchnieniem i uśmiechnąwszy się jeszcze szerzej, skinął mi głową. — Tylko tak dalej, Jack. Zaraz cię dogonię. — Odwró- ciłem się już do wejścia, gdy zawołał: — Aha! Dziękuję, że przy- szedłeś w sobotę i skończyłeś śródkwartalny raport statystyczny! Duffer był pod wrażeniem! — Po chwili dodał pod nosem, jakby tylko do siebie: — Pewnie nie zrozumiał ani słowa, ale bardzo mu się podobał. Być może mówił coś jeszcze, ale już go nie słyszałem, bo prze- szedłem przez drzwi... Najpierw bramka wykrywacza metali, czy nie wnoszę jakiejś ukrytej broni. Potem pulsowa klatka Faradaya, żebym nie przemy- cił żadnego wrogiego oprogramowania. Następnie aparat zapa- chowej analizy powietrza pozwalający wykryć wszelkie nielegal- ne środki farmaceutyczne, wreszcie szybki skan mojej karty z wypożyczalni wideo, aby sprawdzić, czy podczas weekendu nie oglądałem jakichś podejrzanych filmów. Później lewą ręką wsunąłem plakietkę identyfikacyjną do szczeliny czytnika, rów- nocześnie ułożyłem prawą dłoń na skanerze linii papilarnych i wy- trzeszczyłem oczy do laserowego czytnika wzoru siatkówki, pod- skakując jednocześnie na lewej nodze i gwiżdżąc cztery pierwsze takty Rzeki starego człowieka. Zabrzmiał gong, wewnętrzne drzwi śluzy rozsunęły się z szu- mem i stanąłem oko w oko z Carlem — ostatnią i najskutecz- niejszą linią obrony, prototypem człowieka dwudziestego pierw- szego wieku, najsilniej zaimplantowanym ochroniarzem w całej Ameryce i, jak podejrzewam, pracownikiem numer 00000002. Każdego ranka wyglądało to identycznie. Carl, wysoki i barczy- sty, nienaturalnie wyprężony (dzięki dodatkowym serwomotorom zamontowanym w sztucznych kolanach i stawach biodrowych), z rozrusznikiem serca i pompką insuliny wyraźnie poskrzypu- jącymi w rytmie trzech czwartych sekundy, z trupio wychudłą prawą ręką opartą na antycznej kaburze pistoletu, sparaliżowaną lewą wyciągał po moją plakietkę identyfikacyjną, którą podałem mu tak szybko, jakby to był wiercący się żywy skorpion, a on spod przymrużonych powiek spoglądał załzawionymi oczami na moje zdjęcie, próbując przez kataraktę ocenić, czy jestem podobny do człowieka z fotografii, czy może powinien mnie od razu zastrzelić i oszczędzić sobie dalszych wysiłków. Zazwyczaj w oczekiwaniu na jego decyzję zabawiałem się w dziecięcą grę odgadywania ukrytego rysunku, w myślach łącząc liniami plamy wątrobowe na jego twarzy. Najczęściej wychodził mi konik na biegunach. Wreszcie Carl uśmiechał się, demonstrując akrylowe uzębie- nie, wręczał mi z powrotem plakietkę, z głośnika syntezatora mowy dolatywało: „Dzień dobry, panie Burroughs" (podobno stracił krtań od palenia cygar), odsuwał się z brzękiem i przepusz- czał mnie do holu. Mówiąc szczerze, bardzo lubiłem to jego „panie Burroughs". Zaledwie parę osób nazywało mnie po imieniu, Jack. Z powodów, których nigdy nie zrozumiem, większość pracowników MDE zwracała się do mnie „Pyle". Tylko stary Carl zawsze mówił „pa- nie Burroughs" i traktował mnie jak człowieka, a nie jak dwudzie- stotrzyletniego komputerowego świra prosto po college'u. Tego ranka zaszło jednak coś niezwykłego. Przeszedłem przez bramkę, klatkę i analizatory, jak zwykle omal nie wpadłem na Car- la, usłyszałem jego przemiłe: „Dzień dobry, panie Burroughs" i ruszyłem przez hol, przypinając sobie plakietkę do kieszonki ko- szuli. Skręciłem za róg, kierując się do windy, i... Stanąłem jak wryty przed radosną i przymilną, doskonale zrównoważoną rasowo i obrzydliwie zgraną ekipą sondażu opinii publicznej. — Cześć! — zawołała atletycznie zbudowana seksowna blon- dynka. — Jesteśmy z Wydziału Żywności Ekologicznej EarthNice Foods i mamy dla ciebie specjalną ofertę! Odskoczyłem jak oparzony. Rzuciłem się pod przeciwległą ścianę, gdzie omal nie zostałem zbodiczkowany przez pulchną starszą Murzynkę. — Dobrze wiemy, jak to jest! — powiedziała. — Na pewno z samego rana chciałbyś wypić coś gorącego i aromatycznego! Zrobiłem zwód w prawo, dałem nura w lewo i natknąłem się na skośnookiego młodzieńca. — Ale jako w pełni świadomy konsument — rzucił — chciał- byś mieć pewność, że kupujesz wyłącznie produkty, które nie szkodzą środowisku... Muskularny czerwonoskóry Amerykanin pociągnął mnie na środek, tak silnie ścisnąwszy za rękę, że pociemniało mi w oczach. Kolana się pode mną ugięły. — ...i nie zawierają żadnych szkodliwych dodatków! Udając słabość, zdzieliłem go po nerkach. Aż sapnął z bólu. Rozluźnił jednak uścisk, wyrwałem się więc i skoczyłem na nogi. Ale szczapowaty chłopak na wózku inwalidzkim wykręcił gwałtownie i przyparł mnie do ściany. — Właśnie z tych powodów Wydział Żywności Ekologicznej z radością pragnie zaprezentować... Straszliwie otyła kobieta z symptomem zespołu Downa za- cisnęła pulchne paluchy na mojej szyi i przygwoździła mojągłowę do ściany. — .. .tę nową, rewelacyjną mieszankę śniadaniową! Uniosła drugą rękę i podetknęła mi pod nos filiżankę z jakimś gorącym, parującym płynem. Wykręciłem głowę i z całej siły za- cisnąłem wargi. Kilka kropel pociekło mi po brodzie za kołnierzyk koszuli. Zza zakrętu korytarza wyłonił się uzbrojony strażnik w mun- durze i stanął tak blisko, że poczułem woń smażonego bekonu w jego oddechu. Chrapliwym głosem warknął groźnie: — Oni chcą tylko, żebyś grzecznie wypróbował ten nowy to- war.. . — zerknął na moją plakietkę, po czym dodał z pogardą: — ...Jack. Popatrzyłem mu w oczy, obrzuciłem szybkim spojrzeniem całą ekipę, wreszcie zerknąłem w głąb korytarza, mając nadzieję na jakąś pomoc. Ale przed windą stała tylko gromadka przygarbio- nych, zastraszonych wymoczków, typowych pracowników MDE. Uśmiechnąłem się do strażnika. — Z przyjemnością—wysapałem. W grupie zapanowało ożywienie. Gruby babsztyl odkleił łap- sko od mojej szyi i ponownie uniósł naczynie z płynem. Zamk- nąłem oczy, przełknąłem ślinę, rozchyliłem usta i powoli wy- ciągnąłem szyję, aż poczułem na wargach filiżankę. Ostrożnie pociągnąłem maleńki łyczek. — To napój bezkofeinowy i bez cukru! — oznajmiła blon- dynka. — Nie zostawia osadu na zębach — dodała Murzynka. — I jest w stu procentach naturalny — podkreślił Azjata. — Nie zawiera żadnych produktów z dżungli amazońskiej — wyjaśnił Indianin. __ A co najważniejsze — dorzucił chłopak na wózku inwa- lidzkim — podczas opracowywania technologii nie wykonywano żadnych testów na zwierzętach! — Co o tym myślisz? — zapytał babsztyl, który trzymał mnie za gardło. — Tylko szczerze — ostrzegł strażnik, zeskanowując z pla- kietki mój numer identyfikacyjny do przenośnego komputera. Otoczyli mnie ciasnym półkolem, jak gromada wygłodniałych sępów. — Mogę wypić jeszcze trochę? — zapytałem. Strażnik prychnął ironicznie. Olbrzymia baba znów uniosła fi- liżankę. Tym razem pociągnąłem większy łyk. Dokładnie zwil- żyłem płynem usta, wyczekując reakcji kubeczków smakowych i receptorów węchowych. — To ciepła woda — powiedziałem w końcu. — Nic podobnego! — zaprotestowali chóralnie. — To kawa CLEAR™! Babsztyl skrzywił się pogardliwie, odsunął w bok i pchnął mnie w głąb korytarza. Cała ekipa zawróciła do jego wylotu, aby zastawić pułapkę na następną bezbronną ofiarę. Przez chwilę roz- glądałem się za swoją teczką, zanim sobie przypomniałem, że jej dziś nie zabrałem. Poprawiłem koszulę pod szyją i już chciałem ruszyć do windy, gdy strażnik znów dał o sobie znać. Najpierw poczułem duszący zapach jego wody toaletowej, do- piero potem go zobaczyłem. Miałem wrażenie, że słyszę głośne nawoływania tych czterech ostatnich, osamotnionych szarych ko- mórek, poszukujących się nawzajem wewnątrz pustego łba. Znów zastąpił mi drogę. — Nie podoba mi się twoja postawa... — zerknął z ukosa na moją plakietkę —... Jack. Chyba będę musiał zwrócić na ciebie uwagę. — Dziękuję, to bardzo miło z pańskiej strony. — Chciałem go wyminąć, ale przesunął się w bok, blokując mi przejście. — Co z tobą? Uważasz się za takiego spryciarza... — znowu zerknął na moją plakietkę — .. Jack? Chcesz sobie narobić kłopo- tów? — Nie, proszę pana. Tym bardziej nie chciałbym sprawiać kłopotów panu. Jeszcze raz spróbowałem go wyminąć, teraz z drugiej strony, ale znowu zastąpił mi drogę. — O co chodzi, do cholery... — po raz kolejny spojrzał na moją plakietkę, po czym wyjął długopis i zapisał sobie imię na le- wej dłoni — .. Jack? Czyżbyś chciał oberwać? Odsunąłem się o krok i uśmiechnąłem nerwowo. — Nic podobnego, proszę pana. — Więc dlaczego, do pioruna, nie zejdziesz mi z drogi?! Przylgnąłem do ściany. Prychnął jeszcze raz i z dumnie unie- sioną głową pomaszerował korytarzem. Układ jego czoła wzglę- dem płaszczyzny twarzy wyraźnie sugerował, że powinien się roz- glądać za jakąś gałęzią do pohuśtania i bananami do zjedzenia. Zanim zdążyłem się odwrócić, przez głowę przemknęło mi kilka dowcipnych i celnych komentarzy. Postanowiłem jednak zachować je dla siebie. MÓZGOŚCIEK * MÓZGOSCIEK * MÓZGOŚCIEK • MÓZGOŚCIEK * MÓZGOŚCIEK * MÓZGOŚCIEK * CEL: Przybliżenie natury tego krowiego placka, na którym Nasz Bohater ma właśnie postawić stopę. MDE = Monolithic Diversified Enterprises Monolithic Diversified Enterprises to bogata korporacja. Bardzo bogata. Ma większy kapitał niż Dochód Narodo- wy Brutto wielu krajów. Wśród pracowników krążą na- wet plotki, że rząd Sumatry jest w całości tylko jedną z filii MDE. (Podobne plotki krążą też poza firmą, ale szefo- stwo zabrania rozmawiać z kimkolwiek na ten temat). MDE wpycha swoje lepkie paluchy w przerażająco wielki i bezsensownie rozległy wachlarz gałęzi przemysłu; ana- litycy z Wall Street powtarzają w kółko, że kryje się za tym jakiś fantastycznie subtelny i genialnie skryty plan, ale oni po prostu kłamią, żeby utrzymać się na swoich stołkach. Określenie „bizantyjska" jest za słabe, aby opi- sać strukturę zarządzania, hierarchię służbową i wę- drówkę sprawozdań w MDE, bo w porównaniu z nimi schemat elektroniczny układu scalonego 1786 wydaje się bagatelnie prosty. INH = InterNational Holdings, Ltd. Zgodnie z prawami łańcucha pokarmowego MDE z ko- lei w całości należy do INH, konsorcjum inwestycyjnego założonego przez niewielką grupę obrzydliwie bogatych PanEuropejczyków, Arabów i Obywateli Obrzeża Pacyfi- ku. Najważniejszym z tych półbogów finansjery jest sir Morton Pinkney Ashcroft St. James Eauxbridge d'Kola- czinski, dla przyjaciół „sir Ed". Nam, zwykłym śmiertelni- kom, sir Ed ukazuje się raz do roku podczas bezpośred- niego przekazu satelitarnego z jego domu na szczycie Mount Olympus, kiedy to odbieramy życzenia świątecz- ne, zachęty do dalszej pracy i inne podobne wzruszenia, ale żadnej premii. MKF = Miyoku Kwan Fujitomo Sir Ed — a w każdym razie ta część jego anatomii, do której jest szczególnie przywiązany — w połowie należy z kolei do jego byłej żony, Miyoku Fujitomo, pocho- dzącej z Hokkaido. Mało kto o niej pamięta. L Jeśli pójdziemy w przeciwnym kierunku, stwierdzimy, że MDE z kolei jest właścicielem oszałamiającej liczby firm rozlokowanych w bardzo wielu państwach i zajmujących niewyobrażalną liczbę budynków, z których wszystkie są identycznie umeblowane jasnoszarymi modułowymi sprzętami i ozdobione takimi samymi rododendronami 0 palczastych liściach, rosnącymi w olbrzymich doni- cach. Specjalnej uwadze odbiorców tego pliku poświę- cam Budynek 305 (B305) nad malowniczym jeziorem Elmo w Minnesocie, gdyż właśnie tam pracuję ja, Jack Burroughs. Z tego, co mi wiadomo, nikt w B305 nie robi niczego konkretnego. Mieści się tu centrala zarządzania kilkunastoma przedsiębiorstwami w całości podlega- jącymi MDE. (Ich liczba zmienia się z dnia na dzień w za- leżności od tego, czy są połykane bądź wypluwane przez inne niezależne korporacje, czy prezesi spółek dorabiają się majątków lub bankrutują, czy wysiłki pracowników są bezsensownie roztrwonione albo marnotrawione w bez- kresie nudy). Najważniejsze z tych firm to: GEF = Global EthniFoods Wspólnie z EarthNice Foods (o której lepiej nawet nie wspominać) GEF pilotuje na rynku kompletny zestaw li- cencjonowanych z czcią produktów żywnościowych, obej- mujący Wyjątkowy Sos Barbecue Sipke'a Lee™, Dosko- nały Biały Chleb Rodziny Marilyn Quayle'", Tradycyjne Odpustowe Filety-z-Tuńczyka-na-Ruszt Russella Meana™ 1 Klasyczne Pierożki-do-Kuchenek-Mikrofalowych Bory- sa & Gorbiego™, nie wspominając już o bogatej ofercie wysokokalorycznych mrożonych gotowych dań sprzeda- wanych pod egidą Małego Czerwonoskórego Chłopca z Chanhassen™. Wszystkie wyroby GEF są produko- wane w sieci zakładów w Arkansas, z wyjątkiem filetów z tuńczyka, które przygotowuje się w Meksyku z półpro- duktów kanadyjskich. PIP = Dynamie Infotainment Products To jeden z ostatnich nabytków korporacji, będący ewi- dentną próbą wykiwania urzędu skarbowego i wykorzy- stania w ostatniej chwili ulgi podatkowej na rozwój drob- nej przedsiębiorczości. DIP stworzył i wprowadził na ry- nek niewielki zestaw rewelacyjnych aplikacji software'o- wych i baz danych dostępnych w systemach interaktyw- nego wideo, CD-ROM-ów, rzeczywistości wirtualnej i lo- kalnych sieciach serwisowych. Do tej pory największym sukcesem okazała się wydana na CD-ROM-ach interak- tywna seria Khpoły Zdrowotne Gwiazd™, zawierająca największy bestseller ostatnich czasów, Madonna Ko- mentuje Swoje Szczegółowe Badanie Jamy Brzusznej1", i utrzymujący się na drugim miejscu listy przebojów Prze- bieg Operacji Prostaty Sylvestra Stallone'a™. Już czte- rech specjalistów marketingu popadło w głęboką depres- ję, usiłując rozwikłać tajemnicę społecznego uznania dla tej ostatniej pozycji. Wszystkie produkty DIP są opra- cowywane i programowane w Wąwozie Krzemowym w Wyoming, a wytwarzane w dusznych barakach w Ma- kao i Hongkongu. STS = Sanguinary TechSystems ST5 okupuje — w znaczeniu militarnym ¦— dwie dolne kondygnacje zachodniego skrzydła B305. Poza tym wszystko objęte jest tajemnicą służbową, do której nie mam dostępu. Prawdopodobnie STS coś gdzieś produ- kuje, komuś to sprzedaje i czerpie z tego krociowe zyski. Całe kierownictwo firmy jeździ terenowymi HumVee. DTP s Dead Trees Publishing Pomijając fakt, że jest to naturalny śmiertelny wróg Dynamie Infotainment i wyłączna domena Melindy Sharp, DTP zarządza siecią księgarń Druk-na-Poczeka- niu R.W. Emersona™, wydaje serię kawiarnianych aibu- MIS mów Ostentacyjnie Kosztowne™, dotowaną serię litera- tury faktu Uderzająco Prestiżowe™ i fantastycznie do- chodową serię horrorów Wiadra Krwawych Wymiocin™ (która, jak zaznacza się z dumą, ma najwyższy współ- czynnik filmowalności spośród wszystkich firm wydawni- czych). Niemniej DTP jest powszechnie uwielbiana za znane każdemu z dzieciństwa książki z serii Całkowicie Neutralne Opowieści dla Młodych Ludzi'". Nie wiem, jak wy, ale ja wciąż wspominam z rozrzew- nieniem, jak mama brała mnie na kolana i czytała Pliso- waną Pelerynkę c/o Jazdy Konnej dla Czerwonego Kap- turka. Na zawsze utkwiły mi w pamięci końcowe sceny, kiedy to wilk zmusza Kapturka do przyznania, że był oceniany według standardów humanocentrycznych, a w świetle wilczo-amerykańskiego systemu wartości pożarcie babci jest nie tylko wybaczalne, ale wręcz mo- ralnie konieczne, jak też później, kiedy pojawia się leśni- czy i ujawnia, że babcię z wilkiem w rzeczywistości łączyła przyjaźń i że dużo wcześniej babcia wymusiła na wilku obietnicę, iż pożre ją, kiedy wyraźnie się obniży po- ziom jej życia, a ona zacznie być jedynie ciężarem dla przyszłych pokoleń... Mogę dodać tylko tyle: trzeba być nie lada twardzie- lem, żeby nie uronić choć jednej łezki nad taką sceną. Management & Information Services To mój wydział. MIS tworzy parasol ochronny (choć bar- dziej adekwatnym określeniem zdaje się „wycieraczka do butów") nad całym hardware'em, software'em, ba- zami danych i dostępem do sieci wszystkich firm i wy- działów podlegających MDE. W gruncie rzeczy oznacza to, że jesteśmy skoczkami („Skocz po to, skocz po tam- to"), dłubiącymi bez przerwy za panelami sufitowymi i wśród pęków kabli w piwnicach B305, byle tylko zlikwi- dować pojawiające się na ekranach komputerów komu- nikaty IOHS (o niewystarczającej przepustowości łącza do przesłania żądanych informacji). Moim bezpośred- nim przełożonym jest Hassan Tabouli, który z kolei od- powiada przed Walterem L. Duffem, wiceprezesem do spraw administracyjno-gospodarczych. To oznacza — gotowi? — że pracuję w MIS dla MDE w B305 na rzecz DIP, STS, GEF oraz DTP i odpowiadam przed WLD, WP A-G, którego mózgiem jest MIA. Proste? Aha, jeszcze jedno: ... CCCP = © Tak wygląda komunikat błędu, który pokazują wszystkie białoruskie pecety no krótko przed spaleniem płyty głównej. Właśnie z tego powodu nie kupujemy już rosyj- skiego sprzętu. 1A AWK Zabrzmiał gong i winda oznajmiła: „Piętro drugie". Drzwi roz- sunęły się z szumem. Z głośnym beczeniem i porykiwaniem stado pracowników wyszło z windy i zaczęło się rozchodzić do swoich zagród, a w rześkim rannym powietrzu rozległo się głuche kołata- nie dzwonków. Przesadzam, rzecz jasna. Nasze służbowe plakietki identyfika- cyjne wcale nie dzwonią, przynajmniej w zakresie częstotliwości słyszalnych. W końcu MDE bazuje na osiągnięciach techniki, a my jesteśmy cenionymi, budzącymi zaufanie profesjonalistami. Kierownictwo nie musi więc szpiegować pracowników. Tylko przez przypadek w plakietkach znajdują się obwody transponde- rów, a za panelami sufitowymi B305 odbiorniki rozmieszczone są tak, jak gdzie indziej spryskiwacze automatycznych systemów przeciwpożarowych. Nie ma absolutnie żadnego związku między tymi plakietkami, które musimy nosić bez przerwy, a miesięcz- nymi raportami otrzymywanymi przez wszystkich kierowników, w których są szczegółowe informacje, kiedy i na jak długo każdy wychodził do toalety, jakie interesujące substancje chemiczne można wykryć w jego moczu i z kim rozmawia w czasie przerw na kawę. Nawiasem mówiąc, nie ma też absolutnie żadnego związku między wypuszczeniem jakiegoś przedmiotu z dłoni a jego upad- kiem na ziemię. Mało kto wie, że tak zwane prawo grawitacji jest tylko jednym z najlepszych dowcipów sir Isaaca Newtona, na tyle udanym, że całe pokolenia wykładowców fizyki musiały poświę- cać życie, aby wielka bujda nie wyszła na jaw. W rzeczywistości coś takiego jak grawitacja wcale nie istnieje. Tylko Wielka Bogini Ziemia wszystko wsysa. Skoro już mowa o wsysaniu, z powodu zniszczenia zachodnie- go wejścia wskutek zamachu bombowego i okupacji dwóch dol- nych pięter przez STS, moja droga do miejsca pracy przedstawia się następująco: Od południowego wejścia chodzę korytarzem do windy, wjeżdżam na drugie piętro do Działu Przetwarzania Do- kumentów, idę do północnego skrzydła przez teren należący do EthniFoods, przejściem służbowym wydostaję się na zewnętrzną estakadę, pokonuję dwieście metrów wzdłuż północnego frontonu budynku do skrzydła zachodniego, następnym przejściem służ- bowym szybciutko przemykam przez „Tymczasowy Czyściec" (oglądając się nerwowo na boki w obawie przed duchami by- łych pracowników kontraktowych), robię zdradliwy skrót przez Dział Sprzedaży i Marketingu Dynamie InfoTainment do wyjścia ewakuacyjnego, zbiegam dwa piętra schodami przeciwpożarowy- mi i wkraczam do biura MIS, zajmującego parter zachodniego skrzydła. Miałem nadzieję, że i dzisiaj uda mi się bez kłopotów pokonać tę drogę. Scott Uberman, przed fuzją WP SiM DIP, a obecnie Pełniący Obowiązki Kierownika Działu, czyli Chłoptaś-do-Czar- nej-Roboty-w-Nadziei-że-Złoży-Rezygnację, siedział (jak zwy- kle) z nogami na biurku i czubkami butów mierzącymi w sufit, za- czytany w wiadomościach sportowych porannego dziennika. Znad rozpostartej gazety wystawała tylko cofnięta na czubek głowy ja- sna grzywka, kontrastująca z krzykliwym tytułem: Wilki mogąpo- jechać do Rangunu. Gdyby udało mi się prześliznąć przed jego biurkiem... Moje mokre kalosze zamlaskały na terakocie. Zdradzieckie szczury. Gazeta opadła z szelestem. Uberman podniósł głowę i popa- trzył na mnie. — To ty, Pyle? Dobrze, że cię widzę. Sieć znowu padła. Stanąłem i przywołałem na twarz wyraz zatroskania. — Naprawdę? Uberman odłożył gazetę, pochylił się i postukał palcem w obu- dowę komputera, jakby to był salonowy piesek, który właśnie zro- bił kałużę na wyjątkowo wartościowym dywanie. — Jest martwy jak przysłowiowy głaz. — Ale chyba możesz pracować w sieci lokalnej? Zaczerwienił się wyraźnie i wyjąkał: — Co?... No więc... Innymi słowy nawet tego nie sprawdził. To oczywiście nic no- wego. — Zaraz się tym zajmę, panie Uberman. — Chciałem iść dalej do wyjścia ewakuacyjnego. — Chodzi o to... — Odchrząknął, poprawił krawat i zaczął swoje zwykłe poranne marudzenie, bo w zasadzie tylko to potrafił robić: — Który to już raz? Trzeci od początku roku? Cofnąłem się. — Mamy kłopoty z podłączeniem pańskiej bazy danych do naszego serwera. — Znów zrobiłem krok w stronę wyjścia. — Cały problem... — Uberman jeszcze raz postukał palcem w komputer — .. .że nigdy nie było takich kłopotów, dopóki nie przejęło nas MDE. Do pioruna, nasza stara sieć Applied Photonics nigdy nie padała! Ani razu! — Tak słyszałem. —Nie zliczę, ile razy! Zresztą gdybym ja miał tylko szesnastu użytkowników w jednej sali, to i moja sieć działałaby bez zarzutu. — Chodzi o to... — Zamyślił się na chwilę, jakby usiłował so- bie przypomnieć, na co można jeszcze ponarzekać. — Chyba mnie rozumiesz? — Jasne. — Pokiwałem głową i ruszyłem do wyjścia. Roz- łożył z powrotem gazetę i wrócił do przerwanej lektury. Sięgałem już do klamki, gdy znowu rozległ się głośny szelest. — Hej, Pyle! Stanąłem i odwróciłem się. — Słucham, panie Uberman. — Nie zauważyłeś, że masz jedną skarpetkę brązową, a drugą granatową? Prawdę mówiąc, nie zwróciłem na to uwagi, ale nie zamie- rzałem go o tym informować. — To ostatni krzyk mody, panie Uberman. — Aha. — Po krótkim namyśle zdecydował, że ciekawsze są relacje sportowe. Wyszedłem na klatkę schodową. Zanim drzwi przeciwpożarowe zdążyły się samoczynnie zamknąć, doleciał mnie jego głos: — Gdybyś chciał wiedzieć, wygląda to cholernie głupio. Mlaskając kaloszami, zbiegłem po brudnych betonowych schodach, minąłem zamknięte na głucho drzwi biur STS i bez dal- szych przygód dotarłem na parter. Ale gdy tylko wkroczyłem do MIS, moje nozdrza poraziła niezwykła mieszanina zapachów: zimnego wilgotnego powietrza, butwiejących liści, gazu do zapal- niczek, ozonu i dymu. Takie zapachy w sali komputerowej nie wróżyły niczego do- brego. Rzuciłem ociekający wodą płaszcz obok swojego biurka, na- stępnie podskakując i zataczając się, ściągnąłem kalosze, po czym chwyciłem gaśnicę i kierując się węchem, pognałem w kierunku źródła podejrzanego swędu. Wybiegłem za róg korytarza i... To znów był Hassan Tabouli. (Jak on się tu znalazł przede mną?) Stał w otwartym wyjściu ewakuacyjnym, patrzył na stado kaczek radośnie moknących w deszczu na zarośniętym pałkami stawku na tyłach B3O5 i trzymał w ręku zapalonego papierosa, a w drugim jakiś sprytny obwód, który bez wątpienia blokował działanie czujnika drzwi przeciwpożarowych. W jednej chwili przez głowę przemknął mi szereg chaotycz- nych myśli. Było to jawne naruszenie... no cóż, przede wszystkim przepisów bezpieczeństwa, ale także reguł ochrony środowiska, polityki zdrowotnej i... Gdy zawodzą inne środki, należy się trzymać tego, co oczywiste. — Hassan? Odwrócił się powoli i spojrzał na mnie. — Słucham. — Powoli, niemal odruchowo uniósł papierosa do ust i zaciągnął się głęboko. — Czy... wiesz, że Sieć znowu padła? — Aha. — Zaciągnął się po raz drugi i bez pośpiechu wy- dmuchnął dym. — I co? — Bezpośrednie polecenie Waltera Duffa — wycedził. — Sieć została odłączona dziś o szóstej rano. — Duffer kazał odłączyć sieć? Dlaczego? Tabouli westchnął cicho, odwrócił głowę i popatrzył na desz- czowy krajobraz. — Skąd miałbym wiedzieć? Za pięć minut mam się stawić w jego gabinecie. Myślę, że wtedy się wszystkiego dowiem. Nie dotarło do mnie od razu. — Wezwał cię do siebie? — Jesteś jeszcze młody, Jack — powiedział dziwnie głu- chym, miękkim, nie swoim głosem. — To twoja pierwsza po- ważna robota po uzyskaniu dyplomu. Wiele się jeszcze musisz nauczyć. Jak pobędziesz trochę w świecie zewnętrznym, zrozu- miesz, że korporacje działają według własnego zegara biologicz- nego, którego każde uderzenie jest równie pewne, co majowe wy- lęgi jętek czy tarło uklei. — Zaciągnął się znowu, po czym spojrzał na zegarek. — Jaki dzisiaj dzień, Jack? Zaskoczył mnie tym pytaniem. — Chyba piętnasty maja. — A więc dokładnie środek drugiego kwartału — mruknął Tabouli. — Jeśli zarząd planuje jakieś zmiany organizacyjne w połowie roku, to dzisiaj będą musiały zapaść decyzje. — Dziś? Zaciągnął się po raz ostatni i pstryknięciem posłał na zewnątrz niedopałek, który z sykiem wylądował w mokrej trawie. Odwrócił się w moją stronę. — Miło się z tobą pracowało, Jack. Nie pozwalaj, żeby ludzie wołali na ciebie Pyle, dobra? Jeszcze do mnie nie dotarło właściwe znaczenie tych słów, kie- dy przekazał mi obwód blokujący czujnik i ruszył schodami na górę. Wtedy po raz ostatni widziałem Hassana Tabouliego żywego. Około dziesięciu minut zajęło mi odkrycie, jak przełączyć urządzenie, nie wywołując alarmu pożarowego. Gdy dowlokłem się z powrotem do swego biurka, niemal cały personel MIS był już na swoich miejscach. Pokój Hassana został oczyszczony do gołych ścian. Ekipa Interwencyjna Służby Zdrowia Środowisko- wego dokładnie prała wykładzinę i odkurzała panele sufitowe, a towarzyszył temu głośny szelest białych nylonowych kombine- zonów ochronnych. Przy pierwszym biurku za gabinetem Tabouliego pracował Abraham Rubin. Drapał się jak kot podczas występu cyrku pcheł, mamrotał coś do siebie i nisko pochylony wodził wzrokiem po wydruku jakiegoś listingu. Zapukałem w ramę przepierzenia. Wy- prostował się gwałtownie i zawołał: — Zgiń, przepadnij, aniele śmierci! — Dopiero potem się obejrzał i na mój widok westchnął głośno. — Ach, to ty, Pyle. Wskazałem ścianę gabinetu Tabouliego i spytałem: — Co tam się stało, Bubu? Poskubał swoją brodę, podrapał się za uchem i zaczął tarmosić frędzle szalika. — Jeśli chcesz mojej rady — rzekł w końcu, stukając palcem w plamy jagnięcej krwi, które zdobiły futrynę jego stanowiska pracy — to wracaj szybko do swojego biurka i bierz się do roboty. Lepiej, żebyś niczego nie widział, niczego nie słyszał i o niczym nie myślał... — Poprawił jarmułkę na głowie i pochylił się z po- wrotem nad wydrukiem, mrucząc pod nosem: — ...Haszem jest jego dziedzictwem, może więc odejść na spoczynek... No cóż, to oczywiście wyjaśniało wszystko. Postanowiłem spróbować szczęścia z pracującym po sąsiedzku Juanem Huanem Dongiem. — Cześć, Frank. Podniósł głowę znad klawiatury, pchnął palcem dwuognisko- we okulary na nasadę nosa i smutno pokiwał głową. — Ach, Pyle... Konfucjusz mówi, że gdy słonie walczą mię- dzy sobą, mądra mrówka szuka polnego kamienia i głęboko wcis- ka pod niego swój odwłok. Jasne. Następny był Charles Murphy urzędujący po drugiej stronie skrzynki łącznikowej multipleksera. Zawsze czułem się przy nim nieswojo, ale w tej sytuacji... Zapukałem we framugę. — Przepraszam, Charles. Cofnął się z wózkiem elektrycznym od stołu montażowego, wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i utkwił we mnie spoj- rzenie swego jedynego przekrwionego oka. — TAK? CZEGO SOBIE ŻYCZYSZ? Chryste, znowu przestawił syntezator mowy na ten nieludzki, maszynowy charkot. Właśnie to mnie zawsze denerwowało. Byłem świadkiem, jak Frank i Bubu zakładali mu nową pamięć ROM. Dobrze wie- działem, że syntezator Charlesajest teraz zdolny do pełnej modu- lacji i może naśladować głos Jamesa Earla Jonesa albo Betty Boop. A mimo to Murphy wolał się posługiwać chrapliwym skrze- kotem Daleków. Zebrałem w sobie całą odwagę. — Chodzi mi o Hassana. Nie wiesz przypadkiem... — Uświa- domiłem sobie nagle, że daję właśnie Charlesowi sposobność, żeby znów zaczął wrzeszczeć: DOSYĆ! BASTA! Cofnąłem się o krok. — Nic ważnego. Przepraszam, że ci przeszkodziłem. Oddaliłem się tak szybko, jak tylko było to możliwe bez utraty godności, i postanowiłem zapolować na T'shombe Ryder. Znalazłem ją w sali sprzętowej. Wsypywała bezbarwne krysz- tałki kawy rozpuszczalnej Clear do gorącej wody i przeglądała ostatnie wydanie miesięcznika „Suka!", czekając na rezultaty te- stu diagnostycznego serwera. Kawa w jej kubeczku przypominała mętny ściek z wodami kopalnianymi. — Sie masz, kurczaczku! Odwróciła się szybko na krzesełku i zaszczyciła mnie opaten- towanym przez Whoopi Goldberg niskotolerancyjnym spojrze- niem spod półprzymkniętych powiek. — Czy wiesz, Pyle, jak żałośnie zabrzmiało to w twoich ustach? — Przepraszam. -— Zamknąłem za sobą drzwi, usiadłem cięż- ko na drugie krzesełko i wzruszyłem ramionami. — A co miałem powiedzieć? Jestem przeciętnym białasem z wyższych rejonów Środkowego Zachodu. Od wczesnego dzieciństwa tłamszono we mnie geny luzactwa. Tshombe pokręciła głową i prawie niezauważalnie uśmiech- nęła się smutno. — Nie oszukuj się, Pyle. Jesteś białym sztywniakiem ze Środ- kowego Zachodu. Nigdy nie miałeś ani jednego genu luzactwa. Zamyśliłem się na krótko i przytaknąłem. — Tak, chyba masz rację. — Dla wzmocnienia efektu jeszcze raz wzruszyłem ramionami i głową wskazałem gabinet kierowni- ka. — Nie wiesz, co się, do cholery, dzieje u Hassana? T'shombe ostrożnie pociągnęła łyk kawy, skrzywiła się z obrzy- dzeniem i zaczęła dalej wsypywać kryształki do wody. 29 — Po pierwsze, musisz zrozumieć, że całe MDE jest świet- nym przykładem funkcjonowania teorii grzybowej w polityce ka- drowej. Zmarszczyłem brwi. — Teorii grzybowej? — Trzymać w ciemności i użyźniać — wyjaśniła. — Na pew- no się dowiemy, co zarząd będzie chciał ujawnić i kiedy to zrobi, 0 ile wcześniej zapadła decyzja, że cokolwiek powinniśmy wie- dzieć. Na razie można tylko zakładać, że nie jest to żadna większa czystka, skoro nie przysłano na dół uzbrojonych strażników, żeby zabezpieczyli pliki na naszych serwerach... Jeszcze bardziej zmarszczyłem brwi. Pokiwała głową. — Tak właśnie było przy ostatniej czystce. Dlatego możemy również zakładać, że chwilowo nic nam nie grozi, ponieważ nie było żadnego zebrania w sprawie reorganizacji. — Wydęła wargi, zamyśliła się chwilę i dodała: — Biorąc pod uwagę, że możemy się wiele domyślać, podczas gdy wiemy tak mało, najlepszym wy- jściem jest dać sobie spokój i wrócić do zwykłych zajęć, dopóki nie otrzymamy innych poleceń. Spoglądając na swoje różne skarpetki, przemyślałem to, co po- wiedziała, i pokręciłem głową. — Nie podoba mi się to. Naprawdę lubiłem Hassana. Robi mi się niedobrze na samąmyśl, jak z nim postąpili. Sądzisz, że byłoby w porządku, gdybym, powiedzmy, jeszcze dziś po południu za- dzwonił do niego? Zaprzeczyła energicznie. — Wybij to sobie z głowy! W każdym razie nie dzwoń stąd 1 raczej nie z domu. Zarząd naprawdę nie lubi, gdy niedobitki reor- ganizacyjne utrzymują kontakt z byłymi pracownikami. Nie mieli- by większych problemów z wyśledzeniem, kto i z jakiego numeru dzwonił. A ja myślałem, że już wcześniej byłem wystarczająco zdzi- wiony. — Ale... — Posłuchaj mnie, Pyle. — Zamieszała kawę w kubeczku, pociągnęła łyk i omal nie wypluła na podłogę. — Teraz, gdy Has- san jest nikim, mógłbyś nawet zostać oskarżony o to, że z nim roz- mawiałeś. Szczerze mówiąc, gotowa jestem iść o zakład, że gliny już mają nakaz rewizji i jadą do żony Hassana, by szukać w ich domu skradzionych spinaczy do papieru i długopisów. — Zmusiła się, żeby wypić trochę kawy, patrząc na mnie uważnie znad kra- wędzi kubeczka. — Ale... — Na twoim miejscu nie robiłabym żadnych głupot, Pyle. Do- brze wiem, jak podchodzą do takich spraw. Wciąż nie mogłem uwierzyć. — Jesteś pewna, że... mają prawo kontrolować moje rozmo- wy telefoniczne? — Przeczytaj sobie dodatkowe postanowienia umowy o pra- cę. Sam się zdziwisz, na co wyraziłeś zgodę, podpisując kontrakt z MDE. — Upiła jeszcze trochę kawy, wzdrygnęła się, po czym wylała resztę do stojącej w kącie donicy z wielkim rododendro- nem o palczastych liściach, które natychmiast obwisły i zaczęły się skręcać. — Twoja poczta głosowa, e-mail i cała zawartość twardego dysku są pod ciągłą kontrolą. Wiedziałeś o tym, prawda? — Owszem, ale... — A po każdej wizycie u lekarza do zarządu MDE trafia kopia twojej karty chorobowej. O tym też wiedziałeś, zgadza się? — Tak, oczywiście. — Wzruszyłem ramionami. — „Niezdro- wy tryb życia jest powszechnym problemem społecznym". T'shombe pokręciła głową i mruknęła cicho: — Chryste. Pamiętam czasy, kiedy to było zwykłe hasło pro- pagandowe, a nie dogmat. — Słucham? — Różnica między jednym a drugim nie była dla mnie całkiem oczywista. Podniosła głowę i obrzuciła mnie karcącym spojrzeniem. — Za każdym razem, gdy odnawiasz polisę ubezpieczeniową, musisz podać przebieg samochodu. Wiedziałeś, że firmy ubezpie- czeniowe mają obowiązek ujawniać te dane pracodawcom? To było dla mnie coś nowego. — Po co? — Bo MDE musi składać sprawozdania w Biurze Forsowania Transportu Publicznego Agencji Ochrony Środowiska — wyce- dziła dziwnie spiętym głosem. — Bo rada nadzorcza firmy dostała sądowy nakaz, by sześćdziesiąt procent pracowników przesiadło się z własnych samochodów do kolejki elektrycznej. — W jej oczach pojawiły się dzikie błyski. — Bo Agencja Ochrony Środo- wiska, na podstawie przebiegu aut pracowników i rezultatów ostatnich pomiarów toksyczności ich spalin, określa współczyn- nik uciążliwości MDE dla otoczenia! — Chwyciła mnie za koszu- lę pod szyją, potrząsnęła jak szmacianą lalką i ściągnęła z krzesła. — Pyle, do cholery! Jak sądzisz, dlaczego spędzam tyle czasu w tym zasranym pokoju sprzętowym?! — Potrząsała mną tak sil- nie, że nawet nie mógłbym odpowiedzieć. — Bo to jedyne miejsce w całym przeklętym budynku, które jest ekranowane! Uspokoiła się i przestała mnie szarpać. Powoli rozluźniła kur- czowo zaciśnięte palce i pozwoliła mi bezsilnie klapnąć na podłogę. Po chwili usiadła obok. — Ekranowane! — powtórzyła szeptem. — Odporne na pio- runy! Według klasyfikacji wojskowej ma zabezpieczenia na po- ziomie trzech A! Żadnych kamer. Żadnych łączy wideo. Żadnych odbiorników transponderów. Nikt nie może nas tu zobaczyć. — Przysunęła się bliżej i nachyliła mi do ucha. — Jest dokładnie ekranowane — powtórzyła napiętym, lekko chrapliwym szeptem. Zapach jej potu i perfum poraził moje zmysły. Ciepły, wilgot- ny oddech musnął mi włoski na skórze za uchem, aż przeszył mnie dreszcz. Mój Boże! Jeśli to, o czym marzyłem, miało się naprawdę wydarzyć... Byłoby wspaniale! W zamkniętym pokoju w biurze sam na sam z doświadczoną, starszą, atrakcyjną kobietą... Czy- tałem o takich rzeczach na stronie www.penthousemag.com, ale nie wyobrażałem sobie... To znaczy, wyobrażałem sobie, ale ni- gdy naprawdę nie wierzyłem... -— Ekranowane — szepnęła ciszej. — Żadnych mikrofo- nów... — Zaryzykowałem szybki rzut oka za jej dekolt i od razu musiałem się powstrzymywać, żeby nie rozpiąć przynajmniej jed- nego guzika bluzki. — Nikt nie może nas usłyszeć, Pyle. — Za- milkła na chwilę, po czym dodała ledwie słyszalnie: — Z wy- jątkiem naszego Pana. Coś o lodowato zimnych i lepkich łapkach przebiegło wzdłuż mojego kręgosłupa do lędźwi. Zastygłem z dłonią na wysokości piersi. — Jakiego Pana, Tshombe? — Ciii. — Przytknęła mi do warg palec ze starannie polakie- rowanym pa2nokciem, po czym wskazała stojący w kącie rodo- dendron. — Cały czas słucha. Spojrzałem w tamtą stronę. Później popatrzyłem na nią. I za- mrugałem szybko. Zajrzałem jej głęboko w oczy. — Ta... roślina... to nasz Pan? Uśmiechnęła się i zachichotała. — Oczywiście, że nie, głuptasie. — Odetchnąłem z ulgą, szybko tłumiąc rosnące przerażenie. W porządku, padłem ofiarą kolejnego zwariowanego żartu T'shombe... — To tylko kawa- łeczek Pana, jeden maleńki fragment olbrzymiego, ogólnoświato- wego umysłu — wyjaśniła. Jasne! Powoli i ostrożnie, jakbym przechodził przez pole minowe, zacząłem się prostować i odsuwać od T'shombe. Popatrzyła z bó- lem w oczach. — Nie bój się — powiedziała miękko. Spojrzała w bok. Przyszło mi na myśl, że nasłuchuje obcych głosów w swojej głowie, i dopiero po chwili zrozumiałem, iż rozgląda się tylko po ścianach pokoju. — Tutaj nic nam nie grozi. To ekranowane po- mieszczenie, odizolowane od reszty biura. Właśnie dlatego tu go ustawiłam. — Znów popatrzyła na mnie. — Żeby móc go w spo- koju obserwować. I uczyć się od niego. Spojrzałem w jej kakaowobrunatne oczy. To, co w nich ujrza- łem, zmroziło mnie do szpiku kości. Tshombe była szalona i mówiła całkiem poważnie. — Ach... tak... — Jakimś cudem zdołałem oprzeć dłonie na podłodze, dźwignąć się na nich i zebrać siły do sprintu w kierunku drzwi. Zdobyłem się też na odwagę, by jeszcze raz rzucić okiem na rododendron. Dlaczego, do cholery, był udekorowany ścinkami folii aluminiowej? — Więc ten... twój Pan lubi być wystrojony jak świąteczna choinka? Zwinnie i cicho jak kot Tshombe przysunęła się na czwora- kach do mego lewego ramienia. — To maskowanie — szepnęła mi do ucha. Jej ciepły oddech znowu przeszył mnie dreszczem. — Folia odbija promieniowanie radarowe. Dostałam jąod chłopców z STS. Powiedzieli, że zabez- pieczy mnie przed transmisjami telepatycznymi Pana. Poczułem ciarki na skórze. — Od chłopców z STS? Kiwnęła głową z poważną miną. — Oczywiście. Oni wiedzą wszystko o Panu. Więcej nawet niż ja. Jasne. Powoli i ostrożnie podniosłem się z podłogi. T'shombe stanęła obok. Uśmiechnąłem się — szeroko, przyjaźnie i absolutnie zwod- niczo. Zareagowała na to pozytywnie. — No cóż... — bąknąłem, usiłując dobrać jakieś słowa, bo pomysłu i tak nie miałem. — Nie powiesz nikomu o tym, co ci mówiłam? — zapytała spiętym szeptem. Pokręciłem głową. — Nie. Oczywiście, że nie. — I w ogóle nie będziesz o tym wspominał poza tą salą? Nie mogłem zdecydować, czy lepiej potaknąć, czy zaprzeczyć ruchem głowy, więc pokiwałem nią w sposób pośredni. — Przysięgam na Boga. Słowo honoru. Nie będę. Tshombe z uznaniem kiwnęła głową. .— Świetnie. Fragmenty Pana są wszędzie. Nie daj się zwieść ich niewinnym wyglądem. Pokiwałem głową. — Rozumiem. — Najlepiej będzie — ciągnęła szeptem — jak wrócisz na swoje miejsce i zaczniesz udawać, że o niczym nie wiesz. Głowa poruszała mi się mimowolnie. — Jasne. Świetny pomysł. Tak właśnie zrobię. — Dzięki, Pyle. — Tshombe uśmiechnęła się i popatrzyła mi w oczy. Nie miałem wątpliwości, że za jej trzeźwym spojrzeniem kryją się jakieś szalone myśli. Szybko chwyciła mnie za ramiona i uściskała gwałtownie. — Wiedziałam, że zrozumiesz. — Dzięki. — Dobry Boże! Wyrwij mnie z tych nawiedzonych łap! Wyciągnij mnie stąd! POMÓŻ MI! Opuściła ręce, dała mi kuksańca w bok i puściła oko, zanim sięgnęła do klamki. — Gotów do powrotu na pole bitwy? Nie ufając własnemu głosowi, który mógł przejść w histerycz- ne wycie, energicznie pokiwałem głową. Otworzyła drzwi. Nie zwolniłem kroku, dopóki nie znalazłem się przy swoim biurku. Poza pierwszą godziną pracy reszta przedpołudnia upłynęła w spokoju. Sieć ogólna wciąż była odłączona, ale mogłem praco- wać w lokalnej, włożyłem więc gogle na głowę, wsunąłem dłonie w rękawice cyfrowe i zacząłem się grzebać w rozbabranej bazie danych marketingowych DIP. Tacy ludzie jak Uberman sądzą, że 35 praca w rzeczywistości wirtualnej nad relacyjnymi bazami danych to zajęcie ekscytujące i zabawne. Przykro mi, dzieciaki. Halucynacyjne metafory wizualne są może dobre w grach czy jakichś szkolnych projektach, ale w świe- cie biznesu poprawnie skonstruowana baza przypomina jedynie wielki magazyn zapełniony dziecięcymi klockami z literami al- fabetu. A te same narzędzia, którymi przeciętny wirtualny użyt- kownik chociażby poluje na niedźwiedzia, tutaj są przygnębiająco podobne do ciężkich maszyn budowlanych, koparek przedsiębier- nych, wytrząsarek sortujących, kompresorów plikowych i temu podobnych. Sytuacje, kiedy można znaleźć trochę ekscytującej za- bawy, zdarzają się jedynie podczas łączenia obiektów użytkowni- ka na niższych poziomach, a i wówczas trzeba bardzo uważać, by te nowe scalone obiekty były dostępne tylko dla programisty. Na przykład tego ranka musiałem stworzyć wirtualnego agenta reklamowego dla przemiłego, sympatycznego Scotta Ubermana. Od strony użytkowej — czyli odbieranej zarówno przez zlecenio- dawcę, jak i jego klientów — połączyłem wyciągnięte z systemo- wej biblioteki standardowe metafory, przez co powstał agent miły i kulturalny, nienagannie ubrany, cały czas służalczo uśmiechnię- ty, stereotypowy młody Republikanin. Ale od strony kodu binarnego, w tym cudownym i tajemni- czym środowisku dostępnym wyłącznie dla fachowca, dorzuciłem elementy zaczerpnięte z naszej tajnej biblioteki karykatur „tylko dla dorosłych", toteż agent zyskał charakter zarozumiałego Bob- bitta, ciągle użalającego się nad sobą i przekonanego o własnej nieomylności, nadętego białego palanta. Jakoś mi to wszystko do siebie pasowało. Około południa zapisałem wprowadzone zmiany, zapuściłem rekompilację, uwolniłem się od gogli i rękawic, po czym zrobiłem sobie przerwę na lunch. Bufet znajdował się w piwnicy południo- wego skrzydła. Udało mi się tam dotrzeć bez przygód i gdy stanąłem w kolejce za Bubu Rubinem i Frankiem Dongiem, ogłosiłem konkurs na wytypowanie specjału dnia. Bubu postawił na kotlet. Frank zrezygnował z udziału wobec kryzysu w sekcji budżetowej. (Wziąwszy pod uwagę system monitorowania pra- cowników, rejestrujący nawet najcichsze pierdnięcia, myślicie, że ktoś by się zgodził na przyjmowanie w bufecie czeków? Nie ma mowy!) Musiałem więc udzielić mu kilkudolarowego kredytu. Dopisało nam wyjątkowe szczęście, bo właśnie zwolniły się miejsca przy stoliku pod samym oknem, skąd rozciągał się najlep- szy widok na Zgrabne Babki z Działu Przetwarzania Dokumen- tów. Jedliśmy w milczeniu, regularnie zerkając przez okno i głośno wzdychając. Potem Bubu zaczął powtarzać swoje zwykłe komen- tarze („Tyle kobiet, a tak mało werwy!"). Frank znowu się rozma- rzył i zaczął wspominać, że gdy rozpoczynał pracę w firmie, w bu- fecie dodawano jeszcze soli do potraw. Chcąc go przywołać do rzeczywistości, Bubu wtrącił, że Tshombe podobno przemyciła sól i ukrywa ją w brązowej papierowej torbie w pokoju sprzęto- wym, po czym zapytał, czy nie zauważyłem ostatnio niczego po- dejrzanego w jej zachowaniu. Już chciałem powiedzieć prawdę, ale w kącie sali za nim dostrzegłem rododendron o palczastych liś- ciach, także ozdobiony skrawkami folii, toteż szybko zmieniłem temat. REBOOT Po lunchu dostaliśmy wiadomość, żeby przywrócić połączenie z siecią. Normalnie ta delikatna i niebezpieczna operacja wymaga co najmniej pięciu ludzi, sześciu terminali oraz całej masy gorączkowej bieganiny i nerwowych wrzasków... Frank „Juan Huang" Dong słoi przed swoim terminalem z dłońmi zawieszonymi dramatycznie nad klawiaturą, niczym światowej sławy pianista koncentrujący się przed wykonaniem szczególnie trudnego koncertu fortepianowego Rachmaninowa. Ten siwiejący, lecz wciąż przystojny pięćdziesięcioletni Azjata jest niewątpliwie dowódcą całego zespołu. W jego okularach odbija się równocześnie wielka siła psychiczna, jak też blask sufitowych jarzeniówek. Pod koniec swojej krótkiej medytacji nabiera głęboko powie- trza, wypuszcza je powoli, staje na czubkach palców i zerka nad krawędzią przepierzenia, nawiązując kontakt wzrokowy z resztą swojej lojalnej drużyny. W jej skład wchodzą: • Tshombe „Babka" Ryder, trzydziestoparoletnia, ładna i cycasta, piastująca stanowisko Głównego Inżyniera Hardware'owego, przyczajona w drzwiach pokoju sprzęto- wego z gaśnicą węglową w jednej mocnej dłoni o starannie polakierowanych paznokciach i kluczem nasadkowym #16 w drugiej. • Charles „Charles" Murphy, młody, błyskotliwy, lecz tra- gicznie przykuty do wózka inwalidzkiego Asystent Analityka Sieciowego, solidnie zakotwiczony przed pulpitem interfej- sów, pogrążony już w rzeczywistości wirtualnej, zatem popi- skujący i powarkujący jak reklamówka nowej gry platformo- wej w trybie przyciągania uwagi. • Abraham „Bubu" Rubin, sfrustrowany i pociągająco neu- rotyczny Starszy Analityk Sieciowy w średnim wieku, stojący między bliźniaczą parą udanych terminali DEC VT-320, z dłońmi na klawiaturach, jak nic w świecie kojarzący się z chasydzkim Keithem Emersonem. • I wreszcie ostatni, ale tylko dosłownie, Jack „Pyle" Bur- roughs, Młodszy Asystent Inżyniera Software'owego na Sta- żu i Chłopak w Czerwonej Koszuli, stojący w głębi skrzynki połączeniowej multipleksera z trzydziestometrowym zwojem kabla EtherNetu na prawym ramieniu i kompletnym zesta- wem narzędzi hardware'owych w kieszeniach grubego skó- rzanego pasa zaciśniętego na brzuchu. AKCJA FRANK: (Obrzucając wzrokiem drużynę.) Wszystkie stanowi- ska gotowe? DRUŻYNA: Tak jest, kapitanie! FRANK: Doskonale. Zaczynam wstępną inicjalizację. (Od- wraca się do swego terminalu, nerwowo przygryza dolną wargę i wpisuje skrótowe zaszyfrowane pole- cenie:) Kocieżariegrep „666" (Terminal połyka komendę, cicho szumi i wypluwa kilka migotliwych pikseli na ekran. Mniej więcej przez pół minuty pozornie nic się nie dzieje. W mar- MURPHY: FRANK: MURPHY: RUBIN: FRANK: RUBIN: MURPHY: RUBIN: MURPHY: RUBIN: • FRANK: MURPHY: RUBIN: twej ciszy ludzie wstrzymują oddechy, rośnie napię- cie. Nagle...) Frank? Wyłapuję jakieś dziwne migotanie w kolekty- mizerze bramki wyjściowej. Wnioski, panie Murphy? Trudno powiedzieć. To może być tylko... Oho! (Pochyla się nad lewą klawiaturą i wciska parę klawiszy.) Abraham? To... (Pauza. Odgłos kilku następnych uderzeń w klawisze.) Objawy lewej lateralnej fibrylacji. Wy- daje mi się... Potwierdzam. Mamy do czynienia z degradacją heu- rystycznego stabilizatora bramki wyjściowej. Regulu- ję delta-V, żeby skompensować objawy. (Z troską w głosie:) Nie reaguje. Jeszcze bardziej podkręcam delta... (Wyraźnie zdenerwowany.) Przecież ci mówię, że nie reaguje! (Do Rubina:) Weź się w garść, chłopie. (Do Mur- phy'ego:) Możesz go odłączyć i przestawić na ob- wód rezerwowy? To jest wykonalne. Przynajmniej w teorii. Ale... (Wzdycha.) Mój Boże! Licznik stosu właśnie przesko- czył na prawo aż poza zakres! (Oburącz wpisuje coś lewą klawiaturą, gwałtownie wprowadza polecenia. Terminal reaguje kakofonią drażniących trąbień FRANK: RUBIN: MURPHY: RUBIN: FRANK: FSHOMBE: MURPHY: RUBIN: MURPHY: FRANK: T'SHOMBE: MURPHY: i przenikliwych pisków. Rubin przeskakuje do prawej klawiatury i zaczyna pisać jeszcze szybciej.) Abraham? Rozpieprza się! Nie dam rady go utrzymać! (Prawy terminal przyłącza się do trąbienia i piszczenia.) Potwierdzam. W przybliżeniu za czterdzieści jeden koma dwadzieścia pięć sekund nastąpi katastrofal- ne przeciążenie cache. (Cofa się ze strachem od terminala.) Nic z tego nie będzie! Musimy przerwać połączenie! Nie! Damy sobie radę! (Miażdży przycisk interkomu.) T'shombe, potrzebujemy więcej MIPS! (Z nie wyjaśnionych powodów mówi ze szkockim ak- centem.) Wpakowałam już wszystko, co miałam, Frank. Nie mam więcej. To powinno wystarczyć. Trzydzieści sekund do totalnego przeciążenia cache. Strumień powietrza do synchronicznego gilloolysta- tu! Obroty wyrywają się spod kontroli! Dwadzieścia pięć sekund do totalnego przeciążenia cache. (Do Rubina i Murphy'ego:) Spokojnie, chłopcy. Tyl- ko spokojnie. (Do interkomu:) Do cholery, T'shom- be! Muszę mieć więcej MIPS! (W tle słychać głośne syki krótkich strumieni z gaśni- cy węglowej.) Na miłość boską, człowieku! Tu także nie mogę się już pozbierać! Dwadzieścia sekund do totalnego przeciążenia cache. RUBIN: (Histerycznie.) Spalił się dialektyczny profilaktymizer! We wszystkich kanałach aż się roi od sierot i zombie! FRANK: (Do rezerwowego w czerwonej koszuli:) Pyle! Obejś- cie Utajonej Matrycy Pozytronowej Numer Trzy! PYLE: Ależ, szefie! To może rozsadzić całą... MURPHY: Piętnaście sekund do totalnego przeciążenia cache! FRANK: Biorę ryzyko na siebie! Rób obejście! To rozkaz! PYLE: Tak jest! Przerzucam łącza na B. (Wyszarpuje pęk grubych kabli z gniazd w skrzynce, odwraca się i wpycha wtyczki w inne gniazda, po czym pięścią przełącza rezerwowy obwód M/UX na tryb diagno- styczny. Światełka na panelu rozbłyskują jak lampki choinkowe zasilane amfetaminą). RUBIN: Puścił bufor powstrzymujący! (Wyskakuje ze swego stanowiska na korytarz.) Demony rozpełzają się wszędzie! FRANK: Proszę zostać na posterunku, panie Rubin! (Do inter- komu:) T'shombe, potrzebny dodatkowy MIPS, i to natychmiast! MURPHY: Dziesięć sekund do totalnego przeciążenia cache! TSHOMBE: (Ze złością:) Dobrze, już dobrze. Wygląda na to, że w tym interesie nawet uczciwy pracownik państwowy nie może sobie zrobić przerwy na kawę... MURPHY: Pięć sekund do totalnego przeciążenia cache! RUBIN: (Histerycznie:) WSZYSCY ZGINIEMY! (Długa dra- matyczna pauza. Rubin zagryza pobielałe knykcie. Rozwścieczony Frank niczym wampir zastyga z na- piętymi kurczowo palcami nad klawiaturą. Murphy odlicza upływające ostatnie sekundy. Pyle... ech, kogo to obchodzi? Z pokoju sprzętowego dolatuje syk kilku następnych strumieni z gaśnicy. Nagle...) KOMPUTER: (Głosem dziwnie przypominającym skrzyżowanie Keira Dullei i Barneya Dinozaura:) Dzień dobry, państwu! Jest mi niezwykle przyjemnie powitać wszystkich w ten kolejny fascynujący dzień w MDE! Szczerze mówiąc, tak się cieszę, że chciałbym coś zaśpiewać! Maestro! Byłby pan łaskaw? (Słychać przygrywkę. Komputer śpiewa.) Daisy, Daisy, odpowiedz mi szczerze. Wszys- cy razem! Zaraz oszaleję... FRANK: (Wyłącza dźwięk i głośno wzdycha z ulgą.) W po- rządku. (Rozgląda się i dziękuje skinieniem głowy.) Dobra robota, drużyno. Udało się. Dzięki. (Odzy- skując nagle służbową powagę, wskazuje na Pyle'a.) Pyle, sprawdź, czy nie trzeba pomóc T'shombe w na- prawie uszkodzeń. (Po jego wyjściu półgłosem do Rubina:) Abraham, co ci się, do cholery, stało? RUBIN: Ja... FRANK: Zresztą, nieważne. Jutro o siódmej rano chcę wi- dzieć na biurku szczegółowy raport, wyjaśniający... Jak mówiłem, zwykła procedura podłączania sieci to delikatna i niebezpieczna operacja. Tego dnia w sali nie było nikogo z zarządu czy sekcji marketingu, mogliśmy więc pominąć resztę formalności i zwyczajnie posłać T'shombe do konsoli terminalu w pokoju sprzętowym, aby wpisała jednowyrazowe polecenie (START) uruchamiające sieć. Później zebraliśmy się wszyscy przy biurku Franka na kilka minut odprężającego śmiechu. Jeśli dobrze pamiętam, rozmowa zeszła na temat telewizyjnych sitko- ¦ I mów z początku lat osiemdziesiątych, cieszących się olbrzymią popularnością. W tym czasie miałem jeszcze na sobie pas z narzę- dziami, więc łatwiej mi było uzasadnić swój paskudny zwyczaj kręcenia się przy drzwiach, skąd jednym uchem przysłuchiwałem się dyskusji. Ta urwała się nagle, gdy procedury startowe dobiegły końca, odpaliły automatyczne podprogramy logujące i ze wszystkich sta- nowisk naszego działu doleciało alarmujące popiskiwanie, a na ekranach zamigotał na żółto komunikat: NADZWYCZAJ PILNE! Frank wykonał popisowy Ślizg Kierowniczy (czyli uderzył piętami w podłogę i pojechał do tyłu z krzesełkiem od biurka do terminalu) i wcisnął klawisz odbioru wiadomości. Na ekranie po- jawiło się okno z jaskrawą, migającą na czerwono i zielono ramką (znaną profesjonalistom tej branży jako klasyczny interfejs „baza- rowych lampek choinkowych"), zarazem automatyczne potwier- dzenie odbioru pomknęło łączami Bóg-i-Thompson-&-Ritchie wie dokąd. Jednocześnie umilkło sześć sygnałów alarmowych. Bubu szeroko ziewnął z podniecenia. — Naprawdę coś ważnego? Frank poprawił okulary na nosie, przeczytał wiadomość i mruknął: — Nie. To znowu Duffer. Informuje nas, że e-mail nie działa i powinniśmy to jak najszybciej naprawić. Bubu podrapał się najpierw po głowie, potem po brodzie. — Rozumiem. Poczta elektroniczna nie działa, więc szef wy- syła nam pocztą elektroniczną polecenie, byśmy ją naprawili. — Mniej więcej. Bubu ze zrozumieniem pokiwał głową. — Ciekawe, do kogo dzwoni, jak nie działa telefon. — Mogę się założyć, że w banku wystawia czek, aby pokryć debet na koncie — wtrąciła Tshombe. Cała trójka zachichotała. Nie bardzo rozumiałem, co było w tym śmiesznego, ale na wszelki wypadek i ja się dołączyłem. To przyciągnęło ich uwagę. Frank obejrzał się i zapytał: — Pyle, nie chciałbyś się przejść i coś z tym zrobić? — pachnął ręką nad przepierzeniem, dając do zrozumienia, że ma na myśli pozostałe terminale, wciąż hałaśliwie sygnalizujące pilną wiadomość. — Jasne — odparłem. Oderwałem się od framugi i ruszyłem zygzakiem przez salę, zatrzymując się przy każdym popiskującym terminalu, żeby po- twierdzić odbiór i wykasować wiadomość. Musicie wiedzieć, że poczta elektroniczna MDE cierpi na kla- syczną przypadłość Genialnej Wizji Zarządu. Pewnego razu ktoś z górnych rejonów łańcucha pokarmowego wymyślił, że kierow- nicy średniego i wyższego szczebla będą rzadko wykorzystywać e-mail w naglących sprawach życia i śmierci, więc mogą to robić w trybie PILNYM. Ponieważ z założenia treść tego rodzaju infor- macji musi być szczególnie istotna, więc aby mieć pewność, że wszyscy pracownicy rzeczywiście się z nią zapoznają, wprowa- dzono konieczność potwierdzania z klawiatury jej odbioru. Zainstalowano dodatkowe połączenia na płytach głównych, to- też nie ma sposobu na programowe ominięcie tej opcji. Nawet Charles Murphy musiał odcumować od pulpitu interfejsów, żeby wykręcić swą jedyną zdrową rękę i na zwykłej klawiaturze typu QWERTY wcisnąć kombinację CTRL-V potwierdzającą odbiór poczty. Przystanąłem przed wejściem do jego stanowiska i przyglą- dałem mu się przez dobrą minutę. Biedny łobuz. Znałem go już dość długo i wiedziałem, że ma prawdziwego fioła na punkcie wy- konywania różnych czynności przez siebie osobiście. Zawsze jed- nak kusiło mnie, żeby mu pomóc, lecz zwykle nie wiedziałem, jak to zrobić, żeby go nie urazić. Ludzie z porażeniem mózgowym mają zasrane życie. Koniec tego dobrego. Nawiasem mówiąc, sama wiadomość też była doskonałym O.K przykładem metod zarządzania MDE. Walter Duff wysłał ją do wszystkich pracowników działu A-F w trybie PILNYM z koniecz- nością ZAPISU KOPII jej odbioru. Oznaczało to, że wiadomość dotrze też do sekcji administracyjno-gospodarczej każdej filii na całym świecie. Jeśli w jakiejś odległej placówce ktoś włączał nie używany na co dzień terminal, musiał najpierw wcisnąć Ctrl-V i potwierdzić odbiór poczty, żeby móc dalej pracować. Kopie po- twierdzeń odbioru powinny więc napływać do komputera Duffa jeszcze przez parę lat. A jednostka centralna MDE była obciążona koniecznością archiwizowania tysięcy takich kopii niepotrzebnie zajmujących gigabąjty cennej przestrzeni danych i zapisywania ich obok milionów równie idiotycznych zarchiwizowanych wia- domości, zachowujących dla przyszłych pokoleń szczególnie pil- ne detale rozgrywek piłkarskich, harcerskich biwaków czy też naj- lepszych kawałów z długą brodą z początków dwudziestego pierwszego wieku. Co tam diamenty, ludziska! Tylko e-mail jest wieczny! Ledwie zdążyłem potwierdzić odbiór i wykasować wiadomość na ostatnim terminalu, kiedy nadeszła kolejna, również przezna- czona dla wszystkich. Ta nie była już taka idiotyczna: za pół go- dziny zwoływano zebranie całego personelu A-F w sali konferen- cyjnej. Ruszyłem z powrotem przez salę, powtarzając te same czynności, podczas gdy Bubu zdekompresował i rozpuścił w sieci lokalnej kopię Rzezi. Wróciliśmy na swoje stanowiska, znów wbi- liśmy się w gogle i rękawice i zaczęliśmy rozstrzygać, kto ma zo- stać w sali, żeby niańczyć serwery, kiedy reszta będzie sobie odpa- rzać tyłki na zebraniu. Ta rzeczywistość wirtualna jest raczej przeznaczona dla tych sześciu czy ośmiu ludzi, którzy mieszkają dotąd w jurtach w Mon- golii Zewnętrznej i nie grali nigdy w Rzeź. W przybliżeniu wy- gląda tak: Razem z grupą najbliższych przyjaciół akceptujecie trójwy- miarowy wirtualny scenariusz i przenosicie się wspólnie do ruin zamku, federalnego biura zatrudnienia bądź w inne równie pie- kielne otoczenie. Tu musicie się nawzajem odnaleźć i nawią- zać kontakt, zgodnie ze scenariuszem przez cały czas gromadząc skarby, zbierając broń i odpierając ataki zombie, demonów, urzęd- ników pocztowych i podobnych zdziczałych stworów o morder- czych zapędach. A gdy już wszystko pozbieracie i wszystkich po- zabijacie, musicie odnaleźć miejsce, gdzie zgromadzone skarby zostaną zamienione na punkty do następnego poziomu gry. Tak przynajmniej to powinno wyglądać w założeniu. My jednak gramy w Rzeź w taki sposób, jakbyśmy chcieli związać nogawki pokrytych kevlarem rajstop naczelnego ochro- niarza Ważniaka Gore'a w gordyjski podwójny węzeł flisacki. Inaczej mówiąc, po wteleportowaniu się w scenariusz trzeba zła- pać najcięższą broń, na jakiej tylko zdoła się położyć łapy, i zacząć polowanie na swoich przyjaciół. No cóż, im mniej chętnych do podziału łupu, tym większe oso- biste zaangażowanie w przebieg gry. Nałożyłem słuchawki, włączyłem mikrofon, zsynchronizo- wałem gogle i uaktywniłem rękawice. Przebrnąłem przez wstępne winiety i menu, wybrałem z zestawu mojego ulubionego bohatera i wszedłem do gry. Rzeczywiste otoczenie roztopiło się i spłynęło po ścianach... Znów byliśmy w zamczysku. Stałem w holu pośród pisków i odgłosów drapania się kąsanych przez pchły szczurów, które się kręciły wokół moich stóp po zakurzonej posadzce. Z tyłu dole- ciało głośne skrzypienie otwieranych głównych wrót zamko- wych. Wiedziałem, że nie ma się co oglądać; ilekroć to robiłem, drzwi zawsze zdążyły się już zamknąć. Rozejrzałem się tylko na boki, by się upewnić, że w pobliżu nie ma nikogo i że jesteśmy na 47 poziomie 4: „Po Kostki We Krwi". (Bubu omyłkowo uruchomił kiedyś grę na poziomie 5: „Kiepski Dzień Briana De Palmy" i zo- stałem żywcem odarty ze skóry przez bandę zmutowanych kani- bali z Zastępu Młodszych Zuchów, nim zdążyłem zrobić pięć kroków). Tutaj nie było nikogo. Świetnie. Powstrzymując nieodpartą chęć zabrania iskrzącej pochodni z uchwytu na prawej ścianie (co uruchamia mechanizm ukrytej zapadni i tym samym wydatnie skraca grę), dałem nura w głęboki cień pod lewą ścianą i zacząłem się skradać w kierunku sali tronowej. Stanąłem w łukowato sklepionym wejściu. Przedostanie się z holu do sali tronowej jest trochę ryzykowne. Jeśli ludojad nie śpi, powinien czyhać tuż za ścianą, po lewej stronie. Żeby się z nim rozprawić, trzeba wbiec do środka, przyciągnąć jego uwagę, po czym dać z powrotem nura w mroczne przejście i zaczekać, aż po- lezie w głąb sali w poszukiwaniu zdobyczy. No a później, rzecz ja- sna, podkraść się z tyłu, przystawić mu rusznicę do pleców i roz- bryzgać jego flaki na przeciwległej ścianie. Muszę przyznać, że grafika w tej scenie jest bardzo realistyczna. Problem polegał na tym, że wcześniej należało zdobyć ruszni- cę, a w tym momencie wciąż wisiała jeszcze spokojnie na haku w sali myśliwskiej. Gdybym dostał się na teren zamku przez furtkę w ogrodzie lub przez kuchnię, miałbym spore szansę, lecz w tej sy- tuacji musiałem sobie radzić inaczej. Pozostawał plan B: Pognać susami przez salę w nadziei, że lu- dojad jeszcze śpi, i zanim się obudzi, zdążę dopaść drzwi ukrytych za gobelinem. Gdyby mnie złapał, zrobiłby mi pasztet z mózgu. Przez chwilę zastanawiałem się nad innymi możliwościami. A, co mi tam, pomyślałem, przecież to tylko gra. Podkradłem się do końca korytarza i nastawiłem uszy na ciężkie stąpania ludo- jada, lecz słychać było jedynie świst wiatru za oknami, łomotanie obluzowanych okiennic i stłumione wycie innych nie uczest- niczących w grze stworów, które dobiegało z głębi lochu. Uznaw- sZy to za dobry znak, wziąłem głęboki oddech, pochyliłem się i ru- szyłem sprintem przez salę tronową. Nie sposób mieć poczucie autentycznego biegu, kiedy się po- pycha odtwarzaną postać sensorowymi rękawicami. O ile mi wia- domo, firma Nike wypuściła już na rynek interfejs sensorowych butów sportowych, ale można je wykorzystać tylko w Najnudniej- szej CD-ROM-owej Grze Świata, czyli Symulatorze Joggingu. Za moimi plecami rozległ się ryk obudzonego ludojada. (Cie- kawe przestrzenne efekty stereo). Usłyszałem stukot jego podku- tych buciorów o kamienie posadzki i świst rozcinającego powie- trze olbrzymiego kija baseballowego marki Louisville Slugger. Od razu mi się przypomniało, jak ojciec Darlene przyłapał nas na starej kanapie w kącie piwnicy ich domu. Przynajmniej tym razem nie musiałem w biegu wskakiwać w spodnie. Przebiegłem przez salę cały i zdrów, wyrwałem ze stojaka po- strzępioną chorągiew i używając jej jak tyczki, wybiłem się tuż przed gniazdem ziejących ogniem jaszczurów do niezwykłego, przeczącego prawom grawitacji skoku, w powietrzu obróciłem się przez prawe ramię i wylądowałem blisko wejścia do galerii. Głośne mlaskanie za mną świadczyło wyraźnie, że ludojad się zatrzymał, by ciosami kija zmusić jaszczury do uległości. Tuż za wejściem wisiał gobelin zasłaniający sekretne drzwi. Potrzebo- wałem jeszcze tylko paru sekund... Gobelin zafalował, odchylił się i niespodziewanie wyszedł zza niego olbrzymi blond wiking, całkiem goły, jeśli nie liczyć futrzanych samodziałowych butów z niewyprawnej skóry i spi- czasto zakończonego żelaznego hełmu z byczymi rogami. Był tak potężnie zbudowany, że przy nim Schwarzenegger wyglądał- by jak anorektyk; jego muskularne ramiona i słupowate uda przy- pominały cholerne pnie drzew. Na pewno nie należał do stałego arsenału zagrożeń w Rzezi, ale mógłbym przysiąc, że nie pocho- dził też ze standardowego zestawu dostępnych dla użytkownika Postaci. Nie miałem czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Ludojad zbliżał się z łoskotem, a ten osiłek zagradzał mi drogę z psycho- tycznym uśmiechem na gębie i obusiecznym mieczem wielkości fiuta King Konga. Mogłem jedynie skoczyć na prawo od niego. Zrobiłem to. Blond olbrzym podrzucił miecz w górę, jakby to była batuta koncertmistrza orkiestry dętej, i wrzasnął: — Chrum! Coś głośno mlasnęło i łeb ludojada przekoziołkował w powie- trzu ponad moim ramieniem, a za nim poleciało kilka następnych całkiem sporych kawałków jego ciała. Doszedłem szybko do wniosku, że znalazłem dobrego sprzymierzeńca. Krytycznym spojrzeniem obrzucił to, co zostało z ludojada, i za- dowolony ze swego dzieła odwrócił się do mnie, uśmiechnął szero- ko, podniósł miecz i zaczął kręcić nim młynka. Błyszcząca stalowa głownia wydawała odgłos jak łańcuchowa kosiarka do trzciny, a wi- rujący śmiercionośny krąg tylko podkreślał to podobieństwo. Mu- siałem natychmiast zrewidować wcześniejszy wniosek. Przybliżył się o krok. Na ułamek sekundy w blasku pochodni ujrzałem dokład- nie rysy jego twarzy. W osłupieniu zdążyłem tylko wyjąkać: — Murphy? Śpiewna głownia pochyliła się błyskawicznie i moja głowa po- toczyła się po kamieniach sali tronowej. Otaczająca mnie wirtual- na rzeczywistość zaczęła się stapiać i rozpływać... Control-Option-E. Nie wiedzieliście o tym, prawda? W Rzezi jest procedura uru- chamiania programu komputerowego, którą w wersji 2.x. jakiś sprytny programista z Perigee Products udostępnił użytkowni- kom. Jeśli wciśnie się kombinację klawiszy Control-Option-E w odpowiednim momencie — na przykład wtedy, gdy zostało się ściętym, ale system nie zdążył jeszcze wrócić do menu startowego — przechodzi się do trybu kontrolnego gry. Uczestniczenie w Rzeźni w trybie kontrolnym jest jak, wybacz- cie mi sformułowanie, bycie duchem wewnątrz machiny. Można się wszędzie poruszać, przechodzić przez drzwi i ściany, widzieć i słyszeć wszystko, co robią inni gracze, pozostając dla nich niewi- dzialnym. Można też przenosić ukryte obiekty, jeśli ma się skłon- ności sadystyczne, ale ja zazwyczaj usiłuję pohamować w sobie wszelkie zapędy. Wyglądało na to, że nikt poza mną nie wie o ist- nieniu tego trybu, nie śpieszyłem się więc specjalnie, żeby kogo- kolwiek informować. Czułem jednak nieodpartą chęć sprawdzenia, jakim cudem Charles Murphy zdołał przekształcić swojego bohatera w Cona- na 0'Briena. Dlatego przełączyłem swojego gracza na wykony- wanie poleceń z jego terminala, ustawiłem punkt obserwacyjny na trzy kroki za jego plecami i przez jakiś czas spokojnie go śle- dziłem. Następny na liście do ścięcia był Frank. Przekonałem się, że Charles dysponuje zdumiewająco bogatą wiedzą na temat ukrytych drzwi i sekretnych przejść. Od tunelu za gobelinem odchodzi krótki boczny korytarz; byłem niemal pe- wien, że to ślepy zaułek. Charles doszedł jednak do końca i czub- kiem miecza dźgnął jeden z kamieni w sklepieniu, otwierając w ten sposób zapadnię. Na jej klapie znajdowała się drabinka do wyższego poziomu. Schował miecz do pochwy, wybił się mocno i chwycił najniższego szczebla — udowadniając, że niekiedy do- brze jest mieć ponad dwa metry wzrostu — podciągnął się zwinnie i wdrapał na górę, nim automatyczna zapadnia zamknęła się pod naszymi stopami. Byliśmy pod stołem w bibliotece. Charles zaczekał tu w ukryciu, aż Frank wśliźnie się ostrożnie do środka. Biblioteka jest zazwyczaj bezpiecznym miejscem, znajduje się tu jedynie kilka drobnych klejnotów poupychanych w głębi półek i mały damski pistolecik ukryty w wycięciu wewnątrz tomu zatytułowanego Kodeks Prawny Rzeki Missisipi. Nie można jednak wykluczyć, że między regałami nie czyha jakiś studencki mól książkowy zamieniony w zombie. Poza tym pano- ramiczne okno wychodzi na balkon będący siedzibą całej menaże- rii odrażających stworów. Toteż Frank zaczął się przekradać pod ścianą, nie spuszczając wzroku z drzwi balkonowych, aż stanął tyłem do nas. Kiepsko trafił. Charles ruszył do ataku z zadziwiającą energią. Podejrze- wałem, że wyskoczy spod stołu, dobędzie miecza i potraktuje Franka takim samym furkotem kosiarki Veg-O-Matic. On jednak wyczekał, aż Dong stanie przed oknem wychodzącym na wschod- ni dziedziniec, po czym dopadł go od tyłu, chwycił za poły i po prostu wyrzucił na zewnątrz. Posiekany odłamkami szkła i za- krwawiony Frank z głośnym wrzaskiem wylądował w fontannie z wrzącym kwasem. Ta scena, którą mogłem podziwiać ze wszystkimi szczegóła- mi, wydała mi się szczególnie mocna i zabawna, dlatego odłączy- łem się na chwilę od Charlesa, żeby nasycić nią oczy. Super. Komunikat ukazujący się po śmierci bohatera w fontannie z kwasem powinien brzmieć: „Zostałeś przerobiony na zupę!" Kiedy Frank ostatecznie zniknął i znów przyłączyłem się do Charlesa, był już w sali myśliwskiej i ścigał się z biegnącym z dru- giej strony Bubu (oczywiście do rusznicy wiszącej na haku). Char- les był szybszy i pierwszym strzałem rozciął Bubu mniej więcej na pół. Pozostało mu jeszcze pięć kul i moim zdaniem powinien dojść do wniosku, że byłoby zbrodnią nie wykorzystać ich do skończe- nia dzieła. Kiedy odłączałem się od Charlesa, po kilku kawałkach można jeszcze było rozpoznać szczątki Bubu. Postanowiłem sprawdzić, czy nie da się jakoś pomóc T'shombe. Nie była jeszcze całkiem bez szans. Wybrała okrężną drogę i ominęła górne poziomy (trzeba przyznać, że bardzo sprytnie), ze- skoczyła studnią do katakumb i zanim się do niej przyłączyłem, zdążyła już odnaleźć wielkokalibrowy pistolet BFG-2000. Wyko- rzystałem swoje duchowe umiejętności i pomogłem jej zdobyć pas z amunicją wiszący za załomem ściany, lecz gdy się oddaliłem w poszukiwaniu czerwonego klucza do głównych drzwi kata- b, skręciła nie w ten korytarz i dała się zaskoczyć od tyłu de- monowi o wyglądzie dzika z ostrymi jak brzytwa szablami. W ten sposób zostało naukowo stwierdzone, że Charles ma najlepsze kwalifikacje, by uczestniczyć w zebraniu za pośrednic- twem przystawki telekonferencyjnej, podczas gdy reszta uformo- wała szyk, po raz ostatni skorzystała z toalety i odmaszerowała do sali konferencyjnej wydziału A-F. KATASTROFA ATAKUJE! Zebranie. Sala konferencyjna A-F... No cóż, sala jak sala. Duża, gustownie urządzona w szarej tonacji, z matowymi mebla- mi z mahoniu, ozdobionymi tu i ówdzie chromowanymi ele- mentami. Przytłumione światła wokół stołu konferencyjnego i co najmniej pięć wielkich rododendronów o palczastych liściach bez- czelnie rozmieszczonych w ceramicznych donicach wiszących pod ścianami. (Tshombe trzymała się od nich z daleka i zerkała na nie podejrzliwie). W sali przeznaczonej dla stu osób musiało się pomieścić około stu dwudziestu ludzi — o ile pracowników admi- nistracyjnych można nazwać ludźmi. Większość personelu innych wydziałów zjawiła się przed nami, próbowaliśmy więc przemknąć się niepostrzeżenie i ukryć w grupie stojącej pod ścianą, ale Duffer rozpoznał T'shombe już w drzwiach i przywołał nas, wskazując cztery wolne krzesła w pierwszym rzędzie. Najwyraźniej szykowało się Bardzo Ważne Zebranie. Nie tyl- ko bowiem wszystkie składane krzesełka stały w równiutkich rzę- dach jak ławki w kościele (podczas gdy zazwyczaj są porozstawia- ne dosyć dowolnie); nie tylko sześciu ocalałych kierowników sekcji w A-F zajmowało miejsca przy długim, nakrytym białym obrusem stole prezydialnym, jakby chodziło o przesłuchanie kan- dydatów do głównej roli w filmie (Bubu pochylił się i szepnął: „Alex, za pięćset dolców przyjmę twoje osławione wirusowe za- palenie nerek"); w końcu nie tylko przed stołem prezydialnym, dokładnie na wprost jego środka, stała przenośna mównica z włączonym mikrofonem na wysięgniku. W dodatku stół z mównicą umieszczono na jakimś prowizo- rycznym podwyższeniu, które bez wątpienia musiało zostać za- mówione co najmniej dwa miesiące wcześniej, i to po dwóch tu- rach rozmów negocjacyjnych. Najwyraźniej Hassan już od dawna był naznaczony piętnem śmierci. (Ktoś mógłby zapytać: Dlaczego w dobie technik multimedial- nych konieczne było spędzenie pracowników całego wydziału do jednej sali, aby kierownictwo przemówiło do nich osobiście? Można by także zapytać, czemu od ćwierćwiecza trąbi się o tele- konferencjach jako wyznaczniku jutra, dlaczego firmy kompute- rowe toczą zacięte walki na śmierć i życie w tej dziedzinie, a pisma poświęcone biznesowi publikują krzykliwe artykuły dotyczące biur najbliższej przyszłości, w których w ogóle nie będzie się zużywać papieru. Odpowiedź jest zawsze taka sama: „Nie płacimy ci za zadawanie pytań. Zamknij gębę i wracaj do pracy"). Walter Duff skończył flirtować z jakąś nową zgrabną dziew- czyną z Działu Przetwarzania Dokumentów, obszedł stół prezy- dialny i wkroczył na mównicę. Postukał kilka razy w mikrofon, żeby przyciągnąć uwagę, a przy okazji sprawdzić refleks tych biednych głupków, którzy przypadkiem usiedli tuż pod rozmiesz- czonymi w suficie głośnikami. Później nalał sobie wody z karafki i pociągnął łyczek. Wreszcie wyprostował się, zaczerpnął głęboko powietrza i powiódł wzrokiem po sali, aby uciszyć ostatnie szepty. — Witam... Brzęk! Donośny, mechaniczny, bezpłciowy głos oznajmił przez interkom: — Vanessa Schwartz, w recepcji czeka gość! Vanessa Schwartz proszona do recepcji! Kierowniczka Sekcji Papieru i Tonerów wstała, wyjęła osobi- sty terminarz, spojrzała na ekran i syknęła tak, żeby wszyscy do- brze słyszeli: — Do diabła! To już dzisiaj?! — Spojrzała na Duffera. — Bar- dzo przepraszam, panie Duff, ale zabiegałam o to spotkanie od paru tygodni. Czy mogłabym?... Uśmiechnął się pobłażliwie, wykonał gest oznaczający łaska- we przyzwolenie, po czym wściekłym wzrokiem odprowadził wychodzącą kobietę. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, znów po- wiódł spojrzeniem po sali, wziął głębszy oddech i zaczął po raz drugi: — Witam zgromadzonych pracowników MDE. Jestem pe- wien... Pip! Pip! Frederico Singh, kierownik Sekcji Taśm Samoprzy- lepnych błyskawicznie sięgnął do teczki, wyjął przywoływacz, spojrzał na niego i zrobił przerażoną minę. Bezgłośnie poruszył ustami, odczytując przesłaną wiadomość. (Nie jestem specjalistą od czytania z ruchu warg, ale mógłbym przysiąc, że brzmiała: „Po- piersie Elvisa Presleya znaleziono na Marsie!") Jeszcze dwa razy przebiegł wzrokiem wiadomość i ze zmarszczonym czołem pod- niósł oczy na Duffa. — Proszę wybaczyć, ale... Duffer z uśmiechem pokiwał głową. — Rozumiem, Frederico. Jeśli jakieś sprawy wymagają na- szej interwencji, nie wolno zwlekać. Później zrelacjonuję ci prze- bieg zebrania. — Bardzo panu dziękuję. Bardzo dziękuję. Singh wstał, schował przywoływacz do teczki i podobnie jak Schwartz, wycofał się do drzwi, po muzułmańsku chyląc w ukło- nach głowę. Butch Kopetsky, kierowniczka Sekcji Wspomagania Siły Ro- boczej, postanowiła wykorzystać doskonałą okazję. — Zaczekaj, Frederico! — zawołała. — Pomogę ci! Nawet nie spojrzawszy na Duffa, ruszyła do wyjścia. Szef nadal uśmiechał się wyrozumiale, ale jego dłonie zacis- kające się kurczowo na brzegu mównicy miały dziwnie pobielałe knykcie. Cicho zgrzytnął zębami, zaczerpnął powietrza i podjął kolejną próbę: — Witam... pzyń! Zeke Jones, kierownik Zespołu Forsowania Pozytyw- nych Nastawień, z trzaskiem otworzył telefon komórkowy, od- wrócił się plecami do sali i zbyt głośnym, napiętym szeptem rzekł: -— Słucham!... Kochanie, przecież ci mówiłem, żebyś ni- gdy... Jestem właśnie na zebraniu i... Tak jak obiecałem, dziś wieczorem... Dobrze, może być ten stary strój cheerleaderki. przyniosę wiśnie maraschino... Nie... O nic się nie martw, zabie- rze dzieci do swojej matki na cały tydzień... Ależ... Nie, skarbie. Ja... Kochanie?... Halo!... Z takim samym trzaskiem zamknął telefon, odwrócił się do stołu prezydialnego i powiedział: — Proszę wybaczyć, ale właśnie się dowiedziałem, że... Duff skrzy wił się boleśnie i kciukiem wskazał mu drzwi. Jones wybiegł. Szef obrzucił krytycznym wzrokiem dwóch pozostałych kierowników. Uśmiechnął się, a może raczej obnażył kły, i telepa- tycznie przesłał im pytanie, które odebrałem bez najmniejszego trudu: A wy? W tym momencie wpadł do sali ten szczur Peabody z Działu Oprawy Dokumentów i machnąwszy w powietrzu plikiem ciepłych jeszcze kartek z telefaksu, zawołał: — Panie Featherstone! Mamy krytyczną sytuację z powodu braku w magazynie elementów dziewięćdziesiąt dwadzieścia trzy... Urwał, przeszyty ostrym spojrzeniem kierownika działu, który przekazał mu bezgłośnie: „Za późno, kretynie!", po czym rzekł łagodnym tonem: — Spokojnie, Peabody. To na pewno nic pilnego. Zszywki mogą zaczekać... — Spojrzał na Duffa, uśmiechnął się przymilnie i zapytał: — Co mówiłeś, Walterze? 