Andrzej Ostoja Zielona planeta 1973 Rozdział pierwszy Rakieta kosmiczna „UHUM 1010” nadleciała z gwiazdozbioru Perseusza. Załogę jej stanowili uczeni i astronauci z dużej, gorącej planety Uum. Rakieta wyruszyła w swą podróż przed wieloma setkami tysięcy lat i mknęła przez Galaktykę z szybkością bliską prędkości światła. Lecąc wzdłuż równika galaktycznego, rakieta zatrzymywała się po drodze wielokrotnie i przeprowadzała badania mijanych planet. Uczeni uumiccy poszukiwali życia - jakiegokolwiek życia, choćby jego śladów - nigdzie jednak na zjawisko to nie natrafiono. Spotykano planety dzikie, groźne, niedostępne: jedne z nich były bardzo rozgrzane, inne znowu wyziębione i pokryte wiecznymi lodami; niektóre z nich w ogóle nie posiadały atmosfery, a atmosfery innych przebadanych globów wypełnione były gazami metanu, dwutlenku węgla, cyjanowodoru lub amoniaku. Planety były zbyt wielkie lub zbyt małe, nie posiadały wody ani tlenu w stanie wolnym, były zbyt oddalone od swych słońc macierzystych lub położone zbyt blisko nich, niektóre - radioaktywne jak stosy atomowe, inne podlegały gwałtownym zakłóceniom grawitacyjnym. Zdarzały się planety o osi obrotu prostopadłej, a niektóre o osi równoległej do płaszczyzny swej orbity; inne znów posiadały obrót dzienny zbyt szybki albo zbyt powolny - wszystkie te czynniki uniemożliwiały powstanie życia. Uumici nie mieli nic wspólnego z biologią koloidalno - białkową. Ich organizmy nie zawierały węgla. Przed miliardem lat w rozpalonej lawie planety Uum powstało życie mineralno- krzemowe, równie jak węgiel zdolne do formowania niezliczonej ilości związków. Następnie długotrwała ewolucja wytworzyła istoty niezwykle silne fizycznie, odporne na wysokie temperatury, obdarzone potężną inteligencją. Ich cywilizacja o tyle była łatwą do przekazywania i zachowania, że Uumici żyli bardzo długo i właściwie byli prawie nieśmiertelni. Krystaliczny dwutlenek krzemu, z którego się składali, wypełniony płynnym kwarcem, w którym znajdował się system organicznych tranzystorów, praktycznie był niemal niezniszczalny, zwłaszcza gdy się zważy niezwykłą łatwość jego regeneracji. Uumici mogli żyć 1000 lat i więcej. Ich organizmy doskonale czuły się w granicach temperatur od 500 do 1500° C; ale jeśli nawet temperatura otoczenia spadała poniżej 500° C, Uumici nie umierali, lecz stopniowo zapadali w stan podobny do letargu, w którym ich wszystkie funkcje życiowe jedynie ustawały. W stanie takiej pozornej śmierci mogli trwać dziesiątki tysięcy lat. Mineralne organizmy Uumitów nie znały uczucia zmęczenia, a w związku z tym niepotrzebny im był sen. Gdy z jakichś powodów pragnęli odpocząć, wprowadzali się w stan letargu przez zwykłe obniżenie temperatury. Na planecie Uum było dużo specjalnych schronów o obniżanej temperaturze, gdzie liczne zastępy Uumitów przebywały w mniej lub więcej długotrwałym stanie uśpienia. Urządzenia automatyczne budziły ich w zamówionym terminie przez ogrzanie. Jeśli ich sen trwał długo, budząc się poznawali nowy świat, musieli zapoznawać się z nową wiedzą; przez jakiś czas brali udział w życiu planety, po czym znowu zapadali w letarg. Niektórzy z Uumitów w ten przerywany sposób dożywali setek tysięcy lat. Podobnie było też z załogą rakiety „UHUM 1010”. Zespół uczonych i kosmonautów budzony był przez mózg elektronowy tylko w tych wypadkach, kiedy przyrządy stwierdzały obecność planet lub zachodziły jakieś inne wypadki szczególne, nie przewidziane w systemie programowania maszyn sterujących ruchem pojazdu. Wielka planeta Uum grzała się w promieniach wielkiego słońca Puhuum, o temperaturze powierzchni wynoszącej 50 000 stopni Celsjusza. Dzięki znacznej odległości od swego słońca, oraz dzięki gęstej atmosferze argonowej, planeta Uum posiadała przyjemną przeciętną temperaturę 1000 - 1500 stopni C. W temperaturze tej uformowały się lądy i płomienne morza. Planeta powoli wygasała, ale mądrzy Uumici umieli sztucznie utrzymywać odpowiednią temperaturę na jej powierzchni od wielu milionów lat. Nie znali oni zjawiska bezwzględnej walki o byt. Planeta dawała im wszystko, co było potrzebne do życia: pożywienie w postaci płynnego kwarcu, dach nad głową w każdym miejscu lądu, odrobinę argonu dla przemian wewnętrznych. Nie posiadali nic podobnego do układu krążenia lub oddechu. Działalność serca zastępował im system termiczny, którego działanie polegało na pulsowaniu temperatury. Te skoki temperatury stanowiły o energii, ruchliwości i sile Uumitów. Uumici byli istotami, o których można by powiedzieć, że składają się prawie wyłącznie z mózgów. Ich system sprzężeń zwrotnych, organizacja receptorów, analizatorów i selektorów, sieć pamięci, połączenia ośrodków recepcyjnych z ośrodkami motorycznymi, proces odruchów, związek między postrzeganiem a sterowaniem, obwody odniesień, przekładanie wszelkiego rodzaju zjawisk na prądy elektryczne - czyniły ich podobnymi bardziej do doskonałych robotów niż do istot żywych. Każdy z nich był składnicą pamięci sięgającą czasów bardzo odległych. Uumici ubóstwiali swoją płomienną planetę Uum, kochali życie, znali się na sztuce dźwiękowo-kolorystycznej, zwanej „hillo”. Głęboką pasją, której się poświęcali, było zdobywanie i gromadzenie wiedzy. Mając umysły doskonale logiczne, rozwijające się w dwóch głównych kierunkach: politechnicznym i matematycznym, reprezentując bardzo starą cywilizację, zdobyli wiedzę, której nie można wyrazić słowami. Co najwyżej można stwierdzić, że byli potężni prawie jak bogowie. W ciągu milionów lat swego rozwoju głęboko zajrzeli w tajemnicę wszechświata, ale do końca jej nie rozwiązali. Dla stworzenia pełnej koncepcji wszechświata brakowało im jednego ogniwa - stwierdzenia, że życie jest zjawiskiem normalnym w kosmosie. Rozwijając stopniowo swoją technikę i tworząc coraz to doskonalsze rakiety, zbadali przestrzeń w promieniu 10 000 lat światła. Była to zaledwie niewielka część Galaktyki, ale w tej części nigdzie nie natrafili na zjawisko życia. Wydawało im się to niezrozumiałe. Cóż w takim razie jest celem wszechświata? Rakietami swymi i instrumentami zaglądali coraz głębiej w Galaktykę - wszędzie były gwiazdy, czasami występowały również i planety, jednak zawsze bezludne. Tymczasem rachunek prawdopodobieństwa i oparte na nim szczegółowe obliczenia stwierdzały, że życie powinno również się pojawić poza planetą Uum. Uumici starali się za wszelką cenę potwierdzić to przypuszczenie - chcieli po prostu zrzucić z siebie wielki ciężar samotności i tym samym utwierdzić sens własnego bytu. Osiągnąwszy niezwykły stopień rozwoju technicznego, poznawszy istotę materii, przestrzeni, czasu i grawitacji, poczuli się na siłach, by zbadać całą Galaktykę. W tym celu wysłali sześć identycznych rakiet w różne strony wszechświata. Podróż każdej z nich była obliczona na 60 tysięcy lat. Dopiero za 60 tysięcy lat biegu światła mieli się spotkać z powrotem na swojej planecie. Ta ogromna otchłań czasu niewiele ich przerażała, gdyż 98% podróży mieli odbywać w stanie letargu - nic nie czując i nic nie przeżywając, jak również nie zużywając swego cennego mineralnego ciała. Statek prowadził specjalny pilot automatyczny - „Humiter X” - sprzężony z Lokalnym Mózgiem Elektronowym poprzez skomplikowaną sieć efektorów i posiadający niezliczoną ilość receptorów orientujących go w zjawiskach świata zewnętrznego i stanie własnym rakiety. „Humiter X” już znacznie wcześniej ustalił, że statek zbliża się do układu posiadającego planety, o czym niezwłocznie poinformował LME (Lokalny Mózg Elektronowy), który przyjął to do wiadomości, ale nie zarządził hamowania pojazdu ani też budzenia kogokolwiek z załogi. Na hamowanie w zupełności wystarczy pół roku czasu, a budzić załogę wolno dopiero w tym momencie, gdy wchodzi się w układ i zbliża do pierwszych planet; do chwili, kiedy miało to nastąpić, brakowało jeszcze ponad trzy lata, gdyż obecnie rakieta znajdowała się w odległości jednego parseka od spodziewanego obiektu. W odpowiednim czasie kabina sypialna została ogrzana do znośnej temperatury 550° C i uczeni poczęli się budzić. Po kilkuletnim śnie czuli się ociężali i rozmarzeni, ale trwało to zaledwie krótką chwilę. Uumici nie znali snów - zasypiając, zapadali w nicość, po przebudzeniu wyłaniali się z niej nie mając pojęcia o okresie prześnionym, natomiast dobrze pamiętali ostatnie zdarzenia sprzed zaśnięcia. Komandor Rhin-Jaspis, podobny do dużej kolorowej kuli, poruszył się lekko na swojej metalowej podstawie, do której był przymocowany kilkoma srebrzyście lśniącymi taśmami. Z przyjemnością wypuścił z siebie wszystkie szesnaście par czułek, twardych i elastycznych jak sprężyny stalowe, wsparł się na nich i przeciągnął. Jedno szmaragdowe oczo-ucho obrócił na termometr, a drugim spój rżał na budzących się towarzyszy. Jego kwarcowe ciało pokryte było lśniącym, kolorowym pancerzem, składającym się z owalnych pierścieni, i miało zdolność dość dużego wydłużania lub kurczenia. Uumici uczucia swoje wyrażali grą kolorów. I teraz pancerz komandora mienił się całą gamą kolorów szybko po sobie następujących - dominował jednak odcień różowawy, co było oznaką zadowolenia. Na dole pancerza, w pobliżu odnóży, przebiegał szlak ciemnopurpurowy, co oznaczało wysoką godność naukową i poważne stanowisko społeczne. Komandor rozprężył kilkakrotnie zwoje pancerza, rozciągając je i kurcząc jak harmonię, przybrał formę dokładnie kulistą, dzięki czemu srebrne taśmy odpadły z miękkim brzękiem, i lekko stoczył się ze swego metalowego łoża, niezwłocznie podnosząc się na czułkach. Z drobnej ciemnej narośli, umiejscowionej między pierwszą parą oczo-uszów, rozległ się cichy, przeciągły gwizd o smutnym odcieniu. Na ten dźwięk sto dużych kolorowych kuł, spoczywających dotąd na metalowych łożach i przymocowanych do nich srebrnymi taśmami, wydało również przeciągły, smutny i bardzo melodyjny gwizd. Kule poruszyły się, zaczęły się wydłużać i przeciągać, srebrne taśmy pękały z dźwięcznym brzękiem i Uumici staczali się na podłogę. Poruszali się trzema sposobami: toczyli jak kule, unosili na czułkach lub rozciągali jak gąsienice albo ślimaki; prócz tego mogli również wznosić się w przestrzeni. Po chwili cała kajuta sypialna była w ruchu. Załoga prostowała czułki, czyściła swe pancerze, poruszała oczo-uszami, widzącymi i słyszącymi równocześnie. Zmysł słuchu był im potrzebny jedynie dla słyszenia świata zewnętrznego; między sobą porozumiewali się precyzyjnym systemem dwójkowym, bez najmniejszego dźwięku, na drodze elektromagnetycznego przenoszenia myśli. - Witajcie, koledzy - przekazał swe myśli komandor Rhin-Jaspis, zmieniając jednocześnie swój kolor na lekko czerwonawy, świadczący o uczuciach sympatii i przyjaźni. - Wchodzimy oto w dziesięć tysięcy czterysta czterdziesty czwarty układ planetarny. Cóż on nam przyniesie? Uumici przyjęli tę wiadomość dość obojętnie; większość załogi była rozczarowana. Stracili już nadzieję, że kiedykolwiek spotkają istoty żywe. Milczeli. Komandor słyszał ich myśli. Jedni drugich również słyszeli. Ich urządzenia odbiorcze w mózgu mogły odbierać fale myślowe całej załogi i odpowiednio je selekcjonować; mogły również wybierać czyjeś myśli oddzielnie. - Na stanowiska - nadał krótko komandor. Kolorowe kule, wymieniając między sobą tysiączne spostrzeżenia, z niezwykłą lekkością i szybkością wytoczyły się z kajuty sypialnej i rozpierzchły po wszelkich pomieszczeniach wielkiej rakiety. Funkcje mieli ściśle podzielone i każdy z nich podążył do swoich zajęć. W krótkim czasie sprawdzono wszystkie aparaty i urządzenia, przejrzano utrwalone informacje i poddano sprawdzeniu system kontroli. Lokalny Mózg Elektronowy złożył sprawozdanie z ostatniego odcinka podróży. Ścisłe dane matematyczne nie zajęły wiele czasu. - Słońce przeciętnego typu. Dziewięć planet różnej wielkości... - No tak, widywaliśmy już różne słońca z różnymi planetami. To wszystko będzie zmarznięte na kość... Pilot automatyczny działał znakomicie - wykaz współrzędnych był bez zarzutu. Od kursu nie odstąpił nawet na ułamek stopnia. - Zewnętrzna planeta znajduje się w odległości sześciu miliardów kilometrów od słońca... Wszystkie samodzielne automatyczne agendy podległe Lokalnemu Mózgowi spełniały swoje zadania. Osłony anty-meteorytowe działały z ośmiokrotnym natężeniem, gdyż był to zagęszczony odcinek Galaktyki. Stanowiły one niezawodny system obrony i kontrakcji. Tu nie mogło być niespodzianek. Każda niespodzianka - to zguba. Sprzężenie urządzeń kierowniczych i czujnikowych - w porządku. To badał Rhyn-Marion, wice-komandor. Adiutant komandora - Rhan- Heliotrop, odpowiadał za komory inercyjne. Kosmonauta Rhun-Ametyst był specjalistą od przetwornic antymaterii. Cała elektryczność, wszystkie akumulatory i generatory podlegały inżynierowi Rhaanowi-Chryzoprazowi. Napędowymi stacjami grawifotonowymi zajmował się profesor Rhen-Onyx. Reflektory i napędowe lustra odbicia podlegały kosmonaucie Rhonowi- Agatowi. Trzeba wspomnieć jeszcze o neutritowych osłonach pancerza pojazdu, o kompleksach efektorów i receptorów, o zapasach antymaterii, stanowiącej napęd rakiety, o połączeniach i bezpiecznikach, o klimatyzacji, zapisach i analizach przebiegu drogi, o rachunku gwiazd - w tym ostatnim przypadku zespołem uczonych kierowali matematycy: Rhean-Chalcedon i Thoan-Turkus. Wielką ilością innych dziedzin zajmowali się pozostali uczeni. Mózg elektronowy, za pośrednictwem pilota automatycznego, już wcześniej wyhamował bieg rakiety i obecnie posuwała się ona z niedużą szybkością 5000 km/sek. Komandor Rhin-Jaspis zajął stanowisko w kajucie sterowniczej. Nic nie miał do roboty, prócz wnioskowania; wszystko wykonywały urządzenia automatyczne. Wystarczało mu jakąś rzecz pomyśleć w specjalnym systemie trójkowym, gdy już była przejmowana przez Lokalny Mózg Elektronowy, pilota automatycznego lub inne mechanizmy. Uumici porozumiewali się między sobą systemem dwójkowym, natomiast łączność z maszynami i robotami była utrzymywana przez nich przy pomocy systemu trójkowego; chodziło o to, aby zabezpieczyć przed „podsłuchiwaniem” myśli Uumitów przez automaty i roboty. Obok komandora znajdowało się jego dziecko, adiutant Rhan-Heliotrop, w pięknym zielonym pancerzu z czerwonymi plamkami. Nie był ani synem, ani córką, gdyż Uumici płci nie posiadali. Rozmnażali się sposobem podobnym do pączkowania i nie mogli na świat wydać więcej niż dwoje dzieci w ciągu całego życia. Urodzenie dziecka było świadomym aktem woli każdego rodzącego osobnika. Na świat przychodziły małe kolorowe kuleczki z pełnią cech dziedzicznych po rodzicu, szybko rosły i prędko nabywały nowych cech indywidualnych. Po upływie roku każdy Uumita był już w pełni fizycznie rozwiniętym osobnikiem. Wówczas rozpoczynał się proces nauki, który trwał ponad 500 lat. Później następował okres praktyki w jakiejś obranej dziedzinie wiedzy, który przeciętnie ciągnął się również około 500 lat. Tak więc dopiero w wieku 1000 lat Uumita wstępował w życie jako pełnoprawny członek społeczności, wystarczająco przygotowany do czekających go zadań. Rhan-Heliotrop był jeszcze bardzo młody, liczył sobie zaledwie 1500 lat i posiadał dopiero IX-ty stopień naukowy. Brał już udział w kilku krótkich wyprawach astronautycznych i wyróżnił się jako odważny i zdolny kosmonauta. W każdym razie Rada Naczelna, rządząca planetą Uum, okazała wiele względów komandorowi, zezwalając na tę podróż jego dziecku. Wielu wybitnych Uumitów uważało, że Rhan-Heliotrop posiada jeszcze zbyt małe doświadczenie, aby brać udział w tak poważnej wyprawie. Sprawował się jednak dzielnie i komandor był z niego w pełni zadowolony. Na polecenie wice-komandora Rhyna-Moriona - któremu podlegały również sprawy gospodarcze - szereg zręcznych, małych automatów, zwanych prazami, rozniósł w ognioodpornych porcelanowych naczyniach płynny kwarcyt z odrobiną złota, nadmuchany dodatkowo pęcherzykami argonu. Wszyscy Uumici poczęli pić ten płyn, co ich wzmocniło, dodało im werwy i humoru; pili w ten sposób, że wysuwali z otworu gębowego, który znajdował się poniżej pierwszej pary oczo-uszów, podłużne, czarne ryjki. Ich system wewnętrznego pulsowania został pobudzony. Ze względu na bardzo powolną i niedużą ilościowo przemianę materii miseczka kwarcytu z argonem i złotem starczała im jako pożywienie na wiele lat. Między uczonymi nie było jednomyślności, jeśli chodzi o dalsze kontynuowanie podróży przez kosmos. Niektórzy byli zdania, że należy już zawrócić w kierunku Uum, gdyż nie ma żadnej nadziei na spotkanie istot żywych; inni jednak uważali, że podróż powinna być ukończona zgodnie z zamierzonym planem. Zadanie sprawdzenia wszystkich gwiazd Drogi Mlecznej powinno być doprowadzone do końca. - Plan był niezwykły - oświadczył komandor - godny mieszkańców planety Uum, i mógł być wykonany jedynie przez nas, którzy dysponujemy nieograniczonymi środkami technicznymi. - Co z tego, jeśli okaże się, że ten wszechświat jest beznadziejnie, jednostajny i zupełnie pusty? - nadał wice-komandor Rhyn, zwany Morionem, o pancerzu pięknie opalizującym wszystkimi kolorami tęczy. - Praktyka wykazuje, że to raczej moja teoria jest słuszna - odezwał się uczony- kosmonauta Rhun, zwany Ametystem. - Świat jest pusty i martwy. Dotychczas nie spotkaliśmy żadnej planety, która by była podobna do naszej, która by posiadała temperaturę w granicach 500 - 1500 stopni. A nie muszę chyba dowodzić, że tylko w takiej temperaturze mogą żyć istoty inteligentne. - Słusznie - zgodził się inżynier Rhaan-Chryzopraz - wszystkie zbadane przez nas planety to zwały głazów lub skupiska rozżarzonej lawy, na których życie jest niemożliwe. Nie można sobie wyobrazić życia wśród wiecznych lodów w temperaturze bliskiej zera absolutnego lub w gorących, na pół gazowych otchłaniach rozżarzonej materii, której temperatura sięga 10 000 i więcej stopni. - Tak - przyznał biało-czarny, lśniący jak drogocenny kamień, profesor Rhen- Onyx. Te wszystkie planety są albo piekielnie zimne, albo piekielnie gorące. Wydaje się, że przyroda nie zna umiarkowania, a tymczasem życie istotnie może się mieścić tylko w szczupłych granicach temperatury od 500 do 1500 stopni. - Nie tylko o to chodzi - uzupełnił Rhon-Agat, o pancerzu różnobarwnie wstęgowanym. - Sama konsystencja tych światów jest zupełnie dla życia nieprzydatna. Nie znajdujemy czystych form tlenku krzemu i stąd substancje tych planet nie krystalizują, a nie można sobie wyobrazić jakichkolwiek form życia bez krystalizacji. - Tak jest - zgodził się wice-komandor Rhyn-Morion, a jego pancerz zaczął opalizować wszystkimi odcieniami perły. - Bez krystalizacji nie ma życia, a tymczasem przypomnijmy sobie te odległe, pierwotne koncepcje, gdy przypuszczaliśmy, że cała Galaktyka jest zamieszkała przez istoty żywe, podobne do nas. Przecież krystalizacja była możliwa wszędzie, mogła być prawem natury. Niestety, okazało się to złudzeniem, jak w ogóle wiele innych rzeczy okazało się również złudzeniem. Dziś mamy już podstawy do twierdzenia, że wszechświat, a w każdym razie Galaktyka, nie posiada nic takiego, co można by nazwać życiem. - Sądzę, że takie mniemanie jest przedwczesne - odrzekł komandor. - Nie możemy tak twierdzić, dopóki nie zbadamy całej Galaktyki, a tylko na naszym odcinku pozostaje nam jeszcze dwanaście tysięcy lat lotu, nie mówiąc już o innych wyprawach. - Komandor świecił ciepłą poświatą różową - oznaką przyjaźni i zaufania. - Zasada analogii i doświadczenie wpływają na ukształtowanie się naszych sądów - zauważył wice-komandor Thyn-Morion. - Nie, to jest niemożliwe - nadał gwałtownie adiutant Than-Heliotrop. Jego zielony - pancerz zaczął nabierać lekkiego odcienia niebieskawego, co było oznaką podniecenia. - Czyżby zawodził rachunek prawdopodobieństwa? Czyżby fałszywe były orzeczenia naszego Uniwersalnego Mózgu Elektronowego? A więc w promieniu stu tysięcy lat światła, wśród czterystu miliardów gwiazd Galaktyki nie ma być żadnego innego życia, prócz tego, które istnieje na naszej planecie? Przecież to jest zupełnie pozbawione sensu. Cóż w takim razie może usprawiedliwić istnienie takiego wszechświata? - O ile sobie przypominam - zauważył złocistożółty matematyk Rhean-Chalcedon - od miliona lat ta sprawa nie była już dyskutowana. Nikt nie dowiódł przedtem, aby cokolwiek i kiedykolwiek usprawiedliwiało istnienie jakiegokolwiek świata. - Nasz młody przyjaciel pozwala sobie na przesadę - powiedział wice-komandor. - Nie można zapominać o logice i trzeba liczyć się z faktami. W planach wszechświata jest uwzględnione tylko jedno: promienistość. Wiemy dobrze, że wszechświat rozwija się w promieniowaniu. Życie nie jest celem wszechświata. - Nie osiągnęliśmy jeszcze tego stopnia poznania, aby móc wyrokować, co jest celem wszechświata - zauważył komandor. - Być może, że życie istotnie nie jest celem wszechświata jako całości - wtrącił srebrno- niebieski młody matematyk Rhoan-Turkus. - Ale że jest możliwe, to fakt. W granicach tego faktu my przecież istniejemy. Nasz Mózg Uniwersalny twierdzi, że w obrębie Galaktyki musi być jeszcze co najmniej pięćdziesiąt planet zamieszkałych przez istoty inteligentne. Wynika to z rachunku. - Kolorowe wstęgi na pancerzu Rhoana zagrały całą gamą barw z przewagą niebieskiego. - Chyba dlatego jesteśmy w tej podróży. I pragnę dodać - nadawał swe myśli dalej - że jak dotąd nie mamy instancji wyższej nad nasz Uniwersalny Mózg Elektronowy. Ale czy z tego wynika, że jest on nieomylny?... - zakończył nieoczekiwanie. Uumici słuchali w milczeniu. Panowała u nich zasada, że nie należy przerywać rozmówcy; ale niezależnie od tego uważali, że krytykowanie Mózgu Uniwersalnego jest czymś wielce niewłaściwym. Był to przecież najdoskonalszy, szczytowy wytwór ich inteligencji i technicznego geniuszu. - Chyba każdy pamięta - ciągnął dalej Rhoan - że nasz Mózg Uniwersalny jest nieomylny w zakresie teorii. Ale czy teoria zawsze musi być zgodna z praktyką?... Widzimy, że nie. W ciągu trzydziestu tysięcy lat naszego lotu zjawiska życia nie stwierdziliśmy nigdzie. Co z tego wynika?... - tu przerwał na chwilę. - Jak każdy łatwo zrozumie - podjął - wynika z tego, że rachunek nie został potwierdzony przez rzeczywistość. Adiutant Rhan-Heliotrop przechodził różne stopnie wzruszenia: od zielonego, poprzez jasno - i ciemnoniebieski, do lekko granatowego. - Nic podobnego - nadał też zaraz gwałtownie, jak tylko on potrafił, co można by określić jako „krzyknął”. - Jeszcze nie było wypadku, aby rachunek podany przez Mózg nie znalazł potwierdzenia w rzeczywistości. Nie minęliśmy jeszcze głównego układu galaktycznego. Gdzieś dalej musi być życie, gdzieś musimy je spotkać... Albo my - albo inne rakiety wysłane przez Uum. Rhon-Agat mignął kilka razy ceglastym kolorem, co oznaczało śmiech. Sekundowali mu: Rhyn-Morion, Rhun-Ametyst, Rhen-Onyx i wielu innych. Całe stronnictwo - „zniechęconych i rozczarowanych”. - Za trzydzieści tysięcy lat nie będzie już przed nami żadnych tajemnic - dorzucił srebrzysty Rhoan-Turkus. - Czasu mamy dosyć, możemy się nie spieszyć - dodał Rhan-Chryzopraz. - Za kilka dni uśniemy i nic nie zakłóci naszego spokoju. - Uważam, że są podstawy do pośpiechu - stwierdził wice-komandor Rhyn-Morion. Za trzydzieści dwa tysiące lat nasza Rada Naczelna projektuje ekspedycję do Wielkiej Mgławicy w Andromedzie, odległej od naszej galaktyki o dwa miliony lat świetlnych, a za trzydzieści pięć tysięcy lat do mgławicy Alfa Łabędzia, gdzie rozgrywa się wielki dramat kosmiczny: zderzają się ze sobą dwie mgławice eliptyczne wśród straszliwych temperatur, promieniowań i wyładowań. - Kandydatów do tych podróży jest wielu. Podobno kilkanaście tysięcy. Nam przypadnie odpocząć i trochę pomieszkać na Uum - powiedział najstarszy wiekiem, profesor II stopnia, Rhen- Onyx, lśniąc czarno-białymi pasmami swego pancerza. Rhoan-Turkus zwrócił na profesora wszystkie pary swoich oczo-uszu. Rhoan był wybitnym matematykiem technicznym, a prócz tego był także poetą - umiał układać piękne wiersze w systemie dwójkowym i bardzo dobrze grał na fortepianie kolorów. Najciekawsze jednak, że był marzycielem, co rzadko zdarzało się wśród Uumitów. - Profesor ma rację - powiedział - minie trzydzieści tysięcy lat i powrócimy na naszą ukochaną Uum, gdzie góry są ogniste, a morza płomienne. Zamieszkamy na gorącej magmowej ziemi, w kolorowych kwarcowych domach; kąpać się będziemy w ciepłych morzach gnejsowych, wśród pięknych, lekkich wysp pumeksowych. Osiądziemy w naszych miastach kryształowych, pod szklanymi kopułami naszych pracowni... - Nieprędko to nastąpi - przypomniał mu komandor. Znajdował się na lśniącej podstawie z lekkiego stopu, która dobrze podtrzymywała jego kulistą w tej chwili postać. Przed nim widniała tablica rozdzielcza, usiana instrumentami kontrolnymi. Obok opalizowała ściana telewizyjna; astronauci nie oglądali bezpośrednio świata zewnętrznego, widzieli go doskonale za pośrednictwem ekranów. Jedno oczo-ucho miał skierowane na tablicę, a drugie utkwione w ekranie. Czułki jego zakończone były trzema sprężystymi mackami, precyzyjnie dotykał nimi urządzeń tablicy. Bezpośrednio - można by rzec: „myślowo” - połączony był z pilotem automatycznym i Lokalnym Mózgiem Elektronowym. - Jak widać z przyrządów - poinformował obecnych - wchodzimy w kolejny, dziesięć tysięcy czterysta czterdziesty czwarty układ planetarny. Przypominam, że od trzydziestu tysięcy lat, tj. od momentu, kiedy wyruszyliśmy w tę podróż, byliśmy budzeni przez automaty tylko osiemdziesiąt siedem razy, by zapoznać się z mijanymi układami, ponieważ posiadały jakieś cechy szczególne, godne zbadania i uwagi. I w tym przypadku nasz LME powziął podobną decyzję, gdyż kilka planet obecnego układu wykazuje wyraźne odstępstwa od przeciętnego typu, zwłaszcza cztery z nich, znajdujące się najbliżej słońca, - Co mają w sobie szczególnego? - zapytał wybitny astronom Rhuan-Akwamaryn, o pięknej ciemnoniebieskiej barwie, poprzecinanej bladozielonymi prążkami. - Odmienny typ widma... szczególnie dotyczy to trzeciej od słońca, bardzo małej planety. - Może nareszcie natkniemy się na zjawisko życia. - Chyba nie - odrzekł komandor. - Układ składa się z dziewięciu planet o różnej wielkości, cztery z nich są bardzo duże, ale o niskich temperaturach. Z pozostałych natomiast tylko jedna planeta posiada temperaturę, która mogłaby nas zainteresować - ale i ona jest zbyt niska: plus 300 stopni. W tych warunkach życie jest niemożliwe. Wszyscy uczeni przyznali rację komandorowi, a wielu z nich gwałtownie pożółkło, co było oznaką, iż pogrążyli się w przygnębieniu. Na ekranie ukazał się wykres sporządzony przez Lokalny Mózg Elektronowy. Planety podane były w kolejności, poczynając od krążącej najbliżej słońca, we względnych wielkościach i odległościach. Był to typowy układ planetarny, jaki oglądali już wielokrotnie. Niegdyś, w początkach ery podróży kosmicznych, Uumici badali napotkane układy planetarne niezwykle starannie. Stało się to możliwe po odkryciu neutritu - metalu prawie absolutnie twardego, odpornego na wszelkie wpływy, nieprzenikliwego, nieprzewodzącego, odbijającego cząstki i fale. Umożliwiło to konstrukcję termicznego skafandra antygrawitacyjnego. Astronauci, gdy w nim przebywali, nie obawiali się ani absolutnego mrozu, ani też bardzo wysokich temperatur; byli również zabezpieczeni przed szkodliwym działaniem większości rodzajów promieniowania, nie miały też do nich dostępu obezwładniające siły przyciągania pochodzące od wielkich mas kosmicznych. Rakieta „UHUM 1010”, ciągle hamując swój bieg, przekroczyła orbitę IX-ej planety, oddalonej od słońca o blisko sześć milionów kilometrów. Pokazana na ekranach, stanowiła zwały lodu pozostające w temperaturze zbliżonej do zera absolutnego. Uumici nie mogli na nią patrzeć: ohydna, ciemna, zimna - siedlisko wiecznej śmierci. Ominięto ją jak najprędzej. Cztery następne planety, które stanowiły rodzinę planet największych w układzie, również nie wzbudzały żadnego zainteresowania; znano miliony podobnych. Ich temperatury dochodziły do minus dwustu stopni Celsjusza, a ich atmosfery składały się z dwutlenku węgla, amoniaku i metanu. Najwyżej zły duch, Ryx - o którym mówiły prawie już zapomniane, dawne legendy pierwszych Uumitów - mógł tu mieszkać, a i to bardzo krótko. Straszliwe burze magnetyczne kotłowały się po tych planetach bez przerwy, gwałtowne huragany pędziły z szybkością dochodzącą do pięciuset kilometrów na godzinę, a piekielne wyładowania elektryczne nieustannie waliły w skostniałą, lodowatą skorupę ich powierzchni. To było straszne. Rakieta pomknęła dalej. Dopiero czwarty glob, licząc od słońca, bardzo ich zastanowił. Weszli na orbitę tej planety i krążąc wokół słońca z taką samą co ona prędkością, i jednocześnie w niewielkiej od niej odległości, przez kilka tygodni przeprowadzali obserwacje. Następnie wysłali na powierzchnię neutritowy samolot zwiadowczy z kilkoma uczonymi. Była to bardzo dziwna, stara, niezupełnie jednak wyziębiona planeta. Nie zdziwił ich prawie zupełny brak tlenu i wody; nie zaskoczyły ich ani czerwonawe morza i lądy, ani burze piaskowe, ani polarne czapy podbiegunowe. Ale zadziwiły ich i zaskoczyły pewne substancje, które po podgrzaniu, już przy stu stopniach Celsjusza, wybuchały gwałtownym ogniem. Substancje te nie były minerałami ani kruszcami, nie były również olejami ani łupkami - czym więc mogły być? Oglądane w potężnych mikroskopach elektronowych i szczegółowo przeanalizowane, wykazały budowę komórkową, w której ważne miejsce zajmował węgiel w różnych swych odmianach. Mikroskopy podpatrzyły nawet proces dzielenia się tych komórek, ich rozrost, jak również zamieranie i zanik. Niektórzy uczeni byli zdania, że spotkano wreszcie prymitywne formy życia; inni zaś uważali, że obserwowane przemiany należy