Emma Bull Wojna o dąb @@Przedmowa @@MAGIC, SEX AND ROCK’N’ROLL Cóż, faktem jest, że rozpoczynanie książki od zwalenia na głównego bohatera wszystkich możliwych kłopotów, plag i nieszczęść nie jest metodą specjalnie odkrywczą i oryginalnością nie tchnie bynajmniej. Nie jest, szczerze powiedzmy, jakimś supernowatorskim pisarskim modus operandi. Niemniej jednak wszyscy tak robią. Metoda ma bowiem jedną, ale za to wielką zaletę: sprawdza się. Działa niezawodnie. Działa też w Wojnie o dąb, książce autorstwa Emmy Bull. Bohaterka, Eddi McCandry, gitarzystka i wokalistka rockowa, w pierwszym rozdziale zrywa – i to ze sporym hukiem – ze swym boyfriendem, również rockmanem. Jak również nieodpowiedzialnym dupkiem i sukinsynem. A że dupek i sukinsyn grupą rockową kieruje, grupa – o trudno wymawialnej nazwie InKline Plain – rozpada się w diabły. W rezultacie Eddi McCandry staje przed perspektywą życia z socjalu. Gdy wziąwszy gitarę pod pachę wędruje w stronę domu nocnymi ulicami rodzinnego Minneapolis, zostaje napadnięta. Napastnikami są glaistig i phouka. Nie mówcie mi, że nie wiecie, kim – lub czym – są glaistig i phouka. Nie wiecie? To wam powiem. Glaistig to wodniczka o proweniencji szkocko-iryjskiej, widywana zawsze w pobliżu wód, zmiennokształtna, zwykle pod postacią złotowłosej dziewczyny niezwykłej urody, ale... o koźlich nogach, które jednak na szczęście pilnie skrywa pod powłóczystym zielonym płaszczem. Wabi mężczyzn do tańca, w tańcu wysysa ich krew. Przyjazna jest natomiast dla dzieci, osób starszych i kobiet w ciąży. Irlandzki phouka lub phooka (w Walii bwca lub pwca) to rodzaj kobolda-polimorfa, występującego najczęściej w postaci ludzkiej, ale potrafiącego na zawołanie przybrać postać czarnego psa, konia, kozła lub orła. Lubi wodzić ludzi na manowce – zwłaszcza tak, by zszedłszy ze słusznej drogi, wpadli w bagnisko, albowiem uwielbia patrzeć na taplających się w błocie. Potrafi pomóc w gospodarstwie, umie jednak – gdy go urazić – nieźle dokuczyć. Nienawidzi abstynentów, i słusznie, niepijącym nie można ufać. Powyższe opisy pochodzą ze źródeł klasycznych. Glaistig i phouka u Emmy Bull, które, jak się wyżej rzekło, napadają na Eddi McCandry, są „autorskie”. Czyli nietypowe. Nietypowe phouka i glaistig wspaniale kontrapunktują dzień Eddi McCandry. Oznajmiają jej oto, że została wybrana. Choć może słowa „powołana do służby” bardziej pasują. A może „wzięta w rekruty” byłyby jeszcze trafniejsze. Eddi dowiaduje się oto, że będzie musiała wziąć czynny udział w wojnie, jaką w jej rodzimym Minneapolis zamierzają stoczyć mieszkańcy Faerie, Zaczarowanej Krainy. Jasny Dwór zamierza oto zetrzeć się bitewnie z Mrocznym Dworem. Eddi, której osoba dla konfliktu ma – jak twierdzi phouka – ogromne znaczenie, ma walczyć po stronie Jasnego Dworu. Aby ustrzec ją przed wrażymi zakusami Mrocznego Dworu, musi być pilnie strzeżona i chroniona. Jej bodyguardem ma być właśnie phouka – na zmianę ciemnowłosy człowiek i czarny pies, w ludzkiej postaci (ha, ha) wyszczekany do aż czarującej, acz niekiedy trudnej do zniesienia impertynencji. Do czasu rozpoczęcia batalii phouka nie odstąpi Eddi na krok. Nawet w jej mieszkaniu. I w sypialni. Nie mówcie mi, że nie wiecie, co to są Jasny i Mroczny Dwór. Hmm... No, dobrze. Zaczarowany Lud, mieszkańcy Faerie, elfy, wróżki, feys, fairies i jak ich tam jeszcze zwać, podzieleni są w mitologii anglosasko-celtyckiej na dwa Dwory: Seelie Court i Unseelie Court. W przekładzie Wojny o dąb użyto polskich nazw „Jasny” i „Mroczny”, dość trafnych, choć tak naprawdę mające proweniencję saksońską słowa „seelie – unseelie” (obecne niemieckie Seele, dusza) bliższe są znaczeniu „dobroduszny – nie dobroduszny” względnie „duchowo dobrze – lub źle – usposobiony”. Różnica tkwi w stosunku danego Dworu do nas, czyli do ludzi śmiertelnych. Jasny Dwór, Seelie Court, choć wcale taki znowu dobroduszny, uprzedzająco miły i życzliwy ludziom nie jest, to przynajmniej nie wyłazi ze skóry, by poważnie zaszkodzić, i nie znajduje w tym perwersyjnej rozkoszy. Mroczny Dwór wprost przeciwnie: wyłazi i znajduje. Okazji do skrzywdzenia człowieka nie przepuści nigdy. Jest zdecydowanie wrogi. Jasny Dwór to dobre elfy, nimfy, wodniczki, puki, brownies (w przekładzie: brązowe skrzaty). Mroczny Dwór to Czarne Elfy czyli drowy, Czarne Krasnoludy czyli duergary, gobliny, mordercze Czerwone Kłobuki (redcaps), bogarty i bugi (bugbears, bug-a-boos, bogey-beasts). Co jednak, zapyta ktoś, owe Dwory, owe elfy, skrzaty, gobliny i bugi, owe glaistigi, owe phouki robią w Minneapolis? Czy w ogóle mają prawo tam się znajdować? Ano mają. Bo Wojna o dąb Emmy Bull, książka, którą właśnie, Szanowny Czytelniku, czytasz, to tak zwana urban fantasy. Urban fantasy (wymawia się „erben”), to jeden z subgatunków naszego ulubionego, jakże bogatego gatunku literackiego. Mianem urban fantasy określamy utwory utrzymane w poetyce pikarejsko-wielkomiejskich ballad, krzyżujące i godzące atmosfery kryminałów Chandlera z tymi rodem z West Side Story i z tymi z Pulp Fiction, tymi z ballad Leonarda Cohena i Stinga z tymi z tekstów i muzyki Marka Knopflera, Kurta Cobaina i Sida Viciousa. Utwory, w których magia wśród kwadrofonicznego łomotu rock and rolla i ryku harleyów wkracza do betonowo-asfaltowo-neonowej dżungli naszych miast. Magia wkracza. Wraz z nią wkraczają mieszkańcy magicznych krain. Najczęściej po to, by cholernie narozrabiać. Za klasykę urban fantasy i jedną z lepszych książek tego subgatunku uważa się napisaną w roku 1983 Winter’s Tale Marka Helprina, książkę przez wielu lokowaną na listach najlepszej fantasy wszech czasów. Najwybitniejszym zaś chyba w tej chwili autorem urban fantasy jest Kanadyjczyk Charles de Lint, autor takich książek, jak Mulengro, Memory & Dream, Trader, Someplace to be Flying, Forests of the Heart oraz zbiorów opowiadań Dreams Underfoot, The Ivory and the Horn i Moonlight and Vines. Wśród książek de Linta warta zauważenia jest dylogia „Jack of Kinrowan” (Jack the Giant Killer i Drink Down the Moon), oparta na podobnym do Emmy Bull pomyśle – walce toczonej przez mieszkańców Faerie o panowanie nad terytoriami „śmiertelników”. Mocny konkurent dla de Linta rośnie w osobie Neila Gaimana – po Nigdziebądź, a zwłaszcza po Amerykańskich bogach widać, że Gaiman będzie się w urban fantasy specjalizował. Z pewnością godnym polecenia jest też na tym polu Tim Powers z trylogią Ostatnia odzywka, Data ważności i Earthquake Weather. Inni godni wymienienia autorzy genre’u (i ich dzieła) to Steven Brust (Agyar i The Gypsy), Kara Dalkey (Steel Rose), Pamela Dean (Tam Lin), Tom Deitz (The Gryphon King), Rosemary Edghill (cykl „Twelve Treasures”), Suzy McKee Charnas (cykl „Sorcery Hall”), Barbara Hambly (cykl „Darkmage”), Tanya Huff (Brama mroku i krąg światła), Mercedes Lackey (cykl „Szalony Bard”), Megan Lindholm (The Wizard of the Pigeons), Jane Lindskold (Brother to Dragons, Companion to Owls), Diana L. Paxson (Brisingamen), Mark Shepherd (Elvendude), Josepha Sherman (Son of Darkness) i Lewis Shiner (Mgnienia). Warte jest zaiste zauważenia, że aż troje spośród wyżej wymienionych autorów (Steven Brust, Kara Dalkey i Pamela Dean) zostało wymienionych w „Podziękowaniach” na wstępie do Wojny o dąb Emmy Bull. Książki, o której tu piszemy, będącej już również jedną z klasycznych pozycji subgatunku. *** Emma Bull, rocznik 1954, pochodzi z południowej Kalifornii. Uczęszczała do Beloit College, studiując angielski. Przeprowadziwszy się do Minneapolis, pracowała jako niezależna dziennikarka. Wraz z mężem, Willem Shetterly, założyła wydawnictwo SteelDragon Press, wydające głównie komiksy. Wydana w roku 1987 Wojna o dąb jest pierwszą książką Emmy. Otrzymała nagrodę magazynu „Locus” za najlepszy debiut roku. Drugą jej książką, tym razem dla odmiany science fiction, był Falcon (1989), po niej, w roku 1994, powstały: Double Feature (zbiorek opowiadań napisany pospołu z mężem, Willem Shetterly), The Princess and the Lord of Night (obrazkowa książeczka dla dzieci) oraz Finder, powieść dziejąca się w świecie cyklu „Borderlands”. W 1991 powstała Bone Dance, mroczna, postnuklearna SF. Książkę wręcz obsypano nominacjami do prestiżowych nagród: Nebuli, Hugo, World Fantasy Award i Nagrody im. Philipa K. Dicka. Choć żadnej z nagród Bone Dance w końcowym efekcie nie zdobyła, sam fakt nominowania ugruntował pozycję Emmy Bull w fantastycznym panteonie. Rok 1997 przyniósł Freedom and Necessity, fantasy historyczną napisaną przez Emmę wspólnie ze Stevenem Brustem, kolegą nie tylko po piórze, ale i „po wiośle” – oboje grali na gitarach w psychodelicznym jazz-bandzie o nazwie Cats Laughing. Kto zacznie czytać Wojnę o dąb, z miejsca pojmie, że na rocku Emma Bull się zna, i to nie z książek. Niegdyś grała i śpiewała w Cats Laughing. Obecnie gra i śpiewa w grupie rockowej Flash Girls. Pisywała i pisuje teksty piosenek. Teraz, jak wieść przez Internet niesie, spod pióra Emmy rodzi się powieść o tytule Territory. Nic bliższego o niej nie wiem. W opowiadaniach Emma Bull dorobek ma niewielki – pisała do „Sword and Sorceress”, cyklicznej antologii redagowanej przez świętej pamięci Marion Zimmer Bradley, pisała do robionej wraz z mężem Willem Shetterly cyklicznej antologii „Liavek”, mutacji słynnego „Thieves World”, pisywała do „Borderlands”, shared world stworzonego i redagowanego przez Terri Windling i Marka Alana Arnolda. W magicznym świecie Borderlands jam ją poznał właśnie, w antologii „Bordertown”, w wielce sympatycznym i ładnie napisanym opowiadaniu „Danceland”. *** To, że Emma Bull jest muzykiem, czuje się w każdym niemal zdaniu książki. Chodzi nie tylko o to, że wszystko kręci się tu wokół rock and rolla, że dużo tu zgrabnego rockowego wokalu, że wszyscy niemal protagoniści są muzykami i operują rockmańskim żargonem. Rzecz też nie w tym – a przynajmniej nie tylko w tym, że muzyce i muzykowaniu przypisano w fabule rolę absolutnie kluczową. Chodzi o to, że ta książka – cała – po prostu tętni muzyką. Że słyszy się, czytając, nabijany przez werbel erotyzujący rytm, ten, że zacytuję Emmę, distant growl of thunder, odległy pomruk burzy, mnie przywodzący na myśl Joe Cockera i „Summer in the city”. But at the night is a different world Go out, go out and find girl Come on, come on, and dance all night Despite the heat it’ll be all right... Tak, tak... Magic, sex and rock’n’roll... *** Obecnie Emma Bull i Will Shetterly mieszkają w Arizonie, w miejscowości Bisbee, niedaleko Tucson, a jeszcze bliżej Tombstone, tak, tak, właśnie tego znanego z westernów. Z tego, co wiem, nie mają koni. Z pewnością jednak mają koty, bo je uwielbiają. Przedtem, gdy mieszkali w Minneapolis, mieli dwa. Jeden miał na imię Chaos, a drugi Uraz Mózgu. Andrzej Sapkowski @@Podziękowania Spóźnione Stevenowi Brustowi, Nate’owi Bucklinowi, Karze Dalkey, Pameli Dean, Pat Wrede, Cynowi Hortonowi i Lois Bujold; oni zawsze chcieli wiedzieć, co się następnie wydarzy. Dziękuję również Terri, która uważała, że ta książka to dobry pomysł; Curtowi Quinerowi i Floydowi Hendersonowi, motocyklowym guru; Pameli i Lyndzie za ciasteczka; Valowi za pociechę i groźby; Mike’owi za instrumenty klawiszowe, a Knut-Koupee za gitary. Za śpiew i taniec: Boiled in Lead, Summer of Love, Tetes Noires, Curtiss A., Rue Nouveau, Pauli Alexander, Prince and the Revolution, First Avenue, Seventh Street Entry i Uptown Bar. Ale przede wszystkim Willowi za całokształt. @@Tę książkę dedykuję mojej matce, @@która od razu wiedziała, jak ważni są Beatlesi, @@i mojemu ojcu, który nigdy nie skarżył się na hałas. @@PROLOG Nicollet Mall wije się przez Minneapolis niczym betonowy kanał. Za dnia płynie tu strumień ludzi, tworząc wiry w drzwiach biurowców i domów towarowych. Na każdym rogu ryczą duże czerwono-białe autobusy miejskie. Transparenty z ogłoszeniami o wystawie w muzeum, zawieszone między słupami latarni o wielu okrągłych kloszach, łopoczą na wietrze. Kilkupoziomowe skrzyżowania wieńczą kryte wiadukty ze stali i szkła; one również pełne są ludzi, kolorów, ruchu. Ale późną nocą Nicollet Mall zmienia się. Kule ulicznych latami przypominają teraz miriady księżyców, a światła na pustych przystankach autobusowych wyglądają jak mgławice. Mall biegnie przez wymarłą o tej porze dzielnicę handlową niczym srebrny zamek błyskawiczny naszyty na ciemny patchworkowy płaszcz. Hałas dobiegający z Hannepin Avenue, która znajduje się jedną przecznicę dalej, brzmi jak zgrzyt łusek kosmicznego smoka o kamień. Niedaleko południowego krańca Mall, przed Orchestra Hall, rozciąga się Peavey Plaza z migotliwą sadzawką i wodą spływającą kaskadą z wysokich chromowych cylindrów do labiryntu kamiennych bloków i kolumn. Nazwanie tego fontanną jest niezbyt stosowne. W blasku księżyca czerń, srebro, szarość i biel tworzą zwodniczą grę cieni i kontrastów. W tę noc po Peavey Plaza niosły się jakieś głosy. Jeden przypominał szmer fontanny; czasami był syczący, czasami podobny do dźwięku małego dzwoneczka. Drugi był głęboki i chropowaty; taki sam głos mógłby mieć beton, gdyby ożył. – Powiedz, co znalazłeś – zażądał pierwszy głos. – Kobietę, która chyba będzie odpowiednia. – Jesteś naszymi oczami i nogami, psie. – Wodny głos zasyczał, jakby kropla wody spadła na gorącą patelnię. – Ale to nie powinno przeszkadzać twojemu językowi. Mów! Najpierw rozległ się niski, warczący śmiech, a po nim słowa: – Ona tworzy muzykę, która porusza serce i ciało. Kiedyś natychmiast byśmy ją znaleźli, ale teraz od łatwego życia obrastamy tłuszczem i stajemy się zbyt powolni. Woda zabulgotała gniewnie, na co drugi rozmówca znowu się zaśmiał i dodał: – Ona jest jak kwitnący mech, delikatna, ale odporna na mróz i deptanie. Jej włosy są koloru liści wiązu tuż przed opadnięciem, a oczy szare jak burza, która je strąca z drzew. Wydaje się dostatecznie silna i sądzę, że jest także bystra. Czy mam ją przyprowadzić? – A mógłbyś? – Chyba tak. Ale powinniśmy raczej zadać sobie pytanie, czy ona zrobi to, czego od niej oczekujemy. Śmiech wodnej istoty był jak bębnienie deszczu o szybę. – Mając przeciwko sobie cały Dwór? Zrobi wszystko, co trzeba, psie. Oczywiście jeśli nam się spodoba. Ale biada jej, jeśli odmówi. – W porządku – rzekł cicho chropowaty głos. @@Rozdział pierwszy @@KOLEJNA MAGICZNA CHWILA W SHOW-BIZNESIE Bar Uniwersytecki wcale nie znajdował się blisko uniwersytetu, a jego klientelą nie byli studenci, tylko robotnicy, którzy w dzień pracowali przy taśmach montażowych i w magazynach, a wieczorami oddawali się niewyszukanym rozrywkom. Mały, zadymiony klub szczycił się wypożyczoną szafą grającą i dwoma starymi automatami do gier. Tej nocy występował tam zespół o najczęściej w Minneapolis przekręcanej nazwie – InKline Plain. Jego członkowie grali ze znużeniem i determinacją. Sił dodawała im obietnica pięćdziesięciu dolarów na głowę za dwa koncerty. Takiej sumy nie zarobili przez cały poprzedni tydzień. Eddi McCandry wbijała ponure spojrzenie w czerwono-czarną tapetę. Bała się, że stojak na gitarę zaraz spadnie i zrobi komuś krzywdę. Sprzęt ledwo się mieścił na małej scenie. Dobrze, że przed dwoma tygodniami z zespołu odszedł klawiszowiec, bo dla niego nie wystarczyłoby już miejsca. Pierwsza wiązanka melodii, wykonywana przy niemal pustej sali, wypadła kiepsko. Dwie następne okazały się jeszcze gorsze. Było tu dużo fanów country proszących o ulubione kawałki. Oczywiście Stuart jako lider zespołu spełniał wszystkie życzenia, ale grał fatalnie, zapominał słów i nie ukrywał, że nie zależy mu na publiczności. Nie nadawali się do tego lokalu. – Ta robota to był kiepski pomysł – orzekła Eddi. Jej towarzyszka pokiwała głową. – Im więcej razy to powtarzasz, tym mądrzej brzmią twoje słowa. Carla DiAmato, perkusistka o bujnych czarnych włosach i poczernionych na występ oczach, wyglądała w Barze Uniwersyteckim tak egzotycznie jak tygrys. – Jeszcze mądrzej byłoby powiedzieć to Stuartowi – stwierdziła Eddi. – Najlepiej, zanim przyjął tę robotę. – Przecież nie mogłaś wiedzieć. – Mogłam. Wystarczy się rozejrzeć. Carla westchnęła. – Pewnie zaraz usłyszę tekst: „Ten zespół cuchnie zdechłym szczurem”. – Bo tak jest. – Wiem. Dlaczego nie odejdziesz? Eddi spojrzała na przyjaciółkę, potem na swoją szklankę i wreszcie na sufit. – A ty? – Bo to jednak jest stała praca. – Carla milczała przez chwilę, po czym dodała: – A przynajmniej była. – Hmmm. Ty nawet nie masz takiej wymówki jak ja. – Chodzi ci o to, że nie sypiam ze Stuartem? Eddi westchnęła. – Właśnie. – Czasami niepotrzebnie przyjmuję swoje szczęście za rzecz oczywistą. No, pójdę wypłoszyć karaluchy z bębna. – Powodzenia. Ja też idę. Była już prawie na scenie, kiedy Stuart Kline chwycił ją za ramię. Twarz miał czerwoną, a włosy w połowie rozczochrane, w połowie przyklapnięte. – Jesteś pijany, Stu – powiedziała Eddi łagodnym tonem, który ją samą zaskoczył. – Pieprzę to. – Rozdrażnienie wykrzywiło jego rysy męskiego modela. Eddi powinna być zła albo zawstydzona, ale czuła jedynie lekkie zdziwienie. Pomyśleć, że kiedyś go kochałam. – Wolisz łatwiejsze kawałki w tym zestawie? – spytała. – Pieprzę to. Odczep się, nic mi nie jest. Eddi wzruszyła ramionami. – Jak uważasz. Stuart ścisnął jej rękę. – Hej, chcę, żebyś była milsza dla kierownictwa tego klubu. – Co? – Nie patrz tak na mnie. Po prostu flirtuj. Zrób to dla zespołu. Miała ochotę uszczypnąć go w nos, by zobaczyć jego uśmiech, ale wiedziała, że takie gesty już go nie bawią. – Nie załatwia się koncertów, wysyłając gitarzystkę, żeby kokietowała menedżerów. Trzeba po prostu grać dobrą muzykę taneczną. – Ja gram dobrą muzykę taneczną. – Same zgrane na śmierć kawałki. Przez cały wieczór ludzie zaglądają do środka, słuchają połowy utworu i odchodzą. Chcesz się założyć? – O co? – Że ten miły człowiek przy barze powie nam, żebyśmy jutro nie wracali. – Niech cię diabli! – wybuchnął Stuart. – Czy to moja wina? Eddi zamrugała. – Wkurzyłaś go, tak? Musisz być taką jędzą? Przez chwilę myślała, żeby coś odparować, ale w jej gardle wezbrał tylko śmiech. Osłupienie, które odmalowało się na twarzy Stuarta, jeszcze bardziej ją rozbawiło. W końcu cmoknęła go w brodę i uśmiechnęła się szeroko. – Musisz rosnąć tam, gdzie cię zasadzono, skarbie. Wskoczyła na scenę, wzięła ze stojaka rickenbackera w kolorze czerwonej szminki i przerzuciła pasek przez ramię. Nad talerzami perkusji skrzyżowała wzrok z Carlą. – Dale już wrócił z przerwy? Perkusistka pokręciła głową i z sykiem wciągnęła powietrze przez zęby. – Jest na parkingu. – A niech to! Cała lewa strona sceny jest w odmiennym stanie świadomości. Ułóżmy listę utworów. – Już ją mamy. – Przygotujmy nową. Jeśli mają nas powiesić, lepiej niech to zrobią za Prince’a i Pink Floyd. – Ale Stuart... Eddi uśmiechnęła się. – Chcę opuścić ten zespół w pełni chwały. Carla wytrzeszczyła oczy. – Ty... Jezu! No dobrze, róbmy tę listę. Może Chuck Berry? – Tak. Przynajmniej pokażemy tej spelunie, że flirtujemy z nowoczesną muzyką, co? W ciągu kilku radosnych minut ułożyły program występu. Właśnie kończyły, gdy zjawił się Stuart i zmierzył je podejrzliwym wzrokiem. Następnie sięgnął po gitarę i zaczął improwizować, bardziej po to, jak przypuszczała Eddi, żeby popisać się przed publicznością elektronicznymi efektami specjalnymi, niż żeby stwierdzić, że wszystko działa. Dale, basista, bez pośpiechu wszedł na scenę. Miał błogi wyraz twarzy. Był całkiem w porządku, ale ponieważ lubił muzykę country, a nienawidził rock’n’rolla, w czasie przerw pocieszał się trawką. Eddi podkręciła basy na swoim wzmacniaczu, żeby zagłuszyć kolegę, gdyby okazał się zbyt zamroczony. Carla patrzyła na nią, czekając na sygnał. Stuart i Dale też byli gotowi. – Odliczaj – powiedziała Eddi do przyjaciółki. Kline spiorunował ją wzrokiem, ale na znak Carli zaczęli prawie jednocześnie grać. „Runaway” Del Shannona, choć w trochę zmienionej wersji, był dostatecznie znany, żeby przyciągnąć ludzi na parkiet, a osobliwa aranżacja ukrywała większość błędów. Eddi i Carla wykonywały improwizowane żeńskie chórki. Dale wyglądał na oszołomionego. Przy „In a Different Light” The Bangles Stuart sposępniał, co Eddi wcześniej przewidziała. W następnej piosence, starym przeboju The Eagles, mógł wreszcie pośpiewać i zepsuć parę gitarowych riffów. Nieliczni słuchacze chyba wyczuli w zespole nagły przypływ entuzjazmu, bo po raz pierwszy tego wieczoru zlitowali się nad nim i w końcu zaczęli tańczyć. Eddi miała nadzieję, że jeszcze nie jest za późno, by zrobić dobre wrażenie na kierowniku, choć zbytnio się nie łudziła. Carla ustawiła automat perkusyjny na szybki rytm, taki sam wybijała na wielkim bębnie. Goście zostali na parkiecie, czekając na kolejny utwór. Gdy Eddi cicho odliczyła do zera, Dale poprowadził trochę za łatwą do przewidzenia linię basu. Stuart posłał jej nieodgadnione spojrzenie, a kiedy rozległ się przenikliwy dźwięk jego stratocastera, Eddi chwyciła mikrofon i zaczęła śpiewać: Mówiłeś, że jestem ładna, Ale nie wierzyłam w twoje słowa. Ślicznotki, dla których mnie zostawiłeś, Wyglądają tak samo jak ty. Brzydcy ludzie brzydko postępują... I ty mi mówisz, co mam robić? Weź moją twarz Możesz ją mieć przez tydzień. Weź moją twarz Czy mój nos nie jest zgrabny? Weź moją twarz Widzisz, jak ludzie na ciebie patrzą? Weź moją twarz Widzisz, ile ona może zdziałać? Ludzie nadal tańczyli. Grupa nareszcie sprawiała wrażenie zgranej. Eddi czuła się tak, jakby sama tego dokonała jednym ruchem czarodziejskiej różdżki. Nagle zobaczyła stojącego na skraju parkietu mężczyznę. Jego cera o orzechowym zabarwieniu wydawała się zbyt ciemna dla jego rysów twarzy. Nieznajomy miał gładko zaczesane do tyłu włosy, nie licząc kilku kosmyków opadających na czoło, duże i lekko skośne oczy pod łukami gęstych brwi, wąski i nieco orli nos. Ubrany był w długi czarny płaszcz z podniesionym kołnierzem i lśniący biały szal, w którym odbijały się światła sceny. Śmiało odwzajemnił jej spojrzenie i uśmiechnął się szeroko. Eddi mocniej ścisnęła mikrofon, zrobiła krok w stronę mężczyzny, bo tylko na tyle wystarczyło jej miejsca, i zaśpiewała ostatnią zwrotkę. Widziałam, jak odwracasz wzrok, Kiedy na ciebie patrzę. Mówisz, że cię przerażam... To zrozumiała reakcja. Dlaczego ludzie mieliby patrzeć na ciebie, Skoro mogą podziwiać mnie? Nieznajomy utkwił w niej wyzywające spojrzenie, od którego przeszło ją mrowie, a w jego skośnych oczach zapaliły się światełka w kolorach, których nie było nigdzie na sali. Ostatni refren Eddi skierowała do tańczących. Niemal żałowała, że perkusistka gładko przeszła do następnej piosenki. Sama ledwie zdążyła z pierwszym akordem. Kątem oka dostrzegła mars na twarzy Stuarta. Chciała zakończyć występ czymś mocnym i porywającym, co spodobałoby się publiczności. Carla wybrała „Cheap Sunglases” ZZ Top. W połowie utworu, pośród deszczu iskier i smrodu spalenizny, wysiadł stary wzmacniacz. Głos Stuarta został zagłuszony przez gitary i perkusję. Kline, który zwykle nie najlepiej radził sobie z przeciwnościami, stracił panowanie nad sobą. Przerzucił pas nad głową i rzucił instrument na deski sceny. Z jego przedwzmacniacza wydobyło się bolesne wycie. Bas zagrał całą serię fałszywych nut i umilkł. Eddi uznała, że Dale ma rację. Przez Stuarta nie da się z wdziękiem dokończyć tego numeru. Mimo to dumnie zwieńczyła ostatnie takty ozdobnikiem, a Carla z idealnym wyczuciem wspomogła ją. Tańczący opuścili parkiet, pozostali goście dopili drinki i zaczęli wkładać kurtki. Eddi wykonała sceniczny ukłon. Kątem oka dostrzegła, że mężczyzna w czarnym płaszczu zmierza do drzwi. Stuart z posępną miną odłączył swoją gitarę od wzmacniacza i zwinął kable, a Eddi zajęła się własnym sprzętem. Zobaczyła, że w ich stronę zmierza kierownik klubu. – Ty jesteś liderem? – zapytał. – Tak – odparł Kline. – A o co chodzi? Zaraz nas wyleje, pomyślała Eddi. Stuart mógłby jeszcze uratować ich skórę, gdyby był miły i ugodowy. Wiedziała jednak, że nie zdobędzie się na to. Za chwilę kierownik powie mu, co zrobić z zespołem, a Stuart, zamiast grzecznie podziękować za radę, każe mu zachować te mądrości dla siebie. A gdyby mógł, całą winę najchętniej zwaliłby na nią. No cóż, niech robi, co chce. Schowała gitarę do futerału i ruszyła za kablem do gniazdka. – Jesteś pewna? – usłyszała za sobą głos Carli. – Tak. Pomóc ci? Przyjaciółka była blada i zmęczona. – Możesz spakować elektronikę. Eddi skinęła głową i zaczęła odłączać automat perkusyjny. – Dobrze się spisałaś, dziecino. Nawet na końcu, kiedy wszystko się schrzaniło. Carla uśmiechnęła się. – Trzeba umieć efektownie odejść. Stuart i kierownik klubu zaczęli przekrzykiwać się przy barze. – Zamówiłem pięć cholernych występów! – wrzeszczał menedżer. – A wy, do ciężkiej cholery, zerwaliście umowę! Carla spojrzała na Eddi. – Czy to znaczy, że nie dostaniemy zapłaty? Eddi rozejrzała się za Dale’em, ciekawa, jak przyjmie nowinę, ale nigdzie go nie dostrzegła. – Myślisz, że w twoim wozie zmieści się również mój sprzęt? Carla uśmiechnęła się. – W Titanicu? Nawet nie będę musiała składać siedzeń. Musiały jednak je złożyć, ale wszystko się zmieściło: bębny, automat perkusyjny, gitara Eddi i jej fender. Stuart i kierownik klubu nie zwracali na nie uwagi, choć trzy razy przechodziły obok nich obładowane instrumentami. Gdy Carla ruszała z parkingu, Eddi dostrzegła Dale’a. Opierał się o tył swojego zardzewiałego dodge’a i palił. – Zaczekaj! – krzyknęła, wyskoczyła z samochodu i podbiegła do basisty. – Hej, Dale! – Eddi? Stuart nadal robi swoje. – Czyli co? Dale wzruszył ramionami i zaciągnął się skrętem. – No wiesz, świruje – rzucił ochrypłym głosem, wydmuchał dym i podał jej papierosa. Eddi pokręciła głową. – Nie sądziłam, że zauważyłeś... – W ostatnim miesiącu było tak źle, że trudno było nie zauważyć. – Uśmiechnął się ze smutkiem, patrząc na czubki swoich kowbojskich butów. – A więc jedziesz? – Tak. To znaczy opuszczam zespół. – Właśnie to miałem na myśli. – Chciałam się pożegnać. Będę za tobą tęsknić. – Eddi uświadomiła sobie ze zdziwieniem, że to prawda. Dale uśmiechnął się do trzymanego w ręce skręta. – Może ja też dam sobie spokój z graniem. Mój przyjaciel ma farmę za Shakopee. Mówi, że mogę zatrzymać się u niego. Hoduje kozy i pszczoły... Cholerne dziwactwo. – Nagle spojrzał na nią całkiem przytomnie, a z jego głosu zniknęła senność. – Wiesz, jesteś naprawdę dobra. Nie lubię takiej muzyki, ale ty jesteś dobra. Eddi nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko go uściskała i szepnęła: – Żegnaj, Dale. I wróciła biegiem do samochodu. Carla skręciła na szosę nr 35. Eddi odwróciła się i przez tylną szybę popatrzyła na obraz Minneapolis na tle nieba. Białe światło opasywało szczyt budynku IDS i odbijało się od pobliskiego wieżowca z niebieskiego szkła. Zegar na starym gmachu sądu wyróżniał się czerwienią wskazówek. Rzeka lśniła niczym czarna lakierowana skóra, a biegnące nad szosą wiadukty kolejowe jaśniały jak na filmie. – Uwielbiam ten widok – powiedziała Eddi z westchnieniem. – Nawet Metrodome wygląda stąd nieźle, jak grzyb fosforyzujący w ciemności. – O rany, ale ty jesteś sentymentalna – stwierdziła Carla. Eddi odwróciła się do przedniej szyby. – Myślisz, że dobrze robię? – Chodzi ci o rzucenie Wybitnej Osobowości? Eddi spojrzała na nią zaskoczona. – No wiesz, do tego nie potrzeba wielkiej dedukcji. Nie możesz opuścić InKline Plain i pozostać w przyjaźni ze Stu. To niemożliwe. Tak więc odejście z grupy oznacza zerwanie z panem Ziemniaczanym Łbem. – To naprawdę ładny ziemniak. – No cóż, zespół pewnie się rozpadnie. Eddi wzruszyła ramionami. – Stu może mnie kimś zastąpić. – A mnie? – Ty też odchodzisz? – Nie zamierzam słuchać, jak Stuart jęczy. – Ton Carli był podejrzanie nonszalancki. Eddi zerknęła na nią z ukosa. – No dobrze. Wrzeszczałby coś o sukach i zdrajczyniach, ja bym mu na to odpowiedziała, że jest zerem i nie zasłużył na ciebie, a w końcu i tak bym odeszła. Dlaczego więc nie teraz? Eddi trąciła ją lekko w ramię. – Jesteś prawdziwą kumpelką. – Jasne. W takim razie załóż zespól, w którym będę mogła bębnić na perkusji. – Możesz grać z każdym. – Nie chcę grać z byle kim. Nie chcę wylądować z takimi łachmytami jak Stuart. Z gwałtownym szarpnięciem i piskiem opon zatrzymały się na podjeździe przed barem Chester. Nawet w ciemności jego pseudotudorowska architektura wyglądała dziwacznie. Jak we wszystkich całonocnych barach, tu też panował tłok, tak że musiały chwilę poczekać na stolik. Kiedy wreszcie go dostały, zamówiły kawę i herbatę. – Więc założysz własną grupę? Eddi zgarbiła się na krześle. – O Boże, Carla, to taki beznadziejny sposób zarabiania na życie. Harujesz, harujesz i kończysz w Dew Drop Inn, gdzie faceci tańczą z rękami w tylnych kieszeniach spodni swoich dziewczyn. – Więc nie zakładaj takiego zespołu. – A jaki? Carla z wielkim skupieniem zanurzyła torebkę herbaty we wrzątku. – Oryginały, same nowe kawałki najwyższej próby – powiedziała w końcu. – Występy tylko w dobrych klubach. Eddi wytrzeszczyła oczy. – Może powinnam od razu pójść do Control Data i złożyć podanie o stanowisko prezesa zarządu. Carla spojrzała za okno. – Posłuchaj. Nie zajdziesz na szczyt, grając w spelunkach. To ślepy zaułek. Możesz co najwyżej zostać najlepszą na świecie klezmerką. Eddi westchnęła. – Nie chcę żadnego zespołu. Chcę być normalną osobą. Ciemne oczy Carli zrobiły się okrągłe jak spodki. – To do ciebie niepodobne zbaczać z raz obranej drogi. Eddi uśmiechnęła się blado. Carla wzruszyła ramionami, a następnie potrząsnęła głową, jakby opędzała się od smutku. – Daj sobie trochę czasu. Już nie pamiętasz, jakie to okropne być normalnym. – Nie takie okropne jak granie w InKline Plain. – Gorsze – zapewniła Carla z powagą. – Każą ci cały dzień siedzieć przy biurku i jeść pączki z automatu, aż tyłek robi ci się płaski od tego siedzenia. – Z taką pracą bym sobie poradziła. – Jeśli będziesz ciężko pracować, dostaniesz najwyżej awans na skautkę. – Carla odstawiła kubek. – Chodźmy. Na zewnątrz wiał silny wiatr, ale nie czuło się w nim zimowego chłodu. Był wilgotny i niósł ze sobą powiew szaleństwa, od którego w Eddi aż wzburzyła się krew. Raptem naszła ją ochota, żeby puścić się pędem przed siebie, krzyczeć, zrobić coś głupiego... – Dobrze się czujesz? – Głos Carli przywołał ją do rzeczywistości. – Jeśli nie wsiądziesz, pojadę bez ciebie. Eddi z przyjemnością pobiegła do samochodu. Wiatr szarpał jej włosy. – Opuść szyby. – Zwariowałaś? Zamarzniemy. W miarę jak zbliżały się do centrum, Eddi czuła, że opuszcza ją ten wczesnowiosenny nastrój. Znowu słyszała zgrzyty i skrzypienie samochodu, czuła smród niedopałków, starego winylu i spalonego oleju, a także zmęczenie we wszystkich mięśniach i kościach. Co powinnam zrobić? Co mogę zrobić? Powiedziała Carli, że wreszcie chce żyć normalnie, ale przecież nie była przystosowana do zwyczajnego życia. Raz przyjęła posadę nocnego stróża; od czwartej po południu do północy pilnowała pustej fabryki. Co noc jej wyobraźnia zaludniała się cieniami włamywaczy i podpalaczy. Po tygodniu zwolniła się. Nie nadawała się na sekretarkę, bo za wolno pisała na maszynie. Wszystko robiła za wolno, z wyjątkiem gry na gitarze. Nie wykluczała normalnego związku. Uważała się za całkiem inteligentną i atrakcyjną, choć nie piękną: blondynka o szarych oczach, wyrazistych rysach i jasnej cerze, niewysoka, szczupła. Potrafiła dobrze się ubrać. Ale nie wiedziała, gdzie szukać mężczyzn, którzy nie byliby... muzykami. – Jesteś bardzo milcząca – stwierdziła Carla. – Ja... Chyba zaczynam rozumieć konsekwencje mojej decyzji. – A więc tchórzysz? – Nie, ale... Możesz zadzwonić do mnie jutro? Około drugiej? O pierwszej chyba zatelefonuję do Stu i mu powiem. – I będziesz potrzebowała kogoś, kto cię zapewni, że wszystko dobrze się skończy. Eddi uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Pewnie sama też byłaś w takiej sytuacji. – Każdy kiedyś był, przynajmniej raz w życiu. Nie rób sobie wyrzutów. Na skrzyżowaniu Washington i Hannepin, gdzie Carla powinna skręcić w labirynt jednokierunkowych ulic prowadzących do mieszkania Eddi, zapaliło się czerwone światło. – Wysadź mnie tutaj – powiedziała nagle Eddi. – Dlaczego? – Chcę się przejść. Taka ładna dzisiaj noc. Przyjaciółka osłupiała. – Jest lodowato. I jeszcze ktoś cię zamorduje. – Za długo mieszkałaś nad jeziorami. Myślisz, że wszędzie, gdzie domy mają więcej niż trzy piętra, jest pełno narkomanów. – I mam rację. A poza tym, co z twoim wiosłem i resztą rzeczy? To prawda. Nie może dźwigać gitary i wzmacniacza przez czternaście przecznic. Gdy opadła zrezygnowana na siedzenie pasażera, Carla powiedziała: – Wiem, wiem. „Mogłabyś je wziąć do siebie, zatargać na górę po schodach, a jutro znieść z powrotem, kiedy będziesz do mnie jechała, żeby pocieszyć po zerwaniu z chłopakiem”. Jasne, Ed, od czego są przyjaciele? Eddi zachichotała. – Gdybyś przestała chodzić na msze, zostałabyś wspaniałą żydowską matką. – Nachyliła się i uściskała Carlę. – Jezu, wysiądziesz wreszcie? Światła zmieniły się już dwa razy! – Eddi wyskoczyła na chodnik i trzasnęła drzwiczkami, a Carla zawołała przez uchylone okno: – Zadzwonię o drugiej! – Dziękuję! Samochód odjechał z warkotem i pobrzękiwaniem, a Eddi ruszyła wzdłuż złocisto-szarego skrzydła biblioteki w stronę Nicollet Mall. Nastrój, który ją ogarnął na parkingu, nie chciał już wrócić. Eddi pokręciła głową i przyspieszyła. Miała nadzieję, że ruch odpędzi tę melancholię. Rytm własnych kroków nasunął jej na myśl kilkanaście różnych piosenek. Zaczęła cicho nucić jedną z nich. Po chwili uświadomiła sobie, że to piosenka Kate Bush „Cloudbusting”. Nagle zobaczyła jakąś postać stojącą na przystanku autobusowym po drugiej stronie ulicy. Sądząc po sylwetce, był to mężczyzna w długim, dopasowanym płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem. Nie poruszył się, nawet nie odwrócił głowy, żeby na nią spojrzeć, ale raptem wyobraziła sobie, że on na nią czeka. Musisz podle się czuć, dziewczyno, skoro myślisz, że każdy nieszczęśnik, który przegapił autobus, czyha na ciebie, skarciła się w duchu. Mimo to obecność tego człowieka nie dawała jej spokoju. Bo przecież trzecia nad ranem to dziwna pora, aby sterczeć na przystanku w mieście, w którym autobusy przestają kursować o w pół do pierwszej. Gdy przecięła pustą ulicę, usłyszała z tyłu stukot butów. To nie fair, pomyślała z gniewem i przyspieszyła. Tylko tego mi brakowało, akurat dzisiaj. W pewnym momencie usłyszała cichy śmiech; dobiegał z odległości pół przecznicy. Maszerowała coraz bardziej nerwowo, bliska paniki. Na południe od biur zakładu energetycznego skręciła w kierunku Hannepin Avenue. Jeśli na ulicach Minneapolis byli jeszcze jacyś ludzie, to właśnie na Hannepin. Mógł tam też przejeżdżać wóz patrolowy... Kroki ucichły. No widzisz? Facet po prostu szedł Nicollet. Zaraz... Raptem z bocznej uliczki wyszedł na sztywnych łapach wielki czarny pies. Jego obnażone zęby lśniły, a oczy jarzyły się czerwono. Sięgał jej do pasa. Kiedy cofnęła się o krok, zawarczał groźnie i skoczył. Eddi odwróciła się i pobiegła w jedyną możliwą stronę: z powrotem ku Nicollet Mall. Dopadła do najbliższej latarni, schowała się za nią i ostrożnie wyjrzała. Psa nigdzie nie było, za to po drugiej stronie ulicy, w cieniu bramy, zobaczyła postać w kapeluszu i długim płaszczu. Mężczyzna odrzucił głowę do tyłu i Eddi usłyszała jego śmiech. Gdy światło lampy padło na jego twarz i szyję, dostrzegła biały szalik, ciemną skórę i skośne, błyszczące oczy. To był tajemniczy nieznajomy z Baru Uniwersyteckiego. Rzuciła się do ucieczki. Kroki za nią nie cichły, choć biegła coraz szybciej. Gdy znowu spróbowała skręcić ku Hannepin, ze zjazdu na podziemny parking wyskoczył na nią czarny pies o jarzących się czerwonych oczach. To jakieś szaleństwo, pomyślała ze śmiertelnym spokojem. Bandyci i wściekłe psy. Chyba trafiłam do filmu Vincenta Price’a. A gdzie zombie? Biegnąc dalej Nicollet zastanawiała się, skąd ten człowiek wiedział, że będzie szła do domu na piechotę, i czy to może być to samo zwierzę. Oddech palił ją w gardle, kłuło ją w boku. Jej bieg coraz bardziej przypominał szybkie kuśtykanie. Dotarła prawie do końca Mall. Dwie przecznice dalej stały dwa hotele: Holiday Inn i Hyatt. Mogłaby popędzić do któregoś z nich i ukryć się w holu pełnym światła i gońców, a recepcjonista wezwałby policję. Chwiejnym krokiem ruszyła w stronę Peavey Plaza i Orchestra Hall. Nagle z cienia znowu wypadł ogromny czarny pies. Chyba jednak ten sam. Nie może być dwóch identycznych. Łeb miał nisko opuszczony, a futro zjeżone i lśniące metalicznie w blasku latarni. Warczał, zagłuszając szum fontanny na Peavey Plaza. Dlaczego to cholerne bydlę zagradza mi drogę? Kiedy mnie wyprzedziło? Ruszyła między otaczające plac betonowe pojemniki na rośliny. Od hoteli zdawało się ją dzielić wiele mil. Musi zgubić prześladowców wśród ozdobnych kolumn, kamiennych bloków, sadzawek i kaskad, musi uciec na drugą stronę labiryntu. Pies uniósł łeb i zawył. W tym momencie Eddi przypomniała sobie mężczyznę i jego śmiech. Rzuciła się w dół po schodach. Nagle usłyszała za sobą kroki i poczuła, że ktoś dotyka jej ramienia. Odwróciła się w biegu i w tym momencie nie trafiła nogą na następny stopień. Zanim runęła w dół, zobaczyła jeszcze mężczyznę w czarnym płaszczu. Wyciągał do niej rękę i miał szeroko otwarte, przerażone oczy. Ból przyćmił strach, a ciemność uśmierzyła ból. @@Rozdział drugi @@KTO TO MOŻE BYĆ? Usłyszała szum wody i jakieś dwa głosy. W normalnych okolicznościach pomyślałaby, że to woda kapie z nie dokręconego kranu albo sąsiedzi kłócą się za ścianą. – Dureń! – wściekał się głos przypominający rozszalałą rzekę. – Skończony dureń! – Uważaj na swój język, kochanie, bo ci go odgryzę. – Ten głos był głęboki, futrzasty; mimo groźby wyraźnie pobrzmiewał w nim śmiech. Potem rozległo się drapanie jakby psich pazurów. Coś jej to przypominało. Ale co? – Mogłeś ją zabić! – Zadziwiasz mnie. Przecież wszyscy śmiertelnicy są tacy sami, prawda? – Ale czas ucieka. – Tak, oczywiście, czas. Jeśli jest ranna, to nie przeze mnie. Złagodziłem jej upadek, jak tylko się dało. Bolała ją głowa. Pod policzkiem czuła coś twardego i zimnego. Beton? Rozmowa dwóch głosów wydawała się całkiem logiczna, zupełnie nie jak we śnie. – A jeśli ludzie znajdą ją tutaj? – Z pewnością nie pomyślą o nas! Po prostu uznają, że za dużo wypiła i spadła ze schodów. W tym momencie Eddi przypomniała sobie upadek... i wcześniejszą ucieczkę. Rozpaczliwie zapragnęła otrząsnąć się z letargu, otworzyć oczy i wstać. Uchyliła powieki, lecz zobaczyła tylko nieokreślony czarny kształt na tle szarości i poruszającą się wodę... – Ale widziałaś ją, glaistig? – zapytał głęboki głos. – Biegła jak sarna. – Nic mnie nie obchodzą twoje rozrywki, ty głupi phouka! Tak ci się spodobało to twoje zadanie, że chciałbyś je wykonywać w nieskończoność? Odpowiedzią było jedynie głuche warczenie. – A więc mam rację? – zaszemrała woda. – Sprawia ci przyjemność życie w brudzie i smrodzie? Patrzenie, co zrobili z naszą ziemią? – Głos raptem stał się cichy i zimny jak śnieg. – Bycie pieskiem jakiegoś człowieka? Ostre warknięcie, pełne wściekłości, skutecznie rozbudziło Eddi. Uniosła głowę i rozejrzała się wokół. Nad nią stał czarny pies. Przednia łapa, znajdująca się tuż przy jej twarzy, była duża jak jej dłoń, a lśniące czarne pazury były wielkości dziobu papugi. Zwierzę miało obnażone zęby i zjeżoną na grzbiecie sierść. Warczało na fontannę. Eddi odwróciła bolącą głowę. Nie, nie na fontannę, tylko na słup wody w kształcie wysokiej, smukłej kobiety, która zdawała się wyrastać z sadzawki. Jej długa suknia wyglądała niczym połyskliwa kaskada o zielonkawej barwie, rozlewająca się na powierzchni wody. Jej sięgające stóp włosy były płynne i śnieżnobiałe, a twarz i ramiona srebrzyste jak księżycowa poświata. Istota przeniosła wzrok na Eddi i uśmiechnęła się, a ona przypomniała sobie, jak w dzieciństwie wpadła do zimnej wody, gdy pękł pod nią lód. – Żyje – wyszeptała zjawa. – Kim jesteś? – Eddi oparła się na łokciu i skrzywiła z bólu. – Zawołam gliniarzy. Kobieta zaśmiała się perliście i ukłoniła. – Zrób to – przemówił tuż obok niej głęboki głos. Eddi odwróciła się i zobaczyła wpatrzone w siebie czerwone oczy, wilcze zęby i poruszający się między nimi język. O rany! Gadający pies! – Wezwij policjantów – rzekło zwierzę, groteskowo wykrzywiając wargi. – Ale co im powiesz, jak przyjdą i zobaczą tylko psa i pustą sadzawkę? – Wskazał łbem na fontannę. Kobieta zanurzyła się w wodzie... albo się w nią zmieniła. Jeszcze przez chwilę jej oczy lśniły w blasku księżyca, a potem i one zniknęły. Eddi dźwignęła się na kolana, chcąc odejść, ale pies chwycił ją za ramię. Znieruchomiała, gdy poczuła przez kurtkę jego długie zęby. – Zostań tutaj, dopóki nie pozwolimy ci odejść – powiedział. – Dlaczego miałabym zostać, skoro mogę was spłoszyć, wzywając policję? – Nie możesz. Jeśli to zrobisz, glaistig... – w tym momencie kobieta wynurzyła się z pluskiem z wody i potrząsnęła włosami – ...stanie się fontanną, a ja bezpańskim psem. Myślisz, że uwierzą, gdy oświadczysz, że jesteś prześladowana, i zażądasz, żeby cię pilnowali dzień i noc? A my i tak w końcu cię dopadniemy. Bądź rozsądna i nie odwlekaj tego, co nieuniknione. Eddi zerwała się z ziemi i rzuciła w stronę schodów. W oczach pociemniało jej od zbyt gwałtownego ruchu, ale biegła dalej. Tym razem zamierzała albo uciec temu cholernemu psu, albo pozwolić mu, żeby skoczył jej do gardła. Wyciągnęła rękę i namacała poręcz... Nagle czyjeś silne ramiona zamknęły się wokół niej i przycisnęły jej ręce do boków. Eddi kopnęła i chyba w coś trafiła, gdyż usłyszała syk bólu. Napastnik obrócił ją do siebie. To był mężczyzna, który ścigał ją na Nicollet Mall, a wcześniej obserwował w Barze Uniwersyteckim. W świetle latarni zobaczyła jego zaciśnięte szczęki i zmierzwione na czole włosy. Jego oczy były ukryte w cieniu. Nie miała nawet czasu zastanawiać się, skąd się tu wziął. – Chcesz, żebym do reszty stracił cierpliwość, ty niemądra dziewczyno? Te słowa wydobywały się z ludzkich ust, ale głos bez wątpienia należał do czarnego psa. Widząc jej osłupiałą minę, nieznajomy obnażył zęby i z jego gardła wydobyło się głuche warczenie. Eddi nerwowo przełknęła ślinę i zamknęła oczy. Jego cichy śmiech skłonił ją do uchylenia powiek. – Czy to możliwe? – rzekł mężczyzna z przekornym uśmiechem. – Patrzysz spokojnie, jak glaistig rozpływa się w fontannie, a kiedy ja zmieniam się z psa w człowieka, raptem opuszcza cię odwaga! Wściekłość wzięła górę nad jej strachem. – Puść mnie! – zażądała Eddi stanowczym tonem, po czym szarpnięciem uwolniła się z jego uścisku. – Naprawdę nie chcę ci zrobić krzywdy. – I pewnie dlatego zepchnąłeś mnie ze schodów. – Nie zepchnąłem – oświadczył nieznajomy z irytacją. – Sama spadłaś. Wyciągnął rękę, ale jej zimny wzrok sprawił, że szybko ją opuścił. Eddi ruszyła z powrotem w stronę sadzawki. – Czego chcesz? – zapytała srebrzystej istoty. Z bliska jej twarz o ostrych, pociągłych rysach, oblana blaskiem księżyca, wcale nie była taka piękna. – Żebyś nam służyła. – W jaki sposób? Nimfa uśmiechnęła się słodko i zarazem okrutnie, pokazując przy tym drobne, ostre kiełki. Przecież wampiry nie lubią wody, pomyślała Eddi z przerażeniem. – Będziesz robić to, co ci każemy, człowiecze dziecko. Czy nie na tym właśnie polega niewolnictwo? – Glaistig! – warknął jej towarzysz. – Nie podnoś na mnie głosu – odpowiedziała kobieta wyniosłym tonem. – Podniósłbym nogę, gdybyś była warta takiego wysiłku. Daj spokój. Jeśli będziesz ją drażnić, nauczy się gryźć. – Zbliżył się do sadzawki i zadarł głowę, żeby spojrzeć nimfie w oczy. Był niewiele wyższy od Eddi, ale jego groźny wygląd sprawiał, że wydawał się znacznie potężniejszy. – Uważam, że nic się nie stanie, jeśli jej powiesz, czego od niej chcemy. – A jeśli to się jej nie spodoba? – Wtedy splunie ci w twarz, a ty będziesz mogła ją utopić. To dopiero frajda, co? – Na pewno nie zadałabym sobie tyle trudu. Wodna kobieta skierowała teraz wzrok na dziewczynę i skinęła głową z aprobatą. Nagle Eddi zachwyciła się urodą tej srebrzystej nimfy. Gdzieś zniknęło okrucieństwo, które wcześniej dostrzegała w jej rysach. – Wybacz – powiedziała bogini. W jej głosie, nadal chłodnym, pobrzmiewały teraz echa prastarych rzek. – Będziemy cię dobrze traktować, ale nie zadręczaj nas pytaniami. Nasze troski są większe niż twoje i nie jesteś w stanie ich pojąć. Eddi nie mogła zgodzić się z tym ostatnim stwierdzeniem... Ale już po chwili doszła do wniosku, że powinna spełnić polecenia tych wspaniałych i szlachetnych istot. Nimfa i mężczyzna wpatrywali się w nią intensywnie, jakby czekali na jej odpowiedź. Eddi czuła, że jakaś siła ciągnie w dół jej brodę... ale w końcu pokręciła głową, choć sama nie wiedziała, dlaczego. – Jesteś głupią małą bestią – powiedziała wodna istota i dodała ze spokojną pewnością siebie: – I zrobisz to, co ci każemy. Czy to jest zwykły sposób mówienia tych wspaniałych i szlachetnych istot? – pomyślała Eddi. Poczuła się tak, jakby nagle wytrzeźwiała; glaistig znowu była chuda i wiedźmowata. – Dość tego. – Spojrzała ze znużeniem na swoich prześladowców. – Mówcie, o co wam chodzi. Oboje milczeli przez dłuższą chwilę. – No, psie – odezwała się wreszcie kobieta, choć patrzyła na Eddi – wybrałeś dobrze i zarazem źle. Ona naprawdę jest silniejsza, niż się wydaje, choć, na dąb i jesion, nie potrafię stwierdzić, co w niej siedzi. Sam widziałeś, że uwolniła się od czaru tak, jakby rozerwała sieć. Czeka cię niełatwe zadanie. Mężczyzna spojrzał na glaistig z takim wyrazem twarzy, jakby miał dużo do powiedzenia, a jednocześnie nie mógł wyrazić swojej opinii. – Eddi McCandry, Jasny Dwór rusza na wojnę i potrzebuje krwi śmiertelnika, żeby móc pokonać swoich wrogów. Po plecach Eddi przebiegł zimny dreszcz. – To jakieś bzdury – wykrztusiła. Mężczyzna zamruczał coś pod nosem. – Zacznę od samego początku. My nie jesteśmy ludźmi. Eddi roześmiała się. Oczywiście, że nie są ludźmi. Żaden człowiek nie może dowolnie zmieniać swojej postaci. Wolałabym jednak, żeby nie okazali się wilkołakami albo wampirami. Wyobraziła sobie, jak przez rozłażące się szwy świata przeciskają się straszne i jednocześnie śmieszne istoty. Choć nie był to przyjemny widok, spowodował atak wesołości. – Więc kim jesteście? – spytała. – Mamy wiele imion – odparła wodna kobieta. – Szarzy Sąsiedzi, Dobrzy Ludzie, Obcy, Jasny Lud... – Mały Ludek... – dorzucił mężczyzna. – Krasnoludki, wróżki – podpowiedziała Eddi ze zdławionym śmiechem. I przeraziła się, że z zemsty odebrali jej słuch, bo po tych słowach zapadła całkowita cisza. – Gdybyśmy zjawili się tu po to, żeby wyświadczyć wam przysługę, takie nazwy skutecznie by nas odstraszyły – warknął mężczyzna. – Użyj ich jeszcze raz, a pożałujesz. – Ale przecież właśnie tym jesteście – próbowała bronić się Eddi. Przeniosła wzrok na nimfę. – Prawda? Chude, białe dłonie o długich paznokciach uniosły się i zwróciły wnętrzem ku górze, a jasna głowa powoli skinęła. Bajki. Eddi rozpaczliwie usiłowała przypomnieć sobie wszystkie, które czytała lub słyszała w dzieciństwie, ale stwierdziła, że zna ich niewiele. W dodatku ci dwoje stojący przed nią w niczym nie przypominali Rumpelstilzchena ani macochy Kopciuszka. Oberon i Tytania, głupi Puck... Nie, Szekspir też jej nie pomoże. Te dwie istoty skłonne do okrucieństwa i przybierające różne kształty wywodzą się raczej z horrorów. – Chcecie mnie zabić? – zapytała szeptem. Słowa „krew śmiertelnika” raptem nabrały sensu. – Niekoniecznie – odparła wodna nimfa. – Niech phouka powie ci resztę. – Phouka to moja rasa – wyjaśnił mężczyzna. – Możesz mnie tak nazywać. Ona... – Wskazał skinieniem głowy na kobietę. – To glaistig i właśnie tak możesz na nią mówić. Ona na pewno zaprzeczy, ale oboje mamy ze sobą wiele wspólnego. – Ty zamieniasz się w psa – stwierdziła Eddi, nie zważając na ponurą minę glaistig. – I w człowieka – przypomniał phouka z szerokim uśmiechem. – Potrafię również w konia i kozła, ale... Glaistig z irytacją pokręciła głową. Jej włosy spieniły się. – Już dokonaliśmy prezentacji – powiedziała. – Dosyć tych uprzejmości, bo zastanie nas tutaj świt, psie. Mężczyzna kłapnął zębami. Wyglądał przy tym groteskowo. – Należymy do Jasnego Dworu, arystokracji Zaczarowanej Krainy – wyjaśniła glaistig. – Jesteśmy jej opiekunami, władcami... – W tym momencie phouka prychnął. – To dla nas są przeznaczone święte wzgórza i źródła, magiczne zioła i drzewa. – Ale oczywiście wszędzie tam, gdzie jest arystokracja, muszą być również nieszczęśnicy, którzy odgrywają rolę pospólstwa – wtrącił jej towarzysz. – Psie... – My mamy Mroczny Dwór, straszną bandę, której na pewno wolałabyś nigdy nie oglądać. – Oglądać? – powtórzyła Eddi słabym głosem. – No tak. Wkrótce ich poznasz. Roszczą sobie pretensje do naszego terytorium – dodał mężczyzna z sarkazmem – i dlatego postanowiliśmy zrosić je ich krwią. – To miło – skwitowała Eddi, pełna złych przeczuć. – Ale czego chcecie ode mnie? Phouka odchylił głowę do tyłu i zaśmiał się szczekliwie. – Och, skarbie, jesteś świeża jak wiatr, choć nie tak szybka. Nasi wrogowie są nieśmiertelni, tak samo jak my. Moglibyśmy jeszcze dzisiaj odrąbać im głowy, ale jutro znowu musielibyśmy to zrobić. Powiedz, jak ty byś zabiła nieśmiertelnego? – Nikogo bym nie zabiła. – Wrażliwe stworzenie. – Mężczyzna uśmiechnął się do niej czule. – Jest pewien sposób. Gdybyś znalazła się na polu bitwy, skaziłabyś je swoją śmiertelnością, a wtedy wszystkie rany byłyby prawdziwe i groźne. – Chcecie, żebym pomogła wam pozabijać się nawzajem? I wystarczy, że będę tam jedynie stać? – Nieelegancko to ujęłaś, ale właśnie o to chodzi. – Mam nadzieję, że zginiecie wszyscy co do ostatniego człowieka... albo elfa. Phouka cmoknął i pokręcił głową z dezaprobatą. – Chyba zapomniałem ci powiedzieć, że nasi wrogowie z Mrocznego Dworu, tak niechętni do rozstania się ze swoim nędznym życiem, będą aż nadto chcieli udowodnić twoją śmiertelność i pozbawić nas talizmanu. – Aha. W końcu sama bym się tego domyśliła. A więc tak się czuje rekrut, pomyślała. Żołądek miała ściśnięty ze strachu. – Phouka został wyznaczony na twojego strażnika – odezwała się glaistig – żebyśmy nie musieli cię szukać, kiedy przyjdzie pora. Nie odstąpi cię ani na chwilę. Będzie cię również ochraniał. Szpiedzy Mrocznego Dworu wkrótce się o tobie dowiedzą. – Nimfa uniosła białą twarz do nieba. – Niedługo świt. Jestem zmęczona. Idźcie już. – I z cichym pluskiem rozpłynęła się w sadzawce. Eddi stwierdziła, że istotnie powoli wstaje dzień. Okna po drugiej stronie ulicy zabarwiły się na różowo. Nagle uświadomiła sobie, że ma przed sobą to samo Nicollet Mall, co wczoraj, tylko że ona się zmieniła. Była cała obolała po upadku ze schodów i zmęczona. Opuszki palców lewej ręki piekły ją od strun gitary. Carla, pomyślała. Mogłabym do niej teraz zadzwonić, a ona odebrałaby telefon i warknęła: „Oszalałaś, dziewczyno! Jest... Która? Szósta? Szósta rano, do cholery!”. Opowiedziałabym jej, co mi się przydarzyło, a ona... – Na jarząb i głóg, kobieto! – dobiegł ją z góry głos phouki. – Chodź, bo wezmę cię na ręce! Wdrapując się po schodach, miała wrażenie, jakby wchodziła na szubienicę. Kiedy dotarła na szczyt, nigdzie nie dostrzegła phouki. Nagle trzy kroki przed nią wyszedł zza betonowej donicy czarny pies o przekrwionych oczach. – Nie wygłupiaj się – skarciła go. – Zmień postać. – Przecież mam być twoim strażnikiem, prawda? W tym mieście wielu śmiertelników będzie ci zazdrościć takiego dzielnego, wielkiego opiekuna. Zobacz. – Skoczył w kierunku wyimaginowanego napastnika, na sztywnych łapach, z opuszczonym łbem, zjeżoną sierścią i głuchym warczeniem, od którego zdawały się drżeć płyty chodnikowe. – Widzisz, jaki jestem straszny? Ale dla mojej pani będę łagodny jak baranek. – Podbiegł do niej, machając ogonem, i polizał jej rękę. Eddi cofnęła ją pospiesznie i wytarła o kurtkę. – Przestań, słyszysz? Nie dotykaj mnie więcej! Bestia opuściła uszy i uniosła oczy w górę. – Odrzucasz moją psią wierność. Ach, moje biedne, zranione serce. – Phouka odwrócił się i pobiegł ulicą. – Dokąd się wybierasz? – zawołała za nim. – Do twojego domu, skarbie. – Skąd znasz drogę? Obejrzał się. – A myślisz, że do tamtej podłej spelunki trafiłem przypadkiem? Obserwowałem cię przez wiele dni, Eddi McCandry. Wiem, gdzie mieszkasz. – I ruszył dalej. Eddi ogarnęła wściekłość. Co jeszcze wiedzą o mnie te... stwory? Znają kolor moich dywanów? Zawartość lodówki? Widziały, jak rozmawiam ze swoim odbiciem w łazienkowym lustrze? – A dlaczego sądzisz, że idę do domu? – zapytała słodkim głosem. Pies odwrócił się i przekrzywił łeb. – A nie idziesz? – Nie, idę do Pound. W sąsiedztwie jest groźny pies. Phouka obnażył zęby. – Eddi... Nie łudziła się, że puści ją aż do Pound. Ale mogła chociaż dopaść telefonu. Na rogu zobaczyła niebiesko-biały znak. Tylko nie patrz w tamtą stronę. Nie biegnij. Spokojnie przemaszerowała przez ulicę, jakby zamierzała iść dalej, po czym w ostatniej chwili wskoczyła do budki i zasunęła drzwi. Zablokowała je nogą, opierając się plecami o przeciwległą ścianę. – Pożyczyć ci ćwierćdolarówkę? – zapytał irytujący głos. Przed budką siedział czarny pies z postawionymi uszami i przekrzywionym łbem. Eddi poczuła się głupio, ale nie otworzyła drzwi. – To darmowy numer. – Aha. Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli posłucham? Jestem ciekaw, co wymyślisz. Eddi wolno wypuściła powietrze z płuc. – Wezwę gliny, a kiedy przyjedzie radiowóz, to niezależnie od tego, czy będziesz psem, czy człowiekiem, czy w ogóle znikniesz, pojadę z nimi na komisariat. Jeśli mi nie uwierzą, rzucę się na któregoś z nich i wtedy będą musieli mnie zabrać na posterunek. – Pies słuchał jej z uwagą. – A tam w razie czego zrobię to samo, żeby mnie zatrzymali. Jak będziesz chciał, możesz mnie odbić z więzienia. Zastanawiała się, dlaczego jeszcze nie wykręciła 911. Czyżby chodziło o minę phouki: uprzejmą, inteligentną, psią? – Mógłbym zbić jedną z tych szklanych ścian i wyrwać kabel, zanim zdążysz się odezwać – powiedział. Eddi zaczęła ostrożnie przysuwać się do aparatu. – Ale wolałbym tego uniknąć. To byłby zły pomysł. – Tak samo jak ściganie mnie po Nicollet Mall – burknęła Eddi. Ku jej zaskoczeniu phouka lekko opuścił uszy. – Jeśli powiesz, że to był nie przemyślany i karygodny idiotyzm, zgodzę się z tym twierdzeniem. Ponieważ Eddi nie wybrałaby żadnego z tych określeń, nic nie odpowiedziała. – Zastanówmy się razem, skarbie. Nie wypróbowałem ścian twojej fortecy. – Wskazał nosem na budkę. – Nie zafundowałem ci pokazu mojej siły. – Eddi prychnęła, ale phouka to zignorował. – Może docenisz to i pozwolisz mi dotrzymywać ci towarzystwa, przynajmniej dopóki nie popełnię jakiegoś błędu? – A nie przyszło ci to do głowy, kiedy byliśmy na drugim końcu cholernego Mall? Na psim pysku wyraźnie odmalowały się uraza i zakłopotanie. – Nie – odparł phouka. Eddi doszła do wniosku, że niemądrze byłoby teraz się roześmiać. – A jeśli nie pójdę na ten układ? Pies wstał. – Nie jestem jasnowidzem. Eddi zmierzyła go wzrokiem. Od zapierania się w budce telefonicznej zaczęły ją boleć plecy, zdrętwiała jej noga. Było jej zimno. Podejrzewała, że phouce nigdy nie doskwiera chłód ani zmęczenie. Czułaby się jak kompletna idiotka, gdyby wyszła z budki, a on ją udusił. Ale przecież teraz nie miał rąk. Otworzyła więc drzwi. – Sprawiłaś radość sercu biednego psa – powiedział, przebiegł kilka kroków po chodniku i obejrzał się. Po chwili wahania Eddi ruszyła za nim. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, jakie wrażenie może zrobić na ludziach gadający pies, gdyż rozmawiał z nią wesoło przez całą drogę na Oak Grove. Na szczęście nikogo nie spotkali. Eddi przerwała mu tylko raz, żeby spytać: – Dlaczego ja? – Co dlaczego ty? – Dlaczego wybraliście akurat mnie? Dlaczego nie porwaliście jakieś pijaka z Hannepin Avenue i nie rzuciliście go na wasze zakichane pole bitwy? Oni też są śmiertelnikami. – To przez nasz dobry gust. Jesteśmy bardzo wybredni. – Przecznicę dalej dodał: – Teraz nie mogę ci tego wyjaśnić. Później, kiedy poznasz nasze zwyczaje, odpowiem na twoje pytanie i wtedy wszystko zrozumiesz. Gdy Eddi stanęła przed drzwiami wejściowymi swojego domu i zaczęła szukać w kieszeni klucza, phouka stwierdził: – Coś tu cuchnie. – Przychodzą tutaj pijacy, żeby się ogrzać. – Nie, to inny smród. Wyczuwam tu prawa, reguły i różne zakazy typu „nie będziesz”. Eddi pchnęła drzwi. – Aaa, chodzi ci o Robertę, dozorczynię. – To przeciwnik godny twojego opiekuna! Skoczę jej do gardła... Wrrr! Puścił się biegiem korytarzem, drapiąc pazurami po drewnianej posadzce, i dalej w górę po schodach. – Zamknij się! – syknęła Eddi i popędziła za nim. Dogoniła go na trzecim piętrze, przed swoim mieszkaniem. – Niech to szlag! Jeśli cię usłyszała, jestem załatwiona! Phouka przekrzywił łeb i spojrzał na nią z niewinną psią miną. – Coś przeskrobałem? – W tym domu nie można trzymać zwierząt, ty... – W tym momencie coś w jego głosie wzbudziło jej podejrzenia. – Wiedziałeś o tym, prawda? Ciekawe, czy gdyby był w ludzkiej postaci, położyłby rękę na sercu. – Naprawdę tak sądzisz? Zraniłaś mnie do głębi! Eddi przekręciła klucz w zamku. – Wchodź. Phouka wskoczył do małej, ślepej kuchni, potem do salonu i sypialni. Po chwili z łazienki dobiegł jego głos: – Urocze mieszkanko! Trochę ciasne na dwoje, ale to mi wcale nie przeszkadza. Co mamy na śniadanie? – Odgryź sobie swoją tylną łapę. Eddi opadła na kanapę i zaczęła masować skronie. Nagle do jej uszu dobiegł dźwięk, którego się obawiała: stukot kobiecych butów na schodach, a po chwili głośne pukanie. Otworzyła drzwi. Przed nią stała Roberta w szlafroku z łososiowego aksamitu i w pantoflach na małym obcasie. – Panno McCandry, słyszałam psa – oświadczyła. – Naprawdę? – bąknęła głupio Eddi. – Tak. I panią również. – Tak? – Panno McCandry, nie pozwalamy trzymać tutaj zwierząt. Chciałabym sprawdzić pani mieszkanie. – Pani... Dobrze, proszę. – Nie poruszyła się jednak. Dozorczyni zmarszczyła brwi. – W umowie, którą pani podpisała... – Wiem, wiem. Proszę wejść. Niczym myśliwy idący za śladem, Roberta wmaszerowała do kuchni i potem do salonu. Zajrzała za wszystkie meble, po czym skierowała się ku sypialni. – Mogę? – zapytała tonem, który wskazywał, że odpowiedź i tak nie będzie miała żadnego znaczenia. Eddi z westchnieniem otworzyła drzwi. Dozorczyni gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Eddi podążyła za jej osłupiałym wzrokiem. W łóżku był phouka: leżał na brzuchu, oparty na łokciach, z twarzą zwróconą w stronę drzwi. Jego brązowa skóra kontrastowała z białą zmiętą pościelą. Był zupełnie nagi, tylko pośladki miał zakryte kołdrą. – Dzień dobry – powiedział sennym głosem. Roberta zatrzasnęła drzwi. – Przepraszam – zaczęła Eddi. – On... eee... To znaczy... Dozorczyni niepewnym krokiem ruszyła do wyjścia. – Miłego dnia – rzuciła przez ramię, nie oglądając się. Eddi przekręciła klucz w zamku i pobiegła z powrotem do sypialni. – Wynoś się z mojego łóżka i ubieraj się! – krzyknęła przez drzwi. – Auuu... – Mówię poważnie! Natychmiast! Phouka stanął w progu ubrany tak samo, jak na Nicollet Mall. – Co ty chcesz osiągnąć? – zapytała płaczliwie. – Nie chcę, żeby Roberta pobiegła do właścicieli mieszkania i naopowiadała im o tym, że przyjmuję obcych mężczyzn. – Przecież jestem tutaj sam. – Boże, daj mi siłę! Nie powinnam była wychodzić z tamtej cholernej budki. Jej strażnik westchnął. – Jestem phouka, skarbie, osobnik z natury psotny, i nie potrafię być inny. Eddi potarła zmęczone oczy. – Wyjdziesz stąd wreszcie, do diabła? Chcę iść spać. Przecisnęła się obok niego do sypialni i wypchnęła go do salonu. – A gdzie ja będę spał? – zapytał phouka żałosnym tonem. Eddi posłała mu słodki uśmiech. – Może zamienisz się w psa i zwiniesz w kłębek na dywanie? I zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. @@Rozdział trzeci @@MÓJ CHŁOPAK WRÓCIŁ Po przebudzeniu Eddi popatrzyła w sufit, zastanawiając się, skąd się wzięło uczucie, że spadło na nią niebo. Potem usłyszała, że ktoś jest w salonie, i nagle wszystko sobie przypomniała. Nie mogła oszukiwać samej siebie, że to Stuart wrócił z nią do domu. Przede wszystkim on nie umiał gwizdać. Włożyła szlafrok i otworzyła drzwi do łazienki. Drugie, prowadzące do salonu, były zamknięte. Podbiegła do nich i szybko przekręciła klucz, a następnie to samo zrobiła z pierwszymi. – Jasne – mruknęła do swojego odbicia w lustrze. – O ile wiem, on potrafi przechodzić nawet przez ściany. Odkręciła prysznic. Szum wody zagłuszył hałasy dobiegające z kuchni: szczęk naczyń i garnków, trzaskanie drzwiczkami szafek. Zaciągnęła zasłonkę... i zawahała się. Przypomniała sobie fontannę na Peavey Plaza i glaistig o lodowatym głosie i groźnych małych kłach. A jeśli ona nagle wyskoczy tu z wody? Tym razem jednak nie spotkała jej żadna przygoda. Po wyjściu spod prysznica Eddi bez pośpiechu zaczęła suszyć włosy, gdy nagle rozległo się bębnienie do drzwi łazienki. – Halo, grzebuło! Jeśli chcesz, żebym zjadł twoją porcję, wystarczy, że powiesz! – Zaraz wychodzę! – odkrzyknęła Eddi. Schowała suszarkę, przedłużając tę czynność ponad miarę, i wreszcie otworzyła drzwi. A więc to prawda. Po jej kuchni krzątał się mężczyzna o ciemnej skórze, który tak naprawdę wcale nie był człowiekiem. Stanowił żywy dowód tego, że wszystko, co zapamiętała z ostatniej nocy, rzeczywiście się wydarzyło. Tego ranka miał na sobie brązową kurtkę do pasa i obcisłe spodnie. Eddi przez chwilę zastanawiała się, co zrobił z ubraniem, które nosił wieczorem. Phouka uśmiechnął się do niej szeroko. – Uroczy strój – powiedział swoim głębokim głosem. Chodziło mu o jedwabne kimono ze sklepu z używaną odzieżą, haftowane w zielone wierzbowe liście na rdzawym tle. Sama zawsze uważała je za piękne, ale zirytowało ją, że jemu też się podoba. – Co robisz? – spytała. – Śniadanie. Tę pracę zwykle najlepiej wykonują elfy albo skrzaty, ale ja też nieźle sobie z nią radzę. Eddi zerknęła na kuchenkę. Na największej patelni zobaczyła coś, co wyglądało jak naleśniki. – Co to jest? – Podpłomyki. – Obrócił to słowo na języku, najwyraźniej rozkoszując się nim. Eddi łypnęła na niego podejrzliwie. – Mają coś w środku? – Nie, są zrobione z powietrza i rosy. Oczywiście, że coś w nich jest, bo inaczej w ogóle by ich nie było. Posłał jej zdegustowane spojrzenie i zsunął placki na talerz. Eddi zezłościło to, że phouka czuje się jak u siebie w domu. Stół kuchenny z wyprzedaży był nakryty na dwie osoby: talerze, srebrne sztućce, podkładki i dwa kieliszki do wina (więcej nie miała) napełnione sokiem pomarańczowym. Całość wyglądała miło i... rodzinnie. A może jestem zbyt sentymentalna? Skąd ten... mieszkaniec krainy czarów wiedział, jak na to wszystko zareaguję? I gdzie nauczył się nakrywać do stołu? Czytając poradniki panny Manners? Eddi usiadła, sięgnęła po masło i syrop i posmarowała nimi naleśniki. Phouka zajął krzesło naprzeciwko niej. – Powinno się je jeść, kiedy są gorące. Eddi wzięła do ust duży kęs. – No i co? – Phouka przyglądał się jej uważnie. – Jak smakują? Zamruczała coś niewyraźnie. – Tylko nie dziękuj, kwiatuszku. Bardzo tego nie lubimy. Czujemy się wtedy nieswojo. – Sam spróbował podpłomyka. – Ujdą, ale nie umywają się do smakołyków brązowych skrzatów. Wystarczyłaby miska mleka i rano czekałaby na ciebie góra cienkich jak listek i lekkich jak powietrze naleśników. I zlew byłby wyszorowany, i podłoga zamieciona. Ale nie mogłaś tego wiedzieć, prawda? Eddi starała się śledzić jego monolog. Z dzieciństwa mgliście pamiętała, że brązowe skrzaty wykonują domowe prace za ludzi. – Skoro potrzebowałeś skrzata, dlaczego któregoś nie wezwałeś? – zapytała. Phouka uśmiechnął się. – Do takiego szaraczka jak ja nie przyjdą, skarbie. Eddi pokręciła głową. – Zeszłej nocy mówiliście, że należycie do Dworu... Phouka westchnął i przeczesał włosy rękami. – Musisz nauczyć się nie zwracać uwagi na glaistig. Albo przynajmniej wiedzieć, kiedy jej słuchać. Ona cierpi na manię wielkości, ale, na jarząb i głóg, ma kozie kopytka! Eddi zastanawiała się przez chwilę. – Kozie kopytka. Czy to coś w rodzaju bajkowej obelgi? Phouka parsknął jak koń. – Nic nie wiesz, prawda? – Istotnie. – Eddi postukała się w głowę. – Pusta, słyszysz? Nie wiem, jak wzywać skrzaty, jak ignorować glaistig albo jak przyjmować zniewagi od psa! – Nie jestem... – A skoro tak cię rozczarowałam, możesz iść do diabła. – Włożyła do ust następny kęs i zaczęła go ze złością żuć. Po chwili przypomniała sobie, że to on zrobił śniadanie, więc powiedziała słodko: – Dziękuję. Na twarzy phouki odmalowało się skrępowanie, a potem gniew. Chwycił ją za nadgarstek i bez najmniejszego wysiłku przycisnął jej dłoń do stołu. – Nic nie zyskasz, nadużywając mojej cierpliwości, Eddi – ostrzegł ją cichym głosem. – Jeśli ktoś chce mnie sprzątnąć, musi najpierw dopaść ciebie – powiedziała, siląc się na spokój. – Przynajmniej umrę szczęśliwa. Puścił jej rękę. Po jego twarzy przemknął dziwny wyraz i zniknął, zanim zdążyła go rozpoznać. – Zapomniałem się, wybacz. Przeniósł wzrok za okno. Eddi wątpiła, czy podziwia widok tyłów domów stojących po drugiej stronie uliczki. Kończyła w milczeniu śniadanie, podczas gdy on nadal siedział zamyślony. Naleśniki były naprawdę dobre. Przez chwilę zastanawiała się, czy może mu to bezpiecznie powiedzieć. – Jak długo tu zostaniesz? – spytała. Drgnął lekko i zamrugał oczami. – Póki ty stąd nie wyjdziesz – odparł z uśmiechem. Eddi wzięła głęboki oddech i spróbowała jeszcze raz. – Jak długo zamierzasz mnie pilnować? – Tak długo, jak będzie trzeba, pierwiosnku. I nie będę liczył się z kosztami. – Potrafię znieść wymijające odpowiedzi, ale denerwuje mnie twój protekcjonalny ton – oświadczyła. Phouka zmiękł. – Toczymy wojnę, Eddi, a wojny trwają tyle czasu, ile muszą trwać. Dla nas są czymś w rodzaju rozrywki, dlatego obowiązują w nich inne zasady, więcej rytuałów. Obecna kampania zacznie się w wigilię maja i skończy nie później niż w wigilię Wszystkich Świętych. Jeśli żadna ze stron nie odniesie zwycięstwa, obie wycofają się i będą lizać rany do następnej wigilii maja. A więc zostanę z tobą aż do naszego zwycięstwa albo naszej klęski. – Domyślam się, że wigilia maja to ostatni dzień kwietnia, a wigilia Wszystkich Świętych to Halloween? – powiedziała Eddi i zaraz dodała przerażona: – Czyli jeszcze sześć miesięcy. Phouka zrobił niepewną minę. – Może wygramy przed Wszystkimi Świętymi. Albo oni. – Sześć miesięcy? Phouka rozpostarł palce na stole i spojrzał na nie. – No i jeszcze czas do wigilii maja. – O Boże! – To naprawdę żaden kłopot – zapewnił z promiennym uśmiechem. Eddi zakryła twarz dłońmi i jęknęła. W tym momencie zabrzęczał telefon. Nim Eddi zdążyła mrugnąć powieką, phouka zerwał się z krzesła i chwycił słuchawkę. – Nie! – krzyknęła. Za późno. – Rezydencja panny McCandry. W czym mogę pomóc? – Eddi bezskutecznie próbowała wyrwać mu słuchawkę. – Bliski przyjaciel pani domu. A z kim mam przyjemność? Aha. – Do cholery, oddaj mi telefon! – rzuciła Eddi przez zaciśnięte zęby. Phouka odsunął ją wolną ręką na długość ramienia. Ze słuchawki dobiegał poirytowany głos. – Świetnie! – rzekł phouka z entuzjazmem. – Eddi opowiadała mi o panu. Będziemy czekać. – I rozłączył się. – Ty... ty... sukinsynu! – Hau, hau! – Kto to był? – Kto? – Ten, kto dzwonił! – Aaa, ten. Twój chłopak. – Stuart? – Jej żołądek zrobił fikołka. – Zdaje się, że tak ma na imię. To ten piękniś bez talentu? Eddi przypomniała sobie, co phouka mówił przez telefon. – Niech to szlag! – Daj spokój, skarbie. Naprawdę chcesz tracić czas, łechcząc próżność tego zepsutego chłopaczka? – Szybko sprzątnął ze stołu i zawołał z kuchni: – Dzięki mnie możesz pozbyć się go ze swojego życia. Najprostsza rzecz na świecie. Eddi stała jak wrośnięta w podłogę. Czuła jednocześnie wściekłość i oszołomienie. – Najprostsza? Pomyśli, że z tobą spałam! Zamierzała zerwać ze Stuartem, ale chciała to zrobić spokojnie, z wyczuciem, żeby go nie zranić. Nie w taki sposób... Phouka wsadził głowę w drzwi. Jego oczy były wielkie jak spodki. – Och, pierwiosnku, jesteś aż taka niewinna? Tego rodzaju faceta można tylko zastąpić innym. Jeśli mu powiesz, że twoja miłość wygasła, uzna, że jesteś zbyt wymagająca. Nie odejdzie, dopóki nie pokażesz mu jego rywala i następcy. – To nie twoja sprawa. Phouka przewrócił oczami i zniknął w powrotem w kuchni. – Powinienem był pozwolić ci, żebyś załatwiła sprawę po swojemu – zawołał. – Wtedy byś się przekonała. Ale szkoda czasu. Natomiast w ten sposób on zniknie z twojego życia, a tobie o wyjdzie to na dobre. – Mam nadzieję, że kiedyś ci się odwdzięczę – powiedziała spokojnie Eddi, chociaż miała ochotę krzyczeć. – Czuję się w obowiązku zauważyć, że w tych okolicznościach powitanie twojego chłoptasia w szlafroku nie poprawi mu nastroju. – Wypchaj się! – burknęła Eddi i pomaszerowała do sypialni. Czasami strój, który wybierała, miał jej dodawać odwagi, czasami robić wrażenie, a czasami miał ją pocieszyć, gdy coś poszło nie po jej myśli. Teraz chodziło o tę ostatnią sytuację. Przekopała szafę i znalazła różową plisowaną spódnicę, którą wyszperała w sklepie z odzieżą retro. Dodała do niej ulubioną koronkową bluzkę, męską szarą kamizelkę, różowe skarpety : białe tenisówki. – Teraz lepiej – mruknęła do swojego odbicia w lustrze nad komodą. Gdyby udało się jakoś pozbyć phouki i samej załatwić sprawę ze Stuartem... Ale może to prawda, że lepszy jest ostry, krótki ból, który zapobiegnie zadaniu większego bólu. Zraniona duma skutecznie przepędzi Kline’a. Poczuła ściskanie w gardle, pierwszą zapowiedź łez. Nie kochała Stuarta, już nie. Spędzili razem cały rok, ale nie wiadomo kiedy ich miłość zmieniła się w przyzwyczajenie. Eddi pamiętała jednak, że na początku było inaczej. Wymieniali słowa, które ich śmieszyły, Stuart przysyłał jej bez żadnego powodu liściki... Nie, lepiej nie wspominać. Nie wiedziała, jak długo już siedzi na brzegu łóżka. Wkrótce przyjdzie Stuart. Powinnam się pozbierać, a nie rozpamiętywać przeszłość. I zrobić coś z phouką... Zabrzęczał dzwonek domofonu. Raz, drugi, trzeci. Eddi wyskoczyła z sypialni i wcisnęła guzik otwierający frontowe drzwi. Phouka siedział rozparty w jedynym wyściełanym fotelu. Miał zbolałą minę. – Straszny hałas – poskarżył się. – Więc dlaczego nie otworzyłeś? – Czego? – Drzwi! – A więc o to chodziło? – spytał. – Jak można lubić towarzystwo, które zawsze zapowiada się w ten sposób. – Tym razem nie jest mile widziane – burknęła Eddi. Phouka nic nie odpowiedział. Siedział z nogami opartymi na skrzyni, która służyła jako stolik do kawy, i sprawiał wrażenie pochłoniętego „The Face”. Zachowywał się tak, jakby był u siebie. Eddi podejrzewała, że gra tę rolę na użytek gościa, ale nic nie mogła teraz zrobić. Usłyszała szybkie kroki na schodach. Otworzyła drzwi, zanim Stuart zdążył zapukać. Oddychał ciężko, był blady i miał rozszerzone oczy. Brązowy kosmyk, dłuższy niż inne, opadł mu na czoło. Eddi znowu poczuła ból w gardle. Niech cię licho, Stuart, jęknęła w duchu. Proszę, bądź wściekły. Ale gdyby nawet zaczął teraz mówić okrutne rzeczy, i tak pamiętałaby tylko jego zagubione spojrzenie i nie potrafiłaby go nienawidzić. – Wejdź – powiedziała, a potem szybko dodała: – Zamierzałam do ciebie rano zadzwonić, ale mnie uprzedziłeś. Chciałam... porozmawiać o... zespole i... A niech to! Wzrok Stuarta powędrował ponad jej ramieniem i stwardniał. Eddi odwróciła się z westchnieniem. Phouka siedział we wdzięcznej pozie, opierając łokcie na poręczach fotela, a brodę na złożonych dłoniach. – Stuart Kline, prawda? – powiedział z uśmiechem. – Miło mi cię poznać. – Wynoś się – rzucił Stuart. – To sprawa prywatna. – Przeciwnie. Sądzę, że jak najbardziej mnie dotyczy. – Spieprzaj, do cholery! – Jesteś nieuprzejmy, koguciku. Dlaczego miałbym wyjść? To ty jesteś tutaj gościem. Kline zbladł jeszcze bardziej. – Czy to prawda? – zwrócił się do Eddi. – Już się tutaj wprowadził? – Nie! – Kątem oka dostrzegła, że phouka przekrzywia głowę. – Tak, do diabła, ale jest inaczej niż myślisz! Stuart bezgłośnie zazgrzytał zębami. – Czyli jak? – zapytał, patrząc na rywala. – Nie sypiam z nim. – Miała wielką ochotę powiedzieć: „Po prostu szedł za mną do domu.” – Myślisz, że jestem głupi? – Stuart zrobił krok w jej stronę. Jego głos był teraz donośniejszy i nieco piskliwy. – Chcesz, żebym uwierzył, że ten sukinsyn jest twoim starym przyjacielem? Więc dlaczego, do cholery, nie przedstawiłaś go wczoraj? – Wczoraj? – odezwał się phouka. Nagle opuściło go całe rozleniwienie. – Zamknij się! – krzyknął Stuart i odwrócił się do Eddi. – Myślisz, że nie widziałem go w klubie? Że nie zauważyłem, jak na siebie patrzyliście? – Właśnie tak sobie pomyślałem – stwierdził cicho phouka. – To pomyśl jeszcze raz. Jesteś z Jamajki czy co? Mówisz jak pieprzony pedał. – Na litość boską, Stuart! – Eddi chwyciła go za ramię, przestraszona jego furią i miną phouki. – I co ty na to? – zapytał słodko Kline, nie odrywając wzroku od intruza. – Jest pedałem? To dlatego nie pieprzysz się z nim? Bo inaczej byś to robiła, prawda? Eddi puściła jego rękę. – Wszystko byłoby lepsze niż to, co nas łączyło przez kilka ostatnich miesięcy – rzuciła ze złością. Zobaczyła, że Stuart zaciska pięść i robi zamach. Tyle razy kłóciliśmy się, ale jeszcze nigdy mnie nie uderzył, pomyślała. Była tak zaskoczona, że nawet nie poczuła ciosu, który powalił ją na podłogę. Zauważyła natomiast, że jej strażnik zrywa się z fotela. Już w następnej chwili Kline leżał na podłodze, a phouka wykręcał mu ramię i przygniatał plecy kolanem. – Nie rób... tego... więcej. – Przy każdym słowie, wypowiadanym cichym głosem, coraz bardziej wykręcał mu rękę. Jego przeciwnik zasyczał z bólu. – Zostaw go – wychrypiała Eddi. Phouka spojrzał na nią z nieodgadnioną miną, ale puścił Stuarta i wstał. Kline dźwignął się z trudem. Poprawił płaszcz i przygładził włosy. Następnie zrobił kilka chwiejnych kroków do drzwi. W progu zatrzymał się, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko uniósł głowę i wyszedł z mieszkania. Eddi zerwała się z podłogi i rzuciła do drzwi. Słysząc za sobą kroki phouki, obejrzała się i krzyknęła: – Zostań tutaj! Biegnąc korytarzem, zastanawiała się, które z nich jest bardziej zaskoczone jego posłuszeństwem. Dogoniła Stuarta na podeście drugiego piętra. – Stu, zaczekaj! Kiedy odwrócił głowę, wyczytała z jego twarzy, jak bardzo tłumi w sobie emocje. – Przepraszam, Stu. Nie chciałam, żeby tak się stało. – Nie chciałaś zerwać? Przygaszony wzrok i ton rezygnacji w jego głosie zrobiły na niej silniejsze wrażenie niż wcześniej zaciśnięta pięść. – Nie chciałam, żeby tak wyszło. Kline wzruszył ramionami i uciekł spojrzeniem w bok. – Już za późno. Odetchnęła głęboko. – Ja... zespół... – Tak, wiem. Carla też? Była tak zaskoczona, że tylko skinęła głową. Stuart przesunął dłonią po twarzy, a Eddi pomyślała, że uczucia, które w sobie dusi, zaraz mogą wymknąć się spod kontroli. Ale kiedy opuścił rękę, wzrok miał twardy, nieprzenikniony. – No dobra, muszę już iść. – Do widzenia, Stu. Znowu wzruszył ramionami i zaczął schodzić po schodach. Gdy Eddi wróciła do mieszkania, zastała phoukę w drzwiach. Na jej widok otworzył usta, ale uprzedziła go: – Nie chcę tego słuchać. Odwrócił się gwałtownie, ale zdążyła jeszcze dostrzec w jego oczach gniew. Oparła się o framugę. Nie miała siły zrobić kroku. – Chciałem powiedzieć: przepraszam. Eddi wytrzeszczyła oczy. – Nie sądziłem, że cię uderzy. – Zaśmiał się gorzko. – Zbyt wielu rzeczy nie przewidziałem. Niech ziemia i niebo ustrzegą mnie przed konsekwencjami mojego największego błędu. Eddi z drżeniem opadła na kanapę, a phouka zbliżył się do okna. Minęła dłuższa chwila, zanim ponownie się odezwał. – Przegapiłem to, co powinienem był dostrzec, a moim jedynym usprawiedliwieniem jest fakt, że stał w twoim cieniu. – Co takiego? – zdziwiła się Eddi. Phouka odwrócił się do niej, ale na tle jasnego okna widziała tylko zarys jego sylwetki. – Kiedy cię usłyszałem, przyciągnęłaś mnie, wybacz to wyświechtane określenie, jak ćma do ognia, a kiedy cię zobaczyłem, jaśniałaś jak księżyc. Oślepiłaś mnie. Powinienem był zauważyć, że Stuarta również otacza... lekka poświata. Niestety przegapiłem ją i ten błąd może okazać się fatalny w skutkach. W każdym razie przepraszam. – Nie rozumiem ani słowa z tego, co powiedziałeś. Phouka odwrócił się z powrotem do okna. W tym momencie zadzwonił telefon. Eddi odebrała go z wielką niechęcią. – Halo? – Cześć, dzieciaku. – Carla – powiedziała Eddi, a potem ścisnęło ją w gardle i już nie mogła wydobyć z siebie głosu. – Dobrze się czujesz? Eddi wzięła głęboki oddech. – Możesz do mnie przyjechać? – Pewnie. Jestem w Seven-Eleven za rogiem. Zaraz u ciebie będę. I rozłączyła się. Przez trzy minuty w mieszkaniu panowała cisza. Potem zabrzęczał dzwonek i phouka podszedł do domofonu i wcisnął guzik. Dopiero gdy przyjaciółka stanęła w drzwiach, Eddi uświadomiła sobie, że z powodu zdenerwowania nie zamknęła ich po wyjściu Stuarta. Carla przeniosła wzrok z siedzącej na kanapie gospodyni na obcego mężczyznę, który tymczasem zajął miejsce przy oknie. – Cześć – powiedziała. – Wchodź – zaprosiła ją Eddi. – Już weszłam. Przypuszczam, że widziałaś się ze Stuartem. Eddi skinęła głową. – Sądząc po twoim katatonicznym stanie, domyślam się, że było ciężko. Eddi miała ochotę wybuchnąć płaczem i rzucić się w ramiona przyjaciółki, ale wykrztusiła tylko: – Tak. – Aha. A to kto? Przyjaciel? Czy może sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana niż się wydaje? Eddi oblizała wargi. – Nie spodoba ci się moja odpowiedź. – Robi ci się siniak na policzku. Jeśli on miał z tym coś wspólnego... – Carla pokazała głową na nieznajomego – możesz być pewna, że twoja odpowiedź nie spodoba mi się. – To nie jego wina. On... – Eddi wiedziała, że nie da się uniknąć szoku. – Carla, to jest phouka. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy. – Phouka? – Wiesz, o kim mowa? – zapytała Eddi. Carla popatrzyła na nią niepewnie. – Ostatnim razem słyszałam to słowo, kiedy Jimmy Steward mówił o białym króliku o wzroście sześciu stóp. – Zerknęła na intruza. – Opowiem ci, co się wydarzyło zeszłej nocy. Eddi zobaczyła, że phouka piorunuje ją wzrokiem i już otwiera usta, żeby jej przerwać, ale nie dopuściła go do głosu. Kiedy skończyła mówić, Carla wytrząsnęła z paczki papierosa i zapaliła go. – Skarbie, kocham cię jak siostrę – rzekła, wypuszczając dym – i dlatego nie zawaham się powiedzieć, że ci nie wierzę. – Ale w co nie wierzysz? – zapytała Eddi. – A jak myślisz? W całą tę historię, poczynając od tego, że twój gość zmienił się w psa. Z drugiej strony wątpię, czy zerwanie ze Stuartem aż tak tobą wstrząsnęło. Eddi spojrzała na swojego stróża. – Czy nie zechciałbyś udowodnić jej, że mówię prawdę? Phouka łypnął na nią spode łba i odsunął się od okna. – Dla ciebie byłoby lepiej, gdybym ze smutkiem pokiwał głową i powiedział, że znalazłem cię w tym stanie rano na ulicy. Patrzcie uważnie, bo więcej tego nie zrobię. Eddi uświadomiła sobie, że jeszcze nie widziała procesu jego przeistaczania się w psa. Nagle poczuła skrępowanie, jakby poprosiła go, żeby się rozebrał. Transformacja nie była natychmiastowa. Ludzka ręka przekształcała się w psią łapę dość długo, podobnie jak męska twarz w zwierzęcy pysk. Wokół phouki utworzył się iskrzący wir powietrza, a on sam jakby rozpłynął się w nim. Jednocześnie zapachniało ciepłą ziemią i świeżą wodą. Następnie wir został wchłonięty przez niewyraźną psią postać i chwilę później pojawiła się przed nimi wielka czarna bestia. – Proszę bardzo – odezwała się futrzastym głosem. – Napatrzcie się dobrze. Nie jestem teraz w psim nastroju i chciałbym z powrotem stać się człowiekiem. – Matko Boska! – wykrztusiła Carla. – Zmień się szybko, błagam! Nie wiadomo dlaczego Eddi poczuła się teraz znacznie lepiej. – Musisz przyzwyczaić się do niego, bo teraz będzie moim cieniem, póki nie zakończą tej swojej wojny. Gdy phouka wrócił do ludzkiej postaci, Carla zaciągnęła się głęboko papierosem i zapytała: – Nie przekonam cię, żebyś ją zostawił w spokoju? – Nie. – Wzrok miał utkwiony w podłodze, a głos cichy. – Jeśli coś jej się stanie, dopadnę cię. Przysięgam. Wytrzymał jej twarde spojrzenie i skinął głową. – W porządku. Eddi zerknęła na Carlę. Wyraz jej twarzy wskazywał, że przyjaciółka właśnie powzięła jakąś niebezpieczną decyzję. Ogarnął ją niepokój. Przypomniała sobie stojącego w drzwiach Stuarta i jego zagubione spojrzenie. Ale pamiętała również, jak wyprostował plecy i wyszedł z mieszkania, nie oglądając się za siebie. A więc została zwerbowana przez istoty z krainy bajek. Wiedziała także, że wojny rozgrywają się według swoich własnych reguł i że strzały padają nie tylko na polu bitwy. @@Rozdział czwarty @@ZOBACZYŁAM TWARZ Eddi wzięła głęboki oddech i zagaiła: – Pewnie nie uda mi się namówić cię na półgodzinny spacer. Phouka usiadł prosto w fotelu. – Istotnie. Ale miło, że o mnie pomyślałaś. – Chcę porozmawiać z Carlą na osobności. Phouka zrobił urażoną minę. – Och, moje serce, a co takiego masz jej do powiedzenia, że ja nie mogę posłuchać? – Zamierzasz być przy wszystkich moich rozmowach przez następnych sześć miesięcy? Bo jeśli tak, to znajdź sobie innego kozła ofiarnego. Wzruszył ramionami. – Jest jeszcze sypialnia. – To mój salon. Dlaczego ty nie przeniesiesz się do cholernej sypialni? Phouka przekrzywił głowę. – Będziemy się kłócić? Carla zerwała się z krzesła i chwyciła Eddi za ramię. – Nie daj się sprowokować, dziecino, bo pewnie sprawia mu to satysfakcję – rzuciła lekkim tonem. – A ty przestań ją wkurzać. Co ci przyjdzie z bycia takim palantem? Phouka wzruszył ramionami i przywołał na twarz wyraz skruchy. – Taki już jestem. Przez całe wieki mój gatunek uwielbiał na przykład sprowadzać podróżnych z drogi dla czystej przyjemności patrzenia, jak taplają się w bagnie. – Co to ma wspólnego z moim salonem? – wycedziła Eddi. – Nic, ale tłumaczy, dlaczego robię potrzebne rzeczy w niepotrzebnie irytujący sposób. – Czy mogę mieć ten pokój dla siebie? – Nie. – Wyjaśnisz mi, dlaczego? Phouka zaśmiał się, i nie było to nawet nieprzyjemne. – Nie zamierzałem, ale jeśli mnie oczarujesz... Eddi prychnęła z oburzeniem. – Jeśli wy tu zostaniecie, a ja pójdę do sypialni, pierwiosnku, może ci przyjść do głowy, żeby się wymknąć. Oczywiście znalazłbym cię i sprowadził z powrotem, ale czułabyś się zawstydzona i upokorzona. Widzisz, ile cierpienia ci oszczędzam? – O tak, sądzę, że kajdanki uczyniłyby mnie najszczęśliwszą dziewczyną na świecie – skwitowała Eddi. – Zresztą póki jestem między tobą a drzwiami, chronię cię przed nieproszonymi gośćmi – dodał phouka. – Co to znaczy? – To znaczy, moje dziecko, że Mroczny Dwór wkrótce się o tobie dowie. A wtedy spróbuje... jak by to powiedzieć?... zrobić ci krzywdę. Jeśli wybiorą śmiały atak zamiast podstępu, wolałbym przywitać ich w drzwiach. – Napadną na nią w jej własnym mieszkaniu? – wtrąciła Carla, ale phouka nie zwrócił na nią uwagi. Eddi odgarnęła włosy do tyłu i spojrzała mu prosto w oczy. – A więc nie jestem tutaj bezpieczna – stwierdziła. – Nie do końca. – Aha. Powinna się przerazić, ale zamiast strachu poczuła jedynie gniew. Ten drań ściga mnie przez pół miasta, pakuje się do mojego mieszkania, bije mi chłopaka, odmawia prawa do mojego własnego salonu i na dodatek twierdzi, że tylko broni mnie przed kimś gorszym? Jeśli to są dobrzy faceci, to jacy, do diabła, są źli? Spojrzała na niego wyniośle i powiedziała: – Dobrze. Graj sobie rolę psa obronnego, jeśli chcesz. Ja wyjdę przez okno sypialni. – Jest zamalowane na głucho. – Skąd wiesz? – Jestem nadprzyrodzoną istotą, złotko. – Jesteś dupkiem – odparowała Eddi słodkim tonem i ruszyła do sypialni. Carla usiadła na łóżku i podciągnęła pod siebie nogi, a Eddi zaczęła spacerować po jedynym skrawku wolnego miejsca. – Nie martw się. Nie powiem mu, jak cię okiełznać. Eddi spojrzała na jej nieprzeniknioną twarz. – Nie sądzę, żebym sama chciała to wiedzieć. Carla wzruszyła ramionami. – Za każdym razem, kiedy mi zależy, żebyś coś zrobiła, sama przekonuję cię, że to byłoby głupie i bez sensu. Eddi roześmiała się i usiadła obok niej na łóżku. – A więc nie chcesz, żebym założyła zespół? Przyjaciółka wzruszyła ramionami. – Czasami się zapominam. Eddi pociągnęła kosmyk jej lśniących czarnych włosów. – Głupia jędza. – Nagle spoważniała. – Posłuchaj, dziewczyno. Na pewno nie chcesz wplątać się w tę... tę ich wojnę czy cokolwiek to jest. Po prostu boisz się, że bez ciebie wszystko schrzanię. I prawdopodobnie masz rację. – Jasne. – Nie wiem, czego oni ode mnie chcą, ale zdaje się, że jestem im potrzebna w jednym kawałku, dlatego dobrze mnie pilnują. Ale jeśli ty się wmieszasz, nie wiem, czy będzie ich obchodzić, co się z tobą stanie. Więc może będziesz udawać, że wyjechałam na wakacje do Europy? – Żadnych pocztówek? – Carla... – To jest jakiś pomysł – przyznała Carla, wyciągając się na łóżku. – Ale dlaczego by nie pojechać do Meksyku albo gdzie indziej i wymknąć się tym facetom? Jakoś zdobędziemy pieniądze. – Pieniądze to nie problem. Gorzej z oszukaniem strażnika. – Masz na myśli Burka? Eddi ze śmiechem padła na plecy. – Jezu, nie nazywaj go tak przy nim! – Dlaczego? Co może mi zrobić? W Eddi wciąż jeszcze żywe było wspomnienie, jak szybko Stuart znalazł się na podłodze i z jaką siłą phouka przyszpilił go do niej. – Nie chcę się o tym przekonać. Ty też lepiej nie próbuj. – Posłuchaj – zaczęła Carla stanowczym tonem, dźgając palcem powietrze dla podkreślenia swoich słów. – Wierzę, że jest złym gościem, ale nie wierzę, że jest niepokonany. Eddi westchnęła. – Prawdopodobnie nie trzeba aż laski dynamitu, żeby usunąć go z salonu, ale nie sądzę, żebyśmy wymyśliły lepszy sposób. Carla oparła się na łokciach. – Dlaczego tak uważasz? – Ten facet zmienia się w psa! – Więc chcesz się poddać? – Nie widziałaś go zeszłej nocy. – Istotnie. Widziałam tylko gościa, który zmienia się w psa, ale nawet tego nie jestem pewna. Założę się, że Steven Spielberg umiałby zrobić taki efekt specjalny. Eddi zamrugała. – W moim salonie? – W porządku. Ale jedna sztuczka nadal nie czyni go niezwyciężonym. I nie dowodzi, że toczy się jakaś bajkowa wojna. – Była też glaistig, która, tak przy okazji, chodzi po wodzie. – W ciemności. Eddi wyrzuciła ręce w górę. – Dobrze, załóżmy, że to tylko sznurki i lustra albo hipnoza. Ale jeśli nie są tymi, za kogo się podają, i nie chcą ode mnie tego, o czym mówią, to co właściwie się dzieje? – Co masz na myśli? – Carla, dlaczego ktoś miałby zadawać sobie tyle trudu, żeby mnie dopaść? Albo naprawdę są tymi, za kogo się podają, albo ja jestem szurnięta i wszystko sobie wymyśliłam. – Mogłabym wrócić do cholernego Seven-Eleven i wezwać gliny. Eddi pokręciła głową. – Przyjedzie policja i znajdzie tylko dziewczynę trzymającą psa w budynku, w którym nie wolno mieć zwierząt. Postrzeloną rockmankę bez stałego zajęcia. Carla skrzywiła się. – Może zabraliby go do schroniska? – Nie, raczej właściciele wyrzuciliby mnie z mieszkania. – Eddi zmierzwiła włosy przyjaciółki. – Nie martw się, dzieciaku, coś wymyślimy. – Dobra. Ale obiecaj, że zaczniesz o tym myśleć. – Obiecuję. – W porządku. Jaki był Stuart? Okropny? Eddi mogłaby jej wszystko opowiedzieć, ale słowa nie chciały jej przejść przez zaciśnięte gardło. Lekko dotknęła siniaka na policzku. Może gdyby nienawidziła Stuarta, zdobyłaby się na słuszny gniew, który musiał gdzieś w niej się tlić. – Nie mówmy o tym – wykrztusiła wreszcie. – Podejrzewam, że niedługo będę miała atak histerii z powodu Stuarta. Ale nie teraz. – Sądzisz, że Azor cię wypuści, żebyś mogła coś zjeść? – Bóg jeden wie. Jesteś głodna? – Tak, a ty gotujesz jak prawdziwa gitarzystka rockowa. Nic dzisiaj nie jadłam. A skoro już o tym mowa, co zrobiłaś na śniadanie? Eddi wskazała palcem na salon. – On je zrobił. Carla uniosła brwi. – Szykuje zakładniczce śniadania? I jeszcze z nim nie spałaś? – Nagle zmarszczyła czoło. – Nie musiałaś się z nim przespać, prawda? – Ten temat nie pojawił się. – Aha. A jeśli się pojawi, chyba nie... Nie bądź łatwą panienką, dobrze? – Nigdy nie jestem łatwą panienką – oświadczyła Eddi wyniośle. – No to chodźmy. – Carla zerwała się z łóżka i chwyciła ją za rękę. – Zapytajmy go. – O co? – Czy pozwoli ci wyjść, ciemna maso. Po dobrym obiedzie świat wygląda zupełnie inaczej. – Pchnęła drzwi sypialni. – Jak mawiała moja babcia: „Zjedz porządną lasagne, a od razu poczujesz się lepiej”. – Ktoś tu mówi o jedzeniu? Phouka leżał na kanapie, opierając głowę na stoliku do kawy, a nagie stopy o ścianę. Jego kurtka zniknęła. Zamiast niej miał na sobie obcisły zielony podkoszulek na wąskich ramiączkach, odsłaniający umięśniony brązowy tors i barki. Czytał gazetę, rzucając przejrzane stronice na podłogę. – Rany, co za poza! – zawołała Carla. Eddi podeszła do kanapy, zebrała papiery i wyrzuciła je do śmieci. – Jeśli Roberta zobaczy odciski stóp na ścianie, dostanie zawału. – To ta harpia z dołu? – Phouka uśmiechnął się promiennie. – Chyba ją oczaruję. – Ani się waż! Zostaw Robertę w spokoju, słyszysz? Carla zaczęła chichotać. – Czego? – warknęła Eddi. – Wyglądasz zupełnie jak ja, kiedy wrzeszczę na kota. Rzeczywiście. Stała nad rozwalonym na kanapie uśmiechniętym phouka i z groźną miną celowała w niego palcem. Odwróciła się z godnością i usiadła na krześle. – Mówiłam... – zaczęła Carla. – A tak, wspomniałaś coś o lasagne – przerwał jej phouka. – Chciałam zapytać, czy spuścisz Eddi z oka na tak długo, żebym zdążyła zjeść obiad. – Ze mną? Jestem wdzię... – Nie z tobą, tylko z nią. – Aha. – Pokiwał głową. – Ale odpowiedź brzmi tak samo. Wyobraź sobie, że twoja przyjaciółka i ja jesteśmy od niedawna zakochani i nie chcemy rozstawać się ani na chwilę. Eddi przewróciła oczami. – Posłuchaj – powiedziała Carla. – Daję ci słowo honoru, że przyprowadzę ją z powrotem. Phouka parsknął śmiechem. – Myślisz, że tak łatwo przechytrzysz oszusta? Nie, dziecino, to ci się nie uda. Dziewczyna spiorunowała go wzrokiem. – Jednak nie pozbawię cię obiadu – stwierdził phouka. – Pójdziemy wszyscy razem. – Wolę umrzeć z głodu – oświadczyła Eddi. Carla zastanawiała się przez chwilę. – A ja nie. Na samą myśl o zjedzeniu czegoś z twojej lodówki robi mi się niedobrze. Idziemy. – Oszalałaś? Nie możemy go zabrać w publiczne miejsce! Bóg wie, co mu strzeli do głowy! Phouka zrobił niewinną minę. – Hmmm. – Carla zmarszczyła brwi i podeszła do okna. – Pojedziemy do New Riverside Cafe. Tam będzie mógł robić, co chce, i nikt nie zwróci na niego uwagi. – Brrr. – Eddi otrząsnęła się. – Wstrętne wegetariańskie żarcie. – Może dla ciebie przygotują Cudowny Chleb albo Kanapkę Szypra – pocieszyła ją Carla. Eddi zerknęła na phoukę. – Dlaczego właśnie ja? Czym sobie zasłużyłam na to wyróżnienie? Po raz pierwszy phouka sprawiał wrażenie szczerze skruszonego. – Nie zawsze możemy mieć wpływ na to, co przynosi nam życie. – Banał. – Ale w banałach często jest ziarno prawdy. – Idź się ubierz – wtrąciła się Carla. Phouka uśmiechnął się lekko i przekrzywił głowę, co Eddi odebrała jako wyzwanie. Spojrzała na niego surowo i pomaszerowała do sypialni. Włożyła obszerną dżinsową kurtkę i postawiła kołnierz. – Twarda z ciebie dziewczyna – powiedziała do swojego odbicia w łazienkowym lustrze. Potem wypróbowała drwiący uśmiech i od razu poczuła się lepiej. Samochód Carli stał zaparkowany u stóp wzgórza. W cieniu ciągnących się wzdłuż ulicy domów mieszkalnych powietrze było chłodne. – Nie potrzebujesz kurtki? – zapytała Eddi phouki. Jego ramiona były gładkie jak płynna czekolada, bez śladu gęsiej skórki. – Jakiej kurtki? – Tej, którą miałeś na sobie wcześniej. Nie jest ci zimno? Phouka tylko się roześmiał. – Wybacz, że pytałam. Nie była naprawdę zła... póki nie dotarli do furgonetki. Gdy otworzyła szarpnięciem lekko wypaczone drzwi od strony pasażera, zobaczyła, że phouka łypie koso na samochód. – O co chodzi? – spytała. Skrzywił się, jakby nastąpił boso na kałamarnicę. – Jeśli wolisz iść na piechotę, spotkamy się na miejscu – powiedziała ze słodkim uśmiechem. – Nie będę czuł się dobrze w czymś takim. – Och, powinnam była uprzedzić Carlę, żeby przyjechała mercedesem. Przyjaciółka wystawiła głowę przez swoje drzwi i spojrzała na nich ponad dachem. – Hej, Azor, odkręcimy szybę i będziesz mógł jechać z wywieszonym językiem. Eddi szybko zerknęła na phoukę, ale on najwyraźniej nie zwrócił uwagi na swoje nowe imię. – Czułbym się dużo lepiej przy otwartych oknach – powiedział tylko. Jazda nie należała do przyjemnych. Phouka siedział z tyłu, bardzo blisko drzwi, a Eddi kuliła się z zimna obok kierowcy i gwizdała „Won’t Get Fooled Again”. W pewnym momencie Carla zawołała wesołym tonem: – Hej, ty tam na tylnym siedzeniu! Jeśli naprawdę potrafisz robić cuda, znajdź nam miejsce do zaparkowania! – Takich rzeczy nie umiem. – To jaki z ciebie pożytek? Phouka nic nie odpowiedział. Zaskoczona Eddi zerknęła na niego przez ramię. Oczy miał zamknięte, a głowę odchyloną na oparcie. – Dobrze się czujesz? – spytała. – Tak – rzucił krótko. – Nie wydaje mi się. A właściwie co mnie to obchodzi? – pomyślała zdziwiona. W tym momencie uderzyła brodą w fotel, gdyż samochód gwałtownie zahamował. Odwróciła się do przedniej szyby i stwierdziła, że właśnie wjechali na żwirowy parking znajdujący się naprzeciwko Mixed Blood Theatre. – Przypomnij mi, żeby w sobotnie noce trzymać się z dala od West Bank – mruknęła Carla. – I od śródmieścia, i Uptown, i University Avenue. Zawsze ci o tym przypominam, ale ty mnie ignorujesz. – Ha, ha. – Carla znalazła miejsce na końcu parkingu i wysiadła pierwsza. – Uważaj na kałuże. Eddi posłuchała jej rady, pamiętając o swoich białych tenisówkach. Phouka nerwowo macał drzwi od środka. – O co chodzi? – zapytała. – Obawiam się, że nie umiem ich otworzyć. – Możesz zmienić się w psa i wyskoczyć przez okno – podsunęła mu Eddi, ale w końcu zlitowała się nad nim. – Spójrz, ciągniesz to do siebie. – Pokazała mu wewnętrzną klamkę. – Jeśli nie działa, musisz pociągnąć to w górę. – Wskazała na blokadę drzwi. – Jeśli się nie uda, to znaczy, że zamek jest zepsuty. I wtedy wrzaśnij na Carlę. – Kiedy wysiadł z samochodu, wytrzeszczyła oczy. – Nie masz butów! Phouka odetchnął głęboko. – To prawda. – Nie ma butów, nie ma obsługi – stwierdziła Eddi, a widząc jego skonfundowaną minę, wyjaśniła: – Nie możesz wejść do restauracji na bosaka. – Wiesz, co ci powiem? – wtrąciła się Carla. – Zmienisz się w psa, a my przywiążemy cię na zewnątrz i potem wyniesiemy ci jedzenie w torbie. Kiedy phouka skierował na nią wzrok, dziewczyna zbladła. – Szkoda, że muszę wam odmówić tej przyjemności – powiedział i ruszył przez żwirowy plac. Eddi dotknęła ramienia Carli i bez słowa wskazała palcem na phoukę. Na nogach miał czarne półbuty. – Musiał je skądś wyjąć, gdy nie patrzyłyśmy – stwierdziła drżącym głosem przyjaciółka. – Hipnoza – odparła Eddi. – Efekty specjalne. Lustra. – Racja – bąknęła Carla, a jej oczy były okrągłe jak spodki. Dogoniły go na rogu. – Postanowiłem wam wybaczyć – oznajmił z szerokim uśmiechem. – Nawet na was zaczekałem. – To znaczy, że nie mogłeś sam znaleźć restauracji – domyśliła się Eddi. Phouka przekrzywił głowę. – Wymieniłyście nazwę New Riverside Cafe. Tam jest właśnie taki napis. – Pokazał na ciemnozielone markizy. – Jak mógłbym go nie zauważyć? – Umiesz czytać, a nie potrafisz otworzyć samochodu? – zdziwiła się Eddi. Phouka pobiegł wzrokiem ku maszynie budowlanej, która stała zaparkowana przy ulicy. – A ty potrafisz ją obsługiwać? – To trochę bardziej skomplikowane. – Nie dla kogoś, kto umie ją obsługiwać. – Uśmiechnął się. – Chodźmy. Jak coś zjecie, zadawanie głupich pytań nie będzie wam już sprawiało takiej przyjemności. Eddi musiała przyznać, że Riverside nie jest taka zła, jak sądziła. Po ostatnim remoncie sala zrobiła się większa i jaśniejsza i już nie przypominała miejsca, w którym spotykają się anarchiści z lat sześćdziesiątych, aby z rozrzewnieniem wspominać czasy podkładania bomb. Tego wieczoru serwowano pizzę wegetariańską, na szczęście bez bakłażanów. – Ja stawiam, więc nie musisz się głodzić – oznajmiła Carla. – Czy propozycja obejmuje również mnie? – zapytał phouka. – A masz pieniądze? – Ani centa. – To jak wczoraj zapłaciłeś za wejście do klubu? – Zrobiłem czary-mary – odparł rozradowany. Przyjaciółki wymieniły spojrzenia. – Tylko nie bierz niczego drogiego – uprzedziła Carla z westchnieniem. Phouka pokręcił głową. – Ach, gdzie te czasy, kiedy wasz lud dawał wszystko mojemu ludowi z własnej woli i dobrego serca. – Na przykład wykonywał takie miłe zajęcia, jak zbieranie bawełny – rzuciła Carla. Phouka roześmiał się gardłowo. Zanieśli pełne tace do stolika przy samej scenie. Eddi przyłapała się na tym, że w myślach rozstawia na niej swój zespół. – Góra pięcioosobowy – wdarł się w jej rozmyślania głos Carli. Eddi uśmiechnęła się ostrożnie. – Czytasz w mojej głowie. – Jakiej głowie? – Jędza. Myślę, że zmieściłoby się tutaj sześć osób. – Bez klawiszy i pełnego zestawu perkusyjnego. – Aha – mruknęła Eddi i urwała kawałek pizzy. – Ale to już nie moje zmartwienie. – Tak? A co będziesz robić? – Znajdę jakąś pracę. Przyjaciółka pokiwała głową. – Całe miasto jest na bezrobociu, a ty znajdziesz pracę. Eddi podniosła wzrok znad talerza i zobaczyła, że phouka gapi się na nią tak, jakby oglądał film z dialogami w obcym języku. – Dobrze się bawisz? – zapytała. Z powagą skinął głową. Z zaplecza sceny wyszedł smukły szatyn, przyciskając do piersi bęben. – Czy to nie jest ten perkusista z Boiled in Lead? – szepnęła Carla. Eddi przyjrzała mu się uważniej. – Chyba tak. – A więc oni tu dzisiaj grają. Będą drżeć szyby w oknach. – Aha – mruknęła Eddi, skubiąc pizzę. To naturalne, że ukłuła ją zazdrość. Czuła ją za każdym razem, kiedy widziała inne zespoły na scenie, a ona nie mogła grać. Pocieszała się, że wkrótce jej żal minie. Najdalej za kilka miesięcy. – Jak się do tego weźmiesz? – zagaiła Carla. – Do czego? – Do szukania pracy. – Normalnie. – Aha. A co powiesz, jak cię zapytają o umiejętności? Eddi spojrzała na nią pustym wzrokiem. – Że umiem pisać na maszynie. Przyjaciółka popatrzyła na nią ze współczuciem. – I odbierać telefony. Nie zapomnij o tym. – Chcesz pójść ze mną po kupony na tanią żywność? – W tym momencie Eddi zauważyła, że phouka się uśmiecha. – O co ci chodzi? – O nic. Po prostu wasza rozmowa jest zabawna. A nawet pouczająca. – Nie dla ciebie – odparowała Eddi. – Rzeczywiście. Nigdy nie składałem podania o kupony na jedzenie ani o pracę. Dokąd pójdziemy? Przekrzywił głowę i posłał jej jedno z tych niewinnych spojrzeń, których zaczynała się już bać. – Nie znajdę pracy, jeśli będziesz się za mną włóczył – stwierdziła. – Obiecuję, że będę bardzo grzeczny. Eddi splotła dłonie pod stołem. – To nieistotne. Nie możesz ze mną chodzić. Nie szuka się pracy zbiorowo. – Aha. – Nie był rozczarowany, raczej nad czymś się zastanawiał. – Powiedz mi w takim razie, co zrobisz, jeśli ktoś zaproponuje ci pracę? Eddi zacisnęła szczęki i wbiła w niego wzrok. Phouka odwzajemnił jej spojrzenie. – Jak już wyjaśniłem Carli, powinnaś myśleć o nas jak o kochankach, pierwiosnku. Nie mogę rozstać się z tobą ani na minutę. Obawiam się, że całodzienna rozłąka nie wchodzi w grę. Eddi poczuła, jak gniew wyciska jej łzy z oczu. Szybko odwróciła głowę, żeby nie widział, jak płacze, nawet z frustracji. Wytarła twarz i skrzywiła się, gdy trafiła palcami na siniak po ciosie Stuarta. Boże, pewnie wyglądam jak maltretowana żona, pomyślała. Tymczasem Carla wpatrywała się w blat stołu, natomiast phouka patrzył uważnie na Eddi. – O czym myślisz? – zapytał nagle. – Ja? Myślę? Wyciągnął rękę i chwycił ją lekko za nadgarstek. – Ty. Myślisz. Wolałbym, żebyś nie przysporzyła mi żadnych kłopotów. – Puść mnie, proszę. Powiedziała to głośniej, niż było konieczne, i zobaczyła, że siedząca przy sąsiednim stoliku para odwraca się w jej stronę. Carla też na nią zerknęła, marszcząc brwi. Idź za moim przykładem, mała, pomodliła się w duchu Eddi. – Nie – rzekł cicho phouka – bo podejrzewam, że zrobisz coś głupiego, jeśli cię puszczę. Eddi spróbowała wyrwać rękę z jego uścisku. – Zadajesz mi ból! To nie była prawda, ale phouka na chwilę rozluźnił chwyt. Eddi wykorzystała to i tak gwałtownie szarpnęła się do tyłu, że aż przewróciła stojące obok krzesło. Natychmiast zjawił się przy nich kierownik lokalu. – Potrzebuje pani pomocy? – zapytał, jednocześnie kładąc dłoń na ramieniu phouki. Eddi dotknęła siniaka. Miała nadzieję, że wygląda to na odruchowy gest. Urywany oddech przyszedł jej bez trudu. – Tak. – Spojrzała phouce w oczy i zobaczyła, że się rozszerzają. – Nie wracam z tobą! – dodała głośniej. – Nie pozwolę ci więcej mnie uderzyć. Przez chwilę phouka siedział osłupiały. Potem wstał z głuchym warknięciem. Carla wrzasnęła na całą salę: – Powstrzymajcie go! On ją zabije! Biegnąc do drzwi, Eddi zobaczyła, że kierownik łapie phoukę za ramię, a na pomoc rusza mu jeden z gości, mężczyzna o szerokich barach. Przecisnęła się przez tłum stojący przy barze i wypadła z restauracji. Naprzeciwko Cedar Theatre jest postój, przypomniała sobie. O Boże, spraw, żeby czekała tam jakaś taksówka... Później będzie się martwić, co dalej. Niebo nad Cedar Avenue miało kolor indygo, a nocne powietrze przyjemnie chłodziło skórę. Eddi popędziła przez Riverside Boulevard, omijając samochody. Na końcu ulicy dostrzegła oświetlony znak na dachu taksówki. Zostawiła za sobą budkę z kwiatami, bank... Nagle ze sklepu wyszedł jakiś człowiek i zastąpił jej drogę. Eddi przez chwilę myślała, że to pijak albo żebrak. Ale kiedy nieznajomy podniósł głowę, zobaczyła wychudzoną twarz, srebrzystoszarą cerę, podobny do ryja nos i rozciągnięte w uśmiechu usta z dwoma rzędami ostrych zębów barwy kości słoniowej. I mlecznobiałe oczy, takie same jak u żyjących w głębinach ślepych ryb. Istota uniosła kościste ręce obciągnięte szarą skórą. Brudne dłonie o połamanych paznokciach ściskały nieduży biały łuk z nasadzoną na cięciwę strzałą, która lśniła jak szkło albo płynąca woda. Nagle Eddi usłyszała za sobą znajomy warkot, a chwilę później phouka z impetem pchnął ją na ziemię. Próbowała sama zamortyzować upadek, ale w ostatniej chwili złapały ją silne ramiona. W oddali słyszała cichnący tupot nóg. – Jesteś ranna? – zapytał phouka, po czym objął ją i dźwignął z chodnika. – Chodź, kochanie, nie możemy tu zostać. Zaraz zjawią się posiłki. A i twoi błędni rycerze z restauracji na pewno już się pozbierali i właśnie wzywają policję. Przez chwilę nie rozumiała, o czym on mówi. Aha, Riverside. – Co im zrobiłeś? – Starałem się nie wyrządzić im krzywdy. Proszę, nie wiś tak na mnie jak worek, moje serce. Eddi powoli odzyskiwała władzę w nogach, ale nadal drżała. – Ten stwór... Oni naprawdę próbują mnie zabić! – wykrztusiła. – Ciiicho. Nie udało im się. Jesteś cała. Nagle uświadomiła sobie, że phouka otacza ją ramieniem, więc szybko się odsunęła. Kilka kroków za nimi stała Carla. Oczy miała wytrzeszczone ze strachu. – Ty! – warknął do niej phouka. – Następnym razem, jeśli będziesz pomagać w takiej głupiej i niebezpiecznej sztuczce, wyślę cię na tamten świat i nawet nie będę tego żałował. – Co to było? – wykrztusiła Carla łamiącym się głosem. – Och, moje niewiniątka, to był wróg. Spodziewałem się, że wkrótce cię znajdą. – Mówił bardziej do siebie niż do nich. – Ale, na dąb i jesion, nie sądziłem, że aż tak szybko. – Czy oni... wszyscy są tacy? – spytała Eddi. – Nie. – Phouka spojrzał na nią ze smutkiem w oczach. – Ci z Mrocznego Dworu mają wiele postaci i różne moce. Właściwie nie różnią się tak bardzo od Jasnego Dworu. – Raptem przypomniał sobie o swoim gniewie i chwycił ją za ramiona. – Teraz rozumiesz, dlaczego muszę być blisko ciebie? Tylko ja mogę cię obronić przed takimi jak oni! Wyrwała mu się. – A jak, do cholery, znalazłam się w tej sytuacji? – warknęła. Od nadmiaru adrenaliny aż cała dygotała. – Jedynym powodem, dla którego „tacy jak oni” mnie ścigają, jest to, że wy pierwsi mnie znaleźliście! Phouka odwrócił wzrok. – Niestety, to prawda. – Więc zostaw mnie w spokoju. – Przykro mi. – Pokręcił głową. – Nie mogę. Teraz z kolei ona uciekła spojrzeniem. Na chodniku dostrzegła błysk odbitego światła. Podniosła z ziemi iskrzący się przedmiot, podobny do kawałka miki, ale gładki jak metal, cięższy, niż się i wydawał na pierwszy rzut oka, i bardzo zimny. Był trochę krótszy niż palec i miał kształt wydłużonego stożka, spłaszczonego na jednym końcu. Przez dłuższą chwilę Eddi nie wiedziała, co trzyma w ręce. I nagle domyśliła się, że to grot strzały. – Strzała elfów – wyjaśnił phouka bezbarwnym głosem. – Gdyby trafiła w cel, poczułabyś tylko piekący ból w głowie, a potem już nic więcej. Przedmiot w jej dłoni zaczął wibrować, a następnie rozpadł się, wydając przenikliwy, melodyjny dźwięk. Wszyscy troje aż podskoczyli. Po grocie pozostał tylko szary pył. – Idziemy, skarbie? – zapytał phouka z westchnieniem. – Czy będziesz czekać, aż przyślą nam następne świadectwo swojej dobrej woli, a ja znowu będę musiał cię bronić? Wrócili do samochodu. Po drodze phouka zatrzymał się, odłamał zieloną gałązkę z rosnącego przed sklepem z orientalnymi przyprawami grochodrzewu i zatknął ją zawadiacko za ucho. – Po co to? – spytała Eddi. Spojrzał na nią wyniośle. – A ty zawsze wszystko mi mówisz? Eddi uśmiechnęła się, pokręciła głową i wsiadła do samochodu. Gdy ruszyli, dostrzegła jadący w ich stronę wóz policyjny. – Schowaj się! – syknęła do phouki. – Co? Sięgnęła za siebie i popchnęła jego głowę w dół. Radiowóz minął ich i skręcił ku Riverside. – Nie zatrzymaliby nas, nawet gdyby go zobaczyli – stwierdziła Carla. – Sprawy rodzinne, rozumiesz. – Rodzinne piekło – mruknęła Eddi, osuwając się na siedzeniu. – O ile się orientuję, połowa gości Riverside mogłaby wnieść skargę o napaść. Aż do zjazdu Hannepin-Lyndale jechali w milczeniu. W końcu phouka spytał: – Nadal szukasz pracy? – Jeśli żadnej nie znajdę, za sześć tygodni nie będę miała co jeść. – Hmmm. Jeśli zostanę w twoim towarzystwie, czeka mnie ten sam los. Trzeba coś zrobić. – Eddi słyszała rozbawienie w jego głosie. – Ty musisz zarabiać pieniądze, a ja muszę cię chronić. Jak pogodzić jedno z drugim? – Możesz napadać na sklepy monopolowe i brać mnie jako zakładniczkę. – Interesujące, ale mam lepszy pomysł. – Zrobił pauzę. – Może założysz zespół? – O, cholera – powiedziała Eddi. – Czy ja już wcześniej tego nie słyszałam? – zapytała Carla. @@Rozdział piąty @@NIE ZAWSZE MOŻNA DOSTAĆ TO, CZEGO SIĘ PRAGNIE Drzewa rosnące przy bulwarze poruszały się bezszelestnie, rzucając na przednią szybę cienie i stroboskopowe błyski lamp ulicznych. Powietrze pachniało ozonem. – Wejdziesz na górę? – zapytała Eddi, gdy skręcili w Oak Grove. – Właśnie dlatego szukam miejsca do zaparkowania – odparła Carla. Zatrzymała się przy krawężniku obok kremowo-szarego biurowca Loring Park. Phouka wyskoczył na chodnik, zanim zdążyła wyłączyć silnik, i zaczął strzepywać ze spodni wyimaginowany kurz. – Chyba powinienem cię ostrzec, że będzie padać – powiedział. – Czeka cię długi, mokry spacer do samochodu, jeśli zostawisz go tutaj. – Tak, ale za to piękny ze względu na panoramę. Carla wskazała na drugą stronę ulicy, gdzie pomarańczowe kute latarni zdobiły pofałdowaną nieckę Loring Park niczym wydrążone dynie. Ich światło lśniło na chodnikach, odbijało się w pomarszczonej wodzie stawu. Za mostkiem niespokojnie krzyknął gołąb i zaraz ucichł. – Tak, masz rację – przyznał phouka. Potem, jakby chcąc zmienić nastrój, wyciągnął gałązkę zza ucha i szerokim gestem podał ją Eddi. Pod drzwiami mieszkania wyciągnął rękę po klucze. Eddi zmarszczyła brwi. – Dlaczego? – zapytała. Jego uśmiech był promienny i niebezpieczny. – Chcę sprawdzić, czy nie masz nieproszonych gości. Nie sądzisz, że powinienem to zrobić, zanim wejdziesz? Eddi wyobraziła sobie szare, zębate istoty czekające na nią w salonie. Carla położyła dłoń na jej ramieniu, dodając otuchy, a następnie wyjęła klucze z jej ręki i podała je phouce. Wtedy on kucnął i obejrzał zamek, po czym włożył w niego klucz i delikatnie przekręcił. – Czy... – zaczęła Eddi. Phouka dotknął palcem ust i pokręcił głową. Potem uchylił drzwi i ostrożnie wśliznął się do mieszkania. – Czy ty też masz wrażenie, że on obejrzał za dużo filmów sensacyjnych? – szepnęła Carla. – To ty dałaś mu klucze. Przyjaciółka wzruszyła ramionami. – Jeśli lubi się skradać, to nie nasza sprawa. – Uśmiechnęła się szeroko. – Poza tym zawsze chciałam być Emmą Peel. – Emmą Peel? Jeżdżącą furgonetką? – Do lotusa nie mieści się cały zestaw perkusyjny. – Biedactwo – skwitowała Eddi z uśmiechem, a następnie spojrzała na drzwi i zadrżała. – Co go zatrzymuje tak długo? – Może goni kota. W tym momencie drzwi otworzyły się i stanął w nich phouka, kłaniając się nisko. Znowu miał na sobie kurtkę. Wyglądał zupełnie nie na miejscu w jej skromnym mieszkaniu. – Wchodź, śnieżynko. Wszystko w porządku. Rzeczywiście na to wyglądało. Stojąca przy kanapie kiczowata lampa z miedzianym końskim zadem jako podstawką była włączona. W jej świetle Eddi zobaczyła starannie ułożone na skrzyni czasopisma i wygładzone poduszki. – A sypialnia? – zapytała. – Tam też sprawdziłem. Możesz spać spokojnie. – Tak, ale czy coś znalazłeś? – Gdybym powiedział, że tak, przestraszyłabyś się, a gdybym powiedział, że nie, uznałabyś, że mnie nie potrzebujesz. Dlatego milczenie to najmądrzejsze wyjście. Posłał jej jeden z tych swoich irytujących uśmieszków, ale przez moment Eddi dostrzegła w jego oczach jakiś inny wyraz. Przynajmniej tak jej się wydawało. Tymczasem Carla podeszła do sprzętu stereo. Otwierający basowy riff „Free Yourself” Untouchables omal nie rozsadził kolumn. – Chcesz kawy? – zapytała Eddi. – Kawy? – ożywił się phouka i dodał rozmarzonym głosem: – Uwielbiam kawę. – Tylko tego nam potrzeba – westchnęła Carla. – Szalonego psa uzależnionego od kofeiny. – Dlaczego nic nie powiedziałeś? Mogliśmy rano wypić po filiżance do śniadania. Phouka zrobił zakłopotaną minę. – No wiesz, nie umiem jej parzyć. – Smażysz naleśniki, a nie potrafisz przygotować kawy? – Naleśniki, mój kwiatuszku, to bardzo proste i uniwersalne danie. – Podobnie jak kawa – wtrąciła Carla. – Nie tam, skąd ja pochodzę – odparował phouka. – Zaraz zaparzę – powiedziała Eddi i ruszyła do kuchni. Warkot młynka na chwilę zagłuszył muzykę. Gdy wyłączyła urządzenie, usłyszała „I Was Witness” Rue Nouveau. Carla lubiła ten utwór ze względu na skomplikowaną partię perkusji. Eddi włączyła ekspres i wróciła do salonu. Carla siedziała na brzegu kanapy i wskazującymi palcami odtwarzała na skrzyni rytm wybijany przez perkusistę Rue Nouveau. Phouka leżał na brzuchu na dywanie. Kiedy główna wokalistka zaczęła drugą zwrotkę, wskazał kciukiem na głośniki. – Jest bardzo dobra. – Tak? To może ją zwerbujesz na wojnę, a ja zostanę w domu? Phouka pokręcił głową. Minę miał niewyraźną. Eddi usiadła przed nim na piętach. – Już cię o to pytałam, ale mi nie odpowiedziałeś. Dlaczego właśnie ja? Phouka z uwagą kreślił palcem na dywanie jakąś ścieżkę. – Był jakiś szczególny powód? Czy może trafiłeś na mnie przypadkiem, a skoro już się zdecydowałeś, nie możesz ze mnie teraz zrezygnować? Phouka spojrzał na nią swoimi dużymi migdałowymi oczami o niedorzecznie długich i gęstych rzęsach. – Nie pytaj, proszę – odezwał się cicho. – Jeśli jeszcze raz mnie zapytasz, będę musiał ci odpowiedzieć, a to nie byłoby dobre. Eddi usłyszała błaganie w jego głosie, więc wzruszyła tylko gniewnie ramionami. – A kiedyś będziesz mógł mi to wyjaśnić? Czułabym się lepiej, wiedząc, że nie znalazłam się w niebezpieczeństwie tylko przez głupi traf. – Po wigilii maja, po bitwie – odparł phouka. – Jeśli wtedy nadal będziesz ciekawa, zapytaj mnie. Ekspres do kawy wydał z siebie śmiertelny charkot, co oznaczało, że wykonał swoje zadanie. – Ja przyniosę kawę. – Phouka poderwał się z podłogi i poszedł do kuchni. – Ostrożnie – rzuciła za nim Carla. Eddi podniosła na nią wzrok. – Chyba próbuje zatrzeć pierwsze wrażenie – stwierdziła przyjaciółka. Eddi przeczesała włosy palcami. – Czuję się jak dysydent w areszcie domowym. Choćby nie wiem jak miły był strażnik, to nadal jest więzienie. – Pocieszające, że tak mówisz. Eddi uśmiechnęła się. – A już myślałaś, że odbijam sobie za Stuarta? – Może. Wiem tylko, że on jest słodszy od Prince’a, jeśli chce. – Nikt nie jest słodszy od Prince’a. Phouka wyszedł z kuchni z trzema kubkami kawy. Potrafił być całkiem przyzwoitą... ludzką istotą (z braku lepszego określenia), jeśli tylko chciał. Ale bywał też inny. Czyżby więc tylko udawał dobrego, a jego prawdziwa natura dawała o sobie znać we wszystkich denerwujących je zachowaniach? – No więc jaki będzie ten zespół? – spytała Carla, gdy odesłała phoukę z powrotem do kuchni po cukier i śmietankę. Eddi uśmiechnęła się szeroko. – Bogaty i sławny. Przyjaciółka pokiwała głową. – I...? – Powinien mieć umowę z wytwórnią. – To warunek, żeby zostać bogatym i sławnym. – Och, przestań, Carla, na litość boską. Przecież ja tylko żartowałam. – A ja nie. I sądzę, że potrafisz stworzyć zespół, który stanie się bogaty i sławny. Carla zmarszczyła nos. – Więc jeśli twierdzisz, że chcesz być sławna i bogata, to automatycznie wyklucza chłam z list przebojów i bary country. Eddi zamrugała. – Tak sądzisz? – Odnoszę jednak wrażenie, że nie będziesz zbyt pomocna – stwierdziła Carla z westchnieniem. – Muszę oswoić się z tym pomysłem. Co rozumiesz przez „chłam z list przebojów”? – Hmmm. Mam na myśli, że nie musimy grać różnych hitów tylko dlatego, że ludzie słuchają ich w swoich samochodach. Phouka, który akurat zjawił się z cukrem i śmietanką, pokręcił głową, patrząc na Carlę. – To zbrodnia – oświadczył uroczyście. – Śmietanka jest dla kotów. Usiadł na dywanie obok Eddi. – Nie, śmietanka jest do musu czekoladowego – sprostowała Carla, słodząc kawę. – Musu czekoladowego? – Tak. Wierz mi, że to lepsze nawet niż seks. – Ku zaskoczeniu Eddi phouka szybko uciekł wzrokiem. – No dobrze, nie zmieniaj tematu. Tworzymy zespół. – Eddi powinna wszystko śpiewać – rzekł phouka. – Czy ktoś pytał cię o zdanie? – burknęła Eddi. – Oczywiście, że powinna – poparła go Carla. – Dobrze by było, gdyby czasami mogła odłożyć gitarę. Przydałby się pięcioosobowy skład. – Czy kogoś obchodzi, co ja o tym myślę? – wtrąciła Eddi żałosnym tonem. Phouka skierował na nią pytający wzrok. – Nie zgadzasz się? – Cóż... ja... – To dobrze – przerwała jej Carla. – Zastanówmy się. Sekcja rytmiczna, czyli ja i jakiś świetny basista. Wszechstronny gitarzysta ze znajomością rock’n’rolla. Klawiszowiec o wielkich dłoniach, z wyobraźnią i zamiłowaniem do elektroniki. Wszyscy powinni umieć śpiewać chórki. Czy o czymś zapomniałam? – Tak – powiedziała Eddi – o własnej głowie. – Och, daj spokój. Czego jeszcze chcesz? Dęciaków? – Nie, to doskonała lista, ale gdzie zamierzasz znaleźć tych ludzi? Carla uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Potrzeba tylko dwóch. Klawiszowca już mamy. – Kogo? – Danny’ego Rochelle. – Jezu! – wykrzyknęła Eddi. – Ale przecież on nadal gra z Human Rights, nieprawdaż? – Nie. LeeAnn i Jakmutam przenieśli się do Luizjany i Danny stracił robotę. – Myślisz, że się zgodzi? Carla wyglądała na coraz bardziej zadowoloną z siebie, jeśli to w ogóle możliwe. – Musimy go zapytać, nie sądzisz? – Zostaje więc jeszcze gitarzysta i basista? – odezwał się phouka. – Jak się szuka muzyków? – Rozpuszcza się wieści wśród znajomych, daje ogłoszenia, a potem organizuje się przesłuchania. Eddi usiadła prosto. – Przesłuchania? Boże, gdzie? Nie mamy sali! Carla wzruszyła ramionami. – Skoro już zaczęłyśmy, coś wymyślisz. – Nagle o szyby zaczął bębnić deszcz. – No tak! Zdaje się, że Azor miał rację. Zmoknę. – Zaproponowałabym ci kanapę, ale już jest zajęta – powiedziała Eddi, zerkając na phoukę. – I to na dłużej. – Nie przejmuj się, pobiegnę. – Carla uściskała przyjaciółkę, a następnie wycelowała palcem w jej strażnika: – A ty uważaj! Po wyjściu Carli Eddi zaniosła brudne naczynia do kuchni. Usłyszała, że phouka idzie za nią i staje w progu. – Gdyby tylko mogła, zaopiekowałaby się tobą – powiedział. – Czy to coś złego? – Nie, ale nie poradziłaby sobie z wysłannikami Mrocznego Dworu. Eddi wyciągnęła z gniazdka kabel od ekspresu i odwróciła się do phouki. – Dlaczego mi to mówisz? – Bo chcę, żebyś wiedziała. Stał w niedbałej postawie, opierając się ramieniem o framugę, ale jego spojrzenie wcale nie było obojętne. – Więc już wiem. – Będzie chciała ci pomóc uwolnić się od nas. Eddi roześmiała się. – Trafny domysł. Phouka skinął głową i powrócił do salonu. Po chwili Eddi poszła za nim. Zgasił lampę i zbliżył się do zalewanego przez strugi deszczu okna. – Chciałbym... – Umilkł i zaczął stukać paznokciami w szybę. Z irytacji, niepokoju albo niezdecydowania. – Chciałbym, żeby jej się udało. – Co? – Pomoc w ucieczce. Ale Mroczny Dwór i tak wkrótce deptałby ci po piętach. – Dlaczego? – krzyknęła Eddi. – Czy nie lepiej dla nich, żebym uciekła? – Och, pierwiosnku, zupełnie ich nie znasz. – Głos lekko mu się załamał przy ostatnim słowie. – Właśnie. Gdyby nie wy, nie znalazłabym się w niebezpieczeństwie. – Wiem! – wyrzucił z siebie, odwracając się gwałtownie. – Wiem aż za dobrze, że ściągnąłem na ciebie największe koszmary ludzkości. – Więc zostaw mnie w spokoju – powiedziała Eddi z rozpaczą. – Wtedy oni odejdą! – Nie. Moglibyśmy oznajmić, że zmieniliśmy zdanie, i wycofać ochronę. Ale wtedy Mroczny Dwór posądzi nas o zdradę albo perfidny żart i zabije cię, żeby stanąć do bitwy z twoją głową zatkniętą na drzewcu zamiast sztandaru. Odwrócił się z powrotem do okna i zaczął bawić się sznurkiem od żaluzji. Eddi usiadła na kuchennym stołku. Żołądek miała ściśnięty z gniewu i strachu. – My cię potrzebujemy – odezwał się cicho phouka. – W duszy śmiertelnika jest moc, której brakuje mieszkańcom Zaczarowanej Krainy. Moc wynikająca z samej śmiertelności. Możemy ją wykorzystać przeciwko Mrocznemu Dworowi. – Ale dlaczego miałabym stanąć po waszej stronie? Co mnie obchodzi, czy wygracie? Phouka przygładził włosy. – Oni dążą do przejęcia władzy nad wszystkimi istotami. My z Jasnego Dworu jesteśmy kapryśni i nie zawsze dobrze usposobieni do ludzkości, ale czy chciałabyś oddać to miasto takim osobnikom, jakich dzisiaj widziałaś? To jest właśnie Mroczny Dwór. Jeśli przegramy, oni zajmą tutaj każdy park, każde drzewo na bulwarze, każdy trawnik. Eddi westchnęła. – Nie możecie zostawić im St. Paul? Phouka prychnął z niesmakiem. – No dobrze, a jeśli oni wygrają, czy wszyscy zostaniemy pożarci we własnych łóżkach? Phouka pokręcił głową. – Są takie miejsca, które już do nich należą. Czy przejeżdżałaś kiedyś przez miasteczko, które jest otoczone żyznymi ziemiami i utrzymuje się z handlu, a potem nagle zaczyna gnić od środka? Jego mieszkańcy uciekają, zamyka się sklepy, domy popadają w ruinę. Albo czy widziałaś metropolię, w której nowe budynki wyglądają tandetnie, stare są już ruderami, a ulice są brudne i hula po nich zawsze nieświeży wiatr? Gdzie pieniądze przechodzą z ręki do ręki, nikomu nie przynosząc żadnych korzyści? – Mówił coraz szybciej. – W tym mieście czuje się magię śmiertelników. Jest tu pełno światła odbitego od okien wieżowców i jezior. Jeśli zamieszka tu Mroczny Dwór, ludzie stracą chęć do życia, sztuka i wiedza staną się towarami luksusowymi, a wszystkie przyjemne rzeczy, które trzeba będzie sprowadzać, będą szybko tracić swój powab. – Nagle umilkł, chyba zakłopotany własną elokwencją. Eddi przeciągnęła dłonią po twarzy, jakby chciała z niej zetrzeć oszołomienie, gniew i strach. W końcu zadała ostatnie pytanie, które ją nurtowało: – Nie możecie znaleźć kogoś innego? Phouka zaśmiał się cicho. – Lepiej idź już do łóżka, Eddi McCandry. Nie kuś mnie, żebym powiedział coś głupiego i fatalnego w skutkach. Wyśpij się porządnie. Eddi posłusznie wstała i ruszyła do sypialni. Włączyła światło i obejrzała się przez ramię. Phouka uśmiechnął się i mrugnął do niej okiem. – Dobranoc – powiedział. Nie mogła zasnąć. Po pół godzinie wpatrywania się w ciemny sufit spojrzała na zegar. Północ. Za dużo kawy, pomyślała. Albo grzmotów. Ale to nie piorunów nasłuchiwała ani deszczu bębniącego o szyby. Starała się wychwycić wszystkie podejrzane odgłosy, a ich brak wcale nie dodawał jej otuchy. Wśród nieregularnych wzorów na tapecie widziała jakieś twarze. Wszystkie miały mnóstwo zębów. W końcu odrzuciła kołdrę, włożyła szlafrok i ruszyła do drzwi. Uchyliła je i ostrożnie zajrzała do ciemnego salonu. Dostrzegła jakiś ruch przy oknie... Poczuła, że jej mięśnie tężeją ze strachu. I wtedy rozpoznała sylwetkę phouki na tle szarego prostokąta okna. Jej strażnik patrzył przez żaluzje na tył budynku. Z miejsca, w którym stał, widać było parapet okna w jej sypialni. Nie miała ochoty dotrzymywać mu towarzystwa, zwłaszcza że na pewno powiedziałby coś irytującego. Chciała wrócić do łóżka i nareszcie zasnąć. Ale nie ruszała się z miejsca, tylko zerkała przez szparę w drzwiach niczym szpieg we własnym domu, zafascynowana jego widokiem w chwili, kiedy nie czuł się obserwowany. Przez żaluzje przedostawało się za mało światła, żeby można było rozpoznać kolory albo szczegóły, ale mimo to zdołała zauważyć, że phouka ma wysokie i proste czoło, dość długi orli nos, pełne usta i zdecydowanie wysuniętą do przodu brodę, a jego gęste rzęsy stanowią kontrast z pociągłymi rysami twarzy. Wydawał się realny i jednocześnie nierealny, i zupełnie nie na miejscu. Eddi zmarszczyła brwi i z tęsknotą pomyślała o śnie. W tym momencie phouka uniósł smukłą dłoń i potarł oczy. Był to zwyczajny gest, świadczący o zmęczeniu i smutku. Eddi ogarnęła nieokreślona melancholia, jaką czasami wywoływała w niej muzyka. Po chwili phouka opuścił rękę i znowu stał się czujnym strażnikiem. Eddi wróciła do łóżka. Sama nie wiedziała, kiedy zasnęła. *** Dan Rochelle był chudym czarnym mężczyzną o zaskakująco okrągłej twarzy i uśmiechu Buddy na amfetaminie. Włosy po bokach miał wygolone, a na czubku głowy obcięte na płasko. Nosił okulary, których oprawki wyglądały jak kryształy Laligue’a, przezroczysty zmatowiony plastik. Kiedy je zdjął, jego twarz sprawiała wrażenie nie dokończonej. Lubił hawajskie koszule. Pracował w zawodowych kapelach od szesnastego roku życia. I naprawdę potrafił grać na instrumentach klawiszowych. Miał górę sprzętu, na którym Eddi słabo się znała, w tym trzy syntezatory, cyfrowy sampler, sekwencer i parę innych urządzeń, które wyglądały na ukradzione z NASA. Albo zbudował je sam, żeby odstraszyć gitarzystów. Pod jego palcami aparatura ożywała. W takich momentach łagodne oblicze Dana zmieniało się, jakby słuchał chórów anielskich albo śpiewu galaktyk. Był muzykalny i twórczy. Lepszego klawiszowca Eddi nie mogła sobie wymarzyć. Zgodził się chętnie na wszystko, nawet na phoukę. – Jesteś z Anglii? – spytał. – Wielu braci stamtąd robi dobrą muzykę. Grasz na czymś? – Nie – odparł phouka z prawdziwym żalem. – Niestety, jestem tylko technicznym. Cieszę się, że cię poznałem. – Ja też. – Dan energicznie potrząsnął jego dłonią. – Eee, masz jakieś imię? Phouka uśmiechnął się z szelmowskim zadowoleniem, którego Eddi nauczyła się już bać. – Robin Goode – powiedział. Eddi, która z zapartym tchem czekała na jego odpowiedź, z ulgą wypuściła powietrze z płuc. Rochelle znalazł miejsce do ćwiczeń: trzecie piętro budynku w podupadłej fabrycznej części Washington Avenue. Jego poprzedni zespół rozwiązał się, zanim wygasła umowa najmu, i Dan miał klucze. Tymczasem Eddi i Carla w końcu wymęczyły ogłoszenie do „Readera” i „City Pages”: Poszukiwany gitarzysta i basista. Niezbędne umiejętności wokalne. Wyłącznie doświadczeni zawodowcy. Nowa muzyka, dużo oryginalnych kawałków. Żadnych metalowców, kowbojów ani lalusiów. – No, nie wiem... – powiedziała Eddi. – Lalusiów? Przyjaciółka spojrzała na nią surowo. – Przecież nie chcesz lalusiów, prawda? Eddi musiała przyznać jej rację. Carla zaniosła ogłoszenie do gazet, a ponadto rozlepiła tę samą informację w miejscach, gdzie bywali muzycy: w butikach ze stylowymi ciuchami, sklepach muzycznych i wytwórniach płytowych. Następnie załadowały do furgonetki perkusję, gitarę Eddi oraz wzmacniacz i pojechały obejrzeć salę prób. Phouka pierwszy wyskoczył z samochodu i otrząsnął się gwałtownie. – Musi być jakiś lepszy sposób przemieszczania się z miejsca na miejsce niż w tej metalowej puszce. – Jaki? – zapytała Carla. – Latanie? Kup sobie motocykl albo coś w tym rodzaju. Phouka przekrzywił głowę. – Interesujący pomysł. Eddi ruszyła po żelaznych zewnętrznych schodach, które biegły z tyłu budynku. Drzwi na górze były otwarte. A więc Dan przyjechał przed nimi. Na pierwszym piętrze mieściła się bankrutująca fabryczka tekstylna, na drugim – magazyn. W lepszych czasach zakład korzystał również z trzeciego piętra, ale teraz duża, otwarta przestrzeń pod dachem stała pusta. Śmiało mógł tutaj odbywać próby zespół taneczny. Ściany po obu stronach niemal w całości zajmowały okna, niektóre zamknięte na głucho. Od ulicy znajdowały się podwójne metalowe drzwi, kiedyś prowadzące na drugie piętro, teraz zakratowane. Z belek i rur wentylacyjnych zwisały prześcieradła, którymi poprzedni zespół wyciszył pomieszczenie i poprawił jego akustykę. Znaczną część podłogi zakrywała przemysłowa wykładzina. Znajdujące się pod nią dębowe deski, szerokie na stopę, były dostatecznie mocne, żeby utrzymać ciężkie maszyny. Eddi uśmiechnęła się. – Czy wy też macie wrażenie, że nikt na dole nas nie usłyszy, nawet jeśli będziemy grać naprawdę głośno? – Mogliby tu ćwiczyć nawet Dead Kennedys – odparł Dan, który już chodził koło swojego sprzętu i włączał różne urządzenia. – To tak, jakby mieć całą planetę dla siebie. Carla zatarła ręce. – Przyniosę resztę rzeczy. Nie mieli odpowiedniej baterii głośników, ale podłączyli parę mikrofonów do małego miksera Carli i użyli jej automatu perkusyjnego jako wyjścia. Po pół godziny mieli gotowy zestaw do prób. Eddi odgarnęła włosy z czoła i zerknęła na Carlę, która sprawdzała, czy dosięga wszystkich bębnów i talerzy. Następnie przeniosła wzrok na Dana. Rochelle w słuchawkach na uszach grał próbne akordy. Na koniec spojrzała na phoukę, który siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i patrzył na nią wyczekująco. Sięgnęła po gitarę. – Okej – powiedziała. Zaczęli dość ostrożnie od „When You Were Mine” Prince’a. Dan prowadził linię melodyczną i robił większość efektów, Eddi całkowicie mu się podporządkowała. Pierwsze cztery wersy zaśpiewała całkiem zwyczajnie, bez określonego stylu, próbując dopasować się do instrumentacji i tworzącego się między muzykami nastroju. Ostatecznie zdecydowała się na prostotę. Czyste nuty najlepiej podkreślały gorycz słów, dodawały im mocy. Po pierwszym refrenie do jej głosu wkradła się szorstkość i gniew. Grali z coraz większą energią. W solówce Eddi pozwoliła sobie na kilka przesterowanych dźwięków, a Dan dodał do precyzyjnych, czystych tonów buczące alikwoty. W ostatniej zwrotce Eddi wprowadziła zmiany. Zaśpiewała ją oraz refren dźwięcznym, ostrym głosem. Następnie przekazała melodię Danowi. Zakończyli razem instrumentalnym potworzeniem tematu i wyciszeniem. – W porządku – stwierdził Rochelle. – Tak. – Eddi pokiwała głową. – Całkiem nieźle. – Potrzebuję basisty – jęknęła Carla. – Połamię pałki, jeśli będę musiała sama utrzymywać was w ryzach. – Znajdziemy ci basistę – obiecała Eddi i zwróciła się do phouki: – No i jak? – Zagrajcie coś jeszcze – poprosił. *** Życzenie Carli spełniło się dwa dni później. Kandydat na basistę zadzwonił i powiedział, że zobaczył ogłoszenie w Oarfolk i chce przyjść na przesłuchanie. – Przynajmniej tak mi się wydaje – opowiadała Eddi, kiedy czekały na niego z Carlą w sali prób. – Strasznie mamrotał, a w dodatku połykał końcówki zdań. Przyjaciółka pokręciła głową. – To nie brzmi obiecująco. – Może, ale uznałam, że warto spróbować. Przecież nie potrzebujemy go do odbierania telefonów. Rozległo się ciche pukanie do drzwi i w progu stanął najbardziej niepozorny chłopak, jakiego Eddi w życiu widziała. Był niski, wąski w ramionach; miał oliwkową skórę, krzywo obcięte brązowe włosy i gęste, proste brwi. Oczy również miał brązowe, o posępnym i jednocześnie sennym wyrazie. Jego policzki były zapadnięte, ale nie z powodu budowy kości, tylko z niedożywienia. W ręce trzymał pudło na elektryczną gitarę, które wyglądało jak prosto ze sklepu. Eddi wstała i wyciągnęła do niego rękę. – Cześć, jestem Eddi McCandry. A ty... – Uświadomiła sobie, że nie podał jej przez telefon swojego nazwiska. Chłopak coś wymamrotał. Eddi wychwyciła jedynie słowa „przesłuchanie” i „bas”. – Zgadza się. – Spojrzała na przyjaciółkę, a ta lekko uniosła brew. – To Carla DiAmato, perkusistka. I Dan Rochelle. Danny jak zwykle miał na uszach słuchawki. Podniósł na nich przyjazny i roztargniony wzrok. Phouka zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę. – Robin Goode – powiedział z uśmiechem. – Miło mi. Chłopak uśmiechnął się szeroko, pokazując duże zęby, i uścisnął podaną mu dłoń. – O co chodzi z tym nazwiskiem? – szepnęła Eddi do phouki, gdy kandydat na basistę odwrócił się po swój instrument. – Nie uważasz, że jest ładne? – Świetne. Ale skąd je wytrzasnąłeś? – Przyznam się, że je pożyczyłem. Ale nie sądzę, żeby jego właściciel miał coś przeciwko temu, zważywszy na okoliczności. Eddi przewróciła oczami. – Zapomnij o nim. – W jednej chwili. Tymczasem chłopak rozpakował zupełnie nowy bas Steinbergera. Eddi zerknęła na Carlę. Tym razem przyjaciółka uniosła obie brwi. Muzyk otworzył przegródkę z akcesoriami i wyjął z niej zwinięty kabel, jeszcze zapakowany w plastikową torebkę. Potem coś wymamrotał i ruszył do drzwi. Po chwili milczenia Carla powiedziała: – Zaraz wróci z nowym wzmacniaczem Mesa Boogie z przyczepioną kartą gwarancyjną. Zakładacie się? Ale pomyliła się. To był duży wzmacniacz Rolanda, no i oczywiście nowy. Chłopak podłączył go do gniazdka i przewiesił bas przez ramię. Czyżby ukradł cały ten sprzęt poprzedniej nocy? Eddi bała się zapytać. Zainteresowała się natomiast, od jak dawna gra i z kim pracował. W odpowiedzi usłyszała tylko dwa niewyraźne zdania. Pocieszyła się w duchu, że to nie jedyny basista w Minneapolis. – Cóż, nie jestem pewna, czy ty... czy to dobry pomysł. Chłopak spojrzał na nią. Wyraz jego oczu był równie niezrozumiały jak mowa. Płonęły pogardą i wrogością, a jednocześnie chyba błagały o pobłażliwość. Eddi skrzywiła się i sięgnęła po swoją gitarę. – Słyszałeś wersję Brama Tchaikovsky’ego „I’m Believer”? Chłopak pokręcił głową, ale palce już trzymał nad strunami. – Zaczynajcie – mruknął. Eddi wzruszyła ramionami. Utwór otworzyła gitara prowadząca. Po kilku taktach serią uderzeń w werbel włączyła się Carla, potem zawył syntezator Dana. I we właściwym momencie wszedł bas. Wydawało im się, że to Góry Skaliste ruszyły przed siebie, że słyszą głos magmy w skorupie ziemskiej albo ryk wody rwącej przez przerwaną tamę. Nagle wszyscy czworo stali się jednym zwierzęciem o potężnie bijącym sercu. Eddi słuchała ze zdziwieniem trudnych, ale precyzyjnie wykonywanych przejść od zwrotek do refrenów. Niejasno uświadamiała sobie, że właśnie gra najlepszą partię gitary w swoim życiu. Kiedy skończyli, rozejrzała się i na twarzach Carli i Dana również ujrzała zdumienie. – No, no – powiedziała, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. Nikt nie ogłosił nowo przybyłego basistą zespołu. To nie było potrzebne. Eddi nie miała tylko pojęcia, czy chłopak umie śpiewać, ale zważywszy na jego rozmowność, wydawało się to mało prawdopodobne. Mimo to dla takiego basu była gotowa zrezygnować z dobrego wokalu. Gdy zrobili przerwę, spytała: – Czy ty... Chyba nie dosłyszałam twojego nazwiska. Chłopak podniósł wzrok, który zwykle wbijał w podłogę lub swoje stopy, i swoim zwyczajem coś bąknął. – Hedge? – powtórzyła Eddi zdesperowana. Skinął głową i uśmiechnął się ostrożnie, ale z zadowoleniem. @@Rozdział szósty @@TAK ŁATWO SIĘ ZAKOCHAĆ Kiedy w dwóch tygodnikach muzycznych ukazały się ich ogłoszenia, phouka razem z Eddi codziennie sprawdzali, czy są jakieś odpowiedzi. W końcu wybrali trzech chętnych i umówili się z nimi na czwartek o różnych porach. Kandydat z godziny czwartej miał doskonałą technikę, był najszybszym i najczyściej grającym gitarzystą, jakiego Eddi w życiu słyszała. Ale niestety nie zwracał uwagi na resztę zespołu, a jego solówki, choć skomplikowane i błyskotliwe, zbyt często były wykonywane z pogardą dla melodii. Gitarzysta, który zjawił się o szóstej, wchodził ze swoimi riffami w popisowe partie pozostałych muzyków i chciał być głównym wokalistą. Powiedział, że właściciele klubów z Minneapolis nie lubią zatrudniać kapel ze śpiewającymi dziewczynami, na co Eddi odparła z uśmiechem, że nie sądzi, by się nadawał do ich zespołu. Najlepiej zaprezentował się kandydat z ósmej trzydzieści: kobieta o krótko ostrzyżonych rudych włosach, z białym stratocasterem, który wyglądał na starszego od niej. Po jej wyjściu Eddi ogłosiła przerwę. Carla pobiegła do Qwik-Stopu po kawę na wynos, Dan zaczął się bawić syntezatorami, a Hedge poszedł na spacer. Siedząc na dywanie, Eddi pomyślała, że przydałyby się im jakieś krzesła... oczywiście jeśli znajdą gitarzystę i staną się prawdziwym zespołem. Phouka z gracją usiadł obok niej. Na ten wieczór wybrał ze swojej tajemniczej szafy mieniącą się czerwoną koszulę, zapinaną na dwa rzędy guzików, wąskie spodnie z czarnego brokatu i buty z wężowej skóry. – A więc wybór został dokonany? Podsunął jej baton czekoladowy, który nie wiadomo skąd wziął. Eddi odłamała kawałek, pamiętając, żeby nie dziękować. – Albo zdecydujemy się na dziewczynę, albo w przyszłym tygodniu jeszcze raz zamieścimy ogłoszenie – powiedziała. – A co o niej sądzisz? – Ma technikę i wygląda na przyzwoitą osobę. Może jest trochę za młoda. Korci mnie, żeby z nią spróbować choćby po to, żeby były trzy kobiety w zespole. – Ale...? – Nie wiem. Czegoś jej brakowało. Wyobraźni, polotu... – Eddi westchnęła i wyciągnęła się na dywanie. – A może jestem zbyt wybredna. – Nie jesteś. Możesz sobie pozwolić na czekanie. Znajdź to, czego szukasz. – W takim razie cały dzisiejszy dzień jest stracony. – A gdzie ci tak spieszno? – Głos phouki był trochę smutny. Eddi spojrzała na niego zaskoczona. – Jeśli to cię stresuje, nie musisz zakładać zespołu. Ja tylko poparłem Carlę i rzuciłem pomysł, bo podobno rozglądałaś się za pracą. Eddi pokiwała głową. – Carla zna mnie lepiej niż ja samą siebie. Zwariowałabym bez grania. To jedyna rzecz, którą naprawdę umiem robić. – Ale się spalasz, bo idziesz przed siebie jak koń z klapkami na oczach i nie widzisz niczego poza zespołem. Eddi zmarszczyła brwi i skierowała wzrok na ukryte w cieniu krokwie. Nagle uświadomiła sobie, że między nimi jest dość miejsca, żeby ktoś mógł się tam przyczaić... – O co chodzi? – Nie rozumiem. – Wydawało mi się, że zadrżałaś. Eddi pokręciła głową. – Nie... Och, do diabła! Dlaczego mam udawać odważną? Po prostu jeśli przez cały czas myślę o zespole, to nie zaprzątam sobie głowy... Phouka wyglądał na poruszonego. – Małą sprzeczką naszego ludu i twoim w niej udziałem. Dlatego się boisz? – Na litość boską, jak mam się nie bać, skoro banda straszydeł z horroru chce mnie zabić! Phouka ujął jej dłonie i ścisnął je mocno, ale nie boleśnie. – Będę cię chronił. Oni nie... nie mogą... nie dadzą rady cię dopaść. Eddi zaśmiała się. – Wiesz, każda dziewczyna potrafi rozpoznać, kiedy facet składa jej obietnicę, której nie jest w stanie dotrzymać. – Czy zawiodłem cię do tej pory? – A czy ktoś urządzał wcześniej jakieś zamachy na mnie? Phouka spochmurniał i odwrócił wzrok, a potem niechętnie skinął głową. Eddi zabrała ręce. – Nie chciałem ci mówić, żeby oszczędzić ci strachu. – Czy nie byłoby lepiej, gdybyś nie miał przede mną żadnych tajemnic? – spytała Eddi po chwili. – Tak – przyznał z wahaniem. – W takim razie wyciągnijmy wszystkie trupy z szafy. W tym momencie wolno otworzyły się drzwi. Phouka zerwał się błyskawicznie i zasłonił ją własnym ciałem. Eddi wyjrzała zza niego i zobaczyła w progu sylwetkę mężczyzny na tle ciemnego korytarza. – Proszę wybaczyć, powinienem był najpierw zadzwonić. Przyjaciel wspomniał, że szukacie gitarzysty... Pierwszą rzeczą, którą zarejestrowała Eddi, był głos nieznajomego: miły dla ucha, niski, dźwięczny i melodyjny, bez wyraźnego akcentu. A kiedy wszedł do jasnej sali, zobaczyła, że jest wysoki, szczupły i interesująco blady. Miał pociągłą twarz, wydatne kości policzkowe i ostry podbródek oraz zadziwiająco zielone oczy w ciemnej oprawie. Lśniące kruczoczarne włosy opadały mu na czoło w uroczym nieładzie, a to, co Eddi z początku wzięła za odbite światło, okazało się szerokim białym pasmem biegnącym przez środek głowy. Mężczyzna był ubrany w czarną skórzaną kurtkę i obcisłe czarne dżinsy. O dziwo, jego rzeczy zdawały się wnosić do pomieszczenia kolory. – Wejdź – powiedziała Eddi, odzyskawszy głos. Przybysz spojrzał na phoukę, który stał bez ruchu, a następnie odwrócił się po rzeczy, które zostawił na podeście. Dopiero teraz phouka rozluźnił zaciśnięte pięści. Eddi żałowała, że nie widzi wyrazu jego twarzy. Nowy kandydat wniósł do sali prób poobijany futerał na gitarę, duży wzmacniacz i torbę z akcesoriami. Pod pachą trzymał mniejsze pudło. Ułożył to wszystko na podłodze i zbliżył się do Eddi, która tymczasem zdążyła wstać. Phouka usunął się na bok. – Willy Silver – przedstawił się mężczyzna. – Nie wiem, skąd mój przyjaciel wziął ten adres, ale... Szukacie gitarzysty, prawda? Przyszedłem nie w porę? – Nie! Wcale nie! Chcesz, żeby cię przesłuchać? – Eddi natychmiast uznała, że to głupie pytanie, więc dodała pospiesznie: – Przygotuj się, perkusista i basista zaraz powinni wrócić. W tym momencie przypomniała sobie o Danie i spojrzała w stronę jego małej elektronicznej fortecy. Rochelle patrzył na Silvera tak, jakby ten był słynną rzeźbą, która nagle spadła z nieba, a on nie wie, czy ma ją podziwiać, czy martwić się, że ktoś oskarży go o jej kradzież. Carla weszła do sali z czterema kubkami kawy i na widok obcego, który wyjmował z futerału gitarę z jakiegoś czerwonego drewna, zatrzymała się raptownie. Minę miała równie zdziwioną jak przyjaciółka. Phouka wziął od niej delikatnie tacę, a Eddi dokonała prezentacji. Zanim Willy podłączył się i dostroił instrument, wrócił Hedge. Gdy został przedstawiony, jedynie skinął głową i zajął się swoim basem, nie zwracając uwagi na nowego, podobnie zresztą jak na cały świat. Eddi uznała, że to dobry znak. Silver zdjął kurtkę. Pod nią miał kremowobiałą koszulę ze stójką, chyba z jedwabiu. Podwinął rękawy i sięgnął po gitarę, po czym spojrzał na Eddi jarzącymi się zielonymi oczami. – Od czego zaczniemy? Eddi oparła się pokusie, żeby powiedzieć to, co od razu przyszło jej na myśl. – Znasz „Thrill of the Grill” Kim Carnes? – Tak. Eddi odłożyła instrument na stojak i podeszła do mikrofonu. Carla podała cztery pierwsze takty, a wtedy Silver wszedł szybkim, rytmicznym, przesterowanym riffem. Perkusistka przebiła go hit-hatami, co zabrzmiało tak dobrze, że Eddi omal nie zapomniała o śpiewaniu. Gitarzysta grał teraz ciszej, żeby ją było słychać, a Dan trochę szalał, powtarzając melodię między wersami pierwszej zwrotki. Potem Carla zasygnalizowała na bębnach refren, na co włączył się bas Hedge’a. Głos nowego dodał chórkom Carli i Dana mocy. Przejścia były ładne i zgrabne, solówka Willy’ego ostra i smakowita. Wszyscy inspirowali się nawzajem, reagowali na proponowane eksperymenty. Carla zakończyła utwór z energią godną Keitha Moona. – Hej! – wykrzyknęła, gdy przebrzmiał ostatni akord. – To było lepsze nawet niż seks. Eddi zarumieniła się. – Mów za siebie – powiedział Dan. – Ale owszem, było w porządku. – W porządku? – obruszyła się Carla. – Daj spokój, Rochelle, wyluzuj. Byliśmy tak wspaniali, że z krokwi aż posypały się błyskawice. – Następnie wskazała na Willy’ego Silvera i zapytała przyjaciółkę: – Skąd wytrzasnęłaś tego gościa? – Szczęśliwy traf. – Eddi spojrzała na Willy’ego i czym prędzej uciekła wzrokiem, dziwnie onieśmielona. – Nadal jesteś zainteresowany? – Może, ale jeszcze nie słyszeliście wszystkiego. Otworzył mniejszy futerał i wyjął z niego elektryczne skrzypce. Na jego twarzy malowało się wyzwanie. Nie pytał, czy ma zademonstrować swoje umiejętności, tylko czekał na propozycje. – Może odkurzymy coś Davida Bowie – powiedziała Eddi, sięgając po gitarę. – Potrafisz na tym zagrać „Sugarfree City”? Silver posłał jej lekki uśmiech i wsunął skrzypce pod brodę. Poszło im doskonale. Willy i Dan wypracowali idealną równowagę między skrzypcami a syntezatorem. Eddi grała jak natchniona. Wszyscy byli szaleni, głośni, zabawnie teatralni. Carla podrzucała pałeczki i łapała je w locie, Dan garbił się nad klawiszami jak Frankenstein, a Hedge marszczył nos i od czasu do czasu obnażał zęby, co wskazywało na stan bliski histerii. Eddi wykonywała podskoki jak cheerleaderka. A Willy... robił miny, skakał, kiwał się, tańczył. Był po prostu piękny. Kiedy skończyli, Eddi odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się z nadmiaru adrenaliny. I wtedy zobaczyła phoukę. Stał pod ścianą wyprostowany i czujny. Brodę miał lekko wysuniętą do przodu, a czarne skośne oczy szeroko otwarte. Gdy napotkał jej wzrok, szybko je zamknął, ukrywając pod powiekami strach i tęsknotę. Po chwili zniknął za rozwieszonym prześcieradłem. Nastrój Eddi natychmiast się zmienił, ale w tym momencie Dan zaintonował śpiewnie, wykonując na syntezatorze elektroniczny gospel: – Kochani, zebraliśmy się tu dzisiaj, żeby przejść razem przez to, co zwie się życiem... Willy roześmiał się, odłożył skrzypce i chwycił gitarę, posyłając Eddi spojrzenie z ukosa. Jej wnętrzności wykonały dziwny, choć całkiem przyjemny podskok. Tymczasem Dan zagrał wstęp do „Let’s Go Crazy”. Carla wystukała rytm na bębnach, pozostali przygotowali się do wejścia. Gdy Rochelle dotarł do słów: „W tym życiu jesteście zdani na siebie!”, wskazał palcem na Eddi, przekazując jej śpiew, a wtedy Willy i Hedge wystartowali z impetem. Silver odwrócił się tak, żeby móc obserwować Eddi i grać dla niej, co dodało jej skrzydeł. Dostosowała się do jego riffów, następnie pozwoliła mu na solówkę złożoną z serii pojedynczych nut, po czym znowu mu się podporządkowała. W pewnym momencie zaczęła naśladować jego ruchy i razem stworzyli improwizowany układ choreograficzny. Potem stali ramię w ramię i gryfy ich gitar były równoległe jak tory kolejowe, a jej się wydawało, że słyszy jego oddech. W chórkach oboje przysuwali twarze do jednego mikrofonu, stroili do siebie miny i szczerzyli zęby jak parskające koty. Zielone oczy Willy’ego lśniły jak woda głębokiego jeziora. Ciągnęli za sobą cały zespół, aż w pewnym momencie Eddi puściła Silvera przodem. Jego solo aż wstrząsnęło powietrzem, a on sam wygiął się w łuk. W tym momencie istniała dla niego tylko muzyka. Ostatni akord był gorzko-słodkim końcem, ku któremu razem pędzili. Carla zaczęła bić brawo i gwizdać. Danny wyskoczył zza swojej twierdzy, podbiegł do nich i poklepał po plecach, a Hedge tylko kiwnął głową. Willy odgarnął wilgotne kosmyki z czoła i zlizał z górnej wargi kropelki potu. Eddi też była mokra. Silver uśmiechnął się do niej szeroko. – Dziękuję, madame. – Chcesz dołączyć do zespołu? – spytała. – Dobry pomysł. Nie oparli się chęci wypróbowania jeszcze kilku kawałków. Zagrali „I’m Happy Just to Dance With You” Beatlesów, ale w stylu Ramones. Gdy skończyli, Willy powiedział tylko: – O rany! I od razu zaczął charakterystyczną partię gitary z „Johnny B. Goode”. Potem przerobili ten utwór na bluesa. Wreszcie Eddi ogłosiła koniec próby, a Carla zaproponowała, żeby pójść gdzieś na kawę. – Tylko nie do Embers ani Perkins – uprzedziła Eddi. – Chester jest za daleko. – Wybierzmy się tam, gdzie wszyscy chodzą poplotkować o innych zespołach. Do Edinera na Calhoun Square. – Znajdzie się tam miejsce dla sześciu osób? – zapytał Dan. W tym momencie Eddi przypomniała sobie o phouce i rozejrzała się po sali. Nigdzie go nie było. Odłożyła gitarę na stojak i poszła tam, gdzie widziała go ostatnio, czyli za płócienne przepierzenie. Wyglądał przez brudne okna na ruchliwą Washington Avenue. Opierał o szybę przedramię, a na nim głowę. Gdy ją usłyszał, odwrócił się i uśmiechnął. – Świetne brzmienie – powiedział. Eddi oblizała wargi. – Dobrze się czujesz? – Jak zawsze, pierwiosnku. Doszłaś do wniosku, że ja też potrzebuję opieki? – Nie, tylko... zastanawiałam się, gdzie jesteś. Zrobił krok do przodu i ujął jej dłonie. – Tęskniłaś za mną – stwierdził. – Przyznaj się. Powiedz, że nie możesz beze mnie żyć. Eddi westchnęła. – Jesteś stuknięty. – A ty to uwielbiasz. W tym momencie za prześcieradło zajrzał Willy. – Wybaczcie, że przeszkadzam. Spotkamy się w restauracji. – Dobrze – odparła Eddi, zabierając ręce z uścisku phouki. – Masz auto? – Poradzę sobie – odparł z uśmiechem Silver i zniknął za zasłoną. – Chcesz iść na kawę? – zapytała Eddi. – Oczywiście, że chcę, skarbie. Przecież nie mogę cię opuścić ani na chwilę. Raptem Eddi przyszła do głowy pewna nieprzyjemna myśl. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam? Odkąd dałam Stuartowi kopniaka, takie drobiazgi jak prywatność nie mają już znaczenia. O, Boże. Szybko wyszła zza parawanu. – Zabrał Hedge’a – poinformowała ją Carla. Nie musiała mówić, kto. – Danny też już wyszedł. Gitara Willy’ego leżała na stojaku, a skrzypce w futerale, wzmacniacz był wyłączony, torba z akcesoriami porządnie zapakowana. A więc zostawił sprzęt. To coś w rodzaju milczącej obietnicy. – Jezu, mówisz „kawa” i wszyscy natychmiast znikają – stwierdziła Eddi. – Cóż, sprawdźmy, czy twój wóz jeszcze nie zardzewiał. Phouka stał z zamyśloną miną. – Do restauracji jest z górki, prawda? – O nie! Zostawcie mój samochód w spokoju! Obie z chichotem popędziły w dół po schodach, phouka ruszył za nimi wolniej. W czasie jazdy rozmawiały o zespole, natomiast on cały czas milczał. Eddi, najpierw zaniepokojona, teraz poczuła irytację. Przecież to był w dużej części jego pomysł. A teraz, kiedy grupa powstała, chce mi zepsuć całą przyjemność? Gdy dotarli na miejsce, Dan pilnował już stolika na sześć osób i dzbanka kawy. Carla opadła na krzesło obok niego, Eddi i phouka wcisnęli się na wyściełaną ławę. Wkrótce zjawił się Silver z Hedge’em i Eddi natychmiast pomyślała o wolnym miejscu u swojego drugiego boku. Willy zajął je bez wahania. Phouka nachylił się i uśmiechnął do niego szeroko. Gitarzysta skinął głową i sięgnął po pusty kubek. Eddi odwróciła się do phouki i szepnęła: – Co ty robisz? Z niewinną miną zatrzepotał rzęsami. – Ja? Nic. – To dobrze. Tak trzymaj. Rozmowa była bardzo ożywiona i dotyczyła głównie zespołu: jak go nazwać, co grać i w jaki sposób, a także jak wykorzystać znajomości, żeby załatwić sobie koncerty. Ale przede wszystkim myśleli nad nazwą zespołu. Zaczęli od żartów: „Darmowe żarcie” albo „Dziewczyny w bieliźnie 24 godziny”, a następnie przeszli do poważniejszych propozycji. Eddi przez cały czas zerkała na Willy’ego. Zauważyła, że mruży oczy, kiedy się śmieje, przygryza dolną wargę, kiedy się zastanawia, i żywo gestykuluje, kiedy mówi. Czasami przyłapywała go na tym, że na nią patrzy. W końcu Dan wstał i oznajmił, że musi iść do domu. – Psujesz zabawę, Rochelle – stwierdziła Carla. – Nic na to nie poradzę, że nie macie ze mnie pożytku. – Sięgnął po rachunek, ale perkusistka zabrała go. – Uwielbiam bogate dziewczyny – rzekł z westchnieniem i poszedł. Carla z dezaprobatą pokręciła głową. – Podwieźć cię, Eddi? – Masz bliżej do siebie niż do mnie. Chyba pojadę autobusem. Niemal widziała, jak przyjaciółka myśli. Uniesienie brwi, zerknięcie na Willy’ego, mrugnięcie okiem i szybkie spojrzenie na phoukę. – Jak chcesz – powiedziała w końcu. – A ty, Hedge? Basista pokręcił głową, coś wymamrotał i ruszył do wyjścia. – Ale milutki – skwitowała Carla cierpkim tonem. – Dobrze, że chociaż umie grać na basie. No to do jutra, dzieciaki. Pomachała rachunkiem, a Willy wyjął go z jej ręki i poszedł do kasy. – Zobaczymy się rano. – Napięcie w głosie phouki sprawiło, że Eddi oderwała wzrok od podłogi i spojrzała na niego zaskoczona. Jego twarz była bez wyrazu, oczy półprzymknięte. – Nie zrób czegoś niemądrego, pierwiosnku. – A co z... – zaczęła, po czym uśmiechnęła się niepewnie. – To znaczy... co z ciebie za ochroniarz? – Będziesz miała dobrą opiekę – rzucił przez zęby, ale zdobył się na uśmiech. – Może jestem irytujący, ale nie głupi. Przecisnął się obok niej i ruszył między stolikami. Willy odprowadził go spojrzeniem. – Coś się stało? – zapytał, gdy do niego podeszła. Eddi wzruszyła tylko ramionami. Gdy wyszli na ulicę, phouki nigdzie nie było widać. Obiecał, że będzie mnie chronił, a teraz zniknął, pomyślała z goryczą. Ale czy zostawiłby ją teraz na pastwę losu, skoro tak się natrudził, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo? Zerknęła ukradkiem na Silvera. Na pewno jest niegroźny, bo inaczej phouka nie pozwoliłby mu zbliżyć się do niej. – Daleko mieszkasz? – zapytał Willy. – Przy Loring Park. Piętnaście przecznic stąd. Popatrzył na czyste nocne niebo. – Gdybyś chciała, mógłbym odprowadzić cię do domu. Pomaszerowali Hannepin, na której w najlepsze tętniło życie. Zatrzymali się przed drugstorem, żeby posłuchać mężczyzny grającego na congach, a potem przeszli na drugą stronę ulicy, gdzie przy bibliotece produkowało się akustyczne trio punkowe. Nawet zaśpiewali z nimi „Kids Don’t Follow” Replacements. Willy przez chwilę podziwiał koszulę na wystawie sklepu na rogu Dwudziestej Ósmej. Potem spojrzeli sobie w oczy. – Muszę choć zerknąć – oświadczyła Eddi. – Dobrze. Poszli za róg do Knut Koupee, żeby pogapić się na wiszące na ścianie ręcznie robione gitary elektryczne. – Widzisz tamtą? – zapytał Willy, wskazując na cudo w czarno-białą szachownicę. – Nie przeżyję bez niej tygodnia. – Wulgarna – stwierdziła Eddi. – Może. – Uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Dlatego mi się podoba. Eddi wybuchnęła śmiechem i pobiegła z powrotem ku Hannepin. Willy dogonił ją za rogiem i chwycił za rękę. Potem ruszyli dalej spacerkiem. Na Dwudziestej Szóstej Eddi przystanęła. – A właściwie jak tu dotarłeś po próbie? Porzuciłeś gdzieś samochód? – Pożyczyłem i po drodze oddałem. Właściciel mieszka niedaleko stąd. – To bardzo wygodne. O Boże, chyba będziemy musieli kupić duży wóz! W gruchocie Carli nie zmieści się cały zespół. – I będziemy potrzebowali głośników – przypomniał Willy. – Cholera! Rzeczywiście. Dlaczego trzeba być bogatym, żeby zostać bogatym? Silver zamachał ich złączonymi rękami. – Nam się uda – powiedział. Gdy się uśmiechnął, Eddi poczuła w żołądku jakby motyle skrzydełka. Zanim dotarli do Loring Park, wiatr przewiał na wylot jej dżinsową kurtkę. – Zimno ci? – spytał Silver. – Już niedaleko. Bez słowa zarzucił jej na ramiona swoją kurtkę. Eddi poczuła tego ciepło i znowu zadrżała, ale tym razem już nie z chłodu. Willy otoczył ją ramieniem. Ciekawe, czy czuje, jak mocno bije moje serce. Spojrzała na przód jego białej koszuli, starannie unikając oczu, i powiedziała: – Zamarzniesz. – Już niedaleko. – Jego oddech poruszył jej włosy. Stali przez chwilę, patrząc z góry na Loring Park. Tego roku wiosna przyszła do miasta niespodziewanie. Drzewa eksplodowały liśćmi w ciągu zaledwie kilku dni. Teraz szeleścił nimi wiatr, a gałęzie rzucały czarny koronkowy wzór na pomarańczowe kule lamp. Eddi przypomniała sobie, jak niedawno ten sam widok podziwiał phouka, i nagle, nie wiadomo dlaczego, ogarnęły ją wyrzuty sumienia. – Chodźmy – powiedziała cicho. Wbiegli po frontowych stopniach budynku i zatrzymali się pod drzwiami. Eddi zaczęła szukać kluczy. – Chcesz wejść na górę? – spytała, wpatrując się w posadzkę. Smukłą białą ręką Willy ujął ją pod brodę. Nawet w ciemności jego oczy były zielone. – A ty chcesz, żebym wszedł? Odsunęła się o krok i oparła o ceglany murek. – Zwykle tego nie robię. Nie tak szybko. A poza tym... jeśli nam nie wyjdzie, nie będziemy mogli razem tworzyć muzyki, a zespół jest dla mnie najważniejszy. Silver pokiwał głową. – Nie ma sposobu, żeby to przewidzieć. W każdym razie na pewno nie tutaj. A więc chcesz, żebym wszedł na górę? Motyle w jej żołądku fruwały jak szalone. Trzepot ich skrzydeł niemal ją ogłuszał. W dodatku uginały się pod nią kolana. – Tak – wyszeptała. Weszli po schodach objęci, ale nie całowali się, dopóki nie zamknęli za sobą drzwi mieszkania. Kiedy Willy oderwał wargi od jej ust, miała wrażenie, jakby była samym pulsem, a jej skóra pragnęła jego dotyku. Gdy ujął w ręce jej twarz i odgarnął włosy ze skroni, szybko odwróciła głowę i pocałowała wnętrze jego dłoni. Silver gwałtownie zaczerpnął powietrza. Porwał ją na ręce, a ona zaskoczona chwyciła go za szyję. Przeciął salon i sięgnął do gałki drzwi po prawej stronie. – To łazienka – szepnęła Eddi. – Aha. Chyba nie chcemy iść do łazienki. – Mówił równie zdławionym głosem jak ona. Eddi zachichotała, wtulając twarz w jego koszulę. Willy otworzył drzwi sypialni i zapytał: – Nie rozmyśliłaś się? – A co byś zrobił, gdybym się rozmyśliła? – Postawiłbym cię na ziemi, pocałował grzecznie w czoło i wyszedł. – Mógłbyś? Jego śmiech był nerwowy. – Z trudem. Eddi powiodła opuszkiem palca po jego wargach. – Nie rozmyśliłam się. – To dobrze – powiedział ochryple. – Cofam pytanie. I wniósł ją do sypialni. Nie został na noc. Musnął ustami jej wargi i powieki, po czym wstał z łóżka i ubrał się w swoje skóry, denimy i jedwabie. – Do jutra – szepnął, pocałował ją jeszcze raz i wyszedł. Eddi zasnęła. Miała dziwne, niespokojne sny. Obudziła się raptownie; było jeszcze ciemno. Nagle ogarnął ją strach, że Willy, jego muzyka i namiętność tylko jej się przyśniły. Albo jeszcze gorzej: że był prawdziwy, ale odszedł na zawsze. Potem przypomniała sobie sprzęt ułożony porządnie w sali prób. A klucz do sali prób znajdował się w jej kieszeni. Bardzo dziwna pociecha, pomyślała. Znowu zasnęła i tym razem już nie dręczyły jej żadne koszmary. @@Rozdział siódmy @@ŚRODEK LOKOMOCJI Eddi obudziło szczękanie naczyń i garnków. Przez chwilę wyobrażała sobie, że to Willy krząta się po kuchni. Wiedziała jednak, że to phouka. Ta myśl przyniosła jej pocieszenie i jednocześnie ją zirytowała. Było tak samo jak pierwszego ranka, ale jednak inaczej. Odrzuciła kołdrę i poszła wziąć prysznic. Spędziła dużo czasu w łazience, odwlekając moment spotkania ze swoim strażnikiem. Pewnie rzuci jakąś cierpką uwagę na temat jej osobistego życia i gustu do mężczyzn albo tylko uśmiechnie się ironicznie i będzie milczał z urazą. Jeśli pokaże jej zbolałą minę, zrobi to celowo, żeby ją rozdrażnić. Ale dlaczego, do diabla, może czuć się zraniony? Znalazła ucieczkę w rozmyślaniu o Willym. Wspomnienie jego zielonych oczu, lśniących w blasku lampki nocnej, przyprawiło ją o miły dreszcz. Kochał się z pasją, jakby zależało mu przede wszystkim na jej odczuciach. Nie było między nimi żadnego skrępowania, tak naturalnego u nowych kochanków. Powiedział, że zobaczą się dzisiaj. A jeśli coś się między nami zmieni albo będzie nam dobrze wszędzie, tylko nie w zespole? Uspokój się, dziewczyno. Wiedziałaś wczoraj, że może się tak słać, ale to cię nie powstrzymało. Musisz ponieść konsekwencje swoich czynów. Zrobiła kilka brzydkich min do lustra łazienkowego i wysuszyła ręcznikiem włosy. Potem wróciła do pokoju i zaczęła grzebać w szafie. W końcu muszę spojrzeć prawdzie w oczy. Nie mogę przez cały dzień siedzieć w sypialni jak ostatni tchórz. Włożyła ciemnozielone legginsy oraz sięgającą do połowy uda bladofioletową koszulę i poszła do salonu. Phouka leżał na dywanie przed wieżą stereo. Kiedy ją zobaczył, zdjął słuchawki, a wtedy usłyszała najnowszy album Curtiss A. Zmierzył ją wzrokiem. Nie był w ponurym ani zgryźliwym nastroju, nie sprawiał też wrażenia cierpiącego. Mogło to świadczyć o tym, że albo wszystko jest w porządku... albo coś knuje. – Wyglądasz uroczo – odezwał się w końcu. – Jak irys w pełnym rozkwicie. A więc zanosi się na coś gorszego. – Chyba pójdę się przebrać. – I złamać mi serce? Albo, co gorsza, zakwestionować mój gust? O nie, musisz zjeść śniadanie. Zerwał się z podłogi i wziął ją za rękę. Na widok nakrytego stołu zapomniała odpowiedzieć mu tak, jak powinna. Zobaczyła świeży melon i truskawki, kawałek cheddara, szklankę mleka i talerz nakryty czystą ścierką do naczyń. – Siadaj – rozkazał phouka, zdejmując ścierkę. – Placki – stwierdziła Eddi. – Właśnie. Usiądź, proszę. Tym razem go posłuchała. – Przyznam się, że musiałem poszukać fachowej pomocy. Zjedz jeden, pierwiosnku, i powiedz mi, czy warto było. Eddi sięgnęła po trójkątny placuszek. Kiedy przełamała go na pół, ze środka buchnęła wonna para. Ugryzła kawałek. – Moja babcia takie robiła. – Po zjedzeniu całego placka zapytała: – Co miałeś na myśli, mówiąc o fachowej pomocy? Wspomniałeś, zdaje się, że nic dla ciebie nie zrobią? – Kto? – Brązowe elfy. – Łypnęła na niego zła, że zmusił ją do takiej odpowiedzi. Phouka uśmiechnął się łagodnie i wziął do ręki leżącą obok zniszczoną książkę. Eddi rozpoznała stary egzemplarz „Radości gotowania”, należący kiedyś do jej matki. – Aha – mruknęła. – Ci, którym elfy nie pomagają, muszą sobie radzić sami. – A owoce? – Wiem z dobrego źródła, że wszystko można dostać w Byerly. A więc phouka buszował po najlepiej zaopatrzonym supermarkecie w Minneapolis. Przyłapała się na uczuciu żalu, że tego nie widziała. – Jedz – zachęcił ją i sam wziął z talerza placek. – Zimne rzeczy się ogrzeją, a gorące wystygną... Coś mi się przypomniało... – Zerwał się z krzesła i popędził do kuchni. Wrócił z dwoma kubkami kawy. – Sądziłam... – zaczęła Eddi. Phouka zrobił zakłopotaną minę. – Obserwowałem, jak ją parzyłaś. Postawił przed nią kubek. Czując na sobie jego badawczy, pełen nadziei wzrok, wypiła łyk aromatycznego napoju, nie zważając na to, że jest gorący. – Smakuje jak należy – stwierdziła, ale pomyślała ze smutkiem: Już mnie nie potrzebuje do parzenia kawy. Tymczasem phouka rozpromienił się. – Jak już mówiłem, czeka cię pracowity dzień – oznajmił, krojąc cheddar. – Musisz się do niego przygotować, a śniadanie jest bardzo ważne. – Odchylił się na krześle i spojrzał przez okno na niebo. – Nawet jeśli je zjadasz w południe. – Co to znaczy „pracowity dzień”? – Podczas gdy ty wędrowałaś po łąkach snu, mój nocny kwiatuszku, twój osobisty sekretarz odbierał telefony. Carla będzie tu za piętnaście minut, żeby omówić sprawę waszego pierwszego występu. – Jeszcze nie mamy nazwy, a ona już znalazła nam pracę? – Będziesz musiała ją o to zapytać. – Popatrzył w sufit, jakby z niego czytał. – Dzwonił także Willy Silver. Może tylko wyobraziła sobie, że zrobił dłuższą pauzę po tym stwierdzeniu. – I co powiedział? – Zastanawiał się, czy nie chciałabyś dzisiaj pójść na tańce, skoro nie ma próby. Oczywiście, że by chciała. Phouka nadal wpatrywał się w sufit. Minę miał całkowicie obojętną. – Czy to byłoby niebezpieczne? – spytała. Sama nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. Powinna zbagatelizować nowinę i szybko zmienić temat. Phouka zlustrował ją długim, ironicznym spojrzeniem. – Niebezpieczne dla kogo? – Dla mnie. – Wiem, skarbie, ale dla której twojej części? Ciała? Umysłu? Nieśmiertelnej duszy? A może serca? Eddi mimo woli drgnęła. – Nie wkurzaj mnie. Wiesz, co mam na myśli. – Tak – rzekł z westchnieniem. – Ale czy na pewno nie chcesz znać odpowiedzi na pozostałe pytania? – Nie, w każdym razie nie od ciebie. – Tak przypuszczałem. A więc, mój irysku, możesz bez obawy iść na tańce. Będziesz tam równie bezpieczna, jak ze mną w domu. – To znaczy? Phouka wbił w nią wzrok. – Zadajesz dzisiaj dużo kłopotliwych pytań. Wyraz jego twarzy sprawił, że Eddi uciekła spojrzeniem. Sięgnęła po kawę i pociągnęła duży łyk. – A po wizycie Carli pojedziemy kupić motocykl – oznajmił wesoło phouka, spoglądając na nią ponad krawędzią kubka. Eddi zakrztusiła się. Phouka zerwał się z krzesła i uderzył ją w plecy. – Tylko sobie wyobraź: wiatr we włosach, poczucie pędu i mocy, niezależność... Eddi odstawiła kawę i rozparła się na krześle. – Bardzo bym chciała, ale nic z tego – oświadczyła zdecydowanym tonem. – Nonsens, skarbie! Dlaczego miałabyś go sobie odmawiać? – Nie mogę sobie pozwolić na taki wydatek. Phouka machnął ręką. – Umiesz prowadzić? – To nieistotne. – Czy prawo śmiertelników zabrania ci posiadania motocykla? Eddi chciała go okłamać, ale nie potrafiła. – Nie zabrania. – W takim razie... – Może ty kupisz sobie motocykl, a ja będę jeździć z tyłu? Phouka oparł brodę na splecionych dłoniach. – Zrobiłbym tak, skarbie, choćby po to, żeby oszczędzić nam tej sprzeczki. Ale te żelazne pudła, które czerpią moc z eksplozji i są pełne skomplikowanych mechanizmów... nie lubię ich i nie potrafię ich obsługiwać. Niektóre wynalazki ludzkości nie sprawiają mi żadnych kłopotów. Na przykład wszystkie związane z elektrycznością. – Wskazał skinieniem głowy na wieżę stereo. – Natomiast silnik spalinowy... – Ale co by ci szkodziło prowadzić motor, zamiast jeździć nim jako pasażer? – Rozsądne pytanie, choć nie jestem pewien, czy istnieje na nie dobra odpowiedź. Mam... blokadę psychiczną. Moralne obiekcje, że sprawuję władzę nad taką maszyną. Z tym, że ktoś mnie na niej wiezie, łatwiej mi się pogodzić. – Ale przecież w samochodach czujesz się nieswojo. Phouka przeczesał palcami czarne włosy i uśmiechnął się krzywo. – Jestem istotą z powietrza i ziemi. Zamknięty w blaszanej puszce czuję mdłości i osłabienie i wpadam w panikę jak zwierzę, które odgryza sobie nogę, żeby uciec z pułapki. Eddi popatrzyła na niego zdziwiona. Nie przypuszczała, że jazda samochodem jest dla niego aż tak nieprzyjemna. Phouka opuścił wzrok na talerz i przez chwilę bawił się nożem do chleba. – Niechętnie poruszam kwestię, nad którą pewnie wolałabyś się nie zastanawiać... – Mów. Uniósł na nią wzrok. – Jak zamierzasz dotrzeć na pole bitwy? Minęła dłuższa chwila, zanim do Eddi dotarł sens jego pytania. – Na razie o tym nie myślałam – wyznała. – Pierwsza walka rozegra się kilka mil na południowy wschód od miasta, przy wodospadzie Minnehaha. Mógłbym dotrzeć tam na piechotę i nadal być świeży, ale wątpię, czy ty zdołałabyś tego dokonać. – Mówił niemal przepraszającym tonem. – Jeśli tak bardzo mnie potrzebują, dlaczego nie zorganizują transportu? – Chciałabyś zjawić się na miejscu potłuczona, mokra, ubłocona i z objawami choroby morskiej? – Wrzucił kawałek sera do ust i uśmiechnął się do niej miło. – Co? Ja nie... Dlaczego... Phouka przeżuł i połknął ser. – Mówiłem ci, że jestem podstępnym osobnikiem, skarbie. Ale w Jasnym Dworze są i tacy, przy których jestem szlachetnym rycerzem. I właśnie oni po ciebie przyjdą, jeśli nie zjawisz się z własnej woli. Jedna podróż w ich towarzystwie, a będziesz wolała przewędrować pół kuli ziemskiej, żeby tylko uniknąć następnej. – I to są ci dobrzy faceci? – mruknęła Eddi. Phouka przeszył ją wzrokiem. – Przypuszczam, że jazda autobusem jest wykluczona? – Wolałbym, żeby przekłuto mi uszy hakiem szynowym. – Rozumiem. Po chwili phouka zapytał: – Mam nadzieję, że nie poprosisz Carli o podwiezienie? – Nie – warknęła Eddi. Gdybym to zrobiła, wiedziałaby, gdzie i kiedy odbędzie się bitwa, i nic by jej nie powstrzymało przed wzięciem w niej udziału. – Pocieszyłaś mnie – rzekł phouka trochę zbyt ostro. – Widzę, że nie straciłaś rozsądku. – Dlaczego miałoby być inaczej? Phouka uśmiechnął się, lekko przekrzywiając głowę. – Miłość ogłupia śmiertelników. Eddi zmusiła się do okazania stosownej irytacji. – A co ty, do diabła, wiesz o miłości? Nachylił się do przodu. Jego oczy były ciemne jak woda pod bezksiężycowym niebem, jak pokój bez okien po zgaszeniu światła. – A co ty wiesz o mnie? Dźwięk domofonu zabrzmiał ogłuszająco. Phouka westchnął i mruknął pod nosem: – Wcześnie jesteś. Eddi zerwała się z krzesła i wcisnęła guzik. – Carla? – Madame przyjmuje? – Wchodź – rzuciła Eddi i otworzyła frontowe drzwi. Ze znużeniem wróciła na swoje miejsce. – A wracając do sprawy motocykla... – zaczął phouka. – Nie mogę sobie na niego pozwolić. Phouka spojrzał w sufit. – To żadna przeszkoda, jeśli tylko czegoś pragniesz, kwiatuszku. – Co masz na myśli? W tym momencie Carla wsadziła głowę do mieszkania. – Pani mnie wzywała? – On coś knuje – oświadczyła Eddi, wskazując na phoukę. Ten zrobił niewinną minę. Przyjaciółka wzruszyła ramionami. – Papież jest katolikiem, latem są upały, a on coś knuje. I co z tego? – Nie jest aż tak źle – zapewnił ją phouka. – Znasz kogoś, kto ma motocykl na sprzedaż? Carla osłupiała. – Co? – Motocykl. I najlepiej, żeby to był ktoś, kogo nie lubisz. Obie wytrzeszczyły na niego oczy. – No cóż, chyba sam muszę się tym zająć – stwierdził phouka z westchnieniem. – Czy mogę was poprosić, żebyście przeniosły się do sypialni? Sam przeciął salon i otworzył okno. Eddi skrzyżowała ramiona. – Dlaczego? – Ponieważ wzywam moich informatorów – odparł phouka z uśmiechem – a oni są nieśmiali. Wyświadcz mi więc tę przysługę, kochanie. Zamknijcie się w sypialni i poczekajcie, aż was zawołam. Proszę. Carla stała z buntowniczą miną, ale Eddi chwyciła ją za ramię i pociągnęła. Przyjaciółka prychnęła i niechętnie ruszyła za nią do drugiego pokoju. Tam rzuciła się zagniewana na łóżko. – Cholera, zamierzasz... Eddi położyła palec na ustach. Głośno zamknęła drzwi, a następnie bardzo ostrożnie je uchyliła. Carla wstała z łóżka i bezszelestnie zbliżyła się do niej, a potem usiadła na podłodze i zerknęła przez szparę w drzwiach. Zobaczyły phoukę siedzącego przy stole. Wziął z talerza placek i przekroił go na pół. Następnie przejechał ostrzem noża po środkowym palcu prawej ręki. Gdy na białe ciasto spadły trzy krople krwi, phouka zaniósł kawałek placka na parapet, po czym wrócił na swoje miejsce przy stole i zaczął obserwować okno, z roztargnieniem liżąc zranioną opuszkę palca. Eddi zauważyła, że Carla patrzy na nią zdumiona, więc ostrzegawczym gestem uniosła dłoń i znowu przytknęła oko do szpary w drzwiach. Nagle coś się pojawiło nad ofiarą. W pierwszej chwili Eddi myślała, że to ogromna, większa niż jej dłoń ćma. Ale na szybko bijących skrzydłach nie było białego proszku. Mieniły się natomiast różnymi kolorami i miały żelatynowy połysk. Gdy stworzenie wylądowało na parapecie i złożyło skrzydła, mogła mu się dokładnie przyjrzeć. W ogólnych zarysach przypominało malutkiego człowieka. Właściwie mogło nawet uchodzić za kobietę. Było perłowo-białe i kruchej budowy, miało trójkątną twarz, w której dominowały błyszczące czarne oczy, włosy jak pajęczyny i długie, chude ręce z długimi palcami. Duże stopy kończyły się ptasimi pazurami. Przez dłuższą chwilę istota patrzyła na phoukę, a następnie wbiła palce w ciasto, oderwała kawałki pokropione krwią i pożarła je łapczywie. Z lekkiego rozluźnienia ramion phouki Eddi wywnioskowała, że opuściło go napięcie. Na koniec stworzenie wytarło usta wierzchem dłoni, a następnie wzbiło się w powietrze i wylądowało na stole przed phouka. Tam przysiadło i spojrzało na niego pytająco. Wargi phouki poruszyły się, ale do sypialni nie dotarł nawet najmniejszy dźwięk. Owadzi stwór skrzywił się, jakby był niezadowolony. Eddi nie potrafiła zinterpretować wyrazu jego twarzy, tak samo jak nie umiałaby odczytać reakcji ptaka. Phouka siedział bez ruchu i nadal coś mówił. W końcu istota zacisnęła usta, poderwała się ze stołu i wyleciała przez okno. Phouka głośno wypuścił powietrze z płuc i z drżeniem całego ciała powrócił do życia. Eddi zamknęła wolno drzwi. – Jezu! – wykrztusiła Carla. – Co to było? – Na pewno nie Tinkerbell, kochanie. Już nigdy więcej nie będę oglądać „Piotrusia Pana”. – To stworzenie było... na swój dziwaczny sposób piękne. – A jak pożarło tamto... Jezu! – Carla wzdrygnęła się. – Co tu się właściwie dzieje? Eddi postanowiła zbagatelizować całą sprawę. – Chodzi o motocykl. – Motocykl? – Phouka uznał, że powinnam sobie kupić motocykl. – Ale co, do diabła, te jego czary-mary mają wspólnego z motocyklami? – Nie wiem. Chyba wysłał to straszydło, żeby jakiś znalazło. Carla zadrżała. – Dziękuję, ale ja wolę korzystać z ogłoszeń. Eddi z uśmiechem poklepała ją po ramieniu. – Może trzeba było podsunąć mu taki pomysł. A teraz udawajmy, że już o wszystkim zapomniałyśmy, pomyślała. – A co z naszymi sprawami? – zapytała. Przynajmniej jej bajkowi sojusznicy nie mieli żadnej władzy nad zespołem. – Bestia wspomniała coś o koncertach. – Bestia? Aaa, Burek! – Carla uśmiechnęła się szeroko. – Właśnie. Chcesz zagrać w MCAD dla ostatniego roku? – O rany! Jak to załatwiłaś? Nowy zespół i żadnego demo. – Poprosiłam o przysługę – odparła Carla, wyraźnie zadowolona z siebie. – Owszem, zrobiłam to, nie patrz tak na mnie. Okazało się, że to nie takie straszne. – Szturchnęła przyjaciółkę palcem. – Wiesz, co ludzie o tobie myślą? – O rany, wolę nie wiedzieć. – Powiedziałam facetowi, który organizuje wszystkie imprezy w MCAD, że mam kapelę, która na pewno mu się spodoba. Podałam mu skład, a on zaproponował nam występ. – Rozpoznał nazwisko Dana – podsunęła Eddi. – Oczywiście, że tak, ale nie jest głupcem. Chciał wiedzieć, kto jest liderem. Danny nie nadaje się na frontmana, ja też nie, więc wymieniłam twoje nazwisko, a gość od razu dał nam pracę. – Może chce do mnie wystartować? – Jest chłopakiem faceta, u którego brałam lekcje gry na perkusji. – Aha. – Eddi uznała za przyjemnie i jednocześnie niepokojące, że komuś, kogo ona nie zna, jej nazwisko nie jest obce. – Więc bierzemy tę robotę? Minneapolis College of Art and Design wydawało się dobrym miejscem na pierwszy koncert. Kilka najlepszych progresywnych i artrockowych grup w mieście zaczynało na różnych imprezach okolicznościowych właśnie w MCAD. Panowała tam swobodna atmosfera, a publiczność była wyrobiona muzycznie i otwarta. – Musimy wypożyczyć głośniki – stwierdziła Eddi. – Wypożyczyć? – Tak. Prawdę mówiąc, jestem pod takim wrażeniem, że postanowiłam uczynić cię naszym menedżerem. – Do diabła, wiedziałam. Ty nie lubisz zajmować się organizacją, Danny nie potrafi, bo myślami błądzi gdzieś przy pasach Van Allena, a Hedge i Willy to dwie wielkie niewiadome. – Carla podciągnęła kolana pod brodę i zerknęła z ukosa na przyjaciółkę. – A skoro już mowa o niewiadomych... Eddi nawet nie drgnęła na wzmiankę o Willym, przynajmniej tak jej się wydawało. Dobrze jednak znała ten wyraz oczu Carli. – Co masz na myśli? – Czy... hmmm... dotarłaś wczoraj cało do domu? – Tak – odparła krótko Eddi, ale kiedy przyjaciółka wyraźnie zaczęła się denerwować, parsknęła śmiechem. – Willy i ja przyszliśmy na piechotę. I zaprosiłam go na górę. – A niech mnie! Co w ciebie wstąpiło, dziewczyno? Szybka jesteś. – Masz rację. – Eddi lekko uniosła brodę. – Ale nie żałuję. Przynajmniej na razie. – Nie rozumiem. Fakt, że jest najprzystojniejszym facetem, jakiego w życiu widziałam, gra na gitarze lepiej niż Bóg i nie zachowuje się jak dupek. Ale nie wiem, jaki jest sam na sam... – Za to ja wiem. – Ależ ten chłopak jest dla ciebie za dobry, kochanie. Eddi zmierzyła ją wzrokiem. – Czy ty... Nie wiem, jak to wyrazić. Jesteś zazdrosna? Carla zachichotała i pokręciła głową. – Nie, ty głuptasie, on nie jest w moim typie. To zupełnie jak z podziwianiem słynnego obrazu. Naprawdę mi się podoba, ale nie chciałabym go mieć na ścianie. Poza tym to za duża odpowiedzialność. Ja wolę niekłopotliwych facetów. – Na przykład? – Nie mam na myśli nikogo w szczególności – rzuciła niedbale przyjaciółka, w skupieniu rolując skarpetki. Następnie oparła się plecami o wezgłowie łóżka i uśmiechnęła szeroko. – W każdym razie od razu zwrócił na ciebie uwagę. – Kto? Carla westchnęła. – Jak to kto? Willy, skarbie. – Naprawdę? – A ty na kogo się gapiłaś? – Wiedział, że musi zrobić na mnie wrażenie, jeśli chce wejść do zespołu. – Drogie panie! – dobiegł zza drzwi głos phouki. – Jeśli wolicie salon, możecie już przyjść. – Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć na osobności? – zapytała Eddi cicho. Carla przygryzła wargę. – Cóż... – Za chwilę! – krzyknęła Eddi. – Teraz ja z kolei zastanawiam się, jak to wyrazić – stwierdziła przyjaciółka. – Co z twoim aresztem domowym? – Z czym? – No z nim – rzuciła Carla, niecierpliwie wskazując głową na drzwi sypialni. – Z twoim cieniem. Gdzie spędził noc? – Nie wiem. – Po tym zamieszaniu, jakiego narobił, znika na całą noc? Przecież mogli cię zabić! – Zapewnił, że wszystko jest w porządku i będzie mnie pilnował. – Eddi wzruszyła ramionami. Ale właściwie dlaczego ja go bronię? Carla chyba usłyszała jej myśl, bo zapytała: – Nie jest taki zły, co? – Phouka? – Tak. Nie za bardzo się narzuca. Czasami jest nawet... Boże, naprawdę ja to mówię? ...zabawny. – Ostrożnie – uprzedziła Eddi. – Nie zagalopuj się. – Dobra. Ale ty... To znaczy, że wszystko u ciebie w porządku? Co mogła odpowiedzieć? Przyzwyczajona do mieszkania samotnie, od tygodni naprawdę nie była sama. Jej życiu zagrażało niebezpieczeństwo. – Tak, jestem w dobrej formie. Chodź, dziecino, dotrzymajmy mu towarzystwa. Phouka wyglądał przez okno, stojąc w niedbałej pozie. Gdy się odwrócił, po jego ustach błąkał się lekki uśmiech, a jedna brew była uniesiona. Miał taką minę, jakby wiedział, że podglądały go przez drzwi. Eddi wzruszyła ramionami, a on zaszczycił Carlę swoim najmilszym uśmiechem. – Czy mogę cię prosić o przysługę, żeby oszczędzić ci w przyszłości podobnych uprzejmości? – Brzmi dosyć tajemniczo. – Taki już jestem. – Czego chcesz? – Żebyś nas zawiozła do Saint Paul. A więc owadzie stworzenie znalazło motocykl do kupienia. Carla zerknęła pytająco na Eddi. – Tak – potwierdziła przyjaciółka. – Do Saint Paul. Na twarzy phouki odmalowała się ogromna ulga. *** To był czarny triumph bonneville, zwykły miejski motor o szlachetnym rodowodzie. Stał obok blaszanego garażu, za wysokim budynkiem o zapadniętym dachu. Eddi od razu zapragnęła przejechać się nim. Spojrzała niechętnie na walący się tylny ganek. – Czy nie powinniśmy komuś powiedzieć, że już jesteśmy? Phouka pokręcił głową. – Zaczekajmy, aż właściciel sam do nas przyjdzie. I pozwól, że ja będę z nim rozmawiał. Ku zdumieniu Eddi sięgnął do kieszeni i wyjął okulary przeciwsłoneczne. – Dlaczego ty? To ja się znam... – Hej! – dobiegł z zaułka cienki głosik. W brązowej trawie rosnącej obok garażu siedziała ośmio – albo dziesięcioletnia dziewczynka o rysach i cerze wskazujących na indiańską krew. Szybkim ruchem odgarnęła z oczu czarne splątane kosmyki. – Kupujecie go? Eddi przyłapała się na tym, że szuka w jej twarzy śladów elfiego pochodzenia. Mała bardziej niż phouka wyglądała na istotę z bajek i nie wiadomo, skąd się tu wzięła. Zupełnie jakby nagle się zmaterializowała. – Zobaczymy. Wiesz, do kogo należy? Dziewczynka wskazała głową na dom, jednocześnie znowu odgarniając z twarzy włosy. Oszczędność i szybkość jej ruchów budziły podziw. – To dupek. Pewnie go zakosił. Eddi zerknęła na swojego towarzysza, unosząc brwi. – Dlaczego tak uważasz? – spytał phouka dziwnie zadowolonym tonem. Mała wzruszyła ramionami. – Podwędził parę kluczy facetowi mojej mamy. Mówił, że ich nie ma, ale kłamał. I kiedyś rzucił we mnie butelką, jak jechałam na rowerze. Phouka cmoknął z dezaprobatą. Dziewczynka wstała z wysokiej trawy, zbliżyła się do triumpha i obeszła go wkoło, oglądając z powagą jak klientka. W tym momencie od strony domu dobiegł męski glos, ale nie takich słów powitania spodziewała się Eddi. – Spieprzaj od mojej maszyny, słyszysz? Idący ścieżką człowiek był duży i chyba silny, ale najwyraźniej w niezbyt dobrej formie. Podkoszulek opinał mu się na wielkim brzuchu i ledwo sięgał do paska od dżinsów. Mężczyzna łypał groźnie ponad ramieniem Eddi. Gdy się odwróciła, zobaczyła, że dziewczynka znika za warsztatem samochodowym znajdującym się po drugiej stronie ulicy. Phouka gestem właściciela położył rękę na motocyklu. – Przepraszam – powiedział mężczyzna, wytarł rękę o podkoszulek i wyciągnął ją do Eddi. – Ci Indianie kradną wszystko, co nie jest przybite gwoździami. Niechętnie podała mu dłoń, bezskutecznie próbując sobie wyobrazić dziesięcioletnią dziewczynkę uciekającą kilkusetfuntową maszyną. Następnie mężczyzna spojrzał spode łba na jej towarzysza. Phouka uśmiechnął się i skłonił głowę z pańską łaskawością. Efekt spotęgował jego strój: złoto-czarny dopasowany płaszcz do kolan, czarna marszczona koszula, obcisłe czarne spodnie i buty na obcasach. Mężczyzna nie podał mu ręki. Całą swoją uwagę skierował na Eddi. – Więc szukasz motoru, złotko? Zanim zdążyła go poprosić, żeby nie mówił do niej „złotko”, odezwał się phouka: – Pani McCandry chciałaby najpierw wypróbować pański pojazd. Potem popatrzył na nią, jakby czekał na potwierdzenie. Ciemne okulary przydawały mu tajemniczości. Eddi miała ochotę roześmiać się, ale tylko skinęła głową. Grubas potarł nos. – Umiesz tym jeździć, złotko? Szybko zerknął na phoukę i zaraz wrócił do niej spojrzeniem. Eddi dobrze je znała. Takie same spojrzenia posyłali kierownicy klubów, jeśli chcieli ją poderwać i zastanawiali się, czy Stuart będzie miał coś przeciwko temu. Nie uciekła wzrokiem, tylko śmiało popatrzyła mu w oczy, póki nie upewniła się, że zrozumiał. – Potrafię. – Kluczyki – rzucił krótko phouka, wyciągając rękę. Mężczyzna zignorował go i wyszczerzył się do Eddi. – Może powinienem przejechać się z panią. Phouka zrobił krok w jego stronę. Był niższy i jakieś sto funtów lżejszy niż właściciel motocykla. Zsunął okulary na czubek nosa i zmierzył mężczyznę wzrokiem. Grubas przestał się uśmiechać. Wyjął z kieszeni kluczyk zawieszony na drucianym kółku. – Objedź kwartał, słonko – powiedział. – Umiesz go zapalić? Eddi z trudem przełknęła odpowiedź, która cisnęła się jej na usta. – Mogę pożyczyć kask? – Nie mam. Wcale jej to nie zdziwiło. Siadła na motorze, przechyliła go do przodu, żeby zdjąć z nóżek, i kilka razy na próbę pokręciła manetką. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na właściciela, podskoczyła raz i drugi, naciskając starter. Silnik zapalił. Triumph spisywał się wspaniale. Eddi wybrała trasę obejmującą kawałek autostrady. Rozkoszowała się pędem wiatru na twarzy, słuchając równomiernego pomruku silnika. Co ten phouka mówił o eksplozjach w blaszanych puszkach? Na osiedlowej uliczce zahamowała tak gwałtownie, że tylne koło aż uciekło w bok. Stanęła przy krawężniku i zaczęła gorączkowo myśleć. Była sama. Rozejrzała się, wypatrując straszydeł, ale wszędzie panował spokój. Ciszę mącił jedynie stłumiony warkot motoru. Mogłabym skierować się ku autostradzie i w ciągu godziny znaleźć się w Wisconsin. Chyba że prędzej dopadłby mnie Mroczny Dwór. Phouka byłby wściekły, podobnie jak właściciel triumpha. Pewnie zadzwoniłby na policję. Ciekawe, jaka jest kara za kradzież pojazdu. Może warto zaryzykować. Chciałabym zobaczyć, jak Jasny Dwór odbija mnie z więzienia hrabstwa Ramsey i ciągnie na tę swoją cholerną wojnę. Gdyby uciekła, phouka wpadłby w szał. Zabawne, że nigdy nie widziała go wściekłego, ale była pewna, że jest zdolny do ataku furii. Zastanawiała się, czy choć trochę by się smucił. Wyobraziła go sobie, jak stoi na błotnistym podwórku zarośniętym wysokimi chwastami i czeka z rosnącym niepokojem, aż w końcu uświadamia sobie, że ona nie wróci. Wiedziałby o tym dużo wcześniej niż grubas. I kiedy ten postanowiłby wezwać gliny, phouki już by tam nie było... Ruszyła z powrotem w stronę rudery. Oparty o blaszak phouka emanował spokojem. Czarne okulary nie pozwalały dojrzeć wyrazu jego oczu. Tylko lekkie skrzywienie ust świadczyło o rozbawieniu i uldze. Właściciel motocykla stał kilka kroków dalej, pocierając dłonie o nogawki dżinsów. – I jak? – zapytał jej opiekun, gdy wyłączyła silnik. – Może być. Skinął głową. – Chodźcie do domu – zaproponował gospodarz. – Napijemy się piwa i dobijemy targu. Phouka zastanawiał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i rzekł: – Nie czulibyśmy się swobodnie w pańskim domu. Załatwmy sprawę tutaj. Właściciel zbladł, a następnie poczerwieniał na twarzy. – Jesteście za dobrzy, żeby wejść do mojego domu i napić się ze mną piwa? – Tego nie powiedziałem. Mężczyzna zmrużył oczy i poruszył szczękami, jakby mełł w nich szczególnie wyszukaną zniewagę. – Nie muszę słuchać pedalskiej gadki czarnucha – rzucił w końcu i uśmiechnął się z zadowoleniem. Phouka dotknął oprawek okularów, jakby znowu zamierzał je zsunąć na nos. – Ale moje pieniądze nie będą panu przeszkadzały, co? Ile pan chce za motocykl? Eddi obserwowała, jak na twarzy grubasa walczą ze sobą gniew i chciwość. – Tysiąc sto pięćdziesiąt – zażądał gładko. Phouka przekrzywił głowę i założył ręce za plecy. Tam dotknął kciukiem jednego palca, potem drugiego, trzeciego... Eddi zrozumiała. Wyciągnęła dłoń, jakby chciała dotknąć triumpha, i musnęła siedem palców phouki. – Siedemset. – Nie będę się targował. Wiem, ile jest warta ta maszyna. – Mężczyzna pokazał zęby w uśmiechu. – Ale mogę spuścić na tysiąc, bo podoba mi się twoja pani. Phouka zacisnął usta w wąską kreskę i uderzył pięścią we wnętrze drugiej dłoni. – To pana ostateczna propozycja? – zapytał lodowatym tonem. – Tak. Phouka ruszył w stronę ulicy. Eddi poszła za nim, zastanawiając się, jak dotrą do domu. Nagle jej strażnik odwrócił się i zawołał: – A moja ostateczna propozycja brzmi: osiemset. – Zrobił pauzę i dodał: – Gotówką. Uśmiechnął się tak drapieżnie, że Eddi poczuła lekkie zdziwienie, gdy nie zobaczyła psich kłów. Przez dłuższą chwilę mężczyzna tylko na nich patrzył. Potem wzruszył ramionami. Phouka sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął cienki skórzany portfel. Następnie polizał wskazujący palec i odliczył osiem studolarowych banknotów. Rozłożył je w wachlarz i wyciągnął przed siebie niedbałym gestem. – Coś jeszcze? Grubas łypnął na nich spode łba, oblizał wargi i tylko pokręcił głową. – Umowa – powiedziała Eddi. Mężczyzna wykrzywił usta w ironicznym grymasie. – Jego pieniądze, twój motor, co? Odwrócił się i poczłapał do domu. Dokument sprzedaży został podpisany, osiem banknotów przeszło z ręki do ręki. – Miło robić z wami interesy – powiedział grubas, mnąc pieniądze w garści. Gdy szedł przez podwórze w stronę walącego się ganku, spod jego nóg bryzgało błoto. Phouka otrząsnął się jak zmokły pies. – No! – odetchnęła z ulgą Eddi. – Mówiłeś, że chcesz kupić motocykl od kogoś antypatycznego. Gdybym wiedziała, że bez trudu sam znajdziesz takiego człowieka, nie przyjeżdżałabym z tobą. – Nie jestem pewien, czy ja bym przyjechał – odparł phouka. – Gdybym był w psiej postaci, rzuciłbym się na niego z zębami i pogryzł go. – Lepiej oddalmy się stąd. – Eddi kopnęła starter i wskazała głową na tylne siodełko. – No rusz się, bo inaczej będziesz musiał przez całą drogę za mną biec. Phouka zerknął na nią przez rzęsy. – Dobrze. I usiadł z tyłu. – Postaw nogi tutaj i uważaj na rury wydechowe, bo będą gorące – ostrzegła Eddi. – Obejmij mnie w pasie, póki nie przyzwyczaisz się do szybkości. Phouka wydał odgłos przypominający kaszlnięcie, po czym ostrożnie otoczył jej talię ramionami. Eddi chciała obejrzeć się na niego, ale wolała nie napotkać jego wzroku. Włączyła bieg i ruszyła. W czasie jazdy nie rozmawiali. Szum wiatru i warkot silnika były dobrą wymówką. Gdy zatrzymali się przed znakiem stopu, Eddi odważyła się powiedzieć: – Pozwoliłeś, żebym sama go wypróbowała. Poczuła, że jego mięśnie napinają się. – Ten miły człowiek na pewno by się denerwował, gdybyśmy oboje pojechali – odparł lekkim tonem. – Byłem jego zakładnikiem. Eddi zerknęła na niego przez ramię, marszcząc brwi. – Prowadzisz ze mną grę? Zawróciłbyś mnie, gdybym spróbowała uciec? Zacisnął szczęki. – Pewnie tak. Przecież to niemożliwe, żebym ci zaufał. Jego głos był spokojny, obojętny. Eddi bardzo gwałtownie ruszyła spod znaku. Skręciła w uliczkę biegnącą za domem i zaparkowała blisko tylnego wejścia. – Myślisz, że nikt go nie ukradnie? – Chyba mogę ci obiecać, że nikt go nie tknie. – „Uwaga! Motocykl pod ochroną wróżek”. Wszyscy niegrzeczni chłopcy z okolicy uciekną gdzie pieprz rośnie. Phouka zmarszczył brwi. – Byłoby lepiej, gdybyś nie wymawiała tej nazwy głośno w miejscu publicznym. W pierwszej chwili zdziwiła się, ale zaraz potem przypomniała sobie jego ostrzeżenie, żeby nie stosować określenia „wróżki”. – Przepraszam. – Chodźmy – rzucił krótko phouka. Ruszyła za nim po schodach, a raczej za stukotem jego obcasów, bo tak szybko wbiegł na górę. Umyła się, zrobiła lekki makijaż i przebrała w biały top, krótką koszulę z białego denimu i burgundowy żakiet z chińskiej satyny. Na koniec poświęciła kilka minut na sprzątnięcie sypialni. Nie zastanawiała się, dlaczego zadaje sobie tyle trudu. Gdy weszła do kuchni, phouka właśnie zmywał naczynia. – Nie musisz tego robić – powiedziała. Nie podniósł wzroku znad zlewu. – Ale mogę, póki tu jestem. – Jego głos brzmiał wesoło. – Został jeszcze jakiś melon? Phouka wskazał głową na lodówkę. – Czeka pokrojony. Eddi wzięła sobie jeden kawałek i poszła do salonu. Nastawiła album „Hotheads” Boiled in Lead. Po pierwszej piosence uświadomiła sobie, że spaceruje nerwowo między kanapą a oknem. – Zniecierpliwiona? – Phouka stał oparty o kuchenne drzwi i wycierał ręce w ścierkę. Był w marszczonej czarnej koszuli, rozpiętej aż do mostka. Eddi dostrzegła ciemne włosy na jego piersi. Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok. – A może zdenerwowana? Gdy na niego spojrzała, zaskoczona jego łagodnym tonem, posłał jej uśmiech. – Chyba tak. Myślisz, że jestem głupia? Pokręcił głową. – Skąd wziąłeś pieniądze? – Naprawdę chcesz wiedzieć? – Uśmiechnął się łobuzersko. – Oczywiście. – No dobrze. – Wyglądał na zadowolonego z siebie. – Jakiś czas po północy nasz rozkoszniaczek zechce przepuścić te osiem setek. Ale kiedy otworzy portfel, znajdzie w nim nie swoje ukochane pieniądze, tylko osiem zwiędłych liści klonu. Taka jest natura bajkowego złota. Eddi wytrzeszczyła oczy. – Więc ukradliśmy ten motocykl? – Jak to? Dokonaliśmy wymiany handlowej, a jeśli banknoty, które wziął, niedługo pozostały banknotami, to tylko kara za jego niecne postępki. – Ale... dając mu pieniądze, wiedziałeś, że są iluzją, a to jest równoznaczne z oszustwem. Tak naprawdę nie zapłaciłeś mu, tylko go okradłeś. Razem go okradliśmy. Phouka zrobił zdziwioną minę. – Kochanie, on to samo robił innym i zrobiłby nam, gdyby tylko mógł. Eddi opadła wściekła na kanapę. – Cholera! Posłuchaj. – Nachyliła się do przodu, starając się ignorować jego uparte spojrzenie. – Może facet ma żonę albo dziewczynę i dał jej jedną z tych setek na życie. Może ona teraz planuje sobie, że wstawi szybę w drzwi, a za resztę zrobi zakupy i popłaci rachunki... Phouka zmarszczył brwi. – Albo nasz koleś pójdzie do całodobowego supermarketu i wyda setkę – mówiła dalej Eddi. – I co się stanie o północy albo następnego dnia? Kasjer podliczy kasę i stwierdzi, że brakuje mu stu dolarów, a kierownik potrąci je z jego pensji. Albo żona faceta zajrzy do portfela i znajdzie cholerny liść. Jak jej powie, że sto dolców tak po prostu wyparowało? Jak przeżyje cały tydzień? Phouka w skupieniu bawił się ścierką. – Nie rozumiesz? Może gość zasłużył na to, żeby ktoś go okpił, ale czy masz pewność, że nikt inny nie zostanie przy tym oszukany? Opuściła wzrok na podłogę, szukając słów, które by do niego dotarły. Raptem w jej polu widzenia pojawiły się noski jego czarnych butów. Phouka ukląkł przed nią i powiedział: – Rozumiem. Nie przyszło mi to do głowy. O nie, skarbie, tylko nie płacz. Nie chciałem ci sprawić przykrości. – Delikatnie wytarł łzę opuszkiem palca. – To z napięcia. – Eddi uśmiechnęła się blado. – Zawsze się rozklejam, kiedy jestem sfrustrowana. Phouka pokręcił głową. – Muszę jakoś naprawić swój błąd. Jedną ręką trzymał jej dłoń, drugą dotykał policzka. Jego uśmiech był lekko ironiczny, ale tym razem chyba wyłącznie z nawyku. Oboje drgnęli, gdy rozległ się brzęczyk domofonu. Phouka rzucił ścierką w powietrze. – Na jesion i głóg, jak ja nienawidzę tego dźwięku – warknął. Wstał z klęczek i poszedł do kuchni, a Eddi podbiegła do domofonu. – Halo? – Cześć. Może powinienem najpierw zatelefonować? Po jej skórze przeszedł dreszcz. Głos Willy’ego Silvera, nawet zniekształcony przez domofon, był melodyjny i słodki jak czekolada. – Telefonowałeś rano. Wchodź. W kuchni panowała cisza. – Phouka? – zawołała Eddi i w tym momencie uświadomiła sobie, że nigdy wcześniej tak się do niego nie zwracała. Po chwili stanął w drzwiach. – Słucham? Popatrzyli na siebie. – Nic – bąknęła Eddi. Phouka uśmiechnął się smutno i przygładził ręką włosy. – Jeśli zastanawiasz się, co ze mną zrobić, to bez obawy, skarbie. Kiedy wrócisz do domu, ja usunę się dyskretnie. – Ja... nie o tym myślałam. Rozległo się pukanie. Eddi otworzyła drzwi. – Dobry wieczór – powiedział Willy trochę nieśmiało. Światło padające z korytarza lśniło na jego czarnych włosach, podkreślało niesamowity blask oczu. – Wejdź – zaprosiła go Eddi. Gdy uśmiechnął się, zakręciło się jej w głowie. Phouka nadal stał w drzwiach kuchennych, ale gość zdawał się go nie dostrzegać. Eddi przemknęło przez myśl, że jej opiekun stał się niewidzialny. – Masz coś przeciwko Pierwszej Alei? – zapytał Willy. – A kto tam dzisiaj gra? Wzruszył ramionami, lecz w jego wykonaniu to był elegancki gest. – W głównej sali jest dyskoteka, natomiast na dole występuje Summer of Love. – Dobry wybór. – Zerknęła niepewnie na phoukę. Dopiero teraz Silver na niego spojrzał. – Jak leci? – zapytał przyjaźnie, ale z dystansem. – Dobrze. Chcesz pozmywać naczynia? Eddi roześmiała się. – Głupek. – I wtedy dostrzegła taksujący wzrok Willy’ego. – To dobry przyjaciel – wyjaśniła, zaskoczona tym, że się tłumaczy. Po tych słowach doszło do następnej wymiany spojrzeń między Silverem a phouką, spojrzeń nie do odszyfrowania. – Rzeczywiście jestem świetnym przyjacielem – wyznał phouka. – A ty? – Dość dobrym – odparł Willy. Eddi przenosiła niespokojny wzrok z jednego na drugiego. – Powinniśmy już iść – stwierdziła w końcu. Phouka przytrzymał im drzwi. – Nie siedźcie za długo, dzieci. – Dobrze, tatusiu – rzuciła Eddi przez ramię, ale gdy tylko Willy znalazł się na korytarzu, wsadziła głowę z powrotem do mieszkania i spiorunowała phoukę wzrokiem. – Dostaniesz za swoje – syknęła. Uśmiechnął się promiennie. – Mam nadzieję. Eddi zarumieniła się i trzasnęła drzwiami. @@Rozdział ósmy @@SZCZĘŚLIWA DZIEWCZYNA Eddi wdychała głęboko nocne powietrze, rozkoszując się zapachem wilgotnej ziemi i delikatnymi muśnięciami ciepłego wiatru. – O bogowie, czy naprawdę będziemy mieli wiosnę w tym roku, czy to tylko okrutny żart? Śmiech Willy’ego zabrzmiał tak, jakby ktoś zagrał kilka nut na dobrze nastrojonym instrumencie dętym. – Skąd ten pesymizm? – Chyba jesteś nowy w tym mieście – stwierdziła Eddi. – Stosunkowo nowy. – Tak przypuszczałam. Gdybyś tutaj występował, na pewno bym o tobie słyszała. Willy niedbale machnął ręką. W wykonaniu każdego innego Eddi uznałaby ten gest za objaw nerwowości. – Sporo grałem na wschodzie. – Skąd pochodzisz? – Zewsząd. Eddi uniosła brwi. Miał tyle przyzwoitości, żeby zrobić zakłopotaną minę. – Przepraszam. To dość skomplikowane. Moja rodzina to Brytyjczycy, ale ja urodziłem się tutaj. – W Minnesocie? – W Zachodniej Wirginii. Jednak wcześnie stamtąd wyjechałem i od tamtego czasu dużo podróżowałem. – Umilkł na chwilę, po czym dodał: – Jestem rodzinnym postrzeleńcem. Nie czarną owcą, bo nie zrobiłem niczego strasznego, ale po prostu nie wiedzą, jak mnie traktować. Wzruszył ramionami, a następnie zadarł głowę i utkwił wzrok w ciemniejącym niebie. – Ja dorastałam w Winnipeg – powiedziała Eddi. – Przeprowadziłam się tutaj z mamą po tym, jak rodzice się rozwiedli. Poszłam na miejscowy uniwerek, gdzie poznałam Carlę. Zrezygnowałam ze studiów pod koniec trzeciego roku i od tamtej pory gram. – Twoja matka nadal tu mieszka? Eddi pokręciła głową. – Mieszka w stanie Washington, jest leśnikiem i mieszka w chacie. – Skrzywiła się. – Dlaczego ja ci to wszystko mówię? – Bo chcę wiedzieć – odparł Willy, a jego uśmiech znowu przyprawił ją o dreszcz. – Więc nie masz w Minneapolis żadnej rodziny? Braci ani sióstr? – Nie, brat mieszka z moim ojcem w Kanadzie. Willy pokiwał głową, jakby dostrzegł w tych słowach jakiś ukryty sens. Eddi skorzystała z jego zamyślenia, żeby mu się przyjrzeć. W czarnych spodniach, czarno-białej koszuli z nadrukowanym wzorem w stylu art deco i rozpiętej czarnej kamizelce w białe prążki wyglądał elegancko, a zarazem swobodnie. Przez ramię miał przerzuconą czarną skórzaną kurtkę. Jego włosy były zmierzwione i lekko wilgotne, chyba niedawno umyte. Gdy potrząsnął głową, Eddi wyczuła zapach mydła ziołowego, rozmarynu i czarnego bzu. – Więc dlaczego sądzisz, że nie będzie wiosny? – zapytał. – Co? Aha. Po prostu my jej nie mamy. – Wszędzie jest wiosna – stwierdził jak człowiek wierzący, który karci za oświadczenie, że Bóg nie istnieje. – Żartujemy, że u nas są tylko dwie pory roku: naprawy dróg i usuwania śniegu. – Widząc jego zdziwioną minę, dodała szybko: – Ale to nie zawsze jest prawda. Czasami brakuje pieniędzy na odśnieżanie. Szli na północ w stronę centrum. Willy popatrzył na tylną elewację hotelu Hyatt-Regency i rzekł: – To właśnie taki tok rozumowania prowadzi do wznoszenia budynków, w których nie otwierają się okna. Eddi przyjrzała się zaabsorbowanej minie Silvera. – Coś cię dręczy? Spochmurniał na krótką chwilę, ale zaraz uśmiechnął się przepraszająco. – Niezupełnie. Zresztą to nie ma nic wspólnego z tobą. Chodzi o... – uśmiech zmienił się w lekki grymas zabarwiony ironią – rodzinne kłopoty. – Chciałeś powiedzieć: „nie twój interes”? Ta uwaga wydała się Willy’emu bardzo zabawna. – Coś w tym rodzaju – przyznał w końcu. Eddi zastanawiała się, co odpowiedzieć. Chyba powinna poczuć się urażona, i nawet zdawało jej się, że tak jest, ale okazanie irytacji byłoby... niestosowne. Westchnęła. – W porządku, nie będę pytać. Willy chwycił ją za rękę. – Nie chciałem zranić twoich uczuć – powiedział ze skruchą, przymilnie. Światło lamp ulicznych odbiło się w jego oczach, powodując, że tęczówki zapłonęły bladozielonym ogniem. Spojrzał na nią z powagą. Intensywność uczuć, która tak ją fascynowała, zdawała się w nim jaśnieć niczym płomień świecy przenikający przez alabaster. – Jesteś bardzo piękna – wyszeptał. Eddi pokręciła głową zmieszana. Wiedziała, że nie jest piękna. – Nie wierzysz mi? Wstydź się! Uciekając przed jego wzrokiem, spojrzała na ręce trzymające jej dłonie. Były białe, gładkie i przyjemnie chłodne, ze starannie obciętymi paznokciami. Stuart zawsze miał poobgryzane. Willy uniósł jej brodę, przyciągnął do siebie i pocałował, jakby w ten sposób zamierzał rozproszyć jej wątpliwości. Po chwili Eddi cofnęła się i zaśmiała niepewnie. – Zrób to jeszcze raz, a będziesz musiał mnie nieść. Z moimi kolanami dzieją się dziwne rzeczy. Willy roześmiał się i wziął ją pod rękę. Przecięli Dziesiątą Ulicę i ruszyli ku Hannepin. Aleja powoli zmieniała dzienny wystrój na wieczorowy, biurowy pośpiech ustępował miejsca spacerowemu krokowi. Na przystankach czekali mężczyźni w garniturach i kobiety w garsonkach. Potem wsysały ich autobusy, które wcześniej pozbywały się gromady dzieciaków z podmiejskich szkół, elegancko ubranych na piątkową noc. Willy zatrzymał się przed przyciemnionymi oknami Rhinehaus. – Kolacja? – Dla mnie tu trochę za drogo. – Dzisiaj ja stawiam, więc ja wybieram. Niemieckie jedzenie. Z lekkim ukłonem przytrzymał jej drzwi, co ją rozśmieszyło i... niestety przypomniało o phouce, który czasami bywał w nastroju do dworskich wygłupów. – Coś nie w porządku? – zapytał Willy. – Nie, dlaczego? – Zmarszczyłaś brwi. Eddi wzruszyła ramionami. – Pomyślałam o... przyjacielu. Tym, którego u mnie poznałeś. Wnętrze Rhinehaus okazało się dość ponure. Płomyki latarni sztormowych otaczały ciężkie sosnowe stoły kręgami migotliwego blasku. Kąty sali niknęły w mroku; parę widocznych detali pretendowało do miana objets d’arts. Malowany na szkle obraz z jeleniem i ogarami wyglądał jak tapiseria; ozdobny zegar z kukułką przypominał drzewo dające schronienie stadu wróbli. W dusznym powietrzu pachnącym winem i nieznanymi przyprawami umysł był ociężały. Zamówili dania, których nigdy nie próbowali ani nawet o nich nie słyszeli: kiełbaski o niewymawialnych nazwach, gorącą sałatkę, zimną zupę i brązowy jak skóra phouki chleb. Dyskutowali z przejęciem o zaletach piwa i wina, jakby byli dyrektorami planującymi przejęcie firmy. W końcu zdecydowali się na wino przyprawione korzeniami. Kelner przyniósł je na długo przed jedzeniem i już od samego zapachu trunku Eddi zakręciło się w głowie. W pewnym momencie Willy wyciągnął rękę przez stół i nakrył nią jej dłoń. Eddi poczuła przyjemne zdenerwowanie. – Więc co z tym twoim przyjacielem? – zapytał cicho, jak przystało na tę mroczną salę. Eddi spojrzała na niego pustym wzrokiem. – Tym, którego u ciebie poznałem. – Aaa, racja. Co z nim? – Właśnie o to pytałem – przypomniał cierpliwie Willy. – Nadepnąłem mu na odcisk? Czy mam oczekiwać niemiłej sceny? Eddi nie była pewna, czy może wykluczyć scenę. Oczywiście nie taką, jak sądził Willy. Przez chwilę zastanawiała się, czy sprawiłoby mu różnicę, gdyby to ona musiała znieść awanturę. Doszła jednak do wniosku, że nie ma sensu dzielić włosa na czworo. – To przyjaciel. – Stary przyjaciel? Przez chwilę korciło ją, żeby wszystko mu opowiedzieć, ale zamiast tego wzruszyła ramionami. – Po prostu byłem ciekaw. Chodzi o to, że zmywał naczynia. Nagle ogarnęła ją absurdalna irytacja. – Słyszałeś o ruchu kobiet? W dzisiejszych czasach nie zawsze my musimy zmywać naczynia. Willy roześmiał się. – W porządku, tylko się upewniałem. Nie chciałbym, żeby skrzyknął swoich znajomych i poszedł mnie szukać. A jego znajomi bardzo by cię zadziwili, pomyślała Eddi. Na deser zamówili tort lincki i kawę. – Jak nazwiemy zespół? – spytała Eddi. Willy skrzywił się, a potem rzucił z uśmiechem: – Lekcje Dino. – Dobry Boże, skąd to wytrzasnąłeś? – Gdzieś podsłuchałem. – No cóż, przykuwa uwagę. A co powiesz na Miłość i Rakiety? – Przypomniał jej się tytuł ze zbioru komiksów Carli. Willy pokręcił głową. – Już było. – Poważnie? Więc może Brudne Szczury? Albo Gargulce? Nie, to zbyt metalowe. – No to może Cena Grzechu? Sam nie wiem. Nadal podoba mi się Darmowe Piwo. – Mnie nie. Może Trampki? – Zbyt... – Willy wykonał wdzięczny gest dłońmi – pospolite. – Terapia Behawioralna. – Podoba mi się, ale trochę za długie. – Racja – przyznała Eddi. – I niezupełnie o to chodzi. Może coś nam wpadnie do głowy, kiedy już dopracujemy brzmienie. O właśnie, mówiłam ci? Carla załatwiła nam pracę. Willy był pod wrażeniem. – Kiedy? – O rany, nie pytałam jej. W MCAD. – MCAD? – College of Arts and Design. Spodoba ci się. A przede wszystkim ty spodobasz się studentom. – Oczywiście. – Uśmiechnął się szeroko. – Artyści mają wyrafinowany gust. – A muzycy problemy z ego. – Do mnie pijesz? Zapłacił rachunek kilkoma nowiutkimi banknotami. Tymczasem na Hannepin już zaczął się wieczór. Wolno sunęły samochody: małe importowane, lśniące pickupy i duże amerykańskie wozy ze słabymi tłumikami. Z otwartych drzwi Duffa wylewała się muzyka, zapraszając do środka. Przed kościołem scientologicznym chłopiec z wielkim irokezem i dziewczyna w podartej dżinsowej kurtce i ciężkich butach spierali się z poważnym młodym mężczyzną. Przed Skyway Theater trzech czarnych wyrostków puszczało z magnetofonu rozsadzające głośniki funky. – Uwielbiam tę ulicę – powiedziała Eddi. Willy zerknął na nią z ukosa. – Naprawdę? – Dla ciebie jest zbyt brzydka i zapuszczona? – Nie, ale żeby zaraz ją uwielbiać? Eddi włożyła ręce do kieszeni. – W nocy to właśnie tutaj tętni serce Minneapolis. Uptown, gdzie byliśmy wczoraj, to jego roztańczone nogi, a Hannepin Avenue to łącząca je arteria. Gdy dotarli do rogu Siódmej i Hannepin, Eddi wskazała na dwie dziewczyny ze średniej szkoły z modnymi fryzurami, ubrane w wysadzane świecidełkami denimy. – Kiedy dzieciaki z przedmieść albo spoza stanu przyjeżdżają do miasta na piątkową noc, idą na Hannepin. Kiedy dzieciaki z college’u chcą pograć na automatach, faceci z północnej części miasta chcą się powłóczyć i pogapić na kobiety, a dziewczyny chcą się pokazać w nowych ciuchach, robią to właśnie tutaj. – Otuliła się szczelniej kurtką. – Dzięki tym wszystkim ludziom, całej tej energii i emocjom to miejsce powinno już dawno ożyć. – Spojrzała na Willy’ego. – Co? Za dużo domorosłego filozofowania? – Nie. – Pokręcił energicznie głową, jakby chciał zmienić nastrój, i lekko się uśmiechnął. – A ile domorosłego filozofowania to za dużo? – Dobre pytanie. Zdaje się, że z nim jest tak samo, jak z czekoladą. – Ja nigdy nie mam dosyć czekolady. – No właśnie. Przed nimi wyrosło City Center, zdecydowanie nudne i bez wyrazu, ukrywające pod różową ceramiczną powłoką trzy piętra sklepów. Stojący po drugiej stronie ulicy kiosk z prasą był żywym i hałaśliwym wyzwaniem dla obojętnego centrum handlowego. Klub Pierwsza Aleja i ulica, od której wziął swoją nazwę, znajdował się zaledwie przecznicę od Siódmej. – Nie za spokojnie tutaj? – zapytał Willy, gdy ustawili się na końcu niedużej kolejki. – Jeszcze jest wcześnie. Wolałabym tu nie przychodzić o jedenastej. Eddi pokazała bramkarzowi swoje prawo jazdy, a ten przepuścił ją machnięciem ręki. Było w jego geście coś królewskiego, jakby mężczyzna kierował się zasadą noblesse oblige. Lśniąca czarna farba, którą pomalowano budynek z żużlobetonowych pustaków, maskowała jego pierwotną funkcję: dworca autobusowego. Podwójne szklane drzwi wejściowe już w kilka godzin po umyciu pokrywała warstwa kurzu i liczne ślady palców. W środku było jeszcze więcej pustaków i czarnej farby, stara kasa sklepowa na ladzie słabo oświetlonej budki kasjera i długa czarna ściana zaklejona plakatami zespołów występujących w następnym tygodniu. W górze wisiał mały monitor wyświetlający rockowe wideoklipy, kolorowe efekty specjalne i fragmenty niemych filmów o potworach. – Ehm – chrząknął za nią Willy. – A więc cię wpuścili? Skrzywił się. – Już mogę pić alkohol. – A co z tańczeniem? – Jestem za stary. Wolę popatrzeć. Eddi roześmiała się i wzięła go pod ramię. – Chodź, dziadku, przekonamy się. Po dotarciu do końca sali człowiek odnosił wrażenie, że Pierwsza Aleja powiększyła się albo całkowicie zmieniła w tym czasie, gdy był do niej odwrócony plecami. Czarne ściany sprawiały, że główna sala wydawała się nieskończenie duża. Podwieszone u sufitu trzy ekrany projekcyjne zasłaniały przód sceny i pokazywały to samo, co monitor zainstalowany przy drzwiach, tyle że dużo większe. Wzdłuż trzech boków sali ciągnął się balkon pierwszego piętra. Środkowa część, naprzeciwko sceny, cała wyłożona szkłem, odbijała blask ekranów i mieszała go z oświetleniem baru znajdującego się na balkonie. Umieszczone na niewidocznych ścianach neony zdawały się unosić w powietrzu. Na parkiecie do tańca gmatwanina kolorowych świateł tworzyła neonową rzeźbę, która od czasu do czasu zapalała się szybkimi, rytmicznymi rozbłyskami niczym krótko żyjące gwiazdy. Od potężnego systemu nagłaśniającego drżało całe pomieszczenie. – Będziemy grać w głównej sali?! – krzyknął Willy prosto do jej ucha. Eddi aż podskoczyła. – My... – Zespół. – W jego oczach jarzyły się pomniejszone ekrany. – Jasne – odparła z przekonaniem. Zeszli na dół do 7th St. Entry. Sala była mniejsza, a jej wystrój bardziej funkcjonalny niż tworzący iluzję. Na czarnej, skromnej scenie Summer of Love właśnie kończyli przygotowania do występu. – Chcesz piwo? – zapytał Willy. – Ty stawiasz? – Tak – powiedział ostrożnie. – Dos Equis. Uniósł brwi. – A gdybyś ty kupowała? – Grain Belt. – Następne ty stawiasz, cwaniaczku – uprzedził i ruszył do baru. Usiedli z butelkami na otaczającym parkiet podwyższeniu, wyłożonym szarym dywanem. – Tworzysz muzykę? – zapytała Eddi. – Nie, w każdym razie nie za dobrze. Jestem lepszy w aranżacjach. Przyjrzała mu się bacznie, szukając w jego twarzy śladów goryczy, którą usłyszała w głosie. – W porządku, nie wszyscy muszą. – Ale ty tworzysz. Eddi wzruszyła ramionami. – Razem z Carlą. Natomiast Dan Rochelle robi świetną muzykę, ale za to nie pisze tekstów. Więc się nie przejmuj. Summer of Love obwieścili początek występu gitarowo-klawiszową kanonadą. – Chodźmy – powiedziała Eddi, biorąc Willy’ego za rękę. – Dokąd? – W tym mieście zamyka się bary o pierwszej, synu. Musimy dobrze wykorzystać ten czas. Willy tańczył tak samo, jak się kochał albo grał na gitarze którąś ze swoich solówek: całym sobą, z cudowną pasją, niespożytą energią i wrodzonym wdziękiem. Zatańczyli trzy kawałki i padli sobie ze śmiechem w ramiona. Silver odgarnął jej włosy z oczu i musnął ją wargami. Eddi przeniknął dreszcz. Sądząc po minie Willy’ego, z nim stało się to samo. – Przesiedzimy tę wiązankę? – zapytał lekko drżącym głosem. Skinęła głową. Tym razem z trudem znaleźli miejsce na podwyższeniu, bo sala już zaczęła się wypełniać. Eddi w milczeniu obserwowała zespół. Zaskakująca, ale rozkoszna nieśmiałość nie pozwalała jej odezwać się do Willy’ego ani na niego spojrzeć. Dopiero kiedy poczuła jego palce na podbródku, odwróciła głowę. Przez chwilę przyglądał się jej w zadumie, po czym znowu skupił uwagę na scenie. Eddi zrobiła to samo, choć była ciekawa, co dzieje się w jego głowie. Bliskość Willy’ego dziwnie na nią wpływała. Czuła, że otacza ją mgiełka, która sprawia, że każde światło ma wokół siebie migotliwe halo, każdy dźwięk jest już muzyką, a ta z kolei działa na wszystkie jej zmysły. Oszołomiona, dostrzegała niewiele szczegółów. Tańczyli, pili piwo i rozmawiali, ale później niewiele z tego pamiętała. W czasie drugiej przerwy wrócili do głównej sali i stanęli oparci o poręcz balkonu, nie zważając na tłumy, które kręciły się za nimi. – Zawsze czuję się tutaj jak na filmie – powiedziała Eddi, patrząc w dół na mrowie tańczących, lśniące butelki za barem, puste siedzenia dla VIP-ów na przeciwległym balkonie. Willy uśmiechnął się. – Jak gwiazda? – Tak. – Raptem ogarnęła ją bezsensowna melancholia. – W prawdziwym życiu jesteśmy obsadzani wyłącznie jako statyści. Willy otoczył ją ramieniem w talii i musnął ucho oddechem, a ona w tym momencie doszła do wniosku, że jej smutek może być uzasadniony. Nagle usłyszała za sobą znajomy głos. – Szybka jesteś. Odwróciła się gwałtownie. Na szczycie schodów stał Kline. Był rozczochrany i wymięty, jak zawsze, kiedy za dużo wypił. Lewą rękę zaciskał na poręczy balkonu, prawą trzymał w kieszeni płaszcza. – Cześć, Stuart. – Kim jest twój nowy przyjaciel? – zapytał, rozciągając usta w grymasie, który miał być uśmiechem. – Nieważne. Willy wystąpił do przodu. – Willy Silver – przedstawił się z ostrzegawczą nutą w głosie. – A ty... – Stuart Kline. – Znowu skrzywienie warg. – Jesteś nowym ogierem Eddi? W tym momencie phouka by zawarczał. – Wolno się uczysz, Stu – powiedziała cicho Eddi. Kline zacisnął szczęki. – Więc on jest lepszy niż ten czarny pedzio? – Odejdź, Stuart. Nadał mówiła cicho w nadziei, że on też ściszy głos. Ale był zbyt pijany, żeby czymkolwiek się przejmować. Głowy tańczących już zaczęły odwracać się w ich stronę. – A ty? – rzucił zaczepnym tonem w stronę Silvera. – Lubisz pieprzyć drugorzędne bezrobotne wokalistki? Willy odparł spokojnie: – Jestem gitarzystą w jej nowym zespole. Stuart zbladł i ruszył na niego. Willy wyszedł mu naprzeciw i tym samym zasłonił Eddi widok. Ktoś krzyknął i tłum się cofnął. Silver wykonał szeroki zamach. Kline upuścił na ziemię jakiś przedmiot, a Willy odkopnął go, zanim Eddi zdążyła zobaczyć, co to jest. Ludzie wokół rozpierzchli się. Stuart wymierzył cios pięścią w szczękę rywala, ale ten zrobił zgrabny unik, jednocześnie podcinając napastnikowi nogi. Kline runął z impetem na plecy. Gdy Willy wrócił do dziewczyny, na jego ustach drgał uśmiech, a na twarzy malowało się niezwykłe ożywienie. – Można by pomyśleć, że miałeś dobrą zabawę – stwierdziła wstrząśnięta Eddi. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak szybko to wszystko się rozegrało. Willy odrobinę spoważniał. – Musiałem coś zrobić. Stuart powoli dźwignął się z podłogi. – Jeszcze pożałujesz – syknął do Eddi. – Będziesz gorzko żałować. Następnie odwrócił się i zniknął w tłumie, który tymczasem zebrał się wokół nich. – Miły gość – skwitował Willy. Eddi zacisnęła dłonie na poręczy balkonu, aż rozbolały ją kostki. – Kiedyś nim był – wykrztusiła. Willy spojrzał na nią z zaciekawieniem. – Mam nadzieję, bo inaczej martwiłbym się o twój gust co do mężczyzn. – Gdy zobaczył jej minę, dodał pospiesznie: – Żartowałem. – Chyba nie jestem w nastroju do żartów. Willy otoczył ją ramieniem, muskularnym i ciepłym. – Chcesz wracać do domu? Oparła się o niego, nagle bardzo zmęczona. – Tak. – Więc chodźmy. Zeszli na dół objęci, choć nie było na to miejsca w tłumie, wzięli kurtki z szatni i wyszli na niemal pustą LaSalle. Światło lamp ulicznych podkreślało bladość cery Willy’ego i wyostrzało kontrast między czernią i bielą w jego włosach. Tylko jego oczy zachowały swoją barwę. Zimny błysk, który w nich wcześniej dostrzegła, jeszcze nie całkiem zniknął, a na pięknej twarzy malował się posępny, nieobecny wyraz. Kiedy dotarli do frontowych schodów domu, Eddi uświadomiła sobie, że od wyjścia z klubu wcale ze sobą nie rozmawiali. Dopiero teraz Willy położył dłonie na jej ramionach i przerwał milczenie: – Spytałbym, czy mogę wejść na górę, ale boję się, że odpowiesz: nie. Eddi zawahała się, gdyż przejęcie przez niego inicjatywy lekko ją zirytowało. W końcu znalazła klucze i otworzyła drzwi. Weszli na górę, nie dotykając się. Sądziła, że zastanie w mieszkaniu phoukę, ale gdy okazało się, że go nie ma, ze zdziwieniem stwierdziła, że jest rozczarowana. Opadła na kanapę, a tymczasem Willy zamknął drzwi na klucz. Następnie powoli i bardzo ostrożnie, wstrzymując oddech, zdjął kurtkę. Eddi wstała z kanapy i wzięła Willy’ego za rękę. Próbował cofnąć się, ale go przytrzymała. Rękaw koszuli był rozcięty na całej długości przedramienia. Pod nim Eddi zobaczyła płytką, ale spuchniętą i zaczerwienioną ranę. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. – Miał nóż? – wykrztusiła. Rzeczywiście, w czasie bójki Kline coś upuścił, a Silver to odkopnął. Ale przecież Stuart nigdy nie nosił broni... – Przepraszam – bąknął cicho Willy. Eddi podniosła na niego wzrok. – Za co? – Nie zamierzałem ci mówić. Z początku myślałem, że chybił. – Trzeba to oczyścić. Willy rozejrzał się po słabo oświetlonym pokoju, po czym podszedł do stołu i sięgnął po solniczkę. Następnie zdjął kamizelkę i koszulę. Zachowywał się tak, jakby był sam albo jakby nie krępował się rozbierać przy niej, w jej mieszkaniu. Eddi przypomniała sobie, jak nieśmiało obejmował ją w talii phouka, gdy jechali na motocyklu, i nagle zawstydziła się tą myślą. Usłyszała, że Willy idzie do łazienki i napuszcza wody do umywalki. Gdy pojawiła się w drzwiach, właśnie zanurzał w wodzie przedramię. Na półce pod lustrem stała otwarta solniczka. – Nosisz w domu włosiennicę? – zażartowała. Willy popatrzył na nią w lustrze. Miał kamienną twarz. – Sól oczyści ranę – powiedział spokojnie. – Co prawda wolałbym coś mniej szczypiącego, ale niestety, ty niczego innego nie masz. – Posłał jej jeden ze swoich promiennych uśmiechów. Widok nagiego do pasa mężczyzny, pochylającego się nad umywalką, sprawił, że zaszumiało jej w głowie. Wróciła do sypialni, usiadła na brzegu łóżka i skierowała oczy na salon. Usłyszała bulgot wody w rurze odpływowej i chwilę później Willy pocałował ją w czubek głowy. – Nie martw się, nie użyłby go przeciwko tobie – powiedział. – Nie sądziłam, że mógłby kogokolwiek zaatakować. – Nerwowo splatała i rozplatała dłonie. – Czy to moja wina? Dlatego że go rzuciłam? – Nie wiem, nie znam go. Eddi podniosła wzrok. – Nigdy taki nie był – wyszeptała. – Jest dobrym człowiekiem, tylko... słabym. Willy poruszył ranną ręką i skrzywił się, gdy mięśnie przedramienia napięły się. – Teraz jestem do niego trochę uprzedzony. – Gdy kiwnęła głową, pocałował ją we włosy. – Połóż się, a ja ukołyszę cię do snu śpiewem. Jego słowom towarzyszył lekki uśmiech, który Eddi odwzajemniła. Nie potrafiła zdobyć się na taką swobodę jak on, więc rozebrała się w łazience. Kiedy wyszła stamtąd w kimonie, Willy siedział na łóżku z akustyczną gitarą na kolanach i cicho brzdąkał. Zrzuciła szlafrok i szybko wskoczyła pod kołdrę. – Niezłe wiosło – stwierdził. – Zrobił je Charlie Hoffman. – Poczuła się głupio, że leży naga w łóżku i rozmawia z nim o gitarach. Ale on tylko się uśmiechnął i powiedział: – Znam jego wyroby. – Nie urazisz się w rękę? – spytała. – Tylko przy niektórych akordach. Zaskoczył ją „A Case of You” Joni Mitchell, piosenką o utraconej miłości. Choć ściszony, jego głos był głęboki, subtelny, pełen emocji. Dźwięki unosiły się w ciemnym pokoju jak pył wodny wokół fontanny. Eddi poczuła, że ogarniają spokój. Willy śpiewał coraz ciszej, jakby tylko dla siebie. Thomas True siedział na brzegu Huntleigh I zobaczył piękną panią. Dama była śmiała i dziarska Jechała przez paprociowe zbocze. Thomas True zdjął kapelusz I ukłonił się nisko do jej kolan. „Witaj, potężna królowo niebios, Drugiej takiej na świecie nie widziałem”. „O nie, o nie, Thomasie True, ona powiedziała To miano nie do mnie należy. Bo ja jestem władczynią krainy elfów, Do której musisz teraz ze mną pójść”. W sennym odrętwieniu uświadomiła sobie, że jednak zna kilka opowieści o wróżkach. Ciekawe, czy są jakieś stare ballady o phoukach? Zorientowała się, że Willy umilkł, dopiero wtedy, kiedy poczuła jego wargi na swoich. – Znasz „Jacka O’Riona”? – spytała. – Tak, ale nie zrobię tego, co on – odparł ze śmiechem w głosie. – Za blisko domu. Chcesz już spać? Eddi uchyliła powieki i zobaczyła doskonałego, nagiego do pasa mężczyznę, z płonącym w oczach ogniem. Pokręciła głową. – Cieszę się – szepnął i delikatnie odłożył gitarę. Równie delikatnie zaczął ją całować. *** Nie zasnęła po jego wyjściu, choć była bardzo zmęczona. Za dużo rozmyślała: o Willym, Stuarcie, phouce i jego bajkowej wojnie... Nagle z ciemnego salonu dobiegło brzęknięcie, jakby szkło trąciło o szkło. Wyśliznęła się z łóżka, zarzuciła na siebie kimono i na palcach podeszła do otwartych drzwi sypialni. Phouka siedział przy oknie na jednym z kuchennych krzeseł, opierał nogi o parapet i wyglądał w noc. W ciemności poznała go po sylwetce, niesfornych kosmykach włosów na czole, upartym podbródku i śmiesznym koronkowym mankiecie otaczającym dłoń, w której trzymał kieliszek. – Jeszcze nie śpisz, pierwiosnku? – zapytał, nie odwracając głowy. – A może już się obudziłaś? – Od jak dawna tu jesteś? Weszła do pokoju i usiadła na drugim krześle. – Od dość dawna – odparł, sprawdzając poziom trunku w kieliszku. – A może wcale nie tak długo. Zauważyła bursztynowy płyn w kieliszku i wyczuła zapach brandy. – To do celów leczniczych – powiedziała. – Nie jestem zaskoczony. Przez ostatnią godzinę piję wytrwale i mogę cię zapewnić, że ten napój nie jest stworzony po to, żeby się nim delektować. – Mówił wolniej niż zwykle, ale tak samo wyraźnie. – Więc dlaczego go pijesz? – Może dlatego, że potrzebowałem lekarstwa, moje serce. Powiedz mi, na co go trzymasz? – Na przeziębienia. – A to kłopot, bo ja ich nie miewam. Eddi westchnęła. – Kto ci pisze dialogi? Lewis Carroll? Zastanawiał się przez chwilę, a następnie pokręcił głową i jednym haustem opróżnił kieliszek. – Próbujesz się upić? – zapytała Eddi. – Nie próbuję. Ta sztuka udaje mi się, przynajmniej do pewnego stopnia. – Nie wiedziałam, że to możliwe. – Głuptas z ciebie. Nie znasz historii. Jesteś... – po dłuższej chwili znalazł właściwe słowo – ignorantką. Próbował ją zirytować, ale przyprawił tylko o uśmiech. – Pomaga? – Co? – Upicie się. – Ani trochę. – Nalał sobie pół kieliszka, powąchał, skrzywił się i wychylił go do dna. – Załatwiłem sprawę z pieniędzmi. – Jakimi pieniędzmi? – No tak! Tyle trudu i upokorzeń, i to wyłącznie z powodu jej niezrozumiałych moralnych obiekcji, a ona o wszystkim zapomina. Oczywiście pieniędzmi za twój nieszczęsny motocykl. – Naprawdę? To znaczy, że nie zmienią się w suche liście? Och, dziękuję! Phouka ukrył twarz w dłoniach. – Przecież cię uprzedzałem! – O cholera! Przepraszam. Ale... jestem bardzo szczęśliwa. Spojrzał na nią i uśmiechnął się leniwie. – Tego mogę słuchać bez dyskomfortu. – Uniósł butelkę. – Chcesz trochę? – O Boże, nie! Nienawidzę tego paskudztwa. – Ja też – wyznał i nalał sobie kolejną porcję. Eddi położyła ręce na stole i oparła na nich brodę. – Więc dlaczego pijesz? Phouka zacisnął usta i przez butelkę przyjrzał się ulicznym latarniom. – Jest taka dziecięca wyliczanka o tym, ile dni ma każdy miesiąc. Eddi zmarszczyła czoło. – Powiedz mi ją, proszę. – Co? – Powiedziałam: „proszę”. – Westchnęła. – Trzydzieści dni ma wrzesień, kwiecień, czerwiec... Trzydzieści dni ma kwiecień – powtórzył wolno. – Jeśli spojrzysz na zegarek i w kalendarz, przekonasz się, że jest już pierwsza godzina trzydziestego kwietnia, ostatniego dnia tego miesiąca. A co to oznacza? Eddi poczuła, że nie może otworzyć ust, poruszyć się ani nawet zamrugać. Zupełnie jakby zwaliły się na nią nieszczęścia całego cywilizowanego świata. Phouka ze smutkiem pokiwał głową i łyknął brandy. – Wolno myślisz, skarbie. Cóż, podpowiem ci, skoro muszę, ale tylko ten jeden raz. Następna noc to wigilia maja, pierwiosnku. Poznamy radość bitwy. Odwrócił się od okna. Wyraz jego twarzy stanowił zaprzeczenie lekkiego tonu głosu. Po długiej chwili Eddi odchrząknęła. – I dlatego się upijasz. – Nie bądź głuptasem. Jedno z drugim nie ma żadnego związku. – Mówiłeś, że ma. – Nic takiego nie mówiłem. Źle mnie zrozumiałaś. Eddi westchnęła i wstała od stołu. – Teraz już wiem, że na pewno nie zasnę. Ruszyła do sypialni. Nagle zatrzymał ją brzęk tłuczonego szkła. Obejrzała się i zobaczyła leżący u stóp phouki rozbity kieliszek. – Przepraszam – bąknął nienaturalnie obojętnym głosem. – Wszystko w porządku – rzuciła przez ramię. Raczej nie chciał, żeby usłyszała, kiedy wyszeptał: – Oby. @@Rozdział dziewiąty @@CZY JA BYM CIĘ OKŁAMAŁ? Eddi skręciła na parking budynku przy Washington Avenue. Wczesnopopołudniowe słońce grzało ją przez kurtkę w plecy. Żałowała, że nie pada. Nie była w nastroju na radosną pogodę. Phouka zsunął się z siodełka i zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że ona nie zsiada z motoru. Eddi zdjęła kask i położyła go na zbiorniku paliwa. – Nie wiem, czy będę dziś w stanie ćwiczyć – oświadczyła. – Szkoda, że nie doszłaś do tego wniosku po drugiej stronie miasta. Przynajmniej oszczędziłabyś mi jazdy na tym piekielnym wynalazku. – Ten piekielny wynalazek to był twój pomysł. – Przyprawia mnie o ból głowy – poskarżył się phouka. – Głowa boli cię po butelce Mr. Boston Five-Star. Łypnął na nią posępnie. Eddi popatrzyła ze znużeniem na żelazne schody prowadzące na trzecie piętro. W nocy niewiele spała. Miała wrażenie, że każda komórka jej ciała zatruwa wszystkie pozostałe. W tym stanie nie spieszyło się jej na pierwszą próbę zespołu. Obawiała się także spotkania z Carlą. Przyjaciółka domyśli się z wyrazu jej twarzy, co dzisiaj za dzień. Pragnąc ją chronić, może niepotrzebnie wmieszać się w całą tę dziwaczną sprawę, a do tego Eddi nie zamierzała dopuścić. – Jasne, że chcesz ćwiczyć – przerwał jej rozmyślania phouka. – Niewykluczone, że to twoja ostatnia szansa. Eddi poczuła ściskanie w żołądku. – Mówiłeś, zdaje się, że będziesz mnie bronił. – Nikt nie jest doskonały. – Phouka na chwilę zacisnął usta, po czym uśmiechnął się szeroko. – Oczywiście z wyjątkiem mnie. – Więc będę dziś w nocy bezpieczna? – Cóż... niezupełnie. W tym momencie uzmysłowiła sobie, że powinna opuścić nóżki motocykla, nim zabraknie jej sił, żeby utrzymać maszynę. Zrobiła to i nadal siedziała, gapiąc się na tarczę prędkościomierza. A więc dziś w nocy? Nie wierzyła, że zginie, a mimo to czuła, że ręce i nogi ma jak z galarety, a usta jakby pełne kleju. Phouka chyba dostrzegł jej niepokój. – Na dąb i jesion, nie zwracaj uwagi na to, co mówię, skarbie. Wiesz, że nie czuję się najlepiej. – Ale to prawda? Westchnął. – Wszyscy możemy zginąć. To, niestety, jeden z głównych punktów programu dzisiejszej zabawy. Lecz każdy osobnik dybiący na twoje życie najpierw musi trafić na mnie, a i to dopiero po pokonaniu przeciwników, którzy będą walczyć jak zapędzone w pułapkę borsuki. – Zdaje się, że nie będzie ze mnie dużego pożytku. Raczej same kłopoty. – Dzięki tobie, pierwiosnku, dzisiejsza walka nie będzie zwykłą utarczką o terytorium... To znaczy dzięki tobie i samej skali wydarzenia. – Czy jest jakaś różnica między bitwą o terytorium a wojną? – spytała Eddi, licząc na zrozumiałą dla niej odpowiedź. Phouka potarł skronie. – Prawdziwa wojna to taka, w której przelewa się krew nieśmiertelnych. Wszystko inne to dla Ludu rozgrywki, niewiele różniące się od zażartego mecz futbolowego. – Brzmi znajomo – skomentowała Eddi. – My czasami przelewamy krew nawet z powodu futbolu. – Jak już stwierdziłem, nie rozumiesz historii, dziecino. W przelanej krwi jest magia. Twoi przodkowie to wiedzieli i czasami nawet wykorzystywali ją zgodnie z przeznaczeniem. – Phouka wyraźnie zapalił się do wygłoszenia wykładu. – W nieśmiertelnej krwi, którą trudniej jest przelać, jest ogromna moc. Dopiero odebranie życia na polu bitwy zmusza nasz Lud do uznania wyniku walki i zakończenia jej. Bez tego możemy walczyć latami o ten sam skrawek terenu, zupełnie jak śmiertelnicy. Ale żeby utoczyć krew nieśmiertelnych, potrzebne są nadzwyczajne środki. Mówił o zabijaniu i śmierci tak spokojnie, jakby to było coś, co przydarza się tylko innym. Nic dziwnego, jemu śmierć – nie groziła. Natomiast dla niej wcale nie była abstrakcją. Eddi czuła, że panika rośnie w niej jak drożdże. – Jednym z najskuteczniejszych jest obecność śmiertelnika na polu bitwy – ciągnął phouka. – Obdarzonego pewnymi cechami, gotowego do walki. – Gotowego do walki?! Phouka zamknął oczy i zasłonił twarz ręką. – A niech mnie ziemia pochłonie! – jęknął. – Teraz, tu na miejscu. Eddi popatrzyła na niego z przerażeniem. – Co ty przede mną ukrywasz? Przeszył ją wzrokiem. – Niewiele. – Co to znaczy „gotowy do walki”? – Na chleb i krew! – warknął. – Dużo ci przyjdzie z tej wiedzy. Eddi zsiadła z motocykla i wrzuciła kluczyki do kieszeni. – Owszem. Gdybyś mi wytłumaczył, co się dzieje, byłabym bardziej pomocna, do diabła. – Albo i nie. W ostatnich tygodniach i tak powiedziałem ci za dużo, lekceważąc tradycję, własne chęci i bezpośrednie rozkazy. Niczego więcej ze mnie nie wydusisz. – Ja... co? – Nie wydobędziesz podstępem – rzekł phouka z goryczą. – Nie omamisz mnie. – Nigdy nie próbowałam cię omamić! – Akurat! Spojrzała na niego zmrużonymi oczami. – A jeśli się nie zgodzę? – Na co? – Na tę... gotowość do walki. Skoro to nic wielkiego, mógłbyś mi coś więcej powiedzieć. Phouka sapnął z irytacją. – Na ziemię i powietrze, przez cały czas próbuję trzymać cię od tego z dala! Po co teraz wdawać się w szczegóły? Jeszcze go nigdy tak nie rozgniewała. Nie sądziła nawet, że potrafi. Co się stało z tym łotrem, który na Nicollet Mall przejął władzę nad jej życiem? Tamten phouka wyśmiałby ją i przywołał do porządku. Uznałby, że nie warto się z nią kłócić. – A gdybym teraz wsiadła na motocykl i próbowała odjechać, zatrzymałbyś mnie? To pytanie jeszcze bardziej go rozeźliło. Już miał coś powiedzieć, ale nagle odwrócił głowę i uniósł rękę do skroni, jakby przypomniał sobie o bólu. Eddi nie widziała jego twarzy, tylko drgający mięsień szczęki. W końcu wyrzucił z siebie gwałtownie: – Nie. Wilgotny wiatr dmuchnął im w nos spalinami. – I wpakowałbyś się przez to w kłopoty, prawda? – Kłopoty? Tak, „kłopoty” to chyba dobre określenie. – Odgarnął włosy z twarzy obiema rękami, tak że na chwilę jego oczy zrobiły się jeszcze bardziej skośne. Wreszcie rzekł z powagą: – Nie lubię ani nie potrafię błagać, ale chętnie to zrobię, wykorzystując całe moje skromne umiejętności. Przekupiłbym cię nawet, gdybym tylko miał czym. Proszę, zgódź się na dzisiejszą wyprawę. Błagam! – Mówisz tak, jakbym miała jakiś wybór. Zamknął oczy, żeby nie widzieć jej gniewnego spojrzenia. – Bo masz. A więc mówił serio, że pozwoliłby jej teraz odjechać. Zaczęły jej drżeć ręce. Wcisnęła je w kieszenie kurtki. – Powiedziałeś kiedyś, że daleko bym nie uciekła, bo dopadłby mnie Mroczny Dwór. – I tak by się stało. Ale teraz są mniej czujni. Uważają, że gdybyś chciała uciec, zrobiłabyś to już parę tygodni temu. Teraz wiesz więcej o swoim wrogu... choć i tak niewiele by ci to pomogło. – Zrobił pauzę, a potem powiedział bardziej do siebie niż do niej. – I trzeba się z tobą liczyć bardziej, niż wtedy sądziłem. Zgrywa, się! – pomyślała Eddi. – O co więc chodzi z tą gotowością do walki? Phouka westchnął. – Obawiam się, że nie umiem tego wyjaśnić w taki sposób, żeby cię niepotrzebnie nie przestraszyć. Eddi ruszyła przez parking. Phouka dogonił ją. – Ale mogę pójść na pewne ustępstwo. – Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. – Mogę sprawić, żebyś zobaczyła wszystko we właściwym świetle i zrobiła to, co masz zrobić, z własnej woli, a nie z przymusu. Eddi obejrzała się przez ramię. Jak on dobrze mnie zna... – Ale w zamian musisz mi obiecać, że zrobisz to, czego się od ciebie oczekuje. I nie wydasz mnie, bo inaczej rzeczywiście znajdę się w kłopotach. – Uśmiechnął się ze smutkiem. – I tak źle, i tak niedobrze. – Może dla ciebie, ale nie dla mnie. – Po tych wszystkich trudach, które sobie zadałeś, pozwoliłbyś mi odejść? – wybuchnęła. – To jakaś twoja najnowsza sztuczka? Wyraz jego twarzy był niepokojący, lecz Eddi nie potrafiła stwierdzić, co oznacza. Phouka szybko się odwrócił. Z góry dobiegł odgłos otwierania drzwi. Oboje zadarli głowy. Na szczycie żelaznych schodów stała Carla. – Chodźcie! – zawołała. – Spóźniliście się! Phouka głośno wypuścił powietrze z płuc. – Gdybym miał garniec złota... Ty pierwsza, kochanie. Eddi hałaśliwie wbiegła po schodach. Komuś z nich udało się otworzyć parę zakurzonych okien w sali prób. Wiszące prześcieradła poruszały się na wietrze, w pomieszczeniu pachniało elektrycznością i wiosną. – W samą porę! – wykrzyknęła Carla, kiedy Eddi stanęła w drzwiach. – Jeszcze trochę i wszyscy poszliby do Twilight Zone i nigdy więcej się nie pokazali. Dan, Willy i Hedge grali utwór, który brzmiał jak „Tunnel of Love” Dire Straits. Nie za głośno, ale... dziwnie. Rochelle dodawał syntezatorowe głosy i samplowane dźwięki w miejscach, gdzie zwykle były chwile ciszy. Zniekształcone tony basu Hedge’a wplatały się w melodię niczym oddech gigantycznego kota cierpiącego na astmę. A gitara Willy’ego łagodnie towarzyszyła pozostałym instrumentom przez kilka taktów, po czym uciekła w krótkie solówki z zupełnie innej piosenki. Wszyscy trzej byli pochłonięci muzyką i tylko od czasu do czasu zerkali na siebie, porozumiewając się bez słów. Silverowi włosy wpadały już do oczu. Eddi uśmiechnęła się do nich z dumą właścicielki. – A ty dlaczego tu stoisz? – zapytała przyjaciółkę, a widząc jej zdziwioną minę, rzuciła: – Zróbmy sobie jam session, dziecino. Przez jakiś czas wspólnie improwizowali. Carla spięła całość basowym rytmem wielkiego bębna niczym kotwicą, a następnie znalazła sposób, żeby włączyć się w fazowanie Hedge’a. Eddi grała oszczędnie, wysokimi tonami. Otwierający się przed nią ciąg akordów doprowadził do piosenki, nad którą ona, Dan i Carla pracowali przed tygodniem. Przechwyciła rytm i nadała mu taki kształt, jaki chciała. Perkusistka natychmiast podążyła za nią, a Rochelle poprowadził melodię. Dla Hedge’a i Willy’ego był to nowy motyw, ale z zapałem włączyli się do gry. Gdy Eddi podeszła do mikrofonu, Dan zrezygnował z improwizowania, a Silver powrócił do akordów. Neony na głównej ulicy Czerwone światło na mnie rzucają, Chcę, żebyś był szczęśliwy, A dla siebie pragnę tylko wolności. Północ na międzystanowej, Właśnie uciekam od ciebie. Mam dolara, który mówi, że kłamiesz, Odnoszę wrażenie, że on mówi prawdę. Skinieniem głowy dała znak Willy’emu, a on pociągnął melodię jak latawiec na wietrze. Następnie wskazała na Hedge’a, Silvera i Dana i przeciągnęła palcem po gardle. Wszystkie instrumenty, z wyjątkiem bębnów, umilkły. Wyglądasz tak słodko, kiedy śpisz, Kiedy twoje usta są zamknięte, A wszystkie gniewne myśli schowane w środku, Tak samo jak rzeczy, które przede mną ukrywałeś. Kiedy jestem z dala od ciebie, Mam twoje upozowane zdjęcia, Ty starannie ubrany, z dobrego profilu. Kroniki prawdziwej miłości Skazanej przez to, czego nie dostrzegałam. Na dany przez Eddi znak włączyły się syntezator, gitara i bas. Chórek bez słów w wykonaniu Carli i Willy’ego napełnił Eddi szaleńczą radością. Ostatnia zwrotka była nie dopracowaną, ale za to entuzjastyczną kulminacją. Woda na autostradzie, Wycieraczki biją jak serca. Dlaczego kochasz mnie najbardziej, Gdy dzielą na setki mil? Po zakończeniu jak zwykle posypały się krytyczne uwagi. – Uważam, że w tej zwrotce przydałby się bas – stwierdziła Carla. – Możemy spróbować jeszcze raz? – zapytał Dan z roztargnioną miną. – Chcę zniekształcić ostatnią nutę, żeby zabrzmiała jak dźwięk przejeżdżającego samochodu... Czy to nie będzie zbyt oczywiste? – W dodatku jeszcze nie wiemy, jak zacząć – rzucił ze śmiechem Willy. Hedge zmarszczył czoło i przez chwilę przyglądał się swojej gitarze, po czym zagrał kilka taktów, które okazały się bardzo dobrym wstępem. Zanim Eddi ogłosiła przerwę, poprawili sekwencję akordów i dodali do gitarowego solo uderzenia bębnów. Dan włączył do drugiej zwrotki szum opon na mokrej jezdni, a Willy i Carla wspomogli główną wokalistkę, śpiewając słowa. Tym razem zabrzmieli jak prawdziwy zespół. Gdy skończyli, Eddi opadła na drewnianą podłogę. – Potrzebujemy kanapy. I głośników. I ekspresu do kawy! – Pójdę po kawę – zaproponowała Carla. – Zresztą i tak potrzebuję fajek. Eddi wycelowała w nią palec. – Rzuć palenie, dziewczyno, źle robi na twój głos. Przyjaciółka pokazała jej język i odwróciła się do Rochella. – Danny, idziesz ze mną? – Jasne. Obrzucił spojrzeniem swój sprzęt jak rodzic, który nie jest pewien, czy jego dzieci będą bezpieczne, gdy zostaną same. Carla wzięła kurtkę i razem ruszyli do drzwi. – Ona myśli, że ja żartuję – powiedziała Eddi do sufitu – ale jeszcze się zdziwi! Nagle zrobiło się strasznie cicho. Eddi nie chciała ciszy. Cisza sprzyja myśleniu, a w tej chwili nie miała na nie ochoty. Muzyka działała jak narkotyk, pomagała zapomnieć o kłótni z phouką, zagłuszała strach przed tym, co czeka ją wieczorem. Rozmowa nie jest tak dobrym środkiem znieczulającym, ale na razie musiała jej wystarczyć. Eddi uniosła się na łokciu i rozejrzała za Willym. Stał pod ścianą w drugim końcu sali i rozmawiał z phouką. O Boże, a ten co znowu knuje? Na jego twarzy nie dostrzegła jednak śladu przewrotności. Siedział na podłodze z opartą na kolanach brodą i posępną miną. Willy natomiast wyglądał na bardzo ożywionego. Rozprawiał o czymś z wielką powagą, podkreślając słowa zdecydowanymi ruchami białych dłoni. Był pełen energii. Eddi przyłapała się na tym, że mu jej zazdrości. Jednocześnie była zła na phoukę za brak reakcji na przemowę Silvera. Gardziła sobą za oba te uczucia. Opadła z powrotem na podłogę, wsunęła ręce pod głowę i zamknęła oczy. Jej wymuszona samotność trwała jakąś minutę. Słysząc kroki, uchyliła jedną powiekę. To był Hedge. Usiadł obok niej i skrzyżował nogi bez słowa, jakby obie te czynności wymagały wielkiego skupienia. Następnie spojrzał na nią z powagą, najwyraźniej czekając, aż ona zagai rozmowę. – Cześć – rzuciła Eddi, siląc się na swobodny ton. Chłopak kiwnął głową. Reakcja nie była zachęcająca. – Podobała mi się twoja gra – zaryzykowała Eddi. Odpowiedział miłym uśmiechem, który zmienił nie do poznania jego zwykle nieprzeniknioną twarz fretki. – Chcesz o czymś porozmawiać? Jego brązowe oczy rozszerzyły się lekko, jak gdyby taka możliwość nie przyszła mu wcześniej do głowy. Dlaczego na basie gra tak, jakby był na haju, a wszystko inne robi w półletargu? Wyglądał tak, jakby wychowywał się w zaułkach. Jego brązowe włosy były czyste, ale krzywo obcięte, chyba nożem kuchennym. Chuda twarz miała niezdrowy kolor, co przy sporej niedowadze nasuwało podejrzenie, że biedak dochodzi do siebie po długiej chorobie. Mógł mieć od piętnastu do trzydziestu lat. Nosił kraciastą flanelową koszulę, tak spraną, że niemal białą, i niebieskie dżinsy z dziurami na kolanach. – Nie – wymamrotał w końcu. Oczywiście, że nie chce rozmawiać. Ciekawe, czy ten chłopak wypowiada chociaż tuzin zrozumiałych słów w ciągu tygodnia. Może boi się, że język mu wyschnie, jeśli otworzy usta. – Umiesz śpiewać? – zapytała. Ku jej zaskoczeniu lekko skinął głową. – Więc dlaczego nigdy nie śpiewasz z zespołem? Popatrzył na swoje splecione ręce i poruszył szczękami, jakby chciał najpierw wypróbować słowa, a dopiero potem pozwolić im wydostać się z ust. – Wstydzisz się? Hedge zmarszczył brwi, zerknął na nią szybko i natychmiast opuścił wzrok. Potem niedbałym ruchem kiwnął głową. Eddi przyjrzała się szopie włosów zasłaniających mu twarz, palcom, które potrafiły wyczarowywać ze strun tony tak nabrzmiałe emocjami, że z powodzeniem zastępowały słowa. Potem pobiegła wzrokiem w drugi koniec sali, gdzie Willy i phouka nadal rozmawiali. – A zaśpiewałbyś, gdybym tylko ja słuchała? Chłopak łypnął na nią spode łba i jak zwykle nic nie odpowiedział. Mimo to Eddi nie zniechęciła się. – Hej! – zawołała przez całe pomieszczenie. – Nie wybralibyście się na spacer? – Nie – odparł z uśmiechem phouka. – Dziękujemy. Willy tylko przekrzywił głowę. – Może jednak? Obaj spojrzeli po sobie, a następnie odwrócili się do niej plecami. – W porządku – westchnęła Eddi. – Może w takim razie dokończycie rozmowę na dole, przy schodach? Phouka powinien się zgodzić, gdyż jest to dostatecznie blisko i tuż przy jedynym wejściu do budynku, nie licząc okien. Willy uśmiechnął się. – Dobrze, będziemy miłymi facetami. Chodźmy. Phouka posłał jej karcące spojrzenie i ruszył za Silverem do drzwi. W sali prób znowu zapanowała cisza. Hedge wbił wzrok w deski podłogi i zaczął obgryzać paznokieć. Eddi już zamierzała rzucić jakąś wesołą uwagę, żeby się odprężył, ale przypomniała sobie, że słowa go denerwują. – Odpocznę sobie, póki Dan i Carla nie wrócą – oznajmiła w końcu. – Nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty. Wyciągnęła się na podłodze, splotła dłonie pod głową i zamknęła oczy. Zza otwartych okien dobiegał szum samochodów jadących Washington Avenue, czasami stłumiony warkot autobusu. Dwa wróble wdały się w kłótnię pod okapem, ale skończyły ją szybko i odfrunęły. Wiatr szeleścił kartkami notesu, który Dan zostawił otwarty na wzmacniaczu. Wszystkie te dźwięki tylko podkreślały panującą w sali ciszę. Przerwał ją Hedge. Nie tyle zaczął śpiewać, co snuć opowieść. Jego głos, melodyjny i cichy jak szmer liścia opadającego na niezmącony staw, rozchodził się w pomieszczeniu niczym kręgi po wodzie. W mieście Newry urodziłem się i dorastałem, Teraz w Steven’s Green umieram w pogardzie. Całe życie parałem się siodlarstwem, Ale skończyłem, Skończyłem jako włóczęga. Piosenka zawisła w powietrzu jak ostrożnie wręczony dar. Ale słuchanie jej również było prezentem od Eddi. Z każdej nuty melodii przebijały strach i gniew, wypełniały salę i znikały. Następujący potem spokój odczuwało się jeszcze długo po tym, jak przebrzmiał śpiew. *** – Słuchajcie, wieczór się zaczął, śpiąca królewna otwiera oczy. Eddi uniosła głowę z poduszki. Próba trwała do piątej. Potem wrócili do domu. Phouka zrobił jej kanapkę, kazał wziąć długą, gorącą kąpiel i dał kubek... No tak! – Co dodałeś do kakao? – rzuciła przez zęby. Pajęczyny oplatające jej umysł podejrzanie szybko zniknęły. W mroku sypialni błysnęły jego zęby. – Potrzebowałaś snu? – No tak. – A zasnęłabyś? Eddi zmarszczyła brwi. – W porządku! Nie polecam tej metody na co dzień, ale chyba nie czujesz się gorzej, prawda? Wprost przeciwnie. Była świeża, silna i całkowicie rozbudzona. Z pewnością phouka nie zaaplikował jej zwykłej pigułki nasennej. – Ubierz się – ponaglił ją. – I tak pozwoliłem ci spać dłużej, niż powinienem, więc nie marnuj czasu. Aha, i włóż buty, w których będziesz mogła się wspinać. Tak na wszelki wypadek. Łypnęła na niego z ukosa. – Na jaki wypadek? Budzik pokazywał dziewiątą wieczór. Włączyła radio i podeszła do szafy. Niebieskie dżinsy, czarne trampki, kurtka z denimu i stary golf. Nie miała pojęcia, co na siebie włożyć, ale rozdrażniona uznała, że nie musi się stroić dla Jasnego Dworu. Środek nasenny phouki nie poprawił jednak jej nastroju. Coraz bardziej się denerwowała. Lata występów na scenie nauczyły ją, jak panować nad tremą: trzeba wyobrazić sobie najgorsze, co może się zdarzyć, wraz ze wszystkimi konsekwencjami. Strach zawsze okazywał się niewspółmierny do rzeczywistego zagrożenia. Ale teraz nie wiedziała, czego się spodziewać. Przeklęła w duchu phoukę. Powiedział jej niewiele, ale dostatecznie dużo, żeby zaczęła się bać. Gdy weszła do salonu, wstał z kanapy. Był ubrany stosownie do okazji: w gruby sweter oliwkowobrązowego koloru, z zamszowymi wstawkami na ramionach, oliwkowe spodnie wetknięte w wysokie brązowe buty i kurtkę z brązowej skóry. Wyglądał jak partyzant w stroju zaprojektowanym przez Ralpha Laurena. – Nigdy nie ubieraj się lepiej niż osoba, z którą idziesz na randkę – burknęła Eddi. Roześmiał się. – Masz. – I podał jej coś czarnego. To był wełniany beret z cienkim skórzanym potnikiem, ozdobiony spinką w kształcie złotego orientalnego kwiatu o pięciu płatkach, osadzonego w srebrnym kwadracie. Eddi zmierzyła phoukę podejrzliwym wzrokiem. – To część twojego munduru? – spytała. – Gorzej – odparł. – To prezent. – Od ciebie? Obejrzał się przez ramię. – Nie widzę tu nikogo innego. Eddi jeszcze raz spojrzała na beret i poszła do łazienki, aby go włożyć przed lustrem. Czarna wełna była szorstka i prezentowała się elegancko na jej jasnych włosach. Kiedy wróciła do salonu, phouka z uznaniem pokiwał głową. – Mam doskonały gust. – Wygląda nieźle – stwierdziła Eddi, pamiętając, żeby mu nie dziękować. – Podoba mi się. Phouka niedbale machnął ręką, jakby go nie obchodziło jej zdanie. Tak czy inaczej, przynajmniej raz ten gest był raczej miły niż irytujący. Może wszystko wygląda lepiej, kiedy twoje życie jest w niebezpieczeństwie, pomyślała Eddi. Nawet durne phouki. – Będziesz musiał zaopiekować się nim, kiedy włożę kask. – Jakoś sobie poradzę. – Więc chodźmy. Phouka skinął głową, otworzył drzwi i z poważną miną złożył przed nią jeden ze swoich wdzięcznych, idiotycznych ukłonów. – Ruszajmy po honor i chwałę. – Wypchaj się – rzuciła szorstko i wyszła na korytarz. @@Rozdział dziesiąty @@CZAR W świetle lamp ulicznych triumph, cały czarny i srebrny, lśnił jak nowy. Zapalił po drugim kopnięciu startera. A zatem pierwsza wymówka odpadła. – Znasz drogę do wodospadu? – zapytał phouka, siadając za nią. – Mniej więcej. Wiem, w jakiej okolicy się znajduje. Gdy milczenie przedłużało się, zerknęła przez ramię. – Nigdy nie byłaś w Minnehaha Falls? – W głosie phouki brzmiał wyraźny niepokój. – Nie. – Od jak dawna tu mieszkasz? – Widocznie za krótko – odparła, siląc się na wesoły ton. Musiał wyczuć jej wysiłek, bo westchnął ze zniecierpliwieniem. – Przecież nie jedziesz na egzekucję. – Cicho bądź – burknęła i puściła sprzęgło. Zachowałaby się sentymentalnie, gdyby wybrała drogę biegnącą obok jej ulubionych miejsc. Kierując się więc rozsądkiem, pojechała prosto LaSalle do Blaisdell. Stwierdziła, że raptem wszystko stało się jej bardzo drogie. Zamek z czerwonego kamienia przy Groveland i ponury ceglany kościół na Dwudziestej Szóstej okazały się cudami architektury. Nawet bliźniaki, pospolite jak polne myszy, wyglądały gustownie i przytulnie z rozjarzonymi oknami salonów. Blask ulicznych latarni oświetlał nabrzmiałe pąki na krzakach bzu w przydomowych ogródkach. Eddi zrobiło się żal, że to nie listopad. Kiedy zasygnalizowała, że skręca w Dwudziestą Ósmą, phouka krzyknął: – Jedź prosto! – Nie można tędy? – Owszem, ale dojedziemy również tamtą drogą. Eddi dodała gazu. Gdy przemknęli przez skrzyżowanie, rzuciła przez ramię: – Założę się, że moja droga jest krótsza. – Całkiem możliwe, za to moja ciekawsza widokowo. – Nie potrzebuję ładnych widoków. Chcę szybko dotrzeć na miejsce i mieć już to wszystko za sobą. Ramiona obejmujące ją w talii zesztywniały. – Sprzeciw odnotowany, ale czy mogłabyś spełnić moją zachciankę? – zapytał wyniośle phouka. Na Lake Street Eddi zatrzymała się na czerwonym świetle i obejrzała. Phouka zmierzył ją spokojnym, bez określonego wyrazu wzrokiem. – Chciałbym sobie obejrzeć parę ładnych rzeczy – powiedział. – Na wypadek, gdybym już nic więcej nie miał zobaczyć. Oczywiście. Może mnie nie grozi dzisiaj wielkie niebezpieczeństwo, ale za to jemu ogromne. On ma mnie chronić, natomiast jego nikt nie będzie strzegł. Na południe od Czterdziestej Ósmej uświadomiła sobie, że znajdują się w części miasta, której nigdy nie widziała. Phouka prowadził ją przez plątaninę ulic, biegnących niemal we wszystkich kierunkach. W świetle ulicznych i ogrodowych lamp widać było duże, ładne domy z zadbanymi trawnikami. Stare wiązy tworzyły nad jezdniami łukowate tunele. – A co z pomocą, o której wspominałeś? – zapytała, przerywając długie milczenie. – Pomocą? – Powiedziałeś, że zrobisz coś, żeby uchronić mnie przed... czarami. – Myślę, że zaczekamy z tym, aż dotrzemy na miejsce. Mogłabyś mieć trudności z prowadzeniem motocykla. – Narkotyki? – Nie. – Głos phouki nagle stał się surowy i zimny. – Magia. Powinnaś oswoić się z tym pojęciem, i to najlepiej już teraz. Istnienia Zaczarowanej Krainy nie da się zanegować gadaniem o upojeniu alkoholowym, religiach przedchrześcijańskich albo jaskiniowcach. Magia to natura, narzędzie i broń Ludu, i nie wierząc w nią, stajesz się zupełnie bezbronna. Dzisiaj powietrze będzie od niej aż gęste, a jeśli spróbujesz szukać jakichś racjonalnych wyjaśnień, ona w jednej chwili złapie cię za gardło. – Przepraszam. – Teraz w lewo. Wreszcie zorientowała się, gdzie są. Skręcili na bulwar biegnący wzdłuż Minnehaha Creek i przez park do Minnehaha Falls. Eddi zrozumiała, że to jest właściwy początek malowniczej trasy phouki, więc trochę zwolniła. Warkot triumpha przeszedł w cichy pomruk. Po chwili phouka zaczął z rozmarzeniem mówić do jej ucha: – Wszystkie istoty ciągną do wody i wokół niej organizują swoje życie. Podobnie ludzkość. Sercem każdej społeczności jest woda: wielka jak morze albo mała jak źródełko. W tym mieście również jej nie brakuje. Eddi nigdy nie widziała go w takim nastroju ani nie słyszała mówiącego w ten sposób. Jego głos był dźwięczny, a słowa jakby pochodziły z poezji albo pieśni. Mówił o Minnehaha Creek. Gdyby kazał jej wybrać najważniejszy zbiornik wodny w Minneapolis, pewnie odpowiedziałaby: Missisipi. Albo Calhoun, największe z tutejszych jezior... – Nie chodzi mi o rozmiary ani użyteczność – ciągnął phouka, ale teraz w jego głosie pobrzmiewał śmiech. – Powiedziałem: serce. Znajdziesz je, podążając za strumieniem do jego źródła. Minnehaha Creek zaczyna się w Grays Bay na jeziorze Minnetonka, a kończy w Missisipi, jeśli można powiedzieć, że coś „kończy się” w Missisipi. Wcześniej biegnie przez lasy i nie osuszone bagna, jest dziki na przepustach, a grzeczny obok podmiejskich domów. To czysty duch płynącej wody, niedużej, ale za to głębokiej i pełnej sekretów. Rzeczywiście głębokiej. Gdy zatrzymali się na skrzyżowaniu, Eddi usłyszała szum wezbranej rzeki napierającej na słupy mostu. A sekrety? Przypuszczała, że bitwa, na którą właśnie jadą, stanie się jednym z nich. Miała tylko nadzieję, że jej ciało nie skończy jako kolejny sekret. Wiatr poruszył liśćmi. Słowa phouki zdawały się zlewać z ich szelestem i hukiem strumienia. – Można powiedzieć, że niecałą milę od Missisipi dociera do przepaści i daje w nią nurka, ale to byłoby zaciemnianie prawdy. To on ją stworzył, uderzając w wapień i wymywając go. Kiedyś wodospad nazywano świętym. Obecnie rządzą nim wojskowy korpus inżynieryjny i zarząd Parku Minneapolis, ale to nadal jest świątynia, miejsce narodzin miasta i jego dusza. – Po krótkim milczeniu phouka dodał: – Właśnie dlatego wybrano go na miejsce pierwszej bitwy. Zdobycie wodospadu pociągnie za sobą duże magiczne wpływy. Eddi stanęła na środku alei i odwróciła się zdziwiona. – Wpływy? Tyle uczucia włożyłeś w tę natchnioną przemowę, a teraz podsumowujesz ją, mówiąc o strategicznym znaczeniu zwycięstwa? – Jedź – odparł phouka. Minęli jezioro Nokomis, srebrzyste w blasku księżyca, a szare, gdy księżyc chował się za chmurami. Otaczające je plaże wyglądały jak polerowane aluminium. Tuż za Hiawatha phouka skierował ją na drogę dojazdową do Minnehaha Park. Eddi zatrzymała się przed budynkiem administracji parku i zdjęła kask. – Niczego nie zauważą? – spytała, wskazując palcem na drzwi z napisem „Straż parkowa”. Phouka uniósł brew. – Nie – powiedział krótko i oddał jej beret. Dochodzący do nich odgłos spadającej wody przypominał głuchy grzmot. Eddi domyśliła się, że to Minnehaha Falls, ale nie potrafiła określić, skąd dokładnie dobiega dźwięk. Phouka spojrzał na niebo i zmarszczył czoło. – Na jarzębinę i głóg! – zaklął i chwycił ją za rękę. – Chodźmy! Jego palce były zimne. Pociągnął ją do kamiennego muru otaczającego parking. Przez chwilę Eddi myślała, że przejdą górą, ale potem dostrzegła przerwę w murze i fragment ciężkiej żelaznej poręczy. Ruszyli w dół starymi kamiennymi schodami. Stopnie były śliskie od resztek jesiennych liści. Światła parkingu nie rozpraszały ciemności. W powietrzu czuło się wilgoć. Gdy dotarli do pierwszego podestu, phouka objął ją w talii i przeniósł na następny ciąg stopni. Eddi zobaczyła zieloną linię światełek biegnących wzdłuż krawędzi schodów, w górę po kamiennym murze i przez rozciągający się dalej zalesiony teren. Chwilę później z pasa zieleni wyrosła niska kurtyna szmaragdowego ognia, wijącego się i błyskającego niczym miniaturowa zorza polarna. – Krąg jest zamknięty – szepnął phouka i zaraz dodał spokojniejszym głosem: – Przybyliśmy w ostatniej chwili, pierwiosnku. Jeszcze moment, i znaleźlibyśmy się po niewłaściwej stronie, a ja usłyszałbym raczej klątwę ducha dębu niż to, co ma mi do powiedzenia Dwór. – Nie można spóźnić się na własny pogrzeb – skwitowała Eddi niedbałym tonem. Nie mogła oderwać wzroku od chłodnej poświaty. Cała moc phouki, nawet jego transformacje, wydawały się przy niej zwykłym kuglarstwem. Poświata była tak jasna, że powinna zabarwić wszystko wokół na zielono, a mimo to po drugiej stronie muru nadal panowała głęboka ciemność, a w lesie nieprzenikniona czarna noc. – Co to jest? – Mógłbym ci powiedzieć, jak się nazywa, ale chyba nie o to pytasz. Od szczytu wodospadu aż do Missisipi tworzy nieregularny krąg wokół doliny, którą płynie strumień. Pomieści w sobie wszystkie moce, które tu dzisiaj powstaną, zatrzyma w swoich granicach odgłosy bitwy. Bariera jest niewidzialna dla postronnych osób, ale czują one silną niechęć do jej przekroczenia. Gdyby parkowy strażnik stanął w tym momencie na szczycie schodów, nie zobaczyłby nawet mojej sylwetki. – A mnie? – Na powietrze i ciemność, omal nie zapomniałem! Stań twarzą do mnie i zamknij oczy. – Po co? – Ochrona przed czarem, skarbie, tak jak ci obiecałem. Eddi zrobiła tak, jak kazał. Usłyszała, jak phouka mruczy do siebie: – Złamanie obietnicy to byłby piękny początek wieczornych uroczystości. Powietrze wokół nich wypełnił świeży, intensywny zapach, który przypominał Eddi najpierw woń szałwii, potem tymianku i mięty. Drgnęła, czując na powiekach lekki dotyk, po którym pozostało wrażenie chłodu i mrowienia. Następnie phouka musnął palcem jej nos, wargi i płatki uszu. Potem ujął jej dłonie, obrócił wnętrzem ku górze i również czymś namaścił. – Zacznie działać za kilka sekund. Powinno wystarczyć. Otwórz oczy, pierwiosnku. Eddi omal nie zemdlała, gdy wszędzie tam, gdzie przed chwilą panował całkowity mrok, ujrzała kolory. Tyle tylko, że barwy nie były takie jak w świetle słonecznym, lecz ciemne, nasycone, aksamitne. Cały świat wydawał się dziwny. Mogła oglądać pnie drzew ze wszystkich stron jednocześnie. Rzeczy, których nigdy nie dostrzegała w swoim otoczeniu, raptem stały się wyraźne, a detale, które uważała za najważniejsze, niemal zniknęły. – Już rozumiem, dlaczego nie chciałeś, żebym w tym stanie świadomości prowadziła motocykl – wykrztusiła. Jej głos zabrzmiał jak z taśmy... – To naprawdę ja mówię? – Właśnie tak słyszą cię inni. Za parę minut przyzwyczaisz się do tych zmian. – Ale ty nie brzmisz inaczej. Uśmiechnął się ironicznie. – Bo nie chciałem, skarbie, żebyś brała mnie za innego niż jestem. – A tak przy okazji, co ze mną zrobiłeś? – Myślisz, że dasz radę jednocześnie chodzić i mówić? – Nie jestem pewna. Stwierdziła jednak, że zmysły, choć przekazują dziwaczne obrazy, jakoś jej nie zawodzą. Jeśli już, to schody wydawały się teraz mniej zdradliwe. – Wszystko, co teraz widzisz i słyszysz, to prawda – rzucił phouka przez ramię. – Twoje zmysły są odporne na iluzję. – A dlaczego widzę w ciemności? Westchnął znowu, dostatecznie głośno, by go usłyszała. – Chcesz, żebym ci to wszystko wyjaśnił, stosując naukowe nazewnictwo: lumeny, refrakcja, budowa oka? Nie zrobię tego. To po prostu magia. Zadowolona? – Tak, szefie. – To dobrze, bo musiałbym dużo ci powiedzieć, a teraz nie mamy czasu. Zatrzymał się na następnym podeście, odwrócił i wziął ją za ramiona. Eddi widziała teraz tylko najbliższe drzewa, ale nachylenie terenu wskazywało, że znajdują się blisko stóp wzgórza. – Spójrz na mnie, skarbie, i uważaj. – Phouka lekko nią potrząsnął. – Wkrótce zostaniesz poddana pewnemu rytuałowi. Będziesz musiała zrobić i powiedzieć wiele dziwnych rzeczy. – Oderwał od niej wzrok i przeniósł go na swoje ręce, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że trzyma ją za ramiona. Szybko opuścił ręce i wsadził do kieszeni kurtki. – Spróbuj, jeśli potrafisz, udawać, że jesteś pod działaniem czarów – ciągnął surowym tonem. – Nie ma szans, żeby taka maskarada długo pozostała nie zauważona, ale... – Ale? Phouka wzruszył ramionami. – Zrobiłem niedopuszczalną rzecz, aplikując ci maść. Mój los zależy teraz od tego, jak dobrze odegrasz swoją rolę w czasie dzisiejszej ceremonii. Więc proszę, skarbie, spróbuj nie zdradzić się aż do końca rytuału. Eddi usłyszała w jego głosie ton desperacji, przeczący jego niedbałej pozie. – Przecież obiecałam, prawda, gamoniu? Inaczej by mnie tu nie było. Jej słowa nie zabrzmiały tak lekko, jak chciała, ale może to tylko słuch płatał jej figle. – Dobrze. W takim razie udzielę ci ostatnich rad. Nie kłam dzisiaj i nie składaj łatwych obietnic. Kłamstwa i złamane przysięgi to broń w rękach twoich wrogów. A w tańcu, który dzisiaj odtańczymy, nie wiadomo, kto jest wrogiem. Odwrócił się i pomaszerował w dół schodów. Eddi włożyła na głowę czarny beret i ruszyła za nim. Gdy dotarli poniżej linii drzew, ujrzała ich po raz pierwszy. Kręcili się bezładnie po niecce o stromych zboczach. Z początku widziała jedynie wielokomórkowy organizm armii, później zaczęła odróżniać poszczególne sylwetki i twarze. Zobaczyła skurczoną, brązowoskórą istotę, zbyt chudą i pomarszczoną, żeby rozpoznać w niej kobietę lub mężczyznę. Stworzenie było ubrane tylko w sięgającą kolan tunikę z nie wyprawionej skóry. W ręce trzymało drewnianą maczugę, dłuższą niż ono samo i pewnie ze dwa razy cięższą. Patrzyło na nią błyszczącymi, czarnymi oczami o wrogim spojrzeniu. Eddi nie potrafiła również odgadnąć płci drugiego osobnika. Istota ta miała futro koloru toffi i twarz o długim nosie, bez podbródka. Kucała na zwalonym drzewie i czyściła zakrzywione narzędzie, które wyglądało jak drewniany sierp. Kiedy Eddi spojrzała w duże, jasnoniebieskie i pozbawione białek oczy, stwór oblizał wargi długim, różowym językiem. Potem bez żadnego ostrzeżenia coś białego wielkości dłoni uderzyło ją w twarz i wczepiło się we włosy. Eddi zachwiała się do tyłu i omal nie runęła z ostatniego stopnia schodów. Tuż przed sobą ujrzała dziką twarz w aureoli pajęczynowych kosmyków, mleczne skrzydła i długie, pająkowate ręce. Stworzenie ścisnęło ją palcami za nos i wyskoczyło w górę, mocno odbijając się od jej podbródka. Tak samo wyglądał posłaniec, którego kiedyś wezwał phouka. Nagle dobiegł do niej śmiech, melodyjny i jednocześnie zimny. To właśnie z niej śmiał się smukły, blady młodzieniec o brązowych włosach zatkniętych za spiczaste uszy. Kiedy lekko odwrócił głowę, Eddi spostrzegła swoją pomyłkę. To była młoda kobieta, ale kiedy zrobiła ubliżający gest, znowu wyglądała jak mężczyzna. Eddi poczuła ulgę, kiedy ten dziwny osobnik odwrócił się do niej plecami i zniknął w tłumie. Bo tymczasem u stóp wzgórza już zdążył zebrać się tłum. Jakaś grupa siedziała przy kilku rozstawionych na trawie piknikowych stołach. Eddi dostrzegła półzwierzęce postacie o masywnych barkach i ciężkich głowach, a także eteryczne istoty, które lśniły jak księżyc na mokrej trawie. Niezliczone pary oczu łypały na nią z ciekawością, ale i nienawiścią. Dla Jasnego Dworu Eddi była aniołem śmierci, i to tłumaczyło ich spojrzenia. W momencie, gdy właśnie przeklęła czary phouki, które umożliwiały jej widzenie w ciemności, on zjawił się u jej boku. Twarz miał nieprzeniknioną; wyraźnie starał się ukryć przed nią swoje myśli. Wyciągnął do niej rękę, ale nie rozkazująco, tylko kurtuazyjnie, jak do honorowego gościa. Królewskim gestem podała phouce rękę, a on poprowadził ją przez milczący tłum. Gdy zobaczyła, dokąd idą, mimo woli zwolniła kroku. Zmierzali w kierunku piętnasto- albo dwudziestoosobowej grupy, stojącej na zboczu trawiastego pagórka, na którego szczycie rosły dwa wiązy. Wszyscy mieli ludzkie postacie i rysy twarzy, ale nigdy nie pomyliłaby ich ze zwykłymi mężczyznami i kobietami. Byli wysocy, smukli i pełni nadprzyrodzonego wdzięku. Promieniowali pięknem, które oślepiało oczy i mąciło rozum. Ich stroje, okazałe i fantazyjne, skrzyły się od złota, srebra i różnobarwnych klejnotów. Na widok tych istot Eddi ogarnęła bolesna tęsknota i jej oczy zaszły łzami. Nie miała pojęcia, za czym tak tęskni, czuła jednak, że wspomnienie tej kolorowej grupy już na zawsze pozostanie w jej pamięci, a świat będzie od tej pory wyglądał ponuro i szaro. U stóp wzgórza jej przewodnik opadł na jedno kolano i pociągnął ją w dół. Eddi uklękła na kamieniu. Phouka ścisnął jej dłoń. Zauważyła, że obserwuje ją kątem oka, ze zwieszoną głową. Nagle nad nimi rozległ się czysty, cichy głos, mówiący w nie znanym jej języku. Podniosła wzrok. Chyba jednak znajdowała się pod działaniem czaru, bo tak pięknej istoty jeszcze nigdy nie widziała. Szeroko rozstawione, skośne oczy oliwkowozielonego koloru, ciemnorude włosy splecione w gruby, sięgający do pasa warkocz, biała trójkątna twarz bez śladu zaróżowienia, które zwykle cechuje rudzielców... Eddi przypomniała sobie piosenkę, którą poprzedniej nocy śpiewał Willy. Thomas True zdjął kapelusz I ukłonił się nisko do jej kolan... Przez chwilę miała ochotę zapytać kobietę, czy to o niej jest mowa w tej starej balladzie, lecz bała się, że odpowiedź może być twierdząca. Rudowłosa bogini miała na sobie dopasowany żakiet z aksamitu i satyny, tak bladozielony, że prawie biały. Był haftowany srebrem i perłami, a obcisłe białe spodnie wykończone na szwach srebrną nicią. Stroju dopełniała krótka pelerynka z czarnego aksamitu, spięta na jednym ramieniu szmaragdami. Całość wyglądała, jakby wyszła spod ręki awangardowego francuskiego projektanta Kobieta uniosła swój doskonały podbródek i uśmiechnęła się lekko. Phouka wstał, a Eddi poszła w jego ślady. Gdy niebiańska istota znowu przemówiła, z jej ust popłynęły cudownie zaokrąglone samogłoski i dźwięczne spółgłoski. Phouka wziął głęboki oddech i ośmielił się jej przerwać. – Czy możemy rozmawiać po angielsku, pani? Moja towarzyszka nie rozumie naszego języka. Byłoby nieuprzejmie używać go w jej obecności. Przez orszak przebiegł szmer oburzenia. Rudowłosa zmierzyła impertynenta wzrokiem. Jej białego czoła nie przecięła ani jedna zmarszczka, a ust o idealnym kształcie nie wykrzywił grymas niezadowolenia, choć zielone oczy były twarde i zimne jak szkło. Phouka lekko zbladł, ale nie opuścił głowy. Wreszcie kobieta roześmiała się, co zabrzmiało tak, jakby wiatr poruszył dzwoneczkami albo jakby roztrzaskało się kryształowe naczynie. – Będzie tak, jak sobie życzysz. Nie chcemy, żeby posądzono nas o nieuprzejmość. Zielone oczy popatrzyły teraz na Eddi, a ona poczuła się pod ich przeszywającym spojrzeniem mała i nieważna. – Cieszymy się, że do nas przybyłaś, Eddi McCandry – powiedziała z uśmiechem kobieta. – Słyszeliśmy o tobie same dobre rzeczy. Trudno było patrzeć na tę piękną twarz i nie wierzyć w jej słowa. Komplementy z takich ust, wypowiedziane cudownym głosem, muszą być prawdziwe, czyż nie? Eddi zobaczyła, że phouka zaciska dłonie, więc bąknęła: – Dziękuję. Najwyraźniej rozbawiło to boginię. – Ależ cała wdzięczność jest po naszej stronie. A teraz powiedz nam, czy zjawiłaś się tu dzisiaj z własnej woli, czy pod przymusem? Eddi sama nie wiedziała, co jest prawdą. Phouka uprzedził ją, żeby nie kłamała i nie próbowała uciec, bo prędzej czy później wpadnie w ręce jednego lub drugiego Dworu. Phouka wprowadził się do niej, rozkazywał jej, groził. Ale jednocześnie strzegł jej z niezawodną czujnością i rozpieszczał jak troskliwy wujaszek. Uratował jej życie. Eddi przypomniała sobie noc, kiedy upił się przy kuchennym stole, oraz ich kłótnię na parkingu przed salą prób. Przyznał wtedy, że nie zatrzymałby jej, gdyby postanowiła uciec. W końcu ubłagał ją, żeby zrobiła to, do czego początkowo był skłonny ją zmusić. – Jeśli zobowiązania przyjaźni są pętami, to rzeczywiście zostałam zmuszona do przybycia – odparła po namyśle. Phouka zerknął na nią z ukosa, wyraźnie zaskoczony. – Istotnie – rzekła rudowłosa i posłała mu srogie spojrzenie. Jej podwładny wyciągnął ręce w bok, dłońmi do góry. – Chodźcie – rozkazała kobieta i odwróciła się na pięcie. – Nie będziemy tracić czasu na uprzejmości. Uprzejmości, dobre sobie, pomyślała Eddi. – Co to było? – zapytała szeptem phoukę. – Coś w rodzaju testu – odparł i pobiegł wzrokiem ku zielonookiej, która tymczasem zaczęła majestatycznym krokiem wchodzić po zboczu. – Myślę, że bardzo dobrze się spisałaś. – Ona tak nie uważa. – Jeszcze zgodzi się ze mną. – Kim ona jest? Przy niej czuję się jak... jak... robak. – Witaj w naszym ekskluzywnym klubie. To nasza królowa, pierwiosnku. Eddi bezskutecznie próbowała ukryć, że jest pod wrażeniem. – Wywodzi się z tego samego rodu co Mab, Tytania i Gloriana, a one wszystkie są tylko jej cieniami. Jest władczynią najstarszego królestwa na ziemi i rządzi nim dłużej, niż trwało jakiekolwiek imperium śmiertelników. – Na przystojnej ciemnej twarzy pojawił się uśmiech. – Więc wybacz jej, skarbie, jeśli wydaje się trochę uparta. – Zawsze starasz się ją zirytować? Phouka skierował wzrok na niebo i płynący po rzece chmur księżyc w pełni. – Nie, nie zawsze. – Na jego twarz powrócił spokój. – Chodźmy, czekają na ciebie. Świta królowej uformowała szpaler, który prowadził aż do dwóch drzew rosnących na szczycie pagórka. Gdy tylko królowa stanęła między wiązami, ich pnie otoczył blask, który następnie przebiegł po korze i skoczył ku niej jak łuk elektryczny. Eddi zrobiła krok do przodu, potem następny. Zostawiając w tyle phoukę, czuła się tak, jakby skoczyła z samolotu. Był jedynym pewnym sojusznikiem, jakiego miała, solidnym i na swój sposób zrozumiałym. Wszystko inne zdawało się jej niejasne i groźne. Mimo to szła dalej. Gdy znalazła się zaledwie kilka kroków od wierzchołka wzgórza, królowa skinęła głową i uniosła ramiona. Otaczający ją blask przeniósł się teraz nad śmiertelniczkę. Eddi poczuła lodowaty chłód i usłyszała pojedynczą dźwięczną nutę, a po chwili do jej nozdrzy dotarł silny zapach jakiegoś kwiatu. Następnie świetlny łuk rozszczepił się na dwa i w powietrzu nad kobietami rozciągnęła się migotliwa sieć. – Na święte drzewa, niech nasze światy i zwyczaje zostaną poświęcone – przemówiła królowa melodyjnym i zarazem groźnym głosem. Zgromadzeni odpowiedzieli pomrukiem. – Połączymy nasze siły? – spytała. Cisza trwała całą wieczność i nawet Eddi wyczuwała duże napięcie. Raptem uświadomiła sobie, że jest ono spowodowane nie tylko nerwowym oczekiwaniem. Coś wokół niej zawirowało, a potem jej skóra zapiekła ją jak po wymierzeniu klapsa. – Tak – wyszeptali w końcu zebrani. Wszystkie głosy stopiły się w jeden wspólny głos. Teraz to coś, co wisiało w powietrzu, smagnęło arktycznym podmuchem... w królową. To nie był wiatr, choć Eddi czuła, jak odgarnął włosy z jej twarzy. Świetlna sieć rozjarzyła się i rzuciła chłodną poświatę na triumfującą twarz władczyni. – W takim razie prośmy wszyscy jednym głosem. Zaprzęgnijmy śmiertelnika w służbę duchowi, nałóżmy magii ducha jarzmo śmiertelnego przeznaczenia. – Prosimy. Królowa omiotła poddanych spojrzeniem. – To, co jest upragnione, trzeba drogo okupić. – Wymień cenę. Władczyni utkwiła w Eddi dziki, wyzywający wzrok drapieżnego ptaka. – Zrobię to, żeby potem nikt nie mógł tłumaczyć się, że nie znał ceny, jaką musieliśmy zapłacić. Dzięki niej wszyscy poznamy siłę naszych pragnień. – W tłumie dało się wyczuć silne poruszenie. – Ciało i los śmiertelnika staną się jednym, a będzie nimi rządzić jego wola. Duch zamieszka w ciele, przeznaczenie w duchu, a my wszyscy pokłonimy się woli. Świetnie, ale co to znaczy? Po wyrazie twarzy królowej i niepokoju jej poddanych Eddi domyśliła się, że te słowa są bardzo ważne. Zanotowała je w pamięci, tak jakby uczyła się na pamięć tekstu piosenki. Nie wystarczyło jej czasu na nic więcej. – Zapłacimy tę cenę – rozległ się wokół niej chór złożony z licznych głosów. Jedna z dam dworu podeszła do królowej i uklękła. Jej jedwabna spódnica morskiego koloru cicho zaszeleściła. Dworka miała bardzo krótko obcięte miodowe włosy i tylko jedno długie pasmo na czubku, które opadało na jej ramiona niczym welon. Trzymała w ręce biały półmisek, tak cienki, że przeświecało przez niego światło. Leżało na nim małe, okrągłe ciastko koloru starych klawiszy pianina. Jego zapach dotarł aż do Eddi i w tym momencie poczuła, że powonienie staje się najważniejszym z jej zmysłów. Może ta woń przypomina moją ulubioną potrawę z dzieciństwa, o której dawno zapomniałam? Ale nie, z pewnością nigdy wcześniej nie czuła tego aromatu. Był zarazem ciepły i chłodny, ostry i łagodny, i wiedziała, że na języku ciastko okazałoby się chrupiące, kremowe. Nie mogła skupić się na niczym innym. Raptem zobaczyła ciastko na dłoni królowej. Dama dworu wróciła na swoje miejsce, a wtedy uwagę Eddi przyciągnął jakiś nieznany dźwięk: rytmiczne, ciche pobrzękiwanie. Wydawała go wysoka postać, która podeszła do władczyni i zgięła kolano w ukłonie. To był szczęk zbroi. Zbroja stanowiła niezwykle harmonijne połączenie stroju japońskiego samuraja, skórzanego uniformu motocyklisty i kostiumu z filmu science fiction. Składała się na nią złota siatka, tak drobna, że wyglądała jak tkanina, lśniąca pikowana skóra w ciemnozielonym kolorze, lite naramienniki, napierśnik i nagolenniki, które wyglądały jak z lakierowanego drewna i wydawały podobny do niego dźwięk. Głowę chronił hełm w kształcie zwierzęcego pyska, jakiego Eddi nigdy w życiu nie widziała. Na zbroi nie dostrzegła żadnych śladów zużycia. Dłoń w rękawicy podała królowej nóż, chyba srebrny, o krótkim, cienkim ostrzu. Królowa uniosła go, po czym wbiła czubek w ciastko i własną dłoń. Eddi była zbyt wstrząśnięta, żeby krzyknąć. Pojawiła się krew. Władczyni nie odrywała wzroku od swojej ręki, jakby ten widok ją zafascynował, ale jej twarz pozostała kamienna. Zapach ciastka zmienił się, choć nadal był cudowny. Eddi stwierdziła zażenowana, że go pragnie. I nagle zrozumiała, że właśnie tę część ceremonii odbiera pod wpływem czarodziejskiej maści phouki. Gdyby nie ona, także pożądałaby zakrwawionego ciastka, ale nie czułaby z tego powodu przerażenia. Teraz królowa wyciągnęła ku niej rękę. – Otwórz usta – rozkazała, jakby przemawiała do krnąbrnego dziecka, i zmarszczyła brwi. Eddi przypomniała sobie słowa phouki, żeby zrobiła to, co ma zrobić, z własnej woli, a nie z przymusu. Odrażające ciastko pachniało kusząco... Ale powiedział również, że to on poniesie karę. Ciekawe, jaką? Otworzyła usta. Tylko się nie udław, pomyślała. Ciastko natychmiast wyparowało i pozostawiło na języku jedynie smak spalonego tosta. Tyle katuszy, a nawet nie było dobre, stwierdziła w duchu. Nie zdążyła nawet dokończyć tej myśli, gdyż ogarnęły ją mdłości i ból powalił ją na kolana. To była ta sama siła, którą niedawno wyczuwała w powietrzu, ale wielokrotnie spotęgowana. To magia. Magia tych istot, która jest wewnątrz mnie i nakazuje mi zrobić wszystko to, czego ode mnie oczekują. Skąd ja to wiem? @@Rozdział jedenasty @@BITEWNY ZAMĘT Leżała na zimnej trawie. Otworzyła oczy (nawet nie pamiętała, że je zamknęła) i zobaczyła patrzącego na nią z góry phoukę. Jej głowa spoczywała na jego kolanach. – Hej – powiedziała słabym głosem. Na jego twarzy odmalowała się ulga. – Przepraszam. Gdybym wiedział, jaki będzie skutek... – Dokończ – powiedziała uprzejmie królowa Zaczarowanej Krainy. Eddi odwróciła lekko głowę i zobaczyła królową. Jej blada twarz była jeszcze bielsza z wściekłości, a oczy płonęły zimnym ogniem. Cały jej gniew skupił się na phouce. – Co byś zrobił, pajacu, gdybyś znał skutki swoich działań? – zapytała spokojnym głosem. – Powstrzymałbyś się od nich? Bardzo wątpię. Raczej rozgrzeszyłbyś się i powiedział swojej małej śmiertelniczce wszystko, co wiesz. A może dałbyś jej lek silniejszy niż zwykła prawda? Phouka zamknął na chwilę oczy i zacisnął zęby. – Mimo moich działań zrobiła wszystko to, o co ją poprosiliśmy. Nic złego się nie stało. – Czy do ciebie należy ocena sytuacji, pajacu? Phouka przygryzł wargę. – Nie, pani. Ze wzgórza dobiegł przeszywający okrzyk i tłum ucichł. Królowa odwróciła głowę. – Jesteśmy uratowani – szepnął phouka. – Wstawaj, pierwiosnku, i otrzep się z kurzu. Pomógł Eddi dźwignąć się z ziemi. Nogi trochę się pod nią uginały, a myśli goniły nawzajem po głowie, ale ból zniknął. Z tłumu wystąpił osobnik w zbroi, który niedawno wręczał królowej nóż. – Wartownicy nadchodzą, pani – powiedział. Eddi dostrzegła we władczyni subtelną zmianę postawy i wyrazu twarzy. Nagle królowa stała się wojowniczką. – Dowódcy, wydajcie swoim wojskom rozkazy, tak jak ustaliliśmy. Oberycum, zajmij się kawalerią i powiadom nas, gdy wszyscy znajdą się już na swoich pozycjach. Rycerz ukłonił się i dołączył do kobiet i mężczyzn biegnących na wyznaczone miejsca. Eddi zobaczyła, że wielu z nich wkłada lekkie zbroje, a niektórzy przypasują miecze. Królowa z powrotem skierowała uwagę na phoukę. – Idź już – rzekła zimnym tonem. – Jeśli tej nocy coś pójdzie na opak, dopilnuję, żebyś pierwszy skosztował owoców swoich lekkomyślnych działań. Phouka ukłonił się, a władczyni odwróciła się dumnie i pomaszerowała w dół zbocza. – Miecze – szepnęła Eddi. – Ci ludzie mają miecze. Co ja tutaj robię? – Na razie starasz się pozostać przy życiu – odparł phouka. – W tym celu proponuję opuścić ten skrawek terenu nie do obrony i ukryć się za jakąś skałą. – Czy to znaczy, że nie muszę być w samym środku akcji? – Przez „akcję” rozumiesz walkę, jak się domyślam? Nie. Wystarczy, że znajdziesz się na polu bitwy, a ten warunek już spełniliśmy, schodząc po schodach. Eddi ruszyła za nim po stoku. Wokół nich obywatele Jasnego Dworu zbroili się i spieszyli na pozycje. Nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. – Ruszaj się żwawiej – ponaglił ją phouka. Wkrótce dotarli do dna niecki i wtedy Eddi usłyszała tętent licznych kopyt. Jeźdźcy wylali się zza wzgórza niczym spieniona woda. Po chwili Eddi zorientowała się, że jest ich tylko około dwudziestu, a złudzenie liczebności stwarzają rozmiary wierzchowców, lśniąca biel ich sierści i pęd powietrza, gdy galopowali. Nie potrafiła jednak uwolnić się od pierwszego wrażenia, że ten niewielki oddział jest w stanie rozgromić każdą armię. Rumaki, wielkie jak belgijskie konie pociągowe, pod którymi na stanowych targach aż trzęsie się ziemia, miały maść koloru gęstej śmietany i długie grzywy. Zamiatałyby ogonami ziemię niczym trenami sukien ślubnych, gdyby nie trzymały ich wysoko. Uwagę przyciągały ich czapraki z satyny, kolorowej i bogato zdobionej, i uprząż ze złota, srebra i jasnej skóry. Jeźdźcy byli zakuci w zbroje o szerokich ramionach, w lekko orientalnym stylu, podobne do tej, którą nosił Oberycum. To właśnie on jechał na czele kawalerii. Eddi rozpoznała jego barwy, zieloną i złotą, oraz symbol na napierśniku: dysk ze złotego metalu z trzema zielonymi płatkami w środku, tworzącymi coś w rodzaju kwiatu. Każdy rycerz miał własne barwy: szkarłatną, ciemnoniebieską, gołębią, winną, makową, fioletową, żółtą i wszelkie odcienie zieleni. Jeden był nawet w czerni rozjaśnionej plamami bieli; na jego napierśniku widniały trzy przeplecione ze sobą srebrne sierpy księżyca. Na broń jeźdźców składały się miecze i długie białe lance, które lśniły w księżycowym blasku jak młody brzozowy las. Przemknęli obok z dudnieniem kopyt, pobrzękiwaniem uprzęży i szczękiem stali. – Dobry Boże – wyszeptała Eddi, odprowadzając ich wzrokiem. – Trafne spostrzeżenie. Kiedyś nazywano ich bogami. – A teraz? – Teraz też. To Daoine Sidhe, a raczej ich garstka, lordowie Zaczarowanej Krainy. Widzisz ich dzisiaj w strojach roboczych, serduszko. Gdy są ubrani w swoje wymyślne paradne stroje, można oślepnąć na widok tych wszystkich ozdób, dzwoneczków w końskich grzywach, klejnotów na uprzęży. – Jesteś zazdrosny? – spytała Eddi zaskoczona. – A ty byś nie była? Chodźmy, nie chcę mieć wzgórza za plecami. Spiesząc za phouką, Eddi omal nie wpadła na małą, zupełnie nagą brązowoskórą kobietę z ogromnym nochalem. – Patrz, jak leziesz – zbeształa ją zjawa, łypiąc spode łba. – Sakramencka niezdara – dorzuciła i odmaszerowała dumnym krokiem, kołysząc obwisłymi piersiami. Eddi dogoniła phoukę i chwyciła go za kurtkę. – Kto to jest? Chyba nie będzie walczyć? Spojrzał we wskazanym kierunku i uśmiechnął się szeroko. Dziwna istota już rozpłynęła się w tłumie. – Wierz mi, że lepiej mieć do czynienia z naszą kawalerią niż z nią. To Włochata Meg. Potrafi między północą a świtem zebrać zboże z pola, zanieść na plecach do domu zagubioną krowę i jeszcze narąbać drewna na całą zimę. Niewiele jest tu takich jak ona. Brązowe skrzaty nie lubią opuszczać swoich domostw i terytoriów, nawet na rozkaz Sidhe. – Dlaczego ona jest inna? Phouka wskazał głową na niski kamienny murek w dolnej części schodów. – Schowajmy się tam. W kącie między ścianą i zwalonym drzewem nie będziemy rzucać się w oczy, a w razie czego zachowamy swobodę ruchów. Usadowili się w gęstwinie liści. Ze swojej kryjówki widzieli, jak armia Jasnego Dworu w liczbie około dwustu żołnierzy rozbiega się po trawie, szykując do odparcia ataku od strony przeciwległego zbocza. Poruszali się niespokojnie, jak zboże na wietrze, ale za to bardzo cicho. Tylko czasami zarżał koń albo szczęknęła stal. Po dłuższej chwili phouka powrócił do przerwanej rozmowy. – Meg miała w Strathclyde farmę, którą... – W Szkocji? – Tak, choć możliwe, że ją teraz przenieśli. – W jego głosie pobrzmiewał lekki sarkazm, a uwaga była skupiona na odległym wzgórzu. – Niestety, niewiele da się uprawiać na autostradzie, która przecięła farmę. – Ale jak Meg dostała się do Ameryki? – Są różne sposoby. Głowa w dół, kochanie. Zagrzmiały bębny. Eddi nie widziała doboszów, nie potrafiła nawet określić, czy stoją na dnie niecki, czy na zboczu. Rytm był marszowy, szybki jak bicie serca, i niczym najlepsza muzyka taneczna przeszył ją dreszczem, obudził chęć ruchu. Od czoła armii dobiegł okrzyk bojowy i nagle powietrze rozdarły wrzaski, wycie i pohukiwanie licznych gardeł. Po chwili do tych wszystkich odgłosów dołączyło melodyjne zawodzenie. Wojsko ruszyło na wzgórze. – Kobzy? – zapytała szeptem Eddi. Phouka skinął głową. Odległy stok był zalesiony, więc drzewa zasłaniały pierwsze szeregi wojska. Nagle wybuchł przeraźliwy zgiełk, rozbrzmiały mniej ludzkie okrzyki. Konie rżały jak oszalałe, brzęczała stal. Wśród gałęzi pokazały się błyski mieczy i lanc. Ale Eddi dostrzegła też dużo jaśniejsze światła, i zaczęła zastanawiać się, jaka jeszcze broń jest używana w tej bitwie. Phouka nakrył dłonią jej rękę. – Cholera – powiedział wyraźnie i z niesamowitym spokojem. Eddi pobiegła za jego wzrokiem na drugi koniec doliny, ku pagórkowi z bliźniaczymi wiązami. Spomiędzy drzew wyłoniła się kolumna ciemnych postaci i ruszyła na prawą flankę. Odległość była zbyt duża, żeby dostrzec szczegóły, ale zamiary napastników wydawały się oczywiste. Armia Jasnego Dworu nie miała tylnej straży. Cała jej uwaga i wysiłek były skupione na wzgórzu. Phouka przez chwilę gorączkowo przenosił wzrok z jednej linii wojsk na drugą, a potem zerwał się ze stłumionym okrzykiem i rzucił czymś, chyba kamieniem, w żołnierza z ostatniego szeregu. Choć ten stał bardzo daleko od ich kryjówki, pocisk trafił go między łopatki. Rozgniewany szeregowiec obejrzał się i na jego twarzy pojawiło się przerażenie. Ujrzał nadciągające wojska wroga. Krzyknął głośno i wtedy jego towarzysze również się odwrócili. Jeden bęben natychmiast zmienił rytm, po nim następny. Phouka zachwiał się, opadł na kolana obok Eddi i przycisnął dłoń do lewej skroni. – Co się stało? Czy ty jesteś... – Wybacz, chyba zdradziłem naszą pozycję. – Wybaczyć? O Boże! Dobrze się czujesz? – Musimy uciekać, szybko... Niestety, było już za późno. Nad zwalonym drzewem ukazała się żółto-zielona twarz o dzikich oczach i wyszczerzonych zębach, ostrych jak u rekina. Na głowie, jakby dla żartu, tkwiła jasnoczerwona czapeczka. Istota wydała chrapliwy okrzyk i rzuciła się na Eddi z wielkim nożem. Phouka zastąpił napastnikowi drogę i zablokował cios wysoko uniesionym ramieniem. Tymczasem Eddi przemknęła pod drugą ręką swojego obrońcy, chwyciła kamień i uderzyła nim z całej siły w czerwoną czapeczkę. Stworzenie usiadło na ziemi, a następnie upadło na plecy i znieruchomiało. Eddi spojrzała z przerażeniem na kawałek skały, który ściskała w dłoni. – Dobry Boże! – wykrztusiła. – Nie stój tak! – ryknął phouka. – Schowaj się za mnie! Zza drzewa wyskoczyły kolejne dwa straszydła w czerwonych nakryciach głowy. Phouka chwycił jedno z nich za kark... i Eddi usłyszała okropny trzask. Potwór osunął się bezwładnie na trawę i utkwił szkliste spojrzenie w niebie. Drugi napastnik dostał nożem w brzuch i z wyrazem lekkiego zaskoczenia na twarzy runął w tył. Phouka chwycił Eddi w pasie i pociągnął ją w dół zbocza. Tuż obok ich uszu kilka razy przeleciało coś ze świstem. – Umiesz pływać? – zapytał, przekrzykując bitewną wrzawę. Uskoczył w bok, gdyż z tłumu walczącego po ich lewej stronie wypadł biały rumak. Biegł nierówno, ciągnąc za sobą wodze, a z jego łopatki sączyła się krew, choć nie było widać żadnej rany. – Tak... – To dobrze. W tym momencie Eddi dostrzegła lśniącą czerwoną smugę na jego lewym policzku. – Jesteś ranny! – Weź głęboki oddech i nie otwieraj ust – powiedział phouka i wepchnął ją do strumienia. Woda, która zamknęła się nad jej głową, była wartka i lodowata. Eddi starała się rozluźnić i płynąć z prądem, ale zaczęło jej brakować tchu, a serce niemal stawało z zimna. Modliła się o to, by wreszcie poczuć na twarzy nocne powietrze. Chwilę później jej modlitwa została wysłuchana. Eddi zorientowała się, że to nie tylko prąd wody niesie ją w dół strumienia. – Phouka? – wykrztusiła. Do ust wlała się jej woda. – Cicho bądź i nie szarp się. To był jego głos tuż przy jej uchu. Niewyraźny, futrzasty. Wyczuła psi kształt. W zębach trzymał kołnierz jej kurtki. Eddi skupiła się na tym, by przez cały czas mieć nos nad powierzchnią wody. Odgłosy walki były donośne i straszne, wcale nie jak na filmie. Każdy wrzask dobiegający z brzegu kojarzył się Eddi z raną albo śmiertelnym ciosem. Nie wiadomo dlaczego w powietrzu unosił się zapach spalenizny. Nagle tuż obok niej pojawiło się blade oblicze o ostrych, wiedźmowatych rysach. Mokre białe włosy unosiły się wokół na wodzie. Eddi zachłysnęła się. Gdy stworzenie otworzyło usta, dostrzegła małe, ostre kiełki. – No, psie – powiedziała glaistig bulgoczącym głosem – zostałeś wyznaczony do noszenia bagaży Dworu? – Zaśmiała się, obracając do księżyca twarz koloru lodu. Phouka zawarczał. W tym momencie z wody wyskoczyło coś w rodzaju gałęzi drzewa, poskręcanej i zielonej jak mech. Glaistig skrzywiła się z odrazy, zaskoczenia i wściekłości. Wygięła się w łuk jak latająca ryba albo trąba wodna i spadła na wroga. Oboje zniknęli pod wodą. Po chwili z kipieli wynurzył się phouka. Raptem coś przesłoniło im niebo i Eddi namacała ręką śliski kamień. Uczepiła się go z całej siły. – To most – powiedział cicho phouka. – Możemy tutaj odpocząć, ale niedługo. Oni też, zdaje się, upodobali sobie ten strumień. Czy mogłabyś potrzymać mnie przez chwilę? Pływam nieźle w tej postaci, ale kiedy przestanę młócić wodę, żeby się zmienić, prąd zniesie mnie zbyt daleko. Eddi otoczyła ramieniem jego szyję i plecy. – Zamknij się i zmieniaj. Nawet przez kurtkę czuła na skórze mrowienie, jakby lekkie wstrząsy elektryczne. Potem w zagłębieniu jej łokcia pojawiła się ludzka głowa i gęste czarne włosy ociekające wodą. Jeszcze przed chwilą, kiedy był w psiej postaci, nie myślała, że będzie tulić do siebie człowieka, a jego twarz znajdzie się tak blisko jej twarzy. W jego ciemnych oczach odbijał się blask księżyca, tak że wydawały się głębsze nawet niż strumień. Eddi czuła, że powinna coś powiedzieć, lecz właściwa chwila już minęła. – No dobrze – wyszeptał phouka z lekkim drżeniem w głosie i zanurkował. Po chwili wynurzył się i otrząsnął z wody. – Jestem głupcem – stwierdził spokojnie. – Chodź, bo jeśli tu zostaniemy, zamarzniemy na śmierć. Poddał się prądowi rzeki i oddalił od mostu, więc Eddi zrobiła to samo. Nagle strumień rozdzielił się. Skręcili w prawą odnogę, gdzie łachy piasku i płycizny obiecywały dogodne podejście. Phouka pierwszy wydostał się na brzeg i przez chwilę stał nieruchomo, nasłuchując odgłosów walki. – Chciałbym wiedzieć, kto zbiera większe cięgi. Jeśli zajęli mosty i są po tej stronie, sprawa jest przesądzona. Możemy iść do domu i lizać rany. – Odgarnął mokre włosy z oczu i skrzywił się, kiedy trafił palcami na ranę na skroni. Na jego ręce zostało trochę krwi. – To kara za głupotę. – Co masz na myśli? Phouka wzruszył ramionami. – Zachowałem się jak głupiec – pokazałem się wrogowi, a wróg to wykorzystał. – No jasne, sprytny gość powinien siedzieć cicho i patrzeć, jak nieprzyjaciel podkrada się i wyrzyna jego kumpli. – Nie miałem prawa cię narażać. Eddi prychnęła. – Teraz zachowujesz się głupio. Lepiej chodźmy i zorientujmy się, gdzie jesteśmy. Ruszyła przed siebie ścieżką. Ręce miała zesztywniałe, nogi jak z drewna, a mokre ubranie ziębiło ją. Zaczęła tupać, żeby przywrócić krążenie w palcach stóp. Nagle zatrzymała się tak raptownie, że aż phouka na nią wpadł. – O co chodzi? – spytał cicho. – Nie wiem. Gałęzie rosnącej na brzegu strumienia wierzby poruszyły się zamaszyście. A przecież wzdychający w listowiu wiatr nie był aż tak silny. Phouka chwycił ją za ramię i wciągnął za najbliższą skałę. – Oto odpowiedź na moje pytanie – szepnął. – Sami może nie przekroczyli wody, ale ich magia – owszem. – Wiatr? – To nie wiatr, tylko chodzące wierzby. Nagle Eddi usłyszała dobiegający z brzegu ostry pisk. Zanim phouka zdążył ją powstrzymać, wychyliła się zza głazu i zobaczyła, jak wierzbowa witka unosi się, błyskawicznie spada i okręca się wokół ciała piżmaka. Nieszczęsne zwierzę próbowało jeszcze walczyć, ale kolejna gałąź oplotła jego szyję i już po chwili przestało się ruszać. Phouka klepnął ją w ramię i wskazał na strome wzniesienie, które zaczynało się tuż przy ścieżce. Ruszyli po śliskich od błota kamieniach, starając się zachować ciszę. Zupełnie jak w koszmarnym śnie, pomyślała Eddi. Wiesz, że ktoś się za tobą skrada, ale nie możesz szybko uciekać i boisz się obejrzeć. Przyłapała się na tym, że z trwogą nasłuchuje szumu wiatru wśród liści. Po kilkunastu metrach zawrócili w stronę wodospadu. Szli równolegle do pierwszej ścieżki; miejscami trafiali na twarde, gładkie skały wyrastające z wapienia i wtedy musieli je omijać albo pokonywać górą. W końcu dotarli do niemal pionowej ściany o kruchej i nieco zdradliwej podstawie. – Schodzimy na brzeg – szepnął phouka. Eddi ruszyła w dół prawie w kucki. Podpierała się rękami, ale i tak jej stopy ślizgały się na każdym skalnym występie. Odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie zatrzymało ją leżące w poprzek ścieżki zwalone drzewo. Zajęła się swoimi otartymi dłońmi, gdy nagle usłyszała stek potwornych przekleństw. Błyskawicznie schowała się pod martwy pień drzewa i spojrzała na biegnącą w dole ścieżkę. Zobaczyła tam trzy istoty. Jedna z nich stała przyparta do pionowej skały w pobliżu miejsca, gdzie strumień tworzył kipiel. Dwie pozostałe, zwrócone plecami do Eddi, o szarej skórze i sylwetkach jak karykatury ludzkich, wydały się jej znajome. Kiedy jedna z nich lekko odwróciła głowę, Eddi zobaczyła pełną ostrych zębów szczękę i zasnute bielmem oczy. Takie same stwory próbowały ją zabić przy New Riverside Cafe. Ze zdenerwowania zaschło jej w ustach. Rozpoznała również ich ofiarę. Była nią brązowa skrzacica, Włochata Meg. Opierała się o skalną ścianę i z silnym szkockim akcentem zasypywała wrogów wymyślnymi epitetami. Gdy się zbliżali, wygrażała im potężną pięścią. Niestety, szare straszydła miały długie noże. Raptem zza skały wysunęła się ociekająca wodą zielono-szara ręka i chwyciła skrzacicę za kostkę. Meg wydała dziki okrzyk i błyskawicznie schyliła się, żeby ją ugryźć, ale w tym momencie dwaj napastnicy rzucili się do ataku. Eddi bez namysłu chwyciła za martwe drzewko i wyrwała je jednym szarpnięciem, wsadziła pod pachę jak taran i zaczęła szybko zsuwać się ze zbocza. Wszystko rozegrało się jak we śnie. Szare istoty odwróciły się, spojrzały na nią białymi oczyma i podniosły noże. W szalonym pędzie Eddi zdążyła jeszcze pomyśleć, że jeżeli cel jej ataku usunie się, wpadnie do strumienia, prosto w oślizłe ramiona wodnego potwora. Z impetem, od którego zabolały ją barki i żebra, trafiła końcem drzewka w szary brzuch. Uderzona istota zatoczyła się na skalną ścianę, a zielona ręka puściła kostkę Meg i Umknęła wężowym ruchem, aż woda w strumieniu spieniła się. Tymczasem Eddi zamierzyła się na drugiego przeciwnika. Szary demon cofnął się i wpadł prosto w objęcia phouki, a wtedy on cisnął go na skałę. Przez chwilę phouka nie ruszał się ani nic nie mówił. Potem usiadł na środku ścieżki i ukrył twarz w dłoniach. – Właśnie coś takiego nazywam niepotrzebnym ryzykiem – wykrztusił w końcu. – Przez ciebie zostanę pierwszym nieśmiertelnym, który umarł na atak serca. Eddi, która w tym czasie oglądała swoją rękę pełną drzazg, nie zaszczyciła go nawet odpowiedzią. Włochata Meg natomiast kilka razy przeniosła wzrok z jednego na drugie, a następnie głośno pociągnęła ogromnym nochalem i bezceremonialnie wytarła go grzbietem brązowej dłoni. – Niezła robota – burknęła, patrząc na Eddi, po czym zarechotała i popędziła ścieżką. Phouka zaczął czyścić się z błota. – Mogłaś na mnie poczekać, zanim zaczęłaś szarżę. Eddi chciała wzruszyć ramionami, ale tylko zadrżała. – Chyba wiem, jak czuła się Meg. Phouka tylko pokiwał głową. Nagle znieruchomiał. – Do diabła! – zaklął. – Chodźmy, skarbie. Niestety, ostatni odcinek musimy przebiec. Dasz radę? Eddi była taka zmęczona, że najchętniej położyłaby się tutaj i umarła nawet bez pomocy wrogich istot. – Nie, ale ruszajmy. Jeśli do tej pory przeżywała senne koszmary, to teraz poznała samo piekło. Wmawiała sobie, że jej obolałe nogi należą do kogoś innego; to był jedyny sposób, żeby zmusić się do biegu. Po chwili do jej uszu dotarł tupot nóg, krzyki i bitewny zgiełk. Potem słyszała już tylko bicie własnego serca. Drzewa, ścieżka i nocne niebo zlewały się w jedno. Za kolejnym zakrętem ukazała się im oświetlona czerwonymi płomieniami scena. Łukowaty kamienny most przerzucony nad strumieniem był pełen wrogów i próbujących ich odeprzeć żołnierzy armii Jasnego Dworu. Trawa i kępy suchych krzaków po obu stronach strumienia płonęły, a biała kurtyna Minnehaha Falls jak zawsze spadała z urwiska z gniewnym hukiem. Phouka zatrzymał się skonsternowany. – Pospieszmy się, kochanie. Musimy dotrzeć na drugą stronę, a jedyna nadzieja w naszej szybkości. Chwycił ją za rękę i popędził przed siebie. Na moście wył chór diabelskich głosów. Na czele wojska z piekła rodem stał olbrzym mierzący jakieś osiem stóp, o ramionach nieproporcjonalnie szerokich nawet do tego wzrostu. Splątane włosy sięgały mu do bioder. W jednej ręce dzierżył maczugę, w drugiej włócznię, a do pasa miał przytroczoną całą kolekcję uciętych kończyn. Nagle wydał z siebie bojowy ryk, od którego posypały się kamienie z urwiska. Siły Jasnego Dworu z trudem wytrzymały uderzenie wroga. Dowodził nimi jeden z kawalerzystów Sidhe, ten w czarno-białej zbroi. Białe drzewce jego lancy było pociemniałe od krwi, a skórzany ochraniacz na żebra rozcięty z boku. Jeździec spiął rumaka ostrogami i wycelował broń w wielkoluda, ale raptem coś przemknęło pod brzuchem jego wierzchowca i go spłoszyło. Koń stanął dęba, a wtedy jego łopatkę przebiła lanca wroga. Zwierzę runęło na bok z niemal ludzkim krzykiem. Z gardła phouki wyrwał się zduszony jęk. Zobaczył, jak osobnik w czerwonej czapce skacze z mostu prosto na leżącego konia i atakuje jeźdźca nożem, a potem jak spod martwego zwierzęcia wysuwa się zakrwawiona lanca i trafia go w szczękę, a on wpada do strumienia. Kawalerzysta, który następnie wydostał się spod martwego rumaka, miał czarne włosy; w blasku księżyca i pożaru lśniło w nich białe