Michael Scot Rohan ZAMKI W CHMURACH III część Przekład Rafał Chodasz Spirala... Powiem ci coś, Steve - zaczął Jyp. Było to tego wieczoru, gdy Wilcy wypłynęli z portu, a on zabrał mnie do Le Stryge'a. - Świat jest znacznie większy, niż ludzie sobie wyobrażają. Trzy- mają się kurczowo tego, co znają: niezmiennego centrum, gdzie wszystko jest nudne, śmiertelne i przewidywalne. Gdzie od koły- ski aż po grób godziny upływają z szybkością jedynie sześć- dziesięciu sekund na minutę, to jest właśnie Jądro. Poza nim, tutaj na Spirali i dalej w stronę Krawędzi, jest już inaczej. Wszystko dryfuje, Steve, w Czasie, a także w Przestrzeni. I ist- nieje więcej prądów niż ten, który postrzegamy jako przypływ i odpływ obmywający brzegi Jądra. Być może kiedyś wszyscy dostrzegą jeden z nich chłupoczący u ich stóp, a wtedy otworzy się przed nimi nieskończony horyzont! Niektórzy załamują się, wynoszą się chyłkiem, zapominają; lecz inni robią krok naprzód, przemierzają lodowate, niezmierzone wody - często z Portów takich jak ten, gdzie trwająca od tysięcy lat krzątanina zadzierzg- nęła węzły w Czasie, docierając do wszystkich zakątków rozleg- łego świata. Boże, Boże, jakże rozległego! I wiesz co, Steve? Każdy z tych zakątków jest takim miejscem. Miejsca, które były, będą, które nigdy nie zaistniały, chyba że w umysłach ludzi, którzy tchnęli w nie życie. Kryjące się niczym cienie rzucone przez prawdziwe miejsca w twojej rzeczywistości, cienie ich przeszłości, ich legend i wiedzy, tego, czym mogły i czym mogą jeszcze się stać; stykające i mieszające się z każdym miejscem w wielu punktach. Możesz strawić całe życie na poszukiwaniach i nigdy nie znaleźć ich śladu, a wystarczy, że się nauczysz, a będziesz mógł przechodzić przez nie w jednej chwili. Tam, na zachód od chylącego się ku zachodowi słońca, na wschód od wschodzącego księżyca, tam leży Morze Sargassowe i Fiddler's Green, tam leży Elephants Graveyard, El Dorado i imperium Johna Prestera, tam jest wszystko. Bogactwa, piękno, niebez- pieczeństwa, każda cholerna rzecz obecna w umysłach i pamięci ludzi. Całkiem możliwe, że znacznie więcej. Lecz są to cienie, Steve. Czy ich rzeczywistość jest także twoją? Nie umiałem udzielić mu odpowiedzi. Wciąż nie umiem. Rozdział pierwszy Kierowca nadepnął na hamulec. Samochód skręcił gwał- townie, a butelka przepłynęła tuż obok nas, niemalże leniwie, i rozpadła się w kawałki na chodniku. Żadnych płomieni, jedynie bryzg zwietrzałego piwa. Mieliśmy więcej szczęścia niż wielu innych tego dnia. Lutz, wychylony przez okno, krzyczał coś, lecz opancerzony oddział policji stacjonujący za hotelem ruszył już falą w stronę małej grupy demonstrantów, którzy rozpierzchli się, wyjąc ni- czym zwierzęta i rzucając wszystkim, co wpadło im w ręce. Wymachiwali strzępami transparentu, którego drzewca najwyra- źniej użyto w innym celu. Udało mi się odczytać fragment sloganu - coś... RAUS! Prawdopodobnie Kapitalisten albo Juden; znowu zaczynali stawiać między nimi znak równości - otwarcie. Mijając samo- chód, kopali w boki, grzmocili po dachu, walili po szybach i pluli. Dostrzegłem tępe, ordynarne twarze, krótko jak u więź- niów ostrzyżone głowy, wpatrzone w nas okrągłe oczy, usta rozciągnięte w niemych wrzaskach nienawiści - tylu jakże do siebie podobnych osobników, jak gdyby to co się dzieje w ich mózgach, upodabniało ich niczym braci. I Lutz parsknął i usiadł ciężko z powrotem, przygładzając rękami gęste białe włosy. - S tut mir leid, Stephen - zagrzmiał. - Te pawiany nie mają pojęcia, kogo atakują! Nie chciałem mu mówić, że mogliby rzucać celniej, gdyby wiedzieli. Baron Lutz von Amerningen był trochę za bardzo przekonany o swojej ważności, by zdać sobie z tego sprawę; a poza tym sukces naszego przedsięwzięcia wprawił go w dobry nastrój. Równie dobrze mógłbym przekłuć balon małego dziec- ka. Hotelowy szwajcar otworzył drzwiczki i Lutz wypadł za mną na zewnątrz. Otoczył masywnym ramieniem moje plecy i zionął mi w twarz kwaśnym Dom Perignon; wzdrygnąłem się. Ceremo- nia otwarcia była bardzo wystawna. - I co, jesteś pewien, że nie chcesz jechać od razu ze mną? Zagralibyśmy seta lub dwa w tenisa, potem sauna, kilka drin- ków... - Lutz, dzięki, lecz naprawdę... Muszę jeszcze coś zrobić... - A zatem dziś wieczorem? Nie zamierzasz chyba siedzieć i wegetować? Taki miody czlowik w świetnej formi?! Jesteś pewni zmęczony, ale to tylko napięcie. Musisz się rosluśnić, chłopcze! Lutz dobrze znał angielski, mógł też poprawić swój akcent, lecz wiedziałem, że lubi - czasami - efekt Ericha von Stroheima. - Spójrz tylko na mni, jestem lata starszy i w rófnie dobrej formi. Nie zagłębiam się w fotelu, jestem za to ciągle w ruchu! Bawię się! Oto jak można zachować młodość! Zatem dziś wieczór wydaję u siebie małe affairesl - zachichotał i podał mi sztywną białą kopertę. - Nigdy nie uczestniczyłeś w czymś takim, co? Pouczające doświadczenie, wiesz? - Lutz, to... niesłychanie miło z twojej strony -powiedziałem nieco oszołomiony. No dobrze, wiedziałem, czego mogę się spodziewać. „Małe affaires" czternastego barona von Amernin- gen były słynne, stanowiły znakomity materiał dla prasy bru- kowej całego świata, choć reporterzy i paparazzi nigdy nie przekroczyli głównej bramy jego posiadłości. Nie mówiąc o zwy- kłych współpracownikach. No cóż, pomyślałem, stałem się teraz pewnie jednym z gnuśnych bogaczy. - Czeka mnie dużo pracy - powtórzyłem - i czuję, że jestem wyczerpany. - Przynajmniej to było prawdą, w pewnym sensie. Nie chciałem go jednak otwarcie obrazić. - Może mógłbym wpaść nieco później, jeśli nie będzie to... - Oczywiście, oczywiście! - machnął potężną łapą. - Znasz drogę? W porządku! Tylko nie zamknij się w pokoju z butelką! Ani żadnych podobnych występków, dobrze? A zatem, ciao, bambinol Odpowiedziałem na ten pożegnalny ozdobnik, gdy jego długa limuzyna wyjechała z powrotem na pokrytą śmieciami drogę. Ulica była pusta, lecz w powietrzu unosił się smród odpadków z powywracanych pojemników i inne zapachy dochodzące z cent- rum miasta, gdzie demonstranci wciąż byli silni. Czułem na języku swąd spalenizny, gaz pieprzowy, którego zaczęli używać zamiast gazu łzawiącego, oraz smak benzyny z koktajli Mołoto- wa i miałem ochotę splunąć. - Motłoch, prawda? - zauważył gość hotelowy, śpiesząc na postój taksówek. Do skórzanej teczki wpychał materiały z tar- gów. - Wie pan, przewrócili moją taksówkę! Do góry nogami! Przeklęte faszystowskie dranie! Pan także na targi, hej, czy pan nie jest przypadkiem Stephenem Fisherem? Ależ tak, tak! - chwycił mnie za rękę i potrząsnął nią entuzjastycznie choć z odrobiną przerażenia. - Jerzy Markowski, wiceprezes, Ros- com-Warszawa, montaż podzespołów elektronicznych, te rzeczy! Hej, ale dał pan nam pokaz! Jedna piekielna niespodzianka! Wie pan, co jest w tych wszystkich papierach? Nowa branża, która nagle stała się dochodowa, ot co! Nie widziałem jeszcze ze- stawień, lecz z pewnością będziemy chcieli wykorzystać d o maksimum możliwości C-Tran! - Zrzedła mu mina. - Założę się, że nasza konkurencja także! Nie zapomni pan o nas, prawda? Byłem zdziwiony, że rozpoznał mnie po tym krótkim przemó- wieniu podczas ceremonii otwarcia, gdzie otaczały mnie hologra- my, tancerze i cały ten krzykliwy pokaz. Lecz gdy wszedłem do holu, zrozumiałem, dlaczego: kiosk z gazetami. Nie był to jeszcze „Time" lub „Newsweek", lecz Europa nie marnowała czasu. Patrzyłem na siebie z okładek „Elseviera" i „Spiegla" (wraz z Lutzem, oczywiście), a „The Economist" zamieścił zdjęcie kraty cementu z małymi, paciorkowatymi oczkami zatytułowane: Inte- ligentne pakunki? C-Tran - transport dla Nowej Europy. Wziąłem jeden egzemplarz, a mężczyzna za ladą uśmiechnął się głupkowato i powiedział głośno: - Gratulieren, Herr Fisher! Głowy w foyer odwróciły się moją stronę; oczywiście w hote- lu roiło się od biznesmenów, którzy przyjechali na targi, i nagle wszyscy chcieli uścisnąć moją dłoń, nawet jakieś grube ryby z międzynarodowych korporacji. Uciekłem do windy z obolałymi palcami, zasypany zaproszeniami, bym wpadł wszędzie od Gre- noble po Groton w stanie Connecticut. Dziś rano, w czasie pokazu, czułem się idiotycznie; jakbym udawał, że jestem jakąś znakomitą osobistością, lecz teraz zacząłem sobie uświadamiać, że naprawdę nią byłem. Jednakże w tej chwili zapragnąłem zostać zupełnie sam. Jak się tak nad tym zastanowić, śmiesznie musiałem wyglądać, udając wielką gwiazdę. Przez lata uczyłem się, jak tego uniknąć i jak uniknąć wycieczki na kozetkę psychoanalityka. Robiłem to na roztańczonych pokładach i w mrocznych dżunglach pośród wysp chmurnych archipelagów, w światach, które rozpościerały się poza naszym własnym niczym nieskończenie długie cienie o zachodzie słońca. Podczas wypraw tak niezwykłych i rozpaczliwych, że ich wspomnienia były krótkotrwałe i jakże łatwo się zacierały. Na Spirali stawiałem czoło zadaniom i niebezpieczeństwom, które nauczyły mnie prawdziwego znaczenia sukcesu - w końcu i ja zostałem zmuszony, by spojrzeć w oczy samemu sobie. Szybko otworzyłem „The Economist" i zatrzymałem wzrok na końcu artykułu wstępnego. ...najbardziej dramatyczna inowacja w transporcie towarów od czasów wprowadzenia kontenerów w latach sześćdziesiątych. Ste- phen Fisher, dyrektor naczelny i udziałowiec C-Tran, bez wątpienia stanie się multimilionerem, na co w pełni zasługuje. Lecz C-Tran, jak i jego enigmatyczny twórca, wydają się wybiegać o wiele dalej w przyszłość. Z całą pewnością projekt ten sprawi, że męczące problemy związane z transportem międzynarodowym staną się równie nieistotne co wczorajsze granice i że przyczyni się on do ściślejszej integracji Europy Wschodniej, wciąż rozdartej i słabej po postkomunistycznym szoku, z Zachodem, trapionym przez niesta- bilność i narastający ekstremizm. Jako taki C-Tran może znaleźć poczesne miejsce nie tylko w suchych traktatach ekonomicznych przyszłości, lecz również... Rozległ się cichy dźwięk, wskazujący, że to moje piętro. Zwinąłem pospiesznie magazyn, nie chcąc, by mnie ktoś przyłapał na czytaniu, i parsknąłem. Boże, Boże -jak mawiał Jyp, mój dobry przyjaciel - a wszystko to z powodu odrobiny nudy! Lecz teraz jest już po wszystkim. Dokonało się. Wepchnąłem plastykową kartę w szczelinę przy drzwiach tak silnie, że omal jej nie zgiąłem. Odrzuciłem magazyn i sprawdziłem podręczny komputer. Faks i automatyczna sekretarka zapchane były wiadomościami - same gratulacje. Naciskając kilka klawiszy przesłałem je wszystkie do mojego biura dla działu public relations, by wysłali odpowiedzi. Lecz po zakończeniu transmisji na środku ekranu pojawiło się niespodziewanie okno zarezerwowane dla ważnych ostrzeżeń sys- temowych. Przyjrzałem się z bliska świecącym czerwono pikselom. •*PILNE** W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA ZNISZCZENIA SYSTEMU POŁĄCZ PORT W Z PORTEM K "PILNE** Połączyć co z czym? Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Byłem pewien, że mój komputer nie ma takich portów, nie wspominając już o możliwościach połączenia ich ze sobą. Żart? Może wirus? Przeczuwałem jakieś ukryte znaczenie, a nawet double entendre. Choć, co było bardziej prawdopodobne, urucho- miłem zbędną procedurę, która przez przypadek nie została usunięta przez programistów z ostatecznej wersji systemu. Do- tknąłem ikony OK i ramka zniknęła; lecz ze względu na dużą bezwładność wyświetlaczy ciekłokrystalicznych litery pozostały na ekranie jeszcze przez kilka sekund niczym dogasające ognie. Zatrzasnąłem pokrywę i poszedłem wziąć prysznic. Prawdę mówiąc, powinienem zapomnieć o tym wszystkim, lecz godzinę później, należycie odświeżony, przebrany i uzbrojony w duży gin z tonikiem, wciąż o tym rozmyślałem - choćby dlatego, że miałem znacznie gorsze rzeczy do przemyślenia, gdybym tylko chciał się nimi zająć. Taras baru hotelowego był pusty - nic dziwnego. Kierownictwo zrobiło, co mogło, dekorując taras marmurem, roślinnością i udrapowanymi markizami, lecz nic nie było w stanie upiększyć położonego tuż obok parkingu i poszarpanego rzędu drzewek iglastych, który stanowił granicę z drugim hotelem. Widok lepszy niż wielopasmowa droga od frontu, lecz nie za bardzo. Pomimo wszystko było tu spokojnie. Przestrzeń parkingu otwierała wielki pas niczym nie przysłonięte- go nieba. Po dniach spędzonych w centrum wystawowym widok ten cudownie uśmierzył moją klaustrofobic. Zamówiłem kolejny gin z tonikiem i rozsiadłem się wygodnie, by go podziwiać. Ponad karłowatymi drzewkami nadciągały strome ściany chmur płonące bielą, przetykane ciemną szarością - wolne od dymów ludzkiej głupoty. W rześkim powietrzu wczesnej jesieni, wciąż jeszcze ogrzewanym promieniami zachodzącego słońca, na tle jednego z tych ciemniejszych lazurów, które przyciągają oko do nieskończoności, chmury te zdawały się wyraźne i solidne. Często zdarza się znaleźć na niebie różne wzory, ten jednakże był wyraźny niczym obraz. Chmury po obu stronach przemieniły się w strome, skaliste ściany - wyższe po prawej - połączone prąż- kowanym zboczem wznoszącym się do szczytu. Można by ulec złudzeniu, że ma się przed oczami szeroką drogę wijącą się między wysokimi urwiskami, aż do grani wielkiej górskiej przełę- czy. Ponad nią, niczym wartownik, wznosił się szczyt białej wieży. Gasnące słońce zalało wieżę i ścieżkę ognistym różem. Dramatyczna dekoracja pasująca jak ulał do wielkiego dramatu, filmu albo opery, przyszło mi do głowy; choć to Natura i Przypa- dek stworzyły ją w przeciągu minut i równie szybko nie pozo- stanie po niej nawet ślad. Przypomniałem sobie, że teraz będę mógł wymknąć się na przynajmniej kilkudniową wspinaczkę, choć trudno będzie zna- leźć coś równie dziewiczego, nieskażonego przez cywilizację. Kilka dni? Mógłbym spędzić w ten sposób resztę życia. Przecież odniosłem sukces. Rozwinąłem naszą firmę transportową na tyle skutecznie, że gdy Barry odszedł wcześniej na emeryturę, krok od zastępcy do dyrektora naczelnego był niemalże automatyczny, byłem wciąż młody. Teraz jednakże Dave, mój przyjaciel i zastępca, zarządza wszystkim lepiej niż ja kiedykolwiek to robiłem. I kimże jestem? Figurantem. A przecież nie chce mnie wygryźć. Mimo lekceważą- cych kpin, zawsze ulegał mi we wszystkim, czym zechciałem się zainteresować, aż czasami stawało się to przyczyną mego zakłopo- tania. Lecz gdziekolwiek spojrzałem, odkrywałem jego dłoń pewnie trzymającą ster, kierującą całym przedsiębiorstwem z rado- sną autokracją, którą odziedziczył po swoich przodkach, zachod- nioafrykańskich wodzach, i włączaj ąc w ten interes całą swoją dużą rodzinę. Był wszystkim, czym ja próbowałem być, i więcej: moje rozwiązania były dobre, jego były lepsze i zaczynałem rozumieć, dlaczego Barry zrezygnował. Przecież ja ledwo co przekroczyłem czterdziestkę, byłem w dobrej formie i lubiłem moją pracę - ostatecznie cóż więcej miałem kochać? Przez lata rodziły się w mojej głowie idee, jak nasza firma powinna działać naprawdę, szalone idee w większości, lecz zacząłem się nimi bawić i... I niespodziewanie C-Tran stało się rzeczywistością w siedem- nastu krajach, gotowe do uruchomienia w dziesięciu innych, z programem gwałtownej ekspansji, według którego sieć rozciąg- nie się daleko poza Europę i oplecie cały świat. Ale nie za moim udziałem. C-Tran przerosło mnie i moją wizję, przerosło władzę jakiegokolwiek człowieka. Musiałem jedynie udzielać wywiadów, przewodniczyć osobliwym zebraniom konsorcjum i zagarniać pieniądze obiema rękami. Oto mój sukces, jeden potężny skok, ze stanowiska sternika ponownie na figuranta. Żadne miliony nie dadzą mi takiej satysfakcji, jaką dał mi worek pełen wytartych gwinei, moidores, reales i miękkich hiszpańskich uncji, zdobyty ciężką pracą zysk z mojej pierwszej podróży handlowej po tych niezwykłych, niezmierzonych oceanach, które przepływają mię- dzy światami Spirali. Było to dwa lata temu. Piętrzące się wokce trudności związane z nowym systemem transportowym przygnio- tły mnie i uciekłem zdesperowany, przekroczyłem granicę, i zna- lazłem starych przyjaciół, kapitana, załogę i wreszcie towary, którymi handlowałem między jednym niezwykłym portem a dru- gim. Potem, prawie rok później, zrobiłem to samo. Tym razem, jako kapitan, wyruszyłem w dłuższą drogę. Dłuższą, bardziej niebezpieczną i, jak to często się zdarza, mniej dochodową, lecz to był dopiero początek. W przeszłości dwukrotnie zdecydowałem się szukać Spirali, raz przez przypadek i ciekawość, raz w potrzebie. Teraz byłem wleczony z siłą, która rozdzierała mnie na dwoje. Po cóż miałbym żyć, tkwiąc w Jądrze niczym robak w jabłku, gdy tam otwiera się przede mną wszechświat nieskończonych możliwości? Przy dzikich, wyrazistych kolorach Spirali Jądro wydawało się blade i bez życia. Jednakże znałem ten świat i potrafiłem go kontrolować -na tyle, na ile ludzie są w stanie to robić - lepiej niż większość z nich. A Spirala w przedziwny sposób potęgowała zarówno zalety jak wady. Postanowiłem, że lepiej zrobię, rozwiązując moje problemy tu, w Jądrze, gdyż na Spirali mogą podnieść głowy i zniszczyć mnie. I tak wiedziałem, co jest najgorsze. Tu czy tam, w Jądrze czy na Spirali, byłem samotny. Uwolniłem się od głupoty, poczucia winy i pustki minionego życia. Postanowiłem zacząć wszystko od nowa, poznać prawdziwych przyjaciół, związać się z kimś, nawet ożenić, lecz przekroczyłem już czterdziestkę. Kłamali mówiąc, że nie wyglądam na tyle; wyglądałem - od środka. Poza tym przy- zwyczaiłem się żyć moją pracą, a nawet z nią jeść i spać. Nie był to zbyt dobry początek, w dodatku Spirala weszła mi w drogę. Jakże mógłbym wytłumaczyć się z takiego podwójnego życia? Lub wplątać w to jakąkolwiek kobietę, którą znałem? Claire i Jacąuie tego doświadczyły. Obie odsunęły się od tego i ode mnie. Dzisiaj, bez wątpienia, nie pamiętały już niczego, tak było z większością ludzi. Tam, na Spirali, były kobiety, mnóstwo, lecz trwałe związki należały do rzadkości ze względu na nieustanną walkę przestrzeni i czasu; zbyt długi postój oznaczał utratę pamięci i ponowne ugrzęźnięcie w nieciekawej śmiertelności. Opróżniłem szklankę ze złością, resztki były gorzkie. Zapat- rzyłem się w chmury, w tę wielką, nierealną barierę i zaprag- nąłem uciec tam, zapragnąłem mocno jak nigdy dotąd, móc pobiec w górę i dalej, przez przełęcz, w dziką błękitną dal i zgubić w nieskończoności moją niespokojną jaźń. Kelner postawił kolejną szklankę, choć nie mogłem sobie przypomnieć, bym ją zamawiał. Nie dotknąłem jej jednak, bo- wiem gdy się odwróciłem, żeby przeczytać rachunek z baru, uchwyciłem kątem oka jakiś ruch, plamę bieli, jak gdyby te niewyrośnięte drzewa oddarły fragment chmury. Gdy skupiłem wzrok, mój umysł zamglił się. To był koń, do tego wyglądał na bardzo dużego. Szary... to znaczy czysto, oślepiająco biały - stał po prostu, bez jeźdźca lub stajennego, lub kogokolwiek w zasięgu wzroku. Osiodłany, nie spętany, nie przywiązany, stał z opuszczo- ną głową i skubał spokojnie mizerną kępę trawy pod drzewami. Ponownie rozejrzałem się wokoło; naprawdę nikogo nie było w pobliżu. Zwierzę musiało się zabłąkać, najprawdopodobniej z targów. Dzięki Bogu nasza agencja zdecydowała się na znaną grupę taneczną i naprawdę imponujące efekty audio-wizualne. Przez ostatnich kilka tygodni widziałem, jak inni ściągają wszyst- ko, co mogą: od striptizerek po hipopotamy. Tak czy inaczej, pomyślałem zaniepokojony, ktoś powinien coś z nim zrobić, nim biedak wejdzie na Autobahn albo napotka na swej drodze jed- nego z parkingowych demonów prędkości. Lubię konie. Chwyci- łem kilka kostek cukru ze stojącej na stole miseczki, przeskoczy- łem przez balustradę i ruszyłem z udawanym spokojem po asfalcie, starając się nie zaniepokoić go. Niepotrzebnie się starałem. Koń spojrzał w górę, dostrzegł mnie, potrząsnął delikatnie łbem i po prostu stał tam, jakby czekał. - Jesteś dużym koniem, prawda? - powiedziałem spokojnie. Im bliżej podchodziłem, tym stawał się większy, nie gruby jak koń pociągowy czy perszeron, lecz wysoki i masywny niczym koń do polowań z gończymi. Nie potrafiłem określić jakiej jest rasy; w jego długiej głowie nie było nic z araba lub lipicanera. Rząd również był niezwykły: mocny, bogato zdobiony, siodło z wyso- kimi łękami, lecz nie w kowbojskim stylu, bardziej orientalne, jeśli w ogóle można to było do czegoś przyrównać. Odwinąłem z papierków kostki cukru i podałem mu je na dłoni. Koń powąchał je, wziął delikatnie do pyska, po czym pozwolił po- klepać się po rozluźnionej szyi i barku. Widać było, że jest dobrze żywiony i starannie czyszczony. Zwierzę nagle rozejrzało się wokoło i parsknęło, jakby mówiąc: A zatem - na co czekasz? Nie był zbłąkanym zwierzęciem lub nowym chwytem reklamowym. Roztaczał wokół siebie aurę Spirali - aurę magii i tajemniczości. Zdawałem sobie sprawę, że Spirala może być niezwykle niebez- piecznym miejscem, lecz było mi wszystko jedno. Sprawdziłem popręg - był mocno dociągnięty. Chwyciłem za kulę, postawiłem nogę na betonowym krawężniku, drugą włożyłem w strzemię, podciągnąłem się w górę i znalazłem się w siodle. Niemalże od razu trafiłem stopą w drugie strzemię; przyszło mi do głowy, że koń był przeznaczony właśnie dla mnie. Gdy tylko poczuł mój ciężar, wielki koń zarżał cicho, zawrócił i ruszył galopem w stro- nę szpaleru drzew. Schyliłem się, gdy listowie rzuciło się w moją stronę i sięgną- łem gorączkowo po wodze; były owinięte wokół kuli. Jednakże nim zdążyłem je ściągnąć, przelecieliśmy wśród drzew i delikatny odgłos kopyt na suchej trawie zmienił się. Nie przeszedł w przytę- pione uderzenia o asfalt - zamiast tego, gdy wielka bestia przeszła z galopu w cwał, ziemia rozbębniła się, a kamienie zagrzechotały. Spojrzałem w dół - i omal nie spadłem. Ziemia pod nie znającymi znużenia kopytami zniknęła, zagubiona w płynnej, szarej mgle, która otuliła nas niespodziewanie. Mogło by się zdawać, że się prawie nie poruszamy, że pędzimy w miejscu i tylko mgła przepływa wokół nas. Jakby uderzenia kopyt sprawiały, że nabie- ra na chwilę twardości, tylko po to, by roztopić się po naszym przejściu. Lecz gdy stanąłem w strzemionach i rozejrzałem się wokoło, mogłem wyczuć coś jeszcze; teren wznosił się, a my wspinaliśmy się szybko coraz wyżej i wyżej. Wtem, niespodziewa- nie, rozbłysła wokół nas jasność i otworzyła się wolna przestrzeń. Oślepiony, nie przestając mrugać oczami, patrzyłem na majaczące powyżej cienie. Czy to wciąż chmury? Jednakże zmuszony byłem odwrócić głowę i spojrzeć ponownie w dół. Nogi wysunęły mi się ze strzemion i z całych sił chwyciłem za kulę siodła. Podłoże było już wystarczająco solidne. Moim oczom ukaza- ła się nierówna ścieżka jasnoszarych kamieni i zakurzona ziemia z rozrzuconym gdzieniegdzie białym kwarcem. Tuż obok opada- jących z łoskotem kopyt teren obniżał się gwałtownie, a po- trącone kamyki odbijając się spadały w dół turni w przyprawiają- cą o zawrót głowy pustkę, otchłań, której nie mogłem ogarnąć. Gładka mgła otulała ścianę urwiska niczym jezioro mleka. Tyle że nie była to mgła, bowiem biel rozciągała się od turni aż po nieskończenie odległy lazur nieba; była to chmura, a my znaj- dowaliśmy się ponad nią, wspinając się po stoku. Otchłań wycią- gała po mnie pazury, ręce pokrywał mi pot, lecz trzymałem się kurczowo siodła i litanii wspinaczy: że wysokość nie ma znacze- nia, że można przeżyć upadek z tysiąca stóp, a zostać zabitym przez dziesięć. Oddychając z trudem, zmusiłem się, by usiąść prosto i podnieść głowę. Wzrok przystosował się, lecz wiedziałem już, co zobaczę: ten sam krajobraz, te same kamienne ściany i drogę, która prowadziła na przełęcz położoną nie więcej niż kilkaset stóp wyżej drogę, którą tak bardzo chciałem pójść. zagłębiły się we mnie lodowate ostrza podniecenia wzmocnione „ przelotnym uczuciem lęku. Przenikliwy wiatr tchnął świeżością, wymiótł zanieczyszczony miejski oddech z moich płuc i napełnił je na powrót życiem. Powietrze było stokroć bardziej odświeżają- ce niż najzimniejszy, najtęższy gin. Odrzuciłem strach przed otchłanią, wsunąłem mocniej stopy w zdobione, metalowe strze- miona i przycisnąłem lekko kolana do boków konia, łapiąc ich rytm, sadowiąc się wygodnie w siodle, ciesząc się siłą zwierzęcia, czyniąc ją swoją własną. Ująłem zakończone małymi, srebrnymi stożkami wodze i poczułem natychmiastową reakcję ogiera, któ- ry uznał moją władzę. Tego właśnie chciałem, prawda? Nie przejmowałem się tym, co czeka mnie na przełęczy, tak bardzo chciałem zobaczyć drugą stronę. Droga była nierówna, lecz piękne zwierzę nigdy nie zmyliło kroku, nie wspominając już o potknięciu. Stawiane pewnie kopy- ta krzesały iskry na kwarcu, uprząż dzwoniła i brzęczała, a grzy- wa powiewała na wietrze niczym chorągiew. Uświadomiłem sobie, że śmieję się na głos z szaleńczą przyjemnością. Na ostatnim wzniesieniu przed grzbietem ścieżka oddalała się od urwiska; ścisnąłem konia piętami i delikatnie ściągnąłem wodze, chcąc skłonić go do biegu. Niepotrzebnie; koń cwałował w górę zbocza jakby było to ostatnie dwieście metrów gonitwy. Po prostu wzlecieiismy w górę i przez grzbiet, na ścieżkę, która biegła po drugiej stronie. Mijając przełęcz, usłyszałem gdzieś z wysoka natarczywe dzwonienie pojedynczego dzwonu. Wysoka, smukła wieża pasowała do tego krajobrazu, stała na turni oddalonej ściany, wysoko ponad nami; stamtąd dochodził dźwięk; a skądś poniżej nas nadeszła basowa odpowiedź innego dzwonu. To, co zobaczyłem w dali, sparaliżowało mnie. Stok góry ponownie opadał, już nie tak stromo, lecz ścieżka nie zmierzała w tamtym kierunku. Biegła równo wzdłuż turni, okrążając krzy- wiznę zbocza, a w oddali lśniło morze. Koń posuwał się naprzód równie pewnie, co przedtem, jakby śpieszył się na jakieś pilne spotkanie; reagował na dotyk, lecz wyglądało, że nie potrzebuje go prawie wcale. Jadąc niemalże automatycznie, starałem się przebić wzrokiem przez chmury, szukając wskazówek dokąd zmierzamy. Nowe kształty rozdarły ich powłokę, kolejne szczyty wznoszące się w postrzępionym rzędzie smoczych zębów. Znaj- dowaliśmy się pośrodku górskiego łańcucha; lecz bliżej, znacznie bliżej i niżej coś jeszcze wypiętrzało się w górę. Tajemniczy szpic, który ledwie dotykał dachu chmur, zbyt cienki i delikatny, by być kolejnym szczytem, do tego zbyt regularny. Kiedy podążaliśmy ścieżką wzdłuż urwiska, obraz rozdwoił się; to były dwie wieże, blisko siebie, równoległe, tej samej wysokości - identyczne. W ja- kiś sposób niematerialne, mimo iż rzucały wyraźne cienie na oślepiającą biel. Wtedy coś poruszyło się na granicy mojego widzenia, kolejny cień. Tyle że ten znajdował się poniżej chmur, płynął przez nie niczym ryba, poruszając się równolegle do ścieżki. Całe szczęście, że go spostrzegłem, gdyż mogłem nie mieć tego ostrzeżenia. Wynurzył się z niepokojącą gwałtownością, niczym wieloryb, i zaczął się szybko wznosić. Wybałuszyłem oczy. Był to statek powietrzny, sterowiec, lecz niepodobny do niczego, co widziałem na zdjęciach, bardziej smukły i opływowy niż „Hindenburg" lub inny zeppelin. Jego biały kadłub składał się jedynie z dziewięciu lub dziesięciu segmentów zakończonych żebrowanym ogonem zbudowanym z kwadratowych sekcji niczym olbrzymi skrzynko- wy latawiec. Silniki napędowe buchały wyraźnymi, małymi kłęba- mi dymu, a mimo to osiągał imponującą prędkość, wyprzedzał nas z łatwością. Zawieszone poniżej gondole również miały opływowe kształty i wyglądały na przestronne. Prymitywne? Chyba nie. Zacząłem patrzeć na ten statek jak na przykład alternatywnej technologii - wyrafinowany projekt o prostych zasadach działa- nia. Z pewnością była to piękna maszyna, równie funkcjonalna co statek wikingów. Zbliżyła się szybko i usłyszałem ciche, przerywa- ne sapanie - z pewnością jakiś rodzaj maszyny parowej, pomyśla- łem. Uniosłem się w strzemionach, by pomachać... Coś przemknęło mi ze świstem obok głowy. Nie był to owad, z całą pewnością. Pochyliłem się, drżąc cały. Zbocze powyżej eksplodowało deszczem kurzu i kamieni. Gapiłem się jak idiota; tego, że będą do mnie strzelali, spodziewałem się najmniej. Spróbowałem pomachać raz jeszcze, by pokazać, że nie jestem uzbrojony; rozległ się kolejny głośny trzask i tym razem ścieżka podskoczyła i bryznęła kamieniami. Przylgnąłem do szyi konia, wbiłem pięty w jego boki i zatęskniłem, co ciekawe, za ostrogami. Nie były potrzebne. Mój wierzchowiec runął cwałem, po prostu pofrunęliśmy. Następna eksplozja była nierówna, a powietrze zabrzęczało niczym rój pszczół. Więcej niż jeden strzał; aż tyle czasu zajęło mi zarejestrowanie tego faktu. Salwa. Oznacza to wyszkolonych ludzi. Jacyś żołnierze strzelali do mnie, nie spraw- dziwszy, kim jestem, bez ostrzeżenia. Nawet nie czekali; mogli przecież podlecieć znacznie bliżej i upewnić się. Lecz oddali salwę, gdy tylko znalazłem się w ich zasięgu. Bali się, czy co? Jednego mężczyzny, który nie mógł mieć przy sobie niczego większego niż pistolet? To wszystko nie miało żadnego sensu. Jednakże nie dawali za wygraną. Podobny do rekina cień prześlizgnął się nad ścieżką przede mną, bardzo blisko góry. Uniosłem wzrok, spróbowałem dawać sygnały i zorientowałem się, że patrzę prosto na posępny błysk luf wystających z obu gondoli. Zaskowyczałem i rozpłaszczyłem się w siodle; zniknęli w smudze pomarańczowego ognia; ziemia i skały rozprysnęły się wokół nas - za nami! Mknęliśmy zbyt szybko. Statek omal nie roztrzaskał się o górę, puls silników przeszedł niespodziewanie w ryk i nagle w powietrzu znalazło się pełno pyłu wodnego, gdy wyrzucili balast. Nos statku wzniósł się do góry, w bok, obrócili się gwałtownie; silniki ponownie zaryczały i zakrztusiły się. Wyobraziłem sobie ludzi w gondolach, potykających się, prze- wracających i zsuwających z impetem w jeden róg. Skrzywiłem się mściwie; nie zobaczyłem ani jednej twarzy, lecz znienawidzi- łem ich, a to dlatego, że strzelali do mnie. Statek wyrównywał już lot i z sapaniem oddalał się wielkim łukiem od zbocza, gotów uderzyć we mnie od przodu. Poklepa- łem końską szyję i poczułem przypływ gniewu, który przyprawił mnie o mdłości. Zdałem sobie sprawę, że szybkość nie zdoła nas ocalić; potrzebowaliśmy osłony. Nie mogłem sobie przypomnieć niczego, co mogło by się przydać na tej biegnącej w górę ścieżce, nie byłem też pewien, czy zdołam zawrócić tę wielką bestię. Przy tej prędkości już samo ściągnięcie cugli mogłoby strącić nas w dół zbocza lub wywołać takie zamieszanie, że dopadliby nas jak siedzące kaczki. Wtem, w oddali, tuż za zakrętem, wyłoniły się dwa olbrzymie kamienie górujące nad ścieżką niczym towar drugiego gatunku z fabryki Stonehenge. Najlepsze, co może być - mógłbym się założyć, że jedyne. Trzasnąłem wodzami i syknąłem: - Dalej, chłopcze! Uciekaj, jeśli miłe ci to twoje cholerne życie! I pomknął. Omal nie wypuściłem wodzy, przywarłem do spienionej szyi i zacząłem mamrotać pod nosem. Mógłbym przysiąc, że zareagował chwilę wcześniej, jak gdyby zobaczył to co ja i zrozumiał; może tak było. Znaleźliśmy się na zakręcie, kopyta opadały w kurzu, niemal w cieniu kamieni - lecz niebo z przodu przesłonił statek napastników i zaczął obniżać lot niczym błyszcząca chmura naładowana śmiertelnym piorunem. Wciąż jest jakaś szansa... Spomiędzy kamieni wysunęła się przypominająca mnicha, zakapturzona postać. Nie spojrzała nawet na nas, lecz uniosła ręce w obcesowym, odprawiającym geście, który przypominał klaps. Całkiem lekki, lecz uczucie zawartej w nim mocy było tak silne, że ogier zarżał przenikliwie i stanął dęba, przednie nogi uderzały powietrze, a ja za wszelką cenę starałem się nie spaść. Nie było w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę to, co nastąpiło. Ścieżka skręciła się, powietrze wykrzywiło i zadrżało niczym obraz w zniekształcającym lustrze, a ze środka tej anomalii uniósł się kurz, ziemia i luźne skały, i wszystko to trysnęło wielkim, wykrzywiającym się strumieniem - prosto na nadciągający sta- tek. Odłamki skał uderzały o listwy uszczelniające luk, bębniły w materiał kabiny, uderzały w śmigła i odskakiwały z gwizdem. Pod gradem pocisków maszyna przechyliła się i zadrżała - po- włoki z gazem znalazły się w niebezpieczeństwie. Usłyszałem odległy dźwięk tłuczonego szkła. I znowu rozległ się ryk silników, wyrzucono balast i sterowiec odpłynął od ścieżki w pustkę. Pojedyncza kula, przypadkowa albo wysłana przez zdolnego strzelca, uderzyła tuż przy skrytej pod kapturem głowie, zosta- wiając jasną smugę ołowiu na kamieniu. Odniosłem wrażenie, że mężczyzna nawet tego nie zauważył, stał dalej, podążając wzro- kiem za opadającą zygzakiem maszyną; jej pilot walczył z nią, jak ja walczyłem z moim wierzchowcem. Zdołałem uspokoić konia, pilotowi najwidoczniej też się uda- ło, gdyż zobaczyłem, jak wyrównuje lot, wznosi się nieco i rusza ponownie do przodu. Spodziewałem się, że wrócą, by odpowie- dzieć salwą, lecz zamiast tego obniżyli szybko lot i po chwili pochłonął ich dach chmur. Usiadłem w siodle, czułem, jak żebra zwierzęcia rozszerzają się w potężnym, przerywanym oddechu; szyją wstrząsało drżenie. Koń zarżał spłoszony, gdy go poklepa- łem - wciąż był zdenerwowany i wcale mu się nie dziwiłem. Przeniosłem pełen oczekiwania wzrok w dół, na mojego wybawcę. Spojrzał do góry. Tym razem to ja zadrżałem. Musiałem przełknąć, nim zdołałem wydusić jego imię: - Stryge! Chciałem powiedzieć... Le Stryge. Co do diabła... - Robię tutaj? - ostry, nosowy akcent, nieprzerwany zgrzyt gniewu przebijający z głosu nie zmienił się, lecz krzywy uśmiech zadawał mu kłam. Stało przede mną wykrzywione coś o cienkich wargach, cierpkie niczym zielone śliwki daktylowe, lecz uśmie- chało się. - Ratuję twoją nędzną głowę. To moje normalne zajęcie w twoim towarzystwie, czyż nie? Zamrugałem. Coś się w nim zmieniło, mimo iż wciąż odczuwało się przyprawiające niemalże o mdłości uderzenie zimnego, szarego spojrzenia. Twarz, która mogłaby należeć do jednego z klasycznych popiersi uczonego, filozofa, kapłana lub ascety przedstawionego w białym marmurze była niby ta sama, lecz życie, które płonęło pod powierzchnią, czyniło z niej śmiertelną broń, tępy instrument, kanciasty i twardy niczym kamień. Głęboko pobrużdżona, o bladej skórze, nos — cienkie, rozszerzone ostrze, i usta — bezwargie, pozbawione krwi cięcie ponad arogancko wysuniętą szczęką. Jaką etykietą można by opatrzyć takie popiersie - fanatyk, szaleniec, psychopata? Właśnie to przyszło mi do głowy, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy; teraz znałem lepsze określenie. Nekromanta. Niebezpieczny, morderczy, jeśli wszystko, co o nim słyszałem, było prawdą. A mimo to, co było dla mnie zaskoczeniem, zmienił się. Zamiast postrzępionego czarnego pła- szcza i pasa miał na sobie riemną szatę z materiału, który wyglądał na aksamit, a białe włosy, niegdyś zmierzwione i rzad- kie, związane były z tyłu elegancką kokardą z czarnego aksamitu i... posypane pudrem? Stara świnia wyglądała jak jakiś osiemnas- towieczny ksiądz, być może jeden z bardziej błyskotliwych i we- sołych francuskich abbe. Lecz co jeszcze uległo zmianie? Brud ascety wdąż wżerał się w jego twarz, kładąc deń na i tak głębokie bruzdy. Na wysokim czole widać było grudki szarego pudru, odrobina żółtej wydzieliny zakrzepła w kądkach oczu; wdąż czuło się od niego ociekający wilgocią smród włóczęgi. I to nie tylko ja: koń wydymał chrapy. Nawet szata z aksamitu pokryta była tu i ówdzie starożytnym brudem. Lampart może zrzudć cętki i... stać się czarną panterą. Lepiej zachować uprzejmość. - Dobrze wyglądasz - powiedziałem, a on ukłonił się nie- znacznie. - Zgaduję, że zawdzięczam wszystko... to - wskazałem na konia - tobie? Ponownie ukłonił się. Czy nie próbował przypadkiem wy- wrzeć na mnie czegoś w rodzaju dobrego wrażenia? - Pomyślałem, że mogę przynajmniej zapewnić d odpowiedni transport. Rzecz w tym, młody człowieku, że tak jak ty niegdyś czułeś, iż potrzebujesz moich usług, teraz ja potrzebuję twoich. - Co... to znaczy... słucham? Żwir zazgrzytał mu w gardle... chichotał. - Ach, nie obawiaj się niczego, raczej nie wzywałbym dę, gdyby miało to związek z... z moimi poważniejszymi sprawami. Przyjmijmy raczej, że potrzebuję dokładnie tych cech, którymi już nie rozporządzam. Jestem starym człowiekiem, szybko się męczę. I nie chdałem, by twój dług wdzięcznośd wobec mnie był dla ciebie ciężarem, zastarzałą troską. Lepiej, pomyślałem, po... - Hm... przepraszam, mój... dług wdzięcznośd? Uśmiechnął się z dezaprobatą, choć oczy mu rozbłysły. - Ależ tak. Przypomnij sobie nasze pierwsze spotkanie. Nie zaprzeczysz chyba, że byłem ci wtedy użyteczny? Na każdym etapie istotna pomoc? Beze mnie, czy odnalazłbyś piękną Claire? Czy zatrzymałbyś udekający statek Wilków albo wyśledził pono- wnie, gdy ci uciekli? A moi drogocenni, młodzi pomocnicy, których poświęciłem dla twej sprawy? Nawet wśród chmur Wielkiego Koła, z pewnośdą nie mogłeś zapomnieć? - O, nie - powiedziałem wzburzony. Nawiedził mnie osob- liwy koszmar senny o tych „młodych pomocnikach", gdy dowie- działem się, czym byli. - Oczywiście, że nie! Podziękowałem ci, nieprawdaż? Dałem małą fortunę w złocie! - Niezwykle łaskawie - przytaknął stary mężczyzna z tym samym pogardliwym zgrzytem w głosie. - Jednakże czy mogłaby kupić tę pomoc gdzie indziej? Moje ty młode stworzenie handlu, nie wszystkie długi można spłacić w złocie. A to, czego od ciebie oczekuję, wymaga jedynie krótkiego, jednorazowego wysiłku. Lepiej, myślałem, dać ci szansę uwolnić się od zobowiązań w ten sposób już teraz i oczyścić konto. Cóż to? Nie spodziewałem się nawet tak nieznacznej niechęci! - Wykrzywił usta. - Nie będę udawał, że coś takiego może mnie zranić, lecz muszę cię uprze- dzić, że nie wyobrażam sobie żadnego łatwiejszego sposobu spłacenia tego długu. Koń zaczynał się niepokoić, przestępował z nogi na nogę i potrząsał głową, jakby był coraz bardziej, a nie mniej, nie- spokojny. Wcale mu się nie dziwiłem. Zacząłem go klepać i uspokajać, by zyskać nieco czasu do namysłu. Le Stryge! To prawda, że pomógł mi wtedy, choć na koniec to ja go ocaliłem. Znacznie później miałem zamiar zwrócić się do niego ponownie, lecz pomysł ten bardzo przeraził moich przyjaciół ze Spirali. A Pilota Jypa najbardziej, Jypa, który sam mnie do niego zabrał. Czy nie podkreślał wtedy, jak niebezpieczny jest Stryge, jak bardzo niegodny zaufania? Że skorzystałby z każdej nadarzającej się okazji, którą bym mu podsunął, by domagać się później moich usług. Czyż nie dostarczyłem mu już jednej? A jaką zyskałby moc, gdybym i teraz to zrobił? Wielki koń reagował na mój głos i dotyk; to Stryge go niepokoił, było to całkiem oczywiste - i jakże interesujące. Stara świnia mogła go posłać, lecz koń nie był jego stworzeniem. Wyprostowałem się w siodle i spojrzałem na niego z góry. - Spłacam tylko te długi, Stryge, które są uczciwe. Lecz wiem, dlaczego mi wtedy pomogłeś. Nie była to bezinteresowna pomoc. Spłaciłeś w ten sposób jeden ze s w o i c h długów wobec Jypa. Jeśli komukolwiek, właśnie jemu powinienem być wdzięczny. Obojęt- nie, czego ode mnie chcesz, przechyliłoby to szale w drugą stronę, i to znacznie, na tyle, że mógłbym mieć kłopoty z upomnieniem się 0 swoje. Zwykłeś nazywać mnie głupcem, Stryge. No cóż, jeśli chcesz, by dokonano jakiejś bezecności, znajdź innego! Ściągnąłem wodze jednym szarpnięciem i uderzyłem piętami. Wielki koń, i tak już niespokojny, obrócił się z głośnym rżeniem i stanął dęba. Kopyta skrzesały iskry na kamieniu nad głową starego mężczyzny i Stryge, uwięziony poniżej, zatoczył się i prze- wrócił do tyłu. Tak jak to zaplanowałem. Gdy koń opadł na ziemię, uderzyłem go końcem wodzy po łopatce, lecz nie trzeba było żadnych ponagleń; skoczył z dzikim, radosnym rżeniem i ruszył z powrotem ścieżką, którą tu przybyliśmy. Schyliłem się nisko, a po plecach przeszedł mi dreszcz na myśl o tym, co może zostać za nami wystrzelone w każdej chwili. Jeszcze jedna burza kamieni, gwałtowny podmuch wiatru, klątwa lub kula ognia - a może jakaś okropna pułapka, która sprowadzi mnie z po- wrotem niczym rybę miotającą się na połkniętym haczyku. Prędzej będzie to coś, czego dosłownie nie byłem w stanie sobie wyobrazić. Bałem się tego bardziej niż kul; miałem wielką ochotę odskoczyć, skręcić w bok, lecz tutaj w górze byłoby to niebez- pieczne. Nie, pozostawało jedynie ufać chyżości tych silnych nóg. Zakręt, nareszcie! Pokonując go, zniknęliśmy z widoku. Zbli- żaliśmy się ponownie do miejsca, w którym strzelano do nas, lecz przez porównanie było tu całkiem bezpiecznie. Koń pamiętał; nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Szlachetna bestia prze- mknęła niczym wiatr, a za nami kurz wzniósł się niczym tarcza. Zaniepokojony, obrzuciłem szybkim spojrzeniem dach chmur, lecz nic się nie poruszyło. Przed nami majaczyła grań przełęczy. Musieliśmy zwolnić i zaryzykowałem długie spojrzenie w tył. Daleko za nami dostrzegłem małą, ciemną figurę. Le Stryge stał na pokrytej bliznami drodze, jakby przyglądając się nam; wzno- sząca się za nim chmura kłębiła się i wiła w smoczym wieńcu, lecz nawet nie drgnął. Znów wstrząsnął mną dreszcz, a koń zarżał, jakby chciał mnie uspokoić. Z gracją, nie potykając się ani razu, szedł stępa krawędzią ścieżki i kamienistym zboczem w dół, skacząc i ześlizgując się po stromiźnie na szerszą górską ścieżkę. Obejrzałem się do tyłu, zastanawiając się, czy ujrzę niską postać na tle nieba, gotową zrzucić lawinę na nasze głowy. Nic się jednak nie poruszyło. Słońce chyliło się ku zachodowi, niebo stawało się coraz ciemniejsze i w zabarwionym na czerwono świetle góry były coraz mniej i mniej wyraźne. Gęstniejące zasłony mroku zaczęły okrywać szczyt. Basen chmur poniżej poszarzał i przygasł i gdy zbliżyliśmy się do niego, otulił nas