traktować jako specyficzne zachowanie się węgla w szczególnych warunkach termicznych - byli więc przeciwni poprzedniej interpretacji. Ostatecznie przeważył pogląd drugi. Uczeni byli zgodni co do tego, że na IV planecie nigdy nie mogło być żywych istot, a to z powodu zbyt szybkiego wystygnięcia globu. Bardziej szczegółowe badanie odłożono na termin późniejszy, gdyż chciano w pierwszym rzędzie dokonać zwiadu na wszystkich planetach układu słonecznego, by mając już ogólne rozeznanie, powrócić potem do najciekawszych z nich. W miarę, jak zbliżali się do kolejnej planety, ogarniało ich coraz większe zdumienie. Niczego podobnego nigdy nie widzieli. Była ona zielono-błękitna - w niektórych miejscach przesłonięta oślepiającymi chmurami - z biało-srebrnymi czapami na biegunach. Gdzieniegdzie zasnuwały ją błękitnawe opary. W blaskach słońca lśniła jak szafir i jak akwamaryna, jak opal i jak szmaragd. Podobna była do wielkiej perły. Pierwszy drogocenny kamień wśród wszystkich bezmiarów Galaktyki. Coś niespotykanego, coś zupełnie wyjątkowego w otchłaniach wszechświata, jakie dotychczas zdołali już przewędrować. Komandor wysłał w kierunku planety trzy automatyczne rakiety wywiadowcze. Był podniecony, co chwilę stawał się ciemnoniebieski ze wzruszenia. - Przyjaciele - nadawał w specjalnym, często przerywanym, uroczystym tonie - jak się zdaje, jesteśmy o krok od zadziwiającego, niebywałego wydarzenia, które na zawsze zapisane zostanie w dziejach kosmonautyki. Otrzymałem do tej pory dostateczną ilość danych, aby przypuszczać, że planeta ta posiada jakieś formy życia, że może nawet jest zamieszkana przez istoty inteligentne... - Sprawdzają się moje przewidywania - triumfalnie wykrzyknął adiutant Rhan- Heliotrop. - Uniwersalny Mózg Elektronowy nie popełnił błędu. Zbliżamy się do momentu, na który czekaliśmy miliony lat. Miliony lat wysiłków, niebezpieczeństw, ofiar... - Przyznaję - kontynuował komandor - że jest to wręcz nieprawdopodobne. Dotychczas nie wyobrażaliśmy sobie, aby możliwe było, by jakieś istoty mogły być zdolne do życia w warunkach tak niskich temperatur, od minus do plus pięćdziesięciu stopni... W wielkich, mineralnych mózgach Uumitów kłębił się chaos myśli własnych i obcych. Komandor czytał w tych myślach jak w książce: zdumienie, zachwycenie, osłupienie, radość, wstyd, obawa, ciekawość, żądza poznania - wszystkie te uczucia mieszały się ze sobą. Wszyscy pogranatowieli, co oznaczało, że znajdują się u szczytu wzruszenia. Komandor był prawie czarny. - Ktoś, zdaje się, wspomniał o niebezpieczeństwie - powiedział. - Tak jest, to jest prawdopodobne. Zachowamy wszelkie środki ostrożności. Skąd możemy wiedzieć, kogo tam spotkamy i jak zostaniemy przyjęci? Co chwila nadchodzą wiadomości od naszych rakiet wywiadowczych. Lokalne mózgi nie próżnują. Musimy jednak liczyć się z tym, że mieszkańcy tej planety mogą sobie wcale nie życzyć naszej wizyty. - A jeśli tak będzie? - zapytał Rhaan-Chryzopraz. - Uczynimy wszystko, co jest w naszej mocy, aby się z nimi porozumieć. - A jeśli to nie da rezultatów? - Udamy się w dalszą podróż. - Zrezygnujemy? - Tak. W żadnym przypadku nie zastosujemy przemocy. - Chyba nie będą silniejsi od nas? - Tego nie wiemy. W istocie Uumici byli bardzo potężni. Obawiali się jedynie skoncentrowanych promieni gamma i bardzo silnych wyładowań elektrycznych. Promienie gamma rozstrajały ich system myślenia, a potężne ładunki elektryczne powodowały zamęt w ośrodkach ruchowych. Poza tym nie działały na nich żadne inne promienie. Od uszkodzeń mechanicznych chroniły ich własne, twarde pokrywy kwarcowe oraz skafandry neutritowe. Ze względu na swą krzemową budową i wysoką temperaturę ciała nie mogli być zaatakowani ani przez bakterie ani przez wirusy. - Mam wiadomość - powiedział komandor - że planeta jest źródłem dość silnej radiacji nie znanego nam typu promieniowania. Ale promieniowanie to nie jest kierowane; wygląda raczej na spontaniczne. - Może to zapora ochronna? - zapytał któryś z uczonych. - Tak - zgodził się komandor - to też braliśmy pod uwagę. Jest to jednak raczej coś innego; nasze rakiety wywiadowcze poruszały się swobodnie we wszystkich kierunkach. W rakiecie „UHUM 1010” panowało niezwykłe poruszenie - bez względu na obowiązujące formy, konwenanse, dyscyplinę i wielką powciągliwość, jaka cechowała te istoty. Poważni uczeni, posiadający wysokie stopnie i tytuły naukowe, zasłużeni astronauci i badacze kosmosu - turlali się po podłogach jak dzieci, obijali o ściany i o siebie, unosili pod sufitami kabin, z wielką szybkością prześlizgiwali się wzdłuż licznych kanałów, tuneli i korytarzy, wydając triumfalny gwizd, który miał odcień smutku i melancholii. Mnóstwo myśli - jedynek i zer, plusów i minusów, kresek i kropek oraz pauz - krążyło między krzemowymi mózgami tych istot. Można je było nazwać „blokami myśli”; w każdej głowie układały się one w całość podobnych zagadnień - i można by rzec, że to myśli tylko jeden mózg. Od pilotów automatycznych nadchodziły wiadomości: nigdzie na tej srebrzystej planecie nie zauważono żadnego niebezpieczeństwa. „Świat jest niezwykle cichy, spokojny - jakby senny. Zaludniają go bardzo dziwne stworzenia: przeważnie wysokie, nieruchome, wspierające się na jednej nodze. W warunkach zwiększonej ciepłoty stworzenia pokrywają się gęstą, zieloną osłoną; w chłodzie osłona opada. Duża ilość zielonych stworzeń pozbawiona jest nogi i pełza po ziemi lub nieco nad ziemią. Atmosfera składa się z tlenu, azotu i pary wodnej. Para wodna w wielu miejscach unosi się w postaci chmur. Dużo jest wody w stanie płynnym i stałym, w postaci śniegu lub lodu. Woda w stanie płynnym znajduje się w wielu, przeważnie wielkich, zlewiskach i rzekach; woda w stanie stałym znajduje się w większości na biegunach. Rzeźba powierzchni o znacznej różnorodności: dużo gór i dolin. Wokół planety krąży satelita: zimny i martwy. Żadnych oznak życia na nim nie stwierdzano. Temperatura planety bardzo niska, przeciętnie plus 10 - 15 stopni. Natężenie promieniowania dość duże - około 10 jednostek. Promieniowanie gamma - 0,2 jednostek. Nieznaną promieniotwórczość wydzielają dziwne, zielone stwory. Obecnie natężenie tego promieniowania nie przedstawia niebezpieczeństwa. Elektryczność atmosferyczna i magnetyzm - znacznie słabsze niż na planecie Uum. Nigdzie nie udało się stwierdzić żadnych budowli, konstrukcji technicznych, osiedli, miast, które mogłyby świadczyć o obecności istot inteligentnych”. Porządek spostrzeżony na globie wydawał się być porządkiem naturalnym. Na planecie nie lądowano, lecz obleciano ją kilkanaście razy i wielokrotnie sfotografowano. Po wysłuchaniu wiadomości komandor Rhin-Jaspis stał się czarno-purpurowy. Czerń znamionowała wielkie przygnębienie, graniczące z rozpaczą, a purpura - wielką radość. Komandor martwił się, że aparaty wywiadowcze nie wykryły istot inteligentnych, ale zarazem cieszył, że w ogóle natrafiono na jakiś ślad życia. - Jak się zdaje - oświadczył komandor - powinniśmy być usatysfakcjonowani. Po wielu milionach lat poszukiwań spotkaliśmy wreszcie świat ożywiony. Nasz Uniwersalny Mózg Elektronowy nie mylił się. Fakt, iż automatyczni piloci nie stwierdzili żadnych oznak życia na wyższym poziomie, nie świadczy jeszcze, że takich form tutaj nie ma. Mieszkańcy mogli ukryć się przed nami. A może w ogóle mieszkają w wodzie albo pod ziemią?... Jedno jest oczywiste - ciągnął dalej - natrafiliśmy wreszcie na planetę posiadającą pewne formy życia. Nie szkodzi, że są to formy stosunkowo prymitywne. Z form niższych mogą wszak powstawać formy wyższe. Ewolucja jest chyba prawem uniwersalnym, obowiązującym w całym wszechświecie. - Koledzy... przyjaciele... - odezwał się adiutant Rhan-Heliotrop entuzjastycznym tonem, a jego czerwone plamki nabrały koloru bardzo intensywnego - słyszę wasze myśli: nie jesteśmy osamotnieni. Nasze życie nie jest złośliwym wybrykiem Natury. Być może, że okaże się, iż życie jest prawem kosmicznym, a nie tylko jakimś bezmyślnym przypadkiem. Podobna myśl istotnie pojawiła się w umysłach wszystkich uczonych; mimo to wydało się im, że Rhan-Heliotrop nie jest upoważniony do wygłaszania takich sądów. Chwila była zbyt uroczysta, a on zbyt młody - toteż jego zachowanie przyjęli z niesmakiem, a nawet z oburzeniem. Rakieta „UHUM 1010” zbliżyła się do III planety na odległość 50 000 km i weszła na orbitę około-planetarną. Z tej odległości powierzchnia planety mogła być dokładnie obserwowana przez precyzyjne instrumenty Uumitów. Jej szmaragdowo-turkusowy kolor, przesłonięty gdzieniegdzie woalem opalizujących chmur, wydawał się załodze bardzo piękny. Wielu z nich wyraziło chęć udania się na powierzchnię - jednak komandor był ostrożny. Pamiętał, że nie wszystkie istoty świata mogą być dobre, mądre i życzliwe. Komandor wspomniał o dziejach swej ojczyzny, gdzie przez miliony lat trzeba było walczyć z uciążliwymi Ognikami. Podstępne i okrutne potwory żyły w głębi wulkanów, w temperaturze przekraczającej 2000 stopni Celsjusza, a więc w temperaturze niedostępnej dla Uumitów. Wiele ofiar, cierpień i wysiłków kosztowało najpierw ograniczenie ekspansji tego plemienia, a następnie całkowite jego wyniszczenie dla dobra przyszłych mieszkańców planety Uum. Po krótkiej naradzie ze swymi zastępcami: wice-komandorem Rhynem-Morionem i pierwszym oficerem Rhenem-Onyxem, Rhin-Jaspis zdecydował, że na planetę polecą trzej najmłodsi uczeni - I adiutant Rhan-Heliotrop, II adiutant Rhoan-Turkus i III adiutant Rhaan- Chryzopraz. Ta pierwsza samodzielna wyprawa miała być ich egzaminem życiowym. Zadanie było bardzo poważne, toteż ich wybór potraktowali jako wielkie wyróżnienie. Będą pierwszymi Uumitami którzy, być może, zetkną się z nowymi formami życia. Dopiero na ich wezwanie przybędą inni uczeni. Trzej młodzi uczeni mocno poróżowieli z wielkiej radości, a następnie przybrali barwę karminu na znak bezgranicznego szczęścia. Wyruszyli w podróż, posuwając się z szybkością 25 000 km/godz. Po niespełna dwóch godzinach lotu osiągnęli jonosferę, ale już wcześniej zaczęli hamować. Schodząc do lądowania po spirali, kilkanaście razy okrążyli glob przebijając się mozolnie przez atmosferę, aż wreszcie wylądowali na wybrzeżu oceanu, na skraju ogromnej złocistej plaży. Ich mała rakieta „Uhum 01” posiadała wszystko, co mogło być im potrzebne do życia, do badań naukowych i do obrony. Obecnie zajmowało ich uwagę zagadnienie, w jaki sposób będą mogły porozumieć się ze sobą istoty pochodzenia mineralnego i węglowo- białkowego. Tam, gdzie kończyła się plaża, zaczynał się las. Nie był to jednak zwykły las, lecz prawieczna, nieprzebyta dżungla. Uumici pojęcia nie mieli o tym, co to jest dżungla, co to jest las, co to są drzewa i zarośla, ale ich uniwersalne umysły, przy współudziale znakomitych maszyn myślących, niezwykle szybko poznawały tę nową, i dziwną rzeczywistość. Wytoczyli się z rakiety w swoich lśniących neutritowych skafandrach. Mogli w nich poruszać się we wszystkich kierunkach z dużą szybkością, mogli również unosić się w przestrzeni; ujarzmiwszy siły grawitacyjne, nie podlegali prawu powszechnego ciążenia. Czekała ich wielka praca. Badania nad roślinami trwały kilka tygodni. Szybko poznano strukturę komórki i zjawisko fotosyntezy; prześledzono z uwagą poszczególne fazy życia: narodziny, wzrost, śmierć. To było zadziwiające: jedne istoty powstawały i żyły kosztem innych. Zdumiał ich świat wirusów, bakterii i pierwotniaków. Niepojęte, żywe istoty białkowe walczyły ze sobą desperacko i pożerały się wzajemnie. Istoty te poruszały się i w łańcuchu ewolucyjnym stały wyżej od roślin. Nad nimi znajdowały się owady. Poznanie większości gatunków tych zwierząt oraz ich sklasyfikowanie zajęło uczonym dużo czasu. Jak się im wydawało w trakcie tych prac, badany świat powinien był należeć do wysoko zorganizowanych inteligentnych owadów, przypominających pszczoły, mrówki lub termity. Tak jednak nie było. W swych pracach badawczych uczeni posługiwali się prazami. Były to nieduże neutritowe kule wypełnione tranzystorowymi mózgami, zaopatrzone w czułą aparaturę nadawczo- odbiorczą i działające na zasadzie sprzężeń zwrotnych. Setki czułek umieszczonych w ich mineralno- metalowym ciele zdolne były do różnych czynności oraz do odbierania wszelkich sygnałów pochodzących ze świata zewnętrznego, które niezwłocznie przekazywały uczonym lub odpowiedniej maszynie rejestrującej. Posiadały one trzy mocne sprężyste, metalowe nóżki, na których mogły poruszać się bardzo szybko. Czynności swe wykonywały ściśle według zadanego im programu lub zleceń bezpośrednich, które otrzymywały od uczonych. Po wylądowaniu na kolejnej plaży, na polecenie Rhana-Heliotropa, który był dowódcą wyprawy, praży wysypały się z wnętrza rakiety przez specjalny nieduży właz. Po chwili rozbiegły się we wszystkie strony - miały zbadać okolicę w promieniu trzech kilometrów. Niebawem zaczęły nadchodzić wiadomości o konfiguracji terenu, temperaturze, wilgotności, magnetyzmie, ciśnieniu, nasłonecznieniu, radiacji, glebie, roślinach, drzewach, owadach, kruszcach i minerałach, o wodzie i niebie, o każdym szczególe godnym uwagi. W ciągu paru godzin trzykilometrowy odcinek został przetrząśnięty z niezwykłą dokładnością. Następnie praży dostarczyły żądanej ilości wszelkiego rodzaju próbek minerałów, metali, wody, powietrza, roślin; dostarczyły też duże ilości owadów żywych i martwych. Rhan-Heliotrop rozmawiał ze swym rodzicielem, komandorem Rhinem-Jaspisem, używając poufnego połączenia wykluczającego możliwość nawet przypadkowego podsłuchiwania. - Praży powróciły przed chwilą. Dostarczyły dużo materiału. Nie na to jednak czekamy. W ogóle jesteśmy zarzuceni materiałami, które kolejno będziemy wam przekazywać, poczynając od dnia jutrzejszego. Jak dotąd jest spokojnie; nikt i nic nie atakuje nas. - Wyczuwam jednak, że jesteś czymś zaniepokojony - zagadnął komandor w odpowiedzi. - Tak - powiedział Rhan-Heliotrop niepewnie - jakieś niebezpieczeństwo chyba jednak występuje. - Na czym ono polega? - Nie wiem. Jest to coś nieokreślonego. Aparaty nic szczególnego nie stwierdzają. Jestem jednak przekonany, że tu istnieją inne jeszcze istoty, prócz tych skrzydlatych i zielonych. - A czy praży zwiadowcze powróciły? - Tak. Wielokrotnie obleciały ten glob we wszystkich kierunkach. W ciągu wielu dni przeprowadziły wszechstronne badania i dokonały wielu dokładnych pomiarów. - I co? - Właściwie nic. Wszędzie zbita gęstwa tych połykaczy dwutlenku węgla. Woda. Niebo. Obłoki. Chłód. - A tobie się wydaje, że gdzieś jest jakaś pułapka czy zasadzka? Chyba jesteś dość czujny? - Sądzę, że to nie jest, nic materialnego - odpowiedział Rhan-Heliotrop. - Są to jakby jakieś nieokreślone wiry, jakieś zagęszczenia energii. Może jakieś nieuchwytne dla naszych aparatów ładunki elektryczne lub magnetyczne, może jakieś nietypowe kondensacje promieniowania. - Masz czujniki, praży, liczniki i analizatory, a wreszcie Lokalny Mózg Elektronowy - odrzekł komandor. - Cokolwiek istnieje na tej planecie, powinno być uchwycone przez twoje aparaty. - Nie - zaprzeczył Rhan-Heliotrop - tutaj chodzi o coś innego. Tu aparaty nic nie pomogą... - Prócz aparatów i naszych zdolności intelektualnych i zmysłowych żadnych innych narzędzi nie posiadamy. - Wiem o tym. To jest jednak coś nieuchwytnego i ciągle się nad tym zastanawiamy z Rhoanem-Turkusem i Rhaanem-Chryzoprazem. Może to nie jest nawet niebezpieczeństwo, może to jest tylko coś przygnębiającego. Jakiś nastrój. Coś w rodzaju kolorowej melodii. To, o czym mówię, miałoby charakter odpowiadający tonacji żółtej. Najbardziej żółtej, jaką sobie można w ogóle wyobrazić. Ta piękna zielona planeta jest najsmutniejszą planetą wszechświata, stokroć smutniejszą od globów martwych, których tyle już widzieliśmy. Ten smutek przeszywa nas na wskroś. - Przyczyna może być tylko jedna: promieniowanie - ostrzegł Rhana-Heliotropa komandor. - Musisz być ostrożny i czujny. - Tak - zgodził się Rhan-Heliotrop - my również myśleliśmy o tym. Te zielone istoty wydzielają duże ilości jakiejś delikatnej energii promienistej, którą obecnie jak najdokładniej zamierzamy zbadać. Niczego podobnego do niej jeszcze nigdy dotąd nie spotkaliśmy. Może jest właściwością węgla organicznego. Byliśmy nieostrożni i trochę tej energii przeniknęło pod nasze skafandry. Sądzę jednak... - Co sądzisz? - zapytał zaniepokojony komandor. - Sądzę, że będziemy jeszcze mieli dużo więcej niespodzianek. Ten świat kryje w sobie niejedną tajemnicę. - Ciągle mówisz o nastrojach i przeczuciach... Ważne są fakty. - Właśnie - potwierdził Rhan. - Popatrz... Na ekranie komandora ukazał się czysty i wyraźny, trójwymiarowy obraz złotego przedmiotu o kształcie niedużej obręczy. Wewnątrz obręczy mikroskopijnymi literami wyryty był tajemniczy napis: „Esperanza et Irar. Usque ad finem”. - Co to jest? - zapytał zdumiony komandor. - Któż to może wiedzieć? - odrzekł Rhan. - Skład chemiczny: złoto z niewielką domieszką miedzi i srebra; kształt kolisty, wewnątrz drobne znaczki, być może jakiś napis. Zajmuje się już tym nasz LME. Znalazł ten przedmiot jeden z prazów wywiadowczych w odległości trzydziestu kilometrów od naszego miejsca postoju, na skraju rozległej plaży. - Zdumiewające - powiedział komandor. - Sądzisz więc, że jest to przedmiot stworzony przez istoty mądre? - Tak mi się zdaje. - Czy znajdował się na powierzchni? - Nie, kilka metrów pod piaskiem. - Niczego więcej z podobnych rzeczy nie znaleziono? - Nie, niczego podobnego nie znaleziono. - To nie do wiary! - wykrzyknął komandor. - Gdzież są wobec tego istoty tego świata lub jakieś ślady ich pobytu na tej planecie? - Nie wiem. Żadnych innych danych, prócz tego przedmiotu, nie posiadamy. Obecnie praży czynią dalsze poszukiwania, bez przerwy w dzień i w nocy. - Jak dawno temu przedmiot ten został wytworzony? - Na podstawie analizy międzynuklearnej stwierdziliśmy, że dokładnie cztery miliony lat temu. - Trzeba zwiększyć intensywność badań - zadecydował komandor po krótkiej chwili milczenia. - Jutro do pomocy wyślę połowę naszych uczonych wraz z niezbędnymi urządzeniami badawczymi. Niech prowadzą wszechstronne badania, niech szukają tajemniczych istot. Komendę obejmuje Rhyn-Morion, ale twoja grupa będzie podlegać tylko mnie. - Proszę o zachowanie tajemnicy, jeśli chodzi o znaleziony przedmiot - powiedział Rhan- Heliotrop. - Ta sprawa wymaga głębszego zbadania. Nie jest wykluczone, że jest to przedmiot pochodzenia naturalnego. To właśnie chcielibyśmy rozstrzygnąć w składzie, w jakim już tu jesteśmy. - Dobrze. Zajmijcie się tym. Nazajutrz przybyło kilkudziesięciu uczonych i astronautów uumickich, którzy utworzyli ponad trzydzieści osobnych zespołów badawczych. W stosunkowo krótkim czasie zebrali i utrwalili niezliczoną ilość różnych eksponatów. Co dzień wysyłali do centrali, znajdującej się w głównej rakiecie, próbki zbadanych przedmiotów, jak również krótkie sprawozdania ze swych badań. Materiały te były jeszcze raz przeglądane i badane przez uczonych znajdujących się w rakiecie. Przeszukano większość obszarów porośniętych dżunglą, zapuszczono się w okolice pustynne i górzyste, spenetrowano również rzeki i jeziora - na nic szczególnego jednak nie natrafiono. Przypadek obrączkowego przedmiotu stał się tym bardziej tajemniczy i niezwykły - podobnie zresztą jak i sama planeta. Uumici postanowili nadać jej imię Selia, co w ich języku oznaczało: zielona albo smutna. *** Po zbadaniu pozostałych planet układu, Uumici obrali sobie I planetę na miejsce wypoczynku. Glob ten, nie posiadający atmosfery, jest zawsze odwrócony jedną stroną w kierunku słońca. Na oświetlonej części planety temperatura dochodzi do pięciuset stopni powyżej zera, podczas gdy po drugiej stronie jest stale noc i panuje straszny chłód. Po gorącej stronie planety Uumici wybudowali sanatorium z przeźroczystej masy kryształowej. Masa ta pochłaniała promieniowanie słońca, ale już go z powrotem nie oddawała, co sprawiało, że wewnątrz sanatorium temperatura osiągała około 1000 stopni. Tutaj Uumici pławili się w promieniowaniu fiołkowym, które bardzo lubili, wygrzewali na słońcu w leczniczych komorach i prowadzili ze sobą spokojne rozmowy o życiu, śmierci i o dziwnej, smutnej, i nie dającej im spokoju Selii. Specjalne urządzenia-zabawki - w postaci kół i kuł na pół przezroczystych, kolorowych i o różnej wielkości - podskakiwały na zewnątrz ich obecnego miejsca pobytu, po rozpalonym, krzemiennym gruncie I planety. W zależności od ilości ciepła wewnętrznego i siły zetknięcia się z powierzchnią, kule unosiły się wyżej lub niżej, zderzały się, gromadziły po kilka, uganiały za sobą - i ten taniec tworzył fantastyczną grę kolorów i układów geometrycznych. Na ruchy, wielkość i zabarwienie kolorowych kuł mogli w pewnym stopniu wpływać przy pomocy specjalnych nadajników elektrycznych - wyniki gry nie były więc zupełnie przypadkowe. Niektórzy uczeni byli znużeni przedłużającym się pobytem. Sądzili, że wszystko już zostało zbadane i można było wyruszyć w dalszą podróż; tymczasem komandor oddalał moment odjazdu, jakby się jeszcze czegoś spodziewał. Część uczonych utrzymywała, że w świecie istot Selii brak jest wyższego ogniwa - brak jest gatunku stworzeń inteligentnych. Zarówno analizy przeprowadzone przez Lokalny Mózg Elektronowy, jak i rozważania naukowców prowadziły do wniosku, że gatunek takich stworzeń powinien mieć szansę zaistnienia. Nie widzieli dostatecznie przekonywających argumentów, dlaczego ewolucja materii ożywionej miałaby się zatrzymać na szczeblu owadów. Inni uczeni byli zdania, że w rozwoju organizmów białkowych najwyższym ogniwem ewolucji mogą być jedynie owady. Przekonywał ich o tym podział owadów na samce i samice; tak prymitywny system rozmnażania - ich zdaniem - mógł być tylko czynnikiem hamującym dla wszelkich wyższych stopni procesu ewolucyjnego. Jedynym śladem, który kazał domniemywać, że nie wszystkie jeszcze tajemnice Selii zostały wyjaśnione, był złoty przedmiot z tajemniczym napisem. Znalazł go jeden z prazów specjalnie zaprogramowany na poszukiwanie złota. Było zastanawiające, że był to jedyny przedmiot w tej okolicy zawierający złoto; ani on, ani inne praży już drugi raz na nic złotego nie natrafiły. Lokalny Mózg Elektronowy zapytany, czy tego rodzaju rzecz może być wytworzona przez przyrodę, oświadczył, że istnieje stumiliardowa szansa na zajście takiego zdarzenia. Znaczy to, że na sto miliardów wszelkiego rodzaju kształtów i proporcji stopów złota z miedzią i srebrem, z jakimiś, niezrozumiałymi wyżłobieniami na powierzchni wewnętrznej i o wadze nie przekraczającej kilku gramów - jeden tylko przedmiot może być w taki sposób wytworzony przez przyrodę, jako wyłączny efekt zdumiewającego przypadku. - A pozostałe? - zapytał Rhan- Heliotrop. - Pozostałe muszą być dziełem jakiejś istoty inteligentnej - odrzekł LME. Młodzi uczeni - Rhan-Heliotrop, Rhoan-Turkus i Rhaan-Chryzopraz - spędzali długie miesiące na badaniach tajemniczego znaleziska. Wiedzieli, że związki złota z miedzią i srebrem w przyrodzie nie występują samorzutnie. Znaki na przedmiocie też nie mogły powstać przypadkowo; niektóre spośród nich powtarzały się, a między sobą wchodziły w związki zadziwiającej symetrii. Lokalny Mózg Elektronowy ciągle pracował nad zagadką. Około stu prazów w dalszym ciągu nieustannie przetrząsało okolicę i sondowało grunt do głębokości kilku metrów. Poszukiwania odbywały się wyłącznie na przestrzeniach otwartych; Uumici uważali bowiem, że tam, gdzie powierzchnia porośnięta jest dżunglą, nie ma dostatecznie dobrych warunków, aby życie wyżej zorganizowane mogło się pojawić. Młodzi uczeni natrafiali niejednokrotnie na jakieś dziwne miejsca, gdzie spod grubych warstw ziemi wydobywano jak gdyby symetrycznie ociosane głazy - lub miejsca, gdzie zgromadzone były zwały tych samych gatunków metali; jednak nic nie świadczyło, że układy takie nie mogły być dziełem samej przyrody. *** Rakieta spoczywała na wzgórzu, skąd był dobry widok na całą okolicę. Obnażone, skaliste szczyty wibrowały w ulewie słońca. Praży przetrząsały teren. Ich niewielkie kuliste postacie wsparte na trzech cienkich odnóżkach i posiadające sześć par mocnych, chwytliwych, neutritowych macek - ukazywały się wszędzie: na szczytach skał, to znowu uczepione na zboczach, to w dolinach i rozpadlinach. Licznymi aparatami badały otoczenie i uzyskane dane niezwłocznie przekazywały do LME. Niestety, zebrane materiały nie zawierały nic pocieszającego. Rzadko kiedy uczony zatrzymywał któregoś z prazów i badał szczegółowiej podaną informację lub polecał dostarczyć sobie zebrane próbki materiałów. - Tu musiały prowadzić swoją działalność inteligentne istoty - oświadczył w pewnej chwili Rhan-Heliotrop. - Skąd ten wniosek? - zapytał go Rhoan-Turkus. Rhan-Heliotrop był entuzjastycznym wyznawcą poglądu, że Selia posiada wyższe formy życia organicznego. Bardziej sceptyczni koledzy często musieli go powstrzymywać w jego zbyt daleko idących koncepcjach. - Przecież tak ogromne złoża rdzy i żużlu nie mogły się tutaj znaleźć przypadkowo. Rhaan-Chryzopraz zagrał pomarańczowym kolorem ironii. - Profesor Rhen-Onyx uważa - oświadczył - że jest to zjawisko zupełnie naturalne. Wykryliśmy wielką ilość złóż rudy żelaznej. A gdzie jest żelazo, tam też musi być i rdza - zwłaszcza tutaj, gdzie warunki klimatyczne planety są bardzo złe. - Jeżeli nasze złote kółko nie jest przejawem zwariowanych pomysłów przyrody - powiedział Rhan-Heliotrop - to metalurgia była ich silną dziedziną. Będąc na ich miejscu, właśnie tutaj zbudowałbym wielką fabrykę wydobycia i przerobu żelaza. A na tym szczycie ustanowiłbym punkt obserwacyjny. - Przedstaw nam jakiś dowód - rzucił Rhoan-Turkus. Gdzie masz dowody na potwierdzenie swojego stanowiska? Już drugi rok tkwimy tutaj bez przerwy... - Dowodem jest złote kółko... - To za mało - odrzekł Rhaan-Chryzopraz. - Dwa takie kółka, a pozostaniemy tutaj tysiąc lat. Swoje szmaragdowo-turkusowe, wielkie i jakby powleczone emalią oczo-uszy zwrócili w kierunku szczytów skalnych. Od świata zewnętrznego oddzielała ich duża, gruba szyba kryształowa, twarda, niełamliwa i niepękająca. Woleli zazwyczaj pozostawać w środku rakiety ze względu na odpowiednią klimatyzację. Mogli tu przebywać bez uciążliwych skafandrów neutritowych, nie dokuczał im chłód, nie wciskało się powietrze i nieznane promieniowanie niosące apatię i przygnębienie. - Tak - odezwał się Rhoan-Turkus. - Możemy się spodziewać, że nasi uczeni potraktują ten przedmiot jako przypadkowy wytwór samej przyrody. Żadna wielka cywilizacja nie mogłaby pozostawić po sobie jedynie tak nikłego śladu. - Może źle szukamy - odezwał się Rhaan-Chryzopraz. - Może - pomyślał Rhan-Heliotrop. - W każdym razie sytuacja jest zła. Naukowcy już zakończyli swe prace. Część z nich przebywa w sanatorium na I planecie, inni w komorze letargicznej pozapadali już w sen. Rhyn-Morion ze swoją grupą nagli do odjazdu i wykorzystuje wszelkie sposoby, aby wpłynąć na komandora. Wszyscy mają do niego pretensje, że przedłuża nasz pobyt tutaj. Komandor jest zresztą również zniechęcony. Lada dzień, a może wydać rozkaz odjazdu. W istocie nie mamy tu już nic do roboty. - Komandor był oczarowany tym kółkiem - wtrącił Rhoan-Turkus. - Tak - potwierdził Rhan-Heliotrop - ale teraz ma dużo wątpliwości. Wierzył w nas... w nasz zapał. I miał nadzieję, że nasza wyprawa odniesie sukces. Tymczasem czas mija, a my nie posuwamy się ani o krok naprzód. Jeśli nie dostarczymy mu jakiegoś nowego dowodu, nie zechce dłużej czekać. Osiemnastoma parami swoich oczo-uszów spoglądali na szybko poruszające się w pożodze słonecznej praży. Zewnętrzny świat dochodził do ich receptorów w postaci różnorakich falowań elektromagnetycznych i molekularnych. Jednakże praży nie donosiły o żadnych nowych, a istotnych spostrzeżeniach. - Mimo tak znikomych wyników - ciągnął Rhan-Heliotrop - jestem nadal przekonany, że na tej planecie musiała istnieć jakaś wysoka cywilizacja. Jest dużo rzeczy zastanawiających. Przede wszystkim to niepojęte kółko ze znaczkami. Jest to jednak poważny dowód... - No, tak. Ale gdzie są inne ślady istnienia tej cywilizacji? - zapytał Rhoan- Turkus. - Śladów może nie być - odrzekł Rhan-Heliotrop. - Trzeba się zastanowić nad tym, z czego były zbudowane przypuszczalne wyższe istoty. Jak się już przekonaliśmy, mamy tu do czynienia ze światem węglowo-białkowym. Sądząc na podstawie poznanych tu zielonych organizmów, owadów oraz różnych pierwotniaków i bakterii - jest to świat bardzo nietrwały. Poszczególne istoty tego świata żyją niezwykle krótko; tkanka, z której są stworzone, rozpada się i znika przy najmniejszym niekorzystnym bodźcu pochodzącym ze środowiska. Z naszego punktu widzenia nawet najmocniejsza tkanka ze spotkanych tutaj, a więc tkanka zielonych dużych istot, jest jak mgła, a cóż dopiero mówić o tkance owadów. Jest ona dla nas czymś na wzór fikcji, jakimś złudzeniem, czymś niemalże prawie nieuchwytnym... - Czy więc sądzisz, że istoty inteligentne tej planety mogą istnieć nie będąc uchwytnymi dla naszych zmysłów - spytał Rhoan-Turkus. - Nie, tak nie myślę. Nie są to Ryxy w sensie właściwym; są to na pewno istoty materialne, jakkolwiek stworzone z bardzo nietrwałej materii. - Cóż by to mogło być, czyżby to były istoty zdolne do dematerializacji? Nie pomyślałem o tym... Na nasz widok zniknęli wraz z całą swoją cywilizacją?... I tylko zatruwają nas podstępnie tym swoim nieuchwytnym promieniowaniem?... No, no... - zakończył z drwiną Rhoan- Turkus, przybierając odcień intensywnie pomarańczowy. - Tak - dodał Rhaan-Chryzopraz - wszyscy się tutaj źle czujemy. Ta planeta jest czymś zatruta... jest tu coś niezrozumiałego... coś wrogiego... - To jest proste - powiedział Rhan-Heliotrop. - Cały