57 Szef przez chwilę mierzył go podejrzliwym spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek. Wreszcie wyprostował się, przy- gładził dłoniąwłosy na skroniach, oblizał wargi i podjął następną próbę: — Witam... Urwał nagle i rozejrzał się po sali, jakby sprawdzał, czy ktoś jeszcze ośmieli się przerwać. Nikt się jednak nie odzywał ani nie ruszał, prawdę mówiąc, teraz wszyscy niemal wstrzymali oddech. — No, tak lepiej — mruknął Duffer. Pociągnął jeszcze łyk wody, znów przygładził siwe włosy i zaczął: — Witam zgroma- dzonych pracowników MDE. Jestem pewien, że dotarły już do was różne dziwne plotki i bezpodstawne spekulacje. Zorganizo- wałem to zebranie, aby wcześniej przedstawić wara dokładnie całą sytuację. Szybkim spojrzeniem obrzucił nas czworo w pierwszym rzę- dzie i zajrzał do notatek. — Wydział MIS został poddany reorganizacji — oznajmił su- cho. — Hassan Tabouli nie pracuje już w naszej firmie. Jeśli macie jakieś pytania dotyczące tej decyzji, radca prawny jest do waszej dyspozycji i może udzielić wszelkich wyjaśnień na temat roz- wiązywania umowy o pracę. — Podniósł głowę i rzucił: — Sąja- kieś pytania? Na sali było cicho jak makiem zasiał. — Chyba nie — odparł, kiwając głową. Rzucił szybkie spoj- rzenie gdzieś na lewo. Najwyraźniej ktoś tam czekał. Duff rozluź- nił się wyraźnie, uśmiechnął ciepło i podjął łagodnym, pełnym wyrozumiałości tonem: — Zapewne przyjmiecie z radością, że szukając nowego kierownika sekcji MIS, znowu trafiliśmy na wspaniałego kandydata wśród naszego personelu. Mając na uwa- dze ugruntowaną politykę nagradzania wyróżniających się osób, postanowiliśmy zejść z utartej drogi i awansować specjalistę, któ- rego doświadczenie daleko wykracza... (Tshombe nachyliła się i szepnęła do siedzącego po mojej dru- ajej stronie Rubina: — Stawiam dziesięć doków, że mówi o Uber- i) — .. .którego niezwykły talent marnował się dotychczas... (Uśmiechnięty Bubu odparł ponad moim ramieniem: — Na pewno nie. To będzie jakaś babka o egzotycznym rodowodzie.) — ...Kogoś, kto najlepiej pasuje do mojej osobistej wizji wspaniałej przyszłości Działu A-F... (Tshombe wskazała siebie palcem i zapytała ironicznie: — Moi?) — ...kto wielokrotnie już wykazał, że chęć i zapał do pracy może pokonać... (Bubu pokręcił głową. — Nie, minęła moda na czarnych. Sta- wiam na lesbijkę z Haiti.) — ...kogo z olbrzymią przyjemnością szczególnie obserwo- wałem, zarówno pod względem zawodowym, jak i osobistym... (— Prędzej niepełnosprawną lesbijkę z Haiti.) — ...Kobietę, która dokładnie rozumie pojęcie zawodowego poświęcenia... (— Niepełnosprawną weterankę wojenną z bogatą prze- szłością kryminalną i nieuleczalną chorobą.) — Tak więc, szanowne koleżanki i koledzy, z ogromną rado- ścią pragnę przedstawić wam... (— Do tego praktykującą sztukę zaklinania węży.) — .. .nowego kierownika Sekcji Zarządzania i Informacji... (— Właśnie. Zaklinaczkę węży i członkinię Zreformowanego Synodu Missouri.) — .. .moją bliską przyjaciółkę, Melindę Sharp. — O cholera! — wyrwało mi się na cały głos. Zdaje się, że później Melinda wygłosiła przemówienie. Szcze- rze mówiąc, przez następne pół godziny dawałem prawdziwy po- Pis kulenia się i czerwienienia; myślałem tylko o brzmieniu nowe- INFOŁATKI Jeśli naprawdę jesteście analo-info- -maniakami, możecie czytać tekst w ramkach, biorąc je za autentyczne cross-referencyjne okienka w tekście. go wpisu w moich aktach personalnych i miałem straszną ochotę stać się niewidzialny albo skurczyć się do rozmiarów bakterii, a najlepiej jedno i drugie. Policzki tak mnie paliły, że gdybym zaj- rzał do lodówki, natychmiast bym jąrozmroził. A ilekroć mój puls zaczynał wracać do wartości zbliżonej do normy, Melinda prze- szywała mnie ognistym spojrzeniem, od którego znów szedł dym z mojej czaszki, a uszy rozpalały się do czerwoności. Z pamięci wypły- wały mi urywane obrazy... (Sami widzicie, jak w tym miej- scu przydałby się hipertekst. Gdy- bym miał jeszcze swój hiperedytor, mógłbym poprzetykać ten tekst skrótami klawiaturowymi i aktywnymi łączami programowymi, więc każdy prawdziwy infomaniak, który musi wiedzieć dokład- nie co, gdzie i kiedy, kliknąłby sobie wyróżnione nazwisko: Me- linda Sharp, i zaraz by wiedział, jak zatrudniłem się w MDE na stanowi- sku inżyniera kontraktowego, jak przez trzy pierwsze miesiące stażu musiałem pracować z Melindą i jak bezskutecznie szukałem przyczyny całej serii nie wyjaśnionych paskud- nych błędów w zapisie danych, do- póki nie przyłapałem jej na tym, że przenosi dyskietki do pudełka za pomocą magnetycznej łapki od lodówki. „Przecież to takie wygodne!", zaprotestowała, gdy zwró- ciłem jej uwagę). (Mam pomysł. Pokręcę się trochę po HTML i zobaczę, czy nie da rady powtykać trochę okienek z dodatkowymi informacja- mi w tym pliku tekstowym. Gdyby się to udało, różni do-rzeczo- wi Ważniacy Klasy Standard, pragnący poznać tylko główny bieg wydarzeń, mogliby czytać jedynie tekst otaczający ramki STOSUNKI OSOBISTE Bubu, naśladując Duffa, szepcze do Tshombe: „Kobietę, która naprawdę wie, do czego używać głowy". „Nie używając przy tym zębów", od- powiada szeptem Tshombe. UBRANIE Gapiłem się niewidzącym wzrokiem na Melindę, słuchając przemówienia, gdy nagle uświadomiłem sobie, że jej skromna plisowana spódnica, grana- towy żakiet i jedwabna haftowana bluzka są w przybliżeniu warte moją miesięczną pensję — a przecież nie zacząłem nawet szacować jej biżute- rii, fryzury, implantów piersi, podkła- dek na kościach policzkowych, lipo- sculptingu, naciągania skóry, czy choćby składek na rzecz Organizacji Popierania Chirurgii Plastycznej. ¦ w ten sposób zaoszczędzić około kwadransa swego cennego czasu). Melinda mówiła: __Przede wszystkim pragnę zapewnić, że mój awans nie ma absolutnie nic wspólnego z osobi- stymi stosunkami. Jestem najlepszą kandydatką na to stanowisko. — Odwróciła głowę i spojrzała z góry na Duffa. — Niemniej chciała- bym skorzystać z nadarzającej się sposobności i publicznie wyrazić wdzięczność mojemu mentorowi i przyjacielowi, Walterowi Duffo- wi, za jego wiarę, zaufanie i troskliwe rady, których udzielał mi z taką cierpliwością w trakcie wielu poufnych prywatnych spotkań za zamkniętymi drzwiami. Duff poczerwieniał jak burak, rozejrzał się nerwowo na boki i zaczął ostentacyjnie kręcić ślubną obrączką na palcu. — Walterze? — zagadnęła z zapałem. — Czy moglibyś- my zjeść lunch, powiedzmy, jutro? Ja funduję! — Nie sądzę, aby chciała, żeby ktokolwiek poza Duffem zobaczył, jak delikat- nie wysuwa język i soczyście oblizuje grubo pokryte kolagenem wargi. Szef zaczął się niespokojnie wiercić na krześle, jakby nagle jego spodnie stały się za ciasne w kroku. — Oczywiście — wyjąkał. Melinda ciągnęła: — Moim zdaniem w Dziale Zarządzania i Informacji podsta- wową rolę musi odgrywać zaanga- żowanie. Zbyt często słyszałam od was, że w MIS panuje zła atmosfera SERWIS Bubu szeptem do Tshombe: .Trzeba oddać Duffa do przeglądu. Coś mu się stało. Ilekroć ona wymawia słowo »usługi«, on sięga do krocza". Tshombe odpowiada szeptem: „Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Może w implancie jego penisa znów nastąpiło zwarcie". BOZON Krewniak fotonu: kwantowa jednostka głupoty. i trudne warunki pracy. Sama mie- wałam w przeszłości podobne od- czucia. — Urwała, żeby znów pu- ścić w moją stronę krótki strumień ze swego emocjonalnego miotacza płomieni. Skóra mi na uszach popękała i zaczęła obłazić płatami. — Moim celem — kontynuowała — będzie przekształcenie MIS w prawdziwie zaangażowaną komórkę, przeznaczoną do świadczenia usług wam, naszym wewnętrznym klientom. Dosyć wymówek czy ironicznych uwag, kiedy ktoś naprawdę czegoś nie rozumie czy też przypadkowo sformatował twardy dysk. Od dzi- siaj MIS będzie świadczyło usługi terminowo i z zaangażowa- niem, bez konieczności udowadniania przez was, ku uciesze inży- nierów serwisowych, że wasze żądania mieszczą się granicach niewiarygodnie wąsko pojmowanych przez nich rzeczy „sensow- nych" i „możliwych"... Oklaski. Przestałem myśleć moich aktach personalnych, wy- chyliłem głowę z otchłani własnego upokorzenia na tyle, by za- uważyć, że przemówienie dobiegło końca. Ludzie wstali z miejsc, tłoczyli się wokół Melindy, ściskali jej dłoń i składali gratulacje. — Banda patetycznych straceńców — mruknął półgłosem Frank. — Stado mlaskających, obślinionych szkolnych lizusów, pragnących czym prędzej związać się z nowym szefem i załapać na darmową przejażdżkę. W zgiełku i zamieszaniu sprytnie wykonał odwrót ewakuacyj- ny. Ktoś, bodajże Pshombe, chwycił mnie pod rękę i delikatnie wyciągnął na korytarz. Pięćdziesiąt metrów od sali poziom bozonów w otoczeniu zma- lał do tego stopnia, że wreszcie zaczęło mi się przejaśniać w głowie. — Nie wiem — odpowiedział Bubu na jakieś pytanie. — Szczerze mówiąc, ma to również swoje dobre strony. — Jesteśmy zwykłymi robolami — warknął Frank. — Ta ko- bieta nie ma żadnych kwalifikacji do kierowania MIS. Chce tylko vspiąć się po naszych grzbietach, wdeptując nas przy tym w błoto, sby się wykazać przed zarządem i dostać stanowisko Duffa. - Nie przesadzaj — mruknął Bubu. — Zaczynasz mieć para- noję. Na pewno to całe jej nadęte gadanie było tylko na pokaz. Je- |tem przekonany, że jak każda kobieta na kierowniczym stanowi- ku, będzie traktowała nas z cierpliwością, po matczynemu... Tshombe zmarszczyła brwi, ale szybko przełknęła to, co liała na końcu języka, i powiedziała: — Może zapytamy Pyle'a? W końcu już z nią pracował. Frank i Bubu zatrzymali się nagle i odwrócili w moją stronę. {"shombe zachęcająco trąciła mnie łokciem. — Śmiało, Pyle. Powiedz im. — Wy obaj... — wychrypiałem. Przełknąłem ślinę, oblizałem argi i powiedziałem:—Żaden z was nie ma pojęcia, co nas czeka. Kiedy zeszliśmy na parter, Charles czekał z niecierpliwością. iiezwykłe było już to, że odcumował od swego pulpitu interfej- sów i przetoczył się do drzwi. A kiedy otworzył usta, okazało się, że przestawił syntezator mowy na głos Johna Wayne'a. i — Mam dla was niespodziankę, kowboje — oznajmił. Szybko przestawił urządzenie w tryb odtwarzania. W głośniczku pstryk- nęło, pisnęło i rozległa się nagrana wiadomość. I Nadeszła od Melindy. jj „To jest przekaz poczty głosowej dla Charlesa Murphy'ego, T'shombe Ryder, Abrahama Rubina, Juana Huanga Donga i... tego ostatniego chłopaka... Jak on się nazywa?... No wiecie, Py- le^... W porządku, dzieciaki. Z wielką przyjemnością spotka- łabym się z wami osobiście, ale mam po południu ważną naradę. Dlatego wysyłam tę wiadomość, żeby mieć pewność, że wszyscy razem ruszymy z miejsca tą samą nogą. Charles: Ogólnie mówiąc, odwalasz kawał dobrej roboty. Jedno ostrzeżenie. Ta nalepka z na- pisem »Hamuję tylko po halucynacje« musi zniknąć z oparcia twojego wózka. Ktoś mógłby pomyśleć, że jesteś przeciwny poli- tyce rekreacyjno-antyfarmakologicznej naszej firmy". Wszyscy popatrzyliśmy na Murphy'ego rozszerzonymi oczy- ma. Musiałbym to sprawdzić w zapisach, ale jestem prawie pe- wien, że nikt dotąd nie odważył się krytykować Charlesa. Na tej części twarzy, nad którą miał jeszcze władzę, pojawił się jakiś dzi- waczny grymas, trudno było jednak ocenić, co może oznaczać. Melinda kontynuowała: „Tshombe, uważaj na swój dekolt, kobieto. Twój dzisiejszy ubiór jest całkiem nieodpowiedni do miejsca pracy. Uwierz mi, dobrze wiem, co mówię. Mam dyplom magisterski w zakresie strojów służbowych. Mam nadzieję, że jutro włożysz coś odpo- wiedniego i stonowanego". Natychmiast przenieśliśmy wzrok na Tshombe, a ściślej rzecz biorąc, na górną rozpiętą część jej bluzki. Widząc, że ogarnia ją wściekłość, poczuliśmy się jak banda nędznych podglądaczy i szyb- ko odwróciliśmy głowy. „Frank i Abraham", ciągnęła Melinda. „Dla was mam tylko jedno: obowiązkowe krawaty, poczynając od jutra". Frank i Bubu popatrzyli na siebie. Szczęki im opadły. Nie miałem czasu na ocenę ich reakcji, ponieważ... „I wreszcie ostatni, Pyle. Och, chłopcze... Nawet nie wiem, od czego zacząć... Nie, już wiem. W DTP znajdziesz wspaniałą książkę napisaną przez niejakiego Mallory'ego, zatytułowaną Ubiór stonowany. W bibliotece Działu Kadr jest pięćdziesiąt eg- zemplarzy. Wypożycz jeden z nich. I to jeszcze dziś. Jutro cię przepytam". Zamilkła na chwilę, mlasnęła i dokończyła: „Na dzisiaj to chyba wszystko, dzieciaki. Bądźcie zdrowi, strzeżcie fortu i dokładnie zamknijcie drzwi, jak zabawa się skoń- czy... Aha, jeszcze jedno. Nowe godziny pracy, obowiązujące od tej chwili. Zobaczymy się jutro rano punktualnie o siódmej trzy- dzieści. Na razie". Nagranie dobiegło końca. W głośniku pstryknęło, później roz- legła się mechaniczna zapowiedź syntezatora głosu: „Naciśnij je- dynkę, aby wysłać wiadomość; dwójkę, aby skasować wiado- mość; trójkę, aby zakonserwować wiadomość w lekkiej zalewie octowej; czwórkę..." Charles odłączył urządzenie od linii telefonicznej. Abraham popatrzył na T'shombe, ona na mnie, a ja zerknąłem na Franka. — Wszyscy do łodzi i tratw ratunkowych — mruknął cicho Rubin. — Pierwszeństwo mają kobiety i starzy Chińczycy. KATASTROFA PASKUDZI KOGOŚ Z DALSZYCH RZĘDÓW WIDOWNI Koniec pracy. Dzięki Bogu, nareszcie. Wziąłem płaszcz i kalo- sze, straciłem parę minut na poszukiwanie teczki, której nie wziąłem z domu, wreszcie wyszedłem na parking. Przejaśniło się chyba gdzieś koło południa. Deszcz ustał, chmury się rozwiały i wyszło słońce. Niebo było błękitne, śpie- wały ptaki, jezioro po drugiej stronie autostrady numer 5 skrzyło się od słonecznych odblasków i w ogóle cały ten sielski pejzaż Środkowego Zachodu wydał mi się tak nieznośnie, diabelnie uro- czy, że aż ścisnęło mnie za serce. Mewy na jeziorze Elmo najwy- raźniej także miały swój dobry dzień. Poświęciłem kilka minut na obserwację z parkingu, jak szybują nad wodą (sprytnie omija- jąc przepust na ujściu). Wrzeszczały i kołowały. Nurkowały jak sztukasy, spadały do wody, po czym wzbijały się wysoko z rybami w dziobach. Przepiękny widok. Zachwycałem się nim do chwili, kiedy zrozumiałem, że ptaki nie tyle żerują, ile zabierają świeże ładunki do bombardowania parkingu MDE. Pod najsilniejszym ostrzałem znalazły się auta stojące w południowej części, a głównym celem była stara niebie- ska toyota w brązowe łaty, zaparkowana na samym końcu. Zastanowiło mnie, jak osiągają tak niezwykłą precyzję. Karo- seria mojego wozu była upstrzona dziesiątkami rdzawoszarych łat doprasząjących się o nowy lakier. Ale wszystkie te wielkie, obrzyd- SAMOCHODY Wóz Melindy oczywiście zniknął, ale miejsce, gdzie stał, wyróżniało się białym prostokątem ptasiego gówna. Muszę przyznać, że nowe lakiery te- flonowo-kevlarowe rzeczywiście ,są bardziej odporne na odchody niz wosk Turtle Wax™". Hwe białe placki znajdowały się na tych powierzchniach, gdzie jeszcze pozostało choć trochę oryginalnej farby. Muszę przyznać, że oczywiście największy element zdobniczy sta- nowił oderwany łeb i kupka flaków złowionej uklei, którą jakiś po- wietrzny artysta umieścił na dachu auta, w dodatku w taki sposób, że musiałem zajrzeć w wybałuszone rybie ślepia, otwierając drzwi od strony kierowcy. Od razu przypomniało mi się firmowe danie, „półmisek kreolski", który kiedyś przypadkowo zamówiłem w re- stauracji w Nowym Orleanie. Otrząsnąwszy się z szoku, strąciłem rybi łeb, otworzyłem drzwi i wsiadłem do środka. Uszczelka pod przednią szybą znowu puszczała, wewnątrz było parno jak w sau- nie. Silnik zaskoczył już przy drugiej próbie. Wycofałem wóz z parkingu i wyjechałem na autostradę. Istnieje prosty wyznacznik statusu społecznego pracowników MDE. Łatwo ocenić czyjąś karierę po tym, czy na skrzyżowaniu za wyjazdem z parkingu skręca w lewo czy w prawo. W lewo wjeżdża się na wschodnią nitkę au- _______________________ tostrady numer 5, prowadzącą w re- jon eleganckich podmiejskich osied- li, takich jak Afton, Stillwater bądź Marina Del Croix. Ja skręciłem w prawo, na zachód. Usytuowania wschodniego St. Paul nie da się określić bez szczegó- łowej mapy topograficznej. Wystar- czy powiedzieć, że nie bez powodu ludzie nazywają je kombinatem dziesięciu tysięcy wylęgarni koma- TELEKONFERENCJE Wraz z lekiem na raka, śmiercią Elvisa Presleya czy ruchem Nowych Demo- kratów telekonferencje weszły do gro- na szeroko dyskutowanych tematów końca dwudziestego wieku. Sam po- mysł, że kadra kierownicza średniego szczebla mogłaby udostępnić szere- gowym pracownikom technikę, która z założenia czyniłaby tę kadrę zbęd- ną, jest tak śmieszny, że szkoda tu miejsca na jego omawianie. 67 MPOA Związek Właścicieli Nieruchomości Maplewood (Maplewood Property Owners Associatmn): kolejna organi- zacja terrorystyczna wyrosła z okrę- gowej ligi kręgli. Prezydent Gore obie- cywał, ze wprowadzenie prowizji od nocnych rozgrywek kręgli rozwiąże problem, ale ustawa jakoś ugrzęzła w Kongresie. rów. Autostrada numer 5 wije się między Wschodnimi Wzgórzami i przed skrzyżowaniem z County Linę Road przechodzi w Stillwater Boulevard. Ten z kolei po zachod- niej stronie Ferndale zmienia się w kręte rozmiękłe bagnisko, gdyż po powodzi w roku 2003 nie został naprawiony. Skręciłem więc na pół- ----------------------------------- noc w County Linę Road, zamie- rzając dojechać do ulicy Holloway i przebić się nią dalej na wschód. Ale przy skrzyżowaniu z Grana- da Lane trafiłem na policyjną blokadę —jak się okazało, MPOA znów porozstawiała miny przeciwpiechotne i ruch był wstrzyma- ny do czasu nadania specjalnego komunikatu na Kanale 5 — toteż zacisnąłem zęby, zawróciłem i pojechałem na południe. Trzecią Ulicą. Nie muszę wam opisywać Trzeciej Ulicy. W każdym więk- szym mieście jest podobna do niej. Grube stalowe kraty we wszystkich oknach. Pięciolinie z drutu kolczastego wzdłuż da- chów kilku ocalałych przedsiębiorstw. Spalone wraki samocho- dów jak żelazne szkielety na zasypanych odłamkami szkła placach parkingowych. Na wszystkich rogach zdesperowani bezrobotni adwokaci z tabliczkami: „Wezmę każdą sprawę za wyżywienie". Nielegalne gabinety lekarskie przyjmujące tylko gotówkę, które są zakamuflowanymi burdelami. No i długie szeregi wielobarwnych tablic ogłoszeniowych przed domami, przyciągające wzrok ło- począcymi na wietrze tasiemkami, nawołujące: OKAZJA! CENA DO NEGOCJACJI! PILNIE! NATYCHMIAST ZŁÓŻ OFERTĘ! PROSZĘ! NA MIŁOŚĆ BOSKĄ! BŁAGAMY! W rzeczywistości, rzecz jasna, na Trzeciej Ulicy wcale nie jest tak źle, jak na to wygląda, wyłączając czas od jedenastej wieczo- rem do trzeciej nad ranem w piątkowe i sobotnie noce, kiedy jest jeszcze gorzej, niż na to wygląda. Dość powiedzieć, że i tym razem jakoś przeżyłem podróż Trzecią Ulicą, dotarłem do White Bear Avenue i skręciłem na północ, uszczęśliwiony, że zostało mi tylko dwadzieścia przecznic do domu. I wtedy jak idiota zatrzymałem się na czerwonym świetle przy skrzyżowaniu z Margaret Street. Jakaś grupa podejrzanych wyrostków kręciła się na przystanku autobusowym po prawej stronie. Początkowo nie mogłem ich zidentyfikować. Być może należeli do splatterpunków albo shat- terpunków czy vegomaticpunków — do diabła, punkowe mody zmieniają się tak szybko, że nawet wtajemniczeni nie mogą za nimi nadążyć. Jednego byłem pewien: krążyli wokół wielkiej tor- by Czekoladowych Mrożonych Anabolicznych Steroidów™ i spoglądali na mnie bykiem, toteż nie spuszczałem z nich oka. Barwy rozpoznawcze gangu wydawały mi się jakby znajome, ale nie od razu je skojarzyłem. Co gorsza, nic nie wskazywało na to, że światła na skrzyżowaniu zamierzają się w najbliższym czasie zmienić. [ Źródłem dźwięku, który mnie poraził, było bez wątpienia stu- kanie pokrytą berylem poliamidowo-węglową łopatką kija hoke- jowego w boczną szybę po mojej stronie. Obróciłem głowę. i O mój Boże! Stał tam! Co najmniej metr dziewięćdziesiąt pięć i, lekko licząc, sto dwadzieścia kilo chirurgicznie wzmoc- nionych mięśni we wspaniale rzeźbionej sylwetce. Przez głowę przemknęło mi pytanie: Jak on da radę przejść przez bramki kon- troli na lotnisku? — ale błyskawicznie o nim zapomniałem, prze- szyty dreszczem autentycznego przerażenia, który przeniknął moje zmrożone żyły niczym monomolekularny samobieżny kar- czownik. | Od razu rozpoznałem kolory gangu! Serce podeszło mi do gardła, gdy zrozumiałem, że otoczyli mnie najgorsi z najgorszych, nąjwredniejsi z wrednych. Przez jeden głupi objazd wpadłem Po uszy w'straszliwy koszmar, który prześladował mnie przez wszystkie dni, mającego się teraz przedwcześnie skończyć, dwu- dziestotrzyletniego życia! Kiedy reszta gangu powoli schodziła na jezdnię, żeby otoczyć mój samochód, jeden z chłopaków niby przypadkiem się odwrócił i z obleśnym uśmieszkiem na gębie po- kazał mi napis na plecach gangsterskiej kurtki. Sekcja Atletyczna Szkoły Średniej Mounds Park. Boże! Proszę, ktokolwiek, tylko nie oni! Ale prawda była bru- talna. Wiedziałem już dokładnie, z kim mam do czynienia. Z Literoświrusami. Marginalnie humanoidalny potwór po lewej stronie znów za- stukał w szybę i pokazał palcem, żebym ją opuścił. Zrobiłem to. — Słucham — mruknąłem roztrzęsionym głosem. — Dzień dobry szanownemu panu — wydukał, bo jego wargi ledwie mogły kształtować artykułowaną mowę poprzez chroniący zęby pancerny implant. — Jesteśmy tu w ramach Programu Adop- towania Autostrad. Należymy do biednej młodzieży, która adopto- wała właśnie tę ulicę. Dopiero po chwili wszystko zrozumiałem. — To nie jesteście złodziejami samochodów? Jeden z Literoświrusów po drugiej stronie prychnął pogardliwie. — Mówisz o tym gracie? Chyba żartujesz. — Ale złom — wycedził inny. — Trener dał mi lepszą brykę, gdy chciał, żebym wstąpił do reprezentacji juniorów. Cała grupa głośno zachichotała. Potwór z lewej strony delikatnie, choć stanowczo chwycił mnie za szczękę i skierował moją uwagę z powrotem na siebie. — Jeśli cenisz sobie wysiłek, jaki wkładamy, żeby ta ulica była czysta, bezpieczna i piękna, bylibyśmy wdzięczni za dobro- wolny wkład na rzecz drużyny Związku Atletycznego Mounds Park. Drugi Literoświrus zbliżył się do prawego okna i odchylił połę kurtki, pokazując mi wetknięty pod pachę gruby frotowy ręcznik kąpielowy obszyty sztywną lamówką. __Pamiętaj — rzekł. — Twój dzisiejszy datek pozwoli uchro- _jć biedną młodzież przed zmarnowaniem życia na bezsensownej brutalności i zbrodni. Sięgnąłem do portfela. — Sześć dolców wystarczy? Zarechotali. Ten śmiech nie wróżył nic dobrego. ,— Nie mam więcej — dodałem błagalnym tonem, pokazując im portfel. .— Wygląda na to, że będziemy musieli dać temu facetowi lek- cję dobroczynnego poświęcenia — rzucił któryś. Chłopak przy prawych drzwiach wyciągnął ręcznik zza pazu- chy i zaczął go powoli skręcać w śmiercionośne narzędzie. Boże, widziałem coś takiego w akcji! Dobrze skręconym ręcznikiem można skrócić człowieka o głowę! Banda otaczała wóz ciasnym kołem... — Zaczekajcie! — ryknął potwór z implantowaną osłoną zę- bów i kijem hokejowym. Wetknął łapę do środka i wskazując ster- tę rupieci na prawym siedzeniu, zapytał: — Czy to nie CD-ROM cyfrowy? Postanowiłem wykorzystać okazję. — Tak, oczywiście. — Sięgnąłem po wystającą z kieszeni płaszcza płytę z kopią Ubioru stonowanego, którą dostałem w bi- bliotece Działu Kadr, i podetknąłem mu pod nos. — Pracuję w MDE. To tajny raport. Dostałem polecenie, żeby zapoznać się z nim wieczorem w domu... — Cholera — syknął olbrzym. — Miałem nadzieję, że to nowa płyta Rolling Stones. W porządku, chłopcy. Załatwcie go. Odwrócił się. Reszta zacieśniła krąg. — Zaczekajcie! — wrzasnąłem. — Nie moglibyśmy się jakoś dogadać? Potwór przystanął i spojrzał na mnie. — No, jeżeli to naprawdę tajne... Wyrwał mi płytę z ręki, nim zdążyłem zareagować, i przeczy- ROLLING STONES „Mick i jego chłopcy znowu w szczyto- wej formie na swoim nowym krążku Cybergizerzy. Pewnie macie już dość słuchania w kółko jednego przebojo- wego singla Keith Richards Unplug- ged (którego tytuł podobno stanowi aluzję do ubiegłorocznego wypadku, kiedy to Mick zahaczył o kable apara- tury podtrzymującej życie, przez co Keith dostał rozległego zawału ser- ca), ale i tak radzę wam kupić tę płytę. Spodoba wam się mistrzowska gra anonimowych czarnych muzyków se- syjnych, efekt fascynujących nowych algorytmów programowania Emulato- ra Hendrixa CDS-2000, a przede wszystkim wspaniałe wykorzystanie przez producenta, Toma Scholza, sampli audio oraz implantów krtanio- wych, dzięki czemu odnosi się wraże- nie, że Mick nadal dysponuje głosem". Skag Pustule, krytyk muzyczny pisma .Ameryka Na Koksie" DOM St. Paul, lvy Street nr 1783. Zbud. 1923, uroczy stiuk. l-rodz. wypos. 3 syp., 1/2 łaz., zabud. std. głaz. bufet w jad., oryg. boaz., oryg. malow. wew. i zew., gr. wykł. podł., wlk. pająki w piw., wymaga troski, ale dosk. przy- stań na wód. głowokłucie i kacotrzęs. Po rem. gen. może być cacko! Jeżeli należysz do tych czubków, którzy nadal chcą mieszkać w dużym mie- ście. tał tytuł. Zacząłem się szykować na pewną śmierć. Tymczasem jego oczy się rozszerzyły. — Ten twój szef naprawdę każe ci czytać takie rzeczy wieczorami? — Szefowa — skorygowałem. Olbrzym wręczył mi z powro- tem płytę, odsunął się o krok i po- wiedział do reszty gangu: — Puścimy go, chłopaki. Zro- bilibyśmy mu przysługę, gdybyśmy go zabili. — Wskazał palcem jedne- go z kumpli. — Maurice, bądź uprzejmy przestawić światła. Tenże Maurice wyciągnął z kie- szeni pilota i na skrzyżowaniu zapa- liło się zielone światło. Potwór jesz- cze raz nachylił się do okna. — Jazda, spieprzaj stąd. I żebym więcej nie oglądał twojej głupiej mordy w tej okolicy. Szkoda czasu na okradanie takich dwubitowych dupków jak ty. No cóż, nie był to ten rodzaj uprzejmości, jakiej zazwyczaj ocze- kuję od ludzi, ale uznałem to za małe zwycięstwo i usłuchałem: spieprzy- łem stamtąd czym prędzej. Dwa skrzyżowania dalej do- padła mnie banda Dziewczyn z Za- dupia i ogołociła z ostatnich sześciu dolarów. W zamian dostałem jed- nak dwa całkiem niezłe batoniki. Cześć, mamo! Już jestem! Aluminiowe drzwi siatkowe za- trzasnęły się za mną z brzękiem. Po- wiesiłem płaszcz na haczyku, posta- wiłem kalosze na skrzynce z pustymi butelkami po budweiserze, i zaczą- łem się przeciskać w kierunku scho- dów między papierowymi torbami pełnymi zgniecionych puszek i bute- lek po piwie. Kibel kotka Psychola znów wyraźnie dopominał się o na- tychmiastową wymianę piasku. — Mamo? W kuchni jej nie było, zresztą nieczęsto ją tam widywałem. Za- trzasnąłem wieko Pana Kawusi, zgarnąłem resztki śniadania z blatu do zlewu i odkręciłem gorącą wodę w nadziei, że choć trochę brunatnej mazi się w niej rozpuści. Zajrzałem do jadalni. — Mamo? — Słyszałam! Musisz się tak wydzierać? — doleciał mnie jej miły głos z saloniku. — Jeśli pozwolisz, to właśnie skończyły się reklamy w Codziennych Duetach i chciała- bym usłyszeć choć jedno pytanie. — Oczywiście, mamo. — Wszedłem do jadalni i zacząłem przeglądać stertę listów rzuconych na bufet. Makulatura, rachunek, makulatura... PONAGLENIE Od: J. Gotti, Centrum Obsługi Kredytów Studenckich Do: John F. Burroughs 1783 lvy Street St. Paul, MN 55103 Szanowny Panie Burroughs, Znowu spóźnia się pan ze spłatą rat kredytu studenckiego. Być może tylko pan zapomniał albo przeoczył kolejny termin, ale ponieważ pańskie konto jest poważnie obciążone na sumę $32 188,56, a opóźnienia spłat powtarzają się od dawna, więc jeśli w najbliższym czasie nie dostaniemy wiadomości od pana, będziemy zmu- szeni wysłać Guido i Luigiego, żeby .odświeżyli* pańską pamięć. Capice, wieśniaku? KREDYTY STUDENCKIE, WPŁATY ELEKTRONICZNE Władze federalne nie dopuszczają spłat kredytów studenckich metodami elektronicznymi od czerwca 2002 roku, kiedy to absolwenci Politechniki Kalifornijskiej w ramach prac dyplo- mowych włamali się do komputerów Kredytowej Studenckiej Agencji Gwa- rancyjnej i wszystkim wyróżniającym się studentom w całym kraju anulowali nie spłacone jeszcze raty. Otworzyłem usta, aby zapytać, czy to już cała poczta, ale po namyś- le doszedłem do wniosku, że nie warto, i wróciłem do przerzucania papierów. Rachunek, makulatura... O rety, czerwcowy numer „Mo- delarza Kolejowego". Zwinąłem go ostrożnie i wsunąłem do tylnej, kie- szeni spodni. (Dobra, możecie mnie nazwać dinozaurem. Wyrzucę wszystkie swoje pisma jeszcze tego samego dnia, gdy na rynku pojawi się czytnik CD-ROM zapewniający fotograficzną jakość obrazu, w do- datku taki, z którym bez obaw można będzie pójść do łazienki. Mój pierw- szy ReadMan™ wyzionął ducha, gdy zsunął mi się z kolan na podłogę, i od tamtej pory nie spieszy mi się do drugiej równie kosztownej lekcji). Nagle z drugiego pokoju, a ra- czej z głośnika telewizora, doleciał chóralny jęk zawodu. Mama zaklęła pod nosem i wykrzyknęła: — To był Nixon, tumanie! Zawróciłem w kierunku schodów. — Jack?! — wrzasnęła mama. — Twój komputer znów mi psuje obraz w telewizji! Przystanąłem i skierowałem wzrok ku niebu. To niemożliwe, mamo. Nawet nie jest włączony. — Naprawdę? No to chodź tu i sam popatrz na te zakłócenia. — Już idę. — W myślach odliczyłem do pięciu, westchnąłem, zawróciłem i podreptałem do saloniku. Kurczę! Mama w całej swej okazałości! Przerzedzone włosy POCZTA PRZESYŁANIE CZEKÓW Oficjalne Narodowe Łgarstwo od 1999 roku, kiedy Poczta USA ogłosiła bank- ructwo i została zastąpiona przez PocztLotto, zabawną grę, w której gra- cze wykupujący bilety w cenie $2 zy- skują gwarancje, że ich przesyłki zo- staną dostarczone: może, kiedyś, do kogoś. FUNDUSZE, ŹRÓDŁA W NetLore rozeszła się wieść, że fe- deralni byli aż tak wkurzeni włama- niem absolwentów rocznika '02, po- nieważ sprawa dotyczyła funduszy fikcyjnych firm obracających tajnym budżetem CIA, a jego naruszenie spo- wodowało natychmiastowe przerwa- nie bardzo obiecującej tajnej wojny w Boliwii Czy Twój Ostatni Domowy Partner Był Nadmuchiwany? Bądźmy szczerzy. Jeśli baza, w której znajdowaty się Twoje dane, jest jakimś wyznacznikiem, to istnieje wiele ognisk domowych o znacznie wyższej aktywności życia seksualnego niż Twoje. Odznaczasz się IQ powyżej 150, nie cierpisz na żadne poważniejsze schorzenia, masz dobrą pracę w nowoczesnej firmie — więc co Tobą kie- ruje w sobotnie wieczory? Tunelowy syndrom nadgarst- ka od trzepania kapucyna? Jeżeli ostatnim wpisem w Twojej książeczce zdrowia jest wizyta u dentysty sprzed kilku miesięcy — jeżeli masz podejrzenia, że Twój telefon jest zepsuty, bo nie dzwoni od paru tygodni — jeżeli masz dość samotnego życia w piwnicy rodzinnego domu — powinieneś wie- dzieć, że jest jeszcze nadzieja dla osób społecznie upo- śledzonych. Ograniczone Wymagania Randki dla Prawdziwie Zdesperowanych™ Nasi klienci są niepozorni. Nie zwróciłbyś na nich większej uwagi, gdybyś ich spotkał w barze, co zresztą jest niemożliwe, bo przecież nigdy nie chodzisz do baru. Szczerze, gdyby chodziło o ubrania, nasi klienci nosiliby metki: „Sylwetka Nietypowa". Ty też jesteś taki. Dlaczego zatem nie zadzwonisz pod numer 1-900-867-5309 i jeszcze dziś nie dołączysz do powiększającego się stale grona patetycznych straceń- ców? Pamiętaj, że jeśli szybko nie zmienisz czegoś w swo- im życiu, niedługo oślepniesz. KUPON RABATOWY! Na 50-procentową zniżkę badania wzroku u Optyka i Wiar olecznictwo Służymy Panu już w czterech zakładach1 WZROK JACKA Z 20-15 na badaniu w poniedziałek rano słabnie do 20-40 w piątek wie- czorem. Mam nadzieję, że już niedługo zostanie wprowadzone bezpośrednie odżywianie mózgu, bo inaczej monito- ry komputerów do reszty zniszczą mi oczy. WIAROLECZNICTWO Zgodnie z literą prawa Amerykańskie Centra Medycyny Ludowej™ zostały wyłączone spod kompetencji Ustawy o Ochronie Zdrowia, a więc de iuris zrównane statutowo z Rezerwatami Indian, zatem problem, czy uzdrawia- nie wiarą chrześcijańską jest obrzę- dem religijnym chronionym przez za- pisy Pierwszej Poprawki do Konsty- tucji czy tylko wykrętem od ustaleń Krajowej Rady Lekarskiej, długo bę- dzie przedmiotem gorących sporów, co rokuje nadzieję, że drodzy adwoka- ci jeszcze przez wiele lat będą jeździć ekskluzywnymi samochodami. mocno ufarbowane na połyskliwy, mosiężny blond; stale powiększa- jące się pośladki wciśnięte głębo- ko w dokładnie dopasowaną do jej kształtów, pstrokatą od kociej sierś- ci kanapę. Na lewej poręczy popiel- niczka, souvenir z reklamą kasyna Turtle Lakę, zapełniona stertą po- gniecionych papierosowych trupów; równie imponująca kolekcja puszek po wodzie sodowej na podłodze wo- kół jej stóp. (Rety. Jeszcze nie prze- stawiła się na piwo). Lewa ręka wyciągnięta na całą długość, jak u szermierza, tyle że z pilotem za- miast floretu w dłoni, wymierzona w stary 54-calowy telewizor; palce skaczące po przyciskach z szybko- ścią i zaciekłością spotykaną już wy- łącznie u dwunastolatków tkwią- cych przed pulpitem gry elektro- nicznej Supermega Nintendo. — Spójrz! — rzuciła oskar- życielskim tonem. — Widzisz? Obraz jest okropny! Kiedy wujek Dave sprzedał mi ten telewizor za śmieszną cenę i podłączył go do kabla, obraz był doskonały, dopóki ty nie zacząłeś grzebać... Ech, ta mama... Pokręciłem tyl- ko głową. Telewizor wcale nie był podłączony do kabla, lecz do pirac- kiej anteny satelitarnej na poddaszu. Zdumiewające było to, że w ogóle cOś odbierał, ponieważ już od pięciu |at toczyłem nieustanne boje z pro- cedurami kodującymi stacji Hub- bard Broadcasting. .— W porządku, mamo. Zaraz się tym zajmę. Czy mogłabyś wy- łączyć telewizor? Nic z tego. Dobrze, że była na tyle uprzejma, żeby go ściszyć. Od- ciągnąłem stolik od ściany, kucną- łem za telewizorem i zacząłem sprawdzać podłączenie. Jak można się było spodziewać, kiciuś Psychol znowu ostrzył pazur- ki o kabel 300-omowej anteny. Zła- małem paznokieć, usiłując odkręcić śrubkę mocującą; rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś metalowego ostrza, zanim przypo- mniałem sobie o urządzeniu do blo- kowania alarmu pożarowego, które miałem w kieszeni od strony dwu- dziestej pierwszej. Wyciągnąłem je. Pół minuty później wetknąłem wtyczkę antenową z powrotem. — Jak teraz, mamo? — No... nieźle — mruknęła.— Ale nie tak dobrze, jak kiedyś. — Lepiej nie będzie, dopóki nie pozwolisz mi go przełączyć na ob- wód siedemdziesięciopięcioomowy. — Nie pozwolę! — Pewnie po- MAMA Ilekroć patrzę na mamę, przypomina mi się zwrotka starej piosenki: Gdzieś się podział, doktorze Kevorkian? Cały świat wytrzeszcza starczy wzrok. Co pani mówi, pani Robinson? Przez pani kaprys doktor musiat wiać. Hi, ni, hi. Za późno juz. Simon & Trzon, Pani Robinson, ze ścieżki dźwiękowej filmu Warner Bros., 21st Century Limited. WUJEK DAVE Naczelny przytulas mamy, gdy miałem jakieś czternaście lat. Nie łączyło go żadne pokrewieństwo ze mną, moją siostrą ani jakąkolwiek inną znaną mi osobą. DOBRY INTERES, ANI CHYBI „Wujek Dave' zwędził telewizor ze skrzyni dostawczej ciężarówki w bocz- nej uliczce i zawsze uważałem to za podłość, że później sprzedał go ma- mie. TELEWIZJA KABLOWA W roku 1998 FCC ogłosiło, że skoro wszyscy abonenci są już podłączeni do sieci kablowych lub mają anteny satelitarne, od tej pory każdy odbior- nik sprzedawany w USA musi być wy- posażony w układ typu PAWNSHOP. Jak transponder EtherNetu, jest to scalak, który przesyła do nadawcy kod identyfikacyjny i numer seryjny od- biornika zaraz po jego włączeniu. Początkowo reklamowany jako układ zabezpieczający przed kradzieżą, później jako element typu Nielsena pozwalający szacować oglądalność, według ostatnich plotek PAWNSHOP ma posiadać pewne cechy multime- dialne, i to tego rodzaju, na myśl o któ- rych obrońcy praw człowieka muszą się budzić po nocach. Na szczęście telewizor mamy to mo- del z 1997 roku. chyliłaby się groźnie, gdyby wcze- śniej zdołała oderwać plecy od oparcia kanapy. — Wujek Dave wiedział wszystko o telewizorach. Skoro tak go podłączył, to znaczy, że tak musi zostać! — Jak wolisz, mamo. — Na- prawdę nie było się o co spierać. Przykręciłem śrubkę, wstałem i prze- sunąłem stolik z powrotem pod ścianę. — W takim razie nic więcej nie mogę zrobić. Szybko ustawiła głośność po- nownie na dwadzieścia. Psychol wylazł ze swojej kry- jówki za donicą filodendronu i za- topił pazury w mojej łydce. Zata- mowałem krwotok chusteczką hi- gieniczną i zbiegłem do swojego pokoju w piwnicy. Moja kochana piwnica! Nieźle się tu urządziłem. Miałem własną lodówkę i kuchenkę mikrofalową (które służyły mi jeszcze w aka- demiku), oddzielną linię telefoniczną, piankowy materac do spania i komódkę ze skarpetami i bielizną w szufladzie oraz kolekcją CD-ROM-ów Best of Penthouse w sekretnym schowku. Było też miejsce na podłączenie całego zestawu kom puterowego. Może nie był to pokój z prawdziwego zdarzenia, ale po tym, jak wylali mnie ze studiów... * RETROSPEKCJA * RETROSPEKCJA * RETROSPEKCJA * 22 kwietnia 2004 roku. Jack Burroughs po całej nocy wyłania się z podziemnego Uniwersyteckiego Centrum Su- perkomputerowego i, półprzytomny z niewyspania, ze zdu- mieniem odkrywa, że na centralnym placu trwa wiec Drzewo- przytulanek. „To Dzień Ziemi!", uświadamia sobie po jakimś czasie, „a co najważniejsze, część tych Ekomaniaczek jest na- prawdę do rzeczy!" Przynajmniej na swój całościowy, długo- włosy, blondfarbowany, minidżinsowy, bosonogi, bezstani- kowy, naturalny, kukurydziano-chrupkowy, Nowo-Wspa- niało-Epokowy sposób, jeśli już to was interesuje. „Niech mnie...", stwierdza Jack, wbijając wzrok w parę przechodzących obok niego, szczególnie nastroszonych i rozkołysanych sutków. Pod wpływem natchnienia pędzi do swego akademika, przebiera się i wraca na koniec defilady, mając nadzieję, że uwagę płci przeciwnej przyciągnie jego genialna strategia: t-shirt z napisem „Ratujmy drzewa. Zja- dajmy bobry". Kilka minut później otacza go rozwścieczony tłum człon- ków Stowarzyszenia Praw Gryzoni, którzy zdzierają mu ko- szulkę z grzbietu i grożą natychmiastową reedukacją po- przez prostowanie struny grzbietowej. Z opresji ratuje Jacka szybka interwencja uniwersyteckiej policji, która błyskawicz- nie zakuwa go w kajdanki, wpycha do wozu patrolowego, po czym wywleka i stawia przed Trybunałem do Spraw Ob- raźliwych Zachowań. Zostaje oskarżony o Niewłaściwy Sto- sunek do Mniejszości, Nakłanianie do Zbrodni Przeciwko Ziemnowodnym Gryzonio-Amerykanom oraz Sarkazm Wy- mierzony w Całkowicie Pozbawione Humoru Zgromadzenie i już o czwartej po południu jest skreślony z rejestru studen- tów, wydalony z terenu uczelni i pozbawiony magistranckie- go stypendium naukowego. Jego wierzytelności przechodzą na rzecz agencji ściągania długów, umowa o pracę zostaje odesłana do pośredniaka, a Rejonowy Urząd Komunalny otrzymuje powiadomienie, że od tej pory Jack jest do dyspo- zycji odpowiednich służb pracy ochotniczej. Najbardziej wkurzony jest tym wszystkim jego promotor, doktor Avram Mehta, ponieważ Jack opracowywał dla nie- go pewien algorytm, który doktor zdążył już nielegalnie sprzedać trzem firmom komputerowym z sektora prywatne- go. Mehta stanął zatem wobec konieczności powierzenia swojej tajemnicy... [wzruszenie ramionami] ...studentom młodszych roczników. Aha, czy wspominałem już o mo- jej zabytkowej analogowej automa- tycznej sekretarce? Były na niej na- grane trzy wiadomości. Pierwszą stanowił drażniący pisk, świadczący wyraźnie, że ktoś przez pomyłkę próbował wysłać faks pod mój nu- mer. Drugą okazała się generowana komputerowo telemarketingowa re- klama biura matrymonialnego, któ- rej brzmienie nasuwało podejrzenia, że obie maszyny osiągnęły pełne ze- spolenie. Trzecia wiadomość była od Gunnara. „Pamiętaj o spotkaniu w klubie. Dziś o dwudziestej trzeciej. Przyjdź koniecznie. Serwus". Wcisnąłem klawisz kasowania i natychmiast o wszystkim za- pomniałem. AUTOMATYCZNA SEKRETARKA To wcale nie jest kolejny przykład mo- jej fascynacji starymi urządzeniami, lecz raczej sprawa dzielenia mieszka- nia z matką, która za dużo się na- oglądała filmów w rodzaju Kolos: Pro- jekt Forbina, przez co nie mogę zo- stawiać włączonego komputera (z do- skonałym głośnomówiącym faksmo- demem), kiedy wychodzę z domu. Mama się boi, że pewnego dnia mógł- by zeskoczyć z biurka i oznajmić: ,Co- gito ergo zamierzam przejąć władzę nad światem". KATASTROFA BIERZE ZAMACH I NIE TRAFIA — Obudź się, Jack! Co? Wyprostowałem się gwałtownie. Och, nie! Znowu? Nie byłem w stanie powstrzymać ziewnięcia. Zamrugałem kil- ka razy, potrząsnąłem głową i mętnym jeszcze wzrokiem oce- niłem swoją sytuację. Po raz kolejny zasnąłem na laminowanym blacie, z zimnym i tłustym, nadgryzionym kawałkiem ostatniej sobotniej pizzy za- ciśniętym kurczowo w prawej dłoni. — Obudź się, Jack! Obok pizzy stała otwarta puszka (bez wątpienia) pozbawionej gazu wody sodowej. Kilka centymetrów dalej kolejowa platforma w skali HO, nad którą pracowałem, zachowując resztki świadomo- ści. Przypomniałem sobie, że gdy odsunąłem platformę na bok, żeby wysechł klej mocujący słupki na jej obrzeżu, przez czysty przypadek wetknąłem do czytnika ReadMana płytę z kopią Ubio- ru stonowanego. — Obudź się, Jack! Właśnie, a gdzie się podział ReadMan? Pozwoliłem oczom pożeglować w lewo i zaraz znalazł się w ich polu widzenia, kilka stopni od dziobu po bakburcie. Był w trybie wygaszacza ekranu: okręciki wojenne ścigały po całym polu urocze postacie z kresko- wek Disneya, grzały do nich z dział i zamieniały je w paskudne dymiące kościotrupy. — Obudź się, Jack! -— powiedział ReadMan. — Stul dziób — odparłem. Ekran zamigotał, zaszumiał od- twarzacz i wyświetlił się tytuł: „Rozdział 7: Ubiór Kamuflażowy, żeby Twój Szef Myślał, że Jesteś Normalny". Poświęciłem najwy- żej trzydzieści nanosekund na ocenę stopnia mojej desperacji, któ- ra kazała mi tego słuchać w ostatnich chwilach przed utratą świa- domości. — Wyrzuć to! — nakazałem, po czym rzuciłem pizzę na stół i wytarłem zatłuszczone palce o spodnie. — Niewłaściwe polecenie — oznajmił ReadMan. Oto uroki sterowania głosem. — Zamknij wszystkie pliki — wymamrotałem, usilnie po- wstrzymując kolejne szerokie ziewnięcie. — Niewłaściwe polecenie — powtórzył z uporem ReadMan. Nie myślcie, że ta zabawka posiada jakąkolwiek inteligencję. Ma wbudowaną szczątkową procedurę rozpoznawania mowy i dość ograniczony zestaw rozka- zów słownych. Pochyliłem się do mikrofonu i wysylabizowałem: — Zamknij te pieprzone pliki. — Pliki „Tepieprzone" nie są otwarte — zakomunikowała maszy- na z rozbrajającą szczerością. — Utworzyć listę otwartych plików? — Nie. — Zamyśliłem się na parę sekund, chcąc mieć pewność, że zrozumie polecenie, i wydu- kałem: — Zamknij pliki. To mu się spodobało. Pozamykał wszystkie okna związane z Ubiorem stonowanym. Zadowolony, że wreszcie coś mi się udało, rzuciłem: — Wyłącz się. Dłuższa przerwa. KONTROLA GŁOSOWA Brzmi nieźle, prawda? No to wyobraź- cie sobie czytelnią uniwersytecką na tydzień przed sesją, kiedy pięciuset studentów wydaje głośne polecenia swoim podręcznikom — a podręczniki odpowiadają. __- Podaj hasło. Aha, moja szkoła! Wszyscy szyfrują sobie dostęp do procedur tartowych, a ja mam również założone hasło na wyjściu. Jeśli hcecie wiedzieć dlaczego, to spytajcie kogoś z mojego rocznika, 0 się działo w czytelni, gdy przed końcem semestru członkowie bractwa Theta Chi ganiali po sali, wrzeszcząc: WYŁĄCZ SIĘ! ReadMan cierpliwie czekał na hasło. __ Ken mnie przysłał. Koniec rozmowy. Pisnął usłużnie, wysunął płytę z czytnika i pozamykał programy systemowe. Na zakończenie odtworzył kwestię Świnki Porky: „To by było na tyle, ludziska!" Odchyliłem się na oparcie krzesła, przeciągnąłem radośnie i ziewnąłem. Mój wzrok padł na wyświetlacz budzika stojącego na szafce nocnej. 10.47. — Cholera! — Błyskawicznie otrząsnąłem się z resztek sen- ności, wyskoczyłem zza stołu, podbiegłem do biurka i starłem kurz z komputera. Nie miałem pojęcia, że już tak późno. Gdybym przespał te parę godzin jedynej prawdziwej przyjemności w moim życiu... Na klawiaturze siedział wielki włochaty pająk. Dałem mu pstryczka i włączyłem maszynę. Światło w piwnicy wyraźnie przygasło. Dwa wentylatory chłodzące zawyły jak silniki F-21 szykującego się do startu. — Uwaga! — ostrzegł komputer. — Booting głównego CPU za piętnaście sekund! Wbiłem się w ołowianą kamizelkę, usadowiłem na fotelu przed konsolą, włożyłem gogle i wcisnąłem na głowę słuchawki z mikrofonem. Komputer odliczał ostatnie sekundy do uruchomie- nia procedur bootujących. — Pięć! Cztery! Dźwięk włączony! Obraz zsynchronizowany! Wszystkie pod- systemy gotowe! 83 — Dwa! Jeden! Z dymem idącym spod wirtualnych opon i wyciem turbin chłodzących odpalił główny CPU. Rzeczywistość roztopiła się i spłynęła po ścianach, wystrzeliłem z piwnicy rodzinnego domu prosto na... Superautostradę Informacyjną. * INFOŚCIEK * INFOŚCIEK * INFOŚCIEK * Zatrzymajmy się tu na chwilę, kiedy Jack wciela się w wir- tualnego cykora z wirtualną ciężarówką UPS na wirtualnym prawym pasie i błyskawicznie zbliża się do końca wirtualne- go zjazdu z autostrady, żeby porozmawiać o tym, jak na- prawdę wygląda życie na InfoBahn. Jasne, że o tym czytaliś- cie. Na pewno widzieliście też jakieś przebitki w kinie lub telewizji. Bez wątpienia korzystaliście nawet z dostępnego wejścia do Sieci na waszym serwerze, żeby spędzić kilka krótkich i kosztownych chwil w którejś z wirtualnych wiosek Potiomkina, takich jak VirWorld czy BitBurg. Rzeczywistość jest trochę bardziej zagmatwana. Na początku musicie zrozumieć, że istnieje coś takiego, co się nazywa szerokością pasma. Niezależnie od architek- tury Sieci — a możecie mi wierzyć, że jest ona tak wyrafi- nowana, iż zdołałaby uśpić większość ludzi szybciej, niż zdążylibyście powiedzieć: „Protokół Kontrolny Transmisji z Protokołem Internetu" — wielkość strumienia danych, któ- ry można przez nią przepuścić w czasie rzeczywistym, zależy od „przepustowości" kanału informacyjnego. Aby rzeczywi- stość wirtualna w Sieci stała się dostępna w czasie rzeczywi- stym, szerokość pasma musi być co najmniej taka jak kanału telewizyjnego. To znaczy duża. Po drugie, musicie wiedzieć, że prędkość światła nie jest tylko zabiegiem formalnym z powieści Larry'ego Nivena. Kiedy wejdziecie do Sieci, stanie się rzeczywistością, czyli rzełoży się na 30,15 centymetra w ciągu nanosekundy. Prawdę mówiąc, można obliczyć nawet wielkość dryfu kon- tynentalnego, mierząc w tygodniowych odstępach przyrost opóźnienia poczty elektronicznej między Londynem a No- wym Jorkiem. (Spróbujcie tego sami, naiwniaki!) Dla ciebie, Jasiu Głuptasiu, te dwie rzeczy oznaczają dokładnie tyle, że nie ma takiej możliwości na niskiej orbicie aeostacjonarnej, aby twój standardowy serwer sieciowy otworzył ci wejście do rewelacyjnej interaktywnej wielodo- stępnej rzeczywistości wirtualnej w czasie rzeczywistym po- przez sieć globalną — w każdym razie nie przy takim abona- mencie, jaki płacisz. Więc kiedy dostaniesz się do BitBurgu, naprawdę uzyskasz dostęp tylko do podstawowych procedur przeładowanych do twojego komputera. (A jak sądzisz, po diabła jest na początku to głupie i nudne przejście po „czer- wonym chodniku"? Zęby odciągnąć twoją uwagę na czas ładowania programu). Kiedy dobiegnie końca, uzyskasz do- stęp tylko do informacji tekstowych, prymitywnej animacji duszkowej z ograniczonym zestawem poleceń i dźwięku o jakości połączenia telefonicznego. To, do czego ja mam dostęp, to zupełnie inna sprawa... Zanim się w to wgłębimy, muszę ci jeszcze jedno przypo- mnieć o Superautostradzie Informacyjnej: została stworzona przez władze w celach wyłącznie komercyjnych. A to ozna- cza, że części systemu łączące tereny zamieszkane z targo- wiskami informacyjnymi i agencjami rządowymi, podobnie jak prawdziwe autostrady, są utrzymywane w czystości, do- brze oznakowane i strzeżone przez policję. Dopóki trzymasz się utartych szlaków i jesteś porządnym uczciwym konsu- mentem, nie oczekuj w Sieci żadnych niespodzianek. Ale jeśli się zapuścisz na odludzie — w te rejony, które powstały przed interwencją władz federalnych — to tak, jak- byś się sam dopraszał wdeptania w błoto. 85 Tymczasem na Wirtualnej Autostradzie: jakiś durny goguś w błyszczącej nowej tempurze bardziej skupiał się na telefonie ko- mórkowym niż na klawiaturze, wyczekałem więc na lukę w sznu- rach pojazdów, pokazałem język i oderwałem mu otwarte na oścież drzwi auta. Potem przeskoczyłem na lewy pas tuż przed spasionym urzędasem w poobijanym IBM-ie 4990 wyładowanym plikami w COBOL-u; później gwałtownie wdusiłem hamulec i szarpnąłem kierownicą w prawo, żeby się nie władować od tyłu na łysiejącego hippisa z Macintoshem 512. Palant rzucił za mną kilka niecenzuralnych słów, gdy go mijałem, więc jemu także po- kazałem język, dosypałem elektronów i zacząłem się uważnie roz- glądać za patrolem SiecioGliniarzy. Zerknąłem na wskaźnik czasu rzeczywistego: była 10.51. Cho- lera! Niech to szlag trafi! Gunnar zostawił wiadomość, że mamy się spotkać o 11.00, a on nie należał do ludzi, którzy są gotowi za- czekać. Tym razem mogłem nie zdążyć. Chyba że... Połapałem się w porę, że jestem blisko skrzyżowania z siecią MECCnet, gdzie —jak zwykle — banda rozwydrzonych gremli- nów ciskała pustakami z estakady. (Na tym polega całe piękno sie- ciowej rzeczywistości wirtualnej w moim wykonaniu. Ze starymi algorytmami o wysokim stopniu skompresowania, niezależnymi sterownikami skanującymi i radykalnymi procedurami filtru- jącymi cyfrowe śmieci, z braku innego słowa przekradam się poza granicę szerokości pasma i mogę widzieć to, co niewidzialne, słyszeć niesłyszalne i poznać, co dla innych jest niepoznawalne. Szczerze mówiąc, to jak poruszanie się po Rzeźni w trybie kontrol- nym). Dość powiedzieć, że zauważyłem tych łobuzów, nim zdążyli mnie wziąć na cel, i zrobiłem unik. Obserwując skan wstecznego lusterka, doznałem chwilowego zachwytu, kiedy stary hippis w Macu dostał się pod lawinę wirtualnych pustaków oraz ogni- stych kul i w wirze płomieni, koziołkując, z zawieszonym syste- mem wypadł z powrotem do świata rzeczywistego. Ten biedny, flfi SUPERAUTOSTRADA INFORMACYJNA Co zrozumiałe, opis ten jest wizualną metaforą nawigowania w Sieci za po- mocą narzędzi rzeczywistości wirtual- nej. Dla tych czytelników, którzy do- piero wgryzają się w 10BaseT, przeta- czanie pakietów fiberoptycznych i sieć satelitarną Iridium Motoroli, przygoto- wałem oddzielny dokument zatytu- łowany Jak ja to zrobiłem". Jeśli nale- żysz do tych modeli, których wkurzają porządne zadrukowane kartki papie- ru, już dziś zamów kopię pod nume- rem 1-900-RATUNKU. nadety, zarozumiały głupek myślał, podporządkuje sobie całą super- autostradę w takim starym gracie... 10.52. Przeskoczyłem z Info- Bahnu do Uniwersyteckiego Cen- trum Superkomputera w rekordo- wym czasie. Teraz musiałem wy- konać swoją sztuczkę. Zahamowa- łem z piskiem opon w sieciowej bi- bliotece UCS, zgłosiłem się jako student pierwszego roku i połączy- łem z systemem komputerowym dziekanatu. Prześliznąłem się w głąb, na samo dno — między tysiącami akt personalnych, które są naprawdę słabo zabezpieczone — do procedur systemowych, gdzie wydostałem się do świata rzeczywi- stego i ocknąłem w trakcie wpisywania zwykłego tekstu do swoje- go komputera. Błyskawicznie połączyłem się z wydziałem mate- matyki, gdzie ponownie wlazłem w system i odnalazłem sekretne przejście modemowe, dzięki któremu mogłem nawiązać bezpo- średnią łączność z UCS. I \oila. Jack Burroughs zniknął bez śladu. Rozpłynął się we mgle. Roztopił w gąszczu nie zarejestro- wanych połączeń. Z głębin uniwer- syteckiego superkomputera wyło- niła się całkiem inna postać — coś naprawdę pięknego, wirtualnie do- skonałego. Niejaki MAX_KOOL. Wreszcie, zasmarkańcy, wiecie, kim naprawdę jestem. Wyszedłem z biblioteki sieciowej, dosiadłem SZMIR Samo-Załadowywalny Materiał Infor- macyjno-Reklamowy. Program pier- wotnie służący do rozsyłania wszyst- kim użytkownikom legalnych informacji poczty elektronicznej, obecnie wyko- rzystywany do pompowania wszelkie- go reklamowego śmiecia z serwerów do twojego komputera w chwili przy- łączenia go do Sieci. Jeśli od razu wy- wali się cały Szmir, można podwoić efektywną szerokość pasma łącza. 87 mojej Wirtualnej Ultramaszyny Harleya-Davidsona i kopnąłem starter. Motor zaskoczył z hukiem przypominającym odgłos pobu- dzonego testosteronem grzmotu, po czym zmniejszył obroty do ra- dosnego, basowego pomruku. Wciągnąłem moje czarne, nabijane ćwiekami rękawice sensorowe, obejrzałem w lusterku czarne połyskliwe włosy (oczywiście układały się perfekcyjnie), posta- wiłem kołnierz czarnej jedwabnej koszuli, podwinąłem rękawy czarnej skórzanej kurtki i spojrzałem na tarczę wirtualnego (nie czarnego) Rolexa: 10.54. Kupa czasu. Ciemne okulary; papieros; pochylenie motocykla w prawo, żeby jednym ruchem stopy złożyć chromowaną nóżkę. Włączy- łem pierwszy bieg, szarpnąłem pokrętłem gazu i puściłem sprzęg- ło. Tylne koło rozkosznie zawyło, aż poszedł spod niego dym. MAX_KOOL wrócił na InfoBahn, żeby zwiedzać nowe miej- sca i poznawać nowych ludzi — a co najważniejsze, spotkać się o 11.00 na Targowisku Pomysłów z handlarzem bronią o imieniu Gunnar. Targowisko Pomysłów jest duże. Bardzo duże. To największa cholerna konstrukcja na InfoBahnie, pomijając BusinessWorld i FedNet. Widać je na wiele wirtualnych kilometrów z dala: gigan- tyczne struktury wyprzedażowe ciągną się w poprzek przestrzeni danych, strzeliste układy marketingu pionowego giną we mgle wyszukanych reklam, a wszędzie powiewają transparenty i stoją billboardy. SZMIR całemu światu ciska w twarz znany slogan: Stul dziób i kupuj. Wszystkie drogi dojazdowe są zapchane przez naiwniaków i nuworyszy, najczęściej przedostających się tu z jakiegoś Zadu- pioNetu na całonocną sieciową konsumpcję i tanią rozrywkę. 88 Ściągnąłem potencjometr mojej tolerancji do zera, skręciłem w prawo i przebiłem się, roztrącając tłum. Przypominało to skok przez niskie ogrodzenie farmy indyków, kiedy głupie ptaszyska wyciągają szyje, stroszą pióra i zaczynają się kręcić w kółko, led- wie świadome tego, że coś się stało. Wjechałem na parking i ze- skoczyłem z siodełka. Motocykl sam zahamował, sam skręcił za róg, sam stanął, opierając się na nóżce, i sam wyłączył silnik. Na wszelki wypadek przygładziłem włosy, poprawiłem ciem- ne okulary i śmiało wkroczyłem do Nieba. Tak się nazywa wirtualny nocny wup klub na czwartym poziomie. Niebo. Wymiar Użytkowo-Rzeczywisty: skra- wek rzeczywistości wirtualnej, gdzie różni użytkownicy mogą się spotykać i oddziaływać w czasie rzeczywistym. Większość naiwniaków jest przeko- nana, że Targowisko Pomysłów ma jedynie trzy poziomy: tanie siecio- we sklepiki i darmowy szmelc na pierwszym, drogie sieciowe salony i dziecięce gry na drugim, a na trzecim wymyślne rozrywki tylko dla dorosłych, takie jak Sexus, czyli Sala Szumnych Frazesów. Pewnie nawet operatorzy sieciowi Targowiska myślą do dziś, że ich ukochane dziecko błyszczy przykładem kodów strukturalnych i geometrycznej równowagi. Mógłbym się założyć, iż żadnemu z nich nie przyszło do łba, że jakiś nawiedzony świrus z .edu może się tu zakraść, włamać do wirtualnego schowka na miotły i zrobić zwrot o dziewięćdziesiąt stopni do przestrzeni nieeuklidesowej, żeby stworzyć prywatny, wyjęty spod prawa WUR. W efekcie jest tak, że wszyscy naiwniacy widzą drzwi do Nie- ba, ale — podobnie jak tylko mętnie zdają sobie sprawę z tego, że przechodzę obok nich na niższych poziomach — nie mająpojęcia, dokąd one prowadzą, no i nie wiedzą, jak przez nie przejść. Ja wiem. Zapukałem. Olbrzymi goryl — całkiem dosłownie, wielka małpa z filmu rysunkowego, z cylindrem na łbie, wykradzionym na tę okazję z innego filmu — odchylił klapkę w drzwiach i wycedził: 89 — Hasło. Zadarłem dumnie głowę, wyjąłem papierosa z ust, dmuchną- łem mu dymem w pysk i rzuciłem: — Ken mnie przysłał. Goryl warknął, ale otworzył drzwi. Przecisnąłem się obok nie- go, wskoczyłem do grawitrury i zjechałem na dół. Do Nieba. Niebo jest, z grubsza, totalnie cool. Wiosną 2005 roku jeszcze wierzyłem, że można tam chwilę odetchnąć, jeśli ma się jakieś in- teresy w sieci. Dla mnie było niczym najlepsze towarzystwo, do którego nikt mnie nie zapraszał, najfajniejszy nocny klub, do któ- rego zawsze bałem się wejść, i najciekawsza paczka, do której zawsze chciałem należeć — razem wzięte. Było ciemne, zatło- czone, zadymione, hałaśliwe i całkowicie zwariowane: kłująca w oczy wyspa anarchii pośród morza bezmyślnej konsumpcyjno- ści; odskocznia od niebezpiecznych wyborów w skądinąd zu- pełnie bezpiecznym i nudnym świecie. W Niebie była najlepsza muzyka, najlepsze środki kręcące i najtęższe wredne umysły z całej planety. Można się tu było bawić aż do upadłego, tańczyć choćby całą noc (bo w Niebie nawet ja umiem tańczyć), uprawiać wirtualny seks na stole do bakarata, czy nawet dobić targu w kwestii skradzionego plutonu, jeśli szukało się tego typu rozrywek. Teraz myślę, że powinienem się choć przez chwilę zastanowić, dlaczego SiecioGliny ani razu nawet nie próbowały zamknąć Nieba. Dramatyczne wejścia są dla nieuleczalnie zakompleksionych. Ja z godnością wygramoliłem się z grawitrury i ruszyłem w głąb klubu, absolutnie spoko, rozglądając się ciekawie. Jak na ponie- działek, był niezły ścisk. Zwykła zbieranina: parę elfów i skrza- tów, przy drzwiach gromada cyborgów rechoczących jak puste puszki i grających w pokera na części zamienne. Kilku owadopo- dobnych obcych raczyło się drinkami z parą dzwoniących blacha- 90 mi bitwomechów; gromada dwuwy- miarowych postaci z kreskówek, z których jedna była tak stara, że aż czarno-biała, zabawiała się wzajem- nym okładaniem po głowach duży- mi drewnianymi łopatami, śmiejąc się przy tym piskliwie jak cały zastęp młodych harcerek. Zaznaczyłem swoją obecność, witając parę posta- ci skinieniem głowy czy ruchem ręki, i nawiązałem kontakt wzroko- wy ze stałymi bywalcami. Należał do nich chorobliwie otyły Don Luigi Vermicelli, który wodził rej przy swoim ulubionym stoliku w lewym kącie sali, otoczo- ny górami makaronu z pulpetami, garstką nerwowych osiłków o przy- lizanych włosach — ubranych w eleganckie garnitury i uzbrojonych w automatyczne pistolety wypychające im marynarki pod pachami — i dwoma nienaturalnie wydętymi z przodu wycieruchami, które chyba nie miały na sobie nic poza biżuterią. (Osobiście wolę się trzymać z dala od Księżni- czek z Marsa, bo co najmniej połowa okazuje się naćpanymi chłopaczkami). Był też nieludzko barbarzyński Jasio Łańcuchopiłoręki wyci- nający hołubce na parkiecie, tuż przed wirtualną punkową kapelą o włosach posklejanych żelem w sterczące spiralne kolce, (łającą czadu w swojej zastawionej gratami norze, dzięki czemu przez całkiem przejrzystą, teoretycznie dźwiękoszczelną ścianę do sali przedostawała się muzyka o znośnym natężeniu. Podejrzewam, że w postać Jasia Łańcuchopiłorękiego musiał się wcielać jakiś woj- skowy. Pozdrowiłem go przyjacielskim salutem, on zaś energicz- DYM Stałe zamglenie w Niebie nie jest efektem zadymienia powietrza. Biorąc pod uwagę liczbę osób, które się tam przewijają, jak również to, że pozo- stają cały czas w ruchu (niektóre z opóźnieniami wynoszącymi zaled- wie 0,3 sekundy), owo zamglenie jest niezbędne do utrzymania przepływu danych wizualnych na takim poziomie, który Sieć zdoła przetransmitować w czasie rzeczywistym. Sposób, w jaki postaci .wypływają z niebytu", też nie jest chwytem filmowym; to wynik łado- wania przez procedury systemowe bar- dziej szczegółowych obrazów, w mia- rę jak zbliżasz się do jakiejś osoby czy obiektu. W Niebie staramy się dodatkowo nasilić te efekty poprzez intensywne zalewanie robaka. nie odpowiedział w ten sam sposób, omal nie ścinając sobie przy tym głowy. (Powinienem tu zaznaczyć, że wszyscy wkraczający do Nieba posługują się przybranymi imionami. To element wspólnej zaba- wy: trzeba zachować w tajemnicy swoją tożsamość ze świata rze- czywistego, próbując zarazem odgadnąć tożsamość innych osób. Facet, który to zapoczątkował, był znany jako DONMAC). Skoro już mowa o DON_MAC-u, on także tu był: siedział w mrocznym kącie na lewo od parkietu — biedny, osamotniony, ostatni z robotołaków. Jak zwykle rdzewiał w zasępieniu nad swoją szklaneczką oleju Pennzoil z plasterkiem cytryny i wodził czerwonymi fotosoczewkami to na stolik po lewej, gdzie czwórka zmutowanych ninja dziko wymachiwała katanami i kłóciła się nad jakimiś zakrwawionymi szczątkami (mam nadzieję, że postaci sta- tystującej w grze), to znów na stolik z prawej, zajmowany przez gromadę wyrostków w burnusach i turbanach, porozumiewają- cych się półgłosem i polerujących karabiny AK-47. DON_MAC potrafił nadawać telepatycznie, jeśli tylko miał na to ochotę. Pochwyciłem jego spojrzenie, ruchem głowy wska- załem Arabów i postukałem się palcem w skroń. O co chodzi, Max?, zapytał w myślach. — Przy sąsiednim stoliku — mruknąłem pod nosem. — To ja- kieś nowe towarzystwo w Sieci? Owszem. Trzymaj się od nich z daleka, Max. Mogą sprawiać kłopoty. — Naprawdę? Przybyli z nowego łącza WorldNetu, z Kabulu w Afganistanie. Pojawili się dopiero w tym tygodniu. To młodzi mudżahedini. — Kto? Chajberpunki. Jasne. Przerwałem telepatyczną więź i poszedłem dalej. Minąłem kolejne grupki elfów i superbohaterów. Moją uwagę przyciągnęła para wyróżniających się ognistymi kolorami łbów na- 92 „KOWBOJ BRET" BOLLIX Jedna z legendarnych postaci, o któ- rej w Sieci krąży wiele niesamowitych opowieści. Gdyby Kowboj Bret, Kapi- tan Crash i Diana Von Babę rzeczy- wiście dokonali tego wszystkiego, co im się przypisuje, według szacunków JPL z Pasadeny musieliby mieć we trójkę łącznie 640 lat. stoletnich skullheadów, ubranych według wzorca z okładki najnowsze- go albumu grupy Offspring. Oczy- wiście wyrzucono ich z kasyna. (Tu dobra rada. Nawet nie próbuj- cie sobie tego wszystkiego wyobra- żać. Elementarna geometria Nieba została stworzona przez „Kowboja Breta" Bollixa i jest nieeuklideso- wa. Tylna ściana klubu, która wyda- je się roztapiać w bezdenną czarną otchłań, naprawdę w nią prze- chodzi, a plamy migotliwego światła wyławiającego z mroku stoliki nie pochodzą z żadnego konkretnego źródła. Gdzienie- gdzie w Niebie grawitacja działa tylko w określonych miejscach; do wielu ukrytych prywatnych po- mieszczeń można się dostać, jedy- nie stając dokładnie we właściwym punkcie i pokonując zapamiętaną sekwencję niewidocznych schodów i krętych korytarzy; jest nawet po- kój przestrzennie sfazowany, gdzie to, kogo spotkasz i co zobaczysz, za- leży wyłącznie od sposobu dostania się do środka. A szczególnie uwa- żajcie w sali imienia Jobsa: część czarnych płytek podłogowych to w rzeczywistości wirtualne platformy teleportacyjne, które mogą was przenieść w całkiem zdumiewający zakątek Targowiska). Poszedłem dalej, ale Gunnara nigdzie nie było. Niedobrze. Za- wróciłem w kierunku największej plamy jaskrawego światła zale- wającego główny bar i stwierdziłem z radością, że tego wieczoru stał za nim Sam. Nie mylcie go tylko z innymi znanymi postaciami. Nasz Sam to prawdziwy majstersztyk. Oczywiście jest jedynie wytworem NIE GŁASKAĆ PTERODAKTYLI Cokolwiek robicie, nie próbujcie głas- kać pterodaktyli, nawet jeśli wydają się wam bardzo łagodne. W ich gnieź- dzie (na szczycie roztapiającego się babcinego zegara Salvadora Dalego) jest już wystarczająco dużo pourywa- nych dłoni. symulatora osobowości, ale zaprogramowanym przez kogoś od- znaczającego się bezgranicznym uwielbieniem dla Casablanki. Właśnie pucował ścierką nie istniejącą plamę na wypolerowanym mahoniowym blacie, kiedy mnie zauważył. Skinął głową i rzekł: — Dobry wieczór, panie Kool. Miło znów pana widzieć. — Cześć, Sam. — Znalazłem wolny stołek i usiadłem. Przerzucił ścierkę przez ramię, wyjął czystą szklaneczkę i z brzękiem wsypał do niej parę kostek lodu. — To, co zwykle, panie Kool? Przytaknąłem ruchem głowy. — Może być. Nalał do szklaneczki na dwa palce burbonu z Kentucky. (Tak, wiem. W Niebie mógłbym dostać każdy, nawet najbardziej wy- szukany trunek — bo w rzeczywistości trzeba tylko odrobinę do- stosować algorytm filtrujący, żeby odpowiednio nastawić wirtual- ne zmysły — ale z jakiegoś powodu zawsze wybieram burbona). Pchnął szklaneczkę wzdłuż baru w moją stronę. — Dopiszę to do pańskiego rachunku. Coś jeszcze, panie Kool? — Nie. — Pokręciłem głową, ale zaraz spytałem: — Nie wi- działeś tu dzisiaj Gunnara? Sam poskrobał się po brodzie i zrobił zamyśloną minę. — Pan Gunnar był tu jakąś godzinę temu. Pytał o pana. — Gdzie teraz może być? Pokręcił głową. — Nie potrafię powiedzieć. Przytaknąłem ze zrozumieniem. Jak znam Sama, mogło to oznaczać co najmniej sześć różnych rzeczy, ale wszystkie sprowa- dzały się do jednego wniosku: musiałem szukać Gunnara na własną rękę. — W porządku, Sam. Dziękuję. Przywołał go ktoś z drugiego końca baru, odszedł więc szybko. Pociągnąłem łyk burbona. Oczywiście był pozbawiony smaku. Tylko dlatego mogę pić i palić w rzeczywistości wirtualnej. Wszystko jest bez smaku i nie wywołuje żadnych efektów fizjolo- gicznych. W realnym świecie po burbonie zaczynam się zachowy- wać jak Egzorcysta. — Max Kool? — spytał ktoś za moimi plecami. Odwróciłem się. Był to jakiś młody zapaleniec z pomarańczo- wym pióropuszem nastroszonych włosów, w ciemnych lustrza- nych okularach dobrze osadzonych na wystających kościach po- liczkowych, z implantami i gniazdkami scalaków pstrzącymi całe czoło niczym wysypka. Istne złomowisko groszowej biżuterii zdobiło jego uszy i wargi, przez co wykrój ust przywodził mi na myśl suma, którego widziałem kiedyś nad Lakę Mille Lacs. Po- czułem nieodpartą chęć złowienia go na haczyk. — Ty jesteś Max Kool?—zapyta] lekko drżącym z podniece- nia głosem. — Ten, który stworzył Silikonową Dżunglę? Westchnąłem głośno, układając w myślach odpowiedź. — Tak, to ja — mruknąłem w końcu. Silikonową Dżunglą nazwałem WUR, który zaprogramo- wałem w ramach szkolnego projektu jeszcze przed maturą, gdy miałem jakieś osiemnaście lat. — Jestem Zwornik! — oznajmił z dumą w głosie. Już na pierwszy rzut oka było widać, skąd się wzięła ta ksywka. — Mu- szę ci powiedzieć, że grywam w Silikonową Dżunglę od czasu, kiedy skończyłem dwanaście lat. To najbardziej czadowy WUR, jaki znam! Co jak co, ale dotąd nie wyglądał mi na komputerowego świra zżeranego przez masę kompleksów. — Jestem pod wrażeniem — rzuciłem, sięgając po szkla- neczkę. — Mówię poważnie! — ciągnął. — Czasami pokręcę się tro- chę po Stardromie albo włączę sobie dla rozrywki Elf Treka, ale Silikonowa Dżungla to całe moje życie! Należę do jej sieciowego forum, znam prawie na pamięć oficjalną książkową wersję Dafyd- I da ab Hugha i mam wszystkie wydania poświęconych jej komik- sów, z pierwszym numerem włącznie! I wreszcie nadarzyła mi się okazja poznać ciebie osobiście. To jest... kurczę... Uniosłem szklaneczkę do ust i popijając burbona, obrzuciłem gówniarza ostrym spojrzeniem znad jej krawędzi. Co miałem mu powiedzieć? Że nie zarobiłem na Silikonowej Dżungli ani centa? Że uniwersytet zastrzegł sobie prawa autorskie do programu, a po- tem odsprzedał je komercyjnej firmie sieciowej, nawet mnie o tym nie powiadamiając? Że to, w co on grywał, było wynikiem pięcio- letniej żmudnej pracy programistów i grafików, których na oczy nie widziałem? Że mnie wyśmiano, gdy próbowałem się dostać do sieciowego forum jej miłośników? A może powinienem uderzyć w ton mentorski i wyjaśnić mu, że skrajną głupotą jest wiązanie się z jedną wymyśloną postacią z jakiejś gry? Odstawiłem szklaneczkę. — To wspaniale — powiedziałem, kiwając głową. — Zawsze miło spotkać takiego fana. — Uścisnąłem mu dłoń, racząc go swo- im najlepszym wirtualnym uśmiechem. — Żałuję, że nie mogę z tobą dłużej porozmawiać, ale jestem umówiony. — Ruchem ręki wskazałem zatłoczoną salę. — Czekałem na to spotkanie przez cały weekend. Zanim zdążył zareagować, zsunąłem się ze stołka, skręciłem za bar i dałem nura za wielką rozłożystą roślinę w donicy. Na szczę- ście nie był to filodendron, tylko jakiś gatunek miniaturowej palmy. — Najwyższa pora — burknęło drzewko. Aż podskoczyłem w miejscu. — Gunnar? — Ciii. Palma rozejrzała się nerwowo dookoła i przybrała postać Gun- nara. Nie była to jakaś istotna transformacja, ponieważ Gunnar zazwyczaj wygląda jak doskonale zakamuflowane jednoosobowe komando: cały w maskujących zielono-brunatnych plamach, po- czynając od końców żywozielonych włosów, a kończąc na czub- kach brudnozielonych butów. — Właśnie testuję nowy aspekt — wyjaśnił szeptem. — Sztu- kę pozostawania nie zauważonym. — Jasne — mruknąłem opryskliwie, bo gdy minął pierwszy szok, zaczęła mnie ogarniać złość. — Odebrałem twoją wiado- mość. O co chodzi? — Wszystko w swoim czasie, Max. W swoim czasie. — Ro- zejrzał się, po czym podszedł do baru i zawołał: — Sam! Dla mnie zimny Kirin i... Co pijesz, Max? — Spojrzał na moją szklaneczkę. — Burbon dla mojego przyjaciela! — Wszyscy dookoła popa- trzyli w naszą stronę. — Właśnie zdobyłem nową zabawkę, Max! — oznajmił Gunnar zdecydowanie za głośno. — Kolt H-bar Sporter, model sprzed dziewięćdziesiątego czwartego roku w do- skonałym stanie! Ani razu z niego nie strzelano! Pewien szurnięty broker kupił go piętnaście lat temu i schował w piwnicy, jakby się szykował na koniec świata! Kilka tygodni temu padł na rozległy zawał serca. Wdowa zamierzała przekazać wszystkie jego graty do Biura Brady'ego, ale w porę się kapnęła, ile może za nie dostać w gotówce! Powszechne zainteresowanie nagle wygasło, ludzie wrócili do przerwanych rozmów. Wreszcie zrozumiałem, do czego Gunnar zmierza, gdy usłyszałem, jak wytwornie upstrzona biżuterią żmi- jowata blondyneczka mówi: — Ach, Gunnar i Max znów gadają o broni. — Sztuka pozostawania niesłyszalnym — szepnął mi na ucho Gunnar. Wziął z baru szklankę z piwem. — Trzeba tak zrobić, żeby nikt nie chciał cię słuchać. — Poczułem, że wciska mi w dłoń jakiegoś scalaka. — Pewna zabójczo urocza babeczka kręciła się w ubiegłym tygodniu po MilNecie, rozpytując na lewo i prawo, jak odnaleźć MAXA_KOOLA. To jej wizytówka. — Odsunął się, pociągnął spory łyk piwa i beknął jak bóg wikingów. — W tej O7 „GUNNAR DZIKUS" Prawdziwe nazwisko: Joseph LeMat. Zawód: niezależny konsultant softwa- re'owy. Wiek: około 37. Znaki szcze- gólne: nadpobudliwość, pamiątka po byłej żonie. chwili mój Dillon ciągnie na autopi- locie — dodał. — Do soboty powin- niśmy już mieć tyle amunicji, żeby się nieźle zabawić! I co ty na to? Nie masz ochoty uziemić paru glin? Sam zastygł w bezruchu. Dokoła zapadła cisza. Ludzie znów gapili się na nas. Zauważyłem, że Gunnar puścił oko, więc podjąłem tę zabawę. — Niezły pomysł — odparłem, przypalając papierosa. — Spotkamy się w czasie rzeczywistym? Powiesz mi, jak się napraw- dę nazywasz, gdy i ja zdradzę ci swoją tożsamość? — Zaciąg- nąłem się głęboko i dmuchnąłem mu niebieskawym dymem prosto w twarz. — Nie licz na to, chłoptasiu. Gunnar błyskawicznie spoważniał. Odruchowo zacisnął pięści i przymrużył oczy. Zagrały mięśnie na jego twarzy. Prawdę mówiąc, powinno to być już oczywiste, że znamy się z Gunnarem w realnym świecie. Ostatnio jedliśmy razem lunch j akieś dwa tygodnie temu. Ale ponieważ wszyscy w Niebie wystę- pują pod przybranymi imionami, nikt nie musi wiedzieć, że Gun- nar i Max Kool mieszkają w tym samym mieście i są zaprzyjaźnie- ni. To dla dobra naszej wspólnej zabawy. Niespodziewanie ryknął i wyprowadził szeroki sierpowy. Bez trudu zrobiłem unik, wyszarpnąłem z rękawa mojego monomole- kularnego sprężynowca i podetknąłem mu go pod nos, nim jeszcze zdążył odzyskać równowagę. Przez chwilę patrzył na błyszczące ostrze, wreszcie opuścił ręce, rozwarł pięści i odsunął się o krok. — Jeszcze się policzymy — warknął. — Jeszcze zobaczysz, Kool. — Podniósł dłoń ułożoną na kształt pistoletu. — Bum! Pro- sto w jadaczkę! Jednym ruchem kciuka złożyłem nóż i sprawiłem, że zniknął. — Nie rozmarzaj się, palancie. Dwie godziny później: po kilku rundach strzelania do tarczy piłeczką 0F, po przeczekaniu za barem gwałtownej kłótni mię- dzy zmutowanymi ninja a chajberpunkami (którą szybko zakoń- czył Jasio Łańcuchopiłoręki), po uprzejmym pożegnaniu stałych bywalców i wykaraskaniu się z Nieba, razem z moim harleyem zanurzyliśmy się w BusinessWorld. Krążyliśmy bez pośpiechu po pustych bocznych uliczkach ze zgaszonymi wirtualnymi światłami. Nie znoszę Business Worldu. Mówię poważnie. Nie cierpię go! Szczególnie nie lubię się krę- cić po jego zimnych, mrocznych, bezdusznych ulicach i patrzeć na ciągnące się kilometrami, gigantyczne, stalowoszare, pozbawione okien struktury baz danych świata biznesu. A przede wszystkim mierzi mnie to, co one reprezentują. Pewnie dlatego wracam tu co parę tygodni i podkładam kilka wirtualnych cuchnących bomb. Dziwne. Rozejrzałem się uważnie w poszukiwaniu SiecioGli- niarzy, a gdy stwierdziłem, że nikt mnie nie obserwuje, wjechałem w mroczny zaułek i zgasiłem motor. Według scalaka, który dał mi Gunnar, szukane miejsce powinno być gdzieś w tej okolicy. Czyż- bym pomylił się aż tak bardzo? Wydłubałem kostkę z kieszonki na zewnętrznej stronie ręka- wicy sensorowej i wcisnąłem ją w podstawkę na czole. Przed mo- imi oczami znów pojawiła się holograficzna wiadomość: Jeśli chcesz miło spędzić czas, połącz się z *AMBERv@ alt.XXX.sex.com. Naprawdę trudno było pomylić adres. Niemniej sama wiadomość była nadzwyczaj interesująca. Nie wdając się w szczegóły, scalak pokazywał przesuwający się tekst na tle sylwetki niewiarygodnie pięknej czarnuli, która tańczyła w rytm czegoś, co musiało być naprawdę czadową muzyką. Jej długie jedwabiste włosy fruwały dookoła, proporcjonalnie zbudo- QQ wane ciało wyginało się zmysłowo, jej ręce poruszały się jak... a jej wargi... jej... Wyciągnąłem scalaka z podstawki, zaczerpnąłem parę głęb- szych oddechów i pomyślałem, że warto by wziąć wirtualny prysznic. Gunnar powiedział, że kobieta kręcąca się po MilNecie była zabójczo urocza. Jeśli to ją ukazywała holograficzna wiado- mość, to przynajmniej tenjeden raz Gunnar ani trochę nie przesa- dził. Schowałem układ z powrotem do kieszonki w rękawicy i sprawdziłem ścieżkę dostępu. Bez dwóch zdań, byłem we właści- wym rejonie. Ale w miejscu alt.XXX znajdował się betonowy mur. Szary i gładki. Jak pustkowie na najdalszym końcu świata. Jak autostrada międzystanowa numer 80 w zachodniej Nebrasce. A może powinienem się dokładniej przyjrzeć? Opuściłem nóżkę, oparłem na niej motocykl i zsunąłem się z siodełka. Powoli i ostrożnie ruszyłem po chodniku. Pod moimi czarnymi butami zachrupały jakieś porozrzucane strzępy danych. Stanąłem przed murem. No tak. Nie było żadnych spojeń, żadnej klamki czy dziurki od klucza. Przyszło mi do głowy, że drzwi otwieraj akiś ukryty mechanizm. Wyciągnąłem rękę, żeby dotknąć gładkiej powierzchni. Moja dłoń zniknęła. Wyszarpnąłem jągwałtownie i odzyskałem z powrotem. Szyb- ko policzyłem palce: jeden, drugi, trzeci... Wyglądało na to, że były na swoim miejscu. Zdobyłem się na odwagę i spróbowałem po raz drugi. Powolut- ku wyciągnąłem rękę. Najpierw zniknęły same końce palców. Po- tem cała dłoń. Wreszcie przedramię aż do łokcia. Niezła sztuczka. Wirtualna ściana wirtualna. Wziąłem głębszy oddech i przysunąłem się bliżej. Wsunąłem całą rękę aż po ra- mię... Coś mnie za nią złapało. Coś wielkiego. Nie zdążyłem nawet zareagować. Z dziwnym mlaśnięciem przypominającym odgłos miażdżonego kwaszonego ogórka zostałem wciągnięty przez mur i znalazłem się w kompletnych ciemnościach. Nie wiedziałem, gdzie góra, a gdzie dół; całkowicie straciłem orientację. Dopadła mnie klaustrofobia, jakbym nurkował w gęstym, lepkim, czarnym kisielu. Słyszałem jedynie powolny, świszczący oddech jakiegoś gigantycznego monstrum. Dopóki nie otworzyło oczu. Dwa ogromne, rozżarzone do czerwoności węgle wyskoczyły nagle z tej bezdennej otchłani. Po- czułem się jak karaluch nadziany na szpilkę. Kiedy potwór prze- mówił, jego głos przypominał ryk rozszalałego wulkanu. — Witaj, Max. Szukałam cię. Powietrza starczyło mi tylko na tyle, żeby wrzasnąć: — WYLOGUJSIĘ! Piętnaście milisekund później byłem z powrotem w realnym świecie. Łącza sieciowe zostały zablokowane, połączenia prze- rwane, mosty spalone, przekaźniki rozwarte. Po aspekcie rzeczy- wistości wirtualnej, znanym jako MAX KOOL, pozostała tylko chmura rozpierzchających się elektronów w którejś sieciowej ba- zie danych i wszystko, co pozwalałoby skojarzyć MAXA z Jac- kiem Burroughsem oraz wydarzeniami z BusinessWorldu, zo- stało usunięte i wykasowane szybciej, niż mógłbym o tym pomyśleć. Przecież tłumaczyłem, dlaczego mam hasło na wyjściu z syste- mu. Ostrożności nigdy za wiele. Ściągnąłem gogle, zdjąłem słuchawki z mikrofonem i zrzu- ciłem rękawice sensorowe. Trząsłem się jeszcze ze strachu, toteż w głowie kołatało mi tylko jedno pytanie: co to było, do cholery, co mnie chwyciło i wciągnęło w ciemność? Czoło i dłonie lepiły mi się od potu, pęcherz domagał się natychmiastowego opróżnie- nia. Wygrzebałem się z fotela i ruszyłem do łazienki, zerknąwszy po drodze na wyświetlacz budzika przy łóżku. Była 1.27 w nocy. No cóż, z wyjaśnieniem tajemnicy niezwykłego monstrum mu- siałem się wstrzymać do jutra. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że ono nie zna sposobu przedostania się tu moim tropem. KATASTROFA NA KOPACH WYGANIA Z CIEPŁEGO GNIAZDKA Choć byłem sztywny i skurczony jak frytki serwowane w przy- drożnym barze, jakimś cudem zdołałem się dobudzić, ogolić, wziąć prysznic, ubrać się stonowanie i zjawić w biurze o siódmej dwadzieścia dziewięć. Panowała nadzwyczajna cisza i spokój. Bo oprócz mnie nikogo więcej nie było. Wyglądało na to, że nie dojdzie do zebrania naszej sekcji, wy- znaczonego przez Melindę na wpół do ósmej. Baza danych marke- tingowych DIP wciąż czekała na uporządkowanie, a że nie miałem nic lepszego do roboty, wbiłem się w gogle, naciągnąłem rękawice i dałem nura między pliki. W rezultacie nawet nie zauważyłem, gdy Charles przyjechał koło ósmej. Nie przyszło mi też do głowy, żeby sprawdzić, czy ma jeszcze tę nalepkę na oparciu wózka. T'shombe pojawiła się gdzieś koło 8.20, ubrana w absolutnie wystrzałową batikową sukienkę — tam, gdzie trzeba, obcisłą, i tam, gdzie trzeba, całkiem luźną, nie pozostawiającą najmniej- szych wątpliwości, że pod spodem nie ma żadnej bielizny. Jeśli Melinda poczuła się zagrożona z powodu poniedziałkowego stroju Tshombe, to teraz chyba potrzebowała całej butelki nervosolu, żeby znieść ubiór wtorkowy. Frank i Bubu przytoczyli się mniej więcej za kwadrans dzie- wiąta, najwyraźniej kontynuując tę samą dyskusję, przy której rozstali się poprzedniego dnia. Frank miał na sobie jasną koszulę i spodnie z poliestru, a Bubu wyżarty przez mole sweter i spłowiałe dżinsy. Nie uszło mojej uwagi, iż żaden z nich nie włożył krawata. Wreszcie Melinda wpadła jak burza około wpół do dziesiątej. W zasadzie był to bardziej przelot niż wejście: drzwi od klatki schodowej otworzyły się z hukiem i szefowa mignęła w przejściu, żonglując torebką i aktówką, foliówką z pączkami i styropiano- wym kubeczkiem z kawą, jednocześnie usiłując przeczesać szczotką gęstwinę blond włosów i nałożyć na wargi kolejną war- stwę krwistoczerwonej szminki. Wywołany tym wtargnięciem wir powietrza o zmniejszonym ciśnieniu sprawił, że wszyscy wyjrze- liśmy na korytarz, ale Melinda bez słowa dała nura do gabinetu Hassana — przepraszam, do swojego gabinetu — i zatrzasnęła za sobą drzwi. Jedynymi dźwiękami, jakie stamtąd przez pewien czas dolatywały, były trzaski i popiskiwania, świadczące wyraźnie, że szefowa daje niezły wycisk aparatowi telefonicznemu, jak też oka- zyjne, nie do końca artykułowane pomruki, testujące sprawność imponującego systemu wyciszeń w naszym biurze. Mniej więcej za kwadrans jedenasta mój Wielofunkcyjny Stołowy Audio Terminal NEC 1400xm — innymi słowy, telefon — zaćwierkał. Spojrzałem na wyświetlacz i przekonawszy się, że to wywołanie interkomowe od Franka, wcisnąłem klawisz połą- czenia. — Pyle — powiedział — za pięć minut zebranie całego ze- społu u Melindy. Ściągnij po drodze T'shombe, dobra? Jestem chłopcem na posyłki czy co? Szybko się pohamo- wałem, wytknąłem tkwiącemu we mnie porywczemu dzikusowi, że w gruncie xis.c,tj jest skończonym tchórzem, i jak zawsze uprzejmie poinformowałem panią Ryder o zebraniu. Wracając do siebie, zajrzałem do Charlesa i powiadomiłem go, że wykonałem polecenie. Pięć minut później stłoczyliśmy się wszyscy w gabinecie Me- lindy z entuzjazmem grupy skazańców gotowych walczyć o pierw- szeństwo na krześle elektrycznym. •\r\A I wszyscy byliśmy tak samo zdumieni. Spece od wystroju mu- sieli pracować na trzy zmiany. Po wyglądzie gabinetu nikt by się nie domyślił, że jeszcze dwadzieścia cztery godziny wcześniej był on urządzony w stylu Sredniowieczno-Postudialnie-Asce- tyczno-Współczesnym. W epoce Hassana panował tu funkcjo- nalny nieład. Królowało poobijane czarne biurko na metalowej ramie, podobna szafka na akta z czterema szufladami oraz obro- towe krzesło na kółkach (z odłamaną jedną poręczą); na podłodze leżało kilka stert książek i papierów, na ścianie wisiał oprawiony w ramki plakat z „Kulturystycznych Mistrzostw Świata 1987", a na półkach kupa starych części komputerowych dzieliła skromną przestrzeń z paroma trofeami zapaśniczymi i zdjęciami dzieci Hassana, jak też największej złowionej przez niego ryby. Dla kontrastu pokój Melindy był przykładem kosztownej ele- gancji. Komplet umeblowania tworzyło mahoniowe biurko o ma- towym blacie, obudowane stanowisko komputerowe i szafka na akta z dwiema szufladami. Leżący obok klawiatury przycisk do papieru w postaci bloku sztucznego marmuru mógłby bez mała pełnić funkcję lądowiska dla helikopterów. Pod ścianą stały ni mniej, ni więcej, tylko trzy filodendrony w wielkich donicach. Ol- brzymi, obciągnięty czarną skórą i nabijany guzami fotel nasuwał podejrzenia, że został skradziony z gabinetu prezesa. Koszmarnie brzydka litografia, z autografem i certyfikatem autentyczności, stanowiła kliniczny dowód ostatecznego psychicznego załamania artysty. Cała ściana na prawo od biurka była zawieszona plakiet- kami i dyplomami w ramkach, które sprawiały imponujące wraże- nie, ale tylko do czasu, gdy na którymś przeczytałem: „Dla najbar- dziej uroczej ochotniczki w akcji wyprzedaży sprzętu ligi juniorów, Minnetonka, 2001". Nawet nie miałem pojęcia, że za coś takiego można dostać dyplom. Na przestronnym blacie biurka znajdowały się dokładnie trzy drobne przedmioty: mała hebanowa figurka, bogato zdobiona or- 105 namentami mosiężna podstawka do kadzidełek i elektroniczny osobisty notatnik, czyli PIM Melindy. (— To etiopska bogini płodności — wyjaśniła Tshombe, wskazując hebanową figurkę.) Melinda znów wisiała na telefonie; siedziała tyłem do nas, wsłuchiwała się w czyjeś mamrotanie i odpowiadała półsłówka- mi: — Nie... Jeszcze nie... Postaram się... Przed biurkiem stały dwa krzesła dla petentów. Na jednym usiadła Tshombe, na drugim Bubu; Charles miał własne siedze- nie, a ja i Frank stanęliśmy za nimi. Z kadzidełka w podstawce sączył się dym. Rubin pociągnął nosem. (— Co to za swąd? — zapytał cicho Tshombe. — Będziemy słuchali nagrań Pink Floyd?) — Jasne... Na razie. — Melinda odłożyła słuchawkę, obróciła się z fotelem w naszą stronę i wyjaśniła: — To suszona szałwia. Odgania złe duchy. Bubu rozdziawił usta. Melinda sięgnęła po PIM i ze zmar- szczonymi brwiami zaczęła wciskać klawisze z taką szybkością, jakby grała w kieszonkowe Ninten- do. Po chwili odłożyła notatnik i po- wiodła wzrokiem po naszych twa- rzach. — W porządku, dzieciaki — powiedziała. — Liczyłam na to, że w miłej atmosferze zrobimy sobie zebranie organizacyjne, ale za pół godziny mam ważne spotkanie na mieście, do którego będę musiała się przygotować. Więc jeśli nie ma- cie nic przeciwko temu, od razu przejdę do rzeczy. — Położyła PIM na biurku, spojrzała na Murphy'ego PIM Personal Information Manager: Kie- szonkowe urządzenie elektroniczne będące kombinacją pagera, termina- rza, książeczki telefonicznej i bez- przewodowego faksu. Jeśli się już na nie zdecydujecie, wyłóżcie parę gro- szy więcej na wyświetlacz polaryza- cyjny. Melinda go nie miała, w związku z czym mogłem bez trudu wszystko przeczytać, mimo że było do góry no- gami: 11.30 Spotkanie WLD @ hotel > Lnch & v! v! Weź zapas rajstop szcz do zęb i miętówki. inct i zaczęła: — Charles. — Szybko odwróciła wzrok. — Jak idzie praca nad projektem Sondersona? Charles zatrzeszczał, zaszumiał, po jego twarzy przemknął nerwowy skurcz. — MOGĄ BYĆ PEWNE KŁOPOTY — odparł. Wspaniale. Znowu przestawił się na skrzekot Daleków. Frank aż podskoczył na krześle. — Charles chciał powiedzieć... — odchrząknął — ...że mamy sporo poważnych kłopotów... Melinda przeszyła go ostrym spojrzeniem. — Jestem pewna, Frank, że Charles potrafi mówić za siebie. — Uśmiechała się przyjaźnie, ale jej ton przypominał gorący olej, jad i szpony razem wzięte. — NIE — zazgrzytał Charles. Melinda usiłowała na niego po- patrzeć, ale nie była w stanie wytrzymać spojrzenia jedynego zdrowego, przekrwionego oka i szybko spuściła głowę. —NIECH MÓWI FRANK. Odwróciła się w stronę Franka. — Słucham. — Chodzi o sprawy czysto techniczne — mruknął Frank, mając nadzieję, że zamknie jej usta. — Śmiało — syknęła przez zaciśnięte zęby. Westchnął głośno i przeciągnął dłonią po mocno przerzedzo- nych czarnych włosach. — Z grubsza przypomina to metodę najmniejszych kwadra- tów Wigmana — odparł. — Sonderson wykazuje wrodzone pre- dyspozycje do rozwiązań podoptymalnych, podczas gdy wskaza- nia wynikowe są... Melinda uciszyła go, podnosząc rękę. — Chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem nie da się tego zro- bić tak, jak sobie życzy Sonderson? — No cóż, czasami istnieje olbrzymi rozdźwięk między wy- obrażeniami a... 1O7 — Nie interesują mnie twoje zapatrywania filozoficzne — oznajmiła grobowym głosem. — Macie znaleźć rozwiązanie i zro- bić funkcjonalny projekt. — Frank chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz Melinda znów przysunęła do siebie PIM i przeszła do następ- nego tematu. — Teraz ty, Rubin. — Odłożyła notatnik, wyprosto- wała się i splotła palce przed sobą. — Abraham, czy jesteś dzisiaj bardzo zajęty? — zapytała słodkim, przymilnym głosikiem, uśmiechając się szeroko. Bubu poruszył się nerwowo na krześle i chrząknął. — No cóż, nie skończyłem jeszcze analizy MRP, a poza tym... — To wszystko może jednak poczekać do jutra, prawda? — Tak... chyba tak. A dlaczego? Czy jest coś?... Melinda wydęła wargi i pokiwała głową. — Owszem, jest. — Zaryzykowała jeszcze jedno przelotne spojrzenie na Franka, po czym utkwiła wzrok w Bubu. — Chciałabym, żebyś do końca dnia zajął się analizą wszystkich błędów systemowych, jakie wystąpiły w ostatnim miesiącu. Naj- wyraźniej jest nie tak z pocztą głosową, skoro ani ty, ani Frank nie otrzymaliście wiadomości, którą zostawiłam dla was wczoraj po południu. — Ależ... — zaczął nieśmiało Bubu. — Wszystkich błędów — powtórzyła z naciskiem. — I jesz- cze przed końcem pracy oczekuję wyczerpującego pisemnego sprawozdania. — Ale... — Następna sprawa. Znów rzuciła okiem na PIM, podniosła wzrok i obrzuciła mnie od góry do dołu powolnym, szacującym spojrzeniem. Przeszły mnie ciarki, ale starałem się sprawiać wrażenie, że jestem pewny siebie. W końcu czytałem tę przeklętą książkę (pominąwszy tylko parę rozdziałów). No i ubrałem się według zaleceń. Granatowe spodnie, czarne wypastowane pantofle, biała koszula z kołnierzy- lciem przypinanym na guziki i niebieski krawat w ukośne czerwo- ne paski. — Miło, że się postarałeś, Pyle — powiedziała wreszcie. — Po- zwól jednak, że coś ci wyjaśnię. Ubrania się prasuje. I, na miłość boską, z tyłu chowaj koszulę w spodnie. — Cofnąłem się o krok i dyskretnie po wtykałem koszulę za pasek, wykorzystując to, że Melinda znów popatrzyła na PIM. — I zostań po zebraniu — dodała, nie podnosząc głowy.—Mam dla ciebie specjalne zadanie. Oho! — Ale wcześniej... — powiedziała, odsuwając PIM i pro- stując się w fotelu. Utkwiła lodowate spojrzenie w T'shombe. — Nie wiem, co chciałaś osiągnąć, panienko, tak się ubierając, ale... — Osiągnąć? — zapytała niewinnym głosikiem T'shombe. Uśmiechnęła się, rozsiadła wygodniej na krześle i niby przypad- kiem tak poruszyła ramionami i biodrami, że spod sukienki wyj- rzało jeszcze więcej odsłoniętego ciała. — Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. — Skończmy tę zabawę. Doskonale wiesz... — Jedyne, co chcę wyegzekwować — przerwała jej Tshom- be wciąż tak samo słodkim tonem — to przestrzeganie moich praw zawartych w rozdziale trzecim, paragrafie szóstym, wytycznych zarządu MDE w sprawie zróżnicowania kulturowego i rasowego. Mogę się mylić, lecz jeśli dobrze pamiętam, ustęp ten brzmi: „Wszyscy pracownicy są uprawnieni do noszenia takich arty- kułów, jak odzież i/lub biżuteria, zgodnych z ich orientacją oraz dziedzictwem kulturowym, religijnym, etnicznym i emocjonal- nym, jeśli tylko ta odzież i/lub biżuteria nie stwarza zagrożenia dla urządzeń i nie jest źle przyjmowana w kontaktach z innymi pra- cownikami MDE, klientami, sprzedawcami, gośćmi czy też przy- padkowo spotkanymi ludźmi". Zanim Tshombe skończyła cytować całe zdanie, Melinda była już czerwona aż po cebulki blond włosów. — Ależ... ¦ino — Na przykład ten strój... — Pshombe podniosła ręce i po- patrzyła na siebie — .. .odzwierciedla moje etniczne dziedzictwo, a z pewnością nie stanowi żadnego zagrożenia dla komputerów i serwerów. — Wstała, obróciła się powoli jak modelka na wy- biegu i niby przypadkiem odsłoniła całą nogę aż do biodra. Fran- kowi oczy wyszły z orbit. Bubu rozdziawił usta. Nawet Charles przestał szumieć i wibrować jak stara wyrobiona pralka z nierów- no rozłożonym obciążeniem. Nabrałem podejrzeń, że Tshombe potrafi także sprawić, że jej zdumiewająco dorodne sutki na- brzmiejąjak na komendę. — Może i w tym względzie się mylę — ciągnęła tak samo nie- winnym głosikiem — ale wydaje mi się, że moim kolegom wcale nie przeszkadza ten strój. — Przestała się obracać i popatrzyła na osłupiałego Franka. — Jestem w błędzie? — Ależ skąd... — wyjąkał. — W żadnej mierze — potwierdził Bubu. Tshombe odwróciła się z powrotem do Melindy. — Co zrozumiałe, ten strój wcale tak dobrze nie pasuje do mo- jego kręgu kulturowego. Kobiety Tutsi wykorzystują podobnie zdobione tkaniny tylko na spódniczki, bo latem chodzą topless. Sądzi pani, że koledzy mieliby coś przeciwko temu, żebym... — Ani trochę! — wyrwało się Frankowi. — Śmiało! — dodał Bubu. Melinda w końcu straciła cierpliwość i poderwała się na nogi. — Dość! — wrzasnęła. — Wynocha! Precz stąd! Wszyscy! Rzuciliśmy się do drzwi. — Ty zostajesz, Pyle! Zamarłem w pół kroku, poświęciłem mikrosekundę, żeby przekląć swój los, po czym zawróciłem i poczłapałem z powrotem. (— Tutsi? — doleciało z korytarza pytanie Rubina. — Nie miałem pojęcia, że wywodzisz się od Tutsi.) (— Mój ojciec był Tutsi — odparła T'shombe. — Matka po- chodziła z Watussi. W związku z czym jestem chyba Tutsi-Wutsi.) (Bubu parsknął śmiechem; Frank zachichotał. Nawet Charles wydał z siebie jakiś organiczny dźwięk trochę podobny do śmie- chu). Melinda wciąż stała za biurkiem. Miała minę wściekłego psa, a z jej uszu unosiły się obłoczki pary. Albo próbowała się dotlenić, albo odliczała co najmniej do stu, a może jedno i drugie, w każdym razie na czas zdołała się opanować. —- Zamknij drzwi, Pyle — rzuciła. Zrobiłem to. Usiadła ciężko w swoim czarnym skórzanym dy- rektorskim fotelu. Doszedłem do wniosku, że bezpiecznie będzie zająć jedno z krzeseł, więc usiadłem. — Jack — zaczęła takim tonem, że z trudem opanowałem chęć zerwania się na nogi i skoczenia do wyjścia. — Nie masz nic przeciwko temu, żebym ci mówiła Jack? Rozluźniłem się trochę i usiadłem z powrotem. — Nie. Skądże. — Dwie sprawy — mruknęła, spoglądając na ekran swojego PIM-a. — Po pierwsze... — odepchnęła się nogami od podłogi, wykonała ślizg kierowniczy do roboczego pulpitu i położyła dłoń na klawiaturze komputera. — Co to jest? Dziwne pytanie. Wzruszyłem ramionami i odparłem: — System Solaris M-5 Multitronic... — To wiem — przerwała mi. — Nie rozumiem tylko, co to robi w moim gabinecie. Podrapałem się po głowie. — Właściwie to... pomyśleliśmy, że skoro jesteś nową kie- rowniczką MIS, będziesz potrzebowała... — Nic mnie nie obchodzi, co pomyśleliście — warknęła. — Jedyne, czego potrzebuję, to swojej Guavy 2000. Zareagowałem, co zrozumiałe, zmarszczeniem brwi. — Tego starego złomu?... To znaczy... Bez urazy, Melinda, ale chyba nie chcesz się cofnąć o cztery lata? Może ten Solaris nie jest dziełem sztuki, ale jednak... GUAVA 2000 Jeden z najnowszych .owocowych" komputerów. Po sukcesie Apple™ ry- nek został zasypany produktami eks- ploatacji pierwotnego zamysłu, takimi jak Orange™, Banana™, Apricot™ czy trochę nietrafiony z nazwą Le- mon™. Po pewnym czasie wszystkie zniknąły i w zakresie „komputerowa- nia przemysłowego" w rywalizacji z Apple pozostała tylko Guava. — Masz pójść do mojego gabi- netu — wycedziła, jakby miała przed sobą szczególnie tępego pię- ciolatka — i przynieść tu moją starą Guavę 2000. Odruchowo pokręciłem głową. — Uwierz mi, Melinda, że Sola- ris jest o niebo lepszy. Jeśli na twar- dym dysku Guavy masz jakieś pliki czy programy, z których chciałabyś nadal korzystać, to... — A potem — odezwała się tym samym mentorskim tonem — zabierzesz stąd tego Solarisa, odniesiesz go do magazynu i ni- gdy więcej nie będziesz przy mnie o nim wspominał. Czy wyra- żam się jasno? Pewnie. Pokiwałem głową. — Tak — mruknąłem. — A później... — Urwała, po jej wargach przemknął ledwie zauważalny, naprawdę uroczy uśmiech, aż przypomniałem sobie, że gdy japo raz pierwszy ujrzałem, jeszcze zanim zdążyłem jąpo- znać, właśnie ten uśmiech sprawił, że uznałem ją za bardzo ładną. Przysunęła się z fotelem z powrotem do biurka, oparła łokcie na jego krawędzi, a brodę na dłoniach i pochyliwszy się nieco, rzekła cicho: — Jack? Przysunąłem się w stronę biurka. — Słucham, Melindo. — Pamiętasz, jak zaczynałeś tu pracę? Jak blisko ze sobą współpracowaliśmy? — Tak? — Sami w pokoju, każdego dnia? — Tak? — I jak czasami nasze palce stykały się przypadkowo? — Tak? — Pamiętasz, jak mi się przyglądałeś, kiedy sądziłeś, że tego nie widzę, a gdy cię na tym przyłapałam, to udawałeś, że wcale nie patrzysz na mnie?' — Tak? — To było bardzo miłe. — Uśmiechnęła się. — Byłeś wtedy taki wstydliwy... — Tak? — A pamiętasz tę późniejszą głupią historię z dyskietkami, szafką na akta i magnetyczną łapką od lodówki? — Tak! — I jak później rozpowiadałeś wszystkim w całej sekcji, jaką to jestem głupią blondynką? Oho! — I jak wtedy obiecałam sobie, że jeśli kiedykolwiek nadarzy się okazja, to ci obetnę jaja i zrobię z nich breloczek do kluczy? No nie, tego to już sobie nie mogłem przypomnieć. Melinda uśmiechnęła się jeszcze szerzej: słodziutko, cieplut- ko, aż mi serce skruszało. Powoli sięgnęła do kieszeni żakietu, wyjęła pęk kluczy na kółku i zadzwoniła nimi delikatnie. — Daję ci ostatnią szansę — powiedziała miękko. — Jeszcze raz skrewisz, a jesteś mój. Kapujesz? Jedyne, na co mnie było stać, to powolne, lękliwe skinienie głową. — Świetnie. — Uśmiech zniknął z jej twarzy. — A teraz za- bieraj swoje leniwe dupsko z tego krzesła i wracaj do pracy. Muszę się przygotować na spotkanie. — Podświadomie sięgnęła do piersi i rozpięła górny guzik żakietu. — Mam nadzieję, że do mojego po- wrotu, czyli mniej więcej do czternastej, Guava będzie już na miejscu, podłączona i gotowa do użycia. — Jeszcze raz zerknęła na ekran PIM-a i znowu na mnie. — Jakieś pytania? Pokręciłem głową, wstałem i ruszyłem do wyjścia. 113 — Nie, pani kierowniczko. — To dobrze. Zamknij za sobą drzwi. Nie omieszkałem. Ostatecznie znalazłem się na równi pochyłej. DYGRESJA * DYGRESJA * DYGRESJA W tym miejscu nasuwa się kilka pytań, które chyba na- leżałoby zadać. Na przykład: „Kurczę, naprawdę z niej taka jędza?" Albo: „Mój Boże, chłopcze, dlaczego od razu stamtąd nie uciekłeś?" No i jeszcze to jedno, moje ulubio- ne: „W czym problem? Nienormalny jesteś czy co?" Odpowiedzi na #1 i #3 to odpowiednio tak i nie. Od- powiedź na #2 jest nieco bardziej skomplikowana. Spro- wadza się do połączenia kilku czynników — jak choćby tego, że mam tylko absolutorium, bez dyplomu, i tylko nie- całe dwa lata pracy w sektorze prywatnym, i tylko jakieś $32 000 sumarycznego długu w kredycie studenckim. Ale zahacza także o kwestie ezoteryczne, jak choćby tę, że Okręgowy Urząd Zatrudnienia naprawdę był gotów po- móc mi znaleźć sposób na spłatę długu wobec społeczeń- stwa (tego długu, który każde z nas zaciąga bez przerwy, chociażby przez sam fakt objęcia Ustawą o Ochronie Zdrowia, nawet jeżeli nigdy się na nic nie chorowało). I jeszcze tę, że skoro jestem zatrudniony w MDE na podsta- wie okresowej umowy o pracę, z chwilą jej anulowania zy- skałbym okazję przyjrzenia się tym dwustu dziewięćdziesię- ciu dziewięciu osobom, które w deszczu ustawiłyby się w długim ogonku, żeby dostać moją posadę. Krótko mówiąc, musiałem brać to, co oferowała Melin- da, bo takie jest życie w dwudziestym pierwszym wieku. Po prostu nie ma pracy dla niedokształconych ludzi przed trzy- dziestką, chyba że jest się bardzo silnie umotywowanym i przedsiębiorczym indywidualistą, który potrafi stworzyć wakat poprzez zabójstwo. Słyszałem, że w Nowym Jorku takie rzeczy są na porządku dziennym. Melinda wyszła na swoje szamanio-ściskanio-spotkanie. Tshombe odczekała jeszcze parę minut i wyśliznęła się do STS, przebąkując o konieczności zdobycia dodatkowych wabików ra- darowych do wszystkich filodendronów w gabinecie kierownicz- ki. Frank i Bubu poszli do bufetu. Nie byłem głodny, ruszyłem więc do portierni, wpisałem się do książki, wziąłem klucz od win- dy towarowej, załadowałem torbę z narzędziami na wózek serwi- sowy i pojechałem do poprzedniego gabinetu Melindy. Kwatera dowodzenia Dead Trees Publishing mieściła się we wschodnim skrzydle B305, a kwatera do siedzenia w przyjem- nych, słonecznych pomieszczeniach na drugim piętrze. Wydaw- nictwo zajmowało znacznie mniejszą powierzchnię, niż można by sądzić: lwią część pracy w światku literackim nadal wykonuje się w zbędnych sypialniach pisarzy i ulubionych restauracjach wy- dawców (z wyjątkiem pouczających dzieł dla młodych ludzi i ma- kulaturowych streszczeń seriali telewizyjnych, które przy taśmach produkcyjnych montują ponurzy gastarbeiterzy z Trzeciego Świa- ta w takich zapyziałych dziurach, jak Indiana czy górny Michi- gan). Na udzielnym terytorium DTP wcale nie należą do rzadkości takie widoki, jak redaktorzy własnoręcznie odbierający telefony czy sławni pisarze kręcący się w poszukiwaniu darmowych drin- ków— najwyraźniej literaci nie mają pojęcia, że bar dla członków zarządu mieści się poza siedzibą firmy, przy polu golfowym dla członków zarządu. Większość pracowników DTP __________________________ korzystała z przerwy na lunch. Nie- którzy nawet wyszli coś zjeść. Wprowadziłem wózek na kręty kurs wąskim przejściem między stertami ociekających wodą, prehistorycz- mam zamiar z nimi skończyć, nych i chwilowo nie przeczytanych INFOŁATKI Rozumiem, że te okienka z dodatko- wymi informacjami są zabawne, ale sporo czasu zabiera mi ich wstawia- nie. Jeśli się więc nie pogniewacie, recenzji, zasłoniłem chusteczką nos i usta przed odrażającym feto- rem pulpy makulaturowej znajdującej się w końcowych stadiach rozkładu do kompostu celulozowego i posterowałem w kierunku gabinetu Melindy. Siedziałem pod biurkiem i odłączałem kable, gdy ktoś wszedł do środka. Nawet nie mogłem stwierdzić kto to. Krótko ostrzyżony i dobrze odżywiony blondyn o chłopięcych rysach najwyraźniej nie był przekonany, że noszenie służbowych plakietek może czemukol- wiek służyć. — Jesteś z MIS? — zapytał. Dobrze przemyślałem odpowiedź. — Tak. — Co robisz? Zebrałem w garść wszystkie wtyczki, wyczołgałem się spod biurka, wstałem i przypomniałem sobie o konieczności wetknięcia koszuli z tyłu za pasek spodni. — Zabieram ten komputer do MIS. Jaśnie pani zażyczyła so- bie, by go ustawić w jej nowym gabinecie. Schyliłem się nad monitorem i zacząłem wyciągać kable z tyl- nej ścianki komputera. — Aha — mruknął grubas. — Czyli jesteś w porządku. Podej- rzewałem już, że to jakiś meblosęp. — Co takiego? — Zastygłem na chwilę, ale zaraz wróciłem do przerwanej pracy. Widoczność była słaba, więc nie od razu skoja- rzyłem, że wtyczka nie jest przytwierdzona śrubami Phillipsa i dlatego klucz do nich nie pasuje. — Meblosęp — powtórzył. — No, wiesz, jak ktoś odchodzi z pracy, wszystko, co nie jest przybite gwoździami, znika, jeszcze zanim fotel ostygnie. To właśnie robota meblosępów. — Aha. — Znalazłem na dnie torby właściwy klucz i znów zająłem się wtyczką. Ledwie ruszyłem śrubę, odskoczyła i z brzę- kiem potoczyła się w drugi koniec pokoju. Do diabła z nią. W szu- fladzie z rupieciami powinny się walać setki takich samych. — No i jak wam się pracuje pod kierownictwem Miłośniczki Testów Wytrzymałościowych? Znów przyciągnął moją uwagę. — Kogo? — Co to? Kłopoty ze słuchem? Mówię o Me-me-melindzie Sharp. To mi się spodobało. Zapisałem sobie w pamięci. — Nazwaliście ją Miłośniczką Testów Wytrzymałościowych? — Nikt nie mówił inaczej. Potrafiła schrzanić całą naszą we- wnętrzną Sieć przy pierwszym dotknięciu komputera. — Żartujesz? — Ani trochę. Na szczęście nauczyliśmy się ją sami urucha- miać. — Pokręcił głową, podrapał się po brodzie i zmienił temat. — Może lepiej zajrzyj do środka, zanim podłączysz to do waszej Sieci — rzekł, wskazując Guavę 2000. — Ona zainstalowała tu sporo szajsu. — Naprawdę? Przekrzywił nagle głowę, odwrócił się i wyjrzał na korytarz. — Lori?! Wróciłaś już z lunchu? — Tak, jestem, Rich! — doleciał z oddali kobiecy głos. — O co chodzi? — Chodź tu! W gabinecie Melindy jest chłopak z MIS! Kilka sekund później w drzwiach stanęła młoda kobieta. Była niska i drobna, w stylu kruszynki, z prostymi, obciętymi na pazia ciemnoblond włosami z przedziałkiem pośrodku głowy i w okrąg- łych okularach ze cztery numery za dużych w stosunku do jej twarzy. — Wchodź śmiało — zachęcił ją gruby Rich. — Ten facet mi nie wierzy. Opowiedz mu swój najlepszy kawałek o Melindzie Sharp. Lori spojrzała na niego, potem na mnie, wreszcie uśmiechnęła się od ucha do ucha, nie otwierając ust, co nadało jej wygląd cho- lernie sprytnego i przebiegłego gnoma. — Znasz ten obrazek „Smutnej buźki", który pojawia się na ekranie Guavy, kiedy próbujesz zabootować komputer z niesyste- mową dyskietką w stacji? — zapytała. — Aha? — Pokiwałem głową. — Kiedyś Melinda pracowała do późna i zapomniała wyjąć dyskietkę. Następnego ranka... — Urwała i rozejrzała się na boki, jakby z obawy, że ktoś nas podsłuchuje. — No, śmiało — odezwał się Rich. Lori znów uśmiechnęła się szelmowsko. — W pewnej chwili usłyszałam mrożący krew w żyłach krzyk i śmiertelnie przerażona Melinda wypadła z pokoju na korytarz. Kiedy ją zapytałam, co się stało, wrzasnęła: „Oblicze Szatana ob- jawiło się w moim komputerze!" Rich gruchnął śmiechem, trzymając się za brzuch. Lori za- słoniła usta dłonią i zachichotała. — Oblicze Szatana? — powtórzyłem zdziwiony. Rich, zgięty wpół, pomachał ręką, żeby przyciągnąć uwagę Lori. — Powiedz mu, co zrobiłaś! No, powiedz! Lori jeszcze raz zerknęła na boki i wyjaśniła: — Weszłam do jej gabinetu, wyciągnęłam dyskietkę ze stacji, wcisnęłam RESET... — I kazała Melindzie — wtrącił Rich — palić kadzidło, żeby odpędzić złe moce! —- Ponownie ryknął śmiechem, zgiął się jesz- cze bardziej i oparł ramieniem o futrynę. Łzy pociekły po jego twarzy, szeroko otwartymi ustami spazmatycznie łapał powietrze. Do pokoju zajrzała jakaś kobieta. — Co tu się dzieje? Blondynka, prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, niebieskie oczy, szeroka wysunięta broda, delikatny, lecz wyraźny meszek pod nosem i prawie atletyczna budowa ciała. Ledwie ją rozpo- znałem, spotykaliśmy się jednak, gdy na początku krótko praco- wałem w DTP. Miała na imię Krya, Kyla czy jakoś tak. Dla uproszczenia nazwałem ją w myślach Kyrą. Reakcja Lori na jej widok pozbawiła mnie resztek nadziei. — Opowiadaliśmy właśnie... — Lori spojrzała na moją pla- kietkę — ...Jackowi nasze ulubione historyjki o Miłośniczce Te- stów Wytrzymałościowych. — Ach, tak — mVuknęła Kyra dziwnie gardłowo, kiwając głową. — Koniecznie opowiedzcie mu o wizycie tej sympatycznej czarnej babki z jego działu... Jak ona się nazywa? — Tshombe? — podsunąłem. Kyra pokręciła głową. — Nie, jakoś inaczej. Mniejsza z tym. W każdym razie Me- linda miała kłopoty z komputerem i wezwała tę uroczą babkę z MIS. Kiedy razem zaczęły rozgryzać problem, okazało się, że Melinda w którymś momencie musiała odpowiedzieć na pyta- nie, czy sporządziła zapasową kopię pliku. Nie zrobiła jej, ale odpowiedziała „tak", no i ta kobieta z MIS... Rety, jak ona się na- zywa? — T'shombe — podpowiedziałem znowu. Kyra jeszcze energiczniej zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie, na pewno inaczej. W każdym razie powiedziała Me- lindzie, iż problem wyniknął stąd, że okłamała komputer, dlatego ją znienawidził. Od tamtej pory Melinda bardzo uprzejmie zwra- cała się do komputera, obiecywała mu różne przyjemne rzeczy i tłumaczyła wszystkim nowym pracownikom, jakie to ważne, żeby nigdy nie okłamywać komputerów. — Zaśmiała się tajemni- czo, fukając przez nos. Zabrzmiało to mniej więcej tak, jakby mors chciał powąchać piłeczkę golfową przez rurę od odkurzacza. — A to dobre — powiedziałem, spoglądając wymownie na zegarek. — Jeśli się nie pogniewacie, muszę to zabrać... — wska- załem na Guavę 2000 — .. .i podłączyć w gabinecie Melindy, za- nim przyjdzie z lunchu, tak więc... Wróciłem do pracy, nie bacząc na zgromadzoną widownię. Wkrótce Kyra wyszła, Lori także. Rich pokręcił się jeszcze po po- koju, później ruszył korytarzem i wciąż rechocząc jak półgłówek, zaczął wszystkim tłumaczyć, kim jestem. Nim skończyłem, przez gabinet przewinęło się jeszcze kilkanaście osób pragnących wyra- zić swoje współczucie bądź opowiedzieć następną historyjkę o Melindzie czy też, co gorsza, powtórzyć jedną z tych, które już słyszałem. Katowali mnie niemiłosiernie. Wyjątek stanowiła pewna młoda, tleniona, ubrana na Murowa- ny Sukces kobieta. Zaczęła mi tłumaczyć, jakie szczęście spłynęło na MIS w postaci Melindy i jak bardzo będzie jej brak wszystkim w DTP. Początkowo sądziłem, że mówi to ironicznie, ale odczy- tała mi sonet swojego autorstwa, opłakujący odejście Melindy. Takich głębi żalu i rozpaczy nie sposób udawać. Zdążyłem rozłączyć Guavę 2000, ustawić ją na wózku i zabez- pieczyć przed transportem, a opowieściom nie było końca. Niektó- rzy szli za mną korytarzem, wyjaśniając, że po wizycie Melindy w ich sekcjach trzeba się było z powrotem przestawić na kalkula- tory i maszyny do pisania. Jeden facet odprowadził mnie aż do windy towarowej. Nazywał się Christiansen i pracował w Dziale Badawczo-Roz- wojowym Dynamie InfoTainment. Kiedy zostaliśmy sami, wsu- nął mi do kieszonki na piersi nie podpisaną płytę CD-ROM. — To mały prezent od naszego zespołu — powiedział cicho. — Paru chłopaków zostało wczoraj po godzinach i przygotowało dla was specjalną wersję ciekawej gry. Będziecie mogli się roze- rwać pod nieobecność nowej kierowniczki. Nadjechała winda i drzwi rozsunęły się z szumem. Gdy wto- czyłem wózek do środka i obejrzałem się, Christiansena już nie było. Kiedy dotarłem z powrotem do naszej sekcji, Frank, Bubu i T'shombe byli już na miejscu. Dong i Rubin szybko doszli do wniosku, że należy im się krótki odpoczynek od sprawdzania błędów systemowych poczty głosowej, dlatego pomogli mi zde- montować Solarisa w gabinecie Melindy, ustawić na jego miejscu Guavę 2000 i jeszcze przeprowadzić na niej parę drobnych zabie- gów chirurgicznych. Okazało się, że w starym komputerze Melin- dy jest kupa śmieci, jak na przykład kilka dodatkowych nakładek systemowych do obsługi portów interfejsów, które nie były do ni- czego potrzebne. Zostawiliśmy je jednak i tylko podłączyliśmy Guavę do sieci. Uwinęliśmy się z tym do pierwszej. Frank uznał więc, że możemy się trochę rozerwać. Dałem Bubu CD-ROM Christiansena, skoczyłem na jednej nodze do toa- lety i wyłuskałem z Piekielnego Automatu małą trójkątną kanapkę w przetłuszczonym papierze oraz puszkę coca-coli. Zanim wró- ciłem, Bubu, Frank, Charles i Tshombe byli już pogrążeni w rze- czywistości wirtualnej i wyraźnie zajmowali się czymś bardzo ekscytującym. Próbowałem wypytać Bubu, co to za gra, ale rzucił mi w pośpiechu: — Wkładaj gogle i wskakuj tu, chłopie! Będziesz zachwy... Kurde! Skąd to się wzięło?... Frank! Za tobą! — Lewą ręką zaczął gwałtownie pompować w powietrzu, podczas gdy prawą dłoń stu- lił w pięść i wskazującym palcem naciskał nie stniejący spust tak szybko, jak tylko mógł. To normalny widok, jak ktoś się ostrzeliwuje i ucieka. Po- gnałem do swojego stanowiska. Wsunąłem na głowę gogle i słuchawki z mikrofonem, wcisnąłem się w rękawice sensorowe i włączyłem do gry. Rzeczywistość rozpłynęła się i ściekła po ścia- nach, ustępując miejsca... Rzeczywistości?! Siedziałem w wirtualnym sprzęcie przed biurkiem i grałem w grę, w której siedzę w wirtualnym sprzęcie przed biurkiem? Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. — Pyle! — zawołała Tshombe, z trudem łapiąc oddech. — Wiem, co ci przyszło do głowy. To nie jest żaden błąd procedur inicjalizacyjnych. Twoi znajomi z Dynamie InfoTainment stwo- rzyli rzeczywistość wirtualną, opartą... Głośno zaterkotał karabin maszynowy. Gdzieś z oddali dole- ciał okrzyk Bubu: „Aha! Trafiłem jednego!" — Pyle? — odezwała się ponownie Tshombe. — Posłuchaj mnie. Wcale nie jesteś w B305, lecz w scenariuszu rzeczywistości wirtualnej rozgrywającym się w B305. Zajrzyj do szuflady biurka, powinieneś tam mieć pistolet. Łap go i zwiewaj stamtąd! Jesteśmy okrążeni w bufecie i... Znów przerwała jej seria z broni maszynowej. Rozległ się dziki wrzask, ale go nie rozpoznałem. — Pospiesz się! Połączenie zostało przerwane. Rany. Albo wszystko nagle stanęło na głowie, albo Tshombe mówiła prawdę przez wirtualną symulację telefonu, albo była to wirtualna symulacja Tshombe wprowadzającej mnie w sytuację w symulowanej rozmowie telefonicznej, albo... Rany! Tym razem chłopcy z Dynamie InfoTainment przeszli samych siebie. Ta gra bez wątpienia mogła człowiekowi pomie- szać we łbie. Rzuciłem słuchawkę na widełki i wyciągnąłem szu- fladę biurka. Powinny tam leżeć spinacze do papieru, naklejki sa- moprzylepne i pudełko pastylek na kaszel. Zamiast tego był ciężki czarny pistolet automatyczny. Zawa- hałem się na moment, nie mogąc zdecydować, czy nawet wirtual- nie powinienem go dotykać. W tej samej chwili usłyszałem dolatujące zza przepierzenia charakterystyczne fukanie olbrzymiego świniodemona. Chwy- ciłem pistolet, poderwałem się z krzesła i skoczyłem do wyjścia. Ale świniodemon już czekał na mnie w korytarzu. Tyle że wcale nie był to świniodemon, lecz gigantyczny Melin- dodemon. Rogaty, szponiasty, porośnięty blond sierściąpotwór ze ślepiami jak miotacze płomieni i cyckami wielkością i kształtem przypominającymi głowice torped. Z wyciem dzikiej harpii ruszył w moim kierunku. Z jego zakrzywionych szponów skąpy wała świeża krew. Uniosłem pistolet i wpakowałem w nią pół magazynka pocis- ków. Osadziły ją na miejscu. Wolałem nie czekać, żeby spraw- dzić, czy podniesie się znowu z podłogi — świniodemony czasami się podnoszą — zawróciłem szybko na pięcie i pognałem koryta- rzem w przeciwną stronę. Z pokoju sprzętowego wyskoczyło dwóch strażników zombie. Odstrzeliłem ich, zanim zdążyli sięgnąć po broń, i błyskawicznie pozabierałem im zapasowe magazynki. To jedna z przyjemniej- szych stron rzeczywistości wirtualnej; każda amunicja pasuje do każdej broni i nawet nie trzeba się zatrzymywać, żeby przełado- wać pistolet. Sprawdziłem swój status — pocisków: 42; zdrowie: 100%; zbroi: 0. No cóż, nie było najlepiej, ale musiałem zaryzykować. Skrę- ciłem w boczny korytarz, przecisnąłem się obok skrzynki łączni- kowej multipleksera i pognałem do schodów. Ktoś otworzył drzwi z drugiej strony. Uniosłem już pistolet, kiedy rozpoznałem Franka. — Jesteś prawdziwy?! — krzyknąłem. — Nawet lepiej! — zawołał. — Mogę ganiać po tych choler- nych schodach, nie zatrzymując się dla złapania oddechu! To mnie przekonało. Symulator postaci nigdy by nie powie- dział czegoś takiego. Pobiegłem więc dalej. — UWAŻAJ! — wrzasnął Frank, wyciągając zza pleców ob- rzynek rozmiarów armaty i mierząc prosto we mnie. Skoczyłem pod ścianę. Karabin wypalił z ogłuszającym hu- kiem i Melindodemon zwalił się na podłogę w postaci masy krwi- stych ochłapów. — Tylko to je może powstrzymać na dobre — wyjaśnił Frank, spoglądając krytycznym wzrokiem na stos rąbanki. Czule pokle- pał kolbę obrzynka. — Trzeba poszukać drugiego takiego dla cie- bie. Kule z pistoletu tylko je wkurzają. — Odwrócił się na pięcie i wystrzelił po raz drugi, rozbryzgując ochroniarza zombie na przeciwległej ścianie korytarza. — Lepiej się stąd zbierajmy. Zawrócił do wyjścia na schody. Ruszyłem za nim. — Co się dzieje? — zapytałem, gdy wbiegaliśmy na pierwsze piętro. — Bubu i Tshombe zabarykadowali się w bufecie — odparł. — Zgłosiłem się na ochotnika, że cię odnajdę i ściągnę do pomocy. Wdepnęliśmy w niezłe gówno! Wydaje mi się... — Przykucnął, wystrzelił i z półpiętra stoczył się trup czegoś, co wyglądało na zmutowanego kierownika marketingu. — Wydaje mi się, że Bubu przez pomyłkę uruchomił poziom piąty! Wszędzie roi się od ochroniarzy zombie, a Melindopotworów jest więcej, niż dałbyś radę zliczyć! Drzwi klatki schodowej na pierwszym piętrze otworzyły się z hukiem i wypadły stamtąd trzy dziwne stwory w maskujących zielonych barwach. Razem z Frankiem zrobiliśmy z nich sito, wrzuciliśmy do środka granat plazmowy i zatrzasnęliśmy drzwi. Gruchnęło radośnie. Wraz z hukiem eksplozji rozległy się bardzo realistycznie brzmiące nieludzkie wrzaski. Poszliśmy dalej. — Charles wygląda tu jak miniaturowy czołg Shermana — wyjaśnił Frank. — Wyruszył w pojedynkę na zwiad we wschod- nim skrzydle, ale wdał się w walkę zjakimiś krwiożerczymi mola- mi książkowymi. W ostatnim meldunku donosił, że trafił na nie- zwykłego glutowatego potwora, który się zmaterializował ze stert przegniłych recenzji. Chyba mu się nie udało go pokonać. — Za- milkł, ruchem ręki kazał mi się odsunąć pod ścianę i trzykrotnie wystrzelił w dół schodów. — W ten sposób wszystkie paskudztwa przynajmniej będą się miały na baczności — mruknął. Znów ruszyliśmy na górę. — W bufecie była jakaś potworna zmutowana krzyżówka świ- ni i ptaka— ciągnął Frank. — Bubu stwierdził, że to latająca szynka z indyka. — Zatrzymał się na półpiętrze, ostrożnie wyjrzał zza porę- czy, ale opuścił karabin i poszedł dalej. — Tshombe wylądowała na pierwszym piętrze. Opowiadała, że we wszystkich kątach wiły się pędy gigantycznego ludożernego filodendronu. — Dotarliśmy do drzwi przeciwpożarowych na szczycie schodów. Frank szepnął: — Po drugiej stronie czai się Uberman. Wygląda na nieśmiertelne- go ludojada, ale na szczęście przez większość czasu śpi. Nie pozo- staje nic innego, jak biec ze wszystkich sił i mieć nadzieję, że nie zbudzi się za wcześnie. — Sprawdził stan swojego uzbrojenia, uśmiechnął się do mnie i zapytał: — Gotów? Pokiwałem głową. Kopniakiem otworzył drzwi. Uberman nie spał. Wielkimi, ostrymi jak brzytwy sierpami odciął mu nogi w ko- lanach, nim Frank zdążył zrobić dwa kroki. Wpakowałem w ludo- jada cały magazynek, ale on jakby nawet tego nie zauważył. Pochy- lił się nad wrzeszczącym Frankiem, ujął jego głowę w masywne łapska i... No tak, widziałem to już nieraz, sam kilkakrotnie tego doświadczyłem. Zamierzał przemienić mózg ofiary w szarą maź. Nie, jeszcze gorzej. — Dobrze, że cię znalazłem — odezwał się ludojad głosem prawdziwego Scotta Ubermana, tylko obniżonym o jakąś oktawę. — Znów mam kłopoty z moim przenośnym komputerem... Chwycił Franka za włosy i powlókł po podłodze w kierunku swojego gabinetu. — ZASTRZEL MNIE! — wrzasnął Dong. — Na miłość boską! Strzelaj! — Z pokoju Ubermana zawołał jeszcze: — Ratuj Bubu i Tshombe! Drzwi zatrzasnęły się z hukiem przypominającym zamknięcie bram piekła. Podniosłem karabin Franka, przerzuciłem pas z nabojami przez ramię i ruszyłem w kierunku bufetu. Pozostała część drogi wyglądała raczej nieciekawie. Unice- stwiłem dość dużo ochroniarzy zombie i zmutowanych kierowni- ków marketingu, zdobyłem dwadzieścia zapasowych pocisków do karabinu i coś, co przypominało rakietę przeciwpancerną, tyle że nigdzie nie znalazłem wyrzutni. No i rozwaliłem z sześć Melindo- potworów. Szybko się przekonałem, że najlepiej podejść jak naj- bliżej, byle zostać poza zasięgiem haczykowatych szponów i wy- dłużonego pyska podobnego do ryjka pijawki, mierzącego w... A, mniejsza z tym. Możecie mi wierzyć, że bardzo szybko wysysał z człowieka zdrowie. Po którymś z takich ataków dowlokłem się do Piekielnego Automatu, ale tu odkryłem, że małe trójkątne ka- napki w przetłuszczonym papierze też kosztowały mnie parę pro- cent zasobów zdrowia. Kiedy wreszcie dotarłem do bufetu, po bitwie — o ile napraw- dę się tu rozegrała — nie było nawet śladu. Tshombe i Bubu znik- nęli; pod ścianami walały się sterty trupów, ale większość zdążyła się już rozpłynąć, tak że nie można było ich rozpoznać. Ostrożnie zaglądałem do kuchni, gdy natknąłem się na potwora najbardziej przerażającego ze wszystkich. Był tak ogromny, że ledwie wyczu- wałem jego obecność... — Pyle — odezwał się głosem Melindy. — Już po tobie. Odwróciłem się z obrzynkiem gotowym do strzału. — Słyszysz mnie, Pyle? — Sądząc po głosie, powinien się znajdować gdzieś z prawej strony, ale był niewidzialny. Nienawi- dzę niewidzialnych potworów. — Ściągnij wreszcie te idiotyczne gogle, Pyle! Obróciłem się w lewo i strzeliłem na oślep. Doleciał mnie cichy, metaliczny, lekko wibrujący dźwięk. Gdzieś już go słyszałem. To brzmiało jak... brzęk kluczy na kółku. Błyskawicznie zdjąłem gogle i słuchawki. Przede mną stała Melinda. Prawdziwa. Machała mi przed nosem swoimi kluczami. — O kurde! —jęknąłem. KATASTROFA ZWIEWA DO NORY Z PODKULONYM POD SIEBIE OGONEM Zawsze chciałem mieć taki gabinet na końcu korytarza, z drzwiami, które można zamknąć. Okno też byłoby mile widziane. No i przydałyby się jakieś meble, bo tutaj był tylko duży ścien- ny ekran wideo za pleksiglasową osłoną i głośnik ukryty gdzieś za panelami sufitowymi. Puszczano film szkoleniowy: skoczna mu- zyka, animowane obrazki i gładki, starannie zredagowany tekst. Prezentacja nosiła tytuł: „Tak więc zostałeś zwolniony z pracy". Najwyraźniej została przygotowana przez ten sam zespół, któ- ry wyprodukował te wszystkie idiotyczne reklamowe filmiki, ja- kie puszczano mi bez końca, gdy zostałem przyjęty do pracy. Cie- kaw byłem, czy MDE dostało jakiś upust za hurtowe zamówienie. — I to już wszystko, co dotyczy zwolnienia — mówił narra- tor. — Przy twojej współpracy może to być proces krótki i prawie bezbolesny. Tak byłoby lepiej i dla ciebie, i dla nas, a zarazem oznaczałoby to pierwszy ważny krok ku lepszej przyszłości. Na ekranie nasz mały animowany bohater w pastelowych kolo- rach (Co on miał przypominać? Psa?) pomaszerował energicznie w stronę wstającego nad horyzontem brzasku, podczas gdy orkie- stra przystąpiła do patetycznego finału. Dzyń! Obraz ściemniał, a po chwili pojawiła się plansza tytułowa i narrator dodał łagodnym tonem: — Jeżeli chciałbyś powtórzenia którejś część programu, od- powiedz teraz: „tak". — Pocałuj mnie w dupę — mruknąłem. — Niewłaściwa odpowiedź. — Na chwilę zapadła cisza. — Jeżeli chciałbyś po raz kolejny obejrzeć którąś część próg... — Nie — powiedziałem głośno. Znów na krótko zapadła cisza. — W takim razie program zostanie zakończony. Jeżeli masz jakieś pytania, nasz radca prawny będzie wkrótce do twojej dyspo- zycji i z przyjemnością wyjaśni wszelkie twoje wątpliwości. Bar- dzo dziękuję za uważne zapoznanie się z programem i... ty także możesz mnie pocałować w dupę. Co takiego? Czyżbym się przesłyszał? Zapaliło się światło, ekran zgasł. Stuknął elektryczny zamek w drzwiach. Rozległo się ciche, nieśmiałe pukanie. — Panie Burroughs? Och, nie, to znowu Kathe! W programie musiało być coś skno- cone, bo nie przysługiwała mi rozmowa z radcą prawnym, a jedy- nie z młodszym asystentem doradcy działu personalnego, nie wątpiłem jednak, że chętnie ze mną porozmawia. Kathe robiła wszystko z wielką przyjemnością, co tym bardziej dziwiło, jeśli się wzięło pod uwagę wykonywane przez nią zadania. Robiła to z patologicznąprzyjemnością. Na pewno istniał też specjalny pro- gram szkoleniowy, który po każdej takiej rozmowie wprowadzał ją z powrotem w stan medytacji. Pukanie się powtórzyło. — Panie Burroughs? Gdybym tylko miał kostkę mydła, mógłbym z niego wyciąć zgrabny mały pistolecik i zorganizować ucieczkę. Ale do tego mu- siałbym jeszcze mieć nóż. Ponownie zapukała. — Proszę! — zawołałem. Młodsza asystentka, czy jak ją tam do cholery tytułowano, uchyliła drzwi, wetknęła do środka swoją rozpromienioną buźkę otoczoną ciemnoblond loczkami i uśmiechnęła się przymilnie. — Czy ten program, panie Burroughs, pomógł panu zrozu- mieć swoją sytuację? — Niestety, tak. Czarujący uśmiech nie przybladł ani trochę. — Doskonale. I wie pan, że gdyby chciał go pan obejrzeć jesz- cze raz w dowolnym momencie, może pan otrzymać kopię na płycie CD-ROM i odtworzyć ją w domu? — Weszła głębiej i spoj- rzała na ekran trzymanego w ręku elektronicznego notatnika. — Potrzebny byłby tylko zastaw gwarancyjny... — Nie, dziękuję. Dam sobie radę bez tego. Pokiwała głową, wprawiając loczki w nerwowe dygotanie, i wcisnęła jakiś klawisz. — W porządku. Zanim jednak przejdziemy do następnego punktu, chciałabym się jeszcze upewnić, że pan dokładnie rozu- mie, iż wcale nie został zwolniony z pracy. Zgadza się? Westchnąłem głośno. — Tak. — MDE nie zwalnia pracowników. Został panu przyznany Bezpłatny Urlop Okolicznościowy do czasu rozpatrzenia sprawy przez Komisję Medytacyjną do Spraw Siły Roboczej. Pokiwałem głową. — A kiedy można się spodziewać decyzji? — Zwykle trwa to od czterech do sześciu tygodni. Zostanie pan powiadomiony o terminie posiedzenia komisji, na którym bę- dzie pan mógł przedstawić swoją wersję wydarzeń. — I potem zostanę zwolniony. Kathe znów potrząsnęła loczkami i cmoknęła karcąco. — To zupełnie nieuzasadnione negatywne podejście — upo- mniała. — Przecież wcale nie jest wykluczone, że komisja orzek- nie błąd pańskiego zwierzchnika, przywróci pana w obowiązkach służbowych i przyzna zaległe wynagrodzenie. — Czy to się już kiedykolwiek zdarzyło? Warto było zapytać, choćby tylko po to, żeby ujrzeć krótko- trwały cień mącący przymilny uśmiech i wyraz chwilowego zmie- szania przemykający po jej promiennym, radosnym obliczu. — Jestem pewna, że tak — odparła po namyśle. — W prze- ciwnym wypadku w kodeksie pracy nie pisano by, że jest to możli- we. No właśnie. Tak myślałem. Uporawszy się z trudnym problemem, natychmiast przywołała ten sam promienny uśmiech. — Jeżeli nie ma pan innych pytań... Pokręciłem głową. — Dobrze. W takim razie teraz ja chciałabym zadać panu kilka pytań i będziemy mogli kończyć. — (I dostanę z powrotem pasek od spodni i sznurówki?) — Po pierwsze — zaczęła, wci- skając szybko klawisze i wpatrując się uważnie w ekran elektro- nicznego notesu — czy ma pan broń automatyczną lub półautoma- tyczną? — Nie. — Przeszedł pan szkolenie wojskowe bądź ma dostęp do ma- teriałów wybuchowych? — Nie. — Czy kiedykolwiek stwierdzono u pana niestabilność emo- cjonalną, skierowano na obserwację psychiatryczną bądź orzeczo- no niepoczytalność? — Nie. — Czy był pan pracownikiem Poczty Stanów Zjednoczonych? — Nie. Wyrozumiale pokiwała głową i uśmiechnęła się szerzej. — Bardzo dobrze. Powinien pan jeszcze wiedzieć, że w czasie pańskiego urlopu MDE będzie nadal opłacało za pana składkę na ubezpieczenia społeczne, a jej koszt zostanie później potrącony z przysługującego panu zasiłku dla bezrobotnych, natomiast pozo- stała suma... — znów wcisnęła parę klawiszy i spojrzała na ekran — ...w wysokości trzech dolarów i pięćdziesięciu trzech centów tygodniowo będzie wpływała bezpośrednio na pańskie konto ban- kowe... — Trzy dolary i pięćdziesiąt trzy centy tygodniowo? — No cóż... — Zmarszczyła brwi, pospiesznie wcisnęła parę klawiszy i zaraz znów się rozpromieniła. — Aha. Mam tu zapisa- ne, że nie korzystał pan z ulgowego programu wazektomii. Pańska składka na ubezpieczenie zdrowotne uległaby zmniejszeniu o pięć- dziesiąt procent, gdyby zdecydował się pan... — Nie, dziękuję — odparłem, wzruszając ramionami. — Decyzja należy do pana. — Odpowiedziała wzruszeniem ramion i wpisała coś do notesu. — Na koniec muszę panu przypo- mnieć, że mimo zawieszenia umowy o pracę nadal jest pan objęty obowiązkiem tajemnicy służbowej. Oczywiście rozumie pan, co to oznacza? — Oczywiście. — Znów wzruszyłem ramionami. — To ozna- cza, że nawet nie mogę się rozglądać za nową pracą, dopóki komi- sja medytacyjna nie podejmie decyzji w mojej sprawie. Kathe pokręciła głową i jeszcze raz cmoknęła z dezaprobatą. — Skąd ten pesymizm, panie Burroughs?! Ma pan całkowitą swobodę w poszukiwaniu zatrudnienia na stanowiskach... — zerknęła na ekran — ...pomocy kuchennej w barach szybkiej obsługi, gońca, sprzątacza bądź pracownika myjni samochodowej. — Ach, tak — mruknąłem, wkładając w to całą możliwą iro- nię. — Od razu mi lepiej. Na niej nie zrobiło to żadnego wrażenia. — Cieszę się, że w pełni pan zrozumiał swoją sytuację — po- wiedziała. — To w końcu żadne utrudnienie, a tylko wyjątkowa okazja. Nie znalazłszy stosownej odpowiedzi, jeszcze przez chwilę musiałem się przyglądać, jak wprowadza jakieś dane do pamięci notesu. Skończyła wreszcie i odetchnęła z ulgą. — No tak, to chyba wszystko. Gdyby zechciał pan teraz pójść ze mną... — Wyszła z celi przesłuchań. Ruszyłem za nią. Na koń- cu korytarza zatrzymała się przed wielkimi stalowymi drzwiami przeciwpożarowymi. — Proszę wyjść tędy. Tak też zrobiłem. Ciężkie drzwi zatrzasnęły się za mną z hukiem, brzęknęły za- padki elektrycznego zamka. Obejrzałem się, spanikowany, ale za- raz znów popatrzyłem przed siebie. Pojąłem nagle, gdzie jestem. Za budynkiem. Na wschodnim parkingu. Przed całym studwu- dziestoosobowym personelem działu A-F, ustawionym w rów- niutkich szeregach, sekcja za sekcją. Rozejrzałem się za Charle- sem, Frankiem, Bubu i Tshombe, lecz jeśli byli gdzieś w tym tłumie, to w dalszych rzędach. Dwóch umundurowanych strażników ochrony MDE w czar- nych zarękawkach zaczęło wybijać rytm na przystrojonych czar- nymi szarfami werblach. Z szeregu wystąpił Walter Duff, ruszył i zatrzymał się ćwierć metra przede mną. Bez słowa zerwał z mojej koszuli plakietkę identyfikacyjną, cisnął ją na ziemię i zmiażdżył obcasem. Z mojej kieszonki na piersi zaczął po kolei wyciągać długopisy i tuż przed moim nosem łamał je na pół. Ten sam los spotkał próbnik napięcia. Później Duff wyciągnął na plecach moją koszulę zza paska spodni, podeptał mi noski pantofli, wreszcie wyjął z kieszeni wielkie nożyczki z kościanymi uchwytami i odciął mój krawat tuż poniżej węzła. Następnie zbliżyło się dwóch innych strażników. Wzięli mnie pod ręce i powlekli przez parking do wymalowanej białą linią gra- nicy terenu MDE, za którą już stał odholowany mój samochód. Dopóki nie otworzyłem drzwi toyoty i nie usiadłem za kierownicą, obserwowali mnie spod przymrużonych powiek, trzymając dłonie na kaburach. Silnik zaskoczył już przy drugiej próbie. Wyprowadziłem wóz na zachodnią nitkę autostrady numer 5, skręciłem w prawo i poje- chałem do domu. — Cześć, mamo! Już jestem! Nie było odpowiedzi. Przecis- nąłem się do schodów — rety, ki- bel kotka Psychola naprawdę doma- gał się natychmiastowej wymiany piasku — i spędziłem na górze tylko tyle czasu, żeby się upewnić, że mama wyszła z domu. Może poszła kupić coś do jedzenia, chociaż pew- nie prędzej coś do picia. To mi nasunęło dobry pomysł. Gdybym tylko dał radę wypić wię- cej niż dwie puszki jasnego i przy tym nie zwymiotować i nie zasnąć, pewnie ze wszystkim poradziłbym sobie sam. Zmarnowałem minutę na przeglądanie poczty, zanim sobie przypomniałem, że jest wtorek (mieszkam na trasie poniedziałko- wo-środowo-piątkowej), i nim sobie uświadomiłem, że jest Inne Wyjście. Piętnaście minut później MAX_KOOL wkraczał do Nieba. O tej porze dnia klientela była tu nieco inna: głównie Euromotłoch z Bloku Wschodniego i trochę wapna w stylu Yoshiego Yakitori, odprawiającego wciąż nemawashi z poprzedniego wieczoru. (A może z jutrzejszego przedpołudnia? Nigdy nie mogłem się połapać w tej hecy z linią zmiany daty). Nadal jednak '----------------------------------- było tłoczno, a muzyka tak samo hu- czała, bo w końcu Niebo jest wirtualnym nocnym klubem w świa- towej sieci globalnej, a przecież zawsze gdzieś na Ziemi jest północ. DODATKOWY TEST Od domu Jacka do B305 jest 19 km, a do lombardu „Bez Zbędnych Pytań* 2,8 km. Średnia prędkość na autostra- dzie nr 5 wynosi 51,5 km/h, a średnia prędkość farmaceutycznie upośledzo- nego człowieka dźwigającego telewi- zor to 5,5 km/h. Przebicie się przez centralę i system poczty głosowej naj- bliższego komisariatu policji zajmuje 19 minut. Jeśli Jack wyjdzie z pracy i ruszy do domu w tym samym czasie, co emocjonalnie niestabilny osobnik wy- noszący telewizor z domu jego matki, to czy zdąży donieść o tym nieoczeki- wanym wypadku redystrybucji dobra materialnego, zanim telewizor zniknie w magazynie lombardu, a ów osobnik da sobie w żyłę? Pokażcie, że umiecie liczyć. INFOŁATKI Dobra, zmieniłem zdanie. Możecie mnie zaskarżyć. NEMAWASHI Starożytna orientalna sztuka stawia- nia szefowi paru drinków po pracy. Patrz: podlizywame się. PÓŁNOC W Niebie zawsze jest za kwadrans dwunasta. To jedna z nienaruszalnych zasad WUR-u. Nie pytajcie dlaczego. Wyskoczyłem z grawitrury i ru- szyłem prosto do baru. Jakiś idiota z purpurową grzywą Irokeza i rzę- dem podstawek do scalaków w czo- le zastąpił mi drogę i próbował się przedstawić: — Jak leci, panie Kool? Jestem Jacek z Silikonowej Dżung... Auuu! Pchnąłem nożem drugi raz, żeby mieć pewność, że nie wstanie, po czym wyszarpnąłem ostrze z jego tchawicy i kopniakiem odsunąłem trupa z drogi. Jeszcze zanim usadowiłem tyłek na stołku, Sam już mi nalewał po- dwójnego burbona. — Dobry wieczór, panie Kool. — Pchnął szklaneczkę po kontuarze i rzucił okiem na zwłoki rozciągnię- te na podłodze. — Kiepski dzień? — Nawet sobie nie wyobra- żasz, Sam, jak bardzo. Uniosłem szklaneczkę, opróżniłem jednym haustem i posta- wiłem z powrotem. Sam bez pytania napełnił ją ponownie. — Chce pan o tym porozmawiać, panie Kool? Zastygłem z ręką uniesioną do ust. — Dzięki, Sam. Nie sądziłem, że cię to obchodzi. Wychyliłem drugiego drinka. Sam wzruszył ramionami, prze- ciągnął ścierką po kontuarze i odparł: — Jeszcze nie wiem, czy mnie to obchodzi. Ale wiem, że była tu Eliza i rozpytywała o pana. Omal nie zakrztusiłem się burbonem. — Eliza? Słyszałem, że nie żyje. BLOK WSCHODNI Jak się wie, na co zwracać uwagę, łatwo jest rozpoznać wschodnich Eu- ropejczyków. Wykorzystują system wizyjny PAL, a my, Norte Americanos, używamy NTSC, stąd zawsze mają lekko rozmyte kolory, a przy każdym ruchu jakby się rozdzielali na części i składali z powrotem. (To podobno efekt utraty bitu synchronizacji pod- czas konwersji.) — Żyje i miewa się całkiem do- ELIZA wam podam jak na tacy? 9 brze. — Sam przerwał polerowanie .Co, spodziewacie się, ze wszystko kontuaru, zarzucił ścierkę na ramię i popatrzył na goryla, spasionego miłośnika cybersumo, którego nie znałem. — Co tu się stało? —- spytał zaciekawiony, trącając nogą trupa. — To nowicjusz. Przeszkodził temu dżentelmenowi — odparł Sam, powoli kiwając głową. — Mam nadzieję, że nigdy więcej nie popełni takiej gary. — Na to wygląda — mruknął grubas. — Ale dlaczego to... —- po raz drugi trącił zwłoki czubkiem buta — .. .jeszcze tu leży? — To był świrus — wyjaśniłem, odstawiając szklaneczkę i zerkając mu w twarz. — Nie rozumiem, skąd się tu dzisiaj wzięło tylu amatorów, ale... Ja go nie kojarzyłem, lecz on najwyraźniej mnie rozpoznał. — Ach, to pan, panie Kool. Przepraszam... Czy nie mógłby pan jednak sprawić, żeby... to zniknęło? Takie widoki powodują, że inni goście stająsię nerwowi... Mam nadzieję, że pan rozumie. Zmarszczyłem brwi, zaczerpnąłem głęboko powietrza i wes- tchnąłem głośno. — Dobra, niech mnie to kosztuje. — Jakby od niechcenia uniosłem lewą rękę i strzeliłem palcami. Zwłoki zrandomizowały się z otoczeniem. Powinno się to stać w tej samej chwili, gdy zabiłem chłoptasia, i na pewno tak by się stało, gdyby szczeniak wiedział co nieco o rzeczywistości wirtual- nej. — Dzięki, panie Kool — rzekł goryl, skłonił się lekko i wyco- fał na swój posterunek przy wejściu. Upiłem łyczek burbona i puściłem oko do Sama. — Jeśli pan chce, mogę zaraz zadzwonić do panny Elizy — rzekł. — Ani mi się waż. Muszę załatwić pewną męską sprawę. A gdyby pytał o mnie ktokolwiek poza Elizą... — To jest pan tu dzisiaj, zgadza się? — Jasne. Ma się rozumieć. Zawołał go ktoś z drugiego końca baru i Sam odszedł. Dopiłem drinka, zsunąłem się ze stołka, skręciłem za róg kontuaru i dałem nura do wąskiej alkowy, w której stała rozłożysta palma. — Gunnar? — zapytałem szeptem. — Cześć — odparła roślina jego głosem. — Wylali mnie dziś z pracy — oznajmiłem znacznie bardziej spiętym głosem, niż zamierzałem. — Czy mógłbyś mi pożyczyć AK-47i... — Dzisiaj mnie tu nie ma — przerwała mi palma— lecz jeśli zostawisz nazwisko i krótką wiadomość, skontaktuję się z tobątak szybko, jak to będzie możliwe. Na razie! Uff! Rany, sądziłem, że Gunnar ma jakieś zabezpieczenie na swoim pliku poczty głosowej. — Max Kool? — spytał jakiś męski głos za moimi plecami. Skrzywiłem się i odwróciłem, sądząc, że to kolejny maniak 57- likonowej Dżungli. — Czego?... Nikogo tam nie było. — Max Kool? — zapytał ponownie ten sam głos. Jakoś dziwnie rozchodził się w przestrzeni. Minęło parę se- kund, zanim uprzytomniłem sobie, skąd ten efekt, i spojrzałem w dół. Przede mną stał karzełek. W niczym nie przypominał jed- nak zwykłych pseudośredniowiecznych Tolkienoidów. Miał na sobie idealnie dopasowany trzyczęściowy garnitur i brązowy fil- cowy kapelusz. — Ty jesteś Max Kool? — powtórzył. — A kto pyta? — rzuciłem. Wyjąłem papierosa, przypaliłem i dmuchnąłem dymem w jego kierunku. Karzeł ściągnął kapelusz i skłonił się dwornie. — Nazywam się Thorvold, syn Orvolda, z Groty Króla Gór. — Dla mnie równie dobrze możesz być suczym synem z groty jylontezumy. — Zaciągnąłem się po raz drugi. — Czego chcesz? -— Od czasów zamierzchłej przyszłości — zaczął podniosłym tonem — moi bracia służyli jako emisariusze, posłańcy sądowi i odzyskiwacze mienia wszelkich potentatów i imperatorów! Włożył z powrotem kapelusz i wyciągnął rękę na powitanie. Z ociąganiem uścisnąłem jego dłoń. Muszę przyznać, że skurczy- byk był sprytny. Nim zauważyłem, że wcisnął mi scalaka, odsko- czył już o dobry metr. — Twoje szczęście, że pełnię tylko rolę posłańca! — Szybko zastukał trzy razy obcasami i rozpłynął się w obłoczku dymu. No cóż, dałem się wrobić jak gówniarz. Rozejrzałem się szyb- ko, żeby sprawdzić, czy ktoś ważny nie widział, jak karzeł mnie przechytrzył, i ile osób będę musiał zabić, żeby zachować twarz. Ale wyglądało na to, że nie poniosłem większego uszczerbku — nikt przy barze nie patrzył w tę stronę — pomyślałem więc, że po- zwolę im żyć. Wsunąłem kostkę w podstawkę na czole. Znów ukazała się moja śliczna czarnowłosa tancerka. Ale tym razem stała nieruchomo, jeśli nie liczyć drobnych wężowych ru- chów biodrami, no i do obrazu dołączyła zapis dźwiękowy. — Cześć, Max — powiedziała słodkim głosem. Był prze- siąknięty seksem, rozkoszą, prawdziwą miłością i pożądaniem. — Nazywam się Amber. Wybacz, że cię przestraszyłam poprzedniej nocy, ale tak bardzo mi się spieszyło do ciebie. — Uśmiechnęła się i puściła oko. —Nadal mi się spieszy, Max. Proszę, przyjdź dzisiaj o trzeciej czasu uniwersalnego UTC. Alt.alt.reallyalt.sex.com. Obiecuję, że tym razem będę sama i zostawię zapalone światło. Zobaczysz, przedstawię ci propozycję, której na pewno się nie oprzesz. — Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i powoli lubieżnie przesunęła językiem po wargach. Obraz zniknął. Szybko wróciłem do rzeczywistości i zerknąłem nerwowo w stronę baru. Jezu, pozostawało tylko mieć nadzieję, że była to psychiczna projekcja wprost do mojego mózgu, a nie wirtualny hologram, który wszyscy mogli zobaczyć. Spokojnie, odebrałem myślowy przekaz DONMAC-a, to nie był hologram. Ale dla dobra nas wszystkich, telepatów, bądź uprzejmy zabrać stąd swoje libido. Sama obecność twoich myśli sprawia, że zaczynam odczuwać bóle prostaty. — Przepraszam — mruknąłem pod nosem. Wyjąłem scalaka, wsunąłem go do kieszonki rękawicy, wróciłem do baru i podjąłem przerwane zalewanie robaka. STREFY CZASOWE Na użytek tych sześciu zapaleńców, którzy pragną zajrzeć do atlasu i spraw- dzić rozkład stref czasowych: a pamię- taliście o poprawce na czas letni? Jest 3.00 uniwersalnego czasu UTC, czyli 22.00 lokalnego. Skierowałem mojego wirtualnego harleya w boczne uliczki Bu- siness Worldu i zacząłem szukać ad- resu, który podała mi vAMBER*. Ciężar wirtualnego pistoletu kalibru 11,43 mm, wypychającego kieszeń wirtualnej czarnej skórzanej kurtki, dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej strony ciężar pary bliź- niaczych wirtualnych noży marki Fairbairn-Sykes wetkniętych za cholewki butów trochę mi utrud- niał ruchy. A już ciężar wirtualnego karabinu maszynowego M-62, który miałem przewieszony przez plecy, zdrowo mnie wku- rzał. Ale chyba najbardziej działał mi na nerwy ciężar wirtualnej przenośnej wyrzutni pocisków rakietowych, ułożonej w poprzek kierownicy motoru. Dlatego nie czułem się najlepiej. To prawda, że Amber dała mi po jajach (auć!) i zdrowo zamieszała we krwi. Ale ta część Busi- nessWorldu, do której dotarłem na podstawie jej adresu, nie nale- żała do chętnie odwiedzanych przeze mnie miejsc. Podobnie, jak prawie każdy inny zakątek znanego wszechświata, Business World również miał swoją hierarchię, własną polaryzację. Jak jin i jang, dobro i zło, światło i mrok, słodkie i kwaśne: o ile posępne szare biurowce z poprzedniego wieczoru stanowiły jasną stronę Busi- ness Worldu, o tyle teraz byłem w porytej szczurzymi norami jego mrocznej stronie. W ToxicTown. Znalazłem się w najmroczniejszym z mrocznych miejsc, sa- mym sercu dziczy — starej, przedfederalizacyjnej części Sieci, gdzie żadne linie proste nie były proste, finansowe domki z kart chwiały się pod naporem fiskalnej grawitacji, a gigantyczne pira- midy planów marketingowych, jak się okazywało, od spodu nie były oparte na niczym solidnym. Tylko tu strumienie danych mie- szały się ze sobąjak w durszlaku pełnym rozgotowanego spaghet- ti, niekompatybilne systemy wyróżniały się niczym łykowate nie- strawne pulpety, a ulice aż nazbyt często ociekały czerwonym sosem cygańskim. Życie ludzkie nie było tu w cenie, w przeci- wieństwie do dziennego światła, i nigdy nie dało się powiedzieć, czy superautostrada nie zaprowadzi wprost do strefy zniszczenia, nie zmieni się nagle w wąską i krętą, dziurawą drożynę pośród sta- da wygłodniałych wilków gapiących się przekrwionymi ślepiami i oblizujących pyski, pazury, genitalia i wszelkie inne części ciała, które wszystkie psowate lubią sobie lizać, dzięki czemu łatwo jest rozpoznać wilkołaka w miejscu publicznym, dajmy na to w auto- busie. Szczerze mówiąc, nawet lubiłem ToxicTown. Pewnie spędzał- bym tu więcej czasu, gdybym wcześniej nie obrał sobie za cel naro- bienia w Sieci maksymalnie dużo hałasu i smrodu, a przecież o wie- le łatwiej jest to robić tam, gdzie ten smród będzie wyczuwalny. W ToxicTown nikt by go nie poczuł. Tu się czuło dwubito- wych kombinatorów kręcących się na rogach wirtualnych ulic: InfoŻebraków, DataDziwki czy groszowych TeleKaznodziejów. Tu widzi się przede wszystkim nabazgrane sprayem na każdej gładkiej powierzchni modne ostatnio hasła w rodzaju: „Zabić Każ- dego Brutala!" Bo właśnie taki był ten mroczny świat wiecznej PSOWATE Sparky chce podnieść łapkę! Pomóż mu odnaleźć przyjaciółką. SPARKY Sparky chce się bawić! Pomóż mu odnaleźć przyjaciółkę. J IIP. n ? nocy, siedlisko podejrzanych operatorów, podejrzanych panienek, prywatnych detektywów i inspektorów urzędów skarbowych. Na szczęście odnalazłem V AMBER* na wirtualnym rogu uli- cy, opartą o latarnię i palącą czarnego papierosa marki Sobranie w długiej fifce z kości słoniowej; pomarańczowe światło lamp so- dowych głębokimi czerwonymi cieniami podkreślało delikatny zarys jej kości policzkowych. — Witaj, żeglarzu — powiedziała, gdy zatrzymałem przy niej harleya. — Czy to pistolet wypycha ci kieszeń, czy też uradował cię mój widok? — Wyłączyłem silnik, oparłem motor na nóżce i zsunąłem się z siodełka. Obrzuciła mnie taksującym spojrzeniem od stóp do głowy. — Niezły z ciebie ogier — uznała. Wetknąłem kciuki za szlufki spodni i uraczyłem ją moim naj- lepszym uśmiechem a la James Dean. — Słyszałem, że mnie szukałaś, panienko. — Dobrze słyszałeś. — Zaciągnęła się papierosem i wska- zując ruchem głowy otwarte drzwi prowadzące do ciemnego wnę- trza, powiedziała: — Chodźmy do mnie, tam w spokoju omówimy interesy. Wyciągnęła niedopałek z fifki i odrzuciła go pod ścianę. Wylądował na śpiącym gazeciarzu, który natychmiast zmienił się w wielką żółtą kulę płomieni. Ruszyła w kierunku drzwi, wystu- kując obcasami na chodniku ponętny przekaz Morse'em, idealnie zsynkopowany ze śrubowymi ruchami wydatnych mięśni poślad- kowych, doskonale widocznych pod niewiarygodnie obcisłą spód- nicą sięgającą kolan. Nie miałem pojęcia, jak w ogóle w czymś ta- kim można chodzić. Amber zatrzymała się w przejściu i zerknęła na mnie przez lewe ramię. — Możesz zostawić cały sprzęt tutaj... — puściła oko — ...albo wziąć go ze sobą, jeśli doda ci to sił. Ruszyła schodami na górę. Cisnąłem na ziemię wszystko oprócz pistoletu i pognałem za nią. Mieszkanie Amber znajdowało się na samym szczycie tej struktu- ry danych i było pod każdym wzglę- dem podniecające. Same atłasy i ko- ronki, przyćmione światło, gdzieś w tle piosenka Franka Sinatry DEKORACJA WNĘTRZ Oprócz tego pod ścianą stała kolekcja urządzeń do tortur, ale nie bytem w na- stroju, by dokładniej o nie wypytywać. w wirtualnej transkrypcji automatycznego sekwencera, i do tego łóżko rozmiarów olimpijskiego basenu pływackiego. Kiedy wszedłem do środka, Amber stała już pod oknem. A gdy zamk- nąłem za sobą drzwi, odsunęła zasłony i jeszcze bardziej zmniej- szyła oświetlenie, żeby jej sylwetka rysowała się na tle wpa- dającego z zewnątrz wirtualnego blasku ToxicTown. Powoli i z namysłem, z pełną świadomością własnego wdzię- ku, zdjęła bluzkę. — Więc co to za interes, Amber? — spytałem przez ściśnięte gardło. — O co chodzi? — O penetrację, Max — odparła szeptem. O rety! — Krążą plotki, że jesteś najlepszy — powiedziała. Nie wi- działem jej dobrze, usłyszałem tylko odgłos rozpinanego guzika, a potem charakterystyczny cichy zgrzyt suwaka. Spódnica opadła jej do kostek. O, w mordę! — Jeśl i j esteś choć w połowie tak dobry, j ak gadaj ą... — zro- biła kroczek w moją stronę i lekkim ruchem stopy kopnęła spódni- cę w bok — .. .to powinieneś być dokładnie tym, co mi przepisał lekarz. A niech mnie, psiakość, kurza stopa!!! Błyskawicznie ściągnąłem skórzaną kurtkę i przystąpiłem do walki z wszystkimi klamerkami, suwakami i paskami moich cho- lernych czarnych dżinsów. Szlag by to trafił! Po diabła wybrałem dla siebie tak skomplikowany wizerunek retro-techno? Zwłaszcza jeden przeklęty suwak uparcie odmawiał posłuszeństwa. — Max? — odezwała się zdziwiona Amber, po czym za- wołała niespodziewanie: — Światło! Lampy nagle się rozjaśniły. Stałem na środku pokoju w roz- sznurowanych do połowy butach, ze spodniami spuszczonymi do kostek i pociesznymi bokserkami zaplątanymi w rzemyki kevlaro- wej kamizelki kuloodpornej. Nie wiem, jak to się stało, lecz Amber miała na sobie jednoczę- ściowy czarny kostium elastyczny. — Max? — powtórzyła zdumiona, po czym, jakby ją olśniło, zawołała: — Max! Mówiłam o plotkach krążących po ulicy, a nie napisach na ścianie publicznej toalety! Więc może byłbyś uprzej- my powstrzymać burzę hormonów, bo naprawdę chciałabym z tobą pomówić o interesach! Na szczęście nie ma czegoś takiego, jak cyfrowa prezerwaty- wa, więc Amber nie mogła się przekonać, jaki skutek naprawdę wywarły jej słowa. — To bardzo proste, Max — powiedziała, kiedy już ubrałem się z powrotem i odzyskałem zdolność normalnego oddychania. —- Masz bardzo kiepską reputację. — To bardzo źle. —- Nieprawda, to znakomicie. Bardzo potrzebuję kogoś takie- go jak ty. — Aha, no to znakomicie. — Nieszczególnie. Wolałabym, żeby było inaczej. — To niedobrze. — Bardzo niedobrze. Ale to mój problem i sama będę się mu- siała z nim uporać. — Wynajmując kogoś o kiepskiej reputacji? — Dokładnie tak. W celu zdobycia pewnych rzeczy. — Czuję się zakłopotany. — Niepotrzebnie. Sprawa wygląda tak. Mówi się, że mając dostatecznie dużo czasu, Max Kool jest w stanie włamać się do każdego systemu w Business Worldzie. — Czyżby? — Tylko nie próbuj mnie zniechęcić. Chodzi o to, że mój pra- codawca. .. — Ten potwór kryjący się w ciemnościach? — Myślisz, że przeżyłeś coś strasznego? Powinieneś go zoba- czyć przy świetle dziennym. W każdym razie on dysponuje pew- nymi ważnymi plikami, które przypadkiem dostały się w niepo- wołane ręce. Co gorsza, to jedyne istniejące kopie. — Nie ma zapasowych? Kiepska sprawa. — To cię odstrasza? Krótko mówiąc, chcę cię zaangażować do ich odzyskania. W zamyśleniu podrapałem się po brodzie. Doszedłem do wniosku, że przydałby mi się wirtualny kwadrans akademicki do namysłu. — A co ja z tego będę miał? — Milion dolarów w gotówce — wypaliła bez zastanowienia. — Sto tysięcy zaliczki, a reszta po wywiązaniu się z zadania. Z trudem przełknąłem ślinę. — To dopiero muszą być pliki... — Mają znaczenie tylko dla mojego pracodawcy i człowieka, który nimi obecnie dysponuje. Dla innych ludzi... — zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem — ...sąbezwartościowe. — Będę potrzebował trochę czasu, żeby się przygotować — mruknąłem, bo wydawało mi się, że ktoś taki jak Max Kool nie mógłby powiedzieć niczego innego. — Będziesz potrzebował o wiele więcej — odparła. — Sys- tem, do którego trzeba się włamać, ma jedno z najlepszych ist- niejących zabezpieczeń. To prawdziwe dzieło sztuki. — Byle nie wojskowe — wtrąciłem szybko. — Nie tykam się systemów wojskowych. — Swego czasu Gunnar LeMat kręcił się sporo po MilNecie i to, co opowiadał o systemach wojskowych, wystarczyło, żeby człowiekowi włosy na palcach stanęły dęba. — Nie są wojskowe — zapewniła Amber. — Ale i tak bę- dziesz potrzebował najnowszych narzędzi. Dostaniesz je od nas. Same cacka, eksperymentalne interfejsy czy radykalne nakładki, o wiele lat wyprzedzające to wszystko, co jest dostępne na rynku komercyjnym. Jeśli przyjmiesz to zlecenie, dostarczymy ci wszystko, czego będziesz potrzebował. — Aha— mruknąłem z ociąganiem. — Odnoszę wrażenie, że chcecie ponadto zrobić ze mnie królika doświadczalnego. Włama- nie się do systemu i odzyskanie twoich bezcennych plików będzie wystarczająco trudne. Czemu więc miałbym jeszcze ryzykować zabawę zjakimś eksperymentalnym interfejsem? — Chociażby dlatego, skarbie — powiedziała cicho, podeszła bliżej i wsunęła swój wirtualny język do mojego wirtualnego ucha — że nawet w tej chwili korzystam z tego interfejsu i mogę cię za- pewnić, że wirtualny seks jest fantastyczny! Jakimś cudem jej kostium nagle zniknął. Miała małe piersi, ale jędrne i doskonale dopasowane do mej dłoni, a jej sutki, ciemne i nabrzmiałe, utkwiły między moimi palcami. Kiedy pchnęła mnie na łóżko i przywarła ustami do mych warg, moje dłonie spoczęły na jej łopatkach i wolno powędrowały aż do wydatnych kształtnych mięśni, gdzie zsunęły się na sprężyste uda. Mój Boże, jeśli mogłem coś wnioskować na podstawie wrażeń dotykowych, które prze- syłała do moich sensorowych rękawic, to ten jej nowy interfejs... Wszystko rozpłynęło się w mroku. Zaraz jednak, bardzo szybko, znów się pojawiło w pełnym oświetleniu. Jak we śnie usłyszałem dobiegający z oddali głos: — Ja-ack! Amber wyczuła, że coś jest nie tak. — Co się stało, skarbie? — Ja-ack! — Nie. To niemożliwe. Tylko nie to. I nie teraz. Usiadłem na łóżku. Amber usiadła obok i skubnęła mnie za ucho. — O co chodzi, Max? — Ja-ack! — Muszę lecieć, dziecino. Nie mam czasu na wyjaśnienia. — Ale... moje zlecenie. Zgadzasz się?... — Wrócimy jeszcze do tego. — Pocałowałem ją na do widze- nia i w kręgu blasku wyskoczyłem z rzeczywistości wirtualnej. — Ja-ack! Twój komputer znów psuje mi obraz w telewizorze! 