szczelnie. Wszystko niknęło w mroku; ledwo dostrzegłem ścianę-cień przed nami. Nim zdoła- łem ściągnąć wodze, wpadliśmy na nią, a gałęzie drzew uderzyły mnie po twarzy. Trwało to chwilę i nagle rozległ się twardy, ostry odgłos kopyt i wjechaliśmy w cień. Gryzące powietrze chwyciło mnie za gardło i zapiekło w oczy. Koń zarżał cicho na dźwięk wysokich obrotów silnika samochodu sportowego tuż obok, ja także się przestraszyłem. Wstrząśnięty, ześliznąłem się z siodła i asfalt zakołysał się pod moimi stopami. Chwyciłem się kuli i zacząłem przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu kostek cukru. - Szkoda, że nie wiem, jak ci na imię - powiedziałem mu. - Powinnieneś się nazywać... jak? Bucefał, Aster, Grane, a mo- że... - Zrobiłem, co tylko mogłem. Rozluźniłem popręg i wędzid- ło, żałując, że nie mogę go wyczyścić i zaprowadzić do odpowied- niej stajni. Lecz, mimo iż poddawał się tym zabiegom całkiem chętnie, zaczął spoglądać w tył, poza drzewa, i domyśliłem się, że nie czuje się tu dobrze. Może ktoś go w jakiś sposób wzywa. Dałem mu ostatni kawałek cukru, a potem patrzyłem, jak otwiera szeroko chrapy, jakby chciał wyczuć coś w powietrzu, obraca się i rusza kłusem w stronę drzew. Ja także się odwróciłem i poszedłem przez parking w stronę hotelu - czy też próbowałem. Dużo czasu upłynęło od chwili, kiedy po raz ostatni jeździłem konno; moje nogi i siedzenie były więc jednym piekącym wrzas- kiem bólu. Gdy utykając wchodziłem po schodach, modliłem się żarliwie, żeby taras wciąż był pusty, by nikt mnie nie widział. Pokuśtykałem do mojego stolika i opadłem na fotel - ostrożnie, pamiętając o bąblach. Słońce niemalże nie przesunęło się na niebie, a mimo to różnica była ogromna. Nastąpiła wyraźna zmiana oświetlenia, niebo zaczerwieniło się nieznacznie, a chmu- ry były na powrót tylko chmurami i niczym więcej, równie olbrzymimi i niematerialnymi, co wyobrażenia ludzi. Wydarzenia pozostały jedynie w moim umyśle, obecne w bólu i nie dającym spokoju strapieniu. To się wydarzyło; nie można sprzeczać się z bólem. Jechałem tą ścieżką, jak tego chciałem, i co znalazłem? Głęboki kocioł z chmurami i może jeszcze głębszą zagadkę. A na dodatek? Niebezpieczeństwo, być może śmiertelne niebezpieczeń- stwo. I pomyśleć, że jakieś dwie godziny temu byłem znudzony - ale czy były to godziny? Nieświadomie, w odpowiedzi na pragnienie, sięgnąłem po nie tkniętą szklankę z ginem; wciąż była chłodna pod palcami. Uniosłem ją -i zamarłem z wytrzeszczonymi oczami. Była to bez wątpienia ta sama szklanka, lecz mimo ciepłego powietrza kostki lodu nie zdążyły się nawet roztopić. Rozdział drugi z latem chciałem być sam, czyż nie? Nie w tej chwili. Zbyt wiele przeszedłem i co gorsza, nie chodziło jedynie o obolałe siedzenie. Niesamowita jazda stawała się coraz bardziej odległa i nierzeczywista, jak to zazwyczaj bywa ze wspomnieniami ze Spirali, a mimo to nie mogłem przestać 0 tym rozmyślać. Zwlekałem z odejściem z baru, choć wypełniał się typkami z targów, którzy robili świetne interesy - dosłownie - z lokalnymi dziewczynkami. Gdy gin stępił nieco ból fizyczny, pokuśtykałem do zatłoczonego pomieszczenia z grillem, by zjeść nijaki obiad, i usiadłem pogrążony w myślach nad tekturowym kubkiem z kawą. Potrzebowałem rady, to oczywiste, lecz mogłem ją znaleźć jedynie na Spirali. Miałem duże szansę na sukces. Porty morskie, skrzyżowania szlaków rzecznych i wielkie ośrodki handlowe przeszłości, właś- nie w miejscach o poplątanej sieci cieni mgliste pogranicze między Jądrem a Spiralą było najszersze i najłatwiejsze do przeniknięcia. Miejsca te nie musiały być starożytne; przeżyłem bardzo dziwne spotkanie w słabo oświetlonym przejściu pod- ziemnym na O'Hare w Chicago. Z pewnością i tu istnieją drogi 1 skróty, lecz nie znałem ich, a to zawsze wiązało się z niebez- pieczeństwem. Stryge mógł ich już pilnować, a ja, za wszelką cenę, wolałem uniknąć ponownego z nim spotkania. Poznałem go jako mściwego, a w dodatku nieustępliwego starego drania. Jeśli naprawdę mnie potrzebował, było mało prawdopodobne, że o tym zapomni. A mógł mnie zatrzymać. Na samą myśl o tym, w jaki sposób miałby tego dokonać, oblałem się zimnym potem: widziałem kiedyś, jak aktem czystego, zimnego okrucieństwa odebrał wiatr żaglom wielkiego statku. Zatem, dlaczego pozwolił mi po prostu odejść? Zakląłem po nosem. Zbyt często znajdowałem się na tym jałowym obszarze i zaczynałem powoli dostawać bzika. Potrzebuję jakiejś rozrywki, pomyślałem, towarzystwa lepszego niż ten prze- pocony tłum w barze. Jasne! Lutz organizuje przyjęcie. Zamierza- łem taktownie nie zjawić się, lecz teraz stwierdziłem, że odrobina zupełnie doczesnego blichtru i blasku może dobrze mi zrobić. Najlepiej będzie, postanowiłem, jeśli odpocznę przez jakąś godzinę lub dwie. Zostawiłem kawę, podniosłem się ciężko i poszedłem sztywno w kierunku wind. Czułem się tak, jakbym działał na automatycznym pilocie. Potrzebowałem kilku chwil, by dotarło do mnie, że z mojej kieszeni dochodzi delikatne, natarczywe piszcze- nie, lecz gdy wyciągnąłem małe pudełko z pulsującym czerwonym światłem, przebudziłem się natychmiast. Wyglądało jak miniatu- rowy kalkulator, czym też było, lecz był to również niesłychanie drogi pager podłączony do telefonu... i reagujących na każdy ruch czujników podczerwieni, które były wbudowane w przednią ściankę teczki. Skoczyłem w stronę schodów, zawahałem się przez chwilę na pierwszych stopniach, oprzytomniałem i ruszyłem ponownie do wind. Może i dotarłbym po schodach na dwudzieste piąte piętro szybciej, lecz do czego bym się wtedy nadawał? Walnąłem w główny przycisk i skoczyłem do pierwszych drzwi, które się otworzyły, na przemian przeklinając i błogo- sławiąc Dave'a. Błogosławiąc, gdyż to właśnie on zwrócił się do ekspertów od szpiegostwa przemysłowego i kupił od nich naj- droższe wyposażenie; przeklinając, ponieważ czujniki prawdopo- dobnie zwariowały, reagując na ogrzewanie, pokojówkę lub coś takiego. Jadąc niespiesznie do góry, stukałem stopą i rozmyś- lałem, krytykując swoje upodobanie do wysoko położonych pomieszczeń. Gdy dotarłem na właściwe piętro, wypadłem na korytarz, przekonany, że znajdę jakąś wąsatą, turecką Sttibenmaderl ścielącą właśnie moje łóżko. Jednakże z przeszklo- nego półpiętra, skąd widać było moje okna, zobaczyłem, że są ciemne. Małe urządzenie nie przestawało sygnalizować, że alarm jest bez przerwy uaktywniany. Rzuciłem się korytarzem, teraz już ostrożnie, i przesunąłem się bokiem w stronę moich drzwi, nasłuchując. Nic - a może? Przyszło mi do głowy, że jeśli to pokojówka, to porusza się cholernie cicho. Przełknąłem ślinę zastanawiając się, czy nie zadzwonić do recepcji lub nie schować się za jedną z roślin doniczkowych i poczekać, aż ten ktoś się pojawi. W obu przypadkach mogłem zrobić z siebie kompletnego dupka, gdyby się okazało, że to tylko przywidzenia. Lecz nie miałem zamiaru pozwalać komuś na grzebanie w moich rzeczach. Ostrożnie włożyłem plastykową kartę w szczelinę obok drzwi i z nieskończoną, niewyobrażalną powolnością przekręciłem gałkę. Wiedziałem, że mechanizm za- mka był upiornie cichy, lecz co z zawiasami? Naparłem na drzwi, delikatnie, powoli: ciemno. Spięty, pchnąłem nieco dalej. Między drzwiami a futryną pojawiła się linia kompletnej ciemności. Już miałem otworzyć drzwi, gdy przyszły mi do głowy dwie nie- słychanie niepokojące myśli. Po pierwsze, jeśli ktoś jest w środku, a światło jest wyłączone, to może czaić się za drzwiami; a po drugie, najście to może mieć coś wspólnego z Le Stryge. Powinienem był wcześniej wziąć to pod uwagę, pomyślałbym o tym, gdyby świat alarmów, wind i szyfrowanych zamków nie wydawał się tak odległy od świata nekromanty. Lecz, jak już wcześniej zdążyłem się o tym na własnej skórze przekonać, wcale nie musiało tak być. On sam lub jeden z jego pomocników albo stworzeń - było to bez różnicy - byli ostatnią rzeczą, na którą chciałbym wpaść w ciemności. Wstrzymałem oddech i... usłysza- łem coś całkiem wyraźnie. Było to delikatne skrzypnięcie, trzask, cichy syk... Krew zaczęła pulsować mi w uszach i gdybym spróbował zamknąć teraz drzwi, mógłbym nie podołać. Palce pokryły się potem i zaczęły łaknąć ciężaru wielkiego miecza, który wisiał nad kominkiem u mnie w domu. Gdyby Spirala rzeczywiście była tu dostępna, byłbym w stanie go wezwać; a to bez wątpienia pociągnęłoby za sobą bardzo ciekawe tłumaczenia, gdybym się mylił. Lepiej z tym poczekać, postanowiłem. Uchyliłem drzwi nieco szerzej i dostrzegłem wąski snop światła pod drzwiami sypialni. Nie było to zwykłe światło, nie przypominało ciepłego blasku lampki przy łóżku ani szczerej jasności jarzeniówek w łazience; było przyćmione i szarawe, zbyt nikłe, by można je było nazwać opalizującym. A mimo to było w jakiś sposób znajome. Dzięki niemu mogłem zajrzeć przez szparę przy zawiasie. Nic tam nie czyha. W salonie też nikogo nie było. A zatem cokolwiek to jest, jest w sypialni. Zacząłem się gorączkowo zastanawiać, co jeszcze znajduje się w sypialni? I wtedy ponownie usłyszałem trzask i cichy syk zniecierpliwienia i zdałem sobie sprawę, co może oznaczać to przytłumione światło. Nim drzwi zdążyły się za mną zatrzasnąć, trzema krokami przemierzyłem pokój i gwałtownym ruchem otworzyłem na oścież drzwi do sypialni. W tej samej chwili dostrzegłem ciemną figurę zrywającą się z łóżka w blasku przyćmionego ekranu. Komputer przewrócił się. W mojej głowie pojawił się obraz czegoś smukłego i szyb- kiego niczym lampart, po czym zostałem ciśnięty na framugę, gdy to coś przemknęło obok. Lecz nie dość szybko. Mogłem być zesztywniary i obolały, lecz ja także nauczyłem się, jak być szybkim. Chwyciłem za ramię. Przywodziło na myśl wiązkę stalowych lin owiniętych jedwabiem. Jego właściciel, rozpędzony, zatoczył łuk i, nie tracąc prędkości, ruszył na mnie. Pięść ześlizg- nęła się po mojej kości policzkowej, druga wystrzeliła do gardła. Opuściłem brodę na piersi, co przez przypadek sprawiło, że głowa ustawiła się pod odpowiednim kątem. Uczciwa walka nie była teraz na porządku dziennym. Mocno uderzyłem głową, i napastnik, zataczając się, runął przez łóżko. Skoczyłem, upad- łem, gdy przeturlał się w bok, lecz wylądowałem na jego wyciąg- niętym ramieniu. Ręka sięgnęła w stronę pachwiny, co omal nie zakończyło się sukcesem, po czym zaciśnięta w pięść druga ręka zadała oszałamiający cios w kark. Bulgocząc osunąłem się, a niewyraźna postać zerwała się na równe nogi i pobiegła. Kimże byłem, by się sprzeciwiać? Kopnąłem - moje długie nogi stanowiły dobrą dźwignię. Podeszwa zetknęła się z poślad- kami nieproszonego gościa i wystrzeliła go dokładnie tam, gdzie chciał się udać, tyle że odrobinę szybciej. Tajemnicza postać odbiła się od framugi i upadła jak kłoda. Wciąż kręciło mi się w głowie, gdy przeturlałem się po łóżku na nieznajomego, ude- rzyłem w nos i chwyciłem za coś jedwabistego, co się rozdarło. I wtedy zadane z rozmachu uderzenie dosięgło mojego podbród- ka, druga pięść grzmotnęła głucho w brzuch i gdybym był przeciętnym biznesmenem, stałbym się jedynie ofiarą. Upadłem w tył - intruz zerwał się na równe nogi - chwyciłem go od tyłu i rzuciłem na drzwi od łazienki. Dało mi to trochę czasu, by, walcząc z nudnościami, stanąć na kolanach. Intruz podniósł się. Zobaczyłem, jak dłoń w rękawiczce napina się i zrobiłem unik. Klasyczny cios w szyję musnął mi włosy i wylą- dował niegroźnie na łóżku - po czym druga ręka uderzyła łukiem w moje lewe ramię i niemalże pozbawiła je czucia. Zdesperowany zablokowałem prawą ręką, rzuciłem napastnika na podłogę i wbiłem łokieć w jego nerki. Kopnął mnie w rzep- kę, wystarczająco mocno, by ją złamać, gdybym nie cofnął się w porę. Tak czy owak, zaskowyczałem z bólu i uderzyłem pięścią. Przemieniliśmy się w niemożliwą do opisania burzę poplątanych kończyn, opadających ciosów, część z nich zabój- czych... gdybyśmy mieli wystarczająco dużo miejsca, by zama- chnąć się odpowiednio. Zostałem dobrze przeszkolony przez kilku przyjaciół i jeszcze więcej wrogów w sztuce walki pospóls- twa, lecz ta osoba była poważnym przeciwnikiem. I bardzo paskudnym. Palce prześlizgiwały się w stronę oczu lub krocza przy każdej nadarzającej się sposobności, z odbierającym od- wagę uporem starając się rozedrzeć usta, nos, uszy lub jakąś inną miękką część ciała. Nie mogłem w ten sposób walczyć, nawet gdybym miał więcej miejsca. I tak rzucaliśmy sobą we wszystkie strony na przestrzeni między łóżkiem a ścianą, za każdym razem próbując podciąć jeden drugiego lub coś w tym stylu. Była sobota, pora obiadowa, i wszystkie numery wokoło z pewnością były puste, w przeciwnym razie ktoś by zareagował. Nie mogło to trwać długo, choć zdawało się, że upłynęły wieki, gdy coś zaczęło mi świtać. Ramię napastnika oddawało razy, wydawało się silne, było całkiem silne - lecz nie tak silne, jak moje. Im mniej zadawałem ciosów, próbując obezwładnić, skrę- pować jego ruchy, tym bardziej zdesperowany stawał się intruz, tym mocniej drapał. Wreszcie, gdy palce dosięgły mojego nosa, puściłem, zaskoczony... i z jękiem złożyłem się wpół, gdy kolano uderzyło w krocze. Natręt zerwał się na równe nogi, rzucił się do drzwi - i wpadł na łóżko, gdy zatarasowałem mu drogę. Było to coś, czego się nie spodziewał, ponieważ sam nie był w stanie tego zrobić. Zachwiał się - a ja stałem już na nogach tuż za nim. Uderzyłem potężnie w podstawę czaszki. Upadł do przodu - rzuciłem się na niego całym ciężarem, wbijając mu twarz w du- szące objęcia ciężkiej hotelowej narzuty. Moja gra opłaciła się; warto było udać przed chwilą, że to już koniec, by zyskać sposobność zadania ciosu, który zakończył walkę. Teraz nigdzie się już nie wybierał. Jednym kolanem uciskałem bolesne miejsce na jego plecach, drugie spoczęło na szyi. Ramiona miał zaplątane w narzutę, a nogi młóciły bez- skutecznie; czułem, jak się unosi, walcząc desperacko, by złapać oddech, wydając przy tym głośne, chrapliwe dźwięki. Jeśli szybko go nie puszczę, udusi się. Nie do wiary, och, nie do wiary! Usiadłem. Zacząłem powoli odzyskiwać dech, rozmasowałem siniaki, pozwoliłem, by opadł mi poziom adrenaliny i oddałem się po prostu luksusowi swobodnego oddychania. W swoim życiu miałem chyba tylko jedną poważniejszą bójkę, tyle że nie z istotą ludzką. Po chwili to bezczynne siedzenie stało się trochę nudne, postanowiłem przeszukać leżące pode mną ciało. Szamotanina nasiliła sie, lecz zignorowałem to. Ubrany był w coś w rodzaju ściśle dopasowanego kombinezonu, z którego wydzielał się za- pach potu i prawdopodobnie jakiegoś płynu po goleniu. Gdzie są kieszenie? Znalazłem jedną, wysypałem pęk metalowych narzędzi na jednym kółku i plik perforowanych płytek z plastyku. To do otwierania drzwi, pomyślałem, i to całkiem wyrafinowane, jeśli poradził sobie z tymi drzwiami. Coś jeszcze? Wsunąłem rękę do wewnętrznej kieszeni w spodniach - nagle, wstrząśnięty, zacis- nąłem dłoń. Ciało pode mną skręciło się spazmatycznie; choć o połowę słabiej, niż ja bym zareagował. Odrzucony na bok, bardziej z zaskoczenia niż jakiegoś innego powodu, odturlałem się po łóżku. Wskazywało by to, że byłem bardziej uczciwym przeciwnikiem, niż mi się wydawało. Gdybym posłał kilka ciosów więcej poniżej pasa, z pewnością wcześniej bym się zorientował, że marnuję tylko czas. Zerwałem się z łóżka, chwytając po drodze komputer, i zapa- liłem górne światło. Patrzyłem w osłupieniu na dyndające, po- strzępione pozostałości maski narciarskiej i szkarłatną twarz, która uniosła się znad narzuty. Z nosa ciekła jej krew. - Nawet o tym nie myśl! - szczeknąłem, gdy dostrzegłem morderczy błysk w jednym otwartym oku. - Telefon ma alarm - jeden ruch i go włączę. Poza tym nie sądzę, żebyś była w od- powiednim stanie, by sobie ze mną poradzić, czyż nie? Kobieta zwiesiła głowę i wydała z siebie potężny, zdławiony szloch. Był o wiele bardziej wymowny niż jakiekolwiek przekleń- stwo. Spuściłem wzrok, wstydziłem się swojego zachowania, co było przecież absurdalne. I wtedy zobaczyłem przewody biegnące od mojego komputera do dodatkowego gniazdka telefonicznego, które przeznaczone było dla linii faksu i modemu. Spojrzałem na ekran i poczułem, jak rozjaśnia mi się w głowie: w głównym oknie uruchomiono oprogramowanie komunikacyjne. Wcis- nąłem Pauzę. - A więc, dokąd kopiowałaś moje pliki? - zapytałem. Kobie- ta nic nie powiedziała. - Ich fragte, wohin Sie meine Feiłen copieren wollte? Je viens de vous demander ou exactement vous avez voulu copier mes fichiers? Hein? Me archivi - dovei?Losficheros... Wymruczała coś, co zabrzmiało dość sprośnie. - W porządku, w takim razie pozostaniemy przy angielskim. Takie słowa, jak „szpiegostwo przemysłowe"... czy ci to coś mówi? Cisza. Popatrzyłem na nią przez chwilę, nie dlatego, że było na co patrzeć. Wysoka, wystarczająco dobrze zbudowana - w rzeczywistości gibka jak pantera, i niezupełnie płaska na klatce piersiowej, lecz jej twarz psuła ogólne wrażenie. W obecnej chwili wyglądała strasznie, jedno oko miała spuchnięte i podbite, roz- ciętą, wybrzuszoną wargę, a z nosa wciąż ściekał śluz i krew, lecz nawet będąc w najlepszej formie nie wygrałaby żadnego konkur- su piękności. Była to gorzka, twarda twarz, twarda jak jej pięści, od głębokiego V między brwiami, w dół, do głębokich, roz- goryczonych zmarszczek po obu stronach drugiego nosa i ponu- rych, ciężkich ust. Otwarte oko wyglądało na głęboko osadzone i bardzo ponure, nieco skośne, zwężone napięciem i złością. Włosy miała krótkie i czarne, zlepione potem - i to mniej więcej wszystko, co można było o niej powiedzieć. Tak, jak wyglądała, mogła być w każdym wieku, może po czterdziestce; lecz spo- jrzawszy na jej szyję, odjąłem dziesięć lat albo więcej. Widziałem takie twarze u pokonanych kobiet-sportsmenek. Nie była to twarz ustępliwej kobiety, ani trochę; była to twarz kobiety nienawidzącej, tego rodzaju, który nie przestaje nienawidzić, obojętnie, czy ma rację, czy nie. Mimo wszystko, spróbowałem ponownie: - Nie zechciałabyś mi czegoś powiedzieć? Na przykład, kim jesteś i co tu robisz? Chciałaś zdobyć jakąś sprawność? Nie? - Są ludzie, którzy wiedzą, gdzie jestem. - Jej głos był niski i bezbarwny. - Jeśli mi coś zrobisz, dopadną cię. Wzruszyłem ramionami. Utrudniała i wcale nie miała zamia- ru przestać. Sprawdziłem numer telefonu - 010 33. Z pewnością Francja, pomyślałem, tam nie ma numerów kierunkowych, lecz ten wyglądał zdecydowanie, jak numer ze Strasbourga. Wpisałem polecenie, by go zachować, przesłałem całkiem dosadny komuni- kat i przerwałem połączenie. Następnie zerwałem się w ostatniej chwili i uniknąłem jej gwałtownego skoku w poprzek łóżka. Błyskawicznym ruchem zabrałem komputer spoza jej zasięgu i wyrwałem przewody z gniazdka. - Niegrzeczna! Przez chwilę myślałem, że rzuci mi się z wrzaskiem do gardła; lecz zamiast tego, znużona, spuściła stopy na podłogę i ukryła twarz w dłoniach. Ostrożnie, ani na chwilę nie spuszczając z niej wzroku, odłożyłem komputer. - Nigdy się nie nauczysz, co? Myślę, że lepiej będzie, jeśli zadzwonię na dół po dwóch miłych, muskularnych szwajcarów by oddali cię w ręce policji. Parsknęła, po czym wydała z siebie odrażający grzechot i przełknęła z trudem. - A dalej! Tylko spróbuj! Nie zrobisz tego, prawda? Bo co by się wtedy stało z twoimi cennymi sekretami? - Miała zgrzytliwy głos. Uświadomiłem sobie, że gdzieś już coś takiego słyszałem - tylko gdzie? Ten sam ostry, jednostajny dźwięk, obłudny i prze- pełniony sarkazmem kogoś, kto świadom jest swojej racji i nie czerpie z tego przyjemności. - Mogliby zdecydować, że chcą zadać ci parę pytań, gdyby zobaczyli, co masz w tym swoim komputerku! Zamrugałem oczami. No dobrze, były tam sekrety handlowe, lecz nic szczególnie ważnego. - Co za rzeczy? Omal nie plunęła. - O tobie! O tobie i twoich koleżkach, tak zwanych współ- pracownikach z tego europejskiego projektu transportowego. Och, nie myśl sobie, że nikt nie wie, co tak naprawdę zamierza- cie! Te nazwiska, one wyjawiają wszystko każdemu, kto wie! - A dokładnie, co wyjawiają? - Och, dajże spokój! Te sukinsyny? Oni nie mogą być związa- ni z niczym uczciwym! Połowa z nich to pozostałość nomen- k 1 a t u r y ze starych reżimów komunistycznych, niektórzy o wy- górowanych ambicjach, a pozostali to skorumpowane grube ryby, z którymi ci pierwsi załatwiali interesy. Oraz ekstremiści, tacy, jak twój serdeczny przyjaciel, Herr Baron! - Lutz von Amerningen? Co o nim wiesz? Wzruszyła teatralnie ramionami. - Och, niewiele. Tylko wszystkie te nowe ruchy wyrastające ostatnio jak grzyby po deszczu, nie tylko w Niemczech, lecz w całej Europie. Ich obozy szkoleniowe, tajne składy broni i polityka prowadzona na ulicach, jak na przykład dzisiaj. Mają rozmaite nazwy, a wszystkie oznaczają dokładnie to samo: „neo- nazistowska", każda z nich. Ale przecież o tym także nie wiedzia- łeś, mam rację? Oparłem się o ścianę. - Wiesz, tak się akurat składa, że nie. - Och, nie, zgiń myśli! - nie kryła złośliwości. -1 oczywiście nie wierzysz w ani jedno słowo, prawda? Wzruszyłem ramionami. ¦¦ - Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Nie zdziwiłbym się zbytnio, przynajmniej w przypadku kilku z nich. To smutna prawda na temat interesów w Europie Wschodniej, nie można uniknąć zadawania się z takimi ludźmi. Gdy nastąpiła kata- strofa, byli jedynymi w pobliżu, którzy posiadali odpowiednie umiejętności organizacyjne i rzecz jasna ustawili się naprawdę dobrze. Są całkiem niegroźni, na swój sposób. A Lutz... przypu- szczam, że mógłbym w to uwierzyć. Akta dotyczące kariery wojennej jego ojca były trefne, prawda? Sam nigdy nie lubiłem za bardzo tego człowieka. - Jego ojciec? - Z jakiegoś powodu wykrzywiła usta. Roze- jrzała się wkoło i nagle złapała coś z toalety. Spiąłem się, bo była niepokojąco szybka. Lecz sięgnęła tylko po długą białą kartę. Rzuciła mi ją pod stopy. Zaproszenie Lutza. - A to? - Moje pierwsze - powiedziałem spokojnie. - Nie byłem pe- wien, czy pójdę, czy też nie. Przesłała mi kpiący, krzywy uśmiech. Ponownie wzruszyłem ramionami. - Myśl sobie, co chcesz, gwiżdżę na to. To nie ja próbuję tu coś udowodnić. Wiem o nich jedynie, że są powszechnie szano- wanymi biznesmenami, zarówno w swych krajach, jak w całej Europie, właśnie dlatego moja firma nawiązała z nimi kontakty. A nawet zakładając, że w twoich słowach kryje się ziarno prawdy, i w ich przeszłości jest coś podejrzanego, dotąd nic na to nie wskazywało. Ani w interesach, ani na stopie towarzyskiej, w pracy lub przyjemności. Poza tym nie zadawaliśmy się z nimi za bardzo. A mojej firmie nigdy nic nie zarzucono. Mamy nieskazitelne konto rasowe, żadnych powiązań z ugrupowaniami politycznymi, nie mieszamy się do polityki. Nic! Podejrzenia pod naszym adresem zaprowadzą cię donikąd. Kimkolwiek jesteś. Przeszyła mnie wzrokiem pełnym nienawiści; moje słowa nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. Wiedziałem już, kogo przypo- minał mi jej głos: jedną z moich nauczycielek z przedszkola. Wyobraźcie sobie zrzędliwą, starą, wiecznie skrzywioną kobietę, która, święcie przekonana, że dzieci w jakiś sposób spiskują przeciwko niej, czerpała mściwą rozkosz, łapiąc je na gorącym uczynku. Pomyślałem, że ta tutaj może mieć podobny problem. Myślałem, nie spiesząc się. Nie sądziłem, że jest gliną - mówiła o nich „oni". Poza tym wyglądała na zbyt rozchwianą. Nagle doszedłem do przekonania, że mam przed sobą jakąś maniakalną reporterkę. Mógłbym wystąpić na drogę sądową lub wnieść skargę, przedstawiając dowolną liczbę wykroczeń - naruszenie prywatności i nietykalności osobistej, kradzież danych, i tak dalej- Jednakże ta obłudna awanturnica mogłaby, już na ławie oskarżonych, zacząć rzucać błotem i coś mogłoby przylgnąć. - I co? - spytała. - Piekielnie się spieszysz, by wezwać poli- cję, co? - Tak - powiedziałem. - Mam już tego dosyć. Precz! - Chcesz, bym wykręciła za ciebie numer? - spytała słodko. - jsjje? Zabawne... Chwyciłem ją za kark i postawiłem na nogi. - Nie potrzeba nam teraz twoich brudnych rewelacji w pra- sie - powiedziałem i zacząłem przetrząsać jej pozostałe kieszenie, wyrzucając z nich szereg małych, złowrogich narzędzi i klucz do pokoju. Żadnych dokumentów, zupełnie nic. Na ubraniu znalaz- łem ślad po obciętej metce. - Tylko dlatego ujdzie ci to na sucho, lecz posłuchaj mnie uważnie: jeśli jutro z samego rana nie wyprowadzisz się z... - zerknąłem na klucz, po czym odrzuciłem jej go - pokoju 1726, postaram się, by cię wyrzucili. Rozumiesz? Wiesz, że mogę to zrobić. - Wierzę ci! - wysyczała. - No to już! - pokazałem palcem na drzwi. Kobieta minęła mnie utykając, lecz w salonie zaczęła iść z rozmyślną bezczelnoś- cią; zatrzymała się nawet, by podnieść plik papierów, toteż chwyciłem ją pod ramię i wypchnąłem na korytarz. Zaczepiła nogą o gruby dywan, lecz nie upadła; wyprostowała się, rzuciła mi przez ramię gniewne spojrzenie, warknęła jeszcze coś pod nosem i ruszy- ła przed siebie z przesadną dystynkcją, choć z pewnością starała się nie utykać. Popatrzyłem za nią przez chwilę, po czym pchnąłem drzwi, chcąc je zatrzasnąć, lecz amortyzator sprawił, że pozostała wąska szpara i wtedy usłyszałem dojmujący płacz, który został pośpiesznie zduszony. W jednej chwili poczułem się znacznie mniej prawy; co już zupełnie wyprowadziło mnie z równowagi. Wszedłem do łazienki i zacząłem się myć, starając się nie patrzeć w lustro. Nic na to nie mogłem poradzić, prawda? Nie szczędziła mi razów. Gdybym się nie bronił, rozkwasiłaby mnie na miazgę, a potem uciekła, być może z moim komputerem. Przynajmniej nie próbowała zagrać kobiecą kartą w żaden z dwóch najczęściej występujących sposobów, choć decydując się na ten bardziej oczywisty, miałaby przeciwko sobie swój własny wygląd. Ta twarz, pomyślałem, lecz czy zawsze miała taki wyraz? Spróbowałem sobie wyobrazić ją bez niego i nie mogłem. Dobre przebranie, jeśli tylko umie sprawować nad nim kontrolę. Kim była? Zacząłem żałować, że wypuściłem ją tak łatwo. Jednak nic bym nie wskórał. Tak. Skrzywiłem się z bólu, gdy gorąca woda sprawiła, że rozbolały mnie rozliczne siniaki i zadrapania. Chole- rnie niewiele jej brakowało. Gdzie się nauczyła walczyć w ten sposób? Jak utrzymuje tak dobrą formę? Wspinając się jak ja? Wspinaczka. Pokój 1726 był na siedemnastym piętrze - cztery piętra niżej. Gdzie może być numer 26? W tym końcu budynku, lecz po drugiej stronie, to jeden z tańszych pokoi. To by się zgadzało. Podniosłem jeden z małych przedmiotów, które przy niej znalaz- łem - pluskwa, nie miałem żadnych wątpliwości. Znajdowała się wystarczająco blisko, by mieć czysty odbiór. Ogarnął mnie gniew. Wystarczająco blisko także i do innych rzeczy! Zabrałem ze sobą sprzęt niezbędny do tych krótkich wakacji, które sobie obiecałem. Poruszyłem się niespokojnie. To był szalony pomysł - lecz w formie ponurego żartu zaczął mi się coraz bardziej podobać. Rozgniotłem w palcach małe, złowrogie urządzenie. Wtykamy nos w cudze sprawy, co? Na Boga, pokażę tej suce, jak się to robi! Podbiegłem do szafki, do której włożyli moje walizki, i zacząłem w niej grzebać. Wiedziałem, że żaden z moich normalnych kombinezonów z lycry nie będzie się nadawał; wszystkie były zbyt jaskrawe. Założyłem szarą bluzę z kapturem, ciemne dżinsy, na tym zapią- łem ciężką uprząż i zacząłem wpinać w uchwyty kości, ekspresy i przyzwoitą kolekcją kości mechanicznych, które od dawna chciałem wypróbować. Założyłem buty na miękkich podeszwach i już po chwili stałem z rozwiniętą lekką niczym piórko linką. Zacząłem szykować zakręcany karabinek i przyrząd do zjazdu. Było to jedno z tych okien z ciężką futryną, które otwierało się do wewnątrz i na zewnątrz; mogłem mieć pewność, że utrzyma mój ciężar, nawet jeśli będę się kołysał. Myśl ta przypomniała mi o moim kasku, spojrzałem na niego z czułością, lecz zdałem sobie sprawę, że nie mogę go zabrać, gdyż oświetlenie na zewnątrz sprawiłoby, że błyszczałbym niczym morska latarnia. Otworzy- łem szybko okno, zawiązałem linę wokół głównego filaru, prze- ciągnąłem przez klamry uprzęży i przerzuciłem nogę na zewnątrz. Spojrzałem w dół, na gzyms, potem dalej -i serce podeszło mi do gardła. Parking przemienił się w delikatnie pobłyskującą masę samochodowych dachów i aż za łatwo mogłem sobie wyobrazić siebie samego pędzącego w ich stronę, a być może nawet przelot- ne spojrzenie na własne odbicie w drogiej, lustrzanej powierzchni lakieru, zbliżające się, by spotkać się ze mną w jednej unicest- wiającej chwili; cząsteczka i antycząsteczka... Otrząsnąłem się. Zdążyłem już przywyknąć do strachu; każdy amator górskiej wspinaczki, który mówi, że nie patrzy w dół, jest kłamcą. Czasami można było zesztywnieć na kilka minut - nawet jeśli, co wolałem, zaczynało się z dołu, dzięki czemu można było stopniowo przyzwyczaić się do wysokości. Zjazd na linie nie był w moim guście, lecz nie miałem innego wyjścia; musiałem się śpieszyć. Kiedyś wspinałem się po ścianie hotelu w Bangkoku, czyż nie? Był znacznie wyższy. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, źe to robię, lecz czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Ostrożnie przerzuciłem drugą nogę, skrzywiłem się z bólu, gdy uderzyłem się w siniak, znalazłem występ pod nogami i odchyliłem się do tyłu, stopniowo luzując linę, aż zacząłem schodzić w dół gładkiej, betonowej fasady hotelu. Gdybym był kilka pięter niżej, nie mógłbym tego zrobić. Znalazłbym się wtedy na obszarze oświet- lonym przez zewnętrzne światła, lecz w górze było ciemniej - a to dlatego, żeby znak na dachu był dobrze widoczny; w jego cieniu wszyscy złodzieje wspinający się po rynnach i dachach byli jednakowi, jak koty. Droga w dół była prosta. Gdy, jak mi się wydawało, osiąg- nąłem właściwe piętro, zablokowałem na chwilę hamulec i za- cząłem szukać miejsca, gdzie mógłbym założyć punkt asekuracyj- ny. Nic. W eleganckiej fasadzie pełno była szczelin i otworów, lecz wszystkie były za duże, nawet dla heksa. Zacząłem się pocić ze zdenerwowania, lecz nic na to nie mogłem poradzić; miałem do wyboru albo się wycofać, albo pokonać to cholerne załamanie na jeden raz. Zaryzykowałem spojrzenie w dół; nikt nie krzyczał ani nie pokazywał palcem - jeszcze nie. Nie miałem czasu na zastanawianie się. Zacząłem odpychać się od ściany, coraz dalej i dalej za każdym razem. Gdy osiągnąłem największą amplitudę, nagle zobaczyłem siebie samego, jak wpadam przez okno do jakiegoś pomieszczenia pocięty do kości przez ostre szpony potrzaskanej szyby... Do diabła z tym! Rozbujałem się na boki i zwolniłem hamu- lec. Z hałasem przypominającym do złudzenia dźwięk dartego płótna odleciałem od ściany, potem w bok; zacząłem spadać, a po chwili lina oparła się na bocznym filarze i zarzuciło mnie. Zacisnąłem hamulec; beton wpadł na mnie, kłując w ręce, kola- na, wszystko, czym mogłem do niego przywrzeć. Odbiłem się, przytrzymałem, ześlizgnąłem, szorując o ścianę; jeden palec zna- lazł szczelinę, następny, stopa - posiniaczone ciało zaklęło bez- głośnie, lecz nie traciłem czasu. Wziąłem głęboki wdech, spo- jrzałem w górę i policzyłem piętra. Jedno niżej - dobrze. Od tej strony z dołu prawie nie było mnie widać. Zacząłem wspinać się, zbierając luźną linę, nie chcąc, żeby zobaczył ją ktoś przez okno. W górze, po prawej - tam powinno być okno numeru 26. Było nieznacznie uchylone... W chwili, gdy moje palce chwyciły się występu poniżej, zapaliło się światło. W szalonym pośpiechu wspiąłem się na gzyms i zastygłem w półprzysiadzie, ze zdrętwiałymi palcami i trzeszczącymi pleca- mi. Wiedziałem, że muszę zachować ostrożność: niemal na pew- no będą tam i inni, zwykły zespół do tego typu operacji. Zasłony były rozsunięte; nasunąłem ciemny kaptur głębiej na twarz i wy- jrzałem ponad parapetem. O, proszę, idzie wolno, ledwie za- mknąwszy drzwi. Przyszło mi do głowy, że pewnie szła po schodach, chcąc uniknąć przygodnego spotkania w windzie - długie, powolne kuśtykanie. Dotarła do fotela, zwinęła się w nim, a jej ciałem wstrząsnęło coś, co wyglądało na pełen wyczerpania szloch. Nikt inny nie przemówił, nikt się nie poruszył. Była sama. Moje głupie, irracjonalne sumienie zakłuło mnie ponownie; schowałem się z powrotem. Palce i mięśnie łydek zaprotestowały; zacząłem gorączkowe poszukiwania i znalazłem szczeliny, w któ- rych mogłem umieścić kilka kości mechanicznych. Ich dziwnie ukształtowane podwójne łby rozwarły się i chwyciły brudny beton; wpiąłem w kość karabinek i przypiąłem się do uprzęży. Kątem oka uchwyciłem jakiś ruch; wstała i zaczęła rozpinać kombinezon. Przeszła tam i z powrotem i zobaczyłem, jak zwinięty kombinezon leci przez pokój, pewnie go kopnęła. Na- stępnie przeleciała koszulka i zobaczyłem, jak nagie ramię unosi się, a palce dotykają ostrożnie czerwonych plam wokół żeber. Chciała się upewnić, czy nie ma złamań. Moje sumienie zawyło; z drugiej jednak strony, ja też byłem mocno obolały. A poza tym, mówiąc prosto z mostu, dobrze się bawiłem; okazało się, że ma ładne plecy - na tyle, na ile mogłem zobaczyć - choć widziałem zdecydowanie zbyt mało. Przesunąła się w bok i straciłem ją z oczu. Ostrożnie podciągnąłem się za rozsunięte zasłony i bar- dzo powoli zajrzałem do środka. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, była bielizna leżąca obok kombinezonu. Och, Boże. Stała tam, wciąż plecami do mnie - naprawdę ładne plecy, całkiem niezłe - z jedynej butelki w barku nalała sobie alkoholu do pokaźnej szklanki, wypiła duży łyk, dolała do pełna, pełnym zniecierpliwienia gestem przetarła oczy i ponownie upiła duży łyk, trzymając szklankę kurczowo obiema rękami. Odwróciła się, a ja skurczyłem się w cieniu zasłon; zobaczyłem, jak kuśtyka do fotela przy telefonie. Nachyliła się nad nim - miała naprawdę ładne plecy - dotknęła go niepewnie, jakby ją przerażał, zaklęła siarczyście, usiadła i zaczęła wystuki- wać numer. - Halo? Proszę Centre cTOrdinateur... Pokój Komputerowy? Georges, tak... no, Georges? Dostałeś te pliki... tak, wspaniale, wspaniale! - Widać było, jak opuszcza ją wielkie napięcie; zgar- biła się i łyknęła ponownie ze szklanki. - No i co? Czy to wystarczy? - Długa cisza. - O czym ty mówisz? Georges, nie zdajesz sobie sprawy przez co przeszłam, by je zdobyć. Jeśli zmarnowałeś je przez własną nieudolność... Jeszcze dłuższa cisza; po czym pełen udręki okrzyk: - Nie uwierzę w to! Georges, musi coś być! Przecież zgodzi- liśmy się, czyż nie? Właśnie, że tak, sam to powiedziałeś! Pan Pierdolenie Czysty w środku tego stada hien! A te wszystkie drobne zniknięcia, których nie może w żaden sposób wytłuma- czyć!? Sprawdziłeś jego dane z adresami, i co? - Cisza. - Jesteś pewien, że to wszystko jego kochanki? A co z tą chińską suką? W porządku, w porządku! A więc to zimnokrwisty drań, który traktuje je jak śmiecie, czego się spodziewasz? W porząd- ku. - Zamyśliła się na chwilę, lecz widać było, że wrze wewnętrz- nie. Nie ona jedna. - W porządku - powiedziała ponownie głosem, który ozna- czał dokładnie co innego. - Powinieneś był go widzieć, co za drań! Dzisiaj w czasie demonstracji Piękny Chłopiec przejeżdża z von Amerningenem, rozglądając się wkoło z największym spokojem, co za para! Jak w Weimarze w latach trzydziestych, testują system do czegoś naprawdę dużego. Maksymalne znisz- czenie. Mogą nawet planować wykorzystanie jego sieci. Może chcą, żeby wszyscy się od niej uzależnili, a potem zablokują ją i w najbardziej odpowiednim momencie zadadzą cios światowej ekonomii! A co z transportem prowiantu dla oddziałów, a nawet uzbrojenia, bez jakiejkolwiek kontroli, zanim dotrze do miejsca przeznaczenia? Wszystko w błyskawicznym tempie; mamy tu do czynienia z blitzkriegl Słuchaj, Georges, to zbyt duża sprawa dla tylko jednego wydziału w departamencie, to musi iść do komisa- rza... mówię poważnie, oprócz tego, co ma już teraz, wszystko o tym Fisherze! Uciszmy go, może jeszcze Barona, a wtedy rozwalimy resztę. - Cisza. - No cóż... nie... tak się akurat składa, że zdobyłam nowe dowody, miluś został przeszkolony, nie ma żadnej wątpliwości. Skąd j a mam wiedzieć? Całkiem możliwe, że z IRA w Libii. Obojętnie gdzie, jest dobry. Za dobry. Tak. No cóż, nie dałam mu się, musiał mnie wypuścić, wiesz przecież, że w departamencie nie ma mężczyzny, który - och, daj spokój, Georges, jesteś taki sam jak cała reszta! Dosyć tego! To musi być on! A teraz wchodzimy, rozszarpujemy go i zostawiamy, by zgnił... Georges! Po której jesteś stronie? Nie rób mi tego. Tym razem nic nie osiągnęliśmy i co z tego? Tak. Tak, jestem spalona. Skąd mogę wiedzieć, czy ma numer? Całkiem możliwe, lecz nie sądzę. Zapomnij o tym, pewnie wiedział o tym znacznie wcześ- niej, on za tym stoi. Och, daj spokój! Jeśli zaczniesz wygadywać głupoty Bernheimerowi, z marszu odsuną mnie od tej sprawy, wiesz o tym? Zrozum, może... Nie, Georges! Nie! Zawahała się, słuchawka zadrżała w jej ręce, i omal jej nie upuściła, pomyślałem, że chce cisnąć nią o ziemię. Spojrzała na nią i wykrzywiła twarz. - A pierdol się - powiedziała i delikatnie odłożyła słuchaw- kę. Wstała i spostrzegłem, widoczne wyraźniej niż jej nagość, zaczerwienione i siniejące plamy na skórze. Wyglądała, jakby przeszła przez maszynkę do mięsa. Zaraz jednak pomyślałem 0 pogwałconej prywatności, skradzionych plikach, o zaintereso- waniu moimi przyjaciółkami i zaskakującym jadzie w głosie, który przekręcał i torturował prawdę, by dopasować ją do swoich podejrzeń. Moje sumienie zamknęło usta, skrzyżowało ramiona na piersi i w milczeniu napawało się widokiem. Kobieta spojrzała na szklankę, odstawiła ją do łazienki, niczym robot-balerina. Po chwili usłyszałem szum wody w kabi- nie natryskowej. Nie taki zły pomysł, pomyślałem; sam mógłbym to zrobić. Wyjąłem kości mechaniczne ze szczelin, zebrałem siły 1 odepchnąłem się od ściany. Wyleciałem w powietrze, zatoczy- łem łuk i znalazłem się z powrotem na frontowej ścianie hotelu. Tym razem nie musiałem trzymać się kurczowo; uderzyłem o mur, odbiłem się, przymocowałem rolkę z hamulcem i za- cząłem energicznie wciągać się do góry, aż trzeszczało mi w ra- mionach; przeciągałem linę pod zmaltretowanymi pośladkami, by nie było jej widać z okien. Wiedziałem już, o co w tym wszystkim chodzi, a uczucie ulgi dodawało mi sił. Strasburski numer i Goran Bernheimer, zastępca komisarza do spraw handlu w Unii Europejskiej. Zatem teraz Joanna d'Arc była wywiadowcą handlowym Unii; dobra robota dla paranoika. Lecz sądząc po jej tonie, już wkrótce przestanie mnie prześlado- wać: Bernheimer bez wątpienia nie jest głupcem. Ulga wystar- czyła na całą drogę powrotną do pokoju... prawie. Znalazłem się na parapecie, gdy ogarnął mnie chłód. No dobrze, pomyślałem, jest jedynie nadgorliwą gliną z manią prze- śladowczą. Była to osoba tego typu, która kończy sprawę włas- noręcznie, podrzucając dowody obciążające. Niech tylko spróbu- je! Tak czy inaczej to glina, a nie łowczyni skandali, a to oznaczało, że słowa jej nabierały znacznie większej wagi, o wiele większej. W porządku, wiem, że myli się co do mnie- lecz główną podstawą jej podejrzeń wydawało się być towarzystwo, w którym się obracałem. Założyłem pośpiesznie, że myli się również i w tej kwestii - lecz, czy było tak naprawdę? Wyrażała się o nich z absolutną pewnością. Z rozmowy telefonicznej można było wywnioskować, że nie znany mi Georges także. A ona co do Lutza nie miała najmniejszych wątpliwości. Krzywiąc się z bólu, wszedłem do środka i skierowałem się do przybytku filozofów, do łazienki. Musiałem ponownie się wykąpać. Nad szeroką wanną pochylał się telewizor, lecz nie dał mi ukojenia, gdy leżąc w gorącej kąpieli próbowałem odpędzić bóle i troski. W wiadomościach pełno było informacji o zamieszkach, tutaj i w Warszawie, gdzie polscy skinheadzi ścierali się z neokomunisty- cznymi zbirami. Jedni lepsi od drugich, zauważyłem w duchu; prowodyrzy byli praktycznie tacy sami, tak samo jak tutaj'. Europa powoli zaczynała mieć jedno oblicze i nie było to oblicze, które mi się podobało. Z niechęcią wygramoliłem się z wanny, po czym zadzwoniłem na dół do recepcji po frak i do garażu, po samochód. Ostatecznie zdecydowałem przyjrzeć się przyjęciu u Lutza. Wypożyczyłem najnowszy sportowy model BMW. O tej po- rze na drogach samochodów było niewiele, toteż szybko wydo- stałem się z miasta i ruszyłem pośród pól. Dojechałem krętymi drogami do małej wioski, która przykucnęła uparcie w cieniu barokowej bramy - była to jedyna materialna pozostałość po olbrzymich niegdyś dobrach rodu Amerningenów. Ludzie przy bramie także mieli na sobie smokingi, lecz nie można ich było pomylić z gośćmi lub kelnerami; nienagannie uprzejmi, jednako- wego wzrostu, o wielkich kwadratowych głowach wyglądali na pruskich grenadierów. Patrząc na nich, można by pomyśleć, że są ociężali, lecz poruszali się z kocią gracją. Jeden z nich gawędził ze mną uprzejmie w dobrej angielszczyźnie, podczas gdy pozostali dyskretnie obejrzeli mnie i moje zaproszenie, sprawdzając na- zwisko na jakiejś niewidzialnej liście. Po chwili otworzyli z pom- pą bramę, pewnie żeby osłodzić mi to drobne opóźnienie. Gdy jechałem, po obu stronach budziły się łagodne światła, po czym przygasały zostawiając długi podjazd pogrążony w mroku. Mogłoby się wydawać, że dom rodzinny bawarskiego barona okaże się gotycką fantazją wieżyczek i murów obronnych lub olbrzymim wiejskim Schloss pełnym jelenich głów i olbrzymich palenisk. Zamiast tego zatrzymałem się przed okazałym, choć ugrzecznionym w stylu domem z przeszkloną kopułą - moda na takie domy panowała pewnie ostatnio w towarzystwie nie pracu- jących dżentelmenów z osiemnastego wieku. Najwidoczniej przo- dkowie Lutza także byli ugrzecznieni. Jeśli istniał w pobliżu jakiś stary zamek, to były