zielony świat podlega fotosyntezie i wydziela przy tym niezdrowe dla naszej psychiki promieniowanie WG. Nie to jest jednak najgorsze... - Milczał chwilę i spoglądał na rojące się na skałach praży. - Jak zdołaliśmy stwierdzić - podjął - rośliny istnieją na tej planecie od blisko 400 milionów, a owady od około 300 milionów lat. Było więc dość czasu na powstanie wyższych form życia. Dlaczego ich tu nie ma? Czyżby ewolucja tych form zatrzymała się z niewiadomych nam przyczyn? - Czy nie można by sobie wyobrazić - wtrącił Rhoan-Chryzopraz - że na skutek jakichś nieznanych nam przyczyn istoty inteligentne porzuciły swą planetę i przeniosły się na inną? - Można sobie wyobrazić wszystko - rzekł Rhoan-Turkus - ale trzeba by spytać, gdzie się podziały ślady ich działalności? Istoty III planety rzeczywiście musiały być niezwykle nietrwałe, ale czy z tego wynika, że wszystkie ich dzieła były równie nietrwałe? Gdzież - się podziały ich instytuty, ich miasta, ich kosmodromy. Czyżby zdołali zabrać to wszystko ze sobą? - Jeśli istoty inteligentne istniały tutaj, to rzeczywiście trzeba przede wszystkim spytać o to, co się z nimi stało? Jeśli zaś nigdy nie istniały, to co stanęło na przeszkodzie rozwoju procesu ewolucyjnego? Być może, że nadmierna radiacja tej planety uniemożliwiła rozwój wyższych form życia, albo zniszczyła te formy, jeśli już nawet powstały - oświadczył Rhaan- Chryzopraz. - No, sprawa jest o tyle zbadana, iż wiemy, że około czterech milionów lat temu Selia została silnie napromieniowana. - Czteromilionowy odcinek czasu ma znikome znaczenie dla ewolucji - zauważył Rhoan- Turkus. - Oczywiście - zgodził się Rhaan-Chryzopraz - ale wypadek ten mógł zniszczyć ewentualnych mieszkańców tej planety. - Cóż to mogło być - zastanawiał się Rhan-Heliotrop - jeśli rzeczywiście tak było? Radiacja przekroczyła sto jednostek... i jeszcze dziś utrzymuje się na poziomie dziesięciu. Mógł to być jakiś ogromny wybuch. Być może, że był to najazd jakichś nieznanych wrogich istot z innej planety naszej rozległej galaktyki. - Tak, to było coś potężnego - przyznał Rhaan-Chryzopraz. - Jakiś wielki kataklizm... - Nasze badania wykazały, że istoty zielone, owady i wszystkie jednokomórkowce wytrzymują nawet bardzo duże dawki napromieniowania - zauważył Rhoan-Turkus. - Wszystko tu jest dziwne i tajemnicze - rzekł Rhan-Heliotrop. - Nie rozumiem, dlaczego te fakty nie zastanawiają naszych uczonych. Z naszych rozważań wynika, że niektóre organizmy węglowo-białkowe mogą żyć nawet w warunkach wysokiej radiacji, inne zaś giną - jeśli w ogóle istniały - giną bez śladu, nic po nich nie zostaje. Okazuje się, że organizmy mogą powstać i żyć w niezwykle niskiej temperaturze, zaledwie kilka stopni wyższej od zera. Te zjawiska, te fakty powinny nas napawać nadzieją, mimo bezbrzeżnej pustki wszechświata. Czy można było sobie wyobrazić, że w ciągu kilku lat, co dla nas jest zaledwie jedną małą chwilą, może się dokonać cały cykl życiowy jakiejkolwiek istoty? Czy można się było spodziewać, że istnieje świat stworzony z komórek tak nietrwałych i niemal nieuchwytnych jak dym lub jak mgła? - A czy nie jest dziwne, że życie powstało właśnie na tej planecie, gdy dwie sąsiednie, położone bliżej słońca, mają warunki znacznie korzystniejsze? - zapytał Rhaan- Chryzopraz. - Czy nie jest jeszcze bardziej zdumiewające - powiedział Rhoan-Turkus - że życie na tej planecie jest wynikiem niezliczonej ilości przypadków. Temperatura - ani za wysoka, w której organizmy by spłonęły, ani za niska, w której by zamarzły; tlen - jako rezultat działalności życiowej istot zielonych; masa planety - ani zbyt duża, ani zbyt mała; oddzielenie się lądów od mórz. Wydaje się, jakby to wszystko specjalnie było pomyślane dla powstania i rozwoju organicznych związków węgla. Na dziewięć planet układu tylko jedna miała być siedliskiem życia. - Cóż z tego - powiedział żółknąc Rhan-Heliotrop - nie o to nam chodzi. Jeśli w ciągu najbliższych dni nie dostarczymy naszym uczonym odpowiednich materiałów w postaci nowych argumentów, trzeba będzie wyruszyć w drogę. W tej chwili dziesiętnik prazów, „Rdes 010”, nadał sygnał uwagi i obraz znaleziska. Był to wydrążony na okrągło odłamek skały, z którego wystawały końce czegoś podobnego do metalowej rury. Młodzi badacze zagrali niebieskimi kolorami. - Dostarczyć w pobliże rakiety - rozkazał Rhan - Heliotrop. Po chwili pojawił się automatyczny pojazd, na którego platformie sześciu prazów podtrzymywało kamienny blok. - Rozbić!... Wyjąć!... Ostrożnie!... - rozkazywał Rhan-Heliotrop. Od delikatnego dotknięcia kruszących ostrzy prazów rozleciała się zmurszała skała, a wraz z nią i przeżarta przez korozję rura, z której pozostało jedynie nieco szarego tlenku ołowiu. - Znów nam przepadł dowód - nadał głucho Rhaan-Chryzopraz. - I tak nam przepadnie każda inna rzecz, bo rzeczy tego świata nie wytrzymują niszczącego ciśnienia czasu. Cztery miliony lat to zbyt duży odcinek czasu jak na te warunki. Rhan-Heliotrop odesłał praży na dalsze poszukiwania. Znalezisko zaś sfotografowano ze wszystkich stron i odbito w specjalnej masie plastycznej. - Zaczynam wątpić w złote kółko - rzekł Rhan - Heliotrop. - Nic nam nie pozostaje innego, jak zająć się sygnałami. *** Przed rokiem, gdy badali współzależność między radioaktywnością planety a emisją promieni korpuskularnych, spotkali się z pewną drobną niedokładnością. Była ona tak mała, że początkowo wydawała się złudzeniem wywołanym przez nakładanie się fal. Eliminowali po kolei wszystkie fale: kosmiczne, najtwardsze gamma, miękkie gamma, radiowe gwiezdne i słoneczne. Na falach ultrakrótkich było jakieś niezwykle słabe zakłócenie nie mieszczące się w przewidywanej skali. Niestety rozlegało się bardzo rzadko i trudno je było uchwycić. Poświęcali całe tygodnie na wyłapywanie tych fal. Zaprzęgli do roboty praży i różne urządzenia automatyczne. Działały aparaty zapisujące najmniejszy ślad fali i potężne wzmacniacze. Automatyczny zapis rejestrował każde pojawienie się fali i jej natężenie. Była to fala ultrakrótka o częstotliwości 578 Mc/sec. Zazwyczaj milczała długie tygodnie, po czym odżywała na parę sekund i znów milkła. Dochodziła skądś z dala. Nie sposób było ustalić skąd przybywa: z Selii, ze wszechświata czy ze słońca. Rhaan-Chryzopraz był zdania, że jest to jakiś wtórny przejaw, jakby echo promieniowania kosmicznego. Natomiast Rhoan-Turkus uważał, że jest to raczej zjawisko spowodowane przez promienie pierścieniowe. Tak było do chwili, kiedy uczeni po nieudanych poszukiwaniach i po przepadnięciu dowodu w postaci metalowej rury spostrzegli, że fala posiada pewną regularność: sygnały krótkie i długie pojawiały się na przemian. Ten fakt zelektryzował ich. - Co to jest? - zatrzepotał Rhan-Heliotrop myślą tak niespokojną, że nadawała się do zapisu sejsmograficznego. - Czy to jest sygnał logiczny? Wszyscy trzej ze wzruszenia stali się ciemnobłękitni. Skupili się przy najważniejszym z aparatów. Maszyna ta analizowała, rejestrowała, zapisywała i wykreślała długość, częstotliwość, kierunek, punkt odbicia w jonosferze i nośność fali. - Czy to jest sygnał? - powtórzył Rhan-Heliotrop. Niestety, odpowiedź nastąpiła dopiero po kilku tygodniach. - Jest w tym jakaś zależność od plam na słońcu i od natężenia zaburzeń magnetycznych na biegunach planety - stwierdził Rhaan-Chryzopraz po zestawieniu wszystkich zapisów. Z rakiety „UHUM 1010” nadesłano nowe, niezwykle silne wzmacniacze. Był zmierzch. Koniki polne śpiewały pierwszą pieśń jesieni i ostatnią miłości, ale takie sprawy zupełnie nie obchodziły Uumitów. Zajęci byli nieustannie tajemnicą nieuchwytnej, słabej fali radiowej. Tego wieczora warunki uniemożliwiające czysty odbiór musiały być wyjątkowo korzystne, gdyż tajemniczy sygnał był kilkakrotnie wystarczająco wyraźny na to, by go zapisały aparaty. - Powiedziałbym - rzekł Rhoan-Turkus po zanalizowaniu zapisu - że jest to „10” lub „110”. Wszyscy trzej ze wzruszenia tak pociemnieli, że stali się prawie granatowi. - Aparat odebrał tylko część sygnału nadał Rhaan-Chryzopraz - całość jest dłuższa, ale tutaj nastąpiło duże zakłócenie i koniec sygnału jest rozmyty. - Zgadzam się - przyznał mu rację Rhoan-Turkus. - Ale dalszy ciąg zapisu jest już wyraźniejszy. Sądzę więc, że mamy tutaj „11” i „00” w nadawaniu ciągłym. Zabrali się do szczegółowych badań, tymczasem aparaty zdołały odebrać jeszcze kilka sygnałów. Ostatecznie okazało się, że nadawane są one seriami. Były to trzy znaki długie i trzy krótkie, nadawane bez odstępów: SOS, SOS, SOS... Młodzi uczeni uumiccy byli tak wstrząśnięci tym odkryciem, że bardzo długi czas milczeli i tylko przybierali kolor coraz głębszego granatu, aż wreszcie stali się prawie czarni. - Co to może być? - wykrzyknął w końcu Rhoan-Turkus. - Co to ma znaczyć? - nadał zaraz potem Rhan-Heliotrop. - To nie są nasze sygnały. Nie dochodzą z kosmosu ani ze słońca - są stąd. Nie nadają ich drzewa, nie nadają rośliny, nie nadają też owady. Więc?... - Jeśli odrzucić hipotezę zbiorowej halucynacji - odrzekł Rhaan-Chryzopraz - to sprawa jest oczywista. Takie sygnały może nadawać tylko istota rozumna. Mało tego, istota ta posiada krótkofalowy aparat nadawczy... Po tym oświadczeniu młodzi uczeni zamilkli. Jedynie powierzchnie ich krzemowych pancerzy grały wszystkimi kolorami tęczy, jednakże z przewagą niebieskiego i granatowego. - Jestem do głębi wstrząśnięty tym zdarzeniem - sygnalizował specjalnym uroczystym kodem Rhan-Heliotrop, stając się zupełnie okrągłą - zieloną w czerwone plamki - kulą. - To jest wprost nie do wiary. Czyżby się miały spełnić marzenia niezliczonych pokoleń naszych przodków? Co mamy teraz czynić? Rhaan-Chryzopraz, który był realistą niezwłocznie ostudził entuzjazm Rhana- Heliotropa. - Za wcześnie jeszcze na wyciąganie jakichkolwiek wniosków - rzucił. - Musimy przede wszystkim ustalić, co mogą rzeczywiście oznaczać te sygnały. Kto je nadaje, gdzie on się znajduje, czym dysponuje, jaką posiada siłę, jak się do nas odniesie? Trzeba też ustalić, czy dużo jest tych istot. Siedzimy tutaj tak długo, przeprowadzamy skrupulatne badania i nikogo nie spotkaliśmy. Gdzie się więc ukrywają i dlaczego się ukrywają? - To dopiero początek tropu - dodał Rhoan-Turkus - a zresztą, istotnie, wszystko jest bardzo niejasne. Trzeba zachować wielką ostrożność, bo w tym może się kryć jakiś podstęp, jakaś pułapka. Nic nie wiemy o ewentualnych mieszkańcach tej planety. Ostrożność jest konieczna jeszcze i dlatego, by się nie skompromitować wobec naszych starszych kolegów, a zwłaszcza wobec naszych antagonistów. - Natychmiast przygotować się do poszukiwań - wydał polecenie Rhan-Heliotrop. Aparaty telemetryczne i goniometryczne wytyczyły kierunek. Należało udać się na wschód. Z analizy kilku słabych fal nie można było ustalić miejsca nadawania. Rakieta badawcza „Uhum 10” wylądowała w północnej części półwyspu oznaczonego przez Uumitów numerem XIX. Było tam mroźnie i ciemno, śnieg padał bezustannie. Nie miało to zresztą dla nich większego znaczenia, gdyż nie rozróżniali tak drobnych różnic w temperaturze jak wahania w granicach trzydziestu stopni. Dla nich każda temperatura do plus 450 stopni oznaczała zimno. Czekali na sygnał, który odezwał się dopiero po kilku tygodniach ich nieustannego czuwania. Z zapisu kilku bardzo słabych sygnałów zorientowali sią, że powinni udać się na południowe wybrzuszenie kontynentu III. Tutaj rozesłali na zwiady swoje czujne i niezmordowane praży, a sami zasiedli nieruchomo nad aparatami, i tak trwali bez najmniejszego poruszenia przez sześć dalszych tygodni, prowadząc ze sobą długie rozmowy i od czasu do czasu komunikując się z komandorem Rhin-Jaspisem, który na ich prośby ciągle przesuwał termin odlotu. Wreszcie cierpliwość ich została nagrodzona. Któregoś słonecznego dnia, w samo południe, rozległo się kilka bardzo wyraźnych sygnałów i aparaty dokładnie określiły miejsce ich nadawania. Była to jedna z małych wysepek znajdujących się na samym równiku, w kierunku południowo- wschodnim od wysp XOX i XOO. Podobna była do rozłożonego parasola. Porastała ją pierwotna, dzika i bujna dżungla. Ogromne drzewa o cienkiej korze splatały się lianami ze sobą i różnymi krzewami, tworząc nieprzebytą gęstwinę. Wzdłuż wybrzeża rosły palmy kokosowe,” daktylowe, sagowe, drzewa pieprzowe i mangowe. Od setek tysięcy lat jedne pokolenia roślin wyrastały na zwałach swoich poprzedników - i tak nad wysepką urastała coraz wyższa warstwa próchnicy. Niegdyś zmywały ją fale oceanu i wody pory deszczowej, zdmuchiwały cyklony, ale wielka potęga życia roślin okazała się mocniejsza od siły wiatrów i wód. Obecnie zbita gęstwa roślin wrośniętych głęboko w popękane skaliste podłoże stanowiła przeszkodę nie do przebycia. Wysepka była pochodzenia wulkanicznego; posiadała strome stoki, spływające masą zieleni do oceanu. Wewnątrz znajdowała się obszerna, nieckowata, pokryta ostrymi wzgórzami przestrzeń z wysokim szczytem pośrodku. Ze szczytu góry, aż do małej przystani, zbiegały zielone tarasy. Tam na dole iskrzyły się drobne, błękitne fale oceanu. Rakieta „Uhuum 10” zawisła prawie nieruchomo nad wierzchołkiem góry. Wszędzie widać było skłębioną, zbitą masę zieleni i dalej bezbrzeżny, pusty ocean. Gdzieś tutaj znajdowało się źródło niezwykle słabych fal radiowych, niosących sygnał trwogi i rozpaczy: trzy kropki, trzy kreski. Słońce w oślepiającym blasku purpury, seledynu, złota i fioletu zanurzyło się w wodzie. Następowała szybka zwrotnikowa noc - tajemnicza i pachnąca. Uumici uczuleni byli na barwy, jakkolwiek odczuwali je raczej w sposób muzyczny. Taki zachód w ich świadomości brzmiał jak symfonia. Wysłuchali tej muzyki w skupieniu. Nastąpiła noc, która nie ograniczała pola ich działalności. Po ciemku widzieli tak samo dobrze jak przy pełnym świetle. Świat zawsze był dla nich dobrze widzialny, jakkolwiek posiadał różne odcienie. Nocny świat miał odcień szarawy i był jakby lekko zamglony, podobny do jesiennego, pochmurnego dnia. Młodzi uczeni naradzali się nad dalszym swoim postępowaniem. - Chyba trzeba czekać - powiedział Rhan-Heliotrop. - Obecnie, gdy odezwie się sygnał, na pewno ustalimy dokładnie miejsce jego nadawania. Zostaniemy tu i będziemy czuwać. - Mnie się zdaje, że należałoby natychmiast wysłać praży - zaproponował Rhoan- Turkus. - Należałoby wylądować i wysłać praży na poszukiwanie nadajnika. - Będziemy czekać - powtórzył jeszcze raz Rhan - Heliotrop. - A jeśli ktoś nieznany obserwuje nas teraz, by w odpowiedniej chwili zaatakować - wtrącił Rhoan-Turkus. - Nie, to niemożliwe - odpowiedział Rhan-Heliotrop. - Wierzę naszemu Mózgowi i aparatom. Nic groźnego nie stwierdzają. - Tak - zgodził się Rhaan-Chryzopraz - nie ma żadnego sensu, aby teraz opuszczać się w sam środek tej gęstwiny. Należałoby przed wylądowaniem wypalić kawał terenu. Lepiej zaczekać i nie działać na ślepo. Rakieta posuwała się powoli, na niedużej wysokości, wzdłuż górnego tarasu. Wśród jednolitej ściany zieleni dostrzeżono wreszcie nieduży obszar niczym nie porośnięty. Składał się on ze zwałów wyślizganych przez wiatry skał bazaltowych. Zawisnęli nad tym miejscem. Nie mieli wiele do roboty. Aparaty doskonale ich wyręczały w wielu czynnościach. Specjalna maszyna zrobiła przegląd prazów, sprawdzając ich sprawność, zwrotność, szybkość i gotowość do działań zwiadowczych. Każdy praż posiadał swój kolejny numer kodowy. Dziesiętnicy prazów, których w rakiecie „Uhuum 10” było dziesięciu, mieli znacznie szerzej rozbudowaną „świadomość cybernetyczną” i w pewnym sensie zdolni byli do podejmowania decyzji, jak i do ponoszenia odpowiedzialności za skutki tych decyzji. Na wyspie nic się nie działo. Uumici cierpliwie wyczekiwali na upragniony sygnał. Skracali sobie czas zajmując się zgadywaniem i uzupełnianiem myśli swych sąsiadów - w ten sposób powstawały zadziwiające opowieści i poematy. Zajmowali się także rozważaniami na tematy matematyczne i geometryczne. Specjalnie interesowała ich logistyka, matematyka i geometria abstrakcyjna. W tych dziedzinach byli znakomitymi specjalistami. Jak na złość tajemniczy nadajnik milczał. Postanowiono wylądować. Rakieta wypuściła sześć elastycznych, spiralnych podstaw i miękko osiadła na pochyłej, magmowej skale głębinowej. Cała setka prazów wysypała się przez specjalny właz i zaraz rozbiegła się po całej wyspie. Po chwili zaczęły docierać od nich pierwsze informacje. W ciągu kilkunastu godzin cały teren o powierzchni dziewięciu kilometrów kwadratowych został dokładnie spenetrowany. Tam, gdzie nie przeszedłby dziki zwierz, praż, zawdzięczając to swym małym, opływowym kształtom i wielkiej sile swych nóżek i czułków - prześlizgiwał się z łatwością. Na drzewa wchodził z wielką swobodą i przeskakiwał z konaru na konar jak wiewiórka lub małpa. W razie potrzeby umiał sobie nawet utorować drogę, błyskawicznie wycinając lub wypalając dżunglę. Dalsze badania wykazały, że w głębi wyspy znajdują się złoża różnych metali, a przede wszystkim żelaza, miedzi, cynku, ołowiu, aluminium, platyny, srebra i złota. Stwierdzono jednocześnie występowanie wysokiej radiacji - natężenie promieniowania dochodziło chwilami do dwunastu jednostek. Fakty te zdziwiły uczonych. - Skąd tu tyle metali? - zastanawiał się Rhan-Heliotrop. - Trzeba będzie zbadać kilka najbliższych wysp i ustalić, czy obecne odkrycie jest nietypowe czy raczej normalne. - Czy sądzisz, że pomiędzy istotami, których poszukujemy, a metalami i radiacją może zachodzić jakiś związek - zapytał Heliotropa Rhaan-Chryzopraz. - A czy nie mogą to być organizmy metalowe lub jakieś promieniotwórcze kondensacje? - dodał Rhoan-Turkus. - Nie wiem - odparł Rhan-Heliotrop. - Jestem jednak przekonany, że stoimy w tej chwili u progu największej tajemnicy. Nie potrafię wyobrazić sobie istot z innego świata, ale czuję, że jesteśmy w pobliżu nich. Podpowiada mi to mój zmysł telepatyczny... - Tak... zgadzam się z tobą - potwierdził Rhoan-Turkus. - Jeszcze nigdy nie czułem się tak niespokojny i smutny. To chyba wpływ tej radiacji. - Aparaty nic szczególnego nie wykazują - zauważył Rhaan-Chryzopraz. - Nigdzie nie przekroczyliśmy normy zdrowotności. - W każdym razie nie będziemy wychodzić z rakiety. Niech nas wyręczają praży. Sądzę, że wskazana byłaby jak najwyższa ostrożność - powiedział Rhan-Heliotrop. - Czy nie sądzisz, że ta wyspa może być podminowana antymaterią lub wybuchowymi nukleonami? - zapytał Rhoan-Turkus. - W jakim celu? - odpowiedział pytaniem Rhan - Heliotrop. - Rzeczywiście odrzekł po chwili namysłu Rhoan-Turkus. - To nie miałoby żadnego sensu. - Nic nie wiadomo - zauważył Rhaan-Chryzopraz. - Na wszelki wypadek proponuję wznieść się na wysokość pięciuset kilometrów, zanim praży nie przetrząsną tej wyspy dokładnie... Nie zdążyli jeszcze dokończyć rozmowy, kiedy wśród prazów penetrujących okolicę wszczęło się wielkie poruszenie. Dziesiętnik „Rhumrhu 010” nadał sygnał uwagi i donosił, że u ujścia zatoki, czternaście metrów pod powierzchnią wody, pod grubą warstwą odwiecznego iłu, znaleziono dwa dziwne przedmioty o wadze około ośmiu ton każdy. Jeden z nich jest prostokątnym blokiem granitu, drugi natomiast podłużnym blokiem marmuru pokrytym jakąś masą izolującą. Rakieta „Uhuum 10” niezwłocznie przesunęła się w to miejsce i uczeni obserwowali, jak cztery oddziały prazów wyciągały z oceanu dwa bloki kamienne. Odbywało się to z dużym trudem, chociaż praży działały z matematyczną dokładnością i posiadały znakomite narzędzia pomocnicze - każdy z nich dysponował siłą dwóch KM. Niebawem uruchomiono dźwig antygrawitacyjny, który wydobył obydwa bloki i złożył je z największą ostrożnością na wybrzeżu. Oddział dwudziestu prazów pod osobistym nadzorem Rhaana-Chryzopraza przystąpił do oczyszczania głazów. Czynili to niezwykle delikatnie. Zanim jednak do tego przystąpiono, bloki skalne zostały zważone i zmierzone, ustalono ich strukturę molekularną, spoistość, twardość, odporność, a także odbito ich kształty w specjalnej masie plastycznej. Każdy z tych zabiegów był dokładnie filmowany. Prostokątny blok wyłonił się wreszcie spod pokrywy prawiecznego iłu i wapiennej osłony koralowej. Po chwili ujrzał światło dzienne napis: „Nihil supra”. Resztki złota pozostały w obrzeżeniu liter. Uumici oczywiście nie wiedzieli co oznaczają te znaki; ale zaraz wydali odpowiednie dyspozycje Lokalnemu Mózgowi Elektronowemu, by zajął się ustaleniem ich sensu, wykorzystując przy tym napis poprzednio odkryty. Dłuższa seria znaków, jaką teraz dysponowali, obiecywała im, że odczytanie napisu może być osiągnięte. Nie mieli już teraz żadnych wątpliwości co do istnienia na tej planecie istot rozumnych - z tym więc większą niecierpliwością oczekiwali, co im przyniesie zbadanie drugiego znaleziska. Dwa oddziały prazów z niezwykłą ostrożnością, używając naelektryzowanych dłutek z wirującymi tarczkami, okruch po okruchu, zdejmowały warstwę wapnia koralowego z podłużnego głazu. Spod wiekowych pokładów tu i tam przebłyskiwała niepokalana biel paryjskiego marmuru, wyłaniały się niepowtarzalne kształty dzieła wielkiego mistrza. To była Nemezis. Bogini losu i ładu powszechnego. To ona karała zuchwałość wynikającą z pychy; była mścicielką wszelkiej zbrodni. Czuwała także, aby nikt nie wyszedł poza granice swego losu, aby nie sięgnął po większy udział w szczęściu, niż mu był przeznaczony. „Nic nadto”. Kto pragnie więcej, niż mu przypada, kto wynosi się ponad innych, kto wierzy tylko we własne siły i powodzenie - ten urąga bóstwu i prędzej czy później dosięgnie go kara. Ten posąg był wspaniały, pyszny i dumny, wyniosły i nieubłagany. Piękne oblicze bogini było twarde i nieodgadnione, a ślepe oczy spoglądały z uwagą w wieczność. Urzekające kształty spowijała szata gęsto sfałdowana. Praży początkowo ustawiły statuę na głowie. Uczeni, po długiej i zaciętej dyskusji, kazali ją odwrócić i postawić na nogach. Następnie Rhoan-Turkus zaproponował umieszczenie jej na granitowej podstawie. Tak więc pomnik stanął w całej swej okazałości i prawie w tym samym miejscu, gdzie stał przed czterema milionami lat. - Nie wiem, co to jest - powiedział Rhan-Heliotrop. - Moim zdaniem jest to coś zupełnie pokracznego i groteskowego. Nie można jednak wykluczyć, że to może być postać mieszkańca tej planety. Pozostali uczeni przyznali mu rację. Rhoan-Turkus zajął się porównaniami anatomicznymi. Uumici nie mieli właściwie ani głowy, ani górnych i dolnych kończyn - wszystko mieściło się w tułowiu. Rhoan-Turkus dość słusznie wskazał na uszy i oczy, z tą tylko różnicą, że sądził, iż oczy są uszami, a uszy oczami, jednakże już nos i usta sprawiły mu nieprzebyte trudności. Przeznaczenie rąk i nóg szybko rozszyfrował, chociaż to wszystko wydało mu się absurdalne, niezgrabne i nieporęczne. Obfite biodra i piersi bogini wprawiły ich w podziw - nie mogli wszakże pojąć, jakie mogło być ich przeznaczenie. Od razu jednak zrozumieli rolę palców: i te znalazły ich uznanie. Przy użyciu integratora atomowego posąg wraz z podstawą został dokładnie powielony. - Kopię niezwłocznie wyślemy na „UHUM 1010” - oświadczył Rhan-Heliotrop - a oryginał zostawimy sobie. Bądź co bądź jest on dowodem naszego triumfu. Po namyśle Rhan-Heliotrop rozkazał prazom ściąć szczyt najwyższej góry i tam ustawić posąg. Ta decyzja pociągnęła za sobą cały szereg dalszych wypadków. Przy wyrównywaniu szczytu praży natrafiły na doskonale zamaskowane zwałami kamieni zakończenie anteny nadawczej. Był to jedynie nieduży ostry trzpień platynowy ze srebrnym przewodem, który biegł w dół i ginął pomiędzy skałami. Nieco później praży znalazły szczątki baterii słonecznej. Była ona zbudowana z platyny, srebra i czystego szkła krystalicznego. Kilka ogniw jeszcze działało, a w uzwojeniach, które biegły gdzieś w głąb, pojawiały się od czasu do czasu słabe prądy elektryczne. Uczeni postanowili postępować możliwie oględnie i bez pośpiechu. Te przewody dokądś prowadziły: do środka wyspy. Tam się coś znajdowało. Tam tkwiło rozwiązanie tajemnicy. Można by podążyć śladami przewodów i rozłupać całą wyspę aż do głębi. Nie, to nie była odpowiednia droga. Czy Istota Nieznana życzy sobie, aby w ten sposób wdzierać się w jej tajemnice? Poprzednio wyrażali przypuszczenie, że istota ta śledzi ich poruszenia. Może boi się ich i dlatego milczy, a może szykuje jakąś nie dającą się przewidzieć akcję przeciw nim skierowaną? Wszystkie aparaty rejestrujące - elektryczne, magnetyczne, chemiczne i mechaniczne - nastawione były na nieustanne czuwanie. Niespodziewanie wszystkie urządzenia, jakimi dysponowali Uumici, zarejestrowały sygnał: SOS... SOS... SOS... W chwilę później nastąpiła cisza. Lokalny Mózg Elektronowy znowu przystąpił do intensywnej pracy nad rozszyfrowaniem sensu tego sygnału; przeprowadzał niezliczone ilości kombinacji znaków, włączając i te, na które wcześniej zwrócono też uwagą. Sprawa wyglądała poważnie. Wyspa mogła być zatruta, mogła być podminowana. Dotkną nieopatrznie jakiegoś przedmiotu i wszystko wyleci w powietrze. - Te sygnały - oświadczył Rhan-Heliotrop przerywaną ze wzruszenia falą - oznaczają przywołanie albo ostrzeżenie. Może jakąś groźbę, może znak przyjaźni. Niebawem dowiemy się o tym. - Wolałbym, żeby to nie była groźba - dodał Rhaan-Chryzopraz. - W każdym razie mamy wreszcie coś konkretnego. Nasi uczeni będą fioletowi z zazdrości aż do końca podróży. Uumici przystąpili do sondowania wnętrza wyspy przy użyciu specjalnych fal elektromagnetycznych. Ich sonda sięgnęła dość głęboko. Ujrzeli na ekranie geometryczne zarysy jakiejś wielkiej budowli. Mogły to być olbrzymie zbiorniki, baseny, jakieś schrony czy bunkry - zaczynające się już od trzydziestu metrów pod poziomem oceanu, a sięgające dwustu metrów głębokości. - Bracia - nadawał Rhan-Heliotrop prawie czarny z wrażenia - znajdujemy się wobec największego wydarzenia w naszych dziejach. Mamy przed sobą dzieło wzniesione przez istoty inteligentne. - Być może, że tutaj znajduje się siedziba władcy tej planety - zagadnął Rhaan- Chryzopraz. - Nonsens. Po co władca miałby tkwić nieruchomo na głębokości dwustu metrów? - Można sobie wyobrazić - dodał Rhaan-Chryzopraz - że ten władca to doskonała maszyna cybernetyczna. Jakiś uniwersalny mózg, który siedzi tam i snuje swoje myśli już od milionów lat. - A któż go stworzył? - zapytał Rhan-Heliotrop. - Sądzę, że tych, którzy go stworzyli, tutaj nie ma - odpowiedział Rhaan- Chryzopraz. - A gdzież oni są? - Możliwe, że opuścili tę planetę na zawsze. - Po cóż mieliby to czynić? - Nie wiem. To jest tylko przypuszczenie. - I jedyny ślad po sobie ukryli tak starannie pod powierzchnią? - A czy musieli koniecznie żyć na powierzchni? Mogli przecież żyć w głębi, w gorącej magmie, jak żyły nasze Ogniki. - Cóż więc znaczy ta dziwaczna figura? Czy to nie jest obraz istoty tej planety? Czy tego rodzaju stworzenia mogłyby żyć we wnętrzu globu? Czy nie musiały one być typu węglowo- białkowego, skoro cała reszta przyrody ożywionej jest tutaj tego właśnie typu? - pytał Rhoan- Turkus. - Cierpliwości - rzekł Rhan-Heliotrop. - Zaledwie godziny dzielą nas od rozwiązania tej tajemnicy. W tej chwili niezwykle mocno i wyraźnie rozległ się znowu sygnał SOS. - Oto jest odpowiedź - dodał Rhan-Heliotrop. - Ba, gdybyśmy mogli to zrozumieć - odezwał się znowu Rhoan-Turkus. - Mój zmysł telepatyczny - oświadczył Rhan-Heliotrop - mówi mi, że jest to wiadomość o jakimś niebezpieczeństwie. - W takim razie już cztery miliony lat musiałoby trwać to niebezpieczeństwo - wtrącił Rhaan-Chryzopraz. - Prawdopodobnie jest to znak porozumiewawczy - wyraził przypuszczenie Rhaan- Chryzopraz. - Nie wiemy przecież, czy w głębi stu innych wysp nie ma takich samych podziemnych budowli. - Ooo, obraz rozmywa się... tam musi występować jakieś promieniowanie - powiedział Rhoan-Turkus obserwując ekran. - Fala odbija się od czegoś, jak od neutritowej ściany. - Może by zastosować ultrafalową wirówkę? - zaproponował Rhaan-Chryzopraz. - Nie - zaoponował Rhan-Heliotrop - jeśli to jest rzeczywiście osłona neutritowa, to i tak wirówka jej nie przebije, a jeśli co innego, to mogą nastąpi jakieś niepowetowane szkody lub mogą zostać wyzwolone jakieś niszczące siły. - Wątpię, czy Istota Nieznana życzyłaby sobie takiego wtargnięcia w jej podziemne królestwo - odezwał się Rhoan-Turkus. - Oczywiście - potwierdził Rhaan-Chryzopraz. - Nie ma mowy o jakimkolwiek gwałcie. Do tego podziemnego państwa musi być przecież jakieś wejście. - Sądząc z zarysu budowli - oświadczył Rhoar-Turkus - wejście powinno być gdzieś w rejonie zatoki. *** Znajdowali się na szczycie góry. Zespół czterdziestu prazów pod kierunkiem dziesiętników „Pillo 001 i „Rhumru 010” wypalił przejście od zatoki aż po sam szczyt. Teraz przenoszono tym traktem cokół, na którym miał stanąć za chwilę posąg bogini Nemezis. Już widać było z daleka, jak inny zespół prazów przygotowywał się do podźwignięcia posągu; po chwili wspaniała i groźna Nemezis zaczęła płynąć na ich „ramionach” uważnie wpatrzona w niebo. Wreszcie posąg stanął na cokole; ogromny i nieruchomy górował nad wyspą i oceanem. Biała bogini z nieubłaganym uśmiechem spoglądała w wieczność. Napis „Nihil supra” był widoczny z daleka. Kopię posągu, pod eskortą prazów, wysłano w przestrzeń planetarną, gdzie na wysokości stu tysięcy kilometrów nad Selią spotkała się z uumicką rakietą kosmiczną, która przewiozła ją dalej. Gdy kopia znalazła się wśród uczonych wywołała nieopisaną wprost sensację. Nikt nie wspominał też już więcej o odlocie. *** - Nie mogę uwierzyć, aby to był obraz Selian - powiedział Rhoan-Turkus przyglądając się pomnikowi. - Dlaczego? - zapytał Rhaan-Chryzopraz. - Żadna istota tych wymiarów i tej budowy nie mogłaby wytrzymać ani tutejszej temperatury, ani ciśnienia atmosfery, ani siły