JERZY OFIERSKI SZULER Od autora Powieść „Szuler" kończy trzytomową historię chłopskiego rodu „W imię ojca". Jej bohater jest ostatnim urodzonym na wsi jego pierworodnym przedstawicielem. Losy pierwszej wojny światowej rzuciły go do jednego z miast Wielkopolski. Autor nie ukrywa, że wzorcem był mu Ostrów Wielkopolski -jego rodzinne miasto. Powieść „Szuler" nie jest utworem historycz- nym. Niektóre wydarzenia w niej poruszone korespondują z wydarzeniami jakie miały istotnie miejsce, wszelako zostały one w sposób literacki przetworzone. Aby uniknąć zarzutu, iż nie są one wierne historycznie z rzeczywistymi, zmieniłem nazwę miasta na Kostrów. Również nazwiska ludzi występujących w powieści są fikcyjne i nie należy ich utożsamiać z żyjącymi w okresie międzywojennym mieszkańcami Ostrowa. Jedno starałem się zapisać w sposób możliwie najwierniejszy, a mianowicie atmosferę pa- nującą wśród mieszkańców wielkopolskiego miasta powiatowego w okresie międzywojen- nym. Powieść tę poświęcam moim Rodzicom, którzy przywędrowali tutaj z Lubelszczyzny i Słucka leżącego na dawnych wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej, a osiadłszy w Ostrowie stali się jego szanowanymi obywatelami. Dedykuję ją również swojemu rodzinnemu miastu, dla którego w ołtarzu mojego serca zawsze pali się świeczka. Jerzy Ofierski Rozdział 1 Przegrałem wszystkie pieniądze. Dziesięć tysięcy złotych. W tym cztery tysiące, które po- życzyłem od Lepakowskiego - Nie szła panu dzisiaj karta, panie Głąb. Pewnie ma pan szczęście w miłości. Mecenas Kulesza uśmiecha się i wyraźnie ze mnie podkpiwa. On wygrał najwięcej. - Następnym razem pójdzie lepiej Nie trzeba się zniechęcać - odezwał się Hartman Pociesza mnie kretyn. Wydawało mi się, że porozumiewawczo mrugnął do Kuleszy. Po- wiadają, że pieniądz ciągnie do pieniądza. Na to wygląda. Hartman jest współwłaścicielem browaru. Kulesza to znany na całą okolicę adwokat. Dla nich dziesięć tysięcy złotych, to tyle co splunąć. Doktor Kupała nic nie mówi. On chyba nie wygrał, ale jeżeli przegrał, to mało. Mnie załatwili. Mieli to uplanowane. Jaki to byłem szczęśliwy, kiedy mnie Hartman zaprosił do stolika. Myślałem, że Pana Boga złapałem za nogi. Hartman i Kulesza, to ludzie, którzy się liczą w Kostrowie. Obywatele. Kupała też, ale mniej. Znajomość z takimi ludźmi jest ważna. Ale ze mnie dureń. Zdawało mi się, że dlatego zaprosili mnie do stolika, bo i ja jestem kimś ważnym. Liczę się w mieście. Zawołali mnie, bo w klubie był mały ruch. Nie mieli z kim grać. Przy okazji chcieli nauczyć kmiotka rozumu. Udało im się. Nie wiedziałem, że w Victorii jest taka sala do gry w karty. Ciekaw jestem, czy Janicki ma pozwolenie na prowadzenie takiego interesu. Pewno ma. To solidny restaurator. Nie zrobi niczego przeciw prawu. Powiadają, że czasem nawet starosta tutaj zagląda. Nie wierzę. Staro- sta może zaprosić partnerów do siebie. Kiwnie palcem i przyjdą. Ma piękną willę koło Parku 3 Maja. Ale poważni kupcy tutaj przychodzą. Każdy chce się rozerwać po pracy. Grają w skata, pokera, loteryjkę. W skata grać nie potrafię. To trudna gra. W pokera nauczyłem się grać we wojsku, ale nigdy nie grałem o tak wielkie pieniądze. - Panie ober! Płacić! Kelner widać czekał na te słowa. Szybko podszedł do stolika. Przed Hartmanem postawił talerzyk, na którym leży rachunek. Hartman sprawdził. - Wypada po dwadzieścia złotych. Bydlaki. Tyle wygrali a nawet rachunku nie chcą zapłacić. Kładą pieniądze na stole. Zer- kam na kartkę. Wypadło sześćdziesiąt złotych. Z tego wynika, że dajemy kelnerowi dwadzie- ścia złotych napiwku. Hartman ma szeroki gest. Nie upoważniłem go, żeby szastał moimi pieniędzmi. Kelner głęboko kłania się Hartmanowi. Cholera jasna! Za moje pieniądze drań udaje dziedzica. - A więc panie... Głąb...Dobrze mówię? - Dobrze. - Kiedy tylko pan zechce, służymy rewanżem. - Dziękuję. Oczywiście poproszę... - Bywamy z panem mecenasem w klubie w poniedziałki i środy. A pan, panie doktorze? - Ja bywam okazjonalnie. Raczej rzadko... Mecenas Kulesza śmieje się. - Nieładnie panie doktorze! Ograł nas pan i teraz ucieka. - Niech pan mecenasie, pilnuje swojego portfela, coś mi się wydaje, że jak zawsze, tak i te- raz jest grubszy od mojego. Więc i doktor jest przegrany? Może jest, ale mało. - A zatem dziękuję. Do widzenia panom. Hartman wstaje od stolika. Kulesza i doktor też. Wstaję i ja. Podajemy sobie ręce. To mi tylko pozostało. Udawać wielkiego pana. Pamiętam jakie zrobili oczy, kiedy zobaczyli ile pieniędzy mam w portfelu. Nie wiedzieli, że zebrałem wszystko co miałem na zakup towaru. Niech teraz myślą, że nie przejąłem się przegraną. Jak na poważnego kupca przystało. Jesteśmy na rynku. Rozchodzimy się. Każdy w innym kierunku. Przez chwilę zostaję sam przed wejściem do Victorii. Dnieje. Na rynku jest cicho i pusto. W moim kierunku idzie po- sterunkowy Wednarek. - Dobry wieczór... A właściwie „dzień dobry", bo już rano. Czuje się pan dobrze, panie Głąb? Mówi do mnie z szacunkiem. Zachowuje się grzecznie. Wie, że ma do czynienia z poważ- nym kupcem. - Wyglądam na takiego, co się źle czuje? - Ależ skąd? Pytam na wszelki wypadek. - Trochę żeśmy pomęczyli karcięta. - Domyślam się. O tej porze wychodzi się tylko z klubu. Restaurację zamykają wcześniej. - Graliśmy z Hartmanem i Kulesza. Doktor Kupała też był... Niech wie policjancina, z jakimi ludźmi mam do czynienia. Oni nie każdego dopuszczają do swojego stolika. Zadzierają nosa. - Grał pan z Hartmanem i Kulesza? - Tak wypadło. - To musieli panu zerżnąć portki. - Nie bardzo. - To miał pan szczęście. Oni jak we dwóch kogoś dopadną, to obrobią do suchej nitki. - Szachrują? - Tego nie powiedziałem. Potrafią grać. Do tego mają pieniądze. No ale jak się pan dobrze czuje, to idę swoją drogą. Zaraz kończę służbę. Pora do domu. Panu też radzę. Pewno się żona niecierpliwi. - Możliwe. Dobranoc. Rzeczywiście. Gośka pewno czeka. Nie położyła się spać. Ona zawsze zaczeka. Nawet się nie spodziewa jaką wiadomość niosę do domu. Jesteśmy bankrutami. Nie mamy nic. I nic nas nie uratuje. Dziesięć tysięcy to za duża suma, żeby taki skład jak nasz to przetrzymał. Pod koniec przyszłego tygodnia przyjdzie z Gdańska transport herbaty. Likwiduje się firma Wasili Perloff. Jacyś Niemcy ją kupują. Dostałem herbatę za pół ceny. Zapewne dlatego, że miałem zapłacić gotówką przy odbiorze. Kupiłem tej herbaty za dziesięć tysięcy. Połowę miałem z zyskiem sprzedać hurtownikowi z Lublina. To mój znajomy z wojska. Teraz jest kryzys. Gotówkowy nabywca zawsze dostaje lepsze warunki. Zwłaszcza jak sprzedająca firma jest w likwidacji Co ja zrobię? Przyślą herbatę, a ja bez grosza. Do tego, cztery tysiące pożyczyłem od Le- pakowskiego. Zostało mi półtora tygodnia. Wcześniej transport nie nadejdzie. Jeden dzień da się termin odbioru przeciągnąć, ale potem? Co ja zrobię..? Teraz ciągle ktoś bankrutuje. W zeszłym tygodniu na samym tylko rynku zbańczyły dwa składy: Wielawny i Małoś. Za dwa tygodnie wszyscy w mieście będą mówić: „zbankrutował ten Galicjak z Kongresówki. Gdzie tam taki kacap może mieć głowę do interesu." A jacy będą szczęśliwi, że Hartman i Kulesza tyłek mi obrobili. Taka wiadomość szybko się niesie po mieście. Co ja powiem ojcu? Żeby się tylko nie dowiedział, że przegrałem w karty wszystkie pie- niądze. Ładnego się syna dochował. On w pocie czoła pracował w amerykańskiej kopalni, a syn przegrywa w karty jego krwawicę. Mama świętej pamięci, też dolary straciła, ale to nie to samo. Tamte przepadły przez wojnę, a te przez głupotę. W ojcu jedyna nadzieja. Może ma jeszcze trochę pieniędzy? Ale czy aż tyle? Żeby chociaż starczyło na spłacenie Lepakowskiego Trudno. Nie zrobię interesu na herbacie Transport będę musiał zapłacić, ale pozostanie jeszcze jakaś szansa. Ojciec na pewno pomoże. Nie pozwoli żebym się całkiem pogrążył. Chyba że go Weronka z dolarów obrała. Tak czy inaczej, muszę pojechać do Gortardowa zobaczyć się z ojcem. Jestem na miejscu. Niech to szlag trafi! Zapomniałem klucza od bramy! Klaszczę. Wszy- scy tak robią, jak zapominają kluczy. Na pierwszym piętrze poruszyła się firanka. Gośka nie śpi. Bogu dzięki. Otwiera okno. - Zapomniałeś klucza? Głupia. Jak bym miał, to bym nie klaskał. - Zapomniałem. - Zaraz ci zrzucę. Podobno w Kongresówce przez całą noc czuwa dozorca. „Stróż" jak tutaj mówią. Trzeba zadzwonić, a on wstaje i otwiera bramę. JAzecz jasna, musowo mu dać parę groszy. Tutaj każ- dy ma swój klucz. Na jedno dobrze, bo nie trzeba płacić, ale jak się klucza zapomni, to kłopot. Dzisiaj nie powiem Małgosi o przegranej. Po co ją martwić? Jest w zaawansowanej ciąży. Pan Bóg dla nas łaskaw. To już drugie dziecko. Kiedyś jednak będę musiał jej o wszystkim powiedzieć, tylko jak? I co jej dzisiaj powiedzieć? Przecież zapyta dlaczego tak późno przy- chodzę. Wiem. Powiem, że grałem w karty, ale nie powiem o przegranej. Jak się dowie, że grałem z Hartmanem i Kuleszą, to będzie zdumiona. Powiem że przegrałem dwieście zło- tych... Nie... będzie zmartwiona. Powiem że pięćdziesiąt. - JAzucam klucze Bronek! - Zawinęłaś w papier? -No pewnie! * * * Specjalnie udawałem, że dłużej śpię. Gośka już zeszła do składu. Obok w pokoju płacze Karol. Ucisza go Marcysia. W zeszłym miesiącu Gośka wynajęła ją do dziecka. Płaci jej dwa- dzieścia pięć złotych miesięcznie. Do tego, rzecz jasna, mieszkanie i jedzenie. Ładna dziewu- cha. Nie ma jeszcze dwudziestu lat. Podoba mi się. Do Ostrowa przyjechała ze wsi. W składzie jest Gośka z ekspedientką. Staszka ma na imię. Też ze wsi. Przyuczyliśmy ją do obsługi klientów. Nawet pojętna. Powinienem zejść do składu. We dwie nie dadzą sobie rady. Wtorek. Dzień targowy. Przyjeżdżają ludzie z okolicznych wiosek. Małgosia ma głowę do handlu. Lubią ją okoliczne bamberki. Niedługo skończy się ta miłość. Dowiedzą się, że pan kupiec Głąb przesrał dziesięć tysięcy w karty i nikt nie będzie u nas kupować. Tacy bankruci jak ja, nie mają tu czego szukać. Stra- ciłeś zaufanie, to straciłeś wszystko. Trzeba sprzedać skład. Może się chociaż parę groszy dostanie? Kto w takim kryzysie kupi skład? Te które są ledwo zipią. Słychać kroki na schodach. To Małgosia. Ona zawsze tak szybko chodzi. Teraz kiedy jest w ciąży powinna uważać. Schody są strome. Prawie jak drabina. Tak. To ona. Idzie do sypiał- ni. Pewno chce mnie zbudzić. Kiedy wczoraj zobaczyła, że nie jestem pijany, to nawet nie zapytała gdzie byłem. Przecież mogłem być u jakiejś baby. - Bronek! Udaję że śpię. -Bronek! Obudź się! - Co się stało? - Już dziesiąta. Może byś raczył zejść do składu? Widzisz, że ledwo chodzę. Wstydziłbyś się! - Nie gniewaj się. Zaspałem. Już się ubieram. - List przyszedł do ciebie. - Z Gdańska? - Nie. Z Gotardowa. Od Weronki. - Skąd wiesz, że od niej? - A od kogo może przyjść z Gotardowa? Przecież znam jej charakter pisma. Tak. Od Weronki. Miałem jechać do Gotardowa. Ciekawe co pisze. Jak się ojciec czuje? Pewnie go męczy pylica. Niewiele mu serca okazałem. Dał tyle pieniędzy, a ja nie mam czasu, żeby choć raz na kwartał do niego napisać. Ale czemu on nie pisze? Obraził się czy jak? Ręce mi drżą. Rozdzieram kopertę. Kochany Bracie! Donoszę Ci, że 2 maja umarł nasz ojciec. Zmarł na pylicę. Wysłaliśmy ci telegram, ale nie przyjechałeś na pogrzeb. Ojciec nie pozostawił żadnego majątku, bo wydał dolary na zakup naszego gospodarstwa i twojego sklepu. Ostatnie miesiące musieliśmy go utrzymywać za na- sze pieniądze, czego ci nie wymawiam. Dużo też kosztowały lekarstwa i doktor. Wykoszto- waliśmy się też na pogrzeb, bo chcieliśmy go pochować godnie i okazale. Myślę, że Bronek mógłby nam połowę zwrócić. Wydaliśmy trzysta pięćdziesiąt złotych. Ubrań wiele po ojcu nie pozostało, a to co się nadało, to wziął Heniu bo na niego pasowały. Na Bronka by były za du- że. Myślę że za te wszystkie nasze wydatki, to się nam należy. Zresztą Bronek żyje w wielkim świecie, to by nie chciał w starych łachach chodzić. U nas wszyscy zdrowi, tylko urodzaje zapowiadają się marnie, bo żyta wymarzły.A tu jeszcze takie wydatki z pogrzebem. - Jezus Maria! - Co się stało? - Ojciec umarł. -Co? - Ojciec umarł. - Kiedy? - 2 maja. - Co ty mówisz? Przecież to miesiąc temu! - Weronka pisze, że wysłała telegram. - Może zginął na poczcie? - Diabła tam! Takie telegramy nie giną. Jak znam Weronkę, to żadnej depeszy nie wysyła- ła. - Co ty mówisz Bronek? Siostra by takiej rzeczy nie zrobiła. Jak to, żeby syn nie był na pogrzebie? - Jej chodziło o majątek. Chciała zabrać wszystko, co zostało po ojcu. -1 dlatego nie powiadomili nas o pogrzebie? - Właśnie dlatego. Nie znasz Weronki. - Ona pisze, że wysłała telegram. -Niewierze. Jak jej udowodnisz? - Musi mieć kwit z poczty. - Powie że zgubiła. Szwagier połaszczył się na łachy. Ojciec miał ładne rzeczy. Przywiózł przecież z Ameryki różnego dobra. - Ja się do tego nie wtrącam, ale ojciec na pewno miał jeszcze pieniądze. On nie był taki, żeby go Weronka musiała utrzymywać. Na pewno miał pieniądze. - Według mnie miał jeszcze trzy tysiące dolarów. Tata mi tego nie mówił, ale nieraz na- pomykał, że mi dolarów ciepłą ręką dołoży. - Powinieneś o tym pomówić z Weronką. I zapytaj o ten kwit z poczty. - Małgosiu... Będę się z własną siostrą prawował? Tego że ojciec miał dolary też jej nie udowodnię. - Trzeba chociaż pojechać na grób. Pomodlić się. Tak. Teraz najlepszy czas na podróże. Ona w ciąży, a ja z długiem na karku. Bez grosza przy duszy. - Nie Małgosiu. W tym stanie nigdzie nie pojedziesz, a ja cię samej też nie pozostawię. Pojedziemy na Wszystkich Świętych. To jeszcze tylko pięć miesięcy. - Może więc posłać pieniądze na płytę grobową? Ojciec był dla nas taki dobry. - Pewnie. Płytę trzeba położyć, ale Weroncę grosza nie poślę. Nie byłoby ani płyty, ani pieniędzy. Pisze mi w liście żeby jej zwrócić za koszta pogrzebu. Masz, przeczytaj sobie. Bierze list do ręki. Czyta. Biedna Małgosia. Ona nie wie, że śmierć ojca, to dla nas koniec nadziei. Teraz już znikąd ratunku. Tylko się powiesić. Myślałem, że będę wielkim panem kupcem. Obywatelem Kostrowa. Że ludzie będą mi się kłaniać, szanować... Wszystko przepadło. Nawet zostać tutaj nie możemy. Rozniesie się wia- domość o bankructwie. Wstyd przed ludźmi. Pójdę do pracy. Jakoś utrzymam rodzinę. Nie pomrzemy z głodu. Tylko gdzie dostać pra- cę? Teraz kryzys. Ludzi zwalniają a nie przyjmują... W zeszłym tygodniu Figas z ulicy Kole- jowej poderżnął sobie brzytwą gardło. Podobno zwariował. Siedem miesięcy był bez pracy. - Nie ma co kryć, Bronek. Nieładnie to Weronka zrobiła... Jeszcze chce od nas pieniędzy. -To pazerna żmija. - Nie mów tak o siostrze. - Nie zasłużyła na lepsze słowa. - Może masz rację - Lepiej się pomódlmy. I trzeba dać na mszę. * * * Dużo ludzi w kościele. Wczoraj ksiądz zapowiadał mszę z ambony. Przyszli wszyscy zna- jomi. Tutaj ludzie żyją ze sobą. Jeden drugiemu pomaga, a kiedy trzeba, to pomoże dobrym słowem. Dziwne. Ludzie tu gospodarni, a kościół zapuszczony. Duży, ładny, a nie widać dbałości. Matka Boska na głównym ołtarzu piękna. Wyrzeźbiona z białego marmuru. Otoczona anio- łami. Ołtarz piękny, a ściany aż czarne od brudu. Farba całymi płatami odpada.. Nasz proboszcz, kanonik Roter to święty człowiek. Ostatni grosz by z kieszeni wyjął, ostatnią koszulę z siebie zdjął i oddał biednemu. Wykorzystują go różne drapichrusty. Tak... Kanonik to święty człowiek, ale gospodarz kiepski. Parafia idzie w ruinę. Jak mu ludzie z Rady Parafialnej delikatnie zwracają uwagę, tylko uśmiecha się i mówi: „Już tam Dobrotliwy Stwórca nas nie opuści." Nie można parafialnej gospodarki zwalać na głowę Pana Boga. To muszą robić ludzie. Kiepski gospodarz z Rotera. Krytykować innych potrafię, a sam przegrałem dziesięć tysięcy. Wybacz Boże, że bluźnię w kościele. Kanonik Roter pomaga biednym, a ja wsadziłem w tyłek ostrowskim bogaczom. Już tylko pięć dni do nadejścia transportu herbaty. Co ja zrobię? Małgosia jeszcze nic nie wie. Modli się zapłakana. Ona prawdziwie ojca kochała. Ubrała się na czarno. Skąd ona wzięła czarną suknię? Kto wie, czyjej się wkrótce znowu nie przyda? Przecież nie mam innego wyjścia. Ale jak Figas brzytwą się nie poderżnę. Powiesić się też nie honor. Jak by nie było, jestem byłym woj- skowym. Starszym sierżantem. Najlepiej strzelić sobie w łeb. Tylko skąd wziąć rewolwer? Nawet nie wiem, czy w Kostrowie jest skład z bronią. W gazecie się ogłaszają, że mogą przy- słać browning. „Za pobraniem". Już herbatę tak kupowałem. Ile trzeba czekać, żeby taka prze- syłka nadeszła? Ja czekać nie mogę. Jezu! Kto to stoi koło ściany, przy bocznym ołtarzu? Przecież to ojciec! Nie... Wydaje mi się! Ale nawet oko ma tylko jedno. Patrzy na mnie... Może chce zabrać do siebie? Albo skar- cić za głupie myśli? Pan Bóg nas do życia powołał i tylko on może je zabrać Nie pozostawię przecież Małgosi samej. Z dwójką dzieci. Wybacz mi Boże i wybacz ojcze głupie myśli. Znajdę jakąś pracę. Nie wiem czy to był ojciec. Już go nie widzę koło ściany. Pewno wyszedł bocznymi drzwia- mi. Może mi się wydawało? Jest w tym znak Opatrzności. Ministranci dzwonią na komunię świętą. Małgosia ciężko wychodzi z ławki. Idzie do balu- strady przy głównym ołtarzu. Nie byłem u spowiedzi, to i do komunii nie pójdę. Nie mogę. Mam na sumieniu ciężki grzech kłamstwa. Jak tylko wybrnę ze swoich kłopotów, to zaraz się wyspowiadam. Zacznę nowe życie. Niby dlaczego moje dotychczasowe życie miało być takie złe? Nie piję, za babami, nie la- tam, nie oszukuję ludzi... Raz z głupoty zagrałem w karty. Nie muszę nowego życia zaczynać. Trzeba tylko skończyć z głupotą. Inaczej patrzeć na ludzi. * * * - Dzień dobry panie Głąb. - Dzień dobry. Jak zdrowie panie Lepakowski? - Zdrowie? Pan się o moje zdrowie zatroszczyłeś? Całą noc przez pana oka nie zmruży- łem. Dobrze, że w składzie nie ma ludzi. Będzie się pewnie awanturował. Dobrze też, że Mał- gosia jest na górze w mieszkaniu. - Przeze mnie? A co, śniłem się panu? - Niech pan sobie schowa gdzieś swoje żarty, panie Głąb. Chociaż to ja jestem głąb. Poży- czać pieniądze takiemu, co jeden Bóg wie skąd przyjechał. - Panie Lepakowski. Wydaje mi się, że nie zrobiłem niczego, co by upoważniało pana do obrażania mnie, w moim własnym składzie. - Niczego? A kto przegrał w karty moje pieniądze? - Pańskie? - Przecież przegrał pan w poniedziałek dziesięć tysięcy złotych. - Już pan wie? - Mecenas Kulesza nie ma powodu kłamać. - Owszem przegrałem. Ale jednego pan nie wie. Ja przegrałem swoje pieniądze, panie Le- pakowski. Swoje, nie pańskie. - W takim razie, niech mi pan zwróci moje cztery tysiące. To są chyba moje pieniądze? - Panie Lepakowski. Wydaje mi się, że na wekslu ma pan wypisany termin zwrotu pożycz- ki. Pierwszego lipca. Do tego czasu mam jeszcze dwa tygodnie. - Takim wekslem mogę sobie dupę podetrzeć. Bez żyranta. 10 - Taki weksel nazywa się - gwarancyjny. Oczywiście, może się pan nim podetrzeć, tylko uprzedzam, że bez zwrotu weksla, nie oddam pieniędzy. Drogo będzie pana to podtarcie kosztowało. Twarz mu posiniała. Jeszcze gotów dostać udaru mózgu. Muszę go jakoś uspokoić. - Panie Głąb. Przyzwoity kostrowski kupiec, nie przegrywa w klubie dziesięciu tysięcy. - Był pan kiedyś w klubie? - Moja noga nigdy tam nie postanie! - Szkoda. Zobaczyłby pan, że przyzwoici kupcy przegrywają tam kupę pieniędzy. Walew- ski to przyzwoity kupiec? - No pewnie. - Widzi pan... A w zeszłym tygodniu przegrał w loteryjkę dwa tysiące. - Ale nie dziesięć. I swoje przegrywał, a nie moje. - Już panu raz powiedziałem, że ja też przegrałem swoje. - To niech pan odda moje cztery tysiące. - Oddam. Pierwszego lipca. - To jest złodziejstwo! - Proszę się liczyć ze słowami. Będzie pan mógł tak powiedzieć, jeżeli w terminie nie od- dam długu. - Co mi z tego przyjdzie? Wszyscy będą się ze mnie śmiać, że galicyjskiemu karciarzowi zawierzyłem cztery tysiące. Ale głąb ze mnie! - Pan mnie obraża. - Co mi pan pieprzy. Nie ja panu wybierałem nazwisko. Niech pan ma pretensje do swoje- go ojca. - Jeśli łaska, mojego ojca niech pan zostawi w spokoju. Zmarł trzy tygodnie temu. Właśnie jutro jadę do Lublina załatwić sprawy spadkowe. Zatkało go. Wyraźnie się mityguje. - Nie wiedziałem, że pański ojciec umarł. - Nie mam ochoty zwierzać się panu ze swojej żałoby. - Przepraszam... Czy to pański ojciec dał panu dolary na zakup sklepu, czy może teść? - Ojciec. Uspokoił się. Zaskoczyła go wiadomość o spadku. Dobrze że się tak zgadało. To jest naj- lepszy sposób na uspokojenie Lepakowskiego. Myśli, że odziedziczyłem worek dolarów. - Coś panu powiem, panie Lepakowski. Wracam z Lublina za cztery dni. Do tego czasu podejmę spadek. Powiedzmy że jeszcze jeden dzień zajmie mi zamiana dolarów w banku... Nie mam zamiaru prowadzić z panem interesów. Pan mnie obraża i wtrąca się w moje pry- watne sprawy. Proszę przyjść za tydzień. Wykupię ten weksel przed terminem. - Ja nie chciałem pana obrazić... - Ale skutecznie pan to zrobił. Proszę przyjść za tydzień. - Panie Głąb. Sam pan wie, jak to jest na świecie. Cztery tysiące to kupa pieniędzy. Ludzie pierdoły gadają, a człowiek się denerwuje. Moje serdeczne współczucie z powodu śmierci ojca. - Dziękuję, ale nie oczekuję pańskiego współczucia. Jak powiedziałem, gotówka będzie czekać na pana za tydzień. - Przyjdę pierwszego lipca. - To już pańska sprawa. I niech pan powie swoim wierzycielom, że pan Głąb może jeszcze kilka razy przegrać i na spłatę wierzycieli mu wystarczy. - Ludzie gadają, a człowiek wierzy. Jeszcze raz pana przepraszam. Wyszedł. Kamień spadł mi z serca. Na razie się udało. Nie. Nic się nie udało. Koło półki ze słodyczami stoi Małgosia. Wszystko słyszała. Jest blada i przerażona. Żeby tylko nie poroniła. 11 - Bronek. O czym wyście mówili? Może to i dobrze, że słyszała. Kiedyś i tam musiałbym jej powiedzieć. Teraz już wie. - Słyszałaś? - Przegrałeś w karty dziesięć tysięcy? Wszystkie nasze pieniądze? - Tak. W tym cztery pożyczone od Lepakowskiego. - Bronek! Dlaczego to zrobiłeś? - Powiem ci. Zawsze chciałem być kimś. Chciałem liczyć się w tym mieście. Żeby trakto- wali mnie jak szanowanego obywatela. Kiedy więc Kulesza i Hartman zaprosili mnie do swojego stolika, myślałem że jestem ważny. Doktor Kupała też tam był. Zgłupiałem. We łbie mi się przewróciło. Ludzie, myślałem - patrzcie, ja chłopski syn zasiadam przy jednym stole z takimi ludźmi. I to oni mnie zapraszają. Szukają mojego towarzystwa. Skąd mogłem wie- dzieć, że mieli mnie za nic, za głupka którego chcieli nauczyć rozumu. Czy możesz to zrozu- mieć? - Rozumiem cię Bronek. Dobrze rozumiem. Ale co my biedni teraz zrobimy? - Teraz już niczego przed tobą nie kryję. Chciałem sobie życie odebrać. - To najłatwiej. Skończyć ze sobą, a żonę zostawić z dwojgiem dzieci. Niech ona się martwi i spłaca długi. Czemu więc tego nie zrobiłeś? Strach cię obleciał? - Kiedy byliśmy na mszy żałobnej, zobaczyłem ojca. Stał koło bocznego ołtarza. - Ojca w to nie mieszaj. Mnie też traktuj poważnie. - Przysięgam ci, że go widziałem. Jeżeli to nawet było przywidzenie, to musiał być w tym jakiś znak.. - Bronek, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Jesteśmy bankrutami. Nikt nam nie pomoże. Słyszałeś co mówił Lepakowski? Kulesza wszystkim rozgłasza o twojej przegranej. Tu w Wielkopolsce takich utracjuszy mają za nic. Musimy sprzedać co się da, na ile można spłacić długi i wyjechać z Kostrowa. Tu nie mamy czego szukać. - A co będziemy robić? - Kiedy szłam za ciebie, nie wiedziałam że od ojca dostaniesz dolary. Ty też nie wiedzia- łeś. A jednak pobraliśmy się. Mamy zdrowe ręce do pracy. Mamy dla kogo żyć. Zaczniemy wszystko od początku. Tak jak miało być. - Pojedziemy na Śląsk. Może dostanę pracę w kopalni. - Po porodzie poszukam pracy w szpitalu. Mam przecież z wojska polecające papiery. W szpitalach potrzebują pielęgniarek. Ona nawet nie rozpacza. Przyjęła wiadomość jak dopust Boży. Ale to niczego nie zmienia. Pozostało nam tylko pięć dni spokojnego życia Potem niczego już nie da się ukryć. - Małgosiu, powiedziałem Lepakowskiemu, że jutro jadę do Lublina odebrać spadek po ojcu. - Słyszałam. Po co go okłamujesz? - Nie wiedziałem jak go uspokoić. - Nie wychodź parę dni z domu. Wszyscy pomyślą, że wyjechałeś. - Siedzieć w domu też źle. Może w tym czasie dałoby się coś załatwić? - Nie rób sobie nadziei. Sprawa jest już przegrana. Musisz się z tym pogodzić. 12 Rozdział 2 - Proszę pana... Przyszedł jakiś obcy. Pyta o pana. Głupia krowa. Mówiłem, że nie ma mnie w domu. Nic tłukowi nie wchodzi do łba. Ledwo ktoś przyszedł i zaraz się wygadała. -Kto to jest? - Nie wiem. Nie znam tego gościa. Powiedział, że koniecznie musi się z panem widzieć. - Poproś go do pokoju. Zaraz tam przyjdę. W pokoju posprzątane? - Tak proszę pana. -No to idź już. Kto to może być? Chyba nie z Gdańska. Może odstąpili od zamówienia? To by był ratu- nek. Nic nie rozumiem. Wchodzę do pokoju. Cholera! Wcale nie sprzątnięte. Ręcznik leży na krześle. Rzeczywi- ście. Nie znam tego gościa. - Dzień dobry. Przepraszam, że musiał pan czekać. Czym mogę panu służyć? Tak. Widzę go po raz pierwszy. Wygląda na światowca. Zadbany, ubrany elegancko. To musi być ktoś z dobrego towarzystwa. Może ziemianin? - Dzień dobry. I ja przepraszam, że niepokoję, ale sprawa jest nietypowa... - Słucham pana. - Pan przegrał ostatnio w klubie dziesięć tysięcy złotych. Krew uderza mi do głowy. Czego ten baran chce? Kto to jest? Co go obchodzi moja prze- grana. Może jest z policji? Ale też bym go znał. W Kostrowie nawet tajniaków wszyscy znają. I co policja ma do mojej przegranej? - Być może, ale co to pana obchodzi? Domyślam się, że jest pan z policji. Zaręczam, że przegrana została uregulowana przy stoliku, a gra odbywała się w sposób prawidłowy. Ja oczywiście również nie oszukiwałem w czasie gry. - Istotnie moje zainteresowanie pańską przegraną może się wydać dziwne, ale wkrótce się okaże, że jest uzasadnione. Czy te dziesięć tysięcy to dla pana poważna strata? Czego on chce? Jakiś bezczelny gość. Wyrzucę go za drzwi. Jakim prawem wtrąca się do moich spraw? - Dziesięć tysięcy to dla każdego duża strata. U nas za te pieniądze można wybudować małą willę, ale nie rozumiem, co to pana obchodzi? Kim pan właściwie jest? - Zanim do tego dojdziemy, muszę zapytać, czy jest pan zainteresowany w odzyskaniu tej sumy? - Pan chyba żartuje... - Nie mam zamiaru. Chce pan odzyskać te pieniądze, czy nie? O co mu chodzi? To jakaś nieczysta sprawa. Ale może w tym jest jakaś nadzieja? - Pan wybaczy, ale nic nie rozumiem? - Chce pan odzyskać te pieniądze czy nie? Pytam po raz drugi. - Oczywiście że tak. Dla mnie ta suma jest decydującą o moim życiu. Nie kryję tego. Je- stem bankrutem. Za trzy dni wszystko i tak wyjdzie na jaw, więc nie mam czego kryć. Niech pan jednak nie myśli, że zgodzę się na jakiekolwiek działania sprzeczne z prawem. 13 - Odzyska pan pieniądze w taki sam sposób w jaki je stracił. Po prostuje odegra. - Śmieszy mnie pan. Kim pan właściwie jest? Aniołem stróżem? - Dojdziemy i do tego. Jest tak jak myślałem. Pańska sytuacja jest - można powiedzieć - tragiczna, ale to ułatwia sprawę. Pytam więc po raz ostatni, chce pan odzyskać te pieniądze? - Oczywiście że tak, ale w uczciwy sposób.... - Hartman i Kulesza oddadzą panu pieniądze bez żadnych warunków. - Jeżeli to ma być litość... - Tracę z panem zbyt wiele czasu. Tak czy nie? Niczego nie rozumiem, ale widać jest jakiś sposób na odzyskanie pieniędzy. Tylko że za tą propozycją coś na pewno się kryje. Tylko co? - A więc? - Zgadzam się. Proszę mi teraz powiedzieć, kim pan właściwie jest? - Moje nazwisko nie jest ważne. Ważny jest zawód, a właściwie profesja. Jestem szulerem karcianym. Dla jasności dodam - zawodowym szulerem. Tak to się oficjalnie nazywa.. Czuję się tak, jak by we mnie uderzył piorun. Zbyt szybko uwierzyłem w cudowny sposób odzyskania pieniędzy. - Muszę pana zmartwić. Jeżeli pan myśli, że teraz podejdę do kasy, z której wyjmę kilka tysięcy złotych i pójdę z panem odegrać przegraną, to się pan myli. Nie mam pieniędzy. - Mówi pan bzdury, panie Głąb. - O! Widzę że zna pan również moje nazwisko? - A jakże bym tutaj trafił? Niech pan teraz przez chwilę siedzi cicho i słucha tego co po- wiem. Nie jest pan pierwszym, z którym przeprowadzam taką rozmowę. - Słucham... - Proszę mi mówić Korwin. Józef Korwin. To oczywiście fałszywe nazwisko. - Domyślam się. - Jak już mówiłem, jestem karcianym szulerem. Nie chwaląc się, jestem uważany w branży za jednego z najlepszych. W Polsce jest nas kilkunastu i trudno powiedzieć, że stanowimy masową organizację. Jednak jesteśmy organizacją. W rozsianych po kraju klubach karcianych, mamy swoich ludzi. Oni dla nas pracują. -1 pan chce, żebym ja... - Prosiłem, żeby mi pan nie przerywał. Nasi ludzie to przeważnie kelnerzy, portierzy, bar- mani... Oni dla nas pracują w specyficzny sposób. - A kto jest w Victorii? - Znowu mi pan przerywa. Tego akurat nie musi pan wiedzieć. -Przepraszam... - Szulerzy ich znają i oni znają nas. Kiedy przyjeżdżamy do jakiegoś miasta, idziemy do takiego wtajemniczonego faceta i pytamy, kto w ostatnim czasie najwięcej przegrał. On mi podaje nazwisko i adres. - Tylko tyle? - Tak. Za fatygę dostaje dwadzieścia złotych. Taka jest nasza taksa. Gdyby klub był pod obserwacją policji, facet też nas uprzedza. Jeżeli wszystko jest w porządku, idziemy do pe- chowego gracza i proponujemy następującą umowę: pan mnie wprowadza do klubu, reko- menduje jako swojego znajomego, bierze za mnie towarzyską odpowiedzialność, przedstawia graczom i wspólnie zasiadamy do stołu gry. Pan odgrywa swoją przegraną, a wszystko co wygra ponadto, odda mi nazajutrz. Ja w tej grze pozornie nie będę się liczyć. Albo wygram niewielką sumę, albo przegram. To nie ma znaczenia. Wygrywać i to wysoko, będzie pan. W odpowiednim momencie tak rozdam karty, że wszyscy będą mieli mocne, ale pan najmocniej- sze. Nikogo to nie zdziwi, każdy pomyśli, że idzie panu karta, tak jak kilka dni temu nie szła. Ma pan tu dobrą opinię, więc nikt pana nie będzie podejrzewał. Czy to jasne? 14 - Jasne, ale chyba nie całkiem uczciwe. - Może. Niech pan jednak uspokoi swoje sumienie. Hartman i Kulesza też ograli pana nie- zupełnie uczciwie. - Oszukiwali w kartach? - Chyba nie. Dobrze oszukiwać... albo lepiej... sprawnie manipulować kartami, potrafi tyl- ko fachowiec. Oni grali wspólnie przeciwko panu. Ze mną by im taki numer nie wyszedł, ale jak dopadną laika, to obrobią do suchej nitki. Rozumie pan. Odpowiednie hossowanie, bluffowanie... Poza tym Hartman i Kulesza to niezaprzeczalnie dobrzy gracze. - Myśli pan, że podzielili się moją przegraną? - Może tak, a może nie. Przecież to zamożni faceci. Chcieli pana obrobić i obrobili. To im sprawiało satysfakcję. Pan zapewne jest chłopskiego pochodzenia? - Skąd pan wie? - Tak przypuszczałem. Dlatego to ich bawiło. Należy im się mała nauczka. Niech się pan nie przejmuje panie Głąb, ja też się urodziłem na wsi. - Wie pan... nawet gdybym się zgodził na pana propozycję, to i tak jest to niemożliwe. - Dlaczego? - Nie mam pieniędzy na zaczęcie gry. - Wiem o tym. W pierwszym rozdaniu przegram do pana dwa tysiące złotych. - Ja mam pana ogrywać? - Wiem co robię. Jeżeli w pierwszym rozdaniu przegram do pana taką sumę, to nikt nie będzie nas podejrzewać o wspólną grę. - A potem? Co mam robić potem? - Grać. Zwyczajnie. Raz pan wygra, raz przegra... Tylko ostrożnie. Nie szastać pieniędzmi, nie ryzykować. Ja również będę grać uczciwie. Na jedno tylko musi pan zwracać uwagę. Co trzecie moje rozdanie, będzie częścią naszego systemu. Przy kupnie kart zawsze zapytam: dla pana ile kart, panie Bronisławie? Rozumie pan? „Panie Bronisławie". Normalnie nie będę używał pańskiego imienia. Tylko w tej umówionej grze. I wtedy oni dostaną dobre karty, ale pan zawsze lepsze. Może pan podganiać grę, ale początkowo też niezbyt ostro. Główne ude- rzenie zachowamy na koniec. - A kiedy będzie koniec? - Kiedy w pierwszym rozdaniu dostanie pan kierowego pokera. Od asa. Wtedy proszę bić do upadłego. - To wszystko? - No nie... Na drugi dzień odda mi pan sumę, która przekracza dziesięć tysięcy. - A jeżeli nie oddam? Popatrzył na mnie ironicznie. - Mówiłem panu, że mamy swoją organizację. W takich niesłychanie rzadkich wypadkach, pieniądze odbieramy siłą. Wszystkie. Ludzie w mieście dowiadują się także, że nasz wspólnik współpracował ze szulerami. Jednak takie wypadki zdarzają się rzadko. Żeby być szczerym, jeszcze o takim nie słyszałem. Nasz sukces polega na tym, że współpracujemy z ludźmi uczciwymi. Do współpracy doprowadziła ich lekkomyślność albo po prostu zły los. My ich wyciągamy z dna finansowego upadku. To jest również ważne w tej współpracy, że ma ona miejsce tylko raz. Nigdy nie współpracujemy dwa razy z tą samą osobą. Na drugi dzień odbie- ramy od wspólnika pieniądze i wyjeżdżamy z miasta. Nigdy już się nie spotykamy. Tak bę- dzie również z nami. Jutro nie będziemy się znać. - Jutro? Dlaczego jutro? - Bo dzisiaj jest środa. - No to co? - Hartman i Kulesza będą w klubie. 15 - A jeżeli nie przyjdą? - To już nigdy nie zobaczy pan swoich pieniędzy. Ale przyjdą. Mam informację, że Hart- man otrzymał dużą gotówkę, jako zaliczkę na roczne dostawy piwa do Kępna i Mikstatu. I te pieniądze będą nasze. Wszystkie. - Ale j a j estem nieprzygotowany... - To się pan przygotuje Do siódmej jest jeszcze kilka godzin. - Muszę się poradzić... - O właśnie! Proszę z nikim na ten temat nie rozmawiać. Ani z małżonką, ani oddanym przyjacielem. Tu chodzi o pieniądze. Duże pieniądze. Jeszcze dzisiaj pozbędzie się pan kło- potów. Będzie pan spać spokojnie. Ale mielenie językiem może kłopoty odrodzić i spotęgo- wać. - Rozumiem. - Jeszcze jedno... Skąd my się znamy? - Ja pana nigdy nie widziałem. - Panie Bronisławie. Niech pan nie robi z siebie durnia. Przedstawiając mnie Hartmanowi i Kuleszy, będzie pan musiał powiedzieć, skąd się znamy, kim jestem. - Rzeczywiście. - Więc skąd? - Nie umiem powiedzieć... - W woj sku pan był? - Oczywiście. Uczestniczyłem w kampanii kijowskiej. Byłem ranny nad Berezyną. - W którym pułku? - W czwartym pułku legionów. - W jakim stopniu został pan zdemobilizowany? - Starszego sierżanta. - No widzi pan. Sprawa jest jasna. Powiem panu skąd się znamy. Jestem pana byłym do- wódcą batalionu. W stopniu majora. Nad Berezyną uratowałem panu życie, wynosząc spod ostrzału bolszewickiej artylerii. - A dlaczego spotykamy się w Kostrowie? - Zaczyna pan prawidłowo rozumować... No więc dlaczego? - Pan też był ranny. Leżeliśmy w jednym szpitalu. Na jednej sali. Byliśmy zakochani w pielęgnującej nas siostrze miłosierdzia. Ta siostra jest teraz moją żoną. Zresztą moja żona faktycznie była siostrą miłosierdzia w wojskowym szpitalu. Tam się poznaliśmy. Ludzie o tym wiedzą. Pan odnalazł w RKU jej adres i jadąc w interesach do Niemiec, konkretnie do Wrocławia, zatrzymał się na jeden dzień w Kostrowie. - Brawo! Panie Bronisławie, pan powinien pisać powieści. A czym ja handluję we Wro- cławiu? - Bo ja wiem? Może surowymi skórami..? Chociaż nie..., materiałami tekstylnymi. Ma pan firmę w Bielsku. - To się trzyma kupy. Ale ze mnie świnia. Widać zawsze miałem zadatki na oszusta. Jeszcze biedną Małgośkę w to wciągam. - Dobry jest ten wyjazd do Wrocławia. Będą myśleć, że jestem przy większej gotówce. A poza tym zatrzymałem się w Kostrowie, a jutro - fiut! Rozpłynąłem się w niemieckim powie- trzu. Będę musiał ten scenariusz zapamiętać. Jest dobry. Świetnie się z panem pracuje. Powinien powiedzieć „oszukuje". Co by na to powiedział mój świętej pamięci ojciec? Trudno. Muszę ratować rodzinę. On mówi, że Hartman z Kuleszą też nie byli w porządku. I tak było. Tak się czułem, jakby mnie dusili. A czym ja się właściwie martwię? Przecież oszu- kiwać będzie on. Ja go tylko wprowadzam do klubu. 16 - Więc spotykamy się o siódmej w klubie, panie majorze? - Doskonale sierżancie. Tylko nie w klubie, a w restauracji. Zjemy kolację, a potem wej- dziemy do klubu. Nie będziemy się pchali do towarzystwa. Poczekamy aż przyjdzie Hartman z Kuleszą. Oni sami nas zaproszą. Usiądziemy tak, żeby nas zauważyli. Tak rozmawiamy ze sobą, jak para znajomych oszustów. Boże! Jak nisko upadłem! * * * Jest punktualny. Siedzi przy stoliku koło okna. Ma na sobie elegancki garnitur. Stary, ale ładnie uszyty. Zachowuje się dziwnie. Myślałbyś, że cywilne łachy tylko przez przypadek znalazły się na jego grzbiecie. Patrzysz i jesteś pewien, że tacy powinni chodzić w mundurze. Myślę że aktor w teatrze też by tego lepiej nie zagrał. W klapie marynarki ma miniaturkę ja- kiegoś orderu. Dokładnie nie widać jakiego. Podejdę bliżej to zobaczę. - Dobry wieczór panie majorze. - Dobry wieczór. Prosiłem żeby mnie pan nie tytułował. Wojskowe czasy się skończyły. Niech pan siada. - Przepraszam. Zawsze zapominam. Ze mnie też dobry numer. Razem gramy oszukańcze przedstawienie. Mało ludzi dzisiaj w Victorii. Kryzys. Ludzie nie mają pieniędzy. Parę osób siedzi przy stolikach - przejezdni. Tylko radca Korpolewski kiwa się nad pustym kieliszkiem. Ciekawe... Nie ma towarzystwa, czy pieniędzy? A może pijany? Wcześnie dzisiaj zaczął. - Idziemy do klubu? - Jeszcze chwilę. Niech pan się uspokoi i odpręży. - To może pan coś przekąsi? - Przed pracą nie mam apetytu.. Mimo pozorów, zawsze jestem spięty nerwowo. - Trema? - Cóż... Ryzyko wpadki zawsze istnieje. - Tak pan sądzi? A co może się stać? - Lepiej o tym nie mówić. Dla informacji, mnie się nic takiego nie zdarzyło. Ostatnio je- stem w doskonałej formie. Jakby mimochodem wyciągnął nad stołem swoje dłonie. Kurczy i rozprostowuje palce. Są długie, cienkie i delikatne. Jak u kobiety albo skrzypka. - Ja się trochę denerwuję. Nigdy nie brałem udziału... - Prosiłem, żeby pan zbyt wiele nie paplał. Kiedy wejdziemy do klubu, ja również będę zdenerwowany. - Przez tyle lat nie może się pan opanować? - Jest pan naiwny. Przecież tam mam być amatorem. Każdy amator musi być w kasynie podenerwowany. - Rzeczywiście. Zapomniałem. Ta miniaturka w klapie, to Krzyż Virtuti Militari. Nie żałuje sobie honorów pan Korwin. Dla mnie każdy człowiek z takim odznaczeniem był święty. Jak to się można omylić. Mówił, że jest ze wsi, a zachowuje się jak dziedzic. Łapię się na tym, że staram się go naśladować. Przecież nie muszę. Jestem kupcem i zachowuję się, jak kupcowi przystało. J e s z c z e jestem kupcem. Jak sprawa się nie uda, to przestanę nim być. Nikt w mieście nie poda mi ręki. Małgosia nie wie, że tu jestem. Ona by na to nie pozwoliła. Wyszedłem, kiedy nie było jej w domu. Wyszła do biblioteki TCL. Ona lubi czytać. Bibliotekę zamykają o ósmej. Nawet kasę w składzie musiałem dzisiaj obliczyć. 