pasmo. Na idealnym nosie i pięknie rzeźbionych policzkach widniały smugi błota. W dzikim uśmiechu błysnęły jego białe zęby, oczy zaskrzyły się jak szmaragdy. Sidhe z gracją wspiął się na most i ciął nieprzyjacielskiego kapitana lancą przez brzuch. Olbrzym padł jak ścięte drzewo. – Willy?! Jakimś cudem głos Eddi przebił się przez wrzawę, bo rycerz odwrócił się i napotkał jej osłupiałe spojrzenie. Jego blada twarz jeszcze bardziej zbladła, a zielone oczy rozszerzyły się. Przez chwilę stał bez ruchu z pochmurną miną, po czym dobył miecza i rzucił się w wir bitwy. Phouka pociągnął ją za rękę. Mieli za sobą kolejne oddziały Mrocznego Dworu, więc nie mogli sobie pozwolić na zwolnienie tempa. Wojownicy Jasnego Dworu cofali się w górę kamiennych schodów, które wydawały się wić po zboczu bez końca. Z każdego podestu roztaczał się widok na wodospad i będący teraz polem bitwy most. W zamieszaniu trudno było stwierdzić, kto jest żywy, a kto martwy. – Obudź się. – Phouka potrząsnął nią lekko. – Gdy opuścisz krąg, skończy się walka i zabijanie. Tylko w ten sposób możesz mu teraz pomóc. Mgła zasnuwająca jej oczy i umysł pierzchła. Chwiejnym krokiem Eddi zaczęła wspinać się po schodach. Na ostatnim zakręcie ujrzała zieloną poświatę, która rosła i rosła, aż nagle zniknęła, a ona trafiła ramieniem w coś twardego i zimnego. – Wstań jeszcze ten ostatni raz – usłyszała nad sobą głos phouki, słaby i zdyszany. – Obawiam się, że nie dam rady wnieść cię na samą górę. Eddi usiadła i zobaczyła, że zielony blask oświetlający kamienie pod jej nogami gaśnie. Przeraziła ją całkowita cisza. Zupełnie, jakby raptem ogłuchła od bitewnego zgiełku. I wtedy uświadomiła sobie, że nadal słyszy ryk wodospadu, a daleko stąd, po drugiej stronie rozległego terenu porośniętego drzewami, jadący Hiawatha Avenue samochód. Dźwignęła się z ziemi. Po nieskończenie długim marszu i kilku postojach wreszcie dotarli do budynku administracji parku. Triumph stał tam, gdzie go zostawili. Jej kask wisiał na kierownicy. Eddi zaczęła nerwowo chichotać, tak absurdalna wydała się jej ta cała sytuacja. Phouka ujął jej twarz w dłonie i potrząsnął nią zdecydowanie. Eddi opanowała się i wreszcie mogła zaczerpnąć tchu. Potem wybuchnęła płaczem. – Nie rób tego – szepnął phouka i sam się rozpłakał. Długo stali objęci, chyba jednak bardziej po to, żeby nie upaść, niż dla wzajemnego pocieszenia. @@Rozdział dwunasty @@TO W OGÓLE NIE MA SENSU Eddi jechała do domu bardzo wolno. Była zmęczona i nie miała zaufania do swoich zmysłów i refleksu. Przez chwilę zastanawiała się, która jest godzina. Po kąpieli w strumieniu jej zegarek stanął. Ulice były prawie puste. Phouka obejmował ją w talii i trzymał głowę na jej ramieniu. Podejrzewała, że przez większą część drogi drzemał. Ze znużeniem zaczęli wspinać się po schodach. Phouka jak zwykle pierwszy wszedł do mieszkania, Eddi oparła się o ścianę korytarza i czekała. Wtem uświadomiła sobie, że nie słyszy jego kroków. Ostrożnie pchnęła nie domknięte drzwi, czując się jak aktorka w wyjątkowo kiepskim filmie szpiegowskim. Phouka stał odwrócony do niej plecami i zaglądał do słabo oświetlonego pokoju. Zrobiła krok i spojrzała przez jego ramię. Na kuchennym krześle, twarzą do wejścia, siedział w niedbałej pozie Willy Silver. Miał na sobie czarny strój i biały podkoszulek. Długie nogi skrzyżował przed sobą, ręce trzymał w kieszeniach spodni. Leniwie przesunął wzrok z phouki na nią. Z jego twarzy, a raczej z połowy, którą widziała w świetle lampy, nie potrafiła niczego wyczytać. – Nie masz swojego munduru – stwierdziła, zamykając za sobą drzwi. – Strasznie rzuca się w oczy – odparł Willy. Jak mogłam nie zorientować się, że on jest istotą z innego świata? Żaden człowiek nie ma tak zielonych oczu ani tak jasnej jak porcelana skóry. Żaden nie porusza się z taką gracją. Phouka wielokrotnie próbował powiedzieć jej prawdę, ale ona nie chciała dostrzec tak wyraźnych znaków. – Czego chcesz? – zapytała w końcu. Willy odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem, ale zupełnie innym niż wtedy, gdy był rozbawiony. – Mam coś do omówienia z naszym przyjacielem. – Utkwił płonące spojrzenie w phouce. – Ale sądzę, że to może poczekać. Chyba zjawiłem się po to, żeby wyświadczyć ci przysługę. – Mnie? – Żebyś mogła mi wszystko wygarnąć. – No to mogłeś oszczędzić sobie podróży. Willy uniósł brwi. – Nie mam ci nic do powiedzenia. W każdym razie nie dzisiaj. Jestem zmęczona. Chcę wziąć prysznic i położyć się do łóżka. Silver zamknął oczy. – Może w takim razie powinienem pokłócić się z phouką. – Nie, on potrzebuje jeszcze bardziej niż ja gorącej kąpieli i snu. – Wybaczcie, ale chyba już pójdę do łazienki – odezwał się phouka. Ruszył przez salon, a Eddi przez chwilę zastanawiała się, ile wysiłku kosztuje go utrzymanie dumnie uniesionej głowy. Gdy spostrzegła, że Willy zamierza przywołać go z powrotem, przeszkodziła mu pod pretekstem, że chce wziąć krzesło. Zdjęła przemoczoną, umazaną błotem i rozdartą w kilku miejscach kurtkę. Dżinsy były w podobnym stanie, a skóra pod nimi zdarta do żywego. Kiedy to wszystko się stało? Willy milczał. Siedział z zamkniętymi oczami i opuszczoną na piersi brodą. – Ty też jesteś ranny? – mruknęła. Silver nawet się nie poruszył. – Ze mną wszystko w porządku – odburknął. Ale na jego szczęce ciemniał siniak, a przez nos biegło rozcięcie. Drobne zmarszczki w kącikach ust i oczu świadczyły o wyczerpaniu i bólu. Kurtkę miał rozpiętą i pod podkoszulkiem, na żebrach, widać było bandaż. – Moglibyśmy startować w konkursie na Ducha Roku – zażartowała Eddi. Willy zignorował ją. Gdy odmierzała w kuchni wodę na kawę, wszedł i oparł się o framugę drzwi. – Czy ty masz pojęcie, co on zrobił? – spytał cicho. – Phouka? – Nalała wody do ekspresu i wyjęła kawę z szafki. – „Niedopuszczalną rzecz”, jak sam to określił. – Wprawdzie namaszczenie wzroku śmiertelnika zdarzało się już wcześniej, ale mógł za to zostać wygnany z Zaczarowanej Krainy. – Nie wiem, czy to surowa kara. – Wsypała ziarna kawy do młynka. Willy nie próbował nawet przekrzyczeć hałasu. – Surowa – powiedział, gdy skończyła mielić kawę. – Ale zrobił coś jeszcze gorszego. – Pokręcił głową, nie wiadomo, czy z oburzenia, czy z podziwu. – Na jabłoń i dąb, zmusił królową do mówienia po angielsku! Eddi zmarszczyła brwi. – Wcale jej nie zmuszał. On tylko poprosił władczynię Zaczarowanej Krainy, tę cudowną lodową istotę, żeby okazała śmiertelniczce uprzejmość. Willy zacisnął wargi, jakby powstrzymywał uśmiech. – Słyszałaś coś o prastarych zasadach kurtuazji wobec gości? – Nie, chyba że można je znaleźć w poradnikach dobrego wychowania Miss Manners – odparła Eddi z westchnieniem. – Ponieważ phouka poruszył przy świadkach kwestię grzeczności, musiała zachować się właściwie, prawda? – Prawda – rzekł Willy z drwiącym uśmiechem, po czym wzruszył ramionami. – Ale najważniejsze jest to, że ty przyszłaś na dzisiejszą ceremonię... z otwartymi oczami, że się tak wyrażę. Wszystko rozumiałaś i wszystko widziałaś. Coś podobnego nie zdarzyło się nigdy wcześniej. W rezultacie może dojść do... – wykrzywił usta w gorzkim grymasie – różnych nieprzyjemnych rzeczy. Eddi wsypała zmieloną kawę do filtra. – Dlaczego mi to mówisz? – Bo albo ty, albo on będziecie musieli ponieść konsekwencje waszej głupoty. Jeśli zdołasz mnie przekonać, że to nie był twój pomysł... Eddi umieściła filtr w ekspresie i włączyła urządzenie. Potem wytarła ręce w ścierkę i odwróciła się do Willy’ego. – Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Z niczego. Silver zmrużył oczy. – No dobrze, powinnam być bardziej cierpliwa, ale wszyscy troje niedawno mieliśmy do czynienia z ludźmi, którzy próbowali nas zabić. Coś takiego może wyprowadzić z równowagi. Jeśli więc chcesz rozmawiać ze mną o nocnych wydarzeniach, proszę bardzo, ale jeśli wolisz grać rolę oficera gestapo z filmu klasy B, idź sobie gdzie indziej. Naprawdę chciała zachować spokój, ale napięcie, wyczerpanie i spóźniony strach spowodowały, że ciskała wściekle słowa w jego obojętną, bladą twarz. Silver wbił w nią płonący wzrok. Oczy normalnych ludzi tak nie wyglądają, pomyślała Eddi. Ale te oczy były żywymi klejnotami z Zaczarowanej Krainy i tylko Bóg wiedział, co potrafiły wyczyniać z człowiekiem. Potem przypomniała sobie, kim jest Willy: wojownikiem Sidhe, lordem Jasnego Dworu. Trudno się go nie bać. Odwzajemniła jego spojrzenie i tym razem to on uciekł wzrokiem. Wyminąwszy go, przeszła do salonu i usiadła przy stole. Z łazienki dobiegał szum wody. Willy przyszedł za nią. Lekko utykał, a w jego ruchach dało się zauważyć pewną sztywność. Musiał dostrzec jej badawczy wzrok, bo powiedział: – Człowiek ma mniej sprężysty krok, kiedy upadnie na niego koń. – Zamknął oczy. – Na powietrze i ciemność, nie wierzę, że straciłem mojego rumaka. One są dla Dworu warte więcej niż ja. – Nie przesadzasz? Jego uśmiech był smutny. – Chciałbym. Eddi wzięła ze stołu solniczkę i przyjrzała się jej bezmyślnie. – Kto zwyciężył? – Przy wodospadzie? – Silver wydał dźwięk podobny do prychnięcia. – W zasadzie chyba oni. – W zasadzie? Co masz na myśli? – Zrobili to, co zamierzali: zepchnęli nas na drugą stronę strumienia. Kiedy opuściłaś pole bitwy i walczący przestali ginąć, zostaliśmy przyparci do urwiska i zmuszeni do obrony ostatnich punktów oporu na mostach. Gdyby to potrwało jeszcze trochę dłużej... – Wzruszył ramionami. – A więc zwyciężyli – stwierdziła Eddi i poczuła na sercu ciężar. – Tak, ale sądząc po ofiarach, było to pyrrusowe zwycięstwo. – A dlaczego trzymasz ręce w kieszeniach? Popatrzył na nią zaskoczony. – Nie wiem. Może dlatego, że mnie bolą. Wyjął ręce z kieszeni i oparł łokcie na stole. Obie dłonie miał starannie zabandażowane aż po czubki palców. Willy patrzył na nie tak, jakby należały do kogoś innego. – Dobry Boże! – wykrztusiła Eddi. – Co ci się stało? – Są poparzone – odparł Silver obojętnym tonem. Eddi przypomniała sobie tlące się szczątki, które widziała na moście. Doszła do wniosku, że nie chce znać szczegółów. – Będziesz mógł grać? Gdy tylko te słowa wyszły z jej ust, poczuła się jak idiotka. Naprzeciwko niej siedział nie gitarzysta jej zespołu, tylko książę Zaczarowanej Krainy. Ktoś, kto może w ogóle nie lubi muzyki. Ale odpowiedział jak gitarzysta: – Będą trochę sztywne, ale do jutrzejszej próby wygoją się. – Więc nadal jesteś w zespole? – To zależy od ciebie, nie uważasz? Uniósł brew. Eddi zmierzyła go wzrokiem, próbując ocenić, czy się z niej nie śmieje. Po chwili doszła do wniosku, że to nie jest drwiący wyraz twarzy. – Gdyby nic się nie wydarzyło, czy nadal byłbym w zespole? – spytał. – Oczywiście. – No więc? – Klamka zapadła. Niedługo występ. Czy jest jakiś inny powód, dla którego chciałeś grać z nami rock’n’rolla? – Była niebezpiecznie blisko zadania mu pytania, dlaczego w ogóle zdecydował się na tę całą maskaradę. – Po prostu miałeś na mnie oko, tak? Willy uniósł pytająco brwi. – Dlaczego zjawiłeś się na przesłuchaniu? – Nie dodała: „udając kogoś innego”. – Żeby grać na gitarze – odparł Willy z lekkim rozdrażnieniem w głosie. – Wiesz, że to umiem. – Więc to nie było udawanie i czary? – Oczywiście, że nie. – Ale... dlaczego po prostu nie powiedziałeś phouce, żeby cię przyprowadził? Po co udawałeś człowieka? Urwała, żeby nie oskarżyć go o kłamstwo, o robienie z niej idiotki. – Po pierwsze, nigdy nie proszę phouki, żeby mnie przedstawiał – oświadczył chłodno. – To poniżej twojej godności? – warknęła Eddi. – Tak. – Czekał, ale ona nie chwyciła przynęty. – Po drugie, czy wzięłabyś mnie do zespołu, gdybyś wiedziała, kim jestem? Chciałaby mu powiedzieć, że po usłyszeniu jego gry przyjęłaby go nawet wtedy, gdyby miał troje oczu i kacze stopy. Ale przecież tak zażarcie sprzeciwiała się wtargnięciu phouki w jej życie... Cieszyła się, że zespół jest całkowicie pod jej kontrolą, z dala od długich rąk bajkowych stworów. – I po trzecie, chciałem cię poznać – dodał Willy, gdy już sądziła, że rozmowa jest skończona. W jego źrenicach zapłonęły szmaragdowozielone ogniki. Choć były piękne i hipnotyzujące, Willy nie mógł już rzucić na nią czaru, wciąż bowiem miała na powiekach maść phouki. – Dlaczego? – spytała ze znużeniem. – Kiedy cię znalazł, zameldował o tym Dworowi. – Willy wskazał głową na drzwi łazienki. – Opowiedział nam, jak wyglądasz, jak śpiewasz... – Wzruszył ramionami. – Postanowiłem cię zobaczyć. – No i co? Tak naprawdę Eddi nie chciała usłyszeć jego opinii na swój temat, tylko zorientować się, ile jest warta dla Jasnego Dworu, poznać odpowiedź na pytanie, które nurtowało ją od samego początku: dlaczego właśnie ona? Ale nie wiedziała, jak o to zapytać tego obcego o zimnym głosie. – Stwierdziłem, że miał rację. – W czym? Willy opuścił wzrok, jakby się zastanawiał. Kiedy znowu spojrzał jej w oczy, jego twarz miała kpiący wyraz. – Powiedział, że nie jesteś ładna, ale za to intrygująca. I że nie jesteś najlepszym muzykiem, jakiego słyszał w życiu. W technicznym sensie. Ale mimo to potrafisz skupić na sobie i zatrzymać uwagę publiczności. Z łazienki buchnął kłąb pary i w drzwiach stanął phouka wystrojony w niezwykły szlafrok: wiktoriański, z brązowego jedwabnego brokatu, sięgający aż do podłogi. – Wierz mi, skarbie, że Willy podał ci mocno okrojoną wersję – rzucił z uśmiechem i przemaszerował przez salon do kuchni, idąc za zapachem kawy. – Czy kiedyś pożyczysz mi swój szlafrok? – zawołała Eddi. – Twój też jest całkiem ładny, zachłanna dziewczyno. Phouka wrócił do salonu z dwiema filiżankami kawy. Jedną postawił przed nią, z drugą usiadł na kanapie. Willy zmrużył oczy, ale nic nie powiedział. Phouka rozparł się na poduszkach z błogim westchnieniem. – Jak się czujesz? – spytała Eddi. – Koszmarnie zmęczony, skarbie, ale to prawda, że dużo gorącej wody wylanej na głowę jest najlepszym lekarstwem na większość dolegliwości. – Posłał jej uśmiech. Eddi wstała od stołu. Willy poruszył się niespokojnie, a ona z przyjemnością go zignorowała. – Pozwól, że obejrzę twoją głowę – powiedziała do phouki. – Jest tutaj – odparł, pokazując palcem. – Patrz do woli. – Nie bądź głupi. Zresztą to chyba za duże wymaganie. – Ostrożnie odgarnęła mu z czoła mokre włosy. Pod dotykiem jej rąk phouka zamknął oczy i głęboko odetchnął. Rana na skroni krwawiła. – A tak przy okazji, czym oni cię uderzyli? – Dużym kamieniem. Mnie można pokonać tylko najbardziej wyrafinowaną bronią. – Zrobię ci opatrunek. – Lepiej już chodźmy, żebyś nie wykrwawił się na śmierć – rzucił cierpkim tonem Silver. – Obawiam się, że tym razem cię nie posłucham – oświadczył phouka. – Szkoda – mruknął Willy. – A jaką to właściwie zbrodnię on popełnił? – Eddi straciła wreszcie cierpliwość. – O ile wiem, zrobił to, co miał zrobić, to znaczy zachował mnie przy życiu. Phouka uśmiechnął się. – Idź wziąć prysznic, pierwiosnku. Eddi zmierzyła wzrokiem najpierw jednego, potem drugiego. – Nie – oświadczyła, siadając w fotelu. – Chcecie się mnie pozbyć. – Czy życzenie rannego nic dla ciebie nie znaczy? – zapytał phouka żałosnym tonem, jednocześnie posyłając jej ostrzegawcze spojrzenie. Eddi zlekceważyła je. – Nie. – Cóż, warto było chociaż spróbować. Willy gwałtownie zerwał się z krzesła i podszedł do okna. Phouka sączył kawę, udając spokój. – Chcę wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś – odezwał się Silver cichym głosem. Uniósł zabandażowaną rękę do żaluzji, ale zaraz schował ją z powrotem do kieszeni. – Dlaczego dałeś jej maść? – Zmusiłam go – powiedziała Eddi. Willy odwrócił głowę i wbił w nią groźne spojrzenie. – Interesujące. Jak ci się to udało? Eddi przełknęła ślinę. – W ostatniej chwili chciałam się wycofać, więc musiał mnie czymś przekupić. – Popatrzyła na niego twardo i dodała: – Chyba się domyślił, że nienawidzę być okłamywana. Silver przeniósł wzrok na phoukę. – Czy rzeczywiście tak było? – Mniej więcej. – Pominę milczeniem, ile innych rzeczy mogłeś zrobić, zanim zdecydowałeś się na tę ostateczność. Zastanawiam się tylko, czy pomyślałeś o namaszczeniu jej właśnie w tamtym momencie, czy może zaplanowałeś to sobie wcześniej? Eddi już miała mu odpowiedzieć, ale zawahała się. Czy phouka jest podstępny? Czy mógł tak mną manipulować, bym uwierzyła w to, co chciał? Phouka rzucił na nią spojrzenie z ukosa. – Nie, planowałem... coś innego. Willy zatrzymał się na środku pokoju, napięty jak struna bliska zerwania. – I warto było? – Wściekłości w jego głosie towarzyszyła nuta, którą Eddi nazwałaby błagalną, gdyby nie chodziło o dumnego Sidhe. – Prawdopodobnie wystrugałeś klin, którym Mroczny Dwór rozłupie nas jak polano. Co przez to zyskałeś? Phouka spojrzał na swoje dłonie, a następnie uniósł je wnętrzem do góry. – Nic, czego ty byś chciał – odparł ze smutkiem. Willy zrobił zaskoczoną minę. Potem jego twarz stwardniała. – W Jasnym Dworze jest zdrajca – oznajmił. Phouka zaśmiał się gorzko. – Dopiero teraz się dowiedziałeś? Zdziwiłbym się, gdyby było ich mniej niż dwudziestu. – Przeszył Silvera wzrokiem. – Pijesz do mnie? – Taka myśl rzeczywiście przyszła mi do głowy. – Więc jesteś idiotą. Bez obrazy. Willy zrobił krok w jego stronę, potem następny... – Gdybym miał powód wierzyć, że jesteś zdrajcą, wydałbym na ciebie wyrok i sam go wykonał – powiedział łagodnie. – I nikt nie uznałby, że zrobiłem coś złego. Ja bym uznała! – chciała krzyknąć Eddi, ale siedziała w fotelu jak wmurowana, patrząc na rozgrywającą się przed nią scenę. Phouka wstał z kanapy. Miał obnażone zęby. Willy uniósł zabandażowaną rękę, ale phouka chwycił go za nadgarstek i warknął: – O tak, na pewno by cię za to pochwalili! A twój zdrajca najgłośniej. Czy ty w ogóle wiesz, co się działo w ciągu ostatnich dwóch tygodni? – Pokazał palcem na Eddi. – Kiedy ją znalazłem, stała się celem ataku wszystkich złych istot z Zaczarowanej Krainy. Szpieg informował Mroczny Dwór o każdym jej ruchu, a ja wychodziłem z siebie, żeby ją chronić! Eddi zakręciło się w głowie. Ile było prób zamachu na moje życie? Phouka puścił rękę Silvera i wyrzucił z siebie: – Skaż mnie na śmierć, wielmożny panie, jeśli uważasz to za słuszne. Ale najpierw znajdź jej innego opiekuna, i to szybko. Willy uśmiechnął się blado. – Po raz pierwszy zwróciłeś się do mnie w ten sposób, w dodatku niezbyt uprzejmym tonem. Jakim cudem przeżyłeś tak długo? Phouka wydął wargi i opadł z powrotem na kanapę. – Zawdzięczam to zdrowej diecie. W tym momencie zadzwonił telefon. Telefony dzwoniące o najdzikszych porach zawsze budzą niepokój. Ten telefon wręcz Eddi przeraził. – Dlaczego nie odbierasz? – warknęła do phouki. Kolejny sygnał. – To na pewno nie do mnie. Czwarty dzwonek. – Nigdy wcześniej ten drobiazg cię nie powstrzymywał – stwierdziła Eddi i podniosła słuchawkę. – Tak? – Wszystko w porządku? – To był ostrożny głos Carli. – Tak. To znaczy... – Zgubiłam cię – rzuciła oskarżycielskim tonem przyjaciółka. – Co? – Zgubiłam cię. Gdzieś na wysokości Czterdziestej Drugiej. Co się stało? Eddi w końcu zrozumiała. – Śledziłaś mnie? – Próbowałam. Cholera, dziewczyno, jeśli mi nie powiesz, co się stało, i nie zapewnisz, że u ciebie wszystko w porządku, zaraz przyjadę i sama się o tym przekonam. – Eee... Chyba nie powinnaś teraz przyjeżdżać. – Phouka obserwował ją z przekrzywioną głową, a Willy spacerował, a raczej kuśtykał po salonie. Eddi zasłoniła ręką słuchawkę i syknęła: – Usiądź, do diabła! A najlepiej, żebyś zniknął! – Co mówisz? – zapytała groźnie Carla. – Posłuchaj, u mnie wszystko okej. Po prostu jestem wykończona. Wszystko ci opowiem, ale nie teraz. Zadzwonię do ciebie jutro, dobrze? – Nie, niedobrze! Przez całe popołudnie szalałam z niepokoju, zastanawiając się, co robić. Wiedziałam, że nie ma sensu cię pytać, bo i tak byś mi nie powiedziała... – Właśnie się dziwiłam, dlaczego nie poruszasz tego tematu. – W każdym razie postanowiłam cię śledzić. Nie mogłabyś nic na to poradzić, gdybym nagle się zjawiła. Siedzieliśmy więc w samochodzie i czekaliśmy, aż wyjdziesz... – Chwileczkę. Co to znaczy „my”? Po drugiej stronie zapadła cisza. – Wzięłam ze sobą Danny’ego. – Danny’ego? Ile on wie? Carla prychnęła ze zniecierpliwieniem. – A co miałam zrobić? Zapytać od niechcenia: „Hej, chcesz poobserwować mieszkanie Eddi? Tak dla zabawy?”. Musiałam mu wyjaśnić sytuację. Eddi westchnęła. – Pewnie uważa, że zwariowałam. – Nie, uważa, że to ja zwariowałam. – I ma rację. – Silver rozpoczął ściszoną rozmowę z phouką. – Posłuchaj, dziecino. Są u mnie Willy i phouka, a ja muszę ich pilnować, żeby się nie pozabijali. Zadzwonię do ciebie jutro, obiecuję. – Willy? – Cholera! Jutro, dobrze? Carla rozłączyła się. – ...w normalnych okolicznościach to też nie byłoby łatwe – mówił Willy, gdy Eddi odłożyła słuchawkę. Phouka wyglądał na zadowolonego z siebie. – Zostałeś ostrzeżony. Glaistig przekonała się pierwszej nocy, że ona jest... mało podatna na wpływy. – Wybacz, ale jestem trochę lepszy od glaistig – rzekł Willy z sarkazmem. Eddi zauważyła, że phouka stara się opanować gniew. – Pokora nie przychodzi ci łatwo, co? – stwierdził nienaturalnie łagodnym tonem. – O czym rozmawiacie? – zapytała Eddi. Willy odwrócił się w jej stronę. – O niczym, co by cię interesowało. – Tak? To zwykle oznacza coś zupełnie przeciwnego. – Przeniosła spojrzenie na phoukę. – Nie do mnie należy odpowiedź, skarbie. Ale uważam, że nie powinnaś zrezygnować z wypytywania. – Posłał Silverowi złośliwy uśmiech. – No więc? Willy spiorunował ją wzrokiem. – Mówiliśmy o twojej odporności na czary. Eddi wytrzeszczyła oczy. – Próbowałeś je na mnie rzucić? – Tak. – I nie udało się? – Niezupełnie. Oczywiście, że nie. Przecież uważała go za człowieka. Ale zrodziło się w niej straszne podejrzenie, że on nie zadowolił się samą zmianą swojego wyglądu. – Co zrobiłeś? – spytała niemal szeptem. Uśmiechnął się wyniośle jak rasowy Sidhe. – Sprawiłem, że stałaś się bardziej uległa. – Już cię dzisiaj uprzedzałam, żebyś mówił wprost, co masz na myśli. – Kiedy nie zgadzałaś się ze mną, łagodziłem twoją reakcję. Gdy mogłaś pomyśleć, że zachowuję się dziwnie, mąciłem ci w głowie, a wówczas ty akceptowałaś wszystko, co robiłem. Nagle Eddi poczuła się brudna. Nie sądziła, żeby prysznic mógł temu zaradzić. – Sprawiłeś, że zakochałam się w tobie. – Nie. – Jasne! Udawałeś, że jesteś kimś zupełnie innym, i zmusiłeś mnie, żebym w to uwierzyła. Człowiek, za którego cię brałam, nie istnieje! Jak myślisz, czym jest zakochanie się? – A co to ma do rzeczy? – Willy zmarszczył brwi. Naprawdę nie wiedział. Smutek nieco stępił jej gniew. – Właśnie. W czym problem? Przecież wszystko się udało. Silver zignorował jej rozgoryczenie... albo go nie zauważył. – Było to dla mnie bardzo trudne. Nie dałaś się podporządkować, a po pewnym czasie zrozumiałem, że choć mogę rzucić na ciebie czar, nigdy nie będzie działał tak silnie, jak powinien. – Zamyślił się na moment. – Chciałbym wiedzieć, dlaczego. Eddi pokręciła głową. Willy bawił się nią i nie wykazywał z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia! Naszła ją wielka ochota, żeby zdzielić go pięścią w ten jego kształtny nos. Phouka zaśmiał się cicho. Eddi i Willy spojrzeli na niego. – Taki bywały w świecie chłopak nie umie odpowiedzieć na to pytanie? Mina Silvera, nawet jak na niego, była bardzo wymowna. – Wielka szkoda – rzekł phouka. – Powinieneś przeczytać Yeatsa, ale pewnie teraz nie masz czasu. – Zamierzasz powiedzieć coś mądrego czy tylko się przechwalać? – warknął Willy. – Jedno i drugie. Eddi ma swoją własną magiczną moc. Mają ją poeci, bardowie, artyści i muzycy, którzy naprawdę kochają muzykę. Oni wszyscy przekraczają granicę Zaczarowanej Krainy i widzą oba światy, ale nie należą do żadnego z nich. Dzięki temu są uczciwsi i mogą trzymać się na odpowiedni dystans. Eddi poczuła się nieswojo. – Czy to brzmi znajomo? – rzucił phouka słodkim tonem. – Przerwałbym ci, gdyby tak było – burknął Willy. – Wierz mi. – No cóż, otaczają mnie ludzie, którzy nie doceniają historii. Dawniej, gdy byliśmy silniejsi i liczniejsi, odszukiwaliśmy śmiertelników z tym szczególnym darem widzenia i dotrzymywaliśmy im towarzystwa, a czasami zabieraliśmy ich do siebie. – Wiem. – Zwykle w końcu postępowaliśmy z nimi źle. – Phouka zerknął na Eddi, a ona dostrzegła na jego twarzy smutek. – Ale nie możemy oprzeć się ich czarowi. Jego blask nas oślepia, a gdy raz go zobaczymy, nie potrafimy przed nim uciec. Było to jednocześnie wyjaśnienie i przeprosiny. Eddi zrozumiała, że jedno i drugie skierowane jest do niej. Chciała zapewnić phoukę, że wszystko jest w porządku, ale nie mogła tego zrobić przy Willym. – Więc nie możemy jej zaczarować, bo ona ma swoją własną magię? – zapytał Silver. – Mniej więcej. Willy skrzywił się, jakby rozbolała go głowa. – Na dąb i jesion! I ty... Wszystko, co dzisiaj usłyszała... Na dąb... Phouka rozparł się na kanapie i uśmiechnął nad kubkiem kawy. Silver spojrzał na niego ostrym wzrokiem. – Zaplanowałeś to sobie od samego początku? Uśmiech phouki stał się gorzki. – To, o co pytasz, owszem. Przez dłuższą chwilę Willy zagryzał dolną wargę i łypał na niego spode łba. – I wszystko poszło tak, jak chciałeś? Jedyną odpowiedzią był wybuch chrapliwego śmiechu. – Mógłbym cię udusić – warknął Silver. – No tak, pewnie byś się odważył, ale kto by ją wtedy uczył? – Nikt – odparł Willy cicho i wyraźnie. – I cała moja praca poszłaby na marne? – Gdybym wiedział, do czego zmierzasz, może zdobyłbym się na odrobinę współczucia! – Działam na rzecz zwycięstwa Jasnego Dworu. – Odnoszę wrażenie, że to tylko połowa odpowiedzi. Ale mniejsza o to. Jestem zbyt zmęczony, żeby teraz przekomarzać się z tobą. – Szkoda – phouka westchnął – bo właśnie chciałem ci zaproponować pierwszą wartę. Willy wzruszył ramionami. – Dam radę. – To dobrze, bo ja raczej nie. Obudź mnie o świcie. Odstawił kubek na skrzynię, wyciągnął się na kanapie plecami do pokoju i chyba natychmiast zasnął. – Szczęśliwy drań – mruknął Willy. Eddi wstała z fotela. – Bardzo interesujące – powiedziała. – Czego zamierzacie mnie nauczyć? – Zapomniałem, że tu jesteś. – Tak myślałam. Odpowiedz na moje pytanie. – Nauczyć cię... – Silver zaśmiał się cicho. – Jeśli odpowiem, to będzie już pierwsza lekcja, a ja nie chcę być za to odpowiedzialny. Zapytaj jego, kiedy się obudzi. Specjalnie zostawiłem go na wolności. Postaraj się, żebym tego nie żałował, dobrze? Eddi ściągnęła pled z oparcia fotela i nakryła nim phoukę. Nawet się nie poruszył. – Żadnych obietnic – zastrzegła. – Chyba że mi powiesz, o czym ty, do diabła, mówisz. A tego nie zrobisz, prawda? – Ruszyła do łazienki. – Próba jutro o wpół do piątej. Do zobaczenia. – Eddi. – Jego głos zatrzymał ją w progu. – Jeśli chodzi o zespół... – Tak? Cisza trwała tak długo, że Eddi obejrzała się. – Hedge jest jednym z nas. Minęła dłuższa chwila, zanim zrozumiała. Bez słowa weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. Co mogła mu odpowiedzieć? @@Rozdział trzynasty @@WIERZYSZ W MAGIĘ? Denimowa kurtka była naprawiona i czysta. Eddi trzymała ją w ręce i zerkała na phoukę, mrużąc oczy przed południowym słońcem. – To nie ja – zapewnił. – I na pewno nie ja. Phouka opierał się o drzwi kuchni. Miał na sobie granatowe spodnie w prążki z mankietami, różową koszulę z podwiniętymi rękawami i stójką oraz szelki haftowane w... palmy. – Ojciec chrzestny spotyka policjantów z Miami – skomentowała Eddi. – Jak twoja głowa? – Świetnie. Odgarnął włosy z czoła i pokazał krótką, różową bliznę. – Miałeś szczęście – skwitowała, po czym wskazała na zacerowaną kurtkę. – Cóż, skoro żadne z nas tego nie zrobiło, to kto? Willy? Phouka wykonał lekceważący gest ręką, w której trzymał kubek z kawą. – Gdy się całkiem rozbudzisz, na pewno dostrzeżesz głupotę tego pytania. – Nie mówiłam poważnie. – Zauważysz także parę innych rzeczy. Eddi rozejrzała się. Salon był zalany oślepiającym blaskiem słońca. – Okna są czyste – stwierdziła ze zdziwieniem. – Bardzo dobrze. Ale nie tylko, skarbie. Rzeczywiście całe mieszkanie aż lśniło. I pachniało świeżym chlebem. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że właśnie ten zapach ją obudził. – Upiekłeś chleb? – Nie. – Więc co ja czuję? – Zapach chleba. Wyminęła go i zajrzała do kuchni. Na stole leżały dwa okrągłe, jeszcze gorące bochenki. I stał dzbanek zaparzonej kawy. Eddi cofnęła się i spojrzała phouce w oczy. – Niczego tutaj nie zrobiłeś? – Ze wstydem przyznaję, że nie. – Więc? Phouka zrobił zamyśloną minę. – Gdyby mnie poproszono o szczerość, co, dzięki ziemi i powietrzu, rzadko się zdarza, musiałbym odpowiedzieć, że dostałaś własnego skrzata. Eddi wytrzeszczyła oczy. – Głupie żarty – powiedziała po chwili. – Możliwe, ale na wszelki wypadek nie dziękuj. Naprawdę nie przepadam za myciem naczyń. Eddi zaczęła chodzić po mieszkaniu, dotykać różnych rzeczy. Ostatnio doświadczyła tylu ingerencji w swoje życie, że już przestała się irytować. Ponadto ta miała inny charakter: pomoc w pracach domowych. Krasnoludki wykonały pożyteczną robotę i zniknęły, tak że nie musi z ich powodu zmieniać swoich przyzwyczajeń. Gruntowne porządki, świeży chleb, naprawiona kurtka. Sygnał był jasny: „Zajęliśmy się przyziemnymi sprawami, ważne zostawiliśmy tobie”. Nie mogła podziękować, ale pamiętała, że phouka lubi pochwały. – Jeszcze nigdy nie było tutaj tak ładnie – rzekła z zachwytem. Stanęła przy oknie, ale właściwie nie widziała dachów domów ani kołyszących się drzew Loring Park. Czuła, że przyszłość znowu zależy od niej. Nie jest już dla Jasnego Dworu tylko amuletem, który sprowadza śmierć. Zyskała sojuszników, choćby nawet niepewnych, i wiedzę, która jeszcze miała się pogłębić. A więc jest obdarzona własną magiczną mocą? Willy uznał to za bardzo niepokojące. Denerwował się również z powodu jej zachowania w czasie ceremonii, której nie powinna rozumieć, i tego, że królowa Zaczarowanej Krainy mówiła po angielsku... To fragmenty tej samej łamigłówki. Tak samo jak numer z krwią i chlebem. Jak brzmiały słowa przysięgi? Śmiertelne ciało, przeznaczenie i coś tam jeszcze. Duch w ciele, duch w przeznaczeniu... Nie, odwrotnie. A wszystko podporządkowane... woli? Tak, to była ta trzecia rzecz. Zupełnie jak tekst metalowego utworu, imitacja Aleistera Crowleya. Ciało. Wola. Umysł. Przeznaczenie’? Śmiertelność, strach przed śmiercią? To miało sens. Jasny Dwór potrzebował jej, żeby sprowadziła śmierć na pole bitwy. Ale duch... Dusza? Czysta metafizyka. I gdzie w tym wszystkim tkwi niebezpieczeństwo? Duch, duch... – Magia – odezwał się phouka i Eddi uświadomiła sobie, że ostatnie słowa wypowiedziała na głos. – Duch to magia? – Dokładniej: moc Zaczarowanej Krainy, jeśli cytujesz Lady. I wtedy Eddi przypomniała sobie kontekst przysięgi. Kolejny element układanki trafił do jej rąk. Chodziło o cenę jej usług jako anioła śmierci i o to, czy warto podjąć takie ryzyko. – Cholera! Jak dokładnie brzmiały jej słowa? Phouka zaczął mówić, patrząc na nią z wyrazem dziwnego napięcia na twarzy: – Ciało i los śmiertelnika staną się jednym, a będzie nimi rządzić jego wola. Duch zamieszka w ciele, przeznaczenie w duchu, wszyscy pokłonimy się woli. – Imponujące. Zapamiętałeś cały tekst przysięgi? – Nie, skarbie, tylko najważniejszą część – odparł z uśmiechem. – Założę się, że potrafisz mi wytłumaczyć, co to znaczy. – Zabawniej będzie, jeśli sama postarasz się to zrozumieć. – Dupek. No dobrze. Ciało i los śmiertelnika to jedno, czyli ludzie umierają, bo taki jest koszt bycia człowiekiem. Jak leci dalej? – ...a będzie nimi rządzić wola. – Czyli umysł jest ważniejszy niż mięśnie. Jasne, ale czy to znaczy, że możemy mieć władzę nad własną śmiercią? – Nigdy nie słyszałaś o tych, którzy stracili wolę życia? Eddi zastanawiała się przez chwilę. – Chyba tak. Duch mieszka... – Zamieszka. – Jakiś ty drobiazgowy! Phouka pokręcił głową. – To było jej ostrzeżenie dla Dworu: duch zamieszka w ciele w rezultacie tego, co mieliśmy zrobić. Eddi poczuła na skórze głowy mrowienie. – Powtórz całą drugą część, która zaczyna się od słów: „Duch zamieszka w ciele”. – Duch zamieszka w ciele, przeznaczenie w duchu, wszyscy pokłonimy się woli. Phouka spojrzał na nią wyczekująco. – Mój Boże – wyszeptała Eddi. – Ona nie kłamała...? – W czasie magicznej ceremonii? Nie, pierwiosnku, nie kłamała. Eddi odgarnęła włosy z czoła. – W takim razie... mam w sobie moc Zaczarowanej Krainy, a Zaczarowana Kraina moją śmiertelność, i jeśli zechcę, mogę nad obiema tymi rzeczami panować? – Niezupełnie. Zaczarowana Kraina nadal ma swoją moc, a ty nadal jesteś śmiertelniczką. Ale stałaś się jej częścią, czego symbolem było przyjęcie jedzenia z ręki królowej. Zatem zgodnie z prawem nasza magia należy teraz do ciebie. Nie doszłoby do tego, gdybyśmy wzięli cię do niewoli. Odpowiedź, której wczoraj udzieliłaś Pani, świadczyła, że nie trafiłaś tam jako jeniec ani ofiara, lecz jako sojuszniczka Zaczarowanej Krainy, a ceremonię potraktowałaś jak zwykłą formalność. – Poczekaj. O którą odpowiedź ci chodzi? – Jeśli zobowiązania przyjaźni są pętami, to rzeczywiście zostałam zmuszona do przybycia”. Dobry Boże, to też zapamiętał. – Ale ja nie miałam na myśli przyjaźni z Zaczarowaną Krainą, tylko... Phouka posłał jej swój charakterystyczny uśmiech i spojrzenie przez rzęsy. – Jesteś poetką, skarbie, i z pewnością wiesz, że czasami twoje słowa mają więcej znaczenia dla innych niż dla ciebie. A jeśli chodzi o magię, o twój wpływ na rzeczywistość, to jest on taki sam, jak moja władza nad twoim ciałem albo losem. – Ja też ostatnio nie miałam na nie zbyt dużego wpływu. – Jeśli w to uwierzysz, stracisz magiczną moc – rzekł phouka surowym tonem. – A ja okażę się głupcem, za jakiego mnie bierze Willy Silver. – Czy to moja wina? Myślisz, że... – Gdybyś naprawdę tak uważała, nie stanęłabyś do walki, kiedy zaatakowały nas czerwone czapki, tylko zwinęła się w kącie w kłębek i pozwoliła, żeby śmierć zebrała swoje żniwo. Wybrałem cię między innymi dlatego, że jesteś silna. Uznałem, że będziesz walczyć przynajmniej o swoje życie, a teraz wierzę, że także o dużo więcej. – Jeśli myślisz, że wystarczy chcieć, żeby nie umrzeć, to czeka cię niespodzianka, chłopcze. Nie uśmiechnął się. – Nie rozumiesz, moje serce? Podarowałem ci klucz do magii i nie mogę pozwolić, byś go odrzuciła. Musisz uwierzyć, że to, co uczyniłem możliwym, jest możliwe, bo inaczej oboje przegramy. Eddi zaczęła spacerować po pokoju. A więc teraz jestem częścią Zaczarowanej Krainy! Przypomniała sobie, jak każdym porem skóry wnikała w nią moc Jasnego Dworu, a wraz z nią okruchy wiedzy. Lecz phouka zaoferował jej coś więcej – magię. Nie, to niemożliwe. Ale dlaczego miałby żądać, bym uwierzyła w niemożliwe? Czy to jego kolejna sztuczka? Czy chce zrobić ze mnie idiotkę? Nie, nie w taki sposób. – Dlaczego właśnie ja? – zapytała kolejny raz. – Mówiłeś, że pierwszego maja odpowiesz na wszystkie moje pytania. To pytanie zawsze było najważniejsze. Popatrzył na nią spłoszony. – Słyszałaś, co powiedziałem Willy’emu? – O muzykach i czarach? Chcesz, bym uwierzyła, że w mieście pełnym muzyków tylko ja spełniam warunki? Pokręcił głową. – Ja byłam pierwszą, którą znalazłeś? – Nie. Wiesz, ilu genialnych muzyków jest głupich, bez ogłady, kompletnych ignorantów albo godnych pogardy? – A więc Jasny Dwór potrzebował kogoś miłego do tej roboty? Nawet nie musiał być artystą, prawda? – Nie, choć były duże szanse, że wybierzemy właśnie artystę, bo po prostu ich lubimy, pierwiosnku. Zanim przejdziemy dalej, czy mógłbym sobie dolać kawy? – Uniósł kubek z żałosną miną. – Mnie też przynieś. – Kiedy zniknął w kuchni, zawołała za nim: – I parę kawałków chleba! Opadła na kanapę i podciągnęła pod siebie stopy. Tyle spraw jest do załatwienia. Musi wszystko wyjaśnić Carli, zastanowić się, co zrobić z Danem (Co, do diabła, napadło tę dziewczynę, że mu powiedziała?). Jeszcze Willy i... Hedge? Kolejny mieszkaniec Zaczarowanej Krainy. Stąd jego wygląd outsidera i zupełnie nowy sprzęt. Ciekawe, który sklep muzyczny znalazł w kasie małą niespodziankę? Mieć do czynienia z bajkowymi istotami to tak, jakby prowadzić dom wychowawczy dla niepoprawnych dzieci. Phouka wszedł do salonu z dwoma pełnymi kubkami i dwoma kawałkami chleba z masłem. Usiadł na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, podał jej kawę i wbił w nią wzrok. – Tylko nie patrz na mnie jak spaniel – ofuknęła go Eddi. – Czekam na odpowiedzi, synu. – Najpierw musisz zadać pytania, bogdanko. Ułatwianie ci sprawy nie leży w mojej naturze. – Jedno już zadałam. – A niech to! Miałem nadzieję, że zapomniałaś. – Wyprostował nogi. – Dlaczego ty? Krótkie pytanie, długa odpowiedź. Spełniałaś, jak już powiedziałem, kilka warunków Dworu. Reszta należała do mnie. – Tyle sama się domyśliłam. Miałeś jakieś osobiste motywy, tak? – Tak. – Zacisnął usta i zrobił upartą minę. – Phouka. – Eddi nachyliła się do przodu i przeszyła go wzrokiem. – Dużo ryzykowałeś i zadałeś sobie wiele trudu po to, żeby zmienić mnie w pocisk do swojej broni. Niestety, jestem pociskiem, który myśli i chce wiedzieć, dlaczego nim strzelają. Jesteś zdrajcą? – Nie! Przynajmniej taką mam nadzieję. – Potarł grzbiet nosa. – Ach, Eddi, Eddi. Jeśli zawiodę, zostanę postacią pogardzaną przez wieki w historii Jasnego Dworu. – A jeśli nie zawiedziesz? – Cóż, dowcip polega na tym, że jeśli mi się uda, ledwie mnie zauważą. – Co chcesz zrobić? Wytarł dłonie o spodnie, jakby go swędziały albo były spocone. – Może zauważyłaś, pierwiosnku, że Lud jest społecznością klasową. Z natury jesteśmy marnymi anarchistami, ale za to doskonałymi monarchistami. – Przeciął powietrze dłonią w geście frustracji. – U śmiertelników nie ma takich struktur, do których mógłbym nas porównać, bo żadne nie przetrwały tak długo. To bardzo kiepska analogia, ale czy pamiętasz... złego króla Jana Bez Ziemi i Magna Charta? – Trochę. – Właściwie Jan nie był zły, ale lubił robić to, na co miał ochotę, bez zważania na lordów, którzy utrzymywali go przy władzy. Sytuacja stała się tak trudna, że w końcu wielmożni zmusili króla, żeby był bardziej rozważny. – I ty chcesz własnej Magna Charta? Phouka pokręcił głową. – Jak już wspomniałem, nie istnieje żaden ludzki odpowiednik naszych porządków. Sidhe rządzą od ponad dwóch tysięcy lat. Jaka władza śmiertelników przetrwała tak długo? A Zaczarowana Kraina od równie dawna jest przyzwyczajona do posłuszeństwa. Jej mieszkańcy nie sprzeciwiają się woli Sidhe, choć mogliby przestać ich słuchać. – Jak choćby brązowe skrzaty? – I duchy dębów, i inni. Ale nikt z Jasnego Dworu nie zbuntuje się, tak jak to zrobili lordowie króla Jana, i nie przywoła Sidhe do porządku. – A czy to byłoby wskazane? – zapytała Eddi, myśląc o Willym. Phouka podciągnął kolana i oparł na nich brodę. – Tworzą ciągłą dynastię, i choć nieraz dochodziło do walk frakcyjnych i kłótni, nigdy nie odezwał się żaden głos, że może Sidhe już za długo nami rządzą. Ponad tysiąc lat zgody na ich panowanie... Kto po tak długim czasie może ich winić, że zapominają o obowiązkach i myślą tylko o sobie? Kto może ich winić za przekonanie, że ci, którzy nigdy się nie odzywają, są niemi? – Czy oni... zrobili coś strasznego? – Myślę, że kiedyś zrobią. Zapomnieli o swoich poddanych, więc Lud im się wymyka i coraz częściej zerka ku innej części Zaczarowanej Krainy z wielowiekową tradycją rządzenia. – Wypuścił powietrze z płuc. – Ku lordom Mrocznego Dworu. – A więc to wojna domowa. Phouka utkwił wzrok w odległym, niewidocznym punkcie. – Kiedyś ci wyjaśniałem, dlaczego Jasny Dwór musi zwyciężyć... – Pamiętam. – Wizje rozgoryczonych, przerażonych ludzi w szarych miastach. – Ale nie może wygrać, skoro Mroczny Dwór przeciąga wojowników na swoją stronę, a Sidhe jeszcze mu w tym pomagają. Lady i jej krewni w końcu zrozumieją swój błąd, ale do tego czasu Jasny Dwór rozpadnie się. – A na czym polega moja rola? – Potrzebujemy kogoś trzeciego, wokół którego skupią się Sidhe i pozostali. – Gdyby chodziło o amerykańską politykę, ostrzegłabym cię, że prowokowanie rozłamu to beznadziejny pomysł. Phouka wzruszył ramionami. – Może i tak, ale co mogę zrobić? Sidhe nie pozwolą dotychczasowym poddanym rządzić sobą. A ci nie przełamią tradycji i nie zaczną sami o sobie decydować. Pomyślałem jednak, że gdybym znalazł śmiertelnika, który nie zna naszych starożytnych zwyczajów i nie ma żadnych uprzedzeń... Potrzebowałem kogoś, kto umiałby zyskać szacunek i podziw zarówno wysokich, jak i niskich rangą. Kiedy trafiłem na ciebie, uznałem, że jesteś w stanie tego dokonać, jeśli tylko dam ci szansę. Poinformowałem więc Dwór, że znalazłem odpowiedniego śmiertelnika. – O rany! – mruknęła Eddi. – A tata zawsze mówił, że nie zajdę daleko, grając rock’n’rolla. Phouka zakrztusił się kawą. – Eddi McCandry, ja naprawdę na ciebie nie zasługuję. Czy wybaczysz mi, że nie powiedziałem ci o wszystkim od razu? Eddi wzruszyła ramionami. – Choć nienawidzę przyznawać ci racji, przed wczorajszą nocą nie zrozumiałabym nawet trzeciej części tego, co mówisz. Nie, odwołuję to. Zrozumiałabym wszystko, ale naplułabym ci w oko. – A teraz już nie? – Przekrzywił głowę. Eddi ugryzła kawałek chleba. – Lubię was – odparła w końcu. – I Włochatą Meg, i Willy’ego, choć nie podoba mi się jego charakter, no i lubię ciebie. – Phouka opuścił wzrok. – U przeciwnej strony na razie nie dostrzegłam żadnej miłej cechy. Był jeszcze jeden powód, ale na razie sama nie całkiem go rozumiała, więc nie mogła go wyjaśnić komuś innemu. Znalazła się w niebezpieczeństwie i walczyła u boku Jasnego Dworu z jego wrogiem. Po czymś takim trudno zachować obojętność. Raptem coś sobie przypomniała. – O Boże, Hedge! Willy’emu chyba nie chodziło o to, żeby doprowadzić mnie do szału, prawda? Phouka zrobił zawstydzoną minę. – Na pewno. Bardzo mi przykro, pierwiosnku. Powinienem był ci powiedzieć, wiem. Ale wtedy sytuacja wyglądała zupełnie inaczej, a kiedy zmieniła się, stało się to zbyt szybko. – Przestań się tłumaczyć i mów. Pewnie uznałeś, że sam nie dasz rady mnie pilnować? – Cóż... – Phouka spojrzał w sufit. – Tak. – Więc ściągnąłeś Hedge’a na przesłuchanie, bo jest za dobrym basistą, żebym mogła go odrzucić. O Willym też wiedziałeś, zanim się zjawił? Uśmiech zniknął z twarzy phouki. – Kiedy tamtego wieczoru stanął w drzwiach, nie miałem pojęcia, co robić. Oczywiście wiedziałem, kim jest, ale nie znałem jego planów. – Uciekł wzrokiem i mocniej objął rękami kolana. – Gdy je poznałem, chciałem ci powiedzieć, ale nie umiałem. We mnie również jest zakorzeniony nawyk posłuszeństwa. Nie mogłem zdradzić swojego suwerena, choć przeczuwałem, że nie spodoba ci się to oszustwo. I oszust. Eddi słuchała go, siedząc z opartą na rękach brodą. – Nie winię cię. Nie winie nikogo. Może Willy’ego, ale... – Wzruszyła ramionami. – Ale on nadal nie zdaje sobie sprawy, co narobił? – Właśnie. – Jesteśmy niestali, skarbie. – Phouka mówił kpiącym tonem, ale twarz miał poważną. – Traktujemy miłość lekko, a tych, którzy nas kochają, szorstko. Willy nie zna innego modelu zachowania, więc zgodnie z nim nie zrobił niczego złego. – Wydajesz się być z tego dumny. – Nie jestem – warknął phouka – i dobrze o tym wiesz. Wstał raptownie i ruszył z pustym kubkiem do kuchni. – Naprawdę? – szepnęła do siebie Eddi. Pokręcony, niegodny zaufania, zmienny phouka. Ale któryś z jego stanów emocjonalnych musi być szczery, choćby w części. Jeśli teraz potrzebuje chwili prywatności, powinnam trzymać się z dala od kuchni. Wykręciła numer telefonu przyjaciółki. Odezwała się automatyczna sekretarka. Głupia baba! Mówiłam jej, że dzisiaj zadzwonię i wszystko jej wyjaśnię. Gdzie ona się podziewa? Przyszedł jej do głowy Dan, ale postanowiła, że do niego nie zatelefonuje. Nagrała się więc Carli: – Hej, rozrywkowa dziewczyno. Próba i opowiadanie bajek dziś o pół do piątej, w starym miejscu. Korciło ją, żeby dodać: „Dobrze się bawiłaś?”, ale zwalczyła pokusę. Zrezygnowała również z „Powodzenia”. Gdy zabrzmiał sygnał końca wiadomości, wzruszyła ramionami i odłożyła słuchawkę. – Idę się ubrać! – zawołała w stronę kuchni. – Wybieram się na solową próbę. – Żadnej reakcji, nie licząc szczęku naczyń i łupnięcia drzwiami lodówki. – Jedziesz ze mną czy wolisz, żeby zastąpił cię Willy albo ktoś inny? Nareszcie wystawił głowę przez drzwi. – Wolałabyś Silvera? – zapytał kwaśnym tonem. – Nie, przystojniaczku – odparła łagodnie. – Aha. – Głowa zniknęła, a po chwili z kuchni dobiegło: – W takim razie chyba najlepiej będzie, jak pojadę z tobą. Eddi przewróciła oczami i poszła do sypialni. Jechali triumphem w balsamicznym popołudniowym wietrze, starając się omijać korek na drodze. Eddi skręciła z Washington Avenue i zaparkowała obok żelaznych schodów. Kiedy już miała na nie wejść, phouka chwycił ją za ramię. – Rycerskość musi ustąpić miejsca bezpieczeństwu, pierwiosnku. Pójdę pierwszy. Wbiegł po schodach, a Eddi ruszyła za nim. Wokół klamki był opleciony zielony pęd z drobnymi fioletowymi kwiatkami. Phouka prychnął i zaczął go rozplątywać. – Co to jest? – Majowa wiadomość. Nieważne. – Cisnął pnącze przez poręcz. – Czy nie mówiłam ci, że sama umiem odbierać pocztę? Co oznacza ten pęd? – Nie zrobiłby ci żadnej krzywdy. To po prostu znak złej woli, zwykła pogróżka. Może pochodzić... – uśmiechnął się szeroko – od kogokolwiek. Wyciągnął rękę po klucze. Eddi przez chwilę bała się tego, co zobaczy za drzwiami, ale okazało się, że sala jest nietknięta. Włączyła wzmacniacz, żeby się nagrzał. – Mogą dostać się tutaj, kiedy nas nie ma? – zapytała. – O dziwo, właśnie wtedy jest tu najbezpieczniej. To nie mieszkanie, gdzie obowiązują zupełnie inne magiczne zwyczaje. – Będę musiała uwierzyć ci na słowo – powiedziała Eddi. Podłączyła rickenbackera i zaczęła go stroić. Przyniosła ze sobą kartkę ze słowami. Przez następne półtorej godziny dopasowywała gitarowe riffy do melodii, które miała w głowie, a melodie do tekstów. Phouka leżał na brzuchu na podłodze. Kiedy już się wydawało, że zasnął, mówił: – Podoba mi się to. – Albo: – Więcej efektów. W końcu kiedy przebrzmiał ostatni minorowy akord, Eddi spytała: – Jak się robi czary? Phouka odwrócił się na plecy. – Oszustwa, iluzje i sztuczki ze światłem, moje dziecko – powiedział w stronę sufitowych belek. – Oto co dostajesz od Zaczarowanej Krainy. I jeszcze parę innych rzeczy, ale one przychodzą i odchodzą, a moc otumaniania ludzkich umysłów masz w sobie zawsze. – Mogłabym cię zmusić do uwierzenia w coś, co nie jest prawdą? Przyjrzał się jej przez rzęsy. – Mogłabyś wmówić we mnie wszystko. – Chyba jednak będę grać na gitarze – stwierdziła Eddi z westchnieniem. Hedge zjawił się pierwszy. Ich obecność najwyraźniej go zaskoczyła. – Dzień dobry – powiedziała Eddi. – Jak się czujesz? Chłopak wzruszył ramionami i coś wymamrotał. – Dosięgły cię wczoraj jakieś ciosy? Hedge łypnął na nią spode łba, a następnie przeniósł wzrok na phoukę. – Willy jej powiedział – wyjaśnił phouka, a ujrzawszy jego minę, dodał: – To nie moja wina, stary jeżu. Spałem, kiedy to zrobił. – Nie wiedziałem, że wolno ci spać – burknął Hedge. Nie licząc śpiewu, było to pierwsze wyraźne zdanie, jakie kiedykolwiek padło z jego ust. – Spokój, żołnierze! – rozkazała Eddi. – Nic się nie stało. Nie wiem, jak długo obiecałeś grać w zespole rock’n’rollowym i mieć oko na śmiertelniczkę, ale na razie umowa jest anulowana. Hedge zrobił okrągłe oczy, a następnie znowu je zmrużył. Jego twarz stała się ponura i zamknięta. – Chcę cię mieć w moim zespole – oznajmiła Eddi. Basista zamrugał i trochę się rozchmurzył. – To jest moja kapela i nie musisz w niej grać tylko dlatego, że on tak mówi. – Wskazała na phoukę. – Albo dlatego, że tak ci każe Sidhe. Zostań, jeśli chcesz. Jeśli nie, możesz odejść. Hedge popatrzył na nią z ukosa. – A co z Willym? – Gdy tylko się zjawi, dam mu ten sam wybór. Zresztą to nie twoje zmartwienie. W zespole odpowiadasz tylko przede mną. Hedge rzucił spojrzenie na jej opiekuna. – Ode mnie nie oczekuj pomocy – uprzedził phouka. – Pocieszę cię jedynie, że ona nie może pozbyć się mnie. Jestem jej niewolnikiem. Przez chwilę w powietrzu czuło się napięcie. Potem Hedge wydał z siebie gardłowy chichot, który aż wystraszył Eddi. Bez słowa sięgnął po czarnego steinbergera, podłączył go do wzmacniacza i zagrał na strunie G szybką sekwencję dźwięków. Eddi ze zdumieniem pokręciła głową i poszła w jego ślady. Kilka minut później zjawiła się Carla, a za nią Dan. Nieśli zwoje kabli oraz pudło wielkości walizki, w kształcie klina, z rączką... – Mikser? – pisnęła Eddi. Carla i Dan wyglądali na zadowolonych z siebie. – Jeden gość z St. Paul miał zapasowy. Chciał, żeby mu pomóc w studio, więc dokonaliśmy handlu wymiennego. – A co z głośnikami? – Możesz nam pomóc je wnieść – powiedziała Carla. – Są ciężkie jak nieszczęście, ale to JBL. – Jestem pod wrażeniem. – Skinęła na phoukę i Hedge’a. – Chodźcie, będziemy robić za ekipę techniczną. Na dole, oparty o poręcz schodów, stał Willy. Na pierwszy rzut oka wyglądał nieznośnie arogancko. Potem Eddi dostrzegła wyraz jego twarzy, ponury i nieprzystępny jak często u Hedge’a. Uśmiechnęła się do niego z przymusem. – Dobrze, że już jesteś. Pomożesz nam dźwigać sprzęt. Dostrzegła zdziwienie w jego oczach. Ciekawe, czego się spodziewał. Głośniki domowej roboty wyglądały trochę dziwnie, ale nie były szczególnie duże. – Nie daj się zwieść – ostrzegł Dan, zacierając ręce. Hedge wśliznął się na tył furgonetki i spojrzał pytająco na Eddi. – Bierzemy je – powiedziała. Basista bez wysiłku zarzucił sobie jeden głośnik na ramię i, przytrzymując go drugą ręką, ruszył przez parking w stronę schodów. Rochelle zagwizdał, odprowadzając go wzrokiem. – Mały skubaniec... – Wszyscy jesteśmy pełni niespodzianek – skomentował Willy. Wyjął drugi głośnik z samochodu i ruszył za Hedge’em. Zgodnie z niepisanym porozumieniem zajęli się teraz rozstawianiem sprzętu, odkładając na bok pytania i wyjaśnianie tajemnic. Eddi zauważyła, że choć jeszcze nie tworzą zespołu, działają razem całkiem sprawnie. Zabolało ją to i jednocześnie ucieszyło. – W porządku – powiedziała, kiedy wszystkie mikrofony były już podłączone, a odsłuchy przestały się sprzęgać. Wszyscy odwrócili się ku niej. Carla o szczupłej, ruchliwej twarzy i dużych ciemnych oczach; Dan, nerwowy i niezdecydowany, spoglądający z powagą przez okulary w kwadratowych oprawkach; Hedge, milczący, posępny chłopak o wyglądzie ulicznika i nadprzyrodzonym pochodzeniu; arystokratyczny Willy Silver, który nie potrafi skrywać uczuć tak dobrze, jak mu się zdaje. Patrząc na nich, Eddi uświadomiła sobie, że stanowią taki zespół, o jakim zawsze marzyła. No i oczywiście jeszcze phouka. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze; wyglądał dziko, nieziemsko i jednocześnie głupio. Uśmiechnął się do niej szeroko. Eddi zdobyła się na odwagę i zaczęła: – Nie wszyscy tutaj jesteśmy tymi, za których się podajemy. – Phouka prychnął. – Carla, ile wyjawiłaś wczoraj Danowi? Przyjaciółka wzruszyła ramionami. – Powiedziałam, że wmieszałaś się w wojnę toczoną przez elfy. Chyba się domyślasz, co odpowiedział. Eddi przeniosła wzrok na Rochelle’a. – Przekonała cię? Dan pokręcił głową. – Za to ona jest przekonana. Rzeczywiście dzieje się coś zabawnego, ale ja nie kupuję tej opowiastki o małych elfach. – Nie podoba mi się twoja uwaga na temat mojego wzrostu – oświadczył phouka. – Wszystko się zgadza, z wyjątkiem określenia „małe”. Rochelle przyjrzał mu się uważnie. – On jest jednym z nich – wyjaśniła Eddi. – To phouka. Carla nie wiedziała, że... – spojrzała na nią przepraszająco – Willy i Hedge też nie są ludźmi. Przyjaciółka wytrzeszczyła oczy. Silver zrobił niepewną minę. Dan nic nie powiedział, tylko zmarszczył brwi i jak zwykle miał trochę nieprzytomny wyraz twarzy. Jedynie Hedge zdawał się dobrze bawić tą całą sytuacją. – Nie żartujesz? – zapytała Carla słabym głosem. – Dowiedziałam się dzisiaj w nocy. – Oszukali nas. – Dość tych bzdur! – odezwał się nagle ostro jak nigdy dotąd Dan. – Owszem, czasami nie załapuję, ale nie jestem upośledzony na umyśle. Więc jeśli myślicie, że możecie sobie robić jaja z tępego czarnucha, to znajdźcie sobie inne klawisze. I zaczął odłączać sprzęt. – Dan! – krzyknęła Eddi. No dalej, dziewczyno, bo go stracisz. Nie umiała na poczekaniu wymyślać mądrych argumentów, ale za to była dobra w mówieniu prawdy. – Ten zespół zbyt wiele dla mnie znaczy, żebym go mogła tak głupio stracić. Nie kłamię i nikomu nie robię dowcipów. Jeśli ktoś tutaj został wprowadzony w błąd, to ja. Ale nie czuję się oszukana. Ci ludzie... – wskazała szerokim gestem na Willy’ego, Hedge’a i phoukę – tak naprawdę nie są ludźmi. – Skinęła głową temu ostatniemu i powiedziała niechętnie: – Tylko ty możesz to udowodnić. – Jasne – odparł natychmiast phouka. Willy syknął przez zęby. – Po co? Niech wierzy albo nie. Nie musimy dla niego skakać przez obręcze. – I ruszył przez salę. – Zrób to – poprosiła Eddi phoukę. Wokół niego utworzył się ciemny, migotliwy krąg, zapowiedź przemiany. Eddi żałowała, że nie może zostać i popatrzeć, ale musiała zająć się Willym. Dogoniła go w drugim końcu pomieszczenia i chwyciła za ramię. Chętnie odwróciłaby go do siebie gwałtownym szarpnięciem jak na filmie, ale zrobił to sam. Miał obnażone zęby i znowu był wojownikiem, który ostatniej nocy wydostał się spod martwego konia ze świeżą krwią na lancy. Zanim zdążył się odezwać, Eddi dźgnęła go palcem w mostek. Gdyby pozwoliła mu mówić, nie zyskałaby już nad nim przewagi. – Ani się waż – zaczęła cicho; bała się, że zadrży jej głos. – Nigdy więcej nie waż się okazywać pogardy komukolwiek z tego zespołu. Grasz na gitarze lepiej niż Dan na klawiszach? Silver gniewnie pokręcił głową. – Grasz lepiej niż Carla na perkusji albo Hedge na basie? Nie sądzę. W takim razie nie zwracaj uwagi na to, czy są ludźmi, krasnalami czy żółwiami. Tutaj wszyscy są równi i tak będziesz ich traktował. – A ty? – wykrztusił w końcu. – Ja? Jestem tu szefową i lepiej o tym nie zapominaj. Oddychał ciężko jak człowiek toczący zażartą walkę. Eddi przypuszczała, że tak właśnie jest. Z tyloma rzeczami musiał się uporać. Z nią, Sidhe, muzyką. A teraz jeszcze musi dokonać wyboru. Oby właściwego. Cofnęła się o krok. – Przepraszam, chyba za bardzo się rządzę. Nie ma powodu, żebyś godził się na to. Wyglądał na zaskoczonego. A więc na razie dobrze jej idzie. – Nikt nie może cię zmusić, żebyś został – powiedziała łagodnie. – Ja też tego nie zrobię. Jeśli jedynym powodem, dla którego tu jesteś, są rozkazy twojej władczyni, to nie chcę cię w zespole. – Kiedy spojrzał na nią z powątpiewaniem, dodała: – Ona tutaj nie rządzi. To moja grupa. Królowa może paść na swoje białe kolana i błagać mnie, żebym cię przyjęła, a ja jej nie posłucham. Ale jeśli chcesz grać z nami rock’n’rolla, będziesz wypełniał moje polecenia i zapomnisz o Jasnym Dworze... – Wzruszyła ramionami. – Decyzja należy do ciebie. Silver westchnął głęboko. – A co z nami? – Ton jego głosu sprawiał, że sens pytania był oczywisty. Eddi przygryzła wargę. – Wiedziałeś od pierwszej nocy, że to, co zdarzyło się między nami, nie miało nic wspólnego z zespołem. Jeśli zostaniesz, musisz pogodzić się z tym. Willy odsunął się od ściany, do której go przyparła, i ruszył przez salę z opuszczoną głową. Eddi nie widziała jego twarzy. W drugim końcu pomieszczenia odwrócił się i powiedział: – Dobrze, umowa stoi. Eddi odetchnęła z ulgą. Jest już tak blisko posiadania zespołu, o którym marzyła... Reszta członków wymarzonej supergrupy przyglądała się im uważnie i w milczeniu. Phouka siedział przed nimi w psiej postaci jak posąg Anubisa z egipskiego grobowca. Jedno ucho miał przekrzywione. – Przekonany? – spytała Eddi, zwracając się do zamyślonego Dana. – Dowód jak cholera – przyznał Rochelle, wskazując kciukiem na czarną bestię. – A może nie? – odezwał się phouka zadowolonym głosem. Eddi uciszyła go, marszcząc brwi. – Więc mi wierzysz? – Chyba muszę. Ale, Jezu, dziewczyno...! Carla zachichotała. – Ja czułam się tak samo. – Masz coś przeciwko całej tej sytuacji? – zapytała Eddi, bo ktoś musiał o to zapytać. Dan spojrzał na jeden ze swoich syntezatorów i przesunął palcem po klawiaturze. – Jesteśmy dobrym zespołem – stwierdził w końcu. To było chyba właściwe podsumowanie. Eddi rozluźniła palce, zaskoczona siłą, z jaką je ściskała. Nagłe poczucie ulgi spowodowało, że aż zakręciło się jej w głowie. Sięgnęła po gitarę. – Dobra, naróbmy trochę hałasu – powiedziała miękko. Mikrofon wzmocnił jej głos i wypełnił nim całą salę. @@Rozdział czternasty @@ZATAŃCZYMY? Po trzech tygodniach prób bili na głowę zespoły, z którymi Eddi kiedykolwiek pracowała. Przypuszczała, trochę wystraszona, że pod koniec lata mogą stać się lepsi niż wszystkie grupy, jakie w życiu słyszała. Pod warunkiem, że tak długo pożyją. Stała przed łazienkowym lustrem i malowała oczy. Ręce jej drżały. Miała na sobie obcisłe białe dżinsy i sweter z naszytymi perełkami i wywatowanymi ramionami. – Jezu! – mruknęła do swojego odbicia. – Wyglądam zbyt blado, jak śmierć. O, Bożebożeboże... – Dość tego – dobiegł z salonu głos phouki. – Wszystko pójdzie dobrze. Będziesz jak zawsze wspaniała. Eddi miała wrażenie, jakby w jej klatce piersiowej latało stado wróbli. – Spakowaliśmy tuner gitarowy? – zawołała. – Jest w pudle Willy’ego, a pudło w tyle gruchota Carli. To dopiero prawdziwy powód do zmartwienia. Jeśli akurat dzisiaj przestanie się toczyć, będziesz musiała gwizdać przy strojeniu. Eddi wypadła z łazienki i rzuciła w niego mydłem. Uchylił się zręcznie. – Co, nie umiesz gwizdać? – Idiota! – Dopiero teraz mu się przyjrzała. – Przystojny idiota. Rzeczywiście. Miał na sobie czarny strój składający się z bardzo wąskich spodni i dwurzędowej marynarki do pasa. Biała koszula z wysokim kołnierzykiem była rozpięta pod szyją. Stroju dopełniały czarne buty na podwyższonych obcasach i biały jedwabny szalik. Jego ciemne, lśniące kędziory okalały twarz i opadały z tyłu na kołnierz. W uchu połyskiwał rubin, szkarłatny ognik. Phouka wzruszył ramionami na jej komplement, ale nie zdołał ukryć rumieńca. – Przydałby ci się jeszcze czerwony goździk – stwierdziła Eddi. – Możesz poprosić jakąś ładną studentkę plastyki, żeby namalowała ci go na klapie. Dziewczyny z MCAD są ukrytymi fetyszystkami, jeśli chodzi o mężczyzn w garniturach. – Gdzie to mydło? – zapytał phouka, marszcząc brwi. – Rzucisz nim we mnie? – Albo wyszoruję ci usta. Jeszcze się nie zdecydowałem. – Zniszczyłbyś mi makijaż. – Eddi wzięła głęboki oddech. – Czas jechać? – Tak sądzę. Włożyła kurtkę i wsadziła pod pachę kask. Klucze, portfel, zapasowe kostki do gitary... Wyszła z mieszkania z uczuciem, jakby skakała do głębokiej wody. Triumph wiózł ich z cichym pomrukiem przez zmierzch. Eddi głęboko wdychała powietrze rześkie i chłodne jak świeża pościel. Czy możliwe byłyby takie wieczory, gdyby w Minneapolis rządził Mroczny Dwór? Czy łagodny wiatr niósłby obietnicę lata? Okrążyła stłoczone budynki college’u i znalazła miejsce do parkowania trochę dalej od campusu, niżby sobie życzyła. – Czy ochrona Zaczarowanej Krainy tutaj też działa? – Owszem, skarbie. A dlaczego pytasz? – Bo jeśli zginie mi motocykl, chcę wiedzieć, kogo mam później o to obwiniać. – Zapamiętam na przyszłość, że trema czyni cię rozdrażnioną. – Wypchaj się. Mieli grać w nowym budynku, pośród wystawy studenckich obrazów. Eddi nie była pewna, czy oczekuje się od nich muzyki do tańca, czy jako tła, ale postanowiła, że zagrają to, co chcą, najwyżej trochę ciszej. Scenę stanowiło podwyższenie na końcu galerii. Za nią znajdowały się podwójne drzwi, teraz szeroko otwarte. Eddi odetchnęła z ulgą, widząc stojącą do nich tyłem furgonetkę Carli. Przyjaciółka właśnie rozstawiała sprzęt perkusyjny. Obok bezładnie piętrzyła się masa różnych intrygujących urządzeń Dana. – Co mam dźwigać? – zapytała Eddi. – Nic – odparł phouka, uprzedzając Rochelle’a. – Bardzo poważnie traktuję swoje obowiązki technicznego, kochanie. Przyniosę twoje wiosło, żebyś mogła je podłączyć. Carla odprowadziła go wzrokiem, po czym westchnęła, rzuciła pałeczkę w górę i zgrabnie złapała ją w locie. – Dlaczego ja nie mogę znaleźć kogoś takiego? Eddi zmarszczyła nos. – Zachowuj się stosownie do wieku, DiAmato. – Poza tym ciebie by nie wzięli – wtrącił Rochelle. – Pook mówi, że oni szukają tylko ładnych dziewczyn. – Chcesz wracać do domu na piechotę? Eddi uśmiechnęła się pobłażliwie, zastanawiając jednocześnie, kiedy phouka i Dan rozmawiali o takich rzeczach. Phouka wrócił razem z Willym. Byli objuczeni sprzętem i mieli poważne, wręcz zatroskane miny. – Ktoś umarł? – spytała Eddi, biorąc od phouki wzmacniacz. – Co? – zdziwił się Silver. – Coś się dzieje, tak? Phouka skinął głową. – Niech Willy ci powie, pierwiosnku. Ja jestem potrzebny gdzie indziej, a właściwie moje silne ramiona. – Potrzebna jest każda para rąk. Najpierw rozpakujmy się. Silver wzruszył ramionami i powlókł się za nimi. Była pora obiadowa, w galerii było niemal pusto. Eddi znalazła gniazdka elektryczne i pociągnęła do nich przedłużacze. Willy też zaczął podłączać sprzęt i jednocześnie mówił. Carla słuchała go, marszcząc czoło, a Dan ze zdziwieniem na twarzy. – Zeszłej nocy zebrała się rada wojenna. Prawdopodobnie ten cholerny konflikt potrwa do jesieni. – Dlaczego? – spytała Eddi. – Bo wszyscy zwlekają z rozpoczęciem następnej bitwy. Po krwawej łaźni przy wodospadzie i jeden, i drugi Dwór uważa, że mają przewagę. – Cudownie, ale o jaką przewagę chodzi? Willy usiadł na piętach i popatrzył na nią sceptycznie. – No, mów – ponagliła go Eddi. – Jestem całkiem bystra jak na człowieka, prawda? – Prawda – przyznał Silver, unosząc brew. – Są pewne ściśle związane z magią dni: Halloween, wigilia maja, przesilenia, równonoce oraz parę innych. Niektóre z nich są bardziej korzystne dla jednego Dworu, inne dla drugiego. Najbliższym ważnym wydarzeniem jest noc świętojańska, dobra dla Jasnego Dworu. Jej wigilia to okres rozejmu. Ale Sidhe chcieliby wkrótce potem stoczyć bitwę, bo wtedy nadal jesteśmy bardzo silni. – Ale powiedziałeś, że obie strony zwlekają? – Mroczny Dwór upiera się przy pierwszym czerwca, zakładając pewnie, że wtedy będziemy bardziej osłabieni niż oni. Jeśli odrzucimy ich propozycję, spróbują wyznaczyć bardziej odległy termin walki. Eddi wytrzeszczyła oczy. – Negocjujecie czas i miejsce bitew? Jak to w ogóle możliwe? Jakim cudem zgodzili się na Minnehaha Falls? – Jeśli obie strony bardzo czegoś chcą, zwykle udaje się dojść do porozumienia. A teraz obie strony chcą tej wojny i wynikających z niej zdobyczy. Jeden Dwór czyni ustępstwo w kwestii terminu w zamian za miejsce, które daje mu pewną przewagę. Podobnie jest z walczącymi narodami śmiertelników. Eddi westchnęła. – Chyba jestem przyzwyczajona do tego, że wojny same wybuchają, dlatego to, co mówisz, brzmi bardzo rozsądnie i niezbyt wiarygodnie. Willy uśmiechnął się krzywo. – O tak, to dżentelmeńska i bardzo uczciwa rywalizacja, z zabójstwami i partyzantką włącznie. – Myślałam, że należysz do tych, którzy ustalają zasady walki – powiedziała cicho Eddi. Silver ściągnął czarne brwi i na chwilę znieruchomiał. Potem rzucił jej kabel od wzmacniacza, a Eddi wetknęła go szybko do gniazdka. – Nie podoba mi się to wszystko – stwierdził. – Jeszcze nigdy nie widziałem takiej rzezi jak ta z wigilii maja. Nie palę się do następnej, ale czekanie tylko pogarsza sprawę. Wstał raptownie i poszedł rozpakować gitarę. Phouka obserwował go w zamyśleniu. Hedge, który zjawił się nie wiadomo kiedy, stał obok zgarbiony i milczący. Podbródek miał schowany, a jego oczy łypały spod grzywy postrzępionych brązowych włosów. Jego postawa zdradzała cierpienie i strach. Eddi chciała odciągnąć go na bok i spytać, czym była dla niego bitwa przy wodospadzie, ale nie zdążyła, gdyż już powlókł się do swojego basu. Na próbę zagrali „I’m Not Done Yet” Rue Nouveau. Phouka na zmianę majstrował przy konsolecie mikserskiej i chodził po sali, sprawdzając rezultaty. Pierwszy akord nieco wystraszył garstkę osób obecnych w pomieszczeniu, ale pod koniec utworu już wszyscy wystukiwali rytm stopą albo kiwali się w miejscu. Następnie Willy podłączył do prądu skrzypce i razem wykonali bluesową improwizację na strunie A. Wkrótce ludzie zaczęli się schodzić, powoli tłum rósł. Wreszcie zadowolony phouka uniósł kciuki, a Eddi zarządziła przerwę. – Występ o piątej – powiedziała. Zeszła ze sceny i odwróciła się, żeby po raz ostatni rzucić na nią okiem. – Przejmujesz się – stwierdził phouka za jej plecami. – Oczywiście, że tak. To moja praca. – Wybawiłbym cię od niej, gdybym tylko mógł. Jego ton sugerował, że chodzi o coś więcej niż sprawy zespołu. – Przecież jestem w tym dobra – odparła ze śmiechem. – Skoro tak się martwisz, powiedz mi, jak wam dzisiaj pójdzie. – Chyba... dobrze. Miejscami na pewno jesteśmy nie najlepiej zgrani i nazbyt ostrożni, ale nie tak bardzo jak zespoły, które są ze sobą dwa albo trzy razy dłużej niż my. Phouka wyglądał na zadowolonego. – A czy reakcja publiczności wpływa na wasze wykonanie? – Ogromnie. Dlaczego pytasz? – Z ciekawości, skarbie. A w jaki sposób wpływa? Eddi zmarszczyła brwi. – Kiedy tłum żywo reaguje, rosną ci skrzydła i dajesz z siebie wszystko. Granie dla publiczności, która cię nienawidzi, jest jak brnięcie po szyję przez bagno. Phouka ze zrozumieniem pokiwał głową. – A w niektóre wieczory... Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Coś się dzieje między wykonawcą a słuchaczami. Obie strony dostają lekkiego kręćka. – Podkreśliła swoje słowa szerokim gestem. – Naprawdę nie umiem tego wyrazić, ale we właściwym momencie czujesz, że całkowicie się zatracasz. Phouka wpatrywał się w nią intensywnie, z uśmiechem w kącikach ust. – Oby taki stan przytrafiał ci się jak najczęściej – powiedział w końcu i delikatnie dotknął palcem jej podbródka. – A teraz zawołaj resztę. Chyba już czas. Zespół pojawił się na scenie bez fanfar i teatralnych efektów. Eddi przewiesiła swojego ricka przez ramię i ukradkiem wytarła dłonie o spodnie. Carla wybiła cztery takty na werblu i cztery ostrzejsze na hit-hacie. Eddi i Hedge zaczęli grać na niskich strunach, a Dan ustawił syntezator na głuchy pomruk niemal na granicy słyszalności. Potem nastąpiła cisza... i nagłe głośne uderzenie w bębny. Willy sypnął wysokimi gitarowymi dźwiękami niczym gwiazdami, ale nie były to zimne punkty światła w ciemności, lecz płonące słońca. A potem pożeglowali razem w „Valerie” Richarda Thompsona. Eddi niemal widziała szeroki łuk światła, który rozwinął się nad tłumem, a potem okręcił wokół niego... To był dobry utwór na otwarcie. Eddi doszła do tego wniosku, kiedy wieczór się skończył, a ona mogła spojrzeć wstecz i pozwolić sobie na racjonalną ocenę. Tymczasem jednak zawładnęła nią muzyka. Wymieniała z basistą dzikie tony i demoniczne spojrzenia, aż w końcu... tak, w końcu Hedge roześmiał się. Przybierała różne pozy i tańczyła z Willym niczym jego niski, blondwłosy cień. Wszyscy jednocześnie pochylali się do mikrofonów i śpiewali z taką samą pasją jak ona. W refrenach Eddi wspinała się na szczyt, o oktawę wyżej niż tenor Willy’ego, aż do kresu swojej skali. Ludzie zaczęli coraz śmielej tańczyć. Pomyślała o tym dużo później; w trakcie występu nie było na nic czasu. Drzwi otwierały się, zamykały i pociąg odjeżdżał. Nie chciał na nią czekać, ale to ona sama napędzała jego koła. Następną piosenkę napisała Eddi. Publiczność uspokoiła się, jako że tańczenie do zupełnie nie znanego utworu wymagało wiele determinacji. Ale ona już nie mogła teraz zatrzymać się, nawet dla nich. Piję kawę, Muszę być przytomna i myśleć o tobie. Boli mnie strasznie Świadomość, że moje wyobrażenia nie są prawdziwe. Gdybyś był taki, jakiego cię stworzyłam, Gdyby nie zdradzały cię uczynki, Jak mogłabym trzymać się od ciebie z daleka? Nadal się gubię, Słowo... a potem nic. Co naprawdę istnieje, a co jest tylko złudzeniem? Powiedz mi, proszę, co jest sygnałem, a co tylko hałasem? Stojąca tuż pod sceną szatynka wirowała jak baletnica. Eddi widziała jej otwarte z zachwytu usta i przymknięte oczy. Partner dziewczyny, blondyn w malowanym T-shircie, kołysał się, przygryzając w wielkim skupieniu wargę. Phouka stał obok konsolety i niespokojnie wodził wzrokiem po sali. Blask wskaźników podświetlał jego ciemną twarz. Daj spokój, pomyślała Eddi. Nikt mnie tutaj nie tknie. Nie teraz. Gdy jego rozbiegane oczy napotkały jej wzrok, uśmiechnął się, jakby ją zrozumiał. Dan produkował na jednej klawiaturze trzaski i huki, a na drugiej kosmiczny kwartet smyczkowy. Potem dodał trochę blachy, a Willy wydobył z gitary trajkotanie i zawodzenie. Eddi zbliżyła się do mikrofonu ze słowami, które dławiły ją w gardle. To były jej słowa. Nie tylko dźwięki do odtworzenia, lecz okruchy jej przeżyć, fotografie wspomnień, dawne emocje. Chciała je dać publiczności, skoro już ją miała. Czy to zakłócenia, Czy transmisja, którą odbieram? Twój wygląd Pozbawia mnie zdolności myślenia. Twój głos w telefonie, Twój słodki i ponury ton. W co mam wierzyć? Czy posłałeś mi pocałunek, Czy to tylko szum na linii? Czy kiedy się rozłączę, będziesz smutny? Miej litość, co jest sygnałem, a co tylko hałasem? Oto twoja fotografia, Znalazłam ją w dolnej szufladzie. Kiedy do mnie pisałeś, och, Zastanawiałam się, po co. Zdjęcie zrobione w deszczu, Nie widać twojej twarzy. Połączone kropki nie tworzą linii. Wciąż wprowadzasz w moje życie zamęt, Ale choć raz powiedz, Co jest sygnałem, a co tylko hałasem. Potem pozwoliła swoim muzykom trochę odpocząć, ale nie za długo. I ruszyli dalej jak bohaterowie w poszukiwaniu chwały i łupów, a ci, którzy ich słuchali i tańczyli, podążyli za nimi. Dopiero po pierwszej wiązance piosenek Eddi zrozumiała, jak bardzo jej zespół się stara. Przy coverze Nate’a Bucklina „She’s Getting Desperate” doznała prawdziwego objawienia. Utwór rozpoczął się od galopady buczących tonów basu Hedge’a i wokalu Willy’ego. Eddi cofnęła się w głąb sceny i pozwoliła im stanąć w świetle reflektorów. Odwróciła się do Carli i Dana, żeby dać im wzrokiem sygnał do rozpoczęcia drugiej zwrotki. Perkusistka niemal tańczyła na stołku, trzymała wysoko uniesione pałeczki i ledwie nad sobą panowała. Ciemne palce Rochelle’a wisiały nad klawiaturą. Czekali. Eddi włączyła się pod koniec refrenu i zagarnęła ze sobą Hedge’a oraz Willy’ego, tak samo jak tamtych dwoje. Basista, jak zwykle spokojny, kiwał się w zadumie nad swoim wiosłem, ale widać było, że jego też porywa rytm. Silver śpiewał mocnym, dźwięcznym, czystym głosem, lewą dłoń trzymał na gryfie ułożoną do akordu, prawą nad strunami. Włosy opadły mu na jedno oko, drugie jarzyło się blaskiem. Długo ćwiczyli przejście od pierwszej do drugiej zwrotki, aż wykonywali je bezbłędne, a Eddi dwa dni z rzędu budziła się z tą muzyką w głowie. Ostatnie słowa i jeszcze trzy takty, aby reszta zespołu mogła wejść w chwili, gdy publiczność uzna, że już jest bezpieczna. I zaczęli. Ale nie ze swobodą i perfekcją zespołu, który gra ze sobą od dawna, ale tak, jakby dziesięcioręki solista wykonywał gorącą improwizację. Eddi wiedziała, jaka ciąży na niej odpowiedzialność. Zalewały ją na zmianę fale gorąca i zimna. Cztery osoby czekały na jej znak, całkowicie zdawały się na nią i wierzyły, że pozwoli im wpaść w amok, a w odpowiedniej chwili przywoła do porządku. Czworo muzyków, anarchistów z natury, całkowicie poddało się jej władzy. Omal nie zapomniała swojej partii. Gdyby nawet nie przewidzieli w tym momencie przerwy, i tak musieliby ją zrobić. Dotarli do emocjonalnego szczytu, z którego musieli jakoś zejść, i potrzebowali nocnego powietrza, żeby ochłodzić spocone twarze i ochłonąć z szaleństwa. Wyszli przed budynek. Carla wyjęła papierosa i zapaliła go drżącą ręką. – Cholera jasna! – powiedziała, wydmuchując dymu. – To było coś! Dan roześmiał się. – Tak. – Poklepał się po udach i powtórzył ciszej. – Tak. Willy stał oparty o ścianę, z rękami w kieszeniach, odchyloną do tyłu głową i zamkniętymi oczami. Uśmiechał się lekko. Hedge zszedł ze sceny ostatni i pojawił się w drzwiach całą minutę później. Miał spuszczoną głowę i nie zwracał na nich żadnej uwagi. Usiadł na kamiennym murku, w pewnej odległości od grupy. Eddi poczuła, że jej radość mąci ucisk w dołku. Wahała się przez chwilę, po czym niedbałym krokiem podeszła do Hedge’a. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Eddi obserwowała, jak basista zaciera swoje kościste ręce. – Wszystko w porządku? – zagaiła. Uśmiech, który rozjaśnił mu twarz, był wymuszony i blady. – Mogę ci jakoś pomóc? Hedge pokręcił głową i zaczął nerwowo splatać palce. – Za dobrze – mruknął po chwili. – Nic, co dobre, nie trwa długo. – Och, przestań. – Eddi uśmiechnęła się do niego, choć miał nisko opuszczoną głowę. – Dlaczego miałoby nie trwać? Podniósł wzrok i tym razem nie udawał, że się uśmiecha. – Bo nie będzie. Dobre nie może długo trwać. W jego głosie pobrzmiewał proroczy ton. Hedge ściągnął brwi, jakby dręczyła go jakaś myśl. Nagle Eddi zrozumiała, co sprawia, że dorośli składają dzieciom niemożliwe do spełnienia obietnice. – Postaram się, żeby trwało – zapewniła go. – Wiem, jakie są przeszkody i z czym muszę się zmierzyć, ale mimo to spróbuję. Posłał jej zza zasłony włosów nieprzeniknione spojrzenie. – Choć to zabrzmi ckliwie, ale bardzo by mi pomogło, gdybyś we mnie uwierzył. Hedge zamrugał i znowu spuścił wzrok. Po dłuższej chwili skinął głową. – Dobrze – rzuciła Eddi. Zastanawiała się, czy powinna go poklepać po ramieniu, uściskać czy zrobić jeszcze coś innego, ale nie czuła się przy nim na tyle swobodnie. Siedzieli więc przez parę minut w przyjaznym milczeniu. W końcu przerwała je Eddi. – Mówiłam ci, że świetnie grasz na basie? Tym razem jego uśmiech był promienny i szczery. – Jeszcze tylko pięć minut, panie i panowie – zawołał phouka, wystawiając głowę przez drzwi. – Tańczącym żal każdej sekundy. Willy zrobił okrągłe oczy. – Na leszczynę i głóg, zupełnie o tym zapomniałem! – O czym zapomniałeś? – spytała Eddi, zaniepokojona tonem jego głosu. Odpowiedział jej phouka. – Nie wspominałem ci o tym, jak bardzo lubimy muzykę i taniec? Cóż, teraz z pewnością jest odpowiednia pora. Uśmiechnął się łagodnie, a Eddi posłała mu ostrzegawcze spojrzenie. – Czasami śmiertelnicy, świadomie albo nie, wpadają do nas bez zaproszenia na przyjęcie. I szybko odkrywają jedną z najbardziej charakterystycznych cech muzyki Zaczarowanej Krainy: ona porywa do tańca. – I co z tego? – Nie rozumiesz? – wtrącił Willy. – Ona zmusza do tańca! Carla zmarszczyła brwi i uniosła palec, jakby chciała coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnowała, i została tak z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami. W tym momencie Dan też zrozumiał. – Cholera. To znaczy... Wy macie na myśli... – Zmierzył wzrokiem Willy’ego i phoukę. – Cholera. Tłum rozruszał się już przy pierwszym kawałku, a potem przetańczył oryginalną piosenkę, której nigdy wcześniej nie słyszał. Krótko mówiąc, wykazał niezwykłą chęć do zabawy. – Skąd się to bierze? – spytała Eddi. Phouka przekrzywił głowę. – Dwoje z was to mieszkańcy Zaczarowanej Krainy, jedno jest ściśle związane z Ludem. Pozostała dwójka... – uśmiechnął się do Carli i Dana – przejęła to i owo dzięki waszej bliskości. Efekt nie jest jeszcze doskonały. Można oprzeć się chęci tańca, na przykład w razie całkowitego wyczerpania. Ale spróbujcie w drugiej części występu mieć trochę litości nad tymi biednymi istotami, dobrze? Dan jeszcze przez chwilę gapił się na phoukę, a następnie przeniósł pytający wzrok na Eddi. Carla spojrzała na swoje ręce i zaczęła chichotać, a potem wybuchnęła śmiechem. Podeszła chwiejnie do ściany i osunęła się po niej, aż usiadła na trawie, nadal się zaśmiewając. – Carla! – zawołała Eddi. – Uspokój się. Wpadłaś w histerię czy co? – Nie, nie, ja... O Boże, zabijesz mnie. Nie mogę ci powiedzieć. – I znowu zaniosła się chichotem. – Carla... – Eddi i Elfy – pisnęła Carla i dostała następnego ataku wesołości. – Co? Willy potarł brodę. – Niezłe. – Całkiem dobre – poparł go phouka. Dan uśmiechnął się. – Przecież właśnie tym jesteśmy. Jedynie Hedge nie uśmiechał się. Eddi spojrzała po kolegach, zastanawiając się, czy wszyscy oni nagle zwariowali. – Co jest? Macie na myśli... O rany! Chodzi o nazwę zespołu? Jesteście stuknięci. – Nie – powiedział Rochelle – to świetny pomysł. – Eddi i Elfy – powtórzył Willy swoim cudownym głosem, przydając tym słowom wdzięku. – Ale ja jestem mądra – wyszeptała uszczęśliwiona Carla. – Chyba powinniśmy tę propozycję przegłosować – stwierdził phouka. – Czy wszyscy są za? Trzy ręce nieśmiertelnych i dwie śmiertelników uniosły się w górę. Eddi zamachała bezradnie. – Kto powiedział, że tu panuje demokracja? Nikt nie zwracał na nią uwagi. Szybko uświadomiła sobie, że nie pomogłoby nawet zarządzenie, iż ekipa techniczna nie głosuje. Poza tym ta nazwa coraz bardziej jej się podobała. Eddi i Elfy. Wyeksponowanie jej imienia trochę ją krępowało, ale ostatecznie to był jej zespół... Wszyscy patrzyli na nią w milczeniu. – Nikt nie będzie wiedział, co to znaczy – ostrzegła ich Eddi. – Tak samo jak Jefferson Airplane – przypomniała natychmiast Carla. – X. The Psychedelic Furs. Naszą przynajmniej można znaleźć w słowniku. – Cóż... – I jest dużo lepsza niż InKline Plain. – W porządku – zgodziła się Eddi. – Ale jeśli będą się śmiać, powiem, kto ją wymyślił. – Spóźniacie się – zauważył phouka. Cała piątka ruszyła do drzwi. Eddi przedstawiła zespół, używając nowej nazwy. Nikt nie parsknął śmiechem, natomiast wszyscy bili brawo i krzyczeli. Najpierw sama zagrała wstęp do „When You Were Mine”. Jej gitara łkała wysoko, cicho, żałośnie. Potem dołączyła do niej reszta zespołu i Willy na elektrycznych skrzypcach. Carla i Dan stworzyli wcześniej na jednym z syntezatorów dziwaczną ścieżkę perkusyjną i teraz Rochelle włączył ją pod koniec skrzypcowych fraz. Efekt był taki, że partia Silvera została zgrabnie podzielona na dwie części. Eddi zauważyła, że opuściło ich już szaleństwo z pierwszej części występu. Nadal miała niespożytą energię, ale jednocześnie czysty umysł. Starała się, żeby każda nuta brzmiała idealnie. Czuła, że reszta zespołu podąża za nią jak pędzące do mety konie wyścigowe. I wszyscy słuchali się wzajemnie. Nagłe muzyczne odkrycie któregoś z nich natychmiast podchwytywali inni, i to tak szybko, że całość wyglądała na wielokrotnie już przećwiczoną. Mieli skończyć o jedenastej trzydzieści, ale razem z bisowaniem występ sporo się przedłużył. – Jezu Chryste! Bis! – powiedziała Carla z szerokim uśmiechem. – Ci ludzie w wolnym czasie chyba biegają maratony. Ale zagrali jeszcze raz, spoceni i zasapani, i jeśli nawet z powodu zmęczenia taniec publiczności bardziej przypominał kiwanie się w miejscu, nikomu to nie przeszkadzało. Potem mnóstwo osób podchodziło do sceny i mówiło im, że są świetnym zespołem. Eddi niemal już zapomniała, że takie rzeczy się zdarzają. Czyżby Hedge miał rację? Czy to wszystko jest zbyt dobre, żeby mogło trwać? Oby się mylił, oby się mylił, powtarzała w duchu. Zostawiła sprzęt i poszła do toalety, aby obmyć twarz. Przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze i uśmiechnęła szeroko. Wyglądała tak samo jak rano, gdy malowała się w swojej łazience, tyle że teraz była wykończona. Czuła, że dzisiejszy występ powinien ją bardzo zmienić. – Wspaniały zespół – powiedziała do lustra i wróciła do galerii. Od razu stwierdziła, że coś jest nie tak. Phouka znieruchomiał na brzegu sceny z na wpół zwiniętym kablem w rękach. Willy też stał jak słup. Podwójne drzwi były otwarte, ale furgonetka zniknęła, podobnie jak Carla i Dan. A Hedge miał taką minę, jakby ktoś przykleił mu stopy do podłogi, a jemu ten żart wcale się nie spodobał. Uwaga wszystkich skupiała się na kobiecie, która stała na środku parkietu, zwrócona plecami do głównego wejścia. Eddi widziała tylko zwój lśniących czarnych włosów, długi i obszerny szary trencz, cienkie czarne pończochy i czarne buty z jaszczurczej skóry. Kobieta trzymała w ręce czarny kapelusz z szerokim rondem. Z tyłu wyglądała elegancko, i nic poza tym. Jednak phouka widział jej twarz... Jego mina wskazywała, że się boi. Kiedy spojrzał ponad ramieniem kobiety na Eddi, nabrała pewności. Phouka boi się. O nią. Willy jak zwykle trzymał brodę dumnie uniesioną, lecz coś w jego postawie wydało się jej dziwne. Nie miała jednak czasu zastanawiać się nad tym. Ze znużeniem ruszyła ku scenie. Mogłaby przysiąc, że kobieta zauważyła spojrzenie phouki, ale mimo to nie obejrzała się. Mówiła cichym, lekko zachrypniętym głosem, a kiedy Eddi podeszła bliżej, usłyszała jej słowa: – Gratulacje. Sama nie spisałabym się lepiej. Phouka na moment przygryzł wargę i nic nie odpowiedział. – To nie twoja sprawa – oświadczył Willy, ale bez zbytniej pewności siebie. – Doprawdy? Może ty tak uważasz. – W głosie nieznajomej zabrzmiał śmiech, gdy wskazała szczupłą dłonią na phoukę. – Sądzę, że on nie zgadza się z tobą. Eddi wzięła głęboki oddech. – Może ja pomogę? Jestem liderką zespołu. Phouka zamknął oczy. Kobieta w płaszczu przechyliła głowę, jakby rozważała jej propozycję, a następnie bez pośpiechu odwróciła się do niej. Była zbyt kocia, żeby nazwać ją piękną. Lśniące czarne włosy, gładko zaczesane do tyłu, podkreślały wielkie szare oczy w kształcie migdałów. Wysokie łuki gęstych, czarnych brwi nadawały jej twarzy wyraz łagodnego zdziwienia. Miała wąski nos, trochę za mały w stosunku do całej twarzy, szerokie usta o ładnym wykroju, pomalowane na cyklamenowy kolor, wydatne kości policzkowe i ostry podbródek. Była wysoka, miała szerokie ramiona i wąskie biodra. Prezentowała się doskonale w widocznym pod trenczem kremowym kostiumie. – Ty musisz być Eddi, sądząc po nazwie zespołu – powiedziała z uśmiechem. – Tak, jestem Eddi. W czwartej klasie miała taką samą nauczycielkę, pełną gracji i elegancką mimo skromnych zarobków. Uwielbiała ją. Kobieta wyciągnęła do niej rękę. – Miło mi cię poznać. Twój zespół jest fantastyczny. Jak się później okazało, jej ukochana nauczycielka dorabiała sobie do swojej niewielkiej nauczycielskiej pensji... – Dziękuję, ale chyba powinna pani przejść do rzeczy – odparła Eddi, chowając ręce do kieszeni. Czarne brwi kobiety uniosły się jeszcze wyżej. – Słucham? – Ale jej głos pozostał miły. Na chwilę Eddi ogarnęły wątpliwości, ale brnęła dalej: – Oni wszystko mi powtórzą – oświadczyła, wskazując głową na Willy’ego i phoukę. Hedge stał za sceną z rozdziawionymi ustami. – Już i tak wiem różne rzeczy, których nie powinnam wiedzieć, dlatego nie ma sensu udawać. Nieznajoma spojrzała na winowajców, ani zaskoczona, ani niezadowolona. Potem skierowała uwagę z powrotem na Eddi. – Jak się domyśliłaś, że nie jestem kimś z publiczności? Pytam ze zwykłej ciekawości. – Po zachowaniu Silvera. Trzeba przyznać, że prawie nigdy nie traktuje obcych śmiertelników z wyższością. Gdy zobaczyłam, jak na panią patrzy, najpierw zaniepokoiłam się, ale szybko doszłam do wniosku, że albo nie jest mu pani obca, albo nie należy do śmiertelników. Kobieta roześmiała się. – Lub jedno i drugie. Ale dlaczego uznałaś, że nie jestem jednym z twoich sojuszników i nie podałaś mi ręki? – Wywnioskowałam to po zachowaniu phouki. Czarnowłosa znowu rzuciła spojrzenie na scenę, tym razem nieco dłuższe. – Aha, twój strażnik. Jemu nie można za bardzo ufać. Nie jest nieprzekupny, moja droga. – A kto jest? Jej gardłowy śmiech był całkiem szczery. – Właśnie! Dzięki tej zasadzie już dawno zyskałam sławę. Hedge zrobił krok do przodu z zaciśniętymi w pięści i uniesionymi w górę rękami. Eddi i nieznajoma odwróciły się prawie jednocześnie. Kobieta wbiła wzrok w basistę i lekko uśmiechnęła się. Hedge opuścił głowę. – Proszę go zostawić w spokoju – powiedziała cicho Eddi. – Nie jesteśmy teraz na polu bitwy. – Istotnie – przyznała kobieta, wracając do niej spojrzeniem. – Poza tym są znacznie lepsze cele. Włożyła czarny kapelusz w taki sposób, że rzucał ukośny cień na jej twarz. – Masz naprawdę doskonały zespół, Eddi – powtórzyła. – Było mi miło poznać cię. Jestem pewna, że wkrótce się zobaczymy. Opuściła galerię, wystukując obcasami miarowy rytm. – Frontowe drzwi są zamknięte – stwierdziła Eddi w zamyśleniu. – Jakoś wyjdzie – rzekł Willy. Phouka opadł na brzeg sceny i ukrył twarz w dłoniach. Eddi zbliżyła się do niego zaniepokojona. – Phouka... – Atak serca – rzucił przez palce. – Ostrzegałem cię, pierwiosnku, że umrę, jeśli nadal będziesz się tak zachowywać. Eddi prychnęła i pociągnęła go za włosy. Opuścił ręce i uśmiechnął się do niej złośliwie. – Dupek – burknęła. – No dobrze, a teraz mówcie, kto to był. Hedge tylko spojrzał na swoje stopy. Phouka zaczerpnął tchu, ale uprzedził go Willy: – Królowa powietrza i ciemności. Powiedział to cicho, ale wydawało się, że cała sala podchwyciła jego słowa i powtórzyła je szeptem. Jakiś czas wpatrywał się w pusty prostokąt drzwi. Następnie z roztargnieniem potarł ramiona, jakby nagle zrobiło mu się zimno. – Ona cię przeraża – stwierdziła Eddi. – Ona przeraża każdego, kto ma choć trochę rozsądku – odparował Silver ostrym tonem i wyszedł przez znajdujące się za sceną drzwi. Hedge obrzucił ją długim, nieodgadnionym spojrzeniem i ruszył za Willym. – Gdzie jest Carla i Dan? – zapytała po chwili Eddi. – W drodze do domu. – Nie będzie wspólnego wyjścia na kawę? – Chyba tego nie potrzebowali – stwierdził phouka. Eddi uniosła brwi. – Czego? Kawy czy towarzystwa? – Wyglądali na całkiem szczęśliwych. Nie potrafili nawet rozpocząć żadnego zdania, nie mówiąc już o jego dokończeniu. – Masz rację, przyda im się sen. Opowiedz mi w takim razie o królowej powietrza i ciemności. – Ty nie... Mniejsza o to. Ona rządzi Mrocznym Dworem. Eddi wzięła głęboki oddech i z drżeniem wypuściła powietrze z płuc. – Aha. Chyba rozumiem, dlaczego czułeś, że zbliża się atak serca. – Nie powinienem ci tego mówić, ale bardzo dobrze spisałaś się w czasie tej konfrontacji, skarbie. Ja natomiast mam wyrzuty sumienia, że nie zrobiłem niczego, by przygotować cię na spotkanie z czarnym charakterem. – Naprawdę jest taka zła? – Eddi usiadła obok niego na brzegu sceny. – Nawet mi się spodobała. Phouka prychnął. – Odpychające zachowanie niczego by jej nie dało, pierwiosnku. – Dlaczego ostrzegła mnie, że możesz być przekupny? – Na dąb i jesion – zaklął phouka – czy ty musisz pamiętać wszystko, co się do ciebie mówi? Ona zasiała ziarno wątpliwości w nadziei, że trafi na podatny grunt. – Nie trafiło – powiedziała krótko Eddi. Phouka zmierzył ją wzrokiem, a ona z trudem zapanowała nad nagłym onieśmieleniem, które kazało jej odwrócić głowę. – Dziękuję – bąknął. – Nie ma za co – odparła lekkim tonem, ale pomyślała zdziwiona: Czy to znaczy, że on może dziękować? – Jeśli cię to interesuje, nie było tutaj ani skrawka żyznej gleby – rozległ się za nimi głos Silvera. – Co? – Phouka przez chwilę wyglądał na zdezorientowanego. – Aha, w ciebie też wypuściła parę strzał, co? Willy podszedł wolno i usiadł obok Eddi. Silił się na spokój, ale widać było, że jeszcze nie odzyskał równowagi. – Nie sądzę, żeby naprawdę zamierzała trafić w cel – powiedział. – Strzelała w ciemno. – Więc już nie myślisz, że mogę być jej agentem? – Gdybyś nim był, nie kierowałaby na ciebie naszej uwagi. – Chyba nie powinienem ci tego mówić, ale mogła to robić po to, żeby odwrócić ode mnie podejrzenia. Willy zrobił zdegustowaną minę. – Nie bądź cierniem w zadku. – Sądziłem, że jestem adwokatem diabła. – Phouka spojrzał wesoło na Eddi. – To nie są synonimy? – Nie bądź cierniem w zadku – odparła z uśmiechem i zapytała Willy’ego: – Gdzie jest Hedge? – Poszedł do domu. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie wie, co Hedge uważa za swój dom. – Powinniśmy zrobić to samo. To był bardzo długi wieczór. – Nareszcie sensowna propozycja. Phouka zerwał się z desek sceny i wyciągnął do niej rękę. Kiedy ją chwyciła i wstała, ukłonił się z niedbałym wdziękiem. Odwzajemniła ten gest, a on miło się uśmiechnął. – Eddi? – odezwał się za jej plecami Willy. Phouka zerknął ponad jej ramieniem, uniósł jedną brew i wzruszył ramionami. – Będę na zewnątrz, pierwiosnku – powiedział i ruszył do drzwi. Eddi odwróciła się. – Kazałeś mu wyjść? – Nie. Po prostu wyczytał z mojej twarzy nadzieję, że zostawi nas samych. – Czy życzenie Sidhe nie jest dla niego rozkazem? Willy prychnął. – Dla phouki? Widziałaś go w akcji. Nie, myślę, że postanowił wyświadczyć mi łaskę. – I jesteś mu wdzięczny? – Tak, jestem wdzięczny. Eddi... – Potarł grzbiet nosa. – Czy myślisz, że moglibyśmy zacząć od nowa ostatnie półtorej minuty rozmowy? – Raczej nie. – Zlitowała się jednak nad nim i usiadła na podłodze. – O co chodzi? Willy siadł obok niej i zaczął bawić się palcami. – Ja... już dawno... – Nagle wykonał gest wyrażający bezradność. – Nie przychodzi mi do głowy żaden eufemizm. Po prostu nie chcę dzisiaj spać sam. Popatrzył jej w oczy tymi swoimi roziskrzonymi szmaragdami, ale zaraz uciekł wzrokiem ku ciemnej sali. Eddi chciała poczekać, aż opadną w niej emocje, lecz w końcu uznała, że szkoda czasu. – Nie – powiedziała oschle. – Przykro mi, ale nie. Willy posłał jej gorejące, przenikliwe spojrzenie, i tym razem to ona musiała odwrócić wzrok. – Nadal chodzi ci o to, że ukryłem, kim jestem? – Nie. I nigdy mi o to nie chodziło. Po prostu udawałeś kogoś innego, a ja polubiłam właśnie tamtego Willy’ego. Nie wiedziała, co ma zrobić. Jeden głos mówił jej do ucha: Do diabła! Nie potrzebuję teraz kłopotów, drugi powtarzał: Nie będę płakać, nie będę płakać. – Nie kochasz mnie i dlatego nie chcę z tobą spać – powiedziała w końcu. Przez jego twarz przemknął gniew i szybko zniknął. – Więc nigdy nie przespałaś się z mężczyzną, którego nie chciałaś? – Oczywiście, że się zdarzało. Jestem tylko człowiekiem. – Uśmiechnął się chłodno, a ona miała ochotę go uderzyć. – Czasami dopiero po fakcie zdajesz sobie sprawę, że nie chciałeś. Dlaczego, do diabła, miałabym powtarzać dawne błędy? – Jesteś pewna, że to były błędy? – Oczywiście, że jestem pewna! Seks bez miłości to zwykła transakcja. Czasami obie strony czują, że zrobiły dobry interes, ale to nie zmienia istoty rzeczy. Jeśli pójdę z tobą do łóżka z litości, mogę uznać, że nie wywiązałeś się z umowy i zaskarżyć cię. Musiał zwalczyć dumę, skoro był w stanie o to prosić. Ta jego przeklęta lordowska duma! Może powinnam spełnić jego życzenie. Ale łączenie seksu i poświęcenia wydawało się jej... obsceniczne. Domyślała się, że wielu ludzi zapominało dla Willy’ego o swoich potrzebach i pragnieniach. Ona wolałaby do nich nie należeć. Wstała szybko, żeby nie zmienić zdania. – Idę do domu – oświadczyła. Willy podniósł głowę. Gdy się odezwał, w jego głosie wyraźnie zabrzmiała drwina. Eddi nie potrafiła jednak stwierdzić, czy kpi z niej, czy z samego siebie. – Tylko żadnych smętnych gadek o tym, że pozostaniemy przyjaciółmi. W każdym razie byłbym ci za to wdzięczny. – Naoglądałeś się za dużo filmów. – Chyba tak. Nie mam tego rodzaju doświadczeń. Obecną w jego głosie gorycz zastąpiło teraz... zdziwienie? Eddi doszła do wniosku, że Willy chyba rzeczywiście nieczęsto spotykał się z odrzuceniem. Wzruszył ramionami. – A więc bezpiecznej drogi do domu. – Ty nie idziesz? – Wkrótce też pójdę. W progu Eddi obejrzała się. Willy nadal siedział na scenie i patrzył na ciemną salę. Phouka, stojący w mroku panującym pod drzewem, oderwał się od pnia i ruszył w jej stronę. – Nie przejmuj się mną, skarbie – powiedział wesoło. – Żyję tylko po to, by czekać na ciebie w chłodzie i wilgoci. Wyraz jego twarzy, widocznej w blasku lamp ulicznych, przeczył jego słowom. Malował się na niej smutek i współczucie. – Podsłuchiwałeś? – Staram się nie podsłuchiwać, jeśli nie przynosi mi to korzyści. A powinienem? – Nie, nie powinieneś. I nie waż się o nic mnie pytać. Phouka ciężko westchnął. – Teraz nie mogę nawet usprawiedliwić cię tremą. Chodź, mój nieznośny pierwiosnku. Wszystko będzie wyglądało lepiej po nocnym śnie i porannej refleksji. Może miał rację, ale Eddi nie mogła się z tym zgodzić, gdyż dużą część nocy spędziła bezsennie, w wyjątkowo zimnej i szorstkiej pościeli. @@Rozdział piętnasty @@W INNYM ŚWIETLE Grali w Uptown Bar, jednym z ulubionych klubów Eddi. Tam się zaczęło, a potem z każdym kolejnym utworem zmieniali otoczenie, aż wreszcie znaleźli się na dachu budynku. Eddi nie mogła znaleźć swojej gitary; pewnie została na dole. Carla wołała do niej ze sceny, że czas zaczynać. Była tylko minuta na odzyskanie instrumentu... Eddi spojrzała w dół schodów i stwierdziła, że budynek urósł o kilka pięter. Na każdym podeście odbywało się przyjęcie. Nigdy nie widziała tutaj tak eleganckich gości. Bo to oczywiście nie był Uptown Bar, tylko Guthrie Theatre, z foyer i szerokimi schodami pełnymi ludzi, którzy zmierzali na koncert. Nagle pojawiła się przed nią wysoka, czarnowłosa kobieta w kremowej sukni i1 powiedziała: – Wielki show, Eddi. Nie sądziłam, że tak długo pożyjesz. – Ja też nie, ale muszę znaleźć moją gitarę. Instrument znajdował się na zapleczu. Czyli gdzie? A zespół czekał. Gdyby zapytała biletera, musiałaby udowodnić, że jest z Eddi i Elfów, a nikt by jej nie uwierzył. Zdeterminowana przepchnęła się przez tłum i raptem w połowie schodów zobaczyła Stuarta Kline’a. Wyglądał jak wtedy, gdy go poznała: młody, jasnooki, przystojny. Miał na sobie frak i białą muszkę. Pomachała do niego gwałtownie, a on ją dostrzegł, uśmiechnął się i ukłonił. Kiedy przyspieszyła kroku, zniknął za zakrętem. Wyżej nie było już nikogo. Eddi bez przeszkód wbiegła na górę. Wielkie, szare przeciwpożarowe drzwi powoli zamykały się. Pchnęła je w ostatniej chwili i ujrzała przed sobą dach Walker Art Center, siostrzanego budynku Guthrie. Mobil Cadlera skrzypiał cicho na wietrze, jego czarna sylwetka wyglądała na tle nocnego nieba jak liście drzewa świętojańskiego. Kline siedział na niskim murku okalającym dach. Opierał o udo jej czerwonego rickenbakera i grał melodię „Here Comes The Flood” Petera Gabriela. Rick brzmiał jak gitara akustyczna. Stuart podniósł na nią wzrok i uderzył fałszywy akord. Uśmiechnął się. – Co robisz z moim wiosłem? – zapytała Eddi. – Szukałaś go, prawda? Wskoczył na murek. Wiatr szarpał jego brązowymi włosami i połami fraka. Trzymając instrument za gryf, Stuart wystawił go poza krawędź dachu. – Dlaczego nosisz rękawiczki? – zapytała Eddi. Kline spojrzał na swoje dłonie. – Są poparzone – odparł spokojnie. Zdjął jedną rękawiczkę, którą natychmiast porwał wiatr. Jego ręka była czarna, a zwęglona skóra odrywała się płatami. Wkrótce ukazała się spod niej nowa, różowa dłoń, znacznie mniejsza od starej. Kline odwrócił się i zrobił krok w pustkę. Ale nie spadł. Zatrzymał się w powietrzu jak postać z komiksu. Uśmiechał się i machał do niej gitarą. – Weź ją sobie! Eddi nie była w stanie się ruszyć. Stuart wykonał taneczne pas nad ulicą. – No, chodź. Czyżby twój nowy przyjaciel nie nauczył cię tej sztuczki? – Jego twarz nagle się zmieniła. To nadal był Stuart, ale okrutny i zły. – W porządku. Nie chcą, żebyś za dużo wiedziała. Masz fatalny gust, jeśli chodzi o znajomych, Eddi. – I tak mam teraz dużo lepszy. Kiedyś zadawałam się z tobą. – Chodź – Stuart pomachał gitarą – bo ją rzucę. Eddi wdrapała się na murek, który teraz był wąski i wysoki. Ciepły, przesycony zapachem bzu wiatr chwycił ją pod ramiona. Zrobiła krok do przodu. Kline zniknął. Dach, ulica i samochody również. Ona zaś wisiała nad drzewami Loring Park jak latawiec. Widziała pomarańczowe kule parkowych lamp i czarny staw z połyskującym brokatowym wzorem, narysowanym przez gałęzie drzew. Na brzegu stawu spał phouka. Leżał na boku, z podciągniętymi kolanami i głową opartą na ramieniu. Jego ciemna skóra lśniła w blasku księżyca i ulicznych lamp. Wyglądał młodo i krucho, zupełnie nie jak dokuczliwy osobnik, którym był w rzeczywistości. Na jego widok poczuła gdzieś pod mostkiem ostry ból. Spojrzała na swoją pierś i zobaczyła drżące drzewce, wokół którego powiększała się plama krwi. Z budynku administracji parku wyszedł łucznik. Miał szarą jak strzała skórę, mlecznobiałe oczy i dużo ostrych zębów, obnażonych w uśmiechu. Phouka nie spał, był martwy. Ona też. Otworzyła szeroko oczy. Jej serce tłukło się o żebra. Popatrzyła na zegar. Dziewiąta. Za wcześnie, żeby wstać, zwłaszcza że przez pół nocy przewracała się z boku na bok. Ale myśli, które terkotały w jej głowie jak dalekopis, i tak nie pozwoliłyby jej zasnąć. Odrzuciła więc kołdrę i sięgnęła po szlafrok. Postanowiła, że pójdzie do kuchni po coś do picia i wróci do łóżka. A jeśli phouka spytają, dlaczego o tej porze jest już na nogach, odpowie mu, żeby... żeby się zamknął. Światło wpadało przez okna salonu pod dziwnym kątem. Eddi rzadko budziła się, kiedy słońce stało tak nisko. Nigdzie nie dostrzegła phouki. Znalazła go w przedpokoju, śpiącego w psiej postaci pod samymi drzwiami. Postawił czarne uszy, jakby wyczuł jej obecność, ale oczy nadal miał zamknięte. Przynajmniej on się dzisiaj wyśpi, pomyślała. Przez chwilę patrzyła, jak jego boki unoszą się i opadają wraz z każdym oddechem. Nagle usłyszała skrzypnięcie drzwiczek kredensu i ciche, rytmiczne szuranie. Szybko przeszła przez salon i zajrzała do kuchni. Po talerzu, który wisiał nad zlewem, poruszała się energicznie ścierka. Po chwili talerz poleciał w stronę otwartej szafki i z cichym szczęknięciem opadł na stos innych. Teraz ścierka zaczęła wycierać szklankę. Potem największa miska Eddi zachwiała się na blacie, wprawiona w ruch przez łyżkę energicznie mieszającą jej zawartość, a pojemnik od ekspresu przesunął się po ladzie i zanurkował pod strumień zimnej wody. Mop zostawił wilgotny ślad na podłodze, a zasłony poruszyły się gwałtownie, gdy kurz wyfrunął przez okno. Na środku kuchni stała na pałąkowatych nogach naga, koszmarnie brzydka Włochata Meg. Jej postawa wyrażała głęboką, nie skrywaną pogardę i wojowniczość: ramiona miała skrzyżowane na piersiach, a długi podbródek wysunięty do przodu. Ogromny nos jak palec wskazywał na wszystko, ku czemu zwracała głowę. Mickey Mouse w krainie fantazji, pomyślała Eddi z nabożnym lękiem i podziwem, obserwując całą scenę z ukrycia. Nie była pewna, co ma zrobić. Chrząknąć... Nie, w ten sposób mogłaby stracić pojemnik od ekspresu. Może lepiej wrócić na palcach do sypialni. Powoli odsunęła się od drzwi... – Ciiicho! – odezwał się tuż przy jej uchu phouka. Znowu był w ludzkiej postaci, w niebieskich dżinsach, z nagim torsem, rękami splecionymi z tyłu i uśmiechem na przystojnej ciemnej twarzy. – Mogłeś poklepać mnie w ramię albo coś w tym rodzaju. – Podskoczyłabyś i pisnęła – stwierdził zadowolony z siebie. – Właśnie tak, jak to zrobiłaś. – Ty... mały... Phouka zerknął ponad jej ramieniem. Eddi wolno obejrzała się. W drzwiach kuchni stała Włochata Meg i łypała na nich groźnie. – Sprzeczka kochanków – wyjaśnił phouka. – Nie uderzę cię – syknęła Eddi, piorunując go wzrokiem. – To byłoby poniżej mojej godności. Meg nie zmieniła wyrazu twarzy. – Nie pozwolę wam szpiegować mnie – burknęła. – Wchodźcie albo zajmijcie się swoimi sprawami. Po chwili z kuchni dobiegły znajome odgłosy. Eddi wzruszyła ramionami i zajrzała do środka. Zamarła, widząc, jak pudełko rodzynek wykonuje samobójczy skok z półki, zatrzymuje się raptownie nad miską z ciastem i przechyla. – Mogę ci zadać pytanie? – spróbowała ostrożnie. Włochata Meg skrzywiła się straszliwie, ale nic nie powiedziała, więc Eddi doszła do wniosku, że to była zachęta. – Nie chcę cię urazić ani naruszyć zasad dobrego wychowania, ale to, co wiem o twoim... ludzie, usłyszałam od phouki. Nie sądzę, żeby był dobrym źródłem informacji. Obejrzała się przez ramię, ale nigdzie go nie zobaczyła. Meg prychnęła. – To zwykły amaudhan. – Eddi nie wiedziała, co to znaczy, ale przezornie milczała. – On nie chce źle, ale niczego mądrego z niego nie wyciągniesz. Miska przechyliła się nad blatem posypanym mąką, a ciasto wypłynęło z niej i zaczęło układać się warstwami. Czy naprawdę nie wydobędzie z phouki niczego sensownego? Przecież jego wyjaśnienia dotyczące spraw Jasnego Dworu nie były niedorzeczne, nawet jeśli w innych kwestiach coś kręcił lub się mylił. Pokazał jej wiele twarzy, a ona chciałaby wiedzieć, czy któraś z nich była prawdziwa. – Zresztą mniejsza o to – burknęła Włochata Meg. – Chciałaś o coś zapytać, dziewczyno. Eddi zerknęła na brązową, pomarszczoną twarz. Meg wpatrywała się w ladę, na której ciasto dzieliło się na osiem zgrabnych owali. – To naprawdę mało ważne, jak sądzę... Skrzacica tupnęła nogą. – Kiedy robię coś w kuchni, nie... nie zrzucam już wszystkiego z blatu na podłogę. W zeszłym tygodniu Carla przyszła na kolację, a ja odcedziłam makaron, nie wylewając go do zlewu. Kiedy spróbowała sosu, zapytała, gdzie go zamówiłam. Kiedyś paliłam garnki co najmniej dwa razy na tydzień, a teraz już od długiego czasu nic takiego mi się nie przydarzyło... – Eddi wzięła głęboki oddech. – Czy to wszystko dzięki tobie? – Jasne, że tak – odparła Meg. – Przecież jestem brązowym skrzatem. – To właśnie takie rzeczy robią brązowe skrzaty? – Nie, dziewczyno, wisimy nogami do góry na krzakach janowca i gwiżdżemy popularne piosenki. Zmykaj stąd i idź pogadać ze swoim głupim phouką. On to lubi, a ja mam robotę. – Tak, proszę pani – bąknęła potulnie Eddi i wycofała się z kuchni. Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak małe kopczyki ciasta z rodzynkami wtaczają się na blachę jak turlające się po zboczu dzieci. Phouka leżał na kanapie i trzymał nogi na skrzyni. Na jej widok uśmiechnął się i poklepał poduszkę obok siebie. Eddi usiadła na wskazanym miejscu, udając, że wcześniej nie przyszło jej to do głowy. – Wiedziałeś, że to Meg? – zapytała. – Twoja skrzacica? Eddi wzruszyła ramionami z lekką irytacją. – Nie jest moja. – Dlaczego? – Bo nie należy do mnie, na litość boską! – Ależ należy w takim sensie, w jakim ona rozumie to słowo. – Uśmiechnął się do własnych myśli. – W normalnych okolicznościach brązowe skrzaty mają w zwyczaju przywiązywać się do domostwa albo gospodarza. Oczywiście twojej sytuacji nie można nazwać normalną, ale skutek jest taki sam. Eddi zmarszczyła brwi, patrząc w podłogę. – Czyżby uważała, że jest mi coś winna? Może uratowałam jej życie, ale to nie znaczy, że ją kupiłam. Phouka nic nie odpowiedział. Gdy podniosła wzrok, jego twarz była nieprzenikniona. – To wszystko jest zabawniejsze niż przypuszczasz, skarbie – odezwał się w końcu. – Nie, nie kupiłaś jej, choć Lud ma obsesję spłacania co do centa długów, odwzajemniania przysług, handlu wymiennego. Nie umiemy natomiast wyrażać wdzięczności. W świecie, gdzie każde słowo kryje w sobie moc, zwykłe „dziękuję” nie wystarcza, żeby anulować zobowiązanie. Nie znamy także pojęcia bezinteresownego dawania. – A co to wszystko ma wspólnego z Meg? – zapytała Eddi łagodnie. – Żyjemy już bardzo długo obok ludzi i czasami trafia nam się zobowiązanie bez określonej wartości, dług nie do spłacenia. Wtedy czujemy się wdzięczni, a ponieważ nie lubimy tego uczucia, zmagamy się z nim w sposób, który nam najbardziej odpowiada. Eddi przyłapała się na tym, że patrzy w jego czarne oczy z bardzo bliska. Ogarnęło ją zakłopotanie, phoukę chyba też, bo przestał się uśmiechać i gwałtownie wciągnął powietrze. Przypomniała sobie inny taki moment, pod mostem w Minnehaha Falls. Miała ochotę zapytać go, jak on radzi sobie z wdzięcznością. Odpowiedź, która przyszła jej do głowy, wydawała się według jego pokręconej logiki rozsądna, lecz w niej wywołała przygnębienie. Wstała raptownie. – Muszę zadzwonić do Carli – oznajmiła. Było za wcześnie, na telefon, lecz nie sądziła, żeby phouka o tym wiedział. Zostawiła wiadomość na sekretarce automatycznej i jeszcze przez chwilę po odłożeniu słuchawki stała przy telefonie. Powinnam coś powiedzieć. Powinniśmy teraz wszystko sobie wyjaśnić. Zamiast tego poszła do sypialni, żeby się ubrać. Włożyła dżinsy i bawełnianą bluzę, uczesała włosy. Twarz widoczna w łazienkowym lustrze była blada i nie dokończona. – I co z tego? Nie musisz na nikim robić wrażenia – powiedziała Eddi do swojego odbicia. Usiadła na łóżku i spojrzała za okno. Następnie wzięła ze stojaka hoffmana, położyła go na kolanach, nastroiła i zagrała kilka cichych, przypadkowych akordów. A więc te ręce zmuszają ludzi do tańca. Ha! Arpeggio popłynęło spod jej palców jakby z własnej woli. Brzdąkała przez jakiś czas, aż w końcu uświadomiła sobie, że wciąż pozostaje przy tonacji minorowej. Dlaczego niepokoi mnie, że on udaje zakochanego? Przynajmniej robi to lepiej niż Willy. I o niebo lepiej niż Stuart, a przecież on przez jakiś czas naprawdę mnie kochał. Mocniej uderzyła w struny. Wolałabyś, żeby nie udawał, tak? O to ci chodzi? Odłożyła gitarę i wyszła z sypialni. Phouka opierał się o framugę okna w salonie, jakby zrobił sobie chwilowy odpoczynek od spacerowania po pokoju. W kuchni Eddi zobaczyła przykryte lnianą ścierką słodkie bułeczki z rodzynkami, dzbanek kawy i pełną czystych naczyń suszarkę. Czyżby Meg już wyszła? Jeśli tak, to raczej nie zrobiła tego frontowymi drzwiami. Eddi wzięła talerze, bułeczki, masło i zaniosła je do pokoju. Phouka nadal stał przy oknie. Wróciła do kuchni po kawę. – Śniadanie – powiedziała, siadając do stołu. Phouka zajął miejsce naprzeciwko niej, ale nie zabrał się do jedzenia, tylko gapił się w sufit, opierając dłonie na krawędzi stołu. – Może powinnaś mieć nowego psa obronnego – stwierdził nagle. Eddi popatrzyła na trzymany w ręce nóż i odłożyła go na brzeg talerza. – Dlaczego? – Wykonałem już swoje zadanie – odparł całkiem spokojnie. – Zrobiłem dla ciebie wszystko, co mogłem. Może nadszedł czas na... mniej kłopotliwego opiekuna. – Masz kogoś konkretnego na myśli? Chyba zaalarmował go jej stanowczy ton. – Nie, ale znam paru mieszkańców Zaczarowanej Krainy nie tak bardzo irytujących jak ja. Popatrzyli na siebie ponad stołem. – Jeśli wolisz być gdzie indziej... – zaczęła Eddi ostrożnie. – Wszystkie miejsca są takie same – rzucił pospiesznie phouka, ale zaraz potem przygryzł nerwowo wargę. Po długiej, niezręcznej chwili milczenia spytała: – Chcesz odejść? Zamknął oczy. – Nie. Eddi rozluźniła napięte mięśnie ramion. – Więc zamknij się i jedz. I podała mu bułeczkę. Wziął ją od niej w taki sposób, jakby to była część ich prywatnego, żartobliwego rytuału. *** Eddi skręciła z Dwudziestej Piątej w Garfield i zatrzymała się przy krawężniku. – Przyjemnie tu – powiedział phouka, rozglądając się po zadrzewionym bulwarze, trawnikach i starych domach, wprawdzie podupadłych, ale trzymających jeszcze fason. – Stwierdzam z żalem, że ładniej niż w twojej okolicy. – Chyba zauważył jej zaciśnięte usta, bo dodał szybko: – Ale oczywiście twoją bardzo lubię. – To dobrze, bo ja nie mogę sobie pozwolić na tę dzielnicę. Phouka przygładził zmierzwione przez wiatr włosy. – Carla ma więcej pieniędzy niż ty? – Dorabia sobie, jeżdżąc taksówką. Phouka zmarszczył brwi i przekrzywił głowę. – Taksówką? – To taki samochód, którego kierowcy płacisz za wożenie. – Aha, coś w rodzaju konnych pojazdów do wynajęcia. – Ile ty masz lat? To pytanie wyraźnie go zaskoczyło. – Na ziemię i powietrze, czasami bywasz jeszcze gorsza niż ja. Odpowiedź na to pytanie niczemu nie służy, więc ci jej nie udzielę. – W dzieciństwie czytałam „Black Beauty”. Tam też były konne taksówki. Czyżbyś był aż tak stary? Phouka westchnął głęboko. – Starszy. – O ile? – Dużo. Nie powiem, bo byś ode mnie uciekła, pierwiosnku. Eddi prychnęła. – Chyba muszę się poddać, bo zaczynasz mówić zbyt pieszczotliwie. – Jestem rozdarty. Nie wiem, co odpowiedzieć. Czy „Tak, oczywiście”, czy „Co to znaczy, że zaczynam?”. Ujął jej dłoń i pocałował, a następnie puścił się biegiem przez ulicę. Eddi jeszcze bardzo długo czuła na skórze dotyk jego ust. Jej przyjaciółka mieszkała na strychu domu-bliźniaka, przerobionym na apartament. Miał on duże łukowate okno od frontu, rząd mansardowych okien z drugiej strony i wyjście na zewnętrzne schody. Latem musiała je wszystkie otwierać. Lubiła żartować, że dzięki temu jej mieszkanie zmienia się z pieca konwencjonalnego w konwekcyjny. Eddi ruszyła za phouką po frontowych schodach, wyłożonych czerwonym, mocno wytartym dywanem. Klatka schodowa pachniała wiktoriańskim kurzem. Na drzwiach Carli była zamocowana kołatka z lakierowanego drewna w formie twarzy o głupawym wyrazie. Po pociągnięciu za sznurek, który zwisał z rozciągniętych w uśmiechu warg, usta otwierały się i z głośnym mlaśnięciem wysuwał się z nich język. Phouce tak bardzo się to spodobało, że Eddi musiała dać mu klapsa po ręce, żeby przestał się dobijać. – Wchodźcie! – zawołała Carla. Wbrew temu, co mówiła gospodyni, mieszkanie było całkiem ładne, głównie dzięki skośnemu dachowi i mansardowym oknom. Było pomalowane na biało, a podłogę w szachownicę z białego i czarnego linoleum częściowo zakrywał duży dywan ze skrawków. Na jednej ścianie wisiała zrobiona z papier mâché głowa jednorożca z grzywą, brodą z kręconych siwych włosów i złoconym rogiem, przewiązanym wielobarwną wstążką. Na drugiej – stara makata z jeleniem, jeziorem i sosnami albo zielonymi górami o ostrych szczytach. Kolekcja metalowych samochodzików rywalizowała o przestrzeń z książkami, czasopismami i komiksami. Carla przywitała ich słowami: – Mam dla was pieniądze za ostatni wieczór i dwa następne zamówienia, oczywiście dzięki naszemu wspaniałemu występowi. – Czuję się tak, jakbym żyła w musicalu – stwierdziła Eddi. – Nie zapeszaj, dziewczyno, jeszcze nie jesteśmy sławni. Siadajcie. Kawy? Oboje kiwnęli głowami. Carla przebiegła trzy kroki, a potem resztę drogi do kuchni pokonała, ślizgając się w samych skarpetkach po linoleum. – To od tych sukcesów kręci ci się w głowie? – Mnie? Nic podobnego. – Akurat – mruknęła Eddi. Owszem, kręci. Dan musi być miłym facetem. Bo jeśli nie jest, zrzucę go ze schodów. Zastukała kołatka i zza drzwi dobiegł głos Rochelle’a. – Hej! To ja! Gospodyni otworzyła drzwi. Dan trzymał pod pachami wyładowane torby. Okulary zsunęły mu się na czubek nosa. Carla poprawiła je i wzięła od niego jedną paczkę. – Nie mogłem znaleźć tego dziwacznego makaronu. – W tym momencie Rochelle dostrzegł gości i uśmiechnął się szeroko. – Cześć. Oboje zaczęli wykładać produkty na ladę. Eddi obserwowała ich. Widać było, że dobrze się czują w swoim towarzystwie, ale jednocześnie sprawiali wrażenie onieśmielonych. Może to skrępowanie brało się z tego, że na nich patrzyła. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak intymną czynnością może być wspólne rozpakowywanie zakupów. W końcu Dan wyjął piwo z lodówki i opadł na fotel. – Wiecie, kiedy przyjdą pozostali? Eddi wzruszyła ramionami i spojrzała na phoukę. – To ty przekazałeś im wiadomość o spotkaniu. A przy okazji, jak to zrobiłeś? – Samolocikiem z papieru – odparł phouka. W tym momencie usłyszeli szybkie, lekkie kroki na schodach, a po chwili pukanie do drzwi. – Bingo – mruknęła Carla pod nosem i zawołała: – Wejdź! W progu stanął Willy, wysoki i smukły, idealny bohater romantyczny. Miał na sobie rozpiętą pod szyją białą koszulę z podwiniętymi rękawami, wąski, czarny, luźno zawiązany krawat, czarne obcisłe denimy i czarne trampki. Włosy, czarne i białe jak cała reszta, opadały mu na oczy. Najpierw skierował wzrok na Eddi, choć nie siedziała na wprost drzwi. Na szczęście nie dostrzegła w nim oskarżenia ani gniewu. Wyczuła, że phouka nieruchomieje. Posłała Silverowi uśmiech, tak ostrożnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Po chwili Willy odwzajemnił go, a Eddi usłyszała, jak phouka wypuszcza powietrze z płuc. – Cześć wszystkim – rzucił Silver i usiadł na ławie stojącej pod dużym frontowym oknem. W świetle padającym od tyłu nie było widać jego twarzy, tylko jasne pasmo we włosach i lśniącą biel koszuli. – Zanim przejdziemy do naszych spraw, zapraszam was na przyjęcie. Wszyscy wytrzeszczyli na niego oczy. – Dokładnie za miesiąc od ostatniej nocy, w parku Tower Hill. Zabawa rozpocznie się o zmroku. Będzie muzyka. Proponuję, żebyście przynieśli instrumenty. – Miesiąc od... – zaczęła Carla. – W wigilię nocy świętojańskiej – przerwał jej phouka, a następnie spojrzał na Willy’ego. – Już postanowione, tak? Silver skinął głową. – Trzy dni po święcie lata. – Gdzie? – Como Park. Eddi obserwowała uważnie phoukę, żeby zorientować się, czy to dobra, czy zła wiadomość. Domyśliła się, że chodzi o datę i miejsce następnej bitwy. Ale nie rozumiała zdziwienia, które odmalowało się na twarzy jej opiekuna. – Przecież to my sprawujemy władzę w Como Park – stwierdził w końcu. Willy uniósł brew i skinął głową. – I tylko trzy dni po nocy świętojańskiej. Na dąb i jesion, dlaczego dała nam takie fory? – O czym wy mówicie? – zainteresował się Dan. Phouka szybko wyjaśnił mu sytuację i znowu zwrócił się do Silvera: – Jeśli Czarna Pani chce nam oddać zwycięstwo, są łatwiejsze sposoby. Co ona knuje? Willy wzruszył ramionami, ale ton jego głosu przeczył niedbałemu gestowi: – Może próbuje nas zbić z tropu, zdenerwować. Nie wiem. Eddi wstała z fotela, podeszła do okna i znowu wróciła na miejsce. – Kto postanowił zaprosić nas na przyjęcie? – spytała. Willy uniósł głowę. – Słucham? – Kto chce ich wciągnąć w wasze rozgrywki? – Wskazała na Dana i Carlę. – Czy to pomysł tej wiedźmy? – Wigilia święta lata to czas jednego z rozejmów – powiedział Silver. – Wielkie rzeczy! Czy będzie strzelanina, czy nie, nie ma powodu, żeby mieszać ich w sprawy Zaczarowanej Krainy. – To już się stało – powiedział ochrypły głos. Eddi obejrzała się. W drzwiach stał Hedge, łypiąc na nią spod grzywy włosów. – Dzieciak ma rację – stwierdziła Carla. – Spójrz na nas. Po mojej lewej stronie siedzi cholerny Tam Lin. – Wskazała na Willy’ego. – Przede mną – odpowiedź Związku Kynologicznego na Mr. Eda. Nie wiem, czym zajmuje się Hedge, ale na pewno jest w tym dobry. A wszyscy piją kawę i rozmawiają w moim salonie. – Gospodyni zbliżyła się do Eddi, wzięła ją za ramiona i lekko potrząsnęła. – I wreszcie moja najlepsza przyjaciółka. Przyjaźń rodzi się ze wspólnych doświadczeń, prawda? Więc co mam odpowiedzieć, kiedy moja matka zapyta, dlaczego już się z tobą nie spotykam? „No wiesz, trochę jej odbiło i po prostu nasze drogi się rozeszły”. Eddi pokręciła głową. – Wolę, żeby mi odbiło niż żebyś ty zginęła. Carla spojrzała na nią z góry i wzruszyła ramionami. – Ja też. Ale skoro jest rozejm, będzie bezpieczniej niż w wielu innych miejscach, w których bywałam. – A więc nie zdołam cię powstrzymać? – Nie. – W takim razie jesteś szurnięta – stwierdziła Eddi łagodnie. – Uważaj na siebie, ci ludzie są dziwni. – Wiem, pracuję z trzema z nich. – Carla bez uśmiechu kiwnęła głową. Eddi poczuła się lepiej. @@Rozdział szesnasty @@PRZYJĘCIE Zaskoczyły ją recenzje ich występu. I to nie zachwyty nad wysokim poziomem Eddi i Elfów, niemal telepatycznym porozumieniem, które pozwalało muzykom rozwijać swoje pomysły, czy nad wyczuciem scenicznym oraz nad konsekwentnym rozwijaniem stylu grupy i charakterystycznego brzmienia... Dziwiło ją zupełnie co innego: dodatkowe głosy, które zdaniem recenzenta pochodziły z samplera cyfrowego, nie istniejąca partia elektrycznych skrzypiec w jednej z piosenek, no i... efekty świetlne. – Jakie efekty świetlne? – jęknęła Eddi, siedząc na kanapie w sali prób. – Całą resztę rozumiem. Dan wyczyniał na klawiszach takie rzeczy, że można je było wziąć za każdą dowolną rzecz. Zwłaszcza że wszyscy tańczyli do upadłego. – Oparta na łokciu, robiła wykład Rochelle’owi, Carli, Willy’emu i phouce. – Zauważcie, że ani jeden recenzent nie przyznał się, że cały wieczór szalał pod sceną. – Ten z City Pages... jak mu tam?... prawie to zrobił – powiedział łaskawie Dan. – Wszyscy oni boją się, że stracą reputację bezstronnych krytyków muzycznych. Ale skąd się wzięły efekty świetlne? Carla zaczęła stroić bębny. – Może... (łup) ten, kto robił dźwięk... (łup), bawił się również światłami... (łup). – W Uptown są tylko zamontowane na stałe reflektory. Po zogniskowaniu można je tylko włączać albo wyłączać. Mogliby zafundować sobie coś lepszego, ale na razie tego nie zrobili. Siedzący na wzmacniaczu Willy zerknął na phoukę, a ten natychmiast spuścił wzrok na podłogę. Eddi spiorunowała obu wzrokiem. – Dosyć tej konspiracji. Co zrobiliście? Phouka uśmiechnął się do niej tak promiennie, że niemal zaparło jej dech w piersi. – Nic – odparł Silver. – To ty. Eddi wytrzeszczyła na niego oczy. – Tak, to twoje wizje. Kiedy jesteś pochłonięta graniem, zatracasz się bardziej niż sądzisz. – Willy wyciągnął przed siebie długie nogi i odchylił się do tyłu. – Rzucasz czary. Eddi zerknęła na Carlę. Przyjaciółka może nie uwierzyć w takie rzeczy. – Naprawdę to robi? – spytała Carla. – Tak. I cieszcie się, że zaczęła od iluzji. Gdyby jej podświadomość zaczęła igrać z żywiołami, Uptown chyba poszłoby z dymem. – Bzdury – skwitował phouka wesołym tonem. – Z całym szacunkiem oczywiście. Wiesz doskonale, że manipulowanie żywiołami to wyższy stopień wtajemniczenia i nie da się wpaść na to przypadkiem. Eddi podejrzewała, że ta ostatnia uwaga była skierowana do niej, miała ją uspokoić. Dobrze byłoby mieć pewność, że nie spali się własnego mieszkania podczas snu. – Skąd wiedziałam, jak to robić? – zapytała. – Podpowiadałeś mi do ucha? Phouka z irytacją pokręcił głową – A ktoś uczył cię chodzić na dwóch nogach? – Kiepskie porównanie. To jest normalne... Phouka uniósł brew. – A magia nie – dokończyła Eddi. Silver wstał ze wzmacniacza szybkim, niecierpliwym ruchem. – Czy to ważne? Masz moc i zaczęłaś jej używać. Naucz się tylko kontrolować ją, zanim zrobi to ktoś inny. Przełożył pas od gitary przez ramię i zaczął ćwiczyć gamy. – Na ile jest to prawdopodobne? – zapytała Eddi. Willy znieruchomiał i podniósł na nią wzrok. Jego twarz, na której widać było wątpliwości i niepokój, raptem stała się młodsza. – Nie wiem, ale skoro ja bym potrafił, to ona na pewno też. Eddi nie musiała go nawet pytać, o kim mówi. – Chyba najlepiej będzie, jak zacznę ćwiczyć. W tym momencie dobiegł do nich odgłos szybkich kroków na schodach. Eddi zatrzymała się w połowie drogi do gitary. Kiedy w drzwiach stanął Hedge, zauważyła, że Willy i phouka odprężyli się. – Cześć – powiedziała – spóźniłeś się. Basista z zakłopotaniem opuścił głowę. Wyglądał niechlujnie. Brązowe włosy sterczały mu na wszystkie strony, szara bluza bez rękawów była ciemna od potu, a na dżinsach widniały zielone plamy od trawy. – Przepraszam – bąknął i posłał jej błagalne spojrzenie. – W porządku, jeszcze nie zaczęliśmy. Co cię zatrzymało? Hedge włączył wzmacniacz i sięgnął po steinbergera. – Wigilia święta lata – mruknął, jakby te słowa wszystko wyjaśniały. Dan uśmiechnął się. – Toczyłeś beczki z piwem? Hedge przywołał na twarz uśmiech, a kiedy się odezwał, jego głos brzmiał jak nigdy wesoło. – Piwo! Będziesz zaskoczony. Czeka nas odlotowa noc! – Oho. – Carla pokręciła głową, spoglądając na Dana. – Nie wiem, czy powinnam cię puścić, chłoptasiu. – Ktoś musi potem zanieść cię do domu. Eddi już miała ich uciszyć i rozpocząć próbę, gdy zauważyła dziwną minę Willy’ego. Patrzył na Dana i Carlę ze zrozumieniem i jednocześnie żalem. Po chwili opuścił wzrok, ukląkł obok wzmacniacza i zaczął majstrować przy pokrętłach. – Najpierw rozgrzewka czy od razu popracujemy nad czymś nowym? – spytała Eddi. – Nowym! – odparł ochoczo Dan. – Zróbmy jakąś motocyklową muzykę. Melodię i słowa już znali. Teraz przyszedł czas na dopracowanie brzmienia zespołu. Eddi dała im wcześniej surowy projekt aranżacji; teraz składali razem poszczególne partie instrumentów. Dan zadał na klawiszach pytania wymagające odpowiedzi, a Willy podkreślił je zgrzytliwym akordem. Potem Carla włączyła na jednym z werbli odległy pomruk burzy. Bas Hedge’a zaczął pulsować warkotem silników i szumem opon na spojeniach autostrady. Następnie rozległ się cyfrowo przetworzony długi łoskot cymbałów oraz brzęk szkła, a zaraz po nim nastąpiła pierwsza zwrotka. Fantazje przemocy, Tłuczenie butelek o ścianę, Pragnienie ruchu, działania Na całość. Hałas samochodów na nocnej ulicy, Widzisz tylne światła przez zasłony, Tam, gdzie twoje marzenia mkną Ku drugiej stronie nocy Na całość. Eddi rozpoczęła refren, wypatrując skutków działania swojej magii. Ale niczego nie zobaczyła ani nie usłyszała, niczego nie poczuła. Szybkie zerknięcie na phoukę, który siedział na zniszczonej kanapie, nic jej nie dało. Na całość, na całość, Po to, czego pragniesz, Gdzie istnieje magia, a ty jesteś ogniem na niebie, Gdy umowa wymaga poświęcenia, A ty wiesz, że nie możesz umrzeć. Na krawędzi, na której żyją najlepsi, Na całość. Chcesz być bohaterem Z siekierą, która zaraz opadnie, Kupiłbyś ją za miłość i chwałę, Za wszystko. Chcesz ubierać się na czarno I tracisz serce na zawsze, Ścigasz marzenie przez deszcz i grzmoty Na swój honor Na całość. Była ciekawa, czy poczuje mrowienie albo szczypanie, tak jak wtedy, gdy otaczała ją moc Jasnego Dworu. Dla ciebie żaden samochód nie jest dość szybki, W twoim sercu żadna miłość nie jest prawdziwa. Czy ległyby w gruzach twoje fantazje, Gdybym ci powiedziała, że nie jesteś jedyny? Trzymaj nogi z dala od rury wydechowej, Unoś podeszwy butów nad jezdnią; Wdusimy gaz i przekroczymy czerwoną kreskę, Dotrzemy do kresu, Będzie słodko, Pójdziemy na całość. Piosenka zakończyła się cichnącym w oddali basem. Kolejne instrumenty milkły, Hedge wolno zdejmował nogę z pedału. Carla dodała jeszcze bardzo ciche brzęknięcie talerzy. – Dobrze – pochwaliła ją Eddi. – Tak zostaw. Willy, tylko nie za dużo wczesnego Pete’a Townsenda w solówce. Następnym razem dodamy chórki. – Spojrzała ponad mikrofonem na phoukę. – No i jak? – Ładnie. – Nie miałam na myśli piosenki. Czy zrobiłam coś dziwnego? – Nie – odparł z uśmiechem. Przećwiczyli utwór jeszcze dwa razy. Po każdej powtórce Eddi zerkała na phoukę, ale ten tylko kręcił głową. – Przerwa – zarządziła w końcu i usiadła obok niego na kanapie. – Czy coś robię źle? – Nie, pierwiosnku, to wspaniała piosenka i nabiera coraz lepszego kształtu. Eddi popatrzyła na niego surowo, aż zaczął się śmiać. – Och, moje serce, magia nie powstaje po jednym machnięciu czarodziejską różdżką, i to wyłącznie dla własnej przyjemności. Była na niego wściekła za ten śmiech. Już zamierzała wstać, kiedy chwycił ją za nadgarstki i potrząsnął łagodnie. – Słowa Willy’ego wyraźnie ci zaszkodziły. Nie zajmuj się robieniem czarów. Graj swoją muzykę i pozwól, żeby magia sama się pojawiła. – A jeśli się nie pojawi? Phouka spojrzał na jej ręce, puścił je szybko i podniósł wzrok. – Może nigdy nie będziesz jej potrzebowała. Tego popołudnia niczego nie wyczarowała. Raz, w trakcie ostatniej zwrotki nowej piosenki, poczuła – co często zdarzało się jej na scenie – jakby utwór i przestrzeń, w której rozbrzmiewał, raptem stały się całym światem. Ale kiedy zaczęła analizować to wrażenie, uleciało bez śladu. Próba była długa i ciężka. Przez otwarte okna wpadał ciepły wiatr. Kiedy o siódmej ogłosiła koniec, czuła się jak wilgotny dywanik łazienkowy. – Idźcie już do domu – powiedziała. – Mamy dzisiaj imprezę. – Park Tower Hill o zmierzchu? – spytała Carla. Willy pokręcił głową. – Nie o zmierzchu. Trzeba zaczekać, aż będzie całkiem ciemno. – W jego uśmiechu nie było śladu rozbawienia. – Rozejm obowiązuje dopiero od zachodu słońca. Nie ryzykujcie, przychodząc za wcześnie. Lepiej nie kusić losu. Dan rzucił spojrzenie na Carlę. – O rany, a co będziemy robić do tego czasu? – Pójdziemy do domu i coś wymyślimy – odparła Carla, rumieniąc się. – Znikamy, dzieciaki. Eddi słyszała, jak chichoczą na schodach, ale ich słowa nie docierały do niej. Hedge odłożył sprzęt i skinął jej głową. – Nara... – rzucił i powlókł się do drzwi. Eddi obeszła salę, wyłączyła ekspres do kawy i pozamykała okna. Willy, ku jej zaskoczeniu, wcale nie zbierał się do odejścia. Siedział zgarbiony na wzmacniaczu i cicho brzdąkał na gitarze. Po chwili rozpoznała melodię, ale nie mogła sobie przypomnieć tytułu. Była to folkowa piosenka o kobiecie, która przysięgła, że nigdy nie wyjdzie za mąż, bo jej kochanek utonął na morzu... – Pora na nas – powiedziała łagodnie. Uśmiechnął się, ale nie podniósł wzroku. – Ja zamknę. Ty możesz iść do domu. Eddi przyglądała mu się przez chwilę, po czym zerknęła na phoukę i wskazała oczami na drzwi. Phouka zmarszczył czoło, ale ruszył do wyjścia. Po chwili usłyszała bębnienie jego butów o żelazne stopnie. – Coś się stało? – spytała. Silver przestał grać. – Nie – mruknął i znowu zaczął trącać struny. Tę piosenkę również znała. – „Była bitwa na północy...” – zanuciła cicho, a Willy do niej dołączył. I szlachciców było wielu. Zabili sir Johna Haya, A winę zrzucili na Geordiech. Gdy skończyli, Silver pokręcił głową. – Czy ludzie w ogóle piszą piosenki o czymś innym niż miłość i śmierć? – W jego głosie pobrzmiewała nuta zniecierpliwienia. – Zdarza się. – Nie zauważyłem. – Spojrzał za okno. – A wydaje mi się, że znam je wszystkie. Zabawne, co? Eddi przyjrzała się jego profilowi, ostremu jak wycinanka z papieru na tle wieczornych cieni. W lewym uchu zobaczyła srebrny kolczyk, trzy przeplecione ze sobą sierpy księżyca, odcinający się od jego ciemnego policzka. Ramiona Willy’ego uniosły się, jakby nimi wzruszył albo westchnął. Potem odwrócił się do niej. – Są zakochani, prawda? Minęła dłuższa chwila, nim Eddi zrozumiała, o co pyta. – Carla i Dan? Skinął głową, czekając w napięciu na odpowiedź. – Tak się przynajmniej wydaje. Zacisnął usta i zmarszczył brwi. – A to nie wystarczy? Eddi zaczęła się domyślać, do czego Willy zmierza. – To nie takie proste. Tylko oni sami wiedzą, czy są zakochani, ale żadne z nich nie ma pewności co do uczuć drugiego. Willy roześmiał się z przymusem. – Na dąb i jesion. – Uciekł wzrokiem, tym razem ku górze sprzętu. – Najważniejsze, że dają sobie nawzajem szczęście. – Ale również przyprawiają się nawzajem o gniew i smutek. Jeśli nie, to znaczy, że nie łączy ich miłość. Po długiej chwili zadumy Willy spytał: – Czy ty byłaś we mnie zakochana? – Niezupełnie – odparła zgodnie z prawdą. – No, to już coś. – Zaśmiał się krótko. – Po tych wszystkich cholernych piosenkach powinienem wreszcie rozumieć miłość i śmierć. Ta rozmowa wyprowadziła Eddi z równowagi. Przyłapała się na tym, że czeka, aż Willy zaproponuje, by spróbowali jeszcze raz, zapyta, czy mogłaby wybaczyć mu błędy i paść w jego ramiona. Ale była zupełnie nie przygotowana na to, co teraz powiedział. – A phouka? Eddi wytrzeszczyła oczy. – Co? – Kochasz go? Jej nogi zmieniły się w galaretę. Chciała wstać, ale nie mogła. W dodatku to samo stało się z jej wargami. – Twierdzisz, że nie należy sądzić po pozorach, ale mógłbym założyć się, że phouka jest w tobie zakochany. A ty byłaś przy mnie zupełnie inna, niż jesteś przy nim. – Willy mówił z charakterystycznym dla niego żarem, a jego zielone oczy przeszywały ją na wylot. – Powiedz mi, co to wszystko znaczy. Nogi w końcu pozwoliły jej wstać i podejść do okna. – Gdybyś był tylko cholernym gitarzystą, powiedziałabym ci, żebyś pilnował swojego nosa. Willy wzruszył ramionami. – Może powinnaś. – Skoro jednak masz taką jasność, doradź mi, co zrobić z phouką – powiedziała i natychmiast tego pożałowała. – Myślę, że... to samo co ze mną. – Czyli? Twarz Silvera wyglądała młodo, niewinnie i nie całkiem ludzko. – To co uważasz za słuszne. Nisko stojące słońce rzucało teraz przez okna snopy światła koloru masła. Między nimi unosił się kurz. – Spróbuję. – Ruszyła do drzwi. – Nie zapomnij zamknąć sali. Gdy wyszła na schody, usłyszała pierwsze dźwięki „Geordie”. Phouka stał na dole i czekał. Jego brązowa skóra lśniła w słonecznym blasku miedzią, oczy były ciemne i wielkie. Ich wyraz sprawił, że Eddi poczuła ból w piersi. – Coś nie w porządku? – zapytał. – Nie wiem, chyba nie. Co było prawdą. Przynajmniej taką miała nadzieję. *** Nie było łatwo jechać motocyklem w sutej spódnicy. Część materiału utknęła Eddi pod kolanami, na części usiadła. A dwie górne warstwy porwał nocny wiatr, tak że mknęli przed siebie w granatowej szyfonowej mgle, rozświetlonej przez srebrny sierp księżyca i wyhaftowane na sukience gwiazdy. – Gdzie znalazłaś ten uroczy fatałaszek? – spytał phouka, gdy zatrzymali się na czerwonym świetle, i dotknął przezroczystej tkaniny, która leżała na jego kolanie. – Podoba ci się? – Bardzo. – Możesz przymierzyć. – Nieznośny kwiatuszek – powiedział z uśmiechem. – Znalazłam ją w sklepie z ciuchami. Myślę, że kiedyś należała do baletnicy. – Była zadowolona, że spódnica podoba się phouce, i jednocześnie zawstydzona, że jego zachwyt sprawia jej taką radość. – Mówiłeś, że powinnam włożyć coś do tańczenia. – Niezupełnie. Powiedziałem, żebyś włożyła coś, w czym lubisz tańczyć. Podoba mi się również ta aksamitna góra. – W tym momencie światła zmieniły się i dopiero na następnych mógł dodać: – Ale głębokie wycięcie z tyłu to nie fair z twojej strony, pierwiosnku. Tak samo jak ja z jedną ręką wokół twojej talii, a drugą wokół gitary. Eddi za szybko puściła sprzęgło i motor raptownie wyrwał do przodu. – Przepraszam. – Phouka zaśmiał się do jej ucha. – Nie musisz mnie zrzucać na ulicę. Już będę grzeczny. Minęli uniwersytecki campus i teraz znajdowali się blisko parku Tower Hill. Eddi czuła coś w rodzaju tremy. Już raz była na polu bitwy z mieszkańcami Zaczarowanej Krainy. Wtedy była Aniołem Śmierci. Ciekawe, jaka rola przypadnie jej w dzisiejszej uroczystości? Tower Hill wznosiło się pośrodku parku jak klejnot w oprawie. Jego brzegi wytyczała jarząca się zielona linia. Wewnątrz zakreślonego kręgu jarzyły się subtelnymi barwami światełka, a kolorowa mgła otaczała je niczym welon. Każde drzewo było obwiedzione złotem, każdy liść był bladozieloną lampą. Wieża, od której park wziął swoją nazwę, przypominała swoim kształtem kapelusz wiedźmy. Łukowate okna bez szyb, biegnące wokół szczytu budowli, jaśniały srebrzyście. – Dobry Boże... – wykrztusiła Eddi, zatrzymując motocykl. – Co, do diabła, ludzie sobie pomyślą? Phouka roześmiał się. – Głupiutki pierwiosnek. Wzgórze jest ciemne i ciche, nie ma tu nawet kochanków. Gdyby jednak ktoś się tutaj zapuścił, to miejsce wyglądałoby dla niego zupełnie zwyczajnie. – Ale ja to wszystko widzę. – Nagle odwróciła się do niego. – A może to iluzja? – Nie, dzisiaj iluzją jest ciemność. W jego głosie pobrzmiewał ton, którego Eddi nie umiała zidentyfikować. Dodała gazu, odbiła od krawężnika i ruszyła w stronę rozjarzonego wzgórza. Zaparkowała na Malcolm Avenue, między parkiem a starą szkołą. – Możemy ją przekroczyć? – spytała, wskazując na zieloną granicę. – Sprawdźmy – odparł phouka. Ruszyła za nim chodnikiem. Z bliska zobaczyła, że świetlna bariera nie jest taka sama, jak ciemnoszmaragdowa kurtyna, która otaczała Minnehaha Falls. Tutaj tańczący ogień miał barwę delikatnej złocistej zieleni, a na brzegach pojawiała się blada lawenda. Phouka położył pudło z gitarą na ziemi i klęknął. Wyszeptał jakieś słowo i dotknął leżącego tuż za jarzącą się linią kamienia. Płomienie opadły i cofnęły się jak lokaje bijący pokłony przed królem, odsłaniając ścieżkę, która prowadziła na wzgórze. – Najbardziej uwielbiana spośród śmiertelników, czy jesteś kontenta? – zapytał phouka z szerokim uśmiechem. – Głupi głupek – odparła Eddi. Wzięła go za rękę i pociągnęła za świetlną barierę. Kiedy tylko ją przekroczyli, ogień znowu skoczył w górę. Eddi dostrzegła onieśmielenie na twarzy phouki, więc zakłopotana puściła jego dłoń, ciepłą i bardzo gładką. – Mówiłeś, że przebierzesz się na miejscu – powiedziała szybko. – A jakiego chciałabyś mnie zobaczyć? – spytał niewinnym tonem. – Jak to jakiego? Wystrojonego. – Więc odwróć się, skarbie. Taftowa warstwa spódnicy musnęła chłodem jej łydki, pasma włosów smagnęły ją po twarzy. Przed sobą ujrzała zbocze oświetlone przez blask księżyca, uliczne lampy i fosforyzujące źdźbła trawy. Poczuła się lekka jak piórko. – Już – powiedział phouka. Odwróciła się. Stał z uniesioną brodą po drugiej stronie ścieżki i bawił się gałązką. Był odmieniony, elegancki i pełen rezerwy. Miał na sobie płaszcz z ciemnozielonego brokatu, haftowany w kwiaty i różne dziwne stworzenia w stonowanych kolorach. Całość wyglądała jak ogród w nocy. Rękawy o czarnych, wywiniętych mankietach były ozdobione srebrnymi guzikami. Spod rozpiętego wierzchniego okrycia wystawała czarna kamizelka i biały koronkowy żabot. Jeszcze więcej koronki wysuwało się z mankietów i sięgało aż do srebrnych pierścieni, lśniących na jego palcach. Stroju dopełniały spodnie z czarnej satyny, dopasowane i haftowane srebrem na zewnętrznych szwach. Wyniosły nieznajomy poruszył nagle głową i od srebrnego kolczyka w jego uchu odbiło się światło. Po chwili znowu stał się phouką. – Wspaniale – powiedziała cicho, jakby nie chciała go spłoszyć. – Gdybyś jechał tutaj tak ubrany, zostawiłbyś za sobą trop w postaci złamanych kobiecych serc. Phouka roześmiał się i ukłonił. – Chodzi ci o to, że rzucam się w oczy? Dlatego właśnie czekałem, aż dotrzemy na miejsce. – Od kiedy to przejmujesz się tym, że zwracasz na siebie uwagę? – Wcale się nie przejmuję. Lubię być wspaniały. Podał jej ramię i ruszyli razem przez zagajniki młodych drzew o szeleszczących liściach. Gdy doszli do rozwidlenia ścieżki, wybrali tę, która okrążała wzgórze. W pewnym momencie Eddi usłyszała głosy, śmiechy oraz muzykę, dobiegające zza trawiastej skarpy. Nagle wróciły dawne podejrzenia i wątpliwości. Zatrzymała się przy murku. – Phouka. Nie była pewna, czy usłyszał jej głos, ale odwrócił się natychmiast i uniósł brew. – Co zobaczę za zakrętem? – Nie czekają tam na ciebie żadne przykre niespodzianki, skarbie. Obowiązuje rozejm. – Nie miałam na myśli tego rodzaju niespodzianek. Dlaczego zostałam zaproszona na przyjęcie? Jak mnie potraktują? – Wskazała głową na wzgórze. Phouka usiadł na murku. – Boisz się ich? – zapytał. – Nie, ale gdybym była z Jasnego Dworu, plunęłabym sama sobie w twarz. – Widząc jego zdziwioną minę, dodała: – Jestem dziewczyną, przez którą możecie ginąć w bitwie. – W tym właśnie celu cię znaleźliśmy. – Przeczesał ręką włosy i uśmiechnął się. – Dałaś mi piekielnie trudne zadanie, pierwiosnku. Niełatwo ci wyjaśnić, jacy jesteśmy. Nie żyjemy przeszłością, ale potrafimy chować urazę przez niewyobrażalnie długi czas. Gardzimy śmiertelnikami, ale jednocześnie wielbimy ich. Czy wystarczy, jeśli ci powiem, że masz prawo tu przebywać, że nikt nie uzna twojej obecności za dziwną i że będziesz świetnie się bawić, podobnie jak cała reszta? Przyjrzała mu się uważnie. Jest szczęśliwy, doszła do wniosku, nie ma w nim smutku, irytacji ani goryczy. Ostatnio nie widywała go w takim nastroju. – A ty? Phouka zamrugał. – Co ja? – Będziesz się dobrze bawił, gamoniu? Jesteś tu jako ochroniarz czy jako gość? – Oczywiście jako gość – odparł z szerokim uśmiechem, ale szybko spuścił wzrok. – Jeśli jednak wolisz, żebym trzymał się blisko ciebie, nie mam nic przeciwko temu. Wyłącznie z uprzejmości, rozumiesz. Eddi patrzyła, jak phouka kopie czubkiem lśniącego czarnego buta kamyk. – Dobry pomysł – stwierdziła w końcu. – Nie znam tutaj zbyt wielu osób. Uniósł głowę i spojrzał na nią rozpromieniony. Eddi doszła do wniosku, że żadne z nich nie da się drugiemu oszukać. Okrążyli skarpę i oczom Eddi ukazało się zbocze pełne kolorów i łagodnych świateł. Na gałęziach krzaków jarzyły się niczym płomienie świec jasne punkciki. Barwne mgły, które wyglądały jak rój robaczków świętojańskich, dryfowały leniwie między drzewami i zaplątywały się w liściach. Nawet pnie drzew jaśniały słabą poświatą. Na samym środku wzgórza znajdowało się gotowe do podpalenia ognisko, wokół którego zgromadzili się uczestnicy zabawy. Jeszcze nie oswojona z różnorodnością mieszkańców Zaczarowanej Krainy, Eddi rozglądała się wokół z ciekawością. Ujrzała wysoką, pająkowatą postać, która mogła być bliskim krewniakiem wierzb, ubraną w za krótki frak i zbyt duży kapelusz z szerokim rondem. Wypatrzyła również stworzenie odziane w skórę wołu piżmowego albo we własne futro. I smukłą nagą kobietę o niebieskoczarnej skórze, białych włosach sięgających ramion, lśniących oczach bez białek i uszach długich jak u lisa. – Któregoś dnia powinieneś poznać moją rodzinę – mruknęła Eddi. Kątem oka dostrzegła znajomą sylwetkę i szybko się odwróciła. Przez tłum maszerowała istota o wydłużonym pysku, licznych zębach i szarej skórze. Nikt jej nie atakował, nikt się do niej nie odzywał. Wróg z Mrocznego Dworu spokojnie szedł na drugą stronę parku. – Oni też tutaj są? – wykrztusiła Eddi. – Panuje rozejm, pierwiosnku. Oni też są mieszkańcami Zaczarowanej Krainy, tak samo jak ja. Ale Eddi miała wrażenie, że phouka również jest zdenerwowany. Nagle zobaczyła, że biegnie ku nim Carla, a za nią Dan. – Nareszcie! – zawołała przyjaciółka i serdecznie ją uściskała. – Wyglądasz szałowo! – Ty też. Carla miała na sobie czerwoną suknię bez ramiączek, która doskonale pasowała do jej ciemnych włosów i oczu. Dan wytrzasnął skądś czarny smoking i białą muszkę, a do tego włożył hawajską koszulę. – Odlotowo – zapewniła go Eddi. – Nie tak odlotowo jak Burek – stwierdziła Carla z lekkim uśmieszkiem, mierząc wzrokiem sute koronki phouki. – Mnie się podoba – oświadczyła Eddi. – Dziękuję – wtrącił phouka z powagą. – Hedge też już jest. I wszyscy inni. Niektórzy są... Och, mniejsza o to, sama wiesz. Dan wziął ją za ramiona. – Ona ma na myśli, że to jeden wielki odjazd, ale dziwaczny. Zupełnie, jakby coś było w powietrzu i można było narąbać się od samego oddychania. Miał rację. Powietrze wydawało się rzadsze, czystsze, bardziej upajające. – Dawno tu jesteś? – zapytał phouka. – Nie, zdążyłem tylko zwalić sprzęt. – Wskazał na piętrzący się pod krzakiem stos, jak na niego niewielki. – Chyba go nie buchną, co? – Nie, niezależnie od pokusy nie okradamy naszych gości. – Phouka zerknął na Eddi niemal ze skruchą. – Siebie nawzajem również, więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, zostawię tu gitarę. Potem przedstawię was królowej. Królowa Zaczarowanej Krainy. Eddi dobrze pamiętała z Minnehaha Falls jej lodowatą wściekłość. – Musisz? – zapytała cicho, tak żeby Carla i Dan jej nie usłyszeli. – Nie zje cię, kochanie, naprawdę – uspokoił ją phouka. – Łatwo ci mówić. Ostatnim razem, kiedy ją widziałam, myślała o tym na serio. – Aaa, wtedy. – Machnął ręką. – Mówiłem ci, że nie lubimy żyć przeszłością. – Ale długo przechowujecie urazę. – Na wieki, jak by powiedziała Meg. Nawet jeśli królowa jest na ciebie zła, dzisiaj nic ci nie zrobi, kochanie. Zresztą... – Odłożył pudło z gitarą i ujął ją palcem pod brodę. – Możesz ją zaatakować albo sprzeciwić się jej woli, ale nie wolno ci jej lekceważyć. – To przyprawia ją o wściekłość, tak? Phouka roześmiał się. – I tym optymistycznym akcentem... – Następnie odwrócił się do Rochelle’a i Carli. – Musimy przywitać się z władczynią Zaczarowanej Krainy. Bądźcie uprzejmi i ostrożni, a przede wszystkim naśladujcie mnie. Oboje spojrzeli po sobie. – Prowadź, szefie – powiedziała Carla. Ruszyli między uczestnikami zabawy wokół podstawy wzgórza i wkrótce znaleźli się w części parku graniczącej z University Avenue. Teren był tutaj płaski i otwarty, a trawa nadal bujna mimo tygodni gorącego lata. Toczyła się tu jakaś gra, w której brały udział dwie drużyny. Przypominała połączenie wyścigu między końskimi podkowami i hokeja na trawie, gdzie jako krążki służyły ogromne kamienie. Oczywiście wrzaski stanowiły nieodłączną część zawodów. Na samym środku równiny stała samotna dzika jabłoń, którą otaczała pachnąca chmura kwiatów, a za nią rosła biała jak duch tawuła. – Chwileczkę – szepnęła Carla. – Przecież one przekwitły miesiąc temu. – Ciiicho – uciszyła ją Eddi. Pod jabłonią stała Pani razem ze swoją jaśniejąca świtą i wszyscy oni obserwowali grę. Po jednym szczególnie długim rzucie królowa uśmiechnęła się i rzuciła jakąś uwagę, a dwór zaniósł się dźwięcznym śmiechem. Władczyni miała na sobie dopasowaną satynową suknię koloru świeżych wierzbowych liści. Rude rozpuszczone włosy sięgały jej do kolan. Na ich tle jej nagie ramiona wydawały się białe jak marmur. I ta twarz o ostrych rysach, nieludzko piękna... Willy był jej kopią, młodszą o kilka pokoleń, ale on przejął już kilka ludzkich cech, choćby wyraz twarzy. Znajdowali się jakieś dziesięć stóp od dworu, kiedy phouka opadł na jedno kolano i skłonił głowę. Eddi poszła za jego przykładem. Ciemna spódnica rozlała się wokół niej niczym woda. Po chwili zaskoczenia Carla i Dan również uklękli. Eddi usłyszała szelest satyny, ale nie podniosła głowy. W jej polu widzenia pojawił się rąbek sukni i czubki haftowanych butów. Potem rozbrzmiał cudowny, zimny głos. – Eddi McCandry, jesteś wśród nas mile widziana. Trudno w to uwierzyć, słysząc ciebie, pomyślała Eddi, ale odparła: – Cieszę się, pani. Czyżby biała twarz nieco złagodniała? – Przedstaw nam swoich towarzyszy. Eddi była pewna, że królowa już zna ich nazwiska. – Carla DiAmato, moja najbliższa przyjaciółka i ulubiona perkusistka. I Dan Rochelle, klawiszowiec Eddi i Elfów. Wargi królowej rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. – To arogancja tak nazwać zespół. – Nie zamierzaliśmy nikogo urazić, pani – zapewniła Eddi. Raptem nazwa spodobała się jej jeszcze bardziej. – Nawet Willy uważał, że nie ma w niej nic niestosownego. – Willy Silver nie zawsze postępuje tak, jakbyśmy sobie tego życzyli – stwierdziła łagodnie władczyni, patrząc na nią z góry. Phouka poruszył się lekko u jej boku, ale Eddi nie wiedziała, czy z niecierpliwości, czy ze zdenerwowania. – Jeśli chodzi pani o utratę konia... – To zbyt poważny temat na tę noc. Wkrótce zaczną się tańce. Mogę spytać, czy ty i twoi przyjaciele zagracie nam? – Z przyjemnością. – Nie było powodu, żeby odmówić. – Doskonale. – Królowa zatoczyła białą dłonią krąg. – Korzystaj ze wszystkiego. Twoi przyjaciele również. Eddi przełknęła słowo „dziękuję” i powiedziała po prostu: – Dobrze. Phouka czym prędzej wstał i podał jej rękę. – Trzy kroki w tył i ukłon – szepnął jej do ucha. Eddi posłała ostrzegawcze spojrzenie Carli i Danowi, po czym wycofała się, tak jak kazał phouka. Wprawdzie królowa już się odwróciła, ale dworzanie w dalszym ciągu na nich patrzyli, aczkolwiek ukradkiem. Chwilę później również świta straciła całe zainteresowanie śmiertelnikami. Ruszyli we czwórkę z powrotem do miejsca, z którego przyszli. – Rany! – szepnęła Carla. – To naprawdę była królowa Zaczarowanej Krainy? Phouka uciszył ją. Na jego twarzy malowała się radość. – Z czego niby jesteś taki zadowolony? – burknęła Eddi pod nosem. – Później ci powiem, skarbie. Nie zabijaj mnie wzrokiem. Obiecuję, że ci powiem, ale później. Teraz chciałbym się czegoś napić. Od tych dworskich ceremonii zawsze zasycha mi w gardle. W zagajniku kapryfolium znaleźli piwo z beczki, ciemne, z gęstą pianką. Było również czerwone wino o ostrym, dymnym smaku, miód koloru bursztynu i inne trunki, o które Eddi postanowiła zapytać później. Gdy phouka przyniósł nie wiadomo skąd cztery srebrne pucharki, napełniła swój piwem. – To napój dla pospólstwa – skomentował. – Cóż, jestem pospolita. – Wcale tak nie wyglądasz. I nie zamierzałem cię drażnić, w każdym razie nie dzisiaj, choć może wyznaczyłem sobie beznadziejne zadanie. Eddi spróbowała piwa. Było gorzko-słodkie i tak treściwe, że mogłoby wystarczyć za posiłek, niemal czarne na dnie srebrnego pucharka. Czarne jak źrenice phouki. Zaskoczona tą dziwną myślą, podniosła wzrok i zobaczyła, wpatrzonego w nią phoukę. – Kiedyś ostrzegano śmiertelników, żeby nie przyjmowali jedzenia ani picia z rąk mieszkańców Zaczarowanej Krainy – rzekł cicho phouka. – Potem żadne inne już nie smakuje, człowiek tęskni za tym i marnieje. – To prawda? – Przecież mi wierzysz. – Uśmiechnął się krzywo. – A odpowiadając na twoje pytanie, to raczej przenośnia, ale w tym ostrzeżeniu może być ziarno prawdy. Co zrobisz, kiedy nasza wojna skończy się i znikniemy z twojego życia? Eddi wzięła głęboki oddech i przez chwilę nie mogła wypuścić powietrza z płuc. – Ja... nie myślałam o tym. – Dziwne. Kiedy się poznaliśmy, nie potrafiłaś myśleć o niczym innym. Obrócił pucharek w rękach. Niesamowite magiczne światło i blask księżyca nadały połysk jego włosom i twarzy, ożywiły ogród na jego brokatowym płaszczu. – To było jakiś czas temu – stwierdziła Eddi zdławionym głosem. Phouka podniósł wzrok. W jego oczach znowu pojawił się złośliwy błysk. – Czas pędzi, kiedy człowiek dobrze się bawi. – Dupek. – Eddi łyknęła piwa. Pomogło jej na ściśnięte gardło. – No więc z czego byłeś taki zadowolony? – Po audiencji u królowej? Skinęła głową. – Przypomnij sobie dokładnie, skarbie, i powiedz mi, z kim władczyni rozmawiała. – Pozwolił jej zastanawiać się przez chwilę, po czym dodał: – Kiedyś zwracałaby się niemal wyłącznie do mnie. Choć mam niską rangę, przynajmniej jestem z Zaczarowanej Krainy. Dzisiaj przemawiała do ciebie jak do emisariusza innego władcy. Nie sądzę, żeby zdawała sobie z tego sprawę, ale możesz być pewna, że dworzanie to zauważyli. Eddi zmarszczyła brwi. – Co to znaczy? – Że królowa Zaczarowanej Krainy uznała twoją moc i rozmawiała z tobą z należnym ci szacunkiem. Teraz inni pójdą w jej ślady. – Hmmm, za ich uznanie i ćwierćdolarówkę kupię sobie gumę balonową – powiedziała drwiąco Eddi, ale była pod wrażeniem. Rozejrzała się za Carlą i Danem. Phouka dostrzegł jej spojrzenie. – Chyba poszli rozpakować instrumenty. Wśród Ludu narasta ochota do tańca i oni pewnie ją wyczuli. – Ty też masz chęć bawić się? – Możliwe – odparł phouka, unosząc brew. Podał jej ramię i pomaszerowali razem w dół zbocza ku nie rozpalonemu ognisku. Rochelle przywiózł ze sobą organy elektryczne Casio CZ i wzmacniacz, Carla miała kobassa. – To jedyny ręczny instrument perkusyjny, jaki znalazłam w domu – powiedziała z żalem. – Mogłam wziąć werbel, ale wtedy bym żałowała, że nie przytargałam całego zestawu. – Violent Femmes używały balii. – Nie mam balii. Może będę uderzać cię po głowie. – To dobra myśl. I tak do niczego jej nie używam. Carla spojrzała na nią zaskoczona, ale Eddi odwróciła się szybko, żeby rozpakować gitarę. Dan podał jej dźwięk E, żeby ją nastroiła. Dlaczego to powiedziałam? Przecież wcale tak nie uważam. I nagle przypomniała sobie słowa phouki, że miłość ogłupia śmiertelników. Cholerny phouka. Gdy podniosła wzrok, zobaczyła Hedge’a. Wystroił się. Miał na sobie czarny podkoszulek i czyste czarne dżinsy. Przy boku trzymał pękatą akustyczną gitarę basową. Farba była pociemniała ze starości, a oznaczenia na szyjce wytarte. Eddi domyśliła się, że na tym właśnie instrumencie nauczył się grać. Posłała mu uśmiech, a on, wyraźnie zaskoczony, odwzajemnił go ostrożnie. – Jedno krótkie pytanie. Gdzie Willy? – Nie widziałam go, ale to nie znaczy, że go tu nie ma – odparła Carla. Eddi spojrzała na phoukę. On też wzruszył ramionami. – Jeśli jest tutaj, pokaże się, gdy tylko zabrzmi muzyka. Gdy podeszli bliżej ogniska, Eddi spytała cicho: – Wiesz, co go mogło zatrzymać? Twarz phouki pozostała nieprzenikniona. – Nie. – Jeśli wciąż siedzi nadąsany w sali prób... – Więc tam spędził całe popołudnie? Zresztą nieważne, to nie moja sprawa. – Na moment ściągnął brwi, a potem znowu przybrał obojętną minę. – Nie, to nie fair z mojej strony. On wcale się nie dąsa, po prostu przeżywa ciężkie chwile. Phouka szedł z rękami w kieszeniach, nagle bardzo zainteresowany trawą. – Wiem, że nie... dotrzymywałaś mu towarzystwa od pierwszego maja. Eddi chciała się roześmiać, mimo że wcale nie była rozbawiona. Chciała też na niego warknąć, choć nie była zła. W końcu powiedziała zwyczajnym tonem: – Między nami wszystko już skończone i oboje jesteśmy zadowoleni, że tak się stało. Phouka zerknął na nią szybko, ale nic nie odpowiedział. Eddi natomiast stwierdziła, że czuje się lepiej, odkąd powiedziała to na głos. Dopiero teraz zobaczyła, że znajdują się na jednym końcu półkręgu, który uformował się wokół ogniska. W tym momencie do ogniska podeszło dwoje Sidhe: mężczyzna i jedna z dworek królowej, ta z białym welonem włosów. Chwycili się za ręce ponad stosem chrustu i mocno je spletli, a następnie wolno opuścili. Eddi wyczuła magię, usłyszała pulsującą ciszę. Potem po suchych gałęziach przebiegł białoniebieski płomień i skoczył w górę, a ze wszystkich gardeł wyrwał się radosny okrzyk. Stojąca po drugiej stronie ogniska królowa Zaczarowanej Krainy skinęła głową. W blasku płomieni jej twarz wydawała się nieco łagodniejsza i jeszcze piękniejsza. Eddi dała wzrokiem znak swojemu zespołowi i drżącymi palcami zagrała pierwsze tony „Solid Rock” Dire Straits. W połowie taktu Carla uderzyła kobassa w dłoń. Gdy Dan zaczął partię fortepianu na Casio, przyspieszyła rytm, a wtedy Hedge we wspaniałym stylu poprowadził linię basu. Krąg zebranych niemal natychmiast ruszył do tańca. Eddi omal nie roześmiała się. Wokół niej wirowały, podskakiwały i tupały przedziwne istoty; wokół niesamowitych twarzy powiewały ich włosy, a nieludzkie ręce i nogi osobliwie się poruszały. Rzucała w nich słowa piosenki, jakby prowokowała ich. Potem bez zapowiedzi Rochelle przeszedł od ostatniego akordu piosenki do otwierającego riffu „The Safety Dance” Men Without Hats. W tym momencie z gromady tańczących wyskoczył chudy, rudowłosy chłopiec i wcisnął w ręce perkusistki duży płaski bęben oraz pałeczkę o dwóch końcach, po czym ponownie zniknął w tłumie. – Bodhran! – pisnęła uradowana Carla i wplotła niski, dudniący dźwięk bębna w bas Hedge’a. To przez to rozrzedzone, upajające powietrze, blask księżyca albo mocne piwo Eddi czuła się panią muzyki i nocy. Narzucała tancerzom rytm i patrzyła, jak go podejmują. Śpiewała pełną piersią i przekazywała swoją moc oraz wolę wszystkim rozbawionym istotom w parku. – „I możemy udawać, że pochodzimy z innego świata. Zostawić prawdziwy daleko za sobą”. – Starannie wymawiała słowa, nadawała im szczególne znaczenie. – „Możemy tańczyć, jeśli tylko chcemy. Mamy przed sobą całe życie, twoje i moje”. Moje nieśmiertelne życie i ich wieczne, a przetańczenie go wcale nie jest takim złym pomysłem. Eddi kręciło się w głowie, po jej skórze przebiegały ciarki. Publiczność, ci baśniowi tancerze, istnieli dla jej muzyki, póki rozbrzmiewała, i pozwalali jej sobą rządzić. Poruszali się z gracją i całkowitym zapamiętaniem. Jedzenie elfów, przypomniała sobie Eddi. Gdy raz go spróbujesz, żadne inne nie będzie ci smakowało. Czyżbym miała umrzeć z głodu i pragnienia? Nuty „And Through the Wire” Petera Gabriela spadały na obecnych jak deszcz, a jej głos przedzierał się przez tę ulewę niczym grzmot. Po każdej błyskawicy następowały trzaski pioruna. Odbierała je przez stopy i wnętrze dłoni, słyszała w potężnym śpiewie Dana, Carli i Hedge’a. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, ale czuła, że musi to wyrazić, przekazać dalej. „Naładowany wszystkim tym, co powiedzieliśmy. Patrz, gdzie stąpasz”. – Krótki przebłysk zrozumienia. – „Uważaj na kabel!”. – I znowu pustka w głowie. Kiedy skończyli, była jak w gorączce, zlana potem, drżąca ze zmęczenia. Nagłą ciszę przerwał dźwięk drewnianej piszczałki. Potem dołączyły do niej bębny, skrzypce i kobzy. To gospodarze podjęli muzykę. Ktoś wziął ją za rękę i wyciągnął z kręgu. To phouka. Jego oczy błyszczały, a twarz wydawała się zmieniona przez jakąś zewnętrzną siłę. Eddi rozpoznała ją. To moc, która pochodzi od niej. To magia. Nic nie mówiąc, wspięli się po zboczu do zagajnika z beczkami piwa i wina. Phouka nalał coś do dwóch pucharków i podał jej jeden. Napój był bezbarwny albo zielonkawy; nie potrafiła tego ocenić w tym migotliwym świetle. Z dna naczynia unosiły się bąbelki, zupełnie jak w szampanie. Silny zapach alkoholu mieszał się z wonią pola w gorący dzień i zdeptanej trawy. Eddi spojrzała na phoukę ponad brzegiem pucharka i aż musiała uśmiechnąć się na widok jego poważnej miny. – To część inicjacji czy rytuał wyłącznie dla członków? Jego wargi drgnęły. – Chyba jedno i drugie. Nie, zaczekaj, skarbie. Najpierw pomyśl sobie jakieś życzenie związane z męstwem albo miłością. Potem wypij wszystko do ostatniej kropli. – Dlaczego z męstwem albo miłością? – Bo to specjalność święta lata. – A czego ty będziesz sobie życzył? – Nie powiem – odparł phouka z uśmiechem i trącił pucharkiem jej pucharek. Co mówił Willy? Że powinnam zrobić to, co uważam za słuszne. Przez chwilę zastanawiała się, czy jej życzenie ma więcej wspólnego z odwagą, czy z miłością. Potem wychyliła napój do dna. Nie spodziewała się, że będzie taki lodowaty. Zmroził jej gardło, przełyk i żołądek. Na moment poraził jej zmysły niczym wybuch jaskrawego światła. Potem wróciła jej zdolność widzenia, czucie w rękach, stopach i języku. – Na ziemię i powietrze – wyszeptał phouka drżącym głosem – to ryzykowna przyjemność. Oczy miał zamknięte, a wyraz jego twarzy przeczył lekkiemu tonowi i słowom. Eddi poczuła się... jak nowo narodzona, jakby cała przeszłość i wszystko, co kiedykolwiek zrobiła ze słabości albo strachu, zniknęło bez śladu. Przyszłość leżała przed nią niczym otwarty wachlarz. Albo jak ścieżki rozchodzące się po całym lesie. Oto Zaczarowana Kraina, pomyślała. Czekasz na odpowiedź, a dostajesz pięćdziesiąt do wyboru. Zrobiła krok do przodu i dotknęła kaskady koronek na piersi phouki. Gwałtownie zaczerpnął powietrza i otworzył swoje wielkie i zdziwione oczy. – Chodź ze mną zatańczyć – powiedziała Eddi. Wzięła go za rękę i poprowadziła w stronę ogniska. @@Rozdział siedemnasty @@PŁONĘ DO CIEBIE MIŁOŚCIĄ Dudy, piszczałki, gitary, bębny, cymbały, dzwonki, mandoliny, skrzypce oraz coś w rodzaju akordeonów grały muzykę, jakiej wymagała ta letnia noc. Były oczywiście gigi i szkockie tańce wirowe, ale także gorący miejski blues, rock, jazz, funk i pachnący whisky bluegrass. Bezładny zlepek najróżniejszych stylów muzycznych, wykonywanych na niewłaściwych instrumentach, powinien brzmieć głupio, lecz efekt okazał się świetny. Niektóre tańce miały określone kroki i figury, i wtedy phouka prowadził ją. Inne wydawały się dość dowolne, a przeważnie była to po prostu wesoła zabawa. Po raz pierwszy Eddi przekonała się o mocy muzyki Zaczarowanej Krainy, poczuła to, co wcześniej jej publiczność. Różnica polegała jedynie na tym, że ona nie wiedziała, czym jest zmęczenie. Całkowicie poddawała się rytmowi. A phouka nie odstępował jej ani na krok. Eddi odnosiła dziwne wrażenie, że są dwiema dopełniającymi się formami, jak połówki symbolu jin i jang albo jasna i ciemna strona księżyca. Czasami w tańcu wsuwała dłoń w jego rękę, kiedy indziej jego ramię obejmowało ją w talii. Chciała wtedy zatrzymać się w pół kroku i nacieszyć jego ciepłą, gładką skórą i chłodnym brokatem rękawa. Czuła kształt jego ciała oraz dzielącą ich odległość, tak jakby miała w głowie radar. Mimo to za każdym razem ogarniało ją zdumienie, gdy stwierdzała, że wciąż przy niej jest. Okazał się doskonałym tancerzem, tak samo jak wszyscy wokół nich. Tańczyła dla niego, kusiła go, tak jakby śpiewała na scenie, a on oczywiście ją przejrzał. Ciekawe, czy on zawsze od razu wie, czego pragnę, co zamierzam? Wygląda na to, że tak. Uśmiechnął się do niej i odgarnął z czoła czarny kosmyk. Na tle zawodzenia dudów odezwał się syntezator. Eddi poznała rękę Dana, jego śpiewne i rozbudowane akordy. Taniec nagle przestał jej wystarczać. – Czy ktoś na tym przyjęciu potrafi improwizować? – spytała. – Nie, ale zaproszeni goście z pewnością tak. – Co za drobiazgowy osobnik – skwitowała Eddi. Odwróciła się i ruszyła przez tłum do swojej gitary. Dan trzymał organy zawieszone na szyi i kołysał się w miejscu. Obok niego stał dudziarz: wysoka, chuda, stara kobieta z komicznym nosem Cyrana i szopą włosów jak u przestraszonego jeżozwierza. Miała na sobie męski surdut w kolorze butelkowej zieleni z wystrzępionymi i zbyt krótkimi rękawami i długą spódnicę w pastelowych, zmieniających się barwach. Pachniała kwiatami jabłoni. Przez dłuższą chwilę Eddi obserwowała ręce Dana, a następnie rozpoczęła improwizację w stylu swingującego country. Odniosła wrażenie, że dudziarka uśmiecha się do niej, choć wiedziała, że to niemożliwe, skoro jednocześnie dmucha w rurkę. Zagrali coś skocznego, a potem Rochelle, najwyraźniej pod wpływem Eddi, wybrał „Cest La Vie” Hanka Williamsa, a ona zaśpiewała. Kiedy przebrzmiało gitarowe solo, melodię podjął skrzypek. Przypominał jej Willy’ego. Grał z pasją, lecz brakowało mu jego wyobraźni albo pewności siebie. Jego niemal białe włosy sprawiały, że wyglądał na starszego, choć na pierwszy rzut oka Sidhe byli bez wieku, wszyscy jednakowo młodzi. Za dobrze się bawili, żeby przestać, więc wykonali jeszcze Jambalayę” i „Hey, Good Looking”. Na koniec Eddi odwróciła się do skrzypka, tak jak zrobiłaby to na sesji śmiertelników, i po chwili wahania wyciągnęła do niego rękę. – Dobra robota – powiedziała. Muzyk uścisnął jej dłoń. Zachowywał się po królewsku, ale przyjaźnie. – Nawzajem. – Jego głos był głęboki i czysty jak u aktora, oczy chłodne i nieprzeniknione. – W innym czasie moglibyśmy spotkać się po to... – wskazał głową na rozbawiony tłum – a nie żeby walczyć. Eddi zmierzyła go wzrokiem. – W bitwie są zawsze dwie strony. – Istotnie. Gdybyśmy nie stawiali oporu naszym wrogom, z pewnością nie byłoby wojny. Jedynie rzeź i ciemność. – Naprawdę? A więc są tylko dwie możliwości: toczyć walkę albo pozwolić się zdeptać? Blada twarz Sidhe poczerwieniała z gniewu, ale jego głos pozostał nadal uprzejmy. – Czyżbym za długo przebywał z dala od świata? Czy śmiertelnicy w końcu znaleźli remedium na wojnę i już nigdy nie będę musiał oglądać moich towarzyszy umierających na polu bitwy? Eddi skrzywiła się. – Przepraszam. Powiedziałam tak, bo również nie chcę, żeby ginęli. – To nie pani lud. Co panią obchodzi, że umierają? – Niektórzy z nich są moimi przyjaciółmi. – Nagle umilkła. Na myśl o phouce zabitym w walce głos uwiązł jej w krtani. Teraz z kolei Sidhe przyjrzał się jej uważnie. – Ja oczywiście wiem, z kim rozmawiam – powiedział. – Ale pani chyba mnie nie zna. Jestem Oberycum, małżonek królowej. Dopiero teraz Eddi uświadomiła sobie, że widziała go wśród dworzan zebranych pod kwitnącym drzewem, a wcześniej przy wodospadzie, w pełnej zbroi. Na jego jedwabnej plisowanej koszuli zauważyła herb: trzy dyski w dysku, złote na zielonym tle. Szybko opadła na jedno kolano, zastanawiając się, czy dobrze robi. – Wstań. – W głosie rycerza brzmiała nuta zadowolenia. – Trwa zabawa, więc odłóżmy etykietę na bok. – Gdy wstała, włożył skrzypce pod pachę i dodał: – Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś razem zagramy. – Ja również. Ukłonił się lekko, odwrócił i zniknął w tłumie. – No, no! – odezwał się za nią phouka. Eddi aż podskoczyła. – Od jak dawna tu stoisz? – Dostatecznie długo, żeby być świadkiem twojego nowego podboju, skarbie. – Podboju! Uśmiechnął się szeroko. – I gdzie tu przyjemność z wabienia, skoro zdobycz bierze po pierwszym zarzuceniu wędki? Robisz to chyba celowo, żeby zepsuć mi zabawę. – Niestety, na to nie wpadłam. – Do licha! – Phouka pokręcił głową. – Zastanawiam się, czy to drink czyni mnie nieroztropnym? – Chciałabym mieć taką wymówkę. – Eddi westchnęła. – Moja pogawędka z Oberycumem nie była szczytem dyplomacji. – Myślisz, że źle ci poszło? – Spojrzenie phouki zdradzało dumę. – Ja uważam inaczej. – Tak? Słyszałeś, jak omal nie nazwałam go podżegaczem wojennym? Phouka starał się nie uśmiechać. – Wcale nie. A zresztą czy to taka straszna zniewaga? – Wypchaj się. Wiesz, co mam na myśli. I nadal uważasz, że nie był wkurzony? Phouka bez słowa pokiwał głową. – W takim razie mam większe szczęście, niż na to zasługuję, albo ty jesteś głupszy, niż wskazuje twój wygląd. – Dobrze wpływasz na moją samoocenę. – Tak jak aspiryna na ból głowy? – odparowała Eddi i stwierdziła, że mimo woli uśmiecha się. – Właśnie. Chcesz tańczyć, grać czy spróbować nowej rozrywki? – Jakiej nowej rozrywki? – Po drugiej stronie wzgórza rozpoczęły się zawody. Może miałabyś ochotę na nie popatrzyć? – Uwielbiam ten ton. Prowadź, synu. Spodziewała się, że pójdą tą samą drogą, którą szli na audiencję u królowej, czyli skrajem parku, wokół wzgórza. Zamiast tego phouka ruszył po zboczu. Trzymał ją lekko za rękę, jakby się obawiał, że mu ucieknie. Eddi chciała rzucić jakąś luźną uwagę, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Splotła więc palce z jego palcami i uważała, żeby nie potknąć się o własne stopy. Wspinali się na stok wąską żwirową ścieżką. Po obu jej stronach rosły gęsto młode drzewka i krzewy, a nocny wiatr cicho szeptał w ich liściach. Eddi wiedziała, że znajdują się w centrum miasta, wśród mieszkańców Zaczarowanej Krainy, ale muzyka i głosy ledwo do nich docierały. Widać było jedynie skrawki ciemnego nieba. – Ostrożnie – uprzedził cicho phouka, ściskając jej dłoń. Przed nimi część ścieżki była wymyta i biegł tu nieduży, ale dość głęboki rów. Phouka pokonał go długim krokiem, a następnie chwycił Eddi w pasie i przeniósł ją przez przeszkodę. Zrobił to błyskawicznie. Zanim zorientowała się w sytuacji, znowu stała na żwirze, jego ręce nadal obejmowały ją w talii, a ona ściskała go za ramiona i wcale nie zamierzała puścić. Czuła przez bluzkę miły żar jego dłoni. Przesuwający się blask księżyca oświetlił kontury jego twarzy. Eddi zobaczyła fakturę skóry nad kośćmi policzkowymi. Jeden czarny kosmyk lśnił na czole jak metal. Oczy były duże i ciemne, pełne zdumienia i czegoś w rodzaju lęku. Przesunęła dłońmi po szorstkim brokacie płaszcza i wsunęła palce w jego włosy za uszami. Wrażenie było tak silne, jakby wzięła narkotyk wyostrzający zmysł dotyku. Przyciągnęła jego twarz do swojej. Zamknął oczy, ale nie wiadomo, czy z rozkoszy, czy z uległości. Pocałowała go lekko. Odsunęła się po dłuższej chwili. Phouka uchylił powieki i wyszeptał bez tchu: – Nie musisz przestawać. Czuła się tak, jakby nigdy wcześniej nie obejmowała żadnego mężczyzny. A gdy już stali przytuleni, nie wiedziała, czy zdobędzie się na to, żeby wypuścić go z ramion. Całowali się nieśmiałymi muśnięciami warg, potem gwałtownie i namiętnie, a na koniec znowu spokojnie, cierpliwie, z ciekawością. Phouka przygarnął ją mocno i ukrył twarz w jej włosach. Usłyszała, że coś szepcze, może jej imię. Pogłaskała go po plecach. Lekko drżał. Ona również. – Mogliśmy to zrobić już dawno temu – powiedziała zdławionym głosem. Phouka pokręcił głową. – Ale nie tak. – Masz rację, nie tak. Jak na takiego przystojniaka jesteś całkiem bystry. Roześmiał się i cofnął trochę, żeby na nią spojrzeć. Odgarnął jej włosy z czoła. – Wszystkiego, co wiem o miłości, dowiedziałem się od ciebie, Eddi McCandry. A ty zadałaś sobie trud uczenia mnie już od naszego pierwszego spotkania. – Naprawdę? Nie miałam pojęcia. – Szczerze mówiąc, na początku ja również. – Jego pierś zatrzęsła się od cichego śmiechu. – To niewątpliwy dowód mojej ignorancji w tej kwestii. Eddi niechętnie przypomniała sobie własne podejrzenia, że phouka udaje zakochanego. Już tak nie myślała, ale mimo wszystko wyrwało się jej pytanie: – Skąd wiesz, że to miłość? Może jednak niczego się nie nauczyłeś. Spodziewała się żartu albo gwałtownego protestu, ale phouka spojrzał na nią z powagą i rzekł: – Nie mam pewności, co to jest. Wiem tylko, co czuję. Mieszkasz we mnie jak domowy duszek. Gdy coś przychodzi mi do głowy, od razu myślę: „Powiem Eddi”. Cokolwiek widzę albo słyszę, wyobrażam sobie, jak ty na to zareagujesz. Wszystko jest dwa razy bardziej zabawne, jeśli ty się śmiejesz. Sposób, w jaki odwracasz głowę, szybko, lekko ją przekrzywiając, uważam za piękniejszy niż wyćwiczone ruchy tancerzy. Możliwość, że kocham bez wzajemności, przeraża mnie bardziej niż chmara wrogów z Mrocznego Dworu. Wszystko razem wziąwszy, doszedłem do wniosku, że to miłość, ale może się mylę. Eddi była wstrząśnięta jego przemową. I jednocześnie zawstydzona. Nie spodziewała się po nim tak odważnego i szczerego wyznania. Po chwili namysłu uznała jednak, że prostolinijność i powaga w stosownym momencie są do niego całkiem podobne. Tak samo jak oświadczenie, że ją kocha, nie mając pewności co do jej uczuć. Może tylko śmiertelnicy oczekują w miłości wzajemności. Jej milczenie musiało trwać dłużej niż sądziła. Phouka z wahaniem dotknął palcem jej policzka. – Stawiłem czoło Mrocznemu Dworowi i przeżyłem, więc i z tym sobie poradzę. – Co? Nie! To znaczy... – Eddi pokręciła szybko głową. – Nie jestem w tym dobra. Zawsze mówię głupio, zbyt obojętnie albo... – Moja poetka zdradzona przez słowa? – Phouka uśmiechnął się. – Nigdy nie twierdziłam, że jestem poetką. Zresztą publiczne wystąpienia to co innego. – Popatrzyła na jego dłonie na swoich ramionach, nieruchome i lekkie jak piórka. Rozpaczliwie szukała odpowiednich słów. – Przez ostatnie trzy miesiące chroniłeś mnie przed niebezpieczeństwami. Parzyłeś mi kawę. Nosiłeś za mną wzmacniacz. – Z jej gardła wyrwał się nerwowy chichot. – Kiedy tak patrzę wstecz, byłeś dobrym kompanem, nawet wtedy, kiedy zachowywałeś się jak dupek. – Ale... – wtrącił phouka. Eddi spojrzała na niego zaskoczona. – Do diabła, uprzedzałam cię, że jestem w tym kiepska! Nie ma żadnych „ale”. Jesteś cudownym człowiekiem, nawet jeśli nie z tego świata. Tylko jak mam powiedzieć mamie, że kocham faceta, który zmienia się w psa? – Poczuła, że się czerwieni. Zapadła cisza. Jedyną reakcją phouki było zaciśnięcie palców na jej ramionach. – Więc go kochasz? – A nie powiedziałam tego? – Nie. – W kącikach ust phouki zadrżał uśmiech. – Dobrze, już dobrze. – Wzięła głęboki oddech. – Kocham cię. – Nareszcie. Dlaczego tak trudno było ci to wyznać? – Bo brzmi jak z opery mydlanej – burknęła Eddi. – Naprawdę? Nie dla mnie. Raczej jak najlepszy tekst ulubionej piosenki. – Uśmiech złagodził wyraz jego twarzy w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie widziała. – Tylko dlatego, że jesteś cholernie romantyczny. Wyciągnął rękę i zatknął jej pasmo włosów za ucho. – Więc ty jesteś podwójnie romantyczna, bo nawet nie przyznajesz się do tego. Ale może mój przykład... Eddi chwyciła palce, które muskały płatek jej ucha, i pocałowała. – Jesteś świrem – stwierdziła z czułością. – A dokąd my właściwie idziemy? – Na ziemię i powietrze, całkiem zapomniałem! Przez ciebie. Kolor twoich włosów w blasku księżyca, twoja talia... – Bo znowu zapomnisz. – Masz rację. Ale postaram się skupić na co najmniej kilka minut. Widok spodoba ci się, jak sądzę. – Wziął ją za rękę. – Chodźmy. Gdy ścieżka poszerzyła się, a drzewa przerzedziły, otoczył jej plecy ramieniem. W butach na obcasach był trochę wyższy od niej; idealnie pasowała do niego. Wkrótce dołączyli do półkręgu, który tworzyło dwadzieścia parę siedzących na trawie bajkowych istot. Eddi czuła, jak przy każdym oddechu unosi się i opada klatka piersiowa phouki. Był źródłem ciepła u jej boku. Przed zgromadzoną publicznością stał szczupły, jasnowłosy mężczyzna, zwrócony twarzą w kierunku University Avenue. Miał na sobie workowatą skórzaną kurtkę, ufarbowaną na wiele kolorów, oraz obcisłe białe spodnie. Jego uszy nie były duże i lisie jak u innych mieszkańców Zaczarowanej Krainy, ale ostro zakończone. Widzowie czekali w milczeniu, blondyn również milczał i nie ruszał się, zupełnie jakby był sam. W pewnym momencie odrzucił głowę do tyłu i powoli uniósł ręce. University Avenue zniknęła jak kredowy napis zmyty z tablicy. Pozostała po niej bezkształtna, kłębiąca się na brzegach szara mgła. Potem szarość zaczęła lśnić i stopniowo wyodrębniały się z niej światła i cienie. Następnie pojawiła się zapowiedź kolorów: różowego, żółtego i zielonego, a później zarys jakiejś budowli, z każdą chwilą wyraźniejszy. Wkrótce Eddi zorientowała się, że to zamek. Nie surowa forteca śmiertelników, nie marcepanowo-gipsowa, kiczowata budowla z Disneylandu, lecz prawdziwy, zapierający dech w piersiach cud z polerowanego złotego kamienia, ozdobiony wieżami, blankami, wdzięcznymi łukami. Wyrósł w niebo na jakieś trzydzieści pięter. Z jego balkonów zwisały chorągwie. Iglice zamku zaczepiały o chmury i rozrywały je na strzępy. Wokół rozciągał się ogród, który schodził po zboczu i łączył się na dole ze skrajem parku. Widzowie nagrodzili wysiłek czarodzieja brawami i okrzykami. Artysta ukłonił się nisko, a wtedy jego dzieło rozwiało się w chmurze migotliwego światła niczym gasnące fajerwerki. – Boże, czy to wszystko było iluzją? – szepnęła Eddi do ucha phouki. – Oczywiście, że tak. Ale... jaka ogromna! Phouka uniósł do góry brwi, gdyż na środek polany wyszła kolejna postać. – Tak myślałem. Patrz teraz uważnie, skarbie. Przed publicznością stanęła kobieta. Była wysoka, chuda, silna, o miłej twarzy i zapadniętych policzkach, ubrana w strój, który wyglądał jak roboczy kombinezon z uciętymi rękawami. Jej brązowe włosy opadały luźno do pasa. Nie usiłowała oczarować widzów. Nie miała wyniosłych manier, nie przybierała artystycznych póz. Żadnego zacięcia dramatycznego, pomyślała Eddi w pierwszej chwili, ale potem dostrzegła w jej zachowaniu talent aktorski najwyższej próby. Kobieta patrzyła w dal i nie tyle była w transie, co nieobecna duchem. Potem uśmiechnęła się lekko, jakby do szczęśliwego wspomnienia, i obróciła prawą rękę wnętrzem do góry. Nagle w jej dłoni znalazło się jabłko: zwyczajne jak z ogrodu sąsiada, małe, różowo-czerwone, z jednej strony zielonkawe, o nieco wilgotnej skórce, która nie wytrzymałaby drogi do supermarketu. Czarodziejka skinęła głową i rzuciła jabłko w górę. Eddi zobaczyła, jak owoc obraca się w powietrzu, i usłyszała ciche plaśnięcie, gdy wylądował z powrotem w dłoni. Kobieta ugryzła go. Do publiczności wyraźnie dotarł odgłos pękania skórki, a potem chrupania jędrnego miąższu. Eddi nagle poczuła głód. Z ust iluzjonistki kapał sok; jedna kropla pociekła po jej brodzie i spadła na przód kombinezonu, gdzie zostawiła małą, ciemną plamkę. Następnie kobieta powoli, jakby z żalem, wyciągnęła jabłko na długość ramienia, dmuchnęła, jakby gasiła świecę, i posłała na nocny wiatr obłok czerwono-białego dymu. Eddi wiedziała z doświadczenia, że kompletna cisza, która czasami kończy występ, jest większą nagrodą niż ryk tłumu. Właśnie teraz sama przyłączyła się do niej. – Patrząc na jabłko w jej dłoni, przez chwilę zapomniałam, że nie jest prawdziwe – rzekła z podziwem. Phouka skinął głową. – Przyćmiła zamek tamtego biedaka. Eddi zastanawiała się przez chwilę. – Czy jabłko jest trudniej wyczarować? – spytała. Phouka oparł się na łokciach. – Brakujące szczegóły zamku uzupełniła twoja wyobraźnia, a jabłko było czystą, nie ubarwioną przez pragnienia obserwacją. Eddi uśmiechnęła się. – To kiepska sztuka, wiesz? Kopiowanie rzeczywistości bez jej interpretowania. – Ale iluzja nie jest sztuką. Może być jej narzędziem, lecz nie ma w niej miejsca na prawdziwy akt twórczy. – Phouka spojrzał trochę smutno w dal. – Nie znajdziesz wśród nas wielu twórców, kochanie. W większości jesteśmy tylko doskonałymi kopistami. – Dlaczego? – Nawyki myślowe, ciężar tradycji... – Odchylił głowę do tyłu i popatrzył w niebo. Eddi dotknęła palcem jego ust i zobaczyła, że rozciągają się w uśmiechu. – Nie bądź taki rozgoryczony. – Dzisiaj nie jestem. Powiedz mi, skarbie, jaką iluzję ty byś wyczarowała. Publiczność już się rozchodziła, kierując się w górę zbocza. Eddi wyciągnęła się na boku i oparła na łokciu. Phouka zaczął głaskać jej włosy z taką miną, jakby ta czynność wymagała od niego niesłychanego skupienia. – Coś muzycznego – powiedziała w końcu. – Wszystkie dźwięki, które mam w głowie, a których nie można wydobyć ze znanych mi instrumentów. Byłbyś zaskoczony, gdybyś wiedział, jak to jest. Słyszysz je wyraźnie, a nie potrafisz odtworzyć. Znieruchomiał i spojrzał jej w oczy bez uśmiechu. W jego wzroku było napięcie. – Już zagrałaś swoją wewnętrzną muzykę. Zrobiłaś to dzisiaj. Eddi przypomniała sobie swój improwizowany występ przed tanecznym kręgiem, jej poczucie mocy, pewność siebie i wyczerpanie. – Co zrobiłam? – Sam ogień tańczył do rytmu. Były nie istniejące instrumenty i głosy. Co więcej, muzyka zdawała się płynąć prosto z twojego serca i umysłu do serc i umysłów słuchaczy, a oni rozumieli ją bez słów i obrazów. – Jesteś pewien, że nie tylko ty ją rozumiałeś? Phouka zaśmiał się z zakłopotaniem. – Chyba nie, ale to prawda, że mogłem odbierać ją silniej niż inni. Uderzasz mi do głowy, skarbie, tak jak twoja okropna brandy. Eddi też się roześmiała i pochyliła nad nim. Gdy przywarła do niego całym ciałem, przebiegł po niej dreszcz jak ogień po korze drzewa. Pocałunek stał się czymś więcej niż zamierzała. Ramiona phouki oplotły ją. Jej dłonie same znalazły drogę pod brokatowy płaszcz, wyczuły pod kamizelką i koszulą twarde mięśnie. Nagle phouka znieruchomiał, bez żadnego ostrzeżenia zerwał się z trawy i przybrał pozycję do walki. Przyczyną jego błyskawicznej reakcji był stwór, który obnażał długie, bezbarwne zęby i przyglądał się im rybimi oczami. Następnie roześmiał się. Taki sam dźwięk czasami wydawała Carla, wodząc pałeczką po pustej drewnianej rurce o żłobkowanej powierzchni. – Czarujące – zaskrzeczało straszydło. Jego głos, ochrypły i suchy, brzmiał jak skrzypienie starych kości albo martwego drzewa. – Gzicie się na trawie. – Spadaj! – rzuciła Eddi, wstając ostrożnie z ziemi. Gnom znowu parsknął śmiechem. – Rozejm, maleństwa. – Rozłożył długie, szare ręce w parodii błogosławieństwa. – Żadnych wrogich działań z mojej strony, a ty nie masz dla mnie dobrego słowa? Jest rozejm czy nie? – Jest – odezwał się phouka spokojnym tonem. – I dlatego wszyscy, którzy się skradają, budzą moje podejrzenia. – Skradają? Czy to źle być cichym z natury? – Stwór odwrócił się do Eddi i złożył jej ukłon. Wszystkie jego ruchy sprawiały wrażenie parodii ludzkich: symulacji komputerowej albo dzieła bardzo dobrego lalkarza. – Moja Pani przysyła zaproszenie na rozmowę. Eddi zmarszczyła brwi i spojrzała na phoukę. – Ma na myśli drugą królową – wyjaśnił, mierząc wzrokiem szarego gnoma. Posłaniec roześmiał się. Więc ona tutaj jest? Tak, oczywiście. Nieproszona, ale z konieczności tolerowana. Czy odmowa ucieszy ją, zrani czy rozgniewa? Eddi tak mało o niej wiedziała. – Czego chce ode mnie władczyni powietrza i ciemności? – zapytała. – Chce porozmawiać. Jest rozejm, nic ci się nie stanie. – Stwór mówił szybko jak policjant odczytujący aresztowanemu jego prawa. – Nie zostaniesz zatrzymana wbrew swojej woli. Wszystko potrwa nie więcej niż pół godziny. Eddi znowu zerknęła na phoukę. – Co o tym sądzisz? Wzruszył ramionami. – Ja bym nie ryzykował, zwłaszcza że niczego nie zyskamy. Szara istota wykrzywiła wargi. – Wcale nie. Pani ma do ciebie pewną sprawę, bardzo ważną i pilną. Phouka westchnął. – Tylko tego brakowało. – Skąd wiesz, że mówi prawdę? – zapytała Eddi. – My nigdy nie kłamiemy. Ubarwiamy prawdę, aż uwierzysz, że zielone jest czerwone, lecz nie kłamiemy, zwłaszcza sobie nawzajem. – Cóż, mam więc szansę poznać wroga. – Eddi zwróciła się do posłańca. – Gdzie twoja królowa? Gnom uśmiechnął się i niemal wdzięcznym gestem wskazał na wieżę. – Dlaczego nie jestem tym zaskoczona? – mruknęła Eddi pod nosem i zaczęła wchodzić na stok. Phouka ruszył za nią, ale szara istota zastąpiła mu drogę z szerokim uśmiechem na twarzy. Eddi odwróciła się i zobaczyła, że stoją bez ruchu i mierzą się wzrokiem. – Ona nie pójdzie sama – oświadczył phouka cichym i groźnym głosem. – Więc pozostanie w niewiedzy – odparł posłaniec. – Jej strata. – Dlaczego nie mogę jej towarzyszyć? Skoro nie zamierzacie jej skrzywdzić, nie musicie bać się mojej obecności. – Jasne, ale ty nie zostałeś zaproszony. Phouka zacisnął pięści. – Dlaczego? – rzucił przez zęby. – Bo Pani nie potrzebuje z tobą rozmawiać. Sądząc po minie, phouka mógł nawet zastanawiać się nad zerwaniem rozejmu. Eddi obeszła straszydło i dotknęła jego ramienia. – Decyzja należy do ciebie – powiedziała. – Ty wiesz lepiej, czy można im zaufać i jakie znaczenie może mieć obiecana informacja. Pójdę sama, jeśli tak postanowisz. Phouka zamknął oczy i odwrócił twarz. – Zmuszasz mnie do trudnego wyboru – stwierdził z goryczą. – Jeśli coś ci się stanie, będę winny, że oddałem cię w ich ręce. – Wiem, ale jedno z nas musi zdecydować, a ja nie mogę tego zrobić. Teraz phouka zwrócił się do szarego posłańca: – Weźmiesz mnie zamiast niej? – Nie. Phouka skrzywił się, po czym wziął Eddi w objęcia, a ona otoczyła go ramionami w pasie. – Bądź ostrożna – szepnął. – Dam im pół godziny, a potem do diabła z cholernym rozejmem. Ale mimo wszystko uważaj, kochanie. – Dobrze. – Pocałowała go w policzek, odsunęła się i rzuciła do szarego stwora: – Prowadź. Gnom nie skierował się prosto na wzgórze, tylko ruszył przez park, aż dotarł do rzadko używanej ścieżki, która znikała między gęsto porastającymi zbocze młodymi drzewkami. W pewnym momencie zszedł ze szlaku i zatrzymał się. – Nie zaprowadzisz mnie na miejsce? – spytała Eddi. Posłaniec obnażył w uśmiechu okropne zęby. – Jest tylko jedna wieża – odparł głuchym głosem – i tylko jedne drzwi. Więc po co lazłeś ze mną aż tutaj? Łypnęła na niego gniewnie, odwróciła się i zaczęła wspinać po stoku, a po plecach przechodziły jej ciarki. Kiedy mrowienie nasiliło się, zerknęła przez ramię, ale ścieżka była pusta. Między drzewami szlak zrobił się stromy. Żwir usuwał się spod jej nóg. Silny wiatr, raczej październikowy niż letni, smagał jej uszy i nagie ramiona. Nie słyszała niczego oprócz jego złowieszczego szumu wśród liści i własnych chrzęszczących kroków. Nie było księżyca, lamp ulicznych, magicznej poświaty. W dole dostrzegła ledwo widoczny początek ścieżki i stojącego tam phoukę, upartego i oddanego. Eddi odniosła wrażenie, że łączy ich lina asekuracyjna i w razie potrzeby on ją do siebie przyciągnie. Jeszcze kilka kroków i drzewa straciły liście, a ją owionął ostatni słaby podmuch jesieni. To była iluzja. Eddi próbowała z nią walczyć, lecz okazała się zbyt silna. Raptem z zagajnika wyleciał kozodój; w ciemności lśniły na jego skrzydłach białe cętki. Eddi odetchnęła z ulgą. Ten ptak kojarzył się jej z latem. Wreszcie wyszła spomiędzy drzew i znalazła się u podnóża wieży. Jej podstawę do wysokości siedmiu stóp pokrywało graffiti. Wcześniejsze bazgroły zamalowano szerokim pasem białej farby, ale posłużyła ona jedynie jako tło dla nowszych dzieł: pęku liści marihuany i napisów Led Zeppelin oraz The Misfits nad czaszką i piszczelami. Był też rysunek człowieka, który przystawiał drugiemu pistolet do głowy, a obok jego ust dymek: „Masz za swoje!”. Była zwykła kolekcja inicjałów, nazw szkolnych zespołów, kilka pentagramów i trzech szóstek, które prawdopodobnie miały więcej wspólnego z grupami heavymetalowymi niż z satanistami. I były także drzwi. Nie pilnowane. Na całym wzgórzu nie dostrzegła nikogo. Po prawej, ponad wierzchołkami drzew, powinny jarzyć się światła miasta, ale widziała tylko ciemność. Drzwi były z pomalowanego na rdzawy kolor żelaza, zakratowane i osadzone w betonowym łuku na szczycie krótkich schodów. Na kracie wisiał łańcuch, który zwykle zapewne służy do jej zamykania. Tej nocy wisiał luźno. Phouka, Eddi wymówiła w duchu jego imię jak modlitwę albo zaklęcie, a potem weszła po stopniach i pchnęła uchylone na szerokość dłoni drzwi. Macała drogę, sunąc stopami po kamieniu i wyciągając przed siebie ręce. Ledwie zrobiła trzy kroki, na ścianach zabłysły światła. To nie były kinkiety. To żywe ręce trzymały pochodnie i przesuwały się razem z nią. Czasami białe palce poruszały się, jakby poprawiały uchwyt, i wtedy światło nieprzyjemnie się chwiało. – „Piękna i bestia” – mruknęła Eddi, a jej głos zabrzmiał zbyt głośno, odbity od kamienia. – Ściągnęliście ten numer z Cocteau. Spojrzała za siebie i zobaczyła, że drzwi są teraz zamknięte i niemal giną w mroku. Ze wzruszeniem ramion ruszyła dalej, a pochodnie przed nią znowu ożyły. Korytarz był trzy razy dłuższy od średnicy wieży i idealnie prosty. Gdy Eddi niemal już poczuła irytację, znalazła się u podstawy spiralnych schodów. Otoczona zewsząd ciemnością, nie potrafiła stwierdzić, jak wysoko prowadzą. Kiedy wreszcie dotarła do misternie rzeźbionych podwoi, bolały ją nogi. Nie znalazła żadnej klamki ani kołatki, więc je pchnęła. Ujrzała koliste, ogromne pomieszczenie z łukowatymi otworami bez szyb i kamiennymi balustradami. Widząc nieprzerwany ciąg łuków, Eddi zastanawiała się przez chwilę, gdzie podziały się drzwi, przez które weszła. Po kształcie sklepienia domyśliła się, że to kapeluszowaty dach wieży. Na kamiennej posadzce leżał niczym wyspa wielki czerwony dywan, mierzący jakieś dwadzieścia stóp na trzydzieści. W jego drugim końcu stały dwie lampy w formie wielkich mosiężnych mis na trójnogach. Palił się w nich chyba wonny olej albo kadzidło, bo powietrze wypełniał korzenno-kwiatowy aromat, zbliżony do zapachu piwonii. Między lampami Eddi zobaczyła czarny lakierowany stół i czarny wiklinowy fotel z wysokim oparciem. Siedziała w nim królowa powietrza i ciemności. Z wdziękiem skinęła jej głową. Eddi ruszyła po dywanie. – Cieszę się, że przyszłaś – powiedziała władczyni. Jej głos brzmiał pod wysokim sufitem jak trzepot w ptasim gnieździe. – Oczywiście obie skorzystamy na twojej obecności. Napijesz się herbaty? – Nie, dziękuję. – Eddi dotarła wreszcie do stołu. Wolałaby, żeby zaproponowano jej krzesło. – Przejdźmy do interesów i zaraz sobie pójdę. Królowa uśmiechnęła się. Wyglądała jeszcze bardziej elegancko niż wtedy, gdy Eddi widziała ją po raz pierwszy. Miała na sobie suknię ze srebrzystego, tkanego diagonalnie jedwabiu, z drapowaną górą i szerokim szalem zawiązanym w talii. Rękawy sukni były kimonowe, oblamowane szkarłatem. Stroju dopełniały czerwone satynowe pantofle na wysokim obcasach. Swoje czarne włosy pani ciemności zaczesała do tyłu i splotła w skomplikowany węzeł na karku. Przytrzymywały go dwie srebrne szpilki ozdobione rubinami. Na stole stało srebrno-szklane naczynie z wypalonym do połowy czarnym papierosem. – Co ma mi pani do powiedzenia? – zapytała Eddi. Przy królowej czuła się brzydka i niechlujna. Królowa wzięła papierosa i podeszła do jednego z kamiennych łuków. – Ta wiadomość nie jest przeznaczona tylko dla ciebie – rzekła, wypuszczając dym – ale sądzę, że jesteś najbardziej zainteresowaną osobą. Uznałam, że powiem najpierw tobie, na osobności. Jeśli przekażesz ją mojej odpowiedniczce z Jasnego Dworu, oszczędzisz mi wiele kłopotu. – Nie zrobię tego, póki nie dowiem się, o co chodzi. Eddi nie miała złudzeń co do stojącej przed nią kobiety. To był wróg. Ale w komnacie na wieży panował spokój, wolny od gwałtownych uczuć nienawiści lub miłości. Nic nie zmuszało jej do podjęcia szybkiej decyzji. Obeszła stół, zbliżyła się do balustrady i wyjrzała w noc. Wiatr, ani ciepły, ani zimny, zdmuchnął jej włosy z czoła. Doskonale czarne niebo zdobiła tarcza księżyca w pełni i roje gwiazd, które przypominały rozsypany cukier. Wierzchołki drzew, zielono-czarne i pofalowane jak satyna, przechodziły w pole wysokiej trawy. Było spokojnie i cicho, ale jednocześnie pusto i trochę smutno. Z miejsca, gdzie stała, powinna była widzieć całe Minneapolis: konstelacje oświetlonych okien, lamp ulicznych, samochodowych reflektorów. Ich blask zawsze rozjaśniał niebo. – Ten widok może uśpić – stwierdziła głośniej i ostrzej, niż zamierzała. – Nigdy nie pragnęła pani czegoś bardziej ekscytującego? Królowa zmierzyła ją wzrokiem. – Nie przychodzę tu dla emocji. Pod chłodnym spojrzeniem wielkich, skośnych oczu Eddi pożałowała, że zadała to pytanie, jednak postanowiła brnąć dalej. – Założę się, że nie byłaby pani szczęśliwa, gdyby naprawdę całe miasto zniknęło bez śladu. Co ma pani przeciwko śmiertelnikom? Wygląda pani tak samo jak my, ubiera się tak samo jak my, więc dlaczego nas pani nienawidzi? Wyrzucała z siebie te słowa, żeby zakłócić nienaturalną ciszę, która ją przerażała. Gdyby mogła zburzyć spokój tego pomieszczenia na wieży zgrzytem przesterowanej gitary, zrobiłaby to z przyjemnością. Gwałtownie odsunęła się od poręczy i tupnęła nogą. Władczyni roześmiała się. – A jak powinnam się ubierać, Eddi McCandry? Wolałabyś taki strój? Zajaśniała i nagle przeistoczyła się w złą Królową Śniegu w długiej czarnej szacie z powiewającymi rękawami i podobnym do hełmu kapturem. – Albo taki? Czarna koktajlowa suknia, białe futro, włosy w połowie czarne, w połowie białe, cygaretka w palcach. Cruella DeVille. – Chyba że wolisz taki, który dobrze znasz. Proste włosy sięgające podbródka, okulary w szylkretowej oprawie, szary żakiet i spódnica, biała bluzka. Symbol przeciętności i konserwatyzmu. Potem znowu srebro i szkarłat i śmiech z odrzuconą do tyłu głową. – Czy te wszystkie pani zachowania są pożyczone z filmów? – spytała Eddi cicho. Królowa raptownie umilkła i szybko opuściła głowę. Potem z ledwo hamowaną wściekłością odwróciła się ku nocnemu niebu i zaciągnęła papierosem. Cisza trwała dłuższą chwilę. W końcu władczyni oznajmiła: – Trzymam Willy’ego Silvera jako jeńca. Powiedziała to tak, jakby podawała rozwiązanie matematycznego zadania, precyzyjnie, bez emocji. – Proszę to udowodnić – zażądała Eddi, ale jej głos nie brzmiał zbyt pewnie. – Dlaczego miałabym to zrobić? Poszukaj go i sama się przekonaj, czy możesz mi zarzucić kłamstwo. – Po krótkiej chwili władczyni z uśmiechem pokręciła głową. – A właściwie dlaczego nie? Od czasu do czasu lubię dramatyczne gesty. Sięgnęła do rękawa i coś rzuciła. Przedmiot wylądował na dywanie u stóp Eddi i zalśnił w świetle lamp. To były trzy przeplecione ze sobą sierpy księżyca, zawieszone na srebrnym kolczyku. Eddi zrobiło się niedobrze. – Czego pani chce? – Zwycięstwa w Como Park. Bezkrwawego. – Ja... nic nie mogę zrobić. – Istotnie, ale możesz przekazać warunki okupu królowej Jasnego Dworu. Chyba zależy ci na tym, żeby je przyjęła, prawda? Uśmiechnęła się, a wyraz jej twarzy przeraził Eddi bardziej niż szarzy słudzy o długich zębach. W jej umyśle zapanowała lodowata pustka. – Przegrać bitwę, żeby uratować jedną osobę? Ona tego nie zrobi. To byłoby głupie. – Ocalenie młodego lorda? Jednego z krewniaków Białej Pani? Nawet w historii śmiertelników życie setek zwykłych ludzi to uczciwa zapłata za księcia. Jest tak niewielu Sidhe... – A co z rozejmem? – spytała Eddi jak tonący, który chwyta się brzytwy. – Zaczął się dopiero po zachodzie słońca – odparła miło królowa. No tak, kiedy zostawiała Willy’ego w sali prób, do zachodu była jeszcze godzina. – A jeśli go nie wykupią? – Wtedy nie będzie przedstawiał dla mnie żadnej wartości – stwierdziła Czarna Pani. – Widzisz, nie mam nic do stracenia. Jeśli władczyni Jasnego Dworu odda mi park, chętnie zwrócę jej krewniaka. Jeśli nie, zabiję go i wezmę Como siłą. Niech więc dobrze się zastanowi. Godzinę przed bitwą spotkam się z jej posłańcem w cieplarni i tam dokonamy wymiany. Ale przypomnij jej, że w czasie, gdy ona będzie zastanawiać się, Silverem troskliwie zaopiekują się moi najbardziej zaufani słudzy. Jestem pewna, że królowa postąpi właściwie. Eddi pomyślała o szarych istotach i o zielonej, mackowatej ręce, która wyłoniła się ze strumienia Minnehaha. Przełknęła gulę w gardle i wykrztusiła: – Powiem jej. – A więc idź już – rzekła królowa powietrza i ciemności. I wszystkie światła zgasły. @@Rozdział osiemnasty @@CZERWONY DESZCZ Rosnąca wściekłość podtrzymywała ją na duchu w drodze przez ciemność. W pewnym momencie Eddi pośliznęła się i spadła z czterech stopni, ale szybko wstała na myśl, że Czarna Pani będzie śmiała się z niej. Wiedziała, że jeśli będzie szła dalej, w końcu wydostanie się stąd. Czyż wiedźmie nie zależy na przekazaniu ultimatum? Kiedy zobaczyła pionową linię światła wyznaczającą krawędź drzwi, omal nie rozpłakała się. Otworzyła je i chwiejnie ruszyła w oślepiający blask księżyca. Zeszła po kilku schodach i znalazła się w ramionach phouki. Zaprowadził ją na parkową ławkę. Eddi pobiegła wzrokiem ponad dachami domów i koronami drzew ku jaśniejącemu na tle nieba zarysowi Minneapolis. Poczuła, że jest to dla niej najdroższy na świecie widok. Wzięła głęboki oddech. – Mają Willy’ego – powiedziała. Ramiona phouki zacisnęły się wokół niej konwulsyjnie. – Mogłabym ją zabić! – Nie tak łatwo. Czego chce? – Como Park. Phouka wytrzeszczył oczy. – Na ziemię i powietrze! To dlatego zgodziła się na datę i miejsce następnej bitwy. – Już wtedy wszystko sobie zaplanowała? Jezu Chryste, zabiję ją! – Nie, pójdziesz i powiesz królowej. *** Otoczona przez dziwaczne istoty Jasnego Dworu, stanęła w drżącym świetle ogniska przed bladolicą władczynią. Wyrecytowała warunki ultimatum jak zwiadowca składający meldunek w czasie wojny, krótki i jasny. Potem czekała na odpowiedź. Biała Pani nie poruszyła się, nie odezwała, nawet nie mrugnęła okiem, tylko patrzyła, ale nie na Eddi. Ogień trzaskał. W końcu jej usta rozchyliły się. – Rozważymy tę sprawę – wyszeptała. Eddi zmarszczyła brwi. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała. – Mówiła, że Willy jest pani krewnym. – Naszym kuzynem. – Więc pani nie... – To sprawa, o której nic nie wiesz, Eddi McCandry. Nasza odpowiedź na ten zdradziecki czyn nie może być pochopna. Nareszcie gniew. Eddi nabrała otuchy. – Ale tymczasem on jest w jej rękach. Królowa skierowała na nią swoje zielone oczy, jakby zobaczyła ją po raz pierwszy. Potem przeniosła wzrok na zgromadzony Lud. – Dość tego. Zabawa skończona. Idźcie już. Po czym odwróciła się i ruszyła przed siebie, a za nią podążyli dworzanie. Eddi poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Obejrzała się i zobaczyła Carlę. Za nią stał Dan. – Co mamy robić? – spytała przyjaciółka. Eddi potarła twarz rękami, próbując zebrać myśli. – Wracajcie do domu. I nie chodźcie nigdzie sami. Nie przypuszczam, żeby kogoś innego zaatakowała, ale Bóg wie, że tego również nie spodziewaliśmy się, prawda? – Chryste, Eddi, nie możemy tak po prostu siedzieć i czekać, aż jej wysokość zorientuje się, czego właściwie chce! – Jedź do domu i waruj przy telefonie. Ja wezmę phoukę i zajrzymy do sali prób. – Zabierzemy twoją gitarę do samochodu – powiedział Dan. – Dobrze, dzięki. – Eddi miała ochotę rozpłakać się. – Jesteście warci... sześciu takich jak oni. – Wskazała głową na rozchodzących się mieszkańców Zaczarowanej Krainy. – Z wyjątkiem niektórych – sprostowała Carla, zerkając ponad jej ramieniem. – Nie pozwól jej zrobić czegoś głupiego, dobrze? – Postaram się – obiecał phouka. Pobiegli do motocykla. Po drodze usłyszeli pierwsze grzmoty. Niebo zachmurzyło się. Do budynku na Washington Avenue nie było daleko, a trasą, którą wybrała, jeszcze bliżej. Gdy dotarli na miejsce, phouka chwycił ją za ramiona, żeby nie rzuciła się do schodów. – Ona uznałaby za świetny żart pozostawienie niespodzianki dla kogoś, kto przyjdzie tu na poszukiwania – ostrzegł. Ruszył wolno po żelaznych stopniach, przyglądając się im uważnie. Przed drugim podestem kucnął i z sykiem zaczerpnął powietrza. Następnie wyciągnął przed siebie ręce i coś wymamrotał. Pojawił się niebiesko-biały błysk. – Phouka! – Już w porządku. – Do diabła, co z tobą? Uśmiechnął się do niej z góry. – Chodź do mnie, ale powoli. – Co nam groziło? – spytała, idąc w górę. – Nie jestem pewien. Stopień mógł być śliski albo całkiem się odłamać. To zły czar, coś przeciwnego do pracy Włochatej Meg. Nadal uważnie badał schody, ale nie znalazł już żadnych innych pułapek. Eddi otworzyła drzwi sali prób i włączyła światło. W środku niewiele się zmieniło. Rdzawa gitara Willy’ego leżała na podłodze, a nadal włączony wzmacniacz buczał w sprzężeniu ze strunami, które dotykały dywanu. Stojak mikrofonu był przewrócony, jedno z prześcieradeł zerwane i udrapowane na deskach niczym całun. W powietrzu unosił się słaby zapach spalenizny. – O Boże! Przez chwilę Eddi stała jak wmurowana, następnie podeszła do wzmacniacza i wyłączyła go. Sięgnęła po gitarę Willy’ego; zniszczeniu uległa jedynie struna E. Odłożyła instrument na stojak. – Zaskoczyli go – stwierdził phouka, nie oddalając się od drzwi. – Ale nie całkowicie, bo wtedy mielibyśmy tu prawdziwe pobojowisko. Willy potrafi być wyjątkowo niebezpieczny. – Wszedł dalej. – Myślę, że... Tak, tutaj. Eddi w odrętwieniu zbliżyła się do miejsca, które pokazywał. Na ceglanej ścianie, jard nad podłogą, zobaczyła plamę sadzy wielkości dłoni. Odór spalenizny był tutaj dużo silniejszy. – Zdążył wystrzelić tylko jeden raz – ocenił phouka – i niestety, chybił. – To zrobił Willy? – Eddi ze zdziwieniem popatrzyła na czarny ślad. Phouka miał nieprzeniknioną twarz. – Tak. Przeciął pokój i zatrzymał się przez chwilę nad prześcieradłem, a następnie ukląkł obok przewróconego mikrofonu. Wyciągnął rękę, ale zaraz ją cofnął. – To... – Zamknął oczy. Eddi zobaczyła, że jego szczęki pracują. Nagle uderzył pięścią w podłogę. Zbliżyła się i dotknęła jego włosów. – Co się stało? – Jest bardziej niż prawdopodobne, że tym go uderzyli. – Wskazał na solidną podstawę mikrofonu. – A upadając, pociągnął za sobą prześcieradło. Sądząc po smudze krwi na białym płótnie, żelazna maczuga przecięła skórę. Klęcząc, phouka pochylił się do przodu jak w ataku bólu. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Przez długą chwilę Eddi wpatrywała się w rdzawą plamę. – Sądziłam, że trudno jest utoczyć krew nieśmiertelnemu. Phouka szybko uniósł głowę. – Eddi... – Niezbędna jest obecność śmiertelnika, sam tak mówiłeś. A może się mylę? Spojrzał na nią z mieszaniną lęku i fascynacji. – Powiedziałem również, że szybko się uczysz. – Co się tutaj stało? Phouka zerknął na prześcieradło i odwrócił wzrok. – Do tego, aby zranić nieśmiertelnego, potrzebni są po obu stronach dwaj śmiertelnicy, najlepiej w jakiś sposób ze sobą związani. Krewni, przyjaciele, kochankowie. A idealnie jest, gdy są rozdzieleni. Eddi usiadła na podłodze i wytrzeszczyła oczy. – Przepraszam, miałem nadzieję... – przesunął dłonią po oczach – że nie będę musiał ci o tym mówić. Powinienem był to od razu zrobić, ale bałem się, zabrakło mi odwagi. Przeze mnie wybór, którego dokonał Mroczny Dwór, stał się nieunikniony. – Stuart. – Był tutaj, ale wątpię, czy to on zadał cios. Jest dla nich równie cenny jak ty dla nas. Nie ryzykowaliby, wystawiając go przeciwko Willy’emu. Eddi rozejrzała się po sali, lecz zamiast niej zobaczyła balkon w Pierwszej Alei i atak Stuarta oraz błysk noża, który wypadł mu z ręki i z brzękiem potoczył się po podłodze. – Przez cały czas chciałam trzymać wszystkich z dala od tego – powiedziała. – Nie chciałam nikogo wciągać w tę całą historię. – Zaśmiała się. – I od początku sprawa była przegrana. Czy to nie zabawne? Phouka wstał sztywno, a jego twarz była bez wyrazu. – Nie, to wcale nie jest zabawne. Przykro mi. Zrobiłbym wszystko, żeby naprawić zło, które ci wyrządziłem. Eddi pokręciła głową. – Czy on został zwerbowany w taki sam sposób jak ja? – Mniej więcej, ale samo związanie przebiegło inaczej. – Próbował uwolnić się od nich? Phouka zrobił zakłopotaną minę. – Nie wiem. – Założę się, że nie. Na pewno uznał to za świetną okazję, żeby zemścić się na mnie. Sprawa była przegrana już wtedy, gdy ty się pojawiłeś, tylko że ja o tym nie wiedziałam. Phouka ukląkł przed nią. – O czym ty mówisz? – Mówię, że przez cały czas, kiedy z nim byłam, nie miałam pojęcia, jaki jest naprawdę. Biedny, pokręcony Stuart. Phouka wyglądał na szczerze zakłopotanego. – Może nie odgrywał swojej roli z przekonaniem. Tak samo jak ty na początku. – Myślisz, że ja stałabym z boku i spokojnie patrzyła, jak zastawiasz pułapkę na bezbronnego człowieka? – warknęła Eddi. Phouka pokręcił głową. – Zahipnotyzowali go? Zamienili w zombi? Nie? Więc go nie tłumacz. – Odwróciła twarz. – Nie wiemy, co mu zrobili. – Ja wiem. Stuart zawsze wysoko mierzył. Jeśli ktoś zaproponował mu to, co ty mnie... – Wybaczysz mi? – spytał phouka bardzo ostrożnie. – Nie ma nic do wybaczania. Westchnął, zacisnął powieki i odchylił głowę do tyłu. Eddi ujęła w dłonie jego twarz. Kiedy lekko nią potrząsnęła, otworzył oczy. – Od tej pory będziesz mi wszystko mówił? – Tak. – Czy jeszcze coś powinnam wiedzieć? Phouka pokręcił głową. Eddi wstała i rozejrzała się po sali. Nie dostrzegła żadnych nowych śladów, choć nie była pewna, czego jeszcze szuka. – Musimy coś zrobić – stwierdziła i od razu przypomniały się jej słowa Carli. Phouka położył dłonie na jej ramionach. – Teraz nic nie możemy. Zaczekajmy do jutra. Królowa podejmie decyzję, a nasza decyzja jest uzależniona od niej. Jeśli postanowi oddać park, nie będziemy musieli niczego robić. – Czy to jest prawdopodobne? Odpowiedział dopiero po chwili: – Nie wiem. – Ale chyba królowa zacznie jakoś działać? – Odsunęła się, żeby zobaczyć jego twarz, bo wiedziała, że jej nie okłamie. – Tak. Argumenty Czarnej Pani są mocne. Naszą władczynię na pewno dręczy świadomość, że jej krewniak jest w rękach wroga. W szyby zabębnił deszcz. Eddi podeszła do najbliższego okna. Ulica już lśniła od wilgoci. – Co oni mu zrobią? – Nie wiem. Oparła czoło o chłodną szybę. – Nadal ci na nim zależy? – spytał cicho phouka. Odwróciła się i popatrzyła na sprzęt zespołu, na gitarę z zerwaną struną. – Jest moim gitarzystą – odparła ze słabym uśmiechem. – A gdyby było trochę więcej czasu, mógłby zostać moim przyjacielem. Chociaż jeszcze nie całkiem rozumie, co oznacza przyjaźń, robi postępy. Tak, zależy mi na nim. – Przeniosła wzrok na twarz phouki i dodała twardym tonem: – Gdyby porwała Carlę, wywiesiłabym ją przez tę cholerną balustradę na wieży i czekała, aż każe ją oddać. – Rozumiem. A co byś zrobiła, gdyby chodziło o mnie? – To samo, tyle że trzymałabym ją za jedną kostkę. Usta phouki zadrżały. – Jestem pod wrażeniem. Eddi otoczyła go ramionami i wtuliła twarz w jego koronki. – Jeśli poplamisz mi koszulę, mój lokaj nigdy ci tego nie wybaczy. – Przygarnął ją mocno. – Zwolnij drania – doradziła, pociągając nosem. – Jedźmy do domu. Po drodze zatrzymali się przy budce telefonicznej i Eddi zadzwoniła do Carli. – Mają Willy’ego. Wygląda na to, że porwali go z sali prób. Przez długą chwilę po drugiej stronie linii panowała cisza. – Cholera! – rozległo się wreszcie w słuchawce. – Nigdzie dzisiaj nie wychodź – poleciła Eddi. – Spotkamy się w naszej sali jutro o trzeciej. Będziemy już wtedy coś wiedzieli. – Jezu. Czy możemy coś w tym czasie zrobić? – Jest z tobą Dan? – Tak. – Więc po co pytasz? Carla roześmiała się, ale z przymusem. – Powtórzę mu twoje słowa. Eddi odwiesiła słuchawkę i wyjrzała przez mokre szyby budki. Zaparkowali pod markizą. Phouka siedział na motocyklu ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i zwieszoną głową. Za nim w oknie wystawowym błyskała neonowa reklama piwa, barwiąc na czerwono jego profil i krople deszczu na włosach. Przez chwilę Eddi zastanawiała się, czy to tylko z powodu światła wygląda na smutnego i zmęczonego. Przebiegła przez ulicę, a kiedy podniósł głowę, pocałowała go w usta. – Kocham cię – szepnęła. – Jak na to wpadłaś, że właśnie te słowa chciałbym teraz usłyszeć? – Nie wiem. – Cóż, w każdym razie jestem wdzięczny tej nieznanej mocy. – Posępny wyraz zniknął z jego twarzy. Jechali do domu w nasilającej się burzy. Niebo przecinały oślepiające zygzaki, coraz mocniej grzmiało. Kiedy stanęli za budynkiem, żywioł rozpętał się na dobre, a gdy biegli do tylnych drzwi, lały się na nich strugi wody. Na podestach pozostawili kałuże. W mieszkaniu nie włączyli światła. Salon rozjaśniały błyski wyładowań, deszcz bębnił o szyby jak grad. Eddi podeszła do okna. – Czy zauważyłeś kiedyś, że błyskawica odbarwia świat? Wszystko przez moment wygląda jak na kiepskiej taśmie filmowej. – Eddi... – Phouka chwycił za oparcie fotela i spojrzał na swoje dłonie. – Nic nie wyszło tak, jak chciałem... Odchylił głowę do tyłu i strząsnął wodę z włosów. Między dwoma grzmotami Eddi usłyszała jego westchnienie. Nagle wyobraziła sobie, że go dotyka, sunie rękami po mokrym, chłodnym materiale koszuli, a pod spodem znajduje ciepłą skórę. Zadrżała. Tymczasem phouka zbliżył się i położył dłoń na jej ramieniu. – Zimno ci. Przytrzymała jego rękę. Stali tak przez chwilę, a potem Eddi muskała ustami kolejno wszystkie jego palce. Phouka objął ją za szyję i przyciągnął do siebie. Pocałowała go w usta. Zakręciło się jej w głowie, a serce zaczęło łomotać jak pioruny za oknem. – Chodź – wyszeptała i poprowadziła go do sypialni. Zatrzymał się przy łóżku. Słyszała jego przyspieszony oddech, a w świetle błyskawic widziała twarz i zamknięte oczy. Zsunęła mokry brokatowy płaszcz z jego ramion i pozwoliła mu opaść na podłogę. Następnie to samo zrobiła z jego kamizelką. Potem zaczęła rozpinać małe perłowe guziczki ukryte w koronkach koszuli. Phouka zaśmiał się cicho. – Jeśli wolisz, mogę sprawić, żeby wszystkie zniknęły. – Ani się waż. Lubię taką zabawę. – Widzę. – Odgarnął wilgotne włosy z jej twarzy i pocałował skronie. – Ja też. Wybaczysz, jeśli moje kolana staną się zbyt słabe, żeby mnie utrzymać? – Chyba tak. – Skończyła z guzikami i zsunęła koszulę z jego ramion. – Mankiety – mruknął i sam się nimi zajął. Eddi obserwowała go zafascynowana. Wiedziała, że czuje na sobie jej wzrok, ale mimo to nie podniósł głowy, póki nie upuścił koszuli na podłogę. Wtedy odrzucił do tyłu włosy i spojrzał na nią bez uśmiechu, wyraźnie przestraszony. Sączące się przez żaluzje światło lamp ulicznych malowało wzory na mięśniach jego piersi i brzucha. Phouka ujął ją pod brodę i pocałował. – Nie mam najmniejszego pojęcia, jak cię od tego uwolnić – przyznał się, dotykając jej aksamitnego topu. Eddi rozumiała już, dlaczego wydawał się taki zaabsorbowany mankietami. Ją też raptem ogarnęła nieśmiałość, kiedy rozpinała zamek błyskawiczny pod pachą i ściągała bluzkę przez głowę. – Aha – mruknął phouka. – Z resztą chyba sobie poradzę. Zaczął ostrożnie majstrować przy jej spódnicy, a tymczasem ona rozpięła jego spodnie. Najtrudniejszy moment to rozbieranie, doszła do wniosku. Bała się przytulić go nagiego, ale tylko trochę. Był gładki, miał delikatną skórę i twarde mięśnie, a także wygłodniałe usta i dociekliwe ręce. Odwróciła się na chwilę, żeby zdjąć narzutę. Phouka usiadł na brzegu łóżka i przyciągnął ją do siebie, ale pokręciła głową. – Połóż się na brzuchu. Uniósł zdziwiony brew, ale spełnił jej prośbę. Nie chciała się spieszyć. To była jedyna okazja, żeby kochać się z nim pierwszy raz. Pocałowała go w kark, tuż pod kędzierzawymi czarnymi włosami. Potem musnęła ustami jego barki i plecy wzdłuż kręgosłupa. Najpierw wyprostował palce, a potem podkulił je jak chowający pazury kot. Gdy dotarła do pośladków i wnętrza ud, głośno zaczerpnął powietrza. Na jej delikatne ponaglenie przewrócił się na plecy. Uklękła nad nim i pocałowała go w usta, powieki, płatki uszu, szyję. Phouka objął dłońmi jej biodra i zaczął nimi wodzić po brzuchu, piersiach, ramionach. Następnie pociągnął ją na siebie. Oddychał szybko i nierówno, a serce mu łomotało. Jego podniecenie udzieliło się Eddi. Świat kurczył się powoli, lecz stale, aż zmienił się w kokon, który ledwo zmieścił ich dwubarwne ciała. Eddi przestała myśleć. Poruszała się instynktownie, czekała na rozkosz jak na nadciągającą burzę. Gdy phouka wydał zduszony okrzyk, zobaczyła nagły rozbłysk, a po nim zapadła ciemność. Kiedy odzyskała zmysły, stwierdziła, że leżą spleceni ze sobą, zlani potem i wyczerpani. Tak zasnęli, a ciepły, trawiasty zapach jego włosów przenikał do jej miłych snów. Kiedy się ocknęła, niebo za żaluzjami sypialni jaśniało. Phouka spał na boku. Wolny od nerwowego napięcia, z zamkniętymi oczami i łagodniejszą linią ust wyglądał na siedemnaście lat. Eddi naciągnęła na niego kołdrę i znowu zapadła w sen. Gdy ponownie się obudziła, słońce stało już wysoko, a phouka obserwował ją, podparty na łokciu. Uśmiechnęła się do niego. – Co robisz? – Potrzebuję mało odpoczynku. Czy wiesz, że gdy łaskoczę cię w nos, marszczysz go tak samo jak na jawie? – A kiedy łaskotałeś mnie w nos? – Teraz, żeby cię obudzić. Widzisz? Mówiłem, że go marszczysz. Rzuciła w niego poduszką, co w rezultacie doprowadziło do tego, że znowu się kochali. Potem zapytała sennym głosem: – Która godzina? – Chyba wkrótce południe – odparł phouka, bawiąc się jej włosami. – Myślisz, że królowa już coś postanowiła? – Miejmy nadzieję. Chcesz, żebym się dowiedział? Wstał z łóżka, brązowy i pełen gracji, i poszedł do salonu. Eddi na moment ogarnęła bolesna tęsknota, jakby był muzyką, której nie potrafiła zagrać. Zatrzymał się przy stole i wyrwał kartkę z notatnika telefonicznego. Eddi wysunęła się spod kołdry i podeszła do drzwi sypialni. – Co robisz? – Zobaczysz. – Szybkimi i pewnymi ruchami złożył papier. Podszedł do okna salonu z gotowym samolocikiem w ręce, dmuchnął na niego lekko i wypuścił na ulicę. – Myślałaś, że żartuję? – Uśmiechnął się szeroko. – A więc w ten sposób wysyłasz wiadomości? Papierowy samolocik wzniósł się nad sąsiednim dachem i rozpłynął w powietrzu. Nie odfrunął, ale po prostu zniknął. Phouka wrócił do sypialni i oparł się o drugą część framugi, tak że ich biodra dotykały się. – Lubimy dziecięce zabawki i gry. Mają moc symbolu i rytuału, doskonalonego przez lata powtarzania. Eddi uśmiechnęła się. – A ja myślę, że po prostu wychodzi na jaw twoja młodzieńcza natura. Poszła do łazienki i włączyła prysznic. – To również, ale nie tylko – krzyknął phouka poprzez szum wody. – Byłabyś zdumiona. Wieki starań śmiertelników, żeby opanować magię, składanie krwawych ofiar, wyrzeczenia i różne inne nieprzyjemne rzeczy. A wystarczyłoby nauczyć się paru sztuczek, żeby pozabijać wrogów, grając na przykład w bierki. Eddi weszła pod strumień wody. – Ja też bym mogła? Phouka wykrzywił usta. – Niestety, nie, masz niewłaściwych wrogów. – To dobrze. – Dobrze? – Gdyby zadanie było łatwe, czułabym się w obowiązku je wykonać. A ja nie palę się do mordowania ludzi. Phouka wszedł do brodzika i zaciągnął za sobą zasłonkę. – Niestety, może do tego dojść. – Albo i nie. Podasz mi szampon? Przez jakiś czas czerpali przyjemność z szorowania sobie nawzajem pleców, a potem objęli się mocno, żeby woda spłukiwała ich jednocześnie. Następnie Eddi wróciła do sypialni, żeby się ubrać. Kostium phouki z poprzedniej nocy zniknął. Przynajmniej nigdy nie będę musiała zbierać po nim brudnych skarpetek, pomyślała. Potem zauważyła, że jej ubrania też nie ma. Otworzyła szafę i tam je znalazła: czystą, wyprasowaną spódnicę i czarną bluzkę bez śladów po nocnym deszczu. Dotknęła aksamitu i pokiwała głową. To oczywiście robota Meg. Włożyła jadeitowy podkoszulek z łódkowatym dekoltem i workowate spodnie z białej bawełny, po czym poszła zobaczyć, co robi phouka. Właśnie wychodził z kuchni z talerzem i dwoma widelcami. Wyczarował sobie obcisłe dżinsy, ale był bez koszuli. Eddi przystanęła i przez chwilę go podziwiała: smukły, o szerokich barach i wąskich biodrach, umięśniony, ale bez przesady. Na talerzu leżał duży omlet. – Spróbuj – powiedział, wręczając jej widelec. – Nie pożałujesz. Siedząc już przy stole, Eddi poczuła lekkie wyrzuty sumienia. Czy Willy coś dzisiaj jadł? Phouka zerknął na nią szybko i dostrzegł jej wahanie. – Jedz. Nic innego nie możesz teraz zrobić. Eddi skinęła głową i wzięła do ust kęs omletu. – Meg go usmażyła? – Aha. – Ale nadal jest gorący. – Wiem – rzekł phouka z rozbawieniem. – To magia. – Fuj! – W tym momencie zauważyła, że na stole leży jasnozielony samolocik z papieru. – Co napisali? – Proszą o spotkanie w Loring Park, przy fontannie, za pół godziny. Jedz. Dzień był pogodny i gorący, po nocnej burzy nie było ani śladu. Kilka przecznic do Loring Park pokonali na piechotę. Na trawiastym skrawku ziemi znajdował się staw z łukowatym drewnianym mostkiem, dwa budynki ozdobione sztukaterią, dwa korty tenisowe i podium dla orkiestry. Na skraju parku wyrastała jak biały dmuchawiec fontanna. Na okolicznych ławkach nie było widać staruszków, przy murku nie bawiły się żadne dzieci, a po drugiej stronie parku Eddi dostrzegła trzy postacie. Szczegóły przesłaniał pył wodny z fontanny, ale po zachowaniu i niesamowitej aurze, która je otaczała, rozpoznała istoty z Zaczarowanej Krainy. Ruszyła w stronę królowej Jasnego Dworu i jej gwardii honorowej. Władczyni miała na sobie bladozieloną suknię, krótką i dopasowaną, oraz szeroki biały pasek ze skóry nabijanej srebrnymi ćwiekami. W jednym uchu lśnił naturalnej wielkości srebrny liść klonu. Czerwone włosy związała luźno na karku. Oberycum był ubrany w beżowy płócienny garnitur i ciemnozielony podkoszulek. Ten elegancki współczesny strój zupełnie do niego nie pasował. Drugi mężczyzna, Sidhe o złocistej czuprynie, włożył czarną dopasowaną koszulę, spadochroniarskie spodnie z maskującej tkaniny i lustrzanki. Eddi miała ochotę zapytać go, gdzie zostawił swoje uzi. Gdy się zbliżyli, królowa sztywno skinęła im głową. Phouka nie ukląkł. Może to jest nieoficjalne spotkanie. – Dzień dobry – powiedziała Eddi, gdyż nic innego nie przyszło jej na myśl. – Jakim cudem macie park tylko dla siebie? – To nic trudnego – odparła władczyni i dała Oberycumowi znak. Ten uniósł rękę, jakby przywoływał kelnera. Wiatr wzmógł się i zmienił kierunek, a woda z fontanny zaczęła spryskiwać ławki po przeciwnej stronie parku. – Aha – mruknęła Eddi. – Zapamiętam na przyszłość, kiedy wsiądę do zatłoczonego autobusu. – Zdziwiła ją własna nieuprzejmość. Uznała, że musi pohamować swoje emocje. – Ponaglałaś nas, żebyśmy szybko podjęli decyzję w sprawie Willy’ego Silvera – rzekła królowa opanowanym głosem. – Zrobiliśmy to. Już nie musisz martwić się o niego. Eddi zamrugała. – Czy to znaczy, że odda pani Como Park? – Była zaskoczona, ale z drugiej strony wiedziała, że mieszkańcy Zaczarowanej Krainy są zdolni do wielkich gestów. – Nie – odparła krótko władczyni. Po jej twarzy przemknął cień i zniknął, nim Eddi go rozpoznała. Phouka nerwowo przestąpił z nogi na nogę. – A więc co pani zamierza? – Nie masz prawa nas pytać – skarciła ją szybko królowa. Zbyt szybko. Eddi czuła, że zaraz usłyszy złe wieści. – Ty nie odpowiadasz przed nikim oprócz siebie! Wszystkie fragmenty układanki trafiły na swoje miejsce. Ten sam proces musiał zajść w głowie phouki, bo w jego oczach odmalował się bunt. – Zostawi go pani w ich rękach, tak? – Potępiasz nas za to? Czyż władcy śmiertelników nie uważają, że czasami kilku musi cierpieć dla dobra wielu? Po prostu wzięłam z was przykład. Twierdzisz, że to złe, niesprawiedliwe? Eddi już raz widziała rozgniewaną królową, ale teraz zobaczyła w niej gniew z domieszką... bólu. Nie bała się jej, raczej jej współczuła. Władczyni Jasnego Dworu była tak przywiązana do tradycji i swojego dziedzictwa, że była nieomal ślepa. – Kiedyś chętnie porozmawiałabym z panią o naszych władcach. Czy wysłała już pani wiadomość do Mrocznego Dworu? – To nie twoja sprawa – ucięła królowa lodowatym głosem. Eddi zacisnęła pięści i wzięła głęboki oddech. – A gdybym powiedziała, że mogę coś zrobić? Czy wtedy miałabym prawo pytać? Władczyni zmierzyła ją wzrokiem. Phouka także zerknął na nią i szybko spuścił oczy. – A co ty możesz zrobić? Ostrzegam, że nie lubimy próżnych obietnic. – Jeśli oznajmiła już pani Mrocznemu Dworowi, że nie zawrze z nim układu, jestem bezradna. – Nie wysłaliśmy jeszcze żadnej wiadomości – odparła niechętnie królowa. – Ile osób wie o pani decyzji? – Wszystkie, które teraz stoją w tym kręgu. – To dobrze. I niech tak zostanie. – Przerażony głos szeptał jej w głowie, że zachowuje się w obecności monarchini niewłaściwie, ale nie miała czasu go słuchać. – Jeśli ktoś zapyta, proszę powiedzieć, że jeszcze niczego pani nie postanowiła. – Dlaczego? – Bo jeśli pani oświadczy, że nie odda parku, czarna królowa zabije Willy’ego. Nie będzie miała powodu, żeby zostawić go przy życiu. – Tak czy inaczej, w końcu go zabije. Co osiągniesz, zwlekając i przedłużając jego cierpienie? Eddi spojrzała na chłodną, dumną twarz i dostrzegła dziwną rzecz: pierwszy przebłysk nadziei. – Obiecuje pani, że nie da czarnej królowej żadnej odpowiedzi? Królowa uniosła dumnie podbródek. – Masz moje słowo. Eddi zwróciła się teraz do Oberycuma i Sidhe w okularach przeciwsłonecznych: – A panowie? Po chwili wahania królewski małżonek skinął głową. To samo zrobił jego towarzysz. – W porządku. – Eddi uśmiechała się szeroko, choć sama nie wiedziała, dlaczego. – W takim razie idę. – Przyślij nam wiadomość, jak tylko będziesz mogła. W przeciwnym razie ryzykujesz nasze niezadowolenie. Jesteś wolna. Oboje wycofali się z ukłonem, ale królowa już tego nie widziała, bo razem ze świtą oddaliła się w stronę drzew. – Chodź – powiedziała Eddi i szybko ruszyła przez park. Phouka z łatwością dotrzymywał jej kroku, ale odezwał się dopiero przy ulicy: – No dobrze pierwiosnku, a teraz mów, co knujesz. – Zawiadomisz Hedge’a, że spotykamy się o trzeciej, potem wsiadamy na motocykl i jedziemy na próbę. – Eddi! Masz jakiś plan? – Nie, do diabła. – Więc co ty wyprawiasz, na siedem liści siedmiu świętych dębów? Był zirytowany tak, jak nieraz ona bywała na początku ich znajomości, lecz z braku czasu nie mogła nacieszyć się tą słodką zemstą. – Jeszcze nie mam planu, ale coś wymyślę. Czy sądzisz, że gdybym poprosiła królową o wyświadczenie mi przysługi, choć na razie nie umiem zaproponować żadnego rozwiązania, posłuchałaby mnie? – Nie – przyznał phouka. – Powiedz mi teraz, co się dzieje z Willym. – Widząc jego minę, pospiesznie dodała: – Nie chodzi mi o krwawe szczegóły. Gdzie go trzymają? Jak w ogóle więzi się Sidhe? Phouka milczał przez chwilę. – Z tym „gdzie” jest największy kłopot, skarbie. Zaczarowana Kraina leży poza granicami tego świata. Nawet gdybyś trafiła do niej bez żadnych przygód, musiałabyś jeszcze go tam znaleźć. – A ty byś potrafił? – Nie. Zaczarowana Kraina to dziwne miejsce, składające się z wielu trudnych do odkrycia poziomów. Nawet sama królowa nie poradziłaby sobie bez wskazówek i dobrej woli Czarnej Pani. – A więc przed spotkaniem w cieplarni Como Park nie dotrzemy do Willy’ego. Cholera! Co jeszcze możesz mi powiedzieć? – Moc Czarnej Pani jest większa niż innych mieszkańców Zaczarowanej Krainy, nie licząc królowej Jasnego Dworu. Jej magia i siła osłabiają Willy’ego. – A co można wykorzystać przeciwko niej, chcąc uniknąć bezpośredniej walki? – Zależnie od okoliczności: jarzębinę, sól, różne zioła. Ale żadna z tych rzeczy nie powstrzyma jej na długo. Skuteczna jest tylko większa moc albo jej własna przysięga. – Nie potrzebujemy dużo czasu. – Powiedz mi, skarbie, czy ty naprawdę nie zamierzasz wspomnieć o tym wszystkim królowej? Eddi zatrzymała się pośrodku chodnika. – Sam mówiłeś, że w Jasnym Dworze są kłopoty z utrzymaniem tajemnicy. – Tak, ale chyba nie podejrzewasz królowej i jej małżonka. Eddi wzruszyła ramionami. – Jeśli o czymś nie wie, nie może się temu sprzeciwić. Złapiesz Hedge’a? Phouka zrobił zadowoloną minę. – Zająłem się tym już rano. – Jesteś bardzo dobry, wiesz? – O tak, wiem. *** Eddi uprzątnęła ślady walki w sali prób. Phouka obserwował ją z troską. Odrzuciła jego pomoc, bo wiedziała, że to jej pomoże uspokoić się. Zwinęła prześcieradło, zaniosła je na parking i wepchnęła do