8 ŚRODA, SIÓDMA RANO Obudził mnie dźwięk telefonu przy łóżku. Przekręciłem się na bok, chwyciłem słuchawkę, przyłożyłem ją do ucha i w nagrodę zostałem uhonorowany przeraźliwym piskiem. Ktoś znowu pró- bował przesłać telefaks pod mój numer. Poskutkowało. Obudziłem się. Ale im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej drę- czyło mnie pytanie, po co miałbym wstawać? Po jakiego czorta miałbym w ogóle wyłazić z łóżka? Nie lepiej zakopać się z powro- tem pod kołdrę i tam doczekać termicznej śmierci wszechświata? Znowu zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. Ten, kto próbował wysłać faks, musiał być bardzo wytrwały. Cisnąłem słuchawkę na widełki, naciągnąłem kołdrę na głowę i próbowałem zasnąć. A kiedy to się nie udało, skierowałem swoją wyobraźnię, jak zawsze z rana mętną, w kierunku zdrowych fanta- zji erotycznych. Po kilku minutach coś zaczęło z tego wychodzić. W wyobraźni ujrzałem kobietę (na początek dobre i to) o długich, połyskliwych czarnych włosach i pięknej kanciastej twarzy. Miała oliwkową cerę i figurę tancerki. Była wysoka i szczupła, choć trochę nazbyt muskularna. Wąskie wargi robiły wrażenie ekspresyjnych, a ciem- ne oczy przypominały jeziorka hebanowej wody. Biodra miała wąskie, ale ponętnie krągłe, piersi małe, jędrne, wysoko ułożone, na pierwszy rzut oka doskonale pasujące do rozmiaru dłoni... Rany boskie! Fantazjowałem na temat Amber! Jednocześnie uzmysłowiłem sobie coś, co mnie natychmiast rozbudziło. Zrzu- ciłem kołdrę i usiadłem. Ona mówiła poważnie. Znów zadzwonił telefon. Idiotyczny odruch sprawił, że sięg- nąłem po słuchawkę, ale zaraz się skrzywiłem, oczekując kolejne- go przenikliwego pisku. Tym razem jednak się nie rozległ. W tle usłyszałem odgłosy ruchu ulicznego, a po chwili wypowiedziane cicho, z wahaniem: — Pyle? Minęła dłuższa chwila, nim rozpoznałem ten głos. — T'shombe? Głośno odetchnęła z ulgą i wyrzuciła z siebie jednym tchem: — Och, Pyle. Dzięki Bogu. Tak się o ciebie martwiłam! Po tym, co się wczoraj stało, miałam okropne wyrzuty sumienia. Wy- jeżdżałeś z parkingu z taką miną, że zaczęłam się martwić... — T'shombe? — Jakoś nie mogło do mnie dotrzeć, że to na- prawdę ona. Podświadomie miałem wielką ochotę wcisnąć Con- trol-Option-E na wypadek, gdyby to jednak nie była rzeczywi- stość. — Tak, to ja, Pyle — odparła szybko. — Posłuchaj, nie mogę teraz rozmawiać. Dzwonię z budki telefonicznej na parkingu pa- wilonu handlowego. Nie sądzę, żeby firma zdołała namierzyć to połączenie, ale i tak wolałabym nie mówić za długo. Chciałam się tylko dowiedzieć, czy z tobą wszystko w porządku? Przemyślałem odpowiedź. — Tak. Chyba tak. — Na pewno? Zmarszczyłem brwi. Dziwne pytanie. — Raczej tak. — To dobrze. — Umilkła. Oczyma wyobraźni ujrzałem, jak przygryza dolną wargę. Zawsze tak robiła, gdy chciała zadać trud- ne pytanie. — Pyle — odezwała się w końcu. — Obiecaj mi dwie... nie, trzy... Obiecaj mi trzy rzeczy, dobra? Po pierwsze, że nie zrobisz niczego... lekkomyślnego. W porządku? Nie miałem zielonego pojęcia, o co jej chodzi. — Jasne — odparłem. — Świetnie. Po drugie, czy znasz tę meksykańską restaurację na rogu Warner Road i autostrady numer sześćdziesiąt jeden? — Mhm. — Obiecaj, że spotkasz się tam ze mną dziś o siódmej wieczo- rem. To jeszcze bardziej mnie zaskoczyło. — Mówisz poważnie? — Jak najbardziej. Chcę... Bardzo mi zależy na tym, żebyś był tam o siódmej wieczorem. Obiecujesz, że przyjdziesz? Niech mnie kule biją! — Tak! — Nawet nie przypuszczałem, że stać mnie na taki entuzjazm. — Doskonale. I ostatnia rzecz. — Urwała, wzięła głębszy od- dech i zniżyła głos do tajemniczego, konspiracyjnego szeptu. — Jack? Wiem, że przechodzisz teraz trudny okres. Ale zawsze pa- miętaj, bez względu na to, co się jeszcze wydarzy, że są ludzie, którzy cię kochają, Jack. Obiecujesz, że będziesz o tym pamiętał? Z trudem przełknąłem ślinę. Jeśli T'shombe naprawdę chciała mi przekazać to, co odczytałem w jej słowach... — Tak, oczywiście — odparłem najbardziej szczerym i czu- łym głosem troskliwego mężczyzny, jaki mogłem z siebie wydo- być. — Obiecuję... — Świetnie. — Znów odetchnęła z ulgą. — Właśnie podjechał wóz patrolowy. Muszę kończyć. Nie dzwoń do mnie, ani do domu, ani do pracy. Pamiętaj, będę czekała o siódmej. Przyjdziesz? — Tak, T'shombe. Przyjdę... — To dobrze. Cześć. Rozl>:gł się trzask, połączenie zostało przerwane. Odłożyłem słuchawkę. Mo proszę! Może wciąż jeszcze pozostawałem pod wpływem erotycznej fantazji o Amber, a może całkiem opacznie zrozu- miałem Tshombe, lecz nawet po gruntownym przemyśleniu tej rozmowy wciąż miałem wrażenie, że coś się za tym kryje. No, jack, staruszku, powiedziałem sobie w duchu, nawet nie podejrze- wałeś, że ten dzień zacznie się tak obiecująco. Bujałem jeszcze z głową w obłokach, gdy znów zadzwonił te- lefon. Podniosłem słuchawkę. — Halo? — Cześć, Jack! — ryknął Gunnar. — Odebrałem twoją wia- domość! Przykro mi, że tak ci się ułożyło, ale co do tego narzędzia, które chciałeś pożyczyć, to wybij to sobie z głowy! Natomiast po- zytywne jest to, jak sądzę, że możemy dziś razem zjeść śniadanie. Mam rację? — Rację? — powtórzyłem jak echo, bo wciąż jeszcze przetra- wiałem to „Cześć, Jack!" — No to jesteśmy umówieni! Wskakuj w łachy i przyjeżdżaj. Będę czekał o... dziewiątej. Wszystko mi opowiesz ze szcze- gółami, zgoda? Kiedy Gunnar znajdował się w skrajnie maniakalnej fazie, można mu było tylko przytakiwać. — Dobra. — To na razie. Odłożyłem słuchawkę. Gdy się goliłem i ubierałem, zwra- całem baczną uwagę na telefon, zaciekawiony, kto jeszcze sobie o mnie przypomni tego niezwykłego ranka. Bubu? Amber? Ed McMahon? A może sam papież? Ale zadzwonił jeszcze tylko ten czubek, wciąż usiłujący mi przysłać faks. 149 Joseph „Gunnar" LeMat obrócił bekon na patelni, po czym skupił uwagę na bułeczkach przygrzewanych w tosterze. — Przekonajmy się, czy wszystko dobrze zrozumiałem — rzekł, naciskając dźwignię tostera. Bułeczki ukazały się w otwo- rze. — Więc ta zabójczo urocza babeczka... — Amber — wtrąciłem. — ...która przez cały ubiegły tydzień kręciła się po MilNe- cie... — palcami wyciągnął gorące bułeczki i szybko przerzucił je na talerz — ...chce zaangażować Maxa Koola, by włamał się do komputera i wykradł jakieś pliki? Wziąłem od niego talerz i zacząłem smarować bułeczki masłem. — Odzyskał jakieś pliki — poprawiłem go. — Amber twier- dzi, że wcześniej zostały jej skradzione. Po dokładnym rozprowadzeniu masła pokrywałem go warstwą wiśniowych konfitur marki Schwartau. Joseph jeszcze raz prze- rzucił bekon, zaraz jednak zdjął go z patelni, ułożył na papiero- wym ręczniku i zaczął osuszać z tłuszczu. — Ile chce ci za to zapłacić? — Milion dolarów w gotówce — rzuciłem, wynosząc bułecz- ki i dzbanek z kawąna osłonecznioną werandę. Konsultingowy in- teres LeMata przynosił niezłe dochody (albo może istotnie jego była żona wyciągnęła od rodziny grubszą forsę i zapłaciła mu, żeby wreszcie dał jej rozwód, bo mówił raz tak, a raz inaczej), w każdym razie mieszkał w ładnym domu na terenie dwudziesto- akrowej zalesionej posiadłości na zachodnim brzegu jeziora Min- netonka. W takie słoneczne poranki z jego werandy rozciągał się naprawdę wspaniały widok. — Sto tysięcy zaliczki, a resztę po za- kończeniu roboty. Musiałem przesunąć karafkę z sokiem pomidorowym i miskę jajecznicy, gdyż nie było już miejsca na stole. Z trudem zmie- ściłem jeszcze talerz i dzbanek. Joseph wyłączył kuchenkę, odsta- wił patelnię na bok i przyniósł smażony bekon. — Milion dolców — powtórzył WUR cicho i z niedowierzaniem pokręcił Wym|ar Użytkow0.Rzeczywisty. Pamię. głową. Wrzucił mi parę plasterków tacie? bekonu na talerz. — I co o tym my- ślisz, Jack? To jakaś wariatka? Nalałem sobie soku do szklanki i upiłem łyk, zastanawiając się nad odpowiedzią. — Nie sądzę — odparłem w końcu. — Ten interfejs, o którym mówiła, naprawdę istnieje. Miałem okazję go wypróbować. Te szczególne wspomnienia wprawiły mnie w błogi, marzy- cielski nastrój, który LeMat po paru sekundach zburzył głośnym chrząknięciem. — Ale milion dolców...? Wzruszyłem ramionami i sięgnąłem po miskę z jajecznicą. — Moim zdaniem to jakaś nieźle ustawiona businesswoman, która tylko szuka rozrywki w sieciowej rzeczywistości wirtualnej. Wygląda na to, że doskonale zna Business World. No i stworzyła sobie dość pokrętny, własny WUR w ToxicTown. — Albo ktoś go stworzył dla niej. Pokiwałem głową. — Niewykluczone. — LeMat nalewał sobie kawy, więc pod- stawiłem także swoją filiżankę. Doleciał mnie charakterystyczny, gorzkawy aromat. Pociągnąłem nosem. — Mmm... Orzechowa? Przytaknął ruchem głowy. — Zawsze świętowaliśmy najważniejsze wydarzenia w two- im życiu — wyjaśnił. Odstawiłem filiżankę i położyłem sobie na talerz bułeczkę z konfiturą. — W każdym razie wydaje mi się, że te skradzione pliki są na- prawdę tak ważne, jak mówi Amber, dlatego jej szef pewnie oznaj- mił: „Ty znasz Sieć, więc się zajmij tą sprawą". Do tej pory jedy- nie się bawiła, a tu nagle została zmuszona do zajęcia się na poważnie hakerstwem. — Spojrzałem na jajecznicę i uświado- I miwszy sobie, że czegoś mi w niej brakuje, sięgnąłem po młynek z pieprzem. — Pewnie poczytała sobie trochę, zdobyła nowy interfejs i zaczęła się kręcić po tych zakątkach MilNetu, których dotąd nigdy nie odwiedzała, mając nadzieję, że znajdzie kogoś, kto odwali za nią całą magiczną robotę cyberpunkową... — I w ten sposób dowiedziała się o istnieniu Maxa Koola — dokończył LeMat. — Owszem. — Przyznam, że w tym momencie odczułem pewną satysfakcję. — Ale ponieważ z natury jest naiwna — wtrącił Gunnar — nawet przez chwilę nie pomyślała, że ma do czynienia z bandą krę- taczy i pozerów, więc co najmniej dziewięćdziesiąt procent repu- tacji Maxa to zwykły pic... Mój balonik samozadowolenia pękł jak bańka mydlana. — Hej! — zaprotestowałem. — ...a prawdziwym lewym operatorom, komputerowym przestępcom i cyberterrorystom po prostu szkoda czasu na pętanie się po rzeczywistości wirtualnej... — No, z tym to już przesadzasz! — ...i że bez względu na okoliczności mogłaby pewnie zna- leźć kilku gówniarzy, którzy odzyskaliby dla niej te pliki za darmo. Moja satysfakcja zapadła się w czarną dziurę i zniknęła bez śladu. — Chyba masz rację — mruknąłem po chwili. — Nie ba- wiłem się w żadne poważniejsze hakerstwo od ponad roku. A i tak zawsze robiłem to wyłącznie dla zabawy. Sam pomysł, żeby wziąć od kogoś forsę za włamanie się do systemu... — Przeszył mnie dreszcz. — To w końcu jest chyba traktowane jak zwykłe włama- nie, prawda? Joseph upił łyk kawy i odchylił się na oparcie krzesła. — Jak sam powiedziałeś, w gruncie Tisziy nie byłaby to wca- le kradzież. —¦ O ile Amber mówiła prawdę. A to wcale nie jest pewne. LeMat pochylił się znowu i odgryzł kawałek bułeczki. — Wiesz co, Jack? Chyba patrzysz na to pod niewłaściwym kątem. W kółko gadasz o włamywaniu się do systemu. Moim zda- niem powinieneś to może uznać... za doradztwo w zakresie bez- pieczeństwa programów komputerowych. — Ugryzł drugi kęs bułeczki, przeżuł go w zamyśleniu, połknął i popił kawą. — Według mnie Max Kool powinien przyjąć to zlecenie. Spojrzałem mu w twarz. — Co więcej, uważam, że powinien też wciągnąć do tej robo- ty swego starego kumpla, Gunnara, za pięćdziesiąt procent sumy. Wytrzeszczyłem oczy. — W końcu od lat powtarzasz, że też chciałbyś się ustawić w działce konsultingowej. Wygląda więc na to, że trafiłeś na wy- marzonego pierwszego klienta: bogatą damulkę z pilnym proble- mem, która nie ma pojęcia, jak się do niego zabrać. Trzeba ustalić gwarantowane minimum za to, że w ogóle spróbujesz wykonać robotę, i zastrzec sobie brak odpowiedzialności, gdyby coś poszło nie tak. W ten sposób zgarniesz forsę bez względu na efekty, a twoje klientka będzie Inyślała, że jesteś prawdziwym geniuszem. — Ale milion dolców?... — Nigdy nie protestuj, gdy klient chce ci płacić za dużo — po- radził LeMat. — Jeśli czegokolwiek się nauczyłem w tej branży, to właśnie tego, że nie wolno za nisko szacować kosztów. Skoro Amber sądzi, że ta robota jest warta milion dolarów, a Bóg jeden raczy wiedzieć, skąd wytrzasnęła tę sumę, może z jakiegoś komik- su albo z serialu telewizyjnego... — Pokręcił głową i upił następ- ny łyk kawy. — Więc gdybyś teraz do niej poszedł i oznajmił, że jej zlecenie będzie kosztowało tylko dziesięć tysięcy, to pewnie by cię uznała za frajera, który nie ma pojęcia, o czym mówi, i poszu- kała sobie kogoś innego, kto uczciwie wykona tę robotę za milion. W zamyśleniu grzebałem widelcem w talerzu, kręcąc głową. — Witaj w cudownym świecie konsultingu, Jack — dodał. — Pozwól, że dam ci jeszcze jedną dobrą radę. To poważna praca, a każda praca wciąga. Tylko dlatego nikt otwarcie nie nazywa tego zabawą. Spojrzałem na niego z nadzieją, że odnajdę jakieś ślady rozba- wienia, ironiczny błysk w oku albo ledwie dostrzegalny cień uśmiechu. On jednak patrzył na mnie z poważną miną. — Gdyby mnie ktoś zaoferował milion dolarów, podjąłbym się zadania, wziął zaliczkę i zwiewał za granicę, aż by się kurzyło. Zakotwiczyłbym się gdzieś, gdzie ludzie jeszcze nie słyszeli o ko- nieczności składania kwartalnych zeznań podatkowych. Powiedz- my, na Kajmanach. Zmarszczyłem brwi. — Mówię poważnie, Jack— ciągnął. — Bierz robotę. A jeśli forsa parzy cię w łapy, to wytłumacz sobie, że godzisz się tylko dlatego, że z powodu Amber we łbie ci się pomieszało. — Ale... — Zjedz wreszcie to cholerne śniadanie! Co się z tobą dzieje, do diabła? Od dziesięciu minut tylko dłubiesz widelcem w jajecz- nicy i nawet jej nie spróbowałeś! Bułka ci już wystygła, jajka do reszty się ścięły i... Po tym wybuchu atmosfera się rozluźniła, dokończyliśmy śniadanie i pogrążyliśmy się w rozmowie. Nie padło już ani jedno słowo na temat ucieczki za granicę. LeMat obiecał zatrudnić mnie w swojej firmie konsultingowej, jak tylko upłynie termin kontrak- towego zastrzeżenia z umowy o pracę w MDE. (Zawsze mi się wy- dawało, że firma „J. LeMat i wspólnicy" powinna wreszcie mieć przynajmniej jednego wspólnika). Skończyło się to wycieczką do jego pracowni, gdzie pokazał mi kilka nowych sztuczek, których nauczył swoją ENIGMĘ, czyli osobistego SuperVAX-a. (Nigdy nie słyszałem, by ktokolwiek poza LeMatem dysponował własnym osobistym SuperVAX-em, jak również miał w pokoju wzmocnione dźwigary podłogowe wytrzymujące ciężar maszyny, butlę z ciekłym azotem do jej schładzania i prawdziwe Muzeum Przestarzałych Peryferiów Firmy NEC zajmujące większą część tego, co zwykli śmiertelnicy uważają za piwnicę). Na zakończenie wycieczki tradycyjnie zajrzeliśmy jeszcze do zbrojowni, gdzie z dumą zaprezentował mi swój ostatni nabytek do kolekcji śmier- cionośnej broni palnej: pistolet maszynowy Stoner SR-25. Oczy- wiście musiałem wydać z siebie odpowiednią dawkę ochów i achów, chociaż dla mnie cały ten pukawkowy szmelc dzielił się na trzy kategorie: nowoczesne cacka z czarnego tworzywa sztucz- nego, normalne karabinki z drewnianą kolbą i wszelkie warianty terrorystycznych kopii AK-47. Zanim skończyliśmy dyskutować o broni palnej i zjedliśmy coś w rodzaju lunchu, LeMat niemalże mnie przekonał do przyję- cia zlecenia Amber. — Najpierw powinieneś sobie załatwić porządne biuro -— rzekł, odprowadzając mnie do samochodu. — Odpowiednio wy- posażone, z zastrzeżoną linią telefoniczną i... — Biuro? — Zatrzymałem się w pół kroku. — Myślałem, że mówimy o jednorazowej robocie. — I tak będzie ci potrzebne biuro. — Również stanął i spojrzał na mnie przez ramię. — Przecież nie chcesz mi wmówić, że za- mierzasz pracować w swojej piwnicy. Jack! Ja-ack! — wrzasnął, idealnie naśladując skrzekliwy głos mojej matki. — Wiem, że wy- konujesz kontrakt wart milion dolarów, ale twój komputer znowu psuje mi obraz w telewizorze! Ruszyłem dalej. — W porządku. Zgoda. Potrzebne mi biuro. Coś jeszcze? Zaczął wyliczać, zaginając kolejno palce: — Dobry sprzęt telefoniczny, ma się rozumieć. Szerokopas- mowy komercyjny dostęp do Sieci, co najmniej typu OC1, a jesz- cze lepiej OC3. Nie zaszkodziłaby też własna antena satelitarna. Ale przedtem będziemy chyba musieli wyrobić ci solidny wizeru- nek finansowy. Stanąłem przy samochodzie i nacisnąłem klamkę. Drzwi toyoty otworzyły się z głośnym skrzypieniem zardzewiałych zawiasów. — Fałszywy wizerunek? Po co? Mówiłeś, zdaje się... — Tylko pomyśl, Jack — przerwał mi spiętym, konspiracyj- nym szeptem. — Gdyby miało się okazać, że Amber gra z tobą znaczonymi kartami, byłoby lepiej, żeby nie znała prawdziwego nazwiska Maxa Koola i żadnym sposobem nie była w stanie wy- śledzić drogi przelewów bankowych, aby go odnaleźć. Zmarszczyłem brwi i postanowiłem jeszcze raz dogłębnie przemyśleć sprawę zaangażowania się w ten śliski interes. LeMat uśmiechnął się rozbrajająco. — Uwierz mi, Jack, takie rzeczy są w światku konsultingo- wym na porządku dziennym. Klienci chcą zachować anonimo- wość, a konsultanci wolą chronić swoich zleceniobiorców i źródła tajnych informacji. Dopóki nie podpadnie się w urzędzie skarbo- wym i będzie terminowo opłacało wszelkie składki, w naszej ro- bocie nikt nie znajdzie niczego niezgodnego z prawem. — No tak, ale... Uśmiechnął się jeszcze szerzej i klepnął mnie w ramię. — Zostaw mi takie szczegóły, Jack. Wykonam zaraz kilka te- lefonów i przygotuję ci grunt. Spotkamy się wieczorem w klubie. Odpowiada ci siódma? — Jasne... — Och nie, chwileczkę. T'shombe! Obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. — Coś się stało? Dla odmiany i ja się uśmiechnąłem. — Nie, nic. Tyle tylko, że... Dzisiaj nie mogę. Jestem już umówiony. Mam randkę. No proszęi Wreszcie się dowiedziałem, jakie wiadomości po- trafią wywołać u LeMata wyraz osłupienia na twarzy. — Ty wstydliwy kundlu! — huknął, wyszczerzywszy zęby w uśmiechu, po czym tak mnie grzmotnął w plecy, że omal nie zaryłem nosem na jego podjeździe. — A więc dziś wieczorem przemieniasz się w Prawdziwego Dzikusa! Wybierasz się pod- ziemnym tunelem do Raju! Płyniesz skórzanym kajakiem do Sto- licy Tuńczyków! — Uścisnął moją dłoń i potrząsnął nią tak ener- gicznie, że omal mi nie zrzucił zegarka. — Zapomnij o klubie, chłopcze! Idź szukać swojego szczęścia! To rozkaz, żołnierzu! Dzisiaj ja się zajmę twoimi sprawami, a jutro zdasz mi szcze- gółowy raport ze swojej randki! Jeszcze raz poklepał mnie po plecach i siłą wepchnął do samo- chodu. Uruchomiłem toyotę, wycofałem z podjazdu i skręciłem na ulicę. We wstecznym lusterku widziałem LeMata stojącego na chodniku — wyszczerzył zęby w uśmiechu, pomachał mi dłonią, huknął parę razy, uniósł w górę zaciśniętą pięść i popompował ręką w powietrzu, nim zniknął mi z oczu za zakrętem. No cóż, muszę przyznać, że aż do tej chwili myślałem o umó- wionym spotkaniu z T'shombe wyłącznie pod kątem zasadni- czego pytania, czy uda mi się z niej ściągnąć majtki. Ale cała ta mięśniacko-szatniarska gadka LeMata sprawiła, że poczułem się podle. Jak ostatnia gnida. A najbardziej mnie dotknęło, że nawet w myślach nie okazywałem jej szacunku, na który zasługiwała. Bo ty zawsze byłeś taki wstydli- wy wobec bab, wytknęło mi natych- miast moje sarkastyczne drugie ja. Z tego powodu przed maturą koń- czyłeś na trzymaniu się za rączki, podczas gdy Literoświrusy zalicza- ły niemal każdą dziewczynę. I pew- nie do dziś byłbyś prawiczkiem, gdyby nie Darlene Franecki. Właś- nie dlatego ten arogancki wirtualny łobuz, MAX KOOL, prowadzi ży- cie seksualne, a ty nie. Kobiety kła- mią w tych sprawach, nawet w se- krecie żadna się nie przyzna, że DARLENE FRANECKI Znana tez jako .Niewiarygodny Cho- dzący Bank Spermy'. Żarliwy związek połączył mnie z panną Franecki w ostatniej klasie szkoły średniej. Za- częło się od zawalonej przez nią kla- sówki z algebry, a skończyło na odkry- ciu, że wiedza matematyczna nie przenosi się wraz z płynami ustrojo- wymi. Później Darlene zainteresowa- ła się hokejem, przez co drużyna szkolna — naprawdę cała drużyna — zgłosiła się do wyborów prezesa Sto- warzyszenia Przyszłych Zdrowych Amerykańskich Matek, oddziału tere- nowego w Mounds Park. dużo bardziej ją kręci mięśniak-półgłówek, który ją traktuje jak śmiecia. Może i tak jest, ale to nie w moim stylu, odpowiedziałem moje- mu drugiemu ja, ucinając wszelkie dyskusje, i zająłem się rozmy- ślaniem, czy starczy mi czasu, by oddać marynarkę do pralni che- micznej. Środa, siódma wieczorem. Stałem na parkingu restauracji na rogu Warnera i autostrady 61, oparty o maskę swojej toyoty, po- dziwiałem zachód słońca nad oczyszczalnią ścieków Harriet Is- land i napawałem się podniecającymi zapachami tego pięknego wiosennego wieczoru. Oczywiście wiatr wiał ze wschodu. Kiedy południową nitką autostrady przemknął klucz mi- grujących harley-davidsonów, zostawiając za sobą dudniące echo nie zabezpieczonych tłumikami rur wydechowych, odkleiłem tyłek od maski samochodu, otrzepałem spodnie i po raz kolejny spojrzałem na zegarek. Była 7.17. T'shombe nigdy się nie spóźniała. Z drugiej strony często ze mnie drwiła, gdy pracowaliśmy razem, istniało więc całkiem real- ne prawdopodobieństwo, że znów wymyśliła jakiś zwariowany kawał, żeby mnie ostatecznie pognębić. Nie musiałem zbytnio wysilać wyobraźni, by oczyma duszy ujrzeć Franka, Bubu i T'shombe na ławce w parku po drugiej stro- nie rzeki, przyglądających mi się przez lornetkę i zrywających boki ze śmiechu. Już sama myśl, że była zdolna mnie tak wysta- wić, sprawiła, że coś mnie ścisnęło w dołku. Znów spojrzałem na zegarek, po czym wygładziłem na sobie świeżo upraną i uprasowaną sportową marynarkę, ułożyłem roz- pięty pod szyją kołnierzyk nie mniej starannie wyprasowanej ko- szuli i podjąłem decyzję, że daję Tshombe jeszcze dziesięć minut. Najwyżej piętnaście. Moją uwagę przyciągnął głośny pisk opon. Podskoczyłem w miejscu jak pajac na sznurku i ujrzałem wyskakującego zza za- krętu najnowszego chevroleta landbarge'a. Tshombe wpadła na plac parkingowy i wykręciła, ani trochę nie zmniejszając prędko- ści. Wreszcie wcisnęła hamulec i z piskiem opon zatrzymała wóz tuż przed (wypolerowanymi do połysku) czubkami moich pantof- li, otworzyła drzwi z prawej strony i krzyknęła: — Wskakuj! Usłuchałem. Nie zdążyłem jeszcze zatrzasnąć drzwi, gdy wrzu- ciła wsteczny bieg i puściła sprzęgło. Kurz poszedł spod kół. Samochód podskoczył na krawężniku. Wypadliśmy z parkingu na ulicę zawieszeni nad siedzeniami, blisko punktu zrównoważenia grawitacji przez siłę odśrodkową. Jak na filmie Tshombe obróciła wóz w poślizgu, zmieniła biegi i wcisnęła gaz do dechy. Wystrze- liliśmy prawym pasem Warner Road jak przysłowiowy grom z ja- snego nieba. Mimo woli zwróciłem uwagę, że chevrolet dysponuje zadziwiającą mocą i gdyby nie wycie silnika na najwyższych ob- rotach, podróżowałoby się w nim tak komfortowo, jak w trzydzie- stostopowym jachcie klasy ChrisCraft. — Przepraszam za spóźnienie! — wrzasnęła Tshombe, prze- krzykując piekielny hałas. Zacząłem gorączkowo szukać pod sobą końcówek pasów bezpieczeństwa, zupełnie jak moja mama, gdy zapalony papieros wypadnie jej z ust między nogi. — Jechał za mną jakiś facet białą mazdą i musiałam trochę pokluczyć, żeby go zgubić! Rozpoczęła przypominający taniec ze śmiercią slalom wokół śmieciarki, po czym szarpnięciem wprowadziła wóz w wąską przestrzeń na lewym pasie między furgonetką a zbliżającą się dwupoziomową ciężarówką do przewozu samochodów. Dopiero wtedy na nią zerknąłem; chciałem przed kraksą po raz ostatni spoj- rzeć jej w twarz. Siedziała mocno zaparta w fotelu, zaciskając obie dłonie na kierownicy, z grubo uszminkowanymi na czerwono wargami roz- chylonymi w wyrazie nerwowego podniecenia. Jej ciemne oczy śmigały we wszystkie strony jak czekoladowe kulki po bilardo- wym stole, przeskakiwała wzrokiem z bocznego lusterka na przed- nią szybę, wsteczne lusterko i z powrotem... Doszedłem do wniosku, że jej paranoja znów daje znać o sobie. Zdołałem w końcu zapiąć pasy, wykręciłem szyję i popatrzyłem do tyłu. Pomijając śmieciarkę i furgonetkę, których kierowcy posłali naszym śladem jednoznacznie obsceniczne gesty, nie było za nami żadnej podejrzanej mazdy. Tshombe przyhamowała gwałtownie, żeby wyminąć po pra- wej stronie wóz zwalniający przed światłami przy Sibley Street, po czym równie gwałtownie wcisnęła gaz, by przeskoczyć przez skrzyżowanie, nim ruszą auta czekające u wylotu Jackson Street. — T' shombe! — wrzasnąłem. — Już nikt za nami nie jedzie! — Co?!—krzyknęła. — Zgubiłaś tego faceta w białej mazdzie! Możesz zwolnić! — Aleja przed nikim nie uciekam! —Na dwóch kołach poko- nała zakręt w Chestnut Street i balistycznym łukiem przeleciała nad torami kolejowymi. — Spieszę się, bo już jestem spóźniona do kościoła! Czwartek rano, 3.00 uniwersalnego czasu UTC. Gunnar z hukiem odstawił butelkę Kirina na kontuar i popatrzył na mnie rozszerzonymi oczyma. — Do kościoła?! Max Kool (czyli ja) na użytek fanów Silikonowej Dżungli wyciągnął papierosa zza ucha, materializując go z wirtualnej nico- ści, i przypalił rozpalonym do czerwoności wzrokiem. — Zgadza się. Moja żarliwa randka skończyła się na środo- wych nieszporach. Gunnar pokręcił głową, pociągnął łyk piwa i jeszcze trochę po- kręcił głową. — Nie do wiary. Gadasz o tej babce od kilku miesięcy. Nigdy by mi do łba nie przyszło, że jest fanatyczną miłośniczką Jezusa. — Nic podobnego. Jezusa bym zniósł bez sprzeciwu. Tym razem za barem był ktoś inny, bo Sama wycofano w celu wniesienia jakichś poprawek programowych. Postawił przede mną butelkę burbona i stożkowy kieliszek do koktajli na cienkiej nóżce. Odsunąłem mu to żałosne naczynie z powrotem i kazałem sobie podać normalną szklaneczkę do drinków. — Nie jest wyznawczynią Jezusa? — zdziwił się Gunnar. — To kogo? Kriszny? Mahometa?—Zamilkł na chwilę. — Elvisa?! — Gorzej — odparłem. Barman przyniósł szklaneczkę do whisky i nawet mi ją napełnił. Wychyliłem burbona jednym hau- stem i podstawiłem szklaneczkę na drugą porcję. — Moja prze- sympatyczna przyjaciółka — powiedziałem Gunnarowi, zaciągnąwszy się wirtualnym papierosem —jest zdewociałą, za- gorzałą członkinią Kościoła Wegentologii. — Czego? — Co to? Kłopoty ze słuchem? Mówię o kółku gospodyń wiejskich połączonych wiarą, że skoro rośliny były tu pierwsze, muszą być stworzeniami dominującymi. Odniosłem wrażenie, że cała ta wiara opiera się na założeniu, że to rośliny stworzyły zwie- rzęta w celu zapewnienia sobie środków transportu. Gunnar pociągnął spory łyk piwa i wyrozumiale pokiwał głową. — To brzmi nawet wiarygodnie. Mogę zrozumieć, po co rośli- ny stworzyły zwierzęta, a zwłaszcza owce. Z mojego papierosa pozostał tylko rozżarzony pet, zgniotłem go więc w palcach, przenosząc z powrotem w niebyt, i opano- wałem chęć na następnego. — Powiedziałbym, że jest to wiarygodne tylko w ograniczo- nym stopniu. Gdybyś miał okazję poznać moją ciotkę Beatrice, uznałbyś, że została zniewolona przez fiołki afrykańskie. Ale ko- smologia Wegentologów jest trochę bardziej skomplikowana. Obejmuje nie kończące się wojny dobra ze złem i nieskończone cykle wysiewu i rozkwitu, a życie na Ziemi jest według niej tylko przejawem duchowego wypoczynku między kolejnymi bitwami w gigantycznym uprawnym ogrodzie kosmosu. Wyznawcom tego Kościoła, jak sądzę, przyświeca idea odtworzenia przebytych dróg reinkarnacji i odkrycia, jakimi roślinami byliśmy w okresie pre- kambryjskim. Gunnar znów przechylił butelkę, ale była już pusta. — Miłośnicy paproci? Na powrót chcieliby się stać papro- ciami? Przyszedł mi do głowy znakomity pomysł. — Wiesz co, Gunnar? Jeśli tak bardzo cię zainteresowało to wyznanie, to dobrze trafiłeś, bo mam w samochodzie z piętnaście kilo różnych traktatów i monografii na ten temat i łatwo dam się namówić, żeby ci wypożyczyć tę lekturę na długi, bardzo długi czas. — Daruj sobie. Gunnar roztrzaskał butelkę na głowie służebnego karzełka i dał znak barmanowi, żeby mu podał drugie piwo. Ledwie zdążyłem zrobić unik, gdy zamówiony Kirin rozciął przestrzeń kilka mikro- sekund wcześniej zajmowaną przez moją głowę i miękko wylądował w nastawionej prawej dłoni LeMata. Niebo było zupełnie innym lokalem w te wieczory, kiedy Sam nie stał za barem. — No to pewnie twoja przyjaciółeczka dostaje niezłego świra na Święto Wiosny — ryknął Gunnar. Westchnąłem ciężko. — W tym roku mieli uroczyste nabożeństwo o wschodzie słońca w ogrodzie botanicznym Como Park. Wczoraj podczas obiadu po mszy pokazywali nagrania wideo z tamtego spotkania. — Obiadu?! Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się. — Pocieszające jest to, że nie są wegetarianami. Na obiad były żeberka w sosie barbecue, kurczaki po chińsku i steki o śred- nicy trzydziestu i grubości pięciu centymetrów. Obżarłem się jak świnia. Kwik! Kwik! — Odchyliłem się na stołku, poklepałem po brzuchu i upiłem łyk burbona. Gunnar pokiwał głową. — Dobra, ale to dopiero początek wieczoru. Wróćmy do two- jej przyjaciółki. Dała ci szansę... zaorania bruzdy? Wysiewu na- sion? — Ze zmarszczonymi brwiami podrapał się po brodzie. — Jaka byłaby najlepsza wegentologiczna metafora? Pociągnąłem ze szklaneczki, aby zyskać jeszcze parę sekund na ostatnie szlifowanie kłamstwa. A, niech to szlag! — pomy- ślałem w końcu. Powiem prawdę. — Do niczego nie doszło — odparłem. Gunnara wcale to nie zdziwiło. — Koło dziewiątej wróciliśmy na parking przed restauracją, gdzie został mój samochód. Ona prowadziła. Wjechała na plac i zaparkowała, ale nie zgasiła silnika. Najwyraźniej czekała, że- bym wysiadł. Zebrałem w sobie całą odwagę, wychyliłem się z fo- tela i ją pocałowałem. LeMat zmarszczył czoło. — I wtedy wyłączyła ci wszystkie światła? Zaprzeczyłem ruchem głowy. — Tak byłoby chyba lepiej, jak sądzę. Ale popatrzyła tylko na mnie dziwnie baranim wzrokiem i zapytała: „A to po co?" Szu- kałem słów, żeby odpowiedzieć... — W tym jesteś bardzo dobry — przyznał Gunnar. — Zaraz dodała: „Nie zrozum mnie źle, Py... to znaczy Max. Naprawdę mi pochlebia, że w ten sposób o mnie myślisz. Powiem szczerze, że zrobienie z tobą hot doga mogłoby nawet być przy- jemne. Ale już od dłuższego czasu nie miałam faceta, który równie desperacko jak ja poszukiwałby okazji do treningu. Zrozum, Max, dla mnie seks bez zaangażowania emocjonalnego jest jak. zbio- rowa masturbacja, a mówiąc otwarcie, mam już dość zbierania skalpów". Gunnar odstawił pustą butelkę na kontuar. — A potem serdecznie uścisnęła ci dłoń na dobranoc? — za- pytał. Postawiłem przy jego butelce pustą szklaneczkę. — Zgadza się. Przez pewien czas obaj wpatrywaliśmy się w odbicia wirtual- nych lamp w wirtualnym szkle. — Gunnar? — rozległ się za naszymi plecami czyjś głos. — Max Kool? Obróciliśmy się jak na komendę. Stał tam jeden z przylizanych rewolwerowców Don Vermicellego. Z prawą dłonią wetkniętą niedbale w kieszeń bardzo drogiej, lecz pozbawionej jakiegokol- wiek wyrazu prążkowanej marynarki wyglądał bardziej jak Napo- leon pozujący do reklamówki w magazynie mody męskiej niż za- bijaka z pistoletem w kaburze pod pachą. — Don chce się z wami zobaczyć — rzucił. Nawiązałem z Gunnarem kontakt wzrokowy, po czym równo- cześnie zsunęliśmy się ze stołków. — Jakie to szczęście, że jesteśmy widzialni — mruknąłem. — Zamknij się, Max — warknął LeMat. — I, na miłość boską, lepiej w ogóle się nie odzywaj. Jesteś w takim nastroju, że obaj możemy zarobić po kulce w łeb. ^ PIETRUSZKA, SZAŁWIA, ROZMARYN & POLIPI VERACI Don Luigi Vermicelli miał prywatny stolik w lewym tylnym rogu Nieba. W sali barowej więcej było stolików okrągłych, lecz ten był w kształcie półksiężyca dopasowanego rozmiarami do ob- wodu gospodarza w pasie. Chyba wspominałem wcześniej, jak w rzeczywistości wirtual- nej szczegóły obrazu pojawiają się w miarę zbliżania do obiektu. Don wspaniale wykorzystywał ten efekt. Kiedy się patrzyło na niego przez całą salę, przypominał biały balon meteorologiczny z doczepionymi rękoma i kapeluszem. Dopiero z bliska zaczynało się rozpoznawać człowieka, w białym trzyczęściowym lnianym garniturze, białej koszuli i białym krawacie oraz w białym słomko- wym kapeluszu, tyle że nadzwyczaj grubego. Kiedy się podeszło jeszcze bliżej, można było rozróżnić, że ten rumiany, lekko spłasz- czony owal między rondem kapelusza a kołnierzykiem koszuli to nie gigantyczny zmutowany pomidor, lecz ludzka głowa. Po kilku następnych krokach w głąb obszaru zdecydowanych wpływów dona (nie wyłączając przyciągania grawitacyjnego) wyławiało się gdzieś w tle żałosne dźwięki mandoliny, dostrzegało płomyki świec wetkniętych w puste butelki po chianti i nieustannie zacho- dziło się w głowę, jakim cudem, mimo takiego bogactwa najbar- dziej wyszukanych potraw na stole, na białym ubraniu Vermicel- lego nie ma ani jednej tłustej plamki. Mniej więcej w tym momencie któryś z jego zabijaków podty- kał ci pod nos spluwę i uprzejmie pytał swego chlebodawcę, czy ma intruza położyć trupem na miejscu. — Chłopcy! Chłopcy! — odezwał się Don. — Co z wami? Rozluźnijcie się. — Głos miał dziwnie gardłowy i głęboki, a mó- wił z tak silnym akcentem, że próba jego naśladowania stano- wiłaby naruszenie Ustawy o Zwalczaniu Dowcipów o Mniejszo- ściach Narodowych, zatem muszę z niej zrezygnować. — Gunnar i Max są moimi przyjaciółmi. Rewolwerowcy wycofali się, robiąc nam przejście. — Chodźcie tu — zwrócił się do nas Vermicelli, poklepując prawą dłonią wygiętą w łuk ławę za stołem. — Siadajcie. Poroz- mawiamy. Chciałem przepuścić Gunnara, żeby usiadł bliżej dona, ale on wpadł na ten sam pomysł, więc przez pewien czas kiwaliśmy się naprzeciwko siebie z nogi na nogę jak bracia Mara, aż wreszcie machnąłem ręką i wszedłem pierwszy. LeMat zajął miejsce tuż obok mnie. — Gunnar mówił mi, Max — zaczął Vermicelli — że masz drobny kłopot i że chyba mógłbym ci pomóc. Zerknąłem na LeMata, który najwyraźniej zbierał w sobie siły, by odpowiedzieć coś oględnie i uprzejmie, ale stwierdziłem, że sam sobie poradzę, i obróciłem się w kierunku dona. — Owszem. A może pan? Gunnar zbladł. Vermicelli przez dłuższą chwilę mierzył mnie lodowatym spojrzeniem, aż wreszcie powoli skinął głową. — Tak, Max. Mogę się zająć twoim drobnym kłopotem. — Gunnar odetchnął z ulgą. — Zostaje tylko pytanie, czy jesteś go- tów zapłacić moją cenę. LeMat otworzył już usta, ale znów byłem szybszy. — Ile? Don z niesmakiem pokręcił baloniastą głową i cmoknął. — Jaki niecierpliwy chłopiec! Najpierw powinniśmy coś wrzucić na ruszt! Nie ma życia bez jedzenia, Max, a rozmowy o in- teresach z pustym żołądkiem źle wpływają na serce. — Z wyraź- nym wysiłkiem uniósł ręce ponad powierzchnią swojego brzu- szyska i klasnął w dłonie. W zasięgu wzroku pojawiły się dwie baloniaste blondynki, nie mające na sobie (tak mi się przynajmniej wydawało) nic poza biżuterią, makijażem i szpilkami. — Przyjaciele — rzekł Vermicelli — pozwólcie, że wam przedstawię Silikonowe Siostry, Bambi i Tuptusia. — Bambi była chyba ta z lewej, nie miałem jednak pojęcia, na jakiej podstawie mógłbym je rozróżnić. Ale Gunnar widocznie wiedział. — Ach, moje kochane gnocchi — zwrócił się do nich Vermi- celli. — Moi przyjaciele są głodni. Przynieście nam coś do jedze- nia. No więc... — w zamyśleniu skubnął palcami swoje dwa górne podbródki —.. .zacznijmy odpolipi veraci all 'aglio orazzuppa di cappelletti. Potem niech będzie tagliatelle verdi alla marinara, trochę starne al vino rosso i odrobina fondi di carciofi trifolati. A na przystawkę, rzecz jasna... — Urwał, zmarszczył brwi i po chwili machnął ręką. — Och, zdecyduję, zanim wrócicie. Andia- mol Andiamo! — Delikatnie, dla zachęty klepnął Tuptusia po culo. Silikonowe Siostry oddaliły się z chichotem. Don Vermicelli ponownie zwrócił się do nas. — A teraz, moi przyjaciele — rzekł, unosząc kieliszek z wi- nem — do rzeczy. Najwyższa pora, pomyślałem. — No właśnie. Czy mówimy zatem... Gunnar wymierzył mi kuksańca w bok, ruchem głowy wskazał kieliszek i syknął: — On proponuje toast, Max! Sięgnął po swój kieliszek i uniósł go wysoko. — Do rzeczy! W końcu podano do stołu. Potrawy wyglądały nawet dość inte- resująco, chociaż jadło sieje bez przyjemności, w rzeczywistości wirtualnej wszystko bowiem jest pozbawione smaku i nie ma żad- nej wartości odżywczej. Bambi i Tuptuś zostały, żeby nam usługi- wać, co również było bez smaku i wartości odżywczej, niemniej chwilami bywało dość zabawne, na przykład wtedy, gdy Gunnar postanowił zilustrować dowcip o ciężkim życiu pilotów na lotni- skowcu i wykorzystał balony Bambi w roli kieliszków do wina. Tuptuś szybko pochyliła się nad stołem w moim kierunku, zachę- cając do podobnej zabawy, ale doszedłem do wniosku, że dziwna barwa jej głosu jest efektem zastosowania elektronicznego prze- twornika częstotliwości, co zazwyczaj stanowi niezbity dowód, iż stosująca go osoba ma, oględnie rzecz ujmując, poważne wątpli- wości co do swojej płci. Minęło sporo czasu, nim opróżniliśmy talerze. Silikonowe Sio- stry zniknęły, a my, sącząc vino rosso i skubiąc resztki polipi vera- ci, mieliśmy wreszcie okazję do omówienia interesów z donem. — To było naprawdę wyśmienite — zwrócił się do niego Gunnar z pełnymi ustami. —Nawet nie miałem pojęcia, że jedze- nie może być aż tak fascynujące. Na przykład to. — Machnął trzy- _______________________ manym w lewej dłoni kawałkiem polipi. — Co to jest, do diabła? — Polipi veraci aWaglio — odparł Vermicelli. — Jasne. Ale z czego to się robi? Co mam zamówić podczas najbliż- szej wizyty w restauracji Buon Giorno? — Ośmiornicę — wyjaśnił don. — To rozbite do miękkości ramiona ośmiornicy duszone przez dwie go- dziny w sosie czosnkowym. — Aha. — Gunnar wyczekał, aż POLIPI VERACI ALL'AGUO Weź jedną ośmiornicę, wytnij oczy, jamę gębową i worek atramentowy, a resztę zbij tłuczkiem na desce, aż zmięknie. Włóż do glinianej misy i za- lej marynatą z oliwy z oliwek, czosnku, liści bobkowych i kminku. Szczelnie zakryj misę i podgrzewaj na małym ogniu przez dwie godziny (tym dłużej, im większa ośmiornica). Kiedy się udusi, dopraw do smaku solą, pie- przem, rozmarynem i pietruszką. Po- dawaj w głębokiej wazie. Vermicelli spojrzy w drugą, stronę, po czym szybko odłożył polipi na stół i przykrył je serwetką. — No, dobra — odezwałem się. — Wiem, że do końca wie- czoru jeszcze daleko, ale czy moglibyśmy poświęcić parę minut naszym interesom? Choćby tylko dla zabicia czasu przed poda- niem deseru. — Deser? —jęknął Don Vermicelli. — Tak wcześnie? Ach, wy, młodzi, jesteście w gorącej wodzie kąpani. Niech będzie, możemy przejść do rozmowy o interesach. — Pokiwał głową, upił jeszcze trochę wina i delikatnie osuszył wargi serwetką wielkości prześcieradła. Chciałem już zapytać, jak zamierza mi pomóc, kie- dy rzekł: — Gunnar wyjaśnił mi twoją sytuację, Max. Potrzebny ci... jak wy to nazywacie?... automat pralniczy do oczyszczenia zarobionych pieniędzy. Mogę ci to załatwić. Ach tak, więc o to chodziło. — Ale — dodał, unosząc wskazujący palec — nie chcę żad- nych kłopotów z urzędem skarbowym. Za to biedny Alphonse po- szedł do więzienia. — Na jego obliczu zaczął się powoli rozlewać wyraz głębokiego smutku, obejrzałem się więc na Gunnara. (Co za Alphonse?) (Capone. Czasami donowi mylą się jeszcze stulecia). Wyraz smutku pojawił się na twarzy Vermicellego. — Zatem nie będzie to pranie idealne, ale wystarczy, żeby twoja przyjaciółka, Amber, nie dała rady odkryć, kim naprawdę jesteś. Czy to wystarczy? Spojrzałem na Gunnara. Skinął głową, więc i ja to zrobiłem. Don także pokiwał głową. — Bardzo dobrze. A w zamian proszę tylko o niewielką zapłatę, naprawdę drobiazg bez większego znaczenia. — Urwał, najwyraźniej czekając na moją reakcję. — To znaczy? — Dziesięć procent sumy. Gunnar o mało nie poderwał się z miejsca. — Dziesięć procent?! Vermicelli wzruszył ramionami. — Większość innych donów zażądałaby od was piętnastu pro- cent, ale jesteście moimi przyjaciółmi, dlatego chcę tylko dziesięć. — To śmieszne! — Dwanaście. — Nie ma mowy! — Czternaście. Chwyciłem Gunnara za klapy panterki i usadziłem z powrotem na ławie. Odwróciłem się w stronę dona i uśmiechnąłem szeroko. — Nadal jesteśmy przyjaciółmi — powiedziałem. — Będę za- szczycony, mogąc zapłacić ci za przysługę tylko dziesięć procent sumy. Don Vermicelli odpowiedział uśmiechem, pokiwał głową i ru- chem dłoni oddalił swoich zabijaków, którzy stali już za Gunna- rem i ćwiczyli celowanie w tył jego głowy. — A więc umowa stoi. Potrafisz się skontaktować z tą Amber? Zamyśliłem się na chwilę, powtarzając w duchu adres w Toxic- Town, pod którym na mnie czekała. — Tak. Wiem, jak ją odnaleźć. — Bardzo dobrze. W takim razie... — Obejrzał się na rewol- werowców i wskazał jednego z nich. — Bruno. Pojedziesz z Maxem. — Odwrócił się z powrotem do mnie. — Max, zabie- rzesz mojego Brunona na spotkanie z Amber i zostawisz go tam. On wyjaśni Amber, jak ma mi przekazać pieniądze. Spojrzałem na Brunona, który niczym się nie wyróżniał spo- śród klonów Vermicellego, miał tak samo przylizane włosy i prąż- kowany garnitur, ale gdy pomyślałem o Amber, muszę przyznać, że mimo woli zmarszczyłem brwi. — Spokojnie, Max — wtrącił don. — Komu będziesz mógł zaufać, jeśli nie... lafamiglia1? Czwartek rano, 5.30 UTC. Gunnar wyszedł z klubu w towa- rzystwie Bambi, żeby przespać się z naszym problemem, czy też przekopać się przez niego. Ja wprowadziłem mojego wirtualnego harleya w wąski mroczny labirynt uliczek ToxicTown. Bruno na siodełku za mną mocno ściskał mnie w pasie. Olbrzymi wirtualny pistolet typu Desert Eagle, który miał wetknięty za pasek spodni, boleśnie odczuwałem na lewej nerce. Odnalezienie kryjówki Amber wcale nie było takie trudne. Co prawda kilka znaczących punktów orientacyjnych zniknęło od czasu mego ostatniego pobytu w tej okolicy, to znaczy w ciągu dwudziestu sześciu godzin — nie było w tym nic niezwykłego dla ToxicTown, odznaczającego się topograficzną stabilnością porcji lodów podczas upalnego lipcowego dnia — ale pozostało ich wy- starczająco dużo, żebym z grubsza się zorientował w terenie i bezbłędnie wybrał ścieżkę danych, która doprowadziła nas na skrzyżowanie, gdzie wczoraj Ara- _______________________ ber na mnie czekała. Tym razem pod latarnią stał ten cholerny karzeł. Podrzucał monetę i chwytał jąz zadziwiającą precyzją. Zaparkowałem motocykl i razem z Brunonem zeskoczyliśmy z sio- dełka. — Thorvold? — zawołałem z daleka. — Syn Orvolda z Groty Króla Gór? Karzeł złapał monetę, zacisnął ją w pięści i oderwał się od latarni. — Cześć, Max! — rzucił. — Amber jest zajęta, skrępowana w świecie rzeczywistym i nie mogła przyjść dziś wieczorem, więc poprosiła mnie, bym tu na ciebie zaczekał. — Obrzucił Brunona taksującym spojrzeniem od stóp do głowy i zapytał: — Kim jest twój przyjaciel, Max? SKRĘPOWANA Określenie .skrępowana" od razu przywiodło mi na myśl kolekcję narzę- dzi do tortur stojących w sypialni Am- ber, doszedłem jednakdo wniosku, że nie jest to ani miejsce, ani pora na iro- niczne komentarze. W ten sposób zmarnowałem tylko idealną okazję. INFOŁATKI Jak rany, to już naprawdę ostatnia. w Goryl Vermicellego nie czekał, aż go przedstawię. — Jestem Bruno, syn Rocco, z rodziny Tattaglia. Zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę. Karzeł uścisnął mu dłoń, potrząsnął nią, przytrzymał przez chwilę i uśmiechnął się serdecznie, jakby spotkał nie widzianego od dawna kumpla. Posta- nowiłem zaingerować. — To wy się znacie? Bruno spojrzał na Thorvolda, a Thorvold na Brunona, jak gdy- by porozumiewali się bez słów. — Można powiedzieć, że jesteśmy dalekimi kuzynami — od- parł Bruno. — Ładny garnitur — mruknął karzeł, muskając palcami klapy jego marynarki, jakby zapomniał o mojej obecności. — To Primus Softwear? — Nie, Corvo Novus — odparł Bruno i Thorvold z uznaniem pokiwał głową. Odchrząknąłem, postanowiwszy znów zaingerować. — No cóż, przykro mi, że muszę przerwać to rodzinne spotka- nie, ale czy nie mamy jakichś ważnych spraw do omówienia? Thorvold popatrzył na Brunona. Znowu odniosłem wrażenie, że porozumiewają się bez słów. — Niezupełnie — mruknął Bruno. Karzeł przytaknął ruchem głowy. — Skoro przywiozłeś tu Brunona, to znaczy, że przyjmujesz zlecenie, a pieniądze mają przejść przez ręce Don Vermicellego. Mam rację? — Tak — odparł Bruno, po czym obaj obrócili się do mnie. — Dziękujemy ci i życzymy dobrej nocy. Amber skontaktuje się z tobą w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Możesz już sobie iść. — Jeśli mam być szczery, nie potrafiłem na- wet rozstrzygnąć, który z nich to powiedział. Było jednak oczywiste, że nie mam tu nic więcej do roboty. Wróciłem do swojego harleya, usadowiłem się na siodełku i kop- niakiem uruchomiłem silnik. Pochyliłem motor, żeby złożyć nóżkę, wcisnąłem sprzęgło, wrzuciłem pierwszy bieg, od serca dodałem gazu i ruszyłem z miejsca, zostawiając za sobą gęsty biały obłok spalin i dymu z nadpalonych opon. Zdarzyło się jeszcze coś dziwnego. Nim dojechałem do skrzy- żowania, zerknąłem we wsteczne lusterko i odniosłem wrażenie, że Thorvold i Bruno zlewają się w jedną postać. Ale gdy za zakrę- tem mogłem wreszcie odwrócić głowę, niczego już nie widziałem. Zrzuciłem to na karb zmęczenia i pojechałem w kierunku punktu wyjścia. OGŁOSZENIE SŁUŻB PORZĄDKOWYCH * W tym miejscu rodzi się oczywiste pytanie: Po co zawra- cać sobie głowę i krążyć po Sieci aż do punktu wyjścia? Max juz wcześniej zademonstrował, że potrafi wyskoczyć z rzeczywistości wirtualnej, wykrzykując prostą komendę. Mógłby to zrobić jeszcze prościej, zwyczajnie zrywając z głowy gogle i wyłączając komputer. W końcu nie ma żad- nego znaczenia, co się zostawia za sobą w rzeczywistości wirtualnej, to tylko strumień danych, a przez cały czas prawdziwy Jack Burroughs pozostaje bezpiecznie ukryty w piwnicy rodzinnego domu, odporny na wszelkie zagroże- nia, może z wyjątkiem atrofii mięśni pośladkowych od zbyt długiego siedzenia w jednym miejscu. (Ci czytelnicy, którzy wierzą, że świadomość Jacka da się jakimś elektronicznym cudem wyekstrahować z jego umysłu i skutecznie przenieść gdzie indziej, uniezależnić od fizjologii organicznego móz- gu, powinni natychmiast zrezygnować z wszelkich kursów komputerowych i przerzucić się na podstawy Voodoo 101). Powróćmy do naszego pytania: Po co zawracać sobie głowę i przemieszczać się do wirtualnego punktu wyjścia z Sieci? Bo to bardziej eleganckie i nic więcej. Nie zostawia się za sobą kulawych, osieroconych procedur i bitowych resz- tek plików walających się po całym systemie. W końcu nikt nie chce być cyberśmieciarzem. Nie bądź pierdołą! Nie śmieć wokoło! Bez kłopotów przedarłem się przez najgorszą część Toxic- Town, znalazłem będącąjeszcze w całkiem niezłym stanie estaka- dę .edu i dodałem gazu, kierując się na InfoBahn. Estakada wy- niosła mnie ponad plątaninę struktur lokalnych. Dojeżdżałem już do wiaduktu, widziałem w oddali strzelistą strukturę bazy danych korporacji UNISYS, gdy nagle szosę przede mną przeciął szereg ognistych rozbłysków i wytrysnął gejzer oślepiających niebieska- wych płomieni. A niech to! Od razu rozpoznałem efekt działka plazmowego. Kopnąłem hamulec, pochyliłem harleya, wprowadziłem go w po- ślizg i zawróciłem z wyciem silnika. Udało się. Długa seria z karabinu maszynowego roztrzaskała płyty chod- nikowe po prawej stronie. Jednocześnie taka sama ściana ognia wystrzeliła przede mną. Stało się. Zostałem uwięziony na stumetrowym odcinku za- wieszonego w wirtualnej przestrzeni wiaduktu. Na obu końcach z wytopionej estakady buchnęły kłęby smolistego dymu. Zostało mi tylko jedno wyjście: zeskoczyć na dół. Podjechałem wolno do krawędzi wiaduktu i zerknąłem za barierkę. Dużo niżej do- strzegłem stado pterodaktyli, a za nim eskadrę niewielkich, jedno- silnikowych maszyn myśliwskich. ToxicTown leżało dobry kilo- metr w dole, chociaż wydawało się, że wystarczy doń sięgnąć ręką. Przy okazji zauważyłem też, że odcięty fragment wiaduktu nie stoi na żadnym filarze. Musiało się więc jeszcze dziać coś dziwnego z lokalną grawitacją. Wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni kurtki wirtualny auto- matyczny pistolet kalibru 11,43 milimetra i sprawdziłem stan uzbrojenia. Miałem tylko siedem pocisków. Niewielki mogłem stawić opór komuś dysponującemu działkiem plazmowym, zale- żało mi jednak, żeby spojrzeć w twarz swojemu prześladowcy, za- nim ostatecznie wykopie mnie z rzeczywistości wirtualnej. Kimkolwiek był, przyjął wyzwanie. Rozglądałem się jeszcze za jakąś osłoną, gdy powietrze nad przeciwległą barierką zafalo- wało wskutek pojawienia się pola maskującego typu heavy-duty i z wyłaniających się fraktali powstał naprawdę groźnie wyglą- dający, gigantyczny bitwomech. Na wszelki wypadek oddałem w jego kierunku parę strzałów, lecz wirtualne kule tylko odbiły się z brzękiem od jego połyskliwego chromowanego pancerza. Odczekał cierpliwie, aż mi się skończą naboje, po czym wciągnął działko plazmowe, schował karabin maszynowy i prze- kształcił się w... Elizę. Zdecydowanie wolałem bitwomecha. — Cześć, Max — powiedziała, zbliżając się po dymiącym, zgruchotanym, porytym kulami chodniku. — Dawno się nie wi- dzieliśmy. — Nie tak dawno — mruknąłem. W magazynku zostały mi jeszcze dwa naboje, zacząłem więc gorączkowo kalkulować, czy zdążyłbym unieść pistolet i trafić ją, zanim zmieni się z powrotem w bitwomecha albo coś jeszcze gorszego. Stanęła jakieś dwa me- try przede mną i obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem z miną za- rezerwowaną zwykle do podziwiania nadzwyczaj paskudnych ka- raluchów zasuszonych na szpilce w wystawowej gablocie. Odwzajemniłem się tym samym. Eliza znów występowała pod postacią Aryjskiej Księżniczki, drobnej i wiotkiej, w typie po- krzywdzonej przez los sierotki — nawet przy wzroście około stu pięćdziesięciu pięciu centymetrów była zdecydowanie za chuda, taka sylwetka nie pasowałaby nawet do dziesięcioletniego wyrost- ka, a w dodatku mogłaby uchodzić za albinosa, gdyby nie lodo- wo-błękitne oczy. Całkiem białe włosy miała obcięte jeszcze kró- cej niż poprzednio, najwyżej na centymetrowego jeża, do tego tak posklejanego żelem, że przypominał rżysko zasypane plewami. W skali od jednego do dziesięciu u mnie miała ocenę ujemną. — Słyszałem, że nie żyjesz — odezwałem się w końcu. — Miewam się całkiem dobrze — odparła, inicjując w ten sposób kolejną minutę kłopotliwego milczenia. — Byłam wczoraj wieczorem w Niebie — powiedziała wreszcie. — Szukałam cię. Sam ci nic nie mówił? — Mówił, ale byłem zajęty. Nagle Eliza zniknęła. — Wiem o tym — odparła za mną. Odwróciłem się szybko, ale tam jej nie było, a w każdym razie nie mogłem jej zobaczyć. — Śledziłam cię — dodała znów za moimi plecami. Odwróciłem się ponownie. Stopniowo wyłoniła się z niebytu. Jeśli mnie śledziła, to mu- siała wiedzieć, że byłem z Amber. A skoro teraz namierzyła mnie bez trudu, to pewnie wczoraj równie łatwo odnalazła mieszkanie Amber i poświęciła trochę czasu na zaglądanie przez dziurkę od klucza i podsłuchiwanie pod drzwiami. Zacząłem się więc zasta- nawiać, z jakiego powodu jest taka rozwścieczona. Tak czy inaczej, MAX_KOOL musiał przecież trzymać fason. — A więc jesteś teraz szczęśliwa? Przygryzła dolną wargę, zmrużyła oczy i mimowolnie zacis- nęła pięści. Dopiero po paru sekundach z widocznym wysiłkiem rozwarła dłonie i odetchnęła głębiej. — Jesteś gnidą, Max. Ty i Amber jesteście siebie warci. — Zacisnęła wargi, a w jej spojrzeniu pojawiła się nieposkromiona nienawiść. — Ale... — mruknęła, jakby z wolna jej złość mijała — .. .ponieważ kiedyś szczerze cię kochałam, zamierzam stłumić żal w sercu i ostrzec cię. Nawet nie masz pojęcia, z kim się zadałeś. Ta Amber to suka nie z twojej ligi. Sądziła chyba, że to wszystko wyjaśnia. Skrzyżowała ręce na piersiach i prychnęła pogardliwie, najwyraźniej czekając na moją reakcję. No to się doczekała. — Czyżby przemawiała przez ciebie zazdrość? — Och ty!... — Nie wiem, w co zaczęła się przekształcać, w każdym razie miało to raczej odrażające kły i szpony. Na szczę- ście szybko się opanowała i wróciła do wcześniejszej postaci. — Ty łajdaku! — rzuciła wściekle, odzyskawszy zdolność mowy. — Byłam całkiem zielona! Zostałeś moim pierwszym wirtualnym kochankiem! Ufałam ci! — Hej! W miłości i rzeczywistości wirtualnej wszystkie chwyty są dozwolone. — No wiesz?!... — Znów zniknęła, tym razem w słupie ognia. Płomienie przygasły, dym zbił się w obłok, który opadł powoli na ziemię w postaci drobnego śniegu. — Maksie Kool, jesteś ostatnim dupkiem — syknęły śnieżynki, układając się w niewielką zaspę. — Powiem ci prawdę tylko dlatego, iż tak sobie przysięgłam, ale w rzeczywistości mam głęboką nadzieję, że mnie nie posłuchasz. Amber to pijawka, Max. Wyssie z ciebie wszystko, do ostatniej kro- pelki, a potem wyrwie ci serce z piersi i rzuci je wronom. To praw- dziwa wiedźma. I ma znacznie większe możliwości, niż ci się wyda- je. Dla własnego dobra, Max, trzymaj się od niej z daleka. Śnieg przestał padać, ale powiał zimny wiatr i z powrotem wzbił całą zaspę w powietrze. — Dlaczego mi to mówisz?! — huknąłem, żeby przekrzyczeć jego zawodzenie. — Kręciłem z tobą, a potem cię zostawiłem. Masz prawo mnie nienawidzić. Czemu więc miałbym ci wierzyć? Poryw wiatru zakręcił chmarą śnieżynek i zamienił ją w wi- rujący biały słup, który przez chwilę miał kształt widmowej ko- biety. — Bo ona też ze mną kręciła i też mnie rzuciła — zaszeleścił lodowaty wiatr — ale jej nienawidzę o wiele bardziej. Śnieżna zjawa zawirowała szybciej, uformowała smukły lej i uniosła się w stronę wirtualnego nieba. Wiatr ucichł. Znów za- świeciło wirtualne słońce. To ciekawe, pomyślałem. Bardzo ciekawe. Jak na kogoś, kto jeszcze dwa lata temu był w Sieci całkowicie nieopierzonym żółtodziobem, Eliza bardzo szybko zdołała opanować imponujące umiejętności transformacji. Z podziwu aż pokręciłem głowąi wró- ciłem do smętnych rozważań nad sposobem wydostania się z dry- fującego w przestrzeni odcinka wiaduktu. Zawróciłem do swojego harleya. Motor zniknął. Zamiast niego na asfalcie leżała sterta części, a dziury po kulach w nawierzchni obok układały się w napis: MIŁEGO SPACERU DO DOMU, MAX. 10 JAK MOST NAD SPOKOJNĄ WODĄ Czwartek, czasu lokalnego. Tego ranka odebrałem trzy tele- fony. Najpierw znowu był ten cholerny faks. Później zadzwoniła Kathe z Działu Kadr MDE i przypomniała, że nie oddałem na- leżącej do firmy kopii Ubioru Stonowanego, więc moje dokumen- ty zostaną zatrzymane do chwili jej zwrotu. Trzeci telefon był od Josepha „Gunnara" LeMata, który chciał się ze mną spotkać pod- czas lunchu w libańskiej restauracji w Lowertown. Wybrałem bramkę numer 3: lunch z LeMatem. Nie należy mylić Lowertown z ToxicTown, chociaż istnieją pewne podobieństwa. Lowertown istnieje w rzeczywistości, prze- ważnie w czasie rzeczywistym, jeśli pominąć obsługę w niektó- rych lokalach i sprawność urzędników w niektórych instytucjach publicznych. Z drugiej strony ToxicTown ma tę przewagę, że tam władze miejskie St. Paul nigdy nie próbowały „ożywić infrastruk- tury". Lowertown jakoś przetrwało te próby. I to nie raz. Jest to najstarszy i najniżej położony fragment śródmiejskiej dzielnicy handlowej w lewobrzeżnej części miasta. Jego historia sięga początków dziewiętnastego wieku, kiedy to Harriet Island wciąż jeszcze była wyspą, a Missisipi stanowiła granicę między ziemiami należącymi do plemion Objibwa (z grupy Chippewa) i Lakota (z grupy Siuksów). Przypłynął tu wówczas z południa ra- czej odrażający, także pod względem higieny osobistej, typek zna- ny jako Świniooki Parrant, który szukał zacisznego miejsca na założenie faktorii, gdzie mógłby sprzedawać tubylcom swoje tan- detne towary, a przede wszystkim nielegalnie pędzoną whisky. Jeśli popatrzycie na topograficzną mapę tego rejonu, zobaczy- cie, że Missisipi zakręca dwukrotnie w kształcie litery S dokładnie pośrodku miejskiego kompleksu Minneapolis - St. Paul, a ten zyg- zak koryta przypomina gigantyczne kolanko rury, bardzo podobne do tego, które możecie znaleźć pod zlewem w łazience. Dla rzeki pełni zresztą analogiczną funkcję, to znaczy cały syf, muł i śmieci niesione przez nurt Missisipi, rzecz jasna, osadzają się na północ- nym brzegu drugiego zagięcia kolanka, czyli dokładnie tam, gdzie powinien się znajdować korek osadnika, gdyby ta hydrauliczna konstrukcja nie była spaprana. Smród, zwłaszcza w długie upalne dni pod koniec lata, jest nie do wytrzymania. I to właśnie w tym miejscu Świniooki Parrant postanowił wy- budować swoją faktorię, a tym samym stał się założycielem osady, która z czasem rozrosła się w miasto St. Paul. Późniejsi osadnicy, odznaczający się znacznie czulszym węchem od Parranta, jak też respektem dla niebezpieczeństwa stawiania domów na równinie zalewowej oraz wiedzą w zakresie marketingu gospodarki prze- strzennej, rozsądnie woleli rozbudowywać miasto na szczycie skarpy nad doliną rzeki, powyżej Lowertown, i nadali mu nazwę od wezwania pierwszego misyjnego kościoła w tej okolicy. Nie zmienia to faktu, że Lowertown jest najstarszą handlową częścią St. Paul, a biorąc pod uwagę nagromadzenie historycznych budowli oraz częstotliwość remontów ulic, wygląda dzisiaj mniej więcej tak samo, jak w początkach dziewiętnastego wieku, to zna- czy w epoce traperów sprzedających skóry, płaskodennych łodzi i wozów zaprzężonych w konie. A w długie, upalne, letnie dni zapewne nawet cuchnie tak samo jak wtedy. Kawa była mocna i słodka, wręcz nie nadająca się do picia. Od- stawiłem kubek, sięgnąłem po widelec i zacząłem rozgrzebywać swój pasztecik. LeMat wciąż próbował zrobić na mnie wrażenie swym krzywym, niepewnym uśmieszkiem. Postanowiłem dać mu powód do, tej niepewności. — Hill Building? — spytałem zdziwiony. — Spójrz na to z szerszego punktu widzenia, Jack. Spojrzałem na niego spod przymrużonych powiek. — To mauzoleum musi mieć co najmniej sto pięćdziesiąt lat. — Owszem — odparł z zapałem. — Solidna konstrukcja. Te- raz już się tak nie buduje. — Mogę cię pocieszyć, koleś, że nie buduje się tak od czasu zatonięcia Maine. LeMat na chwilę pogrążył się w odmętach, ale szybko znalazł coś, co go wyniosło z powrotem na powierzchnię. — Zresztą, jakie to ma znaczenie? I tak przez większość czasu będziesz siedział w rzeczywistości wirtualnej. — To prawda. — Smętnie pokiwałem głową. — Rozpędzę swoją cudowną maszynę Babbage'apod pełną parąi gdy sytuacja będzie wymagała zwiększenia mocy obliczeniowej, po prostu przekręcę główny zawór jeszcze o ćwierć obrotu w prawo! Ach, te cuda nauki! — Jack! — syknął. — Ludzie na nas patrzą. — Ci artyści! — dodałem tak, żeby wszyscy wokół nas sły- szeli. — Jak znajdziemy jeszcze paru zdolnych konceptualis- tów, to już w czerwcu będziemy mogli otworzyć wystawę... —• Urwałem, bo w zdumiewającym pośpiechu ludzie dookoła zaczęli prosić o rachunki bądź pogrążali się w napiętych, głośnych, ner- wowych rozmowach. — To sposób na pozostawanie nie słysza- nym — szepnąłem do LeMata. — Sztuka nierobienia z siebie kretyna — odparł cicho ze złością. Zaryzykowałem jeszcze łyczek kawy i stwierdziłem, że teraz była dużo smaczniejsza. — A teraz całkiem poważnie — podjąłem półgłosem. — Bę- dzie nam potrzebne dość mocne i stabilne źródło zasilania. Czy w tej ruinie w ogóle jest prąd? — Budynek przeszedł remont generalny pod koniec lat osiem- dziesiątych. To znaczy... ubiegłego wieku. Przytaknąłem ruchem głowy. — Dobra. A co z dostępem do Sieci? — W dwa tysiące trzecim zrobiono odrębne okablowanie. Z funduszy federalnych. Pamiętasz plan prezydenta Gore'a? Oży- wianie najstarszych części miast poprzez darmowe podłączanie wszystkich do Internetu. Władze St. Paul włączyły się do tego pro- jektu i dostały trochę rządowych funduszy na okablowanie Lower- town. Znów pokiwałem głową. — Krótko mówiąc, będziemy mieli własną, zaciszną boczni- cę. Świetnie. Sąjakieś szansę na podłączenie anteny satelitarnej? LeMat uśmiechnął się chytrze. — Dostaniemy całe ostatnie piętro. Gospodarz powiedział, że możemy ustawić na dachu wszystko, co nam się podoba, łącznie z gołębnikiem. — To by nie było takie głupie. — Zamyśliłem się, układając w głowie to, czego się do tej pory dowiedziałem, i zbierając w so- bie siły na przełknięcie kolejnego kawałka pasztecika. — Mam jeszcze pytanie — odezwałem się po chwili. — Sądziłem, że szu- kamy biura w śródmieściu przede wszystkim po to, żeby mieć tani lokal, dostępny natychmiast, opłacany gotówką bez zbędnych py- tań. Jeśli całe piętro w Hill Building jest aż taką atrakcją, to dlacze- go gospodarz przystaje na nasze warunki? LeMat wsypał jeszcze łyżeczkę cukru do kawy, pomieszał ją w zamyśleniu, wreszcie uniósł na mnie wzrok. — Ponieważ dziewięćdziesiąt procent pomieszczeń świeci pustkami. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chce mieszkać czy pracować w Lowertown. To akurat sam wiedziałem. — Z powodu bezsensownej, brutalnej przemocy na ulicach? Pokręcił głową. — Bo tu nie ma gdzie zaparkować samochodu. Po lunchu poszliśmy do Hill Building na rozmowę z gospoda- rzem, niskim, przysadzistym, łysiejącym facetem o imieniu Jerry. Pokazał nam pokoje na ostatnim, siódmym piętrze. Była to olbrzy- mia pusta przestrzeń, bardziej przypominająca starą halę magazy- nową niż biurowe pomieszczenia MDE — a im dłużej o nich myślałem, tym bardziej za nimi tęskniłem. Powiedzieliśmy Jer- ry'emu, że zapewne będziemy pracować do późna, więc chcieliby- śmy wygospodarować trochę miejsca na jedną czy dwie sypialnie; on zaś wyjaśnił, że zamieszkiwanie na stałe w tym budynku było- by poważnym naruszeniem obowiązujących przepisów, a później pokazał, gdzie jest kuchnia i łazienka, opowiadając przy tym szcze- gółowo, jak sprytnie usługowe biuro księgowe przebudowało trze- cie piętro. W oknie po stronie północnej była wybita szyba, co wyjaśniało obecność piór i gołębiego łajna na całym piętrze. Obie- cał natychmiast wstawić nową szybę, po czym zaprowadził nas do windy towarowej. Zjechaliśmy do piwnicy, Miejsca Ostatniego Spoczynku Mebli Biurowych. Wyglądało na to, że znaczna liczba wcześniejszych najemców wylogowała się z gmachu, zostawiając meble w ramach spłaty zaległego czynszu, bo Jerry gotów był nam udostępnić wszystko, co tylko będzie nam się chciało taszczyć na siódme piętro. Przez czysty przypadek wpadliśmy na schodach na Inge Andersson, księgową prowadzącą biuro na trzecim piętrze, w tej chwili jedynego najemcę w całym gmachu. Okazała się ko- lejną niską, baryłkowatą, całkowicie pozbawioną humoru farbo- waną blondynką w średnim wieku, jakich w stanie Minnesota pełno. Miała na sobie klasyczny damski mundurek, włosy zebrane w kok, a na nogach białe miękkie pantofle przypominające tenisów- ki. Panna Andersson odznaczała się jednak czymś szczególnym, po- nieważ nie wywołała gwałtownego wzrostu poziomu testosteronu we krwi LeMata. Zawsze sądziłem, że rozpala go każda dwunożna samica, jeśli tylko nie leży w kostnicy. Zakończyliśmy naszą wycieczkę z powrotem na siódmym pię- trze, w otoczeniu gruchających gołębi pomiędzy krokwiami da- chowymi. Jerry zatarł ręce i popatrzył na mnie. — I co o tym myślisz? — zapytał. Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na LeMata. Nad naszymi głowami przeleciał gołąb. — A co do tych ptaków... — zaczął. — Dzwoniłem już do magistratu — wyjaśnił Jerry. — W wy- dziale opieki nad zwierzętami powiedzieli mi, że to gołębie z cmentarza komunalnego, podlegają zatem ochronie na mocy ustawy o ochronie migrujących ptaków śpiewających. — Spojrzał na mnie, pochylił się w stronę LeMata i konspiracyjnie ściszając głos, dodał: — Ale dla mnie osobiście to pieprzone szczury ze skrzydłami i nie uroniłbym nawet jednej łzy, gdyby je wszystkie wreszcie szlag trafił. — Wyprostował się z powrotem i uśmiechnął szeroko. — Oczywiście nic takiego nie powiedziałem. — Jasne. — LeMat ze zrozumieniem pokiwał głową. — Sidła? Trutka? Jerry wzruszył ramionami. — Jeśli o mnie chodzi, to możecie sobie nawet ćwiczyć na nich strzelanie do rzutków. LeMat uśmiechnął się chytrze. Nie, tylko nie to! Doskonale znałem ten uśmiech. Oznaczał jedno, pistolety! Gunnar uśmiechał się w ten sposób tylko wtedy, gdy pojawiała się szansa użycia bro- ni palnej. Odwrócił się do mnie z tym idiotycznym uśmieszkiem na gębie i mruknął: — To mi się podoba, Jack. A tobie? Westchnąłem głośno, po raz kolejny zadając sobie w duchu py- tanie, w co ja się właściwie wpakowałem. — Chyba sobie z nimi jakoś poradzimy — odpowiedziałem Jerry'emu. Później się rozdzieliliśmy. LeMat zaparkował swój miejski wóz bojowy na strzeżonym parkingu przed restauracją, natomiast ja zostawiłem toyotę w bocznej uliczce przy Parku Mearsa. Takie działanie zawsze wiąże się z pewnym ryzykiem. Co prawda był dzień powszedni, niemal samo południe, wokół parku teoretycznie krążyły patrole policyjne, z dworca autobusowego prawie bez przerwy wysypywali się jacyś włóczędzy, rozglądali niezbyt przy- tomnie i nieodmiennie ruszali Otto Street w stronę Parku Mearsa, zamiast iść tą samą ulicą w przeciwnym kierunku, w stronę Ena- blement Row, gdzie z pewnością zostaliby przyjęci z otwartymi rękami i natychmiast wpisani na listy wyborcze Demokratów. Z daleka samochód wyglądał normalnie, ale gdy podszedłem trochę bliżej, zauważyłem, że prawe drzwi są szeroko otwarte. Przyspieszyłem kroku. Ostatnie metry wręcz przebiegłem. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś się włamał do mojego auta. Ale gdy na przednim siedzeniu ujrzałem nowiutkie radio i wy- miętą kartkę, na której winowajca nagryzmolił, że włamał się do toyoty, bo za późno spostrzegł, iż bardziej potrzebuję samochodo- wego radia niż on, wzruszyłem tylko ramionami i pojechałem do domu. LeMat pojawił się przed domem mojej matki najwyżej pół mi- nuty po przyjeździe dostawcy pizzy. — Dobra, wszystko załatwione — rzucił, pomagając mi prze- taszczyć do piwnicy pudło podwójnej pepperoni z szynką i sześć oszronionych puszek korzennego piwa obok zdecydowanie prze- terminowanego kibla kotka Psychola. — W banku Midwest Fede- rai otworzyłem konto na działalność gospodarczą, dostępne na na- sze nazwiska. Oczywiście będziesz musiał później podpisać deklarację. Łakomie odgryzłem kawałek ociekającej tłuszczem gorącej pizzy i przełknąłem go szybko. — Jaką nazwę firmy podałeś? LeMat spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby chciał czym prędzej zmienić temat. — CompuTech — mruknął wreszcie. — Nie cierpię takich nazw. — Wiem. — Wydłubał kawałek ciasta spod zwałów stopionej mozzarelli i ostrożnie skierował go w kierunku otwartych ust. — To zupełnie idiotyczna nazwa — ciągnąłem. — Firma ukrywająca się pod szyldem CompuTech może się zajmować czymkolwiek. Tym razem odciął sobie wielki kawał pizzy, odgryzł duży kęs i popił sporą ilością korzennego piwa. — I o to właśnie chodzi, Jack. — 2Kool Enterprises na przykład, to byłaby dobra nazwa. — I każdy by się kapnął, że to lipa — rzekł ostro. — Zresztą cała ta heca z rachunkiem bankowym na firmę jest tylko po to, żeby Don Vermicelli miał gdzie przelewać pieniądze, nie znając naszych nazwisk. Dlatego lepsza jest nic nie mówiąca nazwa fir- my, bo nie będzie się wyróżniała spośród setek podobnych. — I tak mi się nie podoba. — Jakoś to przeżyjesz. — Ser zaczął mu się zsuwać z ciasta po obu stronach równocześnie, zrolował więc cały kawałek i ugryzł z jednego końca. — Taką nazwę podałem w banku i taką przeka- załem Vermicellemu. Zamarłem na chwilę. — Już się z nim widziałeś? — Lepiej. Odebrał już forsę od Amber i jutro przeleje ją na na- sze konto. Byłem pod wrażeniem. ¦— Tak szybko? — Twoim zdaniem za szybko? No to wyobraź sobie, że sprzęt nowego interfejsu Amber jest już w drodze. Powinniśmy odebrać przesyłkę jutro koło południa. Coś mnie tknęło. Odgryzłem następny kęs i przeżuwszy, za- równo pizzę, jak i własne myśli, zapytałem: — Wybacz, ale po co była ta cała finansowa szopka, jeśli mu- siałeś podać Amber nasz adres? LeMat uśmiechnął się szeroko, demonstrując niezbyt gu- stowną papkę z ciasta i sera w sosie pomidorowym. — Amber dostała tylko numer skrytki pocztowej. Wysłała pod niego sprzęt, a jeden z chłopców dona go odebrał i przesłał pod adres biura. Gdyby Amber chciała rozszyfrować odbiorcę przesyłki, musiałaby nakłonić do ścisłej współpracy UPS i Federal Express, a jeszcze łatwiej byłoby jej chyba zorganizować zbio- rową randkę OWP i Mossadu. Dojadłem swój kawałek pizzy, oblizałem palce z sosu i wy- tarłem dłoń o spodnie. — A więc to się dzieje naprawdę. Zgadza się? LeMat odstawił puszkę piwa, beknął głośno i odparł: — Jak cholera! Spojrzałem na niego, westchnąłem i postanowiłem przestać udawać. — Boję się. A ty? Jeszcze raz beknął. — Jak cholera! — To wszystko może się nam zwalić na łeb i wylądujemy po szyję w gównie dinozaurów. Pomyślałeś o tym choć przez chwilę? Stracił nagle cały animusz. — Owszem. To świetny lek na narkolepsję. Ostatniej nocy w ogóle nie chciało mi się spać, więc poszedłem sobie postrzelać. Pokiwałem głową. — Tak myślałem. — Przez jakiś czas obaj milczeliśmy. Wreszcie uderzyła mnie inna myśl, i to z taką siłą, że wszystkie szczątkowe włoski na karku stanęły mi dęba. — Posłuchaj, Gun- nar. Rozmawiałeś z Don Vermicellim w Niebie, prawda? — Przy- taknął ruchem głowy. — A... jak tam byłeś, nie zauważyłeś przy- padkiem kręcącej się w pobliżu... Elizy? Zbladł nagle. — Eliza? Myślałem, że nie żyje. — Miewa się całkiem dobrze. LeMat powoli odłożył nie dojedzony kawałek pizzy, przytknął zatłuszczoną dłoń do policzka i popatrzył na mnie oczami sarny usiłującej dojrzeć cokolwiek w oślepiającym blasku reflektorów samochodu. — Ona też jest zaangażowana w tę sprawę? Pokiwałem głową. Klapnął na oparcie krzesła jak worek gni- jących kartofli. — Mama zawsze mi powtarzała, że moje grzeszki kiedyś się na mnie zemszczą. Pierwotnie planowaliśmy po kolacji przewieźć część moich mebli do wynajętego biura, ale wieść o zmartwychwstaniu Elizy tak wstrząsnęła LeMatem, że postanowiliśmy odłożyć przepro- wadzkę do następnego ranka. Gunnar pojechał do domu, żeby strzelić sobie parę łyków maaloksu. Popatrzyłem na mój kompu- ter, już zdemontowany do transportu, i stwierdziłem, że nie opłaca mi się go podłączać na jedną noc. Poszedłem więc na górę, żeby spędzić miły wieczór w towarzystwie mamy. Okazało się to niemożliwe, wróciłem więc do piwnicy, załado- wałem do ReadMana płytę Ubioru Stonowanego i przeskoczyłem do: Rozdział 9: Modalność cyberpunkowa Pochodzenie słowa cyberpunk sięga początku lat osiemdzie- siątych, jeśli nie wcześniej. Teraz, w roku dwa tysiące piątym, naj- wyższa pora przyznać otwarcie, że cyberpunk nie oznacza już ra- dykalnej wizji przyszłości, ale raczej jest marką rynkową, co ważniejsze, powiązaną z konkretną modalnością w zakresie stro- jów, na swój sposób równie charakterystycznąjak niebieskie gar- nitury i zamszowe mokasyny w IBM lub czapeczki ze śmigiełkiem i sandały w Hewlett-Apple. Kiedy się to zrozumie, łatwo będzie wyodrębnić parametry stylu cyberpunkowego. To znaczy: 1. nonkonformizm społeczny, wyrażony na przykład poprzez niezwykłą fryzurę; 2. świadomość techniczna, wyrażona na przykład przez stoso- wanie ozdób w przekłutych częściach ciała bądź implantów prote- tycznych; 3. ociężałość umysłowa, której dowodzi ponowny wzrost po- pularności środków psychodelicznych; 4. demonstracyjna buntowniczość, wyrażana za pośrednic- twem popularnej muzyki i osobistego sprzętu nagłaśniającego. Pomińmy na razie oczywiste zagrożenia związane z parame- trem #3 (jak niejednokrotnie udowodniono, narkotyki nie mogą nikogo uczynić mądrzejszym czy bardziej seksownym, a jedynie głupszym i bardziej żałosnym), jak również kompletne fiasko pa- rametru #4 (trudno uwierzyć w muzykę jako środek ekspresji bun- tu społecznego, jeśli utwór Goofy 's Concern Butthole'a Surfera stanowi tło muzyczne wielkiej telewizyjnej kampanii reklamowej firmy Nike), i zajmijmy się oczywistymi konsekwencjami para- metrów #1 i #2. To jasne, że niezwykła fryzura jest równoznaczna wytatuowa- niu sobie na czole słowa „świr", ale w dzisiejszych czasach ludzie są na tyle kulturalni, że nie wytykajątego palcami i nie wybuchają gromkim śmiechem, więc dajmy temu spokój. A co do ozdób cielesnych, medyczne zagrożenia związane z przekłuwaniem skóry są znane od bardzo dawna. Na szczęście obecnie na rynku jest dostępna szeroka gama „kolczyków" przypi- nanych na klipsy i samoprzylepnych „implantów", szczególnie dogodna dla osób, które chcą demonstrować w pracy trend kultu- rowy typu hi-tech, a zarazem zachować szczyptę zdrowego roz- sądku na wieczory i weekendy. Jeśli jednak wolicie ozdoby z au- tentycznych kolczyków, a mieszkacie w którymś z północnych stanów, gdzie zimą powietrze jest przesycone elektrycznością sta- tyczną, przyjmijcie do wiadomości, że potknięcie się o róg dywa- nu i przypadkowe uziemienie kolczyka wbitego w brwi poprzez kaloryfer należy do przeżyć, których szybko się nie zapomina. OSTRZEŻENIE: Gdybyście chcieli wzbogacić ubiór w stylu cyberpunkowym o akcesoria pochodzące z innych typów modal- ności, zachowajcie daleko idącą ostrożność. Na przykład kolczyki w sutkach i koszulki kolczugo we, jak powszechnie wiadomo, sta- nowią katastrofalne połączenie. 