17 Niczego nie obliczałem. Grubsze pieniądze schowałem do kieszeni, a drobne zostawiłem w kasie. Mam na pierwszą grę. Słaby utarg był dzisiaj. Żeby nie wiejska klientela, nie utrzyma- libyśmy się w Kstrowie. - Panie starszy! Płacić! Jednak coś jadł? Nie widzę talerza. Jest tylko pusty kieliszek. Podchodzi kelner. Z szacunkiem pochyla się nad Korwinem. - Jeden Stock. Złoty pięćdziesiąt. Korwin kładzie na talerzy dwa złote. - Dziękuję. Idziemy. Przechodzimy przez pustą boczną salę. Ja prowadzę. Idziemy na pierwsze piętro. Odsu- wam pluszowe zasłony. Otwieram drzwi. Koło małego barku stoi kelner. Zauważył nas. Kła- nia się. Patrzy zdziwiony na Korwina. Oni mają obowiązek dbać o to, aby nikt obcy nie wchodził do sali. Ale Korwin jest w moim towarzystwie. Kelner wie, że jeżeli Korwin będzie chciał zasiąść do gry, będę go musiał przedstawić. Wtedy ja wezmę za niego odpowiedzial- ność. W klubie jest pusto. W głębi sali siedzi trzech facetów. Grają w skata. Komiwojażerowie. Ten wyższy, to przedstawiciel handlowy firmy Schiht. Dobra firma, ale niemiecka. Ciekawe. Tutejsi ludzie chwalą wszystko co było w czasie rozbiorów „za Wilusia," ale niemieckich towarów nie kupują. Mydło Schihta muszą. Gospodynie się przyzwyczaiły i innego nie uzna- je - Nie mamy szczęścia, panie Korwin. Pusto dzisiaj. - To i lepiej. Hartman i Kulesza przyjdą na pewno. Nie będą mieli partnerów i będą nas ciągnąć do stolika. Jak na zamówienie wchodzi Kulesza. Rozgląda się po sali. Do nas podchodzi kelner. Znam go. Nazywa się Łaska. - Czym mogę służyć? - Dwa koniaki i dwie kawy. - Martele mogą być? - Mogą. - Kawa ze śmietanką? - Do koniaku? Ze śmietanką? Łaska się zmieszał. Korwin nie zwraca na niego uwagi. Kulesza jest niezdecydowany. Nie wie, czy się do nas przysiąść. Kłania się. I ja mu się kłaniam. Korwin siedzi nieruchomo. Nie odpowiada na ukłon Kuleszy. Ten siada przy stoliku stojącym w niewielkiej odległości od naszego. - Dobry wieczór panie Głąb. Hartmana jeszcze nie było? Hartman pojawia się w drzwiach. Odwrócony Kulesza jeszcze go nie widzi. - Właśnie wchodzi, panie mecenasie. Kulesza wyraźnie się ucieszył. Jego sytuacja była niezręczna. Teraz jest pewny siebie. Ki- wa ręką do nadchodzącego. Hartman z pewnym lekceważeniem, jak gdyby od niechcenia, skinął do mnie głową. Siada obok mecenasa. Poczekaj bratku. Za parę godzin będziesz inaczej śpiewał. Inaczej kłaniał. Utrę ci nosa, za- rozumiały gnoju. Ma mnie za psi pazur. Poczekaj... Jeszcze nie rano. Korwin się ożywił. Zachowuje się dystyngowanie. Z wielką serdecznością, ale dystyngo- wanie coś do mnie mówi. Jestem taki wściekły, że nie rozumiem ani słowa. Pochylił się do mnie. - Niech się pan uśmiechnie i coś mówi. Przecież nie widzieliśmy się kilka lat. 18 A więc gra się zaczęła. W sali ciągle pusto. Nie ma ruchu. Hartman i Kulesza głośno roz- mawiają. Hartman się śmieje. Może ze mnie? Nie. Mówią głośno, a nie słyszałem aby wy- mienił moje nazwisko. * * * Minęło pół godziny. W sali nic się nie zmieniło. Skaciarze kłócą się o niewłaściwą za- grywkę. Kulesza i Hartman są zniecierpliwieni. Przyszli pograć, a nie ma z kim. Ja się nie liczę. Zaciekawia ich tylko Korwin. Kulesza podchodzi do naszego stolika. Pochyla się. - Pusto dzisiaj panie Głąb. Z przyjemnością zaprosili byśmy pana do naszego stolika. Je- steśmy przecież winni panu rewanż, ale jest pan w towarzystwie.. Nie wiemy czy wypada pa- nom przeszkadzać... No nareszcie! Ryba chwyciła przynętę. Korwin wiedział co robi. - Nie widzę przeszkód. Pusto tu dzisiaj. Kulesza z ciekawością spogląda na Korwina. Te wstaje. Wstaję i ja. Kelner jak na złość przynosi kawę i koniaki. Robi się zamieszanie. - Czy podać tutaj? Kulesza zaczyna „rządzić". - Proszę podać do tamtego stolika. Korwin przyzwalająco kiwa głową. Przechodzimy do stolika Hartmana. Hartman wstaje. - Panowie pozwolą, że przedstawię mojego przyjaciela. Major Józef Korwin. - Major rezerwy, panie Bronisławie. - Dla mnie zawsze będzie „major". A to są szacowni obywatele naszego miasta: właściciel i dyrektor browaru pan Hartman i mecenas Kulesza. Korwin traktuje ich „z góry". Tytuły nie robią na nim wrażenia. Po raz pierwszy widzę, że Hartman i Kulesza zachowują się prowincjonalnie. - Pan major był dowódcą mojego batalionu. - Panowie byli razem w wojsku? Trochę niezręcznie włącza się do rozmowy Hartman. - Na wojnie, proszę pana. W kijowskiej potrzebie. - Major uratował mi życie. Nad Berezyną. - Niech pan nie przesadza, panie Bronisławie. - Nie przesadzam. Wyniósł mnie na plecach z pola ostrzału bolszewickiej artylerii. Przy okazji sam został raniony odłamkiem. - To było draśnięcie. Nic groźnego... Znowu odzywa się Kulesza. - Za to dostał pan Virtuti? - Nie. Krzyżem Virtuti Militari zostałem odznaczony za bitwę pod Warszawą. Byłem świadkiem śmierci księdza Skorupki. Teraz chyba przesadził. Na twarzy mecenasa Kuleszy maluje się wyraz wątpliwości. Prze- cież to też nie pętak. Oblatany z różnymi machlojkami. Musi mieć wyczucie. - O ile mi wiadomo, to ksiądz Skorupka zginął wśród żołnierzy Legii Akademickiej. - Dowodziłem tym batalionem. Zginęło 40% stanu oddziału. Mówi to z taką pewnością, że wszelkie wątpliwości gasną jak płomyk świecy na wietrze. Sam zaczynam wierzyć w te bajki. - Nie często zdarza się nam gościć w Kostrowie takiego bohatera. 19 - Niech pan nie przesadza panie dyrektorze. Ludzi którzy bez wahania oddali by życie za ojczyznę, są w Polsce miliony. Jestem przekonany, że będąc na moim miejscu, postąpiłby pan tak samo.. Kulesza hamuje śmiech. - Oczywiście, w czasie wojny pan Hartman bez wahania oddał by za ojczyznę życie, tylko mu zdrowie nie pozwalało. Ale w powstaniu wielkopolskim brał udział, tylko już nie pamię- tam po której stronie. Korwin śmieje się protekcjonalnie. Wypada i mnie. Hartman jest wściekły. - A cóż pana sprowadza do Kostrowa, panie majorze? - Jestem przejazdem. Jadę do Wrocławia. Mam tam interesy handlowe. Ale mam również w Kostrowie frontowego przyjaciela. Zrobiłem więc przerwę w podróży. Mówiąc szczerze, nie tyle chciałem odwiedzić pana Bronisława, co jego zacną małżonkę, panią Małgorzatę. - Żona była siostrą miłosierdzia w szpitalu polowym nad Berezyną. Opiekowała się nami. kiedy leżeliśmy prycza w pryczę. - Jak idą interesy we Wrocławiu? - Dziękuję. Tak sobie. Mam firmę w Bielsku. We Wrocławiu tylko odbiorców. - Domyślam się, że pracuje pan w branży włókienniczej? - Istotnie. - Niemcy to dobrzy klienci. - Byli, panie dyrektorze, byli...Do trzydziestego trzeciego roku. Teraz wszystko się zmie- niło. Hitler i ta jego banda zupełnie zniszczyli handel. - Żydowski handel. - Nie widzę różnicy. Nie wiem czy panowie są poinformowani, że wczoraj nasz rząd zło- żył ostry protest, przeciwko prześladowaniu polskich Żydów zamieszkałych we Wrocławiu. - Niemożliwe. - Tak panie mecenasie. Rząd nawet zagroził, że zastosuje retorsje wobec mniejszości nie- mieckiej w Polsce. Kulesza znowu się śmieje. - Niech pan uważa dyrektorze. - Idiotyzm. Myślę że ten Hartman to bity Szwab. Nazwisko ma niemieckie. Lżej będzie obłupić go ze skóry. Kulesza usiłuje zmienić tok rozmowy. - Panowie, tu nie miejsce na dyskusje polityczne. Nie wiem czy panu wiadomo, panie majorze, że jesteśmy winni panu Głąbowi rewanż. Kilka dni temu, przegrał do nas pewną sumę. - Bagatela. Nie ma o czym mówić. - Co by panowie powiedzieli na partyjkę? Na twarzy Korwina pojawił się wyraz niechęci. - Przyznam się, że nie mam wielkiej ochoty, ale ostatecznie możemy zagrać jednego robra. No... ewentualnie dwa. Jeszcze nie nacieszyłem się widokiem pani Małgosi. - Może to niedyskrecja, ale major trochę się w niej podkochiwał. - Wtedy nie była jeszcze pańską żoną, panie Bronku. - Wracając do tematu, my tu nie gramy, panie majorze, w bridgea. Prawdę powiedziawszy to jest nudna gra. - Wszystko zależy od partnerów... Przepraszam... może jestem niedelikatny... A w co pa- nowie grają? - W pokera. - Cóż... Poker to szybka gra... Można ją w każdej chwili przerwać... Jak pan myśli, panie Bronisławie, Pani Małgosia nie pogniewa się jeżeli wrócimy około północy? 20 - Na mnie by się pogniewała, ale pan zawsze miał u niej ulgową taryfę. - A więc dobrze. Z góry jednak zastrzegam, że gramy tylko do 11.45, chyba że ktoś z pa- nów zechce szybciej zakończyć grę. Jak już mówiłem, rano mam pociąg do Wrocławia, a nie mogę sobie odmówić przyjemności rozmowy z panią Małgorzatą.. - Oczywiście, zgoda. Ponieważ jest to właściwie rewanż, pan Głąb ma głos. Jaki ustalamy ślad? - Pięć złotych. Korwin znowu się skrzywił. - Czy nie za dużo? Ja grę traktuję jako zabawę. Kulesza skwapliwie popiera moją propozycję. - Bo to jest zabawa. Wyraźnie się boi, aby nie obniżać stawki. Korwin jest jednak ugodowy. - Ostatecznie, może być pięć złotych. Według jakich zasad państwo gracie? - Normalnych. Trzykrotne przebicie w ciemno. Otwarcie z puli i możliwość przebicia trzykrotnego puli w ciemno. - Acha... A pokery? Hartman patrzy zdziwiony. -Nie rozumiem... - Co się dzieje w wypadku spotkania pokerów? - Takie przypadki zdarzają się chyba tylko we śnie. - Ale mogą się zdarzyć. Dobre rachunki robią dobrych przyjaciół. Proponuję zasadę, że pokery się dzielą. - Dlaczego? Decyduje starszeństwo najwyższej karty. Poker z asem, bije pokera królew- skiego. - Grałem w towarzystwie, gdzie w spotkaniu, para siódemek biła pokera. - To dziecinada. Takie wypadki się nie zdarzają. - Ale zawsze stanowi hamulec przy hossowaniu. - Daj pan spokój! Poker to poker! Hartman i Kulesza nie mogą się doczekać rozpoczęcia gry. Pytania Korwina wyraźnie ich niecierpliwią. Widać im pilno do moich pieniędzy. Na Korwina pewnie też mają apetyt. My- ślą, że ma Bóg wie ile forsy. Kulesza zwraca się do kelnera. - Panie Łaska! Talię kart! Łaska otwiera stojącą koło ściany, dużą pancerną kasę. Wyjmuje jedną talię kart. Kładzie ją na stoliku obok Hartmana. Ten zdziera banderolę. - Naj starsza rozdaj e. Siedzę naprzeciwko Korwina. Kulesza po mojej prawej, Hartman po lewej. Korwin rozda- je. Robi to trochę nieporadnie. My dostajemy blotki, on króla. Wprost nie chce się wierzyć, że tak potrafi manipulować kartami. Nawet wtedy kiedy chodzi o kolejność rozdania, on robi dosłownie co chce. Panuje nad sytuacją.. Karty rozdane. Hartman otwiera w ciemno. Korwin dodaje.. Kulesza przebija. Ja, Hartman i Korwin dodajemy. Kulesza i Hartman ostrożnie filują. My podnosimy karty zwyczajnie i oglądamy bez ceregieli. Mam fulla. Korwin mówił, że w pierwszej grze przegra do mnie dwa tysiące, żebym miał czym grać. Zobaczymy jak to zrobi. Hartman i Kulesza dokupują po trzy karty. Widać nic nie mają. Może parki. Kulesza przebijał, więc ja zagrywam. Z puli. Hartman przebija trzy razy. Korwin dodaje i znowu trzykrotnie przebija. Na stole kupa pieniędzy. Ku- lesza się zastanawia - Nie ma mnie - Ile jest w puli? Zagramy tysiąc i czterdzieści złotych. Hartman musi mieć kiepską kartę. 21 - Tym razem sobie daruję. Pierwsze koty za płoty. Korwin spogląda na mnie, potem na Kuleszę. - Skoro panowie pasują, ktoś musi sprawdzić. Dodaję. Kładzie na stole dwa banknoty po pięćset złotych. - Fuli ósemek. Na asach. - Pana lepsze. Przesuwam banknoty do siebie. Jest tak jak on przewidział. Mam dwa tysiące na grę. - Strzela pan z biodra panie Głąb. Ładnie to tak? W pierwszej grze kaleczyć przyjaciela? Kulesza mówi to z zawiścią. Hartman spogląda na Korwina z ciekawością. Teraz obaj pa- trzą na niego, jak koty na kawał surowego mięsa. Jeżeli z taką łatwością przegrał dwa tysiące, stał się dla nich interesujący. Pewnie to też było przemyślane. - Pierwsze śliwki robaczywe. Prawda panie majorze? - Panie Bronisławie. W dwuszeregu i w czasie gry nie należy rozmawiać. - Przepraszam. -Nie szkodzi. Kulesza niecierpliwie tasuje karty. Dochodzi jedenasta czterdzieści pięć. Jak do tej pory, wszystko idzie znakomicie. Karta mi wali. Nawet wtedy kiedy oni rozdawali, moje było na wierzchu. No... nie zawsze, ale prze- ważnie. A już co trzecie rozdanie Korwina, zawsze wzbogaciło o kilkaset złotych mój dzisiej- szy utarg. Chyba jedenaście tysięcy wygrałem. Korwin chce kończyć. Jak my się właściwie będziemy rozliczać? Korwin przegrał chyba tysiąc złotych. No i te dwa w pierwszej grze. Jeżeli nawet oddam mu nadwyżkę, to i tak jest kupę forsy do tyłu. Dla- czego to robi? Jaki ma w tym interes? Co mnie to obchodzi? Jak jest szulerem, to sam powinien pilnować, żeby wyjść na swoje. Czy ja mu broniłem obrobić Hartmana? Albo Kuleszę? Widać nie taki on szuler skoro nie potrafi. Ja straty odrobiłem. Nie ma takiej siły, żeby mi wydarli to co wygrałem. Jestem ura- towany. Rozdaję karty. Korwin oponuje. - Chwileczkę panie Bronisławie. Umówiliśmy się, że za piętnaście dwunasta kończymy grę. Właśnie ta godzina minęła. Kulesza nie ma zamiaru przerywać gry. - Ale miały być rundki. Każdy po jednym rozdaniu. Hartman go popiera. - Naturalnie. Była taka umowa. Korwin jest wyraźnie zniechęcony. Widać zawiodły go ra- chuby. Nie moja sprawa. Z odegranych dziesięciu tysięcy nic mu nie dam. Słowo jest słowem. Dlaczego przerywa grę? Śmiało możemy pograć jeszcze dwie godziny. Jeszcze coś by się wygrało. - Słowo się rzekło. Rundki i do domu. Rozdaję karty. Nikt nie zagrywa. Wszyscy czekają. Dopłacamy stawkę. Hartman tasuje karty. Rozdaje. Korwin przebija otwarcie w ciemno. Wszyscy dopłacają. Kupujemy karty. Mam parę dam. Nic mi nie dochodzi. Oni chyba też nic nie mają. To dobrze. Jeszcze tylko dwa rozdania i pieniądze moje. Korwin tasuje karty. Hartman przebija w ciemno. Wszyscy dopłacają. Korwin rozdaje.. 22 - Biorę karty ze stołu. Jezus Maria! Z ręki dostałem kierowego pokera. Od asa. A więc Korwin czekał do tej chwili. Teraz jest jego czas. Mówił przecież, że gra się skończy, kiedy dostanę kierowego pokera. Zaczną się jatki. Korwin zagrywa za pięćset złotych. Kulesza przebija. Tysiąc pięćset. Dodaję. Pozostali również. Na stole fura pieniędzy. Kulesza kupuje dwie karty. Zapewne ma trójkę. Łatwo nie spasuje. - Dla pana ile kart panieBronisławie? To umówiony znak. Teraz wiem, że wygram. Przecież i tak wiem. Mam najstarszego poke- ra. Nikt mnie nie pokona. Nie mogę przegrać. Zapewne daje mi znak, że tamci też mają dobrą kartę. Żebym się nie przestraszył. Czego? Z najstarszym pokerem? Taki głupi nie jestem. - Dziękuję. Zdrów. - A pan panie Hartman? -Proszę jedną. Korwin rzuca mu kartę. Hartman kładzie ją między leżące na stoliku karty. Filuje...To mu- siała być ta, na którą czekał. Pewnie kupował do koloru. Może do fulla i dostał czwórkę? Nie. Jestem pewien, że kupował do koloru, a kupił pokera. Korwin wytrzymał do ostatniej chwili. Hartman, chociaż wytrawny gracz, ale jak zobaczył kartę, to aż westchnął. Myślę, że po tej grze, Hartman będzie bankrutem. Im lepszą ma kartę, tym gorzej dla niego. Będzie się rzucał. Ja wiem, że i tak przegra. Myślę, że mecenas też do- brze dokupił. Ona zagrywa. - Za pięćdziesiąt złotych. - Jest tyle w puli? - Jest. Na mnie kolej. - To będzie kosztowało tysiąc. Hartman nie może wytrzymać. - Powiedzmy - trzy. Ma dobrą kartę. To widać. Korwin jeszcze raz zagląda w karty. Namyśla się. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że żaden z nas nie pali. Inne stoliki toną w ob- łokach dymu papierosowego. Sala trochę się zapełniła. Przy stoliku koło okna, siedzi radca Korpolewski. Kompletnie pijany. Nie gra. Kibicuje. Właśnie inżynier Stefaniak zwraca mu uwagę, żeby nie robił tego zbyt głośno. Serce podchodzi mi do gardła. Co ja teraz mam robić? Swoje pieniądze odebrałem. Może nie niszczyć Hartmana? Zawsze to kostrowianin... Nie będę Szwaba oszczędzał. Jaki był pyszny. Jaki zadufany. I Hitler poniewierający Ży- dów mu się podobał. Poczekaj gnoju. Nauczę cię pokory. - Czy mogę płacić markami? -Wjakiej relacji? - Dwa złote marka. - Oczywiście. Korwin wyjmuje z marynarki portfel, a z niego gruby plik banknotów. - Dodaję i tysiąc na górę. Tu jest dwa tysiące marek. Kulesza wyraźnie się przestraszył - Nie ma mnie. Rzuca karty na stolik. Teraz na mnie kolej. Żeby tylko mądrze zagrać. - Te cztery i sześć. Razem dziesięć. Korwin spogląda na mnie z uznaniem. Kładę banknoty, na leżący już stos. Właściwie to wszystko co miałem. Ale nie boję się. Przegrać i tak nie mogę. 23 Hartman już nie panuje nad sobą. Zresztą nie musi. Skończyły się pokerowe zagrywki i bluffowanie. Zaczęła się rzeź. - Dziesięć i dwadzieścia. Razem trzydzieści. Korwin milczy. Siedzi nieruchomo. Mijają trzy minuty. - Powiedziałem trzydzieści, panie majorze. Korwin spogląda na Hartmana zimnym wzrokiem. - Powiedzieć pan powiedział, ale nie położył pieniędzy. Jeżeli się przebija, to należy kłaść pieniądze. - Pan żartuje panie majorze. Moje słowo tutaj coś znaczy. Wszyscy mnie znają. - Ja nie. - Przy sobie nie mam takiej sumy. - To niech pan nie przebija. - Niesłychane! To bezczelność! - Panie Hartman. Będę gorąco zobowiązany, jeżeli zechce się pan liczyć ze słowami. - Czy może być weksel? - Oczywiście. Z jutrzejszym terminem płatności. JAzecz naturalna, podżyrowany przez pa- na mecenasa. Chyba nie odmówi pan dyrektorowi? Kulesza jest przyparty do muru. Widać że nie ma ochoty żyrować weksla na tak wielką sumę, ale zna Hartmana i wierzy w jego karciane umiejętności. Węszy wysoką wygraną. Je- stem pewien, że dzisiaj grają na spółkę. Musi ryzykować. - Oczywiście. Pan dyrektor jest wypłacalnym człowiekiem. - Bardzo to ładnie, z pana strony, panie mecenasie. Ufaj, a twoja wiara góry przenosić bę- dzie. Jest tylko jeden szkopuł. Ja nie mam blankietu wekslowego. - To nie problem, panie majorze rezerwy. - Cieszę się. - Panie Łaska! Proszę nam podać blankiet wekslowy. Na trzydzieści tysięcy. - Kelner jest zdziwiony. Widać nie często zdarzają się sytuacje, że Hartmanowi brakuje pieniędzy. Szybko podaje blankiet, a Hartman z biegłością profesjonalisty wypełnia. Kulesza na odwrotnej stronie żyruje. Hartman podaje weksel Korwinowi. - Niech pan sprawdzi, panie majorze rezerwy. Korwin czyta uważnie. - Brawo! Od razu widać zawodowca. - Dziękuję za pochwałę, panie majorze rezerwy, ale teraz czekam na odpowiedź. Powie- działem trzydzieści. - Niestety nie ma mnie w tej grze. Nie dodaję. Doskonale to zrobił. Teraz ja dodam i po kłopocie - Więc po co były te ceregiele? - Lubię porządek, Herr Hartman. Hartman sięga po leżące na stole pieniądze. - Chwileczkę panie dyrektorze... Przepraszam, ale jeszcze ja tu jestem. Dodaję. - Proszę, niech pan dodaje. Tylko, że ja nie widzę pieniędzy. - Ja nie przebijam, tylko dodaję. Ostatnie dodanie w honorowym towarzystwie jest re- spektowane. - Przypuśćmy, że ja nie jestem honorowym towarzystwem. - W takim razie wystawię weksel. - Pańskim wekslem może sobie pan podetrzeć tyłek. On ma taką wartość, co śmieć leżący na ulicy. - Jażyruję. 24 - Panie majorze rezerwy. Niech mi pan wybaczy, ale znam pana od kilku godzin. Jestem dla pana z całym szacunkiem, ale pański podpis na wekslu znaczy dla mnie tyle, co podpis pana Głąba. To znaczy - nic. Do tego jeszcze, wyjeżdża pan jutro za granicę. - Zapomina pan z kim rozmawia. - Przepraszam, aleja nawet nie mam zamiaru pamiętać. Hartman triumfuje. - Niech pan Głąb znajdzie chociaż jednego poważnego obywatela w Kostrowie, który ze- chce żyrować jego karciane weksle. Taki dokument będę honorować. Jestem gotów poczekać dwie godziny. -Ale teraz jest noc. Z triumfującą gębą włącza się Kulesza. - Panowie wybaczą, ale pan dyrektor nie ma absolutnie wpływu na porę dnia. Kulesza rozwalił się na krześle. Nadyma się jak pluskwa. On wie, że w Kostrowie nie znajdę nikogo, kto zechciał by podżyrować mi taki weksel. Co ten Korwin wykombinował? Nie przewidział takiej możliwości? A może jest z nimi w zmowie? Bzdura. Dzisiaj swoich pieniędzy nie przegrałem więcej niż dwieście złotych. - Przykro mi panie Bronisławie, że wprowadził mnie pan do takiego, powiedzmy delikat- nie, prymitywnego towarzystwa. Kulesza zerwał się z krzesła oburzony. Korwin uspokoił go gestem dłoni. - Ponieważ obiecałem pani Małgosi, że przyjdziemy około północy, trzeba zakończyć to nieporozumienie. Znowu wyjmuje portfel i odlicza piętnaście tysięcy marek. - Proszę panie Bronku. W domu wypisze mi pan pokwitowanie, o ile w ogóle będzie po- trzebne. Może ci, przepraszam za wyrażenie, „panowie" nie mają do pana zaufania, ale ja mam. Biorę banknoty i kładę do puli, którą Hartman prawie całkowicie przysunął do siebie. - Dodaję. Trzydzieści tysięcy. Co pan ma? Hartman rzuca na stolik karty. - Poker. - Jaki? - Co znaczy „jaki"? Poker. - Ja też mam pokera. Od asa. Naj starszy. - Ja od króla. - Niewiele, ale trochę za mało. Zrobiła się cisza. Aż dzwoni w uszach. Powoli zbieram pieniądze ze stołu, sprawnie ukła- dam i chowam do kieszeni. Weksel oddzielnie chowam w portfelu. Jest mi dobrze. Bydlak zgłupiał zupełnie. Korwin specjalnie tak to rozegrał, żeby odwrócić uwagę od niezwykłości spotkania. Szwab jest zupełnie ogłuszony. Kulesza zbladł. Pot wystą- pił mu na czoło. Teraz dopiero zdaje sobie sprawę z tego co się stało. Nie wiem dlaczego, ale mam takie uczucie, że powinienem dać Hartmanowi w mordę. Le- dwo się mogę powstrzymać. Nie mam nad nim litości. I tak jest w lepszej sytuacji, niż ja kilka dni temu. Ograł mnie drań i jeszcze szydził. Dzisiaj przegrał ze czterdzieści tysięcy, ale pew- nie to go nie zrujnowało. Wyliże się z tej wpadki. - Hartman. Czekam do dwunastej w południe na wykupienie weksla. Nie przyniesiesz, od- daję do protestu. - Gdzie mam przynieść pieniądze? - Wiesz gdzie mam skład. 25 - Idziemy, panie Bronisławie. Proszę mi wybaczyć, że na pożegnanie nie podam ręki pana znajomym, ale czuję się dotknięty ich brakiem zaufania do mnie, a zwłaszcza formą w jakiej to wyrazili. Odwraca się. Wychodzimy. Oni milczą. Jeszcze nie zdają sobie sprawy z tego, co się stało. Wychodząc, Korwin podchodzi do kelnera Łaski. Kładzie na stoliku dwa stuzłotowe bankno- ty. - Proszę. Nasza część rachunku. Nie trzeba reszty. - Dziękuję. Bardzo dziękuję. Może Łaska to jest ten ich człowiek? * * * Przechodzimy ukosem przez rynek. Jest dobrze oświetlony. Od kilku lat mamy w Kostro- wie światło elektryczne. Idziemy koło ratusza. Na rynku pusto. Ludzie już śpią. Dochodzimy do bramy mojego domy. Wyjmuję klucz. Otwieram zamek. Wchodzimy do sieni. On wyjmuje z kieszeni małą elektryczną latarkę. - Może wejdziemy do mnie na górę? Przedstawię pana jako prokurenta firmy Wasili Per- loff z Gdańska. Pozna pan siostrę Małgorztę ze szpitala, w którym razem leżeliśmy. - Nie trzeba. Im mniej ludzi mnie zna, tym lepiej. - W takim razie oddaję pańskie pieniądze. Proszę poświecić latarką. - Dobrze. Wejdziemy na schody. Wyjmuję z kieszeni plik banknotów. On je odbiera i sprawnie segreguje. - Wszystko. Jeszcze ten weksel. Podaje mi paczkę banknotów. Proszę. Tu jest jedenaście tysięcy. Pańska wygrana... a właściwie-przegrana... - Przegrałem tylko dziesięć. - Tysiąc złotych za współpracę. Acha... Mam dla pana jeszcze jedno polecenie. Jutro będę czekał w restauracji, na dworcu w Kępnie. Wyjedzie pan z Kostrowa o czwartej po południu. Przywiezie pan te pieniądze, albo weksel. Wolał bym pieniądze. - Hartman zapłaci. Jestem pewien... 26 Rozdział 3 - Wiesz co Małgosiu? Hołda zbankrutował. - No to co? - Można by tanio kupić jego skład. - A co z naszym? - Sprzedamy. - Po co nam to? Nie chcę iść na miejsce Hołdy. - Dlaczego? - Sam powiedziałeś, że Hołda bankrutuje. - Bo nie ma kredytu. - Nasz skład jest szczęśliwy. Dostaliśmy go od świętej pamięci ojca. Mamy wyrobioną wiejską klientelę. Tam do nas nie przyjdą. Zostańmy tutaj Bronek. Nie ma co szukać szczę- ścia. Ono jest tutaj. - Tamten skład jest większy. Bardziej okazały. - Co z tego że większy, skoro ludzie do niego nie chodzą? Ostatnio Małgosia bardzo się zmieniła. Nie mogłem jej, rzecz jasna, powiedzieć, w jaki sposób odzyskałem pieniądze. Obiecałem Korwinowi. Ona i tak wyczuła, że był w tym jakiś szwindel. Nie pyta, ale to widać. Nie ma już między nami szczerości, ani jedności. Dawniej było inaczej. Nawet wtedy, kiedy dowiedziała się o mojej przegranej. Nie robiła awantur. Powiedziała, że pójdzie do pracy. Mieliśmy do siebie zaufanie. Wszystko się zmieniło. Kiedy urodziła Łukasza, podarowałem jej pierścionek z ametysta- mi. Kowalczyk się wyprzedawał, więc kupiłem. Tanio. Za pół ceny. Małgorzata nawet się nie ucieszyła. Nie mówi tego, ale czuję że nie wierzy w uczciwe odegranie pieniędzy. Nie ma racji. Od tego czasu powodzi się nam jak nigdy. Wszyscy myślą, że wygrałem od Hartmana czterdzieści tysięcy. Może i Gośka tak myśli? Ale nikt mnie nie potępia. Zaczęli się ze mną liczyć. We wszystkich hurtowniach mam otwarty kredyt. Inni bankrutują, a mój skład idzie w górę. Tylko Gośka ma za złe... Ani Hartman, ani Kulesza nie mogą mi nic zrobić. Niczego mi nie udowodnią. Oni zresztą nie kwestionują mojej uczciwości w grze. Do Korwina też nie mogą się przyczepić. Przecież oficjalnie nic nie wygrał. Zachowali się wobec niego nietaktownie. Przez kilka godzin wygrał majątek. Nie moja sprawa. Ja też się podniosłem z ruiny. Jak szczęście zaczyna człowiekowi sprzyjać, to na wszystkich frontach. W zeszłym tygo- dniu wygrałem na loterii. Padło pięć tysięcy, aleja miałem tylko ćwiartkę losu. Po potrąceniu podatku, dostałem tysiąc złotych, ale po mieście rozeszła się plotka, że wygrałem pięćdziesiąt tysięcy. Niech mówią. Mnie to nie zaszkodzi. Każdy myśli, że siedzimy na pieniądzach. Tylko chętnych na pożyczki się namnożyło. Dzisiaj nikt by mi nie odmówił podżyrowania weksla. - Myślę Małgosiu, że gdybyśmy mieli skład Hołdy, inaczej by nas traktowali. - A co? Źle cię traktują? 27 - Nie mówię że źle. Niby nas szanują, ale zawsze uważają za obcych. -Bojesteśmy obcy. - Nie uważają nas za pełnoprawnych obywateli Kostrowa. - Zależy ci? - Żebyś wiedziała, że tak. - Mnie nie. Handluję uczciwie, więc ludzie mnie szanują. To jest najważniejsze. Wiejska klientela tylko do nas przychodzi. - Bo wsiowym babom krzesła pod tyłek podsuwasz. Traktujesz je jak dziedziczki. - Ale dzięki tym wsiowym babom, nasz skład robi obroty. I to za gotówkę. Tutaj gospo- darz kupuje tylko tyle, na ile go stać. I płaci od ręki. - Pieniądze to nie wszystko. Lepsza klientela właśnie dlatego do nas nie przychodzi. - Dla mnie ta klientela jest dobra, co kupuje i płaci. A która to klientela jest taka „lepsza"? Wielkie panie biorą na kredyt, a jak na pierwszego połowę zapłacą, to robią łaskę. Jeszcze im trzeba czekoladę dawać, że chciały chociaż coś zapłacić. Wszystkie bankructwa kupców, to właśnie przez tę „lepszą" klientelę. - Trzeba żyć nie z wsiokami, tylko z ważnymi ludźmi. Nieboszczyk ojciec chciał, żebym się wybił. Na pewno by się cieszył widząc że wchodzę między obywatelstwo Kostrowa. - Może byś chciał, żeby cię zrobili burmistrzem? - Nie widzę w tym nic złego. Ojciec by się cieszył. - Ojciec jest na tamtym świecie. Ojciec się najbardziej ucieszy, jeżeli się będziesz zadawał z uczciwymi ludźmi. Dla niego nie jest ważne, czy przegrywasz w karty z „obywatelami". - A z jakimi to ludźmi, twoim zdaniem, się zadaję i przegrywam w karty? - Nie wiem i nie chcę wiedzieć. - To nie gadaj bzdur. -Proszę bardzo... - Więc nie chcesz się przenieść na miejsce Hołdy? - Nie. Ale ty i tak zrobisz jak zechcesz. Od pewnego czasu, nie pytasz mnie o radę. - Właśnie to robię. - To są twoje pieniądze. Jedne dostałeś od ojca, inne wygrałeś w karty. Ja ci posagu nie wniosłam. Rób jak chcesz. - Powiedziałem, że więcej w karty grać nie będę. - Dwa razy mi to powiedziałeś. Teraz drżę ze strachu, że powiesz mi to po raz trzeci.. - Co cię dzisiaj napadło? - Nic. Pytasz, więc odpowiadam. Jestem ci wdzięczna, że chociaż dla pozoru to robisz. - Mam gdzieś twoje uwagi. - I na taką odżywkę też czekałam. Wylazł z ciebie... - Chłopek? - Cham. - Na jedno wychodzi. - Tak ci się tylko zdaje. Nigdy nie zrozumiesz różnicy. Wychodzę z mieszkania. Nie ma celu kłócić się z tym głupolem. Chcę coś zrobić dla wspólnego dobra, a ta staje sztorcem. Traktuje mnie, jak dama lokaja. Nawet ona ciągle pod- kreśla, że jest ważniejsza niż ja. Z lepszej gliny ulepiona. Zasrany Kacap. Ale dzisiaj upał. Niepotrzebnie włożyłem marynarkę. „Niepotrzebnie"? A jak miałem cho- dzić po ulicy? W spodniach na szelkach? Zdenerwowałem się. * * * 28 Dużo dzisiaj ludzi w Lido. Ani jednego wolnego stolika. A przecież nie ma dwunastej. Lu- dzie przychodzą na lody. Upał. Chcą się orzeźwić. Miałem apetyt na kawę. Nic z tego nie będzie. Może pójść do Victorii? Nie ma sensu. Tam się na kawę nie chodzi. To restauracja... - Panie Głąb! Proszę do mnie. Jest wolne krzesło. To adwokat Pilich. Ostatnio mnie polubił. Po przegranej Kuleszy, powiększyła się jego klientela. U tutejszych ludzi, karciarz, to podejrzany gość. Ale tylko taki, co przegrywa. Do mnie nikt nie ma zastrzeżeń. A może tylko tak mi się wydaje? W każdym razie Pilich skorzy- stał na mojej wygranej. - Nie będę przeszkadzać? - Ależ panie Bronisławie! Proszę siadać! Pogaworzymy sobie. Siadam przy stoliku. Podchodzi kelnerka. To teraz nowość. Kelnerki w kawiarni. Uważam że coś takiego powinno być zakazane. Po pierwsze, że kelnerka nigdy sprawnością nie do- równa kelnerowi, a po drugie - miejsce kobiety jest w domu. - Co słychać, panie mecenasie? - Przyjechał ze Zbąszynia mój kolega adwokat. Ma tutaj sprawę w naszym sądzie. Pan nie ma pojęcia, co się dzieje w Zbąszyniu. Co ta hitlerowska banda wyprawia. - W Zbąszyniu? - Nie. U siebie. Zebrali we Wrocławiu wszystkich Żydów, odebrali dokumenty, pieniądze, kosztowności... A potem przepędzili przez granicę. - Straż graniczna ich przepuściła? - A co? Mieli strzelać do tych biedaków? -No nie... -1 powiedz pan, panie Bronisławie, na co sobie to bydlę pozwala. - Hitler sam by tego nie zrobił. Społeczeństwo go popiera. - Ma pan rację. Ja do Niemców nigdy nie miałem zaufania. Oni są zdolni do każdego drań- stwa. - Są tacy i tacy. Nie wszyscy popierają Hitlera. Ci co ich pozamykał w koncentracyjnych obozach, na pewno nie. - No tak. Ma pan rację, ale duża część Niemców go popiera. Będą kiedyś żałowali. Dosta- ną po nosie tak, jak Hartman od pana. Pan pierwszy pokazałeś Szwabom, gdzie jest ich miej- sce w szeregu. -Ja? - Niech pan nie będzie skromny. Przecież to nie ja skroiłem Hartmanowi portki. Słyszał pan? Hartman sprzedaje Lelków. - Ma kupca? - Panie Bronisławie! Kto w takim kryzysie kupuje majątki ziemskie? - Musiał się mocno zapożyczyć. - Czterdzieści tysięcy to ładny grosz. - Hartman nie zginie. Niemcy mu pomogą. Albo niemiecki bank. Odkupią Lelków, albo pożyczana hipotekę. Oni mają swoje organizacje. - Jak my w czasie zaborów. - Co z tą kawą? Widział pan taką obsługę mecenasie? Żeńska obsługa powinna być w lo- kalach gastronomicznych zakazana. - Może gorzej pracują, ale jak dajmy na to, taka panna Halinka z rozpiętym dekoltem sta- wia ciastka na stole, to krem się topi. - To chyba jedyny plus, a na razie chciałbym się napić kawy. - Niech się pan nie denerwuje panie Głąb. Jest duży ruch. W taki upał lody idą jak woda. - Jak by obsługiwali kelnerzy, dawno bym pił swoją kawę. - Panie Głąb, proszę mi wybaczyć śmiałość... Chciałem pana o coś zapytać. 29 - Proszę. - Dlaczego pan się męczy ze swoim nazwiskiem? Robi mi się gorąco. Kpi sobie ze mnie, czy jak? -Nie rozumiem... - Mówię wyraźnie. Przyzna pan, że Głąb, to nazwisko lekko ośmieszające. - Nie zastanawiałem się... Rzeczywiście, przyjemne to nie jest, ale nazwiska się nie wybie- ra. - Dlaczego nie? Nazwisko też można wybrać. - Kobieta tak. Wychodzi za mąż i zmienia nazwisko. Mężczyzna takich możliwości nie ma. -Nic podobnego. Jeżeli nazwisko jest ośmieszające, można je zmienić. - Przyzwyczaiłem się. Mnie ono nie przeszkadza. W wojsku miałem kłopoty, ale w cywi- lu... - Ma pan dwóch synów. Im będzie przeszkadzać. Wkrótce pójdą do szkoły. Pan wie jakie bywają dzieci. Dlaczego mają się męczyć? - To racja... - Jeżeli pan zechce, mogę się tym zająć. - De to będzie kosztowało? - Sto pięćdziesiąt złotych na koszta administracyjne i moje honorarium. -Ile? - Siedemdziesiąt pięć. Acha... Dochodzi jeszcze koszt ogłoszenia w gazecie. Takie są przepisy. - I w ten sposób można zmienić nazwisko? Na przykład na Głębicki? - Naturalnie. - Wie pan... To by mnie interesowało...Kiedy można przyjść w tej sprawie do pana? - Najlepiej dzisiaj po południu. Trzeba kuć żelazo póki gorące. To rzeczywiście dobra myśl. Każdy mówi „Głąb" i się uśmiecha. Szydzi w duchu. A co ja jestem winien? I co był winien mój ojciec? W Ameryce mu to nie przeszkadzało. Ludzie nie wiedzieli co znaczy słowo głąb. Tu co innego. Chłopcy rzeczywiście będą mieli kłopoty. Na wsi wszystko ujdzie, w mieście co innego. Niech to nawet trzysta złotych kosztuje, ale warto. Inaczej będzie człowiek żył. - Przyjmuję w swojej kancelarii od piątej do siódmej. Codziennie. - O ile pamiętam, kancelarię ma pan na Kościelnej? -Tak. - Odwiedzę pana. - Teraz niestety muszę już iść. Mam sprawę w sądzie. Czekam na pana, panie Bronisławie. Wstaje od stolika. Podaje mi rękę. Nareszcie idzie kelnerka. To skandal! Kto to widział, żeby tyle czasu czekać na podanie kawy. Przy okazji pogadam z właścicielem. - Dla pana miały być lody malinowe? Zabiję ją. Jeżeli krowa nie pamięta, to niech zapisuje. - Zamawiałem kawę i czekam pół godziny. - Dlaczego się pan denerwuje, Każdy się może pomylić. A może zje pan lody? -Nie. - Już niosę kawę. To bezczelność! Zawsze powtarzam, w lokalu gastronomicznym, nawet w kawiarni, ko- bieta nie ma nic do szukania. 30 Strasznie mnie dzisiaj dusił kaszel. Prawie całą noc nie spałem. Nie mogę się opanować. Chyba i chłopców pobudziłem. Łukasza Gośka przeniosła na kanapę do drugiego pokoju. - Co ty dzisiaj tak kasłałeś? Przeziębiłeś się? - Chyba tak. Wczoraj był upał. Pewno się spociłem i gdzieś mogło mnie zawiać. Dobrze że lodów nie jadłem. Wieczorem pootwieraliście okna, może od tego... - Nie możesz wymagać, żeby w taki upał były pozamykane. - Oczywiście że nie, ale mnie zawiało. Małgorzata wstaje z łóżka. Jakby ją coś tknęło. Wyciąga nocnik stojący koło nocnego sto- lika. Patrzy uważnie. - Jezus Maria! Bronek! Ty masz krew w plwocinie! -Coś ty!? Patrzę na plwocinę w nocniku. Jest krew. - Może z dziąseł? Czasem mi krwawią. - Dałby to Bóg. Musisz iść do doktora. I to zaraz. Na prześwietlenie też. - Jeżeli to gruźlica, to nic mnie nie uratuje. Taka już chłopska dola. Zaczynało mi się do- brze powodzić, ale zarazek biedy się odezwał. Zabije. Tak chciałem się wybić. Stanąć w rzędzie najzacniejszych obywateli miasta... Skończyły się nadzieje... Odezwały się rozkosze służby u Kolanina. Umordował mnie ścierwo. Nie doja- dałem, nie dosypiałem... Tylko drań gonił do roboty. Od świtu do nocy. Teraz to się odbija. - Myślę że to nie od dziąseł. W naszej rodzinie kilkoro zmarło na gruźlicę. - Wypluj to słowo! Musisz iść do doktora! - Do Eidingera. Przecież to nasz klient. Nie wypada chodzić gdzie indziej, skoro on u nas kupuje. - No tak... Ale jak by było coś groźniejszego, to trzeba się innego poradzić. Nie zapomnij o prześwietleniu! - Co powiedział? - Gruźlica. Małgosia patrzy przerażona. - W zaawansowanym stanie. - Co on może wiedzieć? Eidinger to konował! Zaraz ci mówiłam, żebyś poszedł do innego. - Każdy powiedziałby to samo. Prześwietlenie wykazało duże ogniska gruźlicy. Małgosia znowu milczy, a potem rzuca mi się na piersi. - Nie pozwolę ci umrzeć! Nie zostawiaj mnie samej z dwójką dzieci! Uratuję cię! Muszę uratować! - Daj spokój Gośka. Przecież jeszcze nie umieram. - Zawołam czterech lekarzy. Niech zrobią konsylium. Niech powiedzą co robić. Jesteś jeszcze młody. Przetrzymasz. Zobaczysz. - Nie będziesz robić żadnego konsylium. Dowiedzą się ludzie i będą omijać nasz skład. Gruźlica jest zaraźliwa. - Nie zależy mi. Ważne jest twoje zdrowie. - Tak się mówi... Jak klient raz odejdzie, to więcej nie wróci. - Więc co? Będziesz się leczył u Eidingera? On też jest naszym klientem. Może rozpaplać. - Lekarz nie może. Najwyżej przestanie u nas kupować. Pojadę do Poznania. Tam jest wielu dobrych lekarzy. Zawsze to województwo. - To jest dobra myśl. Tylko nie można odwlekać wyjazdu. - Pojadę w przyszłym tygodniu. Co ona wykombinowała? Zamówiła na wizytę doktora Orzechowskiego? Przecież to oku- lista. Nie ma nic wspólnego z chorobami płuc. Małgośka jest uparta. Śniło się jej, że była u doktora Orzechowskiego w mojej sprawie. On ją wysłuchał i powiedział: „diabli go nie we- zmą". I jeszcze do tego pukał ją palcem w plecy. No to ona rano, w te pędy do Orzechowskie- go. Zamówić wizytę. Właśnie przyszedł. Słyszę jak rozmawiają w przedpokoju. Acha... Wszedł na chwilę do kuchni. Umyć ręce. Staszka nalewa wody do miednicy. W niektórych domach są łazienki. Z wanną. Ale tylko w dużych mieszkaniach. Prawdziwy, coś znaczący w mieście obywatel, ma mieszkanie z łazienką. My gnieździmy się w dwóch pokojach z kuchnią. Jak mają nas ludzie szanować? Nawet sracz mamy na korytarzu. Wspól- ny. Z porucznikiem Rawskim. On wynajmuje obok pokój umeblowany. Gospodyni pokój umeblowała i teraz go drożej wynajmuje. Przeważnie młodym oficerom. W ustępie nigdy nie można utrzymać czystości. Rawski ma ordynansa. Chłopak ze wsi. Ten zawsze paskudzi. Włazi z butami na deskę. „Ze wsi..." Ja też jestem ze wsi. Przecież nie urodziłem się w pałacu. Ale człowiek się cze- goś w świecie nauczył. Stara się... Nieboszczyk ojciec by się cieszył. Sam ledwo wyciągnął się z tej wiejskiej biedy, ale syna ma już kupca... I jeszcze wyżej pójdę. Z moimi chłopakami wszyscy kiedyś będą się liczyć. Jeszcze się ludzie dowiedzą kim są Głębiccy... Jakoś Pilich nie załatwia zmiany nazwiska. Już miesiąc jak wziął pieniądze, a ja jak byłem Głąb tak jestem. Idzie Orzechowski... - Dzień dobry, panie Głąb. Co nam pan za historie wyprawia? Ładnie ubrany. Ma na sobie jasne ubranie z cienkiego materiału. Na lato. Ubranie jest pra- wie białe. Widać lubi się stroić. To przecież starszy facet. Tylko patrzeć, jak stuknie mu pięćdziesiątka, ale przyjemnie na niego patrzeć. Włosy na skroniach ma siwe, ale ładnie przystrzyżone i uczesane. Niejedna dziewucha chętniej by za nim poleciała, niż za młodym. - Dzień dobry, panie doktorze. Moja żona chyba zbzikowała. Śnił się jej dzisiaj pan do- ktor, więc uznała to za cudowny omen i zaraz pobiegła do pana, żeby załatwić domową wi- zytę. Przecież pan doktor jest okulistą... - Chciałbym, żeby wszystkie żony zamożnych kupców w ten sposób bzikowały i zama- wiały moje wizyty u chorych. Okulista czy internista... Kto wie? Każdy lekarz może w choro- bie poratować pacjenta, jak również każdy może być bezsilny. Nie ma się czym przejmować. Darmo do pana nie przyszedłem, a w chorobie nigdy nic nie wiadomo. Może się okazać, że czasami okulista bardziej pomoże niż lekarz specjalista. Niech pan siada na łóżku i zdejmie koszulę. Wyjmuje z walizeczki lekarskie słuchawki i przykłada mi do pleców. - Nie oddychać. Wstrzymuję powietrze. - Oddychać. Dokładnie mnie bada. Łaski nie robi. Bierze dwadzieścia złotych za wizytę. Coś musi za takie pieniądze robić. Wie z kogo drzeć skórę. Tylko do lepszych domów chodzi. Biedoty nie leczy. Biedni się leczą w ubezpieczalni. 