Rafał Ziemkiewicz Nieznośna względność bytu Nieznośna względność bytu Szanowny Panie Redaktorze! Bardzo dziękuję za propozycję, ale zmuszony jestem na nią odpowiedzieć odmownie. Szczerze: nie zamierzam już więcej pisać fantastyki politycznej. Domyślam się, że zwrócił się Pan do mnie jako do autora owej "idiotycznej" (jak ją najdelikatniej określano) powieści o Polsce, w której Aleksander Kwaśniewski zostaje wybrany prezydentem z ramienia postkomunistycznej lewicy. To właśnie ta powieść i sposób, w jaki ją potraktowano, są przyczyną mojego rozgoryczenia. Oczywiście, spodziewałem się polemik. Ale jeśli polemika ma polegać na okrzykiwaniu pisarza "frustratem", który "nie załapał się" na podziemie i leczy ten kompleks grzebiąc w życiorysie zasłużonemu i wybitnemu działaczowi antykomunistycznej opozycji... Proszę wybaczyć, jeśli Pana zanudzam, ale skorzystam z tej skromnej możliwości obrony, jaką dał mi Pański list, by odnieść się choć pokrótce do najczęśniej formułowanych pod moim adresem zarzutów. A więc po pierwsze: sama, dla tak wielu brzmiąca wręcz bluźnierczo myśl, iż nasz prezydent mógłby być komunistą, a później działaczem SdRP. Wszyscy przecież wielokrotnie słyszeli, że wychowywał się on na paryskiej "Kulturze" i Radiu Wolna Europa, w domu, w którym panował wobec komunizmu głęboki krytycyzm; że wreszcie on sam, jak mówił w licznych wywiadach, stracił co do tego ustroju złudzenia już w roku 1968. Jeśli ktoś w ogóle odważy się wzbudzić ogólny niesmak pytaniem, co w takim razie robił Kwaśniewski w PZPR aż do 1980 roku, usłyszy, iż tak jak wielu innych zasłużonych opozycjonistów starał się partię reformować i demokratyzować od wewnątrz - aż do chwili, gdy się przekonał, że to niemożliwe, i kiedy to rzucił się z całą energią do organizowania struktur "Solidarności". Pomysł mojej powieści narodził się po rozmowie, nie pamiętam już, z jakiej przyczyny prowadzonej, z jednym z byłych prominentów, który w latach siedemdziesiątych znajdował się dość blisko Kwaśniewskiego. Opisywał go jako człowieka zdecydowanego zrobić karierę, i wykazującego w tej dziedzinie duże uzdolnienia. Zresztą dokumenty z tamtych czasów świadczą, iż kolejne szczeble w ZSMP i partii nasz obecny prezydent przeskakiwał dość gładko. Do pewnego momentu. Tego momentu właśnie, który stał się owym "gdyby", ową zwrotnicą, którą na użytek powieściowej fabuły postanowiłem przestawić. Zaręczam Panu, iż osobiście dotarłem do osób, które w 1978 roku uczestniczyły w pewnej, nazwijmy to, imprezie opłatkowej w Jachrance. Ich opowieści doskonale do siebie pasowały: młody, świetnie się zapowiadający działacz po prostu wypił wtedy o kieliszek za dużo i niewybaczalnie naraził się małżonce jednego z obecnych na spotkaniu członków biura politycznego. Ten jeden, niefortunny kieliszek - bardzo możliwe, że celowo podsunięty przez konkurenta - definitywnie złamał obiecującą karierę. Byli towarzysze Kwaśniewskiego śmieją się do dziś, że poszedł do "Solidarności", bo na PZPR miał za słabą głowę. Oczywiście, zgadzam się, że do słów takich ludzi należy podchodzić z wielką ostrożnością. Ale mimo wszystko - co by było, gdyby Kwaśniewski wtedy tego jednego kieliszka za dużo nie wypił?! Czy mając w perspektywie objęcie ministerstwa, choćby tak podrzędnego, jak sport i sprawy młodzieży, też