grawitacji. - Cóż to więc może być? - Ja wiem, co to jest - zapewnił Rhoan-Turkus. - To jest jakiś symbol, jakiś znak, jakaś przenośnia; prawdopodobnie jest to bóstwo, które wcale nie musi być podobne do mieszkańców planety. Jest to raczej jakiś ideał, abstrakcja. - Ładne tutaj mają ideały - mruknął na specjalnym zakresie fal Rhaan-Chryzopraz. Rakieta młodych uczonych wolno podążała w kierunku zatoki. - Ciekaw jestem - powiedział Rhoan-Turkus - Jak się do nas ustosunkuje sama Nieznana Istota? Czy będzie sobie życzyła nawiązania z nami kontaktu? A jeśli już do tego dojdzie, to czy się nie okaże, że jesteśmy Bardziej od siebie różni, niż może to przewidzieć najbujniejsza nawet fantazja? Jak dotąd nikt nas tutaj nie oczekuje, ani nie zaprasza. Czy w ogóle zapragnie nas poznać, a może strzeli w nas piorunami? - Sygnały mówią coś innego - oświadczył Rhan - Heliotrop. - Skąd możemy wiedzieć, co mówią sygnały? - zaoponował Rhaan-Chryzopraz. - One nas wzywają. - Nas? - No, niedosłownie nas, kogokolwiek z kosmosu. - Ale kto z kosmosu zrozumie, co one głoszą? - To jest zupełnie proste. Wzywają pomocy. - Wcale nie jestem tego pewien. Nie mam takiej intuicji. - A co będzie, gdy się okaże, że nie chcą nas znać? - dodał Rhoan-Turkus. - Gdy będą wrogo do nas usposobieni lub nam niechętni, to przecież jakoś powinniśmy to zrozumieć. - I co wówczas? - spytał Rhoan-Turkus. - Nie wiem. O tym zadecyduje komandor i Rada Starszych. Chyba wtedy odlecimy, zostawiając ich samych sobie. - Po tylu milionach lat poszukiwań? - Miliony lat nie mogą w żadnym razie przekreślić woli mieszkańców tej planety. *** Dokładna analiza zdjęć podziemnych budowli wykazała, że istnieją trzy wejścia do podziemi: największe i stosunkowo łatwo dostępne - tuż przy ujściu zatoki; następne w odległości pięciu kilometrów od poprzedniego, zupełnie zawalone głazami i porośnięte dżunglą; oraz trzecie, od strony południowej, zalane w tej chwili przez ocean i pokryte kilkumetrową warstwą mułu. Wejście od zatoki kiedyś wychodziło prawdopodobnie na mały port. Odwieczna denudacja starła jednak całkowicie rzeźbę terenu i zniszczyła wszelkie ślady. Wejście to również znajdowało się pod wodą, nie tak jednak głęboko jak to, które było od strony południowej. Cały brzeg w tym miejscu był pokryty dżunglą. Praży, kierowane przez uczonych, użyły dwóch gazowych sprężarek, które wyparły wodę z dużej części wybrzeża. Następnie przy pomocy palników pulsacyjnych szybko wypaliły odpowiedni odcinek dżungli. W strumieniach prawie niewidocznego ognia wielkie drzewa podzwrotnikowe znikały bez śladu, jak sny lub urojenia. Metalowy ekskawator, podobny do dżdżownicy, składający się z wielkiej ilości tętniących pierścieni, pogrążył się w mule i niebawem oczyścił drogę do wejścia. Z planu wynikało, że była to droga główna, najszersza i na j wygodniejsza. Spod ziemi wynurzyły się potężne mury żelbetowe. Grubość ich w tym miejscu wynosiła około piętnastu metrów. Tkwiły w nich niezbyt duże, ale niezmiernie grube drzwi, czy raczej stalowe wrota. Składały się z trzech warstw stalowych segmentów wypełnionych jakąś niezwykle twardą masą. Prawdopodobnie segmenty te otwierały się osobno w odpowiedniej kolejności. Dziś jednak ich części metalowe tak się sprzęgły ze sobą, że już nie sposób było je rozdzielić. Rhan-Heliotrop przekazywał wszelkie wiadomości komandorowi, który, podobnie zresztą jak i pozostali uczeni, obserwował przebieg prac za pośrednictwem specjalnych ekranów. Teraz komandor wydał zezwolenie na otwarcie drzwi i wejście w głąb bunkra. Można było użyć do tego celu wibratora plazmowego, wytwarzającego temperaturę rzędu miliona stopni i mogącego bez trudności cały ten potężny zawór zamienić w parę; jednakże Uumici nie chcieli nic zmieniać w układzie obiektów, ani też nie chcieli niszczyć samych obiektów; zastosowali więc pewną odmianę dezintegratora atomowego. Urządzenie to przy przechodzeniu przez jakiekolwiek ciało dowolnie rozszerzało odległości między atomami, a po przejściu sprowadzało układ atomów do poprzedniego stanu. W ten sposób każde ciało materialne mogło przejść przez inne, poddając je uprzednio działaniu dezintegratora, po czym ciało, przez które już się przeszło, powracało do swego poprzedniego stanu. Wadą dezintegratora było to, że działał przy olbrzymim wydatkowaniu energii i nie mógł zwiększonej odległości między atomami utrzymywać przez zbyt długi okres czasu - co zawsze stwarzało niebezpieczeństwo odcięcia drogi powrotu. Rhan-Heliotrop pierwszy przesunął się przez drzwi pięciometrowej grubości i znalazł się w jakimś ogromnym pomieszczeniu, kolisto biegnącym w obydwie strony. Pomieszczenie to było wypełnione niezliczoną ilością jakichś zupełnie nieznanych mu przedmiotów. Rhan- Heliotrop dłuższą chwilę przyglądał się im w zdumieniu i każdą swoją myśl przesyłał towarzyszom po drugiej stronie drzwi. Przyszło mu do głowy, że w razie niebezpieczeństwa nie będzie mógł stąd szybko wydostać się, więc po chwili powrócił do swych towarzyszy. Po krótkiej naradzie, jaką odbyto, postanowiono zniszczyć zaporę. Prąd o napięciu pięciu miliardów wolt, w postaci cienkich, wibrujących wiązek podziurawił drzwi, tworząc z nich coś na podobieństwo rzeszota. Stal zamieniła się w proszek, a żelazobeton w popiół. Ruszyły praży i pośpiesznie usunęły resztki przeszkody. Zaraz też inna grupa prazów wpadła do środka, udając się na zwiady. Dopiero gdy podały sygnał bezpieczeństwa, posunęli się naprzód uczeni. Ogromny, amfiteatralny tunel w kształcie elipsy, okalający pod ziemią całą wyspę, zastawiony był wszelkiego rodzaju machinami - od najmniejszych do największych i od najstarszych do najnowocześniejszych. Były tu więc niezliczone ilości maszyn energetycznych przetwarzających jeden rodzaj energii w drugi: parowych, spalinowych, elektrycznych, nuklearnych; maszyn przemysłowych, budowlanych, transportowych, rolniczych, maszyn precyzyjnych, jak również automatycznych i liczących. Osobny dział stanowiły narzędzia i instrumenty. Każda z tych rzeczy przedstawiała dla Uumitów oddzielne zagadnienie. Oczywiście bardzo szybko zorientowali się, że są to maszyny, gdyż przedmioty te w jakiś niezmiernie odległy sposób, ale jednak przypominały im własne urządzenia z zamierzchłych czasów powstawania ich cywilizacji. Zasady koła w ogóle nie stosowali, jakkolwiek była im ona znana - zastępował j% system „gąsienicowy”. Tak więc to, z czym teraz się zetknęli, w ogólnych zarysach było dla nich zrozumiałe - natomiast jeśli chodzi o zastosowanie tych urządzeń, to sfera ta mogła być wypełniona jedynie domysłami, które nie zawsze okazywały się poprawne. Pracowali bez odpoczynku i do pracy zaprzęgli wszystkie swoje genialne automaty z Lokalnym Mózgiem Elektronowym na czele. Praży były elementem pośredniczącym: na podstawie uzyskanych przez nie danych maszyny wszystko opisywały, rejestrowały i analizowały, a Mózg ustalał ostateczne wyniki i koordynował pracę. Praży w ciągu tygodnia dokładnie spenetrowały nowoodkryty teren. Miał on powierzchnię trzydziestu kilometrów kwadratowych, obejmującą trzy kondygnacje. Znajdowało się na nim dwanaście milionów wszelkiego rodzaju eksponatów. Praży wszystko oglądały, wszystko opisywały, wszystkiego dotykały - przypadkowo wywołały nawet wybuch kilkudziesięciu butli z tlenem i uruchomiły zespół maszyn elektrycznych, co było powodem dużego zamieszania. Przeznaczenie tego zespołu zostało stosunkowo szybko zrozumiane przez Uumitów. Niebawem wiedzieli, w jaki sposób Selianie produkowali elektryczność i jak ją wykorzystywali. Następnie rozwiązali tajemnicę stosów atomowych i napędu nuklearnego oraz zastosowanie elektroniki, cybernetyki i różnych układów liczących. Po pewnym czasie rozszyfrowali również przeznaczenie wielu maszyn przemysłowych, ale co najmniej połowa z nich pozostała dla nich niejasna. Narzędzia używane do przyrządzania i spożywania posiłków, narzędzia rolnicze, odzieżowe, meblarskie, lecznicze, a także częściowo chemiczne i budowlane stanowiły dla nich problemat nie do rozwiązania. Zachodzili w głowę, do jakich celów wszystkie te rzeczy mogły służyć. Oczywiście, że nie mogli zrozumieć również i tego, po co te urządzenia zostały zgromadzone w jednym miejscu i gdzie się podziały istoty, które to uczyniły. Wszystkie ich badania zgodnie stwierdzały, że stało się to cztery miliony lat temu - że właśnie wtedy przedmioty te tu ustawiono, a przy tym usunięto powietrze z tych olbrzymich pomieszczeń, zabezpieczając zgromadzone tu rzeczy przed działaniem wilgoci. Izolacji sprzyjał fakt, iż wszystkie ściany wyłożone były grubą i jednolitą warstwą ołowiu. Z punktu widzenia Uumitów maszyny zgromadzone w podziemiach były bardzo prymitywne, ale sam fakt, że zostały zbudowane, zdumiał ich, gdyż świadczył o geniuszu technicznym ich twórców. Nie ulegało dla nich wątpliwości, że musiała to być rasa młoda, dopiero w zaraniu swego rozwoju, przed którą rozpościerały się nieograniczone perspektywy. Jak wykazały dalsze badania, zbiór zgromadzonych tu urządzeń był zaledwie częścią większego zbioru, znajdującego się jeszcze głębiej pod ziemią. Zaraz po wkroczeniu do pierwszej kondygnacji, zostały odkryte drzwi prowadzące do dalszych pomieszczeń, nie skorzystano z nich jednak od razu, gdyż uczeni chcieli przede wszystkim uporać się z tym, co już odkryli, a następnie mieć trochę czasu do namysłu. Obawiali się również i tego, że naruszą spokój Nieznanej Istoty i wywołają jej niezadowolenie lub gniew; nie wiedzieli, czy mają prawo wdzierać się w tajemnice innej rasy, przecież tak pilnie strzeżone - a nie mając dotąd żadnego dowodu na to, że mieszkańcy tej planety nie żyją, obawiali się ciągle jakiejś zasadzki. *** Kolejne drzwi, również stalowe i wypełnione grubą warstwą ołowiu, mocno tkwiły w ścianie żelazobetonowej. Otwierał je specjalny mechanizm poruszany elektrycznością, który Uumici zdołali uruchomić. Początkowo powietrze wdzierało się do środka z sykiem, uznanym przez uczonych za dość przyjemny dźwięk. Przyjętym zwyczajem grupa pięćdziesięciu prazów, pod kierunkiem swoich dziesiętników, przekroczyła próg i pomknęła naprzód obszernym korytarzem, zawieszonym dziwnymi i śmiesznymi przedmiotami, i jak poprzednio rozpierzchła się na wszystkie strony. Ta kondygnacja była tak samo duża jak poprzednia i okalała całą wyspę pod ziemią i pod wodą, sięgając w dół na kilkanaście pięter. Zgromadzono tutaj w oryginałach, kopiach i duplikatach znaczną część tego, co Selianie zdołali stworzyć od początku swych dziejów. Były więc dzieła sztuki i książki w liczbie dochodzącej kilkunastu milionów; były tu obrazy, rzeźby, tkaniny, były modele budowli, eksponaty sztuki ludowej i wzornictwa przemysłowego; były też zabytki muzealne i wykopaliska, stroje, dywany, broń oraz dzieła sztuki użytkowej; były mapy, gazety i czasopisma. Początkowo zbiory te zrobiły na Uumitach wrażenie jakiegoś ogromnego chaosu. Niebawem jednak ich chłodne i logiczne umysły, posiadające właściwość systematyzowania i uogólniania wszystkiego, umysły wspomagane znakomitymi maszynami cybernetycznymi, zdołały wykryć porządek i harmonię utrwalonego w tych dziełach świata. Było dla nich jasne, że dla poznania i sklasyfikowania tych olbrzymich zbiorów będzie potrzebna wieloletnia praca wszystkich naukowców z rakiety „UHUM 1010”. Trzej młodzi uczeni, dążąc do jak najszybszego rozwiązania tajemnicy tej wyspy i spotkania się z żywymi istotami planety, nie mieli czasu na bardziej szczegółowe zajmowanie się eksponatami. Teraz wiedzieli już dokładnie, jak wyglądają Selianie. Byli oni podobni do posągu umieszczonego na szczycie góry i do tysiąca innych posągów znajdujących się w drugiej kondygnacji. Poznali ich wygląd również z niezliczonych obrazów i ilustracji książkowych. Jakkolwiek na ich planecie nie istniało nic analogicznego do obrazów, książek i ilustracji, to jednak wiedzeni swym doskonale rozwiniętym umysłem i intuicją, szybko zaczynali orientować się w tej nowej rzeczywistości. Pojęli, że w książkach, w postaci małych znaczków, zapisana jest cała prawda o tym świecie. Nie ulegało wątpliwości, że te znaczki były zapisem myśli nieznanych istot. Gdyby umieli odczytać je i pojąć zawartą w nich treść, zrozumieliby tajemnicę tej planety. Zdawali sobie jednak sprawę, że do tej chwili jest jeszcze bardzo daleko. Śmiesznym i nieprawdopodobnym wydawał się im fakt, że myśli i najważniejsze sprawy można było powierzyć materiałowi tak nietrwałemu jak papier, który już przy kilkudziesięciu stopniach temperatury zaczynał płonąć, a rozpadał się za byle przyczyną. I to w sytuacji, gdy posiadali tak wiele trwałych metali i mas plastycznych. Najbardziej dziwiły ich jednak postacie Selian. Wydawały im się pomylone - groteskowe i karykaturalne. Sądzili, że przyroda odstąpiła chyba od wszelkich zasad piękna i harmonii, tworząc tak pokraczne istoty. Ideałem estetycznym Uumitów była zwarta forma kulista, najdoskonalsza geometrycznie, najpraktyczniejsza, najsłuszniejsza. Sami byli doskonale kuliści, a ich domy, rakiety, zabawki, naczynia i maszyny również były kuliste. Nowy świat, jaki odkryli, był sztywny, kanciasty, ostry, jakiś nieporadnie kwadratowy. Nie było w nim niczego ze spokoju i równowagi. To był świat znerwicowany, prawie szalony - nic dziwnego więc, że już wcześniej wprowadzał ich w jakieś nieokreślone przygnębienie. Do sforsowania pozostawała jeszcze jedna para potężnych drzwi. Jak wynikało z pomiarów i analiz, wrota te otwierały drogę do centralnej części tajemniczej budowli. Nad drzwiami widniał duży napis.: „UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO! NIE WCHODZIĆ!” Napis podany był w języku angielskim, ale dla Uumitów nie miało to oczywiście żadnego znaczenia. Co prawda odbyli między sobą krótką naradę na temat tej tablicy. - Te znaczki, umieszczone w tym miejscu, muszą mieć jakieś swoje specjalne znaczenie - oświadczył Rhoan-Turkus. - To jest jakaś instrukcja - powiedział Rhaan-Chryzopraz. - Może to być również ostrzeżenie - wyraził przypuszczenie Rhan-Heliotrop. - Możliwe - zgodził się Rhoan-Turkus. - Ale skoro ta rasa posiada przecież swoich poetów i filozofów, to czemu nie mógłby to być wiersz lub jakaś sentencja? - Możliwe jest i to - zgodził się Rhan-Heliotrop. - Jakoś nie widać, aby Istota Nieznana chętnie nas witała - zauważył Rhaan- Chryzopraz. - Tam nie ma żadnej Istoty. - Więc co tam jest? - Nie wiem. - Sądzę - odezwał się Rhoan-Turkus - że za tymi drzwiami spoczywają w letargu mieszkańcy tej planety. Czemu nie przypuścić, że tak samo są zdolni do zapadania w letarg, jak my? - Za chwilę dowiemy się wszystkiego - odrzekł Rhan-Heliotrop. - Za tymi drzwiami będą takie same niezrozumiałe eksponaty, jakie już spotkaliśmy, a potem znowu jakieś nowe drzwi - powiedział Rhaan-Chryzopraz. - To może być niebezpieczne. - Nie sądzę - odparł Rhoan-Turkus. - Aparaty nic szczególnego nie wykazują, a przed nami posuwają się praży. - Stwierdzamy jednak podniesioną radiację - zauważył Rhaan-Chryzopraz. - Wyobraźmy sobie, że tam, za tonami ołowiu, leżą zapalniki jądrowe. - Natężenie radiacji nie przekracza stanu alarmowego - odpowiedział Rhoan- Turkus. - Sądzę, że możemy iść naprzód. - Musimy - dodał Rhan-Heliotrop. - Za daleko już zaszliśmy, żeby się teraz wycofywać. Nigdy bym się nie zgodził na przerwanie badań, i to bez względu na grożące niebezpieczeństwo. *** Drzwi były automatycznie zamykane i dały się otworzyć bez uszkodzenia potężnych zaworów, klinów i łap. Obszerny ciemny tunel ział pustką i tylko po bokach majaczyły metalowe półkola jakichś urządzeń. W doskonałym elektrycznym szyku przebiegało sześć oddziałów prazów ze swoimi dziesiętnikarni na czele. Rhan-Heliotrop odczekał jakiś czas. Od dziesiętników nadchodziły pomyślne wiadomości. Widmowy świat był nadal bardzo dziwny, ale niczego groźnego nie stwierdzono. To jemu, Rhanowi-Heliotropowi, przysługiwał zaszczyt przekroczenia progu tajemnic i spotkania się z Nieznanymi Istotami. To on dążył do tych odkryć i wbrew opinii większości uczonych wierzył, że ten świat zamieszkały jest przez rasę istot inteligentnych. To on swoją wiarą natchnął swego rodzica, komandora Rhin-Jaspisa, i swych młodych kolegów. To do nich, do młodych uczonych, należało to wiekopomne odkrycie. Rhan-Heliotrop posuwał się, a raczej toczył pierwszy; w pewnej odległości za nim sunęli dwaj pozostali uczeni. Przed sobą stale widzieli czerń tunelu. W pewnym momencie Rhan- Heliotrop skurczył się i zacisnął swe pierścienie. Wydało mu się, że przekroczył granicę jakiegoś niebezpiecznego promieniowania. W tej samej chwili rozległ się straszliwy trzask i wyładowanie elektryczne o wielkiej sile ugodziło w niego z hukiem piorunu. Błękitne światło wypełniło podziemie. Pchnięty olbrzymią siłą i bezwładny potoczył się z powrotem jak kula bilardowa. Popychany dalszymi wyładowaniami, przemienił się w potężny akumulator; wszakże jego neutritowy skafander nie przewodził elektryczności, ale macki jednak przewodziły. Świecąc oślepiającym niebieskim światłem, mknął po tunelu odbijając się od ściany do ściany. Wreszcie wpadł z wielką siłą na Rhaana-Chryzopraza, odbił się od niego i wśród strzelających piorunów walnął o Rhoana-Turkusa. Dzięki temu zdołał się rozładować, ale silnie poraził swoich kolegów. Wszyscy trzej jakiś czas spoczywali nieruchomo, gdyż jakkolwiek elektryczność nie zabijała Uumitów, to jednak chwilowo porażała ich system ruchowy. Pierwszy przyszedł do siebie Rhan-Heliotrop. I mimo, że ciągle był jeszcze sparaliżowany, wezwał natychmiast z rakiety pozostałe praży. Zarządził ostre pogotowie. Nakazał prazom, aby wynieśli z podziemi Rhaana-Chryzopraza i Rhoana-Turkusa. Nie przedstawiało to specjalnych trudności; obydwaj uczeni przybrali postać dokładnie kulistą - co było zresztą uwarunkowane reakcją obronną - toteż prazom nie pozostało nic innego, jak ich delikatne wytoczenie. Obydwaj trochę protestowali. Nagle rozległa się głucha detonacja, a chwilę później praż „01011” nadał sygnał alarmowy: „Uwaga! Promienie gamma!” Po chwili grupa kilkunastu prazów wysypała się z tunelu w szalonym pędzie. Kolorowe piłki na potrójnych, cienkich i sprężystych nóżkach, podskakiwały niczym bańki mydlane. Rhan-Heliotrop rozkazał: „Wynieście mnie stąd!” Nie mógł jeszcze poruszyć żadnym ze swoich członków. Dziesiątka prazów zaczęła go toczyć w wielkim pośpiechu w kierunku drugiej kondygnacji. Gdzieś daleko, w głębi tunelu, nastąpił drugi wybuch. W (ej samej chwili strumień promieni gamma o energii sięgającej rzędu tysięcy milionów elektrowoltów ugodził w Rhana- Heliotropa oraz w towarzyszące mu praży, dezorganizując w nich system sprzężeń zwrotnych. Rozprzężeniu uległy zespoły nadawczo-odbiorcze, działalność receptorów i efektorów, ośrodek zaś magazynowania informacji, instrukcji i realizacji został zablokowany; w ich trójkowym systemie „myślenia” pojawił się chaos, który można by porównać z obłędem. Praży porzuciły nieprzytomnego Rhana-Heliotropa i rozlazły się we wszystkie strony. Bezmyślnie zderzały się ze sobą, pięły się po ścianach, łaziły po sufitach, by za chwilę spaść w dół z metalicznym brzękiem swych pancerzy. Dowództwo objął Rhoan-Turkus. Nie mógł się jeszcze ruszać, lecz jego umysł działał już sprawnie. Natychmiast polecił uruchomić podręczny dźwig-ekskawator poruszany energią jądrową. Automat ten był niewrażliwy na ładunki elektryczne i promieniowanie gamma. Wtoczył się w głąb drugiej kondygnacji i przed trzecią parą drzwi znalazł Rhana-Heliotropa. Wywiózł go natychmiast ze strefy zagrożonej, a wraz z nim kilka obłąkanych prazów. Rhana-Heliotropa należało niezwłocznie poddać gorącej kąpieli grafitowej. Niestety, nieduża ich rakieta nie posiadała odpowiednich do tego celu urządzeń. - Zamrozić go! - rozkazał Rhoan-Turkus. Kilka zdrowych prazów otworzyło skafander Rhana-Heliotropa, pod którym panowała temperatura ponad tysiąc stopni. Działo się to w pobliżu zewnętrznego wejścia do podziemi. Niezwłocznie ukazał się dym i zapłonęły pobliskie krzewy i kilka drzew. Ciało jego już nie miało pięknego zielonego koloru z czerwonymi plamkami. Plamki zniknęły w ogóle, a kolor zielony zmienił się w kolor gnijących liści. Ten fakt bardzo zmartwił pozostałych dwóch uczonych. - Źle z nim - powiedział Rhoan-Turkus. - Tak - przyznał Rhaan-Chryzopraz - może umrzeć. - Uratował nam życie! - Gdyby nie jego stanowczość i szybkość decyzji bylibyśmy teraz w takim samym stanie. - Trzeba go ratować za wszelką cenę! Spoglądali, jak Rhan-Heliotrop gwałtownie stygł wchodząc w stan letargu. Wszystkie jego funkcje życiowe ulegały zatrzymaniu. Na polecenie Rhoana-Turkusa Lokalny Mózg Elektronowy połączył się z komandorem Rhin-Jaspisem, któremu Rhoan złożył krótkie sprawozdanie z wypadków i zwrócił się z wezwaniem o pomoc. Zdrowe praży zajęły się porażonymi prazami, które przywoził z głębi podziemi ekskawator atomowy: obezwładniały je i układały rzędem pod skałą w pobliżu rakiety. Kilka z nich przeniosło RhanaHeliotropa do rakiety i złożyło w specjalnie wychłodzonej kajucie. - Sytuacja jest katastrofalna - powiedział Rhoan-Turkus. - My jesteśmy na długo niezdolni do pracy. Rhan-Heliotrop jest w stanie beznadziejnym, nasze dzieło przejmą starzy uczeni, ale nie wiem, czy je będą kontynuować. - Myślisz o nieprzychylności Istoty Nieznanej? - Tak. Otrzymaliśmy przecież jednoznaczną odpowiedź. Nie było żadnych pertraktacji, tylko od razu dwa potężne ciosy. Istota Nieznana nie życzy sobie kontaktu z nami. - Nie mogę w żaden sposób pojąć - rzekł Rhaan-Chryzopraz - skąd tutaj wiedziano, że jesteśmy nieodporni właśnie na promieniowanie gamma oraz w pewnej mierze również na duże ładunki elektryczności. W ciągu kilku sekund zostaliśmy obezwładnieni. - Może Istota Nieznana dysponuje jakąś wyższą formą telepatii? Może od dawna widzi nas doskonale i wszystko o nas wie. Chyba nie zastosowaliśmy wystarczających środków ostrożności. - Do większych nie byliśmy zdolni - odrzekł Rhaan-Chryzopraz. - Bronią nas nasze aparaty i pancerze neutritowe. Innej obrony nie mamy. - Właśnie - potwierdził Rhoan-Turkus - dotychczas neutrit bronił nas skutecznie przed promieniowaniem. - Sprawa prosta - odrzekł Rhaan-Chryzopraz - potężny ładunek elektryczny rozluźnił szwy boczne naszych skafandrów. - Ale dlaczego? Błąd konstrukcyjny? Niedopatrzenie? - Coś w tym rodzaju. Gdy konstruowano skafander neutritowy, nie wzięto pod uwagę możliwości takiego podwójnego ataku, jaki nas spotkał. - Okazuje się więc, że wobec Istoty Nieznanej jesteśmy bezbronni. Będzie nas rozbijała ładunkami elektrycznymi, by następnie porazić promieniowaniem gamma. - Sądzą, że tak źle nie będzie - odparł Rhaan-Chryzopraz. - Teraz, gdy już wiemy, gdzie jest źródło naszej słabości, potrafimy temu zaradzić. - Rhan-Heliotrop twierdził - odezwał się Rhoan-Turkus - że tam żadnej istoty nie ma. Teraz chyba zmieniłby zdanie. - On wyobrażał sobie, że tam mogą być jakieś urządzenia automatyczne. - Potrzaski, zapadnie? - Tak. - Takie sądy są bezpodstawne - oświadczył Rhoan-Turkus. - Wielokrotnie przemyślałem to zagadnienie. Przecież tu nikogo nie ma i gdy te podziemia były zakładane, też już tu nikogo nie było. Podziemia zbudowały maszyny automatyczne. - Po co więc był budowany cały ten schron? - dodał Rhaan-Chryzopraz. - Tego nie wiemy. Nasza rola zdaje się być skończona. Zrobiliśmy, co do nas należało. Jestem porozbijany i potrzaskany. Dużo pracy będą z nami mieli nasi lekarze. *** Na statku kosmicznym „UHUM 1010” błysnęły trzy płomienie i trzy rakiety wywiadowcze popędziły w stronę Selii. W jednej z nich znajdował się sam komandor Rhin- Jaspis. Wiedział już wszystko o stanie zdrowia Rhana-Heliotropa i chociaż nie posiadał serca, przecież odczuwał całą swą istotą głęboki ból. Miał nadzieję, że jego dziecko może jeszcze zostać uratowane, ale już to, że cierpiało i było tak ciężko chore, wprawiało go w stan skrajnego przygnębienia. Odkrycia młodych uczonych wywołały wśród załogi „UHUM 1010” niebywałe poruszenie. Trwało ono już od chwili, gdy komandor przekazał uczonym złote kółko, ale wzrosło jeszcze bardziej, gdy nadeszły wiadomości o znaleziskach w kopalni rudy żelaznej, odkryciu tajemniczych sygnałów radiowych - osiągnęło zaś szczytowe rozmiary, gdy nadszedł duplikat bogini Nemezis. Jednakże ostatnie odkrycia przekroczyły już granicę, dość obszernej przecież, fantazji Uumitów. Wszyscy przybrali kolor niebieski lub granatowy. Nikt oczywiście nie przebywał w stanie letargu: wszyscy pragnęli czym prędzej znaleźć się na Selii. Nie było to jednak możliwe. Dowództwo ekspedycji musiało dbać o zdrowie i życie członków załogi. Z tych zresztą powodów komandor wyznaczył do wstępnych, najniebezpieczniejszych badań Selii tylko trzech najmłodszych uczonych, ryzykując przy tym nawet bezpieczeństwo swego dziecka. - Jak wykazały ostatnie wypadki, ostrożność komandora nie była bezpodstawna. Toteż i obecnie tylko piętnastu uczonych, operujących w trzech rakietach, mogło wylądować na Selii - i to w ten sposób, że tylko jeden zespół mógł przebywać na globie, podczas gdy pozostałe rakiety unosiły się na wysokości około tysiąca kilometrów nad powierzchnią planety. Wszyscy uczeni - i ci z „UHUM 1010”, i ci z lecących w kierunku Selii rakiet - nieustannie porozumiewali się między sobą. Fakt, że przeciwko przyjaźnie i pokojowo usposobionym Uumitom zastosowano potężne siły elektryczne i promieniotwórcze, był groźny i niezrozumiały. Należało obecnie opracować jakąś nową taktykę postępowania. Podejrzanym było użycie tych właśnie rodzajów energii, na które Uumici nie byli odporni. Ciągle zastanawiano się, w jaki sposób Selianie mogli ustalić to lub przewidzieć. Być może, że w takiej sytuacji lepiej byłoby przerwać dalsze badania i wynieść się z tej planety. Tak sądziła mniejszość uczonych. Inni zaś byli zdania, że za wszelką cenę trzeba spotkać się bezpośrednio z Istotą Nieznaną. Czemu mieszkańcy tej planety tak skrupulatnie ukrywali się? Można było sądzić, że cała rasa została skupiona tylko pod tą małą wyspą - lecz wydawało się to niepojęte i nielogiczne. Czemu mieliby wybrać właśnie tę wyspę? Co miały znaczyć te puste podziemia i ta wielka ilość zgromadzonych w nich rzeczy? Niektórzy wysuwali hipotezę, że mieszkańcy zielonej planety, kiedyś przed czterema milionami lat, z jakiegoś nieznanego powodu wyemigrowali, pozostawiając po sobie jedynie podziemne składy, których już nigdy więcej nie używali. Być może więc, że znajduje się w nich jakaś nieliczna załoga - jeśli stworzenia te byłyby zdolne do tak długiego życia albo gdyby były nieśmiertelne - lub też, że pozostawiono tu tylko jakieś automatyczne urządzenia obronne. Gdyby gwałtowny odpór dany młodym uczonym miał stanowić akcję obronną, to można by przypuścić, że na podobny odpór natrafi się zawsze przy przekroczeniu jakiejś określonej, choć im nie znanej, linii demarkacyjnej. Byli też tacy, którzy wysuwali przypuszczenie, że Selianie mogą w każdej chwili przejść od obrony do ataku, używając zaskakujących środków bojowych. Inni zaś sądzili, że planeta może być podminowana i przy przekroczeniu przez nich Trzeciej Kondygnacji (tak teraz nazywali niebezpieczne miejsce) - wyleci cała w powietrze. Prawdopodobnie - tak myśleli - nie posiada już ona teraz większego znaczenia dla swoich dawnych mieszkańców, skoro ją opuścili przed paru milionami lat. Jeszcze inni uważali, że powstanie wyższych form życia białkowego na tej planecie było mało prawdopodobne. Wyobrażali sobie, że za Trzecią Kondygnacją są ukryte wielkie tajemnice życia tych istot lub może nawet tajemnice wszechświata niedostępne dla nikogo. Może tam właśnie znalazły rozwiązanie jakieś koncepcje, których nawet Uumici nie byliby w stanie rozwikłać. Zastanawiające było także „delikatne” promieniowanie wydzielane przez rośliny. Jeśli chodzi o zakres tego promieniowania, to znajdowało się ono na pograniczu fal radiowych i promieniowania podczerwonego. Wpływ tych promieni na organizmy Uumitów nie został jeszcze dokładnie zbadany, w każdym razie działały one na pewno ujemnie na ich psychikę, wywołując uczucie smutku i przygnębienia. Na ogół, w normalnych warunkach, uczucia te występowały u Uumitów bardzo rzadko. Uczeni uumiccy uważali, że zjawisko to można zaliczyć do jednej z form obrony przed nieproszonymi gośćmi. Wyglądało na to, że ktokolwiek żywy tu przybywał, po pewnym czasie musiał zwariować lub powinien odebrać sobie życie z rozpaczy. Jedynym ratunkiem było nie opuszczanie ani na chwilę skafandrów neutritowych w czasie pobytu czy to w pobliżu, czy na powierzchni zielonej, smutnej planety. Wszystko to wziąwszy pod uwagę, komandor Rhin-Jaspis zastosował środki zmierzające do zapewnienia maksimum bezpieczeństwa przebywającym na Selii uczonym. Został opracowany szczegółowy plan przenikania do podziemi. W pierwszym rzędzie trzeba było odkazić teren i odgrodzić od wpływu promieni gamma wszystkie poznane dotąd podziemia, badając je cal po calu. Dopiero po zbadaniu jednego odcinka można było posuwać się dalej, przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności. Do najważniejszych zadań należało dotarcie do zbiorników elektryczności i źródeł intensywnego promieniowania, aby je stopniowo rozbroić i unieszkodliwić. Nie sposób było przy tym przewidzieć, jak się zachowa Istota Nieznana, aczkolwiek najbardziej prawdopodobnym było spodziewanie się nowego ataku. Do pracy można było przystąpić dopiero po przebudowaniu Centrali Programowania i Wykonania przy Lokalnym Mózgu Elektronowym; centrala ta miała zarządzać czynnościami tysiąca prazów i pięciuset automatów cybernetycznych różnego rodzaju: wnioskujących, kontrolujących, zabezpieczających. Prócz tego oddano do dyspozycji centrali odpowiednią ilość maszyn wiercących, kopiących, odgarniających i