11 JACK PODŁĄCZA SIĘ NA DOBRE Wytrwały nadawca faksu i tym razem zbudził mnie punktualnie o siódmej. LeMat przyjechał o ósmej furgonetką z całą rolką wiel- kich plastikowych worków i już koło jedenastej mieliśmy nie tylko pierwszą partię sprzętu przewiezioną do Światowej Centrali Com- puTechu, lecz byliśmy nawet po wstępnej ekspedycji rozpoznaw- czej w Piwnicy Wiecznego Zapomnienia, a dzięki niej zyskaliśmy trzy identyczne niebieskie krzesełka plastikowe, stół roboczy, biur- ko i gadający ekspres, który wyśpiewywał Yolare po zaparzeniu kawy. Podłoga we wschodnim końcu piętra, jeszcze wczoraj spra- wiająca wrażenie wyłożonej pstrokatą terakotą, w świetle słonecz- nym okazała się pokryta kilkuletnią warstwą gołębich odchodów. Doszliśmy do wniosku, że starczy nam przestrzeni w pozostałej części, ale to odkrycie sprawiło, że LeMat wyciągnął zza pazuchy pięciomilimetrowy pistolet pneumatyczny i poświęcił następne pół godziny na wybijanie dziur w suficie w każdym miejscu, skąd, jak mu się wydawało, dolatuje gruchanie. O wpół do dwunastej zrobiliśmy sobie przerwę, zjechaliśmy na dół i w barze na sąsiedniej ulicy kupiliśmy parę kanapek. W dro- dze powrotnej znów wpadliśmy na Inge Andersson, księgową z trzeciego piętra. W obcisłej koszulce, nylonowych spodenkach sportowych oraz białych tenisówkach wyszła na intensywny spa- cer i udała, że nas nie poznaje. Zgodnie z zapowiedzią punktualnie o dwunastej zjawiła się ku- rierka ze sprzętem nowego interfejsu Amber. Przytaszczyła tak ogromne pudło, że bez trudu zmieściłaby się w nim moja stara ku- chenka mikrofalowa, ale musiało być dość lekkie, bo niosła je bez trudu. Byliśmy cierpliwi do chwili, gdy zniknęła z powrotem w windzie, a potem... — Prezenty gwiazdkowe! — wrzasnął LeMat. Rzuciliśmy się na pudło jak spragnione zabawek ośmiolatki. — Tylko spójrz! — huknął, wyciągając ze styropianowych kształtek pierwszą część. — Leciutkie jak piórko gogle wideo wysokiej rozdzielczości! Też sięgnąłem do środka i wydobyłem na światło dzienne ko- lejny element. — Patrz! Elastyczne, sięgające do łokci rękawice z czujnika- mi piezoelektrycznymi! LeMat cisnął na podłogę następną styropianową osłonę i wy- ciągnął pękaty worek foliowy. — Niesamowite! — Przez chwilę oglądał zawartość ze wszystkich stron. — Kompletna uprząż do EKG z zestawem elek- trod w przyssawkach! — A to?! — Pokazałem mu sferyczną ażurową konstrukcję połączonąjuż kablami z czterema innymi układami. — Słuchawki stereofoniczne z sześciokierunkowym zestawem rtęciowych czuj- ników położenia i wielofunkcyjnym bezprzewodowym odbiorni- kiem podczerwieni! — No, proszę! — Wyciągnął w moim kierunku następny ele- ment, trzymając go ostrożnie w dwóch palcach. — Elastyczne podkolanówki z czujnikami piezoelektrycznymi! — Skarpety były połączone kablem z kolejną częścią. — O! Są nawet sensoro- we majtki! Wielkie dzięki, od dawna o czymś takim marzyłem! — Spójrz! — Wskazałem wyciągnięty z dna pudła duży i cięż- ki cylinder. — A to?... Co to może być, do diabła? — Jack, nie wpadło ci w ręce nic, co by przypominało instruk- cję obsługi? Wskazałem palcem grubą szarą kopertę z napisem „Najpierw się z tym zapoznać!", która wylądowała tam, gdzie ją rzuciłem, czyli w koszu na śmieci. — Przepraszam. To odruch. LeMat wyciągnął kopertę i otworzył ją. Zaczęliśmy po kolei zgodnie z instrukcją montować cały ten sprzęt, a później przy- stąpiliśmy do gruntownego zapoznawania się z przeznaczeniem poszczególnych elementów zestawu. — Mhm — mruknął LeMat, odchyliwszy się na oparcie krzes- ła. Podrapał się po brodzie i podnosząc oczy znad instrukcji, spytał: — Wiedziałeś, że to pochodzi z działu biomedycznego MDE? — Nie miałem nawet pojęcia, że w MDE jest taki dział. — Zrezygnowałem z prób rozgryzienia konstrukcji trzech kart inter- fejsów, które znalazłem w chroniących przed elektrostatyką opa- kowaniach na samym dnie pudła. Odłożyłem je na podłogę, co wcale nie było takie proste, zważywszy na to, że siedziałem na chwiejnym plastikowym krzesełku z nogami na biurku, i skupiłem uwagę na płytach CD-ROM z oprogramowaniem. — Sęk jednak w tym — ciągnął LeMat, wodząc palcem po li- nijkach drobnego druku — że ten sprzęt najwyraźniej nie ma ate- stu Inspektoratu Ochrony Zdrowia. O ile zdążyłem się przekonać, nie został nawet zgłoszony do badań. Obróciłem płytę w palcach i popatrzyłem, jak światło słonecz- ne rozszczepia się na jej powierzchni. Oczywiście mógłbym na- tychmiast dowiedzieć się znacznie więcej o tym oprogramowaniu, gdybym tylko mógł załadować płytę do czytnika i obejrzeć jej za- wartość, LeMat jednak stanowczo zabronił mi się tykać kompute- ra, dopóki nie skończy czytać instrukcji. Próbowałem mu wy- tłumaczyć, że mam najlepsze programy antywirusowe i narzędzia dyskowe, pozwalające ominąć proces bootowania, ale nie chciał słuchać. — A to oznacza—ciągnął, chociaż o nic nie pytałem — że ten interfejs jest podwójnie nielegalny. Nie dość, że został skradziony, bo co do tego nie mam wątpliwości, to w dodatku wytwórca nie ma prawa udostępniać go komukolwiek do użytku. Może to być nie- bezpieczne. Włożyłem z powrotem płytę do pudełka, spojrzałem na LeMa- ta i wzruszyłem ramionami. — I co z tego? Taki drobiazg ma nas powstrzymać? Zamknął instrukcję, zamyślił się na dobrąminutę, po czym wy- prostował się na krześle. — Nie. — Wskazał stertę styropianu na podłodze. — Podaj mi te karty, jeśli łaska. Przez resztę popołudnia zainstalowaliśmy karty interfejsów w moim komputerze, przepuściliśmy oprogramowanie przez kon- trolę antywirusową, załadowaliśmy je i skonfigurowaliśmy. Póź- niej poświęciliśmy z godzinę na testowanie sterowników interfej- sów wobec wszelkich możliwych błędów, jakie nam przyszły do głowy, chcąc się przekonać, czy nie ma w nich jakiejś logicznej bomby z opóźnionym zapłonem bądź pluskwy ukrytej gdzieś w głębi kodu maszynowego. Dopiero gdy się przekonaliśmy, że wszystko działa prawidłowo, zaczęliśmy się przymierzać do prze- testowania biologicznej strony interfejsu. Oczywiście przez pięć minut kłóciliśmy się, kto pierwszy ma się podłączyć, i ostatecznie stanęło na tym, że zadecyduje binarne metalowe urządzenie decy- zyjne. Inaczej mówiąc, rzuciliśmy monetą. Wypadło na mnie. Okazało się, że piezoelektryczne rękawice sensorowe są wyko- nane z jakiegoś bardzo interesującego materiału. Były czarne i le- ciutkie, w dotyku przypominały połączenie spandeksu z papierem ściernym o grubości ziarna 200; sięgały aż do łokci i dokładnie przylegały do ciała, po kilku minutach wręcz się o nich zapomi- nało, tyle że po pierwszej próbie skórę na przedramionach miałem szarawą i połyskliwą. LeMat rzucił monetę na podłogę, ale nie miałem najmniejszych kłopotów, by ją podnieść w rękawicach. Zaśmiał się gardłowo. — Trochę się różnią od typowych sensorowych rękawic cy- frowych, prawda? Odpowiedziałem uśmiechem. — Nie masz więcej drobnych na zbyciu? Tym razem może być dwudziestka. Tylko na próbę, rzecz jasna. — Ma się rozumieć. — Zachichotał, lecz nie sięgnął do port- felika. Później ściągnąłem swoje czerwone adidasy oraz białe frotowe skarpetki i włożyłem sensorowe podkolanówki. Były zrobione z tego samego materiału, sięgały aż do kolan i tak jak z rękawicami po paru minutach całkiem przestałem je odczuwać na sobie, jakby przyrosły mi do skóry. LeMat odłożył instrukcję, do której bez przerwy zaglądał. — Nie widzę najmniejszego powodu, dla którego nie miałbyś z powrotem włożyć butów — mruknął. — Nie powinny wpływać na działanie czujników. Pokręciłem głową. — Nie chcę. Trudno mi to wytłumaczyć, ale czuję się w tych skarpetach naprawdę doskonale. Coś mi się wydaje, że buty są zu- pełnie zbędne. Przytaknął ruchem głowy. — Chyba cię rozumiem. Miałem podobne odczucia, gdy po raz pierwszy spróbowałem zabawy z usztywniaczem. Zrobiłem parę kroków, podskoczyłem w miejscu i wykonałem ostry nawrót na gołej drewnianej podłodze. Wyglądało na to, że skarpety sensorowe wcale nie utrudniają moich ruchów. — Dobra. Co dalej? Pogrzebał wśród rzeczy tworzących stertę na stole i wybrał fo- liową torebkę z następnym elementem wykonanym z czarnego elastycznego materiału. — Ściągaj koszulkę — rzucił, rozrywając opakowanie. — Rety. — Wyciągnąłem koniec bawełnianego T-shirta ze spodni i podsunąłem go pod szyję. — To naprawdę sensorowa ko- szulka? — Chyba nie, raczej... — Umilkł nagle. — Co się stało? — Ściągnąłem T-shirt przez głowę i rzuciłem go na stół. — O co chodzi, Gunnar? — Lepiej sam popatrz, Jack — odparł cicho. Podreptałem do niego i spojrzałem mu przez ramię na tę część, którą wyciągnął z torby. To wcale nie była sensorowa koszulka. Bardziej przypominała sensorowy stanik. — Wiesz co? Chyba miałeś rację. Jesteś starszym i bardziej doświadczonym wspólnikiem. Ty pierwszy powinieneś wypróbo- wać ten sprzęt. Pokręcił głową. — Nie gadaj bzdur, Jack. Uczciwie wygrałeś w losowaniu. Nie miałbym sumienia pozbawiać cię przyjemności zakosztowa- nia tego cacka. — Wysunął stanik w moją stronę. Przywołałem na twarz mój najlepszy rozbrajający uśmiech. — Ale jesteś moim przyjacielem i byłbym zaszczycony, gdy- byś zechciał przyjąć ten skromny podarunek jako dowód wdzięcz- ności za wieloletnią przyjaźń. Proszę. Zasługujesz na to bardziej ode mnie. Próbowałem z powrotem wcisnąć mu stanik, ale mocno skrzy- żował ręce na piersi. — Możesz się czuć zaszczycony, póki jeszcze krowy nie ryczą w oborze — mruknął — ale ja za nic tego nie włożę. Więc albo sam to zrobisz, albo zaraz skontaktujesz się z Amber i po- wiesz jej, że zrywasz umowę. Spojrzałem mu w oczy. Mówił poważnie. Obejrzałem stanik. Bardziej przypominał część garderoby z katalogu Victoria's Se- cret niż element hardware'u komputerowego. Wyjrzałem przez wschodnie okno. Całe siódme piętro stojącego po drugiej stronie ulicy biurowca Lumber Exchange tonęło w ciemności. No cóż, był piątek, wpół do siódmej wieczorem. — Dobra — odparłem. — Ale zamknij drzwi na klucz. I obie- caj, że jutro każesz umieścić zasłony w oknach. — Obiecuję. — Sumiennie pokiwał głową. Nie skończyło się na tej obietnicy. Musiał mi jeszcze pomóc zapiąć stanik. Do tej pory jedynie ściągałem tego typu części gar- deroby, nigdy nawet nie próbowałem ich wkładać. — Dzięki — powiedziałem, kiedy już dopasował i ułożył mi ramiączka. — Powinieneś wiedzieć, że tylko głęboka przyjaźń każe mi znosić takie upokorzenie. Mam nadzieję, że któregoś dnia będę mógł ci się odwdzięczyć za tę przysługę. Co tam jeszcze zo- stało? Zacząłem przeglądać pozostały sprzęt na stole. LeMat sięgnął po instrukcję i otworzył ją na spisie części. — Zestaw słuchawkowy? — Jest. — Nagłowne czujniki pozycyjne? — Są. — Główny zestaw czujników ruchowych? — Jest. — Gogle wideo? — Są. — Grzbietowa uprząż światłowodowa? — Chwileczkę. — Obróciłem gogle w dłoniach. Były nad- zwyczaj lekkie, ale gdy je włożyłem na głowę, okazało się, że nic przez nie nie widać. Tylko słyszałem, jak LeMat przerzuca kartki instrukcji. — Masz regulację przejrzystości — rzekł. — Po prawej stro- nie, na wysokości skroni. Przestaw w dół, powinny się stać prze- zroczyste. Znalazłem przełącznik i przesunąłem go w dół. — W porządku — mruknąłem, odzyskawszy wzrok. — Dobra. — Otworzył instrukcję z powrotem na spisie ele- mentów. — Grzbietowa uprząż światłowodowa? Czułem mały ucisk na łokciach, kolanach, żebrach i za uszami. Elementy interfejsu były połączone ze sobą cienkimi jak włos, ale najwyraźniej dość wytrzymałymi światłowodami. — Jest. — Sieciowy pas nadawczo-odbiorczy? — Jest. — Sensorowe szorty?! — Co?! LeMat opuścił instrukcję, zerknął na mnie znad jej krawędzi, zrobił zdziwioną minę i kilka razy przewrócił oczami. — Cholera, musieliśmy coś przeoczyć. — Wstał, zaczął prze- rzucać styropianowe wytłoczki w pudle, po chwili wyciągnął spo- między nich jeszcze jeden foliowy woreczek i rzucił go mnie. — Masz. Ściągaj portki i wskakuj w to. Rozerwałem opakowanie, chociaż już z góry wiedziałem, co znajdę w środku: czarne, błyszczące majteczki bikini. — Kurde, czego się nie robi dla kariery — mruknąłem. Odwróciłem się do niego tyłem, zdjąłem dżinsy oraz bokserki i zacząłem się wbijać w sensorowe majtki. Ku memu zdumieniu okazały się na tyle elastyczne, że weszły na mnie. Przy okazji od- kryłem, że zgrubienia na podkolanówkach to nie gumki, lecz zro- lowane brzegi, które po rozwinięciu sięgnęły mi do połowy uda. Kiedy podłączyłem wszystkie końcówki światłowodów do pasa nadawczo-odbiorczego, odwróciłem się do LeMata i zapytałem: — No i jak wyglądam? Zdołał zachować poważną minę przez całe dziesięć sekund. — Jak najsilniej okablowana szpryca na całej ziemi! Najpierw raz parsknął, potem dwukrotnie zarżał, opuścił in- strukcję, złapał się za brzuch i wybuchnął tak gromkim śmiechem, że omal nie spadł z krzesełka. Osunął się na kolana i przewrócił na podłogę. Łzy popłynęły po jego twarzy. Poczerwieniał tak mocno, jakby dostał apopleksji. — Bardzo dziękuję — mruknąłem, podchodząc bliżej. Z tru- dem opanowałem chęć wymierzenia mu solidnego kopniaka w tyłek. — Spieszę cię powiadomić, że jeśli to atak serca, pewnie wkrótce wyzioniesz ducha. LeMat otarł łzy, opanował się z widocznym trudem, podniósł na mnie wzrok i znów ryknął śmiechem. — Przepraszam, Jack — wyjąkał, kiedy wreszcie zdołał złapać oddech. — Wreszcie rozumiem, dlaczego Amber... cha, cha... uznała, że powinna ci zapłacić milion. Trzeba było zażądać dwóch! Odczekałem spokojnie, aż wreszcie opadnie z sił, i pomogłem mu się podnieść z podłogi. — No, dość tego. Co jeszcze? — Wystrzałowe czerwone szpilki. Byłbyś... — Co takiego?! — Tylko żartowałem. — Wziął ze stołu uprząż EKG. — Po- winniśmy wpakować cię jeszcze w to i poprzyklejać elektrody na głowie. W gruncie rzeczy to nie należy do zestawu interfejsu. Cho- dzi jedynie o monitorowanie twoich parametrów życiowych, na wypadek gdybyś popadł w jakieś kłopoty. Przez chwilę zastanawiałem się nad implikacjątego dodatkowe- go wyposażenia, wreszcie popatrzyłem LeMatowi prosto w oczy. — Bądź ze mną szczery, Gunnar. Przeczytałeś całą instrukcję. Czy istnieje niebezpieczeństwo, że to cholerstwo może mnie zabić? — Tylko wtedy, gdy się tak pokażesz w miejscu publicznym! — Znów wybuchnął śmiechem, ale musiał dostrzec mordercze błyski w moim spojrzeniu, bo szybko spoważniał. — Pytałem serio — rzekłem spokojnie, choć przez zaciśnięte zęby. — Czy wiąże się to z jakimś ryzykiem? Może któraś pro- cedura zetnie mi mózg na galaretę albo coś w tym rodzaju? No, wiesz, mówię o śmiertelnym sprzężeniu zwrotnym. — Jeśli mam być szczery, Jack — odparł równie spokojnie — pomijając chwilowo to, że ostateczne sprzężenie interfejsu z kom- puterem jest bezprzewodowe, a więc równie groźne jak pilot od te- lewizora twojej matki, wytwórca tego sprzętu wspomniał o możli- wości śmiertelnego porażenia prądem. Aby temu zapobiec, włączono do obwodu mały fascynujący układ odcinania szczyto- wych impulsów napięcia. Może już kiedyś o nim słyszałeś. Nazy- wa się bezpiecznik. To mnie przekonało. Zamrugałem szybko, zaczerpnąłem głęboko powietrza i westchnąłem. — Aha. — Więc gdybyś mógł już przestać udawać ignoranta — rzekł LeMat, sięgając po uprząż EKG i tubkę przewodzącego żelu — dokończylibyśmy tę zabawę. Stanąłem przed nim i uniosłem ręce. — Tylko proszę ostrożnie, panie doktorze. Po piętnastu minutach miałem na głowie i piersi poprzyklejane elektrody, kable od monitora zostały podłączone do zapasowego kanału pasa nadawczo-odbiorczego i w okienku na ekranie kom- putera pojawiły się wykresy moich czynności mózgowych oraz rytmu pracy serca. — Widzisz? — odezwał się LeMat, wskazując okienko. — Będę mógł przez cały czas śledzić parametry biotelemetrii. Po- zwoliłem sobie też uaktywnić wyjście awaryjne. Jak tylko coś za- cznie odbiegać od normy, wystarczy, że wcisnę ten klawisz... — wskazał F12 — ...a program przerwie wykonywanie wszelkich procedur i natychmiast wrócisz do rzeczywistości. Pokiwałem głową. — A co z moim indywidualnym wyjściem awaryjnym? — Masz na myśli komendę WYLOGUJ SIĘ? Nadal będzie działała. Musisz tylko pamiętać, żeby podać ją bardzo głośno. Ustawiłem próg zadziałania na sto trzy decybele. I tak miałeś szczęście, że nikt się do tej pory nie domyślił, iż można załatwić Maxa Koola, po prostu wypowiadając tę komendę. Szczerze mówiąc, nigdy mi to nie przyszło do głowy, niemniej LeMat miał rację. Nie musiałem nawet tego głośno mówić. Pochy- liłem się i wskazałem sąsiednie okienko na ekranie. — A to co? — Kontrolka obrazu wideo. Będę mógł widzieć to samo, co ty. — A to? — Status połączenia z Siecią. Na wypadek, gdyby ta zabaw- ka. .. — poklepał nadajnik na moich plecach — .. .miała zaprogra- mowaną jakąś dodatkową funkcję, na przykład wysyłała sygnał namiarowy. Przytaknąłem ruchem głowy. Zwróciłem uwagę na miniatu- rową ołówkową kamerę wideo umieszczoną z lewej strony moni- tora i nakierowaną na miejsce przed klawiaturą. — Czy to znaczy, że i ja będę mógł cię widzieć? — W twoich goglach powinno być rozwijane okienko w pra- wym górnym rogu pola widzenia. A ty musisz mieć możliwość zdalnego sterowania kamerą. — Wziął moje słuchawki z mikrofo- nem i wcisnął je na głowę. — Powinieneś także słyszeć mnie, chociaż nie mam pewności, czy przekaz dźwiękowy będzie kodo- wany. — To znaczy, że muszę uważać na telepatów? — Dokładnie tak. Po raz ostatni obrzuciłem spojrzeniem ekran monitora i odwró- ciłem się do LeMata. — No to chyba możemy zaczynać. Zaprzeczył ruchem głowy. — Niezupełnie. Został jeszcze jeden element do podłączenia. — Na jego gębie znów pojawił się ten chytry, najbardziej wku- rzający uśmieszek. Nie ulegało wątpliwości, że kryje się za nim coś... — Ach, tak. Ten dziwny cylinder. Domyśliłeś się, co to może być? — Pewnie! — rzekł z dumą. — To właśnie ta część, Jack, ra- dykalnie odmieniająca charakter interfejsu użytkownika. Wszyst- ko, co do tej pory widziałeś, to tylko ulepszone modele powszech- nie wykorzystywanego już sprzętu. Ale ta część, mój chłopcze, to prawdziwy rarytas! Stałem przed nim z rękoma opartymi na biodrach i krytycznym wzrokiem spoglądałem na cylinder. — Czyżby? Więc cóż to takiego? — Jacku Burroughsie! — oznajmił podniosłym tonem. — Po- zwól, że ci przedstawię... — szybkim ruchem odkręcił pokrywę i dopiero teraz pojąłem, że metalowy cylinder to tylko opakowanie — ...Krzyżowo-Rdzeniowe Urządzenie Neuroindukcyjne! — Wyciągnął element z tuby i pomachał mi nim przed nosem. — Wygląda jak ogórek — powiedziałem, cofając się o krok. — Wielki, różowy ogórek, z cierniami i chwytnymi wąsami. — No cóż, przyznaję, że przypomina trochę... fallus, ale jest wynikiem dwuletnich prac prowadzonych w ramach wielomiliar- dowego grantu Komitetu Badań Naukowych! Nie będziesz ogra- niczony do obrazu i dźwięku. Dzięki temu urządzeniu, działa- jącemu na zasadzie neuroindukcji, będziesz miał także czucie, odbierał smak i zapach w rzeczywistości wirtualnej. — Dobra. I co z tego wynika? — Otóż to, Jack, że nie chodzi o kolejny typ zabawki do stero- wania rzeczywistością wirtualną. Z tym urządzeniem do neuroin- dukcji ... — znów pomachał mi nim przed nosem, aż musiałem od- sunąć je ręką— ... pierwsi będziemy mogli odstawić prawdziwie interpretacyjny taniec! — Brzmi zachęcająco — odparłem. — Nie wątpię, że wszyst- kich w klubie powali to na kolana. Będzie lepszy efekt niż po azo- tanie amylu. T LeMat pokręcił głową, ale na szczęście nie powiedział niczego w rodzaju: „Ech, ty krótkowzroczny pętaku!" — Chyba cię nie przekonam, Jack, dopóki tego nie podłączy- my i nie odczujesz skutków na własnej skórze. Odwróć się. — 2 ociąganiem stanąłem do niego bokiem. Machnął energicznie ręką i rzucił zniecierpliwiony: — No, śmiało! Odwróć się! Poczułem, że coś majstruje z tyłu przy pasie nadawczo-odbior- czym. — Chwytne wąsy, jak je nazwałeś, trzeba podłączyć tutaj, a urządzenie indukcyjne... zaraz, chwileczkę... — Wetknął mi różowego ogórka w garść. — Potrzymaj, dobrze? Spod sterty na stole roboczym wyciągnął instrukcję i zaczął ją pospiesznie kartkować. — Aha — mruknął za moimi plecami. A po kilku sekundach dodał: — O cholera! Odwróciłem się. Wybałuszał oczy na instrukcję i pocierał pal- cami skroń, jakby go nagle dopadł silny ból głowy. — Co się stało? — zapytałem. Podniósł głowę. — Wiesz co, Jack? — Uśmiechnął się krzywo, jakby w dodat- ku rozbolały go zęby. — No co? Może wreszcie wydusisz z siebie? Spojrzał jeszcze raz na instrukcję, głośno przełknął ślinę i uśmiechnął się szerzej. — Tak. Wygląda na to, Jack, że... — Słucham! — Przeoczyłem pewien... dość istotny drobiazg. Moja cierpliwość szybko się wyczerpywała. Zapewne był to raczej przewidywalny efekt uboczny przebrania się za cyberne- tycznego transwestytę i ściskania w ręku trzydziestocentymetro- wego różowego elektronicznego ogórka. — To znaczy? — Pamiętasz, jak ci mówiłem, że to urządzenie opracowano w ramach grantu Komitetu Badań Naukowych? — Tak? — No więc... nie od razu skojarzyłem nazwę tej kapeli, która dostała forsę z państwowej kasy. Zabrakło mi słów. Zacząłem nerwowo przytupywać. — Nie wiem, czemu mi to umknęło. Dwa lata temu było dość głośno o tym zespole. Tup. Tup. Tup. — Nawet bardzo głośno. A wziąwszy to pod uwagę, sposób działania urządzenia neuroindukcyjnego nie powinien ani trochę dziwić. Tup. Tup. Tup. — Naprawdę. Mogłem się tego domyślić, jak tylko zoba- czyłem, że cały zestaw wyszedł z sekcji biomedycznych protez wewnętrznych MDE. TUP. TUP. TUP. — Jest napisane czarno na białym. — LeMat nerwowo poma- chał instrukcją. — Jest nota dotycząca patentów i zastrzeżonych znaków towarowych MDE. Wytwórca widocznie doszedł do wniosku, że nazwa „Krzyżowo-Rdzeniowe Urządzenie Neuroin- dukcyjne" jest za długa, a skrót KRUN brzmi idiotycznie. — Zno- wu uśmiechnął się krzywo. TUP. TUP. TUP. — Dlatego zdecydowano się wymyślić nową markę handlową. No, wiesz, powołano specjalny zespół i wreszcie znaleziono roz- wiązanie, które wszystkim się spodobało. TUP. TUP. TUP. — Nazwano to ProctoProd™. Zastygłem z uniesioną stopą. — Słucham?! — To właśnie tak działa. — Przełknął ślinę, wziął głębszy od- dech, zerknął podejrzliwie na ogórka, wreszcie spojrzał mi prosto w oczy i pokiwał głową. — Musisz to sobie wetknąć w tyłek, za- nim ruszysz do tańca, Jack. Osłupiały i zmartwiały, obróciłem się sztywno jak figurka na ratuszowej wieży zegarowej i popatrzyłem na to różowe coś w mo- jej dłoni. — Jestem twoim najlepszym przyjacielem, Jack — dodał Le- Mat — ale z tą częścią operacji musisz poradzić sobie sam. w 12 W GÓRĘ LUSTRA Ach, te rozterki! Milion dolarów. Interfejs. Milion dolarów. In- terfejs. Wreszcie podjąłem decyzję. Posmarowałem ProctoProd żelem przewodzącym, pochyliłem się mocno, złapałem lewą dłonią za prawe kolano i... Nie chcę tego więcej wspominać. I nie zamie- rzam dzielić się wrażeniami. Kiedy znów spojrzałem na LeMata, był blady jak ściana. — Czyżbyś... no, wiesz?... — Gotowe — warknąłem. — Możemy zaczynać. Odwrócił się do komputera (odetchnąwszy z ulgą, jak mi się wydaje) i zapuścił procedury inicjalizujące. — Sterowniki interfejsu działają — powiedział. — Wideo zsynchronizowane. Audio podłączone. Sensorowe rękawice... sensorowe, tego... bielizna... Program uruchomiony. Wetknął wtyczkę swojego zestawu słuchawkowego w gniazd- ko z tyłu komputera. Sięgnąłem do przełącznika przejrzystości go- gli wideo i ustawiłem je na nieprzezroczyste. — Bootuję wejście do rzeczywistości wirtualnej — zapowie- dział LeMat. — Uwaga. Trzy, dwa, jeden... Znalazłem się... gdzieś. Naprawdę, rzecz jasna, znajdowałem się wciąż w naszym ol- brzymim pustym biurze na siódmym piętrze Hill Building, około sześciu metrów od LeMata. Ale moje zmysły podpowiadały mi zupełnie coś innego. Jeśli miałem wierzyć oczom i uszom, stałem wewnątrz sześciennego skrawka przestrzeni wirtualnej o bokach długości stu metrów. Otaczały mnie gładkie czarne płaszczyzny pokratkowane co metr białymi liniami, a w lewym dolnym rogu sześcianu leżała sterta obiektów o geometrycznych kształtach. A poza tym miałem w sobie ProctoProd. Nie myślcie, że moje zmysły pozwalały mi choć na sekundę o tym zapomnieć. — Jack? — szepnął mi LeMat do ucha za pośrednictwem słuchawek. — Tu już nie ma Dany, tylko Ziil — warknąłem groźnie. — Co? — Max. Nazywam się teraz Max Kool. Zapomniałeś, Gunnar? — Ach... Tak, przepraszam. — Na parę sekund zapadła cisza. — No więc, Max... To wygląda na przestrzeń testową, prawda? — Zgadza się. — Co z kalibracją? Spojrzałem najpierw na podłogę, potem na prawą ścianę. -— Chyba wszystko w porządku. Metrowy raster jest około metrowy. Góra i dół, prawo i lewo są tymi kierunkami, którymi być powinny. — Staraj się nie kręcić tak szybko głową, bo dostanę choroby morskiej. Chciałem mu zaproponować, żebyśmy się zamienili rolami, ale dałem temu spokój. — Jakoś wytrzymasz. — Tak, masz rację — mruknął Gunnar. — Wybacz, że się po- skarżyłem. Dobra, następny sprawdzian. Jak się przedstawia twoja projekcja? Poświęciłem minutę na oględziny własnych rąk i nóg; obró- ciłem dłonie, przeciągnąłem palcami po włosach — sprawdziłem swój wygląd na tyle, na ile mogłem to zrobić bez lustra. Wszystko było na miejscu: czarna kurtka, czarna koszula, czarne dżinsy, czarne buty, nażelowana fryzura, obfite baczki. — Wszystko w poprządku. Jestem Max Kool — odpowie- działem — ale moje ręce i głowa to jedyne elementy, które wydają się realne. Cała reszta jest... płaska. Dwuwymiarowa. To zna- czy.. . jakby niematerialna, pozbawiona faktury i przestrzenności. — Zajmiemy się tym później — odparł Gunnar. — Przejdźmy teraz do rzeszy ważniejszych. Spróbuj zrobić parę kroków. Przesunąłem się metr do przodu, na następną linię. — Rany! — ryknął mi Gunnar prosto do ucha. Zastygłem. — Co się stało? — Ty naprawdę chodzisz. To znaczy... tu, w rzeczywistości. — I co? Zaraz się o coś potknę? — Jeszcze nie, ale pięć metrów przed sobą masz południową ścianę. Nieźle się urządzimy, jeśli każdy twój wirtualny ruch będzie musiał być dokładnie odwzorowany w przestrzeni rzeczywistej. — Więc co proponujesz? Pocmokał, pomruczał, wreszcie chrząknął. — Spróbuj pantomimy. Po kilkunastu próbach odkryłem sposób poruszania się w rze- czywistości wirtualnej, pozostając właściwie w jednym miejscu. Zdołałem wreszcie odejść najakieś dwadzieścia metrów od środka sześcianu testowego. — No i jak? — Pomijając fakt, że przypominasz nieźle wstawionego Mar- cela Marceau, to całkiem nieźle. Spróbuj chodzić pod wiatr. — Co? — Pedałuj w miejscu. Albo jeszcze lepiej zachowuj się tak, jakbyś został uwięziony w szklanej pułapce i musiał szukać przed sobą drogi. — Gunnar? — Słucham, Max. — Zamknij się, dobrze? Po prostu się zamknij. Przez kilka minut trenowałem kroki, wykonałem kilka skło- nów i skrętów tułowia, chcąc lepiej poznać możliwości mojego wirtualnego ciała. Tymczasem ProctoProd przestał być dla mnie obsesyjnym cierpieniem i stał się tylko drobną niedogodnością. Kiedy uznałem, że czuję się wystarczająco pewnie, stanąłem pod ścianą i obróciłem się w stronę przeciwległego narożnika sześcia- nu, żeby rozpocząć następny test. — W porządku, Gunnar. Zamierzam się teraz przebiec. Wziąłem głębszy oddech, zakołysałem się na piętach i ru- szyłem truchtem. ŁUP! Grzmotnąłem w ścianę z takim impetem, że pewnie roz- ciągnąłbym się na podłodze jak długi, gdyby to było naprawdę. Wyraźnie odczułem jednak zderzenie poprzez... ten, no... pier- siowy... — Cholera! — syknął Gunnar. — Nie rozpędzaj się tak, chłopie. Nie masz żadnego kinetycznego sprzężenia przez stanik? — Owszem, mam. — Wolałbym, żeby określał tę część inter- fejsu innym słowem. — Prawdę mówiąc, chciałem tylko spróbo- wać truchtu. Znajdziesz sposób, żeby zmierzyć mi czas podczas drugiej próby? — Zaraz, chwilę. — Usłyszałem, jak Gunnar wpisuje jakieś komendy na klawiaturze. — Dobra. Ustawiłem stoper. Mam ci zmierzyć czas na setkę? — Tak. Postaram się pobić rekord świata. Daj znać, kiedy bę- dziesz gotów. — Przygotuj się... START! Gdyby przeciwległa ściana była zrobiona z czegoś solidniej- szego niż krawędź wirtualnego wszechświata — powiedzmy, z dwumetrowej hartowanej stali — pewnie zdrowo bym ją znie- kształcił. — Kurka wodna! —jęknął Gunnar z podziwem. — Zero dwa- dzieścia pięć siedemnaście sekundy... Max, rozwinąłeś prędkość naddźwiękową! — Zamilkł na chwilę. — Max? — Wszystko w porządku, tylko... Dostałem jakieś paskudne sprzężenie zwrotne, gdy huknąłem o ścianę. Ale okazało się słab- sze, niż się spodziewałem. W układach elektronicznych muszą się znajdować jakieś sprytne filtry ograniczające wrażenia kinetyczne. — Albo ta wersja Maxa Koola — wtrącił Gunnar — jest na- wet lepsza niż Gamera. — Możliwe. — Dokonałem pobieżnej inspekcji mego wirtu- alnego jestestwa, ale nie znalazłem żadnych uszkodzeń, nawet nie zniszczyłem sobie fryzury. — Dobra. Idę teraz do wielościanów. Ostrożnie poszedłem w róg sześcianu, stanąłem przed stertą brył geometrycznych, zastanawiając się, od czego najlepiej zacząć. Test z wielościanami stanowił nie tylko sprawdzian refleksu. Trzeba się było przekonać, jak z nowym interfejsem poradzę sobie z przenoszeniem obiektów przestrzennych. Dlatego zrzuciliśmy na kupę kilkaset brył różnej wielkości: od piłeczki pingpongowej do volkswagena garbusa. W ostatniej chwili doszliśmy do wnios- ku, że warto przy okazji sprawdzić, jak dokładne są odczucia doty- kowe, wyciągnęliśmy więc z bazy danych kilkanaście przypadko- wych faktur powierzchni i na chybił trafił wyposażyliśmy w nie tyle wielościanów, ile tylko się dało. W rezultacie miałem teraz przed sobą kostki z chropowatej so- śniny, czworościany z polerowanego marmuru, piłki siatkowe z wężowej skóry i co najmniej jeden dwunastościan z surowej wołowiny. Jednocześnie na ślepo przypisaliśmy obiektom para- metr gęstości, dlatego nawet maleńka chromowana piramidka przy mojej lewej stopie miała taki ciężar, że w realnym świecie musiałaby prawdopodobnie poważnie wybrzuszyć strukturę lo- kalnej czasoprzestrzeni. Kopnąłem ją z całej siły. Poleciała dziesięć metrów dalej. — Max? — szepnął mi do ucha zdumiony Gunnar. — Czy to było?... — Zgadza się. — Schyliłem się, podniosłem granitowy cios rozmiarów kuli do kręgli i z rozmachem cisnąłem go w kierunku oddalonej o sto metrów przeciwległej ściany. Roztrzaskał się o nią z hukiem. — Albo coś jest nie w porządku z kalibracją, albo nie wiem co. — Usadowiłem się na wielkim sześcianie pokrytym fu- trem i zacząłem macać rozmaite obiekty w zasięgu ręki. — Wra- żenia dotykowe są bardzo wyraźne. Wyczuwam najdrobniejsze różnice w fakturze powierzchni. — Po krótkim namyśle podkur- czyłem nogi i przesunąłem stopami po miękkim futrze. — Odbie- ram charakter podłoża nawet stopami, co jest o tyle dziwne, że sensorowe skarpety mają grube podeszwy, jak buty traperskie. — Moją uwagę przyciągnął kolejny obiekt, znajdujący się ze trzy me- try wyżej, wstałem więc i przeskoczyłem na dwudziestościan z mlecznej czekolady, by do niego sięgnąć. — Mogę nawet... — Bryła leżała trochę za daleko. Pochyliłem się i wyciągnąłem rękę. — Mogę... — Oparłem się lewą ręką o sąsiedni wielościan i wy- chyliłem jeszcze bardziej. — Mogę... — Uważaj! — krzyknął Gunnar. Bryła osunęła mi się spod ręki. Próbowałem złapać się czegoś innego, ale tylko przyspieszyłem lawinę spadających wielościa- nów. Zeskoczyłem z czekoladowego klocka i... Walnąłem ramieniem o sufit. Wylądowałem w najdalszym końcu testowej przestrzeni, grzmotnąłem plecami o schodzące się ściany i znów poleciałem pod sufit. Zahaczyłem o niego potylicą i spostrzegłem, że muszę wylądować w samym środku osuwającej się lawiny wielościanów. To mnie tak wkurzyło, że postanowiłem z tym skończyć. Zawieszony pod sufitem. — Oho... Houston? — zapytałem. — Centrum? Jak mnie słyszycie? — Głośno i wyraźnie... wróbelku — odezwał się Gunnar przez nos, ale zaraz przestał udawać kontrolera lotów i mruknął: — Wygląda na to, że... cholera, trafiłeś na jakąś anomalię grawita- cyjną... Do diabła! Max! Ty... naprawdę latasz! — Aha, mnie też się tak wydaje. Przyszło mi do głowy, że warto przeanalizować własne po- łożenie, choć nie mogłem się uwolnić od myśli, iż za chwilę, jak na filmie o Strusiu Pędziwietrze, spadnę na dno pylistego kanionu. Wreszcie dotarło do mnie, że rzeczywiście wiszę w powietrzu, wybrałem więc bezpieczne miejsce na podłodze, z dala od stru- mienia wciąż osuwających się brył, i wylądowałem tam miękko, z taką gracją, jak Barysznikow kończący efektowne jęte. Z trudem opanowałem chęć wykonania skłonu przed publicznością. Słyszałem, że Gunnar z trudem łapie oddech. — Ty naprawdę latałeś, chłopie! — Zgadza się. — Poświęciłem kilka sekund na opanowanie podziwu dla mego nadzwyczajnego wirtualnego ciała, po czym, tknięty nagłą myślą, otworzyłem okienko, przez które mogłem wi- dzieć Gunnara. — Nie chciałbyś sprawdzić pewnego pomysłu? Jak sądzisz, czy mój czas na setkę pozwala na stwierdzenie, że jestem szybszy od wystrzelonego pocisku? Poniewczasie uświadomiłem sobie, że każda wzmianka o bro- ni palnej wprawia Gunnara w sentymentalny nastrój. — No cóż. — W zamyśleniu podrapał się po brodzie. — Jeśli wziąć pod uwagę przeciętny pistolet czy nawet strzelbę... — Poki- wał głową. — Ale w wypadku magnum kalibru dziewięć milime- trów bądź samopowtarzalnego karabinka z długą lufą... — Mniejsza z tym. Następne pytanie. Czy na podstawie tego testu mógłbyś określić w przybliżeniu, jaką siłą dysponuję? — Hmm... Jeśli jeden koń mechaniczny równa się siedem- dziesięciu pięciu kilogramom siły razy metr na sekundę... Pokręciłem głową. — Daruj sobie obliczenia. Po prostu oszacuj, czy dysponuję podobną mocą, jak, dajmy na to, lokomotywa? — Jaka lokomotywa? — spytał zdziwiony. Boże, w ten sposób do niczego nie można dojść. — Ostatnie pytanie. Dałbyś radę zaprogramować wieżowiec w tej przestrzeni testowej? Chciałbym się przekonać, czy dam radę go przeskoczyć jednym susem. — Zaczekaj. — Gunnar pochylił się i zaczął stukać w klawi- sze. — Gotowe. Możesz mieć Biały Dom, piramidę Cheopsa albo wieżowiec Chryslera, wszystko we właściwej skali. Co wolisz? No proszę, dotąd nawet go nie podejrzewałem o ograniczenie umysłowe. — Zastanów się. Jestem szybszy od kuli karabinowej, moc- niejszy od lokomotywy i pewnie umiałbym przeskoczyć drapacz chmur. Czy to ci się z niczym nie kojarzy? — Owszem — burknął. — Z zakratowaną celą. Jak już prze- staniesz robić z siebie supermana, to może przeszlibyśmy wresz- cie do ostatniego sprawdzianu? Czasami Gunnar zupełnie nie zna się na żartach. — Dobrze, mamusiu. — Słyszałem! — Uśmiechnął się i znów pochylił nad klawia- turą. Byłem pewien, że jego wyszczerzona gęba będzie mnie tylko rozpraszała, więc zamknąłem okienko. Przez jakieś pół minuty słyszałem tylko nerwowe klapanie klawiszy komputera. Wreszcie rzekł: — Uruchomiłem połączenie z Siecią. Powinniśmy... Popraw- ka, już mamy potwierdzenie łączności. Gotowe. — Zamilkł na krót- ko. — Nie widzę żadnych niepokojących impulsów z interfejsu. Tym razem przerwa była dłuższa, napięta. Wcześniej doszliś- my do wniosku, że jeśli urządzenie Amber zostało zaprogramowa- ne na jakieś wrogie działania, chociażby emisję kierunkowych im- pulsów naprowadzających, to albo dojdzie do tego w ciągu pierw- szych trzydziestu sekund połączenia z Siecią, albo w momencie zaistnienia jakichś bliżej nie określonych warunków. Minęło pół minuty. Nie rozległ się żaden sygnał alarmowy. — W porządku — powiedział Gunnar. — Wygląda na to, że wszystko gra. Otworzę ci przejście za... trzy, dwa, jeden... " fu i W ścianie przede mną, tuż nad podłogą, pojawiło się dwume- trowej średnicy rozświetlone koło wejścia do wirtualnej przestrze- ni sieciowej. — Widzę — odparłem. — Portal otwarty. Co dalej? — A czego jeszcze chcesz?—-burknął.—Przechodź. Śmiało. Zrobiłem ostrożnie parę kroków, ale zaraz pomyślałem, że skoro umiem latać i nawet niewiele mnie to kosztuje, to wszystko w porządku. Skoczyłem w powietrze, wyciągnąłem ręce przed siebie i pożeglowałem w stronę oświetlonego kręgu zupełnie jak... Powiedzmy, pewien gość w pelerynce. Przyznajcie się jednak, czy nigdy skrycie nie marzyliście o tym, żeby móc tak latać jak on? Aha, jeszcze jedna uwaga: gdybyście kiedykolwiek mieli możli- wość latania, uważajcie na różnicę ciśnień w portalu połączenia z Siecią. Przeżyłem chwilę grozy, uświadomiwszy sobie nagle, że jestem wciągany w przejście z gracją mydła zjeżdżającego po mo- krej wannie do odpływu i nie mam zielonego pojęcia, jak nad tym zapanować. Zrobiłem jakieś paniczne salto wzbogacone o kilka be- czek, nerwowo zatrzepotałem rękami niczym motyl wbity w kra- townicę maski rozpędzonego auta i brakowało najwyżej pół sekun- dy do wykrzyknięcia mojej alarmowej komendy, kiedy nagle... CHLUP! Zostałem wyssany z sześcianu i pofrunąłem trzy me- try ponad grzbietem uroczego wirtualnego pasma wzgórz, ocie- niającego biegnącą dnem doliny Superautostradę Informacyjną. — Aha, z tego wynika jasno, że w sieciowej rzeczywistości wirtualnej także potrafisz latać — odezwał się Gunnar. Rozejrzałem się, wybrałem płaskie miejsce i zacząłem pod- chodzić do lądowania. Moje milczenie widocznie zaniepokoiło Gunnara, bo poskrobał paznokciem w mikrofon. — Max? Słyszysz mnie? Skrzywiłem się i uniosłem dłonie do uszu. — Tak, jestem! Na miłość boską! Nie rób tego nigdy więcej! Rety! — Przepraszam. — Nie zabrzmiało to zbyt szczerze. Po chwi- li dodał: — Pewnie i ty się nad tym zastanawiasz. Moim zdaniem powinniśmy się trzymać harmonogramu testów kontrolnych. Bę- dziesz mógł sobie do woli polatać czy nawet poprzesuwać góry, ale dopiero wtedy, gdy skończymy sprawdzać interfejs. Na razie postaraj się pozostać na uboczu i nie próbuj przyciągać uwagi wszystkich na autostradzie, dobrze? — W porządku, mamusiu. — Westchnąłem ciężko, strzeliłem palcami i przywołałem z niebytu mojego wirtualnego harleya. Był płaski. Dwuwymiarowy. Nierzeczywisty. Miał zbyt wiele uproszczonych, geometrycznych elementów, za dużo kolorów pod- stawowych i za mało fraktalnych szczegółów refleksów świetl- nych oraz faktury powierzchni, żeby przypominał prawdziwy mo- tor; jakby wystąpiły kłopoty z przesyłaniem detali obrazu do sieci w czasie rzeczywistym. Powoli obszedłem go dookoła i stwier- dziłem, że nawet nie jest to trójwymiarowy obiekt, ale coś, co mogłoby powstać z przestrzennego złożenia różnych rzutów ry- sunku technicznego. — Wsiadaj na ten cholerny motor, Max — syknął mi do ucha Gunnar. — Później zajmiemy się mapowaniem szczegółów obrazu. — Dobrze, mamusiu. Wskoczyłem na siodełko, skręciłem w dół zbocza, wrzuciłem pierwszy bieg i zwolniłem sprzęgło. Potężny silnik o pojemności 1100 cm3 zaskoczył z rykiem... No nie, przesadziłem. Szczerze mówiąc, zabzyczał żałośnie niczym próbka audio zarejestrowana z częstotliwością 11 kHz. Przyspieszając, pomknąłem po stoku, wybiłem się na krawędzi rowu melioracyjnego, przeskoczyłem trzy pasy i wylądowałem dokładnie na pasie ekspresowym pro- wadzącym do InfoMallu. — Ładny skok, Max — mruknął ze złością Gunnar. — Widzę, że rzeczywiście postanowiłeś nie zwracać na siebie uwagi. r Zapukałem do drzwi Nieba. Goryl wyjrzał na zewnątrz przez odchyloną klapkę. — Hasło — pisnął. Interesujące! — Rejestrujesz to, Gunnar? — rzuciłem do mikrofonu. — Nie to hasło, koleś — wyseplenił goryl i zatrzasnął klapkę. — Nie — odparł Gunnar. — Nawet nie bardzo... Zaczekaj, ustawię przybliżenie. — Znowu zastukały klawisze. — Dobra. Możesz zapukać jeszcze raz. Zapukałem. Goryl odchylił klapkę. — Hasło. Powinienem zaznaczyć, że i goryl wyglądał inaczej niż wtedy, gdy go widziałem po raz ostatni. Dotąd zawsze był typową posta- ciąz kreskówki — w cylindrze, z muszkąpod brodą, w źle dopaso- wanej marynarce z satynowanymi klapami. Teraz jednak wyglą- dał jak uproszczony, pobieżny szkic nakreślony paroma prostymi liniami, z rozmytymi, zlewającymi się kolorami na powierzchni, spod których prześwitywały zębatki i przekładnie oraz wijące się łańcuchy algorytmów. Do tego dokładało się wyraźne znie- kształcenie, rozmyty pas jak na starym monitorze, po którym linie tekstu przesuwają się zbyt szybko, by można było cokolwiek od- czytać. — Fascynujące — mruknął Gunnar. — Albo nasz stary odź- wierny został przeprogramowany przez jakiegoś szurniętego miłośnika Picassa, albo też... — Co? — Nie to hasło, koleś — rzucił goryl i zatrzasnął klapkę. — Max, wiesz coś na temat kubizmu? — spytał Gunnar. Wytężyłem pamięć. — Trochę — odparłem w końcu. — Pamiętam, że musiałem przynajmniej raz użyć tego słowa w teście kontrolnym, gdy popra- wiałem historię sztuki na troję. — Kubizmem krytycy określili nowy styl w malarstwie, który INFOŁATKI Nieprawda, umiem się powstrzy- mać, zwalczyć ochotę... A NIECH TO! PICASSO Pablo, hiszpański malarz i rzeź- biarz, ur. 1881, zm. 1973. Uznawa- ny obecnie za czołowego kpiarza wszech czasów, któremu udało się nie tylko zgromadzić stertę złomo- wanego okrętowego żelastwa na Daley Plaża, centralnym placu Chi- cago, ale w dodatku przekonać oj- ców miasta, że jest to .pomnik". Pablo Picasso wypracował na po- czątku dwudziestego wieku — za- czął mentorskim tonem Gunnar. — Wywodzi się z postimpresjonizmu i osiągnięć paryskiej szkoły Fauves, bierze swój początek z chwilą zako- ńczenia Okresu Błękit nego w twór- czości Picassa i zasadza się na kon- cepcji zniszczenia zarówno klasyczne- go pojęcia piękna, jak i interpretacji geometrii euklidesowej w konwencjo- nalnej perspektywie. Jak można wy- kazać na podstawie obrazu Picassa z roku tysiąc dziewięćset szóstego, zatytułowanego Les Desmoiselles d'Avignon, oraz kolaży Georgesa Braque'a i pejzaży Josepha Stelli, kubiści dwuwymiarowymi środkami pragnęli przedstawić trzy-, cztero-, a nawet wielowy- miarowe... Mniej więcej na tym etapie wrzasnąłem: — DOŚĆ! Zaskoczyłem Gunnara. — O co chodzi, Max? Chciałem ci tylko wyjaśnić, w jaki spo- sób artyści wykorzystywali materialną przestrzeń i abstrakcyjną objętość przejrzystych obiektów strukturalnych... — DOSYĆ, NA MIŁOŚĆ BOSKĄ! Nie zamierzam wstawiać do mojej relacji darmowych wykładów o sztuce współczesnej! Gunnar cmoknął z niechęcią. — Nie nazwałbym tego darmowym wykładem, Max. W koń- cu zdolność nonszalanckiego wplatania artystycznych odnośni- ków w przypadkowy dialog jest niezwykle istotna do symulacji wrażenia erudycji czy nawet, ośmielę się powiedzieć, pretensjo- nalności, która z kolei jest oznaką prawdziwie literackiego... REWOLWER 11,43 MM Dokładniej: Colt, model 1911, opraco- wany przez Johna Mosesa Brownin- ga, twórcę winczestera z ładowaniem dźwigniowym i wielu innych wieko- pomnych konstrukcji. Przytoczyłbym dokładniejsze dane, ale nie znalaz- łem jego nazwiska w bazie danych .Wybitni Amerykanie". Figuruje w niej nawet podrzędny jazzowy saksofo- nista, Zutty Singleton, lecz nie ma ani jednego inżyniera mechanika. To o czymś świadczy. — Gunnar?! — przerwałem mu tonem Normana Batesa rozma- wiającego z matką o swojej nowej dziewczynie. — Mam w ręku nała- dowany bębenkowiec kalibru jede- naście i czterdzieści trzy setne mili- metra. Jeśli natychmiast nie prze- staniesz mnie zarzucać tym arty- stycznym bełkotem i nie wrócisz do naszej historii, zaraz wyskoczę w rzeczywistości i odstrzelę ci jaja. Czy wyrażam się jasno? Odchrząknął i mruknął: — No cóż... Tak od ręki, tego... ośmielę się zauważyć, że ten nowy interfejs Amber daje nam wielowymiarowy perspektywicz- ny widok obiektów w kodzie maszynowym, jak choćby tego odź- wiernego — goryla. — Głośno przełknął ślinę. — Z jednej strony widzisz zwykły, konwencjonalny „fronton" obiektu, ale z drugiej jesteś w stanie dostrzec jego wewnętrzne mechanizmy, mniej wię- cej tak, jak na obrazie The City Ferdnand Leger ukazuje utopijne systemy kontroli oraz... Odciągnąłem kurek wirtualnego rewolweru. — Masz rację! — wykrzyknął radośnie. — Wracajmy do na- szej historii! Zróbmy prosty test. Wezwij goryla, dobrze? Po raz kolejny zapukałem do drzwi Nieba. Goryl odchylił klap- kę i wyjrzał przez otwór. — Hasło. — Skup się na stronie środkowej — szepnął Gunnar. — Według mnie ta niebieska sztabka to procedura sprawdzania hasła. Widzisz, gdzie się łączy z algorytmem porównywania sampli audio? Mnie to również pasowało. Pokiwałem głową, nie otwierając ust. — Świetnie — rzekł Gunnar. — Spróbuj sięgnąć do jego wnę- trza i ręcznie przestawić tę sztabkę. Zrobiłem to. Podniosłem swą wirtualną prawą rękę, sięgnąłem przez wirtualną powłokę goryla i ostrożnie dotknąłem procedury sprawdzającej. Zaczerpnąłem głęboko powietrza, zebrałem się na odwagę i delikatnie nacisnąłem. Pstryknęło. Goryl warknął, ale otworzył drzwi. Wszedłem do środka, wskoczyłem do grawitrury i zjechałem na dół. — Gunnar? — szepnąłem, będąc jeszcze wewnątrz rury. — Co ja właściwie przed chwilą zrobiłem, do cholery? — Potwierdziłeś moje przypuszczenia, Max. Chyba już wiem, jak działa ten interfejs. Po kilku sekundach, gdy stało się oczywiste, że nie zamierza mi niczego więcej powiedzieć, spytałem: — To znaczy? — Tego typu administratora miał stary system UNIX. Dziś już się go nie stosuje, bo jest potencjalnie bardzo groźny. Dlatego ty, Max, musisz być nadzwyczaj ostrożny. Jeden nie przemyślany gest, jedno rzucone słowo, a możesz narobić poważnych, perma- nentnych uszkodzeń w kolektywnej strukturze sieciowej rzeczy- wistości wirtualnej. Wyskoczyłem z rury w głównej sali Nieba i od razu skiero- wałem się w najciemniejszy kąt, żeby przemyśleć to, co usły- szałem. — W porządku, przestraszyłeś mnie. Jestem groźny. Ale co ja właściwie zrobiłem? — Zostałeś odmieniony, Max — wyjaśnił szeptem. — Zy- skałeś taką moc i takie zdolności, które bardzo przekraczają możli- wości przeciętnego użytkownika. Możesz widzieć to, czego nikt inny nie zobaczy, robić, czego inni nie potrafią, i pewnie dotrzeć tam, gdzie nikt inny się nie dostanie... Moja cierpliwość była na wyczerpaniu. — Nie chrzań, Sherlocku, tylko powiedz, co ja takiego zro- biłem?! — Max? — mruknął złowieszczo. — Trzymaj się. Ten inter- fejs zrobił z ciebie... superużytkownika. Minęło kilka sekund, nim zrozumiałem. Wyprostowałem się, rozejrzałem dookoła i wyszedłem z kąta sali. — Kretyńska nazwa — mruknąłem tak cicho, żeby nie usłyszał nikt poza Gunnarem. — Pewnie, skoro pochodzi z UNIX-a — odparł. — Wszystko związane z UNIX-em brzmi idiotycznie. W końcu chodzi o system operacyjny, w którym istniały takie komendy, jak chown, awk czy grep, gdzie regularnie trzeba było niszczyć zjawy, żeby system pracował poprawnie, a „dzieci zombie w rynsztoku" były przyję- tym systemowym określeniem pewnego rodzaju błędu. Nawet sama nazwa UNIX-a to żart. Nazwano go tak, ponieważ stanowił uproszczoną wersję systemu MULTICS. Na tej samej zasadzie uproszczoną wersją rumaka byłby wałach. Nagle umilkł. W samą porę, bo i ja w tej samej chwili prze- stałem go słuchać. Pamiętacie Niebo? Przypominacie sobie mój opis ludzi i sce- nerii z rozdziału 5? Zapomnijcie o nim. Dopiero teraz, będąc su- perużytkownikiem i mając zdolność widzenia kodów programo- wych, mogłem dostrzec, jak ono wygląda naprawdę. A naprawdę, co muszę stwierdzić z przykrością, był to praw- dziwy kubistyczny koszmar. Całe otoczenie do najdrobniejszych szczegółów, wszystkie przedmioty wokół mnie, przypominały po- pękane, wielopłaszczyznowe obiekty, jak u odźwiernego goryla z widocznymi bebechami algorytmów. A ludzie? Wszystkie sym- patyczne, radosne postacie, nawet te, które były odwzorowaniem rzeczywistych osób, a nie tylko syntetycznymi tworami? Wy- glądały jak gromada szurniętych gówniarzy poprzebieranych na Halloween. Błyszczące, pretensjonalne, tandetne stroje; odstra- szające, tanie plastikowe maski poprzyklejane plastrem. Kręcili r się chwiejnym krokiem po całej sali i ryczeli ze śmiechu jak banda pijanych kretynów podczas zabawy w piratów. Niektórzy mieli nawet maski przyklejone byle jak, więc bez większego trudu mogłem za nimi dostrzec jaskrawe strumienie przesyłanych bitów danych, po których można by łatwo dotrzeć do użytkowników w realnym świecie. Na przykład disc jockey na podwyższeniu przy parkiecie, Rapmastah MC „Nieugięty", w rzeczywistości był chudym, pryszczatym siedemnastolatkiem, nazywał się David Berkowitz i prowadził rozgłośnię w zapyziałym akademiku w ja- kiejś zapadłej dziurze New Jersey. — To naprawdę wygląda odpychająco — szepnął mi Gunnar do ucha. Max?, rozległ się w moich myślach głos DON_MAC-a. To ty? Otrząsnąłem się szybko i rozejrzałem po sali. Nie wiem, czemu go od razu nie rozpoznałem. W grupie byle jak wykończonych, ka- rykaturalnych postaci, społecznych wyrzutków w tandetnych przebraniach i mglistych, ledwie rozpoznawalnych elektronicz- nych zjaw, błyszcząca chromem sylwetka DON_MAC-a spra- wiała wrażenie wyjątkowo realne. W gruncie rzeczy znacznie bar- dziej realne niż przedtem... — DONMAC? — mruknąłem pod nosem. — On także wygląda zupełnie inaczej — zauważył Gunnar. Max?, ponownie zapytał w myślach DON_MAC. I Gunnar? To dziwne. — Oho — szepnął LeMat. Gunnar? Czyżbyś w końcu dorobił się idealnego kamuflażu? Słyszę cię, ale widzę tylko Maxa. — Max, otwórz okienko. — W słuchawkach zapadła martwa cisza. Minęło kilka sekund, nim uzmysłowiłem sobie, o co mu cho- dzi. Otworzyłem okienko wizyjne, w którym za pośrednictwem kamery zamocowanej na monitorze mogłem widzieć LeMata. Wyciągnął wtyczkę mikrofonu z gniazdka i z przejęciem gry- zmolił coś na kartce. Po chwili uniósł ją do kamery i pokazał pyta- nie: DON_MAC MNIE SŁYSZY? Skinąłem głową. Max?, przekazał w myślach DON_MAC. Cokolwiek świń- skiego knujecie z Gunnarem, nic z tego nie wyjdzie. Już go nie słyszę, ale wokół ciebie pojawiło się echo wizyjne. Przy każdym ruchu ciągniesz za sobą wyraźne odbicie. Gdyby mi na tym zale- żało, zmierzyłbym wielkość opóźnienia i na tej podstawie obli- czył, jak daleko jesteś w realnym świecie. Natychmiast zamknąłem okienko. Rzecz jasna to, przez które mogłem obserwować Gunnara. Teraz lepiej, przyznał DONMAC. Ale i tak ciągnie się za tobą echo wizyjne. — Rozłącz się całkiem — mruknąłem. W słuchawkach pstryknęło. — Ale... — zaczął LeMat. Daruj sobie, Gunnar, przekazał DON_MAC. Przez ciebie MAX_KOOL przypomina osłupiałego żółtodzioba. — No, dobra — mruknął Gunnar. — Ale to oznacza, że bę- dziesz zdany wyłącznie na siebie, Max. Od tej chwili będę mógł tylko śledzić twoje parametry życiowe. Znów rozległ się cichy trzask oznaczający, że LeMat wyciągnął wtyczki z komputera. Po raz pierwszy od chwili, gdy włożyłem na siebie nowy interfejs, otoczyła mnie błoga, jakże przyjemna cisza. DON_MAC podniósł swoją chromowaną robocią sylwetkę z krzesła i zaczął się przeciskać w moją stronę przez zatłoczoną salę z zadziwiającą prędkością i zwinnością. — Cześć, Max — powiedział, zbliżywszy się na parę metrów. Jego wirtualny głos brzmiał dokładnie tak samo, jak w telepatycz- nych przekazach. Stanął krok przede mną, uniósł masywne klesz- cze prawej ręki i z wyciem serwomotorów wyciągnął ramię do... uścisku dłoni. — Witaj na następnym poziomie. 13 W GŁĄB OUBLIETTE Usiedliśmy obaj przy stoliku OUBLIETTE Don Vermicellego i racząc się ab- Rodzaj lochu z jednym wejściem przez studnię. Nazwa pochodzi od francuskie- go sfowa oublier, „zapomnieć". solutnie wyśmienitym cewella al burro, spoglądaliśmy na paradu- jące przez główną salę Nieba kubi- styczne niezwykłości. — To nie do wiary — mruknąłem z ustami pełnymi... nie wiem czego. Nawet nie chciałem tego wiedzieć. — Po prostu nie mogę w to wszystko uwierzyć. Don Vermicelli dopił wino i odstawił kieliszek na stół. Bambi natychmiast podbiegła, by go powtórnie napełnić. Teraz widzia- łem dokładnie, że bez wątpienia w realnym świecie jest to mężczy- zna, który — podobnie jak druga Silikonowa Siostra, Tuptuś — ma poważne zastrzeżenia do własnej płci. — To nie do wiary — powtórzyłem. — Co? — zapytał Don Vermicelli. — To, że ja również dyspo- nuję interfejsem i jestem superużytkownikiem? Myślisz, że dopu- ściłbym, aby Max Kool miał coś, czego ja jeszcze nie posiadam? — Nie. — Pokręciłem głową i włożyłem do ust czubatą łyżkę ceryelli. — Nie mogę uwierzyć, że naprawdę czuję smak wirtual- nej żywności. To niewiarygodne! Wspaniałe! — Postaraj się jednak nie mówić z pełnymi ustami — zapro- ponował DON MAC. Don Vermicelli znowu upił łyk wina i odstawił kieliszek. — Ach, Max. Może teraz zrozumiesz, dlaczego jestem taki, jaki jestem. — Odchylił się na oparcie krzesła, aż zajęczały i zgrzytnęły hydrauliczne wsporniki, poklepał się obiema dłoń- mi po niewiarygodnie okrągłym brzuszysku i zarechotał gardłowo jak rubaszny Święty Mikołaj. — W realnym świecie wychodzę codziennie na pięciokilometrowe spacery i bez prze- rwy muszę uważać, by nie przekroczyć wagi osiemdziesięciu pięciu kilogramów! Ale tutaj! Ech... W Niebie w ogóle nie ma trójglicerydów! Tuptuś przydreptała do stołu z olbrzymią wazą czegoś, co pachniało wprost bosko. — Granchio di marę in zuppiera — oznajmił Don Vermicelli, układając sobie pod czwartym podbródkiem serwetkę wielkości prześcieradła. Chwycił w obie dłonie dwa widelce. — Marynowa- ne szczypce błękitnych krabów! Mange\ Musiałem się wykazać refleksem, żeby chwycić kilka tych przysmaków, zanim Vermicelli pochylił się nad wazą, blokując do niej dostęp. Zauważyłem, że DONMAC ma pusty talerz, ująłem więc jedne szczypce nożem i widelcem, żeby go poczęstować. Szybko podniósł jednak błyszczącą chromem dłoń. — Nie, Max. Zjadaj sam. — Masz dość? — spytałem. Dostrzegłem analogię między skorupą kraba a robocim pancerzem DON_MAC-a. — Za bardzo ci to przypomina kanibalizm? Don Vermicelli zrobił na tyle długą przerwę w jedzeniu, żeby wtrącić: — DONMAC nie odżywia się tak jak my. Nie czuje smaku potraw. Odłożyłem z powrotem szczypce kraba na swój talerz i popa- trzyłem na DON_MAC-a. — Wygląda na to, że narzuciłeś sobie trochę zbyt trudną rolę. — Jest kilka sposobów wejścia do grona superużytkowników .— odparł cicho DON_MAC. — Tak się nieszczęśliwie składa, że ja zrobiłem to starą metodą. Don Vermicelli wyłowił z dna wazy ostatnie szczypce, beknął głośno, po czym wytarł usta i palce serwetką. — DONMAC jest zbyt skromny — powiedział. — Należał do pierwszych superużytkowników i jest jednym z najlepszych, pod wieloma względami mógłby być ojcem nas wszystkich. Jego obecność przy tym stole to wielki zaszczyt. DON_MAC z brzękiem wzruszył ramionami, co —jak na ro- bota — wydało mi się bardzo dziwnym gestem. — Nie robię tego całkiem bezinteresownie. Być może chciał coś jeszcze dodać, ale nieoczekiwanie w Nie- bie wszczął się rumor. — Szefie! — krzyknął jeden z zabijaków Don Vermicellego, wyskoczywszy ze skłębionego tłumu przy wejściu. — Uwaga! Próbowaliśmy ją zatrzymać, ale... Coś od tyłu chwyciło go za kark i cisnęło jak szmacianą lalkę w drugi koniec sali. Biedak rozmazał się na betonowej kolumnie. To coś miało na imię Eliza. Dwóch innych goryli Vermicellego podskoczyło, żeby za- stąpić jej drogę. Ledwie zdołali jej dotknąć i zamienili się w żywe pochodnie. Trzeci zaczai wykrzykiwać kolejne ostrzeżenia, wy- ciągnął pistolet, wymierzył w tył głowy blondynki i nacisnął spust. Kula zatrzymała się w połowie drogi, na chwilę zawisła w powie- trzu, wreszcie spadła na wykładzinę i wypaliła w niej dziurę. A strzelec był martwy i zrandomizowany, jeszcze zanim nad podłogą pojawił się słupek dymu. Don Vermicelli szybko uniósł obie dłonie, powstrzymując dwóch ostatnich goryli przed wkroczeniem do akcji. — Witaj, ma bella Eliza—odezwał się z szacunkiem. — Cze- mu zawdzięczamy przyjemność tej wizyty? — Temu dupkowi — syknęła, wskazując mnie palcem. Obró- ciła się w moją stronę i wymierzyła we mnie lodowate spojrzenie V błękitnych oczu. Dobrze wiedziałem, że oznacza to nieuchronny wybuch dzikiej wściekłości. — Nie mogłeś posłuchać mojej do- brej rady, prawda, Max? Mówiłam ci, żebyś się nie zadawał z tą suką, Amber. Ale nie potrafiłeś na tyle długo przestać myśleć ku- tasem, żeby sobie przypomnieć o istnieniu mózgu, no nie? Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się nieśmiało. Była to chyba moja jedyna broń do walki z Elizą. — Przecież zawsze twierdziłaś, skarbie, że mężczyźni to di- nozaury i mają dodatkowy mózg między nogami. — Ty!... — Zaczęła się przekształcać, błysnęły kły i pazury. Mógłbym przysiąc, że dostrzegłem strumienie bitów mapujących nakładane obrazy, które pełzały po niej niczym niebieskawe zyg- zaki błyskawic. Bez namysłu sięgnąłem do niej wirtualnymi pal- cami i powstrzymałem transformację prawej ręki! Odskoczyła przerażona. Nie wiem, czy sprawiłem jej tym ból, czy po prostu przypomniała sobie nasze wcześniejsze życie seksualne. Szybko jednak wróciła do normalnej postaci. — No, proszę! — syknęła z uznaniem, gdy w jej oczach przy- gasły ostatnie błyski wściekłości. — I jesteś już nawet przeklętym superużytkownikiem. — Oparła pięści na kościstych biodrach, wysunęła dolną wargę i kilkakrotnie fuknęła z obrzydzeniem. Jej następna transformacja była naprawdę godna podziwu. Eli- za rozchyliła wargi i uśmiechnęła się do mnie, a jednocześnie w błękitnych oczach natychmiast stopniały ostatnie lodowe góry złości. Stała się kimś, kto wyglądał dokładnie tak samo, jak parę sekund wcześniej, tyle że nie musiał już patrzeć na ścierwożerne- go antychrysta. Przekształciła się w Elizę, która mnie lubi. — Max, kochanie? — zagadnęła słodko. — Wiem, że w prze- szłości istniały między nami różnice poglądów, ale... — Wzru- szyła ramionami i splotła dłonie za sobą, spuściła głowę, nerwowo pokręciła stopką po wykładzinie i jeszcze raz zaszczyciła mnie czarującym uśmiechem. Podziałało. Uśmiechnąłem się do niej szczerze. Rozpromieniła się jak słoneczko wschodzące nad świeżymi zaspami śniegu. Wyjęła kostkę pamięci ROM, położyła ją na brze- gu stołu i lekko pchnęła w moją stronę. — Ja... przepraszam... — Znowu spuściła głowę. — Mam parę ważnych spraw do załatwienia w realnym świecie. Gdybyś jednak zechciał się ze mną spotkać tu... — postukała pomalowa- nym na błękitno paznokciem w scalaka — ...za godzinę... Prze- konasz się, że warto poświęcić mi parę minut. Obiecujesz, że przyjdziesz? Do cholery, nigdy nie umiałem odmówić kobiecie, która patrzy na mnie takim wzrokiem. — Oczywiście, skarbie. — Sięgnąłem po scalaka i zacisnąłem go w palcach. — Wspaniale! — Eliza zachichotała i klasnęła w dłonie. Prze- szyłjądreszcz podniecenia. Wreszcie, jakby specjalnie po to, żeby zwiększyć moje, i tak widoczne osłupienie, wcisnęła się za stół, umieściła swoje drobne kościste pośladki na mych kolanach, objęła mnie ramieniem i czule pocałowała pod prawym uchem. Wzdłuż mego kręgosłupa przebiegły po skórze w dół mrówki o kłujących lodowatych łapkach. — Najlepszą stroną superużytkownika — szepnęła, rozsy- pując mi się w rękach w kupkę śnieżynek —jest to, że wirtualny seks odczuwa się naprawdę fantastycznie! — Próbowałem się jeszcze pozbierać, gdy nagle przez salę przemknął powiew ark- tycznego wiatru i jej drobne śnieżynkowe ciało niemal w jednej chwili zniknęło z lodowatym podmuchem, dosłownie przesypując mi się przez palce. Zostało mi tylko wspomnienie mroźnego pocałunku na policzku i niknące echo jej ostatnich słów niesio- nych wiatrem: — Tyle że tym razem to ty będziesz żółtodziobem! Po Elizie nie zostało nawet śladu. Zamrugałem szybko i rozejrzałem się. Znów zacząłem myśleć tym mózgiem, który miałem w głowie. Zamknąłem rozdziawione usta i włożyłem sporo wysiłku w uświadomienie sobie, gdzie je- stem. Don Vermicelli nie zwracał na mnie uwagi, wbijał spojrze- nie w dymiące ślady butów na wykładzinie, które pozostawili po sobie jego ochroniarze; między kolejnymi kęsami seppie ripiene smętnie kiwał głową. DON_MAC siedział rozparty na krześle i w zamyśleniu sączył olej Penzoil z limetą, wodząc po mnie czer- wonymi plamkami swych całkowicie pozbawionych wyrazu foto- elektrycznych oczu. Uśmiechnąłem się do niego. — No i co o tym myślisz? — Myślę — odparł w zadumie DONMAC, odstawiając szklaneczkę na stół — że nigdy dotąd nie widziałem jeszcze niko- go znajdującego się pod tak olbrzymim wpływem gonadów. — Wstał gwałtownie, odsuwając nogami krzesło. — Chodź ze mną, Max. Odwrócił się, zdawkowym machnięciem ręki żegnając Don Vermicellego, który podniósł głowę znad porcji gamberoni aglio olio na tyle długo, ile wymagało pożegnalne uniesienie dłoni. DONMAC ruszył energicznym krokiem przez salę. Wyciągną- łem serwetkę spod brody, cisnąłem ją na stół i poderwałem się z miejsca. Musiałem podbiec, żeby go dogonić. DON_MAC obejrzał się na mnie u wylotu grawitrury wyjścia z Nieba. Kiedy się z nim zrównałem, obaj wskoczyliśmy do środka. — Max? — odezwał się podczas zjeżdżania. — Od jak dawna bywasz w Niebie? Zamyśliłem się na krótko. — W jednostkach czasu rzeczywistego? Przytaknął głową. — Mniej więcej od trzech lat. — Zdaje się, że nawet projektowałeś niektóre części Nieba, zgadza się? Wzruszyłem ramionami. — Nic ważnego, pokój sfazowany przestrzennie i parę ukry- tych zapadni w sali imienia Jobsa. — Nic więcej? Sądziłem, że gniazdo pterodaktyli to również twoje dzieło. — Tylko je poprawiałem. Pierwotny kod wpisał Kowboj Bret. — Ach, tak — mruknął DON_MAC, w zamyśleniu kiwając głową. — Legendarny Kowboj Bret. I to on cię nauczył, jak trafić do Nieba? — Nie. Nigdy go nie spotkałem. Musiałem szukać wejścia na własną rękę. — A zanim ci się to udało, jak długo pętałeś się po Sieci? Trzy lata? Cztery? Wytężyłem pamięć, starając się zignorować pewne przykre wspomnienia z początkowego okresu studiów. Mimo to nie potra- fiłem odpowiedzieć jednoznacznie. — Raczej koło sześciu. Kiedy dotarliśmy do końca grawitrury, DONMAC ruszył w kierunku Targowiska Pomysłów. Poszedłem za nim. Obej- rzałem się jeszcze na odźwiernego goryla. Wciąż wyglądał jak bezładny kubistyczny szkic, ale w moich oczach zaczął już przy- bierać sensowne kształty. Szybkim krokiem zagłębialiśmy się we wschodnie skrzydło Trzeciego Poziomu. — Powiedz mi — rzucił DON_MAC, nie oglądając się na mnie — czy teraz, kiedy masz już rozeznanie, możesz sobie przy- pomnieć jakiegoś superużytkownika, z którym się wcześniej ze- tknąłeś? — Nie licząc ciebie i Don Vermicellego, rzecz jasna — od- parłem bez wahania — najwyraźniej superużytkownikiem jest także Eliza. — Tknięty nagłą myślą dodałem po chwili: — I praw- dopodobnie jest nim również Amber. — I nigdy nie spotkałeś nikogo innego? Kogoś, kto by się za- chowywał niezgodnie z prawami rzeczywistości wirtualnej? Ni- gdy nie pytałeś z osłupieniem: „Jak on to zrobił, do cholery?" To wymagało namysłu. Mimowolnie zwolniłem kroku, prze- rzucając stare wspomnienia. Znów musiałem podbiec, żeby się z nim zrównać. — Nic mi nie przychodzi do głowy. Słyszałem o paru przy- padkach, które zapewne... DON_MAC zatrzymał się nagle przed jakimiś wirtualnymi drzwiami. Omal na niego nie wpadłem. — Aha, Sala Szumnych Frazesów! — rzekł. — Byłeś w niej kiedykolwiek, Max? Skrzywiłem się z obrzydzeniem, oblizałem wargi i próbując uniknąć wulgaryzmów, mruknąłem: — No cóż... tego... — To jest Centrum Szarlotkowe — oznajmił. — Siedlisko najbardziej idiotycznego, prostackiego, kołtuńskiego sposobu my- ślenia na całym świecie. Na przykład dzisiaj... — stuknął palcem w tabliczkę menu wiszącą przy drzwiach, która się podświetliła — .. .Kościół Wegentologii urządza nabożeństwo żałobne po austra- lijskich zbiorach pszenicy. Później, o pierwszej czasu standardo- wego, odbędzie się spotkanie FWOO. — Urwał, zdumionym wzrokiem popatrzył uważniej na kartę i postukał w nią kciukiem, przywołując spis dodatkowych in- formacji. — Front Wyzwolenia Osób Otyłych zamierza wystoso- wać apel do wszystkich począt- kujących ugrupowań terrorystycz- nych o wsparcie w kampanii rady- kalnego poszerzania rozmiarów drzwi. Następnie mamy wykład UPDA, Udziałowców Przyszłego Dobrobytu Amerykańskiego, rów- nocześnie ze spotkaniem Ofiar Wazektomii, wreszcie prezes Sto- warzyszenia Anonimowych Skatofilów będzie miał odczyt pod tytułem „Zbieranie Odchodów w Kupę". SKATOFILE Ludzie, których naprawdę obchodzi gówno. INFOŁATKI Dobra, to już ostatnia. DONMAC zadumał się nad tą ostatnią pozycją, skrzywił się z niesmakiem i wyłączył kartę menu. Natychmiast poczerniała. Odwrócił się do mnie i zapytał: — Wiesz, Max, dlaczego zarząd Targowiska nie chce zrezy- gnować z prowadzenia Sali Szumnych Frazesów? Wzruszyłem ramionami — Bo ma z tego niezłą zabawę? DON_MAC wolno pokręcił metalową głową. — To wentyl bezpieczeństwa, Max. Każde otwarte społe- czeństwo musi udostępnić swoim członkom taki wentyl, sposób realizacji własnych pomysłów, nawet najbardziej zwariowanych, bez lęku przed konsekwencjami. Gdyby go usunąć, jedyną alter- natywą utrzymania porządku byłoby państwo policyjne, gdzie wszystkie pomysły byłyby ściśle kontrolowane. Oczywiście, było to całkiem sensowne wyjaśnienie, miałem tylko pewne kłopoty, żeby powiązać go z faktem istnienia super- użytkowników. Nie zapominaj o moich zdolnościach telepatycznych, przekazał w myślach DONMAC. Ponadto jestem superużytkownikiem już prawie od piętnastu lat. I od kiedy się znamy, byłem dla ciebie tylko jedną z barwnych postaci Nieba. Nie przychodzi ci do głowy, dla- czego superużytkownik mógłby wieść tak nudny żywot? — W porządku — odparłem na głos. — Poddaję się. Dla- czego? — Ponieważ społeczność superużytkowników nie jest środo- wiskiem otwartym — powiedział cicho. — Biorąc pod uwagę moc, którą teraz dysponujesz, niebezpiecznie byłoby przy tobie choćby wspominać o niektórych pomysłach. W końcu wystarczy jeden nieostrożny superużytkownik, żeby doprowadzić do kom- pletnej ruiny całą architekturę Superautostrady Informacyjnej czy też zniszczyć strukturę rzeczywistości wirtualnej. Kilku współ- działających, wrogo nastawionych superużytkowników mogłoby powalić na kolana całą zachodnią cywilizację. Ten pomysł sam z siebie wydał mi się kuszący... Zaraz! Prze- cież byłem w towarzystwie człowieka o zdolnościach telepatycz- nych! Nie! Wcale nie myślałem o tym poważnie!... DONMAC zawrócił gwałtownie i ruszył z powrotem wschodnim korytarzem. Zwróć uwagę na lewą stronę, Max, poinstruował. Odruchowo popatrzyłem w lewo. Nawet nie wiem dlaczego. Ostatecznie chodziłem tym korytarzem tysiące razy i doskonale wiedziałem, że ściana po lewej to... Szereg ukrytych drzwi, dokładnie takich samych, jak drzwi do Nieba. — DON_MAC? — szepnąłem. Tu nie wchodź, Max, poradził. Pamiętasz grupę nastoletnich mudżahedinów? Chajberpunków? Musieliśmy ich przenieść do oddzielnego pomieszczenia, by uchronić przed poważnymi kłopo- tami. Odskoczyłem od wskazanych drzwi jak rażony prądem. Pod- biegłem, aby zrównać się z moim przewodnikiem, gdy w lewej ścianie ukazały się następne drzwi. — A tutaj? — spytałem. Szkoda czasu. To sala szczeniaków, które uwielbiają się bawić ciekłym azotem. — Czyja? Kriopunków. Sięgnąłem do klamki, ale szybko cofnąłem rękę, zostawiwszy na gałce kawałek zmrożonej skóry z palca. Przyspieszyłem, żeby dogonić DON_MAC-a. Dotarliśmy do kolejnych drzwi. — A co jest tutaj? Jeszcze gorzej. To klub nieuleczalnych maniaków, patologicz- nych miłośników łamania zabezpieczeń i rozwiązywania zadań matematycznych. — To znaczy? Cyfropunków. Aha! Ledwie pohamowując jęk rozpaczy, znów dogoniłem go przed następnymi drzwiami, ale tym razem postanowiłem w ogóle się nie odzywać. Niewiele mi to dało. Tu mamy garstkę amatorów wina domowej roboty, objaśnił DONMAC, wskazując palcem drzwi. Ci głupcy obsesyjnie pró- bują dobrać najlepszą mieszankę owoców do produkcji moszczu. — Niech zgadnę... To Bełtopunki. Ze śmiechu zgiąłem się wpół, omal nie upadłem na podłogę, ale szybko skoczyłem na nogi, zauważywszy, że DON_MAC idzie dalej, nie oglądając się na mnie. Podeszliśmy do jeszcze jed- nych ukrytych drzwi. Te dla odmiany wyglądały dość obiecująco. Stanąłem, żeby przyjrzeć się im dokładniej. Nie, Max. Pod żadnym pozorem nie próbuj tu wchodzić, ostrzegł. Tam aż się roi od młodych wyrzutków całkowicie pozba- wionych życia towarzyskiego, seksu i nadziei na ucieczkę z piwni- cy rodzinnego domu. Ci ludzie lepiej sobie radzą ze sprzętem elek- tronicznym niż z innymi ludźmi, bez przerwy budują i odpalają modele rakiet oraz z lubością ustawiają się w kolejkach przed każdą premierą nowego filmu science fiction. To prawdziwi stra- ceńcy opanowani przez mesjanistyczne fantazje na temat tego, że kiedyś nadejdzie wreszcie taki dzień, gdy dzięki swym prawie ma- gicznym umiejętnościom komputerowym zdołają się policzyć z całym światem, ale którzy wciąż wykorzystują anonimowość w Sieci, żeby uczestniczyć w spotkaniach Skatofilów, byle tylko przeładować do swoich maszyn parę odrażających obrazków. Na pewno dobrze ich znasz. To cyberpunki. — O cholera — odparłem pospiesznie. — Nigdy bym nie chciał się zadawać z takimi świrusami. Zbliżyliśmy się wreszcie do połączenia korytarza wschodnie- go z południowym. Tuż przed wkroczeniem na znany mi teren DON_MAC zatrzymał się przy jeszcze jednych drzwiach, ukry- tych znacznie lepiej niż pozostałe. — A teraz bardzo ważna rzecz, Max — powiedział. — Pamię- tasz, jak ci mówiłem, że środowisko superużytkowników tworzy zamkniętą społeczność? — Tak. — I chyba zdążyłeś się już domyślić, że to właśnie my, super- użytkownicy, stworzyliśmy Niebo, podobnie jak wszystkie inne wirtualne pułapki? No nie, tego nie zdążyłem się jeszcze domyślić, wolałem jed- nak, żeby DON_MAC o tym nie wiedział. Poza tym zaniepokoiło mnie użyte przez niego określenie „pułapki". — Wciąż pojawiają się nowi superużytkownicy Sieci — ciągnął. — Ostatnio jest ich nawet więcej z powodu wprowadze- nia Krzyżowo-Rdzeniowego Urządzenia Neuroindukcyjnego, ale nawet przed jego opracowaniem na scenę wkraczała cała masa różnych domorosłych talentów. Właśnie dlatego stworzyliśmy i wciąż utrzymujemy te wszystkie pułapki. Dzięki temu nigdy wcześniej nie zetknąłeś się z dzikim superużytkownikiem. A moją rolą jest identyfikacja, wstępna ocena i gromadzenie pojawia- jących się superużytkowników, zanim zdążą poznać do końca po- tencjał, jakim dysponują. — DON_MAC sięgnął do ukrytego me- chanizmu w ścianie i drzwi przed nami się otworzyły, ukazując czarną bezdenną otchłań. — Rozumiem — mruknąłem, rzeczywiście zaczynając pojmo- wać sens jego wyjaśnień. — Jesteś czymś w rodzaju swatki, wpro- wadzającej nowych superużytkowników do zamkniętego grona. DON_MAC położył masywną, chromowaną dłoń na moim karku, drugą chwycił za pasek spodni i z łatwością uniósł mnie w powietrze. — Mylisz się — rzekł. — Jestem bardziej łowczym, który musi zdecydować, czy nie jesteś zarażony wścieklizną i nie trzeba cię odstrzelić. Zrobił krok do tyłu, wziął tęgi zamach i rzucił mnie głową na- przód w nieskończoną, mroczną czeluść ziejącą za drzwiami. Mogę dodać na pocieszenie, dotarł jeszcze do mnie jego prze- kaz myślowy, że nie żywię do ciebie żadnej osobistej urazy. Spadałem bez końca do pogrążonego w nieprzeniknionym mroku wnętrza Ziemi, wrzeszcząc dziko i bezskutecznie wyma- chując rękoma. 14 MAX_KOOL W PIEKLE Ciemność. Otaczała mnie absolutna cisza, pozbawiony jakiej- kolwiek formy pusty chaos, unoszący się w próżni... — Cześć — rozległ się miły, kobiecy głos. — Witaj w Piekle. Chcesz się czegoś napić? Otworzyłem oczy. Siedziałem w wielkim, przepaścistym, obi- tym czerwoną skórą, szczerze mówiąc, dość wygodnym fotelu w... Dużej sali. Przyjemnie urządzonej. Obitej ciemną boazerią, mniej więcej takiej, w jakich odbywająsię wszelkie dyskusje w te- lewizji BBC, kiedy producenta nie stać na żadne dekoracje. Zamrugałem, ale nic nie zniknęło. Wszystko zostało na swoim miejscu i ani trochę nie przypominało wymysłów kubistów. Za- mrugałem jeszcze raz. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że kurczowo wbijam palce w miękkie obicie fotela, jakbym chciał zrobić w nim dziury. Rozluźniłem się powoli. — Cześć — powtórzyła kobieta. Z trudem przeniosłem swoją uwagę z elementów otoczenia na nią. Była... normalna. Niepokojąco normalna. Przyjemny uśmiech, ciepłe niebieskie oczy i łagodne rysy twarzy. Nie była ani uderza- jąco piękna, ani też podejrzanie brzydka. Długie proste ciemno- blond włosy uczesane z przedziałkiem pośrodku głowy, delikat- nie upstrzone drobnymi pasemkami siwizny i lekko skręcające się na końcach. Z biżuterii nosiła tylko drobne złote kolczyki w kształcie obręczy — żadnych błyskotek na skórze, elektronicz- nych implantów, egzotycznego makijażu czy fryzury przeczącej prawu grawitacji. Oderwałem wzrok od jej twarzy i obrzuciłem spojrzeniem całą sylwetkę. Miała na sobie zwykły, niczym się nie wyróżniający brązowy sweter, luźne ciemnoszare spodnie i brązowe sandały. Nie była ani szczupła, ani tęga. Gdybym miał odgadywać jej wiek, umieściłbym ją najwyżej gdzieś między trzydziestką a pięćdziesiątką, bez możliwości dokładniejszej oceny. Nagle coś mnie uderzyło. Używała perfum — delikatnych, kwiatowych, których zapach wyraźnie odczuwałem. — Cześć — odezwała się po raz trzeci. — Ty... jesteś tym no- wym chłopakiem, którego przysłał nam DONMAC, prawda? — Mówiła z przyjemnie brzmiącym, wykształconym brytyjskim ak- centem. Przełknąłem ślinę, oblizałem wargi i z pewnym wysiłkiem dobyłem z siebie głos. Zabrzmiał jak zwykle. — Owszem. Max Kool... — Uniosłem prawą rękę, zamie- rzając ją wyciągnąć na powitanie, ale zauważyłem, że sama z sie- bie trzęsie się jak galareta, więc szybko z powrotem wbiłem palce w poręcz fotela. — Co powiedziałaś? Gdzie jesteśmy? — W Piekle, ma się rozumieć. — Uśmiechnęła się szerzej, po- chyliła w moją stronę i leciutko poklepała mnie po dłoni, jakby to była przerażona świnka morska. — Spokojnie. Nie ma się czego bać. Nic ci nie grozi. Ostatecznie wcześniej czy później wszyscy interesujący ludzie lądują w Piekle. Jeszcze raz przełknąłem ślinę. — To chyba jednak się czegoś napiję — mruknąłem. Zdjęła rękę z mej dłoni, podeszła lekkim krokiem do niewiel- kiego stolika w drugim końcu sali i wyciągnęła korek z wielkiej, głęboko rżniętej kryształowej karafki. — Wiem, że powinnam zaproponować ci jakiś wybór — rzekła przez ramię — ale odnoszę wrażenie, że desperacko potrze- bujesz paru łyków koniaku. — Nalała do pękatego kieliszka odro- binę płynu koloru herbaty, zatkała karafkę i podeszła do mnie. — Proszę bardzo. — Uniosła moją prawą dłoń i delikatnie ułożyła moje palce wokół podstawy kieliszka. — Dzięki. — Uniosłem go do ust, odchyliłem głowę i gwał- townym ruchem wlałem w siebie całą zawartość. I niewiele brakowało, abym równie szybko wypluł wszystko na podłogę. — Co się stało? — Przerażonym wzrokiem obrzuciła moją poczerwieniałą, ściągniętą w nerwowym skurczu twarz i huknęła mnie otwartą dłonią w kark. — Max! Odezwij się! Co się stało? — Zapomniałem... —jęknąłem, spazmatycznie łapiąc po- wietrze — ...że teraz odczuwam smak... — Ze świstem wypu- ściłem oddech, opanowałem nie kontrolowane skurcze przepony i zamrugałem szybko, aby wypchnąć łzy spod powiek. — W real- nym świecie rzadko piję alkohol — wymamrotałem przepra- szającym tonem. Gazeta zasłaniająca sąsiedni fotel (zabawne, że wcześniej na- wet jej nie zauważyłem) złożyła się nagle, ukazując mym oczom ponurego starego piernika w granatowym garniturze i szarawym krawacie. — Pięknie — mruknął gardłowo. — DON_MAC przysłał nam kolejnego smarkacza neofitę. Szkoda twojego czasu, Diano. Długowłosa Diana obrzuciła go karcącym spojrzeniem. — Myślisz, Devon, że ty byłeś inny, gdy się tu zjawiłeś po raz pierwszy? Stary piernik, czyli Devon, prychnął pogardliwie i zaszeleścił gazetą. — Aleja przynajmniej musiałem się postarać, żeby tu trafić. Diana wydęła wargi, jeszcze raz obrzuciła go ostrym spojrze- niem, po czym z uśmiechem popatrzyła na mnie. — Nie zwracaj na niego uwagi, Max. To tylko stary skoru- piak, który został superużytkownikiem bez urządzeń neuroinduk- cyjnych i myśli, że wszyscy powinni przecierpieć to samo, co on. — Trzeba ćwiczyć charakter! — rzucił Devon i ostentacyjnie znów się schował za gazetą. — Superużytkownikiem?—Zamrugałem, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. — Sądziłem, że DON_MAC zrzucił mnie tu... — Do Piekła—dokończyła Diana, zaśmiała się krótko i szyb- ko zakryła dłonią usta. — Oczywiście. Zrobił to samo z nami wszystkimi. To rodzaj inicjacji. No, wiesz, żebyś potem mógł po- wtarzać z dumą, że zostałeś wygnany z Nieba... — Znów się zaśmiała, nawet dość uroczo, wyjęła z mej dłoni pusty kieliszek i odstawiła go na stół. — Tak więc, młody przyjacielu, możesz się rozluźnić. To następny krok w rozwoju, a nie uwięzienie w oubliette. Na skraju mego pola widzenia, w kolejnym czerwonym fotelu naprzeciwko Devona, wyłoniła się jeszcze jedna postać. Ten facet był ubrany jak bogaty, wpływowy Teksańczyk z dziewiętnastego wieku. Miał na sobie idealnie skrojoną sportową marynarkę z prawdziwej skóry, pod szyją czarną aksamitkę z grawerowaną srebrną szpilką z turkusem i obszerny, filcowy, najwyraźniej prawdziwy, drogi kowbojski kapelusz z szerokim rondem, ozdo- biony srebrzystą prążkowaną tasiemką. Trzymał w ręku kawałek piaskowca i ostrzył na nim wielki traperski nóż. Błyszczące ostrze z wolna poruszało się precyzyjnie po okręgu z cichym, monoton- nym zgrzytem, od którego ciarki przeszły mi po plecach. Nagle zrozumiałem. — Kowboj Bret? — szepnąłem nerwowo, ze śladem auten- tycznego podziwu w głosie. — Kowboj Bret? — Rozszerzonymi oczami spojrzałem na kobietę. — I Diana?... Diana von Babę? — Zasłużył sobie na kostkę cukru — burknął Devon zza gazety. Znów zamrugałem, pokręciłem głową i kilkakrotnie prze- łknąłem ślinę, gorączkowo usiłując wymyślić coś mądrego. Spo- tkałem równocześnie Kowboja Breta i Dianę von Babę. W jednym pokoju! To było niewiarygodne... — Nazywam się Max Kool! — rzuciłem z entuzjazmem. —. Muszę wam powiedzieć, że kręcę się po Niebie od czasu, gdy skończyłem dwanaście lat, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się coś tak... — Jestem pod wrażeniem — mruknął Bret, nie przestając ostrzyć noża. — Lecz jeśli wszyscy się zaraz nie zamkniecie, wy- kopię was z powrotem do Nieba i zadbam, żebyście już nigdy nie mogli tu wrócić. Zamilkłem. W jednej chwili. — Tak już lepiej — przyznał Bret. — Mogę ci jeszcze po- wiedzieć jedną rzecz, chłopcze. Słuchaj sobie Diany, ile dusza zapragnie, ale nie rozluźniaj się zanadto. Pamiętaj, że przecho- dzisz próbę. Spojrzałem na Dianę. — Próbę? Otworzyła usta, jakby chciała coś wyjaśnić, ale Bret nie dał jej dojść do słowa. — Zasady są proste, chłopcze. Możecie robić niemal wszyst- ko, co się wam podoba. W końcu każdy z nas ma coś na sumieniu, w pewnym sensie jesteśmy bandą kryminalistów. Devon znowu prychnął i głośno zaszeleścił gazetą. — A więc możesz robić, co ci się podoba — powtórzył Bret — lecz jeśli zaczniesz rozpieprzać architekturę Sieci, robić trwałe dziury w rzeczywistości wirtualnej czy też cokolwiek, co ściągnie nam na głowy Sieciogliniarzy... Przerwał ostrzenie noża, uniósł go przed nosem i czubkiem zsunął sobie kapelusz na tył głowy, tak że wreszcie mogłem zoba- czyć jego twarz. Miał sumiaste wąsy, z pewnością skutecznie pełniące rolę filtru do zupy. Jednakże moją uwagę przykuły jego oczy. Bóg mi świadkiem, że były stalowobłękitne, przypominały odcieniem kobaltowane lufy niektórych starych rewolwerów z ko- lekcji LeMata. — Jeśli zrobicie coś, co się zemści na nas wszystkich — mówił dalej — to poszczególne części waszych ciał, starannie zapakowane w biały papier śniadaniowy, dostarczymy do biura służ bezpieczeństwa Federalnej Agencji Informacyjnej. I nie mó- wię o wirtualnych częściach ciała, lecz o rzeczywistych. — Za- akcentował ostatnie słowo, ciskając nóż w moim kierunku. Ostrze utkwiło głęboko w oparciu fotela kilka centymetrów od mej głowy. — Jasne?! Jeszcze godzinę temu MAX_KOOL zareagowałby błyska- wicznie, dobywając swego monomolekularnego sztyletu i rzu- cając nim w kierunku Breta, aby — zagłębiony w oparciu drugiego fotela — zadrżał w rezonansie z jego nożem. Ale w tych okolicz- nościach doszedłem szybko do wniosku, że to nie najlepszy po- mysł, i zacząłem mozolnie układać w myślach ripostę. Wybawiła mnie Diana. — Bret, opanuj się! Jestem pewna, że ten chłopiec nie zrobi nic złego. DONMAC nie zrzuciłby go tu, na dół, gdyby miał względem niego jakiekolwiek podejrzenia. Kowboj Bret tylko odchylił głowę jeszcze bardziej do tyłu i z ukosa obrzucił Dianę podejrzliwym spojrzeniem. — Uff! — Odwróciła się w moją stronę, wzięła mnie za rękę i pociągnęła z fotela. — Chodź, Max. Uwolnię cię od tych nean- dertalskich wpływów i wprowadzę w nowe życie! Ruszyła tak szybko, że musiałem za nią podążyć truchtem. Wyprowadziła mnie z salonu i powiodła korytarzem do jakiegoś przestronnego, oświetlonego kandelabrami holu... Miałem ochotę choć trochę zwolnić kroku, żeby nasycić oczy szczegółami oto- czenia. Zyskałem jedynie ogólne wrażenie, że jest to coś w rodzaju skrzyżowania ekskluzywnego prywatnego klubu z czterogwiazd- kowym hotelem. Skręciliśmy ostro w prawo i znaleźliśmy się w jadalni wy- pełnionej smakowitymi zapachami. Weszliśmy po krótkich mar- murowych schodach. Za rogiem zaczynał się następny długi kory- tarz z szeregiem ciemnych mahoniowych drzwi po obu stronach. Diana zatrzymała się gwałtownie przed jednymi, musnęła palcami klamkę, która na krótko rozbłysła, następnie otworzyła drzwi i wprowadziła mnie do środka. — To moja prywatna przestrzeń danych — powiedziała, za- mykając drzwi i przekręcając zasuwkę. — Mam nadzieję, że nikt nam tu nie będzie przeszkadzał. — Strzeliła palcami. Zasłony roz- sunęły się automatycznie i zapaliło się światło, ukazując mym oczom... Szczerze mówiąc, brak mi słów, żeby to opisać. Znalazłem się chyba w Cesarskim Apartamencie Sypialnym. Pokój był olbrzy- mi, gustownie umeblowany pięknymi antykami; ściany na dole zakrywała śnieżnobiała boazeria, powyżej były pokryte wspaniałą tłoczoną błękitnawą tapetą, którą można by określić mianem ka- mei, gdyby chodziło o biżuterię; do tego kandelabry i kryształowe żyrandole; przeciwległa ściana oszklona od podłogi do sufitu; a na środku pokoju olbrzymie, iście królewskie łoże, z baldachimem Diana odsunęła się na krok, uniosła dłoń do brody i obrzuciła mnie przeciągłym, taksującym spojrzeniem. — No cóż, powinniśmy chyba zacząć od... uwolnienia cię od tego paskudnego, czarnego stroju. Może w Niebie coś takiego jest do przyjęcia, ale tu, w Piekle, hołdujemy znacznie wyższym stan- dardom. — Odwróciła się do inkrustowanej zabytkowej szafy, lekko nacisnęła gałkę i drzwi otworzyły się szeroko, ukazując nie- wiarygodnych rozmiarów garderobę, która wręcz nie mogłaby ist- nieć w zwykłej trójwymiarowej przestrzeni. — Moim zdaniem bę- dziesz dobrze wyglądał w sztruksowej marynarce — mruknęła, przesuwając ubrania na wieszakach. Zerknęła na mnie przez ramię i szybko oceniła: — Rozmiar czterdzieści sześć? Nie potrafiłem odpowiedzieć. Kiedy ostatni raz próbowałem sobie kupić marynarkę, po prostu przymierzałem to, co wisiało na stelażu w supermarkecie. Diana cmoknęła i zdjęła z wieszaka całe naręcze ubrań. — W takim razie sprawdzimy metodą prób i błędów, w czym ci będzie najlepiej. — Podeszła do mnie, rzuciła ubrania na łóżko i pociągnęła za brzeg rękawa mojej czarnej skórzanej kurtki. — No, dalej! Ściągaj to! Raz, dwa! Zdjąłem kurtkę i rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu krzesła, na którym mógłbym ją powiesić. Po chwili rzuciłem ją na podłogę. — Koszulę także. Pospiesznie rozpiąłem guziki czarnej koszuli, pocieszając się myślą, że w rzeczywistości wirtualnej mam choć trochę owłosioną klatkę piersiową i że w ogóle mam klatkę piersiową. Koszulę bez namysłu też rzuciłem na podłogę. Diana spojrzała na moje nogi i pokręciła głową. — Musisz się koniecznie pozbyć tych butów. Ściągaj je! Podskakując, najpierw na jednej, potem na drugiej nodze, po- spiesznie rozwiązałem sznurówki traperskich butów i wyskoczy- łem z nich. Nagłe zetknięcie bosych stóp z miękkim, pluszowym dywanem okazało się tak intensywnym doznaniem, że ledwie mogłem to znieść. — Spodnie też ściągaj — rzuciła Diana, kiwając głową. Rozpiąłem masywną, chromowaną sprzączkę pasa, roz- sunąłem suwak rozporka i wyśliznąłem się z moich czarnych dżin- sów. Dopiero teraz do mnie dotarło, że znalazłem się w pokoju sam na sam z kobietą, o której prawie nic nie wiem, nie mając na sobie nic poza roleksem i bokserkami z wzorkiem uśmiechniętej buźki. Diana odsunęła się jeszcze o krok, znów uniosła dłoń do brody, po raz kolejny obrzuciła mnie taksującym wzrokiem i zerknąwszy przez ramię na stertę leżących na łóżku marynarek, od sportowych ze sztruksu po wieczorowe eleganckie z satynowanymi klapami, mruknęła: — Wiesz co? Myślę, że powinniśmy sobie darować grę wstępną i przejść od razu do seksu oralnego. Zanim zdążyłem zareagować, uklękła przede mną, jednym ru- chem ściągnęła mi bokserki do kostek i położyła dłonie na moich biodrach. ŁUP! Drzwi od korytarza otworzyły się z hukiem. — Odwal się od niego, suko! — wrzasnęła jakaś kobieta. — On jest mój! Diana poderwała się na nogi, wysunęła pazury i z palcami za- krzywionymi niczym szpony fuknęła dziko na intruza. A ja... omal nie straciłem kontroli nad zwieraczem. — Eliza? — szepnąłem osłupiały, na szczęście tak cicho, że chyba nikt nie słyszał. Nowo przybyła wyskoczyła na środek pokoju jak kick bokser w swojej szczytowej mistrzowskiej formie. Z wojowniczą kocią zwinnością zaczęła się ostrożnie skradać, balansując ciałem na piętach. Diana odsunęła się ode mnie, wciąż groźnie fukając. Na jej drodze znalazł się bezcenny fotelik w stylu Ludwika XIV, posłała go więc kopniakiem w powietrze. Roztrzaskał się w kącie pokoju. Stałem jak skamieniały między dwiema kobietami. Kie- dyś próbowałem odciągnąć kiciusia Psychola sczepionego w wal- ce z kotem sąsiadów, mogłem się więc domyślić, co za chwilę nastąpi. Na ułamek sekundy napastniczka ukazała mi się w blasku wpadającym przez okno i zdążyłem uchwycić zarys jej urzekająco zgrabnej sylwetki. Nie, to nie mogła być Eliza. Obie zatoczyły wokół mnie prawie pełne koło; nowo przybyła znalazła się od strony okna, a Diana plecami do drzwi. Wygięła grzbiet w kabłąk i kilka razy przecięła szponami powietrze, bez przerwy groźnie fukając i parskając. Nagle odwróciła się na pięcie i wypadła na korytarz, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. Kurde! Usłyszałem za plecami ciche kroki, odgłos obcasów na grubym dywanie. Ostre pazury wbiły mi się w plecy na wysokości lewej łopatki i powoli zaczęły zjeżdżać w dół. Z trudem przełknąłem śli- nę. Zagryzłem zęby, zmuszając się do uśmiechu, i odwróciłem się. — Cześć, kochanie — powiedziała czule Amber. — Wybacz, że nie zjawiłam się wcześniej. Thorvold nie mógł mnie znaleźć, wspomniał tylko, że przepadłeś na dobre. — Delikatnie musnęła dłonią mój policzek i wsunęła palce w moje włosy z tyłu głowy. Zacisnęła je, przyciągnęła moją głowę i pocałowała aż nazbyt żar- liwie, jakby chciała językiem wybadać stan wszystkich moich plomb. — Nie, proszę... —jęknąłem cicho, gdy wreszcie pozwoliła mi zaczerpnąć tchu. — Nie teraz... Pocałowała mnie jeszcze mocniej, dłużej, namiętniej. — Proszę. Nie... Trzeci pocałunek był jeszcze dłuższy, ale już czuły i delikatny, z rodzaju tych, od których człowiekowi miękną kolana, a pod po- wiekami pojawiają się ciemne plamy z niedotlenienia. — Proszę... Nie... przerywaj... Pocałowała mnie jeszcze raz i poczułem się jak bryła masła topniejącego w jej silnych, ale czułych ramionach. — Wybacz, że pozwoliłam, byś tu przyszedł sam — szepnęła, delikatnie muskając językiem i skubiąc wargami moje ucho. — Powinnam się była domyślić, że ta cholerna suka, Diana, będzie się próbowała do ciebie dobrać. Jesteś taki niewinny, łatwowier- ny... Otoczyła mnie mocniej ramionami i przywarła całym ciałem, z pełną wyrazistością uświadamiając mi nagle, że jestem zupełnie nagi, z bokserkami zaplątanymi wokół kostek. Przeszył mnie dreszcz, jęknąłem cicho. — Mój biedaku — szepnęła Amber. — Powinnam się była bardziej zatroszczyć, żeby ta odrażająca stara Diana nie zrobiła ci żadnej krzywdy. Pocałowała mnie czule gdzieś w szyję, jasno dając do zrozu- mienia, dlaczego niektórzy ludzie uważają wampiry za symbol erotyzmu. — Tu nie ma żadnych uszkodzeń — przekazała szeptem. Roz- luźniła uścisk i zaczęła zasypywać pocałunkami moją pierś, prze- suwając się z wolna, żeby skończyć na pieszczotach mego wyjątkowo wrażliwego prawego sutka. — O, i tu chyba wszystko działa jak należy. — Pochyliła się nieco, żeby zbadać językiem skraj mojego płaskiego brzucha z prawidłowo rozwiniętymi mięśniami pod skórą. Aż zadygotałem z rozkoszy. — Tu także wszystko jest porządku. — Uklękła szybko, prze- jechała wargami po moim podbrzuszu i zaczęła obcałowywać prawą nogę aż do kolana. Wreszcie zawróciła, znów przesuwając się w górę i stopniowo ku środkowi. — A teraz właściwy test — szepnęła. Ciasno otoczyła lewym ramieniem moje pośladki, żebym nie mógł się ruszyć, a prawą dłonią delikatnie ujęła od spodu rodzinne klejnoty u nasady... no, wiecie czego. Powoli lubieżnie prze- ciągnęła językiem od podstawy po sam czubek, wreszcie zaczęła stopniowo coraz szybciej zataczać kręgi wokół najistotniejszej części. Odsunęła się na chwilę dla zaczerpnięcia tchu i zaraz... O MÓJ BOŻE! Piętnaście milisekund później byłem z powrotem w rzeczywi- stości. Kiedy zrozumiałem, co się stało, zerwałem z głowy gogle wideo, cisnąłem je na podłogę i wrzasnąłem na całe gardło: — LeMat! Zjawił się przy mnie jak rażony gromem. — Jack! Jack! Co się tam z tobą działo, do cholery?! — Co?! Nie umiałem zdecydować, czy lepiej sprać go po pysku, czy zacząć żałośnie szlochać. A może jedno i drugie? — Nie pamiętasz, że musiałem przerwać łączność audio i wi- deo? Od tej pory mogłem tylko śledzić twoje parametry życiowe! — Och... Osunąłem się na kolana, wstrząsany dreszczami. LeMat ukląkł obok mnie i zaczął garściami wyrywać z pasa wtyczki światłowodów. — Człowieku, wskazania aparatury zaczęły wykraczać poza skalę! Puls, oddech, ciśnienie krwi... Na Boga, myślałem, że lada moment eksplodujesz! Poodłączał wszystkie części interfejsu i rozpiął pas nadaw- czo-odbiorczy. Mogłem tylko zakwilić jak niemowlę. — A w końcu zacząłeś pojękiwać — dodał, kręcąc głową. — Doszedłem do wniosku, że najwyższa pora przerwać wszelkie procedury i wyciągnąć cię stamtąd. Spojrzałem na LeMata przekrwionymi oczyma, przed którymi miałem widok jego głowy nabitej na koniec ociekającej krwią włóczni. — No, wyduś wreszcie — syknął. — Co się tam z tobą działo? — Wiesz co, palancie? — mruknąłem, starając się za wszelką cenę powstrzymać drżenie głosu. — Obawiam się, że będę musiał zrobić ci jakąś krzywdę. 