zdecydowałby się rzucić legitymację i zaangażować w działalność opozycyjną? Wiem, że to nie jest pytanie o fakty, tylko o charakter prezydenta, który, jak wiadomo, jest niezłomnie prawy. Ale, cóż na to poradzę, żywię przekonanie, iż w takiej sytuacji Aleksander Kwaśniewski pozostał by w PZPR aż do końca, awansując w niej z tą samą łatwością, z jaką w drugiej połowie lat osiemdziesiątych zdobywał sobie coraz większy autorytet wśród byłych doradców NSZZ "Solidarność". Myślę też, że odegrałby po rządowej stronie "okrągłego stołu" równie istotną rolę, jak ta, którą w rzeczywistości odgrywał po stronie opozycyjnej. Więcej, jestem pewien, że - tak jak to opisałem w swojej "idiotycznej" powieści - po rozwiązaniu PZPR to właśnie on, a nie Miller, stanąłby na czele SdRP, a jako jej przewodniczący, to on właśnie, a nie Cimoszewicz kandydowałby z nominacji lewicy w 1993 roku przeciwko Wałęsie. Postkomuniści wystawiliby go do tych wyborów z dokładnie tej samej przyczyny, dla której w rzeczywistości wystawiło go środowisko Ruchu Obywatelskiego "Solidarność". Adam Michnik, wykpiwając moją książkę w głośnym swego czasu felietonie o Bolku i Lolku, skupił się zwłaszcza na wyśmianiu tej ostatniej tezy. Niestety, nie dano mi możliwości wyjaśnić przesłanek, na których się oparłem. Tymczasem z relacji uczestników wydarzeń 1990 roku można wyraźnie się dowiedzieć, iż środowiska dzisiejszego kierownictwa ROS były wtedy bliskie odrzucenia pomysłu, by Wałęsę wybrał prezydentem parlament, tak samo, jak wcześniej Jaruzelskiego. Jacek Kuroń pisze w jednej ze swych książek wprost, iż to właśnie Kwaśniewski zdołał przekonać do tego pomysłu jego, Michnika i Geremka, ba - sugeruje wręcz, że tylko on jeden był w stanie to zrobić. Pociągnąłem tylko tę myśl: założyłem, że pomysł tego taktycznego ustępstwa wobec ambicji Wałęsy wyszedł od Kaczyńskiego; zostałby wtedy odrzucony bez rozważenia, wyłącznie z tej przyczyny, iż zgłosiła go niewłaściwa osoba, zbyt nisko stojąca w towarzyskiej hierarchii. Dość starannie studiowałem wypowiedzi założycieli ROS z roku 1990; znać w nich, iż żywili wtedy głębokie przekonanie co do możliwości zwycięstwa w otwartej konfrontacji z Wałęsą. Załóżmy, tylko o to proszę moich krytyków, że pierwsze powszechne wybory prezydenckie odbyły się już w 1990 roku. Kogo Ruch Obywatelski wystawiłby by w nich przeciwko Wałęsie? W grę wchodził tylko Mazowiecki, jako premier. Otóż z całą pewnością przegrałby on! Proszę pamiętać, że nie mierzyłby się z tym Wałęsą z 1993, który po kilku latach prezydentury wszystkim już zdążył serdecznie obrzydnąć, ale z człowiekim - legendą, największym bohaterem narodowym obok Papieża. Nie miałoby to szans powodzenia. Z czego jednak, powtórzę, środowisko Michnika, upojone sukcesami, a bardziej jeszcze tym, co samo o sobie pisało, wyraźnie sobie wówczas nie zdawało sprawy. Stefan Niesiołowski w tygodniku "Niedziela" nazwał moją powieść "obrazą dla Narodu Polskiego". Za obrazę ową uznał oczywiście sugestię, że już w kilka lat po upadku PRL Polacy mogliby w wolnych wyborach głosować na postkomunistów. Otóż zwracam uwagę, że gdyby doszło do wyborów już w roku 1990, przerodziłyby się one w wyniszczającą wojnę wewnątrz zwycięskiego obozu, wojnę, w której cały etos "Solidarności" poszedłby w gruzy. Ba! Cała