montujących. Lokalny Mózg Elektronowy koordynował prace i nimi zarządzał na podstawie opinii zespołów uczonych. Postanowiono przebijać się przez Pierwszą i Drugą Kondygnację, wszystkimi trzema wejściami jednocześnie. Gdyby znów spotkano się z odporem, nie pozostawało nic innego jak ściąć i zniwelować powierzchnię części wyspy i próbować przedostać się do wnętrza Trzeciej Kondygnacji od góry, drążąc odpowiedni szyb. *** Pierwszy adiutant, Rhan-Heliotrop znajdował się pod opieką dwóch lekarzy ekspedycji. Przewieziono go na „UHUM 1010” i tam poddano różnym zabiegom leczniczym. Rozgrzany do temperatury tysiąca pięciuset stopni odbywał kąpiele w roztworze ołowiano- cynowym, odnowiono mu niektóre części ciała, uszkodzone przy zderzeniach ze ścianami tunelu. Mieszankę złoto - kwarcowo-argonową specjalna pompa wtłaczała w jego otwory wymiany cieplnej pod ciśnieniem trzydziestu atmosfer. Inna maszyna wspomagała jego tętniący jeszcze system przemiany materii. Ale niestety, ogólnie rzecz biorąc była bardzo mała nadzieja na zachowanie go przy życiu. Wewnętrzne uszkodzenia były zbyt wielkie, a nie wszystkie organy dawały się wymienić na drodze operacyjnej. Organizmy Uumitów na ogół wytrzymałe były na oddzielne, ciężkie nawet porażenia elektrycznością lub promieniami gamma, natomiast jednoczesne porażenie obydwoma rodzajami energii, przekraczało odporność tych istot. Rhan-Heliotrop odzyskał przytomność i doskonale zdawał sobie sprawę ze swego stanu, jednakże jego umysł nie posiadał już tej jasności co poprzednio. Nie wiedziano, czy żałował swego życia, które miało skończyć się tak młodo, gdyż na ten temat nie wypowiadał żadnych myśli. Wyrażał jedynie nadzieję, że może doczeka chwili, gdy wyjaśnione zostaną tajemnice planety, jak również zbadane siły, które zabrały mu życie. Spotkanie z nieznanymi istotami inteligentnymi uważał za wydarzenie zbyt wielkiej wagi, aby jego własna śmierć mogła mieć przy tym jakiekolwiek znaczenie. W każdym razie świadomość tego, że był odkrywcą czegoś tak doniosłego, osładzała mu ostatnie chwile. Ojciec jego, komandor Rhin-Jaspis, po powrocie z Selii prawie ciągle przebywał w jego pobliżu, a on kulisty i szary z powodu choroby, spoczywał na swojej srebrzystej podstawie, przymocowany do niej kilkoma taśmami. Inni naukowcy też często go odwiedzali, rozmawiali z nim w swoim dwójkowym systemie elektromagnetycznym, żartując i pocieszając go. Tylko ze swymi przyjaciółmi, Rhoanem-Turkusem i Rhaanem-Chryzoprazem, nie mógł się bezpośrednio widywać, gdyż przebywali oni na kuracji w sanatorium założonym na I planecie. Połączony był jednak i z nimi i z Selią bezpośrednimi liniami jonowymi; w każdej chwili mógł z nimi rozmawiać, nawet widząc ich postacie za pośrednictwem obrazu w naturalnych barwach i wielkości. Mógł też śledzić na bieżąco postępy prac badawczych na Selii. - Kocham tę planetę - powiedział uczonym - chociaż mnie zabiła. Przez miliony lat ciągle dążyliśmy do niej. To tu właśnie znaleźliśmy trochę życia, prawdziwego, żywego życia. Może znajdziemy je również gdzie indziej, ale tu stało się to po raz pierwszy. Nie będziemy już tak samotni i może wreszcie znajdziemy kogoś, komu będziemy mogli przekazać naszą wiedzą i nasze osiągnięcia. Może to będzie rasa młoda i prężna, która posiadłszy naszą wiedzę, opanuje cały wszechświat i wszędzie roznieci płomień życia. Nie ulega wątpliwości, że jesteśmy rasą starą, skazaną na wymarcie. Jest nas coraz mniej. Jestem przekonany, że tu odkryjemy nowe tajemnice życia, tak samo wspaniałego, jakim było nasze życie, i jak pochodnię przekażemy tym istotom potęgę naszej wiedzy, aby im było łatwiej i lżej... Naukowców uumickich zaszokowało to przemówienie, gdyż nie przyjęte było wspominać u nich o tym, że są rasą wymierającą. Wziąwszy jednak pod uwagę, że był kandydatem na wybitnego uczonego, że tak wiele tutaj dokonał, i że umierał - przebaczono mu ten nietakt. Poza tym zgadzano się z jego poglądami. Ich myśli zostały zdemaskowane przez Uumitę, który już nie panował nad swoimi myślami. Reszta zależała od lekarzy. Jeśli nie zdołają go uratować, to niech chociaż spełnią jego ostatnią wolą. Chciałby dożyć chwili, kiedy zbadane zostanie wnętrze Trzeciej Kondygnacji. *** Komandor zaplanował prace badawcze nad podziemiami na szereg miesięcy z zastrzeżeniem, że jeśli zajdzie potrzeba, to spędzą tutaj nawet setki lat. Praży i automaty badały podziemia cal po calu, a pięcioosobowe ekipy uczonych zmieniały się co tydzień. Rejestracja, opis oraz dokładne zanalizowanie działania maszyn i instrumentów znajdujących się w Pierwszej Kondygnacji trwało kilka lat. Na nieskończenie większe trudności natrafiono wśród zbiorów Drugiej Kondygnacji. Jeśli obrazy, tkaniny i posągi dawały Uumitom jakieś wyobrażenie na temat życia na Selii, o tyle dokładne zanalizowanie zawartości książek było sprawą szczególnie trudną. Im więcej wytworów tej cywilizacji Uumici poznawali, z tym większym podziwem odnosili się do jej twórców. Podziw ich urósł niepomiernie, gdy się zorientowali, jak młodą rasą byli Selianie. Nastąpiło to jednak o wiele później. Prócz podziwu i szacunku wzrastała również ostrożność. Istoty mające tak wysoko rozwiniętą technikę, mogły stworzyć bardzo wiele różnych środków w celu zniszczenia wroga. Już zastosowanie elektryczności i promieni gamma do obrony świadczyło o wysokich umiejętnościach mieszkańców planety w tym kierunku. Zarówno więc komandor, jak i Rada Starszych, spodziewali się różnych przykrych niespodzianek. Sprawdziło się to niebawem, gdy któryś z prazów przekroczył linię demarkacyjną przed Trzecią Kondygnacją. Oko fotokomórki, zręcznie ukryte gdzieś w załamaniach tunelu, wypatrzyło drobną figurkę na trzech sztywnych nóżkach, odpowiednie impulsy pobiegły do potężnych akumulatorów i komór wypełnionych emanacją radową. Dwa silne ładunki energii przebiegły tunelami i ugodziły w nieszczęsnego prażą, a następnie w cały zastęp prazów, które mu pobiegły z pomocą. Zdawało się więc, że jest to ostateczna odpowiedź ze strony Istoty Nieznanej, znajdującej się za potężnymi drzwiami Trzeciej Kondygnacji. Po chwilowej konsternacji pewna część uczonych wyraziła pogląd, że należy odstąpić od zamiaru przenikania w głąb podziemi, że trzeba zbadać tylko to, co jest dostępne i opuścić planetę, że nie ma wystarczających podstaw, aby łamać wolę mieszkańców podziemi. Inni zaś orzekli, że przecież Istota Nieznana nie wie, że Uumici nie mają agresywnych zamierzeń i może boi się ich. Trzeba za wszelką cenę nawiązać z nią kontakt. Spór rozstrzygnęło orzeczenie kilku specjalistów; stwierdzili oni, że urządzenia obronne tych podziemi są prawdopodobnie czysto mechaniczne, nastawione na działanie przed czterema milionami lat. Należy przypuszczać, że przy przekroczeniu pewnego progu zawsze nastąpi identyczne działanie. Być może, że na drodze celowych czynności prowokacyjnych udałoby się rozładować zbiorniki energii. Aparaty ustaliły, że poza strefą demarkacyjną istnieją jeszcze jedne stalowe drzwi, wypełnione nieznaną masą pochłaniającą promieniowanie. Zagadnienie polegało więc również na tym, czy wyładowania elektryczne połączone z wyzwalaniem dużych energii promieniowania są jedynym ubezpieczeniem Trzeciej Kondygnacji, czy też jeszcze jakieś nowe niespodzianki mogą ich spotkać po otwarciu nowo odkrytych drzwi. - W każdym razie - oświadczył profesor Rhen-Onyx - może nastąpić coś, co zniszczy te podziemia. Ktoś go zapytał, dlaczego tak sądzi. - Dlatego, że podziemia są celowo ubezpieczone. Najwidoczniej nieznanym istotom chodziło o to, aby nikt nie powołany nie przeniknął do ich tajemnicy. Można przypuszczać, że te wyładowania to jakby znaki ostrzegawcze. Jeśli się je pokona i przekroczy próg Trzeciej Kondygnacji, to nie jest wykluczone, że podziemia ulegną zagładzie lub nastąpi coś jeszcze bardziej groźnego... Może zniszczenie całej wyspy... albo nawet całej planety... - Nasz Mózg Uniwersalny, a i my sami doszliśmy do przekonania, że sygnały nadawane przez ich radiostację oznaczają wezwanie o pomoc. Jak więc pogodzić jedno z drugim? - zapytał złocistożółty Rhean-Chalcedon. - Nie potrafię tego wytłumaczyć - odrzekł profesor Rhen-Onyx. - Ale nie jest wykluczone, że i sygnały znaczą co innego i ataki z ich strony też mają inne znaczenie. - Musimy zawsze pamiętać o tym - odezwał się stary kosmonauta Rhun-Ametyst - że cokolwiek się tutaj stało, miało miejsce przed czterema milionami lat. Od tego czasu nic się tu zapewne nie zmieniało. Jedynie zielone stworzenia porastały tę wyspę coraz wyżej. - Z tego chyba wynikałby wniosek - powiedział wice-komandor Rhyn-Morion - że za Trzecią Kondygnacją nie spotkamy nikogo żywego. Trudno sobie wyobrazić, aby jakakolwiek istota mogła żyć cztery miliony lat. - Można sobie wyobrazić - dodał Rhon-Agat - że za tym murem nie spotkamy nikogo prócz automatów. Inteligentna istota tej planety stworzyła automaty, a sama zginęła lub opuściła planetę na zawsze. - Jeśli ciągle obracamy się w sferze wyobrażeń i przypuszczeń - zakomunikował ciemnoniebieski astronom Rhuan-Akwamaryn - to przypomnę, że już kiedyś wyobrażaliśmy sobie, że za Trzecią Kondygnacją znajdują się istoty nieznane w stanie letargu. Mogą one posiadać taką samą właściwość jak i my - mogą mianowicie w pewnej temperaturze lub pod wpływem jakichś innych czynników zapadać w letarg i przebywać w tym stanie bez końca. - Po co mieliby to czynić? - A po to samo, po co i my to robimy. Aby przedłużyć sobie życie. Posypała się lawina najrozmaitszych pytań. Zgiełk przerwał Rhon-Agat. - Jedno jest pewne - powiedział - że jeśli ich sygnały są wezwaniem o pomoc, to mamy moralne podstawy do użycia siły przy forsowaniu Trzeciej Kondygnacji. - A jeśli ich pociski są formą obrony, to nie mamy takiego prawa - zaprzeczył Rhun- Ametyst. Narada odbywała się w rakiecie „UHUM 1010”. Po tych słowach wszyscy zamilkli. Błyskawice informacji elektromagnetycznych zamarły na chwilę. Czekali na decyzję komandora. Wtem rozległ się tajemniczy sygnał z Selii: SOS... SOS... SOS... Był donośny jak nigdy. - Nie będziemy forsować drzwi - powiedział komandor Rhin-Jaspis. - W ogóle nie skorzystamy z żadnego wejścia. Prawdopodobnie wszystkie są odpowiednio ubezpieczone. Jest inna droga. Dokładnie już znamy ukształtowanie tych podziemi. Zniwelujemy część skał i do Trzeciej Kondygnacji przedostaniemy się od góry. Decyzja została podjęta. *** Był piękny dzień styczniowy i lato w całej pełni trwało na ciepłej, szmaragdowej i pachnącej wysepce, gdy rozpoczęły pracę świdry termiczne sprzężone z wibratorem plazmowym. Zanim to jednak nastąpiło, dziwne maszyny Uumitów, nie posiadające kół ani trybów, podobne do wielkich ślimaków, dżdżownic, i chrabąszczy, napędzane energią termojądrową, słoneczną lub antymaterią, z wielką łatwością zniosły część góry, jakby nie była z granitu, lecz z kredy. Kilka milionów ton głazów wpadło do oceanu i utworzyła się obszerna, płaska przestrzeń nad ścianami i pokryciem Trzeciej Kondygnacji. Wówczas uruchomiono potężną pompę rozpuszczającą, która osiągała temperaturę dziesięciu milionów stopni, wykorzystując zjawisko pulsacji antymaterii w zmiennym polu magnetycznym. Pompa zamieniała litą skałę granitową w płynną magmę, spływającą dymiącym potokiem w kierunku oceanu. Wywiadowcza rakieta Uumitów - była to właśnie ta sama „Uhuum 10”, na której przeprowadzali badania młodzi uczeni - unosiła się teraz na wysokości pięciu tysięcy metrów. Komandor unikał ryzyka. W razie jakiegoś wybuchu lub nowego ataku, można było wycofać się wyżej. Maszynami na dole kierowano przy pomocy fal elektromagnetycznych. Po dotarciu do muru żelazobetonowego, którym osłonięta była Trzecia Kondygnacja, pompa zaprzestała swej działalności, temperatura powróciła do normalnego stanu, i do akcji przystąpiła maszyna ścierna krusząca mur przy użyciu fal ultradźwiękowych. Setki ton żelazobetonu ulatywały w powietrze w postaci drobnego siwawego pyłu. Gdy wreszcie nad sufitem pozostała już tylko cienka warstwa stropów stalowych, ciśnienie atmosferyczne przebiło drobne szczeliny i powietrze zaczęło się wdzierać do środka z przeciągłym gwizdem. Zespół kilkunastu prazów obserwował z bliska postępy prac i informował o wszystkim uczonych, pozostających w dalszym ciągu w rakiecie. Maszyna ultradźwiękowa przebijała stopniowo grube wiązania stalowe, aż wydrążyła w nich dwumetrowy otwór, ziejący gęstą ciemnością. Praca maszyn została ukończona. Nie nastąpił żaden wybuch, nie stało się nic groźnego. Nie było wyładowań elektrycznych, ani też wzmożonego promieniowania gamma. Najwidoczniej Istota Nieznana zgadzała się na obecne wtargnięcie. Na zwiady wysłano oddział prazów. Przedostały się bez trudu do środka i rozpierzchły na wszystkie strony. Zgodnie ze swoją naturą dokonywały pomiarów i analizy, a także oglądały, co się dało, przekształcając uzyskane rezultaty na doskonały system informacji trójkowej. Po kilkunastu godzinach, zarówno uczeni z rakiety wywiadowczej „Uhuum 10”, jak i z wielkiej „UHUM 1010”, oraz uczeni znajdujący się w sanatorium na I planecie, mieli pełny obraz tego, co praży zobaczyły i stwierdziły. Cała wewnętrzna część Trzeciej Kondygnacji podzielona była na kilkadziesiąt większych i mniejszych sal i około setki małych pokoi. Wypełnione one były wielką ilością przedmiotów, które Uumici już znali z poprzednich kondygnacji; doszły też nowe, których przeznaczenie było niejasne. Niebawem praży wykryły obszerne laboratoria fizyczne, techniczne i chemiczne, maszynownie, które najwidoczniej uruchamiały urządzenia wodne, kanalizacyjne, ogrzewnicze i klimatyzacyjne, urządzenia stosu atomowego, który te podziemia zaopatrywał w energię, cały system automatycznie działających baterii słonecznych, przetwarzających bezpośrednio energię słoneczną w elektryczną, potężne akumulatory magazynujące tę energię, wreszcie komory kumulacji promieni gamma. To stąd czerpały energię urządzenia obronne zainstalowane w tunelu prowadzącym do wejścia. Istoty nieznane odkryto zgromadzone w jednej z niewielkich sal. Po stwierdzeniu, że żadne niebezpieczeństwo już nie zagraża, pięciu uczonych uumickich, wraz z komandorem Rhinem- Jaspisem, przedostało się do podziemi i znalazło się w tej właśnie sali. W śmiertelnej ciszy i kompletnej ciemności każdy z nich wytężał swoich osiemnaście szmaragdowych oczo- uszów - patrzył i słuchał, starając się zrozumieć jak najwięcej. Dziewięć srebrnych istot siedziało w purpurowych fotelach półkolem przed obszernym biurkiem, przed którym, po drugiej stronie, siedziała istota dziesiąta. To byli Selianie. Martwi od czterech milionów lat. Wyglądali jednak jak żywi. Złocistożółty Rhean-Chalcedon komentował obraz przesyłany do rakiety „UHUM 1010” następująco: „Wreszcie osiągnęliśmy cel i znajdujemy się w sali, w której natrafiliśmy na Selian. Ich wygląd nie jest dla nas niespodzianką, gdyż już wcześniej mogliśmy przypuszczać, jak wyglądają. Jak widzicie są oni podobni do posągu, który ustawiliśmy na szczycie góry; są również podobni do innych posągów, znalezionych przez nas w Drugiej Kondygnacji, jak i do tych przedstawień, które znajdują się na ścianach oraz w książkach. Niestety, są jeszcze brzydsi od swoich posągów i rycin. Widzimy tutaj dziesięcioro osobników w dziwnych pozach, spoczywających na równie dziwnych podstawach. Wszystkie są martwe. Dziewięć istot jest zachowanych doskonale, i tak prawdopodobnie wyglądały za życia, natomiast istota dziesiąta, przykryta śmieszną kopką srebrzystych nitek, szybko rozpada się, najwidoczniej pod wpływem powietrza i dźwięków; czynimy wysiłki, aby ją utrwalić i zachować. Postacie różnią się wyglądem, świadczącym zapewne o niejednakowym ich wieku w chwili śmierci. To spotkanie z istotami z innego świata wywiera na nas dziwne wrażenie. Stoimy przed nimi, nie mogąc nic się od nich dowiedzieć. Odkrycie tajemnicy ich życia i śmierci rozszerzy zapewne nasz pogląd na świat. Przypuszczamy, że tajemnicę ich życia zdołamy poznać z niezliczonych ilości zapisów, jakie się tutaj znajdują, jeśli oczywiście uda się nam z sensem je odczytać. Zaś tajemnica ich śmierci znajduje się prawdopodobnie wśród białych, kartek, które leżą przed rozpadającą się istotą. Jak się domyślamy, była to ostatnia istota, jaka żyła na tym świecie, i nie jest wykluczone, że w tych kartkach pozostawiła opis zdarzeń, które tę rasę zgubiły. Wielki smutek wypełnia nasze myśli, gdy oto znajdujemy się w obliczu świata martwego, który był kiedyś żywy. Przybyliśmy za późno”. *** Komandor Rhin-Jaspis sprowadził na Selię większość uczonych uumickich, którzy „opracowali plan prowadzenia dalszych badań oraz metody rozszyfrowania zapisów znajdujących się w pozostawionych dokumentach. Pracując nieustannie, bez żadnego odpoczynku, i w dzień i w nocy, stosując najbardziej wydajne sposoby postępowania badawczego - posuwali się stale naprzód i powoli poznawali Selian i rzeczy, które stworzyli. Jakkolwiek nie znali uczucia zmęczenia, to jednak warunki klimatyczne planety, jak również konieczność przebywania w skafandrach, źle wpływały na samopoczucie Uumitów; toteż po pewnym czasie Uumici podzielili się na dwie ekipy - jedna przebywała stale na Selii i prowadziła badania, druga zaś wypoczywała na I planecie. Trzecia Kondygnacja stanowiła największy kompleks podziemnej budowli i zawierała olbrzymie zbiory różnorodnych przedmiotów. Aż trzydziestu uczonych i kilkaset prazów zajętych - było stale badaniem, porównywaniem, systematyzowaniem i opisem tych rzeczy. Natomiast w Pierwszej i Drugiej Kondygnacji pracowało zaledwie dziesięciu naukowców i sto prazów. Przy sposobności uczeni uumiccy zbadali budowę aparatury nadającej sygnał SOS, który ich tu sprowadził. Okazało się, że aparatura ta była prostym, automatycznym tranzystorowym urządzeniem zasilanym przez baterię słoneczną. Stwierdzili również, że działanie aparatury zbliżało się ku końcowi - pracowało zaledwie kilka ogniw baterii słonecznej; i dlatego impulsy były tak rzadkie i słabe. Któryś z uczonych wyraził zdanie, że wystarczyłoby, żeby wylądowali kilka tysięcy lat później, a historia cywilizacji tego świata zginęłaby w wiecznej niepamięci. O ile zagadnienia techniczne były dla Uumitów stosunkowo łatwo dostępne i zrozumiałe, o tyle zagadnienie życia mieszkańców tej planety, ich biologii i psychiki pozostawały dla nich długo niepojęte. Z czasem jednak potrafili wykryć pewne analogie między seliańskim i ich sposobem myślenia - zasady matematyki i logiki były wspólne. Badając podziemia Trzeciej Kondygnacji, odkryto między innymi sto identycznych pokojów co do rozmiaru i wyposażenia. Odkryto wielki zbiornik wody, połączony systemem urządzeń artezyjskich z naturalnymi zasobami wyspy. Pewna część podziemi przeznaczona była na ogród - pozostały w nim jeszcze szkielety drzew i zeschnięte mumie ptaków. Wiele czasu i trudów poświęcili Uumici na zbadanie wielkich magazynów z żywnością. Zagadnienie odżywiania Selian było przez długi czas sprawą całkowicie dla nich niepojętą. Wydawało się nieprawdopodobne, aby mała garstka tych istot mogła kiedykolwiek skonsumować tak ogromne zapasy pożywienia. W wydzielonym pomieszczeniu, składającym się z piętnastu obszernych sal, odnaleziono olbrzymie zbiory fotografii, filmów, płyt gramofonowych, taśm magnetofonowych i telewizyjnych. Pod względem badawczym było to odkrycie niezmiernej wagi. Uumici dość szybko zdołali uruchomić aparaty filmowe, telewizyjne i magnetofony. Odkrywając z wielkim trudem różne szczegóły z życia Selian, Uumici postępowali po trosze jak dzieci, gdy układają łamigłówkę obrazkową. Do zarysowującego się obrazu tak długo poszukiwali członków brakujących, aż je odnajdywali - albo wydawało im się, że je odnaleźli. Przejrzeli skrupulatnie filmy: od pierwszych, jeszcze bardzo prymitywnych, biało-czarnych i niemych, do ostatnich - kolorowych, panoramicznych i trójwymiarowych. Ze szczególną uwagą oglądali wszelkie filmy dokumentalne, zawierające rejestr aktualnych wydarzeń na planecie - interesowały ich przede wszystkim sprawy konkretne. Wysłuchali wiele płyt gramofonowych i zapisów magnetofonowych. Ich maszyny zapisywały wszystko, co mogło mieć znaczenie. Można by powiedzieć, że zostało porównane wszystko ze wszystkim - również wszystkie słowa z podobnymi słowami; utworzono kartoteki obrazów zrozumiałych i niezrozumiałych, słowniki słów, pod które podstawiano pojęcia konkretne. Rozpoznano, co znaczą poszczególne słowa i ustalono równoznaczne ich odpowiedniki we wszystkich językach, jakimi posługiwali się Selianie. A więc zdołali się dowiedzieć, co znaczy słowo stół, pióro, guzik, talerz, wiatrak, samolot, bukiet, dzwon, arytmometr, grzebyk, karaluch, brodawka, taran, klepsydra, kurczę, huśtawka, winda, pustynia, cegielnia, karawan, holenderska krowa, rembrandtowskie światłocienie - oraz sto milionów innych słów. Dowiedzieli się także, iż mieszkańcy nazywali swą planetę ZIEMIĄ, sami zaś nosili miano LUDZI. Któregoś dnia, na jednym z okresowych posiedzeń naukowych, komandor Rhin-Jaspis oświadczył: - Daleko nam jeszcze do poznania całej ich cywilizacji. Być może wielu rzeczy w ogóle nigdy nie zrozumiemy. Nie znamy jeszcze sposobu ich myślenia, chociaż wiemy jak się ze sobą porozumiewali. Poznaliśmy i usystematyzowaliśmy niezliczoną ilość nazw, jakie nadawali swoim przedmiotom. Wyodrębniliśmy kilkanaście najbardziej rozpowszechnionych transkrypcji. Nie wiadomo, czemu mieli ich aż tyle, gdy dużo korzystniej byłoby posiadać tylko jedną. Jest zdumiewające, jak się w ogóle mogli ze sobą porozumiewać w tym stanie rzeczy. Używali zaledwie kilkunastu symboli podstawowych dla zapisu swych myśli i dziesięciu dla wypowiedzi cyfrowych. Pierwsza symbolika wydaje się być bardzo precyzyjna, chociaż odkryliśmy też sposoby zapisu przy pomocy setek i tysięcy znaków. Znów nie można się domyślić, dlaczego tak się stało. Druga symbolika jest raczej prymitywna, odnaleźliśmy jednak ślady, że w niektórych dziedzinach, zwłaszcza przy wykorzystywaniu maszyn elektronicznych, używali także systemu dwójkowego. Jest to droga, na której przypuszczalnie udałoby się nam z nimi porozumieć. Rozszyfrowaliśmy również sens ich zapisu logistycznego i matematycznego. Ich wiedza o formach przestrzennych i stosunkach ilościowych, jest zbliżona do naszej, jakkolwiek znacznie słabiej rozwinięta. Na tej drodze też można było oczekiwać porozumienia. Jak więc widzimy, mimo całkowitej odmienności, posiadamy pewne punkty zbieżne. Jak się domyślamy, nasze psychiki, proces tworzenia przedstawień i sądów, procesy uogólniania i wnioskowania - w pewnym sensie były również zbieżne. O ile o ich myśleniu konkretnym mamy już prawie pełne pojęcie, o tyle ich myślenie abstrakcyjne stanowi ciągle jeszcze tajemnicę. Większość ich pojęć abstrakcyjnych będzie zapewne dla nas zupełnie niezrozumiała. Nie zrozumiemy ich w pełni, dopóki nie tylko nie odczytamy, ale i nie uświadomimy sobie treści znaczeń zawartych w milionach ich zbiorników myśli. Jest to wielka praca dla naszego Mózgu Uniwersalnego, który w tym kierunku poczynił już pewne postępy. Możemy już dziś stwierdzić, że była to rasa prężna i odważna, która miała za sobą zaledwie kilkadziesiąt tysięcy lat rozwoju, licząc od stopnia najbardziej prymitywnego aż po ogniwo końcowe. Zadziwiająca jest szybkość ich rozwoju technicznego, gdy w ciągu zaledwie stulecia osiągnęli takie umiejętności techniczne, dla poznania których Uumici potrzebowali dwadzieścia tysięcy lat. Nie ulega wątpliwości, że gdyby jakiś nieznany przypadek nie powstrzymał rozwoju tej rasy, osiągnięcia jej mogłyby być bardzo wielkie. - Tak jest - odezwał się wice-komandor Rhyn-Morion, opalizując tęczowo swym pancerzem. - To wszystko jest istotnie zdumiewające. Zajęty jestem badaniem ich struktury fizycznej. Ich życie trwało przeciętnie 60 - 80 lat. Materiał, z jakiego byli zbudowani, był niezwykle słaby i nietrwały. Lata ich tężyzny twórczej nie przekraczały połowy ich okresu życia. Narażeni byli na wielką ilość różnych niedomagań i chorób. Wiedzę zdobywali do lat trzydziestu. Nigdy nie byli w stanie przekazać całej swej wiedzy swemu młodemu pokoleniu. Mnóstwo więc rzeczy powtarzali, odkrywając je często powtórnie. Pominąwszy ich groteskowy wygląd, trzeba spytać, jak mogli walczyć z siłami przyrody? Jak istoty tak niebywale krótkotrwałe, bardzo słabe, nieodporne, kruche jak szkło, chorowite, marne i znikome mogły stworzyć tak wybujałą i bogatą cywilizację? Jest to tajemnicze, ale tajemnicę tę będziemy chcieli zgłębić. - Jako współpracownik wice-komandora Rhyna-Moriona muszę podać Mika uzupełnień do jego wypowiedzi - oświadczył fioletowy Rhun-Ametyst. - Jeszcze wiele zjawisk wchodzi w zakres zagadnień wiążących się ze strukturą fizyczną tych istot. Ot, choćby ich sposób rozmnażania, który wydaje nam się niezwykle prymitywny. Już badając owady mieliśmy o tym niejakie wyobrażenie. Istoty te dzieli się na dwa gatunki, jakby na dwie oddzielne rasy - samców i samic. Żadna samica nie może wydać potomstwa bez uprzedniego zapłodnienia jej przez samca. W tym celu komórki rozrodcze samca muszą przeniknąć do komórek rozrodczych samicy, by później wewnątrz niej nastąpił proces rozwoju płodu. Przy takim systemie rozmnażania natura posługuje się podstępem: samce i samice muszą dążyć ku sobie w sposób nieprzezwyciężony w celu dokonania zapłodnienia. Świadomość nie odgrywa przy tym prawie żadnej roli. Z tego punktu widzenia istoty te można by potraktować jako biologiczne automaty zdeterminowane przez ewolucję. - Dziwnie odpychający jest ich system odżywiania - zaczął profesor Rhen-Onyx. - Zdołałem ustalić, że całe ich dzieje podporządkowane są właściwie walce o pożywienie. Na wielkich połaciach tej planety hodowano z dużym nakładem prac różne rośliny, które później spożywano. Ale to nie wystarczało. Hodowano wielkie ilości zwierząt, które później zabijano i pożerano. Ten fakt napawa nas wstrętem, gdyż jak stwierdziliśmy, rasa stojąca na czele wszystkich stworzeń tej planety, sama była pochodzenia zwierzęcego; w ten sposób miała tutaj miejsce nieustająca zbrodnia: bo starszy brat zabijał i zjadał młodszego. Jest to w najwyższym stopniu obrzydliwe. - To prawda, zgadzam się - oświadczył różnobarwnie wstęgowany Rhon-Agat. - Nie jest to najlepszy ze światów. Te stworzenia składały się z czegoś, czego nigdy nie pojmiemy, a co zwały mianem krwi i mięsa, i same nieustannie piły krew i pożerały mięso. Osobiście nigdy nie przepowiadałbym czegoś dobrego dla rasy, która istnieje tylko dlatego, że zadaje śmierć. Przypuszczam, że zadawanie i doznawanie cierpień należało do podstawowego kanonu treści kultury i bytu tej rasy. Dla nas jest to rzecz nie do pojęcia. Jak wynika z dziejów tego gatunku, dziejów krótkich i gwałtownych, nienawiść, okrucieństwo i wojna wypełniały życie niezliczonych pokoleń. Był to więc gatunek, który od początku swej historii nienawidził się i wytępiał. Powstaje więc pytanie, jak oni mogli przetrwać tyle tysięcy lat? My, Uuinici, od czasów walk z obcymi nam i strasznymi Ognikami, nigdy później nie wojowaliśmy; nie rozumiemy, jak osobnik danego gatunku może nastawać na życie, nieść cierpienie i zadawać śmierć osobnikowi tego samego gatunku. Tak więc historia tej rasy, to historia wojen, najazdów, podbojów, rzezi, eksterminacji, jakichś niepojętych i straszliwych więzień i obozów, w których istoty te maltretowały siebie nawzajem. Wszystko to wywiera na nas przygnębiające wrażenie. Materiały, według których o tych sprawach sądzimy, są oczywiście niewystarczające. Nie poznaliśmy dostatecznie głęboko psychiki tych istot i dlatego sądzę, że wszelkie opinie ostateczne o nich byłyby przedwczesne. - Zgadzam się z tym poglądem - oświadczył zielono prążkowany na tle ciemnoniebieskim astronom Rhuan-Akwamaryn. - Nie możemy sądzić tych stworzeń według własnych wzorów. Dzieli nas różnica blisko pięćdziesięciu milionów lat rozwoju. Ich historia, to historia dziecka, które jeszcze nie przyszło na świat. Skąd czerpiemy prawo do traktowania ich inaczej, niż na to zasługują? Gdy rozpatrujemy ich przerażająco krótkie życie, to musimy przy tym pamiętać, że dużą jego część musieli poświęcać na sen - stan zbliżony do naszego letargu - który im przynosił odpoczynek. Nie mogli też obywać się bez powietrza, które uniemożliwiało im procesy spalania wewnętrznego. Tak jest. Zgadzam się z profesorem Rhenem-Onyxem, że węgiel organiczny nie jest najlepszym tworzywem dla istot żywych. Należy jednak zapytać, skąd weźmiemy świat lepszy, skoro już i ten nie istnieje. - Nam się wydaje... - odezwał się młody uczony Rhoan-Turkus, który „już wyzdrowiał i razem z Rhaanem-Chryzoprazem brał udział w naradzie. - Nam się wydaje, że niewiele jeszcze wiemy o tych istotach. Dopóki nie odczytamy ich książek z pełnym zrozumieniem, wiedza nasza o nich będzie bardzo uboga. Poznaliśmy ich z filmu, telewizji, różnych obrazów i ilustracji oraz z zapisów magnetofonowych. Jednakże zaledwie część słów zdołaliśmy skojarzyć z naszymi pojęciami. Większość słów pozostaje nadal niewyjaśniona co do ich sensu. Dopiero lata żmudnej pracy pozwolą nam głębiej sięgnąć w te sprawy. Nie mogę zgodzić się z poglądem, że ich świat był wyłącznie okrutny i zły. Czyż nie chcielibyśmy obcować z tymi istotami żywymi, mimo milionów lat rozwoju, jakie nas od nich dzielą, mimo różnic w budowie ciała czy w poczuciach estetycznych? W ciągu kilku setek lat stworzyli wspaniałą technikę, zaś w ciągu kilku tysięcy lat wspaniałą kulturę. Otóż ja wraz z kolegami, Rhanem-Heliotropem i Rhaanem- Chryzoprazem, jesteśmy zdania, że ta kultura w dzisiejszym swym stanie wielokrotnie przewyższa naszą z podobnego okresu rozwoju. Ich historia to nie tylko sprawozdanie z wojen, ale i wielkie dokonania w dziedzinie rozwoju i poprawy bytu