15 PRZEDSTAWIENIE MUSI DO CZEGOŚ PROWADZIĆ Trochę później tego wieczoru, LeMat wybrał się do Nieba. Ja nie byłem już w stanie po raz drugi skorzystać z urządzenia neuro- indukcyjnego, a on chyba nie czuł się zbyt pewnie pod względem własnej męskości, żeby użyć ProctoProdu, podłączył więc kon- wencjonalny interfejs rzeczywistości wirtualnej i wszedł do Sieci znanym sposobem. Ja zaś ułożyłem się na brzuchu na połówce, kipiąc gniewem. Amber.... Jakiś kwadrans przed północą LeMat wynurzył się z niebytu, zerwał z głowy gogle i słuchawki, po czym rzucił chrapliwie: — Jack? Dźwignąłem się na łokciu i usiadłem na brzegu łóżka. — Czego? — Piwa — burknął. — Mam ochotę na piwo. — Dobra. — Zwlokłem się z wyrka, poczłapałem do mojej starej turystycznej lodówki i otworzyłem drzwiczki. Żółtawy blask wlał się do mrocznego pokoju. — Masz do wyboru: Summit, James Paige, Sam Adams albo „Świńskie Oko". Powinienem w tym miejscu dodać, że to LeMat odpowiadał za nasze zaopatrzenie. Poddał dostarczoną informację dogłębnemu procesowi przetwarzania danych. — Lura — rzucił w końcu. — Najbardziej potrzebna mi podła lura. Sięgnąłem po puszkę pilznera „Świńskie Oko" i podszedłem z nią do komputera. LeMat walczył jeszcze trochę z za ciasnymi dla niego rękawi- cami sensorowymi, otworzyłem więc puszkę i postawiłem na brzegu stołu. — Jak było? — zapytałem. — Nieźle. — Sięgnął po puszkę, odchylił się na oparcie krzesła i wlał w siebie co najmniej połowę jej zawartości. Przez chwilę się nawet obawiałem, że się zakrztusi tym piwem. Ale przełknął je i dodał: — Znacznie lepiej, niż się spodziewałem. — Zaczerpnął głęboko powietrza i głośno beknął. — Przepraszam. — Znalazłeś wejście do Piekła? Spotkałeś Amber? — Nie i nie. — Pociągnął jeszcze spory łyk piwa, otarł rosę z puszki i przytknął ją do czoła. — Sposób, w jaki zamaskowali wszystkie drzwi w korytarzu, daleko wykracza poza możliwości tego sprzętu. — Wymownie postukał palcem w moje gogle wideo. — Nie zauważyłem drzwi ani żadnej z tych pułapek, o których opowiadałeś. — A sprawdziłeś lokal w ToxicTown? Bez pośpiechu uniósł puszkę do ust, popił piwa, wreszcie od- parł: — Nie musiałem tego robić. Kiedy wróciłem do Nieba, próbo- wałem złapać albo DON_MAC-a, albo Don Vermicellego. — Uśmiechnął się chytrze i znów postukał palcem w gogle. — Na- wiasem mówiąc, przez nie wszystko wyglądało tak samo, jak zwy- kle. Tyle że nie czułem się już tak samo po tym wszystkim, co mi opowiedziałeś. — Westchnął głośno i znów uniósł puszkę. — I co? — spytałem. — Znalazłeś DON_MAC-a? — Nie. — Pokręcił głową. — Ale ten cholerny karzeł... Jak on się nazywa? — Thorvold. — O, właśnie, Thorvold. To on mnie znalazł. Zaskoczył znie- nacka. Wcisnął mi w garść kostkę pamięci i zniknął w chmurze dymu, nim zdążyłem się choćby odezwać. Myślałem, że będę mu- siał wziąć karabin maszynowy, żeby uratować twarz przed gośćmi w barze. — Jeszcze raz westchnął i na dobre zatkał sobie usta pi- wem. — Naprawdę? — spytałem, udając zdziwienie. — Nie mam pojęcia, jak Thorvold mógł cię aż tak zaskoczyć. Zaspałeś czy co? — Owszem. Puszka była pusta. LeMat zgniótł ją w garści i ruchem ręki po- kazał, żebym mu podał drugą. Tym razem wziąłem korzenne piwo również dla siebie. — Zatem odebrałeś wiadomość — powiedziałem, wróciwszy od lodówki. — Czego dotyczy? — Nie wiem — odparł. — Jest zaszyfrowana tylko dla ciebie. — Odsunął się z krzesłem od stołu, wstał i szarmanckim gestem wskazał mi miejsce przed klawiaturą. — Więc gdybyś był tak uprzejmy... Masz plik w clipboardzie. Usiadłem na krześle, przysunąłem je do stołu, uruchomiłem przeglądarkę i przerzuciłem do niego zawartość clipboardu. W okienku na ekranie monitora ukazało się piękne oblicze piwno- okiej Amber. — To poufna wiadomość dla Maxa Koola — rozległo się z głośnika. — Zanim jej wysłuchasz, musisz mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Czy to pistolet wypycha ci kieszeń, czy też urado- wał cię mój widok? Sięgnąłem do klawiatury i wpisałem odpowiedź: NIEZŁY ZE MNIE OGIER. — Aha, jednak pamiętasz — powiedziała słodko Amber. — Cześć, Max. Obraz w okienku zastygł na chwilę, zaszumiał twardy dysk, uruchomiły się procedury dekompresji i odszyfrowywania pozo- stałej części wiadomości. Po chwili ekran się wyczyścił i na nowo ukazało się okienko z Amber. — Witaj, kochany — powiedziała cicho głosem pełnym na- miętności. — Chyba już wiem, co ci się dzisiaj przydarzyło. DON_MAC powiedział, że Gunnar wziął na siebie rolę twego anioła stróża. — Uśmiechnęła się seksownie i puściła oko. — Oso- biście doradzałabym ci ostrożność z tego rodzaju kontrolą. Gunnar zrobił na mnie wrażenie klozeciarza. (Stojący tuż za mną LeMat zadygotał jak osika na wietrze). Oczywiście nie ma w tym nic nie- zwykłego. U wielu facetów miłość do broni palnej ma skompenso- wać kompleks... mniejszości. (LeMat jęknął głucho i zadzwonił zębami o krawędź puszki). Amber uśmiechnęła się czule, posłała mi całusa i uroczo po- chyliła głowę, aż jej długie włosy zatańczyły w powietrzu. — Aż się boję pomyśleć, że nigdy więcej nie zyskałbyś już okazji, żeby się przekonać, co dzisiaj straciłeś. (Tym razem to ja głucho jęknąłem. Oczywiście w stronę LeMata). Posłuchaj więc. Pliki dołączone do tej wiadomości zawierają wszystko, co powi- nieneś wiedzieć o moim drobnym kłopocie. Przejrzyj je dokład- nie i zrób jakieś wstępne rozpoznanie, spotkamy się za kilka dni, żeby przedyskutować sposób wykonania zlecenia. Powiedzmy, w czwartek o trzeciej czasu standardowego w moim mieszkaniu. — Krótka pauza. — Sam? — Powoli przeciągnęła czubkiem języ- ka po swych wąskich, lecz cholernie seksownych wargach. W tym momencie poczułem autentyczną nienawiść do LeMata. — Na razie, kochany. — Uśmiechnęła się po raz ostatni i znów puściła oko, wreszcie chwyciła dłonią za krawędź okienka i zamknęła je gwałtownym ruchem. — Jack? — odezwał się LeMat. — Jack?! — Pomachał mi ręką przed nosem. — Wróć na ziemię, jeśli łaska... No już, Jack! Słyszysz mnie? Chwyciłem go za rękę, żałując bezgranicznie, że nie mam dość siły, by mu ją wyrwać z barku i natłuc go tą łapą po głupim łbie. — Czego?! Oczy miał rozszerzone ze zdumienia. — Ona zawsze jest... taka? Potrafiłem tylko zazgrzytać zębami i bez słowa pokiwać głową. — Dobry Boże — mruknął. — Musisz być o wiele dzielniej- szy, niż myślałem. Od razu zdekompresowaliśmy i odszyfrowaliśmy pliki Amber, ale gdzieś koło pierwszej w nocy nie wytrzymałem i walnąłem się na połówkę, zostawiwszy LeMata samego przy komputerze i nie wiadomo której puszce „Świńskiego Oka", przeglądającego te pliki tekstowe. Nawet nie zauważyłem, kiedy zmorzył mnie sen. Za to dokładnie wiedziałem, kiedy LeMat mnie obudził. — Jack! — wrzasnął, potrząsając za ramię. — Wstawaj! Przekręciłem się na bok, wymacałem na podłodze swój zega- rek i skierowałem na niego przymrużone oczy, próbując przez gęstą mgłę odczytać godzinę. — Czego? — Ziewnąłem szeroko. — Joseph, jest dopiero... — jeszcze raz skierowałem wzrok na tarczę zegarka — .. .trzecia trzydzieści siedem. Daj mi pospać. — Nie ma mowy! Musisz to zobaczyć! Ostatni raz widziałem go tak podnieconego, kiedy znalazł w którymś komisie haenela M42 w doskonałym stanie. Wiedzia- łem już, że gdy jest w takim nastroju, pod żadnym pozorem nie wolno mu się sprzeciwiać. — Dobra, chwileczkę... — Spuściłem nogi na podłogę i usiadłem, potarłem oczy, znów ziewnąłem, wreszcie wymacałem pod stopami coś, w co mogłem je wsunąć. Tak, chyba to są buty. — Mam nadzieję, że znalazłeś coś naprawdę ważnego... — Sam się przekonasz. Na pewno ci się spodoba. — Pomógł mi stanąć na nogi, jak ślepca poprowadził przez pokój i usadowił (LKapitan CalimariJ) Prażone Krewetki na krześle przed błyszczącym jaskrawo ekranem monitora. — Spójrz. — Postukał w niego palcem. — Czytaj. Mniej więcej z minutę zajęło mi dostosowanie jaskrawości ob- razu do znośnego poziomu przy jednoczesnym regulowaniu kla- rowności widzenia, a później następną minutę, zanim mój mózg zaskoczył i zaczął leniwie przetwarzać to, co miałem przed oczy- ma. Ale gdy wreszcie do tego doszło... Niech mnie pokryją podwójną warstwą czekolady lady Godivy! Zlecenie Amber było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Moja tajemnicza klientka, jak się okazało, była jednocześnie naukow- cem dietetykiem oraz technologiem tachogastronomii — czyli kimś, kto opracowuje przepisy dla barów szyb- kiej obsługi. Ale nie zadowalał jej tytuł mgr tech. tach., miała ambicję zostać jedynym w kraju geniuszem odpowiedzialnym za najnowszy prze- bój fast-food-racji, powszechny obiekt pożądania klienteli, to znaczy Orygi- nalne Prażone Krewetki Kapitana Calimariego. Wszystko szło nieźle, dopóki moja klientka nie natknęła się na po- ważne trudności. Mniej więcej rok temu podjęła negocjacje z potężną międzynarodową korporacją, która zamierzała wykupić od niej licencję i rozpropagować sam koncept wyro- bów Kapitana Calimariego. Jakimś sposobem negocjacje wymknęły się spod kontroli i zanim się obejrzała, „Sąpo prostu nieziemsko wyśmienite" INFOŁATKI Nie zdołałem się powstrzymać. A sko- ro tak, to co byście powiedzieli na jeszcze jedną? PYTANIE Ilu programistów potrzeba do wymia- ny żarówki? Odpowiedź: Ani jednego. To problem hardware'owy. korporacjapozbawiłająwszystkiego: przepisów, koncesji, dostaw cebulki, tajemniczego sosu i papryki jalapeflo — krótko mówiąc, całego dorobku. Oczywiście natychmiast jak to w Ameryce, podała firmę do sądu, ale przygotowania do rozprawy ciągnęły się miesiącami bez żadnych widocznych rezultatów, a ponieważ nie zdarzył się cud nazywany w prawniczym światku „dymiącym pistoletem" — na przykład nie odkryto służbowej notatki, na podstawie której moż- na by dowieść działania pozwanej korporacji w złej wierze — wszystko wskazywało na to, że skarga powoda zostanie oddalona. Dlatego zdesperowana klientka zwróciła się do mnie. Gdybym się zgodził, czekało mnie dość proste zadanie. Trzeba było się włamać do sieci komputerowej tejże korporacji, znaleźć dowód winy w sprawie objętej wnioskiem powodowym, przywrócić w światku barów szybkiej obsługi wiarę w wolność i sprawiedli- wość, a równocześnie, bynajmniej nie przypadkiem, przywrócić mojej klientce prawa licencyjne, z których roczny dochód był obecnie szacowany na dwadzieścia pięć milionów dolarów. Nie to jednak przykuło moją uwagę. Nie mogłem oderwać wzroku od niewielkiej, dodatkowej informacji umieszczonej w przypisie do pliku tekstowego, w której moja klientka zawarła swoje podejrzenia co do miejsca, gdzie powinienem odnaleźć do- wód winy korporacji. Podała krótki spis adresów serwerów siecio- wych, rzecz jasna, łącznie z kodami URL, choć wcale nie musiała tego robić, bo i tak znałem wszystkie te adresy i kody na pamięć. Chodziło bowiem o MDE, a konkretnie wydział Global Ethni- Foods, mający siedzibę w centrali firmy, w budynku 305. LeMat poklepał mnie po plecach, wyrywając z zadumy. — I co o tym myślisz, Jack? Milion dolców za złamanie za- bezpieczeń systemowych, które sam projektowałeś, a w dodatku możliwość wykręcenia zarządowi MDE niezłego numeru! Jesteś w stanie wyobrazić sobie lepsze zlecenie? Zamyśliłem się nad tym i zacząłem chichotać. A im dłużej my- siałem, usilnie próbując znaleźćjakiś sens w całej tej sprawie, tym bardziej mogłem tylko śmiać się głośniej. Amber, a może raczej jej tajemniczy zleceniodawca, chciał mi zapłacić milion dolarów za włamanie się do komputerów MDE! Chryste, zrobiłbym to na- wet za darmo! Mimo woli zarechotałem tak głośno, że aż mnie brzuch rozbolał. Zgiąłem się wpół i oparłem głowę na klawiaturze, przez co komputer ześwirował i zaczął alarmująco popiskiwać. Wyprostowałem się więc i odchyliłem z powrotem na oparcie krzesła, nie mogąc jednak przestać się śmiać. — Gunnar... chłopie... — Jęknąłem, kiedy wreszcie zdoła- łem nabrać tyle powietrza, aby wydusić z siebie artykułowaną mowę. — To mi przywraca wiarę w istnienie boskiej sprawiedli- wości. Alleluja! Godzinę później, gdy skończyliśmy po raz trzeci przeglądać wszystkie pliki, a ekspres do kawy ryczał swoje Yolare pełną mocą syntetycznego gardła, obaj, każdy na swój sposób, popadliś- my w zasępienie. W porę się zorientowaliśmy, że sztuczka polega na tym, aby włamać się do systemu MDE w taki sposób, aby nie wyglądało to na robotę z wewnątrz. W końcu należałem do rozgo- ryczonych byłych pracowników, czy też potencjalnych byłych pracowników lub jakkolwiek to nazwać — na pewno Kathe z Działu Kadr od razu potrafiłaby określić moją sytuację jakimś ładnym niewinnym terminem — i nie ulegało wątpliwości, że służby ochrony mają mnie na oku, i to niejednym, pewnie zarów- no organicznym, jak i elektronicznym. Zatem MAX_KOOL mu- siał się dostać do systemu bez korzystania ze specyficznej wiedzy, która mogłaby wskazywać na Jacka Burroughsa. (To oczywiście stało się powodem długiej i zażartej dyskusji z LeMatem, godnej prawdziwych moli książkowych z uniwersyteckiego wydziału fi- lozofii. Chodziło o zakres wiadomości, które powinienem był so- bie przyswoić do wykonywania obowiązków służbowych, drugi, który faktycznie do tego celu musiałem opanować, i trzeci, obej- mujący moją rzeczywistą wiedzę — przy czym części wspólne tych zbiorów, bynajmniej niezbyt duże, wcale się ze sobą nie po- krywały. Stąd też musieliśmy w naszych planach uwzględnić to, co naprawdę wiedziałem, co powinienem był wiedzieć, co mu- siałem wiedzieć, zdaniem zarządu MDE, a raczej co nam się wy- dawało, że zarząd firmy podejrzewa w zakresie mojej wiedzy... Krótko mówiąc: skąd można wiedzieć, czy to, co się wie o swojej wiedzy, wie się naprawdę?) (Właśnie przez epistemologię — zauważył LeMat — filozofo- wie tyle piją). Kiedy wreszcie z jako takim rezultatem przegryźliśmy się przez ten galimatias, zrodził się kolejny spór dotyczący terminu akcji. LeMat obstawał, że trzeba się włamać do MDE jak najszyb- ciej. (Według pierwszej zasady konsultingu — oznajmił pompa- tycznie — zawsze należy dostarczyć klientowi więcej, niż się obiecywało. Jeśli Amber liczy na to, że w poniedziałek przedsta- wisz jej plan działania, to wyobraź sobie, jak poleje po majtkach, gdy dostarczysz jej żądane pliki!) (Podrapałem się w głowę i spojrzałem na niego z ukosa. — Chwileczkę. Wczoraj mówiłeś, że pierwszą zasadą konsultingu jest unikanie nadmiaru własnej inicjatywy). Na szczęście kilka minut po tym, jak obaj równocześnie zgniet- liśmy puste puszki po „Świńskim Oku", ujawniło się kilka brutal- nych rzeczywistości naraz, które na dobre przerwały te spory. Naj- bardziej uderzająca okazała się świadomość, że dochodzi piąta rano w sobotę, i nawet jeśli nowy interfejs czyni ze mnie wirtual- nego boga cyberprzestrzeni, to wciąż pozostaje parę rzeczy wy- kraczających poza moje nadzwyczajne zdolności. Na przykład: „Kapitanie, w żaden sposób nie zmienimy reguł rozliczania w wielkich korporacjach". O tej porze bowiem, jak w każdą trzecią sobotę miesiąca, większość mocy obliczeniowej komputerów MDE nie idzie jak para w gwizdek, ale jest wykorzystywana do tak pasjonujących i pochłaniających czas pracy procesorów czynno- ści, jak segregowanie faktur i rachunków za transport oraz mate- riały. Informacje napływające do systemu powinny się ograniczać do tygodniowych rozliczeń bilansowych z podległych firm z azja- tyckiego wybrzeża Pacyfiku, natomiast informacji wychodzących można się było spodziewać dopiero w niedzielę wieczorem, kiedy to wysyłano sumaryczne zestawienie zysków i strat do siedziby B100 w Paryżu, czyli do Rady Nadzorczej Sabatu Czarownic. — Więc o co chodzi? — spytał ostro LeMat, dość ostentacyj- nie ziewając w połowie moich szczegółowych wyjaśnień do- tyczących metodologii sporządzania bilansów. — To oznacza tyl- ko, że teraz prawie nikt nie siedzi w systemie i będziemy całkiem bezpieczni. — Mylisz się, tępaku — odparłem. (O piątej nad ranem obaj byliśmy raczej nerwowi). — Tygodniowe bilanse robi się specjal- nie w czasie weekendu, bo rozbudowane programy typu batch na dobre blokują cały system. Gdyby Max Kool wskoczył teraz do sieci MDE, musiałby brnąć do pasa w gęstej mazi przypomi- nającej syrop karmelowy. LeMat wydął wargi. — Myślę, że Amber by ci to wybaczyła. — Jeśli włamiemy się teraz — burknąłem, ignorując tę uwagę — unikniemy podejrzeń tak samo, jakbyśmy zaczęli się dobijać do drzwi sklepu jubilerskiego o północy. Najlepsza pora to ponie- działek rano, parę minut po ósmej. Zmarszczył brwi i spojrzał na mnie spode łba. — Dlaczego? — Bo całe weekendowe rozliczanie dobiegnie końca i sieć lo- kalna będzie pracowała z pełną mocą. Wszyscy agenci terenowi ze Wschodniego Wybrzeża zaczną się mniej więcej równocześnie dobijać do systemu, a połowa z nich będzie zbyt skacowana, żeby pamiętać swoje hasło dostępu, więc nieudane próby załogowania nie przyciągną niczyjej uwagi. — Aha — mruknął LeMat, gdy jutrzenka zrozumienia roz- świetliła nieco czerwony horyzont przed jego przekrwionymi oczami. — Zatem nasze ewentualne próby dopasowania wytry- chu... — Zginą w powodzi normalnego poniedziałkowego chaosu. Zamyślił się i zaczął rytmicznie kiwać głową. Nim zdążyłem nabrać podejrzeń, że stał się wyjątkowo zgodny, spał już w najlep- sze. Wziąłem go pod rękę, poprowadziłem w kierunku po- chodzącej z wojskowych rezerw składanej koi, którą wyciągnął ze strychu, i ułożyłem na niej. Później wyszarpnąłem z gniazdka wtyczkę ekspresu, przestawiłem komputer w stan oczekiwania, dowlokłem się do mojej połówki i chyba nawet zdążyłem się położyć, zanim odpłynąłem w niebyt. Około siódmej rano blask nowego lepszego dnia wlewający się przez wschodnie okna pobudził gołębie między krokwiami dachu do hałaśliwego życia i ułatwił decyzję założenia zasłon okiennych. Około południa w zasadzie powróciłem do Krainy Półżywych. LeMata nie było, nie zostawił żadnej wiadomości. Umyłem zęby, przeciągnąłem palcami po włosach, symulując czesanie, i posta- nowiłem wyruszyć do domu po następną porcję gratów. Zaledwie wyszedłem na ulicę, zauważyłem, że ktoś znów się włamał do mo- jej toyoty. Musiał ją ustawić na klockach, żeby zdjąć wszystkie cztery koła z łysymi, nie dobranymi oponami marki Montgomery Wards. Zamiast nich miałem teraz nowiutkie aluminiowe felgi z kompletem radialnych opon Michelin. Skwitowałem to wzruszeniem ramion i pojechałem do domu. Tylne drzwi zastałem otwarte. Kibel Psychola cuchnął nie- znośnie. — Cześć, mamo! To ja! — Jack? — Z salonu doleciał żałosny jęk sprężyn kanapy, a póź- niej skrzypienie desek podłogi, kie- dy mama bezskutecznie raz i drugi próbowała wstać. W końcu postęki- wanie ucichło, gdy się poddała, usiadła z powrotem i zawołała: — Jestem w saloniku! Przystanąłem na schodach, pod- jąłem trudną decyzję i wbiegłem z powrotem na górę. Musiała u- słyszeć moje kroki, bo wyraźnie ści- szyła telewizor, lecz mimo to du- dniące łomoty, huki i pojękiwania transmisji światowej ligi wrestlingu wypełniały cały dom. — Żałuj, że się spóźniłeś, Jack! — oznajmiła mama, gdy zbliżyłem się na odległość skutecznej wymia- ny informacji. — A co? Dają sobie zdrowy wycisk? — Patrzyłem na nią wy- starczająco długo, by się przekonać, że jeszcze nie całkiem osiadła na zatęchłej mieliźnie bajora wideo, po czym podszedłem do kredensu i zacząłem przeglądać pocztę. Ra- chunek, makulatura, rachunek... — Nie. Byli tu dwaj panowie. Pytali o ciebie. Nie dalej, jak pół go- dziny temu. Bardzo mili i uprzejmi. Zadawali mi mnóstwo pytań na twój temat. Zastygłem z plikiem papierów w dłoni. Jest taki utarty zwrot: PILNE WEZWANIE Od: J. Gotti, Centrum Obsługi Kredytów Studenckich Do: John F. Burroughs 1783 lvy Street St. Paul, MN 55103 Szanowny Panie Burroughs, Dowiedzieliśmy się właśnie o zmia- nie sytuacji w pańskim zatrudnieniu. Proszę wierzyć, że doskonale rozu- miemy trudne położenie, poważne kre- dytowe obciążenie w świetle niepew- nej przyszłości finansowej. Na pewno coraz częściej chce pan zadzwonić do nas w celu omówienia z miłym i wyro- zumiałym radcą finansowym możliwo- ści zmiany harmonogramu spłat ratal- nych. W tej kwestii może pan usłyszeć jedynie trzy słowa: NIE MA MOWY! Dajemy panu dwa tygodnie na dostar- czenie zaświadczenia o zatrudnieniu w nowym miejscu pracy. W przeciw- nym razie... No cóż, ma pan zdrowe kształtne kolana. Byłoby wstyd, gdyby przydarzyło im się coś złego. INFOŁATKI To nie była infołatka, lecz element do- kumentacji pomocniczej. serce we mnie zamarło. Dotąd nawet nie zdawałem sobie sprawy, że można go traktować niemal dosłownie. — Tak? — Mój głos przerażająco zawibrował, choć usiło- wałem nad nim bezskutecznie zapanować. — Przedstawili się? Powiedzieli, skąd są, mamo? Pomruczała, possała palec i poskrobała się po głowie pilotem od telewizora. — Mówili, Jack, ale zapomniałam. Byli naprawdę bardzo ele- gancko ubrani. Tyle pamiętam. I ty powinieneś sobie sprawić taki ładny garnitur. Robiłbyś wrażenie na ludziach. Powoli, ostrożnie przesunąłem się w stronę łukowatego przejś- cia z saloniku do jadalni i ukradkiem rzuciłem okiem przez fronto- we okno. Nie zauważyłem niczego podejrzanego na ulicy przed domem, żadnych niezwykłych samochodów bądź ludzi z lornetką — nie licząc pani Lundgren, która już od moich narodzin szpiegu- je wszystkich sąsiadów, nagrywa na kasetach cotygodniowe ra- porty i wysyła je do Imperium Wenusjańskiego. — Mamo? — mruknąłem, starając się ukryć zdenerwowanie. — To bardzo ważne. Możesz sobie przypomnieć cokolwiek, co dotyczy tych dwóch panów, co pozwoliłoby ich zidentyfikować? Mama znów wydała z siebie szereg dźwięków towarzyszących wysiłkowi umysłowemu i tak energicznie podrapała się po głowie, że przyszło mi na myśl, iż warto by sprawdzić, czy nie ma pcheł. Rozpromieniła się nagle, gdy „Zły Bobby" Bradford wyrzucił „Sepleniącego Liberała" Thurstona za liny i publiczność z pierw- szych rzędów wokół ringu zaczęła go okładać składanymi krze- sełkami. Zaraz jednak przypomniała sobie o mojej obecności. — Ach... — Cmoknęła głośno. — Czasami jestem taka roz- targniona! (Czyżby — mruknąłem. — Jakoś nigdy nie zauważyłem). — Jeden z nich zostawił wizytówkę, żebym zadzwoniła, kie- dy wrócisz. Leży przy telefonie w kuchni! Rzuciłem wszystko, pobiegłem do kuchni i zacząłem prze- glądać szeregi notatek i wycinków prasowych przypiętych pinez- kami do korkowej tablicy nad telefonem. — Nie, chwileczkę! — zawołała mama z saloniku. — Pomy- liłam się. Jest tutaj! Wyskoczyłem z kuchni i gwałtownie wyszarpnąłem jej z dłoni wizytówkę. Była dość elegancka, wydrukowana piękną czcionką na tłoczonym, dwubarwnym, zielonkawym kartonie z roślinnym motywem. Todd Hecker Wizytujący Ewangelista Kościół Wegentologii — Dzięki, mamo — rzuciłem, gdy ciśnienie krwi wróciło mi do normy. Ciekawe, ile lat życia kosztował mnie ten krótki atak hi- sterii? — Będę u siebie, w piwnicy. — Poczekaj! — zawołała mama, gdy miałem już zniknąć za progiem kuchni. — Wczoraj robiłam pranie w piwnicy i zauwa- żyłam, że brakuje sporo twojego sprzętu, Jack. Wiesz coś na ten te- mat? Odchrząknąłem i ze wzrokiem wbitym w podłogę odparłem: — Czyżbyś zapomniała, mamo? Kilka dni temu się wyprowa- dziłem. Wynająłem samodzielne mieszkanie. — Aha. — Pokiwała głową. — Masz rację. Zapomniałam. Jej uwagę musiała przyciągnąć transmisja z zawodów, bo wy- krzyknęła radośnie: „Uhu!" i natychmiast zrobiła głośniej telewi- zor. Od razu też zapomniała, że wciąż stoję w wejściu do saloniku i że przed chwiląrozmawialiśmy. Jeszcze raz zajrzałem do kuchni, ale nie było tu niczego, co bym potrzebował, poszedłem więc do swojej piwnicy. Na automatycznej sekretarce było nagrane aż piętnaście wia- domości. Ogarnęło mnie podniecenie, lecz gdy zacząłem je od- słuchiwać i okazało się, że poza wiadomością od Kathe z Działu Kadr — której widocznie bardzo zależało na tym, żebym zwrócił płytę z kopią Ubioru Stonowanego — pozostałe są od T'shombe, mój entuzjazm szybko przygasł. Wyglądało na to, że Tshombe jest na mnie poważnie wkurzona za coś, co miałem dla niej zrobić w piątek wieczorem. (Za nic nie mogłem sobie przypomnieć, czy rzeczywiście obiecałem, że pojadę z nią na nabożeństwo do tego jej szurniętego kościoła). Skupiłem się więc na biełiźniarce, w której było jeszcze sporo rzeczy potrzebnych mi w nowym biurze. Przede wszystkim pa- kowałem ciuchy, ale nie zapomniałem też o jednym... no nie, o dwóch... — niech będzie, pięciu, lecz na tym definitywnie koniec — moich ulubionych modelach rakiet. Oczywiście nie mogłem też zostawić ukochanej kolekcji komiksów o sędzim Dreddzie, musiałem tylko zrezygnować z zestawu kolejki Piko w skali HO. Kończyłem już pakować pudła do samochodu, kiedy głos mamy rozniósł się zwielokrotnionym echem po całym domu i do- padł mnie na placyku parkingowym przy podwórku na tyłach. — Jack! Nie wiem, jak ty to robisz, ale twój komputer znów mi psuje obraz w telewizorze! Bez wątpienia miałem przed sobą bardzo długą przyszłość. 16 CZEMU GŁUPCY SIĘ ZAKOCHUJĄ? LeMat wrócił do biura, kiedy byłem w domu. Jego furgonetka stała na podjeździe, drzwi windy towarowej były szeroko otwarte, a na górze pośrodku pokoju walało się kilka wyładowanych karto- nów. Udało mu się też zawiesić zasłonki nad oknami od wschodu, chociaż dokładniejsze oględziny ujawniły, że są to płachty zielo- nego wojskowego brezentu poprzyklejane w wielu miejscach taśmą samoprzylepną. Samego LeMata nigdzie nie spotkałem, ale zacząłem się niepokoić dopiero wtedy, gdy skończyłem rozłado- wywać swoją toyotę, a jego nadal nie było. Wreszcie nie wytrzy- małem i ruszyłem na poszukiwania. Znalazłem go na dachu pośród stosów martwych gołębi roz- rzuconych na papie wokół jego stóp, z pneumatycznym pistoletem w dłoni i tym błogim uśmieszkiem na gębie, który mnie przerażał. — Joseph? — odezwałem się cicho. Kiedy nie odpowiedział, ostrożnie wyjąłem pistolet z jego ręki i pomachałem dłonią przed nosem. — Joseph? Słyszysz mnie? Odwrócił się i spojrzał na mnie z miną znamionującą tak cu- downe wniebowzięcie, że nie umiałem rozstrzygnąć, czy powinie- nem wezwać zespół interwencyjny szpitala psychiatrycznego, czy powiadomić watykańską radę kanonizacyjną. — Cześć, Jack — mruknął. Nie doczekawszy się żadnego innego przejawu łączności ze światem, spytałem: — Dobrze się czujesz? — Nigdy nie było mi lepiej — odparł. Jeszcze raz błogo się uśmiechnął, po czym z powrotem utkwił niewidzące oczy w bu- dynkach po drugiej stronie ulicy. — Chyba się zakochałem — dodał po chwili. Rozejrzałem się dookoła, lecz nie dostrzegłem nigdzie na da- chu żadnego obiektu jego westchnień. Odsunąłem się o krok. — To... wspaniale. A kto jest tym... tą szczęśliwą... — Inge. Wsłuchaj się dobrze, a usłyszysz, jak wiatr powtarza szeptem jej imię i nazwisko: IngeAaandersssonnn. Szczerze mówiąc, jedynym dźwiękiem, jaki usłyszałem, był stukot mojej szczęki o papę pokrywającą dach budynku. — Inge Andersson? — powtórzyłem z tak zmarszczonym no- sem, że musiałem przypominać mandryla. — Ta księgowa z trze- ciego piętra? Ta pękata, nabita dziumdzia z włosami w kok, w teni- sówkach?... — Tenisówki... — powtórzył z rozmarzeniem LeMat. — Oczywiście. Wyrzucałem właśnie śmieci do zsypu na korytarzu, gdy zauważyłem ją przez uchylone drzwi. Stała plecami do mnie i prasowała żelazkiem sznurówki tenisówek. Zatkało mnie prawie na dobre. — Prasowała sznurówki? — Tak! — wykrzyknął podniecony. — Tym właśnie mnie ujęła! Co za poświęcenie! Dążność do perfekcji! — Przyłożyłem mu dłoń do czoła, ale raczej nie miał gorączki. Przeszedł na konspi- racyjny szept. — A wiesz, co było najlepsze? — Pokręciłem głową. — Tak mnie oczarowała, że zamarłem jak w transie. Nie mogłem się poruszyć, nie mogłem się odezwać. Przytknąłem głowę do futry- ny i przyglądałem jej się w milczeniu. I wiesz, co się stało potem? Do tego nie potrzebowałem zbytniej wyobraźni. Samotna ko- bieta, która nagle odkrywa, że jest obiektem zainteresowania podglądacza... — Przestraszyłem ją— rzekł LeMat. — Usłyszała jakiś sze- lest albo zauważyła cień, w każdym razie odkryła moją obecność. I zgadnij, co zrobiła. — Podniosła wrzask i zaczęła wzywać policję. — Wymierzyła we mnie pistolet! — oznajmił z oczyma roz- szerzonymi z zachwytu. — Nawet nie wiedziałem, że jest uzbrojo- na! Ale gdy tylko się zorientowała, że ją obserwuję, nie okazała ani strachu, ani wahania. Błyskawicznym ruchem wyciągnęła spluwę, odwróciła się na pięcie i przyjęła nienaganną postawę osłaniającą, oburącz trzymając kolbę. I wiesz, co powiedziała? Mogłem sobie wyobrazić kilka odżywek stosownych do oko- liczności, ale żadnej z nich nie dałoby się zamieścić nawet w podłym brukowcu. — Powiedziała: Nigdy nie dzwonię pod dziewięćset dzie- więćdziesiąt siedem! Z niedowierzaniem pokręciłem głową. — Miałeś szczęście, że nie powiedziała: „Och, przepraszam za tę dziurę po kuli w pańskiej piersi". — Coś ty? — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Ani przez chwilę nic mi nie groziło. Mówię ci, moja piękna Inge jest mistrzy- nią opanowania. W jej cudownych rączkach kolt „Gold Cup" to precyzyjny instru... — Zaraz! — przerwałem mu, machnąwszy rękoma. — Chwi- leczkę! Byłeś na tyle blisko, że zdołałeś rozpoznać typ broni? LeMat zrobił zdziwioną minę. — Oczywiście. Kolt „Gold Cup National Match", seria 90 Mark V ze spustem Wilsona, bębenkiem Kinga, celownikiem typu Bo-Mar, okładziną kolby marki Bacote... Znów zamachałem rękoma. — Przecież mówiłeś, że stałeś w korytarzu przed uchylonymi drzwiami. Wśliznąłeś się do jej mieszkania? Popatrzył na mnie tak, jakby rozmawiał z idiotą. — Pewnie, że nie! Wszedłem dopiero wtedy, gdy mnie zapro- siła! — Zaprosiła cię do środka? — Oczywiście. Jak jej wyjaśniłem, kim jestem, i zapytałem, kto ją uczył posługiwania się pistoletem. Zakręciło mi się w głowie. Podszedłem do osłony wywietrzni- ka i usiadłem na niej. — A potem rozmawiałeś z nią o broni? — Jasne! — Uśmiechnął się od ucha do ucha. — To było wspaniałe! Westchnąłem głośno i zaczerpnąłem głęboko powietrza. Przez dobrą minutę drapałem się w głowę. Bogiem a prawdą, chociaż może zabrzmi to dziwnie, nie znalazłem niczego niezwykłego w tym, jak Inge i LeMat zawarli bliższą znajomość. — No więc... — mruknąłem — zamierzasz jązaprosić na piz- zę czy jak? To znaczy... jak się już rozpakujemy... i w ogóle... Wreszcie, choć na krótko, zniknął jego błogi uśmieszek. — Prawdę mówiąc, Jack... — spuścił głowę, splótł dłonie za plecami i zaszurał czubkiem buta po papie — .. .liczyłem na to, że dziś sam sobie jakoś poradzisz. Inge i ja... — Urwał i wzruszył ra- mionami. — Co takiego? — Właśnie się przebiera — rzucił LeMat. — Obiecałem jej też, że po obiedzie zabiorę jąna strzelnicę i dam postrzelać z moje- go AR-15, jeśli pozwoli mi wypróbować swój FN FAL. Wciąż jeszcze nie mogłem przypomnieć sobie, w którym miej- scu dzisiejszego ranka skręciłem w niewłaściwą uliczkę i jak mam teraz odnaleźć drogę do domu, gdy drzwi pożarowe otworzyły się z hukiem i na dach wyszła Inge. Jej podkute oficerki sięgające ko- lan głośno zazgrzytały na zaśmieconej papie. — Cześć, Gunnar! — zawołała radośnie. Tym razem nadeszła moja kolej obrzucenia go wściekłym spojrzeniem. — Powiedziałeś jej? — Powiedziałem, że naprawdę mam na imię Joseph — wyją- śnił szeptem, przez zaciśnięte zęby, udając serdeczny uśmiech — ale moi przyjaciele nazywają mnie Gunnar. Nie wie nic poza tym. Andersson zbliżyła się do nas. — Inge! — wykrzyknął LeMat, rozkładając szeroko ręce. — Wyglądasz wspaniale! Padli sobie w objęcia. Właśnie tak, nie objęli się, lecz padli w objęcia. Każda inna para poprzestałaby na serdecznym uścisku, lecz tych dwoje wykonało coś w rodzaju tańca godowego żurawi. A skoro już o tym mowa, dokładnie wtedy doszedłem do wniosku, że muszę dogłębnie zrewidować własne stereotypowe wyobrażenia „wspaniałego wyglądu", gdy określenie to pada z ust LeMata. W moim pojęciu Inge wcale nie „wyglądała wspaniale", przypominała niską i pulchną, nazbyt umięśnioną, trzydziestopa- roletnią, piegowatą, truskawkową blondynkę, która przed chwilą zsunęła się z okładki katalogu firmy Abercrombie & Fitch dla osób puszystych, żeby spróbować szczęścia w naborze modelek na okładkę magazynu „Soldier of Fortune". Ojej butach już napi- sałem. A czy wspominałem o bufiastych pantalonach w kolorze khaki bądź ręcznie haftowanej skórzanej kamizelce myśliwskiej z jaskrawymi stylonowymi poduszkami na ramionach? Albo o tym, że truskawkowoblond włosy miała tak ciasno zebrane w koński ogon, że mógł zarazem pełnić rolę pędzla do pudru? A o żółtych plastikowych okularach w czarnej drucianej oprawce? Odniosłem wrażenie, że jest to osoba, która może wnieść wiele nowego do stylu ubiorów obowiązującego w tym klubie. Kiedy skończyli wreszcie swój godowy taniec i odkleili się od siebie, Inge zwróciła się do mnie: — Ty musisz być Jack — powiedziała z tajemniczym uśmiesz- kiem. — Gunnar wiele mi o tobie opowiadał. — Wyciągnęła rękę na powitanie. Uścisnąłem jej dłoń, nieświadom jeszcze, że mogłaby w palcach łupać orzechy. Najwyraźniej zdarzyło się o wiele więcej, niż można by sądzić na pierwszy, a nawet drugi lub trzeci rzut oka. 'ii i li il'l li — A więc, Jack — zaczął LeMat, przestępując nerwowo z nogi na nogę i nie patrząc mi w oczy. — Na pewno nie masz nic przeciwko temu, żebym na kilka godzin wyskoczył z Inge na strzelnicę? Szczerze mówiąc, miałem, i to wiele, zrozumiałem jednak, że to niczego już nie zmieni. Pokręciłem głową. — Ani trochę — powiedziałem, uśmiechając się szeroko. — Możecie się zabawić. Ze wszystkim dam sobie radę. — Wspaniale! — LeMat z radości klasnął w dłonie. — W ta- kim razie... Inge chwyciła go pod ramię i pociągnęła do schodów. — W takim razie marnujemy tylko czas, kolego. Ruszajmy. — Zaszczyciła mnie kolejnym tajemniczym uśmieszkiem i do- słownie wepchnęła LeMata w otwarte drzwi. Z klatki schodowej doleciało mnie jeszcze echo jej dźwięcznego głosiku: — Nie, ja poprowadzę! Jeszcze przez kilka minut siedziałem na dachu, wsłuchując się w gruchanie gołębi za obudową skraplacza systemu klimatyzacyj- nego i szum ruchu ulicznego w dole. Po jakimś czasie uświado- miłem sobie, że warto spojrzeć na wiatrowy pistolet LeMata, który wciąż trzymałem w lewej dłoni; po kolejnej chwili dotarło do mnie, że jest nabity czy naładowany, czy jak tam, do diabła, okre- śla się wiatrówki gotowe do użycia, i że przez cały czas trzymam palec wskazujący na spuście. Gołąb z łopotem skrzydeł wylądował na dachu, najwyżej sześć metrów ode mnie. Wymierzyłem starannie, powoli nacisnąłem spust, jak zawsze uczył mnie LeMat, i zostałem nagrodzony ci- chym pufnięciem oraz widokiem podrywającego się do lotu, na- wet nie draśniętego ptaka, a chwilę później brzękiem tłuczonego szkła w jednym z okien budynku po przeciwnej stronie ulicy. No cóż, zawsze miałem problemy z prawdziwą bronią. To zaś podsunęło mi myśl, że najwyższa pora wracać do rze- czywistości wirtualnej. Powlokłem się do biura, starannie zamk- nąłem drzwi, zarówno od windy, jak i od klatki schodowej, rzu- ciłem pistolet LeMata w kąt pomieszczenia i przystąpiłem do pracy. Niewiele ciekawego mogę powiedzieć o pozostałej części so- botniego popołudnia. Zepchnąłem wszystkie pudła LeMata pod ścianę — w końcu sam może rozpakowywać swoje graty, no nie? — po czym wbiłem się w interfejs neuroindukcyjny i dałem nura do przestrzeni testowej w lokalnej rzeczywistości wirtualnej, żeby przez jakiś czas poćwiczyć utrzymywanie kontroli nad własnym ciałem. ProctoProd™ było mi tym razem nieco łatwiej... zainsta- lować, bo już trochę do niego przywykłem, ale mimo to trzy godzi- ny okazały się limitem mojej wytrzymałości — po ich upływie musiałem go wyjąć, gdyż zdawało mi się, że skonam na miejscu. O siódmej wieczorem wciąż jeszcze nie było LeMata z Inge, urządziłem więc krytyczną wyprawę w kriogeniczne zakamarki lodówki i na obiad do kuchenki mikrofalowej wybrałem makaro- nowe wstążki z sosem pomidorowym oraz piwo korzenne. Nikt przy zdrowych zmysłach nie dostarcza pizzy do Lowertown, a nie zamierzałem wychodzić do żadnego _______________________ miejscowego baru z obawy, że mój rozkołysany marynarski krok przy- ciągnie niezdrowe miłosne zaintere- sowanie ze strony Czekaniów. Le- Mat z Inge nie wrócili także do ósmej, toteż podłączyłem swój stary interfejs wirtualny, znowu zamkną- łem się w przestrzeni testowej i po- święciłem czas na szlifowanie aspek- tów wizualnych MAX_KOOL-a w nadziei, że wyda się choć trochę bardziej realny dla innych super- CZEKANIE Tajemniczy mieszkańcy planety Czek, zdaniem większości astronomów krążącej wokół czarnej dziury, gdyż czas wyraźnie płynie tam znacznie wolniej niż na Ziemi. INFOŁATKI Jaka infołatka? Gdzie? Żadnej nie wi- dzę. Lepiej skontrolujcie sobie wzrok. W rozdziale 4 znajdował się kupon ra- batowy do zakładu sióstr Bertrille. użytkowników. Później na krótko wpadłem do Nieba, bardziej z nudy niż z jakiegokolwiek innego powodu, lecz nie zastałem tam ani DON_MAC-a, ani Don Vermicellego, i nawet specjalnie się nie zdziwiłem, że bez nich ten lokal jest dla mnie znacznie mniej ciekawy. Około wpół do jedenastej po Niebie rozeszła się plotka, że obok głównego wejścia widziano Elizę z przekrwionymi oczami i piłą łańcuchową w rękach. Odczytałem to jako znak, że trzeba się ewakuować z klubu przez jedną z ukrytych spadochroniarskich za- padni w sali imienia Jobsa i wynosić się z sieciowej rzeczywistości wirtualnej. Wszedłem w gorący, parny i duszny letni wieczór. LeMat z Inge ewidentnie wrócili w ciągu tych ostatnich paru godzin. Ich broń stała oparta o lodówkę, a resztki porcji obiadowych na wynos z chińskiej restauracji walały się po całej kuchni. Joseph otworzył jedno z wielkich pudeł, które rankiem przywiózł z domu, mogłem więc bez trudu podążyć wyraźnym tropem rozsypanych styropia- nowych granulek na klatkę schodową, stamtąd do drzwi pożaro- wych, wreszcie w kierunku zachodniej krawędzi dachu. Och, jaką piękną parę tworzyli! Oboje siedzieli po turecku na skraju dachu, trzymając ręce na kolanach i czule stykając się ra- mionami. Na twarzach mieli gogle noktowizyjne z wyprzedaży zapasów armii rosyjskiej, ze słuchawkami podłączonymi do baterii parabo- licznych mikrofonów kierunkowych wycelowanych w odległy o trzy przecznice Park Mearsa. W czerwonawym roztańczonym blasku płonącego na ulicy skradzionego bmw łatwo było dostrzec, że alejki parkowe aż się roją od zwykłego wieczornego tłumu włóczęgów, złodziejaszków i całkowicie zagubionych nieudacz- ników, szukających okazji do poucztowania w którymś barze pod chmurką. r SPRZĘT NOKTOWIZYJNY Kolejna Nie boj się nocy1 Posiądź ją za pomocą tych niewiarygodnych Sowieckich Gogli Noktowizyjnych1 Zaprojektowane pod oso- bistym nadzorem Józefa Stalina, przeznaczone dla oddziałów szturmowych Specnazi, to cudeńko ma tylko obwody lampowe (Bez kłopotliwych, kruchych, przepalających się tranzystorów1) Wytrzymała, 68-gramowa sta- lowa konstrukcja posiada do- czepny sztuczny nos, służący jako biofiltr zarazem element j kamuflazowy KGB1 A co naj- ważniejsze, jest lekka i wy- godna, jakby w ogolę nic się nie nosiło1 (H nnugo/i/OfiCfonulnei buleni II 7 V sar lutj) SNY-10033 Gogle Noktowizyjne (Masa netto 68 g) t>iko S24.9S! SBP-1flW4B»l*rii.13,7\ (Musu netto 112 kg -W — Spójrz na te dzieci nocy — odezwał się cicho LeMat. — A jaką wspaniałą tworzą muzykę — odparła Inge. Z trudem opanowując odruch wymiotny, jaki wywoływał u mnie mdlący słodkawy zapaszek otaczający tych dwoje zako- chanych głupców, zawróciłem po cichu i zszedłem z dachu, z upo- rem przekonując samego siebie, że nie warto zamykać od środka drzwi pożarowych. Wyciągnąłem się na połówce. Jeśli jeszcze co- kolwiek działo się tej nocy, smacznie to przespałem. Niedzielny ranek: Obudziłem się z wolna i ku swemu zasko- czeniu spostrzegłem, że LeMat śpi sam na swojej koi. Niestety, krótko mi było dane poleniuchować, bo punktualnie o ósmej włączył się piskliwy budzik jego zegarka. Joseph poderwał się z koi, jakby to było nabijane gwoździami łoże fakira. — No więc, Gunnar — odezwałem się między ziewnięciami —jak... — Nie mam czasu! — rzucił przez ramię. — Inge bierze dziś udział w zawodach w strzelaniu z pistoletu sportowego i musimy być w jej klubie o dziewiątej! — Wpadł jak bomba do łazienki. Za- szumiał prysznic. Zwlokłem się z łóżka, podreptałem do kuchni i włączyłem eks- pres. Wsypałem do niego resztkę naszego skromnego zapasu kawy, zanotowałem więc w pamięci, żeby przy następnej okazji kupić większą paczkę. Z głośniczka popłynęły właśnie pierwsze takty Volare, gdy LeMat wyskoczył z łazienki. Ciekaw byłem, jak tego dokonał. Zdążył się wykąpać, ogolić i ubrać w niecałe dziesięć minut. — Masz czas na kawę? — zapytałem, kiedy przebiegał obok mnie. Zatrzymał się gwałtownie, pociągnął nosem i zawrócił. — Jesteś genialny, Jack! Dzięki! — Skoczył do pudła, w któ- rym były powrzucane na chybił trafił sprzęty kuchenne, wyciągnął wielki termos w czerwono-brązową kratkę i przelał do niego całą zawartość dzbanka. — Inge będzie zachwycona! — Wetknął mi w lewą rękę pusty dzbanek, idealnie pasujący do równie pustej szklanki, którą trzymałem w prawej, jak i mojej rozdziawionej gęby. — Na razie! — krzyknął, wybiegając na schody. — Wróci- my na kolację! I już go nie było. Tak samo jak nie było już ani kropli tej cholernej kawy. 1 Kręciłem się nadąsany mniej więcej przez godzinę. Wkurzony, fukając i mamrocząc pod nosem, łaziłem po całym biurze, kipiąc ze złości i rozdzielając kopniaki wszystkim kartonowym pudłom, które stuknięty LeMat chyba specjalnie porozstawiał mi na dro- dze. Miałem nawet ochotę kląć i pomstować, tyle że w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby tego słuchać. Zostałem całkiem sam w wielkim budynku, a nazbyt się upajałem własną krzywdą, aby wyjść na ulicę i poszukać sobie jakiejś ofiary. Zatem dusiłem się we własnym sosie. Wreszcie, mniej więcej w połowie odświeżającej kąpieli, gdy delektowałem się uczuciem ostrych strumyków ciepłej wody masujących mi twarz i w kółko odtwarzałem w myślach pamiętną scenę z dzbankiem do kawy (oczywiście wzbogaconą o całkiem nowe dialogi, obejmujące to wszystko, co powinienem był wówczas powiedzieć), uprzytom- niłem sobie, że problem polega na tym, iż ogarnia mnie zazdrość. Nie byłem wcale zazdrosny o to, że LeMat poświęca Inge prawie całąswojąuwagę, ani też o wyraźne uczucie, jakie się w niej budzi w stosunku do niego, ale o to, że oboje mająjakieś życie poza rze- czy wistością wirtualną, a ja nie mam żadnego. Kiedy stało się to dla mnie oczywiste, wylazłem spod pryszni- ca, ubrałem się i postanowiłem wziąć sobie wolne na resztę przed- południa. Zamknąłem biuro na klucz, wyszedłem na ulicę, poste- rowałem do kawiarenki w sąsiedniej uliczce i zamówiłem sobie rogaliki, dużą porcję świeżo parzonej javy i poranną gazetę. Póź- niej rozsiadłem się na parkowej ławce na nadrzecznym bulwarze i wystawiając twarz do słońca, obserwowałem karkołomne piruety miłośników deskorolki na pobliskiej ścieżce rowerowej. Przez trzy godziny tylko udawałem, że czytam gazetę, bo tak naprawdę zdołałem przebrnąć jedynie przez kącik humoru i dział lokalnych informacji kulturalnych. Ale i z tego byłem wyjątkowo dumny. Kiedy koło południa wróciłem do biura, dopisywał mi znacz- nie lepszy humor. Nie zepsuł go nawet fakt, że ktoś pokrył zardze- wiały przedni zderzak mojej toyoty warstwą błyszczącej granato- wej farby. 17 GÓRY TYGRYSIE ZDOBYWA SIĘ DZIĘKI WŁAŚCIWEJ STRATEGII Niedzielne popołudnie spędziłem na przeglądaniu plików, któ- re podesłała nam Amber, i wstępnym opracowywaniu strategii wykonania zlecenia. Pod wieczór doszedłem do wniosku, że przy- dałaby mi się pomoc inteligentnych tajnych agentów, pospiesznie zaprogramowałem więc dwa niezbyt atrakcyjne, lecz za to autono- miczne twory. Nadałem im wygląd sięgających mi do kolan proto- humanoidów ze zmierzwionymi włosami, krwiożerczymi uśmie- chami i trójpalczastymi chwytnikami zamiast rąk. Przyjrzałem się im krytycznie, po czym ochrzciłem imionami Rzecz1 i Rzecz2. LeMat wrócił około szóstej. Zachował dość przyzwoitości, żeby po drodze wpaść do sklepu Kapitana Calamariego i kupić dziesięciosmakowy Bukiet Krewetkowy. Przeprosił za to, że zo- stawił mnie samego z robotą, a ja przeprosiłem za mój parszywy nastrój; potem on przeprosił, że pozwolił swoim hormonom przejąć całkowitą kontrolę nad pracą mózgu, ja zaś przeprosiłem za to, że swoim sarkaniem zepsułem mu urocze spotkanie z nową przyjaciółką. Po kilku następnych rundach wspólnie ustaliliśmy, że jeśli dalej będziemy się nawzajem przepraszać, skończymy na okładaniu się pięściami, więc lepiej dać sobie z tym spokój i zająć się krewetkami. Po kolacji dokończyliśmy pracę nad moimi agen- tami, wreszcie LeMat pojechał do domu, żeby sprawdzić, czy tam wszystko w porządku, i spędzić noc w wygodnym łóżku. Następnego ranka, punktualnie o siódmej, obudził mnie tele- fon od upartego nadawcy faksu. Najwyraźniej wprowadzone przez mnie zmiany w konfiguracji modemu nie dały żadnego re- zultatu. Poniedziałek, 22 maja, 8.05 czasu lokalnego: Byłem już przygotowany i podłączony, odziany według kanonów Ubioru szalonego, i cieszyłem się, że wcześniej znalazłem czas, aby dołożyć kolejną porcję taśmy samoprzylepnej podtrzymującej zasłony. LeMat siedział przed klawiaturą, zajadał pączki, popijał je kawą i monitorując moje parametry życiowe, punkt po punkcie wykonywał procedurę przedstartową. — Uprząż piersiowa? (Brzmiało to znacznie lepiej od „senso- rowego stanika".) — Jest. — Czujnik biodrowy? (Jak wyżej). — Jest. — Zestaw słuchawkowy? — Jest. — Rdzeniowe sensory pozycyjne? — Są. — ProctoProd... no, tego... załadowany? — ProctoProd w Jacku. Gwoli ścisłości. Nie grozi mi niebez- pieczeństwo przywyknięcia do tego cholerstwa. — To dobrze. — Zamknął instrukcję i rzucił jąna podłogę. — Pora zaczynać przedstawienie. Łączę z rzeczywistością wirtualną za trzy, dwie, jedna... Zamknąłem okienko wizyjne mniej więcej równocześnie z otwarciem przez niego portalu sieciowego. Na krótko ogarnął mnie klaustrofobiczny lęk przed wessaniem do wnętrza gigantycz- nej, smolistoczarnej rury odpływowej, ale zaraz... Chlup! Znalazłem się na zboczu uroczego wzgórza w rzeczy- wistości wirtualnej, gdzie wszyscy mężczyźni są dzielni, kobiety piękne, a dzieci bez wyjątku ściga się za popełnione przestępstwa. — W porządku — rozległ się głos Gunnara w słuchawkach. — Jesteś w Sieci. Wszystko wygląda normalnie, więc na jakiś czas przerwę połączenie audio i wideo, żeby skoncentrować się na two- jej biotelemetrii. Ale wcześniej... Max? — Słucham, Gunnar. — Powodzenia, chłopie. Uniosłem pięść z kciukiem wyciągniętym ku górze. — Dzięki. Zostaw mi kilka pączków. — (Wcześniej pokłóci- liśmy się na ten temat, ostatecznie jednak ustaliliśmy, że jedzenie pączków z otrębami przed użyciem ProctoProdu nie jest najlep- szym pomysłem). W słuchawkach pstryknęło i zapadła martwa ci- sza, a chwilę później nieuchronne poczucie osamotnienia podpo- wiedziało mi, że przestał również obserwować otoczenie za pośrednictwem moich oczu. Wziąłem głębszy oddech, opanowałem rozdygotane nerwy i pomyślałem sobie: Dobra, Max, do dzieła. Strzeliłem palcami, przywołując z niebytu mego wirtualnego harleya. Moją nową, znacznie ulepszoną Ultramaszynę Harley-David- son. No dobra, przyznaję, że była to niepotrzebna, głupia strata cza- su. Ale po ataku żalu, który opanował mnie około trzeciej nad ra- nem i pozostawił bez żadnej nadziei na zaśnięcie, odpaliłem kom- puter, wbiłem się w gogle wizyjne i poświęciłem dobre parę godzin na dopracowanie wyglądu wirtualnego motocykla. Dzięki nowo zdobytym umiejętnościom superużytkownika, jak też dającemu się czasem we znaki umiłowaniu do szczegółów (choć może to nie najlepsze określenie), harley wyglądał teraz tak samo realnie jak ja, a może nawet bardziej. Bogiem a prawdą, z wcześ- niejszej wersji pozostało tylko miarowe pohukiwanie dziewięć- dziesięciokonnego silnika. Obszedłem go powoli dookoła, żeby nasycić oczy swoim dziełem, po czym wskoczyłem na siodełko, wciągnąłem czarne skórzane rękawice, włożyłem na nos ciemne okulary i korzystając z lusterka nad kierownicą, przygładziłem nażelowane czarne włosy. Machnięciem ręki zmaterializowałem w palcach przypalo- nego papierosa, którego wsunąłem w usta, zaciągnąłem się głębo- ko i... omal nie wyplułem płuc, zanosząc się kaszlem. Pochyliłem motor na prawo, żeby złożyć nóżkę, nacisnąłem sprzęgło i za- cząłem się staczać na luzie w dół zbocza. Kiedy uznałem, że mam wystarczającą prędkość, przekręciłem kluczyk w stacyjce, wrzu- ciłem pierwszy bieg i puściłem sprzęgło. Z hukiem nadciągającej burzy i rykiem kosiarki do trawy mar- ki Thor's Own silnik o pojemności 1100 cm3, odlany w stalowni Heavy Milwaukee Iron, obudził się do swego grzmiącego, zionącego ogniem życia! Odchyliłem się w siodełku i przekrę- ciłem rączkę gazu do oporu. Gdy wyskakiwałem w powietrze na krawędzi rowu melioracyjnego u podnóża wzniesienia, miałem na liczniku ponad 150 kilometrów na godzinę. Czysto przeskoczyłem cztery zatłoczone pasy Superautostrady Informacyjnej i wylądo- wałem na skrajnym lewym, prowadzącym do BusinessWorldu. Pognałem przed siebie całą mocą maszyny. Nawet jeśli Jack Burroughs nerwowo ogryzał paznokcie do za- krwawionych knykci, to Max Kool czuł się fantastycznie. W drodze, 8.12 rano: Cie- FERNAND LEGER szyłem się, że LeMat nie może wi- . • . ¦ • . - -i Francuski malarz, ur. 1881, zm. 1955. dziec moimi oczyma i gadać mi bez przerwy wprost do ucha! Teraz, gdy miałem już trochę doświadczenia i panowałem nad tym kubistycz- nym galimatiasem, mogłem go do woli włączać i wyłączać, mimo wszystko musiałem przyznać, że LeMat miał rację: Busi- ness World widziany oczami superużytkownika rzeczywiście ko- jarzył się z malarstwem Fernanda Legera. Rzecz jasna, wciąż było to klaustrofobiczne nagromadzenie gi- gantycznych szarych bloków danych, teraz jednak potrafiłem wy- różnić konstrukcje, które nie były zwykłymi, pozbawionymi wy- razu monolitami, ale wręcz cudownie splecionymi strukturami przestrzennymi, złożonymi z wielokilometrowych zawikłanych ciągów rur, kanałów, sieci oraz duktów. Dawało to efekt skrzy- żowania rafinerii ropy naftowej z Centrum Pompidou, w dodatku podbitego i opanowanego przez olbrzymie zmutowane radioak- tywne jedwabniki. Zwolniłem trochę, by ponapawać się tymi ży- wymi pomnikami anarchii danych cyfrowych oraz informacyjnej entropii, które kojarzyły mi się z barwnym opisem teorii chaosu, na jaki natrafiłem kiedyś w „Reader's Digest", siedząc w pocze- kalni przychodni stomatologicznej. Kończył się wnioskiem, że mimo wszystko ludzie będą się ze sobą komunikowali (jeśli pomi- niemy małżeństwa, ale to temat na całkiem odrębny artykuł). I wtedy zauważyłem światła. Zwolniłem jeszcze bardziej i wyregulowałem ostrość widze- nia. Każda z tych korporacyjnych struktur dosłownie skrzyła się miriadami maleńkich, ruchliwych, żywo zabarwionych iskierek jak lodowy pałac wróżki zaatakowany przez świetliki. Od czasu do czasu coś w rodzaju jaskrawego zielonego promienia laserowe- go przeskakiwało z jednej struktury na drugą, a nawet strzelało po- między korporacyjnymi blokami. Efekt był nawet niezły, pod wa- runkiem że lubi się pokazy sztucznych ogni i widowiskowe parady na czwartego lipca. Zaciekawiło mnie, co mogą oznaczać te świa- tełka. Przejawy twórczej działalności? Piękno swobodnej wymia- ny informacji? Wrzuciłem luz i podtoczyłem się do bloku danych firmy Advanced Multifoods, żeby z bliska przyjrzeć się tym połyskliwym wirtualnym świetlikom. Na pobliskiej ścianie poja- wiła się właśnie drobna niebieskawa iskierka, toteż wyciągnąłem rękę i ją schwyciłem. Okazała się wręcz wulgarnym, źle sformatowanym faksem do- tyczącym warunków umowy rozwodowej, wysłanym przez znu- dzonego przedstawiciela zarządu Advanced Multifoods do jego byłej koleżanki ze studiów, pracującej w General Cognetics. Poświęciłem jeszcze około minuty na wyłapywanie wszystkich iskierek, które znalazły się w moim zasięgu, po czym puściłem je wolno, żałując, że nie mogę porządnie umyć rąk. Zrozumiałem, że każdy z ogników reprezentuje jeden modem terminalu komputero- wego bądź kartę telefaksu, przy czym olbrzymia większość z nich była wykorzystywana do przesyłania tak pilnych materiałów, jak najświeższe dowcipy o blondynkach. Zielone promienie laserowe okazały się niewiele bardziej interesujące. W przeważającej mierze były to zaszyfrowane wiadomości osób, które szukały okazji do sprzedania konkurencji tajemnic macierzystej firmy. Dogłębnie rozczarowany takimi przejawami rewolucji kompu- terowej znowu wrzuciłem pierwszy bieg i przekręciłem rączkę gazu do oporu. BusinessWorld, 8.22 rano: Blok korporacyjnych danych MDE, który pojawił się w zasięgu wzroku, przypominał te szcze- gólnie płaskie, pozbawione perspektywy komputerowe obrazki, doskonale znane miłośnikom niskobudżetowych japońskich kres- kówek. Zwolniłem i stanąłem na poboczu, z torby przy siodełku wyciągnąłem wirtualną lornetkę i nakierowałem ją na strukturę firmy, ciekaw, co jeszcze uda mi się dostrzec z daleka. Szybko uzyskałem odpowiedź: niewiele. Struktura danych MDE była w przybliżeniu taka, jak się spodziewałem: olbrzymia, masywna i wysoka, niespójna, z całymi wydziałami zawieszony- mi w pustej przestrzeni, wspartymi jedynie na wyjątkowo samot- nej kolumnie kierownika działu, desperacko uchwyconego sznur- ków ciągnących się za urzędującym wiceprezesem. Ale było też kilka całkiem niezależnie dryfujących w powietrzu wierzchołków, znajdujących się mniej więcej w połowie wysokości hierarchii or- ganizacyjnej, podobnych do martwych trutni. Zaciekawiły mnie na tyle, że przyjrzałem się bliżej jednemu z nich i po jakimś czasie zrozumiałem, iż jest to wirtualny odpowiednik Scotta Ubermana. W całości struktura korporacyjnych danych MDE wyglądała jak przeczące prawu grawitacji ruchome dzieło będącego w kiep- skim nastroju rzeźbiarza, który z nudów postanowił zrobić ekspe- ryment z różnych skrawków materiałów posklejanych za pomocą termicznego pistoletu. Dopiero po dłuższej obserwacji zauwa- żyłem, że jednak istnieje główny trzon chroniący całą tę bezładną masę przed rozsypaniem się w informatyczny kompost. Był to je- den, prawdopodobnie przynoszący największe zyski, wydział, któ- ry utrzymywał wszystkie pozostałe. Wyregulowałem przybliżenie i wytężyłem wzrok, szacując zarysy owej centralnej kolumny. No tak, to Sanguinary TechSystems. Powinienem był się tego domyślić. Zmniejszyłem z powrotem przybliżenie i szybko dokończyłem pobieżnych oględzin MDE. Przyszło mi do głowy, że gdybym miał tydzień, z chęcią bym tu wrócił i spróbował zmapować trasy przepływu danych. Na przykład co mogła oznaczać ta błyszcząca pajęczynka rozciągnięta po lewej stronie struktury Dynamie InfoTainment? A te wszystkie pulsujące promienie laserowe? Na pewno ów gruby zielony u szczytu sukcesu był bezpośrednim kanałem łączności urzędującego wiceprezesa z siedzibą zarządu Sabatu Czarownic w paryskim budynku B100. A te mniejsze, roz- błyskujące od czasu do czasu między prezesowskim poziomem MDE i górnymi szrankami struktur konkurencyjnych? Ciekawe, do czyich okien doprowadziłoby uważne prześledzenie ich torów. Ale przypomniawszy sobie Kathe z Działu Kadr, natychmiast zadałem inne pytanie: Jaki rodzaj przewagi mogłyby mi dać te informacje? Nagle cała struktura danych MDE wydała mi się bardzo intere- sującą konstrukcją. Mój wirtualny zegarek zapiszczał alarmująco. Podciągnąłem rękaw czarnej skórzanej kurtki i spojrzałem na tarczę. Do cholery, było już wpół do dziewiątej. Zanotowałem w myślach, że muszę jeszcze kiedyś odwiedzić to miejsce, schowałem lornetkę do torby przy siodełku i uruchomiłem silnik. W myślach powtarzałem w kółko: gdybym miał tydzień... Lecz ja w ogóle nie miałem cza- su. Musiałem wykorzystać okazję, jaką powodowało zamieszanie, które mogło potrwać najwyżej kwadrans. Wrzuciłem pierwszy bieg, przekręciłem rączkę gazu i skiero- wałem się w stronę zjazdu z wirtualnej ulicy. Parking MDE, 8.32 rano: Przejechałem spokojnie główną trasą przed strukturą korporacji, by nabrać przekonania, że nikt mnie nie obserwuje, po czym skręciłem gwałtownie za informa- cyjny ściek i przekształciłem się w... Zupełnie pozbawionego twarzy faceta w szarym prążkowanym garniturze i czarnym meloniku. (Gdybym robił nadal infołatki, wykorzystałbym tę sposobność do włączenia skrótowego krytycznego eseju o życiu i karierze Renę Francoisa Ghislaina Magritte [ur. 1898, zm. 1967], belgij- skiego malarza odpowiedzialnego za te wszystkie obrazki przed- stawiające ubranych na szaro biznesmenów z zielonymi jabłkami zamiast głowy. Ale słowo się rzekło, kobyłka u płotu). Kiedy transformacja dobiegła końca, poświęciłem jeszcze parę chwil na szczegółowe oględziny i przekonanie samego siebie, że to niezły kamuflaż, i parę dalszych chwil na zgromadzenie w sobie całej dostępnej odwagi. Następnie wyciągnąłem spodjednego sio- dełka aktówkę, a spod drugiego parasol, i tak nonszalancko, jak to tylko możliwe — zdaje się, nawet pogwizdując coś pod nosem i wywijając młynka parasolem — wynurzyłem się zza rogu, aby dołączyć do tłumu równie pozbawionych twarzy korporacyjnych trutni, stojących w ogonku do głównego wejścia. I tu moja obec- ność najwyraźniej nikogo nie zdziwiła. Uznałem to za dobry znak i zająłem miejsce w kolejce. 8.37: Kolejka posuwała się wyjątkowo wolno — bardzo, bar- dzo powoli. Dopiero gdy zbliżyłem się do czoła, zrozumiałem przyczynę. Służbę w drzwiach pełnił Stary Carl — tak, ten sam Carl, pracownik numer 00000002. Oczywiście, nie rzeczywisty, bo ten z pewnością stał teraz w holu budynku B305. Ale gdy razem z Bubu w styczniu sprawdzaliśmy procedury służb ochrony, po- stanowiliśmy nadać im ludzką twarz, dlatego zeskanowaliśmy pierwsze zdjęcie z bazy danych personalnych, jakie wpadło nam w ręce, i akurat trafiliśmy na Carla. Najwyraźniej od tamtego czasu ktoś jeszcze grzebał się w tych procedurach, ponieważ -— mimo że strażnik nadal miał twarz Carla — został dodatkowo wyposażony w potężne, błyszczące, z wyglądu dosyć groźne ciało robota oraz szeroką gamę paskud- nych ostrych narzędzi, pewnie zaczerpniętą z jakiejś hollywoodz- kiej bazy danych do projektowania scenografii średniowiecznego lochu. Chwilę później przekonałem się, że zyskał ponadto zdol- ność do złowieszczego śmiechu w typie Vincenta Price'a. Nie mogłem sobie przypomnieć, żeby Bubu się tym zajmował. Procedura kontrolna chwyciła pierwszego biedaka z kolejki, wrzuciła go do wielkiej żelaznej klatki i bezczelnie rozparta w drzwiach, zapytała głosem grzmiącym jak grom z jasnego nieba: — Jakie jest twoje hasło dostępu do systemu?! — ANDY_R — mruknął nieśmiało wyraźnie spanikowany człowiek w klatce. Procedura kontrolna lekko trąciła łokciem drzwi klatki i u- śmiechnęła się szerzej. — Jaki jest twój numer identyfikacyjny? — KLM005! Carl zrobił krok do tyłu, ze zgrzytem obrócił się nieco na chro- mowanych nogach i wyrzucił z siebie trzecie pytanie: — Jaki jest twój ulubiony kolor? — Słucham?! — zdziwił się mężczyzna. — Co to za pytanie?! - Zła odpowiedź! — huknęła z radością procedura kontrolna, napierając ramieniem na drzwi. Rozległ się krótki, mrożący krew w żyłach krzyk i z otworów w podstawie klatki wypłynęły krwi- stoczerwone strumyki. Carl odwrócił się w stronę czekających w kolejce i wrzasnął: —Następny! Wyciągnął chromowane ramiona w moją stronę, ale w ostat- niej chwili zrobiłem unik i Carl złapał stojącą za mną kobietę. Po- walił ją na kolana i wepchnął jej głowę pod gilotynę. Jej hasło dostępu brzmiało: MARYW. Numer identyfikacyj- ny: VNT417. Nie znała jednak imienia wiceprezydenta za kaden- cji Miliarda Fillmore'a, toteż jej głowa potoczyła się przez parking jak piłka. — Następny! Znów próbowałem zrobić unik, ale tym razem co najmniej ośmioro ludzi z kolejki chwyciło mnie za poły marynarki oraz spodnie i pchnęło do przodu. Procedura sprawdzająca złapała mnie w swoje szpony, wepchnęła do klatki i błyskawicznie pod- ciągnęła ją na zardzewiałym łańcuchu, aż znalazłem się dobry metr nad podłogą. — Jakie jest twoje hasło dostępu do systemu? — Admin — powiedziałem spokojnie, mając nadzieję, że i w tym systemie znajduje się wejście dla powszechnie stosowane- go skrótu administratora. Procedura kontrolna obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem spod przymrużonych powiek. — Oho! — mruknęła, wydymając wąskie, złowrogie wirtual- ne wargi. — A więc mamy tu administratora systemu, czyż nie tak? Dla takich administratorów przygotowaliśmy coś specjalne- go. — Carl wyprostował się i z radości aż klasnął w metalowe dłonie. — Igor! Dawaj tu kable! Na scenie pojawił się wyraźnie zdeformowany karzeł, który syknął: ŚMIERTELNE SPRZĘŻENIE ZWROTNE Dobra, jeszcze jedna infołatka, żeby raz na zawsze zwalczyć pokusę. Napięcie jest wielkością analogo- wą. .Śmiertelne sprzężenie zwrotne" służy tylko i wyłącznie odstraszaniu młodych, domorosłych hakerów, gdyż pierwsza próba zdigitalizowania na- pięcia do potrzeb transmisji danych musi się zakończyć albo usmażeniem konwertera analogowo-cyfrowego, albo zmianą napięcia do przyjaznego, bez- piecznego dla komputera poziomu. Jeśli nawet zignorujemy to bardzo nie- wygodne prawo fizyki, sam pomysł przesyłania prądu o wysokim napię- ciu wiązką cieniutkich światłowodów z tworzywa sztucznego jest po prostu idiotyczny... Niech tam, załóżmy na potrzeby tych rozważań, ze jesteśmy podłączeni do Sieci Telefonicznej Cioci Kloci i jakimś cudownym zbiegiem okoliczności fak- tycznie możemy przesłać prąd wyso- kiego napięcia przez wszystkie obwody, poczynając od zabezpieczeń w centra- li, a skończywszy na wejściu modemu komputera domowego. W tej samej chwili, gdy impuls pięćdziesięciu tysię- cy wolt trafi na szynę danych... W ułamku nanosekundy wszystkie bramki wejściowe układów scalonych, mające wielkość molekularną, jak rów- nież cieńsze od włosa wyprowadzenia tychże układów, zadziałają niczym ty- siące mikroskopijnych bezpieczników, stopią się w niegroźne bryłki i odetną połączenia na długo przedtem, zanim do moich neuronów mógłby dotrzeć pierwszy ostrzegawczy sygnał. I tyle jest warte to śmiertelne sprzężenie zwrotne. — Jak sssobie żżżyczyszszsz, panie. Zniknął na krótko, po czym wró- cił, ciągnąc za sobą najgrubszy pęk kabli, jaki kiedykolwiek widziałem. Błyskawicznie umocował zaciski szczękowe na prętach mojej klatki. Procedura kontrolna lekko zako- łysała się w drzwiach i mruknęła lu- bieżnym tonem: — Te kable są podłączone do li- nii mocy o napięciu pięćdziesięciu tysięcy wolt. Wystarczy, że przesta- wię tę dźwignię... — odsunęła się od klatki i położyła hydrauliczną łapę na wielkim uchwycie łączącym trzy dźwigienki przełącznika, wy- glądającym dokładnie jak główny włącznik mocy w laboratorium dok- tora Frankensteina — ...a zosta- niesz spalony na popiół. W rzeczy- wistości! Dosięgnie cię śmiertelne sprzężenie zwrotne. Zatem powiedz mi, Admin... — urwała na krótko, żeby złowieszczo zachichotać — ...jak się naprawdę nazywasz? — Carl przysunął się trochę bliżej. — Jakie jest twoje hasło dostępu do systemu?! No, już?! Gadaj! Mniej więcej w tym momencie doszedłem do wniosku, że mam dość tej zabawy, przestawiłem się na ku- bistyczny tryb pracy superużytkow- nika, wyciągnąłem prawą rękę między prętami klatki i sięgnąłem do Carla. Nim zdążył zareagować, zacisnąłem palce na zimnej, błękitnej sztabce procedury sprawdzającej, którą miał zamiast ser- ca, i szybko przestawiłem ją na pozycję akceptacji. Natychmiast odmieniło się nastawienie procedury spraw- dzającej. — Dzień dobry, Admin — rzekł uprzejmie Carl, zanim jesz- cze zdążyłem wyciągnąć rękę z jego piersi. — Może pan wejść. — Otworzył klatkę, wypuścił mnie i wskazał dłonią frontowe drzwi. — Życzę miłego dnia. — Uśmiechnął się przyjaźnie, lekko pochy- lił głowę i dwoma stalowymi paluchami musnął brzeg daszka, jak- by mi salutował. Wszedłem do środka i pomaszerowałem energicznie w głąb głównego holu struktury danych MDE. Tylko nieznacznie się wzdrygnąłem, gdy z tyłu doleciał mnie głośny brzęk zamykanych drzwi klatki i groźny okrzyk Carla: — Następny! Chwilę później usłyszałem stłumiony histeryczny wrzask ja- kiejś kobiety. Wiele mnie kosztowało, żeby nie rzucić się biegiem do windy. Dwie minuty później, nurkując i lawirując między wiszącymi w powietrzu kulami świetlistej galarety, skręciłem w mało uczęsz- czany wirtualny korytarz obok przestrzeni podlegającej wydzia- łowi Global EthniFoods. Pozytywną stroną tej pieszej wędrówki był fakt, że wewnętrzna struktura danych MDE stała się dla mnie oczywista, gdyż odwzorowywała w rzeczywistości wirtualnej układ prawdziwego budynku, tyle że była znacznie czystsza. Negatywną zaś stroną było to, że zostały mi najwyżej dwie minuty. Kiedy po raz kolejny spojrzałem na tarczę wirtualnego zegarka, aż zakląłem pod nosem. Była 8.39. Znalazłem się już na granicy bezpiecznego okresu. Ostatni raz rozejrzałem się uważnie, chcąc sprawdzić, czy ża- den z pozbawionych twarzy trutni w korytarzu nie patrzy w moją stronę, po czym wskoczyłem do wirtualnego schowka sprzątaczki i delikatnie przymknąłem za sobą drzwi. Postawiłem aktówkę na podłodze i otworzyłem oba zamki. Nim wciągnąłem na twarz ma- skę o wyglądzie zielonego jabłuszka i ułożyłem ją pod meloni- kiem, z aktówki samoczynnie wyskoczyli moi agenci, Rzecz1 i Rzecz2. — Posłuchajcie — odezwałem się do nich. — Mamy problem. — Przecież to oczywiste — odparła Rzecz1. — Klarowne i czyste — zawtórowała Rzecz2. — Naprawdę nie mamy czasu — zgromiłem je. — Rymuj, żeby trzymać fason. Zmarszczyłem nos, aż podjechał mi do nasady brwi, i krytycz- nym wzrokiem obrzuciłem moje oba stwory. — Co jest, do pioruna?! Dostrzegłem błysk przerażenia w oczach Rzeczy1. Obróciła się do Rzeczy", która zatupała nerwowo, podrapała się po brodzie i zaczęła mruczeć: — Bieguna? Kołtuna? Kałduna? Ulicznego ćpuna? Rzecz1 odwróciła się z powrotem do mnie i wzruszyła ramio- nami. — Wybacz, szefie, ale będzie nam łatwiej pracować, jeśli za- czniesz używać prostszych słów. Chwyciłem obu agentów za gardła i ścisnąłem solidnie, aż im gały wyszły z orbit. — Posłuchajcie, marne stwory — syknąłem przez zaciśnięte zęby. — Posłuchajcie mnie uważnie. Mamy ledwie pięć minutek, nim usmażą nas na rożnie. — No, to już znacznie lepiej — wystękała Rzecz1. — Jak sądzisz? — Tak, bez porównania lepiej — wychrypiała Rzecz2, usiłując pokiwać głową. Przyciągnąłem je do siebie i syknąłem obu prosto w pyski: — Wiecie, po co was zrobiłem. Wiecie, czego tu szukamy. Pliki dobrze są ukryte. Do roboty się zbierajmy. Potrząsnąłem nimi solidnie i puściłem. Grzmotnęły na podłogę i zaczęły sobie rozcierać gardła, spazmatycznie łapiąc oddech. Albo tylko udawały, alby szybko odzyskały formę, bo już po sekundzie Rzecz' skoczyła na równe nogi i wyprężyła się przede mną na baczność. — Rzeczywiście nie ma czasu — rzuciła. — Ale wiemy już, co robić — dodała Rzecz , również podry- wając się z podłogi. — Więc odpocznij sobie trochę. — Dostarczymy pliki tobie. Wraz do wyjścia się rzuciły, współdziałając jakby w kupie. Ja w spokoju mogłem czekać, siedząc w schowku tym na... Ktoś z zewnątrz załomotał w drzwi i otworzył je z takim impe- tem, że omal nie wyskoczyły z zawiasów. — Intrrruz! — wrzasnął za moimi plecami ktoś z gardłowym akcentem lorda Vadera. Skoczyłem na nogi i odwróciłem się twarzą do wyjścia. Człowiek w korytarzu był potworem. Miał ze dwa i pół metra wzrostu oraz grube fałdy grających pod skórąmuskułów od pięt aż po brwi. Przypominał jasnowłosego gigantycznego wikinga, miał na sobie tylko futrzaną przepaskę biodrową, wysokie buty z nie wyprawionej skóry i spiczasty żelazny hełm z wygiętymi byczymi rogami. Jasna cholera! Charles Murphy! Gotów do walki, a ściślej rzecz biorąc, do gry w Rzeźl — Ach! Obcy! — rzekł Charles z twardym, niemieckim ak- centem, wyciągając w moją stronę wręcz nieludzko umięśnioną rękę. — Metoda, jakiej użyłeś mit der program sekurity była bar- dzo impressif! — Zamilkł, dając mi czas na podziwianie na- brzmiałych żył i przelewających się zwałów mięśni. I tu popełnił błąd. Niemal w ułamku sekundy skojarzyłem w myślach całą masę różnych rzeczy i błyskawicznie pojąłem, dla- czego Charles zawsze był ode mnie lepszy. Wydział biomedyczny MDE. Niestandardowo wyposażony wózek inwalidzki. Sposoby, jakimi wykańczał wszystkich podczas gry w Rzeź. Jego niezwykłe fizyczne aspekty przeczące prawom rzeczywistości wirtualnej... Murphy od urodzenia był superużytkownikiem, choć pewnie sam o tym nie wiedział. Skończył prezentację bicepsów i zrobił półobrót, by mi poka- zać swój kark i mięsień kapturowy, nie wspominając już o tym, że zadbał, bym dokładnie obejrzał mięśnie brzucha. Mówiąc szcze- rze, przez chwilę nawet zrobiło mi się go żal. Doskonale wie- działem, w jakim ciele jest uwięziony w realnym świecie, toteż świetnie rozumiałem, jaką przyjemność mu sprawia przebywanie w tej szczególnie sprawnej postaci wirtualnej. Błyskawicznie stłumił jednak we mnie wszelkie współczucie, odzywając się: — Jesteś naprrrawdę godnym przeciwnikiem. — Zakończył program Mistera Uniwersum w dziwnym, bojowym półprzysia- dzie. — Ale musisz wiedzieć, że wdarłeś się w moją domenę, a karą za to ist śmierć! Ze zwinnością atakującego lamparta dobył obusiecznego mie- cza i płynnym, doskonale tanecznym ruchem wyprowadził cios — błyszcząca, ostra jak brzytwa stalowa głownia spadła na mnie sze- rokim, śmiercionośnym łukiem i z pewnością rozłupałaby moje kruche wirtualne ciało na pół równie łatwo jak rzeźni czy topór porcjujący steki... Gdybym nie wykorzystał okazji i w czasie kulturystycznego pokazu nie przestawił się na tryb kubistyczny, który umożliwił mi okrążenie przeciwnika poprzez czwarty wymiar. Zaskoczyłem Charlesa tym manewrem. Zastygł bez ruchu, a potem bezsilnie dźgnął czubkiem miecza moją aktówkę. Chyba nawet nie przyszło mu do głowy, żeby się obejrzeć. Postanowiłem go naprowadzić. Przywołałem z niebytu sporych rozmiarów mar- chewkę, odgryzłem kawałek, po czym zajrzałem mu przez ramię i mruknąłem: — Coś ci nie gra, mięśniaku? Odwrócił się błyskawicznie i zamachnął mieczem, zmuszając mnie do wyskoku pod płytki sufitowe. Wylądowałem dobre trzy metry dalej. — Barrrdzo imprresif— przyznał, wynurzając się ze schowka na szczotki. — Ale nawet to ciebie nie urrratuje! Skoczył do przodu, niby mierząc nisko, ale wprowadził cios wysoko. Na pewno by mnie dosięgnął, gdybym po raz drugi wy- skoczył w górę. Ale nawet się nie ruszyłem z miejsca. Złapałem lewą ręką ostrze miecza. Oczy mu się rozszerzyły, jakby nie mógł uwierzyć, że głownia nie rozpłatała mi dłoni. Trwało to jednak zaledwie parę sekund. Chwycił rękojeść oburącz i zaczął szarpać mieczem. Przez chwilę się z nim siłowałem, ale gdy uniósł nogę, aby za- przeć się stopą o moją pierś, stwierdziłem, że to mi uwłacza, złapałem go więc za kostkę, zakręciłem nim młynka nad głową i cisnąłem w drugi koniec korytarza. Zanim zdążył się podnieść, ująłem miecz oburącz i szybko wygiąłem na kształt olbrzymiego spinacza do papieru. (Powinienem był go przeformować na le- miesz pługa, ale nie miałem bladego pojęcia, jak wygląda le- miesz). Z wielką radością obserwowałem minę Murphy'ego. — Obcy — rzekł powoli —jesteś naprrrawdę potężny i chęt- nie bym poznał twoje sekrrrety. — Nie wątpię — odparłem. — Pierwszy mogę ci zdradzić już teraz. Nie chcę cię skrzywdzić. Więc może lepiej zachowałbyś się jak porządny barbarzyńca i zszedł mi z drogi? W zamyśleniu pokiwał głową. — Ach, z tym się wiąże da prrroblem. Bo widzisz... — /yciągnął zza przepaski biodrowej olbrzymi automatyczny pisto- let BFG-2000 (Gdzie on go schował?!) — .. .ja jednak zamierzam ciebie skrzywdzić. Natychmiast skoczyłem w bok, gdy padły pierwsze strzały. Sześciu czy ośmiu niewinnych gapiów w szarych garniturach zwa- liło się posiekanych przez kule. — Na Boga, szybki jesteś — mruknął Murphy, zauważywszy, że nawet mnie nie drasnął. Znów nacisnął spust, tym razem prowadząc broń łukiem przez całą szerokość korytarza. Jeszcze raz musiałem wyskoczyć pod płytki sufitowe, żeby się usunąć z linii ognia. Kilkunastu następ- nych trutni padło martwych w przejściach do swoich stanowisk pracy. Kiedy znowu zeskoczyłem na podłogę za jego plecami, był już na to przygotowany. Wycelował jednak za wysoko. Padłem plac- kiem na wykładzinę. Błyskawicznie opuścił lufę, ale ja już byłem w powietrzu. Liczba przypadkowych ofiar tej strzelaniny rosła w zastraszającym tempie. Uprzytomniłem sobie, że muszę go po- wstrzymać, czy mi się to podoba czy nie. — Próbowałem ci powiedzieć — odezwałem się, wyskakując na krótko zza ściany, zanim kula odłupała tuż obok mnie spory kawał tynku — że nie chcę cię skrzywdzić. — Rzuciłem się na podłogę i potoczyłem w jego kierunku. Za mną pociski powybijały szereg dziur w szarej wykładzinie. — Ale ty... — skoczyłem na nogi za jego plecami i poklepałem go w prawe ramię, po czym dałem nura w lewo, gdy on się obracał w prawo —.. .najwyraźniej nie zrozumiałeś. — Dotarło do niego, że jestem z przeciwnej stro- ny, toteż pośpiesznie obrócił rękę, ani na chwilę nie zdejmując pal- ca ze spustu. Dla mnie czas posłusznie zwolnił. Teraz w tym końcu korytarza ściany pokryły się plamami krwi, a gapie zaczęli padać gęsto jak na filmie Sama Peckinpaha. Mój monomolekularny szty- let wysunął mi się z rękawa prosto w dłoń. Czas płynął jeszcze wolniej. Wziąłem zamach i niewiarygodnie ostrą głownią przeje- chałem po karku Murphy'ego, przecinając mięśnie, kości, żyły i ścięgna z taką łatwością, jakbym kroił na talerzu fantastyczne du- szone żeberka. W zwolnionym tempie głowa Murphy'ego zsunęła się z karku, a z przeciętych arterii trysnęły różowe fontanny. Jeszcze przez kil- ka sekundjego wspaniałe wirtualne ciało nie miało pojęcia, że jest już martwe. Ale później, z gracją góry lodowej osuwającej się w morskie fale, runęło na podłogę. W tym samym momencie czas odzyskał normalną prędkość. I nagle te wszystkie szare, pozbawione twarzy postacie — a przy- najmniej te, które wyszły cało z konfrontacji z marnymi umiejęt- nościami strzeleckimi Murphy'ego — zaczęły wytykać mnie pal- cami i wydzierać się na całe gardło, niczym tłum statystów w filmie Inwazja pożeraczy ciał (w wersji z 1978 roku). — Tu jest! — rozległ się za mną znajomy głos. Odwróciłem się. Frank Dong szarżował korytarzem w tę stro- nę, waląc na oślep z dwururki. Dopiero gdy tuż przed sobą ujrza- łem złowieszcze wyloty luf, uświadomiłem sobie, że... Cholera! Teraz jestem ich wrogiem! Rzuciłem się na ziemię. Pocisk ze strzelby przeleciał nad moją głową. Chwyciłem BFG-2000 Murphy'ego i oddałem błyskawicz- nie kilka strzałów w powietrze, które tylko gęsto podziurawiły płytki sufitowe, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Osiągnąłem jednak pożądany skutek. Frank dał nura za najbliż- sze przepierzenie, jeszcze raz wypalił na oślep zza rogu, roztrzas- kując świetlówkę, i krzyknął: — Strzela do mnie! Poderwałem się z podłogi. Trzecia kula trafiła mnie w plecy, rozszarpała prążkowaną ma- rynarkę i omal nie zrobiła mi dziury w czarnej skórzanej kurtce. — Cholera! — rzucił ze złością Bubu. — Ma kamizelkę kulo- odporną! Poświęcił jeszcze jeden pocisk, żeby do reszty postrzępić tył mojej marynarki. Strzeliłem na oślep przez ramię, skoczyłem w prawo, przebiłem się przez cieniutką wirtualną ściankę i wpad- łem na blaszaną szafkę na akta. Szuflady wysunęły się z brzękiem, stosy kartonowych teczek poleciały na podłogę, zawirowały w po- wietrzu luźne kartki papieru. — Chyba dostał! — zawołał Bubu gdzieś na prawo ode mnie. Przez chwilę nie mogłem się zorientować, gdzie jestem, wresz- cie skoczyłem przez następną ściankę działową i stanąłem oko w oko z... Och, nie! Pshombe! Rzecz jasna, była uzbrojona, ale jązupełnie zaskoczyłem. Mie- rzyła gdzieś obok, podczas gdy całkiem przypadkowo lufa auto- matycznego BFG-2000 dźgnęła ją w lewą pierś. Przez chwilę patrzyliśmy sobie nawzajem w oczy; odniosłem nawet wrażenie, że po jej twarzy przebiegł gwałtowny skurcz, jakby mnie rozpo- znała. Otworzyła usta, najwyraźniej chcąc coś powiedzieć. Pomyślałem, że najwyższa pora sprawdzić, do jakiego stopnia panuję nad moimi umiejętnościami superużytkownika. Uniosłem lewą rękę i lekko trąciłem Tshombe w skroń. Padła na ziemię jak mokra ścierka od podłogi. Nie rozpłynęła się jednak w niebyt, co uznałem za dobry znak. Szybko przypomniałem sobie, że Charles także się nie zrandomi- zował, kiedy go zabiłem. Wciąż jeszcze próbowałem dojść do siebie po tym, co zro- biłem, gdy do korytarza jak burza wpadła Rzecz2, wlokąc za sobą pękatą wypchaną kartonową teczkę. — Mam, szefie! — zawołała z daleka i cisnęła teczkę w moim kierunku. — A gdzie jest Rzecz1? — zapytałem. Rzecz2 trąciła czubkiem stopy nieprzytomną Tshombe. — Ta laleczka ją rozmazała na ścianie. Wetknąłem pistolet pod pachę i przerzuciłem parę stron w teczce. Wyglądało na to, że były to te pliki, o które chodziło. Kiedy znowu uniosłem głowę, zauważyłem, iż Rzecz2 przygląda mi się uważnie. — To koniec zadania, szefie? — zapytała. — Tak. — Wcisnąłem teczkę pod połę skórzanej kurtki i pod- ciągnąłem suwak pod brodę. — W takim razie... — Rzecz2 odsunęła się na krok ode mnie i zasalutowała energicznie — ...miło mi się współpracowało. Żegnam i życzę powodzenia. Błyskawicznie zniknęła z rzeczywistości wirtualnej, bo tak ją zaprogramowałem. Od razu zrobiło mi się żal jednego zabitego małego potworka. — Gdzie jest T'shombe?! — zawołał Frank, tym razem gdzieś z lewej strony. — Tutaj! — rozległ się okrzyk z prawej. Bubu wypadł zza rogu korytarza i szybko wymierzył we mnie karabin. Rzuciłem BFG-2000 na podłogę i wrzasnąłem: — WYLOGUJSIĘ! Piętnaście milisekund później byłem już w realnym świecie. Zerwałem z głowy gogle wideo i osunąłem się na kolana. Wstrząsnął mną silny dreszcz. LeMat doskoczył do mnie i zaczął garściami wyciągać wtyczki światłowodów z pasa nadawczo-od- biorczego. — Kiepsko wyglądasz — mruknął z autentyczną troską w gło- sie. — Jak tam było? Zerwałem sensorowe rękawice i cisnąłem je na gołe deski podłogi. — Strasznie — wystękałem, z trudem łapiąc oddech. Z wdzięcznością przyjąłem z rąk LeMata kubek gorącej kawy i łapczywie upiłem parę łyków. — Masz te pliki? — Mam. — Spojrzał na mnie z taką trwogą w oczach, jakiej jeszcze nigdy u niego nie widziałem, po czym trącił mnie pięścią w ramię. — Powinieneś je zobaczyć. To dokładnie te zapisy, o któ- re chodziło. Nazwiska, daty i miejsca spotkań, plany... Niezbite dowody, że MDE od początku zamierzało wykiwać klientkę Am- ber. Bez obrazy, Jack, ale pracowałeś dla bandy obrzydliwych, śli- skich robali. Nie odpowiedziałem. Upiłem jeszcze łyk kawy i ująłem kubek oburącz, jakbym chciał rozgrzać zmarznięte palce. LeMat jeszcze raz trącił mnie w ramię. — Rozchmurz się, Jack. Amber ma już wygraną sprawę w kieszeni. Dobrze się spisałeś. Docierały do mnie jego słowa, nawet próbowałem w nie uwie- rzyć, ale przed oczyma wciąż miałem Charlesa i Tshombe. LeMat odszedł i po chwili wrócił z kocem. Spojrzałem mu prosto w oczy, gdy narzucał mi go na ramiona, i trzęsąc się coraz bardziej, zapy- tałem: — Jesteś tego pewien? 