złość i zniechęcenie społeczeństwa, wszystkie bóle gospodarczej transformacji, które w 1993 roku pogrążyły Wałęsę, pracowałyby w takiej sytuacji na rzecz postkomunistów. A gdyby rzeczywiście na czele SdRP stanął Kwaśniewski, ze swoją ogólnie znaną medialnością, łatwością nawiązywania kontaktu z wyborcami... Czy naprawdę nie wygrałby z Wałęsą? Zanudzam jednak Pana sprawami znanymi; mogę jedynie prosić o wyrozumiałość dla rozgoryczonego autora. Pozwolę sobie jeszcze tylko nadmienić, iż oczywiście nie mogłem mieć żadnego wpływu na sławny artykuł "Trybuny", w którym pan Rolicki "zdemaskował" Kwaśniewskiego jako Stolzmana - a którego publikacja w tym samym mniej więcej czasie, kiedy ukazała się moja powieść, została wykorzystana przeciwko mnie przez recenzentów "Gazety Wyborczej". Dość jednak tych żalów. Zapewne zauważył Pan w moich słowach wyraźną - choć, jak to zaraz wyjaśnię, tylko pozorną - niekonsekwencję. Oto z jednej strony zajmuję tyle stron obstawaniem przy prawdopodobieństwie swojej wizji historii, z drugiej zaś napisałem na wstępie, iż straciłem do fantastyki politycznej serce i nie zamierzam jej więcej pisać. Sprzeczności jednak nie ma. Nie zwątpiłem w solidność swojej roboty; zwątpiłem natomiast w jej sens. Tak jest: ta cała przygoda uświadomiła mi, że fantastyka nie ma sensu. Chyba, że zła. To trochę tak, jak z maszyną parową, którą od starożytności rozmaici utalentowani ludzie wynajdywali średnio co sto lat, bez żadnego pożytku - bo do wieku XIX nikt jej nie potrzebował. Otóż tak samo nikt nie potrzebuje dobrej fantastyki, takiej, która w swych wnioskowaniach wychodzi od faktów i trzyma się logiki. Proszę, niech Pan sobie wyobrazi, że oto w roku 1950 objawił się genialny autor SF, który Polskę roku 1990 opisał taką, jaką była naprawdę. Co by z nim zrobiono, łatwo się domyślić. Ponieważ wiedza o prawdziwej przyszłości nie była nikomu potrzebna, przeciwnie: potrzebna była krzepiąca wizja komunistycznego raju, w którym międzynarodowa załoga wydziera tajemnice wymarłej - wskutek kapitalizmu - cywilizacji na Wenus. Wizja bezsensowna, ale właśnie dlatego w owych czasach nagrodzona popularnością. Otóż dziś przeciętny Polak nie potrzebuje, by mu mówić, co by było, gdyby nie jeden kieliszek alkoholu wypity na partyjnej libacji. Nie potrzebuje tego tym bardziej, im bardziej naprawdę tak być mogło. Tak samo, jak, dajmy na to, przeciętny Francuz na nic nie potrzebuje tej prawdy, iż kilkakrotnie więcej jego przodków walczyło po stronie Hitlera, niż jego przeciwników. Zdrowie psychiczne narodów i ich moralny kościec potrzebują krzepiących mitów. Słusznie się więc przed ich burzeniem narody bronią. Wyznam jednak na koniec, Panie Redaktorze, że w głębi ducha pozostaję niepoprawnym fantastą. Owoż wierzę, za niektórymi fizykami, że światy alternatywne istnieją naprawdę w nieskończonej mnogości, multiplikując się bezustannie. Wielka szkoda, że nie ma między nimi żadnej możliwości kontaktu. Gdyby z takiego odmiennego, ale wciąż jeszcze naszego świata mogło tu przeniknąć bodaj parę słów, bodaj jedna myśli... Dużo bym dał, by zobaczyć, jaką wzbudziłaby reakcję. Choć rozsądek podpowiada mi, że pewnie żadną. Jakkolwiek pańska oferta nadeszła za późno, raz jeszcze serdecznie za nią dziękuję - szczerze oddany Rafał A. Ziemkiewicz