mieszkańców tej planety. Być może była to rasa dzika i okrutna - kształtowała ją przecież przyroda równie dzika i okrutna, ale była to rasa genialna, która samodzielnie doszła nie tylko da wielkiej wiedzy, ale i do wielkiej sztuki. Dziś wiemy, że ich rzeźby i malarstwo są godne najwyższych zachwytów, że ich architektura jest bardziej doskonała od naszej, że ich muzyka jest niepomiernie bogatsza od naszej. Jesteśmy pod jej stałym urokiem i wszystkie ich dzieła muzyczne zabierzemy ze sobą na planetę Uum. W naszej transkrypcji dają one znakomite rezultaty kolorystyczne. Nasza wyobraźnia twórcza będzie korzystała z tego źródła przez tysiące lat. Wszyscy zgadzamy się z tym, że istoty te z naszego punktu widzenia nie były wcale ani piękne, ani silne, ani, jak się zdaje, moralne. Nie odpowiadają one naszym normom etyki i estetyki, ani w ogóle idealnym poglądom na istoty uprawnione do przebywania we wszechświecie. To są jednak nasze osobiste przekonania. Jak wynika z dotychczasowych badań, rasa ta była pełna tężyzny i dynamiki, doskonale prosperowała w granicach swoich własnych norm życiowych i możliwości rozwojowych. Najlepszy dowód, że planetę tę zaludniało co najmniej trzy miliardy tych istot. - Gdzie oni są? Co się z nimi stało? - przypomniał ktoś raz jeszcze stałe pytanie Uumitów. - Grupa uczonych zgłosiła nową wersję - odezwał się najstarszy z profesorów Rhen-Onyx. - Pewnego dnia ludność Ziemi popełniła zbiorowe samobójstwo. Zapanowała napięta cisza. Rhaan-Chryzopraz stawał się ironicznie buraczano- pąsowy. - Grupa młodych uczonych - oświadczył - pozwala sobie wnieść zupełnie inną koncepcję. Jak badania sekcji kulturowej wykazują, Ziemianie wierzyli w dwa pierwiastki rządzące bytem - w dobro i zło. Na czele złego stał duch zwany Szatanem lub Diabłem. Młodzi uczeni pozwalają sobie wyrazić przypuszczenie, że ludzi porwał ów Diabeł i strącił do specjalnego obozu zwanego Piekłem. Znowu zapanowała nieprzyjemna cisza, więc głos zabrał komandor Rhin-Jaspis. - Oświadczam z urzędu - zakomunikował - że zgłaszanie wszelkich nieuzasadnionych koncepcji uważam za zbędne marnowanie czasu. Wytłumaczenie tajemnicy znajduje się, jak przypuszczam, w rękopisie znalezionym przed zwłokami w fioletowych szatach ze srebrnymi włosami. Sklasyfikowaliśmy tę istotę jako „Pia 010”. Jest to ostatni świadek wydarzeń, jakie tu miały miejsce przed czterema milionami lat - ostatni człowiek, jaki żył na tym świecie. *** Powyższe słowa były również ostatnimi, jakich wysłuchał na tym świecie istotny odkrywca ludzi, Rhan-Heliotrop. Nic nie pomogły wysiłki lekarzy - nie udało się utrzymać go przy życiu. Umierał w wielkim spokoju, stając się coraz bielszy. Wiedział, że ktokolwiek przychodzi z niebytu, musi też do niebytu powrócić. Pożegnał się szczerze i spokojnie ze swoim rodzicem, komandorem Rhinem-Jaspisem, ze swoimi młodymi przyjaciółmi, Rhoanem-Turkusem i Rhaanem-Chryzoprazem, oraz z resztą załogi. Jego marzenia spełniły się. Był odkrywcą. Jednym z największych na Uum. Będzie cieszył się nieprzemijającą sławą. Już jutro wyleci w kierunku Uum specjalna rakieta z wiadomościami o jego czynach i śmierci. Na Górze Nieśmiertelnych ustawiony zostanie złoty obelisk, na szczycie którego spocznie kiedyś jego martwe ciało w kopule kryształowej. Przykro mu było, że odchodzi tak młodo, że nie pozna do końca tajemnicy smutnej zielonej planety - jednak pocieszał się, że chwała jego czynu wielokrotnie przerasta stratę, jaką jest jego śmierć. On sam już przecież nigdy nie mógłby przekroczyć swego czynu. Cokolwiek by go jeszcze czekało, byłoby tylko powtarzaniem tego, co już zrobił. Jakże jednak mógł opuszczać te tragiczne cienie, które tu odnalazł, i które go zabiły? Wydawało mu się, że widzi niezliczony tłum tych brzydkich, dwunożnych postaci. Wyciągają w jego kierunku swe macki i krzyczą: „Rhan... nie opuszczaj nas!... Ratuj nas!... SOS... SOS... SOS...” Jego zmysł telepatii jest w tej chwili wyostrzony do granic i wydaje mu się, że zaczyna rozumieć przyczynę zagłady ludzi. Bieleje coraz bardziej, a wszyscy inni ciemnieją: tylko komandor Rhin-Jaspis żółknie, pogrążając się w wielkiej żałobie. Taki żółty i błyszczący pozostanie przez wiele lat. Myśli jego stają się niespokojne: to on wysłał Rhana po chwałę i po śmierć. Czy mogło być inaczej?... Czy w ogóle kiedykolwiek może być inaczej?... Rhan-Heliotrop rozpoczyna pożegnalny gwizd, zwany „Rhamrhea”. Wolno go wykonać tylko jeden jedyny raz. Ten dźwięk jest melodyjny i bezgranicznie smutny - każdą duszę ludzką na pewno przeszyłby do głębi. Cała kajuta wypełnia się żółtą barwą przygnębienia. Gwizd Rhana- Heliotropa powoli zamiera, aż milknie zupełnie. Ciało jego stało się oślepiająco białe. *** Uczeni uumiccy pozostali na Ziemi jeszcze przez kilkanaście lat. Stawali się stopniowo wybitnymi specjalistami w różnych dziedzinach badań kultury ludzkiej. Jedni opanowali do głębi wiedzę humanistyczną, inni zaś techniczną. Pojawili się znakomici historycy, znawcy języków, obyczajów, malarstwa, literatury, sztuki, socjologii i ekonomii, specjaliści od filozofii, religioznawcy, etnografowie i antropolodzy. Nie było takiego działu wiedzy ludzkiej, który by nie był badany przez uczonych uumickich. Coraz szerzej otwierają się przed nimi tajemnice cywilizacji ziemskiej - poza tą jedną, która jest ukryta w pamiętniku. Wreszcie nadchodzi uroczysty dzień, gdy w centralnym pomieszczeniu Trzeciej Kondygnacji odbywa się posiedzenie naukowe. Z jednej strony wielkiego biurka siedzi „Pia 010” ze srebrną kopką włosów na głowie, cała pokryta lśniącym środkiem konserwującym. Przed nią w purpurowych fotelach dziewięć martwych postaci ludzkich. Z lewej strony biurka znajduje się okrągły i barwny Mózg Uniwersalny, podobny do wielkanocnej pisanki. Po obydwu stronach biurka spoczywają na swoich podstawach okrągli Uumici. Mózg Elektronowy, wykorzystując dwójkowy system znakowania elektromagnetycznego, powoli odczytuje rękopis pozostawiony przez „Pia 010”. Uczeni słuchają uważnie. Rozdział drugi Agata spojrzała na mnie swoim zielonym, nieruchomym wzrokiem. - Więc jak to się zaczęło? - zapytała po raz. tysięczny. - Nie będę ci ciągle tego opowiadać. Zbrzydło mi to - odpowiedziałam. - Jeszcze ten jedyny raz - prosiła. - Muszę sobie uprzytomnić pewne szczegóły. - Jesteś wstawiona - odpowiedziałam. - I znowu nic nie zapamiętasz. - Zapamiętam - biła się w piersi. - Wypiłam niewiele. O, tylko tyle - pokazywała gestami. Było zupełnie jasne, że rzeczywiście prawie nic dzisiaj nie piła. - Nie wiem, od czego zacząć - odpowiedziałam niezdecydowana. - Zacznij od początku - oświadczyła Agata. - Ba - uśmiechnęłam się - a któż może wiedzieć, gdzie jest początek. Moim zdaniem początku w ogóle nie było. - Jak to nie było? - zdziwiła się Agata. A gdy się dziwi, jest napuszona i nienaturalna. - Przecież jakiś początek zawsze musi być. - Nie jestem tego pewna - odparłam. - Może bym zaczęła od Cyganki Lolitty. Ona pierwsza zajrzała w przyszłość. - Świetnie!... Świetnie!... - zaskrzeczała Agata swoim dziwnym głosem. - Bardzo lubię, gdy zaczynasz od Lolitty. Nawet pamiętam początek: „Sardynia. Mała wioska koło Orosei, uczepiona skał jak gniazdo jaskółcze... Pachną drzewa pomarańczowe...” i... co było dalej?... - spogląda na mnie pytająco. - No, mogą być róże, caprifolium, fiołki... - Ach, tak, tak... - mówi Agata. - Jeszcze dodajmy upał i błogość lenistwa... - Dobrze - zgadzam się. - Niech będzie upał i błogość lenistwa. Tak właśnie było. - I co jeszcze? - Można dodać: „Ciepłe Morze Tyrreńskie. Skrzy się w słońcu droga krzemienna”. - To jest bardzo piękne - mówi Agata rozczulona. - Widzę ten obraz. Ileż razy bywałam w Sardynii, nad brzegiem Morza Tyrreńskiego! Niech to wszyscy diabli! - Agato, nie klnij! - powiadam. - Dobrze - zgadza się mimochodem. - „Młoda Cyganka była piękna i zuchwała. Błyszczała cekinami, brzęczała bransoletami. Prosta i równa jak brzoza, z ciemną głową odrzuconą do tyłu, giętka w talii i ruchliwa w biodrach, stąpała naprzód niby dziki, dumny koń. Kolorowa i smagła, szczerzyła zęby o intensywnej białości.” - Och, przestań - proszę. - Znam każde dalsze słowo. - Aha - mruczy Agata. - Była. zuchwała, niegrzeczna i drapieżna? - Tak - skinęłam głową. - Powiedziała: „Powróżyć?” - Jakim głosem? - Ciemnym i ciepłym. - Bywa taki głos? - Bywa... Już kilometr tak idzie za nami. Piotr powiada: „Jedno z dwóch - albo niech wróży, albo trzeba ją przepędzić”. „Zrozum - mówię bez przekonania - nie wierzę w takie rzeczy”. „W jakie rzeczy?” - spogląda na mnie drwiąco. „No, w te wszystkie wróżby, horoskopy, przepowiednie, czary, duchy...” „Wiem, wiem - drwi dalej. - Jesteś postępowa: jak w ogóle można wierzyć w takie brednie?” Cyganka spoglądała na nas swoim dumnym spojrzeniem. „Czy wiecie, kim jestem?” - pyta wyniośle. „Nie”. „Nazywam się Lolitta. Jestem królewską córką”. „Tak - mówi Piotr do mnie po francusku. - Ona nie kłamie. Znam ją... Ale nie jesteś przecież monarchistką?” - zwraca się do niej. „Służę bogowi Roroto” - odpowiada Cyganka. - Kto to jest Roroto? - pyta Agata. - Nie wiem. Pewnie jakiś bożek cygański. - Od czego? - Od wróżb. Powiedziała, że jest nieomylny. Wlecze się także za nami ciemna, kudłata dziewczynka o oślepiających oczach. Jest w brudnej perkalowej sukience. Prawie naga i bosa. Podskakuje na rozpalonych kamieniach drogi. Z dłoni do dłoni przesypuje płaskie nadmorskie kamyczki. Ręce i nogi ma cienkie jak równo wystrugane patyki. - Gdzie karabinierzy? - pyta ją Cyganka. Dziewczynka obojętnie wzrusza ramionami. Podrzuca i łapie kamyki. Na tym koncentruje całą uwagę. Wchodzimy w cień sykomory. Spogląda na nas spode łba. Najwidoczniej nie podobamy się jej. Siada na kamiennym murku. Podciąga pod siebie chude nogi. - Jeden się wściekł, a w drugim woda stoi - mruczy bez sensu. - Czy wiesz, co to jest prawda? - pyta mnie Cyganka. - Ho, ho - odzywa się Piotr - tego nikt nie wie. - Ja wiem - mówi Lolitta. - Cóż to jest? - To, co się sprawdza. - To się nazywa inaczej empiryzm, - Nie wiem - zwraca się do mnie. - Powiem ci samą prawdę, czystą prawdę. Czy chcesz? Nie, wcale nie chcę, ale ona już ogląda moją dłoń. Na jej twarzy pojawia się przerażenie. - Miłość, tania rzecz - mówi - pięćset lirów, zdrada tysiąc, choroba i śmierć - tysiąc pięćset: Koniec świata - dwadzieścia dolarów. Twarz jej blednie, ręce drżą. - Co to jest?... - szepce. - Nie rozumiem. Święta Łucjo, opiekunko nasza, módl się za nami, wstaw się za nami, strzeż nas, zbaw nas! To jest chyba niemożliwe. - Co jest niemożliwe? - Twoje ręce są obłąkane! - woła. - Tak, tak, ja wiem - skrzeczy chuda dziewczynka. - Dla ciebie nie poświęcana ziemia. Ty jesteś duchem praczki Marietty ze Sciniscoli. Trzeba wyjąć gwóźdź z brony i przybić cię do stodoły, żebyś nie chodziła po ziemi i nie straszyła... - Bardzo trudna wróżba - mruczy Lolitta. - Bardzo trudna. Będzie drogo kosztować... Milcz! - krzyczy na dziewczynkę. - Milcz i uważaj! Leć do góry! Dziewczynka biegnie podskakując. W biegu podrzuca kamyki. - Upiorzyca ze Sciniscoli - krzyczy. - Upiorzyca i brodaty diabeł! Kozom mleko wypijają! Kozom mleko wypijają!... - Ona jest obłąkana - mówi Lolitta obojętnie. - Trujący lelek pozbawił ją rozumu. Matka dawała jej wywar z maku. - Po co? - pytam zdumiona. - Od urodzenia wrzeszczała przez cały rok - wyjaśnia Lolitta. - Zapłacisz dwadzieścia dolarów. Tu mi połóż na dłoń. - Skąd wiesz, że mam przy sobie pieniądze? - pytam zdziwiona. Lolitta śmieje się. - Cyganka wszystko wie. - Zapala papierosa i spopiela kilka moich włosów nad złotą monetą. - A może nie chcesz? - mruży czarne oczy. - Zaraz ci powiem coś strasznego... - Zaciąga się namiętnie dymem. - Chyba nie wiesz, kto to jest Vera Esperanza? - zwraca się do niej Piotr. - Nic mnie to nie obchodzi! - Nie boję się - rzucam krótko. Lolitta drży i otula się w czerwony płaszcz z długimi frendzlami. Pochyla się w moją stronę i pyta szeptem: - Czy wiesz, co to jest samotność? - Nie. Nie wiem. - Nie zwykła samotność - mówi - ale niezwykła samotność. Taka wyjątkowa i czarna jak na Księżycu. Na takiej wyspie, której nikt nie odkryje. Na takim lądzie, którego nie dotknęła stopa ludzka. Na takim morzu, gdzie giną ślepe we mgle okręty. Jak gdyby była dziura do środka ziemi i tam by cię wsadzono i przebywałabyś tam aż do śmierci. Bez ludzi, bez słońca, bez nieba, bez boga, na zawsze w ciemnicy... taka samotność... - Nie, nie znam takiej - powtarzam i czuję wyraźnie, jak gęsia skóra występuje mi na całym ciele. - Przekonasz się... - mówi cicho Lolitta. - Jak się czułaś? - odzywa się zachrypniętym głosem Agata. - To chyba było z jej strony podłe? - Niedobrze i nieswojo... Powiedziała, że będzie mówiła prawdę. - Przecież nie wierzyłaś? - Pewnie, że nie. Nie wierzę w gusła. - Ale chciałaś wiedzieć? - Chciałam. Bawiło mnie to. - Będziesz żyła sto cztery lata - powiedziała jak we śnie. Ocknęła się i popatrzyła na mnie z wielkim zdziwieniem. - Jeszcze takiej ręki nie widziałam. To jest dziwne, bardzo dziwne... Sto cztery lata - powtarza i patrzy na mnie zatrwożona. - Wyjątkowo długo żyją ludzie w Bułgarii - wyjaśnia nam Piotr. - Gdyż piją kobyle zsiadłe mleko. To się nazywa kumys. - Tak, będzie miała kumys - uśmiecha się ponuro Lolitta. - Chyba rozumiesz - mówię - że nie wierzę ani jednemu twemu słowu. Nie znam wypadku, aby się takie wróżby spełniły. Przecież :to tylko żart. - Tym bardziej że przyszłość nie istnieje - dodał Piotr. - Istnieje jedynie teraźniejszość. - Piotr był stuknięty - odezwała się Agata. - Istnieje wszystko - oświadczyła Cyganka. - Jest jedność i w niej się dzieje wszystko. Co ma być, to będzie. - To jest fatalizm - mruknął Piotr. - Możliwe - odrzekła z gniewem Lolitta. - Nie znam się na tych trudnych słowach. Mnie się nigdy nic nie wydaje - dodała z dumą. - Wiesz na pewno? - zapytałam. - Tak. Wiem na pewno. Miłości będziesz miała, ile zechcesz - dorzuciła oglądając mnie krytycznie. - Od ciebie zależy liczba twoich kochanków. Znana będziesz j sławna jak królowa Saba - ciągnęła dalej. - Świat ci złoży hołd. Będziesz zbierała podziw i zachwyty. - Dużo jest na świecie wariatów - westchnął Piotr. - Będziesz miała piękne dzieci. - Ze mną? - ożywił się Piotr. - Pokaż ręce - powiedziała. - Nie - oświadczyła. - Ty już nie należysz do tego świata. - Co znowu?... - żachnął się Piotr. - Czuję się znakomicie. - Nie minie doba, gdy opuścisz ten świat - powiedziała dobitnie i twardo. - Piotr chyba był strapiony? - zapytała Agata. - Tak, chociaż robił dobrą minę. - Naprawdę - silił się na uśmiech. - A jakiż będzie powód? - Naprawdę - przytaknęła z powagą. - A reszta zamglona jest na kartach przeznaczenia. Piotr uśmiechał się głupkowato. Ja zapewne też. - Chodźmy już - powiedziałam zniechęcona. - To nie ma sensu. Piotr wykrzywił się lekceważąco. Oczy miał pochmurne i zagniewane. - Za dwadzieścia dolarów możemy się jeszcze pobawić. Cyganka nie zwracała najmniejszej uwagi na nasze słowa. - Młoda jesteś, bogata będziesz, zdrowa będziesz, szczęśliwa będziesz - powtarzała. - Do czasu. - Chyba nic więcej człowiekowi nie potrzeba! - powiedziała Agata. - Nic. Lolitta pochyliła się ku nam tajemniczo i powiedziała przejmującym szeptem: „Diabeł przyjdzie na świat!” - My w diabła nie wierzymy - oświadczył ponuro Piotr. - Będzie hulał tylko kilka dni - szeptała Cyganka. - Zadrży ziemia, piekło i niebo. Uśmiechaliśmy się niedowierzająco. Byliśmy młodzi, nie wierzyliśmy w takie brednie. W ogóle nie wierzyliśmy w nic. Lolitta zakryła oczy dłońmi i stała lekko chwiejąc się. W cieniu sykomory panował przyjemny chłód. Zadrżała ponownie. - Santa Maria da Cagliari - szeptała przerażona. - Nie, to jest niemożliwe!... - Co jest niemożliwe? - Ten świat zginie! - zawołała i spoglądała na nas ze skrajnym zdumieniem. - Ona chyba nie rozumiała, co mówi? - zapytała Agata. - Nie rozumiała - potwierdziłam. - Znasz stan, który nazywa się transem? - Znam. - No, więc ona była w takim transie. Chwilami mówiła jak Pytia... i z tego bełkotu trzeba było wydobywać sens. Spojrzała na mnie nieprzytomnie i krzyknęła: „Będziesz ostatnia na świecie!” Powiedziała to z taką mocą, że mróz mi przeszedł po krzyżu. Usta jej się wykrzywiły, a w oczach pojawił się wyraz wściekłości. „Pochowasz wszystkie dusze i ciała - wołała. - Okrąży cię ciemność grobu. Umrzesz za życia. Ani martwa, ani żywa będziesz się błąkać po grobie siedemdziesiąt lat. Do końca swych dni pozostaniesz samotna bardziej niż kamień na dnie oceanu... ten kamień, którego diabeł rozgryźć nie może... Zabijesz człowieka, pogrzebiesz własne dzieci!” - To było okropne! - zaskrzeczała Agata. - Okropne - przyznałam. - Ale przecież nie wierzyłam ani jednemu jej słowu. Śmiałam się. Spoglądała na mnie z nienawiścią. - Dlaczego gniewasz się na nas? - zapytałam. - Gdyby nie twoja ręka, miałabym spokój! - krzyknęła. - Cóż winna jest moja ręka? Wzięła się pod boki i spojrzała na mnie z wysoka. - Nic - oświadczyła dumnie. - Nic... ani twoja ręka, ani ty sama. Ludzi jest jak piasku na brzegu tego morza i nie obchodzi mnie los każdego z nich. Wszyscy są śmiertelni i na wszystkich czeka gdzieś miejsce na tej ziemi. Nie będę się martwiła tym, że kiedyś umrzesz, bo i ja kiedyś umrę. - Więc o co ci chodzi? - spytałam. Oczy jej znów stały się nieprzytomne. - Czy nie rozumiesz tego, co wynika z twojej ręki? - zawołała. - Nie twoje dzieci zginą i nie moje dzieci zginą, lecz zginie cały świat. Czy rozumiesz to? Świat! Nie zostanie tutaj nikt - ani człowiek, ani zwierzę, ani ptak!... - Wiesz dobrze - zwróciłam się do Agaty - że jestem dość zrównoważona i spokojna, ale jej pewność wreszcie mnie zirytowała. - Co ty pleciesz?! - krzyknęłam. - Jesteś szalona! Czy nie wiesz, że nasz świat istnieje już miliardy lat i nadal będzie istniał... - Może świat będzie istniał - szepnęła - lecz człowieka na nim nie będzie. Ty będziesz ostatnia. - Bzdury! - powiedziałam stanowczo. - Cóż się stanie z ludźmi?... Zasłoniła oczy rękoma i powtarzała: „Nie wiem... nie wiem... nie wiem...” W tej chwili z cienia skał wynurzyła się obdarta dziewczynka. Biegnąc przerzucała kamyczki z ręki do ręki. - Szatany wracają! - krzyknęła. Chwyciły się za dłonie i pobiegły skalistą drogą w dół, podskakując na kamieniach. - Upiory ze Sciniscoli - piszczała dziewczynka. - Kozom mleko wypijają!... Kozom mleko wypijają!... Z góry schodziło dwóch karabinierów. Byli w czarnych mundurach, co musiało być uciążliwe dla nich w tym upalnym klimacie. - Cóż to? - zapytał Piotr plutonowego. - Chronicie turystów przed oszustami? To się bardzo chwali. - Nie - powiedziałam uprzedzając pytanie - żadnych Cyganek nie widzieliśmy. Nikt nas nie oszukał. Plutonowy był gruby, wąsaty, podobny do zdychającej ryby. Ocierał dłonią pot z czoła i nieufnie na nas spoglądał. - Znamy was - powiedział z wyrzutem. - Dajecie się nabierać różnym oszustom, a potem macie pretensje do nas. Młodszy był piękny, kruczowłosy. Uśmiechnął się dwuznacznie i milczał. Przymrużył bezczelnie oczy i tyłem odwróciwszy się do Piotra, mrugnął do mnie porozumiewawczo. Nie rozgniewałam się. Jak sądzę, istniał tam zwyczaj, że karabinierzy mrugali do przystojnych turystek. - Taki zwyczaj istniał na całym świecie - zauważyła Agata. - Oczywiście - zgodziłam się. - Ale wtedy byłam bardzo młoda. Miałam zaledwie osiemnaście lat... Tak więc, zasalutowali niedbale i leniwie, i ociężale, niechętnie powłócząc nogami, ruszyli w dół w kierunku turkusowego morza. Jeszcze mi brzmiały w uszach słowa Lolitty. - Myślałaś potem o tym? - zapytała Agata. - O tak. Dużo razy. Prawie codziennie. - No i co? - Nic. Przyznasz, że to nie było zwykłe spotkanie? - A Piotr? - Piotr powiedział: „To jest Finisjanka. Od razu ją rozgryzłem”. - Co to znaczy „Finisjanka”? - To jest taka sekta - wyjaśniłam. - Wierzyli w koniec świata. - Słyszałam - mruknęła. - Cóż się z Piotrem stało? Zginął? Skinęłam głową. - Ach tak - zabulgotała. - Przypominani sobie. Ratował tonące dzieci. Skinęłam ponownie głową. - Przecież pływał jak ryba!... Milczałam. - A świat?... Milczałam nadal. Szkoda było słów. Tak się więc to wszystko zaczęło. *** Ledwie otwarłam oczy, gdy rozległ się skrzek Agaty. - Dzisiaj twoje urodziny. Wspaniały dzień. Życzę ci szczęścia, powodzenia, ziszczenia pragnień, pociechy z Ivara i dzieci. Napijemy się?... - Od świtu pić?... Nonsens!... Poczciwa Agata jest bardzo stara i stąd zapewne z lekka stuknięta. Nie pamięta, że Ivar i moje dzieci od dawna już nie żyją. Jej pociąg do alkoholu jest zdumiewający. Za jej namowami zawsze od świtu popijamy szampana - w każdym razie od chwili, gdy pozostałyśmy tylko we dwie, a pierwszy brzask ukazuje na ekranach palmy, które jak widma wyłaniają się z ciemności. - Nie wierzę, aby ci pozostawał tylko jeszcze jeden rok życia - powiada. - Ostatecznie Lolitta też nie była nieomylna. - Ach, moja droga - mówię - przecież umrzeć kiedyś trzeba. - Tak, tak - zgadza się - ale takie mówienie nie dotyczy przecież młodych osób. - Jakich młodych? - śmieją się. - Dziś skończyłam sto trzy lata. - Co ty powiesz? Jak ten czas szybko leci. Aby nic nie myśleć, od rana sączymy to przeklęte wino. - Mamy mało czasu - mówię. - Musimy coś uczynić. Co jednak możemy uczynić? Jesteśmy obie bardzo stare i słabe - pomyślałam. Na jednej ze ścian mam wieczny kalendarz wycięty z jakiegoś czasopisma. Nakleiłam go starannie na arkusz kartonu. Na nim zaznaczam mijający czas. - Czy nie przypominasz sobie, co było drugiego lutego siedemdziesiąt lat temu? Agata przymyka oczy i długo się namyśla. - Doskonale pamiętam - zaczyna swoim zachrypniętym głosem. - To był taki sam twój dzień urodzinowy, jak i dzisiaj. W orzechowym torcie płonęły trzydzieści trzy świece, a w kryształowych kielichach lśnił szampan. Przy okrągłym stole zasiadało dziesięć osób... prócz tego był kot Agapit i dwa psy: Aluś i Knot. Podawała czarna Leila. To jest wprost zastanawiające, jak znakomitą czasami pamięć miała Agata. Istotnie, tak było. - Pierwszy wzniósł toast twój Ivar, bezcennym kielichem Celliniego. „Nie traćmy nadziei - powiedział. - Póki żyjemy, nie wszystko jest stracone. Niestety, sto młodych par zginęło gdzieś koło wyspy Gilberta. Spóźnili się dosłownie o kilka godzin. Ale my również nie jesteśmy starzy i możemy się spodziewać, że jeszcze będziemy mieli dzieci. Zresztą już je mamy - ciągnął z uśmiechem. - Naszego Rodryga połączymy z Izabellą Amalfi, a naszą Magdalenę z Markiem Amalfi. Tylko pułkownik Babbit jest jak na razie bez przydziału. Ale mamy przecież naszą piękną Leilę. Jesteśmy zaczątkiem Nowej Ludzkości. Od nas zacznie się nowa era...” Tak mówił Ivar i spoglądał zakochanym wzrokiem w twoją stronę; i tak samo spoglądał na ciebie pułkownik Babbit, lecz w oczach jego czaiły się złe błyski, a jego grube wargi wyraźnie drżały. To nie były wesołe urodziny. Przed kilkoma miesiącami świat zamilkł ostatecznie. Nasze urządzenia radiowe były nieme. Na nasze nieustanne wezwania nikt nie odpowiadał. Panowała przerażająca cisza. Byliśmy przybici, oszołomieni, prawie obłąkani. Odsuwaliśmy od siebie myśl o tej straszliwej katastrofie. Nikt tego nie obejmował ani rozumem, ani uczuciem. Tymczasem trzeba było żyć. Trzeba było jeść, spać, ubierać się, myć - coś robić, aby nie oszaleć. Błąkaliśmy się po tych olbrzymich kondygnacjach: każdy starał się wynaleźć sobie jakieś zajęcie. Ivar ułożył plan zajęć. Przede wszystkim kształcenie i wychowywanie dzieci. To było najważniejsze. Uprawialiśmy sporty i gimnastykę, gotowaliśmy posiłki, urządzaliśmy koncerty i odczyty, pokazy filmów, i graliśmy także w karty i szachy. Profesor Enrico Amalfi był podobno największym uczonym swojej epoki. Tak przynajmniej twierdził Ivar, a on rzadko przesadzał. Uważał, że po Newtonie i Einsteinie jest to najlepszy fizyk, jakiego wydał świat. Ilość jego odkryć była ogromna, a jego wynalazki w dziedzinie bomb wodorowych doprowadziły do tego, że wojna, nie dając żadnej ze stron najmniejszych szans przewagi, stała się absolutnym nonsensem. Za działalność swą otrzymał - dwukrotnie nagrodę Nobla, co było niezwykłym wyróżnieniem. Wzniósł wtedy kielich do góry i powiedział: „Zgadzam się z Ivarem. Nie wolno nam tracić nadziei. Ludzkość prawdopodobnie zginęła, ale my żyjemy. Radiacja wynosi w tej chwili trzy tysiące rentgenów na minutę. Tego nikt nie wytrzyma. Nas to nie dotyczy, ona tutaj nie dociera. Posiadamy doskonałe warunki dla życia i rozwoju. Być może, że będziemy tutaj musieli siedzieć do końca swoich dni. Może nawet nasze dzieci nie będą mogły opuścić tego schronu, ale nasi wnukowie wyjdą stąd na pewno. Tych wnuków musi być jak najwięcej. Oni się staną założycielami Nowej Ludzkości, oby lepszej i mądrzejszej od tej, której i my byliśmy do niedawna członkami. Wychowamy ich na prawdziwych ludzi i przekażemy im całą naszą wiedzę. Nie będą musieli zaczynać od początku jak Adam i Ewa. Pijąc zdrowie Very, piję za szczęście przyszłej ludzkości...” Pułkownik Paul Babbit siedział posępny i milczący. Był bardzo przystojny, jakkolwiek jego urodę przesycała dzikość, charakter miał gwałtowny i wybuchowy. Zazwyczaj był pochmurny. W parze z Ivarem tworzyli świetne przeciwieństwo i pewnie dlatego bardzo się lubili. Natomiast ja nie odczuwałam do niego najmniejszej sympatii, a w późniejszym czasie nawet zaczęłam go nienawidzić. Miałam po temu powody. Ten gwałtownik nie znał uczucia lojalności i często starał się złamać nakazy przyjaźni. Oczywiście, w tym okresie te sprawy jeszcze się nie ujawniły. Nikt nie wyobrażał sobie, jak się to wszystko skończy. Podniósł się ociężale, a miał wzrostu około dwóch metrów. Był potężny, zwalisty. Na jego twarzy ujawnił się wyraz niesmaku. - A ja się z wami nie zgadzam - oświadczył głębokim basem. - Nie widzę najmniejszej racji w przeciwstawianiu się wyrokom opatrzności. Ocaleliśmy zupełnie przypadkowo i wcale nie dlatego, jak sądzę, aby dzieci tutaj płodzić i odnawiać nasz rodzaj, który i tak nie zdał egzaminu życia, ale po to, aby doczekać tu końca naszych dni, czerpiąc z życia ile się da. Skoro każdy jest śmiertelny, nie stała się żadna tragedia. Po prostu wszyscy ludzie umarli i więcej już nigdy nie będą umierać. Jest to przypadek raczej pocieszający. Nic nikomu z tego nie przyjdzie, jeśli historia powtórzy się jeszcze raz od nowa, tym bardziej że nikt jak dotąd nie odkrył sensu życia, a głupotą jest powtarzanie czegokolwiek, co sensu nie posiada. Moim zdaniem powinniśmy oddać się uciechom, pijaństwu i rozpuście, aż nas diabli wezmą na drodze naturalnej... - Milczał chwilę, bo wszyscy byli oburzeni i zaczęli protestować. - Nigdy nie kochałem moich bliźnich - ciągnął dalej po chwili - i gardziłem ludzkim motłochem, tą bandą złych i głupich małpoludów. Uważam, że stało się dobrze, słusznie i sprawiedliwie i jestem zadowolony. Nigdy również nie miałem i nie mam nadal żadnej nadziei. Niby nadzieja jaka, nadzieja po co, nadzieja na co? - parsknął. - Na nieuniknioną śmierć, czy na historię nowego motłochu? Co mnie obchodzi ten ponury żart? Dlaczego jeszcze i teraz mam brać w tym udział? Nie liczcie na mnie - dodał z odcieniem groźby w głosie - a raczej strzeżcie się mnie. Może przyjść chwila, gdy z pełną satysfakcją wysadzę w powietrze tę ostatnią redutę szatana. To zdanie wypowiedział żartobliwym tonem i pokrył nikłym uśmiechem, aby zamaskować wrażenie. Byliśmy głęboko oburzeni. My, to znaczy trzy kobiety i dwóch mężczyzn, bo dzieci w dyskusji nie liczyły się. - To bardzo komplikowało już i tak trudną sytuację - odezwała się Agata. - Naturalnie - potwierdziłam. - Było nas tak mało i znajdowaliśmy się w takim położeniu, że na żadną nienawiść i walkę nie można było sobie pozwolić. - Tym bardziej że Babbit był człowiekiem z charakterem - dodała Agata. - Tak - odrzekłam - wszyscy trzej mężczyźni posiadali określone i silne charaktery, ale Babbit był dzikim gwałtownikiem i okrutnikiem. Drzemała w nim drapieżna bestia. Gotów był każdemu skoczyć do gardła. Nie znosiłam go od początku i dziwiłam się, że Ivar darzy go taką szczerą przyjaźnią. Powiedziałam Ivarowi, że na Paula trzeba uważać, ale mnie wyśmiał. „Nie znasz się na żartach - stwierdził. - To jego przemówienie to doskonały kawał. W istocie jest zupełnie inny. To zacny i odważny chłop. Zawsze na niego można liczyć. Nie obawiaj się.” „Na rękach ma krew tysięcy ludzi. To jest zbrodniarz. Nie wolno go traktować po ludzku” - odpowiedziałam. - O, nie - odrzekł Ivar - mylisz się. W takim razie nie wolno podać ręki żadnemu lotnikowi, który bombardował nieprzyjacielskie miasta. To jest wspaniały żołnierz, wielki lotnik. Spełnił tylko rozkaz, a rozkaz musi wykonać każdy dobry żołnierz. - To nieprawda. Proces norymberski był tego najlepszym dowodem. Jego podejście do człowieka jest antyludzkie. To sadysta i zwyrodnialec. - Nic podobnego - zaprzeczył Ivar. - To jego poza. Kamuflaż. Udaje niehumanitarnego, pesymistę, sceptyka. W rzeczywistości jest dobrym chłopcem. Ileż to razy głowę nadstawiał za kolegów, gdy byliśmy na froncie. - Czemu więc robi z siebie idiotę? - Ach, zrozum - mówił łagodnie Ivar - oceniając człowieka, trzeba wziąć pod uwagę wszelkie okoliczności. Wiesz, jaka to była wojna... Te przeżycia nie pozostały bez wpływu. W głębi duszy gryzą go wyrzuty sumienia. Stara się jakoś usprawiedliwić siebie, zasłaniając się maską pogardy do życia i do ludzi. - To bardzo nędzna maska - oświadczyłam wcale nie przekonana. - Hm - mruknęła Agata w zadumie - to jego przemówienie było rzeczywiście ohydne. - Tak, ale Ivar tego nie rozumiał. W istocie był naiwny jak dziecko i dobroduszny jak słoń. *** Z czułością myślę o Agacie, chociaż czasami jej nie znoszę. Tylko ona jedna - zawsze wierna - pozostała mi z tych dawnych lat. Te dwa słabe życia jeszcze płoną. Gdy zgasną - słońce zgaśnie i gwiazdy