32 Minęło dwadzieścia minut. Ciągle mnie opukuje, osłuchuje, ugniata... To jest dobry doktor. Eidinger za wizytę bierze pięć złotych. Ale na takie badanie szkoda pieniędzy. To prawda, że gruźlicę od razu rozpoznał, ale opukiwał mnie nie dłużej niż pięć minut. Żeby nie prześwie- tlenie, to bym nie uwierzył, że mam gruźlicę. Orzechowski zdjął słuchawki z uszu. Włożył do walizeczki. - Niech pan założy koszulę. Ubieram się. Widać badanie skończone. Już wie wszystko. Ciekawe co tam znalazł w środku. Milczymy obaj. Patrzy na mnie spokojnym wzrokiem, pełnym życzliwości. Uśmiech- nął się serdecznie. Miły człowiek. Swoim zachowaniem podtrzymuje na duchu. - Dobrze nie jest, panie Głąb. Krwią pan pluje? -Pluję. - Nie ma wątpliwości. Jest tak jak myślałem. Tuberculoza. - Nie suchoty? Orzechowski się śmieje. - Cieszę się, że ma pan dobry humor. To pomaga. Tak, to jest gruźlica, ale jeszcze nie w pełni zaawansowana. Według mnie, to początkowe stadium. Nie należy tracić nadziei. Wygłupiłem się. Jak mogłem nie wiedzieć, że tuberculoza to to samo co gruźlica? Przecież tyle czasu byłem w szpitalu. W polowych szpitalach mówili tylko o amputacjach, transplanta- cjach, zgorzelach... Kto w czasie wojny wiedział, co to jest tuberculoza? Całe szczęście, że Orzechowski myślał, że żartowałem.. A może tylko udawał? Ciągle nic nie mówi. Spogląda na lekarstwa zapisane przez Eidingera, stojące na stoliczku koło kanapy. - Pan to wszystko zażywa? -Tak. - Nawet domyślam się kto to panu zaaplikował. Niech pan poprosi małżonkę. - Małgosiu. Pozwól tu do nas. Małgosia wchodzi zaaferowana i przestraszona. Staje koło etażerki, na której leży kilka książek. Myślę, że książek jest za mało. W zamożnych domach powinno być więcej książek. Orzechowski spogląda na Gosię, a potem na mnie. - Proszę państwa. Nie będę ukrywał, że sytuacja jest dość poważna. - Boże! Nie ma dla niego ratunku? - Przecież tego nie powiedziałem. Głowa do góry, pani Małgorzato. Tak szybko człowiek nie umiera. Z gorszych opresji ludzie wychodzili w zdrowiu i doczekali późnej starości. - Więc co robić? - Po pierwsze - zachować spokój. Po drugie, wyrzucić do śmieci te lekarstwa. Przecież to konia by zabiło, nie tylko człowieka. W wypadku pani męża, żadne lekarstwa nie są wskaza- ne. - Jeżeli trzeba wyjechać do sanatorium, to oczywiście... - Szanowna pani... Chociaż ludzie mówią, że dysponujecie państwo znacznym przypły- wem gotówki, ale widzę że u państwa też się nie przelewa. Jak u wszystkich w tych kryzyso- wych czasach. Mówiłem Gośce, żeby odkupić skład od Hołdy. Tam mieszkanie jest dużo większe. Praw- da, że łazienki też nie ma, ale są trzy pokoje. Orzechowski pomyśli, że przyszedł do dziadów. - Tak więc, nie zalecam wyjazdu do sanatorium. Na to zawsze będzie czas. W ostateczno- ści. Taki wyjazd zrujnuje państwa finansowo. - Jeżeli trzeba... - Jak już mówiłem, na to zawsze będzie czas. Spróbujmy innego sposobu. Niech pani wy- śle męża na zwykłą polską wieś. Tylko żeby okolica była piaszczysta, dużo sosnowych lasów i w promieniu dwudziestu kilometrów żadnej rzeki, jeziora czy stawów. 33 -1 tylko tyle? - Nie tylko. Potrzebna jest specjalna dieta. Mąż musi jeść dużo białego sera, masła, w ogóle nabiału... De się da -jeść. Chociaż by ten ser miał wychodzić panu dziurkami od nosa. Jeżeli przez pierwszy tydzień przytyje pan chociaż dziesięć dekagramów, jest realna szansa, że się pan wyleczy. - To niemożliwe! Gruźlicę leczyć serem? - Proszę mi zaufać. Chodzi o zwapnienie aktywnego ogniska choroby. Acha...Nie wolno też panu przebywać na słońcu, ani się opalać. Trzeba być na powietrzu, ale w cieniu, pod drzewem... - Aż mi się wierzyć nie chce, że taka kuracja może poskutkować. - Panie Bronisławie. Nie pan pierwszy będzie ją stosował. Decyzja należy do pana. Jeśli pan zechce, może pan jechać do sanatorium. Można też leczyć gruźlicę chirurgicznie. Ale tu już musi pan zgłosić się do specjalisty. Wszelako namawiam państwa żebyście spróbowali. Jak już mówiłem, choroba jest w stadium początkowym. Radzę spróbować. -Poszedł już? - Poszedł. - De wziął? - Dwadzieścia. - Znaczy tak, jak się umówił. - No pewnie. Nie będę się przecież z doktorem targować. Klienci Orzechowskiego się nie targują. - Tak tylko się pytam. I co myślisz o tym wszystkim? -Boja wiem... - Powiem ci, Gosia, że nie chce mi się wierzyć w leczenie serem. Ale to przecież człowiek wykształcony. Nie może pieprzyć bodaj czego. - Ale zawsze to tylko okulista. - No to po coś go sprowadziła? Swędziało cię dwadzieścia złotych? - Mówiłam ci, że mi się śniło. - No to teraz nie gadaj, że okulista. Jak był na medycynie, to najpierw musiał się uczyć o wszystkich chorobach. Potem dopiero się specjalizował. Myślę że warto spróbować. Czy się uda - nie wiadomo, ale przynajmniej będzie taniej. - Chyba masz rację. Dawniej ludzie do Zakopanego nie jeździli i jakoś się leczyli. - Pewnie. Pół roku kuracji i wio! Na Zaguliny pole. - Jakiej Zaguliny? - U nas w Olszynkach tak się mówiło. Parafia w Strudze odkupiła od Zaguliny pole i urzą- dziła tam cmentarz. - Tfu! Nawet nie wymawiaj takich słów. Ja myślę, że ognisko w plecach można zwapnić. To jest możliwe. - Nie ma co medytować tylko trzeba posłuchać Orzechowskiego. Nic się nie traci, a zyskać można wiele. - Rzecz w tym, że nie bardzo wiadomo na jaką wieś pojechać. Jest taka w okolicy? - Gośka. Tutaj cała okolica jest piaszczysta i sucha. Trzeba tylko taką znaleźć, gdzie nie ma w pobliżu wody. - Sikorniki są takie. - Racja. Tylko gdzie tam znaleźć mieszkanie? 34 - Zamieszkasz u Plewińskich. - Przecież oni mieszkają w szkole. - Mieszkają. No to co? Mieszkanie mają duże, a są nam winni 150 złotych. Brali na książ- kę i w końcu nie zapłacili. - Przecież wiesz, że Plewiński miał wypadek na motocyklu. Mało się ze szwagrem nie za- bili. - To też się nie upominam. Wątpię, czy Plewiński z tego wyjdzie. - Na pewno nie. Ma jakieś uszkodzenie mózgu. Z taką chorobą nauczyciel nie może pra- cować. - No właśnie. Wszystko się dobrze składa. Są nam winni pieniądze... Teraz są wakacje... W szkole pusto... Odmieszkasz u nich dług. Im też będzie to na rękę. Trudno żyć ze świado- mością, że się kogoś zarwało. To porządni ludzie. - A kto mi będzie gotował? - Staszka z tobą pojedzie. Wyślemy też chłopców. Niech i oni użyją świeżego powietrza. - Sama dasz sobie radę? - O mnie się nie martw. Jestem pewna, że za dwa miesiące wrócisz zdrowy. Taki Orze- chowski wie co mówi. Pilitowska też się wyleczyła z gruźlicy. - Która? - Ta co ma skład papierniczy na Kaliskiej - Tak? Nie wiedziałem. Ale ona, zanim przyjechała do Kostrowa, dwa lata mieszkała w Zakopanem. - Nie w Zakopanem, tylko w Nowym Targu. Jej mąż tam umarł na serce. - Jej pomogło, bo zawsze trochę górskiego powietrza tam jest, a on się wykończył, bo na serce góry są szkodliwe. - Zobaczysz. Sikorniki pomogą lepiej niż Zakopane. - Zobaczymy. Czuję się lepiej. Widać Pan Bóg litościwy. Dlaczego miałby zabierać dzieciom ojca? Ogni- ska choroby się zwapniają. Orzechowski powiedział, że jak w tydzień przytyję chociaż dzie- sięć deka, to z tego wyjdę. Minęło trzy tygodnie, a ja przybrałem dwa i pół kilograma. Pięć funtów! Na pewno wyzdrowieję. Wracają mi siły. Może na dzień, albo dwa pojechać do Kostro- wa?. Brakuje mi kobiety. Nie mogę spać po nocach. Może by Gośka przyjechała? Po co się pokazywać w Kostrowie? Tylko tutaj nieporęcznie. Chłopcy się kręcą po mieszkaniu. Jak matka przyjedzie, tym bar- dziej będą się do niej garnąć. Można by ich wyprawić ze Staszka na jagody. Nie, to na nic. Przyjdzie Plewińska i będzie chciała z Gośką pogadać. Jak to baba. Plewińska też chyba potrzebuje mężczyzny. Kobieta młoda, zdrowa, wszystko w niej szu- mi... Bujna taka... Aż miło popatrzeć. Jej mąż zupełny inwalida. Nic nie mówi, tylko bełko- cze. Niespełna rozumu. A taki był mądry człowiek. Byliśmy u nich dwa lata temu. Piłsudczyk. Myślę, że jak bym tylko kiwnął palcem, Plewińska poszła by ze mną do łóżka. To przyzwoita kobieta. Gdyby mąż był normalny, pewno by go nie zdradziła. Tak to co in- nego. Człowiek musi z siebie od czasu do czasu usunąć wewnętrzną gorączkę. Zwłaszcza samotna kobieta. Ramiona ma pulchne i białe. W ogóle bujna. Piersi ma niezbyt duże, ale ładne. I skóra jest podniecająca. Nie opala się na słońcu. 35 Myślę, że ona chce tak samo jak ja, tylko nie wie jak się do tego zabrać. Pewnie nigdy tego nie robiła. Tyle co z mężem. To nie to samo. Podnieca się, ale czeka na to co ja zrobię. Myślę że nie będzie stawiała oporu. Nigdy nie zdradziłem Gośki. Tak na prawdę, to przed nią nie miałem dziewczyny. Takie tam głupstwa...Pewno jestem niedojda... Inni mieli dziewuch na pęczki... W wojsku miałem kolegów, co po trzy razy trypra łapali. Coś mi się wydaje, że oboje z Plewińską chcemy tego samego, tylko nie możemy się zde- cydować. Powiadają, że jak ktoś ma gruźlicę, to chce mu się tym bardziej. Głupie gada- nie...Plewińską nie ma, a też jej się chce. Gdyby nie to, że ogniska choroby zwapniły mi się już w płucach, to nie powinienem mieć stosunków z kobietami. Z Gośkąteż nie. Nie mogę spać. Niepotrzebnie drzemałem po obiedzie. Może spróbować dobrać się do Plewińskiej? Przecież śpi w osobnym pokoju. Nikt nie posłyszy. Męża ulokowała w pokoiku na mansardzie. Jest sama. Spróbuję. Jeżeli drzwi będą otwarte, to znaczy, że ona też chce. Czeka. Inaczej by za- mknęła. A dlaczego ma zamykać? Jest u siebie. Drzwi powinna zamknąć. Przecież w domu jest obcy mężczyzna. Małgosia na pewno by zamknęła. Ona jest ostrożna. A co będzie jeżeli ja wejdę, a ona nie zechce? Wypowie mi mieszkanie. Małgosia o wszystkim się dowie. I Plewińską wie, że jestem chory. Która kobieta zechce się puścić z fa- cetem, który ją może zarazić? Mało to ma zdrowych? Noc jest upalna, ale ciemna. Bezksiężycowa. Serce mi bije. Mam sucho w ustach. Za- chciało mi się baby... Tylko przejdę przez korytarz i jestem u niej. Pierwsze drzwi na prawo... Żeby tylko nie potrącić jakiegoś grata... To nie jest groźne. Powiem jej że wyszedłem za swoją potrzebą. Zresztą jak jestem na ko- rytarzu, to nikt nie może mi niczego zarzucić. Nie muszę się tłumaczyć. Wstanę i pójdę do niej. Co to? Deski na korytarzu cichutko skrzypią. Może to złodziej? Jaki tam złodziej? Jest tak jak myślałem. To ona. Ściągnąłem ją myślami. Ktoś mi mówił, że tak można. To jest telepatia. Gorąca noc. Burzy krew. Bardziej czuję niż słyszę, jak ona łapie klamkę. Klamka nieoliwiona. Skrzypi. Ktoś idzie przez pokój. Do mnie. Małgosia przy Plewińskiej jest jak mała dziewczynka. Nie widzę jej jeszcze. Za ciemno. Plewińską jest duża. Ma dużo ciała. Szkoda, że jej nie widzę. Idzie... Wolno... Co jej powiedzieć? Na razie nie będę się odzywał. Niech myśli, że śpię. A co potem? Potem jej powiem, że dawno na nią czekałem. Już stoi przy łóżku. Szybko wsuwa się pod moją pierzynę. Dawno mówiłem Małgosi, żeby kupić kołdrę. Pierzyna, to przeżytek. Nie kupuje. Może są drogie? Jest naga. - To ja Staszka... Więc nie Plewińską. Tak się czuję, jak by mnie ktoś oblał zimną wodą. - Staszka? Na co ty sobie pozwalasz? - Przyszłam do pana. Widzę jak od paru dni się pan męczy. Ciągle pan wodzi oczami za panią Dorotą. Niech pan sobie na mnie ulży. Plewińską? Ona już stara. Ja mam dopiero dwa- dzieścia lat. Z nią mogą być kłopoty. Będzie się pana czepiała... Ze mną może pan być spo- kojny. Kupi mi pan czasem pończochy, albo bluzkę... Ja znam swoje miejsce. Pani się nie dowie. Kopnę ją i wyrzucę z pokoju. Jeszcze tego brakowało, żebym się parzył ze służącą. 36 To dlaczego trzymam rękę na jej piersi? Nie panuję nad sobą....Chce mi się... Jestem jak otumaniony... - Co ci przyszło do głowy z Plewińską? - Przecież widzę. Mam oczy. - Skąd jesteś taka mądra? - Poprzedni pan, budowniczy Orywał, wszystkiego mnie nauczył. Wiem jak trzeba patrzeć na życie. - Orywał? - On. Jak pani gdzieś wychodziła, on mnie wołał do swojego gabinetu i tam mnie rozbie- rał. Nie ma pan pojęcia, co on ze mną wyprawiał. Jeszcze dzisiaj mi się słabo robi na samą myśl o tym. Gorączka bije jej od ciała. Co mam robić? Już się nie opanuję. Co robić? Nie świnić się! Przecież ta gówniara nie będzie miała Gośki za psi pazur. I co wtedy? Nie będę się przecież gzić ze służącą, jak ten knur Orywał. Pod jednym dachem z żo- ną. - Wynoś się Staszka do swojego pokoju! Ale już!!! I żebyś tego więcej ze mną nie próbo- wała. Jeszcze raz to zrobisz i wyrzucimy ze służby. * * * - Proszę, niech pan siada, panie Bronisławie. - Dziękuję. Czy coś się ruszyło w mojej sprawie? - Gdyby było inaczej, nie zapraszał bym pana do kancelarii. Czytał pan dzisiejszy Kurier Poznański? -Nie. - Jest anons o pańskiej zmianie nazwiska. - Taaak? Nareszcie! Już myślałem, że coś się pokręciło. - W mojej kancelarii panie Bronisławie, to niemożliwe. Sprawa trochę się przeciągnęła, bo sprawę zmiany nazwiska załatwia się w województwie. Tak czy inaczej, mogę panu pogratu- lować. Od dzisiaj nazywa się pan - Głębicki. - A żona i synowie? - Oczywiście też. To się załatwia automatycznie. - W takim razie, serdecznie dziękuję. - Niepotrzebnie pan tak długo zwlekał. - JAzeczywiście. - Przydał się na coś stary Pilich. - Gdybym pana wtedy, w kawiarni nie spotkał, męczyłbym się do śmierci. - Pozwoli pan, że jako pierwszy uczczę to szczęśliwe wydarzenie. Podchodzi do stojącego w rogu pokoju stolika. Bierze karafkę i dwa kieliszki. Nalewa do nich koniak. - Za zdrowie nowego obywatela naszego miasta, Bronisława Głębickiego! Jest mi wesoło na duszy. Głębicki to nie Głąb. Z takim nazwiskiem, można już żyć na świecie. Człowiek poważniej wygląda i pewniej się czuje. Ojciec pewnie by się ucieszył... Chociaż... Boja wiem..? W Ameryce go namawiali, żeby zmienił nazwisko, a on nie chciał. - W Ameryce było mu łatwiej. Amerykanin nie wie co oznacza słowo „głąb" Zresztą... Jak ojciec opowiadał, to oni wymawiali przeważnie „glab". To nic tam nie znaczy. Tutaj co inne- go. Poważny kupiec nie może się śmiesznie nazywać. 37 Koniak. Teraz się zrobił modny koniak Stock. Jeszcze kilka lat temu, nikt tu o Stocku nie słyszał. Przyjemnie drapie w gardło. Nie powinienem pić. Gruźlicę mam zaleczoną, ale ryzy- kować nie wolno. Orzechowski powiedział, że z alkoholu muszę zrezygnować. No i z palenia. Ale palenie rzuciłem jeszcze w wojsku. W szpitalu. Ojciec wcale wódki nie pił i było dobrze. Palić też nie palił. W interesach to trudniej, Czasem wypada się napić. Byle bez przesady. Myślę, że jakby oj- ciec żył, to nie sprzeciwiałby się zmianie nazwiska. Ale zadowolony by nie był. - Może pan teraz nad składem zawiesić duży szyld. - Mądra myśl. Tak się najlepiej ludzie do nowego nazwiska przyzwyczają. Dobrze radzi Pilich. Doświadczony człowiek. - Nie będę już zawracać panu głowy, panie mecenasie. Czy były jakieś dodatkowe koszty? - Pan żartuje, panie Bronisławie. U nas ceny są stałe. Proszę. Oto dokumenty. Kazałem od razu zrobić trzy uwierzytelnione kopie. Mogą się przydać. -Dziękuję. - Polecamy usługi naszej kancelarii, panie Głębicki. Acha... Nie wiem, czy słyszał pan już o tym, że mecenas Kulesza nie żyje? - Nie. Na co umarł? - Zastrzelił się. Kompletny bankrut. Boże jedyny! Może to z mojej przyczyny.? Wydawało mi się, że to co przegrał do mnie, nie było dla niego katastrofą. - Myślę, że ze mną tak wiele nie stracił. Wreszcie... ja też do niego dużo przegrałem. Chy- ba to nie z mojej przyczyny. -Naturalnie, panie Bronisławie. Pojechał do Leszna. Tam szukał szczęścia. Szulerzy obro- bili mu tyłek, że się z rozumem nie mógł połapać. - Tak. Karty gubią człowieka. Pilich się śmieje. Dla niego to dobra wiadomość. Pozbył się konkurenta. - Nie wszystkich, panie Bronisławie. Nie wszystkich. - Wiesz co, Małgosiu? Trzeba zwolnić Staszkę. - Dlaczego? Jest robotna, dzieci ją lubią, co ci do głowy strzeliło? - Myślę, że tak będzie lepiej. Jak byliśmy w Sikornikach, to pakowała mi się do łóżka. - Co mówisz? - To co słyszysz. - Wyrzucę na pysk. - Właśnie ci to radzę. Ale bez awantur. Ludzie się dowiedzą, Po co nam skandal? Teraz się wszyscy zaczynają z nami liczyć - Wielki mi skandal! Orywałowie też ją wyrzucili. Widać to dobry numer. Nigdzie nie mo- że zagrzać miejsca. - Czasem tak bywa. Widać ma słabość do łóżkowej roboty. Nie to co ty. - Jak byś od rana do wieczora stał za ladą, też byś nie miał ochoty. - Nie złość się. Tak mi się tylko powiedziało. Ale prawdę powiedziałem. Gośka mnie unika. Już drugi miesiąc się nie kochamy. Przecież ze zdrowiem już u mnie wszystko w porządku. 38 - Więc koniecznie chcesz, żebym Staszkę zwolniła? - Wolałbym, ale to twoja sprawa. Ja ci powiedziałem, a ty zrobisz jak zechcesz. - Na razie niech zostanie, ale j ak j eszcze raz spróbuj e, to j ą wywalę.. Spokojnie to Gośka przyjęła. Nawet się nie zdenerwowała. Może nie jest zazdrosna? 39 Rozdział 4 - Poproszę ćwierć funta herbaty. Tylko tej co zawsze... Otwieram dużą czerwoną puszkę. To jeszcze herbata Perloff. Gdańska. - Niech ojciec powącha. - Acha... Z przyjemnościąpaniuchaju... Nigdy nie mogę się nadziwić, skąd w Kostrowie wziął się pop. Przecież tutaj nie ma ani cerkwi ani żadnego prawosławnego. Widać rewolucja wypędziła go z Rosji i tutaj zamieszkał. Marnie żyje, ale jakoś sobie radzi. Klei rozbitą porcelanę. Dzbanki, wartościowe talerze z serwisów. Ma do tego zdolności. -No i jak? - Ot... To jest nastajaszczy czaj... Tylko u pana, panie Głębicki jest taki... Proszę się nie obrażać, ale tutaj ludzie nie znają się na herbacie. - Nie obrażam się i wolałbym, żeby się znali. Tutaj się pije kawę. - Proszę. Podaje mi pieniądze. Wydaję mu resztę. - Będzie pan dzisiaj, Panie Głębicki na dworcu? - Na dworcu? A po co? - Nie wie pan? -Nie. - Inżynier Kręgiewski wraca do domu. - Kręglewski... Kręglewski... Ten narodowiec? - Właśnie ten. - A gdzie on wyjeżdżał, że trzeba go na dworcu witać? - Szutnik z pana, panie Głębicki. Pan inżynier Kręglewski był pierwszym kostrowskim klientem tiurmy w Berezie Kartuskiej, którą w szczęśliwym trzydziestym czwartym roku, rząd pana Piłsudskiego zafundował swoim przeciwnikom. - Kręglewski jest przeciwnikiem rządu? - Tutaj poza panem, mną i dyrektorem gimnazjum, który jest byłym legionistą, wszyscy są przeciwnikami. Aż dziw, że ja bywszy ruski prawosławny pop, muszę to panu mówić. - Ja się w politykę nie bawię. Trzeba pilnować składu. - I bardzo dobrze. Kto by mi herbatkę sprzedawał, jak by pana w Berezie zamknęli. - Myślałem, że do Berezy wysyłają komunistów i Ukraińców. - Wysyłają wszystkich, którzy się nie podobają Dziadkowi. Do Wielkopolan specjalnie się uprzedził za to, że w 26- tym poparli rząd i prezydenta Wojciechowskiego. - Rząd był legalny. 40 - To pan powiedział, panie Głębicki. - O której Kręgiewski przyjeżdża? - O piątej piętnaście. - Jak ojciec myśli? Będzie dużo ludzi? - Zobaczy pan. * * * Tego się nie spodziewałem. Zebrało się kilka tysięcy ludzi. Nie ma mowy, żeby się do- pchać na peron. Postoję tutaj i popatrzę. Co mnie obchodzi Kręgi ewski? W życiu nie zamie- niłem z nim ani słowa. Do narodowców też nie należę. Tłum zafalował. Z bocznego wejścia, obok peronu, wyszła spora grupka ludzi. Wszyscy ubrani w zielone bluzy i granatowe berety. Pewno to komitet powitalny. Słychać okrzyki. Kręglewsiego wzięli na ramiona. Niosą wśród szpaleru ludzi. Środkiem ulicy. Odbił się na nim czas, który przesiedział w więzieniu. Wynędzniały na twarzy, blady, wło- sy ostrzyżone maszynką przy skórze...Ludzie krzyczą i wiwatują na jego cześć. - Niech żyje! Niech żyje!!! Ci co go niosą, też krzyczą. Są blisko mnie. Niosący mają nieprzytomne oczy. Ochrypli od krzyku. Biegną, są zziajani i spoceni. Że też tak można się wciągnąć w politykę. Przecież oni patrzą na Kręgi ewski ego tak, jak na świętego. Nigdzie nie widać policji. I słusznie. Po co? Tylko by drażnili demonstrantów. Ludzie sami pilnują porządku. Niosący Kręglewskiego przebiegli obok mnie jak burza. Podbiegają do nich inni. Zmienili się. Mają zapas sił, więc wśród okrzyków, biegną jak sportowcy na stadionie. Widać chcą go na ramionach zanieść do samego domu. Kręgi ewski ma swoją willę na ulicy Stefana Batore- go. Społeczeństwo domagało się, żeby ulicę przemianować na ulicę generała Józefa Hallera . Starosta się nie zgodził. Co ma starosta do miejskich spraw? To sprawa burmistrza i Rady Miejskiej. Koło poczty rozlega się śpiew. Śpiewają Kręgi ewski emu „sto lat". Dla niego będzie to najwspanialszy dzień w życiu. Grupa niosących bohatera dnia znika mi z oczu. Ludzie roz- chodzą się do domów. Spokojnie i statecznie. Rozmawiają. Koło mnie idzie Lamelkowa. Żo- na maszynisty. Nasza klientka. Kupuje na kredyt, ale drugi miesiąc nie płaci. Kryzys, a oni zaczęli się budować. Prawie dwieście złotych są nam winni. - Widział pan, panie Głąb? Głupia krowa. Dla takiej nie warto się trudzić, żeby zmieniać nazwisko. Nie pomyśli tym ptasim mózgiem, ile to kosztuje pieniędzy, że trzeba drukować anons w gazecie, więc trzeba to uszanować. Może nie czytała? Nie będę jej poprawiał. Przypomnę jej tylko, że pora zapła- cić to co nabrała na książkę. -Co? - Ale człowieka umordowali. - Rzeczywiście. Mizernie wyglądał. - A tylko kwartał siedział. Jeszcze parę tygodni i wpędziliby go do grobu. Głodem morzą... Biją... Kości łamią... - Skąd pani wie? - Mąż mi mówił. On wie od jednego z gazowni, co jego brat siedział w Berezie. Za komu- nizm. - Może tylko komunistów biją? - Gdzie tam! Kręglewski przecież nie był komunistą. Wszystkich biją, Galicjoki cholerne! 41 - Nie będę jej przypominał, że nie zapłaciła długu. Z takim śmieciem lepiej nie gadać na ulicy. Głupie to... Narobi wrzasku... Ciekawe, za co Kręglewskiego zamknęli? Pewno coś chlapnął na rząd. Może na zebraniu? Pewnie na sali był tajniak i doniósł gdzie trzeba. Ale to niemożliwe. U nas tajniaków wszyscy znają. Swój musiał go zaszpiclować. Nie ma co kryć. Narodowcy bez umiaru mordy na rząd wydzierają. Jakby nie było - zaw- sze to rząd. Pluć na niego nie można.. Nie mówię żeby kochać, ale szanować trzeba. Co ja mam do rządu? Za ten rząd przeciwko bolszewikom walczyłem. Ranny byłem. Awansowali mnie na sierżanta. W cywilu dali koncesję na sprzedaż wina. Nie mam pretensji. Pewnie, że mogli mi dać Krzyż Walecznych. Specjalnie się nie odznaczyłem, ale krwi nie żałowałem. Nie dali, to nie dali. Wszyscy orderów dostać nie mogą. Ale jak Sławoj Składkowski był na inspekcji w szpitalu, to rozmawiał ze wszystkimi żołnierzami. Przy moim łóżku stał najdłużej. Widać mu się spodobałem. Pytał skąd pochodzę, czy jestem żonaty i co będę robić po wyjściu z woj ska. Co to go obchodzi? Chodzi taki jeden z drugim wśród prostych żołnierzy i dobrodzieja udaje. Gdyby nie świętej pamięci ojciec, to nic bym nie zwojował. Przyszłoby się złapać za łopatę. Prawda. W wojsku dużo się nauczyłem. Kapral podchorąży Marciniak mi pomagał. Zwłaszcza matematyki mnie nauczył. Tyle dobrego mi okazał. Chciałbym go kiedyś spotkać. Jak się człowiek na chybcika uczy, to wszystkiego nie jest w stanie zapamiętać. Zresztą nie wie, czego się uczyć w pierwszej kolejności. Co najważniejsze. W bramie stoi posterunkowy Wendarek. Schował się. Czego się boi? Nikt mu krzywdy nie zrobi. Policja na całym świecie jest potrzebna.. Może w naszym mieście trochę jej za dużo. Kostrów ma 30 tysięcy mieszkańców, a policjantów jest chyba z dziesięciu. Nie licząc tajnia- ków. Co oni mają do roboty? Od czasu jak nastaliśmy tu z Gośką, nikt nikogo nie zabił, nie obrabował... Za dużo... Stanowczo za dużo policji. Potem nie wiedzą ile brać podatków. Na Kolejowej już luźno. Ludzie rozeszli się do domów. Pójdę i ja. To nie był przyjemny sen. Rozkładające się zwłoki mecenasa Kuleszy, posterunkowy Wendarek położył na kontuarze naszego składu. Widziałem jak ludzie patrzyli z odrazą i wy- chodzili. Co może oznaczać taki sen? Nic dobrego. Może kradzież? Nie. Kradzież jest wtedy, jak się śni ogień... Małgorzata jeszcze śpi. Co się jej stało? Zawsze wstaje przed siódmą... - Gośka! Dochodzi siódma. Budzi się. Wzrok ma nieprzytomny. Wygląda tak, jak by się miała rozpłakać. Może się nie wyspała. - Co ci jest Małgośka? Źle się czujesz? - Nie wiem. - Musisz zmierzyć gorączkę. Nie wstawaj. Zaraz przyniosę termometr. Może jest chora i sen był tego zapowiedzią? - Masz termometr. Tylko dobrze włóż pod pachę. Trzeba trzymać dziesięć minut. - Przecież wiem. Spogląda na mnie niechętnie. To jest źle powiedziane. Ona patrzy na mnie z odrazą. Co się z nią dzieje? Wyraźnie ode mnie stroni. Nie dopuszcza do siebie. Tak to wygląda, jak by się 42 mną brzydziła. Wszystko od czasu mojej choroby. Przecież jestem już zdrowy. A zresztą... czy to moja wina, że zachorowałem? Coś się w moim życiu popsuło. Opuściło mnie szczęście.. Ludzie w mieście gadają, że Kulesza dlatego się zastrzelił, bo przegrał do mnie w karty. O tym, że pojechał do Leszna i hazardował się z szulerami, mało kto wie. Pojechał tam w tajemnicy. Krył to przed rodziną i ludźmi. - Trzydzieści siedem i osiem kresek. - Musiałaś się przeziębić. - Daj spokój! W czerwcu? - Niby dlaczego nie? Gdzieś cię przewiało i zaziębienie gotowe. Poleżysz ze dwa dni w łóżku i przejdzie. Ja posiedzę w składzie. Nie ma nic do roboty. Marna pogoda. Połowa czerwca, a zimno i deszcz. Wiosna też była zimna.. Sady poobma- rzały. Nie będzie w tym roku owocu. Staszka krząta się po kuchni. Zmieniła się i spoważniała. Przygotowuje śniadanie. Tylko ona potrafi zrobić taką jajecznicę jak lubię. Na wędzonym boczku i surową kiełbasą. Kiedy Gośka mi usmaży, to sucha jak wiór. Nie do jedzenia. Jeszcze pusto w składzie. Ciekawe kto wejdzie pierwszy? Chłop czy baba? Wolę jak pierwszy wchodzi mężczyzna. To dobra wróżba. Będzie dobry dzień. Mężczyzna przynosi szczęście. Do składu wpada Liberda. Właściciel składu z żelazem. - Dzień dobry panie Głębiski. Czytał pan Kurier? - Dzień dobry. Nie czytałem. Stało się coś? - Zabili ministra Pierackiego. -Kto? - Ba... Nie wiadomo. Morderca uciekł. Jeszcze go nie złapali. - Jasna cholera! Ale mamy czasy! Co się dzieje na tym świecie! Gdzie go zabili? - W Warszawie. W samym środku miasta. Jest dziesięć tysięcy nagrody, za złapanie zabój- cy. Ruch się zrobił w składzie. Wchodzi właściciel zakładu fryzjerskiego Lei czak, jest Malic- ki... Nawet Plechnicki się pojawił. Nie lubię go. Jest komunistą. W Boga nie wierzy. Do ko- ścioła nie chodzi, a na księży takie rzeczy wygaduje, że rzygać się chce. Co mu na przykład kanonik Roter przeszkadza? To prawie święty człowiek. Ale w szachy Plechnicki gra dobrze. To trzeba przyznać. Jeszcze z nim nie wygrałem. Do czasu... I na niego przyjdzie czas... Już wszyscy wiedzą o zamachu na ministra. Malicki kupuje paczkę extra płaskich. Wia- domo, że nie po papierosy przyszedł. Jak się coś takiego wydarzy, to każdy chce się wraże- niami z sąsiadami podzielić. Pogadać... - Mówią, że to Ukraińcy. - Tak samo piszą w gazetach, panie Liberda. Ale co Ukraińcom przyjdzie z zamordowania Pierackiego? Przecież on parł do ugody z Ukrainą. - Właśnie dlatego. Jest pan naiwny jak dziecko, panie Malicki. A kto zabił kuratora szkol- nego Solwińskiego? Kto napadł na pocztę w Gródku Jagiellońskim? Oni się z niczym nie liczą. Najwięcej nienawidzą tych. co chcą pojednania naszych narodów. - Proszę panów. Trzeba wziąć pod uwagę fakt, że oni chcą mieć swoje państwo. Wolną Ukrainę. - W Polsce? Gada pan, panie Plechnicki, byle mówić. To właśnie Pierackiego musieli za- bijać? Co był za ugodowym załatwieniem ukraińskiego problemu? 43 Do rozmowy włącza się Lelczak. - Dlatego właśnie go zabili. Ukraińcom nie chodzi o ugodowe załatwienie sprawy. Oni chcą wojny. Nie lubię politykowania w składzie. Różni ludzie przychodzą. Każdy ma swoje poglądy polityczne. Proszę bardzo. Ale w domu, albo w kawiarni. Delikatesowy skład, to nie miejsce do politykowania. Do składu wchodzi żona profesora Wareckiego. Ja jej się chyba podobam. Nasz skład jej nie po drodze, a jednak przychodzi do nas kupować. Uśmiecha się do mnie... Przystojna ko- bieta. Zgrabna, zadbana... Chyba będzie w moim wieku. - Proszę o butelkę octu. - Kłaniam się uniżenie pani Halino. Cieszę się, że znowu nas pani odwiedziła, ale z octem niestety będzie kłopot. Nie mogę pani sprzedać... - Zabrakło? - Ależ skąd? Mamy ocet... Nawet z dobrej firmy, ale z przykrością muszę pani powiedzieć, że się zepsuł. - Co się stało? Jak ocet mógł się zepsuć? - Skwaśniał, łaskawa pani, skwaśniał. Wybucha sympatycznym śmiechem. Ma poczucie humoru. Błyszcząjej piękne, białe zęby. Wspaniała kobieta. Patrzy na mnie z sympatią. Tak. Nie jestem jej obojętny. - W niedzielę, w Ogródkach Parafialnych Biały Krzyż robi wentę. Będzie loteria fantowa. Może i pan, panie Głębicki ufunduje nagrodę... Jakiś fant... - Stary durniu. Myślałeś, że się jej podobasz. Jej chodzi o zwykłą darmochę. Wszystkie te panie profesorowe, starostowe, działają społecznie i chcą się ślizgać na kupieckich plecach. Poparcia na Biały Krzyż nie można odmówić. Jak by nie było, to organizacja działająca w woj sku. JAząd j ą popiera. Odzywa się Plechnicki. - Wątpię, łaskawa pani, czy wenta się odbędzie. Zamordowano ministra Pierackiego. My- ślę, że wszystkie zabawy zostaną odwołane. - Kiedy to się stało? - Wczoraj. - Nie widziałam. Muszę szybko porozumieć się z zarządem. Plechnicki uratował mi przynajmniej dziesięć złotych. Musiałbym zadeklarować bombo- nierkę czekoladek. W momencie kiedy Warecka wychodziła ze składu, w drzwiach pojawił się Walczak. Mógłby trochę uważać. Łazi w rzeźnickim fartuchu. Cały popaprany krwią. Jak to wygląda? - Dzień dobhy. Walczak nie wymawia litery „r". - Dzień dobry panie Walczak. Jest do zarobienia dziesić tysięcy złotych. Trzeba złapać mordercę ministra Pierackiego. - Jakiego Pierackiego? - Ministra spraw wewnętrznych. - Takiego dhania powinni codziennie jednego zastrzelić. W składzie zrobiło się cicho. Na szczęście weszła jakaś klientka. Poprosiła o funt chałwy. Walczk stoi zdumiony reakcją na swoje odezwanie. Plechnicki jak by stężał. Popatrzał na Walczaka, potem na nas i wyszedł ze składu. Walczak jest wrogo nastawiony do rządu. Kiedy nastała niepodległość, wrócił z Berlina do wolnej Polski. Tam był zamożnym człowiekiem. Wrócił do kraju z grubymi pieniędzmi. Złote marki złożył do banku. Jak mu to potem wypłacili w polskich markach, to mógł sobie za to 44 kupić paczkę cygar i zapałki. To też klnie na rząd przy każdej okazji. Dzisiaj trochę przesa- dził. Zabili człowieka, więc nie można się tak wyrażać. To nawet nie po chrześcijańsku. -No to ja już pójdę. Liberda jest zdegustowany. - Co pan tak zahaz wychodzi, panie Libehda? Obhaził się pan na mnie, czy co? - Nie, tylko my już tu z panem Głębickim chwilę gadamy, a tam cały skład na głowie su- biektów. - My też już pójdziemy. Lei czak i Malicki zabierają się do wyjścia. Drzwi od składu się otwierają. Wchodzi przo- downik Śmiglak, jakiś cywil i Plechnicki. Plechnicki jest od nich wyższy o głowę. Twarz ma bladą. Tłuste czarne włosy uczesane z przedziałkiem, spadają mu kosmykiem na czoło. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z tego, że Plechnicki ubrany jest w płaszcz. Ciemny. Jakby trochę za obszerny. I chyba za ciepły, jak na tę porę roku. Cywil wyjmuje z kieszeni legitymację. - Policja państwowa. Proszę wszystkich obecnych o pozostanie na miejscu. Spogląda na Walczaka.. - Idzi Waklczak? -Ja. - W imieniu prawa, jest pan aresztowany za działalność antypaństwową. - To jakieś niepohozumienie. - Wyjaśnimy sprawę w komisariacie. Czy to ten? Spogląda na Plechnicki ego. - Tak. Przodownik Śmiglak zakłada Nowakowi kajdanki. Czyni to z wyraźną niechęcią Oni chyba poszaleli. Jeśli Walczak chlapnął coś nie tak jak trzeba, to zrobił to z głupoty. Jest rozgoryczony, to gada różne bzdury. Bez zastanowienia. Plechnicki poleciał do komisa- riatu. A to świnia! Przecież sam nieraz wygadywał na rząd. Komunista zasrany. On jest naj- bardziej podejrzany. Choćby przez to, że z Boga szydzi. Bydle. Na ludzi donosi. - Poproszę panów o podanie personaliów. Będą panowie powołani na świadków. Liberda aż podskoczył. - Ja niczego nie słyszałem. - Za fałszywe zeznania i ukrywanie przestępstwa, jest odpowiednia kara. Śmiglak spisuje nazwiska i adresy. Co ta kanalia Plewnicki narobił? Będą nas teraz włóczyli po sądach. W takiej śmierdzącej sprawie. Będzie trzeba zeznawać przeciwko sąsiadowi. Żeby go, bezbożnika nagła krew za- lała. - Jutro o godzinie ósmej, zechcą się panowie stawić w komisariacie. Pokój numer cztery. - Ja nie mogę zamknąć składu. - Ktoś pana zastąpi. Proszę pamiętać, że mamy prawo doprowadzić świadka siłą. Jeszcze coś? Patrzy na nas pytająco. Wszyscy milczą. - Widzę, że wszystko jasne. To dobrze. Idziemy. Śmiglak lekko popycha zakutego kajdankami Walczaka. Ten patrzy przerażony. Dopiero teraz do niego dotarło, w jak paskudną sprawę się wpakował. Plechnicki spogląda na nas dumnym wzrokiem. W jego spojrzeniu nie ma jednak pewności. I on widać zrozumiał, że posunął się za daleko. Wyszli. Lei czak mało nie płacze. - Co mnie podkusiło, żeby tu dzisiaj przychodzić? Denerwuje mnie.. - Ja nie jestem winien, że coś takiego się przytrafiło. 45 - Jest pan! Jest! Głupie pierdoły gada pan do durnia i potem są skutki. Powinni i pana za- mknąć do ciupy, za głupie drwiny i szyderstwa. - Proszę! niech pan biegnie mnie zadenuncjować! Chyba jeszcze daleko nie odeszli. - Mam to gdzieś! Będę się włóczyć po sądach, przez takiego głupka. I to w politycznej sprawie. - To szuja ten Plechnicki! Kto by pomyślał, że dla policji pracuje? - Ładnego tajniaka sobie znaleźli. Malicki machnął ręką. - On to zrobił dlatego, żeby pokazać jakim wielkim jest patriotą. - Ale nam się trafiło! - Nazwisko? - Głębicki. -Imię? - Beronisław. - Urodzony? - 22 lutego 1900 roku. W Olszynkach. Gmina Struga. Powiat Kraśnik. Województwo lu- belskie. - Co świadek może powiedzieć o antypaństwowym wystąpieniu oskarżonego Walczaka? - O jakim wystąpieniu? - Antypaństwowym. - A kiedy Walczak tak antypaństwowo występował? - 16 czerwca 1934 roku, o godzinie 8.30 w składzie kolonialnym... - Delikatesowym. - Ja mam zapisane kolonialnym. - To niech pan poprawi. - Nic nie będę poprawiał. W składzie kolonialnym Bronisława Głębicki ego... Przerwał. Zastanawia się. - Co mi pan tutaj, do cholery pieprzy?! Przecież to w pańskim składzie Walczak miał to wystąpienie! - Ja nic nie słyszałem. - Świadek Plechnicki zeznał, że to było w trakcie rozmowy ze świadkiem Głębickim. Świadek musiał słyszeć. - Świadek Plechnicki może donosić na policję co mu się podoba. Ja za to nie odpowiadam. - Do policji się nie donosi. - A co się robi? - Policję się informuje. - Dobrze. Więc Plechnicki może informować policję co ja robię, ale nigdy - co ja słyszę. Bo to wiem tylko ja, a informuję policję, że nic nie słyszałem. - Za fałszywe zeznania... - Ja nic nie zeznaję, tylko mówię że nie słyszałem. Bo nie słyszałem. - Nie przerywać do cholery! Świadek Plechnicki zeznał, że Walczak do świadka mówił. - Do Plechnicki ego? -Nie! Do pana! - Ja nie mogłem rozmawiać z Walczakiem, bo obsługiwałem klientów. Nie rozmawiam, kiedy obsługuję klientów. Rozmawiam tylko z tym, którego załatwiam. - Czy świadek może podać nazwiska klientów? 46 - Ja się nie pytam klientów o nazwiska. Przychodzi, kupuje, płaci i koniec. Ja nikogo nie legitymuję. Jednych klientów znam innych nie. Była na przykład wczoraj pani profesorowa Warecka. Kupowała ocet winny. - Nie obchodzi mnie co kupiła. - Przecież pan pytał o klientów. Pani Warecka wystąpiła też do mnie z apelem, żebym dał fant na loterię dobroczynną. Ma być wenta, organizowana przez panie z Białego Krzyża. W niedzielę. Na Ogródkach Parafialnych. - Nie będzie żadnej wenty. - Prezeską organizacji Białego Krzyża, jest u nas żona pana starosty. Myślę, że ona wie, czy wenta się odbędzie czy nie. Ale zgadzam się z panem. Jest żałoba i wenta powinna być odwołana. - Czy Warecka może potwierdzić co mówił Walczak? - Myślę, że nie. Wyszła ze składu zanim Walczak przyszedł. - To co mi świadek pieprzy o jakiejś Wareckiej? - Przepraszam... Nie bardzo wiem, jak mam pana tytułować... Jest pan w cywilu... Ja do tej pory nie miałem żadnej styczności z policją... - Proszę mi mówić „inspektorze". - Panie inspektorze, mówię panu o Wareckiej, ponieważ pytał pan o moich klientów. Mam do pana, panie inspektorze prośbę. Niech pan na mnie nie krzyczy, ponieważ się pana nie bo- ję. Jestem dorosłym człowiekiem. Nikogo nie okradłem, ani nie oszukałem. Podatki płacę rzetelnie i w terminie. Krzyczeć pan może na swojego syna, o ile pan go ma. Ja mam dwóch, o ile pana to interesuje. Zatkało go. - Nie będzie mnie świadek pouczał co mam robić. -Nawet nie mam zamiaru. Proszę jednak pamiętać, panie inspektorze, że ja prawdopodob- nie będę zeznawać przed sądem. Wtedy powiem, że krzykiem zmuszał mnie pan do składania zeznań. Jego twarz stała się sina ze wściekłości. Nie boję się zasrańca. Co mi może zrobić? Kiedy ja walczyłem na wojnie, to on na gówno mówił papu. Teraz się mądrzy. Już się opanował. Już jest spokojny. - Coś panu powiem, panie Głębicki. Prywatnie. Tak z dobrego serca. Niech pan za wiele nie podskakuje. I swojej uczciwości też niech pan nie reklamuje.. Cały Kostrów wie, że jest pan karciarzem. Wszystko co pan ma, zawdzięcza pan ciężkiej pracy, przy karcianym stoliku. Nie wiem czy pan oszukuje w kartach czy nie, ale w związku z tragiczną śmiercią mecenasa Kuleszy, warto by to sprawdzić. A przynajmniej się zainteresować... - A teraz ja panu coś powiem. Oczywiście też prywatnie. Nie wiem co wam strzeliło do głowy i jaki w tym macie interes, żeby niszczyć tego biednego Walczaka. Przyjechał do Pol- ski z Niemiec, żeby tu żyć i pracować. W Niemczech był zamożnym człowiekiem, tutaj wszystko stracił. Nie przepił, nie przegrał w karty, tylko stracił. W Polskim Narodowym Ban- ku, do którego miał zaufanie. Teraz go jeszcze zamykacie w kryminale. Jak bandytę. Za jakieś wymyślone przez komunistę Plechnickiego pierdoły. I w dodatku chcecie w to gówno wmie- szać spokojnych obywateli. - Więc świadek nadal twierdzi, że nic nie słyszał? -Tak. - Proszę podpisać protokół. Szkoda panie Głębicki, że trzyma pan stronę wywrotowych elementów. Będzie pan tego kiedyś żałował. 47 -Małgosiu! -Co? - Mam złą wiadomość. Cofnęli nam koncesję na sprzedaż wina. - To świnie. Odgrywają się na tobie, że nie chcesz obciążać Walczaka. -To jasne. - A jak było dzisiaj na rozprawie? - Prokurator zrobił ze mnie szmatę. - Jak to? - Ośmieszył mnie przed sądem i ludźmi na sali. - Dużo było ludzi? - Pełna sala. - Jak to „ośmieszył cię"? - Podszedł do mnie i z odległości dwóch metrów zapytał, kiedy była zawarta Unia Lubel- ska. - Odpowiedziałeś? - Nie. Skąd miałem wiedzieć? - A co prokurator na to? - Z tej samej odległości zapytał, jakie są cztery kolory w kartach. Ludzie ryczeli ze śmie- chu. - I co ty na to? - Było mi tak głupio, że nie mogłem powiedzieć ani słowa. -Co dalej? - Wtrącił się mecenas Pilich. On broni Walczaka. - Wiem. - Więc mecenas Pilich powiedział tak. Wysoki Sądzie, orientuję się dlaczego mój szanow- ny kolega zadał świadkowi to dziwne pytanie. Chciał udowodnić, że świadek musiał słyszeć, co się do niego mówi z odległości dwóch metrów. Eksperyment się jednak nie powiódł. Mi- mo, że pytania były prowokujące i nie licujące z powagą tej sali, świadek na nie nie odpowie- dział. Ponieważ nie słyszał, może dlatego, że ma wadę słuchu. Na froncie bolszewickim, roze- rwał się obok niego pocisk artyleryjski. Pan prokurator na szczęście ma słuch dobry, ponieważ o ile wiem nie spotkał go podobny przypadek, bo o ile wiem nie był na froncie. - Nie rozumiem, dlaczego prokurator Sender tak się do ciebie przyczepił? - To jest jego zawód. Chce wygrać sprawę. Wtedy wszyscy powiedzą, że jest dobrym pro- kuratorem. Adwokat odwrotnie. Chce wybronić oskarżonego. Jak mu się uda, wtedy on jest górą. - Pilich to przyzwoity człowiek.. - Na tym procesie nic nie zrobi. Chcązgnoić Walczaka i zgnoją. - A jak inni zeznają? - Przeciwko Walczakowi. Mówią, że słyszeli. - Boją się. Nie dziwię się ludziom. Może i ty niepotrzebnie zaprzeczasz? - Nie Gośka. Wiem co robię. Kłamię, to prawda. Mimo, że zeznaję pod przysięgą. Ale akurat to kłamstwo Pan Bóg mi wybaczy. Jakże tak? Gnoić sąsiada? Za to, że bez złej woli chlapnął głupstwo? Przecież mieszkamy obok siebie. Oni kupują u nas, my u nich. Nikomu nie zrobił krzywdy. Za gadanie pakować człowieka do kryminału? Hańbić przed sądem? To się po mnie nie pokaże. - Masz rację. Kiedy zabierają koncesję? - Od nowego roku. Skorzystali z okazji, żeby się na mnie odegrać. 