śmietnika. Postawiła mikrofon i sprawdziła, czy działa. Otworzyła okna, żeby wywietrzyć zapach spalenizny. I wymieniła zerwaną strunę w gitarze Willy’ego. Zapasową strunę wzięła z jego pudła, choć w ten sposób naruszyła jego prywatność. Gdyby otworzyła futerał Hedge’a, zobaczyłaby nowiutki plusz, jeszcze sztywne przegródki i nie rozpakowane zestawy strun basowych. Tymczasem pudło Willy’ego miało swój charakter. Wykładzina była zniszczona, a w jednym miejscu oddarta. W środku walały się kartki z pozawijanymi rogami, pokryte drobnym, ozdobnym pismem. Nie mogła się oprzeć i rzuciła na nie okiem. Były to słowa piosenek oraz zapisy gitarowych akordów. Niektóre z tekstów okazały się autorstwa Eddi. Na marginesie jednego z nich znajdowały się dwa wykrzykniki. Co one oznaczają? Rozbawienie? Zaskoczenie? Uznanie? Na innej kartce ujrzała narysowaną pięciolinię z trzema taktami melodii. Zagrała je w głowie i stwierdziła, że są to riffy, które sama proponowała w tym miejscu. Obok widniało duże „Tak”. W pudle leżały porozrzucane kostki, niektóre były złamane. W przegródce z akcesoriami znalazła struny w papierowych opakowaniach, dwie zmięte puste torebki, zżółkły wycinek z gazety o festiwalu bluegrassowym w Zachodniej Wirginii, zapisany niebieskim mazakiem na serwetce adres w Detroit, chromową rurkę na palec, trzy dziesięciocentówki, kolczyk z kryształem górskim i pióro sójki amerykańskiej. – I co odkryłaś? – spytał phouka. – Głównie to, że nic o nim nie wiem – powiedziała z westchnieniem. Wybrała odpowiednią strunę i zamknęła futerał. Następnie sięgnęła po gitarę Willy’ego i położyła ją sobie na kolanach. Tymczasem phouka opadł na kanapę. Przez jakiś czas kontemplował sufit, a gdy wreszcie się odezwał, w jego głosie pobrzmiewała zaduma: – Willy to najmłodszy Sidhe. Czasami myślę, że on jest najlepszy z tego całego złego rodu. – Opowiadał mi o sobie różne rzeczy, kiedy pierwszy raz... Mówił prawdę? – Nie wiem, co mówił, ale wyobrażam sobie. Spędził dużo czasu poza Zaczarowaną Krainą, podróżując, żyjąc samotnie albo wśród ludzi. Dla Sidhe nie jest wprawdzie czarną owcą, lecz jest w nim wiele cech, które są im obce. Inni książęta uważają, że za bardzo interesuje się śmiertelnikami. – To świadczy, jak mało o nich wiedzą – stwierdziła Eddi. Phouka uśmiechnął się. – Willy przejął sporo zachowań od ludzi, ale jeszcze nie dotarł do ich sedna, dlatego ciągle czegoś szuka, tyle że nie w Zaczarowanej Krainie. Przyprawia tym swoich krewniaków o ból głowy, ale ja uważam to za dobry znak. Eddi nastroiła wymienioną strunę i zagrała kilka akordów. Gitara Willy’ego miała doskonałe brzmienie, ale poza tym była całkiem zwyczajna. – Chodzi ci o to, że następne pokolenie będzie rządzić lepiej niż obecne, bo jeden z młodych lordów jest niespokojnym duchem i zadaje się ze śmiertelnikami? – Jeśli za słabość obecnego pokolenia uznać samozadowolenie, to owszem. – Nie powiedziałabym, że królowa jest zadowolona z siebie. – Ja również. W tym momencie dobiegł do nich odgłos kroków na schodach. Chwilę później do sali weszli Carla, Dan i Hedge. Eddi zobaczyła, że przyjaciółka rozgląda się po sali. – Mam dla was dziwną nowinę – oznajmiła. – Siadajcie. Opowiedziała im o spotkaniu z królową. Rochelle zrobił ponurą minę, a Hedge zbladł. – Pozwolą mu umrzeć?! – krzyknęła Carla, tak jakby Jasny Dwór nie rozważył konsekwencji swojej decyzji, a ona chciała mu o nich przypomnieć donośnym głosem. Eddi podeszła do jednego z okien i zawróciła. – Jeśli zaczniemy coś w tej sprawie działać, może nas spotkać podobny los. – Dość! To był Hedge. Gwałtownie zerwał się z podłogi. Wszyscy na niego spojrzeli. – Nie mogę tego słuchać. Gdybyście wiedzieli, na pewno też wolelibyście, żebym nie słuchał. Lepiej sobie pójdę. Posłał im spojrzenie spode łba i odwrócił się do drzwi. – Hedge! – Głos Eddi zatrzymał go. – Gdybyśmy co wiedzieli? – Nic – mruknął, stojąc do niej plecami. – Jeśli odejdę, to nie będzie miało żadnego znaczenia. – Mów. Phouka zsunął się na brzeg kanapy i utkwił wzrok w basiście. Ten zrobił krok w stronę drzwi. – Proszę! – zawołała za nim Eddi. Hedge odwrócił się z twarzą wykrzywioną bólem. – Dobrze! Powiem wam! Utrzymywałem kontakt z Mrocznym Dworem! Minęła dłuższa chwila, zanim dotarł do nich sens jego słów. – Przez cały czas? – spytał niemal łagodnie phouka. Hedge kiwnął głową. – Nie myślałem, że komuś tym zaszkodzę. Jakaś śmiertelniczka sprawia, że wszyscy umierają... Kogo obchodzi, co się z nią stanie. – Spojrzał na Eddi. W jego brązowych oczach malowała się udręka. – Nie wiedziałem! Nie znałem ciebie! Phouka wstał zwinnym ruchem. Wyglądał groźnie. Nie, nie, nie, próbowała powstrzymać go myślą Eddi. – Czy to ma coś wspólnego z Willym? – spytała, choć właściwie już znała odpowiedź. Hedge na moment zacisnął powieki. – Zażądali, żebym pomógł go dopaść. Nie chciałem, ale już było za późno. Za dużo im powiedziałem. To moja wina. – Zdradziłeś im, kim ona jest i gdzie mieszka – stwierdził cicho phouka. – Oddałeś jej życie w ich ręce i nadal uważasz, że to nic wielkiego? Eddi zorientowała się, że phouka mówi o niej. Położyła dłoń na jego ramieniu i ścisnęła. Umilkł. – Tylko na początku! Potem nie mówiłem im już nic o Eddi, nawet o zespole. W zeszłym tygodniu postanowiłem o wszystkim zapomnieć. I wtedy ona poprosiła mnie, żebym wydał Willy’ego. – Dlaczego nam się nie przyznałeś? – warknęła Carla. Hedge łypnął na nią posępnie i kąciki jego ust wykrzywiły się. Odwrócił głowę. – Bałem się – wymamrotał. W sali zapanowała pełna napięcia cisza. Phouka stał gotowy do działania, tylko nie potrafił się zdecydować, jakiego. Carla gapiła się na Hedge’a, jakby powątpiewała, czy dobrze zrobili, przyjmując go na basistę. Rochelle był zdziwiony i urażony. Eddi po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak bardzo Dan kocha ten zespół, tę ich małą rodzinę. Zrobiła kilka kroków w stronę Hedge’a i dotknęła jego ramienia. – Chcesz to wszystko naprawić? Spojrzał na nią bacznie. – Czy zerwałeś z Mrocznym Dworem? Powiedziałeś im, że nie będziesz więcej dla nich szpiegował? Hedge skrzywił się na słowo „szpiegować” i pokręcił głową. – Bałem się – powtórzył. Eddi wzięła głęboki oddech. – I nadal za bardzo się boisz, żeby naprawić swój błąd? Hedge zakrył twarz dłońmi. Eddi natomiast poczuła się zupełnie spokojna. W jej głowie z wolna powstawał plan. – Potrzebuję kogoś, kto wciśnie złym ciemnotę i wydobędzie z nich trochę informacji. Jeśli uważają, że nadal jesteś po ich stronie... Na twarzy Hedge’a odmalowała się nadzieja. W tym momencie wyglądał bardzo młodo i krucho, jakby przeświecało przez niego na wylot światło. – To jest bardzo niebezpieczne. Sam wiesz najlepiej, co z tobą zrobią, jeśli się dowiedzą. Ale tak czy inaczej, zamierzam uwolnić Willy’ego i przyda mi się każda pomoc. – Okej – odezwał się Dan cicho, lecz z pasją. Carla krzyknęła i zarzuciła mu ręce na szyję. Hedge tylko się uśmiechnął, ale był to jeden z tych uśmiechów, które promieniują ciepłem jak piec. Wyciągnął rękę i Eddi potrząsnęła nią. Kątem oka spojrzała na phoukę. Jego twarz była pełna miłości i... nabożnego podziwu. @@Rozdział dziewiętnasty @@GDY GENERAŁOWIE ROZMAWIAJĄ Zapanował wilgotny upał z rodzaju tych, które kładą się brzemieniem na plecach i sprawiają, że ludzie mają wrażenie, iż są o dwadzieścia funtów ciężsi. Taka pogoda wytrąca z równowagi i pozbawia energii, nadaje rozpaczy uwodzicielską moc. Ale oni mieli tylko trzy dni i nie mogli czekać, aż duchota zelżeje. Eddi nafaszerowała Hedge’a plotkami o bałaganie w Jasnym Dworze, nieporozumieniach w zespole oraz o niechęci do prowadzenia wspólnych rozmów. On z kolei wyraził ostrożną opinię, że te wieści na pewno trafią na podatny grunt. Eddi na to właśnie liczyła. Niestety Hedge’owi nie udało się dowiedzieć, gdzie jest przetrzymywany Willy. Eddi straciła nadzieję, że przebywa gdzieś poza Zaczarowaną Krainą i że będą mogli spróbować go odbić przed upływem ostatecznego terminu ultimatum. W cieplarni Como Park królowa powietrza i ciemności na pewno będzie mieć się na baczności. Dan i Carla wyruszyli na poszukiwanie sprzętu do wynajęcia, a ona wraz z phouką na rekonesans. Dopiero kiedy jechali parkową aleją wiodącą do cieplarni, Eddi zrozumiała swój błąd. – O Boże! – powiedziała, zatrzymując motocykl. – Na pewno są tu jakieś straszydła z Mrocznego Dworu. Jeśli nas zauważą, domyśla się, że coś knujemy. Phouka przekrzywił głowę. – Jest na to dobry sposób, skarbie. – Wynosić się stąd? – Wcale nie. Włóż koszulę na lewą stronę. – Co? On już zdejmował kurtkę z surowego jedwabiu w mandarynkowym kolorze i wywijał rękawy na zewnątrz. Gdy zobaczył jej zdziwione spojrzenie, uśmiechnął się szeroko. – Kiedyś uznałabyś, że to dobry dowcip. – Dlaczego sądzisz, że teraz tak nie pomyślę? – zapytała słabym głosem. – Bo mi ufasz. – Wyglądał na bardzo zadowolonego. Mógł poprzestać na tym stwierdzeniu, ale zlitował się nad nią. – Mówiłem ci, że magia ma dużo wspólnego z symbolizmem. Kiedy odwracasz ubranie na drugą stronę, chowasz swoje rozpoznawalne ja do środka. Dla tych, którzy dostrzegają magiczną powierzchnię rzeczy, jesteś niewidzialna. – O rany! A ty będziesz mnie widział? Spojrzał w jej oczy w taki sposób, że przebiegł po niej miły dreszcz. – Ciebie widzę na wiele różnych sposobów. Trudno, żebym nagle zupełnie oślepł. Eddi ściągnęła koszulę, którą nosiła na bluzkę. – Czy ludzie nie będą się dziwić, kiedy zobaczą parę dziwaków ze szwami na wierzchu? – Masz rację, ale co z tego? Zapięła więc koszulę i ruszyli do cieplarni. Była w niej raz przed wielu laty, na pikniku z przyjaciółmi z college’u. Pamiętała imponującą szklaną budowlę, ale nie zostały jej w pamięci żadne szczegóły. Cieplarnia nadal była okazała, choć czasy świetności miała już za sobą. Jej środek zajmowały dwie ogromne czasze ze szkła, mauretańska fantazja mieszkańca Minnesoty z początku dwudziestego wieku, zwieńczone kopułą i krótką, grubą iglicą. Odchodziły od nich dwa szklane skrzydła: jedno z zaokrąglonym dachem, drugie z płaskim. Samo wejście w postaci małej szklarni zdobiły białe kolumny i dwuspadowy dach. Na prowadzących do niego szerokich, płaskich schodach stały donice z fioletowymi, czerwonymi i białymi petuniami. Ich woń przesycała rozgrzane powietrze. W środku było tak samo gorąco i parno, jak na zewnątrz, ale pachniało zupełnie inaczej: wilgotną ziemią i torfem, nawozami, mokrą korą i roślinami, które hodowano nie dla ich aromatu. Intensywny i oszałamiający zapach nie miał nic wspólnego z perfumami. Eddi odniosła wrażenie, że pełno tu małych i ruchliwych stworzeń. Po chwili uświadomiła sobie, że phouka trzyma ją za łokieć i patrzy na nią uważnie. – To chyba upał – wymamrotała. – Wcale nie. To moc, skarbie, skoncentrowana i potężna. Tutaj pod każdym liściem oddycha magia. Powinienem wyczuć jej charakter i zorientować się, czy służy Mrocznemu Dworowi, czy Światłu, ale nie potrafię. Czarna Królowa na pewno lubi załatwiać tutaj swoje sprawy. Eddi była mu wdzięczna za tę opowieść, gdyż w czasie jej trwania zdążyła dojść do siebie. Dziwne i silne odczucia przybrały charakter cichego szumu w tle. – Chodźmy, mamy zadanie do wykonania. W cieplarni przebywało zaledwie kilka osób. Raz minął ich ogrodnik, a po ścieżkach spacerowały pogrążone w rozmowie dwie kobiety z dziećmi w wózkach. Eddi przyjrzała się im podejrzliwie, ale doszła do wniosku, że są niegroźne. Okrągłe centralne pomieszczenie w całości zaanektowały palmy. W samym środku, na wyłożonym płytami podwyższeniu, znajdowała się fontanna życzeń z brązową rzeźbą kobiety tańczącej na fali. U jej stóp delfiny wystawiały z wody zdziwione pyski. Uroda nimfy i jej naturalny wdzięk przypominały Eddi istoty z Jasnego Dworu. Czy Czarna Pani właśnie tutaj odbywa narady? Jak na tak duże pomieszczenie, było tu niewiele wolnego miejsca, jedynie zatoczki z ustawionymi wzdłuż brukowanej alejki ławkami. Rozejrzeli się po ścianach i suficie, szukając czegoś, co mogliby wykorzystać do ratowania Willy’ego. Ale niczego nie znaleźli. – Nie sądzę, żeby Mroczny Dwór roztopił się, jeśli polejemy go wodą z węża ogrodowego – stwierdziła kwaśno Eddi. – Szkoda, bo węży ogrodowych jest tu pod dostatkiem. – Może podetniemy im nogi wężami. Zobaczmy następną salę. Północne skrzydło z płaskim dachem miało orientalny charakter. Rosły tu drzewa cytrusowe, bambusy, ostrokrzewy, oleandry, magnolie, sosny i jeden wyjątkowy okaz kalifornijskiej sekwoi. Pośrodku, niczym niespodzianka, była ukryta sadzawka, do której rytmicznie kapała woda ze źródła na dachu. W końcu skrzydła znajdował się japoński ogródek skalny z kamiennymi ławkami. – A tutaj? – spytała Eddi. Phouka zamyślił się. – Może. Są tu jej ulubione rośliny: werbeny, granaty i mirt... – Właśnie. Czy to miejsce nie jest... tajemnicze? Phouka patrzył na nią przez dłuższą chwilę. – Ona potrafi być tajemnicza. – Założę się, że tak. Ale nie sądzę, żeby zorganizowała oddanie Willy’ego jak wymianę szpiega KGB. Pewnie będzie chciała zrobić z tego widowisko, prawda? – Hmmm – mruknął tylko phouka. Przeszli do następnego skrzydła szklarni. Okazało się jeszcze bardziej nieodpowiednie niż pozostałe. Był to długi i wąski korytarz, w którym królowały paprocie. Grube i wysokie, zasłaniały widok ze wszystkich stron. Gdyby uwolnienie Willy’ego rzeczywiście miało być spektaklem, zabrakłoby tu miejsca dla publiczności. – Chyba poszukam innego miejsca na koncert – burknęła Eddi, gdy wracali do palmiarni. – Ja mimo wszystko stawiałbym na północne skrzydło. Skręcili w prawo, minęli podwójne szklane drzwi i przystanęli. – Czy mogę zmienić zdanie? – spytał phouka. Stali na tarasie, przy balustradzie z kutego żelaza, i patrzyli z góry na ozdobny ogród. Niemal na całej długości przecinał go staw w kształcie dziurki od klucza, którego powierzchnię pokrywały lilie. Wzdłuż szklanych ścian ciągnął się rząd bukszpanów i laurów, przystrzyżonych w majestatyczne formy. W drugim końcu rosło sześć wysokich, smukłych cyprysów. Pełniły one straż nad łukowatą altaną niczym wartownicy. Altana była zbyt daleko, żeby Eddi mogła zobaczyć, co jest w środku. Z tarasu prowadziły w dół schody. Obok nich stały dwa wawrzyny o lśniących ciemnych liściach i koronie podobnej do rozłożystego kapelusza grzyba. Schody przechodziły w wyłożoną płytami ścieżkę, która okrążała staw w drodze do altany i zawracała do drugiej części tarasu. Taras oświetlały lampy z oprawionych w ołów szybek w kształcie wieloramiennych gwiazd. W pierwszej chwili Eddi widziała tylko rozmazane kolorowe plamy i smugi. Potem wszystkie rośliny: gloksynie, begonie, geranium, chryzantemy, koleusy, gipsówki i czerwone, białe, żółte, różowe i jasnopomarańczowe róże stały się nienaturalnie wyraźne. Na skraju pola widzenia poruszały się lilie wodne. Potem Eddi dostrzegła ognistoczerwone grzbiety chowających się pod nimi złotych rybek. Przez chwilę całe szklane pomieszczenie zdawało się tańczyć, ale kiedy zamrugała, wszystko znieruchomiało. Phouka zmarszczył brwi, ale milczał. – To jest to – stwierdziła Eddi. – W przeciwnym razie nazywam się Van Halen. Chodźmy, koniec żartów. Zeszli wolno po schodach i ruszyli dalej ścieżką. Trafili na parę interesujących rzeczy, ale na razie nie wiedzieli, jak je wykorzystać. Między innymi system nawadniający, sieć rurek cienkich jak kapilary, doprowadzonych do wszystkich roślin w donicach, zwierciadlaną kulę na piedestale umieszczonym w drugim końcu stawu oraz jeszcze jeden taras przed altaną i tryskającą w niej fontannę. Phouka opadł na jedną z ławek. – Obawiam się, że niewiele da się zrobić. – No, nie wiem. Mam pewien pomysł. Co to za stwory? Phouka spojrzał na fontannę i tańczącą w niej dziewczynę z brązu. – Chyba żaby. – Fuj! – Więc co to za pomysły? Eddi pokręciła głową. – Lwie paszcze mają uszy. Powiem ci później. *** Następnego ranka obudziła się wcześnie i wysunęła z ciepłych ramion phouki. Choć była ostrożna, natychmiast otworzył oczy. – Zobaczę, czy jest Meg – szepnęła. – Śpij. – Wątpię, czy uda się mi zasnąć. Ale jeśli chcesz, mogę sobie tu cicho poleżeć. – Dobry pomysł. – Eddi uśmiechnęła się i pocałowała go w nos. – Ona uważa, że jesteś nienormalny. – To dlatego że nie zna moich zalet. – Masz na myśli, że nie widziała cię bez ubrania? Odniosła wrażenie, że się zaczerwienił. Otuliła się kimonem i poszła do salonu. W pierwszej chwili myślała, że Meg już skończyła pracę albo jeszcze się nie zjawiła. Potem jednak zobaczyła, że spod kanapy wylatują, zupełnie jak żywe stworzenia w panicznej ucieczce, koty kurzu. Gdy wdrapały się do kosza na śmieci, zawołała cicho: – Meg? Najpierw zza kanapy wychynął ogromny nos, a dopiero potem zachmurzona brązowa twarz. – Twoim włosom przydałby się grzebień. – Uczeszę się, obiecuję. Meg... – Ja pracuję – odburknęła skrzacica i zniknęła za kanapą. Eddi usiadła w fotelu i oparła brodę na dłoni. Zachowanie Meg można by uznać za chochlikową złośliwość, gdyby nie to, że Carla też tak reagowała, gdy trzeba było poruszyć temat, którego się bała. – Dobrze, pracuj, a ja będę mówić. Pewnie słyszałaś o Willym? Zza kanapy nadal dobiegało szuranie, ale Eddi nie czuła się ignorowana. – Królowa postanowiła, że nie odda za niego Como Park. Rozumiem ją. Willy też chyba by zrozumiał. Nie można dla jednej osoby poświęcać całego Dworu. W kącie rozległ się łoskot. – Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że w tę sprawę powinna włączyć się trzecia strona. Zamierzam uratować Willy’ego. Tym razem zapadła cisza. W końcu Meg wyszła z cierpiącą miną zza kanapy. – Co to ma wspólnego ze mną? Eddi westchnęła. – Chciałabym, żebyś mi pomogła. – Nie! – oświadczyła Meg, unosząc podbródek. – Nie pomogę. Eddi musiała zagryźć wargę, żeby nie powiedzieć jej czegoś przykrego. Po chwili spytała: – Dlaczego? – Młody lord nie jest moim podopiecznym. Szedł swoją drogą, i jeśli nie umiał dostrzec jej końca, tym gorzej dla niego. Eddi przyjrzała się małej ciemnoskórej kobiecie, która stała przed nią w dumnej postawie. Phouka wspomniał kiedyś, że brązowe skrzaty są odludkami, które niechętnie spełniają życzenia Sidhe. Ale ona odniosła wrażenie, że Meg jest lekko zakłopotana. – Zastanawiam się, gdzie byś teraz była, gdybym ja tak pomyślała w Minnehaha Falls? – zapytała. Twarz Meg wykrzywiła się z wściekłości i udręki. – To nie fair! Nie trzeba mi wypominać, że mam dług! – A co jesteś mi winna? – zapytała Eddi, choć dobrze wiedziała. – Moje życie! – wybuchnęła Meg. – Możesz mnie prosić, o co chcesz, a ja nie mogę ci odmówić. Eddi splotła palce na kolanach, nie odrywając od niej oczu. – Uratowałam ci życie i teraz ono należy do mnie, tak? Meg kiwnęła głową. – Dobrze. Masz więc wobec mnie dług, którego nie możesz spłacić, i dlatego jesteś teraz moją własnością. – Eddi zrobiła pauzę dla lepszego efektu dramatycznego, choć czuła się z tego powodu paskudnie. – Ale kiedyś oświadczyłam phouce, że nie uważam się za twoją właścicielkę, i nadal tak myślę. Traktowanie życia tak, jakby było towarem na wymianę, to zgroza. – Na twarzy Meg odmalowało się zdziwienie. – Uratowałam cię, bo tak należało postąpić. Wstała z fotela. – Dziewczyno! Eddi poczuła, że po jej skórze pełznie na przemian fala gorąca i zimna. Odwróciła się do Meg. – Czarna Pani to diablica. Wyrządziłaby ci krzywdę, gdyby tylko mogła. – Boisz się jej? – Pewnie, że tak! Ty też powinnaś. Eddi oparła się o fotel. – Boję się, ale i tak muszę to zrobić. I mam nadzieję, że mi pomożesz, ale wcale nie dlatego, że jesteś mi coś winna. Zrób to z przekonania, że tak trzeba, lub po prostu wyświadcz przysługę mnie albo Willy’emu. Nie potępię cię, jeśli odmówisz. Wszyscy będziemy jednakowo nadstawiać karku i nikt nie przyjdzie nam z odsieczą, jeśli coś pójdzie nie tak. – A królowa i jej lud? – spytała Meg. – Oni nic nie wiedzą. Zamierzamy postąpić według reguł śmiertelników, a nie sądzę, żeby Sidhe to się spodobało. Meg energicznie potarła nos. – Jeśli się zgodzę, to co będę musiała zrobić? Eddi znowu usiadła w fotelu i pochyliła się do przodu. – Znasz się na ogrodnictwie? *** Przed bitwą o Como Park najrozsądniej byłoby zdrzemnąć się, ale Eddi oczywiście nie mogła zasnąć. Zamiast tego kochała się z phouką. Dodawali sobie nawzajem otuchy i sił. I udawali, że wierzą, że to nie jest ostatni raz. Gdy Eddi wyszła z sypialni, żeby zaparzyć kawę, na kuchennym stole znalazła kurtkę z zamkami błyskawicznymi, spodnie i buty do kolan z czarnej motocyklowej skóry. Na wierzchu leżał czarny kask Bella z namalowaną na boku spinką, którą kiedyś podarował jej phouka. Był to kwiat o pięciu złotych płatkach, osadzony w srebrnym prostokącie. – Phouka? – zawołała z lekkim niepokojem. Prawie natychmiast stanął w drzwiach sypialni. – Skąd to się wzięło? – Chyba stamtąd, skąd zawsze bierze się śniadanie. – To robota Meg? – Pieczenie w oczach zmusiło ją do zaciśnięcia powiek. – Może nie ma ochoty znowu naprawiać mi kurtki. Phouka zbliżył się i wziął ją w objęcia. – Jeśli chcesz płakać, nie krępuj się. Eddi oparła głowę na jego ramieniu. – Nie, bo jeśli zacznę, już nie przestanę. – Uśmiechnęła się blado. – Będzie gorzej niż w Minnehaha Falls. Tym razem wiem, w jakich jestem kłopotach. – A więc zachowasz większą ostrożność. – Pogłaskał ją po twarzy, a ona musnęła ustami jego dłoń. – O co chodzi z tym kwiatkiem? – spytała, zmieniając temat. – Każdy szlachecki ród ma swoje barwy i herb. – Od kiedy to stałam się członkiem szlacheckiego rodu? – Odkąd zjawiłaś się wśród nas. – Jego głos był niewiele głośniejszy od szeptu, ale mimo to pełen wewnętrznej mocy, którą tak rzadko się ujawniała. – Nie od razu o tym wiedzieliśmy, lecz fakt pozostaje faktem. Pocałował ją w usta, jakby w rytualnym geście, i wrócił do sypialni. Odprowadziła go wzrokiem, po czym wzięła ze stołu rynsztunek i poszła go włożyć. Pogoda wreszcie załamała się. Dął wiatr, w którym czuło się chłód nadciągającego deszczu. Eddi była zadowolona, że ma na sobie skórę. Księżyc w pierwszej kwadrze stał wysoko, na jego tle przesuwały się skłębione chmury. Widziała lepiej niż powinna w jego nikłym blasku, świetle lamp ulicznych i reflektorach triumpha. A więc przyzwyczajam się do magii Zaczarowanej Krainy. Ciekawe, czy ją zachowam, kiedy to wszystko się skończy? No i czy w ogóle dożyję końca tej całej historii? Umówili się na Como Avenue, na skraju parku. Furgonetka Carli stała już przy krawężniku. Hedge w obcisłym podkoszulku i podartych dżinsach oraz z włosami na oczach opierał się o zderzak. Eddi podjechała do niego i zdjęła kask. Jego oczy rozszerzyły się, gdy ją zobaczył. Uśmiechnęła się. – Wyglądasz jak młodociany przestępca – stwierdziła. – A ty jak reklama filmu – orzekła Carla, wychylając się przez okno samochodu. – Dobrego filmu – dodał phouka. – Zanim wyszliśmy z domu, odebrałam telefon – powiedziała przyjaciółka. – Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, zważywszy na okoliczności. – Dlaczego? – Czwartego lipca gramy w Pierwszej Alei. Eddi rozdziawiła usta. – Naprawdę? – Tak. Były trzy zespoły, ale trzeci został skreślony i my go zastąpimy. – O rany! W głównej sali? – Z błyskającymi światłami. Teraz tym bardziej musimy odzyskać naszego gitarzystę. Eddi przygładziła włosy. Rozumiała, co Carla miała na myśli, mówiąc o śmiechu i płaczu. – Wzięłaś wszystko, co trzeba? – Co do ostatniego kabla. Odpręż się. Znokautujemy ich. – Carla, ty się dobrze bawisz? – Jasne, że tak – odezwał się Dan z siedzenia pasażera. – Dziewczyna myśli, że to „Mission Impossible”. – Nie grasz w filmie, do diabła! – rozgniewała się Eddi. – To rzeczywistość, i jeśli coś się schrzani, będziesz martwa. Carla na chwilę opuściła wzrok. Kiedy na nią znowu spojrzała, miała już inny wyraz twarzy. – Wiem, ale chyba mogę się zabawić tak na wszelki wypadek. Eddi włożyła kask. – Znacie plan. Ruszacie za piętnaście minut, ustawiacie się i czekacie na nas. Niestety nie potrafiła wymyślić niczego mądrzejszego niż: „Połamania nóg”, więc włączyła silnik i odjechała. W cieplarni nie paliły się żadne światła. Eddi zaparkowała na kolistym podjeździe od frontu, zdjęła kask i wsadziła go pod pachę. Razem z phouką weszli po schodach. Główne drzwi były otwarte. Pod szklanym kopułowym dachem palmiarni poczuli się tak, jakby byli nadzy. W głębokich cieniach pod liśćmi coś szeleściło. Eddi miała nadzieję, że to tylko szum wentylatora. Kiedy odwróciła głowę, zobaczyła, że framuga podwójnych drzwi prowadzących do ozdobnego ogrodu lekko jaśnieje. Westchnęła z ulgą. Gdyby pomylili się i Czarna Pani wybrała jednak północne skrzydło... Pociągnęła phoukę za rękaw i ruszyła przed siebie. W ogrodzie panował półmrok, w nikłym blasku księżyca kolory zblakły. Powierzchnia stawu w miejscach wolnych od lilii lśniła jak kałuże na mokrej szosie. Eddi zatrzymała się na brzegu tarasu i chwyciła za żelazną poręcz. Nagle rozjarzyły się wszystkie światła, elektryczne i magiczne. Zabłysły wiszące lampy w kształcie gwiazd. Płyty ścieżki zajaśniały łagodnie na krawędziach, tak samo jak podpory sklepienia. Blask był tak duży, że oświetlał cały taras przy altanie oraz królową powietrza i ciemności, ubraną w szary kombinezon i identycznego koloru długi płaszcz. Jej świta rozstawiła się wzdłuż przyciętych bukszpanów. Nagle spod wawrzynu wypełzło jakieś mokre, ciemnozielone stworzenie. Phouka błyskawicznie zasłonił sobą Eddi. – Niestety, musicie poddać się przeszukaniu. – Królowa sprawiała wrażenie rozbawionej. Istota, która wyglądała jak ożywiona piana ze stawu, miała zwinne, lodowate palce. Eddi stała nieruchomo i usiłowała nie drżeć. Stwór wyraźnie zirytował się, gdy niczego przy nich nie znalazł. – Dobrze – powiedziała władczyni. – Wejdźcie i rozgośćcie się. Ruszyli jaśniejącą ścieżką obok siebie, choć miejsca było mało. Nagle spod koleusa wysunęła się pająkowata ręka i warczące stworzenie koloru błota chwyciło Eddi za kostkę. – Panuj nad sobą – skarciła je królowa zimnym tonem, a istota natychmiast cofnęła się. Wreszcie dotarli do stóp schodów prowadzących na taras. – Co mogę dla was zrobić? – zapytała wesoło Czarna Pani. Raptem Eddi zrobiło się potwornie zimno. Nawet wargi jej zesztywniały. Przełknęła ślinę i oznajmiła: – Chcemy wykupić jeńca. Ciemne oczy zwęziły się jak u kota. – Doskonały żart. Ta blada jędza musi cię bardzo nienawidzić, skoro przysłała akurat ciebie. Nadzieja buchnęła w Eddi płomieniem. A więc plotki Hedge’a spełniły swoją rolę. Czarna Królowa niczego nie podejrzewa. Obejrzała się przez ramię i strzeliła palcami. Zza cyprysu wyszły dwa szare, mlecznookie potwory, których Eddi tak bardzo się bała. Wlokły między sobą jakiegoś człowieka. Nieszczęśnik był w czarnych dżinsach i białym, zakrwawionym podkoszulku. Strażnicy zmusili jeńca do klęknięcia obok władczyni i ściągnęli mu z głowy kaptur. Z uporem patrzył w ziemię, więc królowa chwyciła go za włosy i odchyliła jego głowę do tyłu. Na widok Eddi i phouki oczy Silvera zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. W Eddi gniew walczył z ulgą. W kącikach ust Willy’ego dostrzegła zaschniętą krew, podobnie jak na białym paśmie we włosach, ale najważniejsze, że mógł chodzić o własnych siłach i nie będą musieli go stąd wynosić. – Będę za tobą tęsknić, wiesz? – stwierdziła królowa. – Obawiam się, że nie mogę ci tego samego powiedzieć – odparł Silver, pokazując w uśmiechu zęby; w jego zielonych oczach płonął groźny ogień. Uwolnił się szarpnięciem z ręki Czarnej Pani. – Teraz! – krzyknęła Eddi. Phouka miał na sobie płaszcz, który wyczarował ze swojej bezdennej szafy. Eddi wyciągnęła z jego kieszeni garść owoców jarzębiny i cisnęła je w królową Mrocznego Dworu. Władczyni zatoczyła się do tyłu z twarzą wykrzywioną wściekłością i odrazą. Jej moc na chwilę osłabła i w tym momencie Willy zerwał sznur, który go krępował. W jego prawej dłoni zapłonęła ognista kula. Silver rzucił ją pod sufit, prosto w lampę w kształcie gwiazdy. Ta, nadal świecąc, spadła do stawu i na wszystkie strony buchnęły iskry. Willy zeskoczył z tarasu, a phouka w tym czasie powalił jednego z oprawców, którzy rzucili się za nim w pościg. Ogród zmienił się w piekło. Rurki systemu nawadniającego wysunęły się z donic i zaczęły rozpylać wokół wyciąg z dziurawca. Dobra robota, Meg, pomyślała Eddi. W sadzawce miotało się coś zielonego; od czasu do czasu widać było kończyny, ogon albo wężowy łeb. Stworzenia wszelkich rozmiarów i kształtów uciekały ze skażonych rabat kwiatowych pod ściany i wspinały się po wiązaniach dachowych. Eddi, Willy i phouka rzucili się ku podwójnym drzwiom, gdy nagle runęło na nich z sufitu szare monstrum o długim pysku. Silver uniósł płonącą rękę i strzelił do niego. Obsypał ich cuchnący popiół. – To na razie wszyscy – wysapał Willy. – Mam nadzieję, że wezwiecie posiłki. – Pomoc nadejdzie dopiero wtedy, kiedy wydostaniemy się na zewnątrz – odparł phouka, wrzucając do stawu jakąś istotę w czerwonej czapce, którą zielony potwór natychmiast wciągnął pod wodę. Gdy dobiegli do tarasu, Eddi obejrzała się. Zobaczyła drżące i wysuwające swoje gałęzie wawrzyny... Bukszpanowi wyrastały kolce... Cyprys rozsiewał pachnące trucizny, a róże oplatały się wokół wszystkich atakujących ich istot. Przez chwilę słyszała dziką i straszną muzykę, do której tańczył cały ogród. Potem phouka chwycił ją na ręce i wyniósł przez drzwi. Walka dotarła aż do palmiarni. Eddi usłyszała tępy łomot i zobaczyła Hedge’a z lewarkiem samochodowym w ręce, jak przeskakuje przez górę futra, która jeszcze przed chwilą musiała być napastnikiem. – Mówiłam ci, żebyś został przed budynkiem! – wrzasnęła. Hedge mruknął coś i zamachnął się na jedną z istot koloru błota. Po chwili zniknął za pniem palmy. W drzwiach stała Carla w przeciwsłonecznych okularach, dzierżąc w dłoniach czarne pałeczki. – Grafit i żywice epoksydowe – poinformowała. – Nie do złamania. – Tobie też kazałam czekać na zewnątrz – burknęła Eddi. Hedge wybiegł spomiędzy drzew z wyrazem dzikiego triumfu na twarzy. Phouka i Willy dopadli do drzwi w tym samym momencie co on. Phouka wyciągnął z kieszeni płaszcza dwie pary bardzo ciemnych okularów i rzucił jedne z nich Silverowi. Hedge wyjął swoje z kieszeni dżinsów, a Eddi włożyła kask z przyciemnioną szybką. – Gotowi? – zapytała. – Mam nadzieję – powiedziała Carla. – Nadchodzą! Zanim Eddi ruszyła do drzwi, dostrzegła jeszcze wypełzające spod zieleni stworzenia. Odwróciła się i czym prędzej popędziła razem z innymi do wyjścia. Teraz noc zmieniła się w dzień. Pierwszy z prześladowców, który wypadł z palmiarni, znalazł się w oślepiającym blasku lamp łukowych, zamontowanych na dachu furgonetki. Ku swojemu przerażeniu Eddi zobaczyła, że szara istota zatacza się do tyłu ze zwęgloną i odpadającą płatami skórą. – Ruszajcie się! – wrzasnął Dan z samochodu. – Baterie nie wytrzymają długo. Eddi wskoczyła na triumpha i kopnęła starter, a phouka pchnął Willy’ego na tylne siodełko. – Ale... – Jestem szybszy niż on – rzucił phouka przez zęby. – Jedźcie. – Cholera! Eddi dodała gazu i pognała w dół zbocza. Rycerze Jasnego Dworu stali rzędem na polanie. Ich białe rumaki przestępowały z nogi na nogę i potrząsały grzywami. Chorągwie łopotały na silnym wietrze. Eddi zahamowała gwałtownie, a Willy zeskoczył z siodełka i klepnął ją po plecach. – Jedź po niego! – zawołał, przekrzykując warkot silnika. – Pospiesz się! Eddi zawróciła w miejscu i ruszyła w stronę cieplarni. Phouka stał przyparty do drzewa przez wysoką, bladą kobietę, szczerzącą białe, ostre jak szpilki zęby. Jego uderzenie spowodowało, że z jej twarzy zniknął uśmiech, a pojawił się strach. Gdy tylko phouka wskoczył na tylne siodełko i mocno objął ją w pasie, Eddi ruszyła. – Gdzie reszta? – krzyknęła. – Odjechali. – Hedge też? – Siedział na klapie i chyba dobrze się bawił. Wszystkim jest wesoło oprócz nas, pomyślała Eddi. – Wracają do domu? – Nie. Naprawdę spodziewałaś się, że to zrobią? – A Meg? – Wymknęła się tylnymi drzwiami. Wątpię, czy zdążyli się zorientować, że w ogóle tam była. Przez cały czas Meg siedziała na zapleczu cicho jak domowy skrzat, przez nikogo nie zauważona, i to właśnie ona wywołała w cieplarni prawdziwe tornado. Gdy dotarli do zgromadzonych sił Jasnego Dworu, Eddi skręciła i pojechała wzdłuż pierwszej linii, jakby dokonywała inspekcji wojsk. Na końcu szeregu wrzuciła jałowy bieg i zdjęła kask. – Gorąco w tych skórach. Phouka zaczął masować jej plecy przez kurtkę. – Jak sądzisz, co powiedziała królowa, kiedy przy wiozłaś jej Willy’ego? Eddi prychnęła. – Nie chcę wiedzieć. Zresztą nie ma teraz czasu na zadawanie pytań. – Chyba rzeczywiście nie ma. W tym momencie zobaczyli idącego w ich stronę Willy’ego. Nadal miał na sobie podarty podkoszulek. W ręce trzymał broń, która wskazywała na jego wysoką pozycję w Jasnym Dworze – długą białą lancę jeźdźców Sidhe. Gdy zobaczył phoukę na siodełku motoru, skinął głową i rzucił: – Dobrze. – Dobrze? Uratowałem go od pewnej śmierci, a on tylko tyle ma mi do powiedzenia! Willy uśmiechnął się. – I dziękuję. Eddi spojrzała na niego zaskoczona. Wymówił to słowo tak, jakby pochodziło z obcego języka... albo jakby posiadało magiczną moc. Bo właśnie tak było. – Wiedźma poinformowała mnie, że Hedge dla niej szpiegował – powiedział Silver. – Chciała, żeby jej pomógł dopaść ciebie – wtrąciła szybko Eddi. – Ale on odmówił. Willy pokiwał głową. – Od razu nabrałem podejrzenia, że Hedge nie zachował się tak, jak ona miała nadzieję. – Zaśmiał się cicho. – Bohater z lewarkiem samochodowym. Ale skąd się wziął dziurawiec? – Włochata Meg. Uśmiech zniknął z twarzy Willy’ego, a pojawiło się na niej zdziwienie. – Brązowa skrzacica Meg? – Tak. Silver na chwilę opuścił wzrok. – Zawstydzasz mnie. Zawstydzasz nas wszystkich. Obyśmy mieli dość rozumu, żeby to docenić. Phouka szybko położył dłoń na ramieniu Eddi. – Czas na przedstawienie, dzieci – powiedział. – Lepiej włóż kask. Wskazał głową na drugą stronę pola, gdzie już zaczęły się poruszać czarne szeregi wroga. To, co nastąpiło później, zabijanie i umieranie, przypominało sceny oglądane z szybko jadącego samochodu. Eddi widziała straszne rzeczy i odnosiła dręczące wrażenie, że niektóre z tych czynów ona sama popełniła. Ale jakaś siła przerzucała ją od jednego wydarzenia do drugiego zbyt szybko, żeby mogła być czegokolwiek pewna. W wirze walki dostrzegła Stuarta i jego zmienioną przez strach i wściekłość twarz. Może moja twarz wygląda podobnie? Potem straciła Willego z oczu. Nie raz musiała zatrzymać się, żeby zetrzeć z szybki kasku czerwone krople. Nie miała pojęcia, czyja to krew, i to wstrząsało nią jeszcze bardziej niż sam jej widok. Członkowie zespołu stopniowo odnajdywali ją w tym zamęcie po warkocie silnika. Dan z wprawą walczył kijem do baseballa, Carla pałeczkami, a Hedge lewarkiem. Eddi i phouka byli kawalerią, tyle że na triumphie. Wszyscy razem przedzierali się przez chaos jak niewielki oddział, rozdzielali i formowali ponownie. Potem spadł rzęsisty deszcz i w ciągu kilku minut trawniki zmieniły się w bagnisko. Eddi dwa razy ugrzęzła w nim, zanim dotarła na położony wyżej teren między drzewami. Rozejrzała się zdziwiona. Nawet nie zauważyła, kiedy walka przeniosła się na drugą stronę ulicy i tam przemieniła w mniejsze utarczki. Eddi zsiadła z motoru i położyła go na boku. Na zadrzewionym terenie był bezużyteczny. Za chwilę po stoku wbiegł phouka. Oparł się o drzewo; wyglądał na bardzo zmęczonego. – Jak nam idzie? – spytała Eddi, zdejmując kask. Włosy miała mokre od potu i przyklejone do czoła. – Nie sądzę, żeby ktokolwiek wiedział – odparł kwaśno. – Ale w tym momencie chyba znajdujemy się w samym oku cyklonu. – Jest strasznie cicho. – Nie odpowiem na to spostrzeżenie jakąś szablonową ripostą. Krzyki i odgłosy walki zadały kłam słowom Eddi. – Zaczyna się – stwierdziła. Pobiegli w górę między drzewa. Na małej polance zobaczyli Hedge’a walczącego z trzema przeciwnikami. Chłopak zamachnął się na niedźwiedziowatego osobnika o potężnych kończynach i gęstym futrze, ale chybił. Stwór obnażył zęby i uniósł wielką łapę zakończoną pazurami... W tym momencie ciemność przeszyło białe drzewce i trafiło napastnika w brzuch. To Willy rzucił lancą. Pozostali wrogowie z Mrocznego Dworu pierzchli w krzaki. Hedge patrzył osłupiały, jak Silver uśmiecha się szeroko i mruga do niego. Po chwili basista odwzajemnił uśmiech. Nagle po drugiej stronie polanki, między drzewami, Eddi dostrzegła męską sylwetkę. Dotknęła ramienia phouki. Postać wydawała się znajoma. To Stuart. Raptem od stalowej lufy jego broni odbiło się światło... Eddi chyba krzyknęła, ale nie była tego pewna. Ogłuszył ją huk wystrzału. Dlaczego na filmach strzały nie są tak głośne? Czuła, że już nigdy nie odzyska słuchu, że w jej uszach wciąż będzie brzmiał ten okropny dźwięk. Na białej podkoszulce Silvera zakwitł czerwony kwiat. Chłopak cofnął się, jakby chcąc złapać równowagę. Oczy miał szeroko otwarte. Broń znowu wypaliła niczym echo poprzedniego wystrzału. Willy osunął się na kolana. Eddi zobaczyła na jego twarzy przerażenie, ale ani śladu bólu. Strzelba huknęła jeszcze dwa razy i Silver zwinął się wpół na mokrej trawie. Phouka jest taki szybki, więc dlaczego znajduje się dopiero w połowie polanki? A przecież wszystko rozegrało się tak wolno, sama to widziałam. Teraz Stuart wypalił do phouki. Dlaczego on nie zrobił uniku? Kula trafiła go w lewy bark. Eddi usłyszała krzyk i zobaczyła, jak phouka okręca się w miejscu i pada na ziemię. Eddi ruszyła w stronę Stuarta, prosto na ziejącą lufę jego strzelby. Zobaczyła, że jej wylot drży, a twarz Kline’a zastyga w wyrazie przerażenia. Wyglądał żałośnie i wstrętnie. Czego, do licha, boi się? Czyż nie zabił przed chwilą wszystkich tych, którzy mogli mu zagrozić? Wyrwała broń z jego bezwładnych rąk i odrzuciła ją daleko. Nareszcie usłyszała taki sam huk, jak na filmach; strzelba wypaliła przy upadku. Stuart zatoczył się do tyłu, wpadł na drzewo i osunął się na trawę. Eddi nie zwróciła na niego uwagi. Podbiegła do phouki, ale on już dźwignął się na kolana. Prawą ręką przytrzymywał zranione ramię. – Zostaw mnie! Zajmij się Willym! Ruszyła pędem przez polankę. Nad nieruchomą postacią leżącą na ziemi klęczał Hedge i szlochał. Eddi uklękła obok rannego i odgarnęła z jego czoła czarno-białe włosy. Willy otworzył oczy. Szmaragdowy blask źrenic z wolna gasł, z twarzy znikał kolor, pozostawiając ją szarą jak popiół. Na widok tego zwycięstwa śmiertelności nad magią Eddi ścisnęło się serce. Silver rozchylił usta. Pojawiła się krew. – Miłość i śmierć – wyszeptał i uśmiechnął się. – Chyba to jednak śmierć. Nagle zmrużył z bólu oczy. I już ich nie otworzył. Eddi nie mogła oddychać, przez zaciśnięte gardło nie chciał przejść nawet jeden haust powietrza. Deszcz raptem nabrał słonego posmaku. Gdy podniosła wzrok, zobaczyła, że Hedge leży zwinięty w kłębek obok zmarłego, a nad nim stoi phouka ze zwieszoną głową i ociekającymi wodą włosami. – Nie żyje – wykrztusiła. Phouka zakrył twarz dłońmi. Na skraju zagajnika pojawili się Carla i Dan. Oni też chyba nie mogli uwierzyć w to, co się stało. Stuart siedział oparty o drzewo po drugiej stronie polanki. Kolana miał podciągnięte pod brodę, rękami zasłaniał oczy. Wszyscy, którzy walczyli tutaj tej nocy, przegrali. Zwycięstwo odniosła śmierć. Jak zawsze, na każdym polu bitwy... Minąwszy phoukę, Carlę i Dana, Eddi popędziła między drzewami do motocykla. Włączyła silnik i ruszyła w dół zbocza. Gnały ją wściekłość i nienawiść, ból i rozpacz. Deszcz ustał i powietrze wypełnił zapach krwi i dymu. Tak, to przecież Willy miotał w cieplarni ognistymi kulami. Eddi aż krzyknęła na to wspomnienie. Uratowali go, uratowali mu życie... Nie miała niczego białego, żeby użyć jako flagi; nie była nawet pewna, czy mieszkańcy Zaczarowanej Krainy rozpoznaliby ten znak kapitulacji. Mogła jedynie pokazać strażnikom Czarnej Pani puste dłonie na dowód czystych intencji. Na jej widok rozstąpili się. Królowa powietrza i ciemności już na nią czekała. Cała jej teatralność gdzieś zniknęła. Nadal miała na sobie kombinezon i długi płaszcz, ale ludzkie ubranie na tej nieludzkiej istocie było teraz zwykłą maskaradą. Otaczała ją płonąca czerń. Eddi domyśliła się, że to na wypadek, gdyby chciała władczynię zaatakować. Wyłączyła silnik i rzuciła triumpha na ziemię niemal u stóp królowej. – Mimo wszystko fascynujesz mnie – stwierdziła Czarna Pani. Jej zwyczajny ton wyjątkowo raził w tych okolicznościach. – Czego chcesz? – Położyć temu wszystkiemu kres. Królowa zmrużyła oczy. – Interesujące. A jak zamierzasz tego dokonać? Zabić mnie? Eddi pokręciła głową. – Nie. Ja... – Te słowa nagle wydały jej się idiotyczne, ale i tak je wypowiedziała: – wyzywam panią na pojedynek. Uczciwą walkę. Przez chwilę władczyni patrzyła na nią w milczeniu, po czym roześmiała się. – Nie chcesz mnie zabić? – Nie. Chcę tylko, żeby pani wyniosła się stąd, i to natychmiast. Razem ze swoim ludem. Umieracie za skrawki ziemi, które niczego nie znaczą. To tylko pokerowe żetony, które na koniec przelicza się po to, żeby zobaczyć, kto wygrał. Nie chcę, żeby jeszcze ktoś zginął. Czarna Pani patrzyła na nią z rosnącym zdziwieniem i zachwytem. – Cudownie! Wyzywająca stawia warunki, więc wyzwana ma prawo wybrać miejsce i rodzaj broni. Nagle Eddi usłyszała za sobą głos phouki: – Istotnie, ale mam nadzieję, nie zamierza pani zlekceważyć najważniejszego warunku: uczciwej walki. Eddi obejrzała się, a on posłał jej blady uśmiech. Nadal trzymał się za lewe ramię. Między palcami przeciekało trochę krwi. Czarna Pani wzruszyła ramionami i powiedziała: – Oczywiście, że nie. Będę bardziej niż wspaniałomyślna. Twój zespół ma wkrótce występować, prawda? Raptem Eddi zrobiło się zimno i niedobrze. Willy nie żyje. Nie ma żadnego zespołu. – W Pierwszej Alei, czwartego lipca. – Doskonale. Uważasz, że jesteś w muzyce lepsza niż w innych rzeczach? Eddi zdołała jedynie skinąć głową. – Więc zapewne nie będziesz miała nic przeciwko mojej propozycji. – Królowa zmierzyła phoukę chłodnym wzrokiem. Gdy odwzajemnił spojrzenie, skierowała uwagę na Eddi i uśmiechnęła się lekko. – Ty swoją muzyką rozkołyszesz tłum, a ja magią nastawię go do ciebie wrogo. Zgoda? – O Boże, nie! Cały klub pełen niewinnych ludzi... – Nie zamierzam ich skrzywdzić. Oni po prostu będą naszymi nieświadomymi, bezstronnymi sędziami, niczym więcej. Eddi zaschło w ustach. – Jeśli wygram, odejdzie pani stąd bez walki? – Tak – odparła władczyni z uśmiechem. – A jeśli przegram? Czarna Pani uniosła brwi. – Wątpię, czy twoi sojusznicy uznają twoją przegraną za swoją. Eddi zorientowała się, że królowa patrzy teraz ponad jej ramieniem. Obejrzała się i zobaczyła Oberycuma w zniszczonej zielono-złotej zbroi. Na stwierdzenie władczyni Mrocznego Dworu zareagował tylko potrząśnięciem głową, jakby nie wiedział, co odpowiedzieć. – Nie mogę więc domagać się od Jasnego Dworu, żeby zrezygnował ze swoich roszczeń – ciągnęła Czarna Pani. – W razie twojej przegranej po prostu wrócimy do punktu wyjścia i nadal będziemy walczyć o „pokerowe żetony”, jak to nazwałaś. Oczywiście strata czasu i energii musi wywołać mój gniew, a jeśli on popchnie mnie do natychmiastowego aktu zemsty... Ale na razie nie ma potrzeby martwić się tym. Eddi myślała gorączkowo. To szaleństwo. Królowa powietrza i ciemności posiada większą moc niż ktokolwiek z Zaczarowanej Krainy, nie licząc władczyni Jasnego Dworu. Jak zwykła śmiertelniczka może wygrać z taką potęgą? Ale przecież nie musi mierzyć się z jej mocą, może użyć własnej, innego rodzaju mocy. Phouka powiedział kiedyś, że Czarną Panią może pokonać tylko silniejsza magia albo jej własne słowo. I Eddi właśnie to słowo dostała. Musi tylko wykorzystać tę szansę. – Umowa stoi – powiedziała. Usłyszała wokół siebie pomruki istot Zaczarowanej Krainy, ale nie wiedziała, co one oznaczają. – A więc do zobaczenia czwartego lipca. Odwróciła się na pięcie, wiedząc, że to obraza królowej. Phouka podał jej rękę i razem wyszli z kręgu. Na zewnątrz stała Carla. – Ile słyszałaś? – zapytała ją Eddi. – Za dużo. Oszalałaś?! Nie możemy zagrać w Pierwszej Alei, do cholery! Willy nie żyje! – Mamy bas, perkusję, klawisze i gitarę. I cztery dobre głosy. Mnóstwo zespołów nawet tym nie może się pochwalić. Nadal jesteśmy Eddi i Elfy. I uda nam się. Jeśli chcesz się wycofać, zrób to teraz. Dopiero teraz zobaczyła, że przyjaciółka ma zaczerwienione od płaczu oczy. – Jeśli zamierzasz mnie wyrzucić, zrób to teraz – powiedziała zraniona, dumna i uparta. Eddi chciała tyle Carli powiedzieć, ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Objęła ją więc tylko ramieniem. Stały obie w błocie i płakały. Tymczasem mieszkańcy Zaczarowanej Krainy liczyli rannych i poległych. @@Rozdział dwudziesty @@MAM TALENT Phouka znalazł kogoś, kto opatrzył mu ramię. Oprócz białego temblaka Eddi dostrzegła coś więcej: napięcie wokół jego oczu i ust, nie tyle ból, co strach przed jego wspomnieniem. – Jak się czujesz? – zapytała. Uśmiechnął się, jak na niego niezwykle blado. – Nie mogę wzruszać ramionami, ale poza tym dość dobrze, zważywszy na okoliczności. My szybko zdrowiejemy. W jego słowach Eddi usłyszała także to, czego nie powiedział: .Jeśli w ogóle zdrowiejemy”. Mimo woli zerknęła ku zagajnikowi i szybko odwróciła wzrok. – Dasz radę jechać? Uniósł brwi. – To zależy, gdzie się wybierasz, skarbie. – Jeśli wrócimy do domu, zacznę wspominać Willy’ego. Nie chcę wracać. Phouka spojrzał na niebo. Nadal było zasnute chmurami, ale wysrebrzone od miejskich świateł, które odbijały się od nich. – Ja też wolę zostać na wolnym powietrzu, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Nie miała. Przez jakiś czas jeździli bez celu, powoli zbliżając się ku rzece. Eddi czuła, że musi zobaczyć i dotknąć wszystkiego w mieście, by upewnić się, że jeszcze istnieje i jest nie zmienione. Bo przecież było nie do pomyślenia, żeby po tym, co wydarzyło się w Como Park, nie pozostał żaden ślad. Przejechali przez śródmieście z St. Paul do Minneapolis, aż znaleźli się na drodze okrążającej jezioro Isles. Wielkie domy, które przy niej stały, były ciemne i ciche, ale z ogrodów płynęły słodkie zapachy. Eddi skręciła we Franklin Avenue i ruszyła przez Kenwood, nad torami kolejowymi. Na ślepej, częściowo zadrzewionej uliczce phouka rozejrzał się. – Zgubiliśmy się? Eddi poczuła wyrzuty sumienia, że wozi go po całym mieście. – Wolisz jechać do domu? Pokręcił głową. – Jeśli martwisz się o mnie, kochanie, to bądź spokojna. Świeże powietrze dobrze mi robi. – Ale jeśli będziesz miał dość, powiedz. Pomknęła drogą w las. W ciemności pod drzewami nie czaiło się nic groźnego. Panowała tu cisza i spokój, nastrój przyjaznego milczenia jak między bliskimi znajomymi. Było też dużo smutku, lecz łagodnego, do zniesienia. Dotarli do końca ścieżki i wyjechali spomiędzy drzew na piaszczystą plażę. Przed nimi rozciągało się jezioro Cedar. – Auuu – westchnął z zachwytem phouka. Usiedli na piasku i zaczęli obserwować drobne fale na jeziorze, które w ciemności wyglądały jak szary sztruks. Żaby i świerszcze dawały koncert w chaszczach porastających brzeg. Z rzadka z wody wyskakiwała ryba, dodając do ich muzyki odgłos pluskania. – Chciałabym popływać – oznajmiła nagle Eddi. – Więc popływaj. Nie zdążyła nawet powiedzieć, że prawo zabrania pływania nago, gdy on odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. – Och, skarbie, skarbie. Wystarczy, jak postanowisz, że będziesz niewidzialna. Przecież jesteś z Zaczarowanej Krainy. Była zbyt zmęczona, żeby podać w wątpliwość jego radę, a jednocześnie nie umiała oprzeć się pokusie. Zdjęła ubranie, rzuciła je na piasek i weszła do jeziora. Unosząc się na plecach, patrzyła na ołowiane niebo. Woda spłukiwała z niej błoto, rozkładała jej włosy wokół głowy niczym wachlarz. Eddi żałowała, że nie może równie łatwo zmyć jej myśli. Wciąż prześladował ją obraz Willy’ego. A to siedział na brzegu jej łóżka i grał na gitarze, a to w ekstatycznym transie kiwał się na scenie Uptown Bar ze skrzypcami pod brodą, to znów z wystudiowanym brakiem wdzięku padał na kanapę w sali prób. Wszyscy jesteśmy nieśmiertelni, póki nie umrzemy. Wreszcie popłynęła w stronę brzegu. Phouka leżał oparty na łokciu i obserwował ją. – Jesteś bardzo piękna – stwierdził, gdy wyszła na płyciznę. – Co w takich sytuacjach mówi Meg? – Wyglądasz jak prawdziwa nimfa, gdy tak wstajesz z jeziora blada, lśniąca od wody, z ociekającymi włosami. Tak, jesteś bardzo piękna. Położyła się obok niego. Piasek przykleił się do jej mokrych pleców. Kiedy indziej to uczucie byłoby niemiłe, ale tej nocy ziarenka piasku przyjemnie drapały jej skórę. Phouka oparł głowę o jej brzuch. Pogłaskała go po włosach. – Phouka? – Mmm? – Po tym, jak Stuart... do was wypalił, wyrwałam mu strzelbę. Czego on się przestraszył? Dlaczego nie strzelał również do mnie? Phouka zadrżał. – Nie jestem pewien odpowiedzi na drugie pytanie, ale na pierwsze brzmi: ciebie. – Przestraszył się mnie? – Przez kilka chwil nawet ja się ciebie bałem, ukochana. W nim jednak wzbudziłaś nie tylko strach, ale również wstyd. I może to jest właśnie odpowiedź na drugie pytanie. – Wstyd? Co masz na myśli? – Zobaczył, kim mógłby się stać, gdyby był silniejszy. Eddi przypomniała sobie, jak zachowywał się Stuart, kiedy widziała go ostatnim razem. – Co z nim będzie? – Jeśli chodzi ci o Mroczny Dwór, to nic. Ale nie wiem, co się dzieje z załamanymi śmiertelnikami. Miał otwarte oczy i patrzył w niebo, wydawał się smutny i niespokojny. – Czy to mógł być on zamiast mnie? – zapytała Eddi. – Nie jestem wyrocznią i bardzo się z tego cieszę. Między nimi zawisła cisza. Phouka zmienił temat. – Dlaczego tutaj? – Nie rozumiem. – Minneapolis jest pełne jezior. Dlaczego wybrałaś akurat to? – Bo ja wiem... Chyba dlatego że wszystkie inne jeziora są za bardzo ucywilizowane, a tutaj czasami można zapomnieć, że jest się w dużym mieście. – Opowiedz mi o nim. Opowiedz o czymkolwiek. Odpędź tę okropną ciszę, kochanie. Eddi czuła się podobnie jak on, więc zaczęła mu opisywać spokojne, niemal wiejskie okolice Cedar. Opowiedziała o pływaniu łódką pod prażącym letnim słońcem, obok białych lilii wielkości filiżanek do kawy i dzikich irysów ukrytych w trzcinach. Wspomniała o czerwonoskrzydłych kosach, które próbowały ją atakować, gdy za bardzo zbliżała się do ich gniazd zbudowanych w leszczynowych zaroślach. I o żółwiu, który leżał na dryfującym pniu i wygrzewał się na słońcu i który pozwolił, żeby przez chwilę go poobserwowała, zanim dał nurka do wody. W miarę, jak mówiła, phouka odprężał się. W końcu opadły mu powieki. – Śpisz? – zapytała cicho Eddi. – Nie. – Jego głos był senny. – Wyobrażam sobie, że jestem pławiącym się w słońcu żółwiem. – To dobrze, bo co to za ochroniarz, który zasypia na służbie. – Przepracowany. Eddi spojrzała na niego, marszcząc brwi. – Do czasu koncertu w Pierwszej Alei jesteś całkowicie bezpieczna. Kto z Mrocznego Dworu byłby tak głupi, żeby zrobić ci krzywdę i pozbawić Czarną Panią rozrywki? Eddi poczuła mdlący strach w żołądku. – Myślisz, że przegram? Phouka usiadł i skarcił ją wzrokiem. – Jeśli uważasz, że przegrasz, to po co w ogóle wyzywałaś ją na pojedynek? Oczekiwała raczej pocieszenia niż takich pytań. – Musiałam. – Bo mogliśmy wszyscy zginąć? – Nie tylko. Ponieważ mogliśmy zginąć albo sami zabijać innych. Musiałam powstrzymać tę rzeź. Jedyne, co wymyśliłam, to walczyć z nią po swojemu, tak żeby moje zwycięstwo nie oznaczało jej śmierci. Przez dłuższy czas phouka patrzył na jezioro. – Czarną Panią, tak jak nami wszystkimi, targają sprzeczności. Nie zaproponowałaby tej formy pojedynku, gdyby sądziła, że nie jest w stanie go wygrać. Z kolei gdyby była pewna, że nie przegra, w ogóle nie zawracałaby sobie głowy walką, bo nie byłoby z tego żadnej zabawy. To, w jaki sposób ocenia cię wróg, mówi więcej niż osądy przyjaciół. Twój wróg najwyraźniej ma o tobie dobre zdanie. Eddi wstała i zaczęła otrzepywać się z piasku. – Nie mogłeś po prostu powiedzieć: „Oczywiście, że wygrasz”? – To byłoby zbyt bliskie kłamstwa – odparł phouka przepraszającym tonem. *** Cały tydzień poświęcili na próby. Opłakiwali Willy’ego. Wszyscy tęsknili za jego głosem, obecnością, energią. Brakowało go bardziej niż przypuszczali. Bez Silvera zespół był inny, ale nie odważyli się myśleć, że gorszy. Dan i Hedge pracowali nad aranżacjami; robili to, czym kiedyś zajmował się Willy. Hedge więcej śpiewał. Eddi częściej grała na gitarze i rzucała się zachłannie na każdą piosenkę, jakby czuła, że już nigdy nie wyjdzie na scenę. Mimo to najlepszy repertuar zespołu nie był tak dobry, jak kiedyś. Układając program na czwartego lipca, musieli wprowadzić zmiany w każdym utworze, zupełnie jakby zaczynali od początku. Ognisty upał, który czasami panował w Minneapolis na początku lata, trwał nadal. Przez długie, koszmarne godziny pracowali jakby w rozżarzonym piecu, w który zmieniła się teraz sala prób. Tylko czasami w środku piosenki Eddi przypominała sobie, że na świecie jest magia i że ona ma jej trochę. Ale na razie całkowicie oddawała się muzyce. Pod koniec tygodnia znowu byli świetnym zespołem. Woleli jednak nie zastanawiać się na głos, czy dostatecznie dobrym. Zapakowali furgonetkę, jakby jechali na zwykły koncert, a potem rozeszli się, żeby odpocząć, coś zjeść i przebrać się. Eddi stwierdziła, że nie jest w stanie robić dwóch pierwszych rzeczy. Domyślała się, że Carla i Dan zaskoczą widzów strojami. Tylko niebiosa i królowa Zaczarowanej Krainy wiedziały, co włoży Hedge. Sama wybrała bojowy rynsztunek. Wprawdzie w światłach sceny będzie gorąco, a czarne skóry nie pasowały do brzmienia i stylu grupy, ale przecież ona przyszykowała się do bitwy. Gdy Boiled in Lead, drugi z trzech zaproszonych zespołów, wszedł na scenę w Pierwszej Alei, tłum był już liczny i hałaśliwy. Stojąc za kulisami, Eddi próbowała ocenić nastrój publiczności. – Gdy wypuszczą wszystkie fajerwerki, nie będzie można zaczerpnąć oddechu – stwierdziła Carla. – Już tam byłaś? – Przez sekundę. – Przyjaciółka uśmiechnęła się i klepnęła ją po plecach. – Głowa do góry, dziewczyno. Wyglądają na równych ludzi i są tutaj po to, żeby dobrze się bawić. – Ha! Poczekaj, aż zajmie się nimi królowa powietrza i ciemności. Eddi powiodła wzrokiem po kolegach. Carla paliła papierosa, opierając się o jeden z syntezatorów Dana. Jej włosy tworzyły po obu stronach twarzy czarne satynowe zasłony i krzesały niebieskie iskry z jej bluzki. Rochelle grał bez prądu gamy, żeby rozluźnić dłonie. Słychać było tylko stuk palców uderzających w klawisze. Miał na sobie workowaty garnitur z bladoróżowego lnu, jasnoszarą koszulę i biały krawat, a na klapie guzik z napisem: „Kiedy mówi MIDI, płyną pieniądze”. W tym momencie świat dla niego nie istniał. Hedge ubrał się jak na niego doskonale: w wielką koszulę w czerwono-czarne japońskie znaki i zwężane białe spodnie z mankietami. Siedział i czytał komiks „Swamp Thing”, który ktoś zostawił w garderobie. Od czasu do czasu chichotał. Wszyscy wydawali się całkowicie spokojni. W powietrzu tak gęstym, że oddychanie nim było prawie niemożliwe, Eddi czuła własne napięcie. – Zaraz wracam – rzuciła i wyszła na korytarz, żeby odszukać phoukę. Opierał się o ścianę, udając ogromne zainteresowanie własnymi butami z lakierowanej skóry. Jego strój na pierwszy rzut oka wyglądał jak smoking, ale marynarka była za krótka, spodnie za wąskie, a biała mucha za luźno zawiązana. Jako spinki do koszuli służyły szmaragdowe kaboszony. – Chcesz iść ze mną? – zapytała. – Muszę trochę pospacerować. Uśmiechnął się. – Masz dość? – Do diabła, tak. – Ja też. Eddi oparła się o niego i westchnęła. – Reszta też jest zdenerwowana, ale... Carla uświadomiła mi wczoraj, że w najgorszym razie dojdzie do kolejnych wojen w Zaczarowanej Krainie, czyli nic się nie zmieni. I ma rację. Więc dlaczego tak się boję? Phouka otoczył ją ramieniem i ruszyli przed siebie korytarzem. – Bo wiesz znacznie więcej niż ona o Zaczarowanej Krainie. Zwłaszcza o Czarnej Pani. Jeśli przegrasz... przestaną obowiązywać warunki wyzwania i królowa już nie będzie musiała walczyć uczciwie. Eddi zerknęła na niego z ukosa. – A więc słusznie się martwię? – Nie wiem, ale sam też jestem przerażony. Chciałbym dojść do wniosku, że bez powodu. Wyszli z zaplecza prosto na ścianę dźwięku. Boiled in Lead grali „The Rights of Man”. Parkiet był pełen. Eddi przypomniała sobie słowa Carli o fajerwerkach. – Szczęściarze! – krzyknęła. – Chciałabym, żebyśmy już występowali. – Nie sądzę! – wrzasnął jej do ucha phouka. Przy pierwszym zespole tłum rozgrzewał się. Przy trzecim będzie pijany muzyką, tańcem i drinkami, będzie gotów na cuda. Królowa powietrza i ciemności tak łatwo go nie omami. Idąc dalej, nie zauważyli niczego niezwykłego. Ot, normalna noc w Pierwszej Alei. Było trochę gości w koszulkach polo i płóciennych spodniach; Carla nazywała takie osoby „turystami”. Były kobiety w stylowych sukniach i nowofalowych ciuchach, ubrani w stare fraki mężczyźni z kucykami oraz ludzie w najmodniejszych strojach z Dayton. Nagle Eddi pokochała ich wszystkich z całego serca. Rozstała się z phouką na balkonie i poszła do damskiej toalety. Paliły się tutaj jasne światła, a dźwięki muzyki dochodziły stłumione, więc można było swobodnie porozmawiać albo poprawić makijaż. To właśnie łazienki zdradzały, że poprzednio klub był dworcem autobusowym. Kabiny odmalowano, ale zostawiono bez zmian czarno-białe płytki i rzędy umywalek. Eddi pochyliła się na jedną z nich. Stała między kobietą z bardzo czerwonymi ustami oraz dwiema dziewczynami z college’u, które nawzajem układały sobie fryzury. – Wszystko gotowe na wielki show? – odezwał się za nią ktoś niskim głos. Eddi uniosła głowę i zobaczyła w lustrze Czarną Panią w ciemnoszarej sukni z brokatu ozdobionego srebrną nicią. Czarne włosy miała rozpuszczone na plecach, a jej twarz okalały małe skręcone kosmyki. W uszach wisiały duże srebrne koła, usta były koloru mocnego wina. Nikt w pomieszczeniu nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Tylko Eddi zakręciło się w głowie jak od intensywnego zapachu. Odwzajemniła w lustrze spojrzenie królowej Mrocznego Dworu. – Jestem gotowa – powiedziała. – A pani? – Nie mogę się doczekać. – Czerwone wargi wykrzywiły się w uśmiechu. Eddi przełknęła ślinę. Raptem za ciemną postacią dostrzegła drugą, jasną, i odwróciła się zaskoczona. To była pani Jasnego Dworu. Pozostałe kobiety też ją zauważyły, choć dobrze skrywała swoją prawdziwą naturę. Eddi zrozumiała, że nie chodzi o jej urodę. Samą swoją obecnością wypełniała pomieszczenie, przytłaczała innych. Jej rude włosy były obcięte, podkręcone i rozrzucone na czole, lśniące od złotego pyłu. Biała twarz była zbyt piękna, zbyt doskonała, aby mogła być realna. Królowa miała na sobie wąską tunikę wysadzaną bladozielonymi cekinami, które skrzyły się blaskiem przy każdym ruchu, podobnie jak kryształy górskie albo diamenty, zdobiące wysoki kołnierzyk tuniki. Stroju dopełniały połyskliwe pończochy tego samego koloru oraz srebrne pantofle. Królowa powietrza i ciemności obejrzała się przez ramię i na widok Białej Pani zacisnęła usta. – Chyba nie przyszłaś tu tylko po to, żeby spokojnie przyglądać się z boku. Blade wargi władczyni Jasnego Dworu drgnęły. – W tym stroju? Oczywiście, kuzynko, że przyszliśmy, żeby popatrzeć na walkę naszej mistrzyni. Eddi przeniosła wzrok z jednej królowej na drugą. Oczy Czarnej Pani rozszerzyły się, jakby ją spoliczkowano, a potem gniew ustąpił miejsca zdziwieniu. Biała Pani wyciągnęła do Eddi smukłą dłoń. Takim samym gestem podała jej przed wieloma tygodniami kawałek zaczarowanego chleba. Teraz na jej ręce leżał wisiorek ze srebra i czerwonej emalii... Nie, to nie był lakier, tylko kosmyk włosów królowej. – To nasz upominek i znak przysięgi – powiedziała głosem, który przyprawiał o dreszcz. – Jasny Dwór uzna wynik pojedynku. Zwyciężymy albo przegramy razem z naszą czempionką. Twarz Czarnej Pani przybrała drapieżny wyraz. – Więc jeśli wygram, te ziemie będą moje. – A jeśli wygra Eddi McCandry, ty sama i twoi poddani zrzekniecie się ich. I tak pozostanie przez siedemdziesiąt razy po siedem lat, a kto się na to nie zgodzi, zostanie wypędzony z Zaczarowanej Krainy. Czarna Pani obnażyła w uśmiechu białe zęby. – To oczywiście dotyczy obu stron. I muszę przyznać, że dodaje smaku dzisiejszemu wieczorowi. Eddi wzięła wisiorek z ręki królowej. Jaśniał trochę bardziej niż inne, ale nie czuła w nim wielkiej mocy; to rzeczywiście nie była broń, tylko symbol. Włożyła łańcuszek na szyję. Żadna z obecnych w toalecie kobiet nie dostrzegła niczego dziwnego w ich słowach czy zachowaniu. Kobiety gapiły się przez chwilę na Białą Panią, po czym opuściły pomieszczenie. – Przy tak wysokiej stawce chciałabym dostać jakąś gwarancję, że umowa nie zostanie zerwana – oznajmiła królowa powietrza i ciemności. – Masz moje słowo – odparła chłodno jej kuzynka. – Nie ma lepszej gwarancji. – Ono wiąże ciebie i twój Dwór, ale nie śmiertelników – stwierdziła czarnowłosa władczyni i posłała Eddi olśniewający uśmiech. – Wybacz mi. – Ja również mogę złożyć obietnicę. Królowa Mrocznego Dworu zmierzyła ją wzrokiem. – A ile jest warta obietnica śmiertelnika? W Eddi wezbrała fala gniewu. Oczy Białej Pani zapłonęły. Chciała coś powiedzieć, ale uprzedziła ją rywalka: – Na pewno znajdziemy lepsze zabezpieczenie naszej umowy. Po czym skinęła głową i wyszła z łazienki. Eddi zacisnęła dłoń na wisiorku. – Dlaczego? – Usłyszała rozpacz w swoim głosie. – Gdybym wygrała, dostałaby pani to, czego chciała, a w razie przegranej nie byłaby pani w gorszej sytuacji niż teraz. Dlaczego pani to zrobiła? Na twarzy królowej pojawił się niezwykły dla niej wyraz smutku. – To zaszczyt być naszym czempionem, Eddi McCandry. Zasłużyłaś na to. Okazałaś się lojalna i bardzo odważna. Służyłaś Jasnemu Dworowi mądrzej niż ja sama. Wystąpienie przeciwko królowej powietrza i ciemności bez naszego błogosławieństwa byłoby dla ciebie ciężką zniewagą, a dla mojego rodu hańbą. – Nic nie wiem o hańbie – stwierdziła Eddi z pozornym spokojem – a zniewagą wcale się nie przejmuję. – Możesz ją zlekceważyć, ale ja nie potrafię. Być może uważasz, że jesteśmy nieelastyczni, ale my po prostu mówimy wyłącznie prawdę i dane słowo wiąże nas, choćby miała rozstąpić się pod nami ziemia. Czy uważasz to za takie złe? Eddi spojrzała w jej płonące oczy i pokręciła głową. – Oszczędziłabym ci tego wszystkiego, gdybym tylko mogła. – Głos królowej był teraz znacznie łagodniejszy. – Willy na pewno próbowałby mnie odwieść od mojego zamiaru, ale ja nie ustąpię choćby przez wzgląd na jego pamięć. Jesteśmy twardym ludem i ważymy dobro i zło, korzyści i straty. Nie potrafiłabym rządzić Zaczarowaną Krainą, gdybym nie postępowała zgodnie z naszymi zasadami. – Podeszła do lustra i spojrzała w nie niewidzącym wzrokiem. – Muszę więc dokończyć to, co zaczęłam, a później ponieść konsekwencje własnej decyzji. Eddi obróciła wisiorek między palcami i popatrzyła na odbicie alabastrowej twarzy władczyni. – Zrobię, co się da – obiecała. – Dla nas obu. Piękne rysy na moment stężały. – Dla nas wszystkich. Czy nie domyślasz się, jakiej gwarancji zażąda Czarna Pani? Eddi zmarszczyła brwi. Nareszcie zrozumiała, dlaczego królowa patrzy na nią z takim współczuciem. – Phouka – wyszeptała. – Nie, ona nie może... – Ma prawo żądać od nas zakładnika i na pewno o niego poprosi. Żywi do niego i do ciebie głęboką nienawiść za uwolnienie Willy’ego. Jeśli przegrasz, odbierze mu życie na twoich oczach i w ten sposób zemści się na was obojgu. Eddi ogarnął jednocześnie gniew i strach. – Czy ze spotkania Zaczarowanej Krainy i mojego świata kiedykolwiek wynika coś dobrego? Królowa posłała jej zimne spojrzenie z domieszką rozbawienia. – Pomyśl o swoim kochanku, córo Ewy, i sama sobie odpowiedz na to pytanie. Po jej wyjściu Eddi oparła się o marmurowy blat. Było jej zimno i niedobrze. Gdy dotarła na balkon, phouka już wiedział, co się wydarzyło. Odczytała to z jego twarzy. Objęli się w milczeniu i phouka wtulił usta w jej włosy. – Zrób, co możesz, pierwiosnku – wyszeptał. – Teraz, gdy moje życie jest zagrożone, kocham je bardziej niż kiedykolwiek. Ale ciebie kocham najbardziej. Eddi stłumiła szloch i mocno go pocałowała. Phouka wyprostował się, uniósł w znajomy sposób brodę i ruszył przez salę. Tymczasem Eddi zaczęła przedzierać się przez tłum za kulisy. Gdy dotarła na miejsce, Carla zerwała się, widząc jej minę. – Co się stało? Eddi oparła się o ścianę i wzięła głęboki oddech. Najchętniej rozpłakałaby się na ramieniu przyjaciółki. – Zmieniła się stawka – oznajmiła w końcu zdławionym głosem. – Co masz na myśli? – spytała Carla. Za nią stanął zaniepokojony Dan. Hedge wyglądał na przerażonego, jakby już domyślił się prawdy. – Jeśli przegram... Mroczny Dwór zajmie miasto, a phouka zginie. Carla ścisnęła ją mocno za ramię. – Co to ma znaczyć: „jeśli przegram”? Chyba my wszyscy wtedy przegramy, dziewczyno. Eddi z posępną miną kiwnęła głową. Potem jeszcze coś do niej mówili, nawet Hedge, ale ona ich nie słyszała. Siedziała w kącie i stroiła gitarę. Boiled in Lead zakończyli występ szaloną, trashową wersją „The Gypsy Rover”. Ich instrumenty pospiesznie uprzątnięto ze sceny, a rozstawiono sprzęt Eddi i Elfów. Kiedy szli długim korytarzem z garderoby, Eddi starała się otrząsnąć z odrętwienia. Gdy stanęli przy mikrofonach i wzmocniony głos zapowiedział nazwę zespołu, w ciemnej sali zerwały się okrzyki. Eddi nie spodziewała się takiej reakcji. Czyżby ten tłum przyszedł tu specjalnie po to, żeby ich posłuchać? Carla trzykrotnie uderzyła w werbel. Rozbłysły światła rampy i zagrzmiał bas Hedge’a. Teraz już nie było odwrotu. Mieli przygotowanych dziesięć piosenek. W tym czasie musieli porwać publiczność do zabawy, zadać klęskę Czarnej Pani, uwolnić phoukę i uratować miasto. Eddi w życiu nie słyszała większych bzdur, więc postanowiła więcej o tym nie myśleć. Zaczęli od „In Your Eyes” Petera Gabriela. Może powinni byli wybrać coś głośniejszego i szybszego, żeby ludzie od razu zaczęli tańczyć. Nie widziała, co dzieje się na parkiecie, bo oślepiały ją reflektory. Gdzie zajęła miejsce Czarna Pani? Eddi uniosła głowę i przebiegła wzrokiem po balkonie dla VIP-ów. Królowa powietrza i ciemności siedziała przy małym stoliku i bawiła się nie tkniętym drinkiem. Napotkawszy jej spojrzenie, skinęła głową. Za nią stał phouka; twarz miał nieruchomą i pełną napięcia, jedną rękę trzymał na poręczy. Eddi zobaczyła na jego nadgarstku cienki sznurek z jakiegoś magicznego materiału, którym był przywiązany do balustrady. W następnym akordzie pomyliła się i zauważyła, że władczyni uśmiecha się. W kabinie akustyka i na tle znajdującego się na piętrze baru majaczyły jakieś cienie. Na parkiecie również. Jeśli Czarna Pani wygra, ona też stanie się cieniem, tylko innego rodzaju, podobnie jak Carla, Dan i Hedge. W tej sali było to, o co walczyła: dzika ludzka energia, szybko spalająca się śmiertelność, która daje silny blask. Ale teraz przesłaniało go, przyćmiewało, dusiło jakieś ciemne płótno. Czuła je, niemal je widziała. Musi je ściągnąć, podrzeć dźwiękiem, spopielić światłem. Na chwile zupełnie się pogubiła. Czy to moje słowa? Wydobywały się z niej niczym płomień z paszczy smoka, a więc musiały być jej. Hedge stał obok, zapierając się jak przed podmuchem wichury, z głową odrzuconą do tyłu i zamkniętymi oczami. Wzbijał się na spirali dźwięków w niebieskie od gorąca powietrze. Dan tańczył całym sobą za klawiaturą, był szybki jak atakujący wąż. Carla zaś odtwarzała huk rwącej wody i łoskot spadających kamieni, rytmy, które nie zmieniły się od czasu powstania wszechświata. Ale wszystkich ich nadal spowijał mrok, wzniesiona przez czarną królową bariera przed światłem i hałasem. Eddi wyciągnęła rękę i zerwała lampy z sufitu, aż posypały się niczym spadające gwiazdy. Jednocześnie zapaliła wszystkie neony. Ekrany ożyły kolorami, obrazy zaczęły pulsować, jakby chciały wylać się na salę. Iskry oparzyły palce Eddi i sprawiły, że na jej czoło wystąpiły kropelki potu. Potem rozbiegły się po całej scenie i utworzyły duży łuk nad parkietem i mniejsze wokół metalowych poręczy balkonu. Pomieszczenie zajaśniało na chwilę na niebiesko, jakby przeleciała przez nie błyskawica. Niedaleko balkonowych schodów stała w swoim połyskliwym stroju blada królowa Jasnego Dworu. Towarzyszył jej Oberycum, wysoki i arystokratyczny, ubrany w błyszczący zielono-złoty strój. Skinął Eddi głową jak równej sobie, ale ona nie miała czasu odpowiedzieć na jego pozdrowienie. Zagrała mocno trzy akordy i usłyszała, że Carla wali pałeczkami w werbel, zupełnie jakby alarmowała o pożarze lasu. Hedge wydobył ze struny E dźwięk kojarzący się z zejściem do piekła. Rozpoczęli „For It All”. Reflektor znowu smagnął po suficie. Eddi ujrzała barwne twarze tancerzy, zwrócone w jej stronę niczym kwiaty kierujące się ku słońcu. Najpierw zażądała ich umysłów, a potem zapanowała nad ich ciałami, ale nie siłą, lecz pokorą. Widziała ich ramiona kreślące w powietrzu najróżniejsze kształty, czuła ich pot spływający po skórze, mięśnie obolałe od ruchu. Ciemność i światło opływały ich jak zlewające się rzeki, jak czarne i czerwone włosy splecione w warkocz, jak zawiłe wzory utworzone przez chmury i niebo. Jej gitara zniknęła nie wiadomo gdzie. Eddi czuła, że mikrofon stoi przed nią, choć go nie widziała; całą uwagę poświęciła muzyce. Wzięła głęboki oddech i zaczęła śpiewać: Ogień pędzi z nieba. Na rumaku wiatru, Przyciąga oczy. I kto go widzi? Carla wsparła ją łomotem bębnów, Hedge dudnieniem basu, a Dan odgłosem lotu stada ptaków. Ci, którzy patrzą w górę, Serca, które tęsknią za wysokością i niebem, Ci, którzy patrzą w górę, Widzą to, co nigdy nie spadnie na ziemię. Muzyka grzmiała tak, jakby jakiś wielki stwór wolno wydostawał się spod ziemi na powierzchnię. Carla, Dan i Hedge tkali śpiewem sieć światła, welon słońca i cienia, drżący od głębokiego tonu instrumentów. Królowa powietrza i ciemności stała na balkonie niczym kolumna czarnego ognia i zaciskała dłonie na poręczy. Otaczała ją cisza, ale potężna fala dźwięku nieubłaganie zmierzała ku niej. Armie rzucone przeciwko dworowi Nie mogą pokonać zewnętrznego muru, Zamek zbudowany z chmur burzowych Podda się tylko tym, Którzy patrzą w górę, Unosząc puste dłonie... Eddi wyciągnęła rękę i wszyscy tańczący spojrzeli we wskazanym kierunku. Roześmiali się z zachwytem, gdy ujrzeli podobną do zamczyska budowlę. Teraz powietrze zadrżało od grzmotu bębnów Carli. Syntezator Dana wydzielał ostry zapach ozonu. Eddi znowu wskazała na srebrne niebo. Przecinające je błyskawice wyglądały jak latające góry. Wysoki statek na gniewnym morzu To arka przysłana na ratunek Tym, którzy widzą rzuconą drabinę I chwytają jej szczeble, wspinając się w górę... Nadchodził deszcz, ołowiana chmura wisiała nisko na niebie. Powinni wsiąść na nią i przelecieć ponad burzą. Eddi skoczyła w górę, ale poczuła, że coś ją trzyma za kostki. Żałosne pęta słabły z każdą chwilą. Uwolniła się z nich kopnięciem i opadła na chłodną, białą chmurę. Zachrzęściła pod jej stopami jak śnieg. Widzowie roześmiali się, wznieśli okrzyki i wskoczyli za nią, nie wypadając z rytmu. Dzięki rzadkiemu powietrzu na podniebnych wysokościach tańczyło się łatwiej. Nikt się nie męczył. Eddi zaczerpnęła wiatru w płuca i roześmiała się. Poczuła, że po jej twarzy płyną łzy. Inni również płakali z radości i nadmiaru wrażeń. Szlochała coraz gwałtowniej, ale mimo to jej głos nie drżał. To coś, co powodowało dudnienie, próbując wyjść spod ziemi, było już bardzo blisko. Dan, Hedge i Carla rozciągnęli uplecioną przez siebie złotą sieć. Uszy wyczulone na muzykę