przestaną świecić. Co prawda nie mamy prawdziwego słońca - zastępują je różne lampy: krzemowe, rtęciowe, solluksy; prawdziwe słońce oglądamy jedynie za pośrednictwem ekranów telewizyjnych. Tak więc spędzamy razem ten ostatni mój dzień urodzinowy. Nie mam powodu nie wierzyć Lolicie, chociaż fizycznie czuję się dość dobrze. Minie tych kilkaset dni, zaszumi w tym podziemiu czas, przejdą wieki, tysiące i setki tysięcy lat, czas zawsze tak samo będzie przemijał - obojętnie i jednostajnie. Zostanie ze mnie kupka prochu, aż i ta wreszcie zniknie... - Bezbożna... - powiada Agata - a nieśmiertelność duszy, a zbawienie wieczne, a życie pozagrobowe... - Tak - odpowiadam - byli tacy, co wierzyli w nieśmiertelność duszy. Zawsze im zresztą zazdrościłam. Ciekawam jednak bardzo, na co by się komu przydała nieśmiertelna dusza ostatniego człowieka na świecie? Tego Agata nie wie, ale wie, że musimy spieszyć się, gdyż czasu pozostaje bardzo mało. To jest śmieszne. Do czego się śpieszyć? Po dłuższych naradach postanowiłyśmy pozostawić po sobie jakiś ślad. Po prostu zasiądziemy we dwie przy kartkach papieru i postaramy się napisać coś w rodzaju wspomnień. Śmiech pusty ogarnia nas na tę myśl. Jest to zapewne ostatnie już stadium naszego obłędu. Wspomnienia dla kogo? Kto je będzie czytał? Nie przeczytają ich żadne ludzkie oczy, gdyż oczów ludzkich od dawna już nie ma na Ziemi. Nikt ich nie przeczyta - aż wody oceanu zaleją te podziemia. Albo czas spopieli te kartki i posypie nimi posadzkę. Może jednak... kto wie? Może nadleci kiedyś ktoś z bezmiaru kosmosu. Oczy jego będą mądre i odgadnie moją mowę. Wiedz o tym, Nieznany Bracie z kosmosu, że grobowiec ten powołany został do istnienia decyzją ONZ. Tu znajduje się Muzeum Ludzkości - ostatnie wspomnienie o rasie genialnej i nieszczęśliwej, która już przestała cierpieć. Gdy będziesz badał cienie - nie dowiesz się prawdy. Rasa była szalona, dzika, okrutna, drapieżna, ślepa, głupia, wzniosła, święta, bohaterska. Miej litość, Bracie, dla tych cieni. Pozostaw je wiecznemu pokojowi i milczeniu śmierci. Gdziekolwiek się obrócę, wszędzie czuję obecność tych, którzy tu umarli, ale stąd nie odeszli. Profesor Amalfi wynalazł niezwykły sposób mumifikowania zwłok. Zastosował metodę galwanizacji. W miarę jak umierali mieszkańcy tego schronu, zwłoki ich poddawał kąpieli galwanizacyjnej w roztworze siarczków i soli srebra oraz substancji kopolimeryzujących. Kąpiel taka trwała dwa lata. Powstawała dokładna reprodukcja zwłok, natomiast samo ciało ulegało rozpuszczeniu. Była to więc jakby wierna odbitka. Taki sobowtór był bardzo lekki, giętki i plastyczny, można mu było nadawać dowolne pozy. Amalfi do ostatnich chwil swojego życia pracował nad stworzeniem mechanizmu automatycznego, który by poruszał te sobowtóry. Dzieła tego nie udało mu się doprowadzić do końca, niemniej sobowtóry wykonywały dość dużo ruchów: poruszały kończynami i głowami, na odpowiedni sygnał elektryczny zajmowały swe miejsca przy stole lub powracały na swoje fotele, gdzie najczęściej przebywały. Nauczona przez profesora Amalfiego, zmumifikowałam dokładnie jego zwłoki, uzyskując znakomitą odbitkę. Tylko ja, niestety, nie zasiądę w tej gromadce, jakkolwiek profesor usiłował i tę sprawę rozwiązać. Automaty miały mnie zmumifikować i włączyć do reszty sobowtórów. Ale Agata wprowadziła mnie w zakłopotanie. - Skąd będziesz wiedziała, kiedy uruchomić zespół sterujący? Jeśli za wcześnie, to zmumifikują cię za życia, jeśli za późno, to już i tak nie zdążysz. Agata jest nadzwyczaj rozsądna i dowcipna. Jestem pewna, że gdyby nie te sobowtóry, czułabym się tutaj jeszcze bardziej samotna. Siedzą teraz przede mną na wspaniałych fotelach, wyniośli, piękni i srebrni. Spoglądam w telewizor i widzę, jak się chyboczą na lekkim wietrze czuby palm. Przełączam manetkę i widzę Zatokę Dobrej Nadziei. Widzę, jak się kołysze na kotwicy mój biały jacht. Już nie jest biały. Farba wyblakła lub odpadła, wichry połamały maszty i porwały żagle, których nie zdążono zwinąć; fale zmyły fotele i leżaki, zielona pleśń pożera pokład... Ale widzę ostatni walc tańczony na nim z kapitanem Smilsem, widzę orkiestrę, widzę postacie marynarzy... Czasami słyszę słowa Ivara, które dolatują do mnie jak oddalony szelest liści. Słyszę również słowa Rodryga i Magdaleny - są jak powiew wiatru, jak szmer fali morskiej, jak śpiew ptaka. Rzucam wzrokiem na ekran. W pobliżu zatoki wznosi się marmurowy posąg bogini Nemezis, a pod nim napis: „Nic nadto!”. Czy nie pragnęłam za wiele, czy nie miałam za wiele, czy nie szukałam wiecznego szczęścia? Nic nadto! Nic nadto! A ja żądałam dużo więcej. *** Będziemy się więc spieszyły. Będziemy dreptały za sobą po dywanach tej okrągłej sali, gdzie zamiast okien bieleją ekrany telewizyjne. Będziemy biegły za czasem. Za czasem utraconym, zagubionym, roztrwonionym, zapomnianym, niepowrotnym. Gdziekolwiek spojrzymy, jakkolwiek nastawimy obiektywy, zawsze to samo: kołyszą się czubki palm, bezbrzeżny ocean, złote iskry fal. Nie doczekamy się już nigdy niebieskiego dymku motorowca, białego żagla, choćby tylko żagielka, choćby tylko małej, brązowej łodzi krajowców, choćby psa, psa niedużego, wychudłego, z podgiętym ogonem. - Ech, co tam - mruczy Agata - napijmy się. Otwieram nową butelkę szampana. Powoli odkręcam drut. Urocza chwila oczekiwania. Korek z wesołym wystrzałem odskakuje. Czyste złoto pieni się w kryształowym kielichu. Zbliżam się do swojego portretu. To jest Vera Esperanza! A kto ja jestem? Słyszę skrzypliwy, pełen szyderstwa śmiech Agaty. - Spójrz w lustro i módl się! Agata jest bardzo nabożna, ale tylko moim kosztem. Wykazuje niezmierną czujność, jeśli chodzi o stan mojej duszy. Nieustannie strofuje mnie, prostuje mylne ścieżyny mojego obecnego żywota, namawia do modlitw, postów, wyrzeczeń i pokuty. - Czy sądzisz, że Bóg nie będzie mógł przebaczyć ostatniej grzesznicy tego świata? - pytam. - Nie. Zasady sprawiedliwości włączone są w prawa naturalne. Bóg nie będzie łamał własnych praw - odpowiada. - Nie masz racji - mówię. - Nie będzie przecież już z nami miał kłopotu, a ostatniemu grzesznikowi udzieli rozgrzeszenia i na pewno mu przebaczy. - Nie będzie przebaczenia! - krzyczy. Tymczasem sama grzeszy pychą, zarozumialstwem, egoizmem, łakomstwem i zdrożnymi myślami, które niekiedy przybierają nieznośny, grubiański wyraz. Prócz tego lubi kląć. Wznoszę kielich w stronę portretu. - Bądź pozdrowiona, Vero Esperanza! Pokój twoim ostatnim dniom! Wielki odpoczynek w ciszy i ciemności! Niech żyje nicość! Agata jest wściekła. - Milcz! - drze się. - Jak śmiesz tak bluźnić? Nie ma nicości, nie ma spokoju, nie ma odpoczynku! - Cóż więc jest? Nie odpowiada. Przechyla głowę na bok i namyśla się. Chyba tylko tak mnie straszy. Przecież wie, że niczego nie pragnę. - Wieczysty ruch nie zna spoczynku! - skrzeczy. - Nie jestem już ruchem. Ustaję jak zegar dawno nakręcony - odpowiadam. - Nie, to nieprawda - myślę. Czuję jak szampan rozgrzewa moją krew. Nowa siła wstępuje w żyły. Mam blask w oczach, rumieniec na policzkach, siłę w mięśniach. Już nie drżą moje nogi, nie słabną ręce, wzrok staje się czysty. Myśl jest ostra jak klinga - przecinam nią czas ze świstem. Rozkraczony, czarny Pleyel czeka na mnie od kilku miesięcy. Zęby mu pojaśniały z radości i wrzasnął gejzerem dźwięków Strawińskiego. Urywek ze Świata wiosny. Debussyego Popołudnie fauna. Któryś nokturn Szopena. Moje palce zdołały tę muzykę wygrać. Wreszcie Kaprys włoski Czajkowskiego. Fiołki parmeńskie, fiołki neapolitańskie, fiołki caprijskie, mnóstwo fiołków. Rozpędzone dźwięki zagrzmiały po kondygnacjach, obiegły w tunelach całą wyspę, powróciły zniekształcone, dudniące, rozdygotane. - Ryczy i gra, ryczy i gra! Głupia! - jazgocze Agata. Nie ma racji. To najwyżej jakiś drobny katar. Od pięćdziesięciu lat nie płaczę. Żyję tylko rzeczywistością, tylko teraźniejszością. Resata to mary... Agata opiekuje się mną szczerze. Muszę ją udobruchać. Proponuję szampana i czekoladowe herbatniki. Po kilku chwilach już jest wstawiona. Śpiewa, awanturuje się, ubliża mi, przeklina. Jest gwałtowna i nieopanowana. - Módl się i pracuj! - krzyczy. - Bądź skromna, oszczędna i moralna! Taką powinna być kobieta!... - Ufaj ludziom, przebaczaj krzywdy, kochaj bliźniego!... - Nie oszukuj, nie kradnij!... - Nie zabijaj!... - Ratunku! Na pomoc! Giniemy! Giniemy! Giniemy!... Milknie. Ale echa w podziemiach jeszcze długo powtarzają: „Ratunku! Na pomoc! Giniemy! Giniemy! Giniemy!” *** We drzwiach ukazał się profesor Enrico Amalfi. Ivar mówił o nim, że w ostatnich latach dokonał tylu wiekopomnych odkryć i wynalazków, że można by obdzielić nimi nie tylko samą Ziemię, ale jeszcze kilka planet. Wspomniał coś o układzie Centaura. Na szczęście nikt nie wie, czy są tam jakieś inteligentne istoty. Z tajemniczą miną zapytał, czy może ze mną porozmawiać na osobności. Zdziwiłam się, gdyż w pokoju i tak nikogo nie było. - Wyobraź sobie - powiedział rozgoryczonym głosem - że twój przepis okazał się do niczego. Spojrzałam na niego ze współczuciem. Nic go tak nie irytowało, jak nieudane potrawy, zwłaszcza słodkie przysmaki. - Niemożliwe - zawołałam. - Musiałeś coś sknocić. - Ale co? - zasępił się. - Migdały sparzyłem i zmieliłem, dodałem laskę wanilii i kilo czekolady w proszku. Dziesięć żółtek ugotowałem na twardo i przefasowałem przez sito. Piekłem w dwóch tortownicach. Zastanowiłam się. Profesor Amalfi bardzo lubił gotować i doskonale to robił. Można powiedzieć, że w każdej dziedzinie swojej działalności był artystą. Potrawy, które przyrządzał, nie były potrawami, lecz swojego rodzaju poematami. Obmyślał je głęboko, przeprowadzał nad nimi różne badania, studiował książki kucharskie i memuary mistrzów patelni. Ubrany był, jak zwykle, schludnie, a nawet z pewną elegancją. Obuwie błyszczące, spodnie zaprasowane w kant, białośnieżna koszula, krawat zawiązany w „muszkę”, w przedniej kieszeni białego kitla kolorowa chusteczka, w mankietach koszuli złote spinki, na głowie biały wysoki kołpak kucharski. Nie wiem, dlaczego przypomniałam sobie teraz pewien bankiet, na którym poznałam Amalfiego. W trakcie rozmowy uchylił wtedy klapy fraka i zapytał mnie: „Widzisz?” „Widzę - odrzekłam. - Co to?” Uśmiechnął się z wyrazem wyższości. „Nie wiesz?” „Nie.” „To miniatury trzydziestu siedmiu orderów.” „Za co?” „Za służbę ludzkości w dziele pokoju.” „Ach - przypomniałam sobie - otrzymałeś pokojową nagrodę Nobla.” „Tak, dwie - skromnie spuścił oczy. - Jedną za bomby anihilacyjne, a drugą za uniemożliwienie wojen.” „To wojen już nie będzie?” „Nigdy - odrzekł stanowczo. - Moje bomby anihilacyjne czynią wojny absurdem.” „Na czym to polega?” „Ach) to długa historia - oświadczył niedbale. - Opowiem ci innym razem...” Na ogólną prośbę odśpiewałam wówczas jedną z moich katastroficznych pieśni. Zrobiła wielkie wrażenie, gdyż uśmiechy ustały, twarze pobladły, spojrzenia posmutniały, postacie przygarbiły się, dreszcz trwogi przebiegał jak fala. Ja też walczyłam o pokój... - Już wiem! - krzyknęłam. - Jakie wziąłeś żółtka, sproszkowane czy mrożone? Amalfi obrzucił mnie niespokojnym spojrzeniem. - Najlepsze. Z vacuum kauczukowego. - Ale świeże nie są? - Oczywiście, że nie. Te swoje dziesięć lat mają - uśmiechnął się. - No, widzisz - powiedziałam - a mój przepis jest świetny pod warunkiem, że jaja będą świeże. Pochylił głowę. - Cóż - szepnął - nie ma co marzyć. - Potem dodał: - Chyba upiekę biszkopt piaskowy z kremem ze sztucznej śmietany? - Ach, pyszny jest! - krzyknęłam. Namyślał się ponuro. - Wiesz - powiedział - z nami jest tak samo. - Co jest z nami? - zapytałam zdziwiona. - Też jest nie najlepiej z naszą świeżością. - Nie rozumiem. - Nie bierz mi za złe... - przerwał na chwilę - ale prowadzę pewne badania. To jest konserwa. Znajdujemy się tutaj jak grzyby, jak te jajka w próżni. Czas mija. Psujemy się... Spoglądałam na niego w milczeniu. - Czy ktoś jest chory? - zapytałam. - Nie. Chodzi o słońce. Nie mamy świeżego słońca, tego żywego, bezpośredniego. Z witaminami, fiołkami i czerwienią. Kwarcówki i solluksy tego nie zastąpią. - Jakie to daje efekty? - No cóż, czerwone ciałka powoli słabną. Ale to przecież nie wszystko. Nie mamy świeżego powietrza. Stare powietrze ciągle odnawiamy chemicznie. Ta sama Ą mniej więcej ilość powietrza jest w ciągłym obrocie. Nie mamy również świeżego jedzenia. Duże zapasy naszej żywności, mimo wszystkich moich wysiłków, zawierają coraz mniej witamin. Jarzyny i owoce z naszego ogrodu ratują trochę sytuację, jednak oświetlane i ogrzewane sztucznie, tracą powoli swoje naturalne właściwości. - To wszystko? - szepnęłam. - Nie, nie wszystko - odrzekł. - Wodę czerpiemy ze środka wyspy, ze studni artezyjskiej o wielkiej głębokości. Teoretycznie radiacja nie powinna była przeniknąć tą drogą, jednakże przenika, co prawda w minimalnych ilościach. Ma to ujemny wpływ na nasze leukocyty. - Co z tego wynika? - zapytałam przerażona. - Nic dobrego. - Mój Boże - krzyknęłam - a co z dziećmi? Co z Nową Ludzkością? Machnął ręką. - Czy nie wiesz, jak promieniowanie wpływa na system rozrodczy człowieka? - mruknął. - A więc jesteśmy straceni? - Chyba tak - skinął głową. W ciągu jakichś dwudziestu lat powinniśmy wymrzeć. Długość tego okresu zależy oczywiście od indywidualnych właściwości każdego z nas. - Mówisz to tak spokojnie. - Cóż robić? - wzruszył ramionami. - Taki jest nasz los. Zresztą... - zbliżył się do mnie z tajemniczą miną - czy wiesz, nad czym obecnie pracujemy? - Ivar mówił, że budujecie jakieś nowe zabezpieczenia. - Tak, budujemy. - Po co? - Powiem ci w tajemnicy. Pochylił się do mego ucha i szepnął: - Wenusjanie. - Co?! - Wenusjanie! Rozumiesz? Nawiązałem kontakt z planetą Wenus. - Niemożliwe! - Tak. Chyba przewidujesz, co się może zdarzyć? - Nic nie przewiduję. - Jeśli te istoty dadzą sobie radę z radiacją, przekażemy im ten schron i całą naszą cywilizację. - Skąd o nas wiedzą? - To jest bardzo proste - uśmiechnął się. - Podłączyliśmy nasze baterie słoneczne i jedno z urządzeń nadawczych do specjalnego automatu, który co minutę nadaje trzy znaki długie i trzy krótkie. - SOS? - zapytałam. - Tak. - A jeśli okaże się, że to są istoty wrogie. - Właśnie po to budujemy umocnienia - odparz przebiegłym uśmiechem. Nikt przez nie nie przejdzie. Są to potężne zasłony z elektryczności i promieni gamma. - Ale przecież na Wenus nie ma żadnego wyżej zorganizowanego życia - zawołałam. - Dlaczego tak sądzisz? - Jak to dlaczego? Wyniki prac naszych ekspedycji... - Źle szukali - przerwał mi ze zniecierpliwieniem - po prostu nie spenetrowano całego globu. Człowiek żył na ziemi przez tyle tysięcy lat i też nie poznano wszystkich tajemnic, które kryła nasza planeta. To, co mówił, wydawało mi się podejrzane. Czemu dotąd milczał? Czy są w ogóle jacyś Wenusjanie, jak zdołał się z nimi porozumieć, dlaczego akurat teraz to nastąpiło? Po co te osłony i ten sygnał? - Nie rozumiem, po co ten sygnał SOS? - powiedziałam. - Jest to wezwanie zrozumiałe tylko dla ludzi. A poza tym... z jednej strony ubezpieczenia, a z drugiej wezwanie, to jest jakaś dziwaczna sprzeczność. W milczeniu wyciągnął z kieszeni piękną, złotą papierośnicę, wyjął aromatycznego papierosa, powoli zapalił i zaciągnął się. Ręce mu wyraźnie drżały. - Źle się wyraziłem - oświadczył. - Raczej chodzi o przybycie z pomocą. A osłony budujemy na wszelki wypadek. Trzeba być przezornym. - Skąd się wzięli ci Wenusjanie, skoro ich nigdy dotąd nie było? - Odezwali się w wyniku naszego sygnału. Te baterie mojego pomysłu są bardzo potężne. Od pięciu lat bez przerwy idą w przestrzeń nasze sygnały. Obejmują swoim zasięgiem cały nasz system planetarny. Przed trzema laty otrzymałem od nich odpowiedź. Z początku była niezrozumiała, ale przy zastosowaniu pewnych schematów matematycznych, zdołałem się z nimi dogadać. - I cóż się dowiedziałeś? - Posiadają wielką wiedzę. Podobni są nieco do nas i mają zbliżony system myślenia. - Czemu nigdy nie dali o sobie żadnego znaku życia? Dlaczego nas nie odwiedzili? - Droga ich rozwoju jest inna. Nie mają o nas, niestety, zbyt dobrego wyobrażenia i dlatego unikali z nami wszelkiego kontaktu. Znają nas jednak doskonale. Ich „latające talerze” od dawna penetrowały nasz glob. Obecnie nie ma przeszkód, aby okazali nam pomoc. - Sądzisz, że mogą nas uratować? Poruszył niepewnie głową. - Nie wiem - powiedział. - Może... - Kiedy? - W ciągu najbliższych kilku lat. Obecnie są zajęci przygotowaniem ekspedycji, i wiedzą, że nic nam bezpośrednio nie zagraża. Przyglądałam się profesorowi uważnie. Twarz jego była poważna i skupiona. Należał do rasy geniuszów. Na wariata nie wyglądał. Zawahałam się. - To byłoby zdumiewające - rzuciłam. - Co za niezwykły zbieg okoliczności. - Więc widzisz - uśmiechnął się - miałem rację z tym sygnałem. To była jedyna nasza nadzieja. Wystrzelał w niebo jak krzyk rozpaczy, aż został usłyszany. - Czy ryzyko jest duże? - Nie wiem. Oni nas wyraźnie nie lubią. Ale jakie mamy inne wyjście? - Dlaczego nas nie lubią? - No, wyobraź sobie - znów uśmiechnął się - to są wykwintne, eteryczne istoty, unoszące się w powietrzu jak ptaki, fizycznie słabe, wielkości kilku cali, mniej więcej jak nasze najmniejsze krasnoludki lub powiedzmy wróble. Nie ma wśród nich żadnych różnic rasowych, narodowościowych, ideowych, klasowych, politycznych, religijnych i tych wszystkich, które nam życie wielce umilały. - Mimo wszystko, dlaczego mają nas nie lubić? - Bo jesteśmy dla nich jakimiś straszliwymi, warczącymi i wiecznie gryzącymi się ze sobą potworami Jakimiś okropnymi, gwałtownymi, dzikimi bestiami skąpanymi we krwi i pożerającymi siebie wzajemnie. Boją się nas i gardzą nami. - No tak, ale nas już przecież nie ma. - Wiedzą o tym - odrzekł profesor - i dlatego może zechcą nam dopomóc. Nie jest też wykluczone, że palcem nie ruszą. - Nie przedstawiamy sobą już nic niebezpiecznego. - Staram się to im wytłumaczyć. Od kilkudziesięciu lat obserwując nasz rozwój techniczny, żyli w ciągłym przerażeniu, że kiedyś nastąpi z naszej strony najazd na ich planetę. - Czy wiedzą, co było przyczyną naszej zagłady? - Nie. Sądzą, że to była jakaś żywiołowa katastrofa. Wyjaśniłem im, że nastąpił samoczynny wybuch energii nuklearnej. - Skąd ci to wszystko przyszło do głowy? - Ach - uśmiechnął się krzywo - ciągle pracuję. Szukam jakiegoś ratunku. Obecnie zajęty jestem problemem zneutralizowania radiacji. Jeśli dokonam tego, powstanie nowa szansa na ocalenie. - Enrico - szepnęłam i pogłaskałam go po policzku - łączy nas tyle lat przyjaźni. Powiedz, czy człowiek może żyć bez nadziei, kompletnie bez żadnej nadziei? Zastanawiał się chwilę dopalając papierosa. - Nie chodzi o nadzieję, lecz O obowiązek - odrzekł. - Jeżeli istnieje obowiązek, człowiek może żyć również bez nadziei. - Amalfi już odchodził. - Czekaj - rzuciłam - czy jesteś pewien, że nikt z nas nie będzie miał dzieci? Młodzi też? Czy naprawdę nawiązałeś kontakt z Wenusjanami? Rozłożył bezradnie ręce i wyszedł. *** Nie wiem, od czego się to wszystko zaczęło. Czy od błękitnych lat dzieciństwa, gdy zamyślone brzozy kąpały swe warkocze w rzece?... Na zielonej łące, w cieniu, sypiały moje lalki, opasłe i leniwe... A może później, gdy serce we mnie, jak konik polny, świerkało naiwnością i wiarą?... Nogi - długie patyki - wlokły się nieśmiało po ziemi, a ręce zamierały ze wstydu... Wydano mnie na ten świat bez pytania, na pewno wbrew mojej woli, na pastwę niezliczonych złudzeń i zbyt wielkiego cierpienia. Teraz, gdy wciąż szukam jakiegoś usprawiedliwienia, znajduję odpoczynek i pewną ulgę w uświadomieniu sobie, że jestem ostatnim złudzeniem i ostatnim cierpieniem. Po mnie już nikt nigdy i nigdzie nie będzie cierpiał i nie będzie się łudził. To jest moja jedyna satysfakcja... Przypominam sobie moje głębokie oburzenie, gdy kiedyś przeczytałam wywiad z pewnym znakomitym pisarzem, który równocześnie był namiętnym myśliwym, pozbawiającym życia wielu istnień zwierzęcych nie dla jakiejś istotnej potrzeby, lecz dla samej przyjemności zabijania. Gdy go zapytano, czy mu nie żal tych pięknych stworzeń, odrzekł wzruszywszy ramionami: „Cóż to ma za znaczenie? Czyż nie są śmiertelne? Przecież i tak muszą kiedyś umrzeć”. Żałosna jest więc moja satysfakcja. Czy to źle, że wszyscy ludzie zginęli jednorazowo, skoro i tak musieli kiedyś umrzeć?... Coś przerażającego jest w takim rozumowaniu, chociaż nie występuje ono przeciwko logice - jeżeli każdy człowiek musi mieć swój osobisty koniec świata, to co jest w tym strasznego, że wszystkich jednocześnie spotka ten sam koniec świata? Nie, nie - mogę tak rozumować. Zbyt kochałam ten świat i wierzyłam w jego wielkie przeznaczenie. Moja rasa istniała miliony lat i trwać mogła jeszcze miliardy, lub nawet całą wieczność. I to trwanie miało swój sens, jakkolwiek w samym fakcie istnienia ludzkości może nie było żadnego sensu. Zagłada tkwiła w człowieku, jak robak, który drąży wnętrze trumny. Czy nie można było odwrócić przeznaczenia; jeśli to było istotnie przeznaczenie? Z chwilą, gdy nadeszło, skończyło się wszystko - i to co było dobre, i to co złe; i to co było mądre, i to co głupie; i to co było piękne, i to co było brzydkie. W tym właśnie zawierała się radość życia, że ten świat był tak różnorodny, pełen przeciwności i konfliktów, niespodzianek i nowin, zmienności i przeobrażeń, kontrastów i niestałości. Ktokolwiek starał się ów świat odbarwić i ujednolicić, ten występował przeciwko jego prawom naturalnym. Wolność - to różnorodność. Przed laty czytałam powieść fantastyczną. Były to dzieje ostatniego człowieka na świecie. Przeminęły miliardy lat. Słońce stopniowo wygasało. Ziemia zlodowaciała. Pod grubą pokrywą lodu już tylko gdzieniegdzie tliło się życie. Ostatni ludzie kryli się w głębi skorupy ziemskiej. Tam jeszcze pozostało trochę ciepła. Niebawem i tego nie stało. Stopniowo wymierali, aż wreszcie przyszedł kres na Ostatniego Człowieka. Nic nie mogło go uratować. Odtąd Ziemia pozostała na wieki pusta. W absolutnej ciemności krążyła dalej wokół wygasłego słońca. I tak miało być po kres czasu. Martwe światy, umarłe planety, zgliszcza i popioły w nieżywym niebie. Co za straszna wizja! Odsunęłam ją od siebie z przerażeniem. Kilka tygodni nie mogłam się uspokoić. Ciągle mi przed oczyma stawał los ostatniego człowieka. Czy mogłam kiedykolwiek przypuścić, choćby w malignie, w najczarniejszych snach, pod wpływem najgorszych przeżyć, że będę ostatnim człowiekiem na Ziemi? Tyle, że Ziemia nie jest martwa - jest w pełni swych kras, kolebka życia najlepsza, najczulsza. Na mnie kończy się ten cudowny ciąg życia, ja zamykam dzieje, jestem ostatnia z rodu. Na mnie wygasa rodzaj ludzki. Oto jestem sama! Po mnie już nikt, już nic. Bez oczu i uszu ludzkich to słońce zgaśnie, ten ocean zamilknie, zniknie czar letniej nocy, gwiazdy nie rozbłysną, ustanie pieśń słowika i już żaden Romeo nie powie niczego swojej Julii. Po kolei odchodzili mieszkańcy tego mauzoleum, a ja ciągle byłam żywa i zdrowa. Wreszcie zaczęły się długie lata Wielkiej Samotności. Widać musiała się ziścić wróżba Lolitty. Nie wolno mi było umrzeć przed czasem, a przecież nikt nie wytrzymałby ciężaru tych lat. Ileż to razy siadałam w tej komnacie ze strzykawką pełną morfiny, ile razy przykładałam sobie lufę pistoletu do skroni? Wtedy zawsze Agata wrzeszczała swoim zachrypłym głosem: „Tchórz! Odszczepieniec! Zdrajca!” „Nie! - krzyczałam w odpowiedzi. - Ty mnie wcale nie rozumiesz!” „Gdzie jest twoja ludzka godność, gdzie jest duma, gdzie twoje bohaterstwo!” - darła się dalej Agata. „Nie bój się! - wołałam. - Nie obrażaj mnie! Postaram się zakończyć życie we właściwy sposób!” Otaczał mnie bezmiar bohaterskich duchów ludzkości. Czyż nie mogłam być jak matka Grakchów?... Poszukując wspomożenia, wybierałam sobie w Oddziale Średniowiecza jakiś pancerz niezbyt ciężki. Zazwyczaj nie bez trudu przywdziewałam go. Zapuszczałam otwory szyszaka i jako nieznana bohaterka, paradowałam po komnatach i salach trzeciej kondygnacji, dzielnie brzęcząc żelastwem. Nade mną, na kopii, powiewał podłużny, błękitny sztandar królestwa Obojga Sycylii. Czyż nie byłam jak Joanna d’Arc?... Gdzieś w pobliżu kręciła się zwykle Agata i wznosiła swoje inwokacje w nieokreślonym kierunku: „Dopomóżcie jej. Nie opuszczajcie jej. Nie zapominajcie o niej. Dajcie jej moc trwania. Opiekujcie się nią. Bądźcie zawsze blisko. Udzielajcie swej siły. Usuwajcie mękę i słabość. Ulżyjcie jej krzyżowi. Odwracajcie od niej obłęd. Ocalcie jej świadomość”. Być może, że któregoś dnia Wielkiej Samotności - zwariowałam. Może niezupełnie, może tylko trochę. Stale czuwałam nad sobą i sprawdzałam swoją psychikę. Nie wiem, kiedy to się stało i dotąd dobrze nie wiem, na czym to polega. Może na tym, że zatraciłam poczucie rzeczywistości. Przestałam odróżniać świat mar i wspomnień od świata realności. Przekroczyłam wąską granicę, która oddziela „jest” od „nie ma”. Czas częściowo utracił swoje znaczenie i znikła kolejność wypadków. Prawda stała się mało uchwytna, ale nieprawda też stała się niewyraźna. Niektóre zdarzenia nic nie straciły ze swej wyrazistości, inne znikły zupełnie, a niektóre pojawiały się zaledwie w strzępkach. Od dawna czekam na coś, czego nie umiem nazwać. Może na jakiś nowy, dziwny wypadek. Wokół mnie, albo raczej we mnie, krążyć począł korowód duchów i widm. Alkohol nauczył mnie dawać sobie z nimi radę. Nie boję się ich, nie stronie od nich. Powiem nawet, że w ich towarzystwie czuję się dobrze. W oparach szampana są one lekkie, zwiewne, pieszczotliwe, zawsze uprzejme i muszę wyznać - wykwintne. Bardzo często występują w kostiumach z XVII lub XVIII stulecia. Radują mnie ich strojne fraki i kolorowe pantalony, ich upudrowane peruki i muszki nad ustami. W lansadach i reweransach składają mi grzeczne ukłony, proszą do lansjera lub menueta. Grywam z nimi w taroka. Rozmawiam wyłącznie po francusku. Robię dla nich skromne przyjęcia. Podaję szampana i herbatniki. Od jakichś dwudziestu lat odżywiamy się z Agatą wyłącznie szampanem i herbatnikami. Z chwilą gdy opuścił ten świat profesor Amalfi, zaprzestałyśmy zaglądać do kuchni. Odtąd zawsze byłyśmy trochę głodne i trochę pijane. Nasze zapasy żywności starczyłyby nam do końca świata, ale żadna z nas nie chciała gotować. Z początku gotowanie nas nudziło, a później zaczęło nużyć. Moje ręce są chude i słabe. Nie starcza mi sił nawet na otwieranie puszek z konserwami. W chłodniach panuje przerażająco niska temperatura, a wejście do komór próżniowych utrudniają różne czynności techniczne, które przedtem i potem należy zawsze wykonać. Moimi rękami mogę jeszcze od biedy grać, pisać lub strzelać z pistoletu do różnych mar, których jest tu mnóstwo. Do innych czynności nie bardzo się już nadają. Tymczasem butelkę szampana jest łatwo otworzyć. Odkręcam miękki drut, zdejmuję kołpaczek, podważam delikatnie korek. Wesoły wystrzał, który tyle przynosi wspomnień - i już przed oczami musuje złoty płyn. Żywe słońce i żywa ziemia w mych żyłach, w mojej krwi, radość z jakichś nadziei, uśmiech dalekich zdarzeń, oddech mojej ziemskiej ojczyzny, zapach wapiennych wzgórz po deszczu. W swoich rękach trzymam wysmukły, złoty, kryształowy puchar. Mistrz Benvenuto Cellini stworzył ten kształt. Nie było mu równego na świecie, choć istniał drugi egzemplarz, z którego pijał Ivar. W dniu jego śmierci rozpadł się na tysiączne części. Być może w moim żalu potrąciłam go niechcący. *** Po panice i rozpaczy pierwszych dni stanęło przed nami zagadnienie, co robić dalej, jak żyć i po co żyć? Zamknęły się za nami straszliwe wrzeciądze ze stali, betonu i ołowiu. Odtąd słońce i świat mogliśmy oglądać tylko na ekranach, a i tak zasięg naszego widzenia był bardzo ograniczony. Zawsze ta sama zielona wyspa, te same drzewa, ruiny naszej willi na zboczu góry, na dole ruiny osiedla budowniczych podziemi, jakimś cudem niezniszczony posąg bogini Nemezis w Zatoce Dobrej Nadziei, niezmiennie pusty, bezbrzeżny Pacyfik. Słońce wschodziło i zachodziło, zmieniały się pory roku, spadały ulewy w porze deszczowej, przelatywały nad nami tajfuny i huragany, ale najmniejszy głos do nas nie dobiegał. Otaczała nas przerażająca, groźna cisza. Aby ją zagłuszyć, automatyczna stacja radiowa nadawała od świtu do nocy muzykę. Rozlegała się ona nie tylko w „Ostatnim westchnieniu”, ale we wszystkich zakątkach pozostałych kondygnacji; wszędzie były głośniki. Jeśli ktoś z nas zapuszczał się w głąb podziemi, muzyka dodawała mu otuchy. Z naszego niewyczerpanego zapasu taśm magnetofonowych mogliśmy dowolnie ją wybierać. W początkowych latach prawie co dzień grałam na fortepianie i śpiewałam. Program dnia był zaplanowany, przy tym każde z nas miało różne dyżury i zadania specjalne. Wstawaliśmy o ósmej. Dwie godziny przeznaczone były na gimnastykę, pływanie w dużym basenie, który Ivar nazwał „Vener” na cześć największego jeziora Szwecji. Pośrodku znajdowała się maleńka wysepka „Carina”, z której wznosił się potężny, wysoki, centralny filar wspornikowy podtrzymujący sklepienie. Wokół wody rozciągał się niewielki park pełen wspaniałej roślinności podzwrotnikowej. Długość głównej ścieżki biegnącej naokoło basenu, a zwanej „Ścieżką Wariatów”, wynosiła czterysta metrów. Na mej urządzaliśmy zawody i wyścigi. Tę część podziemi z basenem i wysepką oraz parkiem nazwaliśmy „Arkadią”, by upamiętnić legendarną krainę ludzi szczęśliwych. Tutaj rośliny produkowały tlen, tu był ważny magazyn naszego pożywienia - owoce i warzywa. Posiadaliśmy oddzielne pokoje, podobne do normalnych - z podłogami, sufitami, ścianami, sprzętami, imitacją okien w ścianach. Wcześniejsze badania wykazały, że tylko w takich pomieszczeniach ludzie czuli się dobrze: mieszkanie bez sufitu i okien działa przygnębiająco. Bardzo