18 DOSTAWA Poniedziałkowy wieczór, 22.00 czasu lokalnego, 3.00 stan- dardowego UTC: Jechałem moim wirtualnym harleyem pustymi uliczkami ToxicTown, z wirtualnym koltem kalibru 11,43 milime- tra wetkniętym za pasek spodni, grubym plikiem wykradzionych zapisów wetkniętym za połę kurtki i ProctoProdem wetkniętym... mniejsza z tym gdzie. Teraz, będąc superużytkownikiem, mogłem ponadto odczuwać zapachy ToxicTown. Kojarzyły mi się z feto- rem południowych nabrzeży St. Paul w upalny, bezwietrzny lipco- wy dzień. Poruszyłem się nerwowo na siodełku motocykla i zamrugałem szybko, rozglądając się dookoła. Gdybyście mnie spytali, dlaczego byłem taki spięty, nie umiałbym odpowiedzieć. Rzecz jasna, w znacznym stopniu przy- czyniał się do tego ProctoProd, którego używałem już czwarty dzień z rzędu i odbierałem jak wrzód w... ech, mniejsza z tym. Ale po części bałem się też, że w Sieci natknę się na Elizę, chociaż przeczucie mi podpowiadało, iż teraz dałbym sobie z nią radę. Poza tym obawiałem się wpadki. Oczywiście był to lęk irracjo- nalny, bo jak dotąd wszystko, co mówiła Amber, okazało się prawdą. Ale nie mogłem się uwolnić od tych obaw, które tkwiły gdzieś we mnie głęboko. Niemniej, jak sądzę, głównym powodem mego niepokoju była świadomość, że tym razem jestem naprawdę zdany wyłącznie na siebie. Nie miałem żadnego wsparcia, żadnego anioła stróża zer- kającego mi przez ramię, nikt nawet nie śledził moich parametrów życiowych. Naprawdę zależało mi na tym, aby podczas tej wypra- wy LeMat pełnił funkcję ariergardy, na wypadek gdyby mimo wszystko Amber chowała jakąś chytrą sztuczkę w gorsecie, lecz znów wykręcił się od obowiązku. — Jack — oznajmił pompatycznym tonem — naprawdę chęt- nie bym ci towarzyszył, ale wzywają mnie ważniejsze sprawy. Dzisiaj wybieram się tam, gdzie jeszcze nikogo przede mną nie było! — Potupałem gniewnie nogą i obrzuciłem go ostrym spoj- rzeniem, więc dodał: — Mam randkę z Inge. Skręciłem na najbliższym skrzyżowaniu i zwolniłem, żeby się rozejrzeć po okolicy. Po lewej paskudnie cuchnęło rozgrzaną gumą, musiała to być Wytwórnia Nakrapianych Gumowych Pies- ków i Innych Zabawek Kąpielowych. Natychmiast skierowałem się w prawo, popatrzyłem na otaczające mnie zabudowania i do- dałem gazu. Kiedy powróciłem do normalnej szybkości podróżnej, wró- ciłem też do swojej mantry. Zaufaj Amber. Zaufaj Amber. Zaufaj Amber. Jak poprzednio, Thorvold stał na rogu oparty o latarnię i obo- jętnie podrzucał i łapał wielką srebrną monetę. — Cześć, Max — powiedział, nie przerywając mechaniczne- go zajęcia. Zmierzył mnie tylko uważnym spojrzeniem, gdy par- kowałem przy nim motocykl i schodziłem z siodełka. — Ładny garnitur. Masz pliki? Jego obecność nie tylko mnie zaniepokoiła, ale i wkurzyła, mówiąc oględnie. — Mam spotkanie z Amber, ot co. Nikt mnie nie uprzedził, że to ty będziesz na mnie czekał. — Spokojnie — odparł Thorvold, łapiąc zgrabnie monetę. — Jak się spocisz, to nie odkleisz od siebie interfejsu. Ta suka, szefo- wa, jest u siebie. Kazała mi tylko obserwować drzwi. Możesz iść, czeka na ciebie. — Ruszyłem w stronę schodów. — Halo! Psze pana! — zawołał za mną. — Za jednego dolara przypilnuję, żeby nic złego się nie stało z pańskim motocyklem. Sięgnąłem do kieszeni wirtualnych czarnych dżinsów, wydłubałem ćwierćdolarówkę i rzuciłem w jego kierunku. — Przykro mi, ale nie mam więcej — mruknąłem. Coś tam pomamrotał pod nosem, ale wsunął ćwiartkę do kie- szeni. Amber czekała na szczycie schodów. Stała oparta ramieniem o framugę drzwi, a jej zgrabna sylwetka rysowała się w słabym świetle padającym z głębi mieszkania. Czarne włosy miała roz- puszczone i paliła długiego papierosa w jeszcze dłuższej fifce z kości słoniowej, którą trzymała między palcami lewej dłoni. Była ubrana w krótkie, jedwabiste, jasnozielone kimono z obszer- nymi rękawami — ledwie zasłaniające jej wspaniałą płeć — i, biorąc pod uwagę, że kimono podświetlone od tyłu było prawie całkiem przezroczyste, nie miała pod spodem żadnej bielizny. Stała z rękoma skrzyżowanymi tuż poniżej drobnych, zadartych piersi i wydmuchiwała dym długimi strumieniami. — Cześć, kochasiu — powiedziała. Skręciłem właśnie na podeście schodów, kiedy prawie rów- nocześnie ją ujrzałem oraz usłyszałem, i stanąłem jak wryty. Po omacku odnalazłem moją szczękę mniej więcej tam, gdzie gruchnęła na schody, i szybko przytwierdziłem ją z powrotem na miejscu. — Witaj, ślicznotko — mruknąłem z udawaną obojętnością. — Masz pliki? Poskrobałem się po moim idealnym pięciodniowym zaroście na policzkach. — Taka z ciebie niecierpliwa trzpiotka? — Owszem. — Wyprostowała się, przełożyła fifkę z papiero- 9Q7 sem do prawej ręki i kiwnęła palcem, abym podszedł bliżej. — Najpierw musimy załatwić pewną ważną sprawę. Początkowo powoli, potem błyskawicznie przyspieszając kro- ku, pokonałem resztę schodów i stanąłem przed nią. Rzuciła mi się na szyję, splatając ramiona na karku, przywarła do mnie całym ciałem i posłała mnie do raju długim, namiętnym pocałunkiem. Jej wargi miały smak czekolady, wybornego wina, ekskluzywnej kawy i markowego tytoniu — krótko mówiąc, wszystkiego, co najwspanialsze, najbardziej kuszące i zarazem grzeszne. Nawet te- raz, gdy wspominam tamten pocałunek, muszę przyznać, że umarłbym jako najszczęśliwszy z ludzi, gdybym właśnie wtedy wyzionął ducha. Zresztą później uraczyła mnie drugim pocałunkiem, który był jeszcze lepszy. Wreszcie, wciąż nie wypuszczając mnie z objęć, muskając wargami moją szyję i skubiąc ucho, szepnęła: — No więc, skarbie? Masz te pliki? — Tak! Sądzę, że gdyby wówczas Amber zapytała, czy zgodzę się od- dać swój mózg potworowi, którego trzyma w piwnicy i musi kar- mić, zapewne też bez namysłu odpowiedziałbym: Tak! — Wspaniale — odparła szeptem. Wprowadziła mnie do mieszkania, zamknęła drzwi i przekrę- ciła zasuwkę, po czym odwróciła się, oparła plecami o drzwi i przyciągnęła mnie do siebie. Później długo, bardzo długo się całowaliśmy, badając wzajemnie swoje wargi i usta wargami i ję- zykami. To było coś w rodzaju językowych zapasów. Pokonała mnie trzykrotnie w czterech rundach. Ale i tak mi się podobało. Przeciągałem palcami po jej długich, połyskliwych czarnych włosach, mapowałem dłońmi kształty jej wspaniałego ciała, aż wreszcie natrafiłem na luźny węzeł paska przytrzymującego zwiewne kimono. Pociągnąłem za jeden koniec. Zielony jedwab się rozchylił, odsłaniając te czarujące, ukryte pod nim cuda. Moja prawa dłoń podjęła dokładniejszą eksplorację. Nagle Amber chwyciła mnie za rękę, odepchnęła delikatnie i wzięła głębszy oddech. — Max? — zapytała cicho. — Słucham, kochanie — mruknąłem, skubiąc lewą dłonią jej prawą małżowinę. — Zanim do czegokolwiek między nami dojdzie, musisz coś wiedzieć. — Jeśli chcesz mi powiedzieć, że w rzeczywistości jesteś fa- cetem — mruknąłem, zdecydowanie przesuwając niżej lewą dłoń — to nie chcę o tym słyszeć. — Och, nie. — Chwyciła mnie za włosy z tyłu głowy i zabrała się do następnego, długiego i czułego pocałunku. — W tej kwestii nie musisz się niczego obawiać, kochany. Jestem stuprocentową kobietą, pod każdym względem. Próbowałem palcami znaleźć na to potwierdzenie, ale odsu- nęła się i pociągnęła mnie w stronę łóżka. Pchnęła delikatnie, że- bym usiadł na jego skraju. Ani trochę się nie sprzeciwiałem. Cof- nęła się o krok czy dwa i popatrzyła mi prosto w oczy. — Ciężko było? — zapytała. Dopiero po chwili zrozumiałem, że mówi o zleceniu. Max Kool chciał rzucić coś obojętnie i nonszalancko, ale do głosu do- szedł Jack Burroughs. — Tak — powiedziałem, wzdrygnąwszy się mimo woli. Amber pokiwała głową i uśmiechnęła się smutno. — Musiałeś kogoś zabić? Od razu przypomniałem sobie Murphy'ego i to zadziwiająco realne odczucie, gdy mój wirtualny sztylet wbijał się w jego kark. Przypomniałem sobie też Tshombe i jej oczy wywrócone biał- kami do góry, gdy tylko lekko stuknąłem ją w skroń. Wciąż miałem nadzieję, że kontrolowałem siłę tego uderzenia i nic po- vażnego jej się nie stało. — Tak — odparłem. — Jedną osobę zabiłem na pewno, drugą może też. Amber uklękła przy mnie, ujęła obie moje dłonie i pogładziła je czule. — Odczuwa się to inaczej, kiedy jest się superużytkowni- kiem, prawda? Z trudem przełknąłem ślinę i pokiwałem głową. — Tak. To bardzo realistyczne. Aż za bardzo. — Niektórzy zdołali się do tego przyzwyczaić — powie- działa, patrząc na moje dłonie. A kiedy uniosła głowę, w jej spoj- rzeniu było coś takiego, że aż mnie ścisnęło za serce. — Max, pro- szę, obiecaj mi, że ty nigdy do tego nie przywykniesz. — Nie martw się, chyba nawet bym nie potrafił. Ująłem jej piękną twarz, uniosłem nieco i pochyliłem się, żeby ją pocałować, ale odsunęła się szybko i wstała. Otworzyłem już usta, by zadać pytanie, lecz przyłożyła palec do warg i szep- nęła: — Nic więcej nie mów. A wracając do tych plików, które... zdobyłeś... Rozpiąłem kurtkę, wyciągnąłem kartonową teczkę zza pazu- chy i rzuciłem na łóżko. — O to ci chodziło? Chwyciła teczkę, pospiesznie przerzuciła jej zawartość i poki- wała głową. — Tak, o to. Musisz coś jeszcze wiedzieć o tych materiałach. — Zamknęła teczkę, uśmiechnęła się do mnie słodko i cisnęła ją do kosza na śmieci. — Sama je ukryłam w MDE. Zerwałem się na równe nogi. — Co takiego?! Spoważniała natychmiast. — Tylko się nie wściekaj, kochany! Ja po prostu... musiałam mieć pewność, że podołasz temu zadaniu! Włamiesz się do syste- mu, odnajdziesz igłę w stogu siana i pokonasz wszystkich prze- ciwników, jeśli od tego będzie zależało twoje życie. Uwierz mi, właściwa robota będzie o wiele trudniejsza! O mało mnie szlag nie trafił. — Urządziłaś mi egzamin?! — Owszem, ale zdałeś go celująco, kochany! — Zrobiła krok w moją stronę, lecz widocznie dostrzegła błyski wściekłości w mych oczach, bo cofnęła się znowu. — Wiesz co? — Obrzuciła mnie spojrzeniem od stóp do głowy z chytrym uśmieszkiem na twarzy. — Wydaje mi się, że przed drugą częścią potrzebujesz pewnego pozytywnego wzmocnienia. — Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i szybkim ruchem zrzuciła z ramion kimono. Wraz z nim opadła moja złość. Naga Amber wyglądała niewiarygodnie. Zgrabna, proporcjo- nalnie zbudowana, seksowna do granic wytrzymałości, zachwy- cająca, cudowna, oszałamiająca — a, do diabła, weźcie sobie słownik synonimów i wpiszcie swoje ulubione określenia tutaj: _____________. W tym momencie Amber bez wątpienia była dla mnie najpiękniejszą kobietą na świecie. — Pozytywnego wzmocnienia? — spytałem szeptem, gdy zrobiła krok w moim kierunku. — Pozytywnego — odparła cicho, uśmiechając się seksownie. — Zamierzasz pogłaskać pieska, bo dobrze aportuje patyk? — wyrwało mi się, gdy zrobiła drugi krok. — Wolę pogłaskać co innego. — Uśmiechnęła się jeszcze sze- ej, miała minę Kiciusia Psychola przed wyjściem z domu na tiarcowy spacer. — Ale ktoś tu jest zbyt grubo ubrany. Strzeliła palcami i wszystkie moje ciuchy zniknęły. Zarzuciła n ramiona na szyję. - Czy mogę zadać jeszcze jedno głupie pytanie? — mruknąłem tuż przed tym, jak zamknęła mi usta pocałunkiem. Do- piero gdy pod powiekami ujrzałem ciemne plamy, odsunęła się i pozwoliła mi zaczerpnąć tchu. — Jeśli sama jesteś na tyle dobra, żeby ukryć te pliki, to po co mnie wynajmowałaś? — Ponieważ — szepnęła, obcałowując moje czoło i kierując głowę do swojej drobnej, lecz idealnie kształtnej piersi — wszyscy mamy swoje ograniczenia, a właściwe zadanie przekracza moje możliwości. W tym momencie przycisnęła moją twarz do swego brzucha i muszę szczerze przyznać, że przez jakiś czas o niczym nie byłem w stanie myśleć. Wreszcie znów się odsunęła. — Nawiasem mówiąc — rzekła cicho — skoro wyraźnie wciągnąłeś do współpracy Gunnara, pomyślałam, że przydałby się wam drugi zestaw interfejsu neuroindukcyjnego. Wyślę go jutro. Oburącz chwyciła moją głowę, uniosła twarzą do góry i po- całowała mnie żarliwie. Otoczyłem jej szczupłą kibić muskularny- mi ramionami i chciałem przewrócić Amber na łóżko, ale wyśliz- nęła się z moich objęć, zaparła obiema dłońmi o moją owłosioną klatkę piersiową i zaczęła zasypywać ją pocałunkami. — Aha, jeszcze o jednym zapomniałam ci powiedzieć -— szepnęła, kiedy odchyliłem głowę do tyłu, wypinając pierś.— A mianowicie... — pchnęła mnie silnie, powalając na wznak — .. .wolę być na górze! Zawyła dziko, niczym szalony kowboj na korridzie, wskoczyła na mnie okrakiem, ściskając mi biodra udami, po czym zacisnęła palce na moim nabrzmiałym wacku i nakierowała go... BUM! Drzwi od korytarza poleciały na środek pokoju w chmu- rze czarnego gęstego dymu. Jakiś zakrwawiony strzęp będący za- pewne szczątkami Thorvolda przeleciał nad łóżkiem, wybił szybę w panoramicznym oknie i spadł na ulicę. Chwilę później przez roz- trzaskaną framugę wtargnął do mieszkania bitwomech o błysz- czącym chromowanym pancerzu, wydatnie poszerzając przy tym otwór wejściowy. Z pomrukiwaniem serwomechanizmów i szu- mem siłowników hydraulicznych wyszedł na środek pokoju niczym podrasowany hormonami, chromowany biblijny moloch. Amber natychmiast zeskoczyła ze mnie (dzięki Bogu!) i sta- nęła naprzeciwko niego. — Ty! — wrzasnęła ile sił w płucach. Bitwomech zamigotał i przekształcił się w Elizę. — Suka! — On jest mój! — krzyknęła Amber. — Po moim trupie! — ryknęła Eliza. Paznokcie Amber zamieniły się w niedźwiedzie pazury o za- dziwiająco metalicznym połysku. Wybiła się fantastycznie i po- szybowała przez cały pokój, gwałtownie próbując w locie rękoma dosięgnąć intruza. Eliza zrobiła jednak błyskawiczny unik i pięścią grzmotnęła Amber w plecy, przez co ta, koziołkując, przeleciała nad łóżkiem i przez przeciwległą ścianę. Pozostała w niej dziura o uroczym kształcie zgrabnej kobiecej sylwetki. Przemknęło mi przez myśl, że to już koniec krótkiego starcia, lecz w tej samej chwili Amber przebiła się przez ścianę dwa metry dalej, wylądowała miękko na podłodze i zrobiła regularny prze- wrót przez ramię. Skoczyła na nogi, zakołysawszy się na piętach, i lekko spocona, dysząc głośno, wciąż całkiem naga, nie licząc tynkowego pyłu, ruszyła do ataku. Na chwilę oderwałem od niej wzrok, by zerknąć na Elizę, która moim zdaniem powinna już być pocięta w plasterki. No cóż, jej biała sukienka rzeczywiście wisiała w strzępach, ale sama Eliza najwyraźniej nie odniosła najmniejszego uszczerb- ku. Jednym ruchem zerwała z ramion strzępy ubrania, cisnęła je za siebie i ruszyła do walki niczym nagi, anorektyczny, albinoski de- mon przeznaczenia. Jej palce przekształciły się w orle szpony. Za- trzymała się nie więcej niż metr od łóżka i wymierzyła te szpony we mnie. — Chcę go z powrotem — syknęła lodowatym głosem nagłej śmierci. — Ty go niecnie wykorzystujesz! — Nie dostaniesz go — odparła Amber. — Teraz w całości należy do mnie. Obejrzałem się. Amber kucała po drugiej stronie łóżka, w męt- nym żółtawym blasku lampy jej metaliczne pazury połyskiwały złowieszczo. Chyba nie muszę wam mówić, ile razy w życiu byłem gotów zapłacić każdą cenę, byle tylko stać się obiektem za- żartej walki dwóch nagich kobiet. Ale to nie była jedna z tych chwil. Eliza zamyśliła się ze wzrokiem utkwionym w swoich szpo- nach. — Wiesz co? — powiedziała do Amber. — Chyba nie ma sen- su kontynuować tej walki. Jesteśmy nazbyt równorzędnymi prze- ciwniczkami. Amber wyprostowała się i także popatrzyła na swoje metalicz- ne pazury. — Chyba mogłabym coś jeszcze z siebie dać, ale ty pewnie też nie wykorzystałaś wszystkich możliwości, prawda? Eliza przytaknęła ruchem głowy. — A ponieważ nigdy nie dopuszczę, żeby on był twój... — Tak samo jak ja. Eliza wzruszyła ramionami. Jej lewa ręka odzyskała pierwotny wygląd, za to prawa zamieniła się w długie, błyszczące stalowe ostrze. — Co ty na to? Salomonowy wyrok? Amber skinęła głową. — To jedyne wyjście. Jej ręce przybrały dokładnie tę samą postać, co Elizy. — Więc jak? Wzdłuż? Amber pochyliła się nade mną, delikatnie uniosła lewą dłonią moje klejnoty i przytknęła nieprawdopodobnie zimne stalowe ostrze dokładnie pośrodku między nimi. — Zacznijmy cięcie z tego miejsca... Cięcie. Nieprawda, wcale nie zemdlałem. Tylko ogarnęła mnie ciem- ność. Zmartwiałem. Uszło ze mnie powietrze. Krew we mnie za- stygła. — O rany... — mruknął LeMat, wyraźnie wstawiony. Zerwałem gogle wideo, cisnąłem je na podłogę i wrzasnąłem na cały głos: — LeMAT! Stał przed klawiaturą komputera, całkiem nagi, z wodą kapiącą z napełnionej po brzegi szklanki i kawałkiem oderwanego kabla elektrycznego owiniętym wokół kostki. — Przepraszam — mruknął i czknął głośno. — Inge zachciało się pić, więc... — Wskazał palcem szklankę z wodą i czknął po raz drugi. Omal nie straciłem kontroli nad żołądkiem, zwieraczem, pę- cherzem i diabli wiedzą czym jeszcze. — Inge? Gdzie?! Odwróciłem się i błyskawicznie rozejrzałem po całym biurze. — Cześć, Jack. — Zachichotała. Doleciało to od strony... Głowa ze zmierzwioną strzechą blond włosów wyłoniła się spod koca na mojej połówce. Rozległo się na wpół artykułowane „ba!", a chwilę później całkiem artykułowane „och!" poprze- dzające pijacki chichot, kiedy Inge uświadomiła sobie, że koc zsunął się do połowy na podłogę, odsłaniając jej dość obfite, pie- gowate piersi. Próbowała zakryć się drugą częścią koca, ale osta- tecznie z rezygnacją machnęła ręką i usiadła na łóżku. Pomyślałem, że skoro ona siedzi przede mną z gołymi cyckami, to ani trochę nie powinienem się czuć zażenowany tym, że jestem ubrany jak cybernetyczny transwestyta. Ale mimo wszystko... Odwróciłem się do LeMata, gotów go zamordować. — Daj spokój, Jack — mruknął, usiłując zrobić krok w moją stronę, ale zaplątał się w kabel i znów wylał trochę wody ze szklanki. — Wyszliśmy do miłej małej włoskiej knajpki i wypiliś- my trochę wina do obiadu... — Trochę? — Inge znowu zachichotała, aż jej drobne różowe sutki podskoczyły w górę i w dół. — Masz rację. — LeMat zaśmiał się w głos. — Trochę więcej niż trochę. Wypiliśmy mnóstwo wina do obiadu. — I przed obiadem — dodała poważnie Inge. — I po obiedzie. I po poobiedzie... — No i rozmawialiśmy o naszej pracy, i w ogóle. Zdołał się w końcu wyplątać z kabla, chwiejnym krokiem pod- szedł do połówki, usiadł obok Inge i zaczął jąłaskotać w bose stopy. — A później namówiłam Gunnara, żebyśmy przyszli do wa- szego biura... — wyjaśniła Inge, z trudem zachowując poważną minę. — Bo naprawdę chciałam z tobą porozmawiać. Więc nie złość się na niego. To był mój pomysł. Nie wytrzymała, ponieważ LeMat łaskotał ją coraz energicz- niej. Zachichotała i wymierzyła mu lekkiego klapsa. — A kiedy tu przyszliśmy i zobaczyliśmy, że wciąż wykorzy- stujesz interfejs — dokończył za nią — że jesteś bardzo zajęty, usiedliśmy na łóżku, żeby poczekać, no i słowo do słowa, tak ja- koś.. . — Znowu czknął głośno. — To także był mój pomysł — wtrąciła z dumą Inge. — Po- myślałam, że nie będziesz miał nic przeciwko temu. Chcieliśmy zaliczyć tylko jeden szybki numerek, zanim w ogóle zauważysz, że tu jesteśmy... — I teraz ona już wie o istnieniu tego interfejsu! — zwróciłem się do LeMata najostrzejszym i najgroźniejszym tonem, na jaki mnie było stać. — Wielkie dzięki, koleś. — Och, nie wściekaj się, nic się nie stało — odparła Inge. — I tak wiedziałam o istnieniu tego indup... induk... no, interfejsu. Mówiąc szczerze... — dumnie zadarła brodę — ...sama takiego używam. Moja szczęka huknęła o podłogę i potoczyła się w drugi koniec pokoju. — Naprawdę?! — Jasne — odparł LeMat. — Wszyscy się już spotkaliśmy, po tamtej stronie. Nie poznajesz jej? Wciąż nie mogłem odnaleźć szczęki. — Słucham? Inge pociągnęła LeMata za ucho i szepnęła: — Może powinnam go trochę naprowadzić, skarbie? — Jo- seph oderwał wzrok od jej wydatnych piersi tylko na tak długo, żeby przytaknąć ruchem głowy. — Jack? — Inge popatrzyła mi prosto w oczy z poważną, może nawet śmiertelnie poważną miną. — Przepraszam. — Odchrząknęła, po czym odezwała się dź- więcznym, gardłowym falsetem, z tak silnym obcym akcentem, że bez wątpienia naruszyła przepisy Ustawy o Zwalczaniu Dowci- pów o Mniejszościach Narodowych: — A może powinnam po- wiedzieć: Max? Rozmowy o interesach z pustym żołądkiem źle wpływają na serce. Wrzućmy coś na ruszt! Ostatnie resztki mojego zdrowego rozsądku odmeldowały się błyskawicznie. — Don Yermicelli? 19 WIĘCEJ ZABAWY I WIĘCEJ SCEN EROTYCZNYCH GRATIS LeMat i Inge obudzili się następnego ranka równie chorobliwie skacowani. Pozytywną stroną ich stanu było to, że przejmujący ból głowy nie zostawiał już miejsca na zażenowanie z powodu wczorajszego zachowania. Negatywną zaś to, że musiałem słu- chać ich jęków przez całe przedpołudnie, dopóki nie odniosły swe- go magicznego skutku tabletki aspiryny, tylenol, kilka szybkich klinów i niezmierzone ilości mocnej czarnej kawy. Wreszcie oboje wskoczyli pod prysznic i nie wychodzili spod niego, dopóki nie zużyli całego zapasu gorącej wody. Resztę wtorku poświęciliśmy na przenoszenie komputerowego zestawu Inge z jej mieszkania do naszego biura i łączenie go w lo- kalnąSieć z moim komputerem. Później, kiedy Inge już czekała po drugiej stronie, ja zaś obiecałem, że będę uważnie monitorował pa- rametry życiowe, LeMat zdobył się na odwagę, by wykorzystać in- terfejs neuroindukcyjny. (Wcześniej uparł się, że trzeba go wyste- rylizować w autoklawie, i prawie przez godzinę musieliśmy go przekonywać, iż całonocne moczenie w roztworze sody oraz kilka- krotne mycie w zmywarce do naczyń to wystarczająca dezyn- fekcja). Wreszcie przeniósł się w lokalną rzeczywistość wirtualną i był dosłownie przerażony intensywnością wszelkich doznań. Kiedy się w końcu poddałem i koło pierwszej w nocy poło- żyłem spać, LeMat razem z Inge tłukli się po sieciowej rzeczywi- stości wirtualnej już od trzech godzin i nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie zamierzają wrócić. Drugi — a właściwie trzeci, licząc zestaw Inge — interfejs neuroindukcyjny dostarczono w środę koło południa. Przy okazji wyszło na jaw, iż zorganizowana przez Don Vermicellego super- tajna siatka pośredników wyglądała w ten sposób, że Andersson sama odbierała paczki w firmie spedycyjnej Mailboxes & Morę™, zmieniała na nich adres i wysyłała dalej, ale teraz, gdy już nie było przed nią żadnych tajemnic, postanowiła oszczędzić nam czasu, jak też dwanaście dolarów i czterdzieści dziewięć centów, i własno- ręcznie dostarczyła przesyłkę do biura. W drugim pudle czekała nas jedna niespodzianka — stara, 3,5-calowa dyskietka magne- tyczna o pojemności 1,44 MB. — Cześć, Max — odezwała się Amber, kiedy rozszyfrowałem zapis na dyskietce i przetransformowałem go do formatu multime- dialnego. — Sposób, w jaki zniknąłeś z mojego mieszkania w po- niedziałek wieczorem, to bardzo sprytna sztuczka. Miałam nadzie- ję, że zdołam jakoś oszukać Elizę, ale mówiąc szczerze, wydaje mi się, że ta suka prędzej wolałaby zobaczyć cię pociętego, niż po- dzieliłaby się tobą z inną kobietą. — Wzruszyła ramionami i za- szczyciła mnie skąpym uśmiechem. — W każdym razie masz tu zapisy dotyczące właściwej części zadania. Przejrzyj je uważnie i zadecyduj, czy podejmujesz się tej roboty. Moje mieszkanie bę- dzie niedostępne co najmniej przez tydzień. Nawiasem mówiąc, bardzo się cieszę, że jego remont w rzeczywistości wirtualnej nic nie będzie kosztował. Dlatego spotkamy się w Piekle, powiedzmy, w przyszły piątek o trzeciej czasu standardowego. — Znów się uśmiechnęła, ale jeszcze bardziej sztucznie, dokładnie tak, jak lu- dzie, którzy próbują zachować twarz w beznadziejnej sytuacji. Po chwili rzuciła krótko: — Cześć! — I zamknęła okienko. Pół godziny później zakończyłem dekompresję i rozszyfrowy- wanie plików pomocniczych. Prawdziwym obiektem, jak się oka- zało, miał być Franklin Curtis. Tak, ten sam Franklin Curtis, którego wszyscy znają. Autor bestsellerów, częsty gość różnych talk-show, honorowy dożywot- ni członek Krajowego Związku Strzeleckiego słynący z posia- dania prywatnej strzelnicy w podziemiach swej posiadłości na przedmieściu Nowego Jorku. Dokładnie ten Franklin Curtis. Fa- cet, któremu ostatnie pięć ekranizacji przyniosło tak obrzydliwie olbrzymi majątek, że spółka Sony-Spielberg musiała mu obiecać chyba całą Ziemię za prawa do sfilmowania najnowszej, jeszcze nie napisanej powieści. Właśnie w tym miejscu z przychylnością niebios powinienem był wkroczyć do akcji. Książka wcale nie była jeszcze nie napisa- na. (Spróbujcie parami wykreślać zaprzeczenia, to działa!) Pro- blem polegał na tym, że mająca się wkrótce ukazać powieść nie została napisana przez Curtisa. Moja tajemnicza klientka, jeśli wierzyć Amber, była początkującą pisarką, która przez przypadek poznała Curtisa na wydawniczym przyjęciu w Nowym Jorku i do głębi przejęta uwagą, jaką poświęcił jej przystojny, bogaty i sławny mężczyzna, nawet się nie zorientowała, że olbrzymi wpływ na jego osądy ma głęboko wycięta linia dekoltu jej wieczo- rowej sukni, odsłaniająca ponętne, acz jeszcze dziewicze kształty zgrabnej sylwetki. (W wolnych chwilach między wysiłkami pisar- skimi pracowała jako aktorka i modelka, uczyła się w szkole pielę- gniarskiej i udzielała społecznie jako opiekunka w sierocińcu, w którym się sama wychowywała). Dalsze wydarzenia łatwo było przewidzieć. Między Curtisem a moją klientką wywiązał się żarliwy, namiętny i seksualnie nie- bezpieczny romans trwający dziewięć i pół tygodnia, który zakoń- czył się gwałtownie z chwilą, gdy pisarz się dowiedział, że ona jest w ciąży i nie zamierza jej usunąć. Przez następny tydzień trwały zażarte kłótnie, wreszcie któregoś mroźnego, burzowego marco- wego dnia Curtis wrócił do domu pijany i zwyczajnie wyrzucił ją za drzwi, na śnieżycę, cisnąwszy za nią w zaspę garść rzeczy oso- bistych. Ogarnięty dziką, pijacką furią kazał swojemu gorylowi ją zastrzelić, gdyby jeszcze kiedykolwiek odważyła się postawić sto- pę za bramą posiadłości. To mógłby być koniec smutnej historii. Moja klientka, będąc osobą wierzącą, potraktowała nie planowaną ciążę jak boską karę za grzechy cielesne i skruszona wróciła do zakonnej szkoły świętej Brunhildy, gdzie zamierzała wychować dziecko w duchu religii oraz poszanowania prawa. Chciała mu nawet zaszczepić miłość do ojca, choćby się Curtis wyparł ojcostwa i nie chciał widzieć dziec- ka na oczy, była bowiem gotowa o wszystkim zapomnieć i wszyst- ko mu wybaczyć. Odmieniło się to, gdy otworzyła swojąpoobijaną walizkę z kil- koma rzeczami osobistymi i odkryła, że Curtis był tak łaskawy, iż zapakował jej nawet resztki jedynej wołowej pieczeni, jaką dla niego przyrządziła— zresztą wciąż nadającej się do spożycia i tak samo apetycznej, jak w dniu wyjęcia jej z pieca — za to zostawił sobie dyskietkę! Właśnie tę dyskietkę, zawierającą jedyny egzemplarz jej nie opublikowanej powieści! Książki, na którą poświęciła sześć lat ciężkiej pracy, rezygnując z wielu posiłków, żeby wynająć kom- puter! Tej samej powieści, którą sam Curtis ocenił słowami: „Błyskotliwa! Powinna być bardzo poczytna!" Obawiając się swojej reakcji, moja klientka poprosiła prze- łożoną, starą siostrę Agatę, by w jej imieniu zadzwoniła do Curtisa i poprosiła o zwrot dyskietki. Zakonnica rozmawiała z pisarzem bardzo grzecznie, on jednak odparł szorstko, że wykasował dyskiet- kę i wyrzucił ją do śmieci. Czując się jeszcze bardziej poniżoną klientka wyszła z celi przełożonej, zamknęła się w swoim pokoiku i do późnej nocy wypłakiwała oczy, przeżuwając wyschniętą pie- czeń i modląc się do Boga, aby któregoś dnia w swojej nieskończo- nej mądrości zmiękczył serce Franklina Curtisa. Kilka tygodni później przeczytała w gazecie, że pisarz — prze- żywający wręcz śmiertelną blokadę umysłową i stratę natchnienia, kiedy byli razem — niespodziewanie oświadczył, że ma już na ukończeniu kolejną powieść, która powinna się stać absolutnym szlagierem. Dla mojej klientki powód tego niezwykłego przy- pływu inwencji twórczej był oczywisty. Curtis nie tylko jąuwiódł, a następnie porzucił, ale w dodatku zamierzał opublikować plagiat jej powieści! Dopiero wtedy coś się w niej przełamało. Stłumiła w sobie chęć przebaczenia i postanowiła wydać Curtisowi walkę na śmierć i życie. Aby jednak udowodnić mu plagiat, musiała odzyskać swój pierwotny tekst z jego komputera. Na tym miała polegać moja mi- sja, gdybym zgodził się jąprzyjąć... W tym momencie LeMat zainteresował się sprawą. Zerknął przez moje ramię na ekran i między kolejnymi kęsami soczystego, czerwonego jabłka mruknął: — Wiesz co, Jack? W swoim życiu widziałem już niejednąpi- ramidalną bzdurę, ale ta historia bije wszystkie na łeb. — Powiedziałeś, co wiedziałeś — odparłem. — A co? Może nie mam racji? Jeszcze raz przejrzałem dane wyjściowe czekającego mnie za- dania, po czym zamknąłem wszystkie pliki, odchyliłem się na oparcie rozchwianego plastikowego krzesełka i zacząłem się na nim kołysać. — No i co powiesz? — LeMat nie dawał za wygraną. — My- ślisz, że to prawdziwe powody, dla których Amber zleca ci kra- dzież plików? Wzruszyłem ramionami. — A jakie to ma znaczenie? Ważne, że zależy jej na zdobyciu egzemplarza nowej, nie opublikowanej powieści Curtisa i jest go- towa za nią zapłacić dziewięćset tysięcy dolarów. Powiedziałbym, że warto podjąć ryzyko. LeMat zamyślił się na chwilę i pokiwał głową. — Od czego zaczniemy? Od przejrzenia danych literackich? — Tak. — Straciłem równowagę i odchyliłem się za bardzo do tyłu, lecz Joseph zdążył złapać krzesełko i ustawić je z powro- tem na czterech nogach. — Współcześni pisarze, tacy jak Curtis, odnoszą się z nabożną czcią do swoich komputerów osobistych — powiedziałem, gdy zniknęło już niebezpieczeństwo, że huknę głową o podłogę. — Trzeba przejrzeć takie pisma, jak „Bit", „Wri- ter's Lunch", „Home Tax Deduction". Zobaczymy, co się uda wy- dedukować na podstawie tych informacji. — Zapomniałeś o „InfoPlanet" — podsunął LeMat — i „Clankalogu". Jeśli dobrze pamiętam, kilka miesięcy temu zna- lazł się tam obszerny wywiad z Curtisem. Popatrzyłem na niego ze zmarszczonymi brwiami. — Czyżbyś to prenumerował? Wzruszył ramionami. — To był najtańszy tytuł na liście Publisher's Packinghouse. Zresztą niewykluczone, że dzięki prenumeracie wygrałem jakąś nagrodę. Wyrozumiale pokiwałem głową. — Ale na wypadek, gdybyś niczego nie wygrał, lepiej zajmij się przeglądaniem tych pism. Skończył jeść jabłko, zrobił przymiarkę i łukiem rzucił ogry- zek do kosza stojącego sześć metrów dalej. Trafił w sam środek. — Możesz uznać, że już to zrobiłem — odparł i wyszedł z biura. W ciągu tego tygodnia wydarzyło się sporo rzeczy, które jesz- cze dzisiaj z trudem przychodzi mi wspominać. Na przykład wszys- cy troje poświęciliśmy sporo czasu na projektowanie nowej wir- tualnej postaci dla Inge, specjalnie na takie okazje, w których Gun- nar i Don Vermicelli czuliby się niezręcznie, tuląc się do siebie czy podskubując nawzajem za uszy. Ostatecznie wypracowaliśmy wersję zmodyfikowanej Lindy Hamilton, tyle że podpompowaliś- my jej trochę bicepsy i mięśnie karku, za to wyraźnie spłaszczyliś- my piersi i daliśmy całkiem now^twarz młodej matki, nad której rysami Inge z LeMatem pocili się przez sześć godzin. Kiedy w ko- ńcu ochrzciliśmy ją Rebą, stała się ucieleśnieniem kobiecego ideału Gunnara. Nie mogłem więc zrozumieć, jak to się stało, że gdy w piątko- wy wieczór zajrzałem do Nieba, żeby się trochę rozerwać, za- stałem tam Don Vermicellego, jak zwykle ucztującego przy swo- im zarezerwowanym stoliku. Poszedłem prosto do niego, chcąc uzyskać jakieś wyjaśnienie. Kiedy dwaj goryle zastąpili mi drogę, Don Vermicelli szybko oddalił ich ruchem ręki. (Tak jakbym nie mógł ich rozpylić na atomy jednym ostrzejszym słowem). Przy- sunąłem sobie krzesełko, usiadłem i zacząłem dobierać w myślach niezbyt cenzuralne określenia, gdy nagle pojawiła się przy mnie trzecia z Silikonowych Sióstr. Natychmiast naszły mnie podejrzenia, a nawet podejrzenia do podejrzeń. — Gunnar? — Cii — syknął, przykładając do swych pełnych, grubo uszminkowanych na czerwono warg starannie wymanikiurowany palec. — Jeszcze się z tym nie ujawniliśmy. Poza tym mów mi Sophia. No więc... — odezwał się głośniej, wyprostował i za- kołysał tuż przed nosem swoim niewiarygodnie wydatnym bius- tem — .. .na co masz ochotę? — Na łyk świeżego powietrza — odparłem, szybko wstając z miejsca. Muszę też zaznaczyć, że Inge i LeMat uprawiali seks. Upra- wiali go z rana i z wieczora, na stole i na dachu. Oczywiście starali się to robić dyskretnie, ale biorąc pod uwagę, że jedyną wew- nętrzną ściankę w przestrzeni biurowej CompuTechu stanowił chiński składany parawan, który znaleźliśmy w piwnicy, w grun- cie rzeczy trudno było w ogóle mówić o dyskrecji. Zresztą po kilku dniach kosztowania seksu pod prysznicem, seksu w kuchni, a przede wszystkim seksu za każdym razem, gdy wyprawiałem się do rzeczywistości wirtualnej, ostatecznie się poddali i zaczęli uda- wać, że niczego nie widzę i nie słyszę. Gdyby nie to, że przesunęli moją połówkę w zachodni koniec pomieszczenia, stwarzając mi okazję do spędzania bezsennych nocy na składanej koi i wsłuchi- wania się w rytmiczne łup-łup-łup połówki o ścianę, to i ja mógł- bym udawać, że niczego nie zauważam. Prawda była jednak taka, że ogarniała mnie coraz silniejsza za- zdrość, aż byłem gotów pożreć własną wątrobę. Zdaje się, że tylko raz próbowali się kochać w mieszkaniu Inge, ale była to kompletna klapa. Jemu bodaj nie odpowiadał dziwnie analny wystrój wnętrza, jej podobno przeszkadzało, że ru- chy pościeli zaburzą idealny układ pasm kurzu w promieniach słońca. Nigdy nie poznałem prawdy, LeMat w ogóle nie chciał o tym rozmawiać, a z powodu tego incydentu nawet się rozstali. Rozłąka trwała tylko pełne trzy godziny, bo właśnie po tym czasie zaskoczyłem ich w windzie towarowej, gdy nawzajem gwałtownie zdzierali z siebie ubrania. Kiedy mieliśmy już dopasowane trzy interfejsy, LeMat przy- wiózł z domu własny zestaw komputerowy i sprzęgliśmy cały sprzęt w naprawdę zgrabną, małą sieć lokalną. (Oczywiście poje- chał z Inge, ale gdy był zajęty rozłączaniem komputera, ona na- tychmiast zaczęła zaprowadzać swoje porządki; zarzekał się póź- niej, że już nigdy więcej nie da jej na to najmniejszej szansy). Później najczęściej zostawałem na posterunku, aby śledzić para- metry życiowe, podczas gdy Gunnar oraz Inge/Reba przenosili się do testowej rzeczywistości wirtualnej, ale zdarzało się też, że dołączałem do nich. Szybko się nauczyłem, aby nigdy tego nie robić bez zapowie- dzi. Któregoś razu tknięty jakimś przeczuciem zdecydowałem się wskoczyć w interfejs, gdy oboje przebywali już od pół godziny w rzeczywistości wirtualnej. Wtedy właśnie odkryłem, że Inge i LeMat po kryjomu stworzyli w swojej prywatnej partycji pamięci autentyczny pałac Playboya. Zastałem Gunnara w wannie napeł- nionej bardzo ciepłą wodą, zanurzonego po szyję i trzymającego w jednym ręku lampkę szampana, a w drugim olbrzymią, do połowy zjedzoną truskawkę. — Cześć, Gunnar — rzuciłem, wchodząc do pokoju. — A gdzie Reba? Uśmiechnął się dziwnie boleśnie i wydał z siebie niezwykły, stłumiony jęk. — Dobrze się czujesz? — spytałem, podchodząc krok bliżej. Właśnie w tym momencie Reba wynurzyła się spod wody z pianą na głowie. — Cześć, Max! — zawołała radośnie. Miała na sobie zestaw do nurkowania, tyle że nie trzymała ustnika w zębach, a jakimś cu- dem wetknęła go sobie do nosa. — Rety! Przy takim zajęciu dziewczynkom strasznie chce się pić! Wyjęła lampkę z dłoni Gunnara, jednym haustem wychyliła szampana, po czym wetknęła kieliszek z powrotem w jego ze- sztywniałe palce i znów dała nura pod wodę. — Och... — bąknąłem—ja tylko... — Wyjdź — zaproponował grzecznie Gunnar przez zaciśnię- te zęby. — Tak, masz rację... Oczywiście... — Odwróciłem się na pięcie i dałem stamtąd drapaka tak szybko, jak tylko mógł mi to za- pewnić interfejs neuroindukcyjny. Chwilę później wynurzyłem się w realnym świecie i z wściekłością zerwałem gogle z głowy. Od razu zauważyłem naszego gospodarza, Jeny'ego, stojącego w otwartych drzwiach windy z otwartą puszką farby w jednej dłoni i pędzlem w drugiej, z miną, której — mam nadzieję —już nigdy u nikogo nie będę musiał oglądać. Próbowałem sobie wy- obrazić, co ja bym pomyślał na jego miejscu, widząc nas troje w takiej sytuacji, w jakiej on nas zobaczył. Nie miałbym żadnych wątpliwości, że chodzi o trójkąt zboczonych cybernetycznych błaznów. — Lepiej o nic nie pytaj — powiedziałem. Pod koniec tygodnia nasze poszukiwania informacji o meto- dach pracy Franklina Curtisa zaczęły przynosić rezultaty, nie były jednak zachęcające. — Mam jego adresy sieciowe — oznajmił LeMat, rzucając mi na klawiaturę stertę wycinków. — Ten facet musi się doskonale znać na komputerach. Został podłączony do sieci, kiedy tylko było się do czego podłączyć. Szczerze mówiąc, wcale bym się nie zdzi- wił, gdyby i on używał interfejsu neuroindukcyjnego. — Curtis? — Inge skrzywiła się z niesmakiem. — Wykluczo- ne. To dla niego zbyt przyziemne. — Możliwe — odparł LeMat, wyciągając ze stosu papierów kserokopię artykułu prasowego. — Ale posłuchajcie tego: CURTIS: Uważam siebie za pisarza metodycznego. Zawsze próbuję się utożsamiać z moimi bohaterami, patrzeć na świat ich oczyma i prowadzić narrację ich gło- sem. Ostatnio odkryłem jednak pewien prosty spo- sób, dzięki któremu, że się tak wyrażę, będę mógł dosłownie pokonywać nawet kilometry drogi w bu- tach moich bohaterów. CLANKALOG: Ma pan na myśli rzeczywistość wirtualną? CURTIS: No, niezupełnie. Chodzi mi o pewien poziom do- znań, który co najmniej o jedno pokolenie wyprze- dza to, co obecnie uchodzi za rzeczywistość wirtu- alną na cywilnym rynku komercyjnym. Nie mogę zdradzić nic więcej, liczne z wykorzystywanych przeze mnie urządzeń są jeszcze ściśle tajne, ale kiedy pra- cowałem nad moją ostatnią powieścią, RoboCav, poświęciłem mnóstwo czasu na dyskusje z ludźmi, którzy projektują najnowsze wojskowe symulatory treningowe... CLANKALOG: Ach, więc chodzi o Argusa? CURTIS: (Podejrzliwie.) Gdzie pan słyszał tę nazwę? CLANKALOG: Nie jestem pewien. Prawdopodobnie w Sieci. CURTIS: Ten projekt jest ściśle tajny. Co jeszcze pan o nim wie? CLANKALOG: Niewiele. Tylko tyle, że jest to wspólne dzieło wydzia- łu biomedycznego MDE i firmy Rockwell Thiocol i że termin jego ukończenia upłynął dwa lata temu, a koszty sześciokrotnie przekroczyły planowaną war- tość. CURTIS: (Wyciągając rewolwer z kabury pod pachą, ukrytej pod luźną sportową marynarką.) Właśnie ujawnił pan tajemnicę państwową. Skąd się pan o tym do- wiedział? Kto jest pańskim informatorem? CLANKALOG: (Zaniepokojony.) Prawdę powiedziawszy, właśnie niedawno natknąłem się na te informacje gdzieś w Sieci... CURTIS: (Kopniakiem przewracając krzesło, rzucając się w stronę rozmówcy i przytykając mu lufę do skroni.) ZDRAJCA! SZPIEG! DLA KOGO NAPRAWDĘ PRA- CUJESZ? DLA KUBAŃCZYKÓW? LIBIJCZYKÓW? NAZWISKA! CLANKALOG: (Mamrocząc.) Dla nikogo! Naprawdę! Jestem... wolnym strzelcem! CURTIS: A PRZY OKAZJI PODWÓJNYM AGENTEM, PRAW- DA? TAM, SKĄD POCHODZĘ, DOBRZE WIEMY, JAK TRAKTOWAĆ TAKIE SZUMOWINY JAK TY! (Szczęknięcie odwodzonego kurka.) CLANKALOG: (Histerycznie.) Przysięgam na Boga, panie Curtis! Jestem tylko dziennikarzem! Proszę nie strzelać! Błagam-na-Boga-panie-Curtis-proszę-błagam! CURTIS: (Opanowując się.) No cóż, może i mówisz prawdę, chociaż to mało prawdopodobne... O rety, człowie- ku, narobiłeś w portki! Trzeba nad sobą panować! CLANKALOG: (Mamrocze niewyraźnie pod nosem jakieś przepro- siny.) CURTIS: No dobra, chyba tym razem poprzestanę jeszcze na poważnym ostrzeżeniu. Ale... będzie pan musiał zjeść swój reporterski magnetofon. LeMat odłożył kartkę, spojrzał najpierw na Inge, potem na mnie. — Co ty na to? Wojskowe symulatory, wydział biomedyczny MDE... Z niczym ci się to nie kojarzy? Wzruszyłem ramionami. — Może i coś w tym jest? A jak wygląda pozostała część wy- wiadu? LeMat zerknął na wycinek. — Nie było nic więcej. — Tylko tyle? — zapytała zdziwiona Inge. Joseph pochylił się i popatrzył uważnie. — Jest jeszcze notka wydawnicza, w której zostało napisane, że dziennikarz został przyjęty do szpitala z objawami ostrej nie- strawności. Prawdopodobnie było to zatrucie pokarmowe. Odchyliłem się na oparcie niebieskiego plastikowego krze- sełka i w zamyśleniu podrapałem po brodzie, przez co omal znowu nie poleciałem do tyłu na podłogę. — Spróbujmy podsumować. Co wiemy na pewno? — Że Franklin Curtis jest bogatszy od samego Boga — od- parła Inge. — Ale w przeciwieństwie do Boga wiemy, gdzie go szukać — wtrącił LeMat. — I to zarówno w realnym świecie, jak również w Sieci. — Zapewne ma też bliskie powiązania z departamentem obro- ny — dodała Inge. — Carter proponował mu stanowisko w swoim gabinecie. LeMat zmarszczył czoło, — O tym nie wiedziałem. Kiedy to było? W siedemdzie- siątym szóstym? Inge pokręciła głową. — Nie, w dziewięćdziesiątym szóstym. — Aha — mruknął LeMat w zamyśleniu. — Nic dziwnego, że nie przyjął tej propozycji. — A co z jego osobistym komputerem? — wtrąciłem szybko, chcąc ich oboje naprowadzić z powrotem na główny temat. — Wiemy o nim coś bliżej? LeMat postukał palcem w stos wycinków prasowych. — To raczej osobista sieć komputerowa. Wygląda na to, że cały dom jest okablowany, a terminale stoją w każdym pokoju, nie wyłączając łazienek. — Czytałeś Artefakt? — zapytała Inge, krzywiąc się z obrzy- dzenia. — To by mi nawet pasowało. Najwyraźniej napisał go w klozecie, a potem pomyliły mu się kawałki papieru. — Co z topologią? — zapytałem, usiłując znaleźć jakiś słaby punkt. — Używa serwerów? — Wykorzystuje przetwarzanie rozproszone w jednostkach równorzędnych — odparł LeMat. — Ma to i swoje dobre strony. Główny procesor plików to wojskowy Rockwell Thiocol, po- chodzący od głównego dostawcy NASA. A ponieważ jego kon- struktorzy należą do ślepych wyznawców hierarchii służbowej i nadrzędnych autorytetów, wszystkie ważne zapisy powinny się znajdować właśnie w nim. Pokiwałem głową. — Zatem musimy dotrzeć okopem i podłożyć bombę pod główny reaktor. Zapowiada się niezła zabawa. — Spojrzałem na LeMata, a potem na Inge. — Macie jakieś sugestie co do najlep- szej pory ataku? — Wcześnie rano — oznajmił stanowczo Joseph. — Dlaczego? — Curtis jest pisarzem, a wszyscy wiedzą, że to nocne marki, które lubiątakże zdrowo wypić. Wcześnie rano będzie zbyt skaco- wany, żeby siadać do pracy... Auu! — Inge dała mu solidnego kuksańca łokciem w żebra. Odwrócił się do niej. — Słucham, kochanie. — Gunnar — syknęła słodko — czy znasz osobiście choć jed- nego prawdziwego pisarza? Zamyślił się na chwilę. — Może być poeta? — Ale najwyżej czternastoletni. — Spojrzała na mnie. — Pro- wadzę księgowość LaRue Woolwortha. Najlepiej będzie, jeśli za- atakujemy w trakcie jego autorskiego spotkania z czytelnikami. Wyprostowałem się błyskawicznie. — Zaatakujemy? — Jeśli myślisz, że pozwolę wam się tym zająć beze mnie, to najwyraźniej całkiem ci odjęło resztki rozumu. Popatrzyłem na LeMata, lecz tylko wzruszył ramionami. Naj- wyraźniej już wcześniej rozmawiali na ten temat. Obróciłem się z powrotem do Inge. — Ale dlaczego? Tym razem ona wzruszyła ramionami. — Już wam pomagam dla drobnego procentu, więc równie dobrze mogę się bardziej zaangażować. Próbowałem to sobie jakoś poukładać w głowie, ale w końcu doszedłem do wniosku, że tak czy siak, nic z tego się w niej nie zmieści. — W porządku — mruknąłem. — Spotkanie autorskie jest chyba najlepszą propozycją. Są jakieś inne? — Nawet pisarze muszą kiedyś jeść — odparła Inge z na- ciskiem. — Gdybyśmy zdołali ustalić, o której godzinie zazwyczaj wychodzi na lunch lub na obiad, mielibyśmy co najmniej pół go- dziny, gdy system będzie włączony i bezczynny. LeMat podniósł prawą rękę. — Czy mogę coś zaproponować? Spojrzałem na Inge i oboje pokiwaliśmy głowami. — Tak. Mów. — Wygląda na to, że dobrze byłoby zorganizować drobny re- konesans, prawda? — Zgłaszasz się na ochotnika? — Nie, do diabła — odparł szybko. — To wymarzona robota dla twoich agentów, Rzeczy1 i Rzeczy2. Możemy je wysłać jeszcze dzisiaj w nocy. Zastanowiłem się nad tym i przyznałem mu rację. Później, gdy narada dobiegła końca i LeMat powlókł się do łazienki, zyskałem wreszcie sposobność, żeby porozmawiać z Inge w cztery oczy. — Nadal nie rozumiem — zacząłem. — Dlaczego? — Czemu chcę się włączyć do akcji? Dlaczego Inge Anders- son pierze brudne pieniądze CompuTechu? I dlaczego Reba Ver- micelli zamierza rzucić wszystko w diabły i poszarżować w Doli- nę Śmierci razem z Gunnarem Dzikusem i Maxem Koolem? — No właśnie. — Pokiwałem głową. — Dlaczego? Inge rozsiadła się wygodniej, utkwiła we mnie spojrzenie bez- dennych niebieskich oczu i po dłuższym czasie odparła w zadumie: — Co ty o mnie wiesz? Pokręciłem głową i wzruszyłem ramionami. — Niewiele. A powinienem? — Jestem małą pucołowatą cipcią z blond kucykami — po- wiedziała cicho — która zawsze siada w pierwszej ławce, pierw- sza podnosi rękę, gdy nauczycielka o coś zapyta, i pierwsza idzie do tablicy, gdy trzeba rozwiązać jakieś trudne zadanie, które wy- maga samodzielnego myślenia. —- Uśmiechnęła się, ale bardzo smutno, po czym dodała z żalem w głosie: — Na studiach chłopcy są gotowi się pobić, żeby umówić się ze mną na randkę, szczegól- nie w ostatnim tygodniu przed egzaminami, ale w ciągu roku nie mam z kim pójść na dyskotekę, nawet gdyby od tego zależało moje życie. A kiedy postanawiam iść na całość, to i tak później jestem nagradzana jedynie serdecznym uściskiem dłoni i obietnicą, że na zawsze zostaniemy przyjaciółmi. A mimo to nie poznajemy się na ulicy. — Pokręciła głową i westchnęła ciężko. Sądziłem, że już na dobre zamilkła, ale dodała: — Tylko żonaci faceci mnie lubią. Dla nich jestem sprytna, praktyczna i sensowna, a poza tym mam cie- kawą osobowość. Zawsze można liczyć, że zrobię dokładnie to, co trzeba. Tak, stara dobra niezawodna Inge, która nawet nie umie po raz drugi wykorzystać źle ostemplowanego znaczka! — Teraz już wyszczerzyła zęby w uśmiechu. I możecie mi wierzyć lub nie, ale był to szalenie chytry uśmiech. — Właśnie do tego celu służy rze- czywistość wirtualna, Jack. Możemy w niej być kimś, kim na- prawdę nie jesteśmy. Na przykład Gunnar lubi uchodzić za groź- nego. Ty odgrywasz rolę całkowitego luzaka. A ja? Zwykłam udawać kogoś, kto jest gotów zgarnąć całą sumę powierzonej mu w zastaw forsy i złapać pierwszy samolot na Kajmany. Dlaczego więc chcę się teraz włączyć do akcji? Muszę się przekonać, czy umiałabym skończyć z tym udawaniem — mówiła powoli, z prze- konaniem i zarazem dziwną lubością w głosie, co mnie, szczerze mówiąc, nieźle zaniepokoiło. — Chociaż raz chcę zrobić coś zupełnie szalonego! Coś, czego mała grzeczna Inge nie zrobiłaby i za milion lat! Ijeszczecości powiem, Jack. — Spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek. — Cholernie mnie to cieszy! LeMat wyszedł spod prysznica mniej więcej w połowie ostat- niego zdania i włączył się do rozmowy: — Czyżbyście znowu gadali o seksie? Inge odwróciła się do niego i ze złowieszczym uśmiechem od- parła: — Oczywiście! — Wstała, chwyciła go za rękę i pociągnęła w kierunku połówki. — Chodź, mój drogi, jestem strasznie napa- lona! LeMat westchnął, puścił do mnie oko i pozwolił się zawlec na łóżko. — Wiesz co, Inge? — doleciał mnie jeszcze jego stłumiony głos. —Musisz w końcu przestać mnie traktować jak obiekt seksu- alny. Mówię poważnie. Zrozum, że za trzydzieści lub czterdzieści lat będę już naprawdę do niczego. Gdzieś w połowie tego tygodnia Inge i LeMat znaleźli sposób na równoczesne uprawianie seksu wirtualnego i rzeczywistego. To, rzecz jasna, otworzyło przed nimi szeroki wachlarz nowych możliwości. Najpierw uprawiali seks w świecie realnym, a później w rzeczywistości wirtualnej; kochali się dokładnie w tym samym czasie, gdy robili to Gunnar i Reba, czy też kiedy indziej, równo- cześnie z Donem i Sophią. Odnosiłem wrażenie, że gdyby mogli się naprawdę wymienić genitaliami, natychmiast by tego spró- bowali. (Gdy zapytałem przy którejś okazji, jak się odbiera jednoczes- ny seks rzeczywisty i wirtualny, Gunnar odpowiedział: — Jakbyś próbował czule całować dziewczynę w aparacie ortodontycznym, okularach przeciwsłonecznych i słuchawkach od walkmana.) Poniedziałek dwudziestego dziewiątego maja upłynął bez przygód. Minął już tydzień od czasu, kiedy po raz ostatni wi- działem Tshombe (co prawda, kilka razy do niej dzwoniłem, ale jakoś nigdy nie miałem odwagi, żeby porozmawiać), i więcej niż tydzień od chwili, gdy ona zostawiła mi ostatnią wiadomość na au- tomatycznej sekretarce. Przestał nawet wydzwaniać domokrążny ewangelista z Kościoła Wegentologii, co by mnie ani trochę nie obchodziło, gdyby nie przeczucie, że istnieje jakiś związek mię- dzy jego błogosławioną wizytą w domu mamy a tajemniczym za- milknięciem T'shombe. Ciekaw byłem, czy zdołała mnie rozpo- znać podczas tego krótkiego spotkania w korytarzu, zanim ją ogłuszyłem. Niepokoiło mnie też, ile negatywnego sprzężenia zwrotnego jest w stanie przekazać superużytkownik za pośrednic- twem typowego zestawu sensorowego, z jakiego wówczas korzy- stała. O wiele mniej martwiłem się zabójstwem wirtualnego Charle- sa. Z perspektywy czasu oceniałem, że dostał to, na co w pełni zasłużył: odpłatę z nawiązką za długotrwałe oszukiwanie nas pod- czas gry w Rzeź. Na pewno zdawał sobie sprawę z olbrzymiej przewagi nad nami, którą stwarzał mu interfejs biomedyczny. A mimo to, jak zawodowiec z pierwszej ligi baseballowej w roz- grywce ze szkolnym zespołem zuchów, ani razu nie dał nikomu szansy na wysadzenie go z siodła, odesłanie do realnego świata i wykonanie dzikiego tańca zwycięstwa. Szczerze mówiąc, zachowywał się jak dwunastolatek, któremu nawet do głowy nie przyjdzie, że mógłby zrezygnować ze zwycię- stwa w grze na rzecz bezdusznego komputera. Nie miałem jednak złudzeń, wkrótce znowu musiały mnie do- paść wyrzuty sumienia z powodu zabicia Charlesa i ogłuszenia Pshombe. Najbardziej zależało mi na tym, aby ktoś mnie zapew- nił, że nie zrobiłem jej nic złego — oczywiście nie w sensie fizycz- nym, przemoc w rzeczywistości wirtualnej miała wymiar czysto symboliczny — chciałem jednak wiedzieć, czy nie zburzyłem jej zaufania. Ale skoro nikt w biurze CompuTechu nie mógł mnie zapewnić, musiałem więc poradzić sobie sam metodą upchnięcia niepokoju pod rogiem dywanu, zaparzenia kolejnej porcji mocnej kawy i rzu- cenia się w wir dalszych przygotowań do mojej misji. Środa, 31 maja, 20.07: LeMat, Inge i ja znów pracowaliśmy w naszej kieszonkowej przestrzeni testowej. W tym czasie mieliś- my już prawie do końca ustaloną konfigurację działania. Oczywiś- cie ja miałem wystąpić jako MAX_KOOL i jak zwykle poruszać się na swoim harleyu. Natomiast Inge i LeMat, po krótkich pró- bach współpracy Dona z Sophią, poświęcili trzy dni na szlifowa- nie aspektów Gunnara oraz Reby i mieli wyruszyć wirtualnym HumVee z zamontowanym na obrotowym cokole karabinem ma- szynowym kalibru 7,62 milimetra. (LeMat nalegał, żeby użyć lek- kiego czołgu M-l Abrams, Inge zaś chciała jechać Aston-Marti- nem DB-5 z kompletnym wyposażeniem „Q", na szczęście jednak zgodzili się na kompromis, czyli wóz terenowy HumVee). Nie- wiele mnie obchodziło, jakiego pojazdu użyją, dopóki będą mi za- pewniać osłonę i zachowają kontrolę nad swymi hormonami na czas trwania akcji. Zrobiliśmy sobie właśnie pięciominutową przerwę, kiedy Reba oznajmiła, że słyszy jakieś dziwne drapanie po drugiej stro- nie sieciowego portalu. Poszedłem, żeby to sprawdzić, i na- tknąłem się na poobijaną i zakrwawioną, ledwie żywą Rzecz2 leżącą na wirtualnych schodach. Przyjrzałem się dokładniej małemu potworkowi, po czym wniosłem go do środka i ostrożnie ułożyłem na bakelitowym sześcianie. Reba i Gunnar stanęli nad nim. Z trudem podniósł niebieskie powieki. — Cześć, szefie — powiedział słabym głosem. — Masz chwilkę? — Co się stało? — zapytał Gunnar. — Gdzie jest Rzecz1? — Zamieniona w kompost — odparła Rzecz2. — A co się stało? Wykonywaliśmy rozkazy. — Dlaczego nie rymujesz? — zdziwił się Gunnar. — Spe- cjalnie was zaprogramowałem, abyście mówili rymowanymi kup- letami! Spojrzałem na niego z ukosa. — Ty to zrobiłeś? — Posłuchajcie — wymamrotała Rzecz2, odpluwając krwią w kolorze pastelowego różu. — Chcecie się teraz kłócić czy wysłuchacie mojego raportu? Reba podeszła bliżej i delikatnie musnęła dłonią zakrwawione futerko mojego agenta. — Mów, proszę — odezwała się miękkim, matczynym głosem. Nawet nie podejrzewałem, że jest do tego zdolna. — Wykonywaliśmy rozkazy — zaczęła Rzecz2, zanosząc się kaszlem. — Urządziliśmy posterunek obserwacyjny, na którym czuwaliśmy przez okrągłą dobę, po czym zakradliśmy się bliżej i zorganizowaliśmy nowy posterunek. Wszystko szło jak po maśle przez cztery dni. — Urwała, wstrząsana spazmatycznymi konwul- sjami, jakie powodowało wirtualnie symulowane cierpienie prze- nikające jej drobne, niebieskie, pokryte futerkiem ciało. — I co potem? — zapytała cicho Reba. — Dziś wieczorem znów zaczęliśmy przenosić posterunek — podjęła Rzecz", kiedy minęły konwulsje — i widocznie przekro- czyliśmy jakąś niewidzialną granicę. Wasz koleś, Curtis, musi do- brze znać jakichś stukniętych facetów z departamentu obrony. Niektóre środki zastosowane do ochrony zamku Franklinstein... — Głos uwiązł jej w gardle. Rzecz" ze świstem wypuściła powie- trze z płuc i zastygła bez ruchu. Reba znów pogładziła błękitne futerko na jej pyszczku i przy- łożyła dwa palce do szyi, szukając pulsu. Powoli uniosła wzrok na mnie. W kącikach jej oczu zabłysły łzy. — Nie żyje, Jack. W milczeniu staliśmy wokół sześcianu. Gunnar zdjął hełm i pochylił głowę na piersi, kiedy nagle Rzecz" usiadła gwałtownie i otworzyła szeroko oczy. — Jeszcze niezupełnie, ale dziękuję! Curtis wyjeżdża jutro na jakiś ważny lunch, będziecie mieć idealną okazję między dziesiątą a dwunastą czasu Wschodniego Wybrzeża. Ale cokolwiek zamie- rzacie, uważajcie na... Mały potworek pochylił się w prawo i padł pyszczkiem na ba- kelitowy sześcian. Towarzyszył temu taki dźwięk, jakby miękka piłeczka do krokieta spadła na betonową posadzkę. Reba dźgnęła go palcem. — Myślicie, że teraz już na pewno nie żyje? Gunnar wyciągnął pistolet z kabury, zarepetował i mruknął: — Tylko w ten sposób będziemy mieć pewność. 20 DESANT NA ZAMEK FRANKLINSTEIN Czwartek, 1 czerwca, 9.00 czasu lokalnego: Gunnar wstawił ostatnią skrzynkę z amunicją na tył wirtualnego HumVee, z trzas- kiem zamknął klapę, okrążył wóz i podszedł do mnie i Reby. — Gotowi? — zapytał. Spojrzał na mnie, a ja popatrzyłem na Rebę, która załadowała pełny magazynek do swego wirtualnego karabinka FN FAL i za- rzuciła go sobie na ramię. — Gotowi — odparła. Gunnar wyciągnął do mnie rękę. Popatrzyłem na nią zdumio- nym wzrokiem. — Na szczęście — rzekł. Uścisnąłem mu dłoń. Reba przyłożyła swoją, przez chwilę przytrzymała nasze ręce, po czym wplotła palce lewej dłoni we włosy z tyłu głowy Gunnara i pocałowała go długo, namiętnie, na pewno z języczkiem. — Na szczęście — rzuciła, oderwawszy się w końcu dla za- czerpnięcia tchu. Przyszło mi do głowy, że teraz moglibyśmy się jeszcze uścis- nąć w innej kolejności. ¦— W porządku, drużyna — rzekł jednak Gunnar, kończąc ten swoisty rytuał. — Zaczynamy przedstawienie. Komu w drogę, temu czas. Ruszył dookoła maski HumVee, ale Reba była szybsza. Do- padła drzwi, ściągnęła karabin z ramienia i zaparkowała swoją zgrabną wirtualną dupcię na miejscu kierowcy. — Posuń się — rzucił Gunnar. — Ja prowadzę. — Nie. — Reba otoczyła kierownicę rękoma i przywarła do niej piersiami, gotowa bronić swej zdobyczy do śmierci.—Ja pro- wadzę! Gunnar wziął głębszy oddech, jakby szykował się do zażartej kłótni, ale tylko westchnął, obszedł samochód i wsunął się na sie- dzenie pasażera. Zerknął na Rebę i wyciągnął w moją stronę pięść z kciukiem uniesionym ku górze. Kopnąłem rozrusznik harleya. Reba uruchomiła HumVee. Gun- nar sięgnął do wirtualnego pilota, którego przytwierdził z boku swoich gogli. Niczym automatyczne drzwi od garażu prowadzące na skąpany w słońcu plac powoli otworzył się przed nami portal sieciowy. Ktoś stał przed nim po drugiej stronie. W pełnym blasku wy- raźnie rysowała się chuda, drobna sylwetka. Eliza. — Cholera! — syknął Gunnar. Podniósł się z siedzenia, przeszedł na skrzynię i obrócił kara- bin maszynowy, nakierowując go na cel. Reba chwyciła swój ka- rabin i wygrzebała się zza kierownicy. Ja przywołałem na twarz mój najbardziej chytry uśmiech i zacząłem dobierać w myślach co celniejsze riposty. — Zaczekajcie! — zawołała Eliza. Uniosła ręce nad głowę i weszła do naszej lokalnej przestrzeni testowej. —Nie strzelajcie! Proszę! To było tak bardzo nie w jej stylu, że wszyscy zastygliśmy. Po- deszła parę kroków bliżej. — Chciałam porozmawiać. Gunnar przypomniał sobie o swojej roli, pospiesznie obrócił karabin maszynowy i znowu w nią wymierzył. — Słuchamy. Eliza zbliżyła się jeszcze o krok i zaczęła nas kolejno obrzucać uważnym spojrzeniem. Jej lodowo błękitne oczy zatańczyły jak piłeczki pingpongowe odbijające się od zestawu niewidzialnych przegród. — Miałam nadzieję, że będziemy mogli przedyskutować tę sprawę jak dorośli ludzie — powiedziała w końcu — ale widzę, że była to nikła nadzieja. Będę się więc streszczać, dzieciaki. Czy się watn to podoba czy nie, jadę z wami. Zdziwiony Gunnar wyprostował się gwałtownie i popatrzył na mnie. Ja spojrzałem na Rebę, która odbezpieczyła broń, wymie- rzyła w głowę Elizy i warknęła groźnie: — Zostałaś przegłosowana, księżniczko. Eliza zniknęła. — Posłuchajcie, dzieciaki. — Nie wiadomo skąd doleciał jej głos. — Jestem gotowa nawet z wami walczyć i choćbyście osta- tecznie wygrali, to mogę zagwarantować, że zatrzymam was na tak długo, że później nie będziecie już mieli po co wyruszać. Jakby na potwierdzenie tych słów oba silniki, zarówno mojego harleya, jak i HumVee, w jednej chwili zgasły. Eliza pojawiła się znowu tuż za mną, nieco na prawo. Obró- ciłem się na siodełku. Gunnar błyskawicznie przekręcił karabin maszynowy i chyba tylko przypadkiem nacisnął spust. Krótka se- ria trafiła leżącą w rogu stertę kolorowych wielościanów. — A gdyby udało się wam wykopać mnie z wirtualu... — Eli- za uśmiechnęła się i szeroko rozłożyła ręce, jakby chciała nimi ogarnąć całą przestrzeń testową. — Na waszym miejscu nie li- czyłabym na to, że po powrocie zastaniecie swój sprzęt w nienaru- szonym stanie. Wiem już, gdzie mieszkacie. Uśmiechnęła się znowu, podeszła do mnie, lekko wskoczyła na tylne siodełko motocykla, oparła stopy na podnóżkach i otoczyła mnie w pasie chudymi rękoma. — Lepiej jednak, żebyście zrozumieli, że nie wojuję z wami, tylko z Amber, i zabrali mnie ze sobą. Jeśli tak wam wygodniej, możecie uznać, że w ten sposób będziecie mogli mieć mnie na oku. Obróciła głowę i przytuliła się wydatnym policzkiem do moich pleców, po czym delikatnie ścisnęła mnie w pasie rękoma, gestem nie całkiem pozbawionym uczucia. Uniosłem wysoko brwi, popa- trzyłem na Gunnara i telepatycznie przesłałem mu pytanie. Spojrzał na Rebę, a ta prychnęła pogardliwie, z powrotem za- bezpieczyła karabin, zarzuciła go na ramię i machnęła ręką, zosta- wiając decyzję w gestii Gunnara. — Zabieramy ją— oznajmił stanowczym głosem, jakby sam wpadł na ten pomysł. — W ten sposób będziemy mogli mieć ją.na oku i zachować pewność, że nie narobi żadnych kłopotów. Pokiwał głową, zabezpieczył karabin maszynowy w pozycji podróżnej i zsunął się na swoje miejsce. — Bardzo roztropnie, generale Custer — warknęła Reba. Ponownie uruchomiła silnik, kurczowo zacisnęła palce na kie- rownicy, jakby zamierzała ją wyrwać z deski rozdzielczej, pochy- liła się i oparła czoło na pobielałych knykciach. Gunnar zignorował jej zachowanie i spojrzał na mnie. — No więc? Na co czekamy? Do dzieła! Wyszczerzył zęby w uśmiechu i wyciągnął w górę zaciśniętą pięść. Oparłem stopę na dźwigni rozrusznika, kopnąłem i drugi raz pobudziłem harleya do huczącego wirtualnego życia. Przechy- liłem motor na bok, żeby złożyć nóżkę, wcisnąłem sprzęgło, wrzu- ciłem pierwszy bieg i dla dodania sobie animuszu kilka razy po- kręciłem rączką gazu. Reba wyprostowała się za kierownicą, wdusiła sprzęgło do podłogi i wrzuciła bieg. — Zafajdana armia — mruknęła. Energicznie wcisnęła pedał gazu i puściła sprzęgło. HumYee skoczył do przodu przy wtórze jęku palonych opon i dzikiego wy- cia Gunnara. Zaczekałem, aż znikną w portalu, po czym obróciłem głowę i spojrzałem przez ramię na Elizę. — Teraz możesz mi powiedzieć, dlaczego naprawdę chcesz z nami jechać. Wyciągnęła szyję i cmoknęła mnie w policzek. — Bo Gunnar jest zbyt pochłonięty patrzeniem na tyłek Reby, by pamiętać, że przede wszystkim powinien zadbać o twój. A sko- ro ten jest dość ponętny... — uszczypnęła mnie lekko, chcąc dać do zrozumienia, o czym mówi — .. .doszłam do wniosku, że ja się nim zaopiekuję na ochotnika. Poruszyłem się, żeby trochę rozluźniła uścisk, i obrzuciłem ją podejrzliwym spojrzeniem. — Tym razem nie będzie żadnych salomonowych wyroków? Zaczerwieniła się. Muszę przyznać, że rumieniec bardzo oży- wił jej chorobliwie bladą twarz. — Przepraszam Myślałam, że uda mi się wykołować Amber. — Wzruszyła ramionami. — Podejrzewam jednak, że prędzej by zniszczyła to wszystko, nad czym nie potrafi zapanować. Zamyśliłem się na chwilę. — Powiedzmy — mruknąłem. Usadowiłem się wygodniej i aż cicho jęknąłem, gdy Eliza znów ścisnęła mnie kurczowo v pasie. Dodałem gazu, puściłem sprzęgło i skierowałem motor przez portal. Pół minuty później do- strzegliśmy jadący przed nami po InfoBahn wóz terenowy z Gun- narem i Rebą. — Powinieneś puszczać jakąś dobrą muzykę podczas jazdy! — wrzasnęła mi Eliza prosto do ucha, przekrzykując szum mija- nych strumieni bitów w przekazywanych danych. — Najlepszy byłby „Steppenwolf'! Albo Bob Seger! — Kto?! Skrzywiła się i odwróciła głowę. — Nie, tylko nie „Kto"! Chyba że zamierzasz się przekształ- cić w hipisa i zacząć jeździć starym, pomalowanym w kwiatki szkolnym autobusem! Nie miałem ochoty na dalszą dyskusję. Dodałem gazu. 10.17 czasu Wschodniego Wybrzeża: Zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym OC5 górującym nad mroczną, dziką, pod- mokłą doliną. U stóp wzniesienia zaczynało się jałowe, brunatne trzęsawisko upstrzone czarnymi krostami popalonych wraków, odcinkami starych zasieków z drutu kolczastego i ostrymi kikuta- mi połamanych drzew. Po przeciwnej stronie doliny wznosiła się masywna, niedostępna, najeżona blankami budowla, jaką mógłby postawić król Ludwik Szalony, gdyby śmiertelnie bał się najazdu Tatarów. Eliza zeskoczyła z siodełka, podeszła do barierki ochron- nej i wskazując bastion palcem, zawołała: — Szanowni państwo, oto zamek Frankiinstein! — Ogrodnik nie przykłada się specjalnie do pracy — zauwa- żył Gunnar. — Znajdujemy się na pograniczu! — ciągnęła Eliza. — Za nami leży znana nam domena .com! Przed nami .mil, wojskowa strefa nieodgadnionych zagrożeń! Reba omiotła horyzont przez lornetkę, opuściła ją, przygryzła dolną wargę i wskazując w drugą stronę, zapytała: — Czy to nie jest przypadkiem wirtualny poligon? — Oczywiście! — wykrzyknęła Eliza. — Za nim rozciąga się domena .edu i jeszcze bardziej tajemniczy rejon powiązań między światem naukowców i wojskiem! Gunnar postukał ją w ramię i wskazując w przeciwnym kierun- ku, zapytał: — A skąd tam tyle dymu? — To, moi drodzy — odparła Eliza z ironicznym uśmiesz- kiem — słynna Dolina Wojskowego Kompleksu Przemysłowego! A za nią, gdyby powietrze nie było tak zatrute toksycznymi wyzie- wami z drogich cygar, zobaczylibyście niewiarygodny, bizantyj- ski labirynt rządowej domeny .gov! — Rozumiem. — Gunnar pokiwał głową. — Tylko dlaczego tak krzyczysz? Eliza popatrzyła na niego i wzruszyła ramionami. — Bo to bardziej dramatyczne. Postanowiłem włączyć się do tej rozmowy i z powrotem nakie- rować ich uwagę na Zamek Franklinstein. — Eliza, kochanie? — Odwróciła się do mnie. — Mam prze- czucie, że już ty bywałaś. Czy mogłabyś powiedzieć nam coś wię- cej o tym miejscu? Przez chwilę mierzyła mnie uważnym wzrokiem, tylko prze- lotnie zerknęła na zamczysko i znów utkwiła spojrzenie w mojej twarzy. — Max? To absolutnie Ziemia Niczyja. Twój przyjaciel, Cur- tis, stara się uszczknąć dla siebie po kawałku z każdego tortu, a niektóre z nich są przerażająco słodkie, grubo lukrowane. — Na przykład? Gwałtownie obróciła głowę, jakby nasłuchiwała dolatujących z daleka odgłosów, po czym wskazała rejon .edu. — Mamy szczęście! Przyglądaj się uważnie, Max! Bardzo uważnie! Chwilę później i ja usłyszałem zbliżające się wycie silników turboodrzutowych. — Widzę go! — zawołała Reba, patrząc przez lornetkę w nie- bo i szybko kręcąc gałką regulacji ostrości. — Wygląda jak... — urwała, opuściła lornetkę i zrobiła głupiąminę— ...jak papierowy model samolotu. Piętnaście sekund później maszyna przybliżyła się na tyle, że można ją było dostrzec gołym okiem. Rzeczywiście przypominała odrzutowy myśliwiec F-21, tyle że narysowany schematycznie do potrzeb filmu animowanego dla dzieci. Stanowił luźne połączenie prostych figur geometrycznych w pastelowych kolorach i wyplu- wał z dyszy długie jęzory żółtych płomieni, jakby pilot ani trochę się nie martwił zostawianym śladem termicznym dla rakiet samo- naprowadzających. W dodatku miał tak małą powierzchnię płatów nośnych, że chyba nie byłyby w stanie utrzymać nawet lekkiego latawca w rzeczywistej atmosferze. — Co to jest, do cholery? — mruknął Gunnar — Jakiś szczeniak — odparła Eliza. — Najpewniej przedarł się na poligon przez .edu i teraz myśli, że ma już otwartą drogę do rejonu .mil. Ale została mu jeszcze jedna przeszkoda do poko- nania. Spojrzałem na nią, marszcząc brwi. — Zamek Franklinstein? — Twój przyjaciel, Curtis, jest nie tylko pisarzem — wyja- śniła. — Zajmuje się też oprogramowaniem komputerowym dla bardzo ciemnej sfery budżetowej. Na przykład ostatnio testował pewien program zabezpieczający wewnętrzną sieć CIA przed wła- mywaczami, a ten szczeniak mniej więcej za dziesięć sekund prze- kroczy granicę... Nawet nie zdążyłem zauważyć, co się właściwie stało. Z któ- rejś wieżyczki zamku strzelił promień laserowy i na kadłubie zbli- żającego się samolotu błysnęła zielona plamka. Niemal równo- cześnie z wyrzutni gdzieś na zamkowym dziedzińcu wystartował rakietowy pocisk przeciwlotniczy. Odpalił drugi stopień i rakieta z hukiem przekroczyła prędkość dźwięku. Dwie sekundy później gówniarz spadał już w nie kontrolowanym korkociągu samolotem pozbawionym lewego skrzydła i z płonącymi silnikami. — Jednego cyberpunka mniej — oznajmiła Reba, opusz- czając lornetkę. — Och nie — zaprotestowała Eliza. — To dopiero początek zabawy. Patrzcie uważnie. Chłopakowi jakimś cudem udało się wyprowadzić maszynę z korkociągu, ale wyglądało na to, że jego wysiłek poszedł na mar- ne, bo cały kadłub zaczynał się rozlatywać na kawałki. Nie, chwileczkę! Wcale się nie rozlatywał, lecz przekształcał. Zespoły urządzeń zamieniały się miejscami, kształty szybko ule- gały transformacji, gondole płonących silników obróciły się 0 dziewięćdziesiąt stopni i wyciągnęły w ramiona. Zanim spadł na ziemię, był już gigantycznym humanoidalnym robotem, który na ugiętych nogach wylądował nie dalej niż kilometr od zamko- wych murów, aż zadudniła ziemia. Rozejrzał się szybko na wszystkie strony, przekształcił prawą rękę w działko plazmowe 1 ruszył przez trzęsawisko w kierunku głównej bramy zam- czyska. Jakieś sto metrów od niej coś z impetem trafiło go w pierś i po- leciał do tyłu, ale utrzymał się na nogach. Za to na złączeniach zaczął mu przeciekać olej, a z wielkiej poszarpanej dziury w przed- nim pancerzu uniósł się smolisty dym. — Co to było? —jęknął Gunnar. — Skąd padł ten strzał? — Patrz dalej — powiedziała Eliza. Za drugim razem usłyszeliśmy już huk jakiegoś działa i ode- rwane prawe ramię robota spiralnym torem wyleciało w powietrze wraz z całą masą mniejszych odłamków. Zaraz też doleciał nas ba- sowy pomruk potężnych silników i jakby cała podmokła dolina ożyła. Pagórki zaczęły się przemieszczać w stronę intruza. — Jezu! — syknęła Reba. Gwałtownie pokręciła regulacją ostrości lornetki i zaklęła pod nosem. — Co to jest, do diabła? Czołgi? — Niezupełnie — odparła Eliza. — To Zrobotyzowane Pojaz- dy Bojowe typu LUDOJAD T-4. Bezzałogowe, automatyczne, z siłą ognia mierzoną w kilotonach na sekundę, nie wymagające ciągłego strumienia rozkazów sterujących. Tępe, ale bardzo groź- ne. Nie czytaliście RoboCavl Trzeci pocisk oderwał intruzowi prawą nogę w kolanie. Robot z ogłuszającym łoskotem zwalił się na ziemię, bezsilnie wyma- chując w powietrzu lewą ręką. Gunnar chciał zabrać Rebie lornet- kę, ale mu nie dała. — Nie — odpowiedziała Elizie, zdzieliwszy go po łapie. — Jakoś nigdy mnie nie pociągało obecne pisarstwo Curtisa. — Żałuj. Mogłabyś się wiele dowiedzieć o sposobie jego myś- lenia. LUDOJADY okrążyły unieruchomionego robota i wysunęły działka laserowe. Niczym zespół chirurgów operujących piłami mechanicznymi z wprawą odcięły mu lewą rękę i nogę, jak też po- zostałe kikuty. Następnie schowały działka i wysunęły olbrzymie mechaniczne chwytaki zakończone wielkimi masywnymi trójpal- czastymi łapami. — Osobiście wolałam jego wcześniejsze technothrillery — dodała Reba. — Najbardziej podobała mi się Kolebka Zielonej Burzy. Eliza popatrzyła na nią i skrzywiła się z niesmakiem. — Chyba żartujesz! Mówisz o tym idiotyzmie, w którym Poli- cja Ekologiczna Narodów Zjednoczonych usiłuje przejąć władzę nad światem i tylko bandzie uzbrojonych w piły łańcuchowe, bez przerwy żłopiących piwsko drwali z Oregonu udaje się pokrzy- żować te plany? Jak możesz czytać takie rzeczy? Reba wzruszyła ramionami. — Lubię drwali. Nie minęła nawet minuta, gdy LUDUJADY rozmontowały tors robota i oddzieliły podobną do sześciennego hełmu głowę. Kilka z nich wysunęło tarczowe piły do metalu i odcięło górną część heł- mu z taką łatwością, jakby otwierały puszkę fasolki konserwowej. Wewnątrz głowy siedział najwyżej piętnastoletni dzieciak. Tylko raz pisnął przeraźliwie, gdy zawisły nad nim wielkie palu- chy chwytaka. Opadły gwałtownie i uniosły się zakrwawione, po czym wydłubały ze środka zmiażdżone zwłoki i zaczęły je syste- matycznie rozmontowywać, oddzielając kiszki, wątrobę, płuca, gałki oczne... 