48 - Nie mamy się czym martwić. Na winie nie robiliśmy wielkich obrotów. U nas ludzie wi- na nie piją. To żaden dochód. - Bez wina skład delikatesowy wygląda niepoważnie. - Daj spokój... Co to za wina? Z Kruszwicy... - Mamy też francuskie. - Dwadzieścia butelek, które stoją na półce od czasu, jak kupiliśmy ten skład. - Wino na staniu nie traci. - Wiesz co Bronek? Otworzymy jedną butelkę do kolacji. A czym my jesteśmy gorsi od tych co mieli ją kupić? Bogu niech będą dzięki. Pojednaliśmy się z Małgosią. Właściwie, to nie było żadne pojed- nanie. Przecież się z nianie kłóciłem. To ona się ode mnie odwróciła. Teraz jest inna. Znowu w pełni j est moj ą żoną. Nie wiem co się z nią stało? Jakby się mną brzydziła. Kobiety są dziwne. Przecież jestem jej mężem. Mąż z żoną muszą żyć ze sobą. Takie jest prawo boskie. Może nie jestem dobrym kochankiem, ale prawda jest taka, że ona nigdy mi nie pomagała, żebym nim był. Inne kobiety wykazują jakąś inicjatywę... pomagają... Gośka nigdy. Prawda, że jest zapracowana, ale prze- cież ja też z rękami pod tyłkiem nie siedzę. A zresztą, czy to jest w życiu najważniejsze? Kocham ją. Jestem jej wierny. Za nią i za chłopców dałbym się zabić. To się tylko tak mówi. Nigdy nie wiadomo, jak się człowiek zachowa w obliczu śmierci. Pod Berezyną nawet sobie nie zdawałem sprawy, że śmierć była tak blisko. Wtedy się nie bałem. Ale za to, kiedy leżąc na kwaterze pomyślałem o kulach, które koło mnie świstały i że każda mogła mnie zabić, chciało mi się krzyczeć ze strachu. Człowiek sam siebie nie zna. Ale za Gośkę dałbym się zabić. * * * - Dlaczego płaczesz Małgosiu? - Musiałam zapłacić dwadzieścia złotych kary... - Za co? - Policjantowi. Że nie zamknęłam w porę składu. Było piętnaście po siódmej. W składzie pełno ludzi. Przecież ich nie wypędzę. Przyszedł Wendarek i wlepił mi karę. Jeszcze krzyczał przy ludziach, że nie szanuję przepisów. - Trzeba mu było dać do łapy pięć złotych, to by przestał. - Nie chciał. Tak się zachowywał, jak by go specjalnie ktoś nasłał. - To jest możliwe. Ciągle się mszczą za moje zeznania w sądzie. - Świnie. Teraz widzę, że miałeś rację kiedy nie chciałeś zeznawać po ich myśli. - Jutro będzie wyrok. - Ciekawe, czy go zasądzą? - Na pewno. - Pójdziesz na sprawę? - Musiałbym zidiocieć. Mam wyżej uszu tego procesu. Nerwy sobie stargałem. - Nie ma się czym denerwować. 49 - No wiesz? Nie ma czym? W gazecie mnie obsmarowali, wystawili na pośmiewisko i ja mam być spokojny? Redaktor Surdel z Nowin Kostrowskich, taż sobie na mnie użył. Jak to opisał moje zeznania. To co prokurator Surdel mówił o kartach i Unii Lubelskiej to napisał, ale tego o czym mówił mecenas Pilich, tego już nie. Widać się nie nadawało do druku. Pod- chlebia się władzy bydlak. Tak. Nie wiedziałem kiedy była ta Unia. I co z tego? Do carskiej szkoły chodziłem! Takich rzeczy mnie tam nie uczyli. Wszystkiego co wiem, nauczyłem się w wojsku. Koledzy mnie nauczyli. Przedtem gdzie miałem edukację pobierać? U Kolanina na służbie? Jak to gnojek napisał? „Świadek Głębicki twierdzi, że nic nie słyszał. Nie słyszał też głosu sumienia, kiedy kłamał przed sądem Najjaśniejszej Rzeczpospolitej". Trafiła im się gratka. Z tej zasmarkanej pisaniny wynika, że największymi wrogami Polski, jesteśmy ja i Walczak. - Rozumiem cię Bronek, ale nie przejmuj się. - Łatwo ci mówić. - Ważne jest to, jak sam siebie osądzasz. Nie zrobiłeś krzywdy sąsiadowi i to się liczy. - A ta zasrana władza, będzie teraz szydzić ze mnie. Dawać kary za późniejsze zamykanie składu, zabierać koncesje... - Przetrzymamy Bronek. Przetrzymamy. - No to dlaczego buczysz, jak ci Wendarek wlepił karę? - Już nie buczę. Jaka ona jest dobra. Jaka kochana. Pewno ten proces ją odmienił. Jeżeli tak, to mogę mieć dziesięć takich procesów. W zakładzie Lei czaka jeszcze pusto. Chyba jestem pierwszym klientem. Rano zawsze się u niego golę. Mógłbym oczywiście golić się sam. W domu. Od świętej pamięci ojca, dostałem piękną brzytwę, ale kupcowi nie wypada. On kupuje u mnie, to i ja muszę go popierać. Lel- czak nie zarobi na mnie, to nie wyda u mnie pieniędzy. W Wielkopolsce wszyscy tak myślą i tak się rządzą. Lelczak zakłada mi pod szyję serwetę. - Golimy? -Tak. - Czytał pan dzisiejsze Nowiny? -Nie. - Dali Walczakowi pół roku więzienia. Prokurator żądał pięciu lat. - Z zawieszeniem? - Nie. Zabrali go prosto z sali sądowej. Namydla mi policzki. Nic do siebie nie mówimy. Jemu jest głupio. O czym tu mówić? Stało się nieszczęście. Już się Walczak nigdy nie podźwignie. Lelczak wie, że i on przyczynił się do tego świństwa. Może gdybym i ja pogrążył Walczaka, wszystkim byłoby raźniej. Nie mieliby wyrzutów sumienia. Teraz widzą, że można było inaczej się zachować. Widzą co na- robili - Zabrali mi koncesję na wino. - Przez Walczaka? - Nie. Przez moją głupotę... - Niech pan tak nie mówi. Pan jest porządnym człowiekiem. Mnie jest wstyd. Nie mogę ludziom spojrzeć w oczy. Co panu zależało na Walczaku? Nic. Przyjechał pan ze świata... A jednak zachował się pan jak przyzwoity sąsiad. Po ludzku. 50 Dobrze że zrozumiał. Może i inni zrozumieją? Nie można przed bodaj urzędasem trząść portkami. - Niech się pan nie przejmuje, panie Lei czak. Zeznawał pan pod przysięgą. Powiedział pan to co słyszał. - Niech pan ze mnie nie szydzi, panie Głębicki. Ja rzeczywiście bałem się kłamać. - Pan Bóg nie ma spółki z prokuratorem Senderem. W złej sprawie złożona przysięga Pana Boga nie obchodzi. Nie patrzy, jeżeli ktoś w takiej śmierdzącej sprawie złamie przykazanie. - Ma pan rację, panie Głębicki. Pan jest człowiekiem światowym. Inaczej patrzy na spra- wę. Patrzcie... Za światowego człowieka mnie uważa. Tego się nie spodziewałem. - Szkoda Walczaka. - Szkoda. Dać wodę kolońską? - Można. Kiedy wyjdzie? - Zaliczyli mu areszt przed rozprawą. Na początku nowego roku będzie w domu. - Jakoś się przemęczy. Jak tam pana chłopak, panie Lelczak? Muszę zmienić temat. Dosyć mam tego międlenia o procesie. - Niech pan nie wspomina. - Przeszedł do następnej klasy? - Dostał trzy czwórki. Będzie siedział następny rok. - Mój Karol też jedynek na świadectwie nie przyniósł. Jak to chłopak. Ledwo, ledwo... ale przeszedł. Za dwa lata pójdzie do gimnazjum. - Mój się nie nadaje. Jak tylko skończy szkołę powszechną oddam do terminu. -Na fryzjera? - Oczywiście. To dobry zawód. - Do kogo go pan odda? - Do Stępowskiego. On ma twardą rękę. Rozwiązuje serwetkę. -Dziękuję. Płacę trzydzieści groszy. On chucha na monety. - Początek? - Tak. Cieszę się, bo pan ma dobrą rękę, sąsiedzie. 51 Rozdział 5 To był ładny bal. Najelegantsze bale sylwestrowe odbywają się w Victorii. W Strzelnicy też są bale, ale tam przychodzi gorsza publiczność. Do Victorii tylko obywatelstwo i zamożne kupiectwo. Bodaj kogo tam nie puszczą. W tym roku byliśmy z Małgosią po raz pierwszy w Victorii. Parę razy chcieliśmy iść, ale nie było już zaproszeń. W tym roku, kiedy poprosiłem Janickiego o zaproszenie, dał mi z wyraźną chęcią. Mówił, że się cieszy, bo nareszcie spędzi- my u niego powitanie Nowego Roku. Myślałem, że proces Walczaka zaszkodzi mi u ludzi, a stało się odwrotnie. Dopiero teraz mnie poważają. To że straciliśmy koncesję na wina nie ma znaczenia. Powiększyliśmy dział kolonialny i właściwie obroty mamy większe. Więcej ludzi u nas kupuje. Staliśmy się znani w mieście. Nie chciałem iść na ten bal, ale Gośka się uparła. Powiedziała, że właśnie w tym roku mu- simy się pokazać. Żeby nie pomyślano, że się kogoś, albo czegoś boimy. Miała rację. Zimno dzisiaj. Będzie ze dwadzieścia stopni mrozu. Dobrze, że przed świętami uszyłem sobie nową pelisę. Ma ładny karakułowy kołnierz. Karakułową czapkę też kupiłem. Dobrze się prezentuję. Dostatnio. Mało kto w Kostrowie jest tak elegancko ubrany. Muszę wykupić świadectwo przemysłowe. Do piętnastego jest termin. Oni tylko czekają, żeby mnie na czymś przyłapać. Chociaż nie... Jak by się trochę uspokoili. Już się tak nie czepiają. - Dobhy wieczóh! Dosiego hoku panie Głębicki! - A to niespodzianka! Walczak! Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku. Kiedy pana wypuścili? - Wczohaj. Odsiedziałem poł hoku co do minuty. - Bogu dzięki! że ma pan to gówno już za sobą. Było mi przykro. Proszę mi wierzyć. - Człowiek stahy a głupi. Tam mnie nauczyli hozumu. - Było, minęło, nie warto wspominać. - Ja dopieho będę miał o czym wspominać. -Nie rozumiem... - Whacamy do Behlina. - Chyba pan żartuje. A co ze składem? - Z tym najmniejszy kłopot. Już go kupił jeden rzeźnik z Międzychodu. Millach. - Niemiec? - Ja mu nie patrzyłem do paszpohtu tylko do pohtwela. - I wpuszczą pana hitlerowcy do Niemiec? - Sphawa już właściwie załatwiona. Moja żona ma niemiecką hodzinę. Ona z domu się na- zywa Schultze. - I jedzie pan między tę hitlerowską bandę. Nie wie pan co się tam dzieje? Nie czyta pan gazet? - Ostatnie pół hoku nie miałem okazji... 52 - I co pan tam będzie robił? - To samo co tutaj. Bhat żony już nam znalazł skład do kupienia. - Ostatecznie wie pan co robi. Ja bym się bał wyjechać do Berlina. - Nic gohszego nie może mnie spotkać. - To prawda, że pana skrzywdzili. Prawda też, że Walczak zachowuje się jak świnia. Żeby to w innych czasach, ale teraz je- chać do hitlerowskiej Rzeszy? Kiedy się dzieją takie zbrodnie? Jestem pewien, że jak tylko przyjedzie do Berlina, to będzie się starał o niemieckie obywatelstwo. Wyleczyli go nasi z miłości do Polski. Okazało się, że i ja jestem idiotą. Nadstawiałem łeb za Szwaba. Straciłem koncesję. Wszystko w tej sprawie było śmierdzące. I ci co sądzili i ten co był sądzony. - Ja o panu, panie Głębicki nigdy nie zapomnę. Pan byłeś jedyny porządny człowiek w tym cholehnym Kosthowie. Zaczynają mi marznąć nogi. - No to wszystkiego najlepszego w Berlinie. Szkoda, że się pan zdecydował na taki krok. Będzie nam pana brakowało. Niech się tam sąsiadowi poszczęści. - Ja nie miałem innego wyjścia, panie Głębicki. Wszystkiego dobhego. * * * Słaby ruch dzisiaj w składzie. Jak to przed pierwszym. Ludzie nie mają pieniędzy. U mnie teraz tylko sprzedaż gotówkowa. Część klienteli się obraziła i odeszła, mała strata. Żeby pła- cili regularnie, to co innego, ale o tym teraz można tylko pomarzyć. Dobrze jest, jak taki za- smarkany dziedzic połowę rachunku na pierwszego zapłaci. Jeszcze trzeba mu dać w prezen- cie tabliczkę czekolady, albo pół funta kawy na prezent. A jak oszukują! Gośka niedbale prowadziła książki. Wierzyła ludziom. Wszystko zapisy- wała byle jak... Nie dziwota że znajdowali się tacy, co szachrowali. Sam złapałem żonę ma- szynisty Bińka, jak z dziesięciu złotych zrobiła złotówkę. Wymazała zero i dziewięć złotych człowiek stracił. A ilu było takich, których nie złapałem? Do tej pory osiem tysięcy złotych jest u ludzi i nie wiadomo kiedy zapłacą. Trzeba będzie skarżyć do sądu.. Na początku było mniej klienteli, ale potem się wyrównało. Teraz jest tak: ci co gdzie in- dziej kupują na kredyt, biorą u nas za gotówkę. Tam są winni, ale gdzieś kupować muszą. I przychodzą do nas. Małgosia początkowo wybrzydzała, ale teraz przyznała mi rację. Dosypię węgla do piecyka. Póki się pali -jest ciepło. Jak tylko zacznie wygasać - zimno w nogi. Zimą trudno wysiedzieć w składzie. Niby na posadzce położona jest deska, ale i tak chłód ciągnie od podłogi. Człowiek zdrowie marnuje. Kto wie, czy ta gruźlica nie była od tego. Jutro będą robić reklamę budyni Knorra. Zgodziłem się, ale teraz żałuję. Prawda, że robi się ruch w interesie, ale to nie jest klientela. Są tacy, co specjalnie przychodzą do składu po- próbować budyni czy galaretki. Nażreć się za darmochę. Jak ciepło na dworze, to nie robi mi to różnicy. Przecież płaci firma, która się reklamuje, ale w takie mrozy, tylko skład się wyzię- bia. - Dzień dobry. - Moje uszanowanie. - Jestem ze stowarzyszenia Caritas. Prowadzimy walkę z żebraniną i w zorganizowany sposób pomagamy potrzebującym. 53 Nie widziałem tej facetki. Co to za jedna? - To bardzo ładna akcja. Łazi teraz tylu żebraków, że opędzić się nie można. My dajemy jałmużnę w soboty. W piątek zmienia się dwa, albo trzy złote na grosze i w so- botę rozdaje się żebrakom. W inne dni, pędzimy ze składu. - Wiadomo, panie Głębicki, że po składach chodzą nie ci, co najbardziej potrzebują. Ci co najbardziej potrzebują pomocy, nie wyciągają ręki po jałmużnę. Tym właśnie pomagamy. - To bardzo ładnie, ale co ja mam do tego? - Poważni kupcy w Kostrowie dobrowolnie opodatkowują się na rzecz naszego stowarzy- szenia i nie muszą potem dawać jałmużny. - To bardzo rozsądne, ale o ile ja znam życie, to zapłacę do Caritasu, a żebracy i tak w so- botę będą przychodzić do składu. - Nic podobnego. Otrzyma pan tabliczkę, że firma jest członkiem wspierającym Caritas. Na tabliczce jest napisane: żebrakom i domokrążcom, wstęp policyjnie zabroniony. To jest mądre. Ktoś mi opowiadał, że umarł żebrak i znaleziono przy nim, zaszyte w szmaty, dwadzieścia tysięcy złotych. Daj takiemu skibkę chleba, to wyrzuci do śmietnika. Albo zostawi na oknie w korytarzu. Widziałem tabliczki Caritasu na drzwiach niektórych składów. Nawet się zastanawiałem, gdzie to można załatwić. - Uważam, że tak jest słusznie. Chętnie przyłączę się do takiej akcji. De wyniesie opłata? - Oczywiście datek jest dobrowolny, ale ustaliliśmy w zarządzie, że dolna granica nie po- winna być niższa, niż dwadzieścia złotych. - To sporo. Do tej pory na jałmużnę wydawałem nie więcej jak dziesięć złotych miesięcz- nie. - Ale w sobotę miał pan skład pełen włóczęgów. Przyzwoity klient brzydzi się kupować w składzie, gdzie pęta się taki żebrak. Zwłaszcza w eleganckim sklepie delikatesowym. Mówią, że niektórzy żebracy mają robactwo. Trzeba się wystrzegać choroby. Ma rację. Jeżeli tabliczka poskutkuje, warto zapłacić dziesięć złotych drożej' - Gdzie można wnieść opłatę i odebrać tabliczkę? - Mam ze sobą. - W taki razie, proszę wypisać kwit. Otwieram kasę. Wyjmuję pieniądze. Wydać łatwo. Nie wiem, czy do tej pory zarobiłem na czysto dwadzieścia złotych... „na czysto"... nie wiem czy w ogóle tyle utargowałem. Wszyscy ślizgają się na plecach kupca. Tylko dawaj i dawaj. - Proszę, dwadzieścia złotych. - To znaczy, że mam pokwitować najniższą stawkę? - Najwyższą, łaskawa pani. I to tylko na próbę. Jeżeli tabliczka nie poskutkuje, wycofam się z tego interesu. - Policja ma obowiązek pilnować, żeby składy które opłacają się w Caritasie, nie były nie- pokojone żebraniną. Nasze władze uzyskały w tej sprawie zapewnienie od wojewódzkiego komendanta Policji Państwowej. - Mam nadzieję, że policja w Kostrowie jest o tym powiadomiona? - Może pan być spokojny. Żona pana starosty jest wiceprezeską stowarzyszenia i uzyskała zapewnienie od komendanta powiatowego, że poprze nasze starania. - Nooo... jeżeli żona pana starosty się tym zajęła, to można być spokojnym o skutek. - Proszę. Tu jest kwit i tabliczka. 54 Dzisiaj imieniny Józka Rotmana. Oczywiście nas zaprosił. Gośka od wczoraj się szykuje. Zamówiła na dzisiaj fryzjerkę do domu. Tak rzadko gdzieś wychodzimy, że jak coś się trafi, to szaleje z radości. Dlaczego „rzadko"? Byliśmy przecież na balu sylwestrowym w Victorii. Tak. A przedtem? Nigdzie się nie chodziło. Nie było czasu, albo towarzystwa, albo zaproszenia. Tylko starzy Rotmanowie zapraszali nas na preferansa. My ich oczywiście też. Ale jak często można grać w preferansa? Z Józkami dobrze żyjemy. Trzymał mojego Karola do chrztu. Józek jest moim jedynym przyjacielem w Kostrowie. Teraz trochę gorzej wiedzie mu się w interesach. Księgarnie robią bokami. To nie jest interes na kryzysowe czasy. Jesienią żyrowałem mu weksle. Nie miał for- sy na zapłacenie zamówionych szkolnych książek. Szkolną książkę, chcesz czy nie, dla dziecka kupić musisz. Oczywiście, dzieciak może od- kupić używaną od kolegi, ale to się praktykuje tylko w biednych domach. Ja dla Karola i Łu- kasza kupuję nowe. Kosztuje to co roku kupę pieniędzy. Na szkolnych książkach, księgarz zawsze zarobi. Jeszcze przed świętami Józek wykupił weksle. Nie było kłopotu. W zeszłą sobotę jeździłem do Poznania. Za interesami. Przywio- złem Gosi suknię. Od Hersego. Zapłaciłem 150 złotych. Małgosia na mnie krzyczała, ale się ucieszyła. Suknia jak suknia. Z takim koronkowym ogonem. Ale opakowana była elegancko. W Kostrowie tak opakować nie potrafią. Dobre opakowanie dużo znaczy. Fryzj erka już wychodzi. - Do widzenia państwu.. - Do widzenia. W drzwiach stoi Gośka. Nie powiem, żeby podobała mi się jej ondulacja. Ale Gośka jest dumna. -No i jak? - Fantastycznie. Teraz ludzie uczepili się tego słowa „fantastycznie". Wszystko musi być „fantastyczne". Każdy plecie bezmyślnie, jak pacierz za panią matką. No to mówię i ja, żeby Gosi zrobić przyjemność. - Władzia, to dobra fryzj erka. Chyba najlepsza w Kostrowie. -I najdroższa. - Majątku na fryzjera nie wydaję. - Przecież tego nie powiedziałem. Dobrze, że się czeszesz u znanej fryzj erki. - O której idziemy? - Masz jeszcze sporo czasu. Dwie godziny. - Nie pada? -Nie. - To dobrze. Rano się zanosiło na deszcz. * * * - Zdrowie, szczęścia i powodzenia... A z resztą... Wszystkiego czego sobie życzysz. Ściskam mu dłoń. Robię to ze szczerą przyjaźnią i życzliwością. Podaję mu, zawiniętą w kolorowy papier, butelkę francuskiego wina. - O! Francuskie! Dziękuję! - Resztki fortun magnackich. Koncesji nie mam, ale wino zostało. Teraz mu składa życzenia Gośka. W przedpokoju pojawiła się Baśka Rotmanowa. Wie- dział Józek co bierze, kiedy się żenił. Basia to reprezentacyjna kobieta. - Dlaczego tak się guzdraliście? Gośka? 55 - Przecież spóźniliśmy się tylko kwadrans. W stołowym pokoju są już goście. Co to? Jest profesor Warecki z żoną. Józek ich zna? Pewno tak. Pewno mają ze sobą jakieś interesy. Gimnazjalny profesor zawsze może napędzić klientelę do księgarrni. - Witamy państwa. Ogólne „dobry wieczór". Proszę sobie nie przeszkadzać. Józek przejmuje inicjatywę. - To są moi przyjaciele, państwo Głębiccy. Proszę ich tak polubić, jak ja ich lubię. Basia daje znak. - No to siadajmy do stołu. Kto się spóźni, niech się martwi. Stół rozstawiony jest przez całą jadalnię. Prawie od ściany do ściany. Są takie rozciągane stoły. Bogato zastawiony. Wystarczy popatrzeć i ślina sama leci do ust. Postawił się Józek. Wczoraj rano brał u nas pół funta wędzonego łososia. Akurat miałem od Surdela z Gdyni. On dostarcza najlepsze węgorze i łososia. - Żonie nie wolno siadać koło męża. - To gdzie mam usiąść? Zośka jest zakłopotana. - Koło kapitana Tomanka. Teraz jest zadowolona. Gośka lubi wojskowych. Pewnie jej to zostało z czasów wojny. W nowej sukni wygląda pięknie. Właściwie, jej ondulacja też mi się podoba. Tomanek często przychodzi do Józków. Nie powiem. Jest przystojny, ale straszny moczymorda. Nie może bez wódki wytrzymać. Szkoda, że nie siedzę koło Warecki ej. Tak wypadło. Z mojej lewej strony siedzi stara Rot- manowa, z prawej - Stańczakowa. Mówimy na nią „wesoła starsza pani". Obok siedzi jej mąż. To jedyny wyjątek, że małżeństwo siedzi razem. Jak się zabawa rozkręci, to Stańczako- wie są nieocenieni. Śpiewają, organizują różne zabawy... Tam gdzie oni są, nie może być nudno. O! nawet teraz! Wesoła pani zabiera się do dzieła. -Michasiu! Michasiu! Jej mąż, jak na musztrze, zrywa się z krzesła. -Zaintonuj „sto lat" - Sto lat! Sto lat! Niech żyje, żyje nam... Mimo swoich lat, Stańczak ma ładny głos. Zaczyna w takiej tonacji, że wszyscy łatwo pod- chwytują melodię. Nie za nisko i nie za wysoko. Wszyscy wstają, unoszą kieliszki i śpiewają za Stańczakiem. Józek jest wzruszony. Przy- najmniej na takiego wygląda. * * * .Towarzystwo podzieliło się na małe grupki. Stara Rotmanowa usiłuje skompletować partię preferansa. Namawia Gosię, ale jej teraz nie w głowie karty. Tomanek wyraźnie się do niej przystawia. Trafił pod złym adresem. U Gosi nie ma szans. To po pierwsze, a po drugie... Pije Tomanek? Pije. Już zaskoczył. Nie mam się czego obawiać. Najdalej za dwie godziny będzie zalany w trupa. Nie pamiętam takiego przyjęcia, żeby Tomanek o własnych siłach wrócił do domu. Wreszcie jestem obok Warecki ej. Zagaduje ją notariusz Wawrzyniak. Wyjmuje paczkę pa- pierosów. Nie widziałem takich. Takiego gatunku nie prowadzimy w składzie. Warecka zain- teresowała się papierosami. - Jakieś nowe papierosy? - Tak. Nil. 56 - Nie słyszałam o takich. - Dopiero przed kilkoma dniami ukazały się w sprzedaży. - Drogie? -Najdroższe, pani profesorowo. - Myślałam, że najdroższe są„Damesy"? - Były. Teraz już nie. - Szkoda, że nie palę. - Może pani profesorowa spróbuje? Muszę się włączyć do rozmowy. - Usta pani Halinki nie są stworzone do tego, aby robić z nich komin. Głupio to powiedziałem. Notariusz uśmiechnął się ironicznie. Ale o dziwo! Ona spojrzała na mnie z zainteresowaniem. - Nareszcie się pan pojawił, panie Bronisławie. Co to? Unika mnie pan? - Trudno się było do pani dopchać. - Gbur. - Nie. Tylko realista. Pani zawsze jest otoczona rojem wielbicieli. Wawrzyniak poderwał się do ataku - Do pięknej kobiety mężczyźni ciągną, jak ćmy do ognia. Teraz on się wygłupił. Zachowuje się tak, jak by przed chwilą przyjechał ze wsi furmanką pełną kartofli. Warecka spojrzała na niego lekceważąco. Trzeba go pognębić. - Brawo! Pan jest poetą! Do ognia? Powiada pan? Jakby się ktoś dotknął pani Haliny, to gotów spłonąć w jednej sekundzie. Skąd się to u mnie bierze? Robię się bezczelny. - Niech pan spróbuje. Może nie będzie tak źle? Ona jest na lekkim rauszu. Suknię ma tak uszytą, że ramiona są całkiem gołe. Ona wie co ma ładne i co pokazać. Dotykam dłonią jej ramienia i od razu odrywam, jak bym dotknął roz- palonej do czerwoności blachy. -Ojej! Parzy!!! Śmiejemy się. Wawrzyniak ledwo maskuje swoją złość. Od początku przyjęcia przystawiał się do Wareckiej. Widać robił sobie jakieś nadzieje. Warecka go lekceważy. Za to do mnie uśmiecha się życzliwie, jak by mnie chciała ośmielić. Znowu się włącza Wawrzyniak - Panie Bronisławie, wydaje mi się, że kapitan Tomanek przypuścił szturm do zacnej mał- żonki. - Na tej twierdzy połamie sobie zęby. Świnia. Napuszcza mnie na Gośkę. Nie przebiera w środkach. Byle dorwać się do Warec- kiej. Stary pierdoła. Napalił się. Będzie chyba miał ponad pięćdziesiątkę. Może więcej. Łeb ma prawie łysy. Tylko parę kudełków za uszami. - Taki pan pewny swojej żony? Wawrzyniak nie dopuszcza mnie do słowa. - Psu z przodu, koniowi z tyłu, a kobiecie ze wszystkich stron nie można wierzyć. Jestem zły. Właściwie ten wymoczek obraża Małgosię. - To co pan powiedział jest ludowym przysłowiem, czy efektem własnych filozoficznych przemyśleń? - Obserwacji życia, panie Głębicki. Do kobiet podchodzę empirycznie. Zatkało mnie. Nie wiem co oznacza słowo „empirycznie". Musi coś znaczyć. Powiedział je pewnie dlatego, żeby mnie obrazić. Dzisiaj jego na wierzchu. Jeszcze go kiedyś dopadnę. - Czuję, panowie, że ta rozmowa zakończy się na udeptanej ziemi. 57 Warecka śmieje się perlistym śmiechem. Zachowuje się normalnie i swobodnie. Ale pro- wokująco. - Tak. Wybieram topory. Myślę, że „na udeptanej ziemi", oznacza pojedynek. Jeżeli jest inaczej, to wygłupiłem się. Nie. Śmieją się. - Dla pana Hipolita, będziemy musieli poszukać mniejszego toporka. Nie jestem pewna, czy z dużym sobie poradzi. Hipolit ma bęcław na imię. Hipek... Hipuś... Lepiej jakoś załagodzić sprawę. Po co gnojka zrażać do siebie. Zawsze to notariusz. Kiedyś może się przydać. - Pozory mylą, pani Halinko. Na oko, lepiej siły nie oceniać. Można się fatalnie pomylić. Wawrzyniak wypiął dumnie chuderlawą pierś. Uwierzył w to co powiedziałem. Na Warec- kiej nie zrobiło to żadnego wrażenia. - W takim razie, trzeba wypić na zgodę. Panie Bronisławie, na kredensie jest karafka z wi- śniówką. Tak. Stoi taca, a na niej karafki i butelki z różnymi gatunkami wódek. Obok stoliczek, a na nim taca z małymi kanapkami. Elegancko to wygląda. Zimny bufet. Jak u nas będzie przyję- cie, trzeba coś takiego zrobić. - Wiśniówkę, pani Halino? - Przecież prosiłam... - Dla mnie koniak. Zasrany dziedzic. Powiedział co wiedział. Myśli, że kelnera sobie znalazł. Chcesz koniaku, to sam sobie nalej. - Jeśli pani Halina pije „tatę z mamą", wszyscy muszą pić to samo. Udało mi się. Powiedziałem dowcipnie i do rymu. Przy okazji utarłem mu nosa. Jeżeli chce koniaku, niech sobie sam naleje. Nic nie mówi. Nalewam wszystkim wiśniówkę. Pijemy. Rozpoczynają swoje popisy państwo Stańczakowie. Podchodzą z pełnymi kieliszkami do kolejnych gości. Śpiewem zachęcają do wypicia. Nie wypada im odmówić. Podchodzą do nas. „Weseli państwo" tym razem do mnie adresują piosenkę: ...stań tu bracie za koleją, a uważaj jak tu leją. Więc wypijmy zdrowie jego, pan Bronisław wart jest tego Więc pij, więc pij, więc pij... I długo, długo żyj więc pij, więc pij, więc pij... Nalewam do kieliszka wiśniówki i duszkiem wypijam. Nie tylko „weseli starsi państwo" pilnują, żebym spełnił toast. Jak „kat nad grzeszną duszą" stoją i inni uczestnicy przyjęcia. Wszyscy z podniesionymi kieliszkami. Kiedy wychyliłem kieliszek do dna, rozległ się dalszy ciąg piosenki: ...O! Jak ładnie wypił Nawet się nie zakrztusił, zrobił to z przyjaźni, bo go nikt nie zmusił. Teraz zajęli się Wawrzyniakiem. Ten nie czeka, tylko od razu opróżnia kieliszek. Stańcza- kowie w połowie przerywają piosenkę i zaczynają refren... 58 O! Jak ładnie wypił... To jest kretyńskie, ale wesołe. Gdzie jest Gośka? Acha... W gabinecie Józka. Nie bierze udziału w zabawie. Koło niej ciągle kręci się Tomanek. Jest jeszcze jakiś facet. Nie znam go. Pierwszy raz widzę człowieka. - Kto to jest ten jegomość koło Tomanka? Zna go pan, panie Hipolicie? Warecka odeszła z orszakiem śpiewających. Zostaliśmy sami z Wawrzyniakiem. - Osobiście nie znam, ale coś o nim słyszałem. Wolę unikać takich znajomości. - Dlaczego? - Powiadają, że jest z „dwójki" - Jakiej „dwójki"? - Kontrwywiadu. - Niemożliwe! Po co by takiego Józek zaprosił na imieniny? - Może musiał? Przyszedł tutaj z Kozalewskimi. Oni go wprowadzili. Powiedzieli, że to ich krewny z Poznania. Rotman z całą pewnością wie co to za facet, ale co ma robić? Ciekawe kto go interesuje w naszym towarzystwie? Może pan? - W takich sprawach, nawet żartować nie warto. A może się pan myli? - Może. Zalecał bym jednak ostrożność. Pewnie. Po kiego licha Gośka się afiszuje z takim typem. Tomanek jej nie wystarcza? Je- żeli Wawrzyniak wie, że facet jest z kontrwywiadu, to inni też mogą wiedzieć. Trzeba Gośkę uświadomić. Kozalewski jest naczelnikiem wydziału handlu w magistracie. Jak go z „dwójki" poprosili, to nie mógł odmówić. Kogo on szpieguje? Pewnie Tomanka. Dużo pije, więc po pijaku mógł coś wypaplać. Bo to trudno po pijanemu ujawnić wojskową tajemnicę? W takim razie, każdy kto się z Tomankiem kontaktuje, jest podejrzany, trzeba Gośkę od- ciągnąć od kapitana. Ale jak? Pomyśli, że jestem zazdrosny. Warecki kręci się koło Wandy Rotmanowej. Chyba nie jest jej obojętny.. Jak by nie było - przystojny gość. Kiedy człowiek trochę wypije, od razu widać, kim jest naprawdę.. Warecki nie potrafi się maskować. Każdy widzi, że się do Wandy przystawia. Jeśli się dobrze zastanowić, to na takim przyjęciu, każdy żonaty mężczyzna szuka okazji. Ja przecież też nie jestem inny. Podrywam Warecką. Takie przyjęcia, to okazja do zdrady. Nieprawda... Ten koło Tomanka ma inne zadanie. A może Wawrzyniak się myli? * * * - Mam propozycję, panie Bronisławie. Zalała się Warecka. Dobrze, że Wawrzyniaka nie ma. - Zamieniam się w słuch. - Wypijemy „brudzia". Chce pan? Ostro zabiera się do rzeczy. Jak Gośka zobaczy, że całuję się z Warecką, będzie w domu awantura. Ale co mam robić? Powiedzieć, że nie chcę? Zrobię z siebie idiotę. - Czy chcę? Nawet marzyć o tym nie mogłem! - Niech pan nie będzie śmieszny. Rzeczywiście się wygłupiłem. Wypicie bruderschaftu, to przecież nic takiego. Zwyczajna towarzyska czynność. No... może nie zwyczajna, ale w każdym razie - nie gorsząca. Nalewam do kieliszków. Patrzę jej w oczy. Ona spogląda prowokująco i bezczelnie. Przekładamy ręce na krzyż. Pijemy. 59 - Bronek. - Halina. Odstawiamy kieliszki. Ona całuje mnie w usta. Zachłannie i namiętnie. Przylgnęła do mnie ciałem. Czuję bijący od niej żar. Usta ma delikatne. Jakby aksamitne. Podniecam się. Ona to czuje. Nasze języki się dotykają... Trą... Jakie ma delikatne wargi... Chciało by się wessać ją w siebie... To nie jest zwykły bruderschaft. To zapowiedź czegoś, co musi się stać. Czegoś, na co oboje czekamy. Zbyt długo ją całuję. Zwracamy na siebie uwagę. Nie. Każdy zajęty jest sobą. Lekko odpy- cham Halinę od siebie. Ona jakby westchnęła. Nie wiem co powiedzieć. Co się mówi w takim wypadku? Nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Jest mi głupio. Przecież jestem żonaty. -Napijesz się? -Jestem już pijana. - Mówisz głupstwa. - No to nalej. Nalewam pełne kieliszki. W karafce kończy się wiśniówka. Tym lepiej. Już i mnie zaczyna szumieć w głowie. Wszyscy są wstawieni. Nie widzę Józka. Warecki z Wandą, zachowują się wręcz nieprzyzwoicie. Ona chyba jest pijana. On też. Siedzą na kanapie. Maca japo udzie... Wanda nie usuwa jego ręki. Gdzie jest Gosia? Tomanek, jak przewidywałem, leży już spity na kanapie. Nie widzę tego tajniaka. Poszedł sobie. - Jutro Zenek ma od rana lekcje. - Nie zazdroszczę mu. Jeszcze mniej zazdroszczę jego uczniom.. - Służąca wyjechała do rodziny. Nie będzie jej do wtorku. Czego ona chce? Wyraźnie mnie do siebie zaprasza. Będzie sama... - Na pewno będzie cię boleć głowa. Może przyjść i zrobić ci kompres? - Będę czekała. Przyjdź o dziewiątej. Teraz już idź. Po co zwracać na siebie uwagę? Lu- dzie będą paplać... * * * Ja chyba jestem zakochany? Czuję, że coś się we mnie zmieniło... Ale przecież Gośkę też kocham... Co ja robię? Jutro pójdę do tamtej. Jak że to tak? Krzywdzić kochanego człowieka? Matkę swoich dzieci? Ona nigdy mnie nie zdradziła. Jestem jej jedynym mężczyzną. A prze- cież powiedziałem Halinie, że przyjdę. Nie. Ja nic nie mówiłem. To ona powiedziała, żebym przyszedł. Jak mogła coś takiego zaproponować? Przecież jest mężatką. Warecki też dobry numer. Prawie włazi na Wandę. Może dlatego i ona szuka okazji? Jest pijany i już niczym się nie krępuje. Wanda nie powinna na to pozwalać. - Gratuluję, panie Bronisławie. Dopiął pan swego. Albo lepiej, jak mówił Boy Żeleński, odpiął. Znowu ten mydłek. Jeszcze się trzyma na nogach. Czego on właściwie chce? - Pani Halinka dzisiaj wyraźnie pana faworyzuje. Jestem pewien, że jutro będzie pan już członkiem klubu. - Jakiego klubu? - Tych, co rżnęli panią Halinkę. - Coś mi się zdaje, panie Wawrzyniak, że powinien pan dostać w mordę. - Spokojnie. Po co tak nerwowo? Niech pan zdejmie różowe okulary i zapyta ludzi kom- petentnych. Każdy panu powie to samo. - Może i pan jest członkiem tego klubu? 60 - Niestety. Rzecz w tym, że nie. Dzisiaj chciałem sobie załatwić wpisowe, ale pan mnie ubiegł. Poczekam do następnej okazji. - Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pan to zrobił dzisiaj. - Za późno... Za późno, panie Bronisławie. Dzisiaj pan jest królem bractwa, doganiaczy pani Halinki. - Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, że ją pan obraża? - Zdaję, chociaż to przesada. Zachowuje się pan tak samo, jak pańscy poprzednicy. - Ciekawe. To znaczy jak? - Zakochał się pan. Może jeszcze nie zdaje pan sobie z tego sprawy, ale tak jest. - Skoro jest pan takim gentlemanem, czy może mi pan podać kilka nazwisk moich po- przedników? - Zrobił bym to z największą przyjemnością, ale taka informacja nie ma najmniejszego sensu. Powiem panu raczej, jakich partnerów zwykła sobie dobierać pani Halina. - Ogromnie jestem ciekaw. - Ona jest wyjątkowo cyniczna. Po prostu - niszczy ludzi. Puszcza się tylko z tym kto jest w niej bez pamięci zakochany. - Przy jej urodzie, wydaje się to wręcz niemożliwe. Pańska informacja jest rewelacyjna. - Niech pan nie ironizuje. A może wypijemy brudzia? Będzie się nam lepiej gaworzyło. Chociaż wątpię, czy będzie mnie pan tak namiętnie całował jak panią Halinę. Gotów jestem jednak zaryzykować. - Okazuje się, że nie tylko świnia, ale również kandydat na donosiciela. Ma pan zamiar oświecić moją żonę, czy też męża pani Halinki? - Nie ma obawy. Jestem tylko trochę zniecierpliwiony, w oczekiwaniu na swoją kolej. Wi- dzę, że nie ma pan ochoty przejść ze mną na „ty" - Podziwiam pańską przenikliwość. - Dziękuję za komplement. Wracamy więc do pani Halinki. Według mnie, jest ona w spe- cyficzny sposób zboczona. -Nowa rewelacja. - Dobiera sobie takich partnerów, na których inna nawet by nie spojrzała. - Coś podobnego... - Zna pan inżyniera Borsuka? - Chyba nie powie pan, że on z nią... - Powiem. Inżynier Borsuk, jak panu wiadomo, jest trochę ułomny. Lekko garbaty, lekko kulawy, ale za to, cholernie utalentowany. Swoją żonę kochał jak wierny pies. Zresztą jak pies był również przez nią traktowany. Taki człowiek jest wymarzonym obiektem dla pani Halinki. - Proszę... proszę... Jest pan również psychologiem. - Inżynier Borsuk, jak już powiedziałem, jest wybitnie utalentowany. Nie wiem czy panu wiadomo, ale pół roku temu wygrał rozpisany w Londynie konkurs na projekt wielkiego kom- pleksu szpitalnego. To rzeczywiście interesujące. Nic o tym nie wiedziałem. - Doprawdy? Pierwsze słyszę. W ogóle się o tym nie mówiło. - Inżynier Borsuk jest wyjątkowo skromnym człowiekiem. - De wynosiła nagroda? - W gotówce - nie wiadomo. Ale od pół roku budują w Londynie ten jego szpital, a Bor- suk zajmuje poważne miejsce w kierownictwie budowy. Notabene jest już z żoną w Londy- nie. Wątpię czy go jeszcze zobaczymy w Kostrowie. - Prawdę mówiąc, nie wiedziałem też, że Borsuk jest żonaty. Wprost nie chce się wierzyć, że jakaś kobieta mogła się w nim zakochać 61 - Ja nie powiedziałem, że jego żona była w nim zakochana.. Po prostu miała nosa. Wie- działa, że Borsuk ma przed sobą przyszłość. Ale nas przecież interesuje pani Halinka. Ona lubi kiedy jej wybraniec jest żonaty. Wszyscy jej kochankowie byli fizycznie nieciekawi, albo powiedzmy... lekko zausterkowani. Mieli jednak jakieś wewnętrzne walory... Byli na jakiś sposób niecodzienni. Pani Halina ma satysfakcję rozbijając dobrze prosperujące małżeństwa. - Ale dlaczego jej kochanek musi być kaleką, grubasem, czy dajmy na to jak pan - łyso- niem? - Taki facet nie może wprost uwierzyć, że kobieta w rodzaju pani Halinki może się w nim zakochać. A pani Halinka zawsze się zakochuje. Ryzykuję twierdzenie, że naprawdę. - Niemożliwe. - Kiedy na dodatek, taki facet mimo swoich, a raczej Pana Boga niedoróbek, popieprzy so- bie parę razy, pozostaje jej rabem do końca życia. - Był pan łaskaw dzisiaj powiedzieć, że wpadłem pani Halinie w oko. Więc jak to? Prze- cież nie jestem ani kulawy, ani garbaty ... Więc jak? - Pan jest zakompleksiały. Widać chłopskie pochodzenie. Ale pan się pcha w górę. Myślę nawet, że pan będzie kimś. Halinka to wyczuwa bezbłędnie. -Coś podobnego... - Ale przede wszystkim otacza pana legenda hazardzisty i gracza. A może postawa w pro- cesie Walczaka? Ja jednak stawiam na to pierwsze. Dostojewski się kłania. Nie chce mi się wierzyć, żeby Halina była taka. Gdyby się puszczała, ludzie by wiedzieli. Byłyby plotki. Takich rzeczy się nie ukryje. Co on mówił o chłopskim pochodzeniu? Że jestem zakompleksiony..? Jak to poznał? Spróbuj nie być, skoro masz takie luki we wykształceniu i musisz to ukrywać. Często przed takimi, na których i splunąć nie warto. Ale oni mają szkoły...Tytuły... Swoją drogą trzeba uważać, żeby nie napytać sobie biedy. Nie wierzę w to co pieprzy Wawrzyniak, ale ostrożność nie zawadzi. - Ciekawe, dlaczego kochany rejentuńcio mi to wszystko mówi? Coś mi się wydaje, że chętnie by wszystkich spłoszył i sam wpakował się pod ciepłą pierzynkę pani Wareckiej. Z tą łysinką ma pan u niej szansę. No panie Wawrzyniak... Niech się pan przyzna. Siedzi gdzieś pod serduszkiem świnia, która aż piszczy, żeby siebie i innych w błocie wytapiać? - Jesteś głupszy Głębicki niż myślałem. - Mówiąc językiem eleganckiego świata - odwzajemniam komplement. I jednak cieszę się, że przeszliśmy prawie na ty, bez całowania twojej głupiej mordy. * * * Jest prawie trzecia w nocy. Józek nie powinien robić imienin w niedzielę. Takie przyjęcia trzeba organizować w sobotę. Na drugi dzień można się wyspać. Właściwie, za cztery godziny trzeba stanąć za ladą. Gośka jest jakaś dziwna. Właściwie to przez całe imieniny jej nie wi- działem. - Czy wiesz kim był ten facet, który razem z Tomankiem emablował? - Zazdrosny? - To też, ale pytam czy wiesz kto to był? - Kolega Tomanka. Też kapitan. Tyle że na przyjęcie przyszedł po cywilnemu. - Powiem ci. To był oficer kontrwywiadu. 