często sypialiśmy również we wspólnej sali. Tam czuliśmy się najspokojniej. Zaś „Ostatnie westchnienie” było miejscem naszego pobytu w chwilach odpoczynku. Tu jadaliśmy, tu odbywały się rozmowy, odczyty, koncerty. Ówczesne nasze życie poświęcone było przede wszystkim dzieciom - ich zdrowiu, nauce i wychowaniu. Zdawaliśmy sobie sprawą z tego, że tylko w nich leży sens naszego istnienia, Jedynie pułkownik Babbit był przeciwnikiem tej koncepcji. Uważał, że ludzkość była poronionym pomysłem przyrody, którą wyobrażał sobie jako „ślepą materię ożywioną”. - Trzeba pogodzić się z tym - twierdził na naszych posiedzeniach dyskusyjnych - że przyroda popełnia stale błędy w kształtowaniu swoich form żywych. Czy pierwotny świat wielkich płazów i gadów nie był fatalną pomyłką? Czy świat ten nie zniknął z powierzchni ziemi? Czemu przyroda go zlikwidowała? Przecież te gady mogłyby istnieć do czasów współczesnych gdzieś na Jawie czy Sumatrze. Ekologia nie uległa tam zmianie od milionów lat. A jakie mnóstwo innych gatunków zginęło bez śladu. Nie wytrzymywały warunków. Nie były przystosowane do walki o byt, po prostu były nieudane. A weźmy jeszcze pod uwagę choćby „eksperyment” z owadami społecznymi, które z niejasnych powodów zatrzymały się w swym rozwoju. Znów jakiś błąd. - Dalej występował ze znaną tezą, że człowiek był największym błędem przyrody i dlatego musiał zginąć. - Nie widzą powodu - mówił - dla którego mielibyśmy się przeciwstawiać wyrokom przyrody. Wznawiać jeszcze raz próbę, która nie zdała egzaminu, byłoby zupełnym idiotyzmem. Natury ludzkiej nie jesteśmy w stanie zmienić. Wyobraźmy sobie, że za kilka lub kilkanaście tysięcy lat z potomków naszych dzieci wyrośnie jakaś Nowa Ludzkość. Czy mamy jakieś dowody na to, by nie przypuszczać, że historia nie powtórzy się? Człowiek jest zwierzęciem - w głębi swej duszy istotą dziką i okrutną, a przy tym głupią; zawsze wytworzy konflikty, z których nie będzie wyjścia. Czy więc wiecznie ma się powtarzać ten sam błąd i to samo zło? Nikt z nas nie godził się z jego „koncepcjami”. Często dyskusja była zbyt ożywiona lub nawet wynikały awantury. Chcieliśmy dociec prawdy, coś zrozumieć, jakoś wytłumaczyć, pojąć, co się stało i jakie są tego konsekwencje. Cokolwiek myśleliśmy lub czyniliśmy, byliśmy jak lunatycy lub zahipnotyzowani. Cała prawda nie dochodziła w pełni do naszej świadomości; zresztą w głębi ducha baliśmy się jej ogromnie. Nie można się było z tym pogodzić, ani zrozumieć tego, że jesteśmy ostatni... ostatni! - Nie rozumiem twych pretensji do przyrody - mówił Ivar z przyjaznym uśmiechem; nawet nasza tragiczna sytuacja nie starła tego uśmiechu. - W tej tragedii nigdzie nie dostrzegam winy przyrody. To my sami, własnoręcznie, zadaliśmy sobie cios. - Mnie się zdaje - uzupełnił profesor Amalfi - że właśnie przyroda nie popełniła żadnego błędu i przed nami otwierały się wspaniałe perspektywy. To było zaledwie zaranie dziejów, a dalej ciągnęłyby się lata rozwoju, postępu, stalibyśmy się równi bogom. Wszystkie sprawy sporne dałoby się uregulować na drodze pokojowej. Przecież ostatecznie nie wojna nas zniszczyła, lecz czysty przypadek. Babbit spojrzał gniewnie na profesora. - Nic podobnego - zaprzeczył gwałtownie. Świat zniszczyli uczeni. To ich wynalazki doprowadziły do rozpętania straszliwych sił przyrody. Ty jesteś jednym z głównych winowajców. Gdyby nie twoje bomby anihilacyjne - nigdy by nie doszło do takiej katastrofy. Amalfi pobladł, skulił się i siedział w milczeniu. - Nieprawda - odezwał się Ivar. - To nie jest wina uczonych, że ich wynalazki były obracane na potrzeby wojny. Postępu nie można było zatrzymać, pracowali oni dla dobra ludzkości. - Phi - parsknął Babbit - w naszej sytuacji te słowa brzmią jak drwina. Proch, dynamit, trotyl, gazy bojowe, napalm, bomby atomowe, bomby wodorowe, bomby anihilacyjne - wszystko dla dobra ludzkości! Wcześniej czy później musiało się tak skończyć. - Ja sądzę - powiedziałam - że winni są jedynie politycy. To oni nie umieli przeciwstawić się zbrojeniom, stwarzając niebezpieczne napięcia. Ludzkość nigdy wojny nie pragnęła. - Jak to nie pragnęła? - oburzył się pułkownik. - A cóż innego czyniła? Czy nie znasz historii? Wojna była prawem przyrodzonym i wahałbym się prawo to podważać. Człowiek żył w walce. Cała przyroda jest jedną walką. Życie to walka. Zwycięża najsilniejszy, najzręczniejszy, jednym słowem najbardziej drapieżny. I wszystko było słuszne, dopóki nie przyszli ci od jąder, od kwantów, od reaktorów, od bomb nuklearnych. Wyzwolili siły straszne, nad którymi nie potrafili panować. Przestał zwyciężać najsilniejszy, zaczął zwyciężać ten, który się grzebał w ślepych siłach niosących powszechną zagładę. Już nie dobro zwyciężało i nawet nie zło, lecz zwyciężało unicestwienie. Jak widzimy - dodał z gorzkim uśmiechem - nie bardzo długo trzeba było czekać. Z tych zmagań tytanów pozostało nas dziesięć sztuk... i zbieramy się teraz, aby zakładać Nową Ludzkość... to nonsens! - zaśmiał się głośno i wyzywająco. - Przepraszam - odezwała się zawsze cicha i zamyślona pani Amalfi - oskarżasz mego męża o tak wielką zbrodnię, ale o sobie nie mówisz. Enrico budując swoje superbomby był przekonany, że działa na rzecz pokoju. Czyniły one wojnę absurdem i sądził, że jest to jedyny sposób na zapobieżenie katastrofie, która ciągle wisiała nad naszymi głowami. Natomiast co ty uczyniłeś?... Kto zrzucał bomby na miasta i wsie wietnamskie?... Kto zabijał tysiące ludzi i trzy razy tyle skazywał na powolną śmierć?... Kto, pytam, jeśli nie ty?... Nastąpiła cisza. Zazwyczaj staraliśmy się ten temat omijać, gdyż Paula lepiej było nie drażnić. Ale stało się. Jego piękna i dzika twarz najpierw poczerwieniała, by po chwili zszarzeć; grube wargi szybko chwytały powietrze. - Nieprawda! - ryknął. - To nieprawda! Po chwili jednak opanował się. Obrzucił nas posępnym spojrzeniem. - Tak, to prawda - mruknął. - Zabijałem, ale przecież nie sam. Miałem wspólników - zaśmiał się dziko. - To wy! - krzyknął. - Wy wszyscy mi pomagaliście. Ja zabiłem zaledwie kilka tysięcy ludzi, wy zaś całą resztę. Cztery miliardy! Już nie odpowiemy za to przed historią. Historii nie ma! Ale odpowiemy przed sobą. Możemy utworzyć sąd. I sądzić będziemy każdego po kolei. Jeden oskarżony, jeden obrońca, jeden sędzia i jeden prokurator. Chciałbym to widzieć!... Milczycie?! - powiedział po chwili z pogardą. - Doskonale! Ja więc będę waszym i swoim prokuratorem. Zaczniemy od najbardziej winnego, od profesora Enrico Amalfi, którego nazywano Einsteinem i Newtonem naszej epoki. Bez jego wielkich wynalazków nigdy by nie doszło do totalnej zagłady. Ludzkość doskonale dawała sobie radę, kiedy władała włóczniami i procami, armatami, czołgami i karabinami maszynowymi. Mogła jeszcze mieć jakieś szansę przetrwania, kiedy posługiwała się bombami atomowymi i wodorowymi; ale musiała zginąć, gdy dostała do rąk bomby anihilacyjne. To było z góry wiadome. - Paul zerwał się z fotela i ruchem ręki wskazywał na profesora. - Mogłeś tą drogą nie kroczyć, mogłeś wynalazku nie ogłaszać, mogłeś nie oddawać go w race polityków i producentów broni. Wynalazek ten wyprzedzał o sto lat naszą epokę. Ludzie mogli się jeszcze dogadać i pogodzić. Szukałeś jednak sławy. Gromadziłeś nagrody Nobla. Wierzę, że wyobrażałeś sobie, iż przynosisz kres wojnom. Tak zresztą myślano przy bombach atomowych i wodorowych. Czy jednak byłeś ślepy? Czy nie znałeś ludzi? Czy nie widziałeś tego, że w głupocie i nikczemności zdolni są do wszystkiego? Powiadasz, że do wojny nie doszło. Można i tak się na to zapatrywać, ale to nie zmienia faktu, że przyczyną zagłady były twoje bomby. Nie przypuszczałeś, że anihilacja w połączeniu ze złożami uranu wyzwoli takie ilości niszczycielskiego promieniowania. A jednak powinieneś to przewidzieć. To był twój obowiązek. To ty jesteś bezpośrednim sprawcą tej potwornej zbrodni i o tę zbrodnię oskarżam właśnie ciebie. W twojej osobie oskarżam wszystkich uczonych, którzy wynaleźli środki masowego niszczenia, którzy nie zatrzymali się w tej pracy, nie umieli powiedzieć - dość! Oskarżam również wszystkich polityków, którzy w swojej ślepocie nie dążyli do pojednania i kompromisów. Ich krótkowzroczność, bezwzględność i nienawiść rozdzielały narody i przygotowywały grunt dla wojny nuklearnej... Teraz ty, mój przyjacielu, będziesz sądzony - zwrócił się w stronę Ivara. - Twoja wina też jest bezsporna. Nie jesteś fizykiem atomowym jak Amalfi, ale jesteś znakomitym inżynierem- konstruktorem i również wynalazcą. Zbudowałeś mnóstwo świetnych baz wojennych. Twoje wyrzutnie rakiet atomowych nie miały sobie równych. Twoje wynalazki w dziedzinie rakiet umożliwiały obrzucenie bombami anihilacyjnymi połowy świata w ciągu kilkunastu minut. Byłeś więc uzupełnieniem Amalfiego, jego stroną praktyczną. Należałeś do wielkiego grona tych specjalistów tecznicznych, którzy budowali podstawy materialne dla przyszłej wojny. Bez ciebie wojna atomowa byłaby niemożliwa, a tylko ta była - czymś nienormalnym. W innych wojnach wszyscy nie mogli zginąć, a zatem ludzkość miała możność odrodzenia się i dalszego rozwoju. Znam ciebie dobrze. Jesteś człowiekiem dobrym, tak samo jak ja jestem człowiekiem złym. Nie umiałbyś skrzywdzić muchy. Podobnie jak Amalfi byłeś przekonany, że działając na rzecz wojny, działasz przeciwko wojnie, doprowadzając ją do absurdu. Świadomie czy nieświadomie, chcący czy niechcący przykładałeś rękę do dzieła i jesteś winnym zbrodni na równi z Amalfim. Winę twoją powiększa fakt, że byłeś podporą i akcjonariuszem firmy Amstrong, Benedetti & Ska. To ona wyprodukowała bomby anihilacyjne. Ivar wyglądał na zaskoczonego. Usiłował coś odpowiedzieć, ale Babbit nie dopuścił go do głosu. Spojrzał w moją stronę; siedziałam obok Joanny Amalfi. - Wy obydwie również nie jesteście bez winy. Coście uczyniły, aby nie dopuścić do wojny, aby ją powstrzymać? Wojna totalna posiadała dwa oblicza: materialne i moralne. Chodzi mi o to drugie. Czy byłyście tam, gdzie zarzewie wojny pełgało po ziemi jak pożar leśny - to przygasało, to wybuchało pełnym ogniem? Powiadacie, że wojny nie było. Dobrze, ale widmo jej wisiało nad ludźmi od wielu lat. Ktoś ją wspomagał, ktoś organizował, ktoś do niej dążył. Powiadacie, że o losach świata decydowała garstka polityków i wojskowych. Nie jest to pełna prawda. Był też ruch, opinia i głos mas, z którymi oni musieli się liczyć. Był ogromny ruch antywojenny. Co uczyniłyście jako kobiety, matki, żony, kochanki, aby do wojen nie dopuścić? Czy głos dwóch miliardów kobiet na świecie nie byłby dość potężny, aby obalić tych wszystkich speców od polityki wojennej i od samej wojny? Przecież prócz kilku grup jakichś obłąkańców, skończonych wariatów, mizantropijnych samobójców, nikt takiej wojny nie chciał. Byłyście obie przedstawicielkami światowej sztuki, miałyście wielki wpływ na masy. Co zrobiłyście, aby ruch antywojenny wzmocnić, uczynić go tak silnym, by w niwecz obrócić wysiłki zbrojeniowe? - Czy winien jest tylko ten, który czynnie wojnę przygotowywał, czy również ten, kto przyjmował postawę bierną i dla zapobieżenia jej nic nie czynił? Oskarżam was obydwie - kończył posępnie - o bierność i obojętność! Byliśmy oburzeni. Nie pierwszy raz odbywała się dyskusja na te tematy. W istocie każda nasza dłuższa rozmowa prowadziła do poszukiwania winowajców, do badania okoliczności, które doprowadziły do zagłady. Pułkownik zawsze zajmował jakieś odmienne stanowisko. Częstokroć gubił się w niekonsekwencjach i w rezultacie okazywało się, że on jest winny najmniej. W sercach naszych siedział straszny robak i co dzień rozrywał je na strzępy. Nasze dyskusje nie miały celu - doprowadzały jedynie do rozdrapywania starych ran. W każdym razie on miał najmniejsze prawo do występowania w roli prokuratora. Mijały całe miesiące, a my roztrząsaliśmy jeden i ten sam temat codziennie. Każdy z nas istotnie czuł się w jakiś sposób winnym i miał sobie coś do wyrzucenia. Jak jednak daleko sięgała nasza wina? Jak daleko na przykład sięgała wina wybitnych uczonych atomowych, poczynając od Rutherforda a kończąc na Amalfim? Ich wynalazki doprowadziły ludzkość do zagłady. A więc tysiąckroć i milionkroć razy byłoby lepiej, gdyby tych wynalazków nie było. Czy jednak można było powstrzymać postęp nauki i techniki lub skierować go na inne tory? Czy też było to jakimś nieuniknionym przeznaczeniem ludzkości i musiało się stać? W jakim stopniu postawa poszczególnych ludzi i całych mas ludzkich, ba, całej ludzkości, wpływała na bieg wypadków i mogła uchronić przed zbliżającą się katastrofą? Przecież nikt z ludzi nie pragnął zniszczenia, cierpienia, śmierci. Nikt nie chciał zbrojeń, nikt nie dążył do wojny. Wszyscy ludzie wiedzieli, że wojna anihilacyjna to możliwość zupełnej zagłady. Wydałoby się, że jeśli nikt nie chciał wojny, to nie powinno jej być. Okazało się jednak, że tam, gdzie chodzi o rzeczy olbrzymie, o sprawy straszliwe, przerastające zakres wyobraźni ludzkiej, tam człowiek jest bezwolny i nie kieruje się już ani rozsądkiem, ani instynktem. Jaka wiec była nasza rola w tym przypadku? Czy mogliśmy coś odwrócić, czemuś zapobiec? Czy może znajdowaliśmy się w żelaznym uścisku sił irracjonalnych, które istniały w samym rdzeniu rodzaju ludzkiego? Z otchłani piekieł wyłonił się zły demon, który zgubił człowieka. *** Po śniadaniu rozchodziliśmy się do swoich zajęć. Dzieci szły wraz z Leilą do oddzielnego dużego pokoju, przeznaczonego na szkołę. Zajęcia ich trwały zazwyczaj do obiadu. Czas ten nie był poświęcony wyłącznie na naukę teorii - obejmował w pierwszym rzędzie różne ćwiczenia praktyczne, pracę w kuchni i ogrodzie, naukę ważniejszych rzemiosł - kowalstwa, ślusarstwa, stolarstwa, konserwację zbiorów muzealnych. Dużo czasu zajęły nam debaty nad ich wychowaniem i wykształceniem. Nasz świat zmienił się niebywale. Ich świat miał być zupełnie inny. Nie było dokładnie wiadomo, kiedy ustąpi niebezpieczna radiacja. Podejrzewaliśmy, że istnieje dużo miejsc, gdzie powstaje ona samoczynnie. Amalfi pracował wytrwale nad zmianą tego stanu rzeczy. Twierdził, że uda mu się zlikwidować źródła zagrożenia. Niemniej postępowaliśmy w ten sposób, jakby dzieci nasze miały spędzić całe życie w tych podziemiach, zwanych przez nas „Hadesem”. Co powinny były umieć? Cała wiedza o człowieku i jego cywilizacja była już teraz zbędna, pozostała już tylko balastem. Historię należało zaczynać od nowa. Czy potrzebowały wiedzieć coś o wojnach, bitwach, najazdach, zaborach, pożogach, pogromach, rzeziach, inwazjach, agresjach, powstaniach, pacyfikacjach, więzieniach, obozach, piecach, zastrzykach z fenolu lub benzyny?... Czy musiały wiedzieć coś o wielkich wodzach, wybawicielach, oswobodzicielach, zbawcach ojczyzny lub ludzkości, ojcach narodów, nauczycielach, dyktatorach, cesarzach, królach, generalissimusach, prezydentach, kacykach, najeźdźcach, uzurpatorach, despotach, pogromcach, oligarchach, tyranach?... Na szczęście ta wiedza była im już niepotrzebna. - Niewiele mnie to obchodzi - zwykł mówić pułkownik Babbit - bo dzieci nie mam i na nowego Abrahama nie nadaję się, ale mogę wam poradzić, jak należy je wychować. Jeśli kiedy stąd wylezą, nie będą miały łatwego życia. Zwierząt nie ma. Ani mięska, ani masełka, ani futerka. Genialny człowiek niszcząc siebie, zniszczył i inne gatuneczki. Zniknęli na zawsze: wielka pani Krowa i wielki pan Koń, i wielka pani Owca, i wielka pani Świnia, i wspaniała pani Kura, i pożywna pani Ryba, i wierny pan Pies, i dumny pan Kot. Tylko jagódki Panom Świata pozostają: korzonki, owoce, jarzynki, ewentualnie podsmażane mrówki lub chrabąszcze, jeżeli jeszcze jakieś pozostały. A z mięska to tylko tyle, jak jeden drugiego udusi w sosie pomidorowym. - Słuchaliśmy go jak zwykle niechętnie, ze złością i odrazą. Zawsze burzył nasze najpiękniejsze myśli i zamiary. - Ja bym je wychowywał na jaskiniowców i drwali - mówił dalej. - Tu wiecznie siedzieć nie będą. Ta wyspa również ich nie wyżywi. Łatwo obliczyć, że piąte pokolenie, za jakieś dwieście, trzysta lat, w najlepszych warunkach będzie liczyło około czterystu ludzi. Wówczas wyruszą na podbój świata. Rozpełzną się po tych rajskich wyspach Polinezji i będą sobie żyli na poziomie skrajnie prymitywnym. Nie ulega też wątpliwości, że kiedyś zaczną uprawiać kanibalizm i może dość wcześnie wyrżną się wzajemnie. Trzeba ich nauczyć podstawowych rzemiosł, obróbki drewna, budowy łodzi, żeglarstwa, wyrobu najprostszych narzędzi, uprawy roślin chlebowych i drzew owocowych. To jest wszystko. Będą musieli tak ciężko pracować, że szybko wywietrzeją im z głowy wszelkie balasty naszej kultury, jakie chcielibyśmy im narzucić. Idę o każdy zakład, że w trzecim pokoleniu będą już zupełnie dzicy. - O ile mi wiadomo, tego nie da się sprawdzić - uśmiechnął się Ivar. - Ja tak czarno nie spoglądam w przyszłość. „Hades” był przygotowany dla trzystu ludzi na kilkadziesiąt lat. Taki co najmniej zapas żywności zawierają nasze magazyny. Dla naszej gromadki, przy najlepszym nawet przyroście naturalnym, starczy tych zapasów na dwieście lat. Tyle więc czasu mogą nie zajmować się walką o byt, ucząc jednocześnie młodych niezbędnych rzeczy, aby przygotować ich do samodzielnego życia. W ciągu tego czasu znajdą się już na pewno Magellanowie i Kolumbowie przyszłej ludzkości. Niejeden opuści Umbrellę i będzie budował swój dom na innych wyspach. Musimy im dać nieco więcej wiedzy niż jaskiniowcom i drwalom. - To nie wystarczy - dodał Amalfi. - Musimy im, chociażby w drobnej mierze, przekazać naszą wiedzę techniczną. Nie mówiąc już o obsłudze tutejszych maszyn; różne inne maszyny tutaj zgromadzone też im się na pewno przydadzą - czy to będą samoloty, czy samochody, czy maszyny rolnicze. - Po co? - odrzekł pułkownik. - Za sto lat drogi i lotniska ulegną zniszczeniu, pochłonie je dżungla. Maszyny nie będą miały żadnego znaczenia. Zresztą, skąd wezmą środki napędowe? Pozostaną im tylko ręce - wieczny Adam w ciężkim znoju będzie poczynał nowy świat. W znoju tym cięższym, że już nie pomoże mu ani koń, ani krowa, ani osioł, ani wielbłąd. Wiecznego Adama czeka straszliwa samotność. - To nic - twierdził optymistycznie Ivar. - Abyśmy tylko zdołali ocalić gatunek. Z naszych dzieci wyrosną nowe pokolenia. Czas nie gra roli. Za pięćset lat będzie na świecie tylko pięciuset ludzi, ale za dziesięć tysięcy lat cała Ziemia zostanie ponownie zaludniona. Rośliny i plankton nie pozwolą im umrzeć. Może da się wyhodować jakieś ryby. Nasze dzieci to nie pitekantropusy lub troglodyci. Mają ogromne mózgi. Są pełni inteligencji. Przekażemy im naszą wiedzę techniczną. Na pewno im się przyda. Mamy tutaj zapasy benzyny i ropy. To na jakiś czas wystarczy... Agata wyrwała mi pióro i z trzaskiem rzuciła na podłogę. - Po co to opisujesz, idiotko? - Tak miało się stać... - Ale tak się nie stało! Choroba popromienna dosięgła wszystkich po kolei, nawet w tych piekielnych czeluściach! Nie sposób pojąć, dlaczego oszczędziła ciebie, nieszczęsna ruino ostatniego człowieka! Módl się lepiej, bo twoje godziny są policzone! Do kogo mam się modlić i o co? - pomyślałam. Jakie znaczenie mogą mieć moje modlitwy, prośby, żale, łzy i błagania? Powiem to Agacie. Jeszcze raz. Wszystko. Od samego początku... Ale Agata gdzieś zniknęła... *** Czuję się coraz gorzej. Pamięć mnie zawodzi i jakąś ciemność widzę przed oczami. Po jakimś czasie to mija. Czyżby zbliżał się kres mojej drogi?... Nikt nie zaprzeczy, że jestem jedyną panią tych przeklętych lochów. Jestem panią absolutną i z nikim nie muszę mojej władzy dzielić. Nikt nie uczyni na moją osobę zamachu. Nikt nie zagarnie i nikt nie zwycięży. Nikt mi królestwa mego nie odbierze. Nikt mnie nie pojmie do niewoli, nie osadzi w więzieniu, nie zadręczy w obozie, nie spali żywcem. Co za wielkie poczucie wolności. Jestem więc królową tego podziemnego państwa. Czasem bywam prezydentem. Jak mi się spodoba, jestem radą dwóch, radą trzech, radą naczelną, radą główną lub radą nadrzędną. A czasami wręcz - dyktatorem. Ja decyduję o losach tego świata. Od wielu lat robię, co mi się podoba. Nie jestem Robinsonem Kruzoe - i nie muszę wszystkiego budować od podstaw. Nie muszę również walczyć o byt. Tu wszystkich dóbr jest w bród. Moje dni pogubiły się od dawna. Jedne zupełnie wyleciały mi z pamięci i przepadły na zawsze. Inne ułożyły się w identyczne szeregi i nie mogę ich odróżnić od siebie. Niektóre są zbyt okropne, aby w ogóle kiedykolwiek mogły istnieć. Kiedy chcę, jem, kiedy chcę, śpię. Bywa, że cały dzień leżę na wznak na moim łożu z epoki któregoś tam z Tudorów, lub na wielkiej skórze z białego niedźwiedzia, i spoglądam w sklepienie sufitu. Czasami czytam, oglądam filmy, przegrywam taśmy magnetofonowe. Niekiedy robię przyjęcia dla moich najbliższych. Podsuwam ich fotele do podłużnego stołu przykrytego flandryjskim koronkowym obrusem. Podejmuję ich „najwyszukańszymi daniami - a oni siedzą milczący, srebrni, nadzy. Nic nie mówią, nic nie jedzą, nic nie piją - ja mówię więc za nich, za nich jem i piję. Potem z Agatą idziemy do parku, nad wodę, albo błąkamy się gdzieś po kondygnacjach. Jesteśmy obie pijane i mówimy sobie różne impertynencje. Co roku, jesienną porą, przed Czarnym Krzyżem spowitym cierniami, zapalam pięć wielkich świec woskowych, symbolizujących Pięć Kontynentów. Rozpalam również ziele kadzidlane. Siwe dymy układają się w fantastyczne figury ruin, pożarów, zabłąkanych cieni, sierocych rąk, przeraźliwie pustych ulic. Gdy mi zbrzydnie „Ostatnie Westchnienie”, nocuję po kolei w stu zupełnie identycznych pokojach. Mieli w nich mieszkać młodzi ludzie. Ale nigdy tam nie zamieszkali. Kiedy zapomnę jakąś ze swych rzeczy, muszę obchodzić wszystkie pokoje. Czasami znajduję coś sprzed pięciu, dziesięciu lub pięćdziesięciu lat. To mnie wzrusza i denerwuje. Ostatnio coraz częściej sypiam w moim głębokim, wygodnym fotelu, wybitym szkarłatnym aksamitem. Jestem obecnie tak drobna i szczupła, że mogłabym się chyba zmieścić w orzechu kokosowym. Sen i jawa nie istnieją już dla mnie osobno. Przemieszały się ze sobą. Często budzę się ze snu i nie wiem, czy śniłam i jak długo mogło to trwać. Zdarza się, że usypiam myśląc o czymś. Budzę się z tą samą myślą i wcale nie odczuwam, że spałam. Czasami, gdy mi siły dopisują, zabieram ze sobą Agatę i udajemy się do Parku Straconych Złudzeń. Jest ciepło. Odurza zapach kwiatów, hodowałam je tutaj ponad pół wieku. Chodzę po tych samych asfaltowych ścieżkach, gdzie kiedyś chodziłam z dziećmi. Siadam na tych samych ławkach, na których kiedyś siadałam z Ivarem. Srebrzyście szemrzą wodotryski, niebieskawa woda tchnie świeżością. Kiedyś lubiłam kąpać się i pływać. Leżałam na sztucznej plaży, słuchałam szmeru sztucznej fali i marzyłam o prawdziwym oceanie, który był zaledwie dwieście metrów stąd. Ziemia jest pusta, a ja jestem tutaj na zawsze zamknięta, zamurowana. Profesor Amalfi miał takie nieodpowiedzialne pomysły. Unieruchomił wszystkie drzwi zewnętrznej kondygnacji. Elektryczne mechanizmy otwierające przestały działać. Przez dziesięć lat starałam się je naprawić. Niestety, nie udało się. Obecnie nasz park przemienia się stopniowo w dżunglę. Różne podzwrotnikowe krzewy rozrosły się. Storczyki pomieszały się z różami, azalie z magnoliami, krzewy waniliowe i drzewa pieprzowe z drzewami pomarańczowymi i oliwkowymi, winorośl i bluszcz z palmami daktylowymi, kokosowymi, sagowymi. Tylko ptaki nie śpiewają. Tylko pszczoły nie brzęczą. Cichy i niesamowity jest ten las. Zawieszam sobie hamak między dwiema palmami. Spokój. Jak dobrze jest odpocząć po moim pechowym życiu. Czytam Witaj smutku Saganki. To ci dopiero były czasy. Czasem wyruszałam w podróż po kondygnacjach. Do tego celu służyły elektryczne wózki. Można je było ładować w każdym miejscu, gdzie znajdowały się kontakty. Zabierałam ze sobą zapas szampana i herbatników w czekoladzie. I oczywiście - Agatę. Bez niej nigdzie się nie ruszałam. W VIII oddziale II kondygnacji ciągnęły się jedna za drugą komnaty poświęcone dawnym kulturom. Niesłychanie stara Sumeria, Babilon, Persja, Egipt, Chiny, Grecja, Rzym. Mogłyśmy sobie przebierać do woli: łoża i sarkofagi faraonów, rydwany wyścigowe i maszyny oblężnicze, a także marmurowych efebów. Jechałam dalej przez amfiladę dostojnych sal. Namawiałam Agatę, aby wybrała sobie nocleg. - Proszę bardzo - mówiłam. - Wybierz sobie brodatego króla normańskiego, albo tego strzelistego mnicha gotyckiego, albo rycerza polskiego, albo wykwintnego artystę renesansowego, albo barokowego pochlebcę i eleganta, albo błękitnego pazia z rokoka, albo walecznego adiutanta cesarstwa, albo pijanego impresjonistę, albo wariata abstrakcjonistę - kogo chcesz... Siadałyśmy przy ognisku atletycznych żołnierzy kartagińskich. Czekoladowa Numidyjka tańczyła jakiś pustynny taniec. Huczał bęben, brzęczały bransolety, zawodziły piszczałki. To była wigilia bitwy pod Kannarni. Młody, ciężko ranny siostrzeniec Hannibala leżał na tygrysiej skórze. Tak wyglądały nasze żywe obrazy. Było ich mnóstwo. Z każdej epoki i z różnych jej zakamarków. Podziw wzbudzało bogactwo tych zbiorów. Tylko że nie zawsze chciało nam się robić przedstawienie. Pijane spałyśmy gdzieś obok obelisków i mumii, obok amfor i nagich posągów, wśród zbroi i rzędów starych hełmów, misiurek i pancerzy, wśród słodkich obrazów Fra Angelico i Giotta. Meble z epoki Karolingów, Kapetyngów lub Ludwików. Dywany Persów i Arabów, gobeliny Flandrów i Holendrów. Skóry toczone w Kordobie. Nasza elektrownia atomowa działa bez zawodu. Wystarczy jeden ruch ręki i wszystkie kondygnacje jarzą się jak słońca. Nie ma półmroku ani cieni. Boję się braku światła. Jeździłam zawsze z piętnastostrzałowym pistoletem FN i zapasem magazynków. W razie najmniejszych wątpliwości strzelałam przed siebie i na wszystkie strony. To mnie w jakiś sposób uspokajało. Następowało rozładowanie nerwowe i otępienie. W hałasie wyimaginowanej walki niczego się nie bałam. Rozumiałam żołnierzy, którzy oślepieni przerażeniem, z rykiem nienawiści pędzą na pewną śmierć. Nie ma dla nich wyjścia, nie ma odwrotu. Można tylko zginąć. Fascynowały mnie dźwięki wystrzałów, które biegły wzdłuż wszystkich tuneli, odbijały się od ścian i sufitów, rosły, nabrzmiewały, mieszały się ze sobą. Powracały ustokrotnione. Pełne ślepej wściekłości, dygotały i ryczały. Stopniowo te straszne głosy malały i gasły, ale zawsze jeszcze gdzieś odzywały się pomruki, jęki, łkania, zawodzenia. Zdawało mi się, że ja wraz z tymi dźwiękami również urastam do jakichś kosmicznych wymiarów, lub kurczę się, maleję, drobnieję, zamieniam się w coś tak nikłego jak mrówka albo mszyca. Od świata zewnętrznego dzielą mnie potężne mury z żelaza, stali, betonu i ołowiu. Powietrza stamtąd zaczerpnąć nie mogę, a przecież po kondygnacjach hulają czasami przerażające wichury. Skąd się biorą, gdzie giną? Słychać ostry świst wiatru i zawodzenie burzy. Słychać jakieś rozpaczające głosy, przeciągłe nawoływania, opętane śmiechy, rozdzierające szlochy. Staję we drzwiach i drżę cała. Któż tam tak szaleje, tak się męczy, tak cierpi? Czy jest tu gdzieś połączenie wprost z piekłem? Cofam się przerażona. Zdyszana dopadam stołu rozdzielczego. Naciskam odpowiedni guzik. Potężne podwoje zamykają się lekko, jakby nic nie ważyły. Jestem oddzielona od świata przerażenia. - Uspokój się, stara histeryczko - słyszę nie wiadomo skąd zgrzytliwy głos Agaty. - Cóż gorszego może cię jeszcze spotkać? Czego się boisz? Ścieram z czoła jakąś trzepotliwą myśl. Agata ma rację. Nie mam przed sobą ucieczki. Gdzież mam się podziać? Park, basen, wielkie magazyny żywnościowe, stos atomowy, laboratoria, warsztaty, elektrownia, klimatyzacja, wodociągi i wreszcie długie szeregi pustych pokojów - to wszystko wypełnia III kondygnację. Czy tu jest spokój? Słyszę głosy dziecięce: słyszę słowa, wołania, okrzyki. Dolatują mnie głosy męskie i kobiece, słyszę urywki rozmów. Wśród tych rozmów słyszę również swój własny głos. Moja żywa dusza tłucze się wśród tych ścian jak ślepy ptak. Zastępy wspomnień nie dają chwili wytchnienia. Nie, nie jestem nieprzytomna! Nie jestem również nienormalna. Doskonale zdaję sobie sprawę ze swego położenia. Jestem sama, zupełnie sama. I nie jestem samotna zwykłą ludzką samotnością. Prócz mnie nie ma na tym świecie, ani na tamtym świecie, na ziemi, na niebie i w piekle - ani jednego człowieka. *** Nie mogę już wstać z fotela. Na ekranach telewizyjnych jakieś mgliste kształty, niewyraźne i zamazane. Jest mi bardzo zimno. Agata siedzi nastroszona i osowiała. Nie odzywa się do mnie, tylko patrzy tak zagadkowo... Widzę za to wyraźnie mój rodzinny, biały dom, okolony kasztanami. W ogrodzie kwitną róże, dojrzewają jabłonie i stary krasnoludek spogląda z kopczyka kamieni. Nic się tutaj nie zmieniło. Skrzypnęła furtka. Ojciec pachnie lekko lawendą i tytoniem, mama, drobna i zwiewna, płacze ze wzruszenia. Tylko że posiwieli jeszcze bardziej i więcej zmarszczek pokryło ich ukochane twarze. Moja maleńka mama przytula mnie do siebie. Ach, jak dobrze, lekko i spokojnie. Nie czuję zmęczenia, strachu i starości. Wiem, kto czeka za oparciem fotela i wcale się nie boję. *** Mózg Elektronowy zakończył czytanie i zapanowała cisza. Uczeni uumiccy trwali na swych elastycznych podstawach w znieruchomieniu. Naprzeciw nich - równie nieporuszeni - siedzieli Ziemianie, nadzy i srebrzyści. Nikły dopływ powietrza zaszeleścił kartkami pamiętnika. Z oddali dobiegał przytłumiony szum oceanu. Rasa Żywa oddawała ostatni hołd Rasie Umarłej. Następnego dnia rakieta kosmiczna Uumitów wzbiła się stromo nad małą zieloną wyspą i zataczając szeroki łuk pomknęła w przestrzeń. Bogini Nemezis odprowadza ją martwym wzrokiem. W promieniach słońca skrzy się napis: „Nic nadto”.