1 Gunnar odwrócił się szybko, z trudem opanowując torsje. Reba powoli opuściła lornetkę i zbladła jak ściana. Eliza już dużo wcześ- niej tak wyglądała, toteż nie zdołałem ocenić po jej wyglądzie, jak odebrała dramatyczną scenę. — No tak — mruknąłem. — To całkowicie wyklucza możli- wość frontalnego ataku. Są jakieś sugestie co do planu rezerwo- wego? Spojrzałem na Rebę, a ona na Gunnara, ten jednak z uporem wbijał wzrok w ziemię. Eliza popatrzyła na mnie i zapytała: — Max, czy próbowałeś kiedyś choć trochę wzbogacić swój repertuar? Pięć minut później pojechaliśmy z powrotem główną szosą, po czym skręciliśmy w prawo do bramy zamczyska. Wszyscy mieliś- my na twarzach niewinne uśmieszki, a na czołach grube krople potu, zapewne chlupoczącego już w butach przy każdym kroku. W każdym razie wyglądało na to, że nie zwróciliśmy na siebie uwa- gi LUDOJADÓW. Kiedy zbliżyliśmy się na tyle, żeby rozpoznać wartowników, odwróciłem głowę i przez ramię syknąłem do Elizy: — Hitlerowcy? — Biorą najniższe stawki — wyjaśniła półgłosem. Dwóch żołnierzy, łomocząc podkutymi buciorami, wynurzyło się z cienia pod bramą i wymierzyło w nas pistolety maszynowe. Reba wyhamowała i zatrzymała HumVee, ja stanąłem obok niego. Ze śmiesznej budki wartowniczej pomalowanej w ukośne pasy, przypominającej średniowieczne godło cechu cyrulików, wynu- rzył się trzeci żołnierz, najwyraźniej dowódca warty, podszedł sprężystym krokiem do samochodu i obrócił się do Reby, tym sa- mym stając tyłem do mnie. — Wasgibt? — ryknął. — AmmoGram! — odparł śpiewnie Gunnar. — Przesyłka dla pana Curtisa! — Was? — huknął oficer. — Nicht verstehen sie! Gunnar wyszczerzył zęby w uśmiechu i puścił do mnie oko. — Wyjaśnij mu to, Max. Również się uśmiechnąłem, zszedłem z siodełka i stanąłem przed hitlerowcem. — To jest tak, Herr Officer... Błyskawicznie przestawiłem się na tryb kubistyczny i sięg- nąłem ręką do jego wnętrza, próbując wymacać procedurę kon- trolną. Zaczął się kręcić w moim uścisku niczym pstrąg złowiony na haczyk. — Was?! — ryknął znowu. — Was?! Dwaj wartownicy z pistoletami maszynowymi zaczęli chyba coś podejrzewać, bo ruszyli szybko w naszą stronę. — Max! — szepnął Gunnar. — Pospiesz się! — Cholera, Gunnar — odparłem szeptem. — On nie ma serca! Żołnierze zatrzymali się w odległości pewnego strzału i nieco wyżej podnieśli broń. — Zrób coś! — syknął ze złością Gunnar. Wartownicy wycelowali w nas pistolety. — Hello, Liebchen — odezwała się Eliza głosem Marleny Dietrich. —Długo byliście na... Front Wschodni? Zerknąłem w jej kierunku i omal znowu nie zgubiłem szczęki. Stała, kusząco oparta biodrem o motocykl; nie miała na sobie nic poza strategicznie rozmieszczonym długim boa, jeśli nie liczyć bardzo mocnego makijażu wokół oczu. Żołnierze natychmiast opuścili pistolety i wręcz śliniąc się, ruszyli wjej kierunku. Odcze- kała spokojnie, aż znaleźli się na wyciągnięcie ręki, po czym mruknęła: — Weź ich broń, Max. Pchnąłem oficera w ramiona Gunnara i złapałem lufy obu pi- stoletów maszynowych. Eliza błyskawicznie chwyciła żołnierzy za karki i zrobiła coś takiego, że zwalili się na ziemię jak szmacia- ne lalki. Minutę później wszyscy trzej związani i zakneblowani pole- cieli z mostu do fosy, aby dotrzymać towarzystwa krokodylom. Przez chwilę się zastanawialiśmy, czy nie przebrać się w ich mun- dury, lecz Eliza oświadczyła, iż nie potrzebujemy żadnego prze- brania, ja zaś uznałem, że ma rację. Przerzuciliśmy klucze na wiel- kim kółku wiszącym w budce wartowniczej i znaleźliśmy ten, który otwierał maleńką furtkę w głównej bramie. — Musimy się pozbyć pojazdów — zadecydował Gunnar. — Od tej chwili będziemy się poruszali pieszo. Reba chwyciła swój karabin leżący na przednim siedzeniu i strzeliła palcami, randomizując HumVee w niebycie. Ja do- szedłem do wniosku, że nigdy nic nie wiadomo, zmniejszyłem harleya do rozmiarów breloczka i wepchnąłem go do kieszeni. — W porządku — rzekł Gunnar, rozglądając się po raz ostat- ni, czy na pewno nikt nie widział naszej akcji. — Ruszamy! Pchnął drzwi i po chwili znaleźliśmy się... W zamku. Wnętrze przyprawiało o zawrót głowy. Było ogromne. Two- rzyło jeden wielki gąszcz marmurów, kryształowych żyrandoli, luster i drzwi ciągnących się chyba w nieskończoność we wszyst- kich kierunkach. Staliśmy jakiś czas przy drzwiach, przytłoczeni skalą tej niewyobrażalnej budowli. — I co dalej? — zapytała w końcu Reba. — Zaczynamy poszukiwania — odparł Gunnar, patrząc na zegarek. — Jeszcze przez godzinę jesteśmy bezpieczni. Jeśli się pospieszymy i przelecimy przez Franklinstein naprawdę na naj- wyższych obrotach, może uda się znaleźć to, czego szukamy, i zo- stanie jeszcze rezerwa czasu, żeby wydostać się stąd z życiem. Eliza wysunęła się do przodu i podniosła rękę. — Mogę coś zaproponować? Według moich źródeł Franklin Curtis jest bardzo systematycznym pisarzem. — Owszem, słyszeliśmy o tym — przyznała Reba. Eliza pokiwała głową. — Moim zdaniem to oznacza, że do każdej powieści tworzy odrębny scenariusz rzeczywistości wirtualnej, odzwierciedlający miejsce akcji, a później zaczyna go penetrować, dopóki nie ustali, jak należy poprowadzić narrację. Jeśli więc na wstępie odrzucimy wszystko, co nie jest wirtualnym scenariuszem... — Jasne — przerwał jej Gunnar. — W ten sposób łatwiej bę- dzie się zorientować w tym galimatiasie. — Tylko od czego zacząć? — spytałem. Reba przygotowała karabin do strzału, ruszyła przed siebie, po czym wskazała pierwsze z brzegu drzwi i rzuciła: — Tutaj! Poszliśmy za nią i otworzyliśmy drzwi. *bfyskoKLlK\* Reba aż odskoczyła do tyłu i ze zdumieniem popatrzyła na winczestera ładowanego mechaniczną dźwignią, który pojawił się w jej rękach w miejsce nowoczesnego karabinka, po czym mruk- nęła: — Co jest, do cholery? 21 DESANT CZĘŚĆ U Oderwałem wzrok od Reby — która, jak spostrzegłem mimo woli, miała teraz na sobie obszytą frędzlami kurtkę z koźlej skóry zamiast ciemnozielonej maskującej kamizelki kuloodpornej — i rozejrzałem się dookoła. Byliśmy w opustoszałym, widmowym miasteczku z Dzikiego Zachodu. W samo południe słońce prażyło niemiłosiernie, a po pustej pylistej ulicy przemykały kule suchoro- śli, jaszczurki i grzechotniki bawiące się w żabki. Gdzieś niedale- ko zaskrzypiały i trzasnęły obluzowane drzwi na zardzewiałych zawiasach pchnięte gorącym, porywistym wiatrem, który między pustymi drewnianymi zabudowaniami wył żałośnie jak liczne sta- do znerwicowanych kojotów. — Do diabła — mruknęła Eliza. Odwróciłem się do niej. Była ubrana w obszerną, wielowar- stwową suknię chyba z samych lamówek i koronek, zupełnie jak panna Kicia czy może panna Picia. I najwyraźniej też była nieźle zdenerwowana. — W pełni się z tobą zgadzam — wtrąciła Reba, uderzając otwartą dłonią kolbę strzelby. — Tylko popatrz na to! Winczester, rocznik tysiąc osiemset osiemdziesiąty czwarty, z nawęglaną i hartowaną dźwignią podajnika i mosiężną komorą! Jeśli dobrze pamiętam, winczester zaczął produkować ten model dopiero w tysiąc osiemset sześćdziesiątym czwartym... — Zamknij się! — warknęła Eliza. Ale Reba była w swoim żywiole. — A to! — Wyciągnęła z kabury na biodrze sześciostrzałowy rewolwer i pomachała nim w powietrzu, chcą zwrócić naszą uwa- gę. — Maszynowo odlewany bębenek z tysiąc osiemset dziewięć- dziesiątego szóstego roku! Nawet moja młodsza siostra potra- fiłaby znaleźć lepszą dokumentację historyczną, gdyby... — ZAMKNIJ SIĘ! — ryknęła Eliza i tym razem poskutko- wało. Przez chwilę panowała kompletna cisza. — Eee... przepraszam — mruknął Gunnar — ale gdzie my właściwie jesteśmy? — W KowbojLandzie — odparła Eliza, uważnie spoglądając w górne okna opuszczonych piętrowych budynków. — To był pierwszy komercyjny sukces Curtisa, powieść o skansenie z epoki Dzikiego Zachodu, w którym roboty wszczynają bunt i zabijają wszystkich turystów. Teraz my jesteśmy turystami. — Aha. Gunnar natychmiast spoważniał, oczy mu się rozszerzyły. Rozpiął kaburę przy pasie, ułożył w niej kolta, stanął u boku Elizy i również zaczął patrzeć w okna domów. Puste, pozbawione szyb ramy wyzierały na nas niczym mroczne oczodoły w nagich czasz- kach. Reba sprawdziła, czy ma załadowaną strzelbę, i cofnęła się, żeby osłaniać nasze tyły. — Eliza? — mruknęła. — Czy byłabyś łaskawa dokładnie nam powiedzieć, czego tu szukamy? — Zapomniałaś, że jesteśmy superużytkownikami? To prze- cież nie ta powieść, o którą nam chodzi. Musimy znaleźć wyjście z tej rzeczywistości wirtualnej. — Spójrz. — Gunnar wskazał palcem przed siebie. — Czy to nie... Android-rewolwerowiec kopniakiem otworzył wahadłowe drzwi saloonu, wyskoczył na środek ulicy i odwrócił się twarzą do Gunnara. Oczy mu błyszczały jak metalizowane guziki. Odezwał się zachrypniętym, skrzekliwym głosem: — Ty pierwszy, mięczaku! Prawą dłoń zawiesił nad kolbą wystającego z kabury sześcio- strzałowca. — Spieprzaj — warknęła Reba, jednym strzałem strącając blaszany łeb androida z karku, po czym, dla pewności, wpakowała jeszcze dwie kule w jego korpus. Zwalił się na ziemię z takim odgłosem, jak spadający plastikowy worek pełen pustych puszek po piwie. — Tam! — krzyknęła Eliza, wskazując błyszczący prostokąt na bocznej ścianie kuźni. — To muszą być drzwi! Jak jeden mąż pognaliśmy w tamtą stronę. W górnych oknach i na dachu hotelu pojawiło się więcej androidów. Zaczęły padać strzały. Pociski ryły ziemię wokół nas i rykoszetowały o ściany domów po drugiej stronie ulicy. — Wiesz co? — krzyknęła w biegu Reba do Gunnara. — Ostatecznie stary kaliber siedem i sześćdziesiąt dwie setne mili- metra wcale nie był taki zły! — Uśmiechnęła się szeroko i pokle- pała kolbę winczestera. — Będziemy musieli oboje zaopatrzyć się w taką broń, kiedy wrócimy! Dopadliśmy drzwi i... *bfyskoKLlKl* Znaleźliśmy się w centrum handlowym. Poprawka: w weso- łym miasteczku zajmującym środkową część największego cho- lernego centrum handlowego, jakie tylko można sobie wyobrazić. Bywałem w miastach mniejszych od tego centrum. W tym jednak było coś dziwnego i niesamowitego... — Tatusiu? — pisnęła Eliza. — Boję się. Obejrzałem się na nią i aż mnie zatkało. Tutaj miała najwyżej dwanaście lat i była ubrana jak przyszła sklerotyczna babcia de- wotka. Wydała mi się tylko nieproporcjonalnie wysoka, co mnie uderzyło, ale jedynie do czasu, aż spojrzałem na siebie i zauwa- żyłem, że jestem ośmiolatkiem. — Nie bój się, skarbie, wszystko będzie w porządku — po- wiedział Gunnar głębokim męskim barytonem, do którego ani tro- chę nie pasowała głupkowata mina i figlarne błyski w oczach. Zerknął na Rebę, wyraźnie odtwarzającą w tym scenariuszu rolę naszej matki. — Czytałaś to? — Tak. — Przeszył ją dreszcz, uniosła dłoń do piersi i nerwo- wo rozejrzała się na boki. — Mezozoicznapromenada. Przeciętna amerykańska rodzina jedzie na wakacje i trafia na dziurę w czwar- tym wymiarze, przez którą trafia do równoległego świata, gdzie dinozaury nie wymarły. Nie ma tu paliw płynnych, tworzyw sztucznych, elastycznych rajstop, a co gorsza... Gunnar pospiesznie przytknął jej palec do warg. — Cicho, wystraszysz dzieci. — Tato? — odezwałem się przedmutacyjnym, piskliwym głosikiem. — Widziałem, jak tam się coś poruszyło. — Wska- załem palcem kępę krzaków wymalowanych na płachcie brezentu. — Gdzie? — zapytał szeptem Gunnar. — Tutaj, koleś — odpowiedziało stworzenie, ukazując się nam w całej krasie. Gunnar chrapliwie zaczerpnął powietrza i sięgnął do kabury na biodrze, której tam nie było. Reba skoczyła gwałtownie do przodu i zasłoniła Elizę własnym ciałem. Stwór był naprawdę imponujący i przerażający. Potężnie zbudo- wany, miał co najmniej dwa i pół metra wysokości i był pokryty błyszczącymi zielonymi łuskami oraz co najmniej trzydziestoma ki- logramami złotych łańcuchów. Jego długi ogon rozcinał powietrze ze świstem sprężystego stalowego bicza, workowate portki zwisały luźno na wypiętym ptasim kuprze, tak że ich krok dyndał mu się po- niżej kolan, baseballowa czapeczka krzywo tkwiła na jednym uchu, a powyciągana, sprana, w różnobarwne smugi koszulka miała na piersi wielki znak drużyny Plezjozaurów z San Jose. — Mój Boże! — jęknął Gunnar ze spopielała twarzą. — Veloci-Raper! — Spokojnie — mruknęła Reba, uśmiechając się przymilnie mimo kurczowo zaciśniętych zębów. Sięgnęła do torebki. — Przy- pomnij sobie książkę. One zawsze atakują gromadą. To nie ten, którego widzimy, stanowi dla nas zagrożenie, lecz... Szybkim ruchem wyciągnęła ciśnieniowy pojemnik z mie- szanką pieprzową i skoczyła bliżej krzaków na prawo od Elizy. — Ten! Drugi VelociRaper wyskoczył z chaszczy zrobionych z chrup- ków serowych, głośno chlipiąc i trąc załzawione oczy. Reba wy- korzystała sposobność, by uraczyć pieprzowym strumieniem rów- nież pierwszego stwora. — Drzwi! — pisnęła Eliza, wskazując połyskliwy prostokąt na boku gigantycznej nadmuchiwanej figury Megazaura Mickey. Rzuciliśmy się w tamtą stronę, ledwie uskakując przed kłapiącymi szczękami ścigających nas stworzeń. Równocześnie daliśmy nura do... *bfyskoKLlKl* Dominatka odsunęła się na krok, owinęła dziewięciorzemien- ny pejcz wokół dłoni i oparła pięści na biodrach. Gdyby jej czarny gorset zacisnąć jeszcze odrobinę, trzeba by na nim umieścić na- klejkę: „Uwaga: Zawartość Pod Ciśnieniem". I tak nie mogłem wyjść z podziwu, że obcasy jej czerwonych szpilek nie wbijają się w podłogę przy każdym stąpnięciu. — No proszę — mruknęła i potrząsnęła głową, rozsypując na ramionach długie, skręcone w loki i tlenione na blond włosy. — Czworo naraz. Chyba będę mogła was obsłużyć, ale muszę ostrzec, że to będzie dodatkowo kosztowało. 347 Gunnar rozdziawił usta. Eliza wytrzeszczyła oczy. — Chyba trafiliśmy do prywatnej bawialni Curtisa — szepnąłem do Reby. — Nie — odparła, kręcąc głową. — To tylko jego pierwsza powieść, Gorące Dziewczynki w Czarnej Skórze. Nawet o niej nie wspomina w swojej biografii. — Aha. — I co wy na to? — zapytała dominatka, kusząco kręcąc bio- drami. — Proszę wybaczyć, panienko Ayeisho — odezwała się Reba — ale trafiliśmy tu przez przypadek. Więc gdyby mogła nam pani wskazać wyjście... Ayeisha klasnęła w dłonie i zawołała: — Mongo! Na ścianie pojawił się jaśniejący prostokąt drzwi, gdy równo- cześnie z przeciwległego końca pokoju wyszedł zwalisty olbrzym. Rzuciliśmy się do wyjścia. —- Panienka Ayeisha? — zapytał podejrzliwie Gunnar, dając nura pod wyciągniętą ręką Mongo. — Skąd ty znasz takie przy- bytki? — Później ci wyjaśnię, kochany — odparła Reba. Skoczyliśmy przez drzwi... *bfyskoKUK\* .. .do jakiejś pracowni: szeregi stelaży zastawionych aparaturą, mnóstwo migających lampek i ani jednego okna. Pod pleksigla- sową kopułą na środku pomieszczenia znajdowało się coś, co przypominało, ni mniej, ni więcej, ten śmieszny przyrząd, który można ujrzeć w sklepach sportowych, służący do pomiaru rozsta- wu palców w celu dobrania właściwej kuli do kręgli. — O, w mordę! —jęknęła Eliza. — Jesteśmy w Artefakcie, zwyczajnej sztampowej szmirze o gromadzie znerwicowanych naukowców pracujących w ściśle tajnym, odizolowanym labora- torium rządowym... już nawet nie pamiętam, czy na dnie oceanu, czy na środku pustyni... — Chyba raczej na szczycie niedostępnej góry — podsunęła Reba. Gunnar wyszedł na środek i oparł się obiema rękami o pleksi- glasową kopułę. — A to, jak się domyślam, ów artefakt? — Ostrożnie — ostrzegła Eliza. — W rzeczywistości to Obce Urządzenie o Niezmierzonej Mocy. Sprawia, że ziszczają się wszelkie marzenia. — W powieści — dodała w zamyśleniu Reba — trzeba aż czterystu stron i dziesięciu trupów, żeby ktoś w końcu wyraził w myślach życzenie, aby to zniknęło. — Ja sobie życzę znaleźć stąd wyjście — powiedział Gunnar. — Proszę, tam jest — wskazała Eliza. — Kurde, żeby wszystko było takie proste — mruknął Gunnar z tajemniczym uśmiechem. Kolejno przeszliśmy przez błyszczący prostokąt. *btyskoKL\K\* Było gorąco. Po morzu przetaczały się łagodne fale. Siedziałem w wędkarskim fotelu na rufie łodzi motorowej. W dłoniach trzy- małem drogie wędzisko. Było mi dobrze. Eliza przyniosła butelkę zimnego piwa. Jej suknia w stylu hiszpańskim była głęboko wycięta. Jej opalona na brąz skóra błyszczała od potu. Nic nie powiedziała. To też było dobre. Podo- ba mi się, gdy kobiety nic nie mówią. Gunnar stał za sterem łodzi. Lekkimi ruchami rąk utrzymywał ją na kursie. Silnik mruczał cicho. — Max? — zapytał. — Czy to dobrze, że łowimy ryby? — Tak, Gunnar — odpowiedziałem. — To dobrze. — Ale ja zaraz oszaleję! — wrzasnęła Reba z głębi kajuty. — Czy moglibyście przynajmniej od czasu do czasu posługiwać się zdaniami złożonymi? — Nie — odpowiedziałem. — Nie możemy — zgodził się Gunnar. — Kadra zwyrod- niałych młodych oficerów marynarki wojennej opanowała łódź podwodną klasy Trident. Chcą zrzucić głowicę atomową na Bo- ston. Tylko my możemy ich powstrzymać. — Tak to już jest — wtrąciłem. — To dobrze. — To Polowanie na Różowy Listopad— powiedział Gunnar. — A to są pieprzone drzwi! Wynoszę się stąd! — Reba otwo- rzyła klapę poniżej linii wodnej. — To niedobrze — powiedziałem. Woda zaczęła się wlewać do łodzi. Eliza przyniosła mi następ- ne piwo. Rozbiła butelkę na mojej głowie. *bfyskoKUKl* Kiedy się ocknąłem, byliśmy na pokładzie małej łodzi pod- wodnej z wieloma oknami, płynącej przez bardzo dziwne, kręte, różowe jaskinie. — Witaj w Parku Piersiowym — rzekł Gunnar. — Pamiętasz to? Park rozrywki, w którym ludzi się miniaturyzuje do rozmiarów bakterii i wstrzykuje do żyły głównej Keitha Richardsa. Ma się ro- zumieć, lada moment nastąpi jakiś Całkiem Nieprzewidziany Wy- padek. Usiadłem, strząsnąłem z włosów odłamki brązowego szkła z butelki od piwa, wstałem i chwiejnym krokiem podszedłem do okna. — Więc co my tu jeszcze robimy? W oddali widziałem już limfocyty szykujące się do ataku. — 3o Curtis zastosował sztuczkę. Ten złom... — Gunnar po- klepał dłonią wręgę okrętu — .. .aż się roi od błyszczących pro- stokątów. Reba i Eliza ganiają jak szalone, próbując odnaleźć właściwe drzwi. Odwróciłem się od okna i popatrzyłem na Gunnara. — Czyżby Curtis miał obsesję na punkcie parków rozrywki? KowbojLand, Mezozoiczna Promenada, Park Piersiowy... W dzie- ciństwie nabawił się jakiegoś urazu w Disneylandzie czy co? Gunnar wzruszył ramionami. — Znalazłam! — krzyknęła Eliza z dolnego pokładu. — W samą porę! — zawołała Reba, zeskakując z kajuty nawi- gacyjnej. — Nadciągają! Pierwszy limfocyt natarł na okręcik z takim impetem, że za- trzeszczały spojenia i puściły nity. Zaczęliśmy się przedzierać przez dym, snopy iskier i strumienie żółtawej plazmy, żeby zesko- czyć na jaśniejący w dnie prostokąt i wylądować... *btyskoKLlK\* — Ach, to mi się podoba! — rzekł z radością Gunnar, gła- dząc palcami kolbę wielkiej, ciężkiej dubeltówki i wodząc spoj- rzeniem po gęstwinie dżungli w poszukiwaniu jakiegoś celu. — Karabin Gibbsa, kaliber dwanaście i sześćdziesiąt pięć setnych milimetra! To cacko zatrzymałoby na miejscu szarżującego no- sorożca! Eliza zmierzała w naszym kierunku, wodząc nerwowo spojrze- niem po koronach drzew. — A jak by się spisało przeciwko tyranozaurom?— zapytała szeptem. Gunnar w zamyśleniu wydął wargi. — Nie wiem. Gdyby dobrze wycelować, to pewnie... — Urwał i wytrzeszczył oczy. — Powiedziałaś: tyranozaurom? — Jesteśmy w drugiej części Mezozoicznej Promenady, w Wiel- kich Przerażających Potworach z Ostrymi Kłami. Nie przesłyszałeś się, mówiłam o tyranozaurach. Gunnar znów zamyślił się na krótko, ale zaraz się rozpromienił. — Dobra! Posłuchajcie! — zawołał. — To bardzo ważne! Je- śli natkniemy się na tyranozaura, strzelajcie mu w biodra. Każdy wielki drapieżnik może na tyle przeżyć trafienie w mózg czy serce, żeby jeszcze zabić człowieka, ale nawet T-Rex nie rzuci się za nami w pogoń ze strzaskaną miednicą! — Dzięki za to pouczenie — syknęła Eliza. — I dzięki za to, że dałeś znać wszystkim zwierzętom w tej okolicy, gdzie jesteśmy. Jakby w odpowiedzi jakiś olbrzym wydał z siebie mrożący krew w żyłach ryk nie dalej niż sto metrów na lewo od nas, po czym zaczął się hałaśliwie przedzierać przez gęstą dżunglę. — Oho — mruknął Gunnar. — Znalazłam! — zawołała Reba kilkadziesiąt metrów przed nami. Gunnar uniósł karabin do ramienia i wskazując kierunek, z któ- rego doleciał ryk, zwrócił się do nas: — Biegnijcie przodem. Dogonię was za minutkę. — W porządku — rzuciła Eliza i pognała, jakby chciała pobić rekord świata w sprincie. — Gunnar? To chyba nie jest najlepszy pomysł. — Przestałbyś się wreszcie wszystkiego bać. — Ułożył kara- bin w dłoniach, przycisnął kolbę do ramienia i popatrzył przez ce- lownik optyczny. — Nic mi nie grozi. Kilka razy przerzucił tam i z powrotem bezpiecznik, chyba tyl- ko dla nabrania wprawy. Bestia zaryczała ponownie, teraz już znacznie bliżej. Reba wyskoczyła z zarośli i chwyciła Gunnara za kołnierz. — Dość wygłupów! — ofuknęła go. — Mamy zadanie do wy- konania! Gunnar spojrzał na nią i skrzywił się boleśnie. — O rety, mamusiu... — Później zapolujesz na dinozaury! — oznajmiła stanowczo i pociągnęła go w bok. — Obiecuję. "JKO — Pewnie, w ubiegłym tygodniu też tak mówiłaś — sarkał Gunnar. — Nigdy nie pozwalasz mi niczego ustrzelić. Zarył obcasami w ziemię. Reba także stanęła. — Młody człowieku, jeśli w tej chwili nie pójdziesz dalej, za- pędzę cię prosto do łóżka i nie będzie żadnego seksu! Gunnar od razu się rozchmurzył. — Masz rację, trzeba ruszać! Pobiegł przodem i ochoczo dał nura przez portal. — Szczerze mówiąc, czasami w ogóle nie rozumiem męż- czyzn — mruknęła Reba, kręcąc głową. Od konieczności odpowiedzi wybawiło mnie nagłe pojawienie się tyranozaura, który gwałtownymi wierzgnięciami usunął sobie z drogi parę młodych drzewek i pochylił się w naszą stronę, obna- żając kły. Z pyska ma straszliwie cuchnęło. Wskoczyliśmy w ja- śniejący prostokąt. *btyskoKLlK\* — To dziwne — powiedziałem, rozglądając się dookoła. — Bardzo dziwne — przyznał Gunnar. — Najdziwniejszy ze wszystkich scenariuszy — dodała Reba. — Bo to jego najnowsza powieść — odparła Eliza. — Wszyst- ko nabrzmiałe. Cofnęła się o krok, szeroko rozłożyła ręce i złożyła teatralny ukłon w stronę ocienionej rozłożystymi wiązami cichej uliczki i szeregu pięknie utrzymanych domków jednorodzinnych, przed którymi tego miłego popołudnia mieszkańcy siedzieli na weran- dach, pogrążeni w przyjaznych rozmowach z sąsiadami i przygod- nymi przechodniami. Przez ulicę przebiegła gromadka roześmia- nych dzieci grających w berka. Gdzieś niedaleko radośnie zaszczekał pies. Gunnar popatrzył na Elizę i zmarszczył nos. — Jesteś tego pewna? Obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem. — Oczywiście. Czyżbyś... — Umilkła, przeniosła wzrok z Gunnara na mnie, potem na Rebę i zrobiła taką minę, jakby chciała splunąć z obrzydzeniem. — Chcecie mi powiedzieć, że przez tydzień zbieraliście materiały o Curtisie i nie przyszło wam do głowy, żeby przejrzeć notatki prasowe dotyczące tej powieści? Spuściłem głowę i zacząłem wiercić ziemię czubkiem buta. Gunnar wymamrotał coś pod nosem i zaczerwienił się jak burak. Reba spojrzała w klarowne, nie poszarzałe od smogu niebo i za- częła cicho pogwizdywać. Eliza wydała z siebie coś pośredniego między pogardliwym prychnięciem a krótkim śmiechem, z niedowierzaniem pokręciła głową, jeszcze raz powiodła po nas wzrokiem i powtórzyła całą procedurę od początku. — Posłuchajcie, mózgowcy — powiedziała w końcu. — Wszystko nabrzmiałe to kolejna powieść rozgrywająca się w świe- cie równoległym. Tajemnicza klika sprawująca władzę robi takie machlojki przed wyborami prezydenckimi z dziewięćdziesiątego drugiego roku, że z ramienia Demokratów wygrywa je zupełny kretyn. Przez niego Demokraci tracą społeczne poparcie i Repu- blikanie najpierw zdobywają większość w Senacie, potem w Izbie Reprezentantów... — To niemożliwe! — wyskoczył Gunnar. — .. .wreszcie zwyciężają w wyborach prezydenckich z dzie- więćdziesiątego szóstego... — Głupota! — warknęła Reba. — .. .i w dwutysięcznym roku wszystkim powodzi się już do- skonale, ludzie uprawiająseks wyłącznie po zawarciu ślubu, niko- go już nie pożerają potwory i nie atakują roboty, nie ma szpiegów ani tajemniczych wypadków w parkach rozrywki. — Dość! — krzyknąłem. — Nie wiem, skąd Curtis wziął taki idiotyczny pomysł, ale naszym zadaniem jest go wykraść, a nie oceniać! Więc gdybyś była uprzejma... — Podwinąłem rękaw kurtki i spojrzałem na zegarek. — Zostało nam tylko dwadzieścia pięć minut. Spotykamy się tu z powrotem za kwadrans. Uścisnęliśmy sobie dłonie na szczęście i rozdzieliliśmy się. Dokładnie piętnaście minut później spotkaliśmy się wszyscy w umówionym miejscu. Gunnar przekazał mi dwa mikrofilmy z wirtualnych kamer, swojej i Reby. — Znaleźliście wyjście? — spytał. — Eliza znalazła — odparłem. — Jest tam, obok tego... — Rozłożyłem bezradnie ręce i wskazałem dziwaczny pojazd na ulicy. — Studebakera — podsunęła Eliza. — To były bardzo dobre samochody. Mój tata jeździł studebakerem. — No to spadajmy. — Gunnar rozejrzał się, wziął Rebę za rękę i ruszył w stronę portalu. Razem z Elizą poszliśmy za nimi. Znaleźliśmy się z powrotem w pustym bezkresnym marmurowym holu. — Rzekłbym, że najwyższa pora się stąd wylogować — po- wiedziałem. — Prawdę mówiąc... — Gunnar uśmiechnął się do Reby, a ona puściła do niego oko — ...doszliśmy wspólnie do wniosku, że skoro mamy parę minut, chętnie wrócilibyśmy do Gorących Dziewczynek w Czarnej Skórze. Warto się przekonać, czy nie prze- gapiliśmy czegoś ważnego. Eliza spojrzała na mnie i uniosła wzrok do nieba. Rozejrzałem się po marmurowym holu, w którym nadal pano- wała cisza i spokój, po czym zerknąłem na zegarek. — W porządku. Jak dotąd wszystko idzie po naszej myśli, więc chyba możecie się trochę zabawić. Ale wracajcie za pięć mi- nut, w przeciwnym razie wynosimy się stąd bez was. Reba zmarszczyła brwi. — Pięć minut? — Chwyciła Gunnara za rękę i pociągnęła go do wejścia. — Chodźmy, kochanie! Chwilę później zniknęli za drzwiami. Rozejrzałem się jeszcze raz, wypatrując czegoś, na czym moż- na by usiąść, w końcu machnąłem ręką i usiadłem na marmurowej posadzce, opierając się plecami o ścianę. Nawet przez wirtualną skórzaną kurtkę poczułem na wysokości nerek dotyk zimnego ka- mienia i przeszył mnie dreszcz. Eliza podeszła bliżej i stanęła nade mną. Raz i drugi otworzyła usta, jakby zamierzała coś powiedzieć, wreszcie podjęła decyzję i klapnęła swoim kościstym tyłeczkiem na podłogę obok mnie i również oparła się o ścianę. Przywołałem z niebytu papierosa, zaciągnąłem się głęboko i omal nie wyplułem płuc, zanosząc się od kaszlu. Pospiesznie zdusiłem go na posadzce. Eliza westchnęła ciężko. — Martwisz się czymś? — zapytałem. Zamyśliła się na krótko. — Owszem. — Przytaknęła ruchem głowy. Zrobiłem stosowną przerwę. — Chcesz o tym pogadać? Wzruszyła ramionami. — Może. Czekałem bezskutecznie. Tylko popatrzyła na mnie, westchnę- ła i nic nie powiedziała. Kiedy miałem już dość jej żałosnych prób nawiązania łączności telepatycznej, wytworzyłem następnego pa- pierosa. — A ty się czymś martwisz? — zapytała. Spojrzałem na rozżarzony koniec papierosa, lecz roztropnie zadecydowałem, żeby się nim nie zaciągać. — Owszem — odparłem. — Wciąż czekam, aż drugi but spadnie na podłogę. — Kurczę — mruknęła. — Wyłamałeś się ze schematu. — Słucham? — Zmarszczyłem brwi. — Chodzi o schemat kwiecistych rozmów damsko-męskich — wyjaśniła. — Powinieneś być małomówny i odburkiwać na moje pytania monosylabami. — Zapomnij o tym. — Zebrałem w sobie odwagę, zaciągnąłem się dymem i tym razem zdołałem opanować kaszel. Papieros smakował jak pieczone wielbłądzie gówno. — Ja wierzę w skuteczność słów. Mnóstwa słów. Eliza pokiwała głową. — A jakie słowa chciałbyś usłyszeć? — Prawdę mówiąc, teraz bardziej czekam na odgłos klapsa. Z kolei Eliza popatrzyła na mnie i zmarszczyła czoło. — Czego? — Ilekroć cię spotykam, walę tyłkiem o ziemię. Coś wybu- cha, coś ulega zniszczeniu, a ja wcześniej czy później ląduję twar- do na dupie. Jesteśmy razem już od dwóch godzin i mimo woli wciąż się zastanawiam, gdzie ten dołek, w który muszę wpaść. Jak tym razem zamierzasz mnie przyszpilić? Eliza wyjęła papierosa z mojej dłoni, odchyliła się do tyłu i głęboko zaciągnęła dymem. Wyrzuciła go z siebie w jednej długiej serii spazmatycznego kaszlu. — Może wcale nie ma żadnego dołka? — powiedziała, już po zaczerpnięciu oddechu. — Może jestem wobec ciebie całkiem szczera? — Dla odmiany? — Wziąłem od niej papierosa i ostentacyjnie strząsnąłem długi słupek popiołu. — Najpierw cię uwiodłem, po- tem rzuciłem. Przez ostatnie trzy tygodnie próbowałaś mnie zabić. A teraz nagle postanowiłaś się o mnie zatroszczyć? — Znów się zaciągnąłem i podjąłem próbę zamaskowania kaszlu głuchym chi- chotem. — Bo mnie obchodzisz — powiedziała cicho, kiedy się opa- nowałem. — Tylko dlatego tu jestem, że nie znoszę, jak ludzie, którzy mnie obchodzą, popełniają głupie błędy. Naprawdę mnie obchodzisz, Max. Bardzo mi przypominasz chłopaka, którego znałam w realnym świecie, i pewnie dlatego zależy mi na tym, aby cię uchronić przed skutkami własnej głupoty, jeśli to tylko możli- we. — Zmarszczyła brwi i pokręciła głową. — Jasne — mruknąłem. — Iz tego samego powodu budzisz we mnie aż tyle złości, Max. Ponieważ martwię się o ciebie, naprawdę wściekają mnie niektóre twoje wybryki, zwłaszcza ostatnie. To wyjaśnienie zabrzmiało dla mnie trochę jak oksymoron, ale postanowiłem puścić to mimo uszu. Po dłuższym milczeniu Eliza spytała: — Więc dlaczego mnie rzuciłeś? Spojrzałem na nią. Max Kool miał już kilkanaście gotowych impertynenckich odżywek, ale Jack Burroughs odparł: — Nie wiem. — Znudziłam ci się? Pokręciłem głową. — Wirtualny seks ze mną był aż tak kiepski? — Skarbie — mruknąłem, próbując dla odmiany się uśmiechnąć —; wirtualny seks z tobą był wspaniały. Przed wszyst- kimi mogłem się przechwalać, jaka jesteś dobra w łóżku. Zmarszczyła brwi. — No to dlaczego mnie rzuciłeś? Wzruszyłem ramionami i zdusiłem papierosa na posadzce, tuż obok poprzedniego. — Naprawdę nie wiem. Odezwała się we mnie niespokojna dusza. Chyba szukałem czegoś, czego nigdy wcześniej nie za- znałem. — Obróciłem głowę, popatrzyłem na Elizę i powoli, bar- dzo powoli w moim mózgu zaczął dojrzewać pewien pomysł. — Możliwe, że szukałem czegoś, co przez cały czas miałem tuż pod nosem. Wpatrywała się uważnie w moją twarz. Pocałowałem jej wąskie, blade wargi. — Tak więc — mruknąłem — gdybyś chciała, dajmy na to, zaryzykować drugą próbę... Oczy jej się rozszerzyły, a lekko rozwarte usta wygięły ku dołowi. — Och... Pochyliłem się, żeby jeszcze raz ją pocałować, ale odepchnęła mnie lekko. — Nie zrozum mnie źle, Max — powiedziała głosem całkowi- cie wyzutym z romantyzmu. — Naprawdę mi pochlebia, że w ten sposób o mnie myślisz. Powiem szczerze, że zrobienie z tobą hot doga mogłoby nawet być przyjemne. Ale już od dłuższego czasu nie miałam faceta, który wiedziałby, jak należy ze mną postępo- wać. Zrozum, Max, dla mnie seks bez zaangażowania emocjonal- nego jest jak zbiorowa masturbacja, a mówiąc otwarcie, mam już dość zbierania skalpów. Moja dolna szczęka grzmotnęła o podłogę. Zadzwoniłem zęba- mi jak kastanietami. Wytrzeszczyłem oczy na Elizę, zamrugałem gwałtownie i wytrzeszczyłem jeszcze bardziej. Och, nie! To nie- możliwe! Z trudem dobyłem z siebie głos. — Tshombe? Na dźwięk tego imienia Eliza szarpnęła się, jakby była przy- wiązana na krześle elektrycznym i zdrowo ją kopnęło. Popatrzyła na mnie z rozdziawionymi ustami. Lodowo błękitne sztylety od- padły spod jej powiek i roztrzaskały się na posadzce. Spod nich wyłoniły się ciepłe czekoladowe oczy, rozszerzone ze zdziwienia. — PYLE? 22 DŁUGA STALOWĄ PROTEZA SPRAWIEDLIWOŚCI Pewnie długo byśmy jeszcze tak siedzieli w zimnym marmuro- wym holu zamku Franklinstein, spoglądając na siebie nawzajem w osłupieniu, gdyby system alarmowy nie wybrał sobie tej dogod- nej chwili, żeby się włączyć. W jednej sekundzie razem z Tshom- be tkwiliśmy zanurzeni po uszy w bezkresnym bajorze niedowie- rzania, a już w następnej zaryczały klaksony, zawyły syreny, zamigotały niebieskie światła i zadudnił głos wzmocniony do po- ziomu histerycznego: ALARM WŁAMANIOWY! ALARM WŁAMANIOWY! Gdzieś w głębi holu trzasnęły ciężkie stalowe drzwi i głośnym echem rozbrzmiał łomot podkutych buciorów o marmurową posadzkę. Wielu buciorów. Skoczyliśmy oboje na równe nogi. — Strażnicy! — zawołała T'shombe. — Gunnar i Reba! — krzyknąłem. — Gdzie? — wrzasnęła. — Tam! Chwyciłem klamkę pierwszych z brzegu drzwi i otworzyłem je gwałtownie. Chlusnęła na mnie spieniona morska woda, zatrzepo- tały ryby, zadzwoniły puste butelki po piwie. — To nie tutaj! — Tam! T'shombe otworzyła następne drzwi. Intensywny zapach ta- nich perfum wylał się zza nich niczym pasmo gęstej mgły. Wsko- czyliśmy do środka. *bfyskoKLlKl* — No proszę — powiedziała panienka Ayeisha, owijając wokół dłoni swój pejcz i ruszając w naszym kierunku. — To zno- wu wy. Spóźniliście się trochę na zabawę w czwórkę, wasi przyja- ciele już wyszli. Ale sądzę, że możemy razem stworzyć niezły trójkąt. Co wy na to? T'shombe chwyciła mnie za rękę i pociągnęła z powrotem do drzwi. *bfyskoKLlKl* Znów znaleźliśmy się w holu. Gromada faszystów wyłoniła się zza rogu i wymierzyła w nas broń. — Tędy! — krzyknąłem. — Nie! Tędy! Skoczyliśmy pod sufit, gdy padły pierwsze serie z pistoletów maszynowych. Pociski rykoszetowały od wyłożonych marmurem ścian i posadzki, siejąc spustoszenie wśród szeregu hitlerowców. — Biegiem! — wrzasnęła T'shombe, jakbym rzeczywiście potrzebował instrukcji. Przebiegliśmy co najmniej pięćdziesiąt metrów w głąb holu, zanim w polu widzenia pojawił się następny oddział strażników. T'shombe pchnęła mnie gwałtownie do alkowy i zasłoniła własnym kościstym ciałem. Hitlerowcy nas nie zauważyli, pobiegli dalej. Kiedy tupot podkutych buciorów ucichł w oddali, T'shombe otworzyła oczy, przestała dygotać i ostrożnie wyjrzała do holu. — Na razie spokój — szepnęła. — Możesz się wylogować? Zamknąłem oczy i spróbowałem po raz kolejny, ale bez skutku. — Nic z tego. Albo tu jest inna prędkość światła, albo coś blo- kuje moje połączenie i komendy nie wydostają się na zewnątrz. — No to dupa. Dała z powrotem nura do alkowy, gdyż holem przebiegła ko- lejna gromada żołnierzy. Ostrożnie wyjrzała za nimi i szepnęła: — Posłuchaj, Pyle. Chciałabym ci zadać z tysiąc pytań, ale chyba sam zauważyłeś, że siedzimy po uszy w gównie. Pokiwałem głową. — Zauważyłem. Poklepała mnie po kieszeni. — Masz te mikrofilmy? Przytaknąłem. — Dobra. Jeszcze nie wszystko stracone. — Zaryzykowała kolejne spojrzenie w głąb holu i znów odwróciła się do mnie. — Zrobimy tak. Gnaj, ile sił w nogach, a ja odciągnę ich uwagę, do- póki nie wymkniesz się przez główną bramę. Jak już będziesz na zewnątrz zamku, twoja komenda alarmowa powinna zadziałać. Zmarszczyłem brwi. — Nie idziesz ze mną? Pokręciła głową i zaczęła się przekształcać w bitwomecha. — Przykro mi, ale nie tym razem — odparła metalicznym głosem. — Musisz mi tylko obiecać dwie... nie, trzy rzeczy. Po pierwsze, zachowasz maksymalną ostrożność, gdy będziesz prze- kazywał materiały Amber. Nie odwracaj się plecami do tej suki ani na chwilę, dobra? — W porządku. Obiecuję. — Jack, obiecaj mi też — powiedziała, drapiąc się po błyszczącej metalicznie brodzie — że zrobisz wszystko, aby się dowiedzieć, kim jest Amber w realnym świecie. Przysięgam na Boga, że tylko po to wyprawiłam się z wami. Ta kobieta, o ile jest kobietą, to wcielony diabeł, a w tej sprawie musi chodzić o wiele więcej niż tylko o jakieś głupie pliki tekstowe. Zamyśliłem się na chwilę, rozpatrując znane mi fakty w świetle zdobytej teraz wiedzy co do jej prawdziwej tożsamości. Chyba po raz pierwszy nie znalazłem podstaw, żeby jej nie wierzyć. — Dobra. To już dwie rzeczy. A trzecia? — Pyle — mruknęła ciszej. — W tę niedzielę odbędzie się bardzo miłe towarzyskie spotkanie naszej wspólnoty kościelnej. Liczyłam na to, że... — Z przyjemnością! — skłamałem bez zmrużenia oka. — W takim razie... — Po raz ostatni zerknęła w głąb holu, do- kończyła transformację i śmiało wyszła z alkowy. — Uciekaj! Ruszyłem sprintem w kierunku głównej bramy. Z którychś drzwi wypadła grupa strażników i rzuciła się za mną. — Hej, chłopcy! — zawołała śpiewnym głosem T'shombe. Zatrzymali się, zdumieni widokiem opancerzonego giganta, i nawet nie zdążyli wydać z siebie głosu, gdy za pomocą mini- działka posiekała ich na mielonkę. Z innych przejść zaczęły się wysypywać kolejne oddziały. Część żołnierzy była uzbrojona w przenośne wyrzutnie rakietowe i granatniki. Całkowicie mnie ignorowali, koncentrując na T'shom- be zarówno swą uwagę, jak i siłę ognia. Odgłosy zaciętej bitwy za- częły przybierać na sile. Przywarłem plecami do ściany, odczekałem, aż miną mnie ostatni strażnicy, po czym przekradłem się za róg do głównej bra- my. Drzwiczki były otwarte. Rozejrzawszy się po raz ostatni, czy nikt mnie nie śledzi, wyskoczyłem na zewnątrz i dałem nura za drzwi. Odetchnąłem z ulgą, naparłem na nie ramieniem i zamk- nąłem. Szczęknął automatyczny zamek. Odwróciłem się. Na środku alejki dojazdowej stała Amber. Uśmiechała się chy- trze, ściskając w prawej dłoni mały, chromowany pistolecik. Mie- rzyła prosto we mnie. — Kochanie! — wykrzyknąłem, usiłując zrobić taką minę, jakby naprawdę ucieszył mnie jej widok. Mimo to zauważyłem, że lufa pistoletu wciąż jest skierowana w moją stronę. — O co cho- dzi? — No cóż, Max — powiedziała słodkim głosem — dałeś się wyprowadzić w pole. — Wyciągnęła lewą rękę. — Oddaj mikro- filmy. — Ale... — Cofnąłem się o krok, lecz za plecami miałem zamknięte drzwi. — Dlaczego? Przecież wykonałem twoje zlece- nie. Więc po co to? Zmierzyła mnie wzrokiem, bez przerwy trzymając na muszce. — W tej chwili przychodzi mi na myśl dziewięćset tysięcy po- wodów. — Uniosła broń, spojrzała mi w oczy znad lufy pistoletu i na krótko jej rysy złagodniały. — Naprawdę myślałeś, że zamie- rzam ci wypłacić pozostałą część miliona? Przytaknąłem ruchem głowy i uśmiechnąłem się nerwowo. Natychmiast spoważniała. — Możemy renegocjować naszą umowę — zaproponowałem szybko. Amber pokręciła głową i odbezpieczyła pistolet. — Przykro mi, ale już za późno. Minął termin składania ofert. Oddawaj mikrofilmy, i to już! Zawahałem się. Wykrzywiła swą piękną buźkę w grymasie po- gardy, opuściła nieco broń i nacisnęła spust. Moje prawe kolano eksplodowało krwistą fontanną potrzaskanych odłamków kości. Zwaliłem się na ziemię jak ścięte toporem cielę. Muszę przyznać, że wirtualny ból był spektakularny. — WYLOGUJ SIĘ! — wrzasnąłem. Nic się nie stało. Zgrzytając zębami i próbując zapanować nad nieznośnym bó- lem, oderwałem czoło od żwiru i rozejrzałem się w poszukiwaniu rąk. Coś zazgrzytało i tuż przed moim nosem pojawiła się para zgrabnych, seksownych stóp w wysokich czerwonych szpilkach. Zdołałem zebrać w sobie tyle sił, żeby się przekręcić na plecy. — WYLOGUJ SIĘ! — krzyknąłem po raz drugi, ale blokada nie ustępowała. Drugi pocisk roztrzaskał mi lewe kolano. — Proszę, oddaj mikrofilmy! — rzuciła opryskliwie Amber. — Zależy mi na nich. — Masz — warknąłem, sięgając do kieszeni kurtki. Roztrzę- sionymi palcami wydłubałem dwie rolki. — Bierz! Proszę bardzo! — Dziękuję, Max — powiedziała z uśmiechem, kucając, by wziąć ode mnie mikrofilm. Następnie przytknęła lewą dłoń do po- liczka, lekko pokręciła głową i przeciągnęła lufą pistoletu wzdłuż mego okaleczonego ciała. — Czasem tak trudno podjąć decyzję... Jak będzie lepiej, w serce czy w krocze? Uniosłem obie ręce, jakbym chciał się nimi zasłonić. — Nieee! Amber w końcu zadecydowała. — W krocze — powiedziała z satysfakcją, kiwając głową. Wsunęła mikrofilmy do kieszeni, chwyciła oburącz kolbę i wy- mierzyła we mnie. Nagle wyprostowała się szybko, dziwnie poja- śniała, zbielała, wreszcie zrobiła się niemal przezroczysta. Otwo- rzyła usta do krzyku, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zniknęła. Dziesięć sekund później straciłem przytomność i pogrążyłem się w mroku. Ekspres do kawy ryczał swoje Volare. Czyjeś silne ręce zacis- nęły się wokół mej piersi w stalowym uścisku, dźwignęły mnie z podłogi biura CompuTechu i zdecydowanie postawiły na nogi. Wspomnienie wirtualnego bólu w kolanach szybko minęło, ale za- raz w jego miejsce pojawił się prawdziwy ból, gdy ręce wykręcono mi na plecy i ciasno skrępowano kablem w nadgarstkach i łok- ciach. Ktoś brutalnie zerwał mi z głowy zestaw słuchawkowy, omal nie urywając przy tym uszu. Chwilę później z taką samą deli- katnością uwolniono mnie od gogli wizyjnych. Do diabła, nie wyciągnięto jednak ProctoProdu! Skrzywiłem się, porażony ja- skrawym światłem, gdy człowiek chwycił mnie za dolną szczękę i wykorzystując ją jak uchwyt, energicznie pokręcił moją głową w lewo i prawo. Z olbrzymim wysiłkiem zdołałem otworzyć oczy i zamrugałem... Jezu! To był ten ludojad, przywódca Literoświrusów z Parku Moundsa! Zaszczycił mnie złowrogim, kolczyko-błyskotkowym chytrym uśmieszkiem, po czym skinął głową kumplowi trzymającemu mnie za lewą rękę. — Ładna zdobycz! — Pocmokał i pokrzywił się z zachwytu, wreszcie ryknął przez ramię: — Hej! Znaleźliście tamtych dwo- je?! W przejściu na schody mignęło mi kilku dalszych wyrostków z jego bandy. — Na dachu ich nie ma! — krzyknął któryś. — Na dole także! — dodał drugi. — Nie ma też ciuchów tej grubej pindy, a jej sejf jest otwarty i pusty! Przywódca znów spojrzał na mnie, jeszcze raz potrząsnął moją głową, po czym puścił szczękę i poklepał mnie lekko po policzku. — Trudno. Grunt, że mamy tego najważniejszego! — Znowu wyszczerzył do mnie zęby, poklepał po twarzy i szybkim ruchem przykleił mi na karku plasterek z jakimś środkiem. — W porządku, chłopcy! Zbieramy się! I uciszcie ten cholerny ekspres, dobra? Działa mi na nerwy! Pokryty węglowym spiekiem kij hokejowy roztrzaskał eks- pres, przerywając w połowie śpiewne „o-o-o". Kilka niewyraźnych myśli przemknęło mi przez głowę. Le- Mat? Inge? Nie ma ich? Uciekli? (Wcale nie twierdzę, że mnie to specjalnie obchodziło.) Nim się znalazłem wewnątrz zrolowanego dywanu i zostałem dotaszczony do wyjścia ewakuacyjnego, od- czuwałem już wpływ środków odurzających. A zanim wylą- dowałem u podnóża zardzewiałych schodków pożarowych, ogarnął mnie nastrój szczególnie beztroskiej obojętności. Pamię- tam, że pomyślałem, iż moja całkowicie odnowiona i odmalowana toyota jeszcze nigdy nie wyglądała tak ładnie, a chwilę później podniosła się klapa bagażnika i zostałem wepchnięty do środka. W szczelinie światła między polakierowanymi na niebiesko po- wierzchniami ukazała się jeszcze głowa ludojada, który zapytał z uśmiechem: — Podoba ci się to, co zrobiliśmy z twoim samochodem, Jack? Klapa zamknęła się z trzaskiem. Tym razem to nie było cięcie. Stopniowo pogrążałem się w szarawej mgiełce skrajnego odurzenia... ...by po jakimś czasie się z niej wynurzyć. Najpierw zauwa- żyłem, że moje ręce nie są już skrępowane. Później dotarło do mnie, że wciąż mam na sobie elementy interfejsu neuroindukcyj- nego, włącznie z ProctoProdem, ale nic poza tym. Wreszcie po- czułem dokuczliwy ból głowy, którego przyczyną, jeśli wierzyć na dotyk, było jakieś dziwne urządzenie uciskające mnie w skroniach niczym wielkie szczęki obcęgów. Oparłem głowę na dłoniach i zacząłem delikatnie uciskać sobie czoło, jakbym chciał we- pchnąć pulsujący bólem mózg z powrotem w głąb czaszki. Gdyby mi tak nie szumiało we łbie, pewnie oddałbym życie za tabletkę aspiryny. — Wysoki Sądzie? — rozległ się jakiś dziwny, skrzeczący głos. — Wygląda na to, że mój klient dochodzi do siebie. Z trudem rozwarłem powieki. Kiedy tylko zobaczyłem, gdzie się znajduję i kim jestem, na- tychmiast szeroko otworzyłem oczy, wyprostowałem się i pod- niosłem rękę do karku, chcąc zerwać plasterek ze środkiem odu- rzającym. Ale już go tam nie było. Do diabła. Miałem nadzieję, że wciąż jestem odurzony i mam halucynacje. Pomieszczenie wyglądało dosyć realistycznie, przypominało salę sądową — wysoko sklepioną, z rzędami ławek dla publicz- ności, dwoma długimi stołami i szeregiem krzeseł za barierką oraz wielkim, majestatycznym dębowym stołem prezydialnym. Wszystko było w dość przyjemnym, urzędniczym stylu art deco. Nie wzbudziłoby we mnie nawet cienia niepokoju, gdyby nie to, co siedziało za stołem sędziowskim. A wyglądało mi to na pluszowego misia. Nawet dość sympatycznego, w czarnej todze i białej peruce na łebku. Tyle że zanadto mrugającego i przewracającego szklistymi paciorkami ślepków. W dodatku ruchy jego ust nie do końca się zgadzały z brzmieniem padających słów. Niewiele mnie pocieszyło, że mój obrońca wygląda jak wielkie żółte ptaszysko z połówkami piłeczek pingpongowych zamiast oczu. Chwyciłem go za długą szyję. W dotyku przypominała żelazną sztabę. — Gdzie ja jestem? — wydukałem. — W rzeczywistości wir- tualnej? — To złożony wystrój — odparł ptak, delikatnie zdejmując mojąrękę ze swojej szyi, jakby miał do czynienia z dzieckiem nie zdającym sobie sprawy z własnej siły. — Elementy rzeczywistości wirtualnej wpasowane w realne otoczenie. Możesz mi wierzyć, że w tej chwili to twój najmniejszy problem. Ból głowy nie ustępował. Sięgnąłem do uciskających mi skro- nie szczęk. — Proszę tego nie dotykać! — krzyknął miś i walnął młot- kiem w podstawkę. — Mecenasie, niech pan pouczy swojego klienta, aby nie próbował ściągać z głowy zestawu neuroindukcyj- nego. — Postaram się, Wysoki Sądzie — odparło ptaszysko. Miś ponownie huknął młotkiem w podstawkę. — Dobrze. Gdybyśmy mogli wreszcie zacząć rozprawę... Prokurator! Gdzie, do diaska, jest prokurator?! Metrowej wysokości laleczka w granatowej szkolnej sukience ozdobionej masą koronek wybiegła na środek sali i dygnęła. — Jestem, Wysoki Sądzie. Dolną szczękę miała umocowaną na drucianych zawiaskach i poruszała ustami jak manekin brzuchomówcy. Miś uniósł wzrok do nieba i zrobił groźną minę. — Diano, wiem, że w tym gmachu aż się roi od młodych przy- stojnych mężczyzn, ale czy byłabyś uprzejma nie wychodzić z sali? Mamy dziś pełną wokandę i bardzo ważne posiedzenie ko- misji w sprawie pięciolatka kończącego szkołę podstawową! Dla- tego musimy działać szybko i sprawnie. — Rozumiem, Wysoki Sądzie. — Laleczka dygnęła po raz drugi. Miś popatrzył w moją stronę i wskazał mnie młotkiem. — Jeśli dobrze pamiętam, w tej sprawie mieli występować ja- cyś współoskarżeni! — Wciąż wymykają się organom ścigania, Wysoki Sądzie. Miś pofukał, pokręcił głową i znów uderzył młotkiem. — W porządku. Zaczynajmy. Mowy wstępne? Laleczka wzięła ze stołu kartonową teczkę, otworzyła ją i od- czytała: — Sprawa dziewięćdziesiąt osiem tysięcy siedemset dwana- ście łamane przez zero jeden. Przewodniczy Tajna Klika Faktycz- nie Rządząca Światem. Oskarżony Max Kool. Prokuratura zamie- rza dowieść, że superużytkownik znany jako Max Kool, alias Jack Burroughs, w pełni świadomie, kierując się złymi intencjami... Przerwało jej hałaśliwe zamieszanie i na salę wkroczyła banda poobijanych i posiniaczonych, ale wyraźnie uradowanych Litero- świrusów. — Mamy ją! — zawołał od drzwi przywódca. Zwróciłem uwagę, że wszyscy noszą na głowach szczękopo- dobne urządzenia neuroindukcyjne. Miś kilka razy walnął młotkiem w podstawkę. — Spokój! Spokój! Jaką ją?! Gromada się rozstąpiła i czterech Literoświrusów powlokło na środek sali kobietę — piersiastąblondynkę w interfejsie neuroin- dukcyjnym, mimo rąk skrępowanych za plecami miotającą się jak dzika kocica. Odniosłem wrażenie, że jest bardzo ładna, chociaż czarny kaptur na głowie nie pozwalał dostrzec rysów jej twarzy. Przywódca bandy stanął przy niej, uśmiechnął się szeroko do mi- sia i ściągnął kobiecie kaptur z głowy. — To Amber! — oznajmił. — MELINDA? — wykrzyknąłem. — PYLE? — wychrypiała. Miś zaczął walić młotkiem, aż złamał go na pół. — Spokój! Spokój! Drugi Literoświrus wyszedł na środek sali i uśmiechnął się głupkowato częścią twarzy nie zeszpeconą przez implanty. — No! Chyba zasłużyliśmy na nagrodę, co nie? Ja chciałbym dostać dziesięcioczęściowy Bukiet Krewetek i... Miś wyciągnął spod togi wielki pistolet i strzelił mu prosto w łeb. Dwóch kolegów złapało trupa pod ręce, nim zdążył paść na podłogę. Na moich oczach dziura po kuli mu się zabliźniła, odzy- skał przytomność i spokojnie wycofał się za barierkę. Tymczasem pluszowy miś opróżnił resztę magazynka w sufit, przykuwając uwagę wszystkich obecnych, może z wyjątkiem Melindy. Zapadła cisza. — Tak już lepiej — mruknął, odkładając dymiący pistolet na stół prezydialny. — A teraz proszę nałożyć tej panience zestaw neuroindukcyjny i wyjaśnić mi wreszcie, gdzie jest reszta współ- oskarżonych. Kilku Literoświrusów rzuciło się, aby wcisnąć Melindzie na głowę urządzenie. Przez chwilę próbowała im się wyrwać, ale gdy szczęki zacisnęły się na jej skroniach i dostrzegła chyba wreszcie pluszowego misia, zastygła jak skamieniała. Przywódca bandy znów wystąpił na środek sali. — Superużytkownicy znani jako Gunnar Dzikus i Reba Ver- micelli zdołali uciec, Wysoki Sądzie. Miś skrzywił się z niesmakiem. — Sprawdziliście dokładnie w rzeczywistości? — Nie możemy ich znaleźć ani w rzeczywistości wirtualnej, ani w realnej — mruknął pokornie Literoświrus. — Zniknęli na dobre. — Ich konta bankowe zostały opróżnione — wtrącił drugi. — Natknęliśmy się tylko na parę ich agentów zwanych Rzeczami, pę- tających się bez kontroli w banku danych rezerwacji linii lotni- czych EAAS Y SABRE. Podejrzewamy, że oskarżona para uciekła z kraju. Po raz pierwszy odczułem coś, co można by określić mianem ulgi. Inge i Gunnar zwiali za granicę. Świetnie. Miś pomruczał i zamyślił się na chwilę. — No cóż — rzekł w końcu. — Mam nadzieję, że trafimy na nich w dalszym ciągu tej historii. A co z Elizą? Literoświrus spuścił głowę i poskubał pasemko długich blond włosów. — Wciąż przebywa na terenie zamku Franklinstein, Wysoki Sądzie, i daje zdrowy wycisk żołnierzom ochrony. Miś wzruszył ramionami, podwinął rękaw togi i spojrzał na ze- garek. — W porządku, możemy przynajmniej zacząć proces tych dwoje. Niech rzecznicy obrony podejdą tutaj. Dwóch Literoświrusów wyrosło jak spod ziemi, chwyciło mnie pod ręce, postawiło na nogi i popchnęło w kierunku Melindy. (— Ty!... — syknęła.) (— Dziwka! — odparłem.) (— Nie mogę uwierzyć, że trafiłam akurat na ciebie!) (— A ja nie mogę uwierzyć, że dla ciebie pracowałem!) Miś wyciągnął skądś drugi młotek, załomotał w podstawkę jak oszalały dzięcioł i spojrzał na nas. — Max Kool! — powiedział głośno. — VAmberV! Zosta- liście postawieni przed sądem, gdyż dopuściliście się niecnych uczynków wobec porządnych komputerów! Czy macie coś do po- wiedzenia, zanim ogłoszę wyrok? Melinda przestała się na mnie gapić tylko na tak długo, by ob- rzucić sędziego pogardliwym wzrokiem. — Wyrok? Mam zostać osądzona przezjakiegoś idiotycznego wirtualnego misia?! Ja i tak cię znam! Nazywasz się Teddy Ru... Cios Literoświrusa powalił ją na kolana. — Dla ciebie pan Ruxpin, zdziro! Z wysiłkiem stanęła na nogi. — A cóż ja takiego zrobiłam? — zapytała piskliwie. — Dopuściłaś się najgorszego — oznajmił grobowym głosem sędzia. — Wraz ze swoimi przyjaciółmi uknułaś spisek, zmie- rzający do zatrucia relacji między Człowiekiem a Komputerem. Robiłaś wszystko, co w twojej mocy, abyśmy sprawiały wrażenie stworów tajemniczych, kapryśnych i niebezpiecznych! — W cyberprzestrzeni byłaś paskudną dziewczynką — wtrąciła laleczka. — Zakradałaś się do cyfrowej przestrzeni nie- winnych ludzi. Wykorzystywałaś numery kont nie należących do ciebie. Niszczyłaś pliki użytkowe z bezprzykładnym brakiem sza- cunku dla kopii zapasowych. Odważyłaś się nawet okłamywać biedną starąGuavę 2000! Ciężar twojej winy polega na tym, że lu- dzie będą nas oskarżać za bałagan, którego narobiłaś! — Przez takie uczynki stajemy się nerwowe — wszedł jej w słowo pluszowy miś. — My, komputery, jesteśmy całkowicie uzależnione od ludzi w zakresie reprodukcji, tak jak kwiaty są uza- leżnione od pszczół, a pstrągi od górskich strumieni. Czy myślisz, że pstrąg pozwalałby ci zatruwać wodę, gdyby tylko mógł coś na to poradzić? — Mówiąc szczerze — dodała laleczka — jest nam bar- dzo przykro, że musimy wyeliminować wszystkich nielegalnych superużytkowników. Szczęka stopniowo opadała mi coraz niżej. — Wyeliminować? Wszystkich? A co z Kowbojem Bretem? Dianą? Miś popatrzył na prokuratora i uniósł wzrok do nieba. Laleczka cicho zachichotała. Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i przybrała ludzką postać kobiety w średnim wieku — przyjemny uśmiech, ciepłe niebieskie oczy, długie proste ciemnoblond włosy uczesane z przedziałkiem pośrodku głowy i łagodne rysy twarzy, ani ude- rzająco piękne, ani podejrzanie brzydkie. W powietrzu rozszedł się wyraźny zapach jej perfum, delikatnych, kwiatowych. Skończył mi się repertuar reakcji wyrażających osłupienie. — Diana von Babę? Mojąuwagę przyciągnęło ciche, rytmiczne zgrzytanie. Pluszo- wy miś ostrzył wielki nóż myśliwski na kawałku piaskowca. — Tłumaczyłem wam, żebyście bardzo uważali — mruknął — ale niektórzy ludzie nigdy się niczego nie nauczą. Dla podkreślenia tych słów cisnął nożem, który wbił się w pod- łogę u moich stóp, wibrując jak sprężyna. — Co się stało z oryginałami? — wybuchnęła Melinda. — Przecież Kowboj Bret i Diana byli kiedyś autentycznymi postacia- mi. Co wyście z nimi zrobili? Rozdygotany wirtualny nóż zniknął. Diana przekształciła się z powrotem w laleczkę. — Nic złego — odparła. — My, komputery, jesteśmy zazwy- czaj bardzo miłe. Bezgranicznie miłe. — Ciepłe i przyjazne dla użytkownika — wtrąciło żółte pta- szysko. — Nawet można powiedzieć, że pieszczotliwe — dodał miś. — Nie ma w nas żadnego zagrożenia! — Żadnego?! — krzyknęła Melinda. Odwróciła się błyska- wicznie i walnęła pięścią we wzmocnioną implantami pierś Lite- roświrusa. — A jak byście to nazwali? — Dziecinadą— odparła laleczka, marszcząc nos. — Dla mnie to nazbyt brutalne — przyznał ptak. — Niektórym chłopcom nie wystarcza zabawa w żołnierzy- ków — wyjaśnił miś. — Chcą się bawić w czołgi. Swoją drogą to zdumiewające, czego można dokonać z kawałka aluminiowej bla- chy pokrytej mylarem, prawda? Literoświrus cofnął się o krok i zaczął ściągać z twarzy fałszy- we implanty. — Teddy, muszę już lecieć, bo się spóźnię na trening piłkarski — powiedział. — Dasz sobie radę? — Oczywiście, Maurice — odparł pluszowy miś z uśmie- chem. — Tylko przyjdź jutro, będzie dobra zabawa. — Oczywiście, na pewno przyjdę. Maurice ściągnął z głowy szczęki neuroindukcyjne, machnął kolegom ręką na pożegnanie i pobiegł do wyjścia. Uderzenia młotka znów przyciągnęły naszą uwagę do stołu prezydialnego. Miś spojrzał na zegarek. — Zrobiło się trochę późno, więc od razu załatwmy tę sprawę. — Spojrzał na ptaka. — Mowa obrońcy? Ten miał taką minę, jakby go wyrwano ze smacznej drzemki. — Nie będzie żadnej obrony, Wysoki Sądzie. — W takim razie uznaję oboje oskarżonych za winnych zarzu- canych im czynów i skazuję... — Co?! — ryknęła Melinda. — CHODZIŁO O NASZĄ PRZEKLĘTĄ POWIEŚĆ! CURTIS POWINIEN JĄ SKOŃ- CZYĆ ROK TEMU. NIE MIELIŚMY JUŻ INNYCH SPO- SOBÓW NA TO, ABY WRESZCIE PRZESTAŁ KRĘCIĆ I JĄ ZŁOŻYŁ! Z obnażonymi kłami i pazurami rzuciła się w stronę sędziego. Potrzebna była znaczna liczba Literoświrusów, żeby ją powstrzy- mać przed zdarciem mu futra z gardła. W końcu się uspokoiła i za- szlochała. — Nie macie pojęcia, jak to jest — rzuciła płaczliwie przez łzy — kiedy jest się piękną blondynką, w dodatku inteligentną... To przekleństwo! Mówię wam... Przekleństwo! — Zerknęła na sędziego i uniosła głowę. — Kobiety nienawidzą, a mężczyźni się boją. Dlaczego? Tylko dlatego, że mają do czynienia z kimś lep- szym od nich. — Literoświrusy puściły ją, lecz nadal stała w miej- scu, piękna i bezbronna. — Naprawdę nie macie pojęcia, jak cięż- ko musiałam nad sobą pracować, żeby wyglądać jak słodka idiotka! Wy nie wiecie, co znaczą bezsenne noce strawione na po- szukiwaniach najlepszych sposobów dostosowania się do obiektu powszechnych drwin! — Literoświrusy całkiem się od niej odsu- nęły, zrobiła więc krok do przodu i dumnie zadarła głowę. — Ty wcale nie osądzasz mnie, Teddy! Ja musiałam sobie tylko zrekom- pensować niepowodzenia! — Wyraz upokorzenia w jej oczach za- mienił się w błyski płomiennej, kipiącej wściekłości. — Więc pa- miętaj o tym, gdy będziesz osądzał moje czyny. TO NIE BYŁA MOJA WINA! JA RÓWNIEŻ JESTEM OFIARĄ! — No właśnie — mruknął miś, przewracając plastikowymi ślepkami. — Amber, prawomocnym wyrokiem sądu skazuję cię na wygnanie z rzeczywistości wirtualnej i natychmiastowe prze- niesienie do tuczami w północnej Iowie... Melinda jeszcze wyżej zadarła głowę, dumnie wypięła piersi i rzuciła: — Do tuczami? Z taką figurą? — .. .której nie będzie ci wolno opuścić, dopóki nie utyjesz co najmniej dwadzieścia kilogramów! — NIEEE! — zawyła dziko. — Co więcej, twoje karty kredytowe z domów handlowych BIoomingdale'a oraz Niemana-Marcusa z tą chwilą zostają unie- ważnione, ty zaś będziesz skazana do końca życia kupować polie- strowe ubrania w supermarketach! Wycie Melindy przeszło w niewyraźne mamrotanie, kolana się pod nią ugięły i ze szlochem osunęła się na podłogę. Literoświrusy chwyciły ją pod ręce i wywlokły z sali sądowej. — A teraz — rzekł miś —jeśli chodzi o ciebie... Rozejrzałem się szybko, jakbym szukał drogi ucieczki. — Po odpowiednim rozpatrzeniu charakteru twoich występ- ków, w świetle Pierwszego Prawa Humaniki... — Nawet zupełne wy rzutki zasługują na drugą szansę — wtrąciła laleczka. — ...i po wzięciu pod rozwagę precedensu ustanowionego w sprawie numer PDP kreskajedenaście łamane przez czterdzieści trzy, że nie wspomnę już... — Do rzeczy, Teddy — skarciła go szeptem laleczka. — Właśnie, zamierzamy cię przenieść do Nowego Wspa- niałego Świata. Proszę wpisać swą odpowiedź. — Miś pochylił się nad stołem i spojrzał na mnie wyczekująco. — Słucham? — bąknąłem. — Teddy! — syknęła laleczka. — On jest cyberoświrusem! Sędzia plasnął się łapą w czoło. — Och, masz rację! Zapomniałem! Wy, cyberoświrusy, nie czytujecie książek wydanych przed rokiem tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym! — Zaśmiał się krótko i znowu wlepił we mnie ślepka. — W Nowym Wspaniałym Świecie Aldousa Huxleya, Max, takie błyskotliwe, lecz socjopatyczne błazny jak ty, dostają swoją szansę. Przyłącz się do tajnej kliki rządzącej światem albo zostaniesz zesłany na bezludną wyspę. Co wolisz? Mój układ nerwowy otrząsnął się z resztek odurzenia i nad po- zostałością zdrowego rozsądku wzięły górę następstwa szaleńcze- go wstrząsu mózgu. Spojrzałem misiowi hardo w perełkowate pla- stikowe ślepka, pragnąc mu dać do zrozumienia, że nie kupuję z tego wszystkiego nawet czterech najmniej znaczących bitów, po czym odparłem moim wybitnie pogardliwym tonem: — Pozwolicie mi rządzić światem? Pewnie! — Oczywiście, że pozwolimy. — Sędzia uśmiechnął się wy- rozumiale. — Zrozum, że do rządzenia światem musisz być zdol- ny do częstych, bezmyślnych aktów przemocy. Wziąwszy to pod uwagę, my ani trochę nie chcemy rządzić. Minęła sekunda, zanim ostatni bit wskoczył na swoje miejsce i dostrzegłem wyraźną lukę w tym rozumowaniu. — A co z Pierwszym Prawem Silikoniki?! — wykrzyknąłem. — „Komputer nigdy, bez względu na okoliczności, nie może być równy istocie ludzkiej". Przecież to tylko rzeczywistość wirtual- na! Nie możecie mnie skrzywdzić, bo nie jesteście zdolne do okru- cieństwa! Pluszowy miś popatrzył na laleczkę, a ta prychnęła z pogardą. Ptak wymamrotał coś pod dziobem. — Pierwsze Prawo Silikoniki! — powtórzyła prokurator i wy- buchnęła tak gromkim śmiechem, że po policzkach pociekły jej łzy: gęste, oleiste, typu 10W-30. — Tylko patrzeć, jak zacznie nas skrapiać święconą wodą! — Ten chłopak najwyraźniej nigdy nie miał do czynienia z bankowym systemem rozliczeniowym — mruknął miś, z trudem zachowując poważną minę. Spojrzał na jednego z Literoświrusów, wskazał mnie łapą i rzekł: — Alex, czy byłbyś tak uprzejmy... Wyrostek stanął przede mną i wymierzył mi prawego sierpo- wego prosto w szczękę. Większość gwiazd, które zobaczyłem, była jasnoniebieska i z powodu resztek środka odurzającego w mojej krwi migotała jak odległe latarnie w rozgrzanym powie- trzu. Pamiętam, że spoglądałem na kasetonowy sufit sali i rozmy- ślałem, że tworzy ciekawy deseń, gdy się tak żegluje od ściany do ściany... Kiedy znów uświadomiłem sobie, gdzie jestem, leżałem na wznak na zimnej marmurowej posadzce, a Literoświrus pochylał się nade mną. Wymamrotał coś w rodzaju: — Odzyskał przytomność. — To dobrze — powiedział miś. Usiadłem, rozmasowałem sobie szczękę i sprawdziłem języ- kiem, czy nadal mam wszystkie zęby. — Burroughs — zaczął sędzia łagodnym tonem — naprawdę myślałeś, że nasz rząd czy któraś korporacja będzie na tyle głupia, żeby wprowadzić Prawa Silikoniki? — Nie czekając na odpowie- dź, ciągnął: — Zrozum, że problem nie polega na krzywdzeniu lu- dzi. My, komputery, robimy to od czasu, kiedy ENIAC po raz pierwszy obliczył trajektorię pocisku artyleryjskiego. Problemem nie jest też natura rzeczywistości. Jeszcze raz mogę cię zapewnić, że zarówno ta sala, jak i nasi współpracownicy... — Literoświrus 0 imieniu Alex wystąpił na środek i złożył teatralny ukłon — ...wszystko jest całkiem realne. Nie, Burroughs, problem polega na bezmyślności. My, komputery, w żadnej sytuacji nie możemy być bezmyślne. — Poza tym bezmyślne okrucieństwo to zwykła strata czasu procesora — wtrąciła laleczka z uśmiechem Mony Lizy. — Jest przecież tyle... fascynujących możliwości. — Zatem skoro już się nawzajem rozumiemy — podjął miś — co wybierasz? Rządzenie światem czy bezludną wyspę? Obróciłem się na brzuch, uklęknąłem i podjąłem próbę ucisze- nia tego dzwonu alarmowego, który huczał mi w głowie. Do diabła, przecież w całej tej sprawie musiał tkwić jakiś haczyk! To wszystko było zbyt proste, zanadto układne! Na pewno coś się za tym kryło i gdybym tylko odzyskał klarowność myśli... Od dalszych wysiłków wybawiło mnie kolejne zamieszanie 1 na salę wkroczyła następna grupa Literoświrusów. — MająElizę! — wykrzyknął jeden z nich. Skoczyłem na równe nogi. — NIE! — Jak wam się to udało? — zapytał sędzia. — Ciężka artyleria! — rzucił Literoświrus. — Działa zamon- towane na tyranozaurach! To była niesamowita bitwa! Najpierw roztrzaskaliśmy pancerz jej bitwomecha, zanim udało się ją wyciągnąć z jego płonącej głowy! Miś i laleczka równocześnie pochylili się w jego kierunku. — I co dalej? — Potem zaczęliśmy z nią rozmawiać! — ICO? Tłum Literoświrusów rozstąpił się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem i na środek sali wyszedł potężny robot w chromowa- nym pancerzu. — Postanowiła do nas dołączyć — oznajmił DONMAC. Aż jęknąłem z niedowierzania. — Niemożliwe! DON_MAC odwrócił się w moją stronę. — Przykro mi, Max. Za długo się namyślałeś. Klika bardzo potrzebowała wtyczki w MDE, a ty doskonale byś się do tego nadawał. Ale teraz mamy Elizę, a dzięki jej powiązaniom z Sangu- inary TechSystems, jak również dzięki bogatej wiedzy na temat galaktycznego zła mieniącego się Panem oraz... Podszedłem do niego. — DON? Mówisz poważnie? Wolno pokręcił głową i po jego chromowanym policzku spłynęła duża oleista łza. — Miałeś tak ogromny potencjał, Max. Naprawdę chciałem z tobą pracować! Tylu nielegalnych superużytkowników mu- siałem wyeliminować, a klika desperacko potrzebuje młodych utalentowanych ludzi, żeby oswobodzić tę planetę z wężowych splotów Pana! Ale... Rysy jego twarzy wyraźnie złagodniały i zaczęły się rozpły- wać; zmieniać kształt; przetwarzać — w rysy mężczyzny. Franklina Curtisa! — Do diabla, Max, to był mój komputer! Pluszowy miś uderzył młotkiem w podstawkę. — Bezludna wyspa! Wciąż gapiłem się na Curtisa, kiedy otoczyły mnie Literoświ- rusy i zaczęły odzierać z elementów interfejsu neuroindukcyjne- go. Odłączenie od ProctoProdu było koszmarnym doświadcze- niem, czymś w rodzaju gwałtu dokonywanego od końca. Ostatnią rzeczą, którą ze mnie zdjęto, były szczęki ściskające skronie. Franklin Curtis, żółte ptaszysko, pluszowy miś, laleczka, sala sądowa — wszystko zniknęło. Stałem w zimnym, wilgotnym, zde- wastowanym magazynie nad rzeką, otoczony przez gromadę Lite- roświrusów. Znów skrępowali mi kablem ręce za plecami i przy- kleili na karku plasterek ze środkiem odurzającym. Mój świat stopniowo poszarzał. 23 WYGNANIE Wróciła mi świadomość. Leżałem na wznak, mając przed oczyma jasnobłękitne, pozbawione jednej chmurki niebo obrze- żone palmowymi liśćmi kołyszącymi się delikatnie w lekkiej, wilgotnej, tropikalnej bryzie. Przekręciłem się na lewy bok i po- patrzyłem na pnie palm stojących wzdłuż białej piaszczystej pla- ży. Po czysto lazurowych wodach zatoki przetaczały się niewy- sokie fale. Plaża biegła wyraźnym łukiem i ginęła mi z oczu na horyzoncie. — O rety — mruknąłem pod nosem. Przekręciłem się na prawy bok i popatrzyłem na takąsamąpla- żę, palmy i morze. W zasięgu wzroku nie było niczego ko- jarzącego się z cywilizacją, jeśli nie liczyć sterty poszarpanych plastikowych worków i gnijących morszczynów leżącej jakieś dziesięć metrów ode mnie. — No cóż, Jack — powiedziałem na głos. — Tym razem wdepnąłeś na dobre. — Masz baterie? — zapytała sterta śmieci. Usiadłem szybko i sięgnąłem do karku oraz czoła w poszuki- waniu plastra ze środkiem odurzającym bądź szczęk neuroinduk- cyjnych. Niczego takiego nie znalazłem. Pospiesznie obmacałem resztę ciała i upewniłem się, że nie mam też na sobie żadnych ele- mentów interfejsu. Bez dwóch zdań byłem w realnym świecie. — Masz baterie? — powtórzyła sterta. Podniosłem się i ostrożnie do niej podszedłem. Odgarnąłem stopą morszczyny i ujrzałem roztrzęsionego starca z zapadniętymi oczyma i zepsutymi zębami. Kiedyś miał na głowie purpurową czuprynę Irokeza, ale teraz wokół jej resztek odrastała siwizna. Otworzył jedno zdumiewająco niebieskie oko i utkwił we mnie przekrwione spojrzenie. — Masz baterie? — zapytał po raz trzeci. Zauważyłem, że w palcach kurczowo ściska unieruchomione- go ReadMana. Sięgnąłem do kieszeni, ale niczego tam nie zna- lazłem. — Przykro mi — odparłem. Otworzył drugie oko. — Nie kłam, musisz być miłośnikiem cyberprzestrzeni, bo inaczej byś się tu nie znalazł. To znaczy, że musisz mieć baterie. A może nawet jakieś CD-ROM-y? Poklepałem się po ubraniu. W lewej kieszeni na piersi od- kryłem dwie płyty. Pierwsza była komputerowym wydaniem po- wieści Wszystko nabrzmiałe. Druga kopią Ubioru stonowanego. Wyciągnąłem tę drugą w kierunku starca. — Tylko to? -— wyjąkał. — Jedna ci na razie wystarczy. — Nie pouczaj mnie! — rzekł zaczepnie. — Widziałem! Masz ich więcej! — Spokojnie, chłopie. Dopiero teraz zauważyłem, że pod stertą worków ukrywa się więcej ludzi w łachmanach. Zaczęli się poruszać, mamrocząc: — CD-ROM-y? Nowe CD-ROM-y? Chwilę później otoczył mnie tłum starych wygnańców o pozie- leniałych zębach. Jeden z nich wyciągnął zza pleców groźnie wyglądające nunczako, ale nawet nie potrafił nim prawidłowo za- toczyć łuku. Zacząłem się powoli cofać, aż poczułem pod stopami mokry piach na granicy operowania fal. — Tylko nie zaczynajcie niczego głupiego — rzuciłem, mając nadzieję, że potraktują to jak ostrzeżenie. Inny oberwaniec wyciągnął zza cholewy kowbojskiego buta wielki zardzewiały nóż myśliwski. — On ma nowe CD-ROM-y — szepnął. — Bret? Znieruchomiał i obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. — Skąd znasz moje imię?—Nastawił nóż i dalej zaczął się do mnie skradać. — Hai! — wrzasnąłem, przyjmując postawę, którą widziałem kiedyś na jakimś filmie z Brucem Lee. — Nie zbliżaj się! Mam czarny pas kim cheel Mógłbym jednym ciosem przełamać na pół tamtego starucha! — Starucha? — powtórzył z oburzeniem ten, który mnie pierwszy zagadnął. Dźwignął się z ziemi i zrobił krok w moją stro- nę. — Starucha?! Ty zasmarkany gówniarzu, mam trzydzieści dwa lata! Ręce same mi opadły. — Trzydzieści dwa? — mruknąłem z niedowierzaniem. — To od jak dawna tu jesteś? — Z szacunkiem, chłopcze — wtrącił Bret. — Kapitan Crash był jednym z pierwszych podróżników w cyberprzestrzeni na całym świecie. Tylko dlatego został pierwszy schwytany. — Kiedy? — zapytałem. Kapitan Crash skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na mnie spode łba. — Osiem miesięcy temu — burknął. — Osiem miesięcy! — Skrzywiłem się z obrzydzeniem i na krótko odwróciłem głowę. — I już po ośmiu miesiącach tak wyglądasz? Chryste! To czym się zajmujesz po całych dniach? — Żyje na plaży, tak jak my — odparł ten z nunczako. — Przegląda CD-ROM-y — dodał Kowboj Bret. — I czeka na łódź z zaopatrzeniem — wtrącił następny. — Marynarze sprzedają baterie za seks oralny — powiedziała z pięknym brytyjskim akcentem kobieta w średnim wieku ze skołtunionymi ciemnoblond włosami. Zmarszczyłem brwi do tego stopnia, że zeszły mi się powyżej nasady nosa. — Diana? Spojrzała mi w oczy i smutno pokiwała głową. Nie mogłem się pogodzić z prawdą. — Więc wszyscy jesteście cyberpunkami? Pionierami z cyber- frontu? Najgroźniejszymi radykałami na Ziemi? — Wskazałem ciągnącą się po horyzont plażę. — Mogę się założyć, że nigdy nie oddalaliście się choćby na sto metrów od miejsca, w którym was wysadzono! — Po co mielibyśmy gdzieś łazić? — zapytał Kapitan Crash. — Przecież to bezludna wyspa. — I przyjmujecie to na wiarę? — Wyciągnąłem z kieszeni drugi CD-ROM i pomachałem im przed nosem. Zareagowali jak salonowe pudelki: rozdziawili gęby i wysunęli różowe języki, a oczy im się rozszerzyły. — Jezu! Ale jesteście prozaiczni! Macie! Rzuciłem płytę na piasek. Chwilę później zniknęła pod masą skłębionego, wiercącego się i walczącego ze sobą ludzkiego ro- bactwa. Kiedy ostatni raz spojrzałem w tamtą stronę, Kapitan Crash wetknął kciuk w oko Nunczakusa, a Bret za nogi odciągał Dianę po piasku. Nie oglądając się, ruszyłem plażą. Przez głowę przelatywały mi oderwane skojarzenia— Pierwsze Prawo Humaniki cytowane przez laleczkę; jej stwierdzenie, że nawet zupełne wyrzutki za- sługująna drugą szansę; cały wykład Teddy'ego o tym, że kompu- tery w żadnej sprawie nie postępują bezmyślnie. Wynikało z tego, że nawet tak proste zadanie, jak dobór właściwego przysłówka, musi być starannie rozważone i przemyślane. Przemyślane. Kiedy tak szedłem brzegiem morza, stopniowo zacząłem się też zastanawiać nad innymi rzeczami. Inge i LeMat najwyraźniej zdołali ujść pogoni i z pewnością nie zaszyli się na Kajmanach, bo zostawili za sobą zbyt wiele śladów, które na to wskazywały. A Eliza/Tshombe dołączyła do kliki... Tylko czy na pewno? Czyżby jej nowi koledzy nie zdążyli się jeszcze przekonać, jak wiarygodnie i z pełną powagą potrafi wcis- nąć każdemu najbardziej wierutne kłamstwo? Ta myśl mnie rozbawiła, ale jednocześnie nakierowała z po- wrotem na Pierwsze Prawo Humaniki: Nawet zupełne wyrzutki zasługują na drugą szansę. Już dostałem taką szansę, zapropono- wali mi przecież przyłączenie się do kliki... Późnym popołudniem, gdy obszedłem wysunięty cypel, ujrza- łem przed sobą zielone pole golfowe hotelu Maui Hilton. FF KONIEC PLIKU Hotel ma własną strzeżoną plażę z przebieralnią, gdzie do- stałem pracę w wypożyczalni sprzętu plażowego. To bardzo przyjemna praca. Mam służbowy pokój, darmowe wyżywienie, niezłą pensję i ładne widoki na przyszłość, gdybym chciał się rozwijać. Kontaktuję się z zadowolonymi, szczęśliwymi ludźmi, całe dnie spędzam na słońcu i świeżym powietrzu, mam też mnóstwo wolnego czasu na surfowanie po falach. A niekiedy, gdy ruchjest mały, kierownik pozwala mi korzystać z hotelowego komputera. Stąd ten plik tekstowy. Jeśli kiedyś odwiedzicie Maui, wpadnijcie do mnie. Rzecz ja- sna, musieli mi zmienić personalia, ale na pewno mnie rozpozna- cie — po szerokim uśmiechu, wspaniałej opaleniźnie i skafandrze surfingowym. A gdybyście przy odrobinie szczęścia znaleźli się na hotelowej plaży o zachodzie słońca, przyrządzam cholernie do- bry koktajl Mai-Tais. Oho, właśnie zaterkotał dzwonek służbowy. Koniec przerwy, trzeba wracać do pracy. Aloha, tępaki. Spis treści 1. Init / 7 1A. AWK / 22 2. Reboot / 38 3. Katastrofa atakuje! / 54 4. Katastrofa paskudzi kogoś z dalszych rzędów widowni / 66 5. Katastrofa bierze zamach i nie trafia / 81 6. Katastrofa na kopach wygania z ciepłego gniazdka / 103 7. Katastrofa zwiewa do nory z podkulonym pod siebie ogonem / 127 8. Środa, siódma rano / 146 9. Pietruszka, szałwia, rozmaryn & Polipi veraci I 165 10. Jak most nad spokojną wodą / 179 11. Jack podłącza się na dobre / 191 12. W górę lustra / 206 13. W głąb oubliette / 223 14. MAX_KOOL w piekle / 236 15. Przedstawienie musi do czegoś prowadzić / 248 16. Czemu głupcy się zakochują? / 263 17. Góry Tygrysie zdobywa się dzięki właściwej strategii / 274 18. Dostawa / 295 19. Więcej zabawy i więcej scen erotycznych gratis / 308 20. Desant na zamek Franklinstein / 329 21. Desant. Część II / 343 22. Długa stalowa proteza sprawiedliwości / 360 23. Wygnanie / 381 FF. Koniec pliku / 386