62 - No to co? Kontrwywiad jest taką samą formacją wojskową jak każda inna. Ktoś musi pilnować kraju przed szpiegami i zdrajcami. Według mnie, to ciekawa służba. - Może i ciekawa, ale lepiej się z takimi nie zadawać. - Jesteś niesprawiedliwy. Wygadujesz na człowieka, którego nie znasz. - Nic nie wygaduję - A on o tobie mówił z wielką życzliwością. - O mnie? A to coś nowego! - Tak. Bardzo chwalił twoją postawę w czasie procesu Walczaka. Pytał się czy jesteśmy jego krewnymi, czy też twoja postawa wynikała z naszego sąsiedztwa. - Wydaje mi się, że to chwalenie niczego dobrego nie wróży. Czy wiesz, że Walczak wy- jeżdża do Berlina? Może jest zamieszany w aferę szpiegowską? - Opowiadasz głupstwa. Walczak i szpiegostwo! A gdyby nawet to co? Ty w żadną aferę zamieszany nie jesteś. Możesz spać spokojnie. Jeszcze nie ma tak w Polsce, żeby mogli kogoś bez powodu aresztować.. Tu nie Sowi ety. Chodźmy szybciej. Robi się zimno. Jestem lekko ubrana. * * * Dzwoni budzik. Siódma. Łeb mi pęka. Muszę zażyć „kogutka". Gdzie są proszki? Są. Jest też szklanka wody. Przezornie postawiłem przed zaśnięciem na nocnym stoliku. Gośka już wstała. Ma zdrowie. Może tyle nie piła? Ja niestety, piłem za dużo. Ale mnie boli głowa... Taki mam organizm. Czasem wystarczy, że wypiję dwa kieliszki i głowa mi pę- ka. Muszę brać proszki. Wstaję. Trzeba się umyć. Idę do kuchni. Nalewam wody do miednicy. Gośka jest już ubra- na. Ładnie wygląda w tej wełnianej sukience. Lubię tę suknię. Nie powinna ubierać jej do składu. Pod fartuchem sukni nie widać, a się niszczy. Gośka je śniadanie. W kuchni pachnie prawdziwą kawą i świeżym pieczywem. Małgosia lubi takie najtańsze bułki. Po trzy grosze sztuka. Nazywają się gryzki. Nie powinno się takich kupować. Solidnemu kupcowi nie wypada. Ale jak lubi, to co jej zrobisz? Chłopcy też już wstali. Nie mogą się spóźnić do szkoły. W szkole panuje rygor. Za spóź- nienie obniżają stopień ze sprawowania. Już zjedli śniadanie. Karol pakuje zeszyty do teczki. - Mamusiu, daj mi pięćdziesiąt groszy na komitet rodzicielski. -Zapłacisz jutro. - Już dwa razy mnie Relaga upomniał, że nie płacę. W sobotę powiedział, że jak w domu nie ma pieniędzy, to tata powinien zagrać w karty. - Relaga tak mówił? -Tak To gnój śmierdzący. Nie lubi mnie, bo nie chcę mu sprzedawać na kredyt. Jego sprawa. Ale do dziecka nie powinien się tak odzywać. - Daj mu Gośka pieniądze. Niech się dzieciaka nie czepiają. Staszka stawia na stole patelnię z jajecznicą. Po przepiciu muszę dużo jeść, ale są tacy, co nie mogą kęsa przełknąć. * * * 63 Ładnie wyglądam w brązowym garniturze. Bardzo dobrze uszyty. Kowalczyk to dobry krawiec. Drogo bierze, trzeba długo czekać, ale ubranie leży na człowieku jak ulane. Powinie- nem chyba zmienić bieliznę... Doprawdy nie wiem... Iść do tej Wareckiej czy nie? W czasie przyjęcia inaczej to wygląda i teraz inaczej... Może żartowała? Nie. Mówiła poważnie. Jestem z nią umówiony na dziewiątą. Zgodziłem się. A tam „zgo- dziłem"... Przy wódce dużo się mówi. A zresztą mogłem zaspać. Jakże to tak? Zdradzać Małgosię? Jak jej potem spojrzę w oczy? Ona od razu pozna. Nie. Takich rzeczy uczciwy człowiek nie robi. Nie wolno. „Nie wolno"... Inni się pieprzą i nikomu to nie przeszkadza. Używają życia. Ja tak nie po- trafię. Wiem, że kiedy raz się złączę z Haliną, to już do Gosi nie wrócę. Nie będę mógł z nią żyć. I co wtedy? Przecież jest moją żoną. Poświęciła mi swoje życie. Nie. Nie pójdę do Hali- ny. Ale co ona sobie o mnie pomyśli? Trzeba być durniem, żeby się tak zachowywać. Najpierw się umawiać, a potem nie przychodzić. Wątpię, żeby się znalazł jeden mężczyzna, który by nie skorzystał z takiej okazji. Pójdę. Niech się dzieje co chce. Potem wszystko mogę zerwać, ale dzisiaj pójdę. Nie mogę się zachowywać, jak chłopek roztropek. Zresztą sam tego chcę. Ona jest piękna. Ciągnie mnie do niej. I jest chyba we mnie zakochana. Właśnie dlatego nie wolno mi tam iść. Jak ją raz zdobędę, to już się od niej nie uwolnię. Znam siebie. Pierwszy raz to robię. A co będzie, jak jej nie dogodzę? Nie wierzę Wawrzynia- kowi, ale może to prawda, że się puszcza z kim popadnie. Taka ma wymagania. Trzeba mieć technikę, żeby ją zaspokoić. Od inżyniera Borsuka na pewno nie jestem gorszy. I jak to tak? Pójdę do nich do domu, zadzwonię do drzwi i co powiem? Że przyszedłem ją dogonić? A co będzie, jeżeli Warecki nie poszedł do gimnazjum? Przecież miał prawo źle się czuć? Nie. Warecki na pewno pójdzie do pracy. Powiadają ludzie, że według niego można regu- lować zegarki. Swoją drogą, Józek też mógłby lepiej swojej Wandy pilnować. Gziła się z Wa- reckim przez cały wieczór. Jestem jak nieprzytomny. Krew we mnie pulsuje. Ciągle widzę nagie ramiona Haliny. Czuję smak jej ust. Nie... Nie opędzę się od tego pragnienia. Muszę tam iść, inaczej zwariuję. Powiem Gosi, że idę do hurtowni. Trzeba zamówić towar. Ale co? Jak to co? Cytryny, po- marańcze, opiekanych śledzi też nie ma... Jak wyjdę od Haliny, to rzeczywiście muszę tam pójść. Ale jak jej powiedzieć, żeby to wypadło naturalnie? Ona jest przebiegła. Może się do- myśleć. W składzie jest pusto. Gośka wyjmuje z kasy pieniądze. - Bronek. Posiedź trochę w składzie. Umówiłam się z krawcową. Mam dzisiaj miarę. I Bogu dzięki! Sprawa sama się rozwiązała. Los zadecydował. 64 Rozdział 6 Z kim to Gosia rozmawia? Acha... To Zaksonka... Dobrze, że przyjechała. Skończyła się kasza tatarczana. Kaszki krakowskiej też mało. Izaaksonowie mają młyn w Waliczu. Przetwo- ry zbożowe u nich najtańsze. Mógłbym kupować wszystko w ostrowskim młynie, ale dlacze- go mamy przepłacać? Izaaksonowie to pracowici ludzie. On pilnuje młyna, a ona jeździ jako komiwojażer. W Kostrowie nie mają wielu klientów. Tutaj kupcy od Żydów nie kupują. Popierają młyn Bur- charda. Nie rozumiem dlaczego Niemiec ma być lepszy od Żyda. Zwłaszcza, że ma droższy towar. I specjalnie teraz, Kiedy Hitler tak ześwinił naród. Małgosia lubi Zaksonkę. Chociaż i teraz... Zaksonka rozsiadła się w krześle. Gadają jak dwie kumoszki. O tej porze klientów mało, więc nikomu to nie przeszkadza... Niech gadają. Muszę zrobić porządek w kantorze. Bałagan straszny. Żadnego rachunku nie można znaleźć kiedy trzeba. Do składu wchodzi Brudman. Nie lubię go. Pewnie to Szwab. Hitlerowi wlazłby do tyłka bez wazeliny. Niby udaje Polaka. Nawet do Narodowców go przyjęli. Ja bym takiego w dupę kopnął a nie przyjmował do organizacji. Z mordy widać, że to szwabski pomiot.. - Dzień dobry. - Dzień dobry, panie Brudman. Czym mogę służyć? - Kawę Bohma proszę. Spojrzał na Zaksonkę, Rozwarł szeroko oczy, jak by ducha zobaczył. - A co ta Żydówa tu robi? Gośkę zatkało. Nie dziwię się. To szwabskie bydlę za dużo sobie pozwala. Pewny siebie podchodzi do wejściowych drzwi składu. Na drzwiach niektórych interesów, a zwłaszcza kupców niemieckiego pochodzenia, powywieszali tabliczki z napisem: „Komiwojażerom, Żydom wstęp wzbroniony" - O tu! Czytałaś? Nagle na twarzy Brudmana maluje się wyraz zawodu. Na naszych drzwiach jest tabliczka Caritasu zabraniająca żebraniny. Teraz on na odmianę stracił rezon. Nie zdaje sobie sprawy, że trafił na mojąMałgośkę. Już odzyskała pewność siebie. Można pęknąć ze śmiechu. Nastroszyła się jak kocica. Zła- pała za stojącą obok piecyka szczotkę i wyskoczyła na środek składu. Bez namysłu trzasnęła Budmana szczotką w łeb. - Won łachudro ze składu! I żebyś mi się tu więcej nie pokazywał!!! - Ja zamelduję na policję! - No to masz jeszcze raz! Masz! Masz! Wystarczy? W Gośkę chyba diabeł wstąpił. Bije Brudmana raz za razem. - Ja cię oduczę rządzenia się w moim składzie! Gówniarzu jeden! 65 Szczotka spadła z kija. Gośka wali Brudmana samym kijem. Brudman śmiesznie podska- kuje. Zasłania głowę rękami. Wyskakuje ze składu. Aż na środek jezdni. Jeszcze takiej Gośki nie widziałem. Zuch baba! - Żeby tu więcej twoja noga nie postała!!! - Szabes gojka! Ja ci jeszcze żydowska kurwo pokażę! Tego już za wiele. Dam mu po mordzie. Już nie trzeba. Gośka jak lwica podskoczyła do niego. Berudman nie czekał. Zrejterował haniebnie w kierunku ratusza. Gośka wraca do skła- du. Zobaczyła mnie wychodzącego zza lady. - Słyszałeś drania? - Słyszałem. Szedłem mu dać po mordzie. - Nie trzeba. Dostał za swoje. Popamięta szwabisko. - Nie spodziewałem się, żeś taki wojak. Brudman już pewno do nas nie przyjdzie. - Mała strata. Gwiżdżę na takich klientów. Teraz oboje, jak na komendę, spojrzeliśmy na panią Izaakson. Wstała z krzesła. Jest blada. Broda jej się tak trzęsie, jakby się miała za chwilę rozpłakać. - Przepraszamy panią. Proszę nam wybaczyć, ale nie wiedzieliśmy, że to bydlę tak się za- chowa. Wie pani, jak to dzisiaj jest... Różni ludzie są na tym świecie. -To ja dziękuję... - W moim składzie nikt rządzić nie będzie. To bydlak! Może napijemy się kawy? To do- brze robi na nerwy. Bronek, powiedz Staszce, żeby przyniosła dwie filiżanki. A może ty też się napijesz? - Nie. Później się napiję. Teraz muszę iść. A jednak antyżydowska heca się rozwija. W tym roku zrobili antyżydowski tydzień. Czego ci Narodowcy chcą? Przecież w Kostrowie jest tylko jeden skład żydowski. Arnold Kuchan. Tekstylia i krótkie towary. Bardzo przyzwoity człowiek. Można powiedzieć - porządny oby- watel miasta. Zasiedziały w Kostrowie. Już jego dziad tutaj mieszkał. I dziad i ojciec, zawsze byli szanowani. Na Kuchana nikt złamanego słowa nie może powiedzieć. I nagle - masz! Paru durniom przeszkadza. Wszystko robota Hitlera. Napuszcza kostrowskich Niemców, a ci powtarzają jego nauki, jak pacierz za panią matką. Niektórzy polscy ludzie, też dają się ogłupić. Sami Niemcy nic by nie zrobili. „Tydzień antyżydowski". Powinni zrobić tydzień antyhitlerowski i bojkotować niemieckie towary. Byłoby więcej roboty, niż z jednym Kuchanem. Jak ma być „Polska dla Polaków", to najpierw Szwabów trzeba wykopać. Wczoraj na szybie składu Kuchana ktoś wypisał czarną farbą: Żyd. Nad ulicą Walicką, na wysokości pierwszego piętra, ktoś wywiesił transparent: „Nie kupuj u Żydów w Waliczu" W Waliczu rzeczywiście jest wielu Żydów. Tam faktycznie trzęsą całym handlem. Katolik się tam nie utrzyma. Zagryzą go. Kto dał pozwolenie na wieszanie takich transparentów? Policja powinna zabronić. Jak to wygląda, żeby takie bzdury wieszać? Kuchan się nie przejmuje. Ogłosił wielką obniżkę cen i ma skład pełen ludzi. To się tylko tak mówi, że się nie przejmuje. Na pewno się gryzie, że mu coś takiego robią. A może ludzie specjalnie do niego chodzą, żeby pokazać, że srają na takie wygłupy? Pew- nie tak. 66 Muszę i ja iść do Kuchana coś kupić. Przecież to prawie sąsiad. Mamy składy o pięćdzie- siąt metrów od siebie. Tak zrobię. Kupię szelki. Stare trzeba zmienić. Kupiectwo powinno się popierać, a kiedy trzeba - podtrzymywać na duchu. Jak się do mnie czepiali, to nikt mnie nie popierał. Do dzisiaj mówią - Galicjak z Kongre- sówki. Niech tam... Ja mam swoje zdanie i nie muszę się z nim kryć. Do składu schodzi schodami Gośka. - Małgosiu, skoczę na chwilę do miasta. Muszę kupić szelki. - Mógłbyś kupić u Kuchana. Przyczepili się do niego, nie wiadomo o co. - Właśnie tam idę. - To dobrze. Rozumiemy się z Gosią jak para dobranych koni. Bez słowa. Myślę, że mało jest tak do- brze rozumiejących się małżeństw. Ona jest mądra i szlachetna. Mam szczęście. A chciałem ją zdradzić. Na każdego przychodzi chwila słabości. Ale nie zdradziłem. Od tej pory unikam Wareckiej. Nie ma wielkiego ruchu u Kuchana. Trzech kupujących. W tych warunkach, dobre i to. In- ne składy nie są bojkotowane a też pusto. Kiedy się wreszcie skończy ten kryzys? Kuchan mizernie wygląda. Ludzie mówią, że choruje na nerki. Wcześnie go choroba zła- pała, a przecież to jeszcze młody facet. Nie ma więcej jak czterdzieści lat. Może te „antyży- dowskie tygodnie" tak go wykończyły nerwowo? Przysłużyli mu się. Nie ma człowieka, żeby go takie hece nie ruszyły. - Dzień dobry. - Dzień dobry panie Głębicki, Dawno pana nie widziałem. - Jakoś się nie składało.... - Czym mogę służyć? - Ma pan jakieś ładne szelki? - Dla pana, czy któregoś z chłopców? - Dla mnie. - Bardzo proszę. Wyrzuca na ladę stertę szelek, opakowanych w celofan. Wezmę chyba te zielone. Ładne. Nie... Wezmę brązowe. Będą pasować do nowego ubrania. - De płacę? - Kosztowały dwa złote, ale w tym tygodniu mamy obniżkę cen. O dziesięć procent. Płaci pan złoty osiemdziesiąt. Kładę na ladę dwa złote. Kuchan wydaje resztę i pakuje szelki. - Przykro mi sąsiedzie, że w naszym mieście dzieją się takie awantury. Chcę panu powie- dzieć, że przyzwoici obywatele miasta potępiają takie postępowanie. Zawsze pana szanowa- łem i będę szanować. Bez względu na to, co ci idioci wyprawiają.. - Dziękuję, panie Głębicki. Pan jest przyzwoitym człowiekiem. Chcę jednak panu powie- dzieć, że nie biorę tego co się dzieje poważnie. - Jak to? Przecież zamalowali panu szybę wystawową. - Dlaczego od razu „zamalowali"? Oni napisali tylko: „Żyd". Co w tym złego? To mnie nie obraża. Ja jestem Żydem. Nie muszę się tego wstydzić. Gdyby na przykład napisali Hitler, albo Góring, aaa... wtedy co innego. Poszedłbym meldować na policję. A Wilgnowskiego zaskarżył do sądu. - To Wilgnowski to nasmarował? 67 - On. Ale nie mam do niego urazy. On po znajomości maluje mi na szybie te napisy wodną farbą. Skończą się te uroczystości antyżydowskie, to ja natychmiast, zetrę napisy mokrą ścier- ką. - Tacy jak Wilgnowski nie decydują o tym, jaki ma być Kostrów. - Naturalnie że nie. Ale oni tutaj żyją i mieszkają. To jest także ich miasto. Ono jest rów- nież moje. Pan, panie Głębicki, jest człowiekiem, który tu przybył ze świata. Wczoraj pana nie było, dzisiaj jest, jutro może nie być. Proszę się nie gniewać, ale tacy jak pan ozdabiają miasto, ale nie decydują o jego życiu. A miasto, panie Głębicki, jak miasto. Ani dobre ani złe. Jest mi wstyd. On ma rację.. - Policja powinna surowo karać takie wybryki. - Myślę, że policji lepiej do tego nie mieszać. - Ten idiotyczny transparent, który zawiesili nad całą ulicą powinni usunąć.. - Dlaczego? Według mnie ten transparent powinien wisieć przez cały rok. Pan czytał, co tam jest napisane? - Czytałem. „Nie kupuj u Żydów w Waliczu". - No właśnie. Bardzo słusznie. Po co kostrowiak ma jeździć do Kalisza i kupować u tam- tejszych Żydów? Niech kupuje u swojego. Kuchan się ten Żyd nazywa. A jeżeli nie wie gdzie on ma skład, to zaraz widzi, że na moim wypisane jest jak wół - Żyd. - Pan żartuje, a mnie jest wstyd za moich rodaków. - Niesłusznie. To są również moi rodacy. Z wyboru, ale rodacy. Pan jest mądrym człowie- kiem i powinien pewne rzeczy zrozumieć. To prawda, że nie jest przyjemnie, kiedy człowie- kowi na szybach smarują różne napisy. Ale ja już panu powiedziałem. Ja się nie obrażam na słowo Żyd. Oni mi za darmo robią reklamę. Czy może mi pan powiedzieć, gdzie ma skład krótkich towarów Henryk Krupik? - Nie wiem. - No widzi pan. On ma swój skład za gazownią. I nikt o tym nie wie. Może tylko paru, któ- rzy mieszkają najbliżej. Krupik robi bokami. Myślę, że w tym roku zwinie interes. Już mi proponował odsprzedaż części towaru. Dlaczego? Bo o składzie Krupika nikt nie wie. A o Kuchanie wie każdy. Nawet z dalekiego Zacharzewa przychodzą ludzie, żeby zobaczyć, jak na mojej szybie wymalowano słowo - Żyd. Przy okazji każdy też coś kupi Co roku, przez cały tydzień, przypomina się kostrowianom, gdzie Kuchan ma swój skład. I wtedy ja ogłaszam obniżkę cen i robię takie obroty, że każdy mój konkurent nie może spać z zazdrości. Proszę bardzo... Nawet pan przyszedł do mnie kupić szelki. - Jeżeli mam być szczery, to dzisiaj specjalnie przyszedłem, że jestem przeciwny takim metodom. - Wiem o tym. I dziękuję. Ale chciałem powiedzieć, że nawet z antyżydowskimi tygo- dniami, żyje mi się tutaj całkiem nieźle. Czym ja się mam przejmować? Że przyszedł taki czas i kilku ludziom poprzewracało się w głowie? To minie. Niech mi pan wierzy.. Za dwa, trzy lata ludzie wymyślą sobie inne zabawy. - Oby tak było. Boję się jednak, że może być inaczej. - Bo pan jesteś pesymista. Jak by Żydzi byli pesymistami, to od tysiąca lat, nie było by ich na świecie. - Słyszał pan, że padła Abisynia? - Słyszałem. Ale co to ma do sprawy żydowskiej? Prawda, że Abisyńczycy są chami- to-semitami, ale to jeszcze nie Żydzi. Im nikt nic na oknie wystawowym nie wymaluje. - Niech pan zapamięta, panie Kuchan. Po raz pierwszy faszyści napadli na słaby kraj, pod- bili go, a nikt nie kiwnął nawet palcem w bucie. Teraz się zacznie. - Nie wierzę w dalsze włoskie zwycięstwa. - Zapomniał pan o Hitlerze. 68 Kuchan posmutniał. - Tak. To jest ta chmura nieszczęścia, co wisi nad naszymi głowami. Ale w Polsce nie znajdzie się nikt, kto chciałby tego bandytę naśladować. Czy pan czytał, panie Głębicki, że polski rząd stanął w obronie polskich Żydów mieszkających we Wrocławiu? Nawet Hitler się przestraszył i przestał biednych ludzi prześladować. - Nie zupełnie się przestraszył i nie całkiem przestał prześladować. Przepędza Żydów przez granicę. Bez paszportów i bez pieniędzy. Taki bandyta nigdy się nie ustatkuje. Niech pan pojedzie do Zbąszynia. Zobaczy pan co się tam dzieje. - Wiem. Ale to nie Niemcy. To garstka fanatyków. - Wy Żydzi wierzycie w Niemców jak w Pana Boga. Kochacie ich bez opamiętania. Opę- tało was, a oni wam ciągle pokazują tyłek. Od wieków. Niemieccy Żydzi już wiedzą, kto to jest Hitler i jak Niemców przekabacił. Do innych Żydów to nie dociera. - To prawda. Ale Hitler to Hitler. Niemcy nie są tacy jak on. Niemcy się nie zmienili. Po- wiem panu... Niemcy są najlepszą klientelą. To najlepsi i najsolidniejsi kupcy. To nie... - Polacy, chciał pan powiedzieć. - Nie. Chciałem powiedzieć, że to nie do uwierzenia, żeby tak się zmienili. Ale swoją dro- gą, jak to dobrze, że mój dziadek przyjechał do Kostrowa. - Dziadek mieszkał we Wrocławiu? - Nie. W Hamburgu. Handlował rybami. Splajtował. - Co by nie mówić, ale do czegoś takiego jak w Niemczech, nasze społeczeństwo by nie dopuściło. Choćby trzech Hitlerów miało władzę. - I ja tak myślę. - Dlatego wstydzę się za tych paru idiotów, co u nas rozrabiają. - Już panu mówiłem. Ja się tym nie przejmuję. - Bo pan nie musi się wstydzić. Życzę zdrowia panie Kuchan. Coś mizernie pan wygląda. - Mam kłopoty, ale już mi się poprawiło. Zrobiły mi się kamienie w nerkach. - Był pan operowany? - Zaraz „operowany" Piję wodę z wygotowanych strużyn kartoflanych. - Daj pan spokój, panie Kuchan! Wierzy pan w takie babskie leki? - Wierzę, nie wierzę - ale pomogło. - Ja polegam tylko na doktorach. Radziłbym pójść do doktora Orzechowskiego. - Panie Bronisławie! Przecież to okulista! Co on może wiedzieć o nerkach? - Byłem chory na płuca, a on mnie z choroby wyciągnął. A co ma wspólnego okulista z płucami? - Mówi pan nadzwyczajne rzeczy. - Spróbować nie zawadzi. - He on bierze za wizytę? - Dwadzieścia złotych. - Jak będę Rotszyldem, to zacznę się u niego leczyć. Na razie pozostanę przy swoim wy- warze ze strużyn. - Jak pan woli. Do widzenia! - Do widzenia. Polecamy się. Ukłony dla pani Małgosi. -Dziękuję.. On wie jak ma na imię moja żona. Ja nawet nie pomyślałem żeby go zapytać o zdrowie żo- ny. Dobry kupiec powinien o takich rzeczach pamiętać. Wychodzę, trzeba wracać do składu. Nie czas na spacery. Gośka jest sama w składzie. Zaraz południe. Zacznie się ruch. Co to za zbiegowisko? To koło nas. Serce podskakuje mi do gardła. Tam się coś stało. Mo- że Małgosi? Jezus Maria! Szybciej!!! 69 Koło naszego składu stoi grupa ludzi. Trzech ubranych w zielone koszule i granatowe be- rety. Narodowcy. Jeden to Brudman. Poznaję go. Tamtych dwóch nie znam.. Okno wystawowe naszego składu zamalowane jest smołą. Przez całą szerokość wymalo- wany napis: szabes goj. To sukinsyn! Nie daruję tego! To nie z Kuchanem sprawa. Gapiów zbiera się coraz więcej. Brudman to zorganizował. Zatłukę gnoja. Przepycham, się przez sto- jących ludzi. Poznali mnie. Rozstępują się. Brudman stoi rozkraczony. Jest pewny siebie. Uśmiecha się drwiąco. W ręku trzyma blaszaną puszkę z roztopioną smołą. Jeden z jego świty ma aparat fotograficzny. Brudman coś mówi do niego. Tamten unosi aparat. Pstryka. Fotogra- fuje mnie. Robi mi się czerwono przed oczami. Wiem. Teraz już nic mnie nie powstrzyma. Nic nie słyszę. Ale widzę wyraźnie. Jakby nawet za ostro. Widzę tylko Brudmana. Tylko jego. Chcę go zabić. Nigdy taki nie byłem. Nieprawda. Tak się czułem w dwudziestym roku, pod Bobruj- skiem, w czasie ataku na bagnety. A więc zaczyna się pora zabijania. Nie wiem jak to zrobiłem. Uderzyłem Brudmana z taką siłą, że chyba pięść wpakowałem mu do gardła. Nie spodziewał się tego. Po jednym uderzeniu upadł nieprzytomny koło drzwi naszego składu. Stojący obok bojówkarz, ma głupią minę. Nie wie o co chodzi... Ale ja wiem. Teraz na niego kolej Prawa ręka boli mnie straszliwie. Musiałem strzaskać kość. Kopię go w krocze. Zgiął się. Lewą ręką, prostuję go bijąc hakiem. Skąd ja mam tyle siły? Stoi wyprostowany. Teraz trzeba skoczyć. Walę go czołem w twarz. Coś trzeszczy... Pewno złem mu podstawę nosa. Pada. Cały we krwi. Gdzie ten trzeci? Jest. Jeszcze trzyma w ręku uniesiony aparat fotograficzny. Jakby się chciał nim zasłonić. To jakiś młokos. Może mu dać spokój? Nie. Już tylko on pozostał. Wszystko trzeba robić dokładnie.. Łapię prawą ręką za aparat. Jezu! Jak mnie boli ręka. Szar- pię... Puścił aparat. Rąbnąć aparatem w łeb, czy o ziemię? O ziemię. Uderzę w łeb i zabiję. Słychać trzask rozbijanego pudełka. Nie będzie fotografii. Walę go na odlew w policzek. Z całej siły. Leży. Wszyscy leżą. Zakrwawieni i nieprzytomni. Może udają? Co ja zrobiłem? Jest przy mnie Gośka. Zapłakana. Wszystko trwało nie dłużej jak dwa- dzieścia sekund. - Bronek! Na litość boską! Co ty wyprawiasz? Faktycznie... Co ja robię? Straszliwie boli mnie prawa ręka. Robi mi się słabo. Nie mogę nic powiedzieć. Opary krwi opadają z mózgu. Dostałem dziwnych dreszczy. - Co ci jest Bronek? To znowu Małgosia. - Nie wiem. Robi mi się słabo. - Uderzyli cię? - Nie wiem. Boli mnie ręka... Jestem coraz słabszy. Ktoś chwyta mnie pod ramię. Acha... To posterunkowy Wendarek. Jest jeszcze dwóch policjantów. Mają paski zapięte pod brodą. Znaczy, że są służbowo. Roz- pędzają ludzi. Ci trzej ciągle leżą na trotuarze. Może ich zabiłem? Nie. Ruszają się. Bogu dzięki! Brudman cały upaprany w smole.. Upadł na puszkę ze smołą. Wendarek gdzieś mnie ciągnie... Już wiem. Do komisariatu...To znaczy, że jestem aresztowany. 70 - Cholera! Panie Głębicki! Kto by pomyślał, że z pana taki Kozak? W pół minuty załatwi- łeś pan trzech nygusów! Na oko, każdy z nich mógł pana jednym palcem położyć. To Wendarek. Chyba na chwilę straciłem przytomność. Ale już dobrze... -Gdzie ja jestem? - W komisariacie. Uderzyli pana? - Nie pamiętam. Co z nimi? - Nic im się nie stało. Pozwoliliśmy im uciec. - Dlaczego? - Musieliby odpowiadać, za papranie szyb wystawowych. - Pewnie że tak. - Panie Głębicki... To już jest polityka. Dostali za swoje, uciekli i dobra.. - W końcu wyjdzie na to, że ja jestem jakiś pener, albo awanturnik... - Nic nie wyjdzie. Pana żona już powiadomiła mecenasa Pilicha. On powie, że został pan napadnięty, że działał w obronie własnej, że sprawcy są nieznani i wszystko rozejdzie się po kościach. - Ale ja jednego znam. Poznałem go. - Na pana miejscu nie byłbym tego taki pewien. Lepiej będzie, jeżeli się okaże, że nikogo pan nie poznał. - Zobaczymy... Strasznie mnie boli ręka. - Za chwilę będzie tu doktor Eidinger, ale boję się, że bez szpitala się nie obejdzie. Rękę trzeba włożyć w gips. - Znowu się spotykamy, panie Bronisławie. - Staję się stałym klientem pana mecenasa. - Jedna w tym tylko pociecha, że trafia pan zawsze w dobre ręce. Ta świadomość powinna osładzać życie. Jutro ma pan złożyć w komisariacie zeznanie. Przed tym zeznaniem, chciałem jednak coś panu powiedzieć. Zdziwi się pan. - Więc słucham. - Przed złożeniem zeznań, chce z panem rozmawiać inżynier Kręglewski. Jesteśmy do niego zaproszeni. - Ten Narodowiec? -Tak. - Cóż on ma do mnie? - Sprawa jest skomplikowana. - Proszę wybaczyć, ale jestem innego zdania. Dla mnie ta sprawa jest całkiem prosta. - To pozory. - Więc niech mnie pan uświadomi. - Składając zeznanie, powie pan oczywiście, że zaatakował pan trzech członków Stron- nictwa Narodowego, którzy wypisywali obraźliwe napisy na szybie okna wystawowego pań- skiego składu. Po krótkiej walce unieszkodliwił pan wszystkich bojówkarzy, którzy zbiegli na widok policji państwowej. - Jestem pewien, że tak powiem. - I wtedy zaczną się komplikacje. - Jakie? - Gdyby to oni pana pobili, nie byłoby sprawy. -A tak jest? 71 - Naturalnie. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, jakie to wywoła reperkusje? Z jaką przyjem- nością różne socjalistyczne i prożydowskie szmaty napiszą, że skromny kupiec pobił trzech bojówkarzy Stronnictwa Narodowego, którzy wymalowali na jego składzie „szabes goj"? Jak będą się natrząsać z odwagi członków SN? Jak będą kpić? Zrobią harmider na całą Polskę. - Faktów niestety nie da się zmienić. Dostali ode mnie po mordzie i nikt im tego nie odbierze. Brudman stracił wszystkie przednie zęby, z których jeden wbił mi się w prawą dłoń, a po wy- ciągnięciu w szpitalu może służyć jako dowód rzeczowy. Mam go w domu. Pilich machnął niecierpliwie ręką. - Nie pora na żarty. Sprawa jest śmierdząca. - Dla mnie? - Dla pana chwilowo nie. Ale do czasu. Ona stanie się śmierdząca, kiedy pan wygra spra- wę. - A nie wygram? - Wygra pan. - To już zupełnie nie rozumiem. - Zostanie skompromitowane Stronnictwo Narodowe w Kostrowie. - W jaki sposób? Jeżeli można wiedzieć? - Już mówiłem. Gdyby pan został pobity, oczywiście założylibyśmy sprawę i z całą pew- nością wygrali proces. Wszystko mieściłoby się w tak zwanej normie. Gazety napisałyby o jeszcze jednym wypadku bezprawia, szowinizmu. Naturalnie podniesiono by larum, może nawet Brudman musiałby odsiedzieć niewielki wyrok, w co zresztą wątpię. Po tygodniu wszystko by ucichło. - Wygląda na to, że powinienem dać się pobić. - Nie o to chodzi. Sprawa wygląda inaczej. To pan zaatakował trzech Narodowców, którzy smarowali po szybie wystawowej składu. To p an pobił ich do nieprzytomności. To przed panem uciekało trzech zakrwawionych i pobitych dryblasów. - Bandziorów. - Nie przesadzajmy. Przeciwnicy Stronnictwa Narodowego w Polsce ryczeć będą ze śmie- chu. Pan stanie się sławny, ale przy okazji ośmieszone zostanie nasze miasto. Obaj jesteśmy obywatelami Kostrowa i jego dobro powinno nam leżeć na sercu. Więc jego zdaniem jestem już obywatelem Kostrowa, mimo że nadal mówią na mnie Gali- cjak z Kongresówki i wypisują „szabes goj" na szybie okna wystawowego. - Zgadzam się z panem, mecenasie i nie zgadzam. A może Kostrów stanie się przez to sławny? Okrzyczą nas pierwszym miastem, które skutecznie oparło się politycznym bandzio- rom? Zabroniło kretyńskich awantur? - Wątpię. Pismacy socjalistycznej i komunistycznej prasy tak to opiszą, żeby nas ośmie- szyć w oczach całego kraju. Będziemy pośmiewiskiem Polski. I co najgorsze, władze sanacyj- ne będą popierać tę pisaninę. A przynajmniej nie będą jej przeszkadzać. Myślę, że ani pan, ani nikt w tym mieście tego nie chce. - Pewnie, że nie. Więc co mam robić? - Jesteśmy umówieni na trzecią z inżynierem Kręglewskim. - U niego? -Tak. - Był pan pewien, że pójdę? - Byłem. Przecież chodzi o dobre imię naszego miasta. 72 Kręglewski ma piękny gabinet. Takie widzi się tylko w kinie. Meble na wysoki połysk. Kanapa skórzana. Trzy fotele. Dywan. Duże biurko. Na stoliku nowoczesny radioaparat. Tele- funken. Najnowszy model. Od razu widać, że Kręglewski to zamożny gość. Pewno jako inżynier tyle nie zarabia... Pracuje w fabryce maszyn rolniczych. To dobra posada, ale przecież majątku tam nie zarabia. Pewno ma dochody za działalność w Stronnictwie. - Dzień dobry panom. - Dzień dobry. Pilich czuje się tutaj pewnie. Widać nie raz tu bywał. - Dzień dobry. Pozwoli pan, że przedstawię... To jest pan Głębicki. Kręglewski podaje mi rękę. Ja daję lewą. Zmienił się od czasu kiedy widziałem go na ra- mionach mieszkańców Kostrowa, witanego po powrocie z Berezy. Poprawił się na twarzy... Odrosły mu włosy... Ubrany elegancko. Garnitur dobrze uszyty. Szary... Kamizelkę ma w ciemniejszym kolo- rze. Do kamizelki przypięta złota dewizka od zegarka. Ładnie się prezentuje. Jak wielki pan. - Bardzo mi przyjemnie. Jakoś nie miałem do tej pory okazji pana poznać. - Za to ja pana poznałem. - Tak? Nie przypominam sobie. Gdzie? - Na dworcu kolejowym. Byłem tam, kiedy Kostrowianie witali pana po powrocie z Bere- zy. Ja też pana witałem. - Jest pan członkiem naszego Stronnictwa? - Jak bym był Narodowcem, to prawdopodobnie nie pisaliby mi na składzie „szabes goj". Kręglewski śmieje się. - Rzeczywiście... Ale dlaczego stoimy? Proszę siadać. Napiją się panowie kawy? - Chętnie. - Ja również się napiję. -Marianno! W drzwiach natychmiast pojawia się służąca. Ubrana w ciemną sukienkę i biały fartuszek. Wszystko u Kręglewski ego jak w kinie. - Słucham pana inżyniera? - Daj nam trzy kawy. - Już niosę. Służąca wychodzi z gabinetu, ale wraca po kilkudziesięciu sekundach. Na srebrnej tacy niesie trzy filiżanki, dzbanek z kawą i cukiernicę. W takim tempie nikt nie byłby w stanie za- parzyć kawy. Musiała być przygotowana. Czekali na nas. Służąca stawia tacę na stoliku mię- dzy fotelami. - Po małym koniaczku? -Z przyjemnością. - Cygaro? - Dziękuję. Nie palę. - Ja chętnie zapalę. Pilich wyjmuje z drewnianej skrzyneczki jedno cygaro. Leżącym na stoliku małym noży- kiem obcina koniec i zapala. Kręglewski nalewa koniak do kieliszków. - Myślę, że należy przystąpić do rzeczy. - Słusznie, panie inżynierze. Dlaczego Pilich tak płaszczy się przed Kręgiewskim? Może jest Narodowcem? Pewnie tak. Oni tu wszyscy należą do Stronnictwa. - Patrzę na pana Głębicki ego i nie mogę się nadziwić, jak mógł sobie poradzić z Brudma- nem i jego osiłkami? Przecież na oko, nie wygląda pan na Herkulesa. - Wbrew pozorom, nie było to wcale takie trudne. 73 - Może pan kiedyś się boksował? - Nie. W dwudziestym roku byłem na wojnie. W pierwszej linii. - Niech pana gęś kopnie. Ja bym nie chciał trzech takich Brudmanów spotkać w ciemnym miejscu. - Spotkać pan nie chce, ale wysyła ich do miasta, żeby inni ich spotykali. Pilich krzywi się z niesmakiem. - Bądźmy ściśli. Oni na pana nie napadli. To pan na nich napadł... - Miałem pozwolić smarować na swojej szybie wystawowej? - Nie wracajmy do tej sprawy. Na marginesie dodam, że Brudman z własnej inicjatywy mazał na pańskim oknie wystawowym. Musiał mu się pan czymś narazić. - Kilka dni temu rządził się w moim składzie. Żona przyłożyła mu kilka razy szczotką do zamiatania. - Gratuluję. Okazuje się, że cała rodzina jest bojowa. Zapewniam jednak, że więcej to się nie powtórzy. - To mnie uspokaja. - Cieszę się. Jednak musimy omówić sprawę pańskich zeznań w komisariacie policji. - Już mecenas Pilich mnie uświadomił. - To dobrze. Należy sprawę zatuszować. - Jestem tego samego zdania. Stawiam jednak warunek. - Jaki? - Pańscy ludzie przestaną nachodzić mój skład. - Po pierwsze, to nie są moi ludzie, tylko członkowie Stronnictwa Narodowego. A po dru- gie - to brzmi jak ultimatum. Wtrąca się Pilich. - To jest prośba, panie inżynierze. - Nie. To nie jest prośba, ani ultimatum. To jest warunek. Kręglewski się rozzłościł. - Nie lubię takich warunków. - Przykro mi, aleja niestety muszę obstawać przy swoim. Zgodzę się na wszystko, ale mu- szę mieć pana słowo, że ludzie Stronnictwa przestaną mi robić koło pióra. - Ufa pan mojemu słowu? - Ufam. - Proszę wybaczyć moją ciekawość. Dlaczego? - Widziałem pana niesionego na ramionach ludzi tego miasta. Jest pan szanowanym oby- watelem. To mi wystarczy. Poglądy polityczne mnie nie interesują. Moja wypowiedź w wyraźny sposób sprawiła Kręgiewskiemu przyjemność. Pilich też jest ukontentowany. Ciekawe... Nawet mądrzy ludzie łykają komplementy, jak gęś kluski. - Ma pan moje słowo. - Dziękuję. To mi wystarczy. Co więcej mam powiedzieć jutro na zeznaniu? - Mecenas Pilich pana poinformuje. - Że zobaczył pan trzech nieznanych mężczyzn, jak pisali coś na szybie pańskiego okna wystawowego. Podszedł pan do nich, jednego odepchnął silnie, że ten się nawet przewrócił, a po powstaniu odszedł z dwoma inkryminowanymi osobnikami z miejsca zajścia. Oczywiście, żadnego z nich pan nie zna i nigdy ich pan nie widział. - A co będzie, jeżeli posterunkowy Wendarek, albo któryś z towarzyszących mu policjan- tów powie, że to nieprawda? 74 - Nie powie. A zresztą ma pan wprawę w trzymaniu się pierwszych złożonych zeznań. Przecież z Walczakiem było podobnie i nikt pana nie mógł zmusić do zmiany zeznań. Może pan być spokojny. Wendarek potwierdzi pana zeznanie. - Skoro tak, to dobrze... A swoją drogą, zawsze to jest wprowadzenie w błąd wymiaru sprawiedliwości. - Uważa pan to za naganne? - Uważam. W państwie musi być jakieś prawo. Włączył się Kręgiewski. - Panie Głębicki. To prawo usankcjonowało wpakowanie mnie do obozu koncentracyjnego w Berezie tylko za to, że miałem inne poglądy polityczne niż ci, co to prawo ustanawiali. - Ma pan rację inżynierze. Nie ma sprawy. A właściwie jest. Trzeba zrobić wszystko, żeby z tego szamba nie poszedł smród na całą Polskę. Zgadzam się ze zdaniem mecenasa Pilicha, że Kostrów mógłby stać się pośmiewiskiem. - Dziękuję. Uważamy więc sprawę za załatwioną? - Tak jest. Ponownie podajemy sobie ręce. Ja znowu lewą. Prawa w gipsie. - A swoją drogą szkoda, że nie należy pan do naszego Stronnictwa. Potrzebujemy takich ludzi. - Co w trzydzieści sekund załatwiają trzech facetów? - Nie. Takich uczciwych. - Odwzajemniam komplement. Gdyby w Stronnictwie byli wszyscy tacy jak pan, dawno bym należał. - Postaramy się, żeby tak było. No to jeszcze po jednym kieliszeczku na drogę. I na zgodę. * * * Jesteśmy na ulicy. Aleja Stefana Batorego ładnie się rozbudowała. Same wille. Nowocze- sne, budowane z rozmachem. Powiedziałbym, z widocznym zbytkiem. Takie bogactwo kłuje ludzi w oczy. - No i jak, panie Bronisławie? Zadowolony pan? - Cieszyć się nie ma z czego, ale dobrze, że się to skończyło. - Prawda, że Kręglewski to miły człowiek? - Tak. Przystojny. Dochodzimy do szpitala. Za szpitalem zaczyna się już ciągła zabudowa ulicy. Jeszcze parę lat temu tu kończyło się miasto. Peryferie, czynszowe domy zamieszkiwała biedota. I teraz nic się nie zmieniło. Tylko domy bardziej odrapane. Co to? Słychać jakieś pijackie śpiewy. Właściwie to nie śpiewy, tylko ryki. Zaczęli już o piątej? Wcześnie. Zaraz... Tutaj była jakaś restauracja... Nawet nie wiem, kto ją prowadził... Nigdy tu nie byłem. Nazywała się chyba „Złota kula". Jest szyld. Nowy. Niedawno założony. „Addis-Abeba". - Co to za knajpa, panie mecenasie? Nie wiedziałem, że jest u nas taka. „Addis- Abeba"? Abisynię w Kostrowie robią? Nazywała się przecież „Złota kula". Zmienili nazwę? - Właściciel się zmienił. Poprzedni splajtował. Nowy zmienił nazwę i przemienił na pi- wiarnię. Narodowcy się tutaj spotykają. Piją piwo i śpiewają. - Ryczą. - Zaraz „ryczą"... Nikomu to nie przeszkadza. - Nie daj Boże mieszkać w pobliżu. - Nikt się nie skarży. 75 - Bo się boją. A swoją drogą, czy panu to nic nie przypomina? -Co? - Ta „Addis- Abeba"? -Nie. - Hitler też w piwiarniach zaczynał. - Niech pan uważa na swoje słowa, panie Bronisławie. Ma pan zbyt szokujące porównania. - Jest pan Narodowcem? - Powiedzmy... Sympatykiem ruchu. - W takim razie przepraszam. Tak mi się skojarzyło... - Nie było sprawy. Jesteśmy na ulicy Walickiej. U Kuchana okno wystawowe czysto umyte. Ale w składzie ruch j akby mniej szy. 76 Rozdział 7 - Wodzu prowadź nas na Czechy!!! Wodzu prowadź nas na Czechy. Na Pepików! Na Pe- pików! Na Pepików! Co się dzieje? Czy ci ludzie poszaleli? Czesi im przeszkadzają? Zrobili demonstrację przed składem „Bata". Taka tam i demonstracja. Kupa wyrostków i gówniarzy. Buty Bata im przeszkadzają? Co ma wspólnego czeska firma z polityką? Kto tych zasrańców napuścił? Teraz im się manifestacji zachciało? Kiedy Hitler grozi Czechosłowacji? Wstyd. Nie znam się na historii, ale to będzie hańba na całe wieki. Przed Bata demonstracja. Skąd te gnojki się dowiedziały, że to czeska firma? To musiało zorganizować starostwo. Gdyby nie oni, to by policja działała. To niesłychane! Ktoś rzucił kamieniem. Szyba wystawowa wyleciała z brzękiem. Takie szkody! Komu to potrzebne? Rozbijają szyby durnie. Myślą, że Bata na tym straci. Przecież okna wystawowe są ubez- pieczone w „Warcie". Polska firma będzie za to płacić. Hołota się zgromadziła. Żadne polityczne stronnictwo, ani partia tego nie popierają. Może jedynie z BBWR-u ktoś przyszedł. Ale też nie... Poważny człowiek by się wstydził. Partia się w takie coś nie miesza. Poszedłbym popatrzeć, ale to woda na młyn tych gówniarzy. Im więcej przypadkowych lu- dzi się zgromadzi, tym demonstracja ważniejsza. Nie pójdę. Można przypadkowo dostać ka- mieniem w łeb. - Odrobiłeś lekcje, Karol? - Uczę się wiersza. - Wiersza? Jakiego? - „Maratonu" Ujejskiego. Karol ładnie deklamuje. Nie ma uroczystości w gimnazjum, żeby go nie wyznaczyli do wy- stępu. Doktor Pralinek wyróżnia Karola. Pralinek jest najbardziej wykształconym ze wszyst- kich profesorów. Ma tytuł doktora. Na deklamacjach zna się, jak nikt. Widać Karol jest zdol- ny, kiedy go Pralinek zauważył. Chłopak w pierwszej klasie, a już zdobył takie poważanie. Będą z niego ludzie. Cieszyłby się z wnuka świętej pamięci ojciec. Byłby dumny. Boże jedyny! Ile to już lat minęło od jego śmierci?! Nie byłem ani razu na jego grobie. Te- go roku muszę pojechać. Na Wszystkich Świętych. Może płytę na mogile każę położyć. Ale do Weronki nie zajdę. - Umiesz na pamięć? - Prawie umiem, ale jeszcze trzeba dokładniej... - No to się ucz. Wywoła cię profesor do deklamacji, a ty staniesz jak gapa. - Nie stanę. Przed Bata jakby ucichło. Jest policja. No pewnie. Tego tylko brakowało, żeby każdy roz- bijał szyby kamieniami. 77 Do pokoju wchodzi Marta. W białym kitlu. Była razem z Małgosią w składzie. Pewno ją Gośka przysłała na górę. Będzie pomagać Staszce w sprzątaniu. O tej porze w składzie ruch niewielki. Przed zamknięciem trochę ruszy. - Proszę pana. Pani kazała powiedzieć, że ksiądz proboszcz umarł. - Kanonik Roter? Świeć Panie nad jego duszą. Pewno pójdzie prosto do nieba. Dzisiaj niewielu takich ludzi na świecie. Dobry był dla biednych. - Tak. Święty człowiek. Marta jest u nas od trzech tygodni. Podoba mi się. Marcysia wydała się za mąż. Za elektry- ka poszła. Rzemieślnik dobry, fachowiec. Nie będzie jej źle. Marta jest ładna i świeża. Ma dopiero dwadzieścia lat. Młodość ją zdobi. Jest przydatna. W składzie potrafi zrobić co trzeba i w domu. Inteligentna. Wie, jak się zachować. Będą z niej ludzie. Zastanawiam się, dlaczego Gośka takie ładne dziewczyny przyjmuje na służbę. Chce mnie wypróbować? Staszki też nie zwolniła, chociaż powiedziałem, że pchała mi się do łóżka. Marta pomaga w składzie. To jasne. W składzie tłuka nie można trzymać. Wystraszy ludzi. Ona wie, że jest ładna. Jakby prowokowała. Ma przyjemnie pachnący pot. Małgorzata nie powinna takich ładnych dziewczyn przyjmować do służby. Gdyby na innego trafiło, już by Martę dogonił. Ja właściwie tylko przy Gośce czuję się pewny. Inne baby mnie peszą. Wygląda na to, że się boję. - Nie wiesz, kto będzie nowym proboszczem? - Nie wiem. No pewnie. Skąd ma wiedzieć? Jak Roter umarł, to pewno jeszcze nowego proboszcza nie wyznaczyli. Wyznaczą po pogrzebie. * * * Zamykam radio. Człowiekowi w głowie się nie mieści. Co to się dzieje na tym świecie? Nasi wkroczyli na Zaolzie. Co za głupota! Jaki wstyd! Pewnie że Polaków na Zaolziu nie można zostawić swojemu losowi. Czesi nie byli w porządku, kiedy w dwudziestym roku za- bierali Zaolzie. Ale teraz dochodzić swoich spraw? Razem, ramię w ramię z Hitlerem? Jak my będziemy wyglądać przed światem? Ten „świat" też nie lepszy. Wszyscy Hitlerowi do gaci skaczą. Zasrana Anglia i Francja nawet nie ruszyły palcem w bucie, kiedy Szwaby napadły na Austrię. Sudety Hitlerowi daro- wali, jakby mieli prawo rządzić się ziemią innego narodu. Nie przed światem powinniśmy się wstydzić, tylko przed sobą. Słabszego sąsiada mordują, a my przykładamy do tego ręki. I jak to piali w radio na cześć generała Bortnowskiego. Do tej pory nikt nie wiedział, że ta- ki istnieje. Teraz się pokazało, że to wielki wódz. Bo na słabszych napadł! Tfu! Gówniana sprawa. Pójdę do kawiarni. Pogadam z ludźmi. Niespokojnie się robi na świecie. Nas się Hitler boi. Ale jak długo? Tylko patrzeć i zawierucha wybuchnie na świecie. Dlaczego nie ma w składzie Małgosi? Nie mówiła, że wyjdzie do miasta. Byłbym ją zastąpił. 