to prawdopodobnie artystyczne ruiny gdzieś w ogrodzie. Miejsce to bardziej przywodziło na myśl sączone wolno Cointreau niż pite garncami piwo, choć sądząc po zgiełku, który dotarł do mnie, gdy otworzyły się wysokie drzwi frontowe, odbywało się właśnie niezwykle aktywne „sączenie". Ze środka wysypało się grono lokajów, na których czele szła Juno w wieku około pięćdziesiędu pięciu lat. W młodośd musiała być cał- kiem-całkiem, gdyż pomimo surowego klasycznego kostiumu wdąż zwracała uwagę. Przywitała mnie jak ulubionego siostrzeń- ca, przedstawiła się z konspiracyjnym uśmieszkiem jako In- ga-Lise, majordom Herr Barona, i zapewniając, że Herr Baron oczekuje Herr Ratsprasident (znaczy się mnie), z wdziękiem porwała mnie w czeluśd domu. Podwójne drzwi z sieni otworzyły się na imponującą salę balową. Te arkady mogły niegdyś rozbrzmiewać echem subtel- nych walców i kadryli; teraz stanowiły wirującą plamę dekoracji i kolorowych świateł, zarzuconą łóżkami, poduszkami i rozwalo- nymi, chichoczącymi dalami. Powietrze było gęste i zadymione. Aromatyczny tytoń z posmakiem marihuany łączył się z niepraw- dopodobną mieszanką drogich perfum i potu błyszczącego w przypadkowym świetle lasera z dyskoteki na zewnątrz. Biel skrzyła się i migotała na kolczykach i opalizujących sukniach, wodząc gorącym, niematerialnym palcem po obnażonych łopat- kach i głębiej. Gdy przesuwaliśmy się ostrożnie bokiem, prze- chodząc ponad leżącymi lub spledonymi dałami, boczne drzwi otworzyły się z hukiem pośród pisków i krzyków. Rozległ się tupot bosych stóp na marmurowej posadzce i na chwilę znaleźliś- my się w depłym śdsku na wpół ubranych dał. Kobiety sprawia- ły wrażenie, jakby nie zdążyły dokończyć toalety, przynajmniej większość z nich, choć jedna lub dwie miały na sobie tylko bieliznę; mężczyźni byli w koszulach, szortach i skarpetach, rozczochrani i rozpaleni, o szklistych spojrzeniach. Ktoś pod- sunął rękę pod mój nos i złamał niewielką fiolkę; poczułem słodkawy zapach «amyl nitrate» i cofnąłem się gwałtownie po- śród okrzyków rozbawienia. Inga-Lise uśmiechnęła się do mnie z aprobatą. A po chwili już ich nie było - tłoczyli się na paru stopniach, które, sądząc po pluskach i piskach, prowadziły do niewidocznego basenu. Jedna może dwie pary zmieniły zdanie. Zniknęły, chichocząc, za kolejnymi drzwiami. Z miną konspira- tora Inga-Lise pozwoliła mi uchylić je nieco, by rzucić nieco światła na to, co działo się w środku. Następnie wymieniliśmy znaczące spojrzenia i roześmialiśmy się cicho. - Niezłe widowisko. Mam nadzieję, że nie przesadzą z drąga- mi, gdyż w przeciwnym razie rano może będziecie musieli usunąć zimne ciała. Obrzuciła mnie na wpół złośliwym, na wpół aprobującym spojrzeniem: - Herr Ratsprasident nie folguje sobie w ten sposób? - Och, czasami nawet bardzo, lecz gonię za innymi unie- sieniami, tymi rzeczywistymi. Sądzę, że w ostatecznym rozra- chunku sprawi to, że będę młodszy. Uśmiechnęła się i podała mi z tacy niesionej przez prze- chodzącego służącego kieliszek szampana. - Jak na kogoś, kto osiągnął tak wiele, Herr Ratsprasident wygląda młodziej, niż myślałam. To dobra rzecz u mężczyzny. - Baron także. Musisz dbać o niego naprawdę dobrze. Uśmiech sprawił, że na jej policzkach pojawiły się dołeczki, lecz była poważna. - Niestety! Sam dba o siebie aż za dobrze. - Nie wątpię - uśmiechnąłem się szeroko. Zastanowiło mnie jednak, czy wyrażenie, którego użyła, było wynikiem jej nie- wprawnego angielskiego, czy też przesłała mi delikatne ostrzeże- nie, bym na siebie uważał. To miłe, pomyślałem, lecz niepotrzeb- ne. Już od pierwszych kontaktów z baronem von Amerningen zdecydowałem, że jest to człowiek o niezwykle silnym instynkcie przetrwania i pomimo wszystkich paneuropejskich głupstw, któ- re wygadywał, najbardziej oddany był swoim własnym intere- som. Mój dobry przyjaciel Dave znalazł na to dobre określenie: trafił swój na swego. Miałem nadzieję, że się nie mylił. Zacząłem rozglądać się za Lutzem, lecz nigdzie go nie było widać i wyglądało na to, że Inge-Lisa prowadzi mnie do z góry ustalonego miejsca spotkania. Szliśmy przez wielki dom, tu i tam natykając się na mniejsze orgie, zmierzając w stronę tylnych schodów. Zaprowadziły nas w górę, dwa piętra, gdzie nawet ogłuszająca muzyka disco docierała ściszona, wytłumiona. Przed nami znajdowały się kolejne drzwi, nie tak duże jak do sali balowej, lecz masywne i solidne. Gdy się zbliżyliśmy, siedzący w niedbałych pozach służący skoczyli na równe nogi - nie, dokładnie rzecz biorąc, nie byli to służący. Przypominali raczej tych spod bramy, jednakże tamci byli całkiem przystojni, ci natomiast wyglądali na zwykłych rzezimieszków. Przyglądając się im, stwierdziłem, że są całkiem wyjątkowi i niezwykle podo- bni, obaj o nosach jak kartofle i złym błysku w małych świńskich oczach. Inge-Lisa zatrzymała się z przepraszającym uśmiechem: - Dalej nie idę - powiedziała, po czym uśmiechnęła się figlar- nie, nieco sztucznie tym razem, i odeszła. Usłyszałem jej pośpieszne kroki i, co mnie zastanowiło, można było pomyśleć, że chciała znaleźć się z powrotem na schodach, nim otworzą się te drzwi. Jednak gdy to nastąpiło, poczułem niemalże rozczarowanie. Po blichtrze na dole i wędrówce po omacku pośród beau monde to sanktuarium wydawało się absurdalnie spokojne; w sali, nad statecznym zgromadzeniem unosił się jedynie szmer cichej kon- wersacji. Po chwili wydało mi się to nieco dziwne, gdyż spokojne były rozmowy, a nie rozmówcy. Gdy drzwi zamknęły się za mną, a jeden ze służących wymienił mój kieliszek, stanąłem twarzą w twarz z dwojgiem ludzi o błędnym wzroku, którzy wyglądali na muzyków rockowych. Byli to Goci w średnim wieku, mieli dwukolorowe włosy i ubrani byli w czarne, gumowe ubrania ze sznurówkami napiętymi na wybrzuszeniu, które znajdowało się na wysokości przepony. Coś, co prawdopodobnie było kobietą zwróciło się w moją stronę i przemówiło piskliwym, charakterys- tycznym dla średniej klasy cockneyem, przewracając przy tym oczami obwiedzionymi czarną kredką: - Wszyscy na pokładzie do Brock, co nie? Odpowiedziałem nic nie mówiącym uśmiechem i odszedłem na bok. Moją uwagę zwrócił wysoki, podobny trochę do wiel- błąda mężczyzna, który rozglądał się nieprzytomnym wzrokiem, pocierając kciukiem i palcem wskazującym zwisający koniec swego małego wąsika. To musi być Lino Morterera, Włoch, pomyślałem; ze wszystkich członków zarządu za nim przepada- łem chyba najmniej. Dostrzegłem także małego, grubego Pontoi- se, dla którego znajdowałem zazwyczaj więcej czasu; gestykulując gwałtownie mówił coś do dwóch muskularnych czarownic, przed którymi stała otworem obiecująca kariera szyprów na rosyjskich trawlerach lub strażniczek w Belsen. Nie miałem ochoty na spotkanie z żadnym z nich, toteż ruszyłem w drugi koniec pokoju. Natknąłem się tam na innych ludzi biznesu, których przypominałem sobie mgliście z targów; zauważyłem kilka twar- dych, spiętych kobiet otoczonych nimbem producentów telewi- zyjnych lub kierowników, były też inne, świecące nieco mniej- szym blaskiem, które mogłyby być ich akademickimi odpowied- jukami. Nieco z boku dostrzegłem wysoką, długonogą kobietę wyglądającą na niemiecką kierowniczkę, która odniosła sukces. §tała sama, więc zagadnąłem posługując się zapożyczonym gam- bitem: - I co, wszystko gotowe do Brock, czyż nie? Obrzuciła mnie bardzo dziwnym spojrzeniem. - Verzeih'n... ah. Dem Brocken. Ja, dauert's nicht lang.- Sprawiała wrażenie przygnębionej i ponurej; jednakże, gdy to mówiła, jej oczy zwęziły się, a język przesunął nieznacznie po wargach. Przez chwilę wydawało mi się, że wstrząsnął nią dreszcz. - Brocken. Tak, już niedługo. Brocken! To o tym mówią! Wiem, co to takiego, w porządku, byłem tam. Jest to szczyt w paśmie Harzu, najwyższy, jeśli dobrze pamiętam, przebiegała tamtędy stara granica Wschodnich Niemiec; to daleko stąd. Jednakże miałem niejasne przeczucie, że gdzieś się już spotkałem z tą nazwą; cienie zaczęły się zbierać w moim umyśle. - Posłuchaj - powiedziałem natarczywie - ten Br... Kobieta odwróciła się gwałtownie, przycisnęła czoło do ścia- ny; odsunęła mnie, kiedy próbowałem ująć ją za ramię. Obawia- jąc się, że zwróci na nas uwagę innych, odszedłem dyskretnie. Mijając parę długowłosych Niemców, usłyszałem, jak spierają się na temat sztuki performance, formy plastycznej i Guerniki. Schroniłem się w grupce w miarę normalnych osobników. W wię- kszości byli to przedstawiciele śmietanki towarzyskiej znudzonej podróżami po świecie oraz wypaleni absolwenci wyższych ucze- lni, jak tamci z dołu. Pocili się obficie w garniturach, dyskutując o wadach swoich pośredników i własnych, idiotycznych poglą- dach dotyczących tego, co się dzieje na rynkach światowych. Zacząłem mówić o podstawach ekonomii, gdy zbliżyły się do mnie dwie kobiety, szczupłe, po czterdziestce, o jasnych, nie- spokojnych oczach. Ubrane były w wyglądające na nieprawdo- podobnie kosztowne kombinezony z poliesteru i popalały jed- nego jointa. Jedna nachyliła się i powiedziała po angielsku: - Znam cię. Jesteś kapitalistą, nicht wahrl Wiesz, Putzerl? To człowiek z tego artykułu, ten, który sprawił, że paczki myślą. Obrzuciły mnie sardonicznym spojrzeniem i zachichotały. - Co masz do sprzedania, Hen Kapitalisf! - spytała druga. - Swój tyłek? - zasugerowała pierwsza i obie zapiszczały. - Nie - odparowałem zimno. - Wasze tyłki. Przysłuchujący się mężczyźni roześmieli się z aprobatą. - S'ist's nicht z'verkaufn! Nie jest na sprzedaż! - zaprotes- towała druga. - Wykupiłam cały już dawno temu! - Pokaż jej swój - krzyknęła pierwsza. - Ona zawsze kupuje, plugawa flądra! - O co chodzi? Tak czy owak, zobaczę go później! Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy, Herr Domokrążco! Podobasz mi się! - Pod warunkiem, że nie jesteś żydowskim chłopcem! - wtrą- ciła druga. - Putzerl nie lubi tych wstrętnych, obrzezanych Ży- dów, czyż nie? - No nie lubię! - zapiszczała Putzerl i obie zgięły się wpół, wypuszczając olbrzymie chmury maryśki. Sądząc po zapachu, towar był drogi, lecz na języku poczułem gorzki smak, piekielnie gorzki. Jeden z mężczyzn otoczył mnie mięsistym ramieniem. - Uważaj na te dwie, one stłuc twoje jaja dla ciebie! Stłuc je - nie dawał za wygraną - trz-astk\ - dodał, chcąc się upewnić, że zrozumiałem. - Jak moja żona mi. Jak moje przeklęte dzieci. Poczekaj trochę. O n je okiełzna! Tcherno, on potrafi okiełznać te dwie. Widziałem, jak pełzają, po prostu pełzają. Wiesz, co ja widziałem? - Pokręcił mokrą od potu głową. Spojrzałem mu prosto w oczy, przekrwione i posępne, bardzo posępne. Czułem się, jakbym patrzył w sadzawki wypełnione czystym przeraże- niem. - Wiesz, co ja widziałem? - powtórzył. - Liebe Gott, wiesz... Jego ramię opadło, zgarbił się i potrząsając głową, odwrócił się do mnie tyłem, po czym ruszył niepewnym krokiem w stronę bocznych drzwi, a otaczający go mężczyźni zaczęli głośniej mó- wić. Oni również się pocili, a nie było tu przecież zbyt gorąco i nie wyglądali, jakby pili za dużo. Po sali krążyło kilku kelnerów w starszym wieku i rzadko kto sięgał po stojące na tacach kieliszki. Za to w powietrzu było gęsto od maryśki i nawet mi zaczęło nieco szumieć w głowie. Zaintrygowało mnie napięcie, które wyczułem w ostatniej wymianie zdań - a może to tylko maryśka, zwykłe zło, które, przeskakując z jednej głowy do drugiej niczym wyładowanie elektryczne, może popsuć atmosferę i skazić każde przyjęcie? Czy właśnie coś takiego zdarzyło się tutaj? Lecz dał się wyczuć również inny rodzaj poruszenia, coś niepokojącego i niezdrowego, graniczącego z podnieceniem - uczucie ogarniające grupę łudzi, która ma zrobić coś na równi zakazanego i porywającego. Przypomniałem sobie spotkania szkolnego klubu górskiego, na których przygotowywaliśmy się (jo wykonania surowo zakazanego skoku na linie z miejscowego mostu. Wszyscy zgrywaliśmy wielkich zuchów, a tak naprawdę pot spływał nam po plecach do szortów. Panował tu podobny stan ducha. Jedyną różnicą było to, że ludzie ci niemalże nie próbowali ukrywać niczego przed resztą, jakby już wszyscy mieli to za sobą i niewiele pozostało im do ukrycia, chyba że przed własnym ja. Zacząłem się zastanawiać, czy nie znalazłem się przypadkiem w samym środku jakiegoś szczególnego rodzaju perwersji - lecz pojawiło się już oskarżenie o neonazim, wspo- mniano też o Brocken. Było to dobrze znane miejsce, tak samo jak przez Bramę Brandenburską biegła tamtędy linia demar- kacyjna. Czy to możliwe, że zapożyczyła tę nazwę jakaś neonazi- stowska BuncP. Całkiem prawdopodobne; a może to tylko przy- padek. Jednakże słyszałem już gdzieś tę nazwę, tak, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości, a głosu, który ją wypowiedział, wolałem sobie nie przypominać. Zabierz mnie z powrotem do sosen na Brocken, gdzie zbierają się ciemne moce... Powiedział tak Le Stryge, bardzo niezadowolo- ny, a słysząc to Jyp pobladł na twarzy. Nagły stukot wyrwał mnie z tych mrocznych wspomnień. Tuż obok otworzyły się drzwi do wewnętrznego pomieszczenia i za- częto wynosić stamtąd jakieś nieporęczne meble. TsĄri&leai do środka i stwierdziłem, że następny pokój jest o wiele większy niż ten, a jego sufit stanowi olbrzymia szklana kopuła. Mężczyźni bez marynarek krzątali się, najwidoczniej szykując do czegoś to pomieszczenie; usuwali wszystkie sprzęty, zaczęli nawet zwijać dywan. Z pewnością można to było zrobić wcześniej, nim zjawili się goście; dlaczego zatem tego nie zrobiono? Chyba że to jakaś tajemnica, tak wielka, że przygotowania można było rozpocząć jedynie pod płaszczykiem przyjęcia. Posadzka pod spodem wy- glądała na marmurową, wskazywały na to dźwięki wydawane przez rozstawiane przez mężczyzn kubki i misy - nie - dzbany i naczynia o dziwacznych zdobieniach, złocone lub złote, naj- widoczniej bardzo stare. Na posadzce także było złoto; dostrzeg- łem marmur inkrustowany mozaikowymi wzorami; a wielki kształt w centrum wydał mi się nawet znajomy. Tyle że „znajo- my" nie oznaczał wcale „przyjazny", jeśli wziąć pod uwagę pewne rzeczy, na które natknąłem się w przeszłości. Gdzie ja t o widziałem? Zaraz, zaraz, czy naziści mieli jakieś inne symbole oprócz swastyki? Przesunąłem się nieco bliżej, wytężając umysł, by sobie przypomnieć, i omal nie wyskoczyłem ze skóry - duża ręka wylądowała na moim ramieniu i odwróciła mnie gwałtow- nie. Niebieskie, nieco wyłupiaste oczy spojrzały na mnie z góry; dostrzegłem w nich nagły, oślepiający błysk wściekłości. - Stephen? Teufelschwanz, was machst du Verfluchter in diese Stelle? - Ależ zaraz, poczekaj chwilę, Lutz, to ty mnie zaprosiłeś, czyż nie? Oczy zawahały się przez chwilę i nagle ton jego głosu złagod- niał. Wiedziałem jednak, że mężczyznom pokroju Lutza łagod- ność nie przychodzi naturalnie. - Tak. Tak, oczywiście, przepraszam! Na przyjęcie, gewiss nattirlichl Choć straciłem już nadzieję, że przyjedziesz! Lecz na to? Przykro mi, Stephen, lecz to spotkanie szczególnego... jakie to słowo?... Loży. Prywatne spotkanie, które dogodnie było przeprowadzić w połączeniu z assemblage na dole. Jak, u licha, udało ci się tu wejść? - Fraiilein Inga-Lise przyprowadziła mnie do ciebie, oto jak! - Ach... - Zmienił się na twarzy. - Nie było takiej potrzeby. Głupia dziewczyna! Musiała się pomylić, założyła, że skoro przyjechałeś tak późno, zjawiłeś się tylko po to. Hm! - Gniewał się jeszcze przez chwilę, po czym zatarł ręce i spojrzał na mnie nieco z ukosa. - Rozmówię się z nią. Nie ukrywam, że jestem trochę zirytowany. Zepsuliście mi niespodziankę, którą miałem nadzieję ci sprawić. Specjalnie dla ciebie. - Dla mnie? - A tak, dla ciebie. Miałem nadzieję, że będę cię mógł prosić, tylko nie śmiej się, byś wstąpił do tej właśnie Loży! Może tej właśnie nocy! A ty mnie uprzedziłeś! Wciągnąłem głęboko powietrze. Czas, by poruszać się bardzo ostrożnie. - Lutz... to prawdziwy zaszczyt. I niezmiernie miło z twojej strony. Tylko... no cóż, być może tak będzie lepiej. Wiesz, jak często zapraszano mnie, bym wstąpił do loży masońskiej? I za każdym razem musiałem odmówić. Taka jest tradycja mojej firmy, żadnego strachu, żadnych korzyści. - Pomyślałem o moim starym szefie, Barrym, który nigdy nie przystąpił do żadnego ze swoich ukochanych towarzystw żydowskich, lecz jakoś nie mia- łem ochoty wspominać o tym Lutzowi. - Zatrzymaliśmy się na rotarianach, mniej więcej. Zatem... Lutz parsknął dobrodusznie, choć jego oczy ciskały ognie. - Ty i ta twoja firma! No i masz, widzisz, wiedziałem, że będę potrzebował trochę czasu, by opowiedzieć ci o nas więcej. Może sje to okazać dla ciebie bardzo ważne, Stephen. Masoneria to mało ważna rzecz, lokalna. Stephen, nas określa się również mianem wolnomularstwa, lecz w kontekście o wiele starszej tradycji na tym kontynencie. Znacznie starszej i o wiele potężniej- szej; wywodzi się ona z Lóż, które miały wśród swoich członków j^ozarta i cesarza Józefa II. Od dawna zdążyliśmy się przy- zwyczaić do wielu potężnych ludzi między nami, najbardziej oświeconych umysłów danej epoki. W naszych salonach for- mowano i obalano rządy, detronizowano królów, tworzono i niszczono fortuny. Podczas wojny lub w czasie niepokojów ofiarujemy schronienie, zrozumienie, niesiemy pomoc, która przekracza granice państw. - Zniżył głos. - A ludziom obdarzo- nym wyobraźnią, którzy są w stanie to pojąć, ofiarujemy wiedzę 0 siłach rządzących tym światem. Na razie nie powiem ani słowa więcej, lecz t o jest tam. Wiedziałem, że muszę być bardzo ostrożny. - Brzmi fascynująco, lecz reguła... - Ty? - przerwał basem. - Jesteś już wystarczająco dorosły, by wiedzieć, że reguły to nie wszystko, prawda? - zachichotał 1 podał mi kieliszek z szampanem. - Veuve Cliąuot, nie do żłopania dla moich hałaśliwych młodych przyjaciół z dołu. Cho- ciaż sam wiesz, Stephen - zachichotał i pomyślałem, że da mi sójkę w bok - moglibyśmy pokazać im jeszcze nie jeden numer. My, którzy ciężko pracujemy, również bawimy się ciężko, wiem już, że w twoim przypadku również jest to prawdą! Te dziew- czyny, które widziałem w twoim towarzystwie, co nie? No cóż, po godzinach spędzonych tutaj... Uniósł brwi do góry, przez co jego oczy wyglądały na okrągłe i szelmowskie. - Rozumiesz, co przez to chcę powiedzieć? Rozejrzałem się wokoło, na co on zarechotał. - Och, nie z nimi, nie, nie z tymi starymi Katze\ One są tylko na przejażdżkę, verstehri! Zatem gut. Lecz mogę ci obiecać doświadczenie, które wywróci cię na lewą stronę, Herr Ratsp- rasident - na lewą stronę. Są dziewczęta, piękne dziewczęta, które... brak mi słów. Tego trzeba doświadczyć. Skrzywiłem się wewnętrznie, lecz nie chciałem go otwarcie urazić. Szukałem właściwej odpowiedzi, uprzejmej odmowy, któ- ra nie dałaby mu powodów do obrażenia się. - Lutz, jestem... wywarło to na mnie potężne wrażenie. Lecz wiesz, jak to jest. Jak mówią: wolę skręcać swoje własne papierosy. Patrzył na mnie przez chwilę, po czym parsknął grzmiącym, rubasznym śmiechem. - Jo, g'wiss, und wer soli derm den papier lecken, co? A czy uważasz na filtry? He-he-he. No dobrze, potrafię to uszanować. Jednakże musisz być ostrożny, Stephen, nie możesz odrzucać wiedzy, gdyż tej nigdy za wiele. - Wierz mi, zdaję sobie sprawę, jak trudno mi się do czego- kolwiek przekonać... - Aber natiirlich. Lecz robi się późno i... - Rozejrzał się wokoło. Mężczyźni patrzyli na nas niepewnie; goście także. - Rozumiesz? Jeśli nie przystąpisz dzisiaj... - Oczywiście, że rozumiem, nie chcę wchodzić nikomu w drogę. - Zatem doskonale. Doskonale. Oczywiście możesz dołączyć do gości na dole, nie? A więc sam cię odprowadzę. Odwrócił się i wyrzucił z siebie strumień poleceń, nie po niemiecku, brzmiało to raczej jak polski albo rosyjski. Mężczyźni pośpieszyli do następnego pokoju i zobaczyłem, że kilku gości czy członków Loży, kimkolwiek byli, ruszyli jakby z narastającą świadomością, że muszą się śpieszyć. Rzuciłem ostatnie spo- jrzenie na skomplikowany wzór na podłodze, lecz Lutz od razu chwycił mnie za ramię i wyprowadził na zewnątrz. Tym razem droga była krótsza, zeszliśmy pogrążonymi w mroku schodami, mijając zamknięte drzwi, okrążając w ten sposób imprezę na dole. I gdy już myślałem, że zostanę wypuszczony bocznymi drzwiami, Lutz niespodziewanie skierował się w stronę głównej sieni, gdzie zatrzymał się, by przedstawić mnie jednemu lub dwu gościom - odniosłem wrażenie, że nie był to nikt ważny - po czym wypro- wadził mnie na zewnątrz. Mój samochód już czekał z włączonymi światłami, a silnik pracował na wolnych obrotach. Gdy wgramo- liłem się do środka, Lutz stanął nade mną i zaczął wyrzucać z siebie zupełnie niepotrzebne wskazówki, jak dostać się z powro- tem do miasta. Wyglądało na to, że za wszelką cenę chce, by widziano nas razem przy wyjściu, a gdy skręciłem z wysypanego żwirem dziedzińca w aleję, spostrzegłem, że stoi przez cały czas przed wejściem i macha. Jak poprzednio światła poruszały się wraz ze mną - jakiś rodzaj czujnika, pomyślałem, dzięki czemu oślepiające światło nie rujnuje uroku nocy. Czułem się jednak odsłonięty. Wiedziałem, że to niedorzeczne, lecz włosy zjeżyły mi się na karku. Jakbym był obserwowany... jakby coś za mną podążało, przemykając pośród cieni. Nie potrafiłem się uwolnić od tego uczucia. Nacisnąłem na hamulec; rozejrzałem się wokół. Tuż za samochodem. Zwisająca gałązka rododendrona szarpnęła się gwałtownie, poleciała w górę, po czym wylądowała na masce w ulewie liści. Zahamowałem gwałtownie i coś zaśpiewało w powietrzu; fontanna żwiru wytrysnęła przy drzwi- czkach kierowcy. Nadepnąłem z całych sił na pedał gazu; nie iniałem wątpliwości, co to było. W chwili gdy samochód skoczył do przodu, na przedniej szybie zamigotał intensywny zielony punkt; nagle, tuż przy moim uchu rozległ się kolejny jęk i tylna szyba popękała na drobne kawałki. Schyliłem się, wrzuciłem wyższy bieg i dostrzegłem, jak koło samochodu wytrysnęły dwie kolejne fontanny żwiru. Znalazłem się na zakręcie; coraz bliżej bramy. Portierzy zerwali się na równe nogi, byłem przekonany, że wyskoczą mi na spotkanie z pistoletami maszynowymi, lecz zamiast tego rozwarli wierzeje tak ceremonialnie jak poprzednio; prawie nie musiałem zwalniać. Przepłynąłem obok nich z non- szalanckim skinieniem, w każdej chwili spodziewając się kuli w plecy, i zobaczyłem, jak ich twarze tężeją na widok popękanej tylnej szyby. Za późno; zdążyłem przejechać i oddalałem się coraz bardziej, w dół, do wioski. Jednakże dopiero gdy opony zadudniły na kocich łbach głównej ulicy, zwolniłem, a po chwili stanąłem, trzęsąc się cały, zastanawiając się, któż, do diabła, dybał ma moje życie z karabinkiem wyposażonym w celownik laserowy? Nie mogłem obrazić Lutza aż tak: a nawet gdyby było inaczej, istniała setka znacznie łatwiejszych sposobów na sprząt- nięcie mnie, co ważniejsze, poza granicami własnej posiadłości. Gdyby postanowił inaczej, nie zdołałbym się prześliznąć przez bramę. Jednakże bez względu na to, kim był zamachowiec, spudłował. Czy mogło to być jedynie ostrzeżenie? Dotknąłem strzaskanej szyby; centymetr w bok, a byłaby to moja głowa. Nie, to nie było ostrzeżenie. Co oznaczało, że nasz strzelec był zabójcą, no dobrze, tyle że kiepskim zabójcą - może brakowało mu praktyki? Przynajmniej w sytuacjach realnego świata. Wciągnąłem głęboko powietrze, ponownie uruchomiłem sil- nik i skierowałem się w stronę Autobahn; te wąskie, kręte dróżki odbierały mi odwagę. Na każdym zakręcie spodziewałem się ponownie zielonego błysku, a tu - nic. Na Autobahn mogłem jechać szybciej i trudniej będzie mnie trafić; w ruchu ulicznym stanie się to niemożliwe. Znak Einfahrt, którego widok zazwyczaj wywoływał we mnie chichot, tym razem wyglądał, jak brama do raju, a wyboista powierzchnia z betnowych płyt, spuścizna po Trzeciej Rzeszy, dudniła bezpieczeństwem i zaufaniem. Strzelano do mnie częściej niż do większości ludzi i, jeśli w ogóle, podobało mi się to teraz nawet mniej; każdy niecelny strzał przybliżał 0 jeden statystyczny punkt to niechybne trafienie. Przycisnąłem gaz i pozwoliłem, by moc samochodu wzięła górę, by mnie porwała i uniosła jak najdalej. Wolałbym, by droga nie była tak pusta, ze względu na osłonę, lecz przynajmniej mogłem jechać szybciej. Dobiegający z tyłu ryk zwrócił moją uwagę, rozpoznałem w nim dźwięk samochodu, który znalazł się zbyt blisko. Roze- jrzałem się i dostrzegłem ciemną limuzynę; boczna szyba opuściła się w dół. Widok procy sprawił, że omal się nie roześmiałem, lecz natychmiast zdałem sobie sprawę, do czego miała służyć. Kula znaleziona w głowie kierowcy rozbitego samochodu wywołuje komentarze, obecność kawałka ostrego metalu lub kamień moż- na wytłumaczyć na mnóstwo sposobów. Oszalały z przerażenia schyliłem się, szarpnąłem za kierownice, chcąc odbić w bok - 1 krzyknąłem głośno. Duża czarna ciężarówka, która spokojnie jechała z przodu, przemieniła się w ryczące, rozhuśtane monstrum, które zaczęło mnie spychać w stronę zewnętrznego pasa, betonowej krawędzi i czerni poza nią. Skręciłem gwałtownie w bok, nacisnąłem hamulec, a ciężarówka uderzyła o beton przede mną i odbiła się w deszczu odłamków. Znowu pojawił się ten cholerny merc! Skręciłem w prawo i zobaczyłem majaczące nade mną koła ciężarówki: wirowały niczym noże maszynki do mielenia, zbyt blisko, by ich uniknąć - rozległ się głuchy huk i tylna szyba eksplodowała, a pędzący w moim kierunku merc odbił się od nich jak kulka od koła ruletki. Próbując odzyskać kontrolę nad kierownicą, dostrzegłem kątem oka, jak limuzyna wypada za barierkę i wywraca się na dach z dźwiękiem miażdżonej puszki. Gdy ciężarówka ruszyła w moją stronę, wykręciłem, wcisnąłem gaz do oporu i poczułem, jak dwieście pięćdziesiąt koni mechani- cznych szarpnęło i wystrzeliło do przodu. Przyjaciel czy wróg, ciężarówka nie miała co marzyć o doścignięciu mnie. Szybko została z tyłu, i chwała Bogu, gdyż nie widziałem w tym zajściu niczego przypadkowego. Wiatr gwizdał dziko w otworze z tyłu; gdyby nie ta ciężarówka, byłoby to prawdopodobnie boczne okno i ja sam. Wcześniej trząsłem się, teraz byłem po prostu wściekły. Dochodziła druga, gdy dotarłem do hotelu. Drzemiący nocny portier wybałuszył oczy na widok mojego samochodu. Zatrzyma- łem się, by zgłosić rzecz na policji. Nie sądziłem, by to cokolwiek pomogło, lecz wiedziałem, że uwolnię się w ten sposób od firmy wypożyczającej samochody. Okazali uprzejmą sceptyczność: spy- tali, czy prawostronny ruch nie przyczynił się przez przypadek do niewłaściwej zmiany pasów, i mieli zamiar sprawdzić zawartość alkoholu we krwi - tyle że dowiedzieli się, gdzie byłem. Wystar- czyło wspomnieć o Lutzu i C-Tran i: tak, proszę pana, nie, proszę pana, trzy pełne worki, proszę pana, co raczej nie powin- no mieć miejsca, lecz się zdarza. Wprawiło mnie to w jeszcze gorszy nastrój i, chcąc uniknąć kolejnych wyjaśnień, powiedzia- łem, że sam zaparkuję. Potoczyłem się na drugą stronę hotelu w odpowiednio ciemny kąt, co przypomniało mi o 1726. Spo- jrzałem na jej okno; było ciemne. Zwalczyłem jednak w sobie pokusę, by wpaść tam i wydusić z niej więcej informacji; będzie dla mnie lepiej, jeśli wydostanę się stąd jak najszybciej, z po- wrotem do domu. Musiałem się kogoś poradzić. Byłem poważnie zaniepokojony, gdyż w jakiś niewytłumaczalny sposób przez cały czas trwania tego obłąkańczego pościgu moja podświadomość podsuwała mi niezwykły symbol, który zobaczyłem na pięknej posadzce u Lutza. Pragnąłem, by był to jakiś rodzaj swastyki; coś, co mógłbym od biedy zrozumieć, co wzbudziłoby mój wstręt, lecz mógłbym odnieść to do historii i wyłącznie ludzkich okropności. Jednakże z całą pewnością ja już widziałem taki kształt pośród ohydnych splotów plugawych rzeźb na rufie „Chorazina". Na rufie statku Wilków widniała pięcioramienna gwiazda wpisana w podwójne koło inskrypcji - symbol złych intencji. Pentagram. Choć ten wypełniony był czymś, co wyglądało na dziwaczną mozaikę... Stanąłem nagle i odwróciłem sie. Coś poruszyło się za moimi plecami; uchwyciłem krótki błysk światła i szelest ruchu. Gdy obróciłem się ponownie, dźwięk umilkł, po czym rozległ się znowu, tym razem głośniej. Coś płynęło ponad maskami zapar- kowanych samochodów, ledwo dostrzegalne, chyba że jako od- bicie w ich lustrzanej powierzchni; była to delikatna mgiełka poruszająca ramionami na kształt ameby. Teraz, dopiero gdy światła rozbłysły na powierzchni, dostrzegłem to coś w powiet- rzu. Ponownie rozległ się dźwięk - nie szelest, a raczej ledwo słyszalny, chrapliwy wydech. Nie przypominał niczego, co zna- lem, a jednak ogarnęło mnie uczucie, że pozwolić otulić się tej wilgotnej chmurze byłoby bardzo złym pomysłem. Cofnąłem się i zobaczyłem, jak to coś staje dęba i zwraca w moją stronę. Niewidzialność, nie więcej niż migotanie na tle karłowatych drzew i oświetlającej je pojedynczej, niskiej latarni - zupełnie nieoczekiwanie, nieprawdopodobnie - jaśniejszej, grubszej, gdy zewsząd zaczęła napływać mgła. Coś zbierało się tam w gęstą, mglistą chmurę; a ja zawróciłem i rzuciłem się do ucieczki. Kątem oka dostrzegłem, że rzecz także poruszyła się i zaczęła sunąć moim śladem, migocząc pośród zaparkowanych samocho- dów, przepływając nad zimnym metalem ich masek niczym pieszczota. Była szybka, lecz ja byłem szybszy. Rzuciłem się do wejścia i niemalże wpadłem przez szklane drzwi, gdy się roz- sunęły. Portier przyglądał mi się z fascynacją. - Mgła - wyjaśniłem. Tak się akurat złożyło, że po niemiec- ku oznaczało to „gnój", lecz było to jedyne wyjaśnienie, jakiego byłem wtedy w stanie udzielić. Pokuśtykałem do windy i prosto do mojego pokoju; jednakże, mimo iż byłem wykończony, nala- łem sobie drinka i wyszedłem z nim na balkon. Nie mogłem uwierzyć, że wszystko, co przeżyłem przez kilka ostatnich godzin, wydarzyło się naprawdę. Próby zabójstwa, no dobrze, lecz wciąż nie mogłem sobie wyobrazić, kto mógłby zyskać na tym cokol- wiek. Powoli zaczynały stawać się coraz bardziej nieprawdopo- dobne, nieco absurdalne, jakbym przerysował je nieco w oparciu o częściowo zatarte wspomnienia. I ta mgła - wiem, już wcześniej przytrafiały mi się dziwne rzeczy; ale t o uznałem za twór mojego spanikowanego umysłu, a może nawet wywołanej stresem his- terii. Jednakże gdy spojrzałem w dół, przekonałem się, że parking wciąż okrywa całun ledwo widocznej mgły, która otulała parter hotelu i nadawała światłom błyszczące aureole. Gdy się wychyli- łem, poruszyła się, i wydawało się, że wyciąga w moją stronę długie ramię, niczym fala wspinająca się po ścianie urwiska. Nie dała rady i jak fala opadła z powrotem, tam skąd nadeszła, wywołując ledwo widoczne, drobne fale upiornego wiru. Tej nocy zagrzebałem się głęboko w pościeli, zmęczony i za- niepokojony, rozmyślając, w co się wpakowałem, co stworzyłem, a potem zacząłem śnić. Kilkakrotnie budziłem się zlany potem, lecz z nieuchwytnie przerażającego galimatiasu tylko jeden obraz pozostał w mej pamięci. Była to mapa Europy, dziecięca mapa o wyblakłych kolorach, jak ze starego szkolnego atlasu - roz- przestrzeniała się po niej sieć, szara, skomplikowana, ohydna sieć, pełna pomarszczonej śmierci. W jej sercu napięty, wrogi, gotów do skoku, przykucnął mały, czarny pająk. Rozdział trzeci lastępnego dnia rano, co zastanawiające, miałem już mniej wątpliwości. A to dlatego, że byłem siedliskiem paru całkiem interesujących zranień i siniaków, które wykorzystały noc, by rozpełznąć się bólem po całym ciele, a także ze względu na to, że musiałem spędzić dużo czasu wykłócając się z firmą wypożycza- jącą samochody, przekonując ich, żeby przysłali mi inny samo- chód, bym mógł się dostać na lotnisko. Wszystko to rozwścieczy- ło mnie do tego stopnia, że niemal zapomniałem o pokoju 1726, lecz gdy zadzwoniłem do recepcji, mój stary znajomy, który tam pracował, zapewnił mnie, że tak, Fraiilein Perceval uregulowała rachunek o szóstej trzydzieści i zabrała swój samochód z garażu, a skoro o tym mowa, to właśnie przyjechał mój. Okazało się, że z szoferem; był to jeden ze sposobów dania mi do zrozumienia, co o mnie myślą. Przez całą nudną, deszczową drogę siedziałem w kamiennym milczeniu, rozmyślając. Perceval, pospolite, jak wszystkie fałszywe nazwiska tajnych agentów. Zamierzałem zostać przynajmniej kilka dni dłużej, lecz wszys- cy ci ludzie dybiący na moje życie i kłopoty, które przechodziły ze Spirali, mówiły mi, że mam coś ważnego do załatwienia w domu. Do tego nici ze wspinaczki. Czułem się podle; chcieli mojej głowy, czy na pewno? A zatem lepiej, jeśli zaczną uważać na siebie. Z walizkami ustawionymi na chwiejącym się wózku przeszedłem przez kontrolę, która stała się znacznie bardziej denerwująca niż służba celna i biuro paszportowe, po czym ruszyłem do urządzonego za hangarami lądowiska dla helikop- terów. Widok mojej małej maszyny gotowej do lotu poprawił mi nieco nastrój; rzuciłem walizki na miniaturowe tylne siedzenie, wysłałem wózek do diabła i sprawdziłem wszystko dokładniej niż zazwyczaj, tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś przekupił mecha- nika, żeby poluzował nakrętkę lub zablokował dopływ oleju. Paranoja rządzi, w porządku. Niemniej poczułem ulgę, gdy wyeliminowałem te najbardziej oczywiste możliwości - wszystkich jest w helikopterze zbyt dużo. Wreszcie, wycierając smar z palców, usadowiłem się w fotelu pilota i nałożyłem kask. Zostało mi akurat tyle czasu, by dopeł- nić procedury startowej z kontrolą lotów, nim pojawiło się okienko, które wykupiłem i zniecierpliwiona obsługa naziemna dała sygnał do startu. Rozrusznik zakaszlał, obrócił się i zazgrzy- tał naj obrzydli wiej na świecie. Wzdrygnąłem się nieco, pamięta- jąc minioną noc, lecz nie miałem już czasu. Prawa ręka spoczęła na drążku cyklicznym, lewa na sterach, otworzyłem przepustnicę i wsłuchałem się w narastający syk rotorów nad głową. Zwiększy- łem obroty i delikatnie poruszyłem pedałami steru, sprawdzając działanie tylnego rotora; latałem sam dopiero od dwóch lat i nie chciałem stracić panowania nad maszyną w środku jednego z większych międzynarodowych portów lotniczych. Lewą ręką zwiększyłem obroty i pchnąłem drążek w przód, zmieniając kąt nachylenia łopatek, żeby wytworzyć siłę wznoszącą i pole starto- we uciekło w dół, gdy mała bestia uniosła się i zaczęła obracać. Nacisnąłem na pedały regulujące nachylenie tylnego rotora, likwidując ruch obrotowy i przesunąłem drążek cykliczny, by przechylić układ rotora. Idący ku dołowi prąd powietrza odchylił się w tył; przesunąłem nieznacznie stery, wysyłając powoli maszy- nę w przód i w górę, przez cały czas słuchając jednostajnego, cierpliwego głosu kontrolera, nie spuszczając wzroku z tego, co się działo na lotnisku wokoło i rzucając nerwowe spojrzenia na zatłoczoną tablicę kontrolną. Latanie helikopterem to przeżycie obejmujące całe ciało niczym uprawianie seksu. Wyjście z zatłoczonej przestrzeni wokół sprawiło mi sporo trudności, lecz głos cierpliwości nie stracił, więc chyba nie poszło mi aż tak źle. W końcu znalazłem się w górze, z dala od portu, i mogłem zrobić to, do czego tak tęskniłem, oprzeć się na sterach i pozwolić maszynie lecieć jak najwyżej. Zdawałem sobie sprawę, że to tylko model Bella w średnim wieku i o nieco zbyt małej mocy - kupiłem go w komisie, oficjalnie na pięć osób, przy płożeniu, że dwóch pasażerów musi być ogrodowymi karłami. Firmę stać było na coś lepszego, może jeden z tych modeli w technologii NOTAR - bez rotora z tyłu i ze wskaźnikami kontrolnymi na przedniej szybie oraz wszystkimi bajerami, lecz wiedziałem, że nie sprawiłoby mi to takiej frajdy. Poza tym mógłbym się wtedy czuć, jak ktoś prowadzący brudne interesy. Gdy przebiłem się przez pokrywę chmur, mój nastrój musiał się poprawić. Z szarego, wilgotnego mroku przeniosłem się ponad połyskującą w promieniach słońca powierzchnię obłoków. Widok ten przypomniał mi o najbardziej wyzwalających momen- tach mojego życia, gdy wyruszyłem w drogę na Spirali. Niewiele innych doświadczeń było tak bliskich czystego, pełnego zdziwie- nia zachwytu wywołanego widokiem dziobu statku unoszącego się nad ziemskimi morzami, kierującego się w stronę archipela- gów chmur i oceanów mgieł oświetlonych światłem księżyca, przez które wielkie statki docierają do wszystkich mórz świata, do każdej minionej i, co więcej, przyszłej epoki. Te pełne grozy oceany miały swoje odpowiedniki na lądzie i w powietrzu - regiony, gdzie horyzont i niebiosa łączyły się ze sobą, gdzie czas i przestrzeń przeradzały się w zmienne, zamglone pogranicze, gdzie perspektywa kurczyła się, a linie równoległe schodziły ze sobą - nieskończenie wiele zanikających punktów, przez które można było się prześlizgnąć do królestwa cienia i archetypów. Kilka takich punktów znalazłem na lądzie, w obrębie cieni wielkich miast i starożytnych miejsc kultu, lecz nigdy w powiet- rzu. Słyszałem, że jest ich mniej, że trudniej je rozpoznać i przeni- knąć. Często się zastanawiałem, jak wyglądają, a teraz odgadłem, że mogą wyglądać mniej więcej w ten sposób - połyskliwy krajobraz, gdzie przykryty śniegiem szczyt górski i napływająca chmura łączyły się, tworząc niebotyczne, nieskończone pasma górskie. Może w ten sposób Le Stryge wezwał mnie... Myśl ta uderzyła mnie, tak samo jak zaskoczenie, które mnie ogarnęło. Zesztywniałem, a tylny rotor zakołysał się gwałtownie w jedną i drugą stronę. Stojące nisko słońce wysunęło się ponad jedną z chmurowych grani, a jego ciepłe promienie zarysowały dwie sylwetki na tle płomienistej bieli. Bliźniacze wieże, wysokie i wąskie, jak je widziałem z górskiej ścieżki. Mogło zabraknąć paliwa, takie małe maszyny nigdy nie mają go zbyt wiele, lecz nie zawahałem się ani przez chwilę. Prze- chyliłem ostro maszynę i ruszyłem w ich stronę, przelatując między falangami piętrzących się chmurowych urwisk, turni z mgieł i niematerialnych przepaści. Wieże stawały się coraz większe, lub tak mi się tylko wydawało. Wysokie, smukłe gotyc- kie konstrukcje sprawiały wrażenie jakby kamień, z których je zbudowano, był tak samo lekki jak mgły pod nimi. Patrzyłem zauroczony, zapominając o prowadzeniu maszyny. Z mgieł wyło- niła się szorstka, szara ściana urwiska i instynktownie skręciłem w bok, zapominając, że jest ona równie niematerialna jak sen - lecz... czy naprawdę? Dostrzegłem poszarpane brzegi, nagą szcze- linę i zwietrzały komin; wspinałem się już wystarczająco długo, by zarejestrować to wszystko, zanim zdążyło zniknąć sprzed przedniej szyby. Ściana była tak samo niebezpiecznie materialna, jak każdy kamień, który obtarł mi golenie lub sprawił, że spod drapiących paznokci pociekła krew. Z całych sił przyciągnąłem stery do siebie, zmieniłem nachylenie rotorów i skręciłem ostro, przelatując tuż przed olbrzymim górskim stokiem. Pot wyciekał mi strużką spod kasku. Postępuję niemądrze, pomyślałem, lecę za szybko. Czy popełniłem błąd? A może właśnie w ten sposób otwierają się na Spirali drogi wiodące ku lądowi, gdzie zamiast wysp w lazurze oceanu, bezdrożne chmury przemieniają się w realne góry z warownymi szczytami, a zamki z chmur w potęż- ne kamienne grzbiety - czy tak właśnie było? Mgły zawirowały przede mną, gdy maszyna odskoczyła w bok; wydawało się, że starają się ściągnąć mnie w dół. Zagubiony w szarości, bez góry i dołu, walczyłem o zachowa- nie kontroli nad helikopterem, przez długie chwile przechylając się to w tą, to w drugą stronę, aż wreszcie wskaźnik na przyrzą- dzie zrównał się z linią sztucznego horyzontu, a wysokościomierz zaczął wskazywać rozsądną wartość. Sprawdziłem radar, lecz w górze nie było nikogo prócz mnie i górskich stoków. Następnie spróbowałem skontaktować się z wieżą kontrolną we Frankfur- cie. Nic. Z Monachium także nic; tylko szum. Pomyślałem przez chwilę, po czym zmniejszyłem nachylenie rotorów i opadłem w dół, i... znalazłem się nad szeroką, skąpaną w słońcu doliną. Zachwycała soczystą zielenią, zalewana rokrocznie wodami rzeki, która biegła niczym srebrna wstęga przecinająca szachow- nicę pól i pofałdowanych łąk. Gdy odsunąłem helikopter od tego aż za bardzo realnego stoku, zobaczyłem, dokąd płynie i zro- zumiałem, dlaczego wcześniej widziałem wieże. W dolinie znaj- dowało się miasto; przysiadło okrakiem na rzece i wysokiej wysepce po środku, a nad nim górowało coś jeszcze... mias- to-forteca o ogromnych murach, podobna może do tego, co widziałem w Carcassonne, tyle że większe i jeszcze piękniejsze, o krętych rzędach domów krytych czerwoną dachówką i złocis- tych ścianach z kamienia promieniujących w miękkim świetle noranka. Lecz ponad tym wszystkim, na wyspie, dostrzegłem ciemniejsze, wyższe mury; i właśnie z ich serca wznosiły się te orzebijające chmury wieże. Były to iglice ciężkiego budynku, który Wyglądał na gotycką katedrę o strzelających w górę ścianach, łukach i przyporach, dachach pokrytych łuską i wieżach, które wyglądały niewiarygodnie delikatnie. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak muszą być olbrzymie. Budowla przypominała wyglą- dem jeden z mniejszych szczytów, świeciła ciemnobursztynowym światłem w promieniach słońca wlewających się przez rozdartą chmurę. Podleciałem bliżej, szukając wskazówek, gdzie miejsce to może się znajdować. Zauważyłem płynące rzeką łodzie, głównie statki żaglowe i barki, jednakże na zakurzonych wstęgach żółtych dróg nie mogłem znaleźć ani jednego samochodu czy ciężarówki. Chciałem obniżyć lot i przyjrzeć się wszystkiemu z bliska, lecz zdecydowałem, że lepiej będzie nie ściągać na siebie uwagi; mogłem przecież wywołać panikę. Jeśli nie myliłem się w moich przeczuciach, to nie byli tu przyzwyczajeni do helikopterów. Bez wątpienia miejsce to miało w sobie posmak Spirali, nieuchwytne, nie dające spokoju wrażenie wieczności obecne w długich cieniach i późnym popołudniu. A jednak, jeśli rzeczy- wiście tak było, dostrzegałem tu coś jeszcze, co nie pasowało do Spirali - pewny, stabilny wygląd sugerował porządek i cel, które rzadko, jeśli w ogóle, można było znaleźć na przypadkowych brzegach czasu zasłanych szczątkami rozbitych statków historii i śmieciami ludzkich umysłów. Muszę dowiedzieć się czegoś więcej. Zawróciłem w stronę podnóża stoku, oddalając się od pól uprawnych. Gdybym tylko znalazł jakieś nie rzucające się w oczy miejsce, gdzie mógłbym wylądować... Przede mną, tuż za niską górską ostrogą, ukazała się pozioma półka pokryta soczystą trawą. Łąka bez wątpienia nadawała się dla krów, lecz zielona trawa rosła bez przeszkód; zafalowała niczym woda w silnym podmuchu rotorów. Wylądowałem z led- wo słyszalnym uderzeniem i wyłączyłem silniki. Słychać było jedynie świst kręcących się coraz wolniej rotorów, po chwili i one ucichły, i moich uszu dobiegł szum przygiętej podczas lądowania trawy, która podnosiła się w powiewach wiatru. Rozpiąłem pas i ściągnąłem kask, po czym odsunąłem drzwi kabiny i zeskoczyłem. Trawa sięgała mi prawie do pasa, inten- sywnie zielona, lekko wilgotna; łodygi, które zmiażdżyłem wy- dzielały delikatny zapach. Po zaduchu miasta tutejsze powietrze było zaskakująco świeże; chciało się rozszerzyć płuca, po to tylko, by nie przestać go wdychać. Łąkę przecinał górski stru- mień, szemrzący i rozbryzgujący się na głazach i kamiennych progach. Nagle poczułem się niezmiernie spragniony i ruszyłem biegiem w jego stronę. Cynizm podsunął mi myśl, że nawet w najświeższym górskim strumieniu, nieco wyżej, tuż za pierwszym zakrętem, może leżeć martwa owca, lecz skądś wiedziałem, że nie w tym, nie w tym. Niemalże mogłem dostrzec jego źródło, w górze, między skalnymi ścianami. Cóż by to była za wspinaczka! Lecz nie 0 własnych siłach. Kucnąłem, zanurzyłem rękę w strumieniu 1 krzyknąłem: woda była przeraźliwie zimna, pochodziła pewnie z położonego wysoko w górze lodowca, a skały pod którymi płynęła, nie pozwoliły jej się ocieplić. Zacząłem pić, powoli, by nie schłodzić żołądka, i stwierdziłem, że ma wspaniały smak. W porów- naniu z nią woda w butelkach nie nadawała się do niczego. Wstałem odświeżony i rozejrzałem się wokoło. Niżej, jakieś sto jardów stąd, strumień przepływał pod kamiennym mostem, za którym dostrzeg- łem niewyraźną, na wpół ukrytą w falujących trawach ścieżkę, która biegła w dół stoku. Upewniwszy się, że kluczyki do helikoptera są mocno przyczepione do paska, ruszyłem naprzód, nie zdając sobie sprawy z tego, że coś mnie trapi. Most był stary i rozsypujący się, lecz wciąż pewny pod stopami, a z krzywizny jego grzbietu rozciągał się doskonały widok w dół stoku, na serce doliny. W delikatnej mgiełce miasto nie przestawało świecić zza potężnych murów, lecz wiatr nie przyniósł mi nic prócz smaku słodkiego dymu palonego drewna. Oczom moim ukazały się budynki. Ich stłoczone dachy przywiodły mi na myśl stare dzielnice takich miast jak Nicea i Norymberga albo miasteczka w Austrii i Czechosłowacji. Domy stały w nierównych rzędach, w radosnym nieładzie, na łagodnym brzegu rzecznym, a czerwone, wysokie szczyty dachów ustawione były pod wszelkimi możliwymi kątami. Lecz tu i tam pojawiały się ściany zupełnie obce temu stylowi: można było tu znaleźć poprzecinaną czarnymi żyłami biel prawdzi- wego stylu ryglowego, przysadzistą sztukaterię tradycji śródziem- nomorskiej i ciepłą elegancję prostokątnych bloków kamiennych Szkocji. Można pomyśleć, że nie pasują tutaj, a jednak, w sposób niewytłumaczalnie bezgranicznie właściwy przyczyniały się do ogólnego efektu - nie do opisania, za to niezmiernie silnego. Tak właśnie powinno wyglądać miasto. Wysoko ponad nim, niczym zwieńczenie wspaniałego dzieła, wznosiły się wieże katedry; znaj- dowały się niemalże na tym samym poziomie, co ja teraz; a ponad nimi, jeszcze wyżej, strzelały iglice, tak wysoko, że znajdujący się tam człowiek mógłby spojrzeć z góry na stok, na którym stałem. Im więcej widziałem, tym bardziej mnie to intrygowało. Było to jedno z najpiękniejszych miejsc, na jakie kiedykolwiek trafiłem na r Spirali albo poza nią, jedno z najbardziej wiecznych. Mimo to ulice wypełnione były krzątaniną, widoczną nawet stąd; a po drogach do miasta przesuwały się wozy wyglądające na chłopskie furmanki; mozolnie, wytrwale, coraz bliżej murów. Przeszedłem przez stru- mień, odnalazłem ścieżkę i ruszyłem żwawo w dół zbocza, do najbliższej drogi. Po chwili, nie wiedząc dlaczego, zacząłem biec. Dotarłem do drogi i stwierdziłem ze zdumieniem, że się prawie nie zasapałem. Brałem pod uwagę to, że przez cały czas było z górki, lecz i tak mnie to zdziwiło. Czułem się świetnie, a energi- czny marsz dobrze mi zrobił. Droga była pusta, lecz prowadziła na rozdroża i tam, gdy zaintrygowany zatrzymałem się przy drogowskazie z wyblakłą inskrypcją w staromodnym gotyckim fraktur, usłyszałem wesołe pozdrowienie „Griis Gott!". Było to zwyczajowe bawarskie powitanie, toteż wiedziałem już przynaj- mniej, gdzie się znalazłem. Pozdrowienie nadeszło od strony zbliżającej się grupy wozów, od starego mężczyny kierującego zaprzęgiem czarnych, podpalanych wołów. Kobiety i mężczyźni jadący na wozach z tyłu i idący po bokach odpowiedzieli echem. Odwzajemniłem powitanie, dodając od siebie o ładnej pogo- dzie, po czym spytałem, czy zmierzają do miasta. Zrozumieli mój niemiecki i choć bez wątpienia wiedzieli, że jestem obcokrajow- cem - świadczył o tym trud, który sobie zadawali, by mówić wyraźnie - wydawali się akceptować mnie całkiem naturalnie. Starałem się nie zadawać zbyt wielu pytań, a oni nie zadali ani jednego. Przy kolejnych rozstajach spotykaliśmy inne wozy, niektóre wyładowane skrzynkami i beczkami jak nasze, inne pełne czegoś, co wyglądało na worki z ziarnem, a na jednym dostrzegłem tusze wołowe. Zdumiałem się bardzo, gdy jeden z woźniców przywitał nas obfitą paplaniną po włosku, a jeszcze bardziej, gdy kilku młodych mężczyzn pędzących owce w stronę gór powitało nas silnym, gardłowym, chłopskim dialektem... po angielsku. Woźnice najwyraźniej zrozumieli, lecz ich odpowiedzi zabrzmiały, jakby mówili wszystkimi językami pod słońcem. Wydawało mi się nawet, że usłyszałem język Romów. Pogrążyłem się w rozmyślaniach, a tymczasem droga przeszła obok małego zagajnika i nagle, tuż przed nami, mury miejskie przegrodziły zbocze. Znaleźliśmy się przed nieregularnymi, bieg- nącymi pod różnymi dziwnymi kątami - było to wymuszone ukształtowaniem terenu - bastionami z kamienia w kolorze mio- du, z których wyrastały różnego rodzaju wieże strzelnicze, wieży- czki i iglice. Razem dawało to przyjemny, nieco komiczny efekt podobny do fantazyjnej architektury wiktoriańskiej; dopiero za drugim spojrzeniem pojawiała się refleksja, jak twardym orze- 61 chem do zgryzienia byłby ten mur; nawet dla artylerii. A katedra, czy też coś, co znajdowało się w centrum, wcale nie była zabawna - była przygniatająca. Droga prowadziła nas prosto do wysokiej bramy zwieńczonej strzelistym, gotyckim łukiem. Wie- rzeje były szeroko otwarte, lecz po obu stronach przejścia stali mężczyźni, uzbrojeni mężczyźni. Jeszcze inni spoglądali z murów powyżej. Trudno było brać ich poważnie, a to dlatego, że ubrani byli w zbyt jaskrawe uniformy. Mieli na sobie ciemnoniebieskie lub szkarłatne kurtki z lamówką, ciasne, białe bryczesy, błękitne szarfy i wysokie buty, a na głowie czaka, spod których wystawały długawe włosy. Ich jedynym uzbrojeniem były długie miecze przy pasach i wysokie halabardy, berdysze - w dzisiejszych czasach tego typu widowisko można było zobaczyć jedynie podczas uroczystych ceremonii. Do tego nie mogli chyba sprawiać wraże- nia bardziej rozluźnionych; stali oparci o filary bramy, paląc grube cygara i żartując z przejeżdżającymi woźnicami. Jednakże gdy znalazłem się bliżej, spostrzegłem, że ich czyste, jasne oczy omiatają każdego, kto przechodził. I przypomniałem sobie, że tego typu mundury nie odeszły w zapomnienie, gdyż noszono je w najdłuższych i najsroższych wojnach ludzkości. Wojny te przewalały się wzdłuż i wszerz Europy przez całe dziecięciolecia a nawet stulecia; wojny, które ukształtowały Europę i jej kul- turę - na dobre i złe: jasność i bestialstwo, Goethe i Hitler, Szekspir i Vlad Palownik. Mężczyźni byli jak te mury; nie żartowali, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Ciekaw byłem, co sobie pomyślą o kimś ubranym w koszulę, dżinsy i zamszową kurtkę. Chciałem wyglądać jak najnaturalniej, toteż gdy wjeżdżaliśmy w cień łuku, zeskoczyłem między dwa wozy i zacząłem rozmawiać żywo z woźnicami. Drewno zadud- niło nagle pod kołami, a wysokie mury przesłoniły światło. Znaleźliśmy się przed wewnętrzną bramą ze zwodzonym mostem; wszystko znajdowało się w jak najlepszym stanie. Most można było podnieść, a wtedy nieproszony gość znalazłby się w pułapce, wystawiony na ogień z góry. Przygryzłem wargę, gdyż nagle zacząłem się zastanawiać, dlaczego z taką determinacją próbowa- łem dostać się do środka; nie było nic zachęcającego w tych złowrogich umocnieniach. Pomimo tego nawet wrota były kunsz- townie zdobione, most zwodzony pokrywały płaskorzeźby. For- tyfikacje emanowały wyniosłą potęgą i dumą wypływającą z te- go, co reprezentowały. Stukot kół zmienił się ponownie; przeje- chaliśmy już przez wewnętrzną bramę i znaleźliśmy się na bruko- wanej miejskiej ulicy. Rozejrzałem się wokoło zdumiony i zachwycony. Raz jeszcze widziałem to samo, co z łąki, a nawet więcej. Pełno było tu ogrodów i drzew. Wędrowałem wzrokiem po szerokich ulicach i krętych alejach, które drażniły oko - przestronne place przyno- siły mu wytchnienie. Był to ten rodzaj planu, który architekci oSiągają jedynie na papierze, lecz nic nie wyglądało tu na zaplanowane. Moja ciekawość sięgnęła zenitu. Stanąłem zachwy- cony i pozwoliłem, by mnie minęli. Nie było to zbyt mądre. Mimo iż przejechaliśmy przez bramy, wciąż znajdowaliśmy się w zasięgu wzroku strażników i gdy usłyszałem szorstkie zawoła- nie wartownika, wiedziałem dokładnie, do kogo było skierowa- ne. Wcale ich nie zwiodłem. Rysie oczy dostrzegły mnie, zdumia- ły się, po czym zadecydowały sprawdzić, jak będę się zachowy- wał, a przy pierwszym podejrzanym ruchu... - Halt! Wer da? Rozejrzałem się niezdecydowany na boki, a dwójka wartow- ników z opuszczonymi halabardami ruszyła truchtem w moją stronę. Znajdujący się za nimi tęgi mężczyzna w czarnym mun- durze ze złotymi epoletami zerwał się na równe nogi, wytrzesz- czył oczy, omal nie zadławił się cygarem i krzyknął: - Er! Ans dem Bergenpfad! Der Reiter, der Zauberer's Kerl! Ergreifen Sie mir Dieser! To mi wystarczyło. Zniknęły wszelkie wątpliwości. Jeździec, człowiek czarownika z górskiej ścieżki. Oficer z całą pewnością był na pokładzie tego statku powietrznego i, oczywiście, statek ten musiał przylecieć właśnie stąd - szaleństwem było przekradać się do tego miasta. Gdybym tylko mógł wszystko wyjaśnić - lecz nie miałem najmniejszej ochoty tłumaczyć się uzbrojonym żoł- nierzom. W takich okolicznościach wszystko brzmi nieprzekony- wająco, a przecież wtedy na ścieżce otworzyli ogień gdy tylko mnie spostrzegli. Czy zatrzymają się w ogóle, by mnie wysłuchać? Obróciłem się na śliskim bruku i rzuciłem naprzód, prosto przez grupę moich nowych przyjaciół i ich wozy i dalej, w dół szerokiej ulicy, która, jak przypuszczałem, powinna prowadzić w stronę rzeki i do serca miasta. Gdzie indziej mogłem się zwrócić? Bramę pewnie zatrzaśnięto, alejki były niczym koszmar senny, który znali z pewnością znacznie lepiej ode mnie. Nie miałem innego wyjścia, mogłem jedynie zagłębić się w miasto, do centrum. - Du da. Halt, oder ich schiesse! Blefują. Wolałem, żeby tak było, chyba że nie przejmowali się zupełnie tym, iż mogą trafić kogoś innego na zatłoczonej ulica. Jakoś nie pasowało mi to do wyglądu tego miejsca, a gdy nie padły żadne strzały, poczułem ulgę i zadowolonie. Jeden lub dwóch mężczyzn poruszyło się, jakby chcieli mnie zatrzymać, lecz byłem wystarczająco szybki, by ich wyminąć. Moje tenisówki trzymały się tego bruku lepiej niż ich buty. Biegłem i biegłem, lecz jednocześnie rozmyślałem gorączkowo; w moim szaleństwie była teraz metoda. Ten kolosalny budynek przede mną, tam właśnie zmierzałem. Gdyby okazało się, że to jakiś kościół lub katedra, mógłbym znaleźć tam schronienie albo zyskać przynaj- mniej szansę przekazania mojej opowieści kapłanowi, gdy dane mi będzie kilka minut, by pozbierać myśli. Teraz nie miałem ani chwili do stracenia. Byłem w dobrej formie, lecz uciekanie, bacząc na każdy krok, to nie żarty, nawet, jeśli droga wiedzie przez cały czas w dół. Zaryzykowałem i obejrzałem się do tyłu; szumiało mi w uszach, a skronie pulsowały. Ci cholerni wartownicy wciąż tam byli, nie zaprzestali pościgu, choć poruszaliśmy się teraz tak wolno, że równie dobrze moglibyśmy iść. Gdybym miał choć chwilę, mógł- bym spróbować wezwać mój miecz, była to jedyna odrobinę magiczna sztuka, której nauczyłem się na Spirali, a i to przez przypadek. Lecz nie miałem chwili, w dodatku miecz oznaczał zabijanie, nieuniknione, a to wpędziłoby mnie w jeszcze większe kłopoty. Pomyślałem, że mógłbym zaczaić się za węgłem i pod- ciąć prześladowców, gdy się zbliżą, lecz mogli być na to przygo- towani. A wtedy, co by się ze mną stało? Lepiej, gdybym znalazł jakąś ławkę lub kosz na śmieci i przewrócił im go pod nogi, jednakże w pobliżu nie było żadnych ławek, niczego większego od skrzynek z kwiatami. Mimo całego swego dziewiętnastowiecz- nego wyglądu było to chyba najczystsze miasto na świecie, jakie kiedykolwiek widziałem. Dostrzegłem końskie łajno na głównej ulicy, lecz niezbyt wiele; boczne uliczki były nieskazitelne. Może to dlatego wszystkie tutejsze ogródki są takie piękne. Nie pozo- stało mi nic innego, jak biec dalej, choć, tak czy owak, zbocze się już kończyło. Gdzie, do diabła, podziała się ta katedra? Zmusi- łem się, by spojrzeć w górę... i stanąłem jak wryty. W porządku, jest. Tak naprawdę - była wszędzie lub tak się przynajmniej wydawało. Nawet najbliższe górskie zbocze było mniej przytłaczające. Gdyby zbudowano ją z pełnego kamienia, przygniotłaby wszystko, a jej cień spocząłby pozbawionym słoń- ca ciężarem na okolicznych budynkach, lecz kamienna konstruk- cja była tak przewiewna, że rzucała tylko dziwne, nakrapiane wzory na dachy i ściany. Mieniąca się kratownica światła i cienia. Znajdowałem się prawie na tym samym poziomie, co fundamen- ty budowli. Nieco niżej ulica rozszerzała się, tworząc szeroki plac nad rzeką, gdzie szeroki i równy niczym Autobahn most łączył tę część miast z wyspą, na której stała katedra. Widok ten dodał mi sLj_i w samą porę. Stojąc i gapiąc się bezmyślnie, utraciłem przewagę; tuż za mną rozległo się ciężkie stąpanie butów. Z dru- 2Jej jednak strony odsapnąłem trochę, dzięki czemu szybko ponownie oddaliłem się od moich prześladowców. Miejmy na- dzieję, że nikt inny nie będzie próbował mnie zatrzymać. Wy- glądało na to, że ten koniec mostu nie jest strzeżony, a drugi... po prostu musiałem zaryzykować. Zbiegłem na plac - spojrzałem przelotnie na stojące tu budowle, wyższe i okazalsze od tych, które mijałem po drodze, budowle godne pałaców, parlamentów i siedziby uczelni - po czym zacząłem przemykać między wy- glądającymi na zaskoczonych przechodniami, kierując się w stro- nę mostu. Na moście, tak jak na drodze, nie było chodnika, lecz tu także bruk wydawał się pewny pod stopami. Gdy rzuciłem kolejne spojrzenie przez ramię i zobaczyłem urwisty cypel, na którym wsparty był most i urwiska opadające do rzeki, zorien- towałem się, że jestem jakieś dwieście stóp nad ziemią. Przede mną, na tej samej wysokości, znajdowała się wyspa i fundamenty katedry - lecz czy rzeczywiście jest to katedra? Im bardziej się do niej zbliżałem, tym dziwniejsze sprawiała wraże- nie; a przecież ma wieże, iglice, tak, i witraże. Cóż innego miałoby to być? Nawet położenie wyspy przywodziło na myśl gigantyczną wersję Notre Damę, tyle że budowla ta miała w so- bie coś z fortecy, coś, co wzbudzało we mnie niepokój. Od strony miasta urwisko było nierówne i postrzępione; od strony wyspy pokrywała je gładka, kamienna powierzchnia poprzecinana ob- sadzonymi drzewami tarasami, które połączono szerokimi scho- dami. Dostrzegłem tam ludzi, spacerowali lub siedzieli, jakby znajdowali się w zwykłych parkach lub ogrodach, lecz ja widzia- łem w nich przede wszystkim wspaniałe fortyfikacje. Pochyliłem się i ruszyłem między przechodzącymi po moście ludźmi, a oni patrzyli na mnie, lecz, jak niemal wszyscy dotychczas nie zrobili nic, żeby mnie zatrzymać. Czy ma to oznaczać, że strażnicy nie cieszą się tutaj zbyt dużą popularnością? Nic na to nie wskazywa- ło. Spojrzenia, które chwytałem przelotnie, wyrażały zdziwienie, nie znalazłem w nich ani współczucia, ani wrogości. Nie kryła się w nich żadna ocena, jedynie zainteresowanie, a nawet, pośród starszych ludzi, odrobina życzliwości. Zbliżyłem się do przeciwległego końca mostu. Żadnych straż- ników, ani jednego, tylko szeroka ścieżka wyłożona nie kostką, lecz szarymi, kamiennymi płytami, a dalej stopnie prowadzące do katedry. Drzwi miała ogromne, wysokie niczym bramy miasta i równie ozdobne; pokrywał je pojedynczy złożony wzór. Wierze- je były nieznacznie uchylone, toteż widziałem jedynie połowę wzoru - stylizowana gołębica trzymająca coś w dziobie; może przysłowiową gałązkę oliwną. Odpowiadało mi to. Rzuciłem się po stopniach, jakby za chwilę był koniec świata, i posłyszałem niezmiernie satysfakcjonuj ący łoskot, gdy strażnik z tyłu wyłożył się jak długi. Stopnie były dłuższe, niż sądziłem, lecz dotarłem do drzwi i potykając się oszołomiony o pokryte żelazem drewno progu, omal nie wpadłem głową do środka. Powinienem skrzeczeć Sanctuary lub Haro, a Vaide, mon prince! lub coś w tym stylu; prawdę mówiąc, zabrakło mi tchu. Znajdowałem się w wyłożonym kamieniem korytarzu, który był chyba długości normalnej katedry. Bez zastanowienia pokuśtykałem w stronę niebieskawego światła, które wylewało się przez łuk znajdujący się na jego drugim końcu. Moja wiedza na temat zwyczajów panujących w tego typu instytucjach nie była zbyt obszerna, lecz wiedziałem, że gdzieś tutaj musi być jakiś ołtarz lub coś w tym rodzaju, na który będę mógł upaść. Musiałem na coś upaść i lepiej by było, gdyby nie była to chrzcielnica. Idąc zwróciłem uwagę na odgrodzone wnęki, które mogły być bocznymi kaplicami. Ściany pokrywały zdobienia, dostrzegłem też wmurowane płyty; wszystko to wyglądało staro, lecz nie miałem zamiaru zatrzymywać się, by odczytać znajdujące się tam napisy. Chyba że... Żadnych kroków. Ani jednego dźwięku. Gdzie są moi strażnicy? Ponownie rozejrzałem się wokoło, spo- dziewając się, że w tej samej chwili wbiegną przez wielkie, ciemne drzwi. Nic się nie wydarzyło. Nie mogłem uwierzyć, że upadek jednego wyeliminował obu, a może? Nagle jeden z nich zajrzał przez szparę w drzwiach i gwałtownie cofnął głowę niczym przyłapany na psocie uczniak. Wygląda na to, że nie wolno im tutaj wchodzić, pomyślałem. Tym lepiej dla mnie, może uda mi się znaleźć jakieś wygodne tylne wyjście. Dotarłem do łuku i zatrzymałem się jak wryty. Na chwilę zupełnie zapomniałem o moich prześladowcach, wyczerpaniu; o wszystkim. Taki efekt wywarło na mnie wnętrze znajdujące się po jego drugiej stronie. Wyglądało na kościół, lecz nim nie było. Ogromne. W przeszłości odwiedziłem Hagia Sophia, lecz to było znacznie większe, bardziej puste; olbrzymi, mroczny owal koryta- rza otoczony wąską kolumnadą, pod której dachem stałem. Niemalże cały parter poniżej okrywał niebieskawy mrok, gdzie- niegdzie tylko rozjaśniany słabymi refleksami na szkliwie ścien- nych kafli. Wysoko na ścianach osadzone były ogromne okna; niektóre przejrzyste, niektóre ozdobione witrażami o wspania- łych kolorach. Przez nie wlewało się światło, załamujące się promienie rozświetlały wirujące w powietrzu drobiny kurzu. Wystarczy wyobrazić sobie, że jest się myszą kościelną, myszką wyglądającą ze swej dziury. Czułem się mniej więcej tych roz- miarów. Przyczyną były nie tylko rozmiary tego miejsca. Przecież Rosjanie wznosili monumentalne budowle, na przykład Kreml, a ludzie wyglądali w nich jedynie na bardzo małych. Tutaj miało się odczucie, że miejsce to zostało zbudowane dla czegoś więk- szego niż ludzie; i że to coś wciąż tutaj było. Roztaczało wokół siebie aurę grozy i boskości, której doznałem w wielu innych miejscach, zarówno w Jądrze, jak i na Spirali: celtycki kurhan, pałac w Mykenach, Borobodur, Wielka Piramida. Jednakże to - to było silniejsze. Osłaniał je zakurzony welon spokoju, lecz był to bezruch spoczynku, nie pustki i nawet ten spoczynek cechowa- ła czujność. Bez przerwy rzucałem nerwowe spojrzenia od jed- nego cienia do drugiego, zaalarmowany iluzją szybkiego ruchu, lecz za każdym razem niczego tam nie było. Nie potrafiłem zgadnąć, do czego mogło służyć to miejsce. Z całą pewnością nie było tu żadnego ołtarza. Żadnego śladu miejsc do siedzenia, żadnych oznak dostojeństwa, ani jednej inskrypcji, które można odnaleźć nawet w najbardziej ascetycznych mecze- tach, niemalże brak jakichkolwiek ludzkich śladów. Gdy moje oczy przywykły do mroku, dostrzegłem następne drzwi, pod kolumna- dą, na jednej z przeciwległych ścian; wyglądały obiecująco. Do- strzegłem również jakieś wzory wysoko na ścianach; prawdopodo- bnie freski, blade obszary posępnych kolorów nasycone cieniem. Podłoga również nie była naga; pokrywała ją mozaika. Z niepoko- jem pomyślałem o pokoju Lutza, lecz wyglądało, że ta spełnia rolę czysto dekoracyjną. Była to stylizacja słońca lub róży wiatrów, która przyciągała oko w stronę serca sali. A tam, tuż poza jednym z wielkich snopów światła, tam coś było -niskie, bezkształtne, lecz była to jedyna rzecz wyłaniająca się z całej przeogromnej pustki. Zrobiłem pierwszy, niepewny krok naprzód, a odgłos postawionej stopy rozbrzmiał dudniącym echem wysoko pod kopułą... Serce podeszło mi do gardła. Upłynęła chwila, nim się uspo- koiłem, po czym ruszyłem przed siebie, tym razem starając się iść o wiele ciszej. W powietrzu powinny unosić się tumany kurzu; lecz nic takiego się nie stało. Moje biuro nigdy nie było tak czyste. Kurz unosił się niczym niewielkie, wirujące cząstki czasu, którym nigdy nie jest dane spocząć. Powinienem ruszyć w stronę oddalonych drzwi; lecz nie zrobiłem tego. Byłem zaintrygowany, a może klucz do tajemnicy tego miejsca leżał w jego sercu. Grób, pomyślałem; pochowano tu kogoś wystarczająco potę- żnego, by miał za mauzoleum to olbrzymie zbiorowisko kamieni. Ktoś, w kogo wierzył cały naród, może wciąż jeszcze wierzył i czekał, aż się przebudzi. Artur, Fryderyk Barbarossa; nawet Attyla, który był na równi bohaterem na ziemiach położonych na wschód od Renu, jak zbrodniarzem na zachodzie. Gardło za- schło mi od kurzu. Gdy zbliżyłem się do skulonego kształtu i przyjrzałem się mu dokładnie, pomyślałem, że miałem rację. Było to niskie podwyższenie, z czarnego marmuru lub jakiegoś innego wypolerowanego kamienia, gładkie, nie posiadające żad- nych znaków. W poprzek, niemal niedbale, udrapowano dużą sztukę materii, która wyglądała na gruby jedwab z inkrustowa- nymi haftami. Na tyle, na ile można było ocenić w tym mroku był to długi płaszcz, szata czy opończa w jakimś ciemnym kolorze; matowozłote zdobienia przypominały bizantyjskie po- staci świętych lub kogoś w tym rodzaju, było jednak zbyt ciemno, by stwierdzić coś jednoznacznie. Wyglądało na to, że pod płasz- czem na kamieniu, który mógł być czymś w rodzaju płyty pamiątkowej, leży coś drugiego. Bardzo ostrożnie podniosłem róg materiału i stwierdziłem, że mam przed sobą na pewno nie konwencjonalną płytę nagrobną; ozdobiona była bardzo prymi- tywnie i wyglądała na coś o wiele starszego. Miała rozmiary małego kamienia brukowego, grubego na stopę do osiemnastu cali. Nie znalazłem na niej żadnych inskrypcji, jedynie proste, nieregularne znaki. Jedynym istotnym szczegółem był znak w kształcie głębokiej czary lub kielicha umieszczony nieco powy- żej środka kamienia, otoczony niezwykłym wzorem składającym się z wyżłobionych okręgów. Niektóre z nich były bardzo wyraź- ne, inne ledwo wyglądały na zadrapania, lecz wszystkie były koncentryczne i bardzo starannie wykonane. Co dziwniejsze, w poprzek kamienia, przytrzymywane przez długi płaszcz, leżało krótkie, mocne drzewce drewniane z opaskami z jaśniejszego metalu, zakończone groźnie wyglądającym ostrzem - z czego mogło ono być? Czarne szkło, zgadłem, szkliwo wulkaniczne, poprawiłem się, obsydian. Tyle że, by osiągnąć obecny kształt, nie odłupywano go; tę idealną powierzchnię uzyskano dzięki wygładzaniu i szlifowaniu. Tajemnice prowadziły do kolejnych tajemnic. Marnowałem tu jedynie czas. Do tej pory mogli już otoczyć całą budowlę. Opuściłem bardzo delikatnie tkaninę z powrotem i ruszyłem spokojnie w stronę kolumnady. Ledwo do niej dotarłem, rozległ się grzmot otwieranych zewnętrznych drzwi i łoskot biegnących stóp. Rozległ się ostry krzyk, nie były to słowa, lecz wyczułem w nim groźbę i dwóch mężczyzn ruszyło w stronę łuku. Mężczy- źni nosili strój huzarów, przypominali strażników, tyle że ich stroje były całe szare z lamówkami i epoletami; kolczugi skrzyły się srebrzyście nawet w tych podmorskich mrokach, a wyciąg- nięte miecze połyskiwały groźnym światłem - były to olbrzymie, proste szable z gardą; bez mała pałasze. Spodziewałem się, że ruszą prosto na mnie, ale oni rzucili się pod kolumnadę i zaczęli okrążać hol, zmierzając w moją stronę. Poczekałem, aż znajdą się bliżej - na tyle blisko, bym mógł rzucić się przez środek prosto do drzwi - jednakże ponownie rozległ się łoskot i wbiegli inni. Nawet z miejsca, w którym stałem, dostrzegłem miecze i unifor- my: więcej szarych huzarów. Pomyślałem o moim własnym mieczu zawieszonym w mieszkaniu nad kominkiem, jak zawsze nie na miejscu; w myślach sięgnąłem po niego, poruszyłem palcami, jakby chwytając za jego rękojeść. Przez chwilę dotyka- łem zimnej, napełniającej otuchą skóry rekina, ważąc w dłoni masywną stal. I nagle ciemność spowijająca to miejsce zamknęła się wokół mnie i poczułem, jak broń wyślizguje mi się z ręki i upada z delikatnym, niknącym w oddali szczękiem. Przekląłem okropnie, zaciskając pięści. I co teraz? Pięciu, sześciu na jednego? Bezbronnego? Mogłem się poddać, zaryzyko- wać, wierząc w ich litość; lecz jakoś mi się to nie spodobało. Wtedy zaczęli strzelać, ledwo mnie zobaczyli, być może dlatego, że utożsamili mnie ze Stryge. Miecze mieli opuszczone, ani drgnęły, nieubłagane; każdy z nich mógł zabić. Poczucie nie- sprawiedliwości wezbrało w mym gardle niczym żółć. Musiałem się jakoś bronić, musiałem nakłonić ich, by mnie wysłuchali i do diabła z kosztami, chwycę się każdej szansy. Stanąłem w bez- ruchu, poczekałem, aż wszyscy znajdą się pod kolumnadą, okrą- żając mnie niczym szakale ogień i wtedy rzuciłem się pędem tam, gdzie by nie poszli - prosto przez środek do centrum mandali z mozaiki. Odsunąłem płaszcz, chwyciłem włócznię leżącą w po- przek kamienia i zakreśliłem łuk jej ostrzem, obracając się w ich kierunku. Rezultat był nieoczekiwany, mówiąc oględnie - elektryzujący. Zabrzmiało to jak jedno potężne wciągnięcie powietrza zwielok- rotnione echem rozbrzmiewającym gdzieś wysoko pod cienistym sklepieniem. Dźwięk ten wydali przerażeni szermierze; posępne, wysokie kształty cofnęły się, ich groźne postacie skurczyły się, przyjmując postawę obronną. Przywarli do ścian jak bestie szczute batem tresera. Widząc to, nabrałem otuchy i dźgnąłem w ich stronę. Miecze zakołysały się gwałtownie w ich rękach; jeden mężczyzna puścił broń, inny wydał pełen przerażenia okrzyk. Odgradzali mnie teraz od drugich drzwi. Niedobrze. Ruszyłem odważnie w stronę haku, zastanawiając się, czy krzykną i uciekną; nie zrobili tego. Po prostu patrzyli na mnie, sześć par oczu błyszczących w mroku. Przechodząc spojrzałem na najbliż- szego z nich i w odpowiedzi rzucił mi pełne wściekłości spojrzenie, jakby parował cios. Miał jasne włosy, z krzaczastymi bokobroda- mi i podkręconymi do góry wąsami, które ledwie co przysłaniały dwie długie szramy przecinające jego czerwone policzki. Mimo blizn nie była to twarz niemiła; w innych okolicznoś- ciach wokół oczu mogły się pojawiać zmarszczki od śmiechu. Jednakże w tej chwili była wykrzywiona bezradną nienawiścią, a miecz drgał niespokojnie w jego ręce. Za pół centa skoczyłby na mnie i pokrajał na kawałki, bez względu na to, ile miałoby go to kosztować. A więc cokolwiek go przed tym powstrzymywało, musi być o wiele silniejsze. Strach? Jakoś nie trafiało mi to do przekonania. Mężczyzna stojący z drugiej strony był ciemno- skóry. Miał twarz o miękkich rysach, nie zdołało to jednak osłabić efektu, jaki wywierał jego sokoli nos i trzy białe paski na czole. Nie wiem, skąd sobie przypomniałem, że miał prawo je nosić wojownik lub nauczyciel wojowników. Gniew zabarwił jego policzki na purpurowo, lecz cofał się skulony, wciągając głośno powietrze i ani na chwilę nie spuszczał mnie z oczu. Przeszedłem pod łukiem i ruszyłem długim korytarzem, za- stanawiając się, co działo się na zewnątrz. Może zapanował już spokój, dobrzy obywatele zajęli się swoimi codziennymi sprawa- mi, a może nie. Obejrzałem się przez ramię; szarzy szermierze przechodzili pod łukiem. Zatrzymali się, gdy tylko na nich spojrzałem, lecz było w nich coś z ogarów trzymanych na napiętych smyczach; jeden pochylił miecz, jakby chciał nim rzucić. Inny powstrzymał go gestem. Jakoś nie miałem ochoty zawracać, nie widziałem nigdzie żadnych bocznych drzwi - mog- łem zrobić tylko jedną rzecz: przekonać się, co się dzieje na zewnątrz. Naparłem na olbrzymie drzwi i uchyliłem je nieznacz- nie; do środka wlało się światło słoneczne, nikt do mnie nie strzelał. Pchnąłem więc jeszcze trochę, wyszedłem na zewnątrz i zamarłem w bezruchu, jak wcześniej szermierze, gdy tłum okupujący schody ryknął i rzucił się do przodu. Zwykli obywate- le, żadnych strażników. Chwyciłem włócznię w obie ręce, unios- łem do góry i zacząłem nią wymachiwać na wszystkie strony - i jak poprzednio efekt był piorunujący. Równie dobrze mógłbym ciskać gromy, gdyż w tej samej chwili tłum zawył. Wszyscy zaczęli uciekać, wpadali na siebie, przewracali się, spadali ze schodów w rosnące po bokach zarośla. W scenie tej brakowało jedynie podziurawionego kulami wózka dziecięcego zjeżdżające- go w dół po schodach - ze mną w roli głównej, jako cała Gwardia Imperialna. Przełknąłem ślinę, zszedłem parę stopni w dół i zobaczyłem, jak panika, niczym fale, rozprzestrzenia się i serca tłumu i ogarnia zwykłych gapiów i spacerujących. Po chwili droga była czysta, lecz mój plan zwrócenia się do ludzi na ulicy spalił na panewce. Słaniając się na nogach przeszedłem z powrotem po moście, obecnie zupełnie pustym, jeśli nie brać pod uwagę porzuconego dziwacznego kapelusza lub futrzanej mufki; i najwyraźniej wieści rozprzestrzeniały się szybko. Gdy dotarłem do ulicy po drugiej stronie mostu i zacząłem wchodzić pod górę, drzwi zatrzaskiwały się z łoskotem, dzieci zaczynały płakać, a ludzie znikali pośpiesz- nie w bocznych uliczkach. Obejrzałem się do tyłu, raz, i ujrzałem szarych huzarów idących energicznym krokiem przez most; mie- cze mieli ponownie opuszczone; lecz gdy dostrzegli, że patrzę, zatrzymali się. Zacząłem biec. Teraz miałem pod górkę, poruszanie się po nierównym bruku było prawdziwą męką, lecz nie zatrzymywałem się popychany na równi zdziwieniem i zamętem, które mnie ogarnęły, jak i stra- chem. Gdy wreszcie osiągnąłem najwyższy punkt głównej ulicy, byle dziecko mogłoby mnie zatrzymać miotełką do zbierania kurzu, lecz nikt nie próbował. Słyszałem głównie okrzyki pełne rozpaczy i trzask zamykanych okiennic. Gdy znalazłem się w zasię- gu wzroku od bramy, tęgi oficer straży krzyknął jak uprzednio i złapał za swój miecz, a strażnicy zerwali się na równe nogi. Wtedy uniosłem włócznię. Strażnicy jakby opadli z sił, patrzyli tylko w przerażeniu. Oficer, klnąc siarczyście, zaczął się cofać, aż przylgnął do ściany łuku. Dyszał głośno, jego twarz pokryła się potem. Chyba nie mogliby zareagować lepiej, nawet gdybym niósł bombę atomową. Poruszyłem włócznią, a oficer jęknął i z całych sił odrzucił swój miecz na bok. Zanurkowałem obok niego i ruszyłem przez wąską wewnętrzną bramę. Woźnice i rolnicy rzucili tylko jedno spojrzenie, po czym rozległ się krzyk i wszyscy rzucili się pod ściany, próbując do nich przylgnąć i zakrywając sobie oczy. Kobiety wy buchnęły płaczem. Nikt nie próbował mnie zatrzymać. Nikt nawet nie próbował we mnie niczym rzucić. Zataczając się wyszedłem na otwartą drogę za murem. Uwolniłem się od miasta, lecz czułem się oszołomiony... i, co dziwne, było mi wstyd. Stałem przez chwilę ze ściśniętym gardłem, nie wiedząc, co dalej. Przecież mógłbym wyrzucić tę cholerną włócznię, cisnąć w żywopłot - lub raczej położyć delikatnie, gdyż bez wątpienia była świętością lub czymś niesłychanie cennym. Lecz wtedy ruszyliby za mną jeźdźcy, osaczyli... a poza tym - nie wiem skąd wzięło się we mnie to przekonanie -byłem pewien, że tak by postąpili. Ten facet z kościoła zapolowałby na mnie z ogarami. Postanowiłem, że zostawię ją przy helikopterze, to powinno wystarczyć. Postaram się, by znaleźli ją bez trudu - może udepczę krąg trawy. Gdy wreszcie dotarłem na łąkę, byłem bez sił. Pomyślałem o kartonie napojów owocowych, który stał za moim fotelem, tęskniłem za nimi, jakby były źródłem młodości. Myślałem, że padnę płasko na twarz tu, gdzie stoję; język miałem wyschnięty na wiór, jednakże nagle poczułem się, jakbym miał w ustach kawał lodu, gdy zobaczyłem niską postać, która wstała i kiwnęła głową z łagodną pogardą. - No, no! Głupiec, jak należało, wdarł się tam, gdzie anioło- wie obawiają się kroczyć. Mój dobry panie, nie mogłeś lepiej wywiązać się z zadania, które przed tobą postawiłem. Pozostaje ci jedynie oddać to barbarzyńskie narzędzie i możesz odejść swoją drogą wolny od jakichkolwiek zobowiązań. - Stryge, ty sukinsynu! - wyskrzeczałem głosem prawie tak chrapliwym jak jego. - Chcesz mi wmówić, że to t y mnie do tego nakłoniłeś? - Oczywiście, że ja. Zostało to na ciebie nałożone już w chwi- li naszej rozmowy tam w górze. Czy nie zastanowiło cię, że twoje zachowanie, to, iż nie zamieniłeś z tymi z miasta nawet jednego słowa, nie było do końca zgodne ze zdrowym rozsądkiem? Ze nie próbowałeś się wytłumaczyć, sam nie szukając wyjaśnień? Oczy- wiście duże znaczenie miało to, że sprowokowałem ich, by zaczęli do ciebie strzelać. Ale czy nie zastanowiłeś się choć raz, co jest źródłem tej ciekawości, która poprowadziła cię prosto do Sali? Bez wątpienia znalazłeś jakieś racjonalne wytłumaczenie, gdyż taka jest natura tego typu... zobowiązań. Tak czy inaczej wypeł- niłeś moje instrukcje z godnym pochwały pośpiechem. Jesteś narzędziem, które dobrze leży w ręku, młody panie. Z trudem odkleiłem język. - Chcesz wiedzieć, czym jesteś? - Podniosłem włócznię. - Wydaje mi się, że mógłbym... Stryge pstryknął swymi kościstymi palcami, rozległ cię dźwięk podobny do trzasku iskry przeskakującej na suchą hubkę. - Wydaje ci się? Obawiam się, że i to zbyt wiele. Zza helikoptera wyszły dwie ogromne postacie, jedna z nich trzymała długą, wąską, metalową skrzynkę. Ruszyły na mnie ciężkim krokiem, z którego wyzierała groźba i chełpliwość. Przez chwilę myślałem, że to Wilcy, ci przerażający półludzie, lecz zdałem sobie sprawę, że ich skóra nie jest matowoszara. Byli po prostu różowi, ale i tak wyglądali dziwnie. Ponad dwa metry " wzrostu, zbudowani jak oryginalne spichlerze z cegły, o mięsis- tych, ciężkich kończynach, niemalże bezwłosych głowach i twa- rzach jak z koszmaru, kwadratowych i wykrzywionych, i w jakiś sposób przerażająco znajomych. Mieli na sobie grube kombine- zony i wysokie buty, jak karykatury robotników, i śmierdzieli jak zwierzęta. Stary mężczyzna prychnął pogardliwie i podrapał się palcem po szczecinie na brodzie. - Powtarzam, młody głupcze, oddaj to i możesz wracać do swoich mało ważnych zajęć. Albo... Nie. Nie ma żadnego albo. Byłem oszołomiony, wyczerpany, podwójnie upokorzony; w dodatku zostałem zmuszony przez wewnętrzną siłę, która, jak dopiero teraz mi to uświadomiono, nie była moją własną. Wciąż jeszcze czułem się, jakby była częścią mnie, tak jak pragnienie lub gniew i równie trudno było się od niej uwolnić. Naprawdę chciałem oddać tę cholerną rzecz i mieć to z głowy, bez względu na to, jak silnie racjonalna część umysłu by się temu sprzeciwiła. Wydawało mi się, że jest to jedyna naturalna rzecz, którą mogłem zrobić. Dwa olbrzymy spojrzały na mnie zezując ukrad- kiem swoimi świńskimi oczami, osadzonymi głęboko między fałdami bladego ciała; jeden z nich celowo, z pogardą, głośno puścił wiatr. Drugi zadudnił coś, aż ślina pociekła mu po podgar- dlu i otworzył skrzynkę. Askamitne podbicie było wyraźnie uformowane tak, by dokładnie pasowało; i w jakiś sposób te dowody planowania i przezorności zupełnie pozbawiły mnie energii. Ocaliło mnie wyczerpanie i szok, w którym się znaj- dowałem. Zadrżałem niezdecydowany, Le Stryge zasyczał znie- cierpliwiony - i bezmyślnie, niemalże automatycznie, wyciągną- łem włócznię w jego stronę. Na to on po prostu odskoczył, żwawo niczym młodzieniec i pstryknął na olbrzyma, który trzy- mał skrzynkę. Stworzenie zbliżyło się ciężko stąpając i wskazało wielkim, zakończonym rogiem paluchem. Ja sam miałem włożyć włócznię do skrzynki. Coś zaskoczyło. Obłudnie ofiarowałem mu ją. Warknął coś niezrozumiałego i zamachnął się wielką łapą, jakby miał zamiar mnie szturchnąć. Lecz on także nie kiwnął nawet palcem. Chcieli jej tak bardzo, lecz z jakichś powodów żaden nie miał zamiaru jej dotknąć. Udałem, że mam zamiar włożyć ją do futerału - po czym machnąłem nią prosto w ich twarze. Ten drugi rzucił się do tyłu, przewracając Le Stryge'a, lecz olbrzym trzymający skrzynkę, mniej zwinny, instynktownie uderzył. Jego ręka dotknęła jej... Nie było żadnego przejścia. Przed chwilą był tu jeszcze, po chwili był tylko cieniem w słupie ognia, który omal nie spalił mi brwi, miotając się z głośnym rykiem agonii, która nagle umilkła niczym nożem uciął. Zatoczyłem się do tyłu, mocno ściskając włócznię. Ogień nie wyszedł z niej; pojawił się wokół olbrzyma niczym strumień wody. Poczerniała postać chwiała się, składała, zapadając w sobie - kurczący się kontur. Ogień przemienił się w kolumnę tłustego dymu i zwęglona bryła upadła, skwiercząc na parującą trawę - mała przysadzista parodia potężnego jeszcze przed chwilą kształtu. Żadne ludzkie dało by się tak nie paliło, to wyglądało bardziej na spalone warzywo. Drugie stworzenie wy- dało z siebie wysoki, skamlący pisk i rzudło się z krzykiem w poprzek łąki niczym oszalały słoń. Zostałem sam na sam ze Stryge'em, leżącym na trawie; a ze wszystkich rzeczy, których nienawidziłem i bałem się, inwazja do mojego umysłu była najgorsza. Uniósł się na łokdu; załopotał długi, demny rękaw; rzudłem się na niego. Ujrzałem jeszcze przez chwilę jego wrogą twarz; po czym przesłonił ją trzepoczący rękaw, a włócznia uderzyła niegroźnie w ziemię. Rękaw sam z siebie odledał z trzepotem w poprzek pola, zostawiając mnie wpatrującego się w osłupieniu - nietoperz polujący na insekty. Uniosłem włócznię, próbując jej dężaru, zastanawiając się, co by się stało, gdybym dotknął ostrza - ale przecież zrobiłem to już raz, czyż nie, tam w sali? Dałem za wygraną. Byłem wyczerpany i wiedziałem, że zrobię najlepiej, udając się prosto do miasta i zacznę rozmawiać, jak powinienem był to zrobić na samym początku. Teraz będzie to jeszcze bardziej ryzykowne, lecz próba zatrzymania czegoś takiego byłaby jeszcze gorsza. Spoglądałem do tyłu, zastanawiając się, czy pójść pieszo, czy też ryzykować lot helikopterem, gdy dostrzegłem wynurzający się zza tajemniczej budowli błysk skrzącej się bieli na tle szarzejącego nieba. Ponad polami dotarł do mnie warkot silników i spoza strzelistych wież wzniósł się blady kształt statku powietrznego, takiego samego, jak ten, który mnie śrigał. Za nim, skierowany nosem w górę, niczym oddychający wieloryb, pojawił się zaokrąglony dziób następnego. Dzięki staraniom Le Stryge'a trochę za późno zdecydowałem się na rozmowę. Zmęczony, sięgnąłem po kluczyki; na szczęście wdąż były przyczepione do pasa. Popatrzyłem tępo na włócznię. Kusiło mnie, by rzudć ją po prostu w trawę, by ją później znaleźli; lecz Le Stryge i drugie stworzenie wdąż pewnie gdzieś tu byli, a statki powietrzne bardziej będą zainteresowane pochwyce- niem mnie. Może z łatwością wpaść w niepowołane ręce, nim ktokolwiek zdąży do niej dotrzeć. Zniederpliwiony, chwyciłem futerał starego nekromanty i wdusiłem włócznię w aksamit. pasowała idealnie, a futerał zamknął się bez żadnych kłopotów. Statki powietrzne były niczym zbliżające się strzały; w dodatku były szybkie, o wiele szybsze niż myślałem. Jednym szarpnięciem otworzyłem drzwi do kabiny, cisnąłem futerał za siedzenie pilota i wskoczyłem do środka. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i w ostatniej chwili wcisnąłem kask na głowę, by ochronić uszy. Żadnych przygotowań; gdy tylko silniki osiągnęły pełne obroty pchnąłem stery do przodu, otworzyłem przepustnicę i maszyna bez mała wystrzeliła w powietrze. Przesunąłem drążek cykliczny, nacisnąłem pedał sterów i helikopter poleciał wielkim łukiem w górę, w stronę doliny. Statki powietrzne dostrzegły mnie i ruszyły za mną. Przeleciałem nad nimi, po czym wykonałem ostry zakręt wokół wysokich wież znajdujących się na moim kursie. Próbowali podążać za mną, omal nie doprowadzili do kolizji, po czym zostali z tyłu, podczas gdy ja wzbijałem się coraz wyżej. Szary całun zamknął się wokół mnie, ton silników zmienił się nieznacznie i ponownie leciałem na oślep. Radar pokazał zbocze góry i wzbiłem się jeszcze wyżej. Po chwili, zupełnie nieoczekiwanie, świat na powrót pełen był świat- ła i dźwięków. Oświetliły mnie długie promienie zachodzącego słońca, a w moim uchu zapiszczał głos kontroli lotów z Frankfur- tu, żądając aktualnej pozycji i kursu, dziwiąc się, w jaki sposób udało mi się tak niespodziewanie zniknąć z ich ekranów? Niewiele myśląc, nacisnąłem parę klawiszy małego kompute- ra nawigacyjnego. Na ekranie kontrolnym pojawiła się zwięzła informacja. [bJMiejsce lądowania: brak informacji: Heilenthal. [bJPort: 0001 - jedynie port lotniczy. [bjCzęstotliwość: brak w wykazie. [bJKierownik portu: Adalbert v. Waldestein, Ritter. [bjZastępca: Arcite v. Lemnos, Ritter. [bJTJpoważnienie: brak. [b]Pozwolenie na start: brak. [bjPobyt: 4 godz. [b]Paliwo: nie dotyczy. [bjlnne usługi: nie dotyczy. [bjPonowne tankowanie: za 4,5 godz. Przez chwilę zapanowało coś, co mógłbym jedynie nazwać zduszoną ciszą, po czym kontrolerzy gruchnęli przeraźliwym śmiechem. Rozdział czwarty R rzeź całą drogę do domu metalowy pojemnik leżał na pod- łodze za moim fotelem, stukając delikatnie o wspornik, niczym pies proszący łapą o chwilę uwagi. Gdy musiałem wylądować w Rouen, by uzupełnić zapasy paliwa, spróbowałem wcisnąć go między moje walizki, lecz upadł znowu, gdy startowałem. Nawet bez tego stukania nie byłbym w stanie przestać o nim myśleć. Najwidoczniej było to coś ważnego, coś przerażająco potężnego; coś, czego ja mogłem bezkarnie dotykać - jak dotąd - lecz kto jeszcze? Musiałbym się nieźle tłumaczyć, gdyby jakiś ochroniarz z lotniska zniknął w płomieniach. Ale nie było żadnych problemów. Lądowałem w moim ro- dzinnym mieście i pracownicy znali mnie; przepuścili mój wózek pełen sprzętu do wspinaczki, niczego nie sprawdzając. Mimo wszystko westchnąłem z ulgą, gdy wcisnąłem futerał na tył samochodu; nie chciał się zmieścić w bagażniku. Bałem się, że czarny szklisty grot może się uszkodzić mimo aksamitu, lecz nie było na nim nawet rysy. Jak dotąd wszystko dobrze - lecz co mam teraz z nim zrobić? Wiedziałem, co powinienem zrobić, oczywiście: zwrócić go miastu. Jakoś. Jednakże zbyt chętnie pociągali za spust, jak na mój gust, a poza tym z łatwością może to ściągnąć na mnie Le Stryge'a. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, nawet podczas drogi z lądowiska dla helikopterów, zacząłem odczuwać, że ktoś mnie obserwuje lub śledzi, chociaż w lusterku nie widziałem żadnych jadących za mną samochodów. Chciałem wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, co to za groźny przed- miot, nim cokolwiek postanowię. Znałem ludzi, którzy mogli mieć na ten temat większe pojęcie niż ja - o to nie trudno; znajdę ich i spytam. Jednakże tak czy inaczej, lepiej będzie jeśli to schowam. Nie była to doprawdy rzecz, którą wiesza się na ścianie, nie zmieści się również w żadnym z biurowych sejfów - poza tym nie chciałem przyciągać tego rodzaju mocy ani do mojego domu, ani do firmy. W przeszłości miałem z tym dosyć kłopotów. Chyba że... Omal nie wybuchnąłem śmiechem. Rozwiązanie było tak proste; a mimo to wiedziałem, że zbije z tropu każdego, kto zechce znaleźć włócznię. I tak planowałem wpaść na chwilę do nowych pomiesz- czeń biurowych w regionalnej kwaterze C-Tran. Dotarłem tam późnym popołudniem; niemal wszyscy poszli już do domów i gdy wszedłem do działu serwisowego, co zdarzało mi się dosyć często, było prawie pusto. Następnie, gdy już starannie zapakowałem włócznię, pozostało mi tylko usiąść na kilka minut przy moim terminalu i ustawić wszystko poprzez centralny komputer. W ten oto prosty sposób pozbyłem się włóczni. Następne parę minut poświeciłem starannej zmianie danych, usuwając ws«elkie ślady tego, co zrobiłem. Nacisnąłem przycisk, by zakończyć pracę. Jed- nakże zamiast zwyczajowego panelu z kursorem pojawiła się infor- macja o błędzie. Zakląłem. I wtedy zobaczyłem, co to było. "PILNE** W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA ZNISZCZENIA SYSTEMU POŁĄCZ PORT W Z PORTEM K "PILNE** - Och, mój Boże! - wyjęczałem z okropnym przeczuciem, że ja, Prezes Rady, sam Herr Ratsprasident, właśnie zniszczyłem całą sieć i wywołałem totalny chaos w przedsiębiorstwie. Nagle przypomniałem sobie o paru rzeczach i zakląłem pono- wnie, siarczyście. Po pierwsze, oprogramowanie posiadało zabez- pieczenia zabezpieczeń, z oczywistych powodów; powinienem pamiętać, sam przecież ich zażądałem. Po drugie, korzystałem z inteligentnego terminalu, który nie miał nic tak plebejskiego, jak jakieś porty wejścia/wyjścia, W, K, lub Z; a po trzecie, było to zupełnie inne oprogramowanie od tego, które miałem za- instalowane w moim przenośnym komputerze; co więcej, był to zupełnie inny system operacyjny, a mimo to wiadomość pojawiła się ponownie, w tym samym formacie. Zatem może to wirus. Prawdopodobnie ktoś z firmy, z pewnością ktoś się zabawia. Mogli zrobić coś zabawniejszego; i dopiero będą mieli powody do śmiechu w kolejce po wypłatę, gdy ich złapię. Lecz to może poczekać. Ponownie wyszedłem z programu - tym razem bez żadnych kłopotów i z głębokim westchnieniem zapadłem w fotel zapat- rzony we wspaniałe chmury na przeciwnej ścianie. Była to dokładna kopia tych, które zamówiłem jeszcze w moim pierw- szym biurze. Z olbrzymich niebieskich przestworzy wynurzał się archipelag oświetlonych światłem księżyca chmur, a ponad nim wznosiła się wielka chmura-łuk niczym zamarznięta fala. Pod nią przepływał, do gwiazd widocznych w dali, smukły statek hand- lowy z księżycowym blaskiem srebrzącym się w żaglach. Klienci nie kryli zdziwienia; mówiłem im, że to alegoria handlu. Jednak- że dla mnie była to rzeczywistość. Wstałem znużony; to malowid- ło wywoływało we mnie wszystkie rodzaje tęsknot; i nagle zapragnąłem znaleźć się u siebie w domu. Zamykając drzwi, posłyszałem dźwięki syren, gdy wyłączyłem światła, dostrzegłem pomiędzy paskami żaluzji odległą poświatę. Podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz; nie wyglądało to najlepiej; ogień wybuchnął w środku dzielnicy handlowej, w kwa- rtale biur. Kolejny powód, by cieszyć się, że nie zgodziłem się umieścić tam naszego biura. Zamknąłem i ruszyłem korytarzami, na których nie było nikogo prócz kilku sprzątających i samo- tnego nocnego marka wciąż mozolącego się z zadaniami dzisiej- szego dnia. Przechodząc skinąłem dłonią, a oni odpowiedzieli tak samo, lecz zawsze towarzyszył temu cień niepewności, może lęku; nie podobało mi się to, choć wiedziałem, że jest nieuniknione. Chciałem być otwarty, dostępny, chciałem móc komunikować się bezpośrednio z personelem wszystkich szczebli... Parsknąłem. Myślałem kierowniczym żargonem. Po prostu chciałem mieć możność rozmawiania z ludźmi, to wszystko, i by oni rozmawiali ze mną. Właśnie tak było w starej firmie, przyja- cielskie miejsce, nawet jeśli czasami robiło się to nieco meczące; zawsze mogłem powiedzieć Barry'emu, by wyszedł z mojego biura, gdy miałem coś do roboty i gdy przejąłem stery, próbowa- łem podtrzymać tego ducha. Prawie wszyscy tam mnie znali, nim osiągnąłem jakąkolwiek pozycję, lecz tutaj było to po prostu niemożliwe. Od pierwszego dnia byłem Starym, miałem za dużą gładzę nad pensją, awansem, przyszłością. Izolowało mnie to na każdym szczeblu. Kierownik w dziale marketingu, Angela jakaś tam, znowu nie taka brzydka, inteligentna; była wolna albo takie tylko sprawiała wrażenie. Podobała mi się, ponadto miałem podstawy, by sądzić, że się jej podobam. Przypuśćmy jednakże, że się z nią umówię? Propozycja spotkania była stokroć trudniejsza, gdyż tak się akurat złożyło, że jestem kapitanem jej statku, panem przeznaczenia, a nie po prostu jednym z facetów z biura. Czy pomyślałaby, że nie może mi odmówić? Czy pomyślałaby, że może na tym skorzystać? Przypuśćmy, że skończylibyśmy pytania. W porządku, nie przeszkadzało to wielu szefom, których znałem, lecz ja się uczyłem. Był to kolejny powód, dla którego nie szukałem pokus, którym hołdował Lutz, czy też inni, z którymi człowiek styka się w wielkim świecie biznesu. Kłopot w tym, że żar cnoty wcale nie ogrzewał łóżka, a kocy elektrycznych nienawidzę. Wyszedłem z windy, podszedłem do biurka nocnego portiera i zostawiłem mój identyfikator - jak jakiś maszynista. Przynaj- mniej z portierami mogłem zamienić parę zdawkowych słów. - Dobranoc, Macallister! Nie wie pan, co dzieje się w mieście? Główny portier potarł krótko przystrzyżoną krótko brodę. - A wiem, panie Fisher. Pan pewnie o niczym nie słyszał, wyjechał pan na targi i w ogóle. Z tego, co mówią, to jakiś marsz protestacyjny. Bóg jeden wie, co im strzeliło go głowy. Z począt- ku było całkiem spokojnie. Wygląda na to, że przyplątały się jakieś zabijaki, skrajni anarchiści, czy jak tam ich zwą w tym roku. Wszczęli parę burd. To wszystko, czego się jak dotąd dowiedziałem, lecz sądząc po syrenach, musi być coraz gorzej, co? - Jakby dla podkreślenia jego ostatniego zdania rozległa się kolejna syrena, tym razem ambulansu. - Na to wygląda. W porządku. Będę zatem uważał w drodze do domu. Proszę ostrzec ludzi, i jeśli ktoś potrzebuje taksówki do domu, proszę wezwać je na koszt firmy, w porządku? Sprzątaczki i wszyscy inni. Nie, sam pójdę po samochód, niech pan zostanie. Dobranoc! Wyjechawszy z parkingu, ujrzałem wyraźną łunę na niebie. Moja droga do domu prowadziła prosto przez tamten rejon, będzie więc pewnie zablokowana przez samochody straży, kare- tki, wozy TV i zwykłych gapiów. Lepiej, jeśli pojadę bokiem, choć oznacza to dłuższą i bardziej krętą drogę. Ruszyłem więc bocznymi uliczkami, skręcając raz po raz, bębniąc palcami na niezliczonych światłach; przez cały czas zgiełk stawał się coraz głośniejszy. Wreszcie minąłem centrum i skręciłem w stronę starych doków, które zostały przemienione w dzielnicę miesz- kaniową. Lecz gdy skręciłem w biegnącą w dół zbocza szeroką ulicę, która była tutaj główną arterią, nacisnąłem mocno na hamulec. Przede mną kotłowały się kłęby diabelsko czerwonego dymu. Coś nadleciało w moją stronę niczym jakiś mały meteor i wybuchło na drodze przede mną. Pojawiła się kula ognia, ponownie nacisnąłem na hamulec, wszedłem w poślizgu w prze- cznicę, uderzając przy tym o wysepkę na środku. Był to betono- wy pierścień z kwitnącymi krzewami, który obecnie przemienił się w płonącą, plującą ogniem i dymem kulę. Z rozświetlonych na czerwono ciemności nadleciała kolejna bomba z benzyną; nie wybuchła, lecz benzyna popłynęła w dół i zapaliła się od reszty, i nagle ulica, z której wyjechałem, stała się ścianą ognia. Rozległ się ryk, jęk syreny i ledwo zdołałem wrzucić bieg i wycofać, gdy olbrzymi wóz strażacki przejechał z łoskotem przez miejsce, w którym przed chwilą stałem. Oszołomiony, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczyłem, uświadomiłem sobie, że wóz płonął, a płomienie buchały z jednego z boków. Za wozem biegła grupa wrzeszczących i szydzących kształtów, grotes- kowych na tle ściany płomieni. Lecz wóz strażacki umknął im; i wtedy zobaczyli mnie. Nacisnąłem na gaz, chcąc skręcić, samochód był szybki, lecz potrzebował trochę miejsca, by wykręcić i byłem zmuszony zawrócić tuż przed ich nosami. Kamienie zadudniły na długiej masce, roztrzaskały jeden z reflektorów - i nagle pojawiło się jeszcze więcej ludzi, zabiegali mi drogę, uniemożliwiając ucieczkę w dół zbocza. Nie mogłem przez nich przejechać, nie nabrawszy uprzednio prędkości. Nie przestałem skręcać, aż zwróciłem się pod górę i przyśpieszyłem gwałtownie, gdy kolejna bomba wybu- chła tuż za mną. Byłem coraz bliżej posępnej łuny i gdy podjecha- łem, zobaczyłem ogień, który był jej przyczyną: to by się zgadza- ło, hotel Sixties i centrum handlowe stały w płomieniach - a tuż obok żadnych wozów strażackich, jedynie wypalony wrak ambu- lansu. Kawałki tynku zaczęły spadać na ulicę, a rozprzestrzenia- jący się dym groził uduszeniem; jazda w dół zbocza nie wydawała się już tak dobrym pomysłem. Wiedziałem, że trochę wyżej jest boczna uliczka, jeśli tylko uda mi się do niej dotrzeć - lecz ledwo zwolniłem, jakaś postać przebiegła ulicę i wskoczyła mi na maskę. - Zabierz mnie na górę! - krzyknął. - Na główną ulicę. Już miałem go zrzucić, gdy zorientowałem się, że ten ciemny kombinezon to umundurowanie policyjne noszone podczas za- mieszek. - Będziesz musiał mieć dużo szczęścia! - odwrzasnąłem. - Co sądzisz o Ramsay Lane? - Nie bądź głupi, człowieku, tam jest ich gniazdo, wdarli się do baru! Przegrupowujemy się w górze, weźmiemy cię za nasze linie! - Przegrupowujemy? - wyminąłem kilka dymiących sa- mochodów. - Chcesz powiedzieć, że was rozbili? - Do cholery, a jak to wygląda? - warknął. - Ale demonstracja... - To nie jest zwykła demnostracja! Omal nie zabili grupki maszeruj ących, którzy próbowali przemówić im do rozumu! Byliśmy w centrum handlowym, mieliśmy odciąć drogę tym, którzy chcieliby tamtędy uciekać. Uciekać! Oni nas zaatakowali! Było nas tam trzydziestu. Nie wiem, czy wydostał się ktoś jeszcze... Ponownie zahamowałem, tak gwałtownie, że mało co nie spadł. W poprzek drogi dostrzegłem nierówną linię ciemnych kształtów, zwróconych w drugą stronę; plastikowe tarcze błys- kały na czerwono. Usłyszawszy samochód, niektórzy odwrócili się gwałtownie, lecz policjant zeskoczył i krzyknął do nich. Osłony uchyliły się i nastąpiła szybka wymiana rzucanych pół- głosem zdań, pełna trzasków rozmowa przez radio, po czym odwrócił się z powrotem do mnie: - Lepiej będzie, jeśli wrócisz w dół zbocza. W górze są kłopoty. - Właśnie stamtąd przyjechałem. Bomby z benzyną. Rzucił przekleństwo. - W takim razie porzuć samochód. Idź tam obok teatru, przejdź między budynkami, potem schodami w dół... cholera! Szczęk szkła, błysk; linia załamała się, mężczyźni zaczęli uderzać się, próbując stłumić ogień, który wykwitł na ich kombi- nezonach. Jeden z nich zaczął z wrzaskiem gmerać pod osłoną. Ktoś krzyknął przez megafon. Wyglądało to, jakby cała linia wzięła jeden głęboki wdech, po czym ruszyła z krzykiem naprzód, na główną ulicę. Bomby z benzyną przeleciały ze świstem w powie- trzu, rozległy się krzyki i wrzaski. Mój policjant znalazł porzuconą tarczę i metalowy pręt na strzaskanym przystanku autobusowym i podążył za kolegami. Pocąc się, zacząłem wykręcać; jednakże droga w tym miejscu była węższa. Wrzucałem wsteczny po raz ostatni, gdy otoczyły mnie niespodziewanie wyjące, podrygujące postacie. Jednocześnie poczułem, że samochód się unosi, przechy- la na boki; kije, kamienie i ręce uderzały w moją głowę. Uratowały mnie walizki. Wypadły z głuchym łoskotem; tłum po tej stronie odskoczył i mogłem odturlać się, nim samochód przewrócił się na bok. Ktoś chciał mnie kopnąć, chwyciłem za but, wykręciłem i mężczyzna upadł. Dym i zamieszanie sprawiły, że inni zaczęli go kopać; odpełzłem dalej w ostatniej chwili, by zobaczyć, że ktoś zapala zapałkę i odrzuca ją. Musieli najpierw rozlać benzynę; ogień z rykiem zajął cały samochód, a blask oświetlił ich twarze, gdy odskakiwali do tyłu. Rozkoszujące się widokiem maniakalne maski mężczyzn i kobiet, kwadratowe, brzydkie, o ciężkich rysach. Momentalnie zapomniany, chwyci- łem najbliższego za ramię i uderzyłem prosto w rozpłaszczony nos. Zatoczył się i wpadł na palący się samochód, krzyknął przeraźliwie i pobiegł w palącym się ubraniu, rozrzucając iskry; reszta z krzykiem pobiegła za nim, zostawiając mnie samego przy samochodzie. Nie byłem w stanie go ugasić; dużo elementów morgana jest z jesionu, a poza tym zbiornik paliwa był prawie pełen. Ledwo dobiegłem do najbliższej uliczki, rozległ się potężny wybuch, a ja zataczając się wpadłem w ciemność. Nie znałem za dobrze tych rejonów, a wstrząs, który przeży- łem, dym i jasny żar paleniska, nie oświetlone ulice i ciemne okna sprawiły, że mogłyby to być kręgi Piekieł. Włóczyły się po nich demony, małe grupki na każdym kroku robiące, co im się żywnie podobało, i nie było nikogo, kto by ich powstrzymał. Odcięto dopływ prądu, telefony głuche; kilkakrotnie, gdy pojawił się jakikolwiek pojazd ratowniczy, wypadali nań chmarami i ob- rzucali kamieniami i bombami z benzyną. Przemykając się od bramy do bramy, trzymając się cieni rzucanych przez drgające płomienie, zacząłem zdawać sobie sprawę, co się stało. Ta część miasta była odcięta i znalazła się pod kontrolą demonstrantów. Nie na długo, oczywiście, lecz nim to się skończy, mogą wy- rządzić wiele złego. A wyglądali na zdeterminowanych - śpiewa- li, krzyczeli, roztrzaskując okna i kradnąc - a może sprawiali tylko takie wrażenie... Jednakże, gdy jeden z nich rozbił witrynę sklepu z meblami, zobaczyłem, jak niszczą znajdujące się na wystawie stoły, krzesła i komody i wyrzucają je na chodnik; niczego nie wzięli. Ani też, co dziwniejsze, niczego nie wzięła inna grupka ze sklepu ze sprzętem elektronicznym: telewizory, konsole do gier, kosztowny sprzęt hi-fi, wszystko poleciało do rynsztoka. Nikt nawet nie wsunął do kieszeni kartridża z grą ani walkmana, nie mówiąc o wymknięciu się do domu z telewizorem lub inną kosztowną zdobyczą. Zachowywali się jak pijani, lecz nie byli pijani, mieli łomy, nożyce do drutu, ogrodowe maczety i ciężkie noże i prze- dostali się przez szybę, kratę ochronną i wszystkie zabezpieczenia jak zawodowcy - sprawnie i szybko. Nagle, w samym środku, porzucili wszystko i rzucili się biegiem, jakby zostali wezwani. Ruszyłem za nimi, jednak o wiele wolniej, uważając, by pozostać poza zasięgiem wzroku. Podskoczyłem niczym zając, gdy wbieg- łem w jedną z bram i coś poruszyło się u moich stóp. Chwyciłem, mocno, i ktoś mnie uderzył, niezbyt skutecznie. Wytoczyliśmy się z mroku i zobaczyłem młodego osobnika w pomiętym drelichu pokrytym znaczkami. Trzymał pozostałości wymalowanego slo- ganu. Trząsł się jak w febrze, lecz mimo to próbował mnie uderzyć; ktoś inny słabo uderzał mnie po nogach. Powstrzyma- łem go i spojrzałem w dół. Kolejna postać, rozciągnięta w bra- mie - obraz nędzy i rozpaczy. Młody człowiek miał pokaleczone czoło i pozostałości po obfitym krwawieniu z nosa. - Nic nie zrobię, jeśli ty też nic nie zrobisz! - powiedziałem szybko, a on oklapł. - Kto to? Kim jesteście? Była to młoda kobieta, choć zorientowałem się tylko dlatego, że jej ubranie było w strzępach; miała rozciętą głowę, twarz stanowiła maskę splątanych włosów i krwi. Nie podobał mi się sposób, w jaki oddychała. - Byliście na tej demonstracji? - Nie mamy z tym nic wspólnego! -mężczyzna zaczął lamen- tować, po czym wziął się w garść. - W porządku, z początku do burdy włączył się jeden lub dwóch szaleńców, lecz to inni, mieli noże... a potem gliny, uciekliśmy... wtedy spotkaliśmy grupę, która włamywała się do kawiarni i próbowaliśmy im powiedzieć... i oto, co jej zrobili, robili to, a ja nie mogłem ich powstrzymać... - Nikt nie mógł - powiedziałem, wiedząc, że nie dręczyło go poczucie winy, lecz bezsilność, której nigdy dotąd nie doświad- czył. - Tak to jest na tym świecie, czasami. Przynajmniej jest żywa. Może uda się nam utrzymać ją w tym stanie. Czaszka wyglądała na całą, i kręgosłup, lecz nogę miała wygiętą pod dziwnym kątem. Uszkodzony staw biodrowy, po- myślałem. Chciałem nastawić złamanie, gdy poczułem zgrzyt kości; prawdopodobnie miała pękniętą miednicę. Rozejrzałem się wokoło. Gwałt, kradzież, podpalenie... Za tymi oknami są ludzie, wielu ludzi, lecz nie było żadnych wątpliwości, że nie odpowiedzą na stukanie do drzwi. - Musiałem uciec - ciągnął dalej - trzymali mnie i mieli zamiar... a gdy odeszli, wróciłem i... i... Podniosłem dziewczynę - było to cholernie niebezpieczne, lecz i tak on próbował podnieść ją wcześniej, on i ja nie mieliśmy innego wyjścia. Poruszyła się nieznacznie i jęknęła. - Dobrze zrobiłeś. To jedyne, co mogłeś zrobić. Sam nie zdołałbyś ich powstrzymać. Ja także uciekałem, czasami z bar- dziej błahych powodów. Chodźmy. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i ruszyliśmy, przyglądając się drzwiom, aż znalazłem jedne z wieloma dzwonkami. Była szansa, że ktoś tam jest. Chłopak naciskał je w różnej kolejności, lecz, oczywiście, nie było żadnej odpowiedzi. Kopnąłem w za- mek, mocno, on też i za trzecim uderzeniem coś trzasnęło i drzwi otworzyły się gwałtownie. Weszliśmy do holu wyłożonego ka- miennymi płytami i zatrzymaliśmy się jak wryci. Na schodach stali ludzie, kilkoro, a w świetle latarki błysnęła dwulufa strzelba. - Zatrzymasz się pan tam, gdzie stoisz! Albo odstrzelę ci tą pieprzoną głowę... - Och, zamknij się! - warknąłem. - Mamy ze sobą dziew- czynę, jest poważnie ranna. Musimy zostawić ją w bezpiecznym... To nieco przełamało lody. Ludzie zaczęli gderać, sprzeczać się ze sobą, lecz wkrótce zaniesiono dziewczynę na górę, a jedna z kobiet, która była pielęgniarką, doglądała jej najlepiej, jak potrafiła. Wraz z mężczyzną ze strzelbą zaczęliśmy naprawiać drzwi. - W całej okolicy muszą być ludzie tacy, jak ty - powiedzia- łem mu. - Kryją się za drzwiami, gdy wszędzie wokoło kradzież, gwałty i morderstwa. - No, a co innego mamy robić? - spytał tęgi kierowca ciężarówki, który był mniej więcej w moim wieku. - Czekamy, aż wkroczą gliny, no nie? - Może upłynąć kilka godzin. Prawdopodobnie nawet nie wiedzą jeszcze, co tu się dzieje - nie są jasnowidzami, nie? Nie ma sposobu, by ich powiadomić, bez telefonów, bez zasilania. Zastanowił się przez chwilę. - Na drugim końcu ulicy jest Sean. Ma CB radio w furgonet- ce. Nie sądzę, by otworzył, gdy zadzwonimy do drzwi. - To nie potrafisz już kopnąć? - spytał młody demonstrant. Szedł ze schodów za nami, a za nim kilku innych. Trzymali kije, a jeden miał groźnie wyglądający topór strażacki. - Co z nią? - Myślę, że w porządku. Na razie. Lecz gdybyś nie pomógł nam dostać się... - Taak, no cóż, pojmuję aluzję - chrząknął kierowca. - Na- prawimy drzwi, a potem pójdziemy tam. Miejmy nadzieję, że Sean również nie strzela zbyt szybko. Jednakże tym razem wystarczyło wołanie przez otwór na listy. Sean wzbudzał respekt, był to brodaty robotnik przypomi- nający bardziej oryginalną ceglaną szopę niż istotę ludzką. Jego CB okazało się okropną rzeczą: plątanina sterczących kabli pokryta pyłem cementowym i farbą. Ale działało. Trącił mnie, gdy nadeszła odpowiedź: - Ty im powiedz, masz wytworny akcent. Połączyliśmy się z firmą taksówkarską po drugiej stronie miasta, oni mieli bezpośredni kontakt z policją. Gliniarze zyskali już ogólny obraz sytuacji, podziękowali nam za szczegółowy raport; dowozili autobusami posiłki i mieli nadzieję opanować ulice w przeciągu najbliższej godziny lub dwóch. Było to wszyst- ko, co mogli nam powiedzieć. - Godzina lub dwie! - odpowiedział echem artysta ze strzelbą. - Dużo może się przez ten czas zdarzyć - mruknął Sean ponuro. - Już stało się zbyt dużo, sądząc po tym, jak to wygląda - powiedziałem. - Gdybyśmy tylko zdołali... nie macie w okolicy więcej przyjaciół, do których moglibyśmy się zwrócić? - Albo kopnąć w ich drzwi? - zęby rozbłysły w jego bro- dzie. - Taak, moglibyśmy, moglibyśmy. Myślisz o... - O niczym nie myślę. Moglibyśmy tylko nieco przeszkodzić tym sukinsynom. - Raz na zawsze! - dorzucił jeden z młodzieńców, wymachu- jąc swoim kijem, gdy wychodziliśmy po cichu z garażu. - Nie tak szybko - powiedziałem mu, rozglądając się ostro- żnie po ulicy. - Po prostu lepiej będzie ich przegonić, rozbić te małe gangi. Nie wpakujemy się w żadne kłopoty, tak samo oni. Żadnych walnych bitew, jeśli tylko uda się nam tego uniknąć. Poradzili sobie z siłami policyjnymi, a z nas zrobiliby sieczkę. W tej grupie jest coś... nie wiem, co to dokładnie jest, lecz wyglądają niemalże na zorganizowanych. Jakby byli przeszkoleni... - Racja! - syknął demonstrant. - Mieli nas infiltrować, a po- tem zdyskredytować... - Och, dajże spokój! - chrząknął Billy, artysta ze strzelbą. - Pewnie wszyscy są z CIA i mają maleńkie radyjka na głowach? To tylko paczka twardogłowych zabijaków! Takich samych można spotkać ciemną nocą na Costa del Soi! Po prostu szukają guza! - A jednak wygląda na to, że ktoś nimi kieruje, że są zorganizowani. - Powiedziałem im, co widziałem po drodze. - Zachowują się bardziej jak prowokatorzy niż uczestnicy zamie- szek. Lecz nie sądzę, żeby było to CIA lub KGB, jeśli o to chodzi, czy też Biuro Wewnętrznego Spokoju... - Co do diabła? - Chińska tajna policja. Być może mamy do czynienia z czymś o wiele gorszym niż te instytucje. Jednakże zgadzam się co do nabijania guza. Trzeba ich powstrzymać. - Dla mnie w porządku - zadudnił Sean. - Zbierzemy jeszcze paru chłopa, a potem udzielisz nam kilku wskazówek. Ty tu jesteś szefem, koleś. I, co mnie niepomiernie zdziwiło, byłem nim. Po drodze zbieraliśmy ludzi, żadnych żądnych krwi członków straży obywatelskiej, lecz zwykłych ludzi, zaskoczonych i bezradnych w sytuacji, jakiej nigdy sobie nawet nie wyobrażali. Byli jednak gotowi do działania, gdy ktoś inny przejął inicjatywę. Nie pchałem się, po prostu tak wyszło. Być może zaważyło to, że jako jedyny pośród nich miałem doświadczenie bojowe, mimo iż było ono bardzo szczególnego rodzaju... Tak czy inaczej, zostałem dowódcą. Robili to, co im powiedziałem, nie zadając wielu pytań; a gdy po jakichś dziesięciu minutach natknęliśmy się na pierwszy gang, byliśmy właśnie gotowi. Dwadzieścia cztery osoby uzbrojone w przedziwną kolekcję broni, od kawałków cegieł, po widły ogrodnicze, plus dwie strzelby. Nalegałem, by tych ostatnich użyto jedynie w obliczu prawdziwego zagrożenia. Obraz uzupełniała żylasta pani w średnim wieku, która przywio- dła ze sobą coś, co mogło okazać się naszym najgroźniejszym atutem - parę rozhisteryzowanych rottweilerów na łańcuchu, wyglądającym na bardzo słaby. Uczestnicy zamieszek demolują- cy miejscową klinikę tymi samymi narzędziami, co zwykle, byli mniej więcej w tej samej sile. Dostrzegłem coś, na co dotychczas nie zwróciłem uwagi; oni również mieli przywódcę - był to potężnie zbudowany bandyta, który szybkimi ruchami maczety zbierał ich wokół siebie, gdy wylewali się na ulicę przez ziejące otworem okna i wyłamane przekrzywione drzwi. Wiedziałem, że czegoś takiego trzeba właśnie uniknąć - zorganizowanej walki. Musieliśmy ich rozbić, sami nie tracąc szyku. Mogłem mieć tylko nadzieję, że moi ludzie zapamiętali wszystko, co im wbijałem do głowy. Uniosłem rękę w górę i krzynąłem „Do ataku!" - no cóż, co innego było do roboty? - i z dzikim rykiem ruszyłem na ich czele. W pół drogi przypomniałem sobie o kardynalnym przykaza- niu dowódcy, o tym, że nie należy zapominać o ochronie włas- nego tyłka. Zająłem się organizacją i po prostu zapomniałem znaleźć sobie oręż. Biegłem teraz z pustymi rękami na tego bydlaka z maczetą. Za późno, by się zatrzymywać; dostrzegłem, jak uśmiecha się potwornie zza kędzierzawej brody. Było w nim coś znajomego, lecz nie miałem czasu, by myśleć o tym w tej chwili. Zacisnąłem pięść, gdyż tylko to mi pozostało; pociłem się jak mysz, żałując, że to nie Spirala. Maczeta zawisła w powietrzu, uniosłem ramię w desperackim bloku... Rozmazana plama, ruch powietrza, błysk. Uderzenie w dłoń, palące - lecz nie ostre i nie kaleczące - tępe, ciężkie uderzenie skóry rekina i nagły, dobrze wyważony ciężar. Wiedziony chyba instynktem uderzyłem. Ostrze poleciało z furkotem, migocząc w świetle płomieni, oddzielone od rękojeści. Maczeta. Jej właś- ciciel wrzeszcząc zatoczył się w tył, miecz, który trzymałem, rozciął mu ramię od barku po łokieć. Dwóch jego ludzi, o takich samych kwadratowych, tępych gębach, chwyciło go pod ręce i gdzieś odciągnęło. Zaatakowałem najbliższego zbira, roztrzaskałem sześcio- stopową sztachetę, którą trzymał w rękach, po czym natarłem na gościa z łomem i odciąłem mu rękę w nadgarstku. Z krzykiem, sikając krwią z kikuta, rzucił się do ucieczki. Widząc to, reszta bandy zaczęła biegać we wszystkich kierunkach. Paru moich ludzi również wyglądało nieco blado. Duży Sean kopnął po- drygującą wciąż rękę do rynsztoka i uniósł gęstą brew. - Skąd, do diabła, wytrzasnąłeś ten scyzoryk? Miałeś go w spodniach? Tak mi się zdawało, że trochę utykasz. - Nie, to była kobieta - powiedziałem pogrążony w myślach, rozglądając się wokoło. Ledwo co zwróciłem uwagę na jego rubaszny śmiech. - Prowadzisz cholernie interesujące życie... - Ci s za! Dzieje się coś niebezpiecznego... to znaczy, jeszcze bardziej niebezpiecznego! - Mój miecz, miecz znad kominka... takie rzeczy nie zdarzają się w Jądrze. Co by oznaczało, że w jakiś sposób przekroczono granicę i wtedy pojawili się ci dziwni demonstranci. - Czy ktoś wie, jak wyglądało to miejsce nim zbudowano te domy i wszystko inne? I centrum handlowe tam z tyłu? Odpowiedziała żylasta kobieta: - A co? Nic wielkiego, takie tam duże skrzyżowanie, główna droga biegnąca do portu. Niegdyś było to oddzielne miasto. Wziąłem głęboki oddech. - To by wystarczyło. Słuchajcie, teraz musimy oczyścić ulice, lecz bądźcie ostrożni. Mogą tu być rzeczy, których się nie spodziewaliście, a jest to delikatne postawienie sprawy! Nie dajcie się wciągnąć za żaden róg, nie oddzielajcie się od grupy. Teraz stało się to jeszcze ważniejsze niż uprzednio. A jeśli zniknę, niech żadne z was nie idzie moim śladem, zrozumiano? Trzymajcie się Seana. - Dlaczego? Planujesz nas opuścić? - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Tato, kim był ten zamaskowany mężczyzna? - Niczego nie planuję, lecz ktoś inny może coś knuć. A co do tego, kim jestem... czytałeś kiedyś strony poświęcone biznesowi? - Ja? Żartujesz sobie, koleś. Tylko trzecią i sport. - Dobrze. Trzymaj tak dalej. Ruszamy. Nikt nie wpadł w euforię, zauważyłem to z pewną przyjem- nością. W rzeczywistości, mimo iż nie mieliśmy żadnych rannych, wyglądali poważniej i byli mniej podekscytowani niż przedtem. Przekonali się, jak dobrze tamci byli zorganizowani i bez wąt- pienia dało im to powód, by się zastanowić, dlaczego. Jakaś organizacja militarna udająca podpitych kryminalistów, uzbroje- ni w znalezione naprędce narzędzia — starali się dobrze wypaść w swej roli, rozrabiając nieco po drodze. O co im naprawdę chodzi? I dlaczego uderzają, gdzie Spirala jest silna, w miejscu, gdzie wiele ścieżek krzyżuje się w czasie i przestrzeni? Bo właśnie stamtąd nadeszli? Kilka mniejszych band spostrzegło nas i uciekło, jakby wieści 0 nas już się rozniosły. Nie zatrzymywaliśmy się teraz, przeczesy- waliśmy metodycznie główną ulicę, zbierając po drodze jednego lub dwóch rekrutów, biorąc pod opiekę paru poturbowanych. Poruszając się w ten sposób, natknęliśmy się na drugi gang, większy. Ruszyliśmy śladem, który zostawili na drodze, i po chwili zobaczyliśmy ich. Kręcili się przy kościele; strużki dymu wydosta- wały się spod dachu, światło migotało za oprawionymi w ołów szybami. Ich twarze odwróciły się, gdy nas dostrzegli, i tym razem wszyscy, bez wyjątku, wyglądali podobnie -mężczyźni i kobiety - wszyscy; mieli ciężkie rysy, te same świńskie, brutalne, tępe twarze. I wtedy przypomniałem sobie. Zamieszki w Niemczech, ci tutaj i monstrualni pomocnicy Le Stryge'a. Nawet ogólny zarys ciała był ten sam, różnili się tylko wielkością. Jakby byli spok- rewnieni. Jakby jeden mógł być kuzynem drugiego; lub mógł się w niego przeobrazić. Trzy wieki człowieka; trzy stadia Nieczło- wieka. Im bardziej rośli, tym mniej ludzko wyglądali. Dziecko jest ojcem... kogo? Nie byli to żadni protestanci. Patrzyłem na kolejny ludzki podgatunek, taki jak Wilcy, spłodzony prawdopodobnie w wyni- ku Bóg jeden wie jakiej mieszanki obrzydliwych warunków 1 nieziemskich sił tam, na Spirali. Zaczęli się poruszać, teraz szybko^jjrupując się w poszarpanych szeregach -może to ostrze włóczdr? Jeśli są choć trochę podobni do Wilków, są potwornie niebezpieczni. Spojrzałem na moje naprędce zebrane wojsko. Sean i Billy odpowiednio zinterpretowali to spojrzenie i naszykowali strzelby. - Z tymi tutaj nie pójdzie nam łatwo - ktoś mruknął. - Pamiętajcie - syknąłem nagląco. - Nie dajcie się złapać w regularną walkę, bo wygrają. Cofajcie się, atakujcie, zajmujcie ich siły, nie narażając przy tym własnych karków. Atak, uderze- nie, potem wycofać się, dopóki nie zaczną uciekać albo zjawią się gliny. Naprzód! Nie trzeba było ich zachęcać. Rzuciliśmy się przez ulicę, dźgani wspólną złością i strachem, przeszliśmy w trucht, po czym nagle zaczęliśmy biec. Zobaczyłem, jak masywne postacie skupia- ją się, by stawić nam czoło, nagle usłyszałem szczęk i, zupełnie nieoczekiwanie, rozległo się rozszalałe warknięcie. Ta kobieta powinna zostać generałem; miała idealne wyczucie czasu, a efekt był wstrząsający. Dwa olbrzymie psy, uwolnione z łańcucha, ruszyły z wściekłym wyciem przede mną, jakby wyczuły z przodu coś nieludzkiego, przeskoczyły przez niski mur cmentarny i rzuci- ły się na przywódców. Pozostali odskoczyli, a my wdarliśmy się przez mur. Przeskoczyłem ponad walczącymi postaciami i ude- rzyłem wielkimi cięciami w następny szereg. Powietrze zaśpiewa- ło. Powaliłem jednego, może zraniłem paru innych, lecz chodziło głównie o efekt psychologiczny; podskakiwali jak zające i, cofa- jąc się przed ostrzem, wpadali na tych za nimi. Obok mnie wypaliła strzelba, zaraz potem druga. Nie przestając uderzać, zanurkowałem w pełen wrzasków tumult. Łom odbił jeden cios, przy drugim zgiął się bezużytecznie; maczety trzaskały niczym zapałki. Przysadzista postać z sierpem ogrodniczym rąbnęła w jednego z młodych mężczyzn, po czym złożyła się wpół na strażackim toporze; drewniane drągi uderzały przeciwników w twarz lub żołądek, lub podcinały ich. Wokół mnie leżała zgubiona i porzucona broń, a walczący tarzali się i wymieniali ciosy lub sięgali sobie do gardeł. Tego właśnie chciałem uniknąć. Zaatakowałem paru walczących - i wtedy dosłownie podskoczy- łem, gdy coś przecięło ze świstem powietrze ścinając mi kilka włosów z głowy i poduszkę na ramieniu kurtki. Ktoś jeszcze miał odpowiedni miecz, a mimo niedźwiedziej postury - jedyne co zdążyłem zauważyć - nieźle się nim posługiwał. Skrzyżowaliśmy ostrza - cięcie i parada. Pchnął z niepokoją- cą siłą, cofnąłem się, zablokowałem jego wyciągnięte ostrze i odepchnąłem je na nagrobek. Uderzyłem, zwarliśmy się i usły- szałem jak chrząknął. Za słabo; otrząsnął się, ciął mnie po nogach. Zatoczyłem się w tył. Ciąłem ponownie, spoftzjewając się, że wytrącę mu broń z ręki, lecz było to niczym walenie w ceglany mur. Właśnie to, biorąc pod uwagę jego ranę, przeko- nało mnie, że osobnicy ci są równie silni jak Wilcy. Musimy zmusić ich do ucieczki, rozbić i rozproszyć. Ciął mnie ponownie, z całych sił, pochyliłem się; ryknął triumfalnie i zamachnął się do straszliwego ciosu. Ostrze zaśpiewało i rozpękło się wpół na nagrobku, za który się schowałem. W tej części świata wykony- wali je z granitu. Zerwałem się na równe nogi i rzuciłem się na przeciwnika. Trzymał odłamek miecza, nic więc dziwnego, że zaczął uciekać, lecz tak jak pragnąłem widok ten podziałał na pozostałych. Ruszyłem za nim; lecz nagły błysk rozświetlił róg kościoła, rozległ się głośny, tępy huk, zupełnie niepodobny do suchego kaszlu strzelby i zobaczyłem, jak mój wróg zatacza się do tyłu. Kolejny błysk i huk; rzuciło nim plecami o nagrobek, zsunął się po nim bez życia i spoczął z brodą na piersi. Miałem właśnie się schować, gdy zorientowałem się, że patrzę prosto w dymiącą lufę pistoletu. Automatyczny kolt spoglądał na mnie okiem czarniejszym niż noc, drgając nieznacznie. Lecz zniosłem jakoś to spojrzenie i sięgnąłem wzrokiem dalej, poza zaciśnięte ręce i usztywnione ramiona. - Powinienem był się domyślić - wycharczałem zdegustowa- ny. Z jakiegoś powodu nagle ogarnęło mnie przerażenie, od którego zaschło mi w ustach. - Agresja przed rozumem, ciągle to samo, mała Miss 1726! - Ty! - szczeknęła, a jej głos ociekał jadem. - To wszystko twoja sprawka, czyż nie? To twój pomysł na dobrą zabawę! - Roześmiała się złym, krótkim śmiechem, który załamał się na końcu. Jej twarz ginęła w mroku, jedno oko zamrugało, jakby powieką targnął tik nerwowy; pistolet prawie nie drgnął. - Chryste, ty i Dzieci Nocy... naprawdę musiałeś być przeko- nany, że to ty się śmiejesz ostatni! - Kto? Chryste, nie jestem z nimi... Nie słuchała ani słowa. - No proszę, śmiej się z t e g o! - Nacisnęła na spust. Z tej odległości prawie nie miała szans, by chybić, lecz uratował mnie właśnie jej kamienny bezruch. Mali, moja nau- czycielka, potrafiła zmienić tor lotu kuli; nie potrafiłem tego dokonać, lecz lufa była wycelowana ciągle w to samo miejsce, a mierząc w ten sposób, nie mogła spostrzec, jak szykuję miecz. Mimo to i tak niewiele brakowało, ponieważ brzęk uderzenia i huk wystrzału rozległy się jednocześnie, a kula i płomień osmaliły mi policzek. Nie należało się spodziewać jeszcze jednej szansy; rzuciłem się pędem do ucieczki, przeskoczyłem z wrzas- kiem przez nagrobek, gdy drugi strzał odłupał od niego kawałek granitu i pobiegłem zygzakiem pomiędzy drzewami. Moja wesoła drużyna, bez żadnej dyscypliny szalała daleko na ulicy, dając łupnia tym, którzy nie uciekli wystarczająco szybko, tymczasem Miss 1726 znajdowała się między nami, a ja nie miałem jak zwrócić na siebie ich uwagi. Kolejna kula odbiła się z wizgiem od ściany, stanowczo za blisko. Nic z tego, będą musieli sami sobie radzić, nie będę się tu kręcił, gdy mała Miss Paranoja 1726 depcze mi po piętach. Rzuciłem się w boczną uliczkę i ponownie zniknąłem w mroku. Nie miałem pojęcia, gdzie się znajdowałem, lecz nie przestawa- łem biec, klucząc, skręcając nagle za rogi mijanych domów. Spotkałem w moich czasach kilku przerażających ludzi, czasami więcej niż ludzi, lecz ta kobieta wyprowadziła mnie z równowagi. Oczywiście broń miała z tym wiele wspólnego. A także jej nagłe pojawienie się tam, przy kościele. Jak to możliwe, że tak po prostu się tam znalazła? Czy śledziła mnie przez cały czas? Lecz wtedy wiedziałaby, że nie jestem z Dziećmi lub jak ich tam nazwała. A może jej nienawiść wypaczała wszystkie fakty? Nie było to nieprawdopodobne. Co chwila zatrzymywałem się w cieniu bu- dynków, nasłuchiwałem podążających za mną kroków, lecz nic nie słyszałem. Tylko odgłosy zamieszek wciąż rozbrzmiewały echem, nadchodząc teraz z przodu; a na końcu ciemnej alei biegnącej wzdłuż wyglądającego na niedawno zbudowany betonowego budynku supermarketu zobaczyłem znajomo błyskające czerwone światło. Chwyciłem mocniej za miecz i ruszyłem naprzód. Ledwo doszedłem do końca, dostrzegłem ciemny kształt, który ciężko oddychając, rzucił się w moją stronę. Spostrzegłszy mnie, opadł ze szlochem na kolana. Podchodząc bliżej zorien- towałem się, że to Murzyn, sądząc po wyglądzie pochodził z Karaibów; ubrany był w staromodny, lecz wyglądający na drogi płaszcz z wielbłądziej wełny, jeden z rękawów zwisał w strzępach. Już miałem podejść i pomóc mu wstać, gdy otoczyło go stadko innych postaci i usłyszałem przyprawiające o mdłości głuche uderzenia butów trafiających do celu. - Hej! - wrzasnąłem, niewiele myśląc. - Przestańcie! Ich twarze zwróciły się w moją stronę, blade, głupkowate, lecz zupełnie ludzkie. I tak mi się nie spodobały. Jeden lub dwóch było do siebie dziwne podobnych, z ciężkimi bokobrodami i natłuszczonymi włosami z zalotnym loczkiem lub sterczącym czubem, a ich przydługie, za duże marynarki sprawiały, że wyglądali niepokojąco małpio. Pozostali ubrani byli w swetry lub skórzane kurtki, obcisłe dżinsy i buty z czubem. Zmierzyli mnie wzrokiem, cicho chichocząc. - Co, chcesz nas przekonać? - Taa, kochasiu czarnuchów! - zadrwił inny. - Ten człowiek mógłby być twoim cholernym ojcem - syk- nąłem, zastanawiając się, skąd wzięły się te dziwne ubrania. - Może to jego stary! Ilu - Niee, jego kochaś! Parsknęli śmiechem. - Chcesz go - powiedział jeden - chodź i weź go sobie. - Wykonał błyskawiczny ruch ręką i w jego dłoni ukazał się krótki, srebrny jęzor. Pozostali uczynili to samo; zabłysły ostrza; ktoś chwycił za stłuczoną butelkę. Dopiero noże i brzytwy dopełniły ich wizerunku - bikiniarze lat pięćdziesiątych, jeszcze przed mo- im narodzeniem. Jakoś przez myśl mi nie przeszło, że natknę się na powrót tej mody. Mieli wtedy zamieszki na tle rasowym. I to poważne. - Coś go powstrzymuje! - przywódca zaśmiał się rubasznie i nie oglądając się, kopnął piętą leżącego na ziemi mężczyznę. Tego było już za wiele. Dałem krok do przodu i wyciągnąłem miecz. Bikiniarze zamarli z otwartymi ustami, zamachnąłem się i wytrąci- łem przywódcy nóż z ręki, łamiąc mu przy tym prawdopodobnie parę kości. Następnie uderzyłem go płazem w bok głowy. Cios rozległ się niczym wystrzał pistoletu, chłopak wrzasnął i upadł, zwijając się u moich stóp. Przytknąłem szpic do gardła następnego młodzieńca i, trzęsącego się ze strachu, przyparłem do muru. - No! - ryknąłem. - Noże, brzytwy, wszystko co macie, wyrzucić! Wyrzucić, powiedziałem, nie upuścić! - machnąłem mieczem i ścięty loczek znad czoła opadł na ziemię. Metal poleciał we wszystkie strony. Chwyciłem moją chorą z przeraże- nia ofiarę, obróciłem i kopnąłem z całych sił w siedzenie. - W porządku. A teraz, biegiem! Biegiem, dzieci, albo podpa- lę wam dupy! - zaganiałem ich niczym owce, wymierzając boles- ne klapsy płazem miecza, goniąc ich przez jakiś czas, kłując od czasu do czasu szpicem. Zadziwiające, jak szybko byli w stanie biec w tych śmiesznych butach, choć niektórzy będą przez kilka dni jedli obiad z gzymsu nad kominkiem. Następnie zawróciłem i zobaczyłem, że stary mężczyzna podnosi się, mrucząc słowa podziękowania, a przywódca bandy wciąż leży na ziemi. Odwró- ciłem go czubkiem buta i przetrząsnąłem kieszenie tej głupio wyglądającej marynarki. W jednej z nich znalazłem portfel, w którym było około trzydziestu funtów. W jego czasach była to pewnie spora sumka. Rzuciłem portfel w stronę staruszka. - Powinno wystarczyć na płaszcz! Mam pana odprowadzić do domu? - Nie, dzięki. To niedaleko. Uratowałeś mi życie, człowieku. - Może. Nie zawsze będzie tak źle. Westchnął. - Ach, człowieku, może chcesz się założyć? - Niech mi pan uwierzy. Ja w i e m. Ponownie wyszczerzyłem zęby w uśmiechu i ruszyłem z po- wrotem aleją. Lepiej, jeśli spróbuję wrócić po własnych śladach, chyba że droga już się zmieniła; tak to bywa na Spirali. Próbowa- łem nie myśleć o tym, gdzie mogę dojść tym razem. Rozejrzałem się wokoło, szukając jakiegoś stałego punktu, jakiegoś punktu orientacyjnego, gdyż wiedziałem, że to mogło by pomóc. Znalaz- łem tylko jeden: kolumnę dymu unoszącą się nad płonącym hotelem. Wolałbym nie trafić tam ponownie, lecz wiedziałem, że znajdę się przynajmniej we własnych czasach. Przy następnym skręcie byłem niemalże pewien, gdzie wyjdę - na wąską uliczkę, nad którą górowały stare budynki; oczywiście wszystko oświet- lone czerwonym światłem. Może Annie Oakley wciąż tam jest, pomyślałem, lecz będę musiał podjąć to ryzyko. Przemykałem się w cieniu murów, choć było to równoznaczne z wchodzeniem w niezwykle paskudne kałuże, które bulgotały pod stopami, jakby grożąc, że zjedzą mi buty; wydzielały się z nich zadziwiają- ce smrody. Doszedł mnie ryk głosów, dźwięk rozpryskującego się szkła. Zastygłem w bezruchu i chwyciłem za miecz. Płonące polano przeleciało obok mnie i wpadło przez otwór strzaskanego okna - okna umieszczonego w ścianie z cegieł, którego szyby uszczelnione były ołowiem. Rozejrzałem się na boki mało co widząc w zadymionym powietrzu. Połowa budynków wyglądała tak samo, cegła i bele drewniane, tylko kilka miało kamienne fasady znanego mi stylu miasta. Wyciągnąłem pochodnię i upuś- ciłem ją w kałużę. Od razu spadł na mnie cios ciężkiej dłoni, aż zatoczyłem się i oparłem o mur. - Niech płonie! - wykrzyknął wielki mężczyzna, który nade mną górował. - To dom bezbożnego i nieuczciwego właściciela browaru, który zatruwa swym plugastwem robotników - spali- my go za Kartę! - Za Kartę! - zaskrzeczały ochrypłe głosy i nagle uświadomi- łem sobie, że otacza mnie tłum o wiele większy niż kilku bikiniarzy, podskakujący i tańczący w szerokim półkolu mężczy- źni i kobiety rzucali wielkie cienie na pobliskie budynki. - Dajcie nam naszą Kartę! Ciskali pochodnie do środka, a gdy buchnęły płomienie, wszyscy zaczęli krzyczeć i pląsać. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kompletnej głupocie tego wszystkiego. Zacząłem na nich krzyczeć: - Wy cholerni idioci! Te stare dachy zajmą się szybciej niż sucha trawa. Spalicie całą przeklętą ulicę... - i wtedy dotarło do mnie, co wykrzykiwali i jakie mieli na sobie stroje, zobaczyłem wreszcie ich pogniecione kapelusze, długie suknie kobiet i skórza- ne fartuchy - a pewnie i całe to przeklęte miasto! Spalicie własne domy i wszystkich innych! Czy jakaś karta warta jest tego? Gdzie wasze dzieci? Gdzie się podzieją tej zimy? Zrobiło to na nich jakieś wrażenie, gdyż większość tłumu, szczególnie kobiety, przestała tańczyć i rozejrzała się wokoło niezdecydowanie. Z dźwiękiem, który przypominał ostatnie tchnienie, zajęły się zasłony. Chwyciłem je, zebrałem i pociągną- łem z całych sił. Duży mężczyzna próbował mnie uderzyć. Miałem zajęte ręce, więc kopnąłem go i trafiłem w krocze, po czym poprawiłem zgrabnie rękojeścią w lewe ucho, co sprawiło, że upadł twarzą w błoto. Zasłony oderwały się z trzaskiem i ciągnąc za sobą pochodnie, wylądowały tuż przy nim w chmurze pary i dymu. - A teraz odsuńcie się! - wrzasnąłem. - Zgaście resztę dla własnego dobra! I waszych rodzin! Z oddali dobiegła wrzawa i nieprzerwany, dudniący łoskot. Ktoś krzyknął: - Dragoni! Przeklęci dragoni! Uciekajmy! Nie czekałem, by zobaczyć, czy ugaszą ogień; znalazłem się z powrotem w cieniach i posuwałem się szybko. Zboczyłem nieco z drogi, przez co straciłem zbyt wiele cennego czasu i znalazłem się zbyt daleko od mojej drogi - demonstracja czartystów, poło- wa XIX wieku, o ile dobrze pamiętałem. Jednakże wciąż widzia- łem płomienie palącego się hotelu rzucające na wysokie ściany wokół mnie długie zniekształcone cienie. I nagle zrozumiałem, co się dzieje. Ten ogień naprawdę rzucał długie cienie, ta rzecz, cienie Spirali, sięgały wstecz poprzez bezczasowe rubieże do innych ogni, innych cieni, innych zamieszek, innych wybuchów bezmyślnej nienawiści i zniszczenia dokonanych wkoło tego miejsca. Z tego na ile pamiętałem historię mojej okolicy, wy- glądało, że było ich okropnie dużo; to było dobre miasto dla motłochu. A ja zgubiłem się pośród nich, chyba że uda mi się odnaleźć drogę do ostatnich zamieszek. W przodzie ujrzałem wylewające się zza rogu światło, doszedł mnie pomruk głosów; wyglądało to całkiem obiecująco. Lecz gdy wyjrzałem, cofnąłem się gwałtownie. Ujrzałem potok istot zdecy- dowanie ludzkich, które jednak śmierdziały jak sam chlew; w powietrzu było pełno dymu. Tak samo śmierdziała błotnista breja pod nogami, której nie skalało nic stałego, jak na przykład bruk. Omal nie zessała mi butów, gdy niepewnym krokiem ruszyłem z powrotem moją uliczką, lecz na szczęście miałem na nogach dobre tenisówki. Modliłem się, by sznurówki się nie rozpuściły. Ludzie, którzy przetaczali się wokoło, ledwo mnie zauważając, szli boso; niskie, zwaliste postacie w prostych, ciem- nych tunikach, niemal takie same dla obu płci z wyjątkiem długości. Ubioru dopełniały proste nakrycia głowy. Lecz dwie postacie miały na sobie jedynie poplamione koszule; były to dwie kobiety, które ciągnęli na powrozach mężczyźni w skórzanych kubrakach i kolczugach; były popychane i szturchane przez każdego, kto się do nich zbliżył. Z nie wyjaśnionych przyczyn obie wymazane były od stóp do głów czymś, co wyglądało na smołę. Zastanawiałem się dlaczego, aż do chwili, gdy zobacz- yłem, co czekało z przodu, a widok ten zmroził mi krew w ży- łach - ludzie zmierzali do rozklekotanej platformy wzniesionej dla uzyskania stabilności przy kamiennym murze. Obok, na środku ulicy, ułożono olbrzymi stos gałęzi i słomy. W kraju tym rzadko, jeśli w ogóle, palono żywcem czarownice; zwykle po prostu wieszano je. Patrzyłem przerażony, lecz tutaj szansę, by zrobić cokolwiek, wydawały się jeszcze mniejsze. Były ich setki, mieli rozradowane, bezlitosne twarze, a ofiary nie były dokładnie tymi romantycz- nymi bohaterkami, dla których człowiek miałby ochotę nadsta- wiać karku. Jedna stara, druga młoda: starucha była pomarsz- czona, nie widziałem dotąd kogoś bardziej przekonującego w roli starego diabła; młoda była pulchną, zwalistą kobietą o czer- wonej, pospolitej twarzy i brzydkich rysach. Nieprzerwanie wyła i ryczała na swych oprawców. Z całą pewnością nie mogłem liczyć na żadną pomoc ze strony tłumu. A czy zmieniłoby to cokolwiek? Widziałem zbyt wiele tego wieczora i poddano mnie zbyt ciężkim próbom. Zebrałem w sobie odwagę, i gdy plugawa procesja zbliżyła się do miejsca, w którym stałem, zanurkowałem w ludzki strumień. W większości zwyczajnych tłumów jestem jednym z wyższych, nad tym górowałem, a miecz lśnił krwawo w mej dłoni. Spo- strzegłszy mnie, cofnęli się, a ja w jednej chwili znalazłem się przy kobietach i ciąłem - raz, drugi - uwalniając je z więzów, którymi były skrępowane, po czym pchnąłem je przed sobą w mrok. Jeden z zaskoczonych żołnierzy wykazał się zadziwiającą przyto- mnością umysłu; skoczył, zagradzając mi drogę, i wycelował pikę, lecz jeden cios miecza wystarczył, by odciąć grot włóczni, a jego przewrócić w błoto. Mam nadzieję, że padając miał zamknięte usta, w przeciwnym razie był zgubiony. Kamienie uderzały mnie boleśnie po plecach, ręce szarpały ubranie, lecz gdy miecz ruszył w ich stronę, ludzie uciekli. Nierzadko upadali, przewracając swych towarzyszy, robiąc tym samym miejsce dla mnie. Kobiety skrzeczały przede mną, bojąc się mnie tak samo jak tłumu i gdy dotarły do wlotu alei, młodsza chwyciła starszą i dalej pobiegły razem; ruszyłem za nimi, lecz po chwili zgubiłem je w ciemnościach. Nie miałem pojęcia, jakie mają szansę na ucieczkę, jednak nie ośmieliłem się zatrzymać, by się o tym przekonać, gdyż tłum deptał mi po piętach. Nie mogłem zro- zumieć słów, które wykrzykiwali, lecz odgadłem, że mogą myśleć, iż jestem panem tych biednych stworzeń, który zjawił się, by je uwolnić. W takich okolicznościach, gdyby mnie złapali, mogliby pominąć wieszanie na szubienicy. Długie nogi stanowiły moją główną przewagę, a kolumna ognia wołała mnie szyderczo, jakby chciała mi przypomnieć, co czeka na mnie w Jądrze, w moich własnych czasach. Dźwięki pogoni stawały się coraz słabsze, niknąc w ogólnej wrzawie; ale nie ustawałem. Kilka ulic dalej, nie przestając podążać za tym piekielnym światłem, wciąż ścigany przez odległy teraz zgiełk, zdałem sobie || sprawę, że biegnę po twardej powierzchni... bruku. Przez chwilę łudziłem się, że wyszedłem na jedną z zabytkowych ulic, lecz bruk pokrywała papka siana i łajna. Już miałem zawrócić, gdy dobiegł mnie cichy jęk i zdałem sobie sprawę, że bezkształtna sterta kilka stóp ode mnie jest człowiekiem - lub nim była. Kucnąłem, dysząc ciężko, i oniemiałem. Słyszałem o ludziach zbitych na kwaśne jabłko, widziałem kilka okropnych, „bliskich ideałowi" doko- nań, lecz nigdy czegoś takiego. W tym czymś z trudem można 11 było rozpoznać mężczyznę, chyba był wysoki; lecz rysy zniknęły, a strzaskane kości wystawały z ciała. Zadziwiające, że wciąż żył - łi przerażające. Nagle padł na niego silniejszy strumień światła i gdy uniosłem głowę, zobaczyłem mężczyznę trzymającego latar- nię; miał na sobie długi, zniszczony płaszcz, krótkie spodnie zapinane pod kolanem, buty z klamrami. Proste, żółte włosy okalały pozbawioną brody twarz, lecz coś znacznie straszniej- szego wyzierało z przekrwionych oczu. Przypatrywał mi się, a gdy zobaczył miecz, cofnął się nieco, po czym odzyskał rezon, gdy z dymu wychynęli inni. - Uciekła, była nierządnicą, lecz przynajmniej upewniliśmy się co do jej wielbiciela, co? Cóż to, jeszcze tli się w nim życie? Nic dziwnego, że dusza trzyma się kurczowo plugawego ciała, jeśli weźmie się pod uwagę katusze, które czekają ją w ostatecz- nych kotłach czeluści piekielnych! - Najwidoczniej był to dow- cip. Tak czy inaczej, niektórzy roześmieli się, w tym kilka kobiet. Większość trzymała kije, dostrzegłem też widły do gnoju i cep. Blady mężczyzna pstryknął palcami. - Chodźcie, śpieszmy wy- prawić go w tamto miejsce! Alexander Marshall, maszli wciąż swój sznur? A zatem na latarnię z nim, a zawiąż przystojny stryczek. - Chcecie go powiesić? - spytałem, przełykając ślinę. - Dla- czego, na miłość Boga? I tak wkrótce umrze! - Na miłość Boga, mówisz? Nazwij to zatem pobożnym uczynkiem, gdy podniesiemy tego spiskującego papistę tak blisko Nieba, jak to możliwe! Najwidoczniej kolejny dowcip, pomyślałem. Worek z dow- cipami z tego faceta. - Pozwólcie, że się upewnię. Zrobiliście mu to... i jeszcze chcecie go p o w i e s i ć? - Tak, przyjacielu. Ręka tłumu, który przemawia głosem Pana przeciwko występkowi papizmu i Nierządnicy z Babilonu, którą jest jego Kościół, ciężko na nim spoczęła - lecz, zaprawdę, moja dłoń pierwsza nakryła grzeszników na ich występku. Czy ma się teraz ociągać? - Przyjrzał mi się uważnie, a w jego oku dostrzegłem nieprzyjemny błysk. Wyglądał na człowieka, który świetnie się bawi. -I, przyjacielu, w jakiż sposób sprawa ta ciebie dotyczy? Dostrzegam, że strój twój obcy, czyż nie? - wykonał nagły ruch głową w stronę stojących za nim ludzi. - A czyż Mistrz Oates nie odkrył przed nami śmiertelnych forteli obcych książąt, którzy, poprzez sługi swoje posłane tutaj, ukryte pośród nas, chcą obalić wiarę naszą i odebrać ziemie, wymiotując na nas plugastwo własnego zepsucia? Czy mamy cierpieć, by chodzili wolno pośród nas, czyż nie powinniśmy obejść się z nimi właś- ciwie, jak obeszliśmy się z ich uległymi pionkami, jak ten u na- szych stóp? - Jego cichy głos wzniósł się do elektryzującego wrzasku, gdy wycelował we mnie ciężką laskę. Krew i włosy oblepiały okuty srebrnymi pierścieniami koniec. - Bierzcie go! Wydrzyjcie czarne serce z jego ciała, rozrzućcie wnętrzności przed jego oczy! Tako rzecze Pan... Chwyciłem go za poplamioną koszulę i przeszyłem mieczem aż po rękojeść. Gdy odepchnąłem go, by upadł w błoto obok swej ofiary, rozległ się wrzask jego stronników. Zwróciłem miecz w ich stronę. Dzięki ich przerażeniu zyskałem nieco czasu, by umknąć z powrotem w cienie; biegłem jak oszalały. Zakręt, zakręt, unik i niech Bóg ma w swojej opiece pierw- szego z nich, który mnie złapie. Titus Oates, Spisek Papistów... A zatem jego paranoiczne wpływy sięgnęły tak daleko od Lon- dynu. Nie mogłem sobie przypomnieć, bym słyszał o tym wyda- rzeniu, lecz prawdopodobnie zbyt mało ludzi zginęło, by rzecz przeszła do historii. Po chwili uderzyła mnie nieco mniej cyniczna myśl: może to była tylko ta jedna śmierć? Albo dwie, w zależno- ści od tego, jak na to spojrzeć. Może motłoch zmęczył się gonitwą za mną, a pozbawieni przywódcy, który by ich pod- burzał, ludzie odzyskali nieco zdrowego rozsądku i zawstydzeni rozeszli się do domów. Miałem taką nadzieję, lecz wiedziałem, że nigdy nie poznam prawdy; nie miałem zamiaru wracać, by to sprawdzić. Wyglądało na to, iż dźwięki ponownie cichną, lecz nie przestawałem biec, aż ujrzałem światło i wypadłem zza rogu... prosto w następny olbrzymi tłum ludzi. Byłem tak zaskoczony, że w pierwszej chwili pomyślałem, iż to moi prześladowcy i omal nie zaatakowałem ich, lecz w porę spostrzegłem, jak różne były ich stroje, jak spokojnie rozmawiali. Zebrali się w świetle wiszących latarni na otwartej przestrzeni pomiędzy wysokimi budynkami. Było to bogatsze miejsce i czasy późniejsze, sądząc po tym, co widziałem, jakbym ostatecznie odnalazł właściwy kierunek i zbliżał się z powrotem w stronę moich własnych czasów. Tutaj długie surduty były z lepszego materiału, nierzadko bogate, na głowach mieli trójgraniaste kapelusze z rozetą i kokardą. Nawet mężczyzna, który szamotał się pośród nich, miał na sobie kurtkę obszytą srebrną nitką, pewnie mundur; ci, którzy prowadzili go przez tłum, nie okazali litości, lecz nie uderzyli go ani razu. Wokół niego nikt nie wołał ani nie szydził; wszyscy mówili cicho albo wcale. Mimo to w cichych pomrukach kryła się groźba większa niż w całym szaleństwie innych czasów. Ledwo chwilę później ujrzałem, jak się dokonało; szybko, po cichu, brutalnie - z wysokiej konstruk- cji zdjęto ostrożnie sznur z bielizną, po czym przerzucono przez nią linę, a pętlę założono na szyję ofiary. Chwyciłem kurczowo za ramię przechodzącego obok mężczyznę. - Dlaczego? - spytałem. - Co on takiego zrobił? - Nie wiesz pan? - odparł uprzejmie, nie kryjąc swego zdzi- wienia. - Zdusił tłum podczas egzekucji, rozkazując swoim lu- dziom strzelać... i wystrzelili, wielu kładąc trupem. Cóż, pozwól- my zdusić mu i ten! Gdy mówił, mężczyzna z białym kołnierzykiem u sukni od- stąpił od ofiary, wciskając jej w związane ręce coś, co najwidocz- niej było Biblią; w tej samej chwili sznur naprężył się. Wzdryg- nąłem się, lecz nie odwróciłem wzroku. Mężczyzna umarł kilka cali nad ziemią bez łamiącego szyję szarpnięcia, dusząc się wolno pod swym własnym ciężarem. Umierał długo i okropnie, a oni patrzyli spokojnie, jak się wije. Chwyciłem za rękojeść miecza, lecz z kim miałbym tu walczyć? Całe miasto, lub prawie całe, wymierzyło we własnym mniemaniu sprawiedliwość. - Czy to właściwe? - wyrzuciłem z siebie. - To prawda, ciężko się z tym pogodzić - zadumał się zaczepiony przeze mnie mężczyzna - lecz jest to stosowne. Nie odezwałem się. Według mnie zlinczowali go, a on wyko- nywał prawdopodobnie swój obowiązek tak, jak go pojmował. Lecz kimże jestem, by ich potępiać? Krew na moim mieczu wciąż jeszcze nie wyschła. Zacząłem sobie mgliście przypominać tę historię, usłyszałem ją na lekcji w szkole, lecz bez wątpienia w każdym mieście istniała taka opowieść, pamiętana lub zapom- niana. Wszystko mogło się wydarzyć - gdziekolwiek - wciąż mogło się wydarzyć, jak się o tym miałem przekonać jeszcze tej nocy. A z tego, co zobaczyłem, można było sądzić, że siły, które się tym żywiły, starały się w jakiś sposób wywołać jeszcze większe zamieszanie. Raz jeszcze zawróciłem, wstrząśnięty, i pozwoliłem, by cienie ponownie zamknęły się za moimi plecami. Nawet stąd kolumna oświetlonego płomieniami dymu przy- zywała mnie ponad bezczasowymi bezmiarami Spirali. Lecz przestałem traktować ją jako drogowskaz. Ponad zrujnowanymi szczytami dachów wznosiła się, niczym poczerniałe blanki pośród chmur, olbrzymia wieża-cień górująca nad ziemią. Pod jej czar- nym całunem, zrodzonym z przemocy i terroru, całe zło kwitło i rosło znowu w siłę. Próbowałem pomóc, lecz czy mi się udało? A może tylko zbrukałem się tym samym mrocznym zepsuciem? Biegłem i biegłem, i nie skręcałem już więcej w stronę mniej- szych świateł albo hałasów. Nie spuszczałem wzroku z okropnej kolumny, skupiłem na niej serce i umysł i nie patrzyłem ani w prawo, ani w lewo, albowiem bałem się teraz ujrzeć jeszcze więcej cieni tego, co było. Jak długo biegłem, nie wiem i mogą nie istnieć sposoby, aby to określić. Zewsząd otaczał mnie zgiełk, lecz wiedziałem już zbyt dużo, by za nim podążać; nie dochodził z żadnego miejsca lub czasu, dochodził bowiem zewsząd, zawsze ten sam, nieprzerwany tumult setek szaleństw rozbrzmiewających echem po ścieżkach Spirali, narastający i żywiący się jeden drugim niczym ryczący wodospad gniewu i okrucieństwa, i roz- paczy. Jednakże w końcu zacząłem rozpoznawać inne, bardziej przenikliwe dźwięki, które wydały mi się raczej krzykami i pła- czem, i pewnie z początku tak było; lecz stopniowo stawały się coraz wyraźniejsze. Były to syreny, znajome ostre nuty wozów policji, straży i pogotowia, przeszywające ryczące zamieszanie. Dym zawirował gęsto wokół mnie, droga bębniła twardo i płasko pod stopami, i poczułem odległy żar płomieni na policzku. Ostre niebieskie światło kłuło piekące oczy, a ja patrzyłem znużony wokoło. Stojący w płomieniach hotel wciąż świecił przede mną w gó- rze, lecz ten blask, który widziałem, był bliżej. To był kościół. Dwa wozy strażackie polewały wodą dach i wyglądało na to, że pożar został opanowany. Wokoło stały samochody policyjne z włączonymi kogutami na dachach, a poza nimi, oświetlony przesuwającymi się niebieskimi rozbłyskami, zebrał się różno- kolorowy tłum i wpatrywał się w płomienie. Rozpoznałem ich bez trudu. Dostrzegłem olbrzymiego Seana, jak rozmawia po przyjacielsku ze stojącym obok policjantem, który wyglądał przy nim jak karzeł. Rottweilery, ponownie na łańcuchu, oblizywały się sennie. Ewidentnie żadnych kłopotów. Na szczęście nie zdąży- łem wplątać się w to ponownie, gdyż już sam miecz wymagałby wielu wyjaśnień. Odwróciłem się i pokuśtykałem w stronę płoną- cego hotelu i drogi, która miała zaprowadzić mnie do domu. Gdy tak szedłem, znużenie otuliło mnie niczym ołowianym płaszczem. Nie było sensu wracać do samochodu, on już i tak nigdzie nie pojedzie. Myśl ta przygnębiła mnie. Wyszedłem wreszcie na drogę prowadzącą w dół zbocza; stado wozów strażackich gasiło wielki ogień, a strażacy w żółtych ubraniach ochronnych krążyli wokoło jak zdeformowane gnomy. Z pewno- ścią nie będę tęsknił za centrum handlowym czy hotelem; i tak wybudują tu pewnie coś jeszcze brzydszego. Tu i tam zaczęły się pojawiać samochody. Może trafi się jakaś taksówka, pomyśla- łem. Przypomniałem sobie o mieczu i już miałem zdjąć kurtkę, by go w nią owinąć, gdy uświadomiłem sobie, że nie ma go w mojej dłoni. W panice obejrzałem się za siebie i wtedy przypomniałem sobie, że coś takiego zdarzyło się już w przeszłości. Miałem przeczucie, że gdy wrócę do domu, znajdę go wiszącego nad kominkiem, jakby zawsze tam był; tylko okno będzie wybite. I tak było. Kierowca, który mnie podwiózł pod sam dom, dostrzegł szkło rozsypane po chodniku. - To pana okno? - spytał. - Nie masz szczęścia, kolego! Spójrz, wszystkie inne są w porządku, w całym cholernym bloku! - rozejrzał się wkoło. - Rzeczywiście, jest tu całkiem spokojnie, kto by pomyślał, że były jakieś zamieszki. I zawsze wydawało mi się, że tu, przy dokach, nie jest najbezpieczniej. - To prawda, w niektórych miejscach. Ten obszar opanowali już yuppies. - Taa. Może przysłali tu gliny, czy co, żeby zapobiec roz- ruchom. No dobrze, muszę jechać. Nie chcę, żeby żona się martwiła. Na razie! Rozejrzałem się wkoło, zastanawiając się nad jego słowami. Miał rację. Większa część miasta pozostała praktycznie nietknię- ta, nawet w pobliżu; panujący tu bezruch sprawiał jednak niesa- mowite wrażenie. Po histerii nocy atmosfera tego miejsca była bardzo kojąca. Pomyślałem nagle o tych wielkich, niewidzialnych potęgach, które stały na straży handlu w olbrzymich Portach na Spirali, takich jak ten. Czy to możliwe, by ich ręce ochroniły ten obszar? Zapewne. Strażnicy. Co sobie o mnie pomyśleli tego wieczora? Wtrącający się idiota, pewnie. Nigdy nie próbowali zaradzić wszystkim drob- nym kłopotom. Pewnie wiedzieli wystarczająco dużo, by w ogóle próbować. A jednak... A jednak. Dziewczyna i tak może umrzeć; fanatycy mogą znaleźć następną ofiarę; wiedźmy i tak nie unikną stryczka. Lecz gdybym się nie wtrącił? Wiedziałem, że i tak nigdy się o tym nie przekonam, lecz przynajmniej miałem świadomość, że spróbowałem, musiałem to zrobić. Beze mnie mogło by być gorzej, znacznie gorzej. I nie mógłbym zasnąć dziś spokojnie, tak jak zamierzałem. Byłem za bardzo zmęczony, by myśleć o czymkolwiek, a win- da, oczywiście, stała popsuta. Mozolnie wchodziłem po schodach do mojego mieszkania na ostatnim piętrze, a gdy tam dotarłem, ledwo mogłem włożyć klucz w zamek. Alarm antywłamaniowy zasilany był z baterii, zdawałem sobie więc sprawę, że lepiej by było, gdybym wyłączył go tuż po wejściu do środka. Lecz gdy nie rozległ się znajomy dźwięk ostrzegawczy, uznałem po prostu, że zepsuła się kolejna cholerna rzecz w tym domu i dałem sobie z tym spokój. Pozwoliłem, by ciężkie drzwi zamknęły się za mną, oparłem się o nie z wdzięcznością i spojrzałem w stronę olb- rzymiego pokoju dziennego. Zobaczyłem kominek, w porządku, lecz nie było miecza. Po chwili dostrzegłem go. Leżał nieco z boku, na podłodze, pośród odłamków szkła. Bez wątpienia zbił szybę wracając. Ruszyłem naprzód i zatrzymałem się, by go podnieść... i wtedy, potwornie zmęczony, zamarłem w bezruchu świadom bólu pulsującego w całym ciele. Może coś wyczułem - dźwięk, ruch. Lecz nie było żadnego wytłumaczenia, skąd wiedziałem, że ktoś celuje z pis- toletu w mój kark. Po prostu poczułem, to wszystko. - Miłe miejsce! - powiedział ostry, niepewny głos. - Chciała- bym móc sobie na coś takiego pozwolić. Ale to tylko zimna skorupa; mogłaby mieć w sobie trochę ciepła. A także lepszy alarm. Wstawaj. Twarzą do ściany, ręce nad głową. Dalej! Rozdział piąty . W stałem bardzo wolno i odwróciłem się, również bardzo wolno. Ujrzałem lufę zakończoną krótkim tłumikiem, który wyciszy nieco huk wystrzału. Pistolet podniósł się gwałtownym ruchem na wysokość mojej twarzy i nic więcej. Obrzuciłem kobietę spojrzeniem od stóp do głów. Stała w klasycznej po- stawie strzeleckiej z szeroko rozstawionymi nogami, ramiona wyprostowane, pistolet w obu rękach. Był tak samo nieruchomy, jak przedtem, równie trudny do zignorowania; lecz teraz kobieta wyglądała na zdenerwowaną. Czy też posługując się naukowym żargonem, kompletnie stukniętą. Zmierzwione, czarne włosy ste- rczały jej na wszystkie strony, ciemny kombinezon był wygniecio- ny i podarty. Umazana popiołem sprawiała wrażenie bezlitośnie sponiewieranej; lecz ja też pewnie wyglądałem tak samo. Najgor- sza była jej twarz: bez wyrazu, o dzikim wejrzeniu. Tik nerwowy szarpał jednym kącikiem oka, usta drżały jej tak, że ledwo mogła mówić. Pokręciłem głową przejęty grozą: - Jesteś zdeterminowana, prawda? Śledziłaś mnie przez to wszystko... od kiedy? Wciągnęła powietrze i z trudem odpowiedziała: - Od lądowiska dla helikopterów! Spóźniłeś się! Nie zauwa- żyłeś mnie, prawda? Nie! Byłeś za bardzo pewien siebie, po tym swoim sławnym coup\ - No cóż, nie sądziłem... Zaczęła i wyglądało na to, że nie może już przerwać, jakby miała w sobie coś, co musi wyrzucić: - A potem rozruchy i ty zagłębiający się w te wszystkie boczne uliczki... tam cię zgubiłam, lecz nie miałam żadnych wątpliwości, że coś wiedziałeś, że dokądś zmierzałeś! W i e d z i a - łam, że to nie może być dziełem przypadku i zaczęłam węszyć. Wiedziałam, jak cię znaleźć. Kierowałam się w stronę najwięk- szych kłopotów i tam cię znalazłam, razem z tymi stworzeniami! Tak jak w Niemczech! -jej głos wznosił się coraz wyżej, prawie piszczała. - Och, nieźle ci tam poszło, moje gratulacje, o tak! Lecz stałeś się nieostrożny, zbyt pewny siebie, pomyślałeś więc, że niczym nie ryzykujesz, jeśli wypełzniesz wreszcie spod swego kamienia, prawda? Że ujdzie ci na sucho ta odrobina rabunków i gwałtów! - po jej brodzie popłynęła z kącika ust strużka śliny. - Zrezygnowałeś ze swoich wszawych skałek! Myślałeś, że nam umknąłeś, prawda? Niech cię diabli wezmą! Prawda? Jeszcze trochę, a zacznie majaczyć. - Posłuchaj... - zacząłem uspokajająco. Nie zdołałem nic więcej powiedzieć. - Myślałeś, że jesteś sprytny, prawda? Że dzięki tobie zawie- sili mnie? No cóż, myliłeś się, prawda? Myliłeś się cholernie, myliłeś, myliłeś! Ponieważ dało mi to więcej czasu, by ruszyć za tobą! Tak! I wolną rękę, by rozprawić się z tobą tak, jak trzeba, ty i scheissdreck jak ty! - Przerwała, wciągnęła łapczywie powietrze. Niespodziewanie zniżyła głos, niemalże do szeptu. - Nie potrzebujemy cię - powiedziała cicho. - Czy mogę tylko... - Cokolwiek robiłeś, wszystko się wyjaśni, gdy cię już nie będzie w pobliżu. A po tobie, ten drań von Amerningen... - Posłuchaj... Wciągnęła powietrze i powiedziała szybko, jakby zbierała do czegoś siły: - Do diabła z prawem... rozdeptać jak karalucha, to jedyny sposób... - Chryste, kobieto! - ryknąłem jej w twarz. - Czy po- słuchasz? Przypuszczam, że miałem dużo szczęścia, że nie wystrzeliła odruchowo. Pomyślałem, że, szalona czy nie, za bardzo nad sobą panuje, by to zrobić. Mimo to podskoczyła gwałtownie i stanęła, mrugając oczami, wpatrując się we mnie jak idiotka. - Jesteś - krzyknąłem, zapominając o wszystkich radach, których sobie udzielałem, by zachowywać się spokojnie, zrów- noważenie, kojąco - obsesyjną, obłudną, egocentryczną, mało- stkową monomanką! Pochopnie wyciągasz wnioski, robisz naj- gorsze rzeczy i nigdy się nie zatrzymasz, by się choć raz za- stanowić nad tym, za żadne skarby, że mała Panna Krzyżowiec może się mylić. Mylić, mylić, cholernie mylić! Nigdy nie słuchasz, nigdy nie przyznajesz, że to w ogóle jest możliwe! To nie przekonanie o własnej słuszności, to choroba umysłowa! Kimże według siebie jesteś... Bogiem? Przełknęła ślinę i uśmiechnęła się przerażająco słodko. - Dostarczyłeś mi wszystkich dowodów, jakich potrzebowa- łam! — powiedziała promiennie. — Ale oczywiście, proszę, mów dalej. Mało się ostatnio śmiałam. - Niemalże leniwie, niczym kotka, ponownie wzięła mnie na cel. Oparłem się bezsilnie o ścianę. Czułem się tak, że strzał mógłby być obecnie aktem miłosierdzia. - Nie wiem, od czego zacząć! - zaprotestowałem. - Posłu- chaj, te boczne uliczki, oczywiście, że dokądś zmierzałem - próbowałem dostać się do domu, omijając obszar objęty roz- ruchami! Nie widziałaś, co działo się potem, prawda? Nie! Zgubiłaś mnie. No cóż, w garażu nie znajdziesz mojego samo- chodu; jego wypalony wrak leży na środku drogi, w górze, przy centrum handlowym. Zatrzymały mnie bomby z benzyną, potem przewrócili samochód. Niewiele brakowało, a by mnie zabili. Myślisz, że zaaranżowałem to? Popatrzyła na mnie z pogardą. - Możesz pozwolić sobie na setkę tych małych sportowych wozów! Jej słowa rozwścieczyły mnie: - Tak, ty głupia suko, lecz one nie byłyby m oj e! Lubiłem ten samochód, naprawdę lubiłem. Była to pierwsza rzecz, którą sobie kupiłem, gdy dostałem tę pracę. Drugiego takiego wozu już nigdy nie zbudują i... Chryste, pewnie nie wiesz nawet, że trzeba zapisać się na listę i czekać na coś takiego przez dziesięć lat? Praktycznie ręczna robota. Myślisz, że posunąłem się aż tak daleko tylko po to, by zachować pozory? - Całkiem możliwe - powiedziała ze spokojną pogardą. Bez- granicznie pewna swego, nieoczekiwanie bawiła się słowną poty- czką, jakby czyniło ją to bardziej, a nie mniej pewną. - Albo mógł to być po prostu wygodny wypadek. A jeśli demonstranci o mało co cię nie zabili, to dlaczego znalazłam cię z tymi stworzeniami pod kościołem? - Nie znalazłaś mnie z nimi! Byłem z grupą miejscowych, których skrzyknąłem i zorganizowałem, by je powstrzymać! Jeśli mi nie wierzysz, odwiedź któregoś z nich. Robotnik budowlany o imieniu Sean, kierowca ciężarówki Billy cośtam, mogę dać ci ich adresy. Powiedzą ci, co robiłem. - Po prostu, chyba rozegrałeś wszystko sprytniej, niż myś- lałam. Wywołałeś dwa fermenty... straż obywatelska... - Albo dziewczyna... zgwałcona i porzucona, by umarła. Chciałbym się dowiedzieć, czy będzie żyła. I, posłuchaj mnie kobieto, zastrzeliłaś tego... osobnika, on uciekał, prawda? Ze złamanym mieczem. Jak sądzisz, co go złamało? Jak sądzisz, przed kim uciekał? - Przed tobą? -jej śmiech był tak samo sztuczny, jak przed- tem, niczym ceglany mur, w który waliłem głową. - Tak - powiedziałem spokojnie. - Dzięki mieczowi, który leży za tobą na dywanie. - Jeśli myślałeś, że się odwrócę, to wymyśl coś lepszego. Był tu, gdy weszłam. Przypuszczam, że przyleciał do domu przed tobą? - Właśnie tak, w pewnym sensie. Lecz nigdy bym ci tego nie zdołał wytłumaczyć. Nie łatwiej niż... - Tak? - ton jej głosu zmienił się nieznacznie, lecz nie po- trafiłem tego nazwać. , - No cóż... nie myliłaś się tylko pod jednym względem. Odkryłem, że Lutz jest w coś zamieszany, lecz to nie to, o czym myślisz. Jeśli się nie mylę, to coś znacznie gorszego, lecz... Och, do diabła, po co to wszystko?! I tak nie uwierzysz! To wychodzi poza sferę twojego poznania. Była cicho. Uniosłem głowę i zobaczyłem na jej twarzy bardzo dziwną minę. Na chwilę zniknęło z niej kilka zmarszczek, a z nimi dziesięć lat życia. Dostrzegłem przelotnie, jaka mogła by być; okazało się to bardziej wstrząsające, niż bym się mógł spodzie- wać. Po chwili podejrzenia ponownie zniekształciły jej rysy. - Tylko Lutz. Ty nie. No tak. - Tak - powiedziałem, stawiając czoło jej sarkazmowi. - Kilku członków zarządu, lecz przede wszystkim Lutz. Chciał spróbować wciągnąć mnie w to, tej nocy, kiedy się zjawiłaś. Z różnych względów nic z tego nie wyszło. Pewnie i tak nic by z tego nie wyszło, chciałbym o tym tak myśleć. Ponadto nie sądzę, by był zbyt pewny siebie, ponieważ wybrał moment, gdy nie znaczyło to aż tak wiele. Zdecydował się zrobić to tej nocy, ponieważ C-Tran zorganizowano i uruchomiono, i w ogóle. Dopiero wtedy mógł zaryzykować zrażenie mnie sobie i... usunię- cie mnie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała ostro. - A to, że miałem z jego posesji interesującą przejażdżkę do domu. Najpierw ktoś bierze mnie na cel karabinku z celownikiem laserowym, gdy wciąż jadę aleją w stronę bramy. - Jej twarz przybrała kolejną dziwną minę. - Do cholery, nie wierzysz mi? No cóż, potem ktoś próbował rozwalić mi głowę na Autobahn. Samochód z procą. Udałoby im się, gdyby nie wypadek ciężarówki. Powinnaś też zobaczyć samochód, który wtedy prowadziłem. Nie sądzę, by ludzie z wypożyczalni palili sie, by wynająć mi następny... Zatkało mnie. Kobieta wyglądała na zbaraniałą. - Ta cholerna strzelba... - sapnąłem. -To byłaś t y! Powinie- nem się domyślić, że Lutz nie będzie próbował mnie zabić na swoim terenie lub gdziekolwiek indziej, gdzie łączono by to z jego osobą. Ale ty byś to zrobiła! To byłaś ty, ty... ty obłudna, mała... - zabrakło mi słów, zacisnąłem pięści. Natychmiast pono- wnie wycelowała pistolet prosto w moją twarz. II - Ja i moja grupa - powiedziała cierpko. - Szkoda, że nie używałam wcześniej tego modelu. Tylko ten udało mi się zdobyć tak szybko, a do tego strzelałam na granicy zasięgu. - Usprawiedliwiasz się? Czy ci w samochodzie to też twoja grupa? Pokręciła przecząco głową. - Nie, to nie my. Lecz pasuje do innych... - zasznurowała nagle usta. Nagle uświadomiła sobie, że bez zastrzeżeń przyjęła moją historię; wciąż jednak było w tym coś, co sprawiało, że nie chciała mi wierzyć. Może obsesja albo coś, co brała za niezbite dowody - tylko co? - A zatem - powiedziałem, przyglądając się strużkom potu na jej zabrudzonej twarzy - możesz mi nie wierzyć, lecz, co dziwne, ja tobie wierzę. Lutz zadał sobie wiele trudu, by się upewnić, że widziano, jak bezpiecznie wychodzę. Gdybyś mnie wtedy zabiła, wykonałabyś jedynie robotę za niego. Może teraz właśnie to robisz... Postawa strzelecka jest bardzo dobra, miła stabilna platfor- ma, lecz gdy trzeba postać w tej pozycji nieco dłużej, robi się trochę niewygodna. I wszystko zaczyna cię boleć. Sam nie byłem w najlepszej formie, lecz mogłem przynajmniej się rozluźnić. płagle, starając się za wszelką cenę nie zdradzić się żadnym dźwiękiem lub ruchem ciała, zgiąłem kolana, szybko, i uklęk- nąłem. Spodziewałem się, że kula zrobi mi przedziałek przez środek głowy, lecz kobieta nie zdążyła strzelić ani razu. I wtedy skoczyłem. Nie w górę, ale do przodu, chwyciłem ją za wyciąg- nięte ramiona, które skierowały się w bok, i uderzyłem nadgarst- kami kobiety o moje kolano, jakbym chciał złamać gałąź... Pistolet wypadł jej z rąk i przesunął się z łoskotem po podłodze, lecz na szczęście nie wypalił. Puściłem ją, odepchnąłem do tyłu i chwyciłem broń. Następnie zagrodziłem jej drogę do miecza, ale ona, wciąż zgięta wpół, tylko tuliła do siebie bolące nadgarstki. Spojrzała w górę, przygryzając wargę; wyglądała, jakby na coś czekała. - Odwróć się - rozkazałem, a na ustach wykwitł mi znużony uśmiech. Garbiąc się zrobiła, co powiedziałem. Wcisnąłem kolta za pasek, chwyciłem ją za kołnierz i siedze- nie ubrania. Wydała z siebie dziki skowyt; nie spodziewała się czegoś takiego. Popędziłem ją do drzwi. - Otwieraj! - rozkazałem. Wciąż w szoku, szlochając, pogmerała przez chwilę przy zamku, lecz poradziła sobie. Pobie- głem z nią na podest, krzyknęła przerażona i chwyciła za poręcz, najwyraźniej spodziewając się, że ją zrzucę. Oderwałem ją od barierki i popędziłem do schodów, ponownie przywarła do poręczy, spodziewając się tym razem, że chcę ją zrzucić ze schodów. Znajdowała się w stanie roztrzęsionej paniki, lecz to tylko rozzłościło mnie jeszcze bardziej. Nie wiem, skąd wziąłem siły, lecz sprawiłem jej klasyczną przejażdżkę całe szesnaście pięter w dół po pogrążonych w mroku schodach. Szarpała się i kopała, piszczała, zaczepiała nogami o balustradę. Od czasu do czasu któryś z moich zacnych sąsiadów wyglądał ze swego mieszkania. - Mormoni! - wyjaśniałem, a oni kiwali z powagą głowami. Wreszcie dotarłem do holu na parterze. Tam upuściłem ją po prostu na ziemię. Musiałem odetchnąć. Ona pierwsza mogła mówić; przecież niczego nie niosła. Spojrzała na mnie z ukosa, w ten sposób, jak się patrzy na niepewnie wyglądające drzewo, zastanawiając się przez cały czas, w którą stronę upadnie. - Mogłeś nie zadawać sobie tyle trudu i zastrzelić mnie na górze. Albo po cichu skręcić mi kark. Nic nie mogłabym zrobić. - Och, na miłość boską, kobieto... - tylko tyle byłem w sta- nie wysapać. Zaczęła wstawać, a ja wyciągnąłem pistolet i skiną- łem, by usiadła z powrotem. Zesztywniała, lecz gdy nie wy- strzeliłem, rozluźniła się ponownie. Nie odrywała ode mnie wzroku. - Wszystko mi się plącze. Nie mogę się w tym połapać. - Nic dziwnego - chrząknąłem. - Zaczęłaś dodawać dwa i dwa, a wyszło ci dwadzieścia dwa. Albo 1726. Walnęła ręką z całych sił w marmurową posadzkę. - O co, do diabła, ci chodzi? Muszę wiedzieć! - Nigdy w życiu -powiedziałem. -Coś się święci, to prawda, lecz dam sobie głowę uciąć, że coś takiego nigdy nie pojawiło się w obszarze twoich wąskich horyzontów. Lepiej nie wtykaj w to nosa. I tego jednotorowego umysłu! Zjeżyła się. - Mogłabym powiedzieć dokładnie to samo. Incydent na Autobahn... czy wiesz, co to było? Czy jesteś w stanie ustrzec się przed następnym? Jęknąłem. Obecnie tylko łóżko było najpiękniejszym wido- kiem... szesnaście pięter w górę. - Tak, tak, tak... - Zdawałem sobie sprawę, że muszę zrobić coś z tym, w co się wplątałem, poszukać rady, przemyśleć wszystko, lecz przede wszystkim potrzebowałem snu. Sięgnąłem w dół, ponownie złapałem ją za kołnierz i jednym szarpnięciem postawiłem na nogi. Przeciągnąłem ją po gadkiej podłodze, zbyt szybko, by mogła stawiać opór, prosto do szklanych drzwi. Portiera nigdzie nie było widać, i całe szczęście. Włączyłem mechanizm otwierający i drzwi rozsunęły się z westchnieniem, gdy dotarliśmy do wycieraczki; pchnąłem ją potykającą się w ciem- ność. Spojrzałem w jedną, potem w drugą stronę drogi; nikogo w zasięgu wzroku, tylko syreny od czasu do czasu przerywały ciszę. Zaczynało już świtać, przez co uliczne światła sprawiały wrażenie ciemniejszych. Wkrótce zrobi się jasno; będę musiał odłożyć mój następny ruch do wieczora. Potrzebowałem snu. Uniosłem kolta, dostrzegłem, że wzdrygnęła się; usłyszałem, jak wciąga gwałtownie powietrze. Zabezpieczyłem pistolet, wyją- łem magazynek i położyłem go delikatnie na chodniku. Następ- nie pchnąłem go nogą jakieś dwadzieścia jardów dalej. Potem odkręciłem tłumik i schowałem do kieszeni. - Oczyść magazynek, nim go załadujesz - powiedziałem, wręczając jej broń. - Niebezpieczna to noc i możesz go potrzebo- wać w drodze do domu. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem ciężkim krokiem w stro- nę drzwi wejściowych, starając się, by nie wyglądało to na ucieczkę. Jednak byłem aż nadto czujny, czy nie rzuci się po magazynek. Przez chwilę ujrzałem jej odbicie w szybie; stała tam w bezruchu, patrząc w moją stronę. W bladym świetle, gdy cała ta napięta złośliwość odpłynęła z jej twarzy, wyglądała tak, jak mogłaby wyglądać - całkiem nieźle, naprawdę. Lecz ja, bez wahania pędziłem już w stronę schodów, próbując nie myśleć o szesnastu piętrach dzielących mnie od prysznica i łóżka. Przez chwilę stało się to najbardziej przerażającą perspektywą na świecie. Wieczór przyniósł kolejne. Nie ujrzałem światła dziennego; spałem, martwy dla świata, przez jakieś jedenaście godzin; i obu- dziłem się z głową jak piłka baseballowa, którą nadmiernie napompowano. Język mógłbym sobie namydlić i ogolić. Kąpiel i posiłek przywróciły mi jednak zainteresowanie światem, jak i wiadomościami dotyczącymi zeszłej nocy. Rozruchy zanikły wraz z nastaniem dnia, lecz miasto wciąż znajdowało się w głębo- kim szoku. Policja aresztowała kilku złodziei i drobniejszych rozrabiaków, ale nie zdziwiłem się wcale słysząc, że zorganizowa- ne gangi po prostu zniknęły. Bezustannie trwały „intensywne poszukiwania", wszczęto też „dochodzenie w tej sprawie"; tylko ja wiedziałem, jak daleko poza granicami zwykłej ludzkiej egzys- tencji musieliby szukać. Sam miałem się tam zamiar skierować. W tym rzecz. Gdybym mógł dorwać jakiś samochód. Wypoczę- ty, czysty i ogolony spędziłem interesującą godzinę lub coś koło tego, próbując wy trzasnąć jakiś wóz; okazało się, że zapotrzebowa- nie jest ogromne. Szczątki mojego samochodu gdzieś usunięto, za to walizki znaleziono prawie całe, choć były poważnie nadpalone i powyginane; wybuch cisnął nimi w czyjeś drzwi. W rezultacie, pociągając za sznurki w imieniu C-Tran, dostałem potwornie drogą luksusową limuzynę, kompletnie nie w moim guście. Tam, dokąd się udawałem, miałem interesujące doświadczenia, po których zniechę- ciłem się skutecznie do włóczenia się na piechotę, teraz jednakże zacząłem się poważnie zastanawiać, czy ten sposób nie byłby lepszy. W przeszłości, na samym początku, nie zawsze było łatwe znalezie- nie drogi do Tawerny; lecz mogło się wydawać, że ostatnio stary morgan sam nauczył się drogi, przemierzał z łatwością ulice starego portu, po bruku, ciemnymi alejkami, które prowadziły w jedno lub wiele miejsc, zawsze wioząc mnie w stronę światła i ciepła promieniującego zmiejsca, które uważałem za mój prawdziwy dom. A teraz, jadąc z cichym warkotem tym lśniącym, zadowolo- nym z siebie potworem, z mieczem podskakującym i pobrzękują- cym na tylnym siedzeniu, zaczynałem się zastanawiać, czy limu- zyna nie jest jednym z przedmiotów przynoszących nieszczęście. Był tu taki obcy; cienie starych magazynów ześlizgiwały się po jego jasnej lustrzanej powierzchni, romantyzm rozbrzmiewający w starych nazwach ulic - Danube Street, Orinoko Lane, Chin- king Square, Hudson Quay - z trudem przebijały się przez jego przyciemnione szyby. Znajdował mi jedynie współczesne, zmode- rnizowane dzielnice, w których yuppies było więcej niż w moim bloku, pełne małych butików i restauracji z fantazyjnymi storami i mosiężnymi wentylatorami, dyskotekami z różowymi neonami przesłaniającymi odwieczne kamienne skorupy, które przełomie tylko zajmowały. Jeździliśmy tu i tam, trzykrotnie, za każdym razem inną trasą, lecz zawsze lądowaliśmy z powrotem tutaj. Narastało we mnie przeczucie, że w poprzek mojej ścieżki wznie- siono bariery, tym solidniejsze, że niewidzialne. Zirytowany, spróbowałem czegoś innego, czego nie robiłem już od lat; zahamowałem przed miejscowym pubem, jednym ze starszych, nie rekonstruowanych. Wyszedłem i zapytałem parę wychodzących staruszków, czy nie wiedzą, gdzie mogłaby być Tawerna Iliryjska albo sam Pilot Jyp, jeśli jest w porcie. Spioruno- wali mnie wzrokiem i mruknęli coś, że nigdy nie słyszeli takiego imienia, po czym, podpierając się na laskach, poczłapali, nie przestając gderać coś do siebie. Westchnąłem. Wśliznąłem się do środka, zamówiłem kufel piwa i powtórzyłem pytanie. Często atmosfera natychmiast się ocieplała; lecz tym razem uzyskałem jedynie obojętne wzruszenie ramion barmana. Nieoczekiwany cień pojawił się w drugim końcu lokalu. Był to potężny mężczyzna ubrany w czarną kurtkę, dżinsy i pożółkły biały sweter, od którego odcinała się rumiana twarz żeglarza. Miał białe, przerzedzające się włosy. Przytoczył się do baru i oparł nieco zbyt blisko mnie. - A co chcesz od tego faceta, co, koleś? Spojrzałem na niego. Nie lubiłem, gdy ktoś chce mnie za- straszyć. - A kto chce wiedzieć? Nie odpowiadał przez chwilę. - To twoje kółka na zewnątrz, koleś? - Tak. - Lepiej zabierz je stąd albo coś się im może stać. Cholernie nieprzyjemna okolica. - Mam tu coś do załatwienia. Odjadę, gdy uznam, że już na mnie czas. Uniósł szklankę do ust i powiedział zza niej: - Przez takie zachowanie facet może dorobić się cholernie obolałej twarzy. - To samo przyszło mi do głowy. Skrzywił się w udawanym zdziwieniu, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu, oczekując na wybuch śmiechu. Nie doczekał się. Zapanowała napięta, zduszona atmosfera. Starożytny piecyk elektryczny przypalał linoleum, co pewnie robił od lat, a słaby swąd drapał w gardle. Mężczyzna wolno odstawił kufel i wstał. Zrobiłem to samo. Było w tym coś więcej niż mierzenie się wzrokiem; ale jeśli chciałem się dowiedzieć, to był tą osobą, którą należało pytać. Przeczuwałem jednak, że potrzebna będzie odrobina perswazji. Barman podszedł do nas szybko. - Żadnych rozrób w lokalu. Pijcie i wynoście się, wy dwaj, albo wzywam gliny. No już, spadajcie! Żaden z nas nie przejmował się piciem. Wolno, nie spusz- czając jeden drugiego z oka, ruszyliśmy do drzwi. Ja otworzyłem, mężczyzna zatrzymał się, więc wyszedłem pierwszy. Lecz byłem jeszcze na stopniu, gdy jego ciężka ręka chwyciła mnie za ramię i cisnęła plecami na poczerniałą od brudu ścianę. Potężny męż- czyzna wyskoczył na zewnątrz i wyszczerzył zęby w okropnym uśmiechu. Dopiero teraz zauważyłem, jak wielkie ma zęby, olbrzymie, koślawe i żółte. - Mogłem załatwić cię tam albo tu - chrząknął - bez róż- nicy. Ale tutaj będzie lepiej. Poprzednio nie wzbudził we mnie lęku, lecz jego potworna siła zmieniła wszystko. I te zęby. Rozejrzałem się zaniepokojony. Ulica była pusta, a niebo robiło się coraz ciemniejsze. Księżyc skrył się za chmurą i wysokie wiktoriańskie budynki zatopiły wąską uliczkę w czarnym, gęstym atramencie. Lecz światło wpadające przez rozsypujący się ornament jednego z budynków rzuciło cienisty manswerk podobny do gigantycznej sieci; gdy to ujrzałem, serce zabiło mi mocniej. Mężczyzna stanął nade mną; jego białe włosy przesłaniały mu twarz, która nagle zaczęła rosnąć, wydłużać się; stawała się coraz węższa. Wargi podwinęły się i poczerniały; owionął mnie smród jego oddechu, a paląca ślina dotknęła mojej twarzy. Ręce, które się nade mną uniosły, nie miały palców, dostrzegłem bezkształtne kończyny i dopiero po chwili spomiędzy białego, szorstkiego futra wystrzeliły czarne pazury. Wtem księżyc wypłynął na szeroką zatokę między chmu- rami. Oczy zwęziły się i pociemniały, błysnęły wściekle przepeł- nione ognistą złośliwością. Był to największy żyjący na ziemi drapieżnik, jakiego znałem. Mógłby spojrzeć w oczy prehistory- cznemu tyranozaurowi. Z wysokości jedenastu stóp padło na mnie pełne nienawiści spojrzenie... dorosłego samca niedźwiedzia polarnego. Lecz w tej samej chwili moim oczom ukazała się plątanina cieni... szczyty masztów należące do olbrzymich statków z ożag- lowaniem rejowym. Księżyc przeciął je i nagle, bez żadnej zauwa- żalnej zmiany, zatoka pośród chmur przemieniła się w jednej chwili w okno wychodzące na rozleglejsze morza i połyskujący stalowoniebiesko archipelag chmur. Widok ten sprawił, że ogar- nęła mnie dzika radość, ujrzałem bezkresną drogę, po której tak często żeglowałem. Roześmiałem się zwierzęciu prosto w pysk i wyciągnąłem ręce; spodziewałem się trzasku szkła, lecz zamiast tego dobiegł mnie delikatny pomruk automatycznie opuszczanej szyby. Robiłem się w tym coraz lepszy. I już po chwili, wirując z głośnym furkotem przez powietrze, miecz uderzył w moją otwartą dłoń. W tym samym momencie uderzyłem, spychając stworzenie z powrotem między poobijane pojemniki na śmieci, które stały przy drzwiach. Chwyciłem zatłuszczone futro, które było jego swetrem. Podsunąłem mu ostrze pod brodę, gdzie najlżejsze pchnięcie dotrze prosto do mózgu. - Inkrustacja jest ze srebra, jeśli chcesz wiedzieć, zatem jedno niepotrzebne drgnięcie i nigdy już nie skosztujesz foki, przyjacie- lu. A teraz, gdzie Tawerna? Poczułem gwałtowny przypływ i nagle moje palce zagłębiły się w szorstkim swetrze. - Czy to ty masz Włócznię? - wysapał wielki mężczyzna, który na powrót był człowiekiem. - Jesteś strasznie dociekliwy, jak na kogoś, kto za chwilę straci głowę - powiedziałem i szarpnąłem go za sweter. - A co, jeśli nim jestem? Masz zamiar upomnieć się o piątaka za wy- śledzenie mnie, czy co? - Wyznaczono nagrody za twoją cholerną głowę! - warknął, próbując się wyrwać. - Masz na sobie jej zapach! O nie, nie biorę cię w pobliże żadnego z moich kumpli! - Nagrody? - spytałem. - Chcesz powiedzieć, że więcej niż jedna? I co za kumpel? Mówisz o Jypie? Jest w porcie? Jego oczy zrobiły się okrągłe, na twarzy zaperlił się pot. - Słuchaj, jeśli to ty ukradłeś tę Włócznię, do czego, do diabła, jestem ci potrzebny? Albo Jyp? Przecież nic ci nie zrobiliśmy! - Nie mam zamiaru skrzywdzić Jypa, ty tępaku! - warkną- łem. - Jestem jego przyjacielem! A z jakiegoś powodu nie mogę przedostać się do Tawerny! - A dziwisz się? Po tych rozruchach? Strażnicy zbudowali mur! Wiesz dobrze, co mogłoby się przedostać, gdy Dzieci są na wolności! - Wiem, Paddingtonie, wiem - mruknąłem i odsunąłem się, dając mu wstać. - Trochę tego widziałem. Strażnicy, mówisz? Lecz jesteśmy przecież na granicy, inaczej nie mógłbyś się zmienić, a ja nie potrafiłbym przywołać miecza. A zatem, możesz popro- wadzić mnie z tego miejsca, prawda? Wsiadaj do samochodu! - Jeśli masz Włócznię - powtórzył, kręcąc głową - nie ma bariery, która oparłaby się tej... - To nie takie proste. - Otworzyłem drzwi. - Wsiadaj. Wielki mężczyzna drżał jak liść, lecz nie poruszył się. Demon- stracyjnie cisnąłem miecz na tylne siedzenie. Drgnął, jakbym go kopnął, i nie kryjąc zdziwienia, pokręcił głową, po czym nieufnie otworzył drzwiczki i wcisnął się do środka. - Kim ty jesteś? - spytał. - Nie przypominasz żadnego czaro- dzieja, jakiego kiedykolwiek poznałem. - Brawo, Paddingtonie. Nie jestem czarodziejem. A teraz prowadź, dobrze? Droga, która tam wiodła, nigdy nie wydała mi się tak długa i tak kręta, jak tej właśnie nocy. Posuwaliśmy się w żółwim tempie przez stare tereny portowe, bojąc się, że miniemy zakręt. Jechaliśmy przytłoczeni posępnymi bryłami magazynów wokół nas, kamiennych duchów zaginionego imperium handlowego - to znaczy zaginionego w Jądrze. W zwykłych, codziennych ulicach ponad połowa z nich świeciła pustkami, bezokie skorupy z oknami zabitymi deskami lub ze strzaskanymi szybami, gdzie trawa rosła między rozsypującymi się cegłami. W niektórych miejscach pozostały jedynie ruiny, potem ich miejsce zajęły rdzewiejące budy z blachy falistej, zarzucone w połowie projekty przemysłowe, place z drewnem i małe, brudne zakłady remon- towe lub po prostu zostały puste parcele zarośnięte trawą i ziels- kiem. Lecz w pobliżu i za tymi ulicami, w cieniu, znajdowały się starsze przejścia, które wciąż tętniły życiem, a wysokie budynki wypełnione były dziwnymi towarami z każdego zakątka Spirali; towarami, które zostaną sprzedane w jeszcze dziwniejszych miejs- cach. Ponad dachami górowało olinowanie smukłych statków, które te towary przewoziły. Minęliśmy muły ciągnące wozy wyładowane pękatymi workami prowadzone przez mężczyzn o orlich, posępnych twarzach, i dopiero wtedy zacząłem ufać mojemu niedźwiedziemu nawigatorowi. Mężczyźni mieli łuki; obejrzeli się na nas podejrzliwie. Minęliśmy niezwykłą, bezgłośną ciężarówkę jarzącą się złoto i biało, która wyjechała z głównej ulicy, tocząc się na dwóch czarnych sferach, które najwyraźniej nie były w żaden sposób przymocowane. Wymieniliśmy spo- jrzenia; na Spirali były osiągalne nawet aspekty odległej przyszło- ści; dla tych, którzy byli wystarczająco sprytni, by tam trafić. Lecz nie było to zbyt popularne, gdyż zyski z handlu były kiepskie, a szok kulturowy ogromny. Na chodniku przed jednym z magazynów przykucnęły skryte pod kapturami postacie; ges- tykulowały żywo nad stosami worków, które podrygiwały. - Niesamowite - powiedział krótko. Gdy byłem jeszcze nowy w tej grze, mógłbym w takim momencie zauważyć, że to samo można by powiedzieć i o nim, lecz zdążyłem go już nazwać „Paddington", a takt jest czymś, czego człowiek uczy się wcześnie. Lub nigdy. - Skręć tu w lewo - powiedział, i gdzie przed chwilą była tylko ściana, teraz dostrzegłem wąski zaułek. Na końcu, roz- świetlając łuną noc, odbite w połyskujących kałużach jaśniały zasłony Taweiny Iliryjskiej w kolorze ciepłej czerwieni. - Nie dokończyłeś piwa - powiedziałem mu, gdy ustawiłem samochód w poprzek skrzyżowania i zaparkowałem na wyłożo- nym kamiennymi płytami dziedzińcu obok Tawerny. - Stawiam kolejkę. - Dziękuję - powiedział. - Lecz gdybym mógł po prostu odejść, to już mnie nie ma. Nie mam nic przeciwko tobie, gdyż widzę, że jesteś czymś w rodzaju przywódcy ludzi, lecz nie chcę mieć nic do czynienia z tobą lub z tym, co do ciebie przylgnęło. Wyczuwam, że z twoim towarzystwem wiąże się niebezpieczeństwo. Z Jypem może być tak samo, lecz to on sam musi zadecydować. Wygramolił się na zewnątrz, potrząsnął białą głową i pową- chał powietrze. - Oczekują cię - chrząknął, po czym odwrócił się i odszedł w noc. Nie zaskoczyło mnie to zbytnio. Lecz gdy dotarłem na miejsce i stanąłem pod znajomym znakiem, który wydawał się nosić za każdym razem napisy w odmiennych językach, a wszyst- kie z nich z nieprawdopodobnymi błędami ortograficznymi - zawahałem się. Często sprowadzałem niebezpieczeństwo na mo- ich przyjaciół, lecz nigdy tak świadomie, jak teraz. Tak czy inaczej, nic na to nie można było poradzić; musiałem wysłuchać ich rady. Pchnąłem drzwi i owionął mnie znajomy powiew przypraw i piwa, mocnych pikli, dymu z kominka i mniej swojskich zapachów; posłyszałem niski szum głosów, w większo- ści ludzkich, lecz nie wszystkich. Doznania te niosły ze sobą wspomnienia dobroci i czegoś więcej, poczucia przynależności. Zatrzasnąłem za drzwiami cały świat i zszedłem po schodach. Na czekała już Katjka. Oplotła ramionami moją szyję. Objąłem ją. Nie trudno było lubić Katjkę, choć wzbudzała niepokój, a czasami znacznie więcej - ponadto, gdy tak staliśmy, wyzbyłem się wszelkich wątpliwości: jak zwykle nie kąpała się już wystarczająco długo. Kultura, w której wzrastała, nie uznawała czegoś takiego, za to tanią wodę różaną tak, i to w dużych ilościach. Ubrana była również jak zwykle, w jeden ze swoich wieśniaczych stro- jów, jeśli możecie sobie wyobrazić ten typ wieśniaczki, która wystaje pod latarniami i pokłada się na barach - coś między mleczarką a Liii Marlene. Lecz dziś wieczorem opuścił ją, obe- cny zazwyczaj, sardoniczny humor; duże, niewinne, szare oczy, które były jej klejnotem, zdradzały zaniepokojenie, były pod- krążone, a bruzdy okalające jej usta były dziwnie głębsze. Na- chyliłem się i pocałowałem ją; zauważyłem, że usta miała bardzo spękane. - Cieszę się, że jessteś bezpieczny, Sstefanie - wymruczała, jak zwykle zniekształcając leciutko wypowiedź swoim syczącym akcentem. - A niewiele brakowało, zagubiony pośród tego wszy- stkiego. Lecz dobrze się spisałeś, bardzo dobrze! - Mówisz o minionej nocy? Wiesz o tym? Obdarzyła mnie następnym niezwykle silnym uściskiem. - Wiem, przynajmniej trochę, choć wiele rzeczy nie rozu- miem... na przykład ta suka, która próbuje cię zabić. Lecz, ach, jestem z ciebie dumna, dumna! Po uścisku zaczęła się wiercić, co zawsze robiło okropne rzeczy z moją zimną krwią, po czym poprowadziła mnie w gorące uściski głównego pomieszczenia tawerny. Większość gości prefe- rowała prywatność cienia i cichą rozmowę, toteż trudno było określić, ilu ich tu było; lecz dzisiaj w powietrzu unosiła się trudna do uchwycenia atmosfera pustki i spokoju. - Chodź, Mistrz Pylot jest tutaj, musi wysłuchać o twoich heroicznych wyczynach! - Dobrze, lecz skąd o tym wiesz? Nie... śledziłaś mnie chyba? Roześmiała się. - Och, gdybym mogła, zawsze! Umiliłoby to długie dni tutaj, jakże długie, jak bardzo długie! Lecz wymagałoby to zbyt dużego wysiłku. Poza tym - spojrzała na mnie z ukosa - nietrudno mnie zaszokować. To... - wzdrygnęła się. - To zbliżało się, przemoc na Spirali. Miałam za zadanie uważać na to, posługując się wszystkimi środkami, jakimi dysponuję. I robiąc to, znalazłam wiele rzeczy... a jedną z nich byłeś ty. Poczułem się nieswojo. - Jak robię z siebie cholernego durnia. Jak próbuję powstrzy- mać potop. Dyryguję wszystkimi... - Jak uczysz ich odrobiny rozumu! - wyrzuciła. - Ktoś musi przewodzić. Znam cię, kocham cię, Stefanie, lecz nie spodziewałam się tego po tobie, który stałeś na wielkiej granicy tak długo i nigdy jej tak naprawdę nie przekroczyłeś. Coś się dzieje, coś w tobie rośnie, wreszcie. Obecne czasy potrzebowały kogoś, kto oprze się potopowi, kto stanie się przywódcą ludzi. I ty się pojawiłeś. Pomyślałem o czarownicach i podrapałem się po głowie. - Niewiele dobrego udało mi się zrobić. Ten potworny roz- gardiasz... - lepsze to niż nic! - warknęła z pociemniałymi oczami. - Wierz mi! Ruszyłeś głową, zobaczyłeś, co się święci, niszczyłeś to w zarodku wszędzie, gdzie tylko mogłeś, zarówno we własnych czasach, jak i w cieniu; a gdzie nie było to jednoznaczne, nie wtrącałeś się. Bez ciebie wydarzenia tej nocy byłyby gorsze, 0 wiele, wiele gorsze! I tego właśnie się obawiałam, gdyż już wcześniej byłam niespokojna. Coś się wydarzyło, Stefan, coś czego byś nie zrozumiał, lecz jest to coś okropnego, strasznego. Coś, co nie wydarzyło się przez wszystkie dni mojego pobytu tutaj, a jest ich wiele. Spodziewaliśmy się kłopotów. - Mówiąc prosto - wycedził spokojny głos z pogrążonej w mroku loży, która znajdowała sie w pobliżu płonącego ognia - szukałem pierwszego statku, by się stąd wydostać. Do diabła, miałem zamiar wyruszyć w rejs do Ultimy Thule z ładunkiem ognistego bursztynu, skór nosorożca i sopli lodu, część towaru należała do mnie! Marzę sobie o odrobinie spokoju i ciepłych stopach i nagle rozpętuje się piekło. - Jyp parsknął niepewnie 1 podniósł swe szczupłe ciało, by mnie powitać. - Dosłownie w ostatniej chwili. A teraz zobacz, co przywiał wiatr! - O mały włos, a by mnie tu nie było! - odparłem, gdy ściskaliśmy się, poklepując się po plecach i wymieniając rytualne zniewagi. - To znaczy, niech mnie diabli. Strażnicy, czy co? Bez mała wszystkie drogi są pozamykane! Jyp skinął głową. - Z przyjemnością sam bym cię sprowadził do domu, zabiera- jąc jak najdalej od tego wszystkiego. Tak czy inaczej, stary Sir okazał się godnym zaufania przewodnikiem. W jego towarzystwie nikt by cię nie zaczepił. Cieszę się, że dostałeś się tu cały i zdrowy. - Początek był nieco ostry, lecz... Siń - No cóż, a jak ty byś nazwał siedmiostopowego faceta, który... - ...może przemienić się w niedźwiedzia polarnego? Dobrze. Lecz posłuchaj, o co w tym wszystkim chodzi? Co się takiego wydarzyło? Jyp wciągnął powietrze przez zęby, wyraźnie niechętny udzie- laniu jakichkolwiek wyjaśnień. Nie lubił wplątywać mnie w ciem- niejsze sprawy Spirali, zwłaszcza że zrobił to zupełnie przypad- kowo podczas naszego pierwszego spotkania, przez co później kilka razy ledwo uszedłem z życiem. - Lepiej zostawić to na razie w spokoju. Nie jest to coś, 0 czym człowiek chce mówić, chyba że nie pozostaje mu już nic innego. Lecz tyle ci mogę rzec, że podciągnąłem już portki, by dać nogę do jakiegoś spokojniejszego kraju, gdy Kat pokazuje mi, że siedzisz w tym po uszy, i pomyślałem sobie, że bez pudła zjawisz się następnego ranka zdyszany, toteż zostałem. Przez ten czas wszyscy zaczną coś podejrzewać i, do diabła, gdzie się zaokrętuję, chyba na jakąś skorupę do żeglugi przybrzeżnej. Jak ja się poświęcam dla przyjaciół! Zachichotałem. - Wiesz dobrze, że nie ma chyba na Spirali kapitana, który nie zaprzedałby z radością swej duszy, żony lub połowy ładunku, by mieć cię na pokładzie jako nawigatora. Lecz nie myśl sobie, że tego nie doceniam; wiele mam do opowiedzenia, jeszcze więcej pytań. Czemu nie mielibyśmy... Myrko! Rozpromieniony właściciel wytoczył się z ciemności, niosąc tacę, na której stały kufle z piwem, butelki z tujicą i miski z ostro kiszonymi warzywami. - Daj, daj, panye Stefan, oni mófią mi pan przychodzić! 1 mówię kłopot, kłopot, bielzhaje kłopot. Co? Przyciąga pana jak magnes. Dlatego ja pociągam pifo. Niebo może runąć, fłócznie mogą zostać skradzione, lecz pifo - jemu możesz ufać! Co! - Skradzione? Co to miało oznaczać? Lecz on zaczął się krzątać przy stole i nie dał się sprowoko- wać; co było niezwyczajne. W dodatku widać było, że pod trajkotaniem próbuje skryć większe niż kiedykolwiek zafrasowa- nie. Zacząłem naciskać Katjkę, lecz pchnęła mnie tylko na zarzuconą poduszkami skrzynię, ułożyła mi nogi przed trzas- kającymi polanami i usiadła między mną a Jypem. - Niezbyt często jestem ściśnięta między dwoma takimi zbira- mi - uśmiechnęła się i przeciągnęła z afektacją niczym kotka w cieple ognia. Jej nastrój zmienił się nagle; oczy pociemniały i zrobiły się zimne. - Zatem powiedz nam teraz o minionej nocy! - Muszę cofnąć się trochę dalej - powiedziałem. - Dopiero co wróciłem do domu... byłem w Niemczech w sprawie C-Tran... Katjka usiadła sztywno i zwróciła się w moją stronę. - Niemczech? Jyp zasłonił ręką oczy. - Och, Panie - powiedział cicho; a Jyp został wychowany w wierze. - Powiedz, że to nie... - Lepiej będzie, jeśli wysłuchasz mnie do końca - powiedzia- łem. - Od samego początku... Słuchali; a przez ten czas czułem, że ciało Katjki napina się coraz bardziej, jej oddech stawał się szybszy i płytszy, jakby przeżywała ze mną każdą chwilę, tę szaloną gonitwę poprzez pogrążone w chmurach szczyty, jej zwariowany rezultat, wizję miasta i mój okropny powrót do domu. Jyp wpatrywał się markotnie przed siebie, gdzieś poza swymi wyciągniętymi nogami w jakże odpowiednie wzory ognia i nie przerwał mi ani razu, lecz na koniec pochylił się gwałtownie do przodu, cały drżąc, i cisnął w palenisko dwa duże polana. - To by się zgadzało - z początku tyle powiedział. Katjka nie odezwała się ani słowem, trzymała się tylko z całych sił mojego ramienia, jakby starając się przytrzymać mnie za wszelką cenę. Lecz twarze zdradzały ich uczucia, były blade, smutne i za- trwożone. - Co miałoby się niby zgadzać, Jyp? - spytałem cierpliwie. - Chmury. Góry. To formy podobne do fraktali, mniej więcej podobna progresja. Sprawiają, że przejście jest łatwiej- sze. - Wpatrywał się w nieustannie zmieniające się płomienie, jakby odkrywały przed nim jakieś znaczenie, a może rzeczywiście tak było, przecież Jyp potrafił odnaleźć znaczenie w przepływach i zawirowaniach przestrzeni i czasu w samej Spirali i wyznaczyć właściwy kurs między nimi. Po chwili dodał. - To miasto... jak ;| I, się tam czułeś? - Chcesz powiedzieć, pomijając fakt bycia zwierzyną łowną? Ja... ja je polubiłem. Sądzę, że zostałbym do niego przyciągnięty nawet bez udziału Le Stryge'a, cokolwiek to było, co na mnie nałożył. - Geass - prychnęła Katjka. - Brutalny sposób na zniewole- nie serca i umysłu. - Ten był raczej subtelny, gdyż mimo swego jakże bezpośred- niego wpływu biedny człowiek, który został w to złapany, w ni- czym się nie zorientował. Wygląda na to, że Le Stryge nauczył się paru nowych sztuczek. A ty nawet nie wiesz, jak to cholerne miejsce się nazywa? Zatem powiem ci. To Heilenberg. - Heidelberg? Jyp skrzywił się. - Heilenberg. Chciałbym mieć tyle pięciocentówek, ilu było facetów, którzy poświęcili większość życia, szukając rozpaczliwie tego małego miasta, gdzie ty po prostu wylądowałeś i wszedłeś tak spokojnie do środka, to wszystko. Jest to... jak to ująć? Jest to jedno z najpotężniejszych miejsc na Spirali. Nie, ono jest wypełnione mocą, tak, to nieco lepsze określenie. - Mistyczne? - podpowiedziałem. - Taak. Chciałbym mieć twoje wykształcenie. Mistyczne, a do tego, jedno z najbardziej niebezpiecznych. - Jak wcześniej raczyłeś zauważyć - westchnąłem - to by się zgadzało. - Taak. Jedno wiąże się z drugim. Widzisz, tak już jest: poznałeś już całkiem nieźle Spiralę i wiesz, że miejsca mają swoje cienie... Przytaknąłem. Długie cienie, jak te, które ogień rzucał w po- przek kamiennego paleniska; rzucane z Jądra na Spiralę, z czasu w bezczasowość. Mieszając i jednocząc zmienne oblicza miejsca, by ucieleśnić jego charakter. Wszędzie, gdzie żyli ludzie - i nie tylko... - A więc, jak się pewnie domyślasz, całe nacje także rzucają cienie, tyle że są one szersze i pochłaniają inne cienie. Właśnie z czymś takim zetknęliśmy się na Jawie. Lecz całe kontynenty, a także kilka nacji razem wziętych, także rzucają cień. Z tym, że te są mniej materialne, w pewnym sensie mgliste; lecz niemal zawsze można określić ich ognisko, centrum, miejsce, które ucieleśnia ich ducha, historię, to wszystko, a nawet jeszcze więcej. Wszystko, co świadczy o nich najprawdziwiej, co niektórzy ludzie nazywają kulturą lub cywilizacją, lecz słowa te nawet w połowie nie oddają właściwego znaczenia. Wracając do Heilenbergu, mógłbyś na- zwać go sercem Europy, jej cywilizacji i wszystkiego, co daje jej wewnętrzną siłę i życie. To dlatego czułeś się tam jak w domu. Nawet teraz słuszność jego wywodu była zaskakująca; lecz pokręciłem tylko głową. - W Niemczech? Serce Europy? Mógłbym znaleźć kilka do- wodów przeczących tej teorii. Jyp pływał w obu wojnach światowych. Słysząc to, roześmiał II się- - Mówimy o historii, kolego, prawdziwej historii, od epoki kamiennej aż do teraz. Wspólnej historii. Wrogość, układy, II tyranie znajdują się głęboko pod powierzchnią, to tylko krople wody w strumieniu. Nawet w nie tak odległej przeszłości mógłbyś mieć większy problem z Francją, może Holandią i Hiszpanią, lii ^ecz to ™c' to ™e Jest istotne- Chcę przez to powiedzieć... spójrz na siebie: dziadek walczył z faszystami, lecz ty mówisz po niemiecku, francusku i Bóg jeden wie w ilu jeszcze językach, jeździsz tam, kiedy chcesz. A to tylko jedna generacja... co powiesz o stu? Tysiącu? To o wiele, wiele szersza perspektywa, przyjacielu. Czułbyś się tak, jak u siebie w domu, tak samo Kat, choć ona pochodzi z tej części Europy, która bardziej znajduje się na Spirali niż w Jądrze. Nawet ja, choć jestem chłopakiem z zachodu, ponieważ stamtąd pochodzi moja rodzina. Chociaż my także mamy własne centrum; lecz ono jest inne, jego fun- damenty nie sięgają tak głęboko -jeszcze nie.1 Nie ma tego, co wasze ma w swym sercu. Tam, w Heilenbergu, mieszka wszech- mocna potęga, Steve - ogromna siła z zewnętrznych rubieży Spirali Przeraźliwy chłód zmroził mi krew w żyłach. Ta olbrzymia niby-katedra wzniosła się ponownie w moim umyśle, mroczna i nawiedzona, ponownie poczułem tę obecność. - Jak ten dupiachl Jak Haiti i Niewidzialni? Albo duchy z Bali czy Małpolud? Jyp rozważał to przez chwilę. - W pewnym sensie, może. Jest to inteligencja tylko w części materialna - lecz, Boże, nie możesz jej z niczym porównać. - Nawet z Małpoludem? - wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. - Był całkiem ostry. Chciałbym móc napuścić go na Le Stryge'a. Jyp, co było niezwyczajne, nie odwzajemnił mojego uśmiechu. - Lepiej, jeśli w to uwierzysz, Steve. To... to jest nie tyle silniejsze, co... większe. O klasę. Ponadto, jest... - Przeciął ręką powietrze. - To jest mniej zakorzenione w ludzkich rzeczach, mniej zdolne do poruszania się w naszym świecie. Trudniej to zrozumieć. Widzisz, Małpolud, Barong, nawet ta mała paskuda Don Petro... w pewnym sensie oni wciąż byli ludzcy, na swój sposób. Wyszli dalej, lecz wciąż mogli przybrać swój stary kształt, spacerować i rozmawiać, i jeść, i walczyć, i... no cóż, jeszcze jedną lub dwie rzeczy, co? Jak... dziewczyna o imieniu Rongda? To co mi o niej powiedziałeś, co? Wyszczerzył zęby w uśmiechu, ja skurczyłem się; Katjka pociągnęła nosem i przesunęła palcami po wewnętrznej stronie mego uda. - Lecz to - Jyp pokręcił głową - nie przejawia się w ten sposób. Wydaje mi się, że nie może. A coś, co decyduje o jego istnieniu, jest jeszcze trudniejsze do pojęcia. Uważaj, słyszałem, że niegdyś było ludzkim umysłem, kto wie; takim, który sięgał coraz dalej i dalej wzdłuż Spirali, zawsze w stronę Krawędzi. - Zamyślił się, przez chwilę wpatrując się w tańczące płomienie. - Tak, to całkiem możliwe. - Jak Mali? - Mniej więcej. Widziałeś ją w działaniu; niewiele wiesz. Jest czymś więcej, niż jedno materialne ciało może bez trudu pomieś- cić. Lecz to, to zaszło znacznie dalej niż ona, niż Małpolud, niż prawie wszystko inne, o czym kiedykolwiek słyszałem. Cokol- wiek jednak sięgnęłoby tak daleko, mimo że na początku było ludzkie, musi się... zmienić. Dalej przestrzeń i czas stają się coraz bardziej jednością. Rzeczy, które ty i ja bierzemy za pewnik, które dla nas są materialne, stają się coraz mniej i mniej stałe, mniej namacalne. Z kołei rzeczy, które tutaj są jedynie abstrakc- jami, tam przyjmują prawdziwą egzystencję, stają się przejrzyst- sze, lepiej określone, bliższe absolutom. Bliższe Absolutowi. - Mówiłeś mi o tym, raz. A ta... rzecz? Czy tam była? Zamyślił się. - Tak mówią. I wróciła, by uczestniczyć w życiu świata, który niegdyś porzuciła. A kształt, który przybrała... no cóż, nigdy nie byłem w tym mieście, nigdy go nie widziałem, lecz trudno nie rozpoznać twego opisu, tej katedry... tak, nie ma co do tego żadnej wątpliwości. I co w niej było. Choć było tam coś trochę dziwnego. Wstrząsnął mną dreszcz. - Dziwnego? Chryste, rozumiem teraz, dlaczego to miejsce było takie niesamowite! Żałuję, że nie roztrzaskałem tego choler- nego kamienia... - Nie, Stefanie! - wymruczała Katjka. Wyglądała na wstrzą- śniętą. - Wyciągnąć dłoń, daj, lecz pomocną dłoń! - westchnę- ła. - To działa właśnie w ten sposób. Jyp odgarnął do tyłu rude włosy. - Jasne. Jest to moc dla dobrych, Steve, przynajmniej w osta- tecznym rozrachunku. Zawsze tak było, jak słyszałem. Wiesz, że zmieniło miejsce, to miasto? I zmieniło swój wizerunek. W jakiś sposób zawsze są to miejsca, gdzie coś zagraża tożsamości Europy; zawsze na granicach, zawsze, gdzie wypełza mrok. Obecnie jest to gdzieś na obrzeżach Niemiec i Europy Wschod- niej, na skraju starego imperium ruskiego, lecz były też inne miejsca. Mówili, że podczas ostatniej wojny pojawiło się gdzieś w południowej Anglii. Jeszcze wcześniej, w średniowieczu, to musiało być wtedy, kiedy kalifaty Maurów zalewały Europę z Hiszpanii, stało na północnych stokach Pirenejów. Zwane było wtedy Montsalvat. Wyprostowałem się gwałtownie. - Ale, poczekaj chwilę... - Nawet ja słyszałem tę nazwę, choć z niczym nie potrafiłem jej skojarzyć. - Taak - kiwnął głową Jyp. - W tamtych czasach moc, która znalazła tam schronienie, była zwana Sangralem albo Graalem. Wszyscy poznali ją jako Świętego Graala. Piłem właśnie piwo. Odebrało mi dech w piersiach i po- sługując się określeniem Jypa, wyglądałem pewnie jak duża amerykańska żaba, która ma za chwilę pęknąć. - Do diabła! - ryknąłem, gdy już mogłem. - Chcesz mi wmówić, że to jest, to znaczy nie znam za dobrze tej legendy, lecz gdzieś o tym czytałem, że ten wielki kamień... chcesz mi wmówić, że to ma być kielich, z którego Jezus pił podczas Ostatniej Wieczerzy? W który później złapano Jego krew? A Włócznią rzymski legionista... niewidomy rzymski legioni- sta? Zawsze myślałem, że to tylko kpiny... zranił Go w bok? Daj spokój, Jyp! Trafiłem na Spirali na naprawdę dziwaczne meczy, lecz t o? - Trzymajcie mocno, trzymajcie za swe trykoty! - zawołał śpiewnie Jyp z krzywym uśmiechem. - Nie ma powodu mieszać to tego twojej aj>-gnostyki, ty przeklęty poganinie! Opowieść o Graalu nie jest częścią Pisma, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ja, mnie wychowano w prawdziwej wierze, masz na to moje słowo. Nie jest częścią Wiary. To tylko legenda. Widzisz różnicę? To jeden z tych tak zwanych archetypów, jak reszta Spirali. Dlatego że wielu ludzi wierzyło, że to pamiątka po Chrystusie, przyjął dla nich ten kształt. Lecz Graal jest starszy niż ta legenda. O wiele starszy. Nawet w najwcześniejszej chrześ- cijańskiej wersji tej opowieści nie miał w sobie nic z chrześcijańst- wa. Był to kamień, cudowny kamień, jak jeden z tych greckich rogów, wiesz! - Róg obfitości? - Tak właśnie! Tak go wtedy widzieli. Widzisz, to był pogański archetyp, starożytna rzecz, którą ludzie czcili jak Złote Runo. Lecz Graal jest jeszcze starszy. On był przed stojącymi kamieniami, dolmenami i olbrzymimi kurhanami. Pojawił się głęboko w mrokach epoki kamiennej i jako kult rozprzestrzeniał się po dzikiej Europie tuż za cofającym się Wielkim Zlodowace- niem. To właśnie archeologowie określają terminem „kamienie kielicha i pierścienia", ze względu na ich charakterystyczny wzór. Za to Włócznia, która stanowiła drugą połowę rytuału, zawsze zakończona krzemieniem lub obsydianem, to coś, z czym jajogłowi intelektualiści nie mogli sobie poradzić. Graal stanowił centrum tego kultu. A ty... nie pytaj mnie dlaczego albo w jaki sposób, lecz tak to ujrzałeś, ty bezbożny poganinie! - Włócznia i Kielich? - zaprotestowałem. - Ale... to tylko symbole, Jyp. I to całkiem oczywiste! Katjka uniosła wysoko brwi. - Może masz coś przeciwko nim? To nie jesst Sstefan, którego znam i kocham! Jyp zachichotał. - W porządku, to symbole. Może w naszym pojęciu nieco nieudolne, lecz jakże potężne. Płodność naprawdę wiele wtedy znaczyła., nie zapominaj o tym. I jak mnóstwo innych symboli, chrześcijaństwo przejęło je po drodze, gdy się rozprzestrzeniało. Wiesz, co jest w tym dziwnego? One pozostały niezmienione; pasowały jak ulał. - Jak gdyby - zauważyła trzeźwo Katjka -jak gdyby zostały specjalnie do tego stworzone. Jakby przez cały czas miano to na uwadze. Jyp przekrzywił głowę. - Możliwe. Całkiem możliwe. Bowiem jednej rzeczy możemy być pewni, Steve, Graal ma nieposkromioną potęgę i cel. - Jyp, przecież to tylko rzecz, kamień z położoną w po- przek włócznią i jakimś kawałkiem materiału. To nie mogło się poruszyć, nie słyszało, nie widziało... Odjęło mi mowę, gdy nagle przypomniałem sobie potworne poczucie czujności, która wypełniało całą budowlę. - W porządku! Może ma jakiegoś rodzaju zmysły... lecz jak on może cokolwiek robić? Jyp wzruszył ramionami. - Z tego, co słyszałem, Kamień albo Kielich i Włócznia są jedynie kotwicami tej rzeczy w materialnym świecie, ka- nałami dla jego potęgi. To dlatego stworzył wokoło to miasto, by dać im wyznawców, przez których będzie mógł działać. Sam Graal nigdy się nie rusza, po prostu przyciąga ich i prze- wodzi im za pośrednictwem przywódców, króla lub królowej, tak mówią opowieści. Specjalni ludzie, tak czy inaczej, przerażający ludzie, w harmonii z Graalem, dzielą się jego myślami i potęgą. Niektórych wyznawców trzyma przy sobie, dlatego zawsze jest tam jakaś społeczność, innych, rycerzy, pewnie nazwalibyśmy ich żołnierzami, wysyła z powrotem w świat. Władcy także, czasami; i to nie tylko na Spirali, lecz także głęboko w Jądrze, z potęgą Graala za sobą pomagają uciśnionym, ścigają nikczemnych i wspierają po kryjomu dobre sprawy. Pociągnął drugi łyk piwa i popił flakonikiem śliwowicy. - A więc, po to Le Stryge cię tam wysłał. Miło z jego strony, co? Dla mnie to cud, że wciąż tu jesteś. Być może trzeba będzie jeszcze większego cudu, byś pozostał w tym stanie. Sukinsyn robi się ambitny na starość. - Ale dlaczego? Co, do diabła, stary drań miałby w ten sposób zyskać? - Może dużo - wtrąciła Katjka. - Graal nie jest jedyną taką ziemską potęgą. Są inne, mroczniejsze, które pozostają w stosun- ku do niego w śmiertelnej wrogości. Może Siregoica połączył się z jedną z nich. Może ma nadzieję stać się jedną z nich. Wiem coś o ich długich wojnach z Graalem, i co by zaplanowali, gdyby kiedykolwiek miał wpaść w ich sidła. Może mogliby go zniszczyć, albo jedynie uwięzić, a to pozbawiłoby wreszcie Graala wpływów w świecie. Gdyby nakłoniły go do swej woli... co wtedy? Mnye Stefan, nie powitałabym z radością takiego poranka. Lecz nawet jeśli ognie muszą mnie wpierw pochłonąć, modlę się, bym nie musiała go oglądać. W ich rękach jego potęga mogłaby zostać obrócona w potworne zło. Wypluła łyk tujica w ogień, który natychmiast zapalił się niesamowitym błękitnym płomieniem. - W jakiś sposób, Stefan... jak, nie potrafię sobie tego wyobrazić, poszedłeś i skradłeś połowę tej starożytnej potęgi. Być może połowę samej jej istoty. Rozdział szósty M . ało się nie roześmiałem. Chciało mi się śmiać - lecz aż za wyraźnie zobaczyłem paradę twarzy, przerażonych żołnierzy i mieszkańców miasta, niepokojącą mieszankę chciwości i przera- żenia pod zgorzkniałą maską Stryge'a, horror trawiącego ognia. Słowa wydostały się ze mnie w formie idiotycznego beczenia. - Ale... To nie było niedowierzanie, to był protest przeciwko nie- sprawiedliwości losu, który wpakował mnie głową naprzód w ten bajzel. - Ale, jeśli ta rzecz jest tak cholernie wszechmocna, to co ze mną? Jak to możliwe, że udało mi się tam wedrzeć, by to skraść? - On nie jest wszechwiedzący, ten Graal - zamyśliła się Katjka. - Słyszałam, że powiedział, iż wojny światowe zeszłego stulecia zadały mu straszliwy cios, spowodowały nawet śmierć jego ostatniego króla. Wiem, że od tamtej pory pozostawał na uboczu, być może jest słabszy. Coś zaskoczyło. - Brzmi to całkiem przekonująco - powiedziałem. - Biorąc pod uwagę wszystko, co mi powiedzieliście, miasto powinno choć odrobinę przypominać współczesną Europę, a tak nie jest. Ani trochę. Miasto jest wyraźnie osadzone w czasach sprzed pierw- szej wojny światowej. A nawet, jeśli tak jest, czy jest słabszy czy nie, Włócznia zniszczyła niemalże w jednej chwili to olbrzymie stworzenie. Dlaczego mnie nie? - Może ze względu na twoją niewinność - zasugerowała Katjka. - Graal mógł to wyczuć i zawahał się, nie chcąc skrzyw- dzić prawdziwego człowieka. Jyp skrzywił usta. - Nawet jeśli oznaczało to, że zostanie skradziony? Nie uwierzę w to, Kat. I ponownie doświadczyłem tego delikatnego dreszczu zrozu- mienia. - A jednak wygląda na to, że Le Stryge to przewidział! - powiedziałem. - W każdym razie spodziewał się czegoś. Bo dlaczego miałby zadawać sobie tak wiele trudu, wybierając mnie na swój instrument? - Noo cóóż... - Jyp wił się niczym piskorz nie nawykły do taktownych odpowiedzi. - Nie zapominaj, że nie widział cię już od dawna. Może był przekonany, że jesteś w pewnym sensie... no cóż, podatny na wpływy. Z całą pewnością nie spodziewał się, że zrzucisz z siebie ten jego wszawy przymus, gdy tylko zdasz sobie z niego sprawę. - Ja też nie - mruknęła Katjka, wciąż zamyślona. Chwyciłem się za czoło. - Posłuchajcie - powiedziałem najspokojniej, jak tylko byłem w stanie. - Przypuszczam, że muszę w to wszystko uwierzyć, lecz nie zda mi się to na wiele. Włócznia, no cóż, na razie powinna być wystarczająco bezpieczna. Nawet ja nie wiem, gdzie się w tej chwili znajduje, nie dokładnie. Powinienem móc w jakiś sposób przekazać temu miastu wiadomość, prawda? Nie będą przynaj- mniej strzelali bez ostrzeżenia, gdy mnie zobaczą, kiedy spróbuję ją im zwrócić. Jyp zagwizdał cicho. - Normalnie bardzo trudno znaleźć to miejsce. Lecz idę o zakład, że obecnie rycerze będą wszędzie szukali Włóczni, przeczesując całą Spiralę. Mogę kazać, by zostawiono wiadomo- ści w miejscach, gdzie bez wątpienia je odnajdą, na przykład tu, u Myrko. - W porządku - powiedziałem. - To rozwiązuje najważniej- szy problem. Jeśli o mnie chodzi, mogą dostać tę cholerną rzecz przewiązaną różową wstążką w każdej chwili. Znacznie bardziej trapi mnie pytanie, w jaki sposób moja firma jest w to wszystko wmieszana, i C-Tran? O jaką stawkę gra Lutz? Próbował mnie zamordować, choć nie potrafię tego udowodnić. Gdyby mu się udało, Le Stryge nie mógłby mnie wykorzystać. A więc są sprzymierzeńcami czy rywalami, czy co? Nie mówcie mi tylko, że więcej niż jedna potęga wisi mi nad głową. Miałem tego wystar- czająco dużo, tam na Wschodzie! Jeśli Lutz planuje nadużyć w jakiś sposób C-Tran, jestem jedyną osobą, która może go powstrzymać. Muszę to sprawdzić! Jesteście w stanie mi w tym pomóc? Jyp spojrzał na Katjkę; Katjka obdarzyła mnie jednym, ze swoich leniwych uśmiechów. Jej ręka była już na stole, prze- rzucała talię kart, wyglądało na to, że zawsze miała ją przy sobie. Gdzie dokładnie, nigdy się nie dowiedziałem, lecz gdy pokiero- wała moją ręką, bym ich dotknął, poczułem, że są ciepłe i mięk- kie jak skóra. Przelatywały w jej długich palcach, gdy tasowała i rozdawała je płynnymi ruchami. - Tym razem odkryjesz jedną, a ja następną - powiedziała, prawie wyszeptała, gdyż zupełnie niespodziewanie atmosfera uległa zmianie, a trzaskanie ognia stało się twardsze, niemalże groźne, przypominając mi o innych, większych ogniach. - Pie- rwsza! Wybrałem na chybił trafił jedną kartę i odkryłem ją. Dziesiąt- ka pik, niczym gąszcz czarnych grotów; Katjka kiwnęła posępnie i odkryła sąsiednią kartę. Figura, zerknąłem na nią z obawą. Widziałem kiedyś kilka dziwnych twarzy w tej talii. Ponownie pik - Walet, przysadzisty, o szyi wołu jak większość karcianych figur, ogolony, ze sztucznym uśmiechem, o oczach nieprzenik- nienie niebieskich, co przywiodło mi na myśl... Katjka skinęła głową, gdy zakryłem kartę pośpiesznie. - Twój przyjaciel Lutz. On jest Waletem, lecz kto jest Kró- lem? Odkryj inną kartę! Już znacznie wolniej sięgnąłem po kartę leżącą na samym końcu. Kier, siódemka, Katjka uśmiechnęła się, i odkryła następ- ną. As trefl, nie było w nim nic dziwnego, z wyjątkiem sposobu, w jaki płomienie rozbłysły na jego lśniącej powierzchni. Twarz Katjki skamieniała, po chwili skinęła, bym wziął kolejną kartę. Miałem trudności w chwyceniu jej palcami, i przez cały czas się z nich wyślizgiwała, lecz gdy ją odkryłem, okazało się, że to jeszcze jedna figura. Król kier; lecz nie było w nim niczego dziwnego, chociaż twarz wyglądała mniej sztucznie i bardziej naturalnie niż inne twarze, była nawet przystojna. Katjka pat- rzyła szeroko otwartymi oczami i sięgnęła po sąsiednią kartę. Królowa kier; w tym świetle jej twarz była w połowie skryta w mroku. - Agence Bozjil - westchnęła. - Stefan, to bardzo dziwne, lecz nie wszystko złe. Masz potężnych wrogów, pośród nich vojevode Lutza... acha, on coś planuje, coś bardzo wielkiego. Lecz reszta... - potrząsnęła głową -jest dobra. Jak dobra, ja... nie mogę powiedzieć. Możliwość, żadnej pewności, dlatego też nie może być bardziej określona. Na temat mroku, tu jest wszystko jasne. Lutz pracuje ze Stryge'em, jestem tego pewna, gdyż on nie jest Królem. Ale całkiem możliwe, że Stryge też nim nie jest; skrywa go jakaś potęga, której nie potrafię przeniknąć. A Lutz ma własne ambicje, odprawia rytuały, zbiera wokół siebie mroczne potęgi. Prawdopodobnie dlatego on i Stryge odnaleźli się nawzajem, by od tego zacząć. Jak się domyślałeś, na tamtą noc Lutz zaplanował coś strasznego. - Co... masz na myśli czarną mszę, coś w tym stylu? Jyp zachichotał, co było nieco zaskakujące. Katjka spioruno- wała go wzrokiem. - Beztroski człowiek! Nie traktuje tych rzeczy wystarczająco poważnie. Stefan, czarna msza jest głównie wymysłem fanatycz- nych księży i inkwizytorów, nie gorsza od niektórych z ich własnych diabelskich tortur, oczywiście pomijając bluźnierstwo. A bluźnierstwo, bez względu, jak wielkie i potworne, nie niesie w sobie żadnej mocy. Zła intencja daje rytuałowi jego moc i zły czyn, ofiara, przedstawianie tego wszystkiego pod płaszczykiem formalnych czynności; wiele takich rytuałów zawiera coś takiego w wielu wyznaniach. Nawet palenie czarownic miało często taki cel, prawdziwi wyznawcy demona ukryci pośród prześladowców, okryci szatami uśmiechającej się świętości. Spojrzałem na nią. - Po tym, co zobaczyłem minionej nocy, byłbym w stanie w to uwierzyć. - A jednak są i czarownice - powiedziała Katjka bardzo cicho; i na krótką chwilę, gdy ponownie zebrała karty, ogień zapłonął z głodnym trzaskiem poza jej wyrazistym profilem. - Ej daj multito, naprawdę są... Jedna karta z końca talii zsunęła się jej na kolana. Podnios- łem ją i podałem Katjce. Wzięła ją automatycznie - i nagle spojrzała na nią z niespodziewaną intensywnością,* po czym odwróciła. Nie patrzyłem na kartę; patrzyłem na Katjkę, ponieważ jej twarz mieniła się najbardziej niezwykłymi uczuciami. Lecz w jed- nej chwili stężała, usta zrobiły się cieńsze i pobielały, głębokie linie biegnące od nosa do ust pogłębiły się, a oczy rozbłysły jak u lisa. Jyp także usiadł prosto, sięgnął po kartę i odkrył ją. Był to as pik - tyle że, gdy się w niego wpatrywałem, tańczące cienie wydawały się pokazywać majaczące za nim zarysy trefli, mroczne i puste jak na wpół zakryta jama. - Co, u diabła... - zacząłem. Katjka uśmiechnęła się ze ściągniętymi ustami i wsunęła kartę z powrotem do talii. - Nie martw się, Stefanie. Twój urok skończył się wcześniej, ta karta nie powie ci nic więcej. Ona nie jest częścią tego wszystkiego, nie dla ciebie. Bądź wdzięczny! - Wierz mi, jestem. Zatem nie potrafisz mi powiedzieć, co zamierza Lutz? Co oznaczał ten jego rytuał? - Musiałabym więcej się o nim dowiedzieć, o tym rytuale, o otoczeniu, języku, symbolice. Mogę jedynie powiedzieć, że miał z czymś spotkanie, zawiązując lub potwierdzając związek z siłami z Zewnątrz. Wydaje mi się, że z okolic Krawędzi; wchodzi tu w grę olbrzymia potęga. - Chcesz przez to powiedzieć, że jeszcze jedna bliska Ab- solutowi? Tak jak Graal? - Nie. Wystarczy nawet mały krok poza Jądro, a dobro i zło stają się bardziej wyraźne. Sam to wyczułeś, zamęt, który w nas to wywołuje, gdy jesteśmy szarpani to w jedną, to w drugą stronę przez nasze niejednorodne natury. Im dalej się zapuszczasz, tym silniejsza każda z nich się staje, tym mniej rozcieńczona; słabszy element zostaje usunięty przez czas i okoliczności, aż pozostaje jedynie czysty, rozżarzony metal, błyszczący i silny. Dobry w Graalu; w tym, którego szuka \ojewde... ten drugi. Wiele jest takich mocy, kilka nigdy nie zaprzątało się tym kątem Jądra. Lecz wiele zwraca w tę stronę swe spojrzenia; która z nich tym razem, nie jestem w stanie ci powiedzieć. Brak mi dokładnych informacji na temat rytuału. - No cóż, nie sądzę, bym mógł poprosić Lutza o bezpłatny pokaz. - Wzdrygnąłem się nagle, strzeliłem palcami. - Ten po- kój... podłoga! Była inkrustowana, marmur z czymś, co wy- glądało na szlachetne metale; musiała kosztować fortunę. Wszys- tkie rodzaje wzorów i znaków, taki tam galimatias! Choć z dru- giej strony, nic nie wyglądało na przypadkowe. Przypuśćmy, że miałabyć zdjęcia tej podłogi, czy mogłyby ci coś podpowiedzieć? - Mogłyby - powiedziała bardzo poważnie. - Lecz niekonie- cznie. Mogą okazać się bez znaczenia, a ich zdobycie - samobójs- twem. Jeśli jest tam coś, co przedstawia jakąś wartość, bądź pewien, że jest pilnie strzeżone. - Przez ochroniarzy Lutza? Sądzę, że mógłbym ominąć ich, gdybym musiał. - Ich bez wątpienia - powiedziała gorzko. - Nie przedsta- wiają wielkiego niebezpieczeństwa, zabiliby cię tylko. Lecz w przeciwnym razie - nie. To zbyt duże ryzyko, jedynie robić fotografie, które mogą nie wyjść lub pokazać najmniej ważny detal. Lepiej, jeśli zobaczę to na własne oczy. - Nie, Katjka! - zaprotestowałem przerażony. Jyp usiadł tak gwałtownie, że omal nie przewrócił swego kufla. - Nie masz pojęcia, nie mógłbym zabrać cię do tak odrażającego miejsca... - Mogę wiedzieć o nich więcej, niż się domyślasz. - Zaraz, zaraz! - warknął Jyp, a w jego głosie pobrzmiewało takie samo przerażenie, jak się sam czułem. - Przede wszystkim, spokojnie! To nie dla ciebie, dziewczyno, wiesz o tym równie dobrze jak ja! Zapomniałaś, co to może być - do czego może prowadzić? Nie wiesz, do diabła, czym ryzykujesz? Posłuchaj, Steve nie wie nawet połowy, a zobacz, już teraz jak bardzo się o ciebie boi! Zostaniesz tu, w tej tawernie, to rozkaz! A my pójdziemy po Mali. Skinęła spokojnie głową. - Tak powinniśmy zrobić, tak, gdyż Mali jest potężna w tych sprawach. Lecz nawet w tej sytuacji udam się tam razem z wami. - Posłuchajcie! - zaprotestowałem. - Co wy oboje mówicie, co za w y? Jeden człowiek! Znam tę agencję, znam ich systemy alarmowe, mamy je wszędzie w C-Tran. Ponadto dobrze znam drogę. Mógłbym po prostu wśliznąć się do domu i wyśliznąć się z powrotem. Tylko ja. Nikt by się nigdy nie dowiedział, że tam byłem. - Ktoś mógłby się dowiedzieć. Choć mogłoby nie być żad- nego ciała. Jyp walnął pięścią w stół. - Cholera! Do diabła! N i e! - Katjka, posłuchaj! - zacząłem zdesperowany. - On nie żartuje. Ja też nie. To moja walka, jeśli jakaś walka kiedykolwiek była moja! Nie chcę narażać na niebezpieczeństwo przyjaciela. Katjka, spokojna, jak nieco znużona madonna, wzięła moją twarz w ręce. - Od czego są przyjaciele? Jesteś pewien, że ta walka jest tylko twoja? Bądź pewien jednego, Stefanie: beze mnie niczego nie osiągniesz. Do kogo miałbyś zabrać te zdjęcia? Komu innemu odważysz się zaufać? I przypuśćmy, że zobaczę w nich coś, co będzie wymagało mojej obecności, co wtedy? Możesz dostać się w to miejsce raz, nigdy dwukrotnie. Masz tylko tę jedną szansę. Spojrzałem na Jypa, lecz tym razem nie odezwał się ani słowem. - Jest jeszcze coś - powiedziała zimnym i obcym głosem. - pod jednym względem będę miała przewagę, podczas gdy pozo- stali jej mieć nie będą. Jeśli moje podejrzenia są prawdziwe, zło, które może wam zagrozić, mnie już dotknęło. Będę dysponowała przeciwko niemu mocą, jakiej nikt z was nie posiada, nawet twoja przyjaciółka, ta wielka klacz ze swoim wewnętrznym płomieniem. - Bez trudu wysunęła się spomiędzy nas. - Pójdę po płaszcz i parę moich rzeczy. - Zadowolony? - warknął Jyp, gdy zniknęła w mroku. Nie pozostałem mu dłużny: - Zejdź z tego, Jyp. Nie możesz jej powstrzymać tak samo, jak ja nie mogę powstrzymać ciebie. Ma rację i wiesz o tym. - Taak, przypuszczam, że wiem. Ale... a, do diabła z tym. Polecimy tym twoim kręćkiem? - Myśl ta chyba go trochę pocieszyła. - W porządku, zatrzymamy się po Mali en route, poprowadzę cię. - Wspaniale. Możemy wyruszyć choćby zaraz. Ale posłuchaj, ci wasi Strażnicy, czy nie powinienem najpierw upewnić się, że wiedzą o tym wszystkim? - Już to zrobiłeś. Katjka jest jednym z nich; a to, o czym ona się dowiaduje, idzie do pozostałych. - Co? - Nie jest to coś, o czym by rozpowiadała na lewo i prawo. Przywilej i pokuta zarazem, przywiązana do tego miejsca i tawer- ny rok po roku, by przywracać równowagę. Używa swych mocy, by zrównoważyć zło, które za ich pośrednictwem wyrządziła, jak i zdobywając je, a jak słyszałem, było tego całkiem sporo. Tak to jest z większością Strażników. Stary Sir, na przykład, bo on też nim jest. Tylko, że on może się przemieszczać, w pewnych granicach. Katjka... no cóż, zabrałeś ją stąd raz i widziałeś, co się stało. Czas, wina, smutek, strata, podwójna dawka, wszystko spada na nią w jednej chwili. Och, wytrzyma to, bez wątpienia. Przez jakiś czas. Lecz... - rozejrzał się wokoło i nagle przysunął się do mnie szybko, gdy posłyszał jej kroki, kiedy wracała przez prawie pusty bar. - Musimy uważać na nią na każdym kroku, ty, ja, Mali. Ona ryzykuje coś gorszego, Steve, coś znacznie gor- szego. Gdybym miał jakiś wybór... - Ale nie masz - powiedziała spokojnie. Wojskowy płaszcz przeciwdeszczowy i beret sprawiły, że bardziej niż zwykle wy- glądała jak Liii M., choć na szczęście nie była to wersja Diet- rich. - Koniec z kłótniami. Chodźmy! Jyp wstał gwałtownie. Nie był człowiekiem, który marnuje czas na beznadziejne przekonywanie; lecz wypił swoje piwo i wylał resztki w ogień. Polana zasyczały i wzbiła się para. - W porządku. Ruszajmy po Mali. Drzwi tawerny zamknęły się cicho za nami i Katjka wzięła mnie dyskretnie pod ramię; gdy dotarliśmy do najniższego schod- ka, wsparła się na nim. Doszła do samochodu bez większego wysiłku, lecz opadła na głębokie tylne siedzenie, jakby biegła przez milę. W drodze z miasta na lądowisko helikopterów Jyp na powrót stał się sobą, podskakiwał w samochodzie jak ośmio- latek, to prosząc, byśmy jechali szybciej, to znów upierając się, by zwolnić, żeby mógł się dokładnie przyjrzeć, jak jakieś miejsce zmieniło się od czasu, gdy ostatni raz tędy przejeżdżał. Za to Katjkę widziałem w lusterku. Jej głowa opierała się bezwładnie o podgłówek, oczy miała przymknięte, nie rozglądała się na boki, aż do chwili, gdy oświetliły ją ostre światła lotniska. Szarpnęła gwałtownie głową i uniosła rękę, chcąc się zasłonić, lecz zdążyłem jeszcze dostrzec wyraźnie pogłębione linie, puste oczy, pobruż- dżoną, papierową skórę naciągniętą mocno na kościach poli- czkowych. Prawdę mówiąc, nie była to stara twarz, była młoda, lecz zniszczona. Odetchnąłem, gdy mogłem w końcu skręcić w ciemną alejkę prowadzącą do lądowiska. Pierwotnie był to pas wojskowy, wciąż jeszcze otaczały go pola uprawne. Gdy ot- worzyłem dla niej drzwiczki, wysiadła gibka jak niegdyś, a jej twarz, jak zazwyczaj, nie wyglądała nawet o dzień starszą niż dwadzieścia dziewięć lat - zakładając, że można było tak wcześ- nie zdobyć tyle doświadczenia. Gdy szliśmy w stronę małego terminalu, ociągała się. Oddychała gwałtownie powietrzem prze- syconym zapachem mokrej trawy, wstrząsana silnymi dreszcza- mi. Dopiero gdy zamknęły się za nami drzwi, powtórzyła echem ich westchnienie. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, co o nas pomyślała ochrona lotniska. Zwłaszcza o Jypie, który był ubrany w swoją czarną marynarską kurtkę i morski rynsztunek. W dodatku mając w perspektywie lot helikopterem był znacznie bardziej ruchliwy niż przedtem. Całe szczęście, że nie musieliśmy zawra- cać sobie głowy paszportami; paszporty jego i Katjki z pewnością spotkałyby się z dużym zainteresowaniem. Obsługa znała mnie i przepuścili nas bez większych przeszkód na lądowisko, gdzie mechanicy z nocnej zmiany wciąż wytaczali maszyny i uzupeł- niali paliwo. O tak późnej porze nie było problemów z koryta- rzem powietrznym i już po chwili mogliśmy wystartować. Na dźwięk silnika Katjka wyrzuciła z siebie pełne zaskoczenia prze- kleństwo, a gdy wystartowaliśmy, wydała przyprawiający o cia- rki krzyk i chwyciła za oparcie mego fotela. Gdy dałem jej słuchawki, wcisnęła je mocno na uszy i usiadła nadąsana w fote- lu. Jyp siedział sztywny w swoim fotelu, jego drugie białe zęby błyskały w szerokim uśmiechu - również nieco sztywnym, lecz z całą pewnością uśmiechu. Nawet tutaj, uwięziony w tej hałaś- liwej pułapce współczesnej technologii, zaraziłem się jego pod- nieceniem. Było to coś z ożywienia i pełnej uniesienia radości, które towarzyszyły wypływaniu wraz z nim w morze, gdy bryza spoza wschodu słońca napinała nasze żagle, a dziób zanurzał się głęboko i wysuwał wyżej, wysoko ponad horyzontami Jądra, w ziemskim powietrzu. Postukał mnie w ramię i wskazał coś palcem; spojrzałem w górę, spodziewając się ujrzeć chmurny archipelag stojący przed nami otworem, jak zwykle. Lecz porywisty wiatr szybko oczysz- czał niebo z chmur, ukazując błyszczący księżyc. Strzępy nisko zawieszonej chmury przeleciały obok nas niczym poszarpane sztormem żagle, a my przemknęliśmy pośród nich niczym rekin przez ławicę srebrnych rybek, to błyszczących światłem księżyca, to szarych jak mgła. Był to dziki lot i łatwo można było stracić orientację. Skierowałem małą maszynę na zachód, starając się jak najlepiej wypełniać przepełnione podnieceniem wskazówki Jypa, aż ujrzałem na horyzoncie, poznaczony pędzącymi chmurami, stalowy błysk otwartego morza. Pomijając fakt, że przez cały czas podskakiwał w fotelu i próbował wychylić się za okno, Jyp czuł się, jak u siebie w domu, choć pobladł nieco, gdy zorientował się w odczycie prędkości. Skierował mnie w stronę wybrzeża i poza nie, wydając polecenia z tą samą pewnością siebie, co podczas nawigacji na statkach. Kurs składał się z nieprawdopodobnej serii zmieniają- cych się co chwila wektorów, które prowadziły to w chmury, to z nich. Nie mogłem doszukać się w tym żadnego sensu, lecz z pewnością zostawiły na radarach straży przybrzeżnej jakieś tajemnicze znaki. - Jesteś pewien, że potrafisz ją znaleźć? - krzyknąłem do interkomu, zerkając nerwowo na wskaźnik paliwa. Wskazał ręką. - Wyruszyła zaledwie przed tygodniem, tym szlakiem. Nie sposób ich przeoczyć! Z Zakynthos do Hiperborei przez Słupy Herkulesa i Folkestone, tam właśnie Mali zostawiła mi wiado- mość. Może skręć trochę na północ. Powiedz, masz radar na tej pułapce na szczury? Miałem, lecz tylko dla innych obiektów w powietrzu. Zniży- łem maszynę tak nisko nad wodę, jak śmiałem: ponad tymi pozbawionymi szczegółów falami trzeba dobrze pilnować sztucz- nego horyzontu, gdyż w przeciwnym razie można przez przypa- dek zanurkować. Przejście radaru ukazało zadziwiająco wiele znaków, niektóre z nich były pewnie odbiciami spowodowanymi grzbietami fal; lecz Jyp potrzebował sekundy, by wybrać jeden z nich. - Spróbuj tego - powiedział i przez myśl mi nie przeszło, by mu nie wierzyć. Nie wątpiłem, przynajmniej do chwili, gdy tuż nad powierzchnią pojawił się ciemny kształt, połyskujący mokro w świetle księżyca. Po chwili, gdy skręcaliśmy w jego stronę, jeszcze niżej niż poprzednio, zaczął niepokojąco przypominać jakieś dziwne, wielonogie monstrum morskie, pełznące po błysz- czącej powierzchni na mnóstwie cienkich nóg wijących się pod pancerzem. - Jyp, co to, do diabła, jest? - krzyknąłem do interkomu. - Co to, czy to jedna z tych dziwnych rzeczy? - Opowiadał mi o nich przerażające historie; były to bestie-wyspy, na których szerokich grzbietach marynarze mogli wylądować i roz- palić ogień, by później utonąć, gdy stworzenie się zanurzy. Oczywiście z całą pewnością mityczne, tyle że tutaj była Spirala. - Zniż się i przyjrzyj! - krzyknął w odpowiedzi. - Powinieneś móc wylądować na tym, co? Przełknąłem ślinę i zawróciłem helikopterem. - Chyba żartujesz! Lecz lekko pociągnąłem drążek i opadliśmy w stronę tej rzeczy, bardzo ostrożnie. Spostrzegłem, że pancerz jest zupełnie płaski. To był pokład, szeroki i równy, bez barierek czy też okrężnicy, toteż wyglądał jak niewyrośnięty lotniskowiec, tyle że zbudowany był z wypolerowanych desek z drogiego, ciemnego drewna; cała rzecz była drewniana. Przecinała fale z delikatnymi, płynnymi szarpnięciami, które dawały jej pozory życia, a nie sztucznego tworu, niczym puls. I nie nogi, lecz wiosła, umiesz- czone w trzech rzędach, poruszały się ze spokojną siłą i bezbłęd- ną koordynacją. Była to gigantyczna tryrema. Jyp podekscytowanymi ruchami nakazywał mi wylądować. Żadne z przekleństw, które cisnęły mi się na usta nie wydawały się odpowiednie, toteż przygryzłem wargę i ponuro, skoncent- rowałem się na tym, by zrównać się ze statkiem. Po chwili wyrównałem prędkość i zbliżyłem się bokiem. Wydawało mi się, że gdy przysunęliśmy się wystarczająco blisko, by być słyszanymi pod pokładem, wiosłowanie załamało się nieznacznie - nie było w tym nic dziwnego: wiosła splątały się, a jedno nawet trzasnęło niczym zapałka. - Nie będziemy tam z radością witani - zaśpiewałem. - Nie przejmowałbym się tym! - odkrzyknął Jyp. - Całkiem możliwe, że wkrótce oni zaczną się przejmować o wiele gorzej! Lądujesz wreszcie, czy może masz zamiar wisieć tak, aż skończy się paliwo? Jęknąłem i poruszyłem drążkiem cyklicznym odrobinę na boki, po czym puściłem go. Zawisneliśmy, kołysząc się nieznacz- nie, nad pokładem - czy wytrzyma nasz ciężar? Gdy wyglądałem jakiejś pomocy, Jyp parsknął rozdrażniony i rozpiął pasy, po czym odsunął drzwi, zszedł na płozy i zeskoczył lekko na pokład, jakby nic innego nie robił przez całe życie. Tupnął mocno i uniósł w górę oba kciuki, po czym cofnął się pośpiesznie z rękami uniesionymi nad głową, gdy zamknąłem przepustnicę i pozwoli- łem, by maszyna wylądowała. Pokład zaskrzypiał alarmująco, lecz wytrzymał. Gdy Jyp się wyprostował, pojawił się nasz komitet powitalny w osobie niskiego, łysego typka w tunice i sandałach, który wytoczył się z luku, machając rękami. W jed- nej trzymał łuk. - Buyy6P o! - wrzasnął; chyba te słowa i któż mógł go winić? Lecz zignorował moje naglące machanie, a opadające śmigła omal nie uczyniły go jeszcze bardziej łysym, od szyi w górę. Gdy odskoczył, pojawiła się za nim jeszcze jedna postać, o głowę wyższa od niego - o głowę pełniejsza, z długimi jasnymi splotami, które w słabnącym powiewie płynęły w tył niczym złota piana. Ramiona, które odsłoniła, były równie szerokie, co moje; lecz figura miała w sobie niemożliwą do pomylenia kocią grację; nie można było nie rozpoznać złotego pasa i ciężkiego pałasza obijającego się o krzywiznę uda. Wyskoczyłem z mojego fotela, skuliłem się pod wciąż obracającymi się śmigłami i pobiegłem na jej spotkanie. Niski mężczyzna jednym skokiem zastąpił mi drogę. Z bliska dostrzegłem, że jest imponująco umięśniony; z łatwością nałożył strzałę na cięciwę łuku, który wyglądał jak pień młodego drzewka. - Fet T7}ia (papiwy x^oxx(Qopx T]apn\|/ ostko jak najprościej, staram się unikać fachowego żargonu i reklamowych zwrotów. Tak jak pan lubi. Proszę usiąść i czytać, nie ma pośpiechu. - Akurat, nie ma! - warknąłem, rozglądając się na wszystkie strony. - Moi przyjaciele... Muszę do nich wracać! Potrząsnął głową. - Nie ma sprawy, naprawdę. Mógłby pan spędzić nad tym cały dzień, a potem i tak wrócić do nich tam, gdzie ich pan zostawił, ani pół sekundy później. - Ale... kim jesteście? -jęknąłem. - Czym? Dlaczego? - Ach - żachnął się - najtrudniejsze pytania na koniec, co? Jeśli chodzi o to ostatnie, sami nie jesteśmy pewni. Podobnie co do przedostatniego pytania. Tak między nami, powiedziałbym, że zależy to od tego, czy widzi nas pan jako kamień, czy jako Kielich. Jako siłę leżącą w ludziach, czy też poza nimi. - A jak wy siebie widzicie? Którą częścią jesteście? Gwizdnął cicho. - Hm! Sami się nad tym męczyliśmy, grzebaliśmy w tym i kłóciliśmy się przez czas, który... który nie ma w tej chwili znaczenia. Nigdy się nie tego dowiedzieliśmy; w każdym razie, nie na pewno. Wszystkie odpowiedzi, które udało nam się znaleźć, okazywały się tylko kolejnymi pytaniami, w miarę jak zagłębialiśmy się w mit. Mogę tylko powiedzieć, że wszystkie moce, z którymi się dotąd zetknęliśmy a jest ich mnóstwo, miały swoje źródło w ludziach. Kimkolwiek by byli, jakkolwiek daleko by podróżowali, jak bardzo odlegli oni sami, i ich sprawy mogłyby się panu zdawać, kiedyś żyli i chodzili po ziemi, tak jak pan. Ale co to ma za znaczenie, co odkryliśmy? Patrzył gdzieś poza mnie, poza małą przestrzeń, w której się znajdowaliśmy. - Tam, gdzie byliśmy, w pobliżu nieskończoności Krawędzi, w królestwach, których nie może pan sobie wyobrazić, nazwijmy je królestwami Dobra i Zła, bo to najbliższe pańskiemu pojmowa- niu... Tam są płomienie, które płoną, drzewa, które rosną, umysły, które planują, kolory, smaki, zapachy, wszystko. Istnieją same w sobie. Są Absolutami. Ale nawet one nie znają wszystkich odpowiedzi. To poza nimi, poza Krawędzią; to co tam leży, jest ukryte. Odpowiedzi uzyskamy tylko wtedy, gdy uda nam się przejść poza Spiralę, poza Krawędź. Ale wiadomo też, że drogi poza nią nie da się tam znaleźć. Ona jest tu, dokładnie tu, w Jądrze. To dlatego Graal, Brocken, Niewidzialni, Małpolud... Wszystkie te moce czerpią siły s t ą d. I dlatego wszystkie tu wróciły. Ruszył w stronę drzwi, a ja nie mogłem go zatrzymać. Przystanął jednak sam, położył rękę na klamce i podrapał się w głowę, jakby się nad czymś zastanawiał. - Może kiedyś, podczas swoich podróży na Wschód, słyszał pan to stare powiedzenie? Może buddyjskie czy z Tao, albo z czegoś takiego. Nie pamiętam dokładnie, ale to było jakoś tak: „Możesz szybować ku prawdzie jak smok, w przestworzach, albo możesz się do niej przekopać przez błoto jak robak. W końcu jednak wyjdzie na to samo". Zamyślił się. - W chwili, gdy dotrze się na Krawędź, żyje się już tak długo, przeszło się przez tyle, że można zapomnieć, co było na począt- ku, choćby to nawet było bardzo ważne. Kiedy się stamtąd wraca, w pamięci zostaje bardzo niewiele, coś jak cień zapom- nianego snu. Nie można wtedy polegać na okruchach wspo- mnień, nie tylko dlatego, że są wyblakłe, lecz także dlatego, że wracając tu, powoduje się wiele zmian; miejmy nadzieję, że na lepsze. Po powrocie wszystko jest trochę inne, inaczej jaki by to wszystko miało sens? Dlatego właśnie pańskie zjawienie się było takim szokiem. Pana i Alison, i wszystkich innych, kiedy ich rozpoznaliśmy. I dlatego po prostu musimy wam ufać. Gapiłem się na niego oniemiały. Uśmiechnął się ponownie. - Dzięki takim bodźcom wciąż pamiętamy nasze ludzkie korzenie, to, jacy kiedyś byliśmy. To mniej więcej tak, jak pamiętać przyjaciela z dzieciństwa. Pamiętasz go dość dobrze, ale sam się bardzo zmieniłeś. Miło jest widzieć ich wszystkich i czuć, że stali się ludźmi, z których możemy być dumni. - Głos mu zadrżał. - I, że są dokładnie tacy, jak ich pamiętamy. Do widzenia, Steve, jeszcze się spotkamy. Wkrótce. Otworzył po cichu drzwi, wyszedł na zewnątrz. Snop światła, który przez nie buchnął, nie mógł pochodzić z żadnego normal- nego okna. Patrzyłem za nim jeszcze przez dłuższą chwilę. A potem, ponieważ, jak mówił, miałem dużo czasu, usiadłem i zacząłem czytać. Co jakiś czas nalewałem sobie kolejną kawę, pogryzałem biszkopta. Miał rację, rzeczywiście były dobre. W końcu, kiedy dopełniło się coś, co nie było czasem, wstałem i wyszedłem zza biurka. Pamiętałem, że mam włączyć interkom. - Wracam już - powiedziałem. - Bardzo dobrze, Steve - odrzekł głos i zachichotał. To nie mogła być Claire. Już raczej Alison. Podszedłem do drzwi, wziąłem głęboki wdech i położyłem dłoń na klamce. Nie było światła. Pod dłonią nie czułem klamki, tylko gładkie drzewce Włóczni. Podniosłem ją wysoko, mierząc prosto w ścia- nę dymu, który buchał zza mnie, strzelał płomieniami i smrodem. Drugą dłoń trzymałem na Graalu. Ból zniknął, zmęczenie i strach, których nie miałem wcześniej czasu zauważyć, spływały ze mnie tak, jak brud po dniu ciężkiej pracy spływa pod prysznicem. Czysty, górski potok rwał w mych żyłach, moje kończyny wypełniła moc starych dębów i lip, moje ciało było skałą, z której wyrosły. Nade mną płonęło słońce Heilenthalu. Przez chwilę byłem królestwem Graala, sięgałem od ziemi aż po niebiosa. Przeze mnie płynęła, we mnie zbierała się moc. Zadrżałem, gdy poczułem jej bezwieczny ciężar i rozedrganą siłę, która zdawała się potrząsać i miotać bronią w mej dłoni. Ale broń była moja, to ja nią kierowałem, ja mogłem jej użyć. Zakołysałem nią, zatoczyłem wielki krąg, wokół siebie, nad sobą. Buchnęło z niej światło, złoty blask, który rozchodził się, strzelając, z mocą błyskawicy. Blask, który strzelił, blask, który wybuchł, który zniekształcał matowe powierzchnie, a te gładkie - zamieniał w płynny ogień. Blask, który spadł na podniesione w górę twarze wokół mnie, i wypełnił je ciepłem, jakby były kielichami. Blask, który opadł wokół nich jak bariera odcinająca brzydki świat na zewnątrz, a jednak, wewnątrz swego kręgu, blask ten nie oślepiał, nie raził. Blask, który ukazywał ci przyjaciół, blask, który przepływał przez ich ciała, który sprawiał, że ich oczy sypały skry, że włosy lśniły im czystą energią. Blask bił z mojej dłoni, sprawiając, że zdawała się szklaną osłoną dla płynnego złota. Światło rozlało się wśród rannych, było niczym ochronna sieć. Krew została zata- mowana, ból ustąpił, zmieniając się w natychmiastową ulgę, rozdarte tkanki wróciły na swoje miejsce, a komórki dwoiły się i troiły w ferworze zdrowienia; nie było blizn. Dojrzałem Alison, leżącą na prostych noszach z gałęzi. Zesztywniała nagle w męce, która zwykle poprzedza nagły koniec. Ale nawet to minęło, gdy blask do niej dotarł. Mali, tuż obok, uniosła się w szoku. Jej włosami targnął niewidoczny podmuch, jej oczy zalśniły, a ona sama, niczym żelazo do piętnowania wystawione na żar, rozbłys- nęła srebrną poświatą. Jej postać zatraciła wyraźne kontury - ludzka fontanna ognia. Zatoczyła mieczem, który zostawił w po- wietrzu płomienną smugę. A jednak w otaczającym nas złotym blasku nawet jej wewnętrzny ogień wydawał się blady. Przez całe to złoto sięgnąłem w ich wnętrza, poprzez ich pełne fascynacji oczy aż do najgłębszych pokładów, do źródeł ich jaźni. Ogień zdawał się ich osłaniać, przejęli ode mnie część światła, które zaczęło płonąć z różną siłą i we wszelkich kolorach - od połyskliwej czerwieni Jypa, która ciemniała w purpurę, gdy w zdumieniu patrzył na swe dłonie, po niebieskozielony błysk Alison, który przywodził na myśl ciemne szkło lub barwę oceanu. Alison przeciągnęła rękami po błyszczących włosach i zaśmiała się. A potem - zupełnie bez ostrzeżenia - przyszło uczucie uległo- ści, całkowitego otwarcia, a wraz z nim nawał myśli, oszałamiają- ca gonitwa obrazów, które mój umysł zaczął nagle przyjmować. Osiemnaście wizji, zamazanych przez różne punkty, z których były widziane, przez to, że każde z nich odbierało to inaczej... Wizje nadludzkiego kształtu, jakby rzeźby rozpalonej do białości wypadającej z formy hutniczej, rzucającej wkoło potężny blask! Wizja ta wypełniła im myśli, kierowała pełnym strachu wzro- kiem, opanowała ich umysły. W tej umysłowej jedności zdawali się odbijać światło w moją stronę. Odbite płomienie rosły, aż zacząłem czuć, że nie mogę ich dłużej w sobie znieść, zupełnie, jakby kolumna szalejącego, buchającego płomienia unosiła mnie nad ziemię. Tego właśnie potrzebowałem! Ja - my - schyliłem się w dół i sięgnąłem po Graala, a on uniósł się, jakby nie ważył więcej niż mydlana bańka. Zwróciłem twarz w stronę lasu, a wszyscy powtórzyli mój gest, bez trudu, zgodnie, jakby w jednym ciele, połączonym odpływami i przypływami myśli. Gdy uniosłem Włócznię, przypływ stał się gwałtowny, szalony, i moc Graala buchnęła z siłą gromu. Zbliżające się ognie leśne ryknęły i spłaszczyły się, jakby przygiął je do ziemi potężny podmuch. Stworzenia Brockena, usiłujące się wydostać, także padły i trzęsły się teraz w pyle. Drzewa zadrżały, gdy złoty blask wtargnął między ich gałęzie; ziemia uniosła się do przechodzącego nad nią płomienia, prze- wracając to, co na niej rosło. Wykroty zamknęły się z głuchym odgłosem, zapełniły się, gdy przeszła nad nimi szeroka fala ziemi i kamieni. Rozlegry pas ziemi rozciągał się przed nami, czysty i równy. Prowadził wzdłuż podnóża gór, prosto do półki skalnej, gdzie - o, cud nad cuda! - wciąż kołysała się „Gołębica". Jej dziób był potrzaskany, ale rufa i śródokręcie jakoś to wszystko zniosły. A tuż pod nią, tańcząc na wyschniętej ziemi, biały koń potrząsał głową. Powoli, niespiesznie, wyszedłem na przód, i, w pełnej powagi procesji, otoczeni pulsującą zasłoną światła, ruszyliśmy po zboczu konającej góry. Pozostali wiięli się za ręce, zachłystując się, gdy obmywało ich światło. Mcje dłonie były pełne. Nieważne. Łączyły mnie z tymi ludźmi więzy znacznie silniejsze niż dotyk. Tego właśnie szukał Graafc stanu wcale nie tak bardzo odległego od Brocken, tyle, że znacznie mniej strasznego, znacz- nie mniej zagrażającego. Ci, co dostali się tu z najdaLzych rubieży Krawędzi mieli tyle samo sił, wiązały ich te same ograni- czenia. Graal także szukał ucieleśnienia - ale chciał władać dzięki wolnej ich woli i tylko przez chwilę. Nie chciał niczego brać. Chciał dawać. Las rozstąpił się przed nami, przepadł. Kiedy przechodziliśmy przez pas ziemi, spojrzałem w górę, tam, gdzie dawniej była skała Le Stryge'a. Leżała teraz rozbita, strzaskana. Pomiędzy grudami ziemi widać było tylko kilka strzępów czerni. Na próżno wy- glądałem jakiegoś jaśniejszego popiołu. Moje myśli dotarły do Jypa; pokręcił głową w milczeniu. Nie wydawano żadnych rozkazów. Nie były potrzebne, nie potrzebował ich nawet koń. „Gołębicę" ściągnięto w dół - dzi- wne to było uczucie, ale całkiem przyjemne: wszystkie liny naraz w moich własnych dłoniach - i wdrapaliśmy się na po- kład naszej starej „Dove", do gondoli z przodu, po trapie, którędy się dało. Rumak bez oporów wszedł do boksu. Motory zaczęły pracować cicho, spokojnie, i ruszyliśmy z narastającym poczuciem zadowolenia i ulgi. Było ono tak silne, że czuliśmy, jakby niosło nas bez pomocy hydrogenu. Stałem w otwartych drzwiach i patrzyłem na górę wrzącą w pierścieniu ognia, i na walkę, która się tam jeszcze toczyła. Nie było tam już nic do zrobienia. A jednak pomyślałem o tej wykrzywionej twarzy i, wiedziony nagłym impulsem, a także litością, podniosłem Włó- cznię po raz ostatni. Nawet SS... - W imię znaku, którego pożądałeś - powiedziałem cicho - przeciwstawiam się twojej potędze. Tak jak inne rany muszą być uleczone, leczę oto twoje i kruszę mury cierpienia, które wznios- łeś, by uśmierzyć swój ból. Ulegnij i znajdź pokój! Błysk był nagły i cichy - tańcząca, biegnąca sieć ognia. Brocken nie mógł już się opierać, nie był w stanie się nawet osłonić, nie z takiej odległości. Góra wyraźnie się zatrzęsła i część jej zbocza runęła w ogłuszającej lawinie. Oczami duszy widziałem już doniesienia w jutrzejszej prasie o niewielkich wstrząsach sejsmograficznych, które zatrzęsły górami Harzu, powodując jedynie niewielkie zniszczenia w krajobrazie tego popularnego terenu turystycznego. To jest, oczywiście, poza zawaleniem się bunkra. Komentatorzy będą na pewno żartować, mówiąc, że ma to symboliczne znaczenie; i będą mieli rację. Nie zobaczą prze- cież - jak widziałem to ja - błysku ciemnego promieniowania wokół szczytu, czegoś, co przypominało machnięcie szerokich, postrzępionych skrzydeł. Coś odchodziło, być może coś, co stało się już prawie przezroczyste, i nie mogło dłużej opóźniać świtu. Wraz z tym ostatnim wysiłkiem opadło także nasze światło i nasza jedność. Znowu byliśmy sobą; byliśmy zmęczeni. W osta- tniej chwili ogarnął nas jeszcze wspólny cień, cień tych, którzy nie mieli już wrócić. - Myślałeś o Katjce - powiedział Jyp cicho, podchodząc do mnie, do drzwi. Osunąłem się na podłogę, z Graalem u stóp z Włócznią na kolanach. - Tak. - Nie powinieneś. Znałem ją znacznie dłużej niż ty, pamię- tasz? Ma teraz to, czego jej było trzeba, jest adorowana i potrzeb- na. I to bardzo. Dla niej to była przemiana, powstrzymywana zresztą zbyt długo. - Przemiana? - zapytałem powoli. - Czy raczej koniec? - dodała Alison zza steru. - Zupełny koniec? - Nie o to jej chodziło - westchnęła Mali, odgarniając włosy z pokrytej potem twarzy. Pochyliła się nad ramieniem Alison, odrobinę może za blisko. - Czymkolwiek się stała, była kiedyś dobrą, chrześcijańską duszą, a nie poganką jak wy dwoje. I o to wam chodzi, prawda? Jaki koniec można sobie wybrać? Alison skinęła głową. Ja też, bo przypomniałem sobie małą, okopconą ikonę w pokoju Katjki. Jyp i Mali byli chrześcijanami, można się było tego spodziewać, sądząc po tym, skąd pochodzili, z jakich czasów. Alison, podobnie jak ja, była co najmniej agnostyczką. Mogliśmy jednak mieć podobne poglądy tu, na Spirali, gdzie życie mogło trwać nieskończenie, a śmierć - prze- mijać. Kimże byłem, by spierać się o coś, czego nawet sam Graal nie był pewien? „Sam"... Czy może raczej - „sami" ? Spojrzałem w dół, na kamień, który spoczywał na moich kolanach, zastanawiając się niejasno, jakim cudem nie złamał mi nadgarstka. Tyle, że nie był to kamień: była to szeroka czara, zrobiona z lekko zmatowiałego białego metalu. Oplatał ją kwiet- ny ornament. W takich naczyniach Rzymianie mieszali wino. W poprzek moich kolan leżała długa, metalowa pika o krótkim, stalowym grocie. Przełknąłem ślinę. Podniosłem się z miejsca i położyłem oba przedmioty, ostrożnie i z czcią, na półce okna gondoli, przed sterem, gdzie były bezpieczne i poza czyimkolwiek zasięgiem. Chmury przepływały przed nimi, gdy znowu zaczęliśmy się wznosić. Rozbite resztki Brockerf zakryła czysta, chłodna szarość. Jyp wstał, by przejąć ster, a Alison stanęła przy mnie. Nikt nie próbował rozmawiać, nikt tego nie potrzebował. Nie tak di wno nasze myśli toczyły się jednym torem, i wciąż jeszcze trwał między nami dziwny kontakt, milczący, lecz silny - taki, jaki panuje wśród ludzi, którzy znają się przez całe życie. Jedyną osobą, którą nadal odbierałem jako obcą, była Alison. Była bardziej obca i bardziej podniecająca, im bardziej się do niej zbliżałem... Jak nieznany ląd, niezbadane morza. Z lekkich drżeń, które mnie dobiegały, rozumiałem, że to co czułem, było odbiciem jej uczuć wobec mnie. Ale ponieważ ludzie tacy już są, właśnie to mnie w niej pociągało. Staliśmy obok siebie i patrzyliśmy, jak „Dove" wspina się coraz wyżej, po szańcach i blankach z chmur, i wynu- rza się w pierwsze, delikatne promienie wspaniałego słońca. Chmury, obrzeżone świetlistymi otoczkami, odbijały się wspaniale od czerwieniejącego nieba. Wieże Sali Graala wskazy- wały nam drogę do domu. Prowadzeni pewną ręką Jypa okrąży- liśmy to, co teraz stało się twardym zboczem góry, przelecieliśmy nisko nad górskim pastwiskiem, na którym mój helikopter stał, jakby pasł się razem z krowami. Może powinienem mu pozwolić zostać na trawie i zająć się statkami powietrznymi, jeśli tylko można by zdobyć jakieś ich akcje. Zaczynało mi się podobać spokojne latanie. Po chwili jednak widok miasta sprawił, że przestałem o tym wszystkim myśleć... I dźwięk, słyszalny nawet tutaj, mimo szumu silników... Dźwięk strzałów armatnich, nagły i straszny. Lecz chwilę później usłyszeliśmy dzwony, wielkie, szalone kaskady dźwięków, belgijskie carillony, angielskie kuran- ty, i uderzenia rosyjskich kontr-rytmów. To był salut, przywita- nie, powrót do domu w wielkim stylu. - To zupełnie, jakby już wiedzieli... - zawołałem, a Alison się uśmiechnęła. - Myślisz, że mogliby nie wiedzieć? Przecież Graal wrócił na miejsce! Przywitanie oszołomiło mnie jeszcze bardziej, gdy ześlizgnęliś- my się niżej i zobaczyłem ile postaci, które machały do nas z murów, jest poranionych, pokrytych krwią; wielu ludzi było spowitych w bandaże, wielu ułożono pod białymi przykryciami na dziedzińcu wartowni. To musieli być ludzie Lutza. Ale ilu musieli zabić po drodze, ilu starszych Rycerzy, szlachty, zwykłych miesz- czan? Nawet budynki ucierpiały wskutek walki, widziałem smugi sadzy pozostałe po ogniu i wybuchach, potłuczone szyby w ok- nach, pokruszone kolumny... Niektóre domy stały w zgliszczach, wypalone do czarnych, nagich ścian. Wstrząsające to było - zupełnie, jak twarz młodej dziewczyny poznaczona bliznami. Spojrzałem na Alison. - Pamiętam, jak myślałem, że to miejsce powinno odzwiercie- dlać bardziej nowoczesną Europę. Powinienem był siedzieć cicho. Teraz ją przypomina: okrwawione, poranione, zryte kulami... Ujęła moją dłoń i ścisnęła ją, wciąż za słabo, by wywiązała się gangrena. - Europa się z tego podniosła; im też się uda. Teraz będą chyba bardzo niepewni. Muszą zrozumieć, że było warto, i jesz- cze - że odnieśli zwycięstwo. - Cóż, przecież przywozimy im z powrotem Graala i Włó- cznię. Zaśmiała się gorzko. - Nie, idioto! Wiesz, że nie o to mi chodziło. Potrzebują czegoś więcej: nie wystarczy, że wszystko wróci do dawnego stanu, to by znaczyło, że nie było warto! Muszą mieć nowy ideał, do którego mogliby dążyć, pewność, że dawna słabość i stagnacja zniknęły, że całe to zło już nie wróci. Tu nie chodzi o to, żeby wstał jeszcze jeden dzień, choćby i pogodny. To miejsce po- trzebuje... uzdrowienia, Steve. - Ale dlaczego to ja miałbym je przynieść? Ja ledwie znam to miejsce, ja... - Przecież czułeś się tu jak w domu, czyż nie? I to od samego początku. A to dlatego, że byłeś do tego przeznaczony. Nie rozumiesz? To właśnie musiał mieć na myśli Le Stryge, mówiąc o twoich więzach krwi. To dlatego wiedział, że będziesz mógł bezpiecznie dotknąć Włóczni. Przez wszystkie te wieki wszystko prowadziło do ciebie. Jestem zdumiona, że wcześniej tego nie widziałam. Przecież nawet to, jak się nazywasz...! - Nie, tylko nie ty! Słuchaj, o co chodzi? Na imię mam Stephen, no i co z tego, że Stephen? Zaśmiała się miękko. - Dużo z tego. Chyba zaczyna mi się to podobać! Nie, Steve, chodzi o nazwisko. Nadal nie rozumiesz, prawda? Pewnie nigdy nawet nie słyszałeś legend, które są częścią twojego dziedzictwa: tych o Ziemi Jałowej, która musi znaleźć uzdrowiciela? I o jej władcy, Królu Rybaku. - Zaprawdę, tak było powiedziane - rzekła Mali. Jej silny głos przypłynął razem z dźwiękami dzwonów. - Król-Rybak, okaleczony przez siebie samego, pół-człowiek, sam powinien znaleźć ukojenie, a wtedy odrodzi się też Ziemia Zraniona. Spełniło się dzisiaj. - Potrząsnęła głową. - A ja tu stoję zdumio- na, że dożyłam dnia, w którym się spełniło. - Ja tym bardziej! - wtrącił siL wesoło Jyp. - Powiedz, dasz radę załatwić kilka miejsc na galerii, na koronację? Nikt nie wie, skąd mógłbym pożyczyć cylinder? - Co takiego? Alison uśmiechnęła się. - Nie na koronację, w każdym razie niedokładnie. Król Graala nie nosi korony. Tylko płaszcz. Jęknąłem. Wiedziałem już, co zapowiadały dzwony. Prawie już czułem ciężar złota, ciągnący mnie w dół... Ciężar wieków zakurzonej odpowiedzialności, spadający na moje plecy. - Mam nadzieję, że przynajmniej wywietrzą mole. - Nie będzie żadnych moli! To starożytna rzecz. Mówią, że uszyto go dla Karola Wielkiego. Znowu on! - A więc na barki szersze niż moje. I to w każdym sensie. - Hej, zostawcie biedaka w spokoju! - Zaśmiał się Jyp. - Przez całe życie był przecież tylko biznesmenem. Ciężko mu będzie z tego zrezygnować. - Nie mam zamiaru - powiedziałem, i zdumiałem się: wszys- cy obecni unieśli głowy, zaniepokojeni nie na żarty. - To jest, nie od razu. Prowadzę przecież także życie w Jądrze. Nie mogę tak po prostu zniknąć. Będę je wiódł nadal, zajmę się ekspansją C-Tranu, rozwojem paru innych projektów. Może wejdę do polityki, zawsze miałem na to ochotę. Może w ramach Wspólno- ty Europejskiej. Przecież Graal opiekuje się całą Europą. A teraz wreszcie ludzie zaczynają mieć dosyć prób jednoczenia jej po- przez wojny, podboje, religie czy ideologie. Być może nadszedł czas, by spróbować to zrobić dzięki handlowi. Więc dobrze, będę także królem tutaj, zgodnie z tym, co wymyśliło przeznaczenie i wszyscy w ogóle. Będę królem-handlarzem, tak jak Christian IV Duński. Zobaczymy, co będę w stanie zrobić, by uzdrowić ciało tego obszaru, i przy okazji jego duszę. No, dobra, może nie będę tak wspaniałym monarchą, jak Karol Wielki, albo jak Rzymia- nie, albo jak sam nie wiem kto. Ale przy odrobinie szczęścia mniej moich poddanych straci życie, a ja zostanę na tronie znacznie, cholera, dłużej. Być może tak długo, żeby ludzie zaczęli sobie wreszcie sami radzić! Na ich twarzach malowało się zdumienie. Widziałem też narastające podniecenie - rozpalało się jak światło, coraz silniej- sze, jaśniejsze. Coś bardzo ważnego ujrzałem też w twarzy Alison. - Czy jest coś takiego, jak... - Tak. Tak! Gdybyś tylko mógł wiedzieć, jak cholernie, jak strasznie jestem z ciebie dumna! Ale jest jeszcze coś więcej, prawda? Znacznie więcej. Wziąłem jej ręce w swe dłonie i ucałowałem. - Na początek to. - Steve! Wszyscy patrzą! Och, nie zbijesz mnie z tropu tak łatwo. Wiesz dobrze, co miałam na myśli. - Tak - przyznałem. - Znacznie więcej. Ale nie mogę ci powiedzieć, nie teraz. Potrząsnęła głową. - Nieważne. Wiem, że kiedyś mi powiesz. - Masz zamiar trzymać się w pobliżu, co? Wzruszyła ramionami. - Jestem zaprzysiężona Graalowi, pamiętasz? - Masz ochotę dzielić swoje powinności... choć trochę? - Nie - odparła. I dodała, zdumiewająco cicho: - Graal i Król są nierozdzielni. A obrzędy są w dużej mierze podob... - Ach! - Westchnąłem i-porwałem ją w objęcia. W tej właś- nie chwili, a może moment później, obsługa naziemna złapała nasze cumy. Cały statek lekko się zakołysał. Alison była mojego wzrostu, więc musiałem przenieść uchwyt znacznie poniżej nor- malnego środka ciężkości; tak przynajmniej ja bym to wyjaśnił. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak blisko było do ziemi. Wystarczająco blisko, by Jyp i Mali - powodowani być może złośliwym przeczuciem - otworzyli właz. - Właśnie w ten sposób powinno się pokazywać ludziom nowego króla - protestował potem Jyp - jak bierze obowiązki w swe ręce. - Przypomnij mi, żebym się dowiedział czy stanowisko błaz- na jest wolne - rzuciłem kwaśno, ale prawdę mówiąc byłem zbyt szczęśliwy, by na serio się złościć. Zbyt szczęśliwy, żeby męczyć się z tym, czego nie mogłem powiedzieć Alison. Wiele? Dużo, dużo więcej. Jeszcze nie tak dawno.czułem się rozdarty między Jądrem a Spiralą, nie chciałem z niczego rezyg- nować. Czyżby była to zapowiedź tego, jak bardzo Spirala zawładnie moim życiem? Wizja szerokiej ścieżki istnienia, która zaczynała się u mych stóp, niczym droga dla pielgrzyma? Zapowiedź dnia - jeśli ta obietnica była prawdziwa - który był gdzieś poza tym miejscem, poza tym istnieniem; podróży dalej i jeszcze dalej, gdzieś poza niesamowite, zewnętrzne rubieże Spirali, aż do krain, gdzie iluzje i szaleństwa świata materialnego bledną, gdzie sięga się absolutu. I powrotu, po przeobrażeniu, do tego pradawnego, niewyobrażalnego początku. Podróż ta miała być długa i tak gorzko trudna, że traciła nawet znaczenie świadomość, iż zdołam ją przebyć. Lecz nic innego, żadna obietnica, żaden przewodnik, nie byłoby w stanie utrzymać mnie w drodze. Perspektywa podróży podniecała mnie i przerażała jednocześnie. Wiedziałem już jednak, że nie t;dę musiał przejść tej drogi sam. Będą przy mnie przyjaciele, towa- rzysze, kompani. Blisko, coraz bliżej, tak, aż w końcu w niepoję- ty sposób staniemy się jednością, częścią większej całości. Stanie- my się istotą, która, jeśli udałoby się jej zachować ludzki kształt, mówiłaby głosem obcym, a jednak znajomym, powtarzając głosy jednostki, które nigdy tak naprawdę nie mogły się w niej nie zatracić. Jednej z nich, przynajmniej, byłem teraz pewien. Zszedłem na dół, na brukowany plac, mrużąc oczy w blasku wczesnego przedpołudnia. Ułożyłem Włócznię ostrożnie na Kie- lichu i, mając nadzieję, że nie przemieni się on w kamień akurat teraz, uniosłem go wysoko nad głowę. Wyspa zagrzmiała krzy- kiem wiwatujących tłumów. Alison wyskoczyła na plac i już razem - pozostali podążyli za nami - ruszyliśmy powoli w stronę wielkich drzwi Wieży Graala. Szliśmy wolno, bowiem rytuał i pełen nabożnej czci respekt były naturalne i nierozłączne; w moich dłoniach spoczywała wielka, przerażająca moc. Drzwi stanęły otworem, gdy zbliżyliśmy się do nich - i gdybym miał w tej sprawie coś do powiedzenia, byłyby otwierane znacznie częściej. Jak zawsze w królestwie Sangraala niebo miało własną, głęboką barwę, białe chmury zdawały się jaśniejsze i zbierały się w szańce i baszty ponad wieżami Sali. Policzki Alison płonęły, jej oczy lśniły... Patrzyłem na nią, niesioną na fali tak wielkiej radości i czułem, że mógłbym przesadzić każdą wieżę jednym susem, że mógłbym bez trudu wędrować po tych wysokich zamkach z chmur. Moja izolacja dobiegła końca, moja samo- tność i poczucie bezcelowości. Ja także byłem Zranioną Ziemią. Sprawiłem, że zagoiły się jej rany, a dzięki temu zagoiły się i moje. Prześladująca mnie pustka nareszcie została wypełniona. Wyleczę jeszcze innych.