78 - Gdzie pani? - Wyszła. - Dokąd? - Nie mówiła. Powiedziała tylko, że wróci za godzinę. No pewnie. Przed służącą nie musi się opowiadać. Ale Gośka chyba zwariowała. Zostawić taką młodą dziewczynę samą w składzie? Niby nic nie można Marcie zarzucić. Jest uczciwa, świadectwa ma dobre... ale mimo wszystko, smarkuli wierzyć nie można. Zawsze to pokusa. Schowa do kieszeni dwadzieścia złotych i kto ją sprawdzi? Domowego złodzieja nie upilnuje. Albo się wierzy człowiekowi, albo nie. Na wszelki wy- padek pozostanę w składzie... Co mi to da? Jeżeli chciała ukraść, to mogła już sto razy. Z Gośką pogadam, ale teraz nie warto sobie głowy zawracać. Pójdę. Przy okazji odbiorę komplet podręczników szkolnych dla Karola. Dla Łukasza mają być w sobotę. - Dasz sobie radę, Marta? - No pewnie. Teraz nie ma dużo kupujących. Ludzie siedzą przy radioaparatach i słuchają, co nasz kochany rząd wykombinował. Naro- dowcy mają rację, że trzeba przegonić tę sanacyjną hałastrę... Pewnie wielu wybrało się do kawiarni. Każdy chce pogadać o wydarzeniach. - No to dobrze... Wskoczę do hurtowni. Wrócę za godzinę... Jakby pani pytała... - Niech pan idzie spokojnie. Zapłacę Józkowi za podręczniki dla chłopców. Niech sobie odbierają sami. Jak u Józka nie będzie wielkiego ruchu, to wyciągnę go na plotki do kawiarni. Pewno już słyszał komunikaty. Ciekaw jestem, co on o tym wszystkim myśli. Może mu lepiej nie zawracać głowy? Z począt- kiem roku szkolnego, w księgarni mają urwanie głowy. Kiedy mają zarabiać, jak nie teraz? Zajrzę przez szybę w drzwiach wejściowych. Nie ma go. Pewnie gdzieś wyszedł. Jest tylko Wanda i ekspedientka. Nie wejdę. Wanda jest piękną kobietą, ale kiedy na mnie patrzy, to tak jakby ze mnie kpiła. Gubię się przy niej. Nie powinna zadzierać nosa. Myślę, że pasie psy z Wareckim. Biedny Józek. Nawet się nie domyśla. Mąż zawsze o zdradzie dowiaduje się ostatni. O Wareckim i Wandzie ludzie gadają bez przerwy. Ale czy we wszystko można wierzyć? Plotą, co ślina na język przyniesie. Sam widziałem, jak się Warecki przystawiał do Wandy. Z takiego zachowania rodzą się plotki. Właściwie to ją macał, a ona mu pozwalała. Niby taka piękna, taka wyniosła, z dobre- go domu, a Warecki emu pozwalała. Traktował ją jak dziwkę. I to przy mężu. Nie... Józka wtedy nie było w saloniku. Nie widział. Zresztą... Wszyscy byli pijani... Co to? To chyba Małgosia? Tak. Wychodzi z bramy domu, gdzie mieszkają Rotmanowie. Co ona tu robiła? Nie zauważyła mnie. To dobrze. Wypytywałaby gdzie byłem, po co...? Przez tydzień byłoby gderanie, że zamiast pilnować składu, włóczę się po mieście i wysiaduję w kawiarniach. Do kawiarni też trzeba od czasu do czasu pójść. Po to Opara prowadzi lokal, żeby ludzie do niego chodzili. Z tego żyje. Poważny kupiec musi się czasem w „Lido" pokazać. Teraz w Kostrowie taka moda. Parę lat temu też była tu kawiarnia. Nazywała się „Mocca". Wiktorczyk ją prowadził. To dopiero był kawał lenia. Nic mu się nie chciało robić. Myślał, że pieniądze same do kieszeni wpadają. 79 Toteż mu nie szło. Kawę dawał marną. Pół na pół z cykorią... Lokal był zaniedbany, brud- ny... Nic dziwnego, że zbańczył... Opara ma inne podejście. Odnowił lokal. Wszystko nowoczesne. Aż z Włoch sprowadził ekspres do kawy. Jak się u niego wypije małą czarną, to serce wali jak młotem. Człowiek wie, że pił kawę. W „Lido" są dobre ciastka i lody. Opara zatrudnia cukiernika. Z Poznania go ściągnął. Ma najlepsze ciastka w Kostrowie. Ale na wynos nie sprzedaje. Chcesz zjeść - musisz przyjść do kawiarni. Nie wiem, czy to słuszne. Ludzie by kupowali. Robiłby obroty. I jeszcze jedna nowość. W każdą niedzielę robi w kawiarni poranek muzyczny. Z Walicza przyjeżdżają muzycy. Trzech, czasem czterech... No i grają... Do słuchu... Kilka razy sprowa- dził z Poznania prawdziwych artystów. Wtedy to nie można marzyć o dostaniu wolnego stoli- ka. Kiedy są występy artystyczne, Opara kasuje za bilety. Dwa złote od głowy. Według mnie to zdzierstwo. Bilet do kina kosztuje złotówkę, a za to, że artysta pośpiewa czy pogra, trzeba płacić dwa. Ale ludzie chodzą. Każdy chce się pokazać, jaki to koneser na sztukę. Od czasu, jak kupiłem radio, rzadko chodzę na te występy. Do kina też mało. Mam roz- rywkę w domu. Wesoła Lwowska Fala... Szczepcia i Tońcia nikt nie zakasuje. Teraz im po- dobno cenzura zabroniła występować. Jak był ten konkurs na najpopularniejszego piosenka- rza, to nie wiedziałem na kogo głosować. Na Fogga, czy na Witasa. W końcu nie głosowałem na nikogo. Szkoda pieniędzy na znaczek. Gośka przepada za kinem. Ale chodzi sama. Ja nie mam ochoty. Przynajmniej raz w tygo- dniu musi iść. To jej cała uciecha. Innych rozrywek w Kostrowie nie ma. Jak jej to sprawia przyjemność, niech chodzi. Wchodzę do kawiarni. Nie ma co narzekać. Wszystko eleganckie. Nie wiem, czy w Pozna- niu są takie eleganckie kawiarnie. Tylko niepotrzebnie Opara damską obsługę wprowadził. Według mnie, kelnerka nigdy nie dorówna kelnerowi. Ależ się dzisiaj ludzi nawaliło! Jest tak, jak przewidywałem. Każdy chce pogadać o ostat- nich wydarzeniach. Nie ma co kryć. Wszyscy się boją, żeby z tego nie wyniknęła jakaś zawie- rucha. Wybuchnie wojna i skończą się dobre czasy. Ostatnie dwa lata lepiej się ludziom po- wodzi. Kryzys minął. Kupiectwo robi interesy. Ruszyło budownictwo... - Nie ma tam miejsca, panie Głębicki? To Lepakowski. Dawno go nie widziałem. Podobno chorował. Leżał w szpitalu. Musiało go to sporo kosztować Przecież na Kasę Chorych tam nie był. Lepakowski sprzedał interes i żyje z procentów. Mądrze zrobił. Jak ktoś jest chory, to w handlu się nie utrzyma. Zagryzie go konkurencja. - Ale tłok dzisiaj w „Lido", prawda? - Teraz tu zawsze pełno. - Jakby Wiktorczyk nie żył, to by się w grobie przewrócił. - To Wiktorczyk nie żyje? - Żyje. Kto powiedział, że nie żyje? - Pan. Powiedział pan, że Wiktorczyk by się w grobie przewrócił. - Jak ktoś zbankrutuje, to tak, jakby był w grobie. Wie pan gdzie jest teraz Wiktorczyk? -Nie. - W Racuni. Jakąś klitkę wynajmuje. - Wyniósł się na wieś? - Teraz Racunia to już prawie Kostrów. Miasto się rozbudowuje. Ale póki co, w rzeczy samej, mieszka na wsi. - A z czego żyje? Z emerytury? 80 - Kto by mu płacił emeryturę? Żyje z kapitału i trochę sobie dorabia. -Jak? - Bambrom pisze podania, udziela porad prawnych... On kończył prawo w Berlinie. Wie- dział pan? -Nie. - Kończył. Ale dlaczego pan stoi? Niech pan siada! Chyba nie znajdę wolnego stolika, ale siedzieć z tym emerytem to jest strata czasu. Co on może ciekawego powiedzieć? Jak to darł mordę, kiedy chciał swoje cztery tysiące odebrać. Nie. Szkoda czasu na rozmowy z Lepakowskim. - Trochę mi się spieszy. - Rozumiem. Mnie się już nigdzie nie spieszy. Ten kłopot mam z głowy. - Umówiłem się z Józkiem Rotmanem. Może pan go widział? - Siedzę pół godziny, ale nie widziałem. -Rozejrzę się. Idę wzdłuż sali. Józka nie ma nigdzie. Nie ma też nikogo znajomego. Chyba przysiądę się do Lepakowskiego. Przyszła mi ochota na kawę. - Bronek! Kto to, Warecka? To mi się trafiło! Niech to szlag trafi. Siedzi przy stoliku tuż koło ściany. Zaraz za kotarą. Dlatego jej nie zauważyłem. Jest sama. Czeka na kogoś? - Dzień dobry, Halina. - Jednak zapamiętałeś moje imię! To niespodzianka! Umówiłeś się z kimś? - Tak. Z Józkiem Rotmanem. Roześmiała się. - Skoro miałeś do Józka interes, trzeba było poprosić żonę, żeby go załatwiła. Dzisiaj jest czwartek, więc na pewno się z nim widziała. Siadaj... Jest wolne krzesło. Innego miejsca nie znajdziesz. Wszystko zajęte. Siadam do stolika. Całuję ją w rękę. - Pięknie wyglądasz... Wcale nie „pięknie". Za mocno się wymalowała. Rano tak ostro nie można. Wygląda jak spod latarni... Co ona powiedziała o Gosi i Józku? Że się we czwartek spotykają? Skąd ona może wie- dzieć? - Dziękuję. Co cię tu przygnało? - Już mówiłem. Umówiłem się z Józkiem. - Łżesz. W czwartek o godzinie dziewiątej trzydzieści Józek jest umówiony z twoją żoną. Musi być w składzie o godzinie jedenastej trzydzieści, bo w tym czasie jego Wanda jest umówiona z moim Jureczkiem. Jureczek ma właśnie wolną godzinę w gimnazjum. Co ona mówi? Małgosia z Rotmanem? Kłamie zdzira. Chce mi dokuczyć. Odegrać się za to, że trzy lata temu nie przyszedłem na spotkanie. Muszę się opanować. Nie mogę pokazać po sobie, że mnie ta wiadomość zaskoczyła. - Widzę, że doskonale znasz rozkład czwartkowych porannych zajęć kilku mieszkańców Kostrowa. - Nie zmienia się ten rozkład od trzech lat, więc zdążyłam się przyzwyczaić. - Wtedy, kiedy odbywają się rotacje w łóżkach, ty przychodzisz na kawę? - Trzy lata temu umówiłam się z tobą, żeby uzupełnić brakujące ogniwo w tej sprawnie działającej maszynce. Niestety, nie przyszedłeś. A pomyśl... jakie by to było proste i piękne. Mój Jurek żyje z Wandą Rotmanową. Rotman żyje z twoją Małgosią, a ja żyję z tobą. Wszystko dzieje się dyskretnie, w rodzinie, a raczej w trzech rodzinach. Potem można zrobić rotację... I znowu wszystko dyskretnie i w dobrym tonie... 81 Chyba zemdleję. Przyjaciel jest kochankiem mojej żony. Trzy lata. Pewno pokumali się na imieninach Józka. Zniknęli nam przecież z oczu. Tak. To musiało być wtedy. A ja myślałem, że trzeba uważać na kapitana Tomanka. - Nie wiesz, jaka rola w tym mebilu przypadła kapitanowi Tomankowi? - Szkoda go. Jak był trzeźwy, to lubiłyśmy go wszystkie trzy. Teraz jest stracony z krete- sem. - Dlaczego? - Naprawdę nie wiesz? -Nie. - W zeszłym tygodniu został aresztowany pod zarzutem uprawiania szpiegostwa na rzecz Wielkich Niemiec. Chyba dostanie kulę w łeb. - Rany Boskie! Nie wiedziałem! - Ty w ogóle mało wiesz. Ale to chyba będziesz wiedział. Powiedz mi prawdę. Dlaczego wtedy nie przyszedłeś? Nie podobam ci się? - O czym ty mówisz? - Nie udawaj głupka. Pytam, dlaczego wtedy nie przyszedłeś? - Kiedy? - Po imieninach Józka. - A umawialiśmy się? Patrzy na mnie z politowaniem. Podchodzi kelnerka. To dobrze. Zastanowię się, co powie- dzieć. Mam chwilę do namysłu. - Poproszę kawę i czekoladową rurkę z kremem. - Kawę ze śmietanką? -Tak. Kelnerka odchodzi. Halina przez cały czas spogląda na mnie z ironicznym uśmiechem. - Zastanawiam się, dlaczego robisz z siebie bałwana? - Nie rozumiem, o co ci chodzi? - Powiem ci, drogi Broneczku. Zaraz ci wyjawię o co mi chodzi i dlaczego wtedy nie przy- szedłeś. - Zadziwiasz mnie Halina. Okazuje się, że wiesz wszystko! Staram się być ironiczny. - Może nie wszystko, ale akurat to wiem. - Słucham z uwagą, moja wszystko wszystkowiedząca wróżko. Udaję obojętnego, ale jeszcze chwila i zwariuję. Muszę jak najszybciej wrócić do domu. To, co usłyszałem, spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Uderzyło obuchem w łeb. - Mimo że starasz się udawać światowca... - Coś podobnego! Udaje mi się ta zabawa? - Nie przerywaj. Mimo że starasz się udawać światowca, jesteś w gruncie rzeczy poczci- wym, wiejskim kmiotkiem. - I to oczywiście od razu widać? - W tym rzecz, że oczywiście nie. - Odetchnąłem, moja Halino. - Dla otaczających cię ludzi, którzy nie znają cię tak jak ja, jesteś człowiekiem interesu. Oni nie zastanawiają się nad tym, czy masz jakiś zasób wiedzy, czy nie. Im wystarcza, że masz pieniądze. - Mój Boże! Żebym je chociaż rzeczywiście miał! - Tego oni też nie wiedzą. - Ty oczywiście od razu mnie zdemaskowałaś i rozszyfrowałaś? - Nie chwalę się, ale chyba tak. 82 - Chyba, czy na pewno? - Na pewno. Potrafisz się naturalnie maskować. Jak czegoś nie wiesz, nie zabierasz głosu. Nie wymądrzasz się, nie starasz się innym imponować... Jesteś zakompleksiony, ale jednocze- śnie cholernie ambitny. Widać, że chcesz być kimś. Za wszelką cenę. Wcale tak głupio nie mówi. Taki jestem. - Jak do tej pory, to mnie źle nie oceniasz. Jestem nawet dumny. - Ale też potrafisz być naiwny. Jak ciemny chłopak. Masz... żeby to dokładnie sprecyzo- wać... ufność cielęcia i czystą bezgraniczną wiarę w ludzi, których kochasz. - Czy to coś złego? - Nie. Ale mnie to bawi. Na przykład teraz. Od kilku minut udajesz światowca, że niby nie obeszła cię wiadomość o zdradzie żony. - Nie wierzę w twoje słowa. - Wierzysz. - A może już wcześniej o wszystkim wiedziałem? - Nie, mój kmiotku. Ja w rzeczy samej byłam przekonana, że wiesz. Trzeba być bałwanem, żeby niczego nie zauważyć. Dlatego chlapnęłam o spotkaniu Małgorzaty z Rotmanem. Kiedy zobaczyłam, jak zbladłeś, jak stałeś się małą kupką nieszczęścia, zrozumiałam, że popełniłam głupstwo. Niestety, tego już się nie da cofnąć. - Jeżeli prawdą jest, co mówisz, to rzeczywiście nie da się cofnąć. - Niestety. Mówię prawdę. Ale wracamy do rzeczy. Miałam ci powiedzieć, dlaczego wtedy nie przyszedłeś do mnie. - Więc mów. - Bo jesteś wierny żonie. Jak pies. Kundel, którego dobra pani wzięła z ulicy i dała pełną miskę. Ty kochasz swoją żonę i nie chcesz jej zdradzić. Źle mówię... Chcesz, nawet bardzo. Ale boisz się, że stracisz żonę. Ona jest dla ciebie wszystkim. - Czy w tym jest coś złego? - Złego nie, ale głupiego. - Nie wiedziałem, że ona mnie zdradza. Jeszcze teraz nie mogę zrozumieć, dlaczego to ro- bi. - Tego nikt nie może nigdy zrozumieć. Powiem ci... ona w zasadzie jest dobrą żoną... Na swój sposób cię kocha... Ale ona musiała mieć bujną przeszłość... - Wybacz, Halina. Przekraczasz granice przyzwoitości. - Przepraszam, nie chciałam. Ale to przecież ty zapytałeś, dlaczego to robiła. Więc ci tłu- maczę. Musiała mieć wielu mężczyzn przed tobą. - Miała jednego. Zginął pod Kowlem. Mówiła mi o tym. - Boże! Jaki ty jesteś naiwny! Niektórzy z tych mężczyzn odpowiadali jej seksualnie. Pew- nie nie wszyscy, ale myślę, że wielu tak. I w tej sytuacji pojawiłeś się ty. -Książę z bajki. - Mylisz się. Może jej się spodobałeś, a może po porostu doszła do wniosku, że pora po- szukać kandydata na męża. Ty wydałeś się jej dobry do tego celu. - To, co mi mówisz jest interesujące, ale są luki w twoim rozumowaniu. - Wcale nie twierdzę, że wszystko musiało być dokładnie tak, jak mówię. Ale w ogólnych zarysach było. - Powiem ci więc, jakie są luki. Nie wiem, ilu facetów miała przede mną Małgorzata. Ale powiem ci, gdzie ją poznałem. W szpitalu polowym. Była tam siostrą miłosierdzia. - Błagam cię! Nie opowiadaj mi romantycznych historyjek. - W tym rzecz, że historyjka, jak mówisz, wcale nie będzie romantyczna. Byłaś kiedyś w polowym szpitalu? -Nie. 83 Halina jest wyraźnie zniecierpliwiona. Pewnie chciałaby kontynuować swoje „naukowe" wywody na temat niewierności Małgorzaty. Może mnie Gośka zdradzała, ale Halinę to akurat gówno obchodzi. Jeszcze się okaże, czy mnie Gośka zdradza. Będę to musiał wyjaśnić. Ale nie pozwolę ta- kiej wywłoce, co z każdym rżnie się jak popadnie, z grubym, łysym, kaleką, żeby obrzucała błotem moją żonę. Już i tak na zbyt wiele jej pozwoliłem. - Szkoda, że nie byłaś w takim szpitalu. To bardzo utrudnia rozmowę. Bo widzisz... jaw takim szpitalu leżałem. Tam poznałem swoją żonę. Jesteś zapewne ciekawa, jak tam wygląda. - Nie bardzo. - Powiem ci. Tam jest tylko brud, zgorzel, śmierdząca ropa, cierpienie i śmiertelne zmę- czenie. Ranni jęczą, cierpią, umierają. Jedni się modlą, inni przeklinają... Chirurdzy ledwo trzymają się na nogach, pielęgniarki też. Te dziewczyny mimo to, starają się ulżyć cierpie- niom rannych. Najczęściej brak środków opatrunkowych, przeciwbólowych... - Bronek. Ty powinieneś pisać powieści. Kto wie, czy nie zakasowałbyś Dołę- gi-Mostowicza. - Pozwól, że skończę... W takich warunkach jest dosyć trudno zmieniać kochanków, latać za chłopami... - To można w każdych warunkach. - Ale w tych, o których mówię, jak się ma chociaż chwilę czasu, chce się tylko spać. Tylko spać... - Może nie w pojedynkę? - Z tobą trudno rozmawiać. - Bo mówię niewygodne rzeczy. - I jeszcze jedno. Kiedy się z Gośką pobraliśmy, całym naszym majątkiem były stare, pół- wojskowe łachy na grzbiecie. - Nie musiałeś być taki biedny, skoro kupiłeś skład. - Chociaż wszyscy w Kostrowie, mówią, że go wygrałem w karty, tobie mogę powiedzieć. Pieniądze dostałem od ojca. Całe życie pracował w amerykańskich kopalniach węgla. Tam stracił siły i zdrowie. Mnie i siostrze dał możność rozpoczęcia innego życia. Wyjścia na ludzi. Po co to mówię? Przecież ją to nie obchodzi. Kurwiszon się nabzdyczył i udaje mądralę. Wiem dlaczego to mówię. Żeby przekonać siebie. Zagadać. Zakrzyczeć podejrzenia, które ta bladź we mnie obudziła. Dlaczego dzisiaj wychodziłem z domu? Politykować mi się za- chciało. Nic nie wiedziałem o Gośce. Nigdy jej nie podejrzewałem... Zawsze wierzyłem i zresztą wierzę w jej uczciwość... Dopiero ta szmata mi uzmysłowiła, że może być inaczej. Zbudziła podejrzenia. - Słuchaj, Halina... Chciałbym wiedzieć, dlaczego mi to wszystko powiedziałaś? - Chcesz wiedzieć prawdę? - Przecież o to pytam. - Trochę z przypadku, a trochę z wyrachowania. Nie przyszedłeś do mnie po imieninach Rotmana... Trudno. Nie mam ci tego za złe. Skoro jednak powstały nowe okoliczności, mam propozycję. Przemyśl to wszystko, co powiedziałam i jeżeli zechcesz, przyjdź jutro do mnie. Tak, jak się wtedy umówiliśmy. O dziewiątej. Nie musisz się we mnie zakochać, ale o jednym mogę cię zapewnić. Tego, co ja ci dam, nikt ci dać nie może. - A potem będziemy żyli długo i szczęśliwie... Ty ze swoim niewiernym mężem, a ja ze swój ą zdradzaj ącą żoną. - Nie ironizuj, tylko przemyśl propozycję. Nawet nie zauważyłem, kiedy kelnerka przyniosła kawę. Pewno już wystygła. Trzeba iść do domu. Wszystko jest jasne. Chociaż nie wszystko... Na razie wiem tylko, że ta kurwa chce się rżnąć i mnie wytypowała na wspólnika tej roboty. Nie wiem tylko, czy to, co powiedziała 84 o Gośce jest prawdą. A to jest ważne. Nie wierzyłbym w ani jedno słowo, ale przecież dzisiaj sam widziałem, jak wychodziła z bramy domu, gdzie mieszkają Rotmanowie. Ale może to przypadek. Jak długo Małgorzata jest moją żoną, żadna wywłoka nie będzie psów na niej wie- szać. - Wiesz co, Halina? Nie muszę czekać do jutra. Już wszystko przemyślałem. - Nie spiesz się. - Przemyślałem. Jesteś wyjątkowo wrednym człowiekiem. Nie wiem, jaki masz interes w rozbijaniu cudzych małżeństw... - Cham! - Skoro tak, to ci powiem. Swędzi cię po prostu żartownica, jak mawiali w mojej zabitej deskami wiosce rodzinnej. Swędzi cię i szukasz kogoś, żeby cię poskrobał. Tym razem jednak źle trafiłaś. Mojego małżeństwa nie rozbijesz. - Widzę, że się pomyliłam. - Cieszę się słysząc te słowa. - Ty nie jesteś cham. Ty jesteś zwykły, niedouczony wiejski przygłup. - O! Niedawno mówiłaś, że jestem ambitny. - Nie cofam tego. Ale to jest właśnie straszne. Największym nieszczęściem tego kraju są niedokształcone, ambitne przygłupy. - Tośmy sobie porozmawiali. Pozwolisz, że zapłacę za kawę i opuszczę ten przybytek? Staram się mówić z ironicznym sarkazmem, ale nie bardzo mi to wychodzi. Ona zawsze góruje. Jest inteligentna i wygadana. Potrafi wybrnąć z każdej sytuacji. Ja zachowuję się jak cham. Chociażby to powiedzenie, że swędzi ją żartownica. Na Olszynki dobre, ale nie w to- warzystwie. - Znowu mnie zaskakujesz. Byłam przekonana, że pod pozorem zdenerwowania odej- dziesz nie płacąc rachunku. Co jej odpowiedzieć? Wyraźnie chce mnie obrazić. Nie mogę tego traktować poważnie. Wtedy bym się wygłupił. - Chociaż jesteś taka przenikliwa, tym razem się pomyliłaś. Nie jestem zdenerwowany. Istotnie, chciałem odejść nie zapłaciwszy za kawę. W ostatniej chwili ruszyło mnie sumienie. Panie starszy! Cholera! Zapomniałem, że tutaj jest żeńska obsługa. - Tutaj Broneczku trzeba mówić „pani starsza". -Proszę pani! Płacę! * * * Czy teraz porozmawiać z Małgosią? Jesteśmy właściwie sami. Cały dzień szykowałem się do tej rozmowy. Jacy tam „sami"...? W sąsiednim pokoju chłopcy odrabiają lekcje. Staszka i Marta szykują sobie w kuchni posłanie na noc... W tej cholernej ciasnocie człowiek nawet z własną żoną nie może porozmawiać. Dawno już chciałem sprzedać ten zakichany gescheft. Kupić porządny skład Hołdy. Był do kupienia. Skład duży i do tego mieszkanie trzypokojowe. Gośka jak ten osioł się uparła. W pewnym sensie miała rację. Skład kupił Banach i już ledwo robi bokami. To dziwne miejsce. Niby w dobrym punkcie, a ludzie nie przychodzą... Jakby ktoś zaczarował. Nie będę 85 robić awantur, ale muszę wypytać Gośkę, gdzie była dzisiaj rano. Nie dam po sobie poznać, że coś wiem. Małgorzata przelicza dzienny utarg. - Jaka była dzisiaj kasa? - Trochę ponad dwieście pięćdziesiąt złotych. - Słabo. - Jak na środę, to nieźle. Ludzie się tym Zaolziem przejęli... Komu dzisiaj w głowie zaku- py... - Nie chcę ci robić wymówek, ale niedobrze jest samą Martę zostawiać w składzie. - To uczciwa dziewczyna. - Wiem. I to wiem także, że tylko wtedy można mieć pełne zaufanie do uczciwych ludzi, kiedy się ich dobrze pilnuje. - Trzeba było mnie zastąpić w składzie. Musiałam wyjść do krawcowej. Kłamie. Krawcowa mieszka w drugim końcu miasta. Na Kołłątaja. - Mogłaś mnie zawołać do składu. Przecież na Kołłątaja to kawał drogi. - Nie szyję już u Zawadzkiej. - Nie? A u kogo? - Wanda Rotmanowa dała mi nową krawcową. Jedna taka z Warszawy. Mieszka w tym samym domu, co oni. Kubicka się nazywa. - Kubicka? Nie znam... - Musisz znać wszystkie krawcowe? Jej mąż pracował przy akcyzie. Zmarł zeszłego roku. Ma po mężu emeryturę, ale jej nie starcza. Dorabia szyciem. -Dobrze szyje? - Podobno za panny pracowała w jakimś warszawskim magazynie konfekcyjnym. A więc wszystko się wyjaśniło. Bogu Najwyższemu niech będą dzięki. Jakby mi kamień z serca spadł. - To jeszcze niczego nie dowodzi. - Pewnie, że nie. Ale szyje ładnie. Podobała ci się ta zielona sukienka? - Bardzo ładna. To ona uszyła? -Ona. Pewno Gośka musiała często chodzić do miary, a ta kretynka Warecka myślała, że się z Józkiem spotyka. Niewyżyte baby mają narąbane w głowie. - Drogo bierze? - W tym rzecz, że taniej jak Zawadzka i inne. A szyje lepiej. Ma taki warszawski szyk. - To dobrze, że ci ją Wanda naraiła. - Tylko nikomu o tym nie gadaj. Ona nie ma karty rzemieślniczej. Szyje tylko znajomym. Jakby ją złapali, to zapłaci karę. - Co mnie obchodzą wasze babskie sprawy. Ale w przyszłości jak wychodzisz, to mnie zawołaj. Nie można składu zostawić na łasce obcych ludzi. - Już dobrze. Nie złość się. Masz rację. Boże? Jak mi jest dobrze. De to złego może narobić jedno złe ludzkie słowo. Myślę, że Warecka na- wet nie kłamała. Ona wierzyła w to co mówi. Coś sobie ubrdała i pozory wzięła za prawdę. Jestem pewien, że Wanda też się z Wareckim nie puszcza. Ta zdzira Halina we wszystkich kobietach widzi puszczalskie. Sama się rżnie na lewo i prawo, to innych sądzi według siebie. Dobrze, żem wtedy do niej nie poszedł. Rozgadałaby po całym mieście. - Mówił ci Karol? -Co? - Będzie deklamował wiersz na akademii 11 Listopada. - Nic mi nie mówił. Popatrz się, jaki zdolny. Doktor Pralinek go foruje. - Bo Karol ładnie deklamuje. 86 - Dużo mu z tego przyjdzie. Jestem szczęśliwy. Jeszcze teraz wiadomość o Karolu. Chociaż mi nie zależy, ale przecież jestem kontent. - Może się kiedyś na artystę wyuczy. - Ale ty głupstwa wygadujesz Małgośka. Co to za zawód, artysta? Jak zda maturę, to się go pośle do Poznania. Na WSH. Będzie kimś. Kupiec po wyższych studiach to jest figura. - Dobry artysta też ma duże dochody. Niejeden kupiec chętnie by się zamienił na zarobki z Dymszą, Orwidem czy Sielańskim. Czy ty wiesz na przykład, ile taki Fogg zarabia? - Pewnie. Ale najpierw trzeba być Foggiem. - Teraz nie ma się co zastanawiać. Najpierw Karol musi skończyć gimnazjum i liceum. Potem się zobaczy. Zrobi, co zechce. -A jak Łukasz? - Dopiero początek roku. Trudno coś powiedzieć. Ale nie wydaje mi się, żeby go ciągnęło do nauki. Chyba i w tym roku będziemy z nim mieć kłopoty. - Nic nie wiadomo. Przecież to dzieciak. Przyjdzie czas, to wszystko zrozumie. - Daj Boże. Jest mi dobrze. Nieszczęście, co groziło mojej rodzinie przeszło bokiem. Znowu żyjemy w bożej łasce. A mogło wszystko runąć. Człowiek człowiekowi musi wierzyć. Bez wzajemnego zaufania, rodzina się nie utrzyma. * * * - Moje uszanowanie dla ojca. Co się z ojcem działo? Już chyba z miesiąc ojciec nas nie odwiedzał. Może ojciec przestał pić herbatkę? A może u konkurencji kupuje? - Dzień dobry, panie Głębicki. Sachranij Boh, żeby ja u kogo innego czajczyk kupował. U pana... czesne słowo... herbatka najlepsza. Ja prosto... był w odwiedzinach u swojej siostry w Warszawie. - Można powiedzieć - na urlopie? - Jaki tam urlop w marcu i w Warszawie? - Pod opieką siostry zawsze miło. - Oj praw pan, panie Bronisławie. Sonia to prosto anioł. Skąd się jeszcze tacy ludzie jak ona biorą na świecie? - Mężatka? - Jakby była mężatką, to by przestała być aniołem. - Niby dlaczego, proszę ojca? - To sa wsiom proste, panie Bronisławie. Każda mężatka ma piekło w domu. Najbardziej odporny anioł skrzydła by sobie opalił. -Żartowniśz ojca. - I poszutić możno... Panu Bogu to nie przeszkadza. - A cóż ojciec widział w tej wielkiej Warszawie? - Wysyłałem ze Sonią paczki do mojej Raisy. - A któż to? Córka? - Nie. Żona. Właściwie to nada powiedzieć... bywsza żona. Rozwiodła się ze mną. - Można wiedzieć, gdzie mieszka zacna małżonka? - W Smoleńsku. W Sowietach konkretnie... - Wydała się za mąż? - Panie Bronisławie! Co też pan wygaduje? - Mówił ojciec, że się rozwiodła... 87 - Rozwiodła... rozwiodła... Ale przecież nie po to, żeby się wydawać za mąż. Też ona po- padia... Rozwiodła się, żeby utrzymać się w pracy. - Wysyłał ojciec paczkę. Nasza poczta załatwia takie przesyłki? - Może i załatwia, aleja wysyłałem paczkę przez Braci Pakulskich. - To duża firma. - Oni, można skazat, specjalizują się w przesyłaniu paczek do Sowietów. Wszystko zała- twiają. Cło, potrzebne bumagi, wszystko. Ty tylko płacisz... Czy pan wie, panie Bronisławie ile kosztuje funt masła u Braci Pakulskich, którzy po zapłaceniu wszystkich kosztów doręczą je mojej Raisie w Smoleńsku? -Nie. - Dwadzieścia dwa złote. Ale Raisa już nic nie płaci. Dostaje w Smoleńsku masło, salami, za które ja tu płacę dwadzieścia razy drożej. Ją nic nie obchodzi. Aleja mam tę radość, że ona sobie przypomni, że ma męża w Polsce. I jak smakuje salami. - Dlaczego ojciec jej nie zabrał ze sobą? - Chciałem... To ona nie chciała... Powiedziała, że Smoleńsk jest tylko jeden na świecie i że w Sowietach też można żyć. Żeby ona nie była popadia, to ja bym myślał, że ona do kom- partii należy. Nie będę gadał o polityce. Już raz miałem nieprzyjemności... Ale przecież nie ma nikogo w składzie. Dzisiaj w ogóle słaby ruch. Nikt nie słyszy o czym rozmawiamy. - Herbatkę dać tę samą co zawsze? - A ma pan lepszą? - Zaraz ojcu pokażę. Niech zobaczy tę, którą w zeszłym tygodniu dostałem z Gdańska. Teraz, kiedy firmę Per- loff wykupili Niemcy, wiele herbaty z Gdańska nie sprowadzam, ale lepsze gatunki muszę. Tylko u Perloffa można kupić coś specjalnego. Otwieram puszkę. Daję ojcu do powąchania. - Co ojciec powie o tej herbacie? -Paniuchaju... Wącha ze znawstwem i widoczną przyjemnością. - Ot... To jest czaj... Ależ pięknie pachnie... Muszę spróbować... Ot... I skusił czort... - Przyznam się ojcu, że dawno takiej herbaty nie miałem. Kolor przepiękny... Lepsze jest wrogiem dobrego. To jest klient. Zna się i kiedy kupuje, wie czego chce. Takiego przyjemnie obsługiwać. Podaję mu dwie ładnie zapakowane paczuszki. Kasuję pieniądze. - A teraz, panie Głębicki, muszę powiedzieć smutną wiadomość. - Co się stało? - My się dzisiaj widzimy po raz ostatni. - Dlaczego? Czy coś niemiłego ojca w moim składzie spotkało? Może ekspedientka... - Ależ nie... Przeciwnie... Zawsze mi było prijatno z panem pogaworzyć... I właśnie dlate- go z panem się specjalnie przyszedłem pożegnać. Lubiłem pana i panią Małgosię Wyjeżdżam na stałe z Kostrowa. - To rzeczywiście smutna wiadomość. Gdzież to się ojciec przeprowadza? Pewnie do Warszawy? - Przenosimy się z Sonią do Kanady. Właśnie dlatego jeździł ja do Warszawy, żeby for- malności załatwić. Bilety kupić. - Taka podróż to pewnie musi kosztować kupę pieniędzy. - Prawilno wy skazali. Ale pradał ja dwie porcelanowe figurki i jakoś wystarczyło... - Za dwie porcelanowe figurki starczyło ojcu na bilety do Kanady? - Jeszcze trochę astałoś... Bilety już mamy... Sprzedam resztę swoich wieszczi i 12 maja wyruszamy z Gdyni... 88 - „Batorym", czy „Piłsudskim"? - Popłyniemy handlowym statkiem. To taniej kosztuje, chociaż dłużej się płynie. - Nie śmiem pytać, dlaczego ojciec wyjeżdża? - Możesz pan. Pan słyszy w radio, co ten Hitler wyrabia? Pan słyszał, że on ma teraz pre- tensje do Polski? On choczet' tiepier Gdańska, korytarza... No ja panu skażu... On chce całej Polski. On najwięcej chce wojny. I wojna tu będzie. Polska nie da rady takiemu bandycie... - To jeszcze nic nie wiadomo. - Kiedy w 1920 roku skazał ja hrabiemu Sprudinowi... to był taki pamieszczik koło Smo- leńska... że bolszewicy zajmą całą Rosję to on powiedział: to jeszcze nie wiadomo. Toczka w toczkęjak pan teraz... On jest podobno w Paryżu i jeździ taksówką. Niezłemu się powodzi. - Rosja to całkiem co innego. Tam armia była słaba. Nie chciałbym przypominać, ale i my goniliśmy bolszewików aż do Kijowa... Hitler wie, jaka jest potężna nasza armia. Nie odważy się z nami zacząć. Polska to nie Austria, czy Czechosłowacja... Do składu weszła jakaś klientka. - Chwileczkę, proszę ojca... Czym mogę pani służyć? - Dwa piklingi poproszę... Tylko z ikrą, jeżeli to możliwe. -Proszę... To z pewnością będą ikrzaki... Coś jeszcze? -Nie. Dziękuję. Płaci. Ja chowam pieniądze do kasy. Kobieta wychodzi. Znowu zwracam się do popa. - Przepraszam... Musiałem obsłużyć klientkę... - Panimaju... My już wszystko sobie właściwie powiedzieli. Może pan ma rację. Może Hi- tler Polsce nie da rady... To wsio może byt. Ale wojna tu będzie. Jak amen w pacierzu. Ja już mam dosyć wojen i rewolucji... Ja jestem na to już za stary. Wolę w tym czasie siedzieć w Kanadzie. - Do jakiego miasta ojciec jedzie? - Do Vancouver. Tam jest sporo białych i sporo Ukraińców. - Cerkwie też są? - Ja dumaju, że tak. A jeżeli nawet prawosławnego pacierza ludzie tam nie odmawiają, to też nie zginę. Kleić cenną porcelanę trzeba na całym świecie. Tacy fachowcy są wszędzie po- trzebni. - Szkoda. Jedyny prawdziwy znawca herbaty w Kostrowie nas opuszcza. Niech ojca Bóg prowadzi. - Amin. 89 Rozdział 8 - Gośka! Gośka! - Czego tak krzyczysz? Co się stało? - Zostałem powołany do honorowego komitetu. Patrz. To jest powiadomienie ze starostwa. - Jakiego znowu komitetu? - Trzeciego maja społeczeństwo będzie uroczyście przekazywać broń kupioną dla wojska ze składek na FON. - To nie jest powód do krzyku. Można takie wiadomości powiedzieć spokojnie. - Oczywiście... Tak mi się jakoś powiedziało... Ale musisz przyznać, że to jest wyróżnie- nie. Do takiego komitetu bodaj kogo nie powołują. Tylko znaczących obywateli miasta. Na uroczystość może nawet przyjechać kronika PAT-a. Będę się śmiać, jak swojego męża zoba- czysz w kinie. - Powołali cię, bo dałeś dwieście pięćdziesiąt złotych. - Skąd wiesz? - Wyczytałam w „Nowinach Kostrowickich". - Pisali o mnie? - Pisali. Wymienili cię na pierwszym miejscu listy ofiarodawców. Jak idiotę. Inni kupcy dawali po pięćdziesiąt złotych i też starczyło. - Na taki cel pieniędzy żałować nie można. - Ale na odnowienie ołtarza dałeś tylko dwadzieścia. Myślałam, że się ze wstydu spalę. Też drukowali listę w „Nowinach". Byłeś na przedostatnim miejscu. Tylko Koniarkowa, co stragan z warzywem trzyma, dała piętnaście. Ksiądz prałat Karaś apeluje z ambony, a ty się uchylasz... - Małgosiu... Przecież na wszystko płacić nie można... - Wiem, ale jak już się daje, to trzeba mądrze dzielić pieniądze. Sto złotych na karabin ma- szynowy i sto pięćdziesiąt na ołtarz. - Za sto złotych nie powołali by mnie do komitetu honorowego. - Nic by się nie stało. - Gdyby żył świętej pamięci ojciec, to by ci powiedział, co znaczy być w takim komitecie. Wśród najbardziej liczących się obywateli miasta. - Ojcem się nie zasłaniaj! Ue to już lat minęło, a jeszcze nie byłeś na jego grobie. Z roku na rok odkładasz. Miałeś płytę pamiątkową położyć na mogile i co? Może ci pieniędzy brakuje? Na karabiny maszynowe masz. - Gośka! Nie przesadzaj! - Mam tego dosyć! Krótko znałam twojego ojca, ale był mi jak własny. Dobry, jak mało kto na świecie. Jeżeli nie pojedziesz tego roku na Wszystkich Świętych, to sama pojadę. I płytę na grobie też każę położyć. 90 - Pojadę. W tym roku na pewno pojadę... Dawno bym wszystko załatwił, tylko nawet nie mogę pomyśleć o Weronce. - Weronką się nie zasłaniaj. - Już dobrze... Jak myślisz? Trzeciego maja może być jeszcze chłodno? Może będzie za wcześnie wyjść ubranym „do figury"? - Co ci przyszło do głowy? - Chyba powinienem kupić letni płaszcz? Nie mam porządnego. - To sobie kup. Markowski tylko czeka na takich, co chcą kupić. - Ale przyzwoity płaszcz kosztuje ponad sto złotych. - To i tak będzie taniej, niż na karabin maszynowy. - Czepiłaś się tego karabinu, jak rzep psiego ogona. - Jak mamy takie wielkie państwo odgrywać, to sobie kupię u Pilitowskiej kapelusz. - A czy ci ktoś broni? Mamy teraz znaczenie w mieście. Powinnaś dbać o siebie. - Proszę bardzo! Mogę dbać, ale skąd brać na wszystko pieniądze? Może mi powiesz? - Nie narzekaj! Jakoś nam idzie... - Na razie... Nie wiadomo, co będzie później. - Nie martw się. Wszystko idzie ku lepszemu. Kryzys się skończył. Ludziom się lepiej powodzi. Podniosły się obroty. Kupiectwo odżyło. Dobrze, że kupiłem ten płaszcz. Jednak jest jeszcze chłodno. Słońce niby świeci, ale wieje przenikliwy wiatr. Bez płaszcza wyglądałbym jak idiota, a w starym jak dziad. Masa ludzi się zeszła na uroczystości. Stoimy na zbitej z desek trybunie. Rzecz jasna, tylko przedstawiciele władzy i honorowy komitet. Przed nami, ustawione w rzędzie, stojątaczanki z karabinami maszynowymi. Czterdzieści sześć. Wszystkie taczanki zaprzężone w elegancko wyczyszczone konie. Każdego konia trzyma za uzdę żołnierz, a obok niego stoi cywil. Przed- stawiciel społeczeństwa. Komitet stoi na trybunie. Zaraz za starostą. Nawet burmistrz jest trochę z boku. Pierwszy raz stoję na takiej trybunie. Nie każdego by tutaj poprosili. Całą przyjemność psuje mi fakt, że do komitetu zaprosili tego bydlaka Hartmana. Dlaczego tak się z nim liczą? Dał przecież tylko sto złotych. Czterdzieści sześć karabinów maszynowych, z taczankami, z końmi, to już jest coś. Kosz- towało to kupę pieniędzy. Ale Kostrów się postawił. Wszyscy dawali, ile kto miał i mógł. Niektórzy dawali obrączki ślubne, lichtarze... Nawet mój Karol wyjął dziesięć złotych z ksią- żeczki K.K.O. i dał na FON. Od siebie. Karol mówił, że w jego klasie nie było chłopca, który by nie ofiarował datku na obronę kraju. Mamy patriotyczną młodzież. Dochowała się Polska wartościowych ludzi. Będzie przemawiać starosta. Podchodzi do mównicy. - W imieniu miasta i powiatu kostrowickiego, pragnę... Zawiał wiatr i nie słychać, co mówi. Ten wiatr jest niepotrzebny. Tylko ci, co stoją najbli- żej trybuny, mogą coś usłyszeć. Mimo że starosta ma donośny głos. Dobrze że mam na sobie ten płaszcz. Przewiało mnie do kości. Pewnie dlatego, że stoimy na górze. Trybuna jest wysoka. Jesteśmy narażeni na podmuchy wiatru. Jak starosta skończy przemówienie, rozpocznie się przekazywanie broni. Każdego karabi- nu z osobna. Czterdziestu sześciu członków komitetu honorowego, na oczach całego miasta, zejdzie z trybuny, każdy do wyznaczonej taczanki z karabinem, i przekaże ją przedstawicie- lowi armii. 91 Jak to mam powiedzieć? W imieniu mieszkańców Kostrowa i powiatu, Tobie Polsko i Twoim żołnierzom, przekazuję ten oręż. Wtedy podejdzie wyznaczony przez dowódcę pułku oficer, położy dwa palce na zamku ka- rabinu i powie: przysięgamy tą bronią strzec wolności i honoru Ojczyzny. Z kronik PAT-a jednak nie przyjechali. Ale są redaktorzy z „Kuriera Poznańskiego". Z fo- tografem przyjechali. Jeżeli będą fotografować trybunę, to muszę wyjść na zdjęciu. Stoję za- raz za starostą. Starosta skończył przemówienie. On nigdy długo nie przemawia. Może nie ma zdolności. Na jedno dobrze. Człowiek się nie męczy słuchając. Ale przy takiej okazji jak dzisiaj mógł powiedzieć parę słów więcej. Albo oddać głos komuś z honorowego komitetu. Jakiś major daje znak, żebyśmy zeszli z trybuny do uroczystości przekazania broni. Ja mam stanąć koło karabinu numer dwanaście. Ludzie koło trybuny rozstępują się przed nami. Orkiestra gra marsza. To chyba marsz ge- neralski? Tak. Generalski. W takich okolicznościach nawet cywilów muszą uszanować. Gdzie ta dwunasta taczanka. Jest. Już ją widzę. Przy jedenastej jest Wołczyk, a za nim ja. Za mną Kaczmarek. Wszystko było przedtem ustalone. Co jest do cholery?! Dlaczego Kaczmarek pcha się do mojej taczanki? Aha... Bo naprze- ciwko jest fotograf z „Kuriera". Będzie fotografować akt przekazania broni. - Pomylił się pan, panie Kaczmarek. Pan miał przekazywać karabin numer trzynaście. Mówię szeptem, ale w zdecydowany sposób. - Nie. Ja miałem przekazywać karabin numer dwanaście. Ten stary sklerotyk wszystko pokręcił. Przypieprzył się do mojego karabinu. A przy kara- binie trzynastym stoi już dentysta Malinowski. Wszystko przesunęło się o jedno oczko. Co mam teraz zrobić? Przecież nie kopnę starego w tyłek. Nabzdyczył się. Nie dość, że wszystko pomylił, to jeszcze ma do mnie pretensje. Trębacze w orkiestrze grają sygnał Wojska Polskiego. To jest znak do rozpoczęcia uroczy- stości przekazywania. Kaczmarek bezczelnie odepchnął mnie na bok. Wyszedł do przodu. Błysk magnezji. To jego fotografują. Oficer staje na przeciw Kaczmarka. Robi szablą „pre- zentuj broń". - W imieniu społeczeństwa miasta Kostrowa i powiatu: Tobie Polsko i Twoim żołnierzom oręż ten przekazuję. Młody podporucznik, wzruszony, kładzie dwa palce na pokrywę zamka karabinu. - Przysięgamy tą bronią strzec wolności i honoru Ojczyzny. A ja stoję jak baran. Nic nie powiedziałem, chociaż to ja miałem ten karabin przekazywać. Ten stary gnój dał tylko siedemdziesiąt pięć złotych, a właściwie wypchnął mnie z grona członków komitetu. Uroczystość jest zakończona. Orkiestra gra sygnał... Nie. To fanfarzyści... - Gdzie się pan pchał do przodu, panie Głąb? - Niech pan przeliczy karabiny, to będzie pan wiedział, kto się pchał. Liczy. JAząd taczanek ustawiony jest w bardzo przejrzysty sposób. Można łatwo przeliczyć. - Ten jest dwunasty. - No właśnie. Ja miałem przekazywać dwunasty. - Nie. Ja. - Pan żartuje, panie Kaczmarek! - To pan się pcha, tam, gdzie go nie prosili. Widać przez tyle lat nie zdążył się pan nauczyć porządku. - Ten stary bęcwał jest bezczelny. Z kieszeni płaszcza wyciągam kartkę, na której wypisa- ne są słowa aktu przekazania. Jest też moje nazwisko i numer taczanki. Dwanaście. Pokazuję Kaczmarkowi. 92 - Pan też dostał taką kartkę. Niech pan przeczyta swoją i moją. - Ja swoją zgubiłem. - Ale widzi pan, co jest na mojej napisane? - Nie obchodzi mnie, co jest na pańskiej wypisane. Wiem, że na mojej był numer dwana- ście. Co z takim sklerotykiem zrobić? Nie będę się przecież kłócił na środku rynku. Powiem mu jednak, co o nim myślę. I tak będzie sobie mną gębę wycierać. Pochylam się do niego. Jest dużo niższy ode mnie. - Niech mnie pan pocałuje w dupę. Odwracam się na pięcie. Odchodzę od taczanki. Zatrzymuje mnie sekretarz starosty. - Dlaczego panowie we dwóch staliście przy jednej taczance? Czterdziestego szóstego ka- rabinu nie miał kto przekazać. - Niech pan zapyta Kaczmarka. - Jak pan zobaczył, że nastąpiła pomyłka, trzeba było iść do wolnego karabinu. Chyba mu powiem to samo, co Kaczmarkowi. * * * - Dokąd się pan tak spieszy, panie Bronisławie. To Plechnicki. Ma czelność, bydlak, do mnie się odezwać. Przysporzył mi tyle kłopotów i chciałby teraz, żebym z nim się w towarzyskie stosunki wdawał. Myśli, że o wszystkim za- pomniałem. - Boję się powiedzieć, panie Plechnicki, gdzie idę. Mógłby ktoś zameldować na policji. Udaje, że nie rozumie o co chodzi. - Widziałem pana trzeciego maja na trybunie. Jeszcze mi przypomina tamten dzień. Dobrze trafił. Widać chce mnie zjednać komple- mentami, ale trafił jak kulą w płot. Z takim bydlakiem wstyd się na ulicy pokazywać. - Chyba to nic zdrożnego, panie Plechnicki? - Daje się pan wciągać w głupie afery. To wszystko humbug. Te karabiny maszynowe wo- żą z jednego miasta do drugiego. Głupi ludzie myślą, że uzbrajają armię. - Pytał pan, gdzie mi tak spieszno. Powiem panu. Spieszę na komisariat policji. Muszę tam o czymś zameldować. Jakiś facet ma antypaństwowe wypowiedzi. Jak pan myśli? Dostanie więcej niż Walczak? Żegnam pana. Zaniemówił z wrażenia. Śmiesznie wygląda. Ja myślę, że on pracuje dla policji. Ciągnie ludzi za język. Chociaż nie... Takiego by nie przyjęli. W Boga nie wierzy... Do bezbożników nie można mieć zaufania. Ciekaw jestem, czy Korpolewski załatwił sprawę. Jego zięć jest w Lidze Ochrony Prze- ciwgazowej. Ma dostęp do masek gazowych. Korpolewski powiadomił mnie w dyskrecji, że pewną ilość mają sprzedać ludności cywilnej. Obiecał, że przez zięcia cztery maski mi zała- twi. Prawdę powiedziawszy, panuje bałagan. Maski przeciwgazowe powinny być udostępnione każdemu, co chce je kupić. Obywatel powinien mieć możność zakupu. Skoro płacę podatki, to państwo powinno mnie ochraniać. Tym bardziej, że nie chcę darmo. Ile trzeba - zapłacę. Pod- stawowe sprawy bezpieczeństwa rząd powinien zagwarantować. Zasadniczo, w każdym budynku ma być schron przeciwgazowy. Nie wierzę jednak, żeby schron gwarantował pełne bezpieczeństwo. W naszym domu jest w piwnicy takie pomiesz- czenie. Widziałem, jak je uszczelniali. Gaz, jak nic się przedostanie. 93 Korpolewski czeka na mnie w restauracji „Pod pocztą". Poważnemu kupcowi nie wypada chodzić do takiej podłej knajpy. Kiedy przyjechaliśmy do Kostrowa, to był jednak przyzwoity lokal. Teraz całkiem podupadł. Stary Kudła troszczył się o restaurację i hotel... Nigdy nie był najlepszy w mieście, ale jakiś poziom miał. Stary umarł, więc syn zaczął swoje porządki. Pije i baby kotłuje. Mordownię zrobił z porządnego lokalu. Co mnie to obchodzi? Ważne, żeby zdobyć maski. Życie jest najważniejsze. Byłem w Li- dze Ochrony Przeciwgazowej. Na razie mają maski tylko dla tych, co pełnią służbę w OPL-u. Prywatnie kupić nie można. Dobrze, że Korpolewski ma zięcia w komendzie. Za butelkę wódki o wszystko się postara... No... Powiedzmy, za butelkę koniaku. Jestem już w środku. Mroczno w sali... Śmierdzi kwaśnym piwskiem... W połowie sali stoliki nakryte ceratą, a w połowie brudnymi obrusami. Widzę Korpolewski ego. Radca siedzi koło okna i czyta gazetę. Mój Boże! Jak wódka ruj- nuje człowieka. Radca Korpolewski to był ktoś. Pracował w ubezpieczeniach. Podobno był świetnym fachowcem. Ludzie go szanowali. Teraz znalazł się w rynsztoku. Tylko córka i zięć go ratują Wyprzedaje z domu co popadnie... Żona rozchorowała się ze zgryzoty... Przykra sprawa. Czy taki Korpolewski nie mógłby na przykład poczytać gazety w kawiarni „Lido"? Wśród przyzwoitych ludzi? Niestety. Musi tutaj przychodzić. Nie ma nawet czystej koszuli, żeby się wśród porządnych ludzi pokazać. - Dzień dobry, panie radco. - Dzień dobry... Myślałem, że już pan nie przyjdzie. - Dlaczego? Umówiliśmy się o dwunastej. Przyszedłem punktualnie. - Tak? Wydawało mi się, że na jedenastą. Nieważne... Jest podenerwowany. Zapił wczoraj, a dzisiaj nie ma pieniędzy na klina. - Napije się pan kufelek piwa, panie radco? Spojrzał na mnie z wdzięcznością. Jest tak, jak myślałem. Nie ma gotówki. -Z przyjemnością. - Panie ober! Dwa duże jasne. Kelner po chwili stawia dwa kufle na naszym stoliku. Sprawnie mu to idzie. Nawet ape- tycznie wyglądają. Wianuszek piany jak trzeba... W tej specjalności mają tutaj praktykę. Kelner ciągle stoi koło stolika. Aha... Rozumiem... Tu trzeba płacić zaraz. Nie mają zaufa- nia do klienta. Kto by miał do takich jak radca? Pewno różne towarzystwo się tutaj pęta. Kładę na stoliku pięć złotych. Kelner odciąga należność i wydaje resztę. Zostawiam mu dwadzieścia groszy napiwku. Ciekawe, że prawie całkiem zniknęły z rynku srebrne pieniądze. Tylko papierowe są w obiegu. Ludzie chowają srebrne monety. Gośka z dziennych utargów nazbierała duży wore- czek. Głupiego robota! Gdyby w obiegu były złote pieniądze, to rozumiem. Złoto jest złoto. Ale srebrne pięciozłotówki?... Czy inne? Jakie to zabezpieczenie? Chociaż srebro zawsze lepsze niż papier. Pijemy w milczeniu. Korpolewski siorbie z ukontentowaniem. Dobre piwo. Ma temperatu- rę jak trzeba. Z przyjemnością się pije. Na sali pusto. Ale jest paru pijaczków. Korpolewski emu drżą ręce. Stracony człowiek. - No i jak nasza sprawa, panie radco? - Na dobrej drodze. - Ma pan te maski? - Tylko jedną. Przyszedł transport do Kostrowa, ale mówił mi zięć, że wszystko zarekwi- rowało wojsko. Dla ludności cywilnej nic nie zostało. Pan rozumie. Wojsko ma pierwszeń- stwo. Weźmie pan tę jedną? 94 - Oczywiście, że wezmę. Ale gdybym wiedział, że mi pan zawali sprawę, to załatwiałbym przez starostwo. - Starostwo nie ma nic do masek. - Niech pan nie będzie dzieckiem, panie radco. Na jedno słowo starosty, miałbym dziesięć. - Powiedziałem, że panu maski załatwię, to załatwię. Jedną już pan ma. Jakieś zabezpie- czenie jest. A mówiąc między nami, nie ma pośpiechu. Sytuacja międzynarodowa uspokoiła się. - Ładnie mi „uspokoiła". Hitler codziennie ryczy do radia. Zwariować można. - Ale mamy gwarancję. Francja i Anglia dały nam gwarancję, panie Głębicki. To są mocar- stwa. Na samą Polskę może by Hitler ruszył. Teraz się nie odważy. Każdy logicznie myślący człowiek powinien to wiedzieć. - Jaka by nie była sytuacja, wolę mieć maski w domu. - Jedną pan ma, a pozostałe dostarczę w połowie września. To jest „na mur". - Ciekawe, jak pan tę jedną dostał? Korpolewski kręci się na krześle. - Tę jedną zięć załatwił dla mnie. Bo widzi pan... ja jestem komendantem OPL-u naszego bloku... - Proszę mi wybaczyć żart... Ale fachowego gazownika pański blok zdobył na komendan- ta. Niby się śmieje, ale bez przekonania. - De mam płacić za tę jedną? - Siedemdziesiąt... - Umawialiśmy się pięćdziesiąt za sztukę... - Tamte trzy będą po pięćdziesiąt, ale ta niestety... - Jest w lepszym gatunku? - Nie, panie Głębicki. Tylko, że ta była moja osobista. Jak zięć się dowie, że sprzedałem, obedrze mnie ze skóry. Nie mówiąc już o tym, że na wypadek wojny, ryzykuję życiem. Zapewne ukradł maskę zięciowi. Co mnie to obchodzi? Gdyby to dotyczyło innego towaru, z takiego źródła bym nie kupił. Tu w grę wchodzi sprawa życia lub śmierci... Legalnie maski kupić nie można. - Proszę... Tu jest siedemdziesiąt złotych. Korpolewski bierze dwa papierki. Sięga ręką pod krzesło. Wyjmuje zawiniętą w gazetę puszkę. Podaje mi pod stołem. Biorę paczkę. Rozwijam lekko gazetę. Otwieram dekielek. Jest maska. W porządku. - Czy nie jest uszkodzona? Nie chciałbym tutaj próbować. - Może pan być spokojny. Ma pan moją gwarancję. Wielkiego zaufania do tej gwarancji nie mam. - Wolę gwarancje Anglii i Francji. - Może pan spać bez obaw. Moja gwarancja też jest ważna. Widzę, że się niecierpliwi. Ma pieniądze, więc czeka aż wyjdę. Nie może spokojnie usie- dzieć. Jestem pewien, że do wieczora przepije wszystko. Mój Boże! Jeszcze pięć lat temu był całkiem miłym człowiekiem. Można było z nim poga- dać. Lubił wypić, ale znał miarę. Co go do tej wódki ciągnie? Żonę ma przyzwoitą... Córka zdała maturę i wyszła za dobre- go chłopaka... Pracują... Dorabiają się... Na oko nie ma powodu, żeby się rozpić. Kto może wiedzieć, jaki robak człowieka gryzie? - Co się pan tak zamyślił, panie Bronisławie? - Czasem głupie myśli człowieka nachodzą. Pójdę już. I czekam na pozostałe maski. Tak, jak pan powiedział. W połowie września. 95 - Może pan być spokojny. - Do widzenia. - Do widzenia. Więc mam jedną maskę. Jakby się zastanowić, to teraz sprawa jest trudna. Komu ją dać na wypadek ataku gazowego? Ja odpadam. Człowiek swoje przeżył, może się pożegnać ze świa- tem. Gośka też by nie włożyła. Trzeba dać jednemu z chłopców. Ale któremu? Karolowi. Jest dobry, zdolny, ale przecież nie to jest ważne. Karol jest pierworodny. Moja krew. On jest najważniejszy. Boże! zachowaj dla nas pokój. Jakże to tak? Łukasza poświęcić na zatracenie? To co, że nie chce się uczyć? Ale z klasy do klasy przechodzi. Możesz to wiedzieć, co z niego wyro- śnie? A może właśnie wielki człowiek? Przez takiego pijaka jak Korpolewski ma zginąć mój chłopak? Bo nie załatwił czterech masek? Tak mówić nie można. Czterech nie załatwił, ale jedną tak. Przynajmniej jedno z nas się uratuje. Nie wyginie cała rodzina. Dochodzę do rynku. Jest kawiarnia „Lido". Może wstąpić na chwilę? Co to jest? Wyją syreny. Wszyscy chowają się po bramach. Każdy ucieka. Wskakuję do kawiarni. Tu też popłoch. Z pomieszczenia kuchennego wychodzi Opara. Na głowie ma furażerkę wojskową. Wyjęta z puszki maska gazowa zwisa mu na piersiach. Na rękawie ma założoną opaskę z napisem OPL. - Proszę o zachowanie spokoju. Wszyscy udajemy się do schronu przeciwgazowego. Wła- śnie ogłoszono alarm gazowy. Nie muszę schodzić do schronu. Mam własną maskę. Dobra okazja, żeby wypróbować. Rozwijam gazetę, wyjmuję z niej metalową puszkę. Otwieram dekielek. Wyciągam maskę. Jest trochę inna niż te, które widziałem w wojsku. Tamte były francuskie. Mało która była sprawna. Przeważnie miały podziurawione pochłaniacze. Bolszewicy gazów nie puszczali, więc masek nie musieliśmy używać. Nie były potrzebne. Tylko dodatkowy ciężar do noszenia. To próbny alarm. Dobrze, że takie robią. Ludzie muszą się oswoić z niebezpieczeństwem. Pójdę do domu. Pewnie się Gośka niepokoi. Spadnie z krzesła, jak mnie w tej masce zobaczy. Podchodzę do drzwi. - Panie Głębicki, proszę nie wychodzić na ulicę. Jest alarm gazowy. - Mam maskę przeciwgazową. - To przed wyjściem proszę założyć. Opara zupełnie zgłupiał. Pewnie pomyślał, że jestem ze sztabu obrony. Wychodzę na ulicę. Koło ratusza kłęby dymu. JAzucajągazy łzawiące. Chłopcy w mundurach PW, z maskami na- łożonymi na twarze, biegają po rynku i łapią ludzi, którym nie udało się uciec do bramy. Przemocą kładą na nosze. Przechodnie się bronią, ale nie mogą dać rady. Zresztą gaz też dusi. Chłopcy z PW mają dobrą zabawę. Syreny przez cały czas wyją. Nakładam maskę. Jeszcze i mnie gotowi położyć na nosze. Dobrze zakładam? Dobrze. Zakładanie maski, to dla mnie nie nowość. Jestem przecież po wojsku. Ciężko się oddycha... Długo bym w takiej masce nie wytrzymał. Idę spokojnie po trotuarze. Patrol OPL mnie nie zatrzymuje. Pewnie i oni myślą, że jestem z komendy. Bardzo ciężko się oddycha... Przed ratusz zajeżdża samochód. Wysiada z niego jakiś gość. W masce gazowej i w heł- mie. Ale ubrany po cywilnemu. Przecież to nasz starosta. Widać w bojowym rynsztunku przyjechał, żeby zobaczyć, jak przebiega próbny alarm. Staroście oczywiście przydzielili maskę, ale poza nim nie widzę, żeby jakiś cywil miał ma- skę. Dobrze, że chociaż tę Korpolewski załatwił. 96 Idę przez rynek. Syreny już przestały wyć. Opadają kłęby gazu łzawiącego. Nie wiem... Może mi się wydaje... Ale jakbym czuł gaz... Może pochłaniacz j est uszkodzony? Rozlegają się krótkie sygnały syren. To odwołanie alarmu. Można zdjąć maskę. Z ulgą i przyjemnością wciągam w płuca powietrze. Ładny mamy sierpień. Pogoda jest wymarzona dla gospodarzy. Dobre żniwa będą w tym roku. Mój Boże! Co by było, gdyby alarm był prawdziwy? Ilu ludzi by nie zdążyło zejść do schronu? Nałyka się taki gazu i już po nim. Śmierć pewna... - Bronek! czytałeś zarządzenie? - Przed chwilą rozlepili na słupach ogłoszeniowych. Mobilizacja. - Jezus Maria! Mój rocznik powołali? - Przecież ty masz kategorię D. - Ale mogli powołać. - To jeszcze nie wojna. Powołują zapasowe roczniki. - Wojna wisi w powietrzu. - Ja jestem baba, na wojsku i polityce się nie znam, ale myślę, że ta mobilizacja to dlatego, żeby Hitler nie sądził, że go się ktoś boi. - To niewykluczone. - Jest też zarządzenie, żeby szyć tampony. - Jakie tampony? - Przeciwgazowe. Chodzisz codziennie koło wystawy w składzie Szyniszewskiej i nie pa- trzysz, co tam wystawiają. Przecież tam jest pokazane wszystko, co dotyczy OPL- GAZ. - Kiedyś oglądałem. Na manekinach pokazane są bąble, jakie wywołuje oparzenie ipery- tem. Obrzydli stwo! - Ale tam są też pokazane tampony. - Nie widziałem. Co to jest? - Taka prowizoryczna, zastępcza maska gazowa. Uszyta z białej gazy. Obciągnięta gumką i z przyszytymi tasiemkami. Jak jest alarm to nalewasz do tamponu specjalnego płynu, nakła- dasz tampon na twarz i jesteś uratowany. - I to ma chronić przed gazem? Nie bądź śmieszna! - Całkiem nie chroni, ale w pierwszym momencie zabezpiecza. Łatwiej takiego odratować w szpitalu. - A skąd weźmiesz płyn? - W punkcie informacyjnym OPL dają ulotki, na których jest wydrukowany przepis. Sa- memu się robi. - A jak alarm gazowy złapie cię w takim miejscu, że nie będziesz miała płynu? - To można nasiusiać w maseczkę. Też chroni. - Boże! Dałeś mi dobrą żonę, ale głupią jak but. - Może i głupia, ale pięć tamponów uszyłam. - Pięć? Dla kogo aż tyle? - Jak to dla kogo? Dla Marty, dla Staszki, dla mnie, dla ciebie i dla Karola. - Karol ma maskę. - Nie. Maska będzie dla Łukasza. On jest najmłodszy i najsłabszy. 97 Jak jej wytłumaczyć, że najważniejszy jest syn pierworodny. A zresztą... We wrześniu Korpolewski zorganizuje maski dla całej rodziny. Oczywiście Staszka i Marta będą miały tampony. - Mówisz, że uszyłaś tampony? - Uszyłam. Teraz jeszcze trzeba okleić okna paskami papieru. - W składzie też? - Eee... chyba nie... Okien wystawowych nikt nie okleja. Klient musi widzieć towar. - Wszystko się tak dzieje, jakby już jutro miała być wojna. - Powiem ci Bronek, ja jestem niespokojna. Z Kostrowa do granicy jest siedemdziesiąt pięć kilometrów. - Co to jest? Na samochody, na samoloty? - W czasie pokoju to mało, ale w czasie wojny? Gośka! Każdy kilometr będzie broniony. Kto powiedział, że to oni mają wkraczać do Polski? Przecież my też mamy wojsko. Nasi będą atakować. Do tego jeszcze Francja... Anglia... Nie da rady Hitler. Nad samą granicą może być niebezpiecznie. Tam na pewno będą ludzi ewakuować. My tu będziemy spokojni. - W takim razie, dlaczego robią alarmy? - Bardzo dobrze, że robią. Ludzi trzeba przeszkolić. Każdy powinien wiedzieć, gdzie jest jego miejsce w czasie nalotu. - Ja bym na wszelki wypadek cenniejsze rzeczy spakowała. - I co ci z tego przyjdzie? Gdzie to chcesz załadować? - Mamy przecież wózek na towary... - Małgosiu... Oczywiście, że trochę dobytku można spakować, ale co jest cenne, co mniej potrzebne? I gdzie my pojedziemy? - Na wózek można załadować lepszego towaru, herbatę, kakao, kawę, pieprz... Dobra odzież też się zmieści... - Dobrowolnie jechać na poniewierkę? - Ja myślę, że można wyjechać z Kostrowa, ale wcale nie trzeba w głąb kraju. Można się zatrzymać gdzieś w okolicy. U znajomych gospodarzy. Przeczekać najgorsze. - Niby u kogo? - Chociażby u Wawrzyniaków w Rogach. To mała wioska. Trzy chałupy na krzyż. Tam wojna nie dotrze. Będziemy mogli najgorszy czas przeczekać. Wawrzyniakowie to dobrzy ludzie. Trzymałem im chłopaka do chrztu. Przecież zapłacimy, ile będzie trzeba. Nikt nie chce darmo. - Myśl nie jest zła. Ale jak się wózkiem dostaniemy do rogów? Przecież to z Kostrowa osiem kilometrów. - Siedem. Damy radę. Wózek jest dobry i lekko chodzi. Siedem kilometrów przejedziemy jąknie. - No dobrze... A co będzie, jak się okaże, że trzeba jechać dalej? Że na przykład Rogi nie są bezpieczne? - Po pierwsze, to się nie okaże, a po drugie - wtedy kupimy od Wawrzyniaka konia i za- przęgniemy do wózka. Sami nie będziemy ciągnąć. Wózkiem zaprzężonym w konia można i do Warszawy dojechać. Wawrzyniak ma trzy konie. Na pewno jednego sprzeda. Jak będziemy musieli wyjechać z Rogów, to on też będzie musiał. Na pewno sprzeda jednego konia... -1 gdzie pojedziemy? - W lubelskie. Tam Niemcy nigdy nie dojdą. - Do Weronki nie pojadę! - Przecież masz tam też innych krewnych. Izba do wynajęcia zawsze się znajdzie. Przecież nie jedziemy na wieki. Minie miesiąc, albo dwa i wrócimy. - Rób jak chcesz. Przygotować się nie zawadzi. 98 Co się dzieje? Już czwartego faceta policjanci prowadzą pod karabinami do komisariatu. Co to za ludzie? Wychodzę ze składu. Na trotuarze stoi grupa rozprawiających głośno ludzi. - Panie, kogo to policja złapała? - To są Niemcy. Szykowali się do dywersji. U Neumana w Koralowie policja znalazła cały magazyn broni. Dwa karabiny maszynowe, czterdzieści zwykłych, brauningi... Szykują się na nas ścierwa. Od ulicy Długiej znowu idzie grupka ludzi. Trzech zmęczonych i zakurzonych policjan- tów, z bagnetami nasadzonymi na karabiny prowadzi pięciu mężczyzn. Robi się tłok. Jakiś facet wykrzykuje do stojących obok gapiów. - Chcieli zająć stację kolejową w Łoźni. Co za bzdury ten dureń wygaduje? Jaka tam stacja kolejowa w tej Łoźni? Jeden mały ba- rak. Pociągi przyjeżdżają dwa razy na dobę... Do czego Niemcom taka stacja? Ludzie patrzą ciekawie na prowadzonych. To jest dla wszystkich nowość. W okolicy Ko- strowa mieszka dużo Niemców. Są ich całe wioski. Bardzo przyzwoici ludzie. Dobrzy klienci. Niemiec nikomu nie zarwie rachunku. Nigdy nikomu to nie przeszkadzało, że są innej naro- dowości. Oni też żyli z Polakami w zgodzie... Kto by pomyślał, że tacy dobrzy sąsiedzi, a szykują na nas broń. Przeliczyli się. Nasza policja wszystko wykryje. Takie sztuczki nie ujdą jej uwagi. Ciekawe, co z nimi zrobią? Mają szczęście, że nie ma jeszcze wojny. W czasie wojny za taką rzecz jest tylko jedna kara-kula w łeb. Jakiś kolejarz wykrzykuje: - Co takich prowadzić do aresztu? Powiesić na latarni i po kłopocie. Policjant popatrzył na pyskującego. W milczeniu poprawił karabin na ramieniu. Kolejarz się zmieszał. Nikt go nie poparł. U nas ludzie nie skorzy do bezprawia i łajdactw. Nie ma się co gapić. Muszę pójść zapłacić dzierżawę za mieszkanie. Jutro pierwszy. * * * Wojna. Od rana podają w radio. Niemcy napadli na Polskę. Bombardowali Warszawę i in- ne miasta. Zaczęło się. Nie odwrócił Pan Bóg kary od ludzi. Skład mamy zamknięty. Małgo- rzata z dziewczynami ładuje towar do skrzynek. Nie mówimy tego, ale wszystko wskazuje na to, że będziemy musieli uciekać z Kostrowa. Starostwo się ewakuowało. Wyjechali samochodami z samego rana... Tak samo policja. Policja koleją. Razem z rodzinami. Jadą aż na Wołyń. Aresztowanych wczoraj Niemców rozpuścili do domów. Ładny interes: Najpierw się mó- wi, że dywersanci, a potem puszcza do domów. Ulice pełne wyładowanych dobytkiem wo- zów. To ludzie z ewakuowanych nadgranicznych wiosek. Zmęczeni... przerażeni... Podchodzę do ubranego przyzwoicie gospodarza, stojącego koło wozu. Częstuję papierosem. - Skąd jedziecie ludzie? - Z Marynina. To jest nad samą granicą. Mówili, żeby uciekać do Kostrowa. Niemcy tu mają być powstrzymywani. - Z Kostrowa też ludzie uciekają. Starosta wyjechał rano. I wojsko wyszło... - Właśnie widzę. 99 - Kostrowa nikt bronić nie będzie. Tu nie ma naturalnej linii obrony, ani żadnych fortyfi- kacji. Trzeba uciekać do Walicza. Tam ich na Prośnie zatrzymają. Nie przejdą Szwaby. Tam będzie polskie natarcie. Tak mówię, jakbym wszystkie rozumy pozjadał. Jakie znowu natarcie? Wojna trwa już przeszło pół dnia, nasze wojsko się wycofało, ale niemieckiego też nie widać. A przecież to tylko siedemdziesiąt kilometrów od granicy. Może Niemcy wyczuli, że na tym kierunku szy- kuje się na nich zasadzka? Pewnie tak. - Pan Bóg raczy wiedzieć, co nas wszystkich spotka. - W nim cała nasza nadzieja. Dlaczego uciekaliście z Marynina? - Chodziło dwóch polskich żołnierzy i mówiło, że taki jest rozkaz. A zresztą... Każdy wie, że Niemcy mordują ludzi. - Po nich wszystkiego można się spodziewać. - Osuchy... Pięć kilometrów od Marynina, tak zbombardowali, że kamień na kamieniu się nie został. Ludzi nastrzelali ze samolotów tylu, że nie było komu grzebać. Pewno do tej pory leżą nie pochowani. - Był jakiś opór w Osuchach? - Bogać tam! Może i był. Dokładnie nie wiem, bo to pięć kilometrów od nas... Ale po mo- jemu, kto się tam miał opierać? Czterech ludzi ze straży granicznej? Tak sobie mordowali, żeby mordować... Trzeba iść. Muszę o wszystkim powiedzieć Małgosi. Wygląda na to, że Niemcy nie pozo- stawią nas w spokoju. Póki się da, trzeba uciekać z miasta. Coraz więcej uciekających. Rynek zastawiony furmankami. Panie z opaskami Czerwonego Krzyża chodzą wśród uciekinierów. W dużych blaszanych garnkach mają gorącą kawę. Roz- dają ludziom. Mecenas Pilich ładuje się do samochodu. Ten ma dobrze. Pół roku temu kupił sobie auto. Na raty. Zapłacił tylko pierwszą, ale teraz to nie ma znaczenia. Nie zapłacił, ale auto ma. Wtedy się wszyscy śmiali, ale on wiedział co robi. Wsiądzie do auta i tyle go Niemcy będą widzieli. W jeden dzień może na Polesie dojechać. Do Pińska. Kiedyś mi mówił, że ma tam siostrę. Nie będę do niego podchodził. W takiej chwili nikt nie ma głowy do pogaduszek. Pilich spocony, przywiązuje na tylnym siedzeniu duży kufer. Pomaga mu żona. Ubrała się w futro karakułowe. Rany Boskie! Na taki skwar! Ona wie, co robi. Futro ma wartość. W takiej chwili nie patrzy się na elegancję. Tylko na wartość tego, co się zabiera. Prawie wszystkie składy zamknięte. Komu dzisiaj w głowie handel? Każdy żyje swoim ży- ciem. Miasto stało się dziwne. Czuje się, że nie ma w nim żadnej władzy. Wszystko na bo- skiej opiece. - Bronek! Bronek! -No? - Marta i Staszka chcą iść do domu. No tak... My wyjeżdżamy, co one będą tutaj robić? Zostaną same? Przyjdą Niemcy, zgwał- cą, zamordują. Mają rodziny, to muszą do nich wracać. Z nami przecież uciekać nie będą. - Nie ma innej rady. Muszą wracać do swoich. - Myślałam, że pomogą nam dopchać wózek do Rogów. - Nie mamy prawa tego od nich wymagać. -Masz rację. - Zapłaciłaś im? - Za cały wrzesień. Nie spodziewały się, że dostaną pełną pensję. - Przyjdzie Hitler, to nasze pieniądze będą warte tyle co plewy. 100 - Jak przyjdzie Hitler, to nic nie będzie miało wartości. Nawet życie. Dałam każdej na dro- gę dwa funty kawy i herbaty. I tak wszystkiego nie zabierzemy na wózek, a jak ma zabrać obcy, to niech one wezmą. - Mądrze to zarządziłaś... Chociaż nikt nie powiedział, że będziemy uciekać z Kostrowa. - Boję się, że tak... Wszyscy uciekają. Pierwszy dzień wojny a miasto już bezpańskie. Ani policji, ani wojska. - Widać takie były plany dowództwa. Z góry postanowili, że Kostrów będzie oddany. Wszyscy mówią, że obrona jest zorganizowana na przedpolach Walicza. Na Prośnie. - Może i tak... Ale oddawać bez strzału takie duże miasto, to wstyd przed światem. - Gośka... Nie ma co sobie tymi sprawami zawracać głowy. Przejrzyj jeszcze raz pakunki. Musimy się spokojnie zastanowić, co zabrać. - Boże jedyny! Trzeba by wszystko! Przecież to nasza dwudziestoletnia krwawica! Ciężka praca! Ale jak na wózek załadujesz? I kto będzie miał siłę ciągnąć? - Nie histeryzuj. Chłopcy w domu? - No pewnie. Gdzie by byli? - Niech Karol przejrzy rower. Zabierzemy ze sobą. 101 Rozdział 9 No i stało się. Opuszczamy własny dom. Pozostawiamy dobytek całego życia. Ruszamy na poniewierkę i tułaczkę. Byle dojechać do Wawrzyniaków. To kawał drogi. Siedem kilome- trów krwawej mordęgi. Trzeba było przygotować porządną uprząż. W ostatniej chwili zrobi- łem ze sznura do wieszania bielizny. Małgosia i Karol pchają wózek. Trochę to pomaga, ale niewiele.. Nie mają siły. Łukasz idzie obok i prowadzi rower. Na ramieniu ma maskę gazową. Nasze tampony są na wózku. Nie mam już siły... Chyba odpoczniemy... Za wcześnie. W taki sposób nigdy nie dojedzie- my do Rogów. Dojedziemy. Co najmniej dwa kilometry już ujechaliśmy. Strach dodaje siły. Noc jest ciemna. Za dnia było upalnie, ale teraz zrobiło się chłodno. To lepiej. Człowiek się nie zgrze- je. Na szosie gromady ludzi. Nie można rozpoznać twarzy, ani szczegółów ubioru. Wszystko tonie w ciemności. Widać tylko sylwetki.. Idą z wózkami... Niektórzy jadą na wozach. Przy- wiązane z tyłu do wozu krowy posapują ciężko. Przywykły do tego, że o tej porze spoczywają w oborze. Dziwnie i strasznie wygląda to w ciemności. Wszyscy idą w milczeniu, jak by się wstydzili tego co robią. Wszystkich strach przytłacza do ziemi. Niemcy blisko. Kiedy opuszczaliśmy Ostrów, byli piętnaście kilometrów od miasta. Przynajmniej tak ludzie mówili. To jest możliwe. Kto ich miał zatrzymać? Wojska zupełnie nie widać. Przynajmniej po- winny być tylne straże. Wszystko wycofało się do Walicza. Błysk... Znowu... To gdzieś daleko... Ludzie mówią, że to nasi wysadzają mosty Tak mi się wydaje, jak bym czuł dziwny zapach. Nie. Nic nie czuję... Ale wszystko pachnie inaczej... Nie wiem co mówię... To ta noc jest inna... Obok nas idzie samotny jegomość. Prowadzi rower. Tak jak Łukasz. Chwilami idą ramię w ramię. Tyle, że jegomość ma wielki tobół na ramie roweru. Na grzbiecie dźwiga wielki ple- cak. Przyłączył się do nas zaraz za Kostrowem. Zagadam go. - Jak pan myśli, to artyleria? - Nie. Nasi wysadzają mosty. On też tak myśli. - Mosty? A po co niszczyć mosty? - Żeby Niemcy nie przeszli. Pewnie tak. Ale to głupota. Gdyby nasi bronili przejścia przez rzekę, to rozumiem, ale tak? Bez powodu wysadzać? Komu to potrzebne? Dla wojska saperzy wybudują przejazd w parę godzin, a cywilna ludność będzie cierpiała przez lata. O tym nikt nie pomyśli. Łuna na hory- zoncie robi się coraz jaśniejsza. - Widzisz Gośka? - Widzę. - Podobno mosty wysadzają. 102 - Słyszałam jak rozmawialiście. Może chcesz odpocząć? -A ty? - Jeszcze mogę iść. - To się nie zatrzymujmy, Znowu milczymy. Ciągnę wózek ostatkiem sił. Człowiek odzwyczaił się od fizycznego wysiłku. Szybko się męczy. Jestem cały spocony. Myślę, że połowę drogi już przejechaliśmy. To już pewnie Rogi. Chwała Bogu! Która godzina? Wyjmuje z kieszonki kamizelki zega- rek. Nie widać wskazówek. Ale ciemno... -Karol! -Co? - Dwadzieścia po pierwszej. Zrobiło się późno. Ciekawe, czy Wawrzyniakowie już śpią? - Wątpię. Kto by spał w takiej chwili? Tylko czy jeszcze są w domu? Może też uciekli? Na podwórku ciemno. Z okna nie błyska nawet promyk światła. Wiadomo - zaciemnienie. W radio ogłosili, że nie wolno świecić światła. Podobno niemieccy dywersanci siedzą na da- chach domów i latarkami dają znaki niemieckim lotnikom. Na podwórku słychać głosy. Mamy szczęście. Nie wyjechali.. Małgosia weszła na podwó- rze. Ona zna obejście. Przecież trzymała chłopaka Wawrzyniaków do chrztu. Ja wtedy byłem chory.. Gośka rozmawia z kimś na podwórku. Wszyscy rozmawiają przytłumionym głosem, jak by się bali, że w krzakach, albo w rowie siedzi zaczajony Niemiec. ...I przyjechaliśmy do was... - O Jezu! I wy jedziecie na tułaczkę? - Tak. Bronek z dziećmi są przed bramą. - No to wjeżdżajcie na podwórze. Jeszcze krótki wysiłek. Wózek zatrzymał się na progu bramy. Przejechał. Może mi się wy- daje, ale na podwórzy stoi załadowany wóz. Oczywiście. Wawrzyniakowie też szykują się do ucieczki. Na nic plany Gośki. Tutaj nie przeczekamy zawieruchy. Psy przy budzie ujadają zapamiętale. - Do budy psiekrwie!!! Ktoś wyprowadza krowy z obory. To Stefek. Najstarszy syn Wawrzyniaków.. Nie. On nie jest najstarszy.. Najstarszy jest w wojsku. Stefek jest trochę ułomny. Utyka na jedną nogę. Dlatego go poznałem w ciemnościach. Dlaczego tylko u Wawrzyniaków szczekają psy? W innych obejściach jest cicho. Może tamci już wyjechali? Możliwe. Z twego wynika, że Wawrzyniakowie są ostatni. Ciemno. Ciągle nie poznaję ludzi. Widzę tylko majaczące w ciemnościach sylwetki . O! Jest gospodarz. - Dobry wieczór panie Głębicki.. Tak. To Wawrzyniak. Obok niego pojawia się żona. Jest od niego dużo niższa. Jest i Goś- ka. - Jednak dojechaliście. -Ledwo, ledwo... 103 - Dobrze, żeście zdążyli. Tylko patrzeć a zastali byście pusty dom. Jeszcze godzina, a ni- kogo by tu nie było. Zachdźcie do środka. Wchodzimy. W sieni czuję znajomy zapach wielkopolskich, wiejskich domów. Ni to za- pach słomy, ni chleba. W kuchni na stole świeci się lampa naftowa. Ledwo, ledwo... Knot całkiem przykręcony. Przecież mają elektryczność. Dlaczego świecą lampą naftową? - Co się stało? Zepsuła się elektryka? - Nie. Jest zaciemnienie. Przez ostrożność palimy naftę. Faktycznie. Okna mają zasłonięte kocami i jakimiś płachtami. - Przecież okna są zasłonięte. Można zapalić elektrykę. - Zasłonięte są, ale byle jak. Może się przez jakąś szparę przedostać światło, a to znak dla samolotów. Wielu ludzi w ten sposób zginęło. - Kto wam to mówił? - Uciekinierzy. Znad granicy. - Co oni pieprzą? Skąd mogą o tym wiedzieć, skoro to pierwszy dzień wojny, a oni cały czas w drodze. Zapalaj pan światło. Okna są zasłonięte jak należy. Wszyscy już pogłupieli- śmy. Co mamy siedzieć w ciemnościach?! - Tak pan mówi? - No pewnie. Kiedy zapalili światło, zrobiło się raźniej. Otucha wstąpiła w serca. Jest weselej. Zbudziła się nadzieja.. Wawrzyniakowie ubrani do drogi. Mają na sobie świąteczną odzież. Jak by się wybierali na nabożeństwo. To jasne. Jeżeli człowiek musu zostawić cały dobytek, to na grzbiet kładzie co ma najlepszego. - Zostawiacie wszystko na opiece boskiej? - A co mamy robić? Przecież i pan całego majątku na wózek nie załadował. - Przyjechaliśmy do was, bo myśleliśmy, że najcięższe chwile tutaj przeczekamy. - To źle żeście trafili. Tu będzie najgorsze piekło. - W Rogach? - W Rogach i okolicy. Kamień na kamieniu nie pozostanie. - Skąd pan wie? - Rano przechodziło przez Radymkę wojsko. Jeden oficer o wszystkim ludziom powie- dział. Rogi leżą na przedpolu linii obronnych w Waliczu. Jak się zacznie walka, pójdzie w ruch artyleria. Kamień na kamieniu nie pozostanie. - Dlatego wyjeżdżacie? - A co? Dla paru gratów mamy nałożyć głową? Wszyscy już z Rogów wyjechali. My jeste- śmy ostatni. Karol i Łukasz położyli się na łóżku. Pościel Wawrzyniakowie spakowali. Pozostał tylko siennik. Chłopcom to wystarczyło. Momentalnie zasnęli. Umęczyli się drogą. - Kiedy ruszacie? - Żeby nie wy, już byśmy byli w drodze. -1 dokąd? - Na Walicz. Żeby tam dojechać i człowiek uratowany. W Waliczu będzie spokojnie. Więc tutaj będzie główny teren walki. Z tego co opowiadali ludzie, którzy w Wielką Wojnę byli pod Verdun, w takich miejscach, gdzie toczy się walka pozycyjna, nikt nie ma szansy przeżycia. Pociski artyleryjskie biją jeden koło drugiego. Lej koło leja. Tak. Na przedpolu ufortyfikowanej linii obronnej, wszystko musi zginąć. Ni mogę sobie tego wyobrazić. Takie bogate strony. Zamożne wsie, piękne pola, sady... Wszystko pójdzie w ruinę. Zostanie zrów- nane z ziemią. Tylko gdzie w Waliczu są te fortyfikacje, na których Niemcy mają się zatrzymać? 104 Wojskowych fortyfikacji na pokaz się nie wystawia. Muszą być dobrze zamaskowane. Ukryte przed szpiegami. Albo takimi zdrajcami, jak kapitan Tomanek. - Jeżeli tutaj mają być walki, to faktycznie trzeba uciekać. - Sam pan widzi... - Wychodzi na to, że przyłączymy się do was. Razem będzie raźniej. -I ja tak myślę. - Tyle tylko, że nie dam rady dalej ciągnąć wózka. Myśleliśmy z Małgosią, że sprzedacie nam konia. Macie przecież trzy. Wtedy bez przeszkód możemy jechać w Polskę. Choćby w Lubelskie. Mam tam rodzinę. - Nie da rady. - To chociaż wynajmijcie... - Mówię że nie da rady, bo nie mam trzeciego konia. W zeszłym tygodniu sprzedałem. Witas z Ostrowa go kupił. Ten ekspedytor. - W takim razie, z nami koniec. Nie uciekniemy. Nie ma co marzyć... Gośka i Wawrzyniakowa, w milczeniu przysłuchują się naszej rozmowie. Małgosia nie wytrzymuje nerwowo. Jest umordowana i wyczerpana. Rozpłakała się. Szlocha jak mała dziewczynka.. Wawrzyniak z dziwną czułością, jak by był jej bratem, gładzi ją po głowie. -Nie trzeba płakać... No... Pani Głębicka... Nie trzeba... Kto to widział tak buczeć? - Już nie mam siły. Do tej pory Gośka była dzielna. Teraz się załamała. Jednak kobieta nie jest odporna. - Mówiłam temu mojemu brawyndzie, czemu sprzedajesz kunia? Psińco ci przyńdzie z pi- nindzy... No i stanyło na moim. - Trzeba było wtedy mówić. Teraz każdy mądry. - Witas wiedział czemu kupuje. Nawet się nie targował. - Nic się nie stało. Nie ma nieszczęścia. Pan widział moje konie, panie Głębicki? Uciągną trzy razy więcej niż to co jest naładowane. Przywiążemy wasz wózek do wozu i pojedziemy. Przecież do Walicza blisko. Szosa twarda, równa...Co to na taką parę koni jak moje? Nawet nie poczują... - Bóg zapłać. Jak my się wam wywdzięczymy? - Co tam mówić o wdzięczności. Przecież my kumowie. Jakże to nie poratować matki chrzestnej naszego chłopaka? - Jak będzie ciężko, to popchniemy. - Panie Bronku. Moje konie chałupę by pociągnęły, byle jej koła przyprawić. Świta. Do Walicza nie więcej, niż cztery kilometry. Chwała bądź Panu Jedynemu! Uciekli- śmy przed Niemcami. W Waliczu jesteśmy bezpieczni. Byle się przedostać przez Prosnę. Szosa zatłoczona uciekinierami. Ludzie leżą na wozach. Śpią. Inni idą ze spuszczonymi gło- wami. Dźwigają toboły, plecaki... Idą w milczeniu... Od razu widać, że zbliżamy się do linii obronnych. Przy moście okopana jest kompania wojska. Może nie tyle „okopana", co „rozstawiona" Przy nasypie stoi gotowy do strzału RKM. Żołnierze poustawiali karabiny w kozły. Palą papierosy. To kompania Obrony Naro- dowej. Dalej stoją oparte jeden o drugi rowery. To kompania rowerzystów. Żołnierzy Obrony Narodowej łatwo odróżnisz od reszty wojska. Nie mają owijaczy, tylko spinacze zapięte na kostkach. Pasy i wszystkie rzemienie świeżo wyfasowane. Wszystko to dojrzali mężczyźni. Po trzydziestce. Takie wojsko najlepsze. Wyszkolone i poważnie patrzące na życie. To nie dwudziestoletnie młokosy. Taki nie wie, co to wojna i rozkaz. 105 Dojeżdżamy do mostu. Jakiś oficer stoi oparty o poręcz. Na szyi ma zawieszoną lornetkę. U boku przepisowo - maska gazowa. Taki widok podnosi na duchu. Człowiek wie, że ci któ- rym powierzył swoje życie, są spokojni i zdecydowani. Nie zawiodą. Rany boskie! Przecież to nasz sąsiad. Porucznik Rawski. - Co za spotkanie! Dzień dobry panie poruczniku! - Pan Głębicki? I pana wygnało z domu? - Co było robić? Ogłosili nakaz ewakuacji. - Cholera! Ktoś zupełnie zidiociał. Uciekinierzy zupełnie zakorkowali nam szosy. Wojsko nie może się poruszać. - Prawdę powiedzieć, to po drodze nie widzieliśmy żadnego wojska. Pan jest pierwszy. - No właśnie... A powinno być parę dywizji. Broń pancerna nie może się przebić przez uciekających. - Kawaleria może przejechać bokiem. - Kawaleria tak, ale najważniejsza jest broń pancerna. Czołgi, panie, tankietki... - Uciekamy za Prosnę. Każdy ratuje swoje życie. - To jasne. - A za Prosnę Niemców nie przepuścicie? - Za Prosnę? Coś pan? Tu im zrobimy Psie Pole. Kompania Obrony Narodowej dużo nie zdziała, ale przecież sam Rawski powiedział, że tutaj w rejonie Walicza jest koncentracja wojska. Parę dywizji. Jeżeli jeszcze nie doszły, to dojdą... Jak na zamówienie, z kierunku miasta rozlegają się szybkie, rytmiczne detonacje. W górze słychać warkot samolotów. - To pewno zenitówki? Spojrzał na mnie z dumą. - A coś pan myślał? Z korkowców do samolotów się nie strzela. Wczoraj wieczorem strą- cono w Waliczu dwanaście bombowców. Tylko nad samym Waliczem. - Gdzie indziej pewno Szwabom też dołożyli... - O to chodzi panie Głębicki. Jeżeli Niemcy będą mieć takie straty, to za tydzień zostaną bez samolotów. A wtedy koniec z nimi. Z naszą piechotą nie wygrają. - Anglia wypowiedziała wojnę? - Jeszcze nie, ale to kwestia godzin. - Pocieszył mnie pan, panie poruczniku. Pójdę do swoich, podzielić się dobrymi wiadomo- ściami. - Z Bogiem. Niech pan ucałuje rączki pani Małgorzacie. I nie trzeba się martwić. Wszystko będzie dobrze. - Nie zatrzymywać się!!! Szybciej! Wyjeżdżać z miasta! - Panie plutonowy, chcieliśmy kupić chleba. - Nie macie czego szukać. Żydzi pozamykali piekarnie. Wyjeżdżać z miasta! Jechać dalej! Plutonowy w hełmie, z podpinką pod brodą, macha czerwoną chorągiewką. Powtarza to swoje „nie zatrzymywać się" jak by ktoś w nim nakręcił sprężynę. Chociaż na godzinkę musimy stanąć. Konie muszą odpocząć i krowy. - Nie wolno. W każdej chwili może być nalot. Wyjeżdżać z miasta!!! Wawrzyniak zaciął konie batem. Ruszyły niechętnie. - Co ty na to Józek? Od nocy mówimy sobie na „ty". 106 - Niech go szlag trafi! Oni sami nie wiedzą co robić!! - Nie ma rady. Wyjeżdżamy z Walicza. Zatrzymamy się w pierwszej napotkanej wiosce. Tam odpoczniemy. - Masz rację, ale w jakim kierunku powinniśmy jechać? - Sądzę że na Turek. Zawsze to kierunek na Warszawę. Warszawy przecież nie zdobędą. -Racja. -No to jedziemy. Odzywa się Wawrzyniakowa. - No i co chcymy robić, chłopy? Nie staniemy tu gdzieś na jaką godzinkę? - Nie wolno. Jedziemy kierunek Turek, Koło. - Słodka godzino! Co cię napadło Józek?! Przecież mieli my jechać ino do Walicza. - Nie pozwalają nikomu stanąć. - Wysmol się na nich. Stajymy i koniec. - Trzeba było siedzieć w Rogach. - To też ci mówiłam, żebyś siedział w domu, ale ciebie rzyć swędziała! - Dajcie spokój, nie kłóćcie się. Trzeba przepytać o drogę. Ludzie poszaleli. Gdzie przyjedziemy, wszyscy szykują się do ucieczki, albo już wyjechali. Wszystkim wiadomo, że wojsko wycofywać się będzie tylko do Walicza. O Niemcach nic nie słychać. Jak się zatrzymamy we wsi, poszukam radia. Posłuchamy komunikatów. Muszą coś konkretnego powiedzieć. - Józek! Widzisz tę dróżkę na prawo? Napisane „Gołąbki 4 kilometry". Może skręcimy? - Warto nadrabiać? - Przy szosie pełno uciekinierów. Może tam będzie luźniej. Musimy gdzieś znaleźć kwaterę. -Masz rację. Dojeżdżamy do polnej drogi. Właściwie to ona wcale nie taka „polna"... Prawda, że wy- brukowana kamieniami, ale zawsze twarda. Wóz podskakuje na kamieniach. Chłopcy się po- budzili. Łukasz kiepsko wygląda. Oczy ma podkrążone. Chyba śpią. Tylko Stefek i Józek ki- wają się na wozie. Siedzą na kufrze, jak na koźle. Ja maszeruję za wózkiem. Trzymam prawą ręką za kłonicę. Mało brakuje i zasnę w marszu. - A ja wam mówię, że to dywersant. Przepytywał między ludźmi gdzie jest radio. Wszyst- ko obserwował. Ciągle gada o umocnieniach na Prośnie. Jak nic, to jest dywersant. - Jak dywersant, to nie ma ceregieli. Wziąć na spytki, a kiedy wszystko wyśpiewa - na ga- łąź. - Bo to ma pan wprawę w prowadzeniu policyjnego badania? - Na wojnie badanie jest jedno. Dobry kij i lać do skutku. Aż się przyzna. - Można też przypiec rozpalonym żelazem - Igłę można wbić pod paznokieć. Wtedy wszystko wyśpiewa. Czytałem kiedyś w książce. W śledztwie stosuje się takie metody. - A jak człowiek niewinny? - Dywersant. Ja dywersanta poznam na pierwszy rzut oka. Jak amen w pacierzu - dywersant. 107 Boże jedyny! Oni rozmawiają o mnie. Przecież to ja pytałem, gdzie jest radio. Ja mówiłem o umocnieniach nad Prosną. To ja dopytywałem się, czy Anglia wypowiedziała już wojnę i jaka jest sytuacja na froncie. Zupełnie przypadkowo ich podsłuchałem. Uciekinierzy stoją na ganku domu sołtysa. Widzę ich sylwetki. Palą papierosy. Widać żarzące się ogniki.. Z takimi nie ma żartów. Ubrdali sobie, że jestem dywersantem i niczego im nie wytłumaczysz. Zabiją człowieka i nikt nie dojdzie dlaczego. Stoję koło płotu i wszystko słyszę. Nie ma co się przysłuchiwać. Tu trzeba działać. Wra- cam do swoich. - Józek! Ty wiesz co się stało? -Co? -Podejrzewają mnie, że jestem dywersantem. -Kto? - Tutejsi i uciekinierzy. - Oni chyba zgłupieli. Ciebie podejrzewają? - Jak takiemu coś strzeli do głowy, to go nie przekonasz. Faktycznie pytałem się ludzi we wsi, kto ma radio. - Takie czasy. Każdy podenerwowany, podejrzliwy... Nie ma się czemu dziwić. Wszyscy potracili głowy. - Ale co robić? Oni gotowi mnie powiesić! - Musimy jechać dalej. Nie czekajmy aż się całkiem rozwidni. Ruszajmy. - A jak będą zatrzymywać? - Po nocy każdy pilnuje swojej rzyci. W razie czego, siekierę też mam na wozie. Ładujemy baby, dzieciaki i ruszamy. Nie przejmuj się. - Ten Józek to dobry człowiek. Jak brat. - Bo też jest moim bratem. Chłopski syn, jako i ja. Taki zawsze w biedzie pomoże. Jakiś ruch się zrobił na drodze koło domu sołtysa. Przyjechali nowi uciekinierzy. Podcho- dzą do nich ludzie. Miejscowi i ci, co wcześniej przyjechali. -Skąd wy? -Z Olenicy. Walicz zajęty przez Niemców. Bez jednego wystrzału. Nabrali do niewoli na- szych, że policzyć się nie da. -Idą tutaj? - Idą i mordują. Ale może po nocy się nie ruszą. - Trzeba uciekać do Konina. - Tam dopiero jatki. Ludzie mówili, że most na Warcie zbombardowany. Koło mostu tru- pów było na dwa metry. Jeden na drugim. Konin leży w gruzach. - Ale Szwabów tam jeszcze nie ma? - W Koninie nie. I nie będzie. Na Warcie jest silna obrona. Warta to nie Prosna, którą można przejść, byle nogawki podwinąć. Przez Wartę nasi Hitlera nie przepuszczą. - To trzeba uciekać. - Widzisz Bronek? Wawrzyniak pochylił się do mnie. - Psinco ich obchodzi dywersant. Za godzinę nie będzie nikogo w tej wiosce. Wyjeżdżamy na główną szosę. Jest pusto. Na skrzyżowaniu stoją dwie furmanki. Ucieki- nierzy. Dlaczego stanęli w takim odkrytym miejscu? Jak by ich zobaczyły samoloty, to po nich. Ludzie koło furmanek wyglądają na zagubionych i zmartwionych. - Gdzie jedziecie? Trzeba z nimi pogadać. Józek zatrzymał konie. 108 - Na Konin. - Nie ma po co. Za późno. Niemcy są przed wami. -Konin zajęty? Nigdy w to nie uwierzę. Przecież tam wszystko przygotowane do obrony. Cała armia tam ściąga. - Tego nie wiemy, ale że są przed nami, to pewne. - Skąd wiecie? - Pół godziny temu, szosą jechała niemiecka kolumna. Widzieliśmy na własne oczy. Duża kolumna. - Czołgi tez? - Czołgów żeśmy nie widzieli, ale samochodów było mrowie. Więc dlatego jest tak pusto na szosie. Ludzie nie mają gdzie uciekać. Znowu jesteśmy w niewoli. - Co zrobimy Józek? - A co możemy zrobić? Trzeba wracać. - Najpierw musimy się upewnić, czy to wszystko prawda. Sam wiesz, ile różnych plotek krąży miedzy ludźmi. Józek zwraca się do uciekinierów stojących obok wozów. - Naprawdę sami widzieliście Niemców, czy też ktoś wam opowiadał? Wysoki, niezbyt stary mężczyzna, podszedł do niego z rezygnacją. - Tak jak pana widzę. Przecież nie pomyliłem niemieckiego wojska z naszym. - To dlaczego nie wracacie do domu? - Boimy się. Bo to człowiek wie, co teraz wolno, a czego nie? Może trzeba przeczekać pierwsze dni niemieckich rządów? Niebezpiecznie się kręcić po szosach. Zastrzelą człowieka i co im zrobisz? Niech się przewali główna nawałnica. Nikt nie jedzie, to i my stoimy. Prze- cież w tamtą stronę ludzi jechało tyle, że się na szosie nie mieścili. Teraz pusto. Widać coś w tym jest, że nie jadą... - Zdążyli uciec za Wartę. - My nie mieliśmy szczęścia. Wygląda na to, że Józek też wierzy, że za Wartąjest spokój i ratunek.. Mój Boże! Czwarty dzień wojny, a Niemcy rozpędzili nasze wojsko jak kupę zasrańców. Przecież nigdzie nawet porządnej bitwy nie było, a oni zajęli pół Polski. Śmigły mówił, że nie oddamy nawet guzika od płaszcza. Gdzie on jest teraz? Jaki wstyd przed światem! Idzie do mnie Gośka. Jest przestraszona. - Bronek. Źle jest z Łukaszem. Ma rozwolnienie i silną gorączkę. Zaczyna robić krwią. - Jezus Maria! To może być dezynteria.. -Boję się, że tak. - Mierzyłaś gorączkę? - Ma trzydzieści dziewięć. Rany Boskie! Co zrobimy? - Trzeba wracać do domu. Na szosie dzieciakowi nie pomożemy - Dezynteria jest zaraźliwa. Przecież wiesz... - Wiem. Dlatego ci mówię - Trzeba Karola odseparować od Łukasza. Może się zarazić. Przyślij go do mnie. - Nie Karola, ale Łukasza tu położymy. Z Wawrzyniakiem też nie może być razem. Zara- zić może każdego. - Dobrze. Urządzę legowisko na wózku. Na razie nie mów Wawrzyniakom. W oddali słychać warkot motorów. To pewno Niemcy. Tak.. Ponad koronami drzew, unosi się tuman kurzu. Jedzie zmotoryzowana kolumna, jeden samochód za drugim. Chyba są opan- 109 cerzone. Wszyscy czujni. Wyglądają groźnie. Ranek jest chłodny, więc ubrani w ceratowe płaszcze. Hełmy nasunięte na oczy. Powiało śmiercią. Gdzie tam nasze biedne żołnierzyki, na rowerach mogły im dać radę. Psie Pole chcieli im robić. Co za bzdury. - Wawrzyniakowa chyba zgłupiała. Wzięła wiaderko, stołek, usiadła koło krowy i zaczęła doić. Ten obrazek jest jak nie z tego świata. Wokoło wojna, armaty, czołgi a ta siedzi na stoł- ku i doi krowę. Jak by niczego nie widziała. Co to? Jeden samochód się zatrzymał. Wyskoczył z niego żołnierz. Chyba podoficer, bo ma jakieś dystynkcje na pagonach, W ręku trzyma menażkę. Mówi coś po niemiecku. Józek tłumaczy żonie. Starsi Wielkopolanie prawie wszyscy mówią po niemiecku. Młodzież też się uczyła. Karol uczył się niemieckiego w gimnazjum. Nawet dostał jedynkę. -Co on mówi Karol? -Chce kupić od Wawrzyniakowej mleka. Józek to samo przetłumaczył żonie. Wawrzyniakowa popatrzyła na Niemca i wlała mu pełną menażkę mleka. Nie wzięła pieniędzy. Żołnierze to zobaczyli i zeskoczyli ze samocho- du. Wszyscy ustawili się w kolejce z menażkami. Wawrzyniakowa, jak kucharz w polowej kuchni, rozlewa mleko do menażek. Kiedy się patrzy z bliska na Niemców, to nawet przy- zwoicie wyglądają. Wymyci, ogoleni, jak by byli na manewrach, a nie na wojnie. Józek rozmawia z żołnierzami. Nie rozumiem o czym mówią. Żołnierze są rozmowni i hałaśliwi. Piją mleko. Mlaskają z uznaniem. Pokazują na migi, że im smakuje. Znowu chcą płacić, ale Józek odmawia przyjęcia pieniędzy. Podoficer powiedział coś do Karola. Ten odpowiada mu po niemiecku. Nawet płynnie. Widać, że w gimnazjum nie marnował czasu. Karol jest zastraszony i przejęty. W oczach ma łzy. Przecież to duży chłopak. Rozumie jakie nieszczęście spadło na Polskę. Uciekinierzy zebrali się koło żołnierzy i Wawrzyniakowego wozu. Podoficer ciągle mówi i gestykuluje. Pycha go rozsadza. O ile reszta żołnierzy to młodzi mężczyźni, ten ma ponad trzydzieści lat. Widać zawodowy kapral. - Zapytaj go Józek, czy możemy wracać do domu. Wawrzyniak coś szwargoce. Mówi jak urodzony Szwab. Podoficer potakuje głową. Mo- żemy wracać. On się zgadza, ale czy inni o tym wiedzą? Nażłopał się mleka to dobry. Co on mówi? -Ja... Zuriick nach Deutschland. Immer nach Deutschland!!! Do Walicza niedaleko. Pięć kilometrów. Uformowaliśmy małą kolumnę. Dwanaście wo- zów. Wszyscy uciekinierzy pochodzą z okolic Kostrowa. Jedziemy w jednym kierunku. Nasz wóz jedzie pierwszy. Wszyscy uznali Józka za kogoś w rodzaju przywódcy. On rozmawia z Niemcami, uzgadnia czy i kiedy można jechać. Mówi po niemiecku, no i nie boi się. W po- przednią wojnę służył w niemieckim wojsku. Zna się na stopniach i wie jak z nimi gadać. Łukasz czuje się coraz gorzej. Nie wiem co robić. Czy szukać ratunku w walickim szpita- lu? Nie znam tam nikogo, ani mnie nikt nie zna. Szpital pewnie zajęty przez Niemców. W Kostrowie to co innego. Jeżeli nie umieszczę chłopaka w szpitalu, to można go leczyć w do- mu. Chociaż to nie jest w porządku. Dezynterii nie można lekceważyć. To zakaźna choroba. -Patrz! Co to jest? Józek trąca mnie łokciem. Teraz siedzimy koło siebie z przodu wozu. Gośka idzie koło na- szego wózka. Chce być blisko Łukasza. Józek pokazuje stojące obok drogi uschnięte drzewo. 110 Jego nagie konary, wzniesione są jak ręce ku niebu. Na jednym z sęków zawieszona jest tek- turowa tabliczka. Na tablicy napis: Polska. Karol płacze. 111 Rozdział 10 Dzisiaj mija miesiąc niemieckiej niewoli i śmierci Łukasza. Małgorzata nie może przyjść do siebie. Patrzy na mnie z nienawiścią. Obarcza winą za jego śmierć. Mówi, że jak byśmy oddali go do szpitala w Waliczu, dzieciak by się uratował. Może i tak? Kto to może wiedzieć? Ona ma rację. Jeżeli komuś w rodzinie stanie się krzywda, winien jest ojciec. On powinien wiedzieć co i jak trzeba robić. Musi, nawet kosztem własnego życia, bronić tych co oddani są pod jego opiekę. Nie mam żalu do Małgosi. Ona ma rację. Ja jestem winien śmierci Łukasza. Miałem jechać na Wszystkich Świętych pomodlić się na grobie ojca. Nie pojadę. Modlić się będę na grobie syna. Dochodzi trzecia, trzeba zejść do składu. Dwadzieścia lat prowadziliśmy interes i nigdy nie mogliśmy zjeść obiadu jak ludzie. Dopiero Niemcy wydali nakaz zamykania składów na prze- rwę obiadową. Nie wiem co zrobić z oknem wystawowym. W czasie ucieczki, wypuścili z więzienia kry- minalistów. Ci sobie użyli. Wybijali okna wystawowe, rabowali i dewastowali składy. U nas tylko wybili szybę. Coś trzeba z tym fantem zrobić. Żaden szklarz nie chce przyjść, a tak przecież nie może zostać. Dużo ludzi naginęło. Wielu nie wróciło z ucieczki. Po co była ta cała heca? W Kostrowie nie padł ani jeden strzał. Nie zrzucono też żadnej bomby. Żeby nie kryminaliści, nie byłoby zniszczeń wojennych. Otwieram drzwi składu. Jesień jest ciepła. Zostawiam drzwi otwarte. Kto to? Mecenas Pilich. Idzie w moim kierunku. Witam go na progu składu. -Wszelki duch Pana Boga chwali! Panie mecenasie! Żyje pan? Jakże się cieszę. Tak długo pan nie wracał. Myśleliśmy, że się panu coś przytrafiło. - Mało brakowało. Nie raz myślałem, że już koniec ze mną. - A co z pańskim pięknym samochodem? - Ruscy na nim jeżdżą. - Tak daleko pan zajechał? - Do Kowla. Tam nas zagarnęli Sowieci. - Jak wam tam było? Machnął ręką - Nawet wrogowi nie życzę. Cudem się wyrwałem. Pamięta pan posterunkowego Wednar- ka? - No pewnie. -Nie żyje. - Co się stało? - Rozstrzelali go. Sam widziałem. W Kowlu. Bolszewicy jak złapali policjanta, to nie miał szans. Widziałem jak rozstrzeliwali Wednarka, a z nim jeszcze trzech policjantów. Tamtych trzech nie znałem. Nie byli z Kostrowa. - Z tego widać, że swoje pan przeżył pod bolszewikami. 112 - Panie Bronku. Tam było piekło. Jeszcze gorzej niż tutaj. Ukraińcy bramy powitalne bu- dowali i donosili na naszych do NKWD. -Co to jest? - Policja u Sowietów. Jak zobaczyli u kogoś delikatne ręce, to od razu „wróg ludu". A po- tem albo pod ścianę, albo na Sybir. -Przesadza pan. - Żebym tak zdrów był. -1 jak pan się uratował? - Zostawiłem wszystko. Samochód, walizy i tak jak stałem, nocą przedarłem się do Prze- myśla. Potem przez San i do Niemców. Jak posłyszałem niemiecką mowę, to odetchnąłem. - Przestanie się pan cieszyć, jak z nimi kilka dni pobędzie. To też lepsza swołocz. - Jestem już trzeci dzień i nic specjalnego się nie dzieje. - Tak się tylko panu wydaje. Proszę przejść koło murów więzienia. Usłyszy pan krzyki katowanych ludzi. Selbschutz szaleje. Aresztują kogo popadnie. Nikt nie wie za co. Biją na ulicy. A już najgorzej obchodzą się z Żydami. Ludzie opowiadają, że w Waliczu całe przed- stawienia sobie robią. Obcinają Żydom pejsy i brody, zaprzęgają do dorożek i każą się wozić po całym mieście. To jest dzicz, panie Pillich. - A co z Kuchanem? - Nie otworzył składu, chociaż żyje. Inżynier Kręgiewski mu doradził, żeby na nic nie cze- kał, tylko odrazu się ukrywał. - Kręgi ewski? Ten Narodowiec? - Kuchan jest obywatelem Kostrowa. Tak jak pan i ja. Obowiązkiem każdego kostrowiani- na, jest ratować współziomka. Sam słyszałem jak Kręgi ewski doradzał Kuchanowi wyjazd z Kostrowa. - No... To znowu tak bardzo się Kuchanem nie opiekuje. - Mają Kuchanowi wyrobić chrześcijańskie papiery. Teraz kiedy tylu ludzi wyginęło, podmiana papierów jest łatwa. Ksiądz Karaś rządzi parafialną kancelarią. Co to dla niego? Niech pan będzie spokojny, coś dla Kuchana wykombinują. - W Kostrowie każdy ich zna. - To też Kręglewski radzi, żeby z nowymi papierami wyjechali gdzieś dalej. Teraz jest wę- drówka ludów. W nowym miejscu nikogo widok obcego nie zdziwi. Może się udać. - Młody Kuchan ma taki nos, że zaraz go rozpoznają. - To samo mówi Kręglewski. Toteż radzi, żeby ukrywał się osobno. Inaczej ściągnie nie- szczęście na resztę rodziny. - Nigdy bym po Kręglewskim tego się nie spodziewał. Przecież tak wygadywał na Żydów. - Ale to w swoim kraju i na swoich Żydów. W innych czasach. Teraz sprawa wygląda ina- czej. Mamy do czynienia ze zbrodniarzami. Naszym obowiązkiem jest pomagać tym. którym grozi zatrata. - Mówi pan jak kanonik Karaś na kazaniu. Właściwie co nas obchodzi Kuchan. Powiedz pan lepiej, co u pana. - Marnie... Straciłem młodszego syna. - Moje wyrazy współczucia. Nie wiedziałem. Zginął w czasie ucieczki? - Zmarł na dezynterię. - Nie dało się uratować? - Wszystko poszło błyskawicznie. Kiedy wróciliśmy do Kostrowa, było już za późno. Stan był beznadziejny. - Wszystkiemu winna wojna. Wszystko wojna... Żeby tego Hitlera szlag trafił! - Niech pan tak nie wykrzykuje, panie mecenasie. Ktoś posłyszy i nieszczęście gotowe. Te- raz trzeba uważać gdzie, co i do kogo się mówi. 113 - Przecież wiem do kogo mówię. - Ale ktoś może podsłuchiwać. - Boże! Ale doczekaliśmy się czasów. - Będzie jeszcze gorzej. Zobaczy pan. Kto to dzwoni do drzwi? O tej porze nikogo się nie spodziewałem. Szósta rano. Słychać łomotanie pięścią do drzwi. To Niemcy. Małgorzata też się obudziła. Trudno żeby było ina- czej . Karol wszedł do pokoju. Jest przerażony. - Otworzę drzwi, tatusiu. - Daj spokój! Ja otworzę. Na pewno Niemcy. Właściwie mógł bym uciec schodami do składu i na ulicę. Może nie wiedzą, że mamy przejście z mieszkania do składu. Na pewno wiedzą. Z całą pewnością przed składem stoi samochód policyjny. To na nic. Mściliby się na Gośce i Karolu. A zresztą... Dlaczego mam uciekać. Nie zrobiłem nic złego. Może ktoś na mnie doniósł? Ale co? Uważam co mówię. Dzwonienie i łomotanie do drzwi staje się co raz głośniejsze. Gośka zakłada szlafrok. - Ja otworzę. Ty siedź tutaj. W razie czego powiedz, że jesteś chory na gruźlicę. Chorego przecież nie wezmą.. Siedzę ogłupiały na łóżku. Co robić? Boję się. Czuję jak trzęsie mi się broda. Trzeba się opanować. Karol na mnie patrzy. Pomyśli, że jego ojciec jest tchórzem. Już dobrze. Panuję nad sobą. W przedpokoju słychać rumor i męskie głosy. Mówią po niemiecku. Gośka też coś mówi, ale zupełnie nie mogę zrozumieć co. Otwierają się drzwi do pokoju.. W drzwiach stoi wysoki Niemiec. Żandarm. Za nim dwaj cywile. To Selbschutz. Mają na sobie białe koszule, czarne bryczesy i długie buty. Jednego znam. Diabła wolał bym zobaczyć. To Brudman.. Teraz rozumiem, dlaczego po mnie przyszli. To on ich napuścił. Trzyma w ręku karabin. - Aufstehen, du traurige Arshloch!!! Wstaję. Żandarm trzyma w ręku jakąś kartkę. - Du bist Brnislaw Glembinsky? -Tak. - Komm. - Muszę się ubrać. - Zamknij mordę, du polnische schwein! Komm! Dobrze, że wczoraj włożyłem czystą pidżamę. Selbschtz mówi coś do żandarma. Ten kiwa głową. Selbschtz zwraca się do mnie: - Ubieraj się skurwysynu! Ale szybko!!! Nakładam ubranie na pidżamę. Nie spieszę się. Staram się nie okazywać strachu. Karol przez cały czas patrzy na mnie. Może mnie widzi ostatni raz. Nie mogę z siebie robić szmaty. Nie okażę strachu przed tymi bandytami. Niemcy się wściekają. Spokojnie zakładam skarpetki i pantofle. Żandarm coś wrzeszczy. - Ich nicht verstehen deutsch. - Jeszcze się skurwysynu nauczysz nim zdechniesz. Nie wiem jak mi się to udało. Zamachnął się. Popatrzyłem na niego. Prosto w oczy. Brud- man się zmieszał. Nie uderzył mnie. Widać przypomniał sobie, jak dostał po mordzie. Dzięki ci Boże! Niech mnie Karol takim zapamięta. 114 O czym ja myślę? Przecież grozi mi śmierć. O tym powinienem pamiętać. Żeby tylko nie zrobili krzywdy Gosi. Przecież też dała Brudmanowi szczotką po głowie. -No! Los! Los! Pospiesz się świnio! Jeszcze trochę. Jak długo jestem w mieszkaniu, nie dam się upokorzyć. Muszę zachować godność.. Podchodzę do Karola. Kładę mu rękę na głowie. On patrzy na mnie. W oczach ma łzy, ale nie płacze.. Jak by nie mógł zrozumieć, co się dzieje. - Opiekuj się matką, Karol. To chyba wygląda po kabotyńsku. Nieważne. W takich sytuacjach wielkie słowa nie rażą. Przeciwnie. Utrwalają się w pamięci tych, do których były powiedziane. -Nojuż! Wyłazić! Brudman zaczyna się popisywać. Nie pozwala mi nawet pożegnać swoich. Jesteśmy na schodach. Niespodziewanie Brudman łapie mnie za włosy. Ma wielką siłę. Wydaje mi się, jakby mnie uniósł pół metra w górę. Pcha do ściany. Uderzam głową w mur. Chyba mi złamał podstawę nosa. Słyszałem chrzęst łamanej kości, Dziwne... To mnie już nie boli... W głowie mam szum... Nie. To nie jest szum... To jakby gwizd... wycie syreny alarmo- wej... W skroniach pulsuje krew..., jakby biły młoty... -Hande! Coś do mnie mówi. Nie wiem o co chodzi. Chyba o ręce. Przecież się mówi: hande hoch. Teraz ból jest potworny. Uderzył mnie stopką karabinu w plecy. Mróz przechodzi mi przez plecy. Musiał uderzyć mnie w kręgosłup. - Ręce dawaj! Świński ryju! Do tyłu!. Wyciągam ręce za plecy. Brudman nakłada mi kajdanki. Żelazo wbija mi się w kostki nad- garstka. -Ruszaj na dół! Idę w kierunku schodów. - Schneller! Brudman niespodziewanie kopie mnie w pośladek. Czuję jak druzgocze mi kość ogonową. Spadam po stopniach schodów. Boli. Bardzo boli... Coś błysnęło... Gdzie ja jestem?. W całym ciele czuję potworny ból. Najwięcej w okolicy lewego obojczy- ka. Żebra też mnie bolą. Nie zdziwił bym się, jak by to wszystko było połamane. Nie mogę oddychać. Jestem więc aresztowany. I pobity. Ale dlaczego? Chcę coś powiedzieć... - Aaa...ghe... - Odzyskał przytomność. Odwracam głowę. Koło mnie klęczy inżynier Kręgiewski. - Jak się pan czuje? Może pan oddychać? -Wody... - Nie możemy panu pomóc. Nie mamy wody. Niech pan trochę wytrzyma. Za chwilę za- stukam do drzwi. Może strażnik nam poda dzbanek z wodą. Kto to jest? Nie mogę wyraźnie poznać, ale widzę w półmroku kilku ludzi... Teraz widzę lepiej. Jest kanonik Karaś, dyrektor gimnazjum Czerkawski, dyrektor banku Napierała... Acha... poznaję drogerzystę z ulicy Poznańskiej Ludwiczaka... Jest nas sześciu. Oni są wybitnymi obywatelami Kostrowa, ale skąd ja się tutaj wziąłem? 115 Więc Niemcy uznali, że ja też jestem wybitny. Widocznie proces Walczaka zrobił mnie sławnym. Przecież pisali o mnie w gazecie. Ostatecznie w Stowarzyszeniu Kupców też mam swoją pozycję. W komitecie honorowym przy wręczaniu broni na FON też byłem... Niemcy wzięli to pod uwagę. - Dlaczego pana tak skatowali? - Nich pan da spokój inżynierze. Przecież pan widzi, że nie może mówić. To Ludwiczak go strofuje. Chciałbym coś powiedzieć, ale nie mogę.. Coś mi się w środku porwało. Tylko jakiś bulgot wyrywa się z gardła. Wpadam w stan dziwnego odrętwienia. Nie czuję bólu. Właściwie to jest inaczej. Ja czuję ból, ale on jakby się rozłożył mi po całym ciele. Stał się czymś normalnym.. Jest zimno, a ja mam tylko jeden pantofel na nodze. Gdzie jest drugi? Pewno spadł, jak mnie katowali na schodach. Głupia sprawa. Co ja teraz zrobię? Jak będę chodzić w jednym pantoflu? A może gdzieś leży? Chce mi się sikać. Sam się nie podniosę. Do spodni też nie będę lał... Żebym mógł się pod- nieść. Może jeszcze wytrzymam? Nie. Muszę się wysikać. -Paaa... Kręglewski pochyla się nade mną. - Co jest, panie Głębicki? - Yasikać see... Kręglewski zwraca się do współtowarzyszy. - Chce się odlać. Co zrobimy? - Trzeba go podnieść i posadzić na kibel. - Głupstwa pan mówi, panie Napierała. W kiblu jest pełno. Upapra się. - To go podtrzymamy nad kiblem. Panie Głębicki, niech pan uważa. Podnosimy pana... - Oooach... - Jeszcze troszeczkę. Jeszcze chwilę niech pan wytrzyma. - Czuję, że zleję się z bólu. -Boli... boli... Mogę mówić. To dobrze. Trzeba tylko chcieć. Niosą mnie... a właściwie wloką w kąt po- koju, gdzie stoi wiadro. Dlaczego mówię „pokoju"? Przecież to jest cela więzienna. - Da pan radę sobie wyjąć? - Nie ma się co głupio pytać. Niech mu ksiądz wyjmie. Widzi kanonik, że ręce ma poo- dzierane kajdankami. Wstydzę się. Bardzo się wstydzę. Jak to wygląda, żeby ksiądz mi wyjmował kutasa? Trze- ba to jak najszybciej skończyć. Napinam się, Boże jak boli... Pali jak rozpalone żelazo... - On sika krwią. - Dziwi się ksiądz? Skopali go po jądrach. Wszystko ma zmiażdżone. Bardzo mnie boli kiedy sikam, a jednak czuję ulgę. Tak mi się wydaje, jak bym mógł lżej oddychać. Co ma jedno do drugiego? Sikanie do oddychania. - Już - Już. Dziękuję. Mówię prawie normalnie. Może jak stoję, to lżej się mówi. - Odniesiemy go z powrotem. Panie Ludwiczak, niech pan poprawi legowisko. Inżynier Kręglewski wszystkimi rządzi. Dla niego więzienie nie nowość. Wie jak się żyje w kryminale. Dla reszty to ciężka próba życia. - Ostrożnie... - Co ksiądz robi? - Aaa! Szaro. 116 - Myślę, że Głębicki długo nie pociągnie. Usiedli na podłodze w rogu celi i rozmawiają. Nie zauważyli że odzyskałem przytomność. Posłucham co mówią. - Wszyscy długo nie pożyjemy, księże kanoniku. - On musiał stawiać opór, albo ubliżył im w trakcie aresztowania, bez powodu by go tak nie skatowali. Ten Ludwiczak chyba zwariował. Co on wygaduje? - Tak pan myśli, panie Ludwiczak? - Domyślam się tylko... - To niech pan zamknie jadaczkę i takich głupstw nie gada! - Panie inżynierze, każdy jest zdenerwowany, ale przynajmniej nie obrażajmy się wzajem- nie. - Proszę księdza, ta cela to nie salon, tylko miejsce z którego wyprowadzą nas raz i to w ściśle określonym celu. - Niech pan mówi jaśniej. - Wyprowadzą nas z celi na rynek i najnormalniej w świecie - rozstrzelają. - Teraz pan, inżynierze gada głupstwa. Za co mają nas rozstrzelać? Pan może się obawiać. Bawił się pan przed wojną w politykę, aleja? Jaka polityka jest w banku? Co komu przeszka- dza dyrektor banku? - Powiem panu... Nic im pan nie przeszkadza. - Sam pan widzi. - Oni potrzebują tylko sześciu ludzi, ogólnie znanych i szanowanych obywateli, żeby ich publicznie rozstrzelać. Czy jest pan w stanie to zrozumieć? A wie pan dlaczego chcą ich roz- strzelać? Bo są ogólnie znani i szanowani. Myślę, że Kręgiewski ma rację. Nie wyjdziemy stąd żywi. No i co z tego? Życie to nie wszystko. Słusznie powiedział inżynier. Niemcy potrzebują sześciu znanych i szanowanych obywateli. Najważniejszych obywateli Kostrowa, którzy są symbolem tego, co godne szacun- ku w tym kraju. Długo walczyłem o pozycję w tym mieście. Zawsze byłem dla nich ten drugi. Galicjak z Kongresówki. Teraz wszystko się zmieniło. Wszystko jest jasne. My... nas sześciu... jesteśmy najgodniejszymi obywatelami tego miasta. Dźwigamy na swoich barkach jego honor. Może się wydawać, że w głowie pieprzami się głupstwa, ale tak nie jest. W takich czasach wszystko ma inny wymiar. - To jest prawdopodobne, ale pewności nie ma, że nas rozstrzelają. - Oczywiście że nie. Mogą nas również powiesić Kręglewski nie ma litości dla dyrektora gimnazjum. Ten mówi głośno, jakby chciał za- krzyczeć swój strach. - Pojadł pan wszystkie rozumy, inżynierze.. - Panie Czarnkowski. Nie będziemy pierwsi. Może to dla nas gorzej. Pierwsi zawsze prze- chodzą do historii. Czy pan tego nie widzi co się dzieje? W każdym mieście Wielkopolski była już taka publiczna egzekucja. Dziwiłem się, że w Kostrowie się ociągają. Takie widowi- sko adresowane jest zawsze do miejscowych Szwabów. Hitlerowi chodzi o to, żeby i oni po- czuli się wspólnikami jego zbrodni. Takie przedstawienie w człowieku zawsze wyzwala zwie- rzę. - Wątpię, żeby w Kostrowie zrobili coś takiego. 117 - Rozumiem pana, panie Napierała. Nie chce pan brać udziału w tym spektaklu, jako główny aktor. Niestety nikt nie będzie pytał pana o zdanie. Chciałbym wierzyć w to co pan mówi, ale jak ktoś przed chwilą powiedział - bawiłem się w politykę. Nie byłem lubiany z tego powodu. Nie kochała mnie sanacja, nie kochali socjaliści no i teraz, z brakiem miłości ujawnili się Niemcy. Nauczyłem się realnie oceniać sytuacje. - Niech więc ją pan ocenia. - Jak już powiedziałem, za dwa, a najdalej za trzy dni, zostaniemy rozstrzelani. - Skąd pan wnioskuje, że tak szybko? - Dlatego, że trzymają nas w komisariacie przy rynku. Gdyby mieli inne plany, przewieźli- by nas do więzienia na Klonowej. Tam by prowadzili śledztwo, czy coś w tym rodzaju. Im nie chodzi o żadne śledztwo. Chcą nas mieć bliżej miejsca egzekucji. Domyślam się, że rozstrze- liwać nas będą na rynku. Tak jak w Kościanie, czy innych wielkopolskich miastach. Logicznie rozumuje. Może się włączyć do rozmowy? Nie. Lepiej posłucham co mówią. - Czy jest dla nas jakiś ratunek? - Żadnego, proszę księdza. Oczywiście teoretycznie istnieje szansa. Jeszcze raz podkre- ślam - teoretycznie. Jedna na dziesięć milionów. - Jaka? - Rzucić się na strażników, rozbroić i uciekać. - To niemożliwe. - Może. Ale tylko to wchodzi w rachubę. - Bzdura! Idiotyczna bzdura! - Widzi pan jakieś inne wyjście? - Po pierwsze: Niemcy są narodem cywilizowanym. Musimy więc być postawieni przed sądem. Tam będziemy mogli wykazać swoją niewinność. - Sam fakt, ze pan tu siedzi, świadczy o poziomie ich cywilizacji. - Jestem pewien, że padliśmy ofiarą nieporozumienia. To się wyjaśni. - Dureń. Włącza się do rozmowy Ksiądz Karaś. - Panowie! W takim nieszczęściu nie potraficie ze sobą zgodnie rozmawiać. - Nie lubię, jak ktoś gada idiotyzmy. Jak pan, panie dyrektorze wyjaśni sprawę Głębickie- go? Czy skatowali go również przez pomyłkę? Jak pan to oceni, panie Napierała? A może mieli specjalny nakaz sądowy nakazujący im katowanie człowieka? A może to nie cywilizo- wani Niemcy go pobili? Proszę... Niech pan to wyjaśni. - Głębicki to odrębny problem. Nie wiemy jak się zachowywał w trakcie aresztowania. Może stawiał opór? A ponadto, proszę nie zapominać, że Głębicki jest tutaj w Kostrowie elementem napływowym. A to świnia! Ciągle mnie uważa za coś gorszego, ponieważ nie urodziłem się w Kostrowie. Jeszcze nie dotarło do jego mózgownicy, że los nas zrównał. Wszystkich postawił w obliczu męczeńskiej śmierci. Z trudem siadam na legowisku. Jakbym chciał zaprotestować przeciwko słowom Napiera- ły. Nie potrafię. Brakuje mi siły. Oni są zaskoczeni. Rozmawiali nie biorąc pod uwagę możliwości, że mogę wszystko sły- szeć. Napierała ma głupią minę. Ponownie upadam plecami na legowisko. Podchodzi do mnie ksiądz Karaś. - Jak się pan czuje, panie Głębicki? Nie odpowiadam. Muszę oszczędzać siły. Chcę się wyspowiadać. Chcę z czystym sumie- niem stanąć przed Sądem Najwyższego. Jak to dobrze, że jest z nami ksiądz. Można się po- jednać z Bogiem. - Chcę się wyspowiadać... 118 Nawet dobrze mi się mówi. Nie spodziewałem się. Siły jeszcze nie mam, ale gardło jakby mi się odetkało. Mam takie wrażenie, jakby mi ktoś wyciągnął szpunt z krtani. Pan Bóg daje mi szansę, żebym się wyzbył grzechów. Nawet lżej mi się oddycha. Tylko żebra ciągle bolą. Myślę, że policzone są dni mojego życia. Wszystko jest we mnie pobite i zmaltretowane. W kroczu opuchnięte i zmiażdżone. Żebra i obojczyk złamane. Żeby już szybciej zrobili tę egze- kucje. Niepotrzebnie cierpię. - Dobrze synu. Za chwilę będę gotów. Zwraca się do pozostałych. - Proszę panów o odsunięcie się w głąb celi. Chcę mu udzielić sakramentu spowiedzi. Do- brze by było, żeby go panowie wspierali swoimi modlitwami. Oddajmy go w modlitwach, opiece Najświętszej Marii Panny. - Słucham cię synu. - W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego amen. Ostatni raz byłem u spowiedzi pół roku te- mu, nakazaną pokutę odprawiłem w całości. Grzechy moje są następujące. Dwa razy opuści- łem mszę świętą z własnej winy i bez usprawiedliwienia. Przeklinałem... Kilka razy zgrze- szyłem nieczystą myślą... Kłamałem... Byłem niesprawiedliwy wobec żony... Wyrażałem się grubiańsko kilka razy... Więcej już nie pamiętam. Za grzechy swoje serdecznie żałuję i obie- cuję poprawę. Po twarzy kanonika płyną łzy. Dlaczego płacze? No tak... Pewno się zastanawia czym są moje grzechy wobec winnych, którzy nas tutaj zamknęli. Za co Pan Bóg tak straszliwie mnie karze i zsyła cierpienia? Niezbadane są wyroki boże. On wie co robi. -Ego absolvo te... - Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu i odpuść mi moje winy, tak jak i ja je odpusz- czam moim winowajcom amen. To znaczy, że swoim dręczycielom wszystko odpuściłem? No tak... Tak trzeba. Inaczej spowiedź nieważna. Zaraz... Kanonik nie dał mi żadnej pokuty. Może zapomniał? Bez pokuty spowiedź nie- ważna. Może przypomnieć kanonikowi? Nie wypada. Zmówię pięć razy „Zdrowaś Mario". Zwykle musiałem odmówić litanię, ale nie mam książeczki do nabożeństwa... W głowie zamęt. Chyba dostaję gorączki. Bardzo chce mi się pić. Nie ma wody. Lepiej nie myśleć o piciu, jak się myśli, to jeszcze gorzej. Słychać zgrzyt otwieranego zamka. W drzwiach staje Brudman. - Głębicki na przesłuchanie. Tego się nie spodziewałem, ale mogłem to przewidzieć. Za biurkiem siedzi Hartman. To jest ten sam pokój, w którym zeznawałem jako świadek w procesie Walczaka. Tylko na ścia- nie jest portret Hitlera. Hartman ubrany jest w czarny mundur SS-mana. Mówi coś po nie- miecku do Brudmana. Ten sadza mnie na krześle. Na stojąco nie wytrzymałbym nawet dwóch minut. Nogi mam słabe. Wcale ich nie czuję. - Dzień dobry panie Głębicki. Patrzę na niego w milczeniu. - Nie poznaje mnie pan? -Poznaję. - To doskonale. Myślałem, że już pan o mnie zapomniał. Ja o panu pamiętam. Przez wszystkie lata o panu pamiętałem. 119 Koniec ze mną. On mnie zabije. Hartman ma rzeczywiście powody żeby mnie nienawidzić. Po przegranej ze mną popadł w długi i tak naprawdę, nigdy się nie podniósł. Ale to nie ze mną przegrał, tylko z Korwinem. Teraz to nie ma znaczenia. Hartman będzie się mścił. - Strasznie pan dzisiaj milczący, panie Głębicki. A tak bym chciał z panem porozmawiać. Bardzo bym chciał... Nie wyjdę stąd z życiem. Lepiej by było, żeby się zdenerwował i zabił jednym uderzeniem. Albo zastrzelił. Nie. On jest opanowany. Taki się nie zdenerwuje. Będą mnie męczyć i torturować. - Tak więc, panie Głębicki, właściwie mam do pana jedno pytanie. Myślę, że odpowie mi pan wyczerpująco i szczerze. Milczę. - Nic pan nie mówi? Ach prawda... Pan nie wie, o co chciałem pana zapytać? A może pan się domyśla? Niech pan powie. Domyśla się pan? I takiego skurwysyna stawiali na trybunie w trakcie trzeciomajowej defilady. Taki gnój wręczał naszemu wojsku karabiny maszynowe. Jak można było do tego dopuścić? Zasrany obywatel Kostrowa. Dzisiaj już wiadomo kim był naprawdę. - Krótko mówiąc panie Głębicki, może pan jeszcze nie wie, ale dzisiaj o szóstej po połu- dniu, zostanie pan rozstrzelany. Oczywiście razem ze swoimi kolegami z celi. Chcę żeby pan wiedział, ale to, że dostanie pan dzisiaj kulę w łeb w ich towarzystwie, zawdzięcza pan mnie. Chociaż nie... Pan to zawdzięcza sobie i swojemu dowódcy batalionu. O ile pamiętam, nazy- wał się Korwin, prawda? Ciekawe, czy przeżył wojnę. - Nie wiem. - Brawo! Zaczął pan mówić. Dzisiaj się dowiem, jak to było naprawdę owego pamiętnego wieczoru. Najpierw pytanie ogólne. Czy gra była uczciwa? Co robić? Powiedzieć mu prawdę? Zabije mnie. Jeżeli nie powiem, też mnie zabije, ale wpierw będzie tłuc i torturować. Mnie już nic nie zaszkodzi. Korwina nie złapią. Nigdy go nie widziałem. Powiem prawdę. To nikomu nie zaszkodzi, a mnie i tak nie uratuje. Raz wszystko się skończy. -Nie. - Tak myślałem. Były jakieś machlojki w grze? -Tak. - Dobrze się z panem rozmawia, panie Głębicki. Lubię ludzi szczerych i prawdomównych. Przyznam się, że nie podejrzewałem pana o umiejętności szachrowania w kartach. Gdzie się pan tego nauczył? - Ja nie oszukiwałem. To Korwin robił grę. On dawał mi odpowiednią kartę. - Nieładnie Głębicki. Zwalasz winę na nieobecnych. - Nie. Korwin był zawodowym szulerem. Nie znałem go. Sam do mnie przyszedł. Powie- dział mi. Ja miałem go wprowadzić do klubu i potem wygrywać. Ale karty rozdawał on. Ja miałem odzyskać tylko swoje przegrane dziesięć tysięcy. Resztę musiałem mu oddać.. - Cholera! Jakie to proste! Ale dlaczego się zgodziłeś na takie świństwo? - Nie wiem. Byłem wtedy bankrutem. Nie miałem innego wyjścia. Tego mu nie powiem. Zresztą na- prawdę nie wiem. Takie bydlę gotowe aresztować cały personel Victori. - To nieważne... Po dwunastu latach dowiedziałem się prawdy. Jaka to ulga! Ale przysługa za przysługę. Ty byłeś wobec mnie szczery, będę i ja.. Mam dla ciebie dwie niespodzianki. O jednej już wiesz. Będziesz dzisiaj rozstrzelany. Mnie zawdzięczasz to wyróżnienie, że w ta- kim eleganckim towarzystwie trzaśniesz kopytami. Ja ustalałem listę sześciu obywateli Ko- strowa do rozstrzelania. Gdybyś wtedy nie grał, żył byś teraz spokojnie i bezpiecznie. Ale 120 mam i drugą niespodziankę. O tej jednak dowiesz się dopiero wtedy, gdy będziesz szedł na egzekucję. I to będzie mój rewanż. Pamiętasz? Obiecywałem ci rewanż? -Tak. - Brudman! Odprowadzić więźnia do celi. - Dzisiaj o szóstej będziemy publicznie rozstrzelani. W celi zapanowała cisza. - Skąd pan wie? Czerkowski jest blady jak ściana. - Przed chwilą, na przesłuchaniu powiedział mi to Hartman. - Wszyscy? - Tak. Wszyscy. On sam sporządził listę. Drogerzysta Ludwiczak popatrzył na mnie uważnie. - Pana wstawił na listę z zemsty osobistej. - Zgadł pan. - Nie mogę kłamać. Jestem w stanie łaski uświęcającej. Chcę iść bez grzechu na stracenie. - Czy to robi panu różnicę panie Ludwiczak? Przecież znalazło się dla pana miejsce na ho- norowej liście. Szczerze mówiąc, znam kilku innych zamożnych kupców. Kręgiewski mówi to z wyraźnym szyderstwem w głosie. Tak mi się wydaje, że ci dwaj się nie lubią. - Panowie, nie pora na zwady. Pora pojednać się z Bogiem. - Niech ksiądz da spokój. De nam pozostało czasu do szóstej? Nie więcej niż cztery godzi- ny. Musimy działać, trzeba coś robić. - Co na przykład? - Trzeba napisać wspólną petycję do komendanta miasta. Coś w rodzaju podania o łaskę. - Niby dlaczego, panie Napierała, komendant ma pana ułaskawić? - Choćby dlatego, że służyłem w Wermachcie. Byłem ranny pod Verdun... Mam Żelazny Krzyż... - No rzeczywiście... Jest pan zasłużony dla wielkiej Rzeszy. A ksiądz? Może i ksiądz ma jakichś krewnych zasłużonych dla Adolfa? A pan panie Czerkawski? - Żarty zupełnie nie na miejscu. Powiem panu, dlaczego pan tak mówi, inżynierze. Chce pan zagadać swój strach. Kręgi ewski jakby się skurczył. Zapadł w sobie... Opuścił głowę... Ze mną dzieje się coś dziwnego. Nie odczuwam strachu. Brudman w drodze do celi jeszcze mnie skopał i zbił pałą po głowie. Może dlatego. To mi pomogło. Czuję się tak, jak bym stał obok siebie. Nic nie czuję, ale wiem, że nie ma dla mnie ratunku. I jest mi to obojętne. Ja wła- ściwie już nie żyję. Dlatego się nie boję. Każdy musi kiedyś umrzeć, ale nasza śmierć będzie wyjątkowa. Bohaterska. Właściwie stało się to, o czym zawsze marzyłem. Czego chciałem dopiąć w życiu. Jestem kimś. Jestem ważnym obywatelem tego miasta. Jednym z sześciu najwybitniejszych. Nic mnie nie boli, ale też zupełnie nie czuję swojego ciała. Przed oczami mam tylko sza- rość. Wszystko tonie w szarości. Czuję zapach spalenizny. Może już się zaczęło umieranie? Nie. Tego mi Panie Boże nie rób. Pozwól mi umrzeć tam, na rynku. Uroczyście... sławnie... Niemcy tej wojny nie wygrają. Kiedyś znowu będzie Polska. Wtedy ludzie sobie o nas przypomną. Naszymi nazwiskami nazywać będą ulice Kostrowa. Kto wie, czy na rynku, w miejscu naszej kaźni nie postawią pomnika? 121 Dobrze, że zmieniłem nazwisko. Ulica Bronisława Głębickiego. To brzmi ładnie. Jakby była ulica „Głąba", człowiek by się musiał wstydzić nawet po śmierci. Chłopskim jestem synem, ale zaszedłem wysoko. Można powiedzieć - na pomnik. Ojciec byłby dumny. Dla takiej sławy warto umrzeć. Karol w wolnej Polsce, będzie miał wszystkie drogi otwarte. Będzie synem bohatera. Chciałbym żyć, to prawda, ale lepszej śmierci nie mo- głem sobie wymarzyć. Czuję się lekki. Coś się ze mną dzieje... Nie chcę umierać. Nie chcę? Dochodzi szósta. Byłem nieprzytomny? Tak. Zemdlałem. Za często mdleję. Ale do szóstej wytrzymam. Wszyscy moi towarzysze siedzą pod ścianą celi. Modlą się. Wydaje mi się, że widzę jak wypływa z nich niebieska mgła strachu. Oni już o niczym nie myślą, tylko się boją. Oni się modlą do swojego strachu, a nie do Boga. Głupcy. Powinni być szczęśliwi. Ja jestem. Chrystus na krzyżu cierpiał, ale się nie bał. Może ich pocieszyć? Po co? Mnie nie uwierzą. Uważają mnie za prostaka. Myślą, że ich życie więcej warte niż moje. Zgrzyt zamka we drzwiach. Zaczyna się. Idą po nas. Weszło ich kilku.. Są blisko mnie, ale ich nie widzę. Wszystko jest szare. Szarpią nas... Kopią... Krzyczą... Czego oni chcą? Acha... Żebym wyciągnął ręce do tyłu. Będą je wiązać drutem. Kolcza- stym? Tak. Dlaczego kolczastym? Żeby było jak korona cierniowa. Dziwne. Nic mnie nie boli. Ktoś głośno płacze. Nie. Krzyczy. To kanonik Karaś. Nie chce wyjść z celi. Biją go. Co oni robią? Maczają bandaże w wiadrze z rozpuszczonym gipsem. Po co? Obwiązują nam głowy na wysokości ust. Żeby nie krzyczeć. Tak. Nie boli mnie. Upadłem. Tak. Ktoś mnie kopnął. Nie boli mnie... Ustawiają nas w rzędzie. Jeden za drugim. Jesteśmy już na korytarzu? Ciągle biją. Nawet nie padam na ziemię. Nic mnie nie boli. Nie mam rąk. Jeszcze tylko chwila. Potem drzwi. Potem rynek. Przy drzwiach stoi Hartman. Trzyma w ręku dość dużą tekturową tablicę - Przeczytaj! „JESTEM SZULEREM. JA POLSKA ŚWINIA OSZUKIWAŁEM NIEMCA". Zawiesza mi tablicę na szyi. Tablicę hańby. - To moja druga niespodzianka. Kostrów dowie się prawdy o tobie świnio! Wszystko stracone. Ginę niejako bohater, ale oszust. Takim mnie zapamiętają ludzie i Ka- rol. Za co? Za co? Za co Panie Jezu? Co ci uczyniłem, że nawet moją śmierć pohańbiłeś? Światło. Już szósta, ale na dworze jaśniej niż na korytarzu. Rynek. Gra orkiestra wojskowa. Ustawili się przy aptece „Pod aniołem". Wychodzimy. Gwizdy. To kostrowscy Niemcy. Na trotuarze stoją ludzie. Ci milczą. To nasi. Widać spędzili ich siłą. Niektórzy poklękali. Teraz wszyscy klęczą. Modlę się za nas. To za tych pięciu. Ja jestem szuler. Mnie się ta haniebna śmierć należy. Jak jest gdzieś Go- sia z Karolem, to będą się za mnie modlić. Może Karol nie dojrzy co jest napisane na tablicy. Ludzie i tak mu powiedzą... Znowu gra orkiestra. To maszeruje oddział Selbschutzu. Białe koszule, krawaty, czarne bryczesy, buty z cholewami. Ustawili nas pod ścianą. Ja pierwszy od prawej. Postawili mnie trochę z boku od tych pięciu. Jakbym nie był godzien stać z nimi razem w szeregu. Na komendę Niemcy ustawiają się przed nami. W dwóch szeregach. Pierwszy klęczy, dru- gi stoi. Nasi Niemcy znowu biją brawo. 122 Poznaję go. To młody Hetke z Bronisławie. Nasz klient. Stoi naprzeciwko mnie.. Jego ro- dzice to bardzo przyzwoici ludzie i solidni gospodarze. Kręglewski upadł na ziemię. Ktoś go kopie. Już wstał. Słyszę komendę. Nie rozumiem po niemiecku. Co się stało? Był huk, a ja żyję? Tych pięciu leży na ziemi. Więc nie strzelali do mnie? Strzelali. Krew płynie mi po twarzy. Ale stoję. Selbschutze są podenerwowani.. Znowu ko- menda. Ładują karabiny. Teraz wszyscy do mnie mierzą . Szkoda, że mam zagipsowane usta. Krzyknął bym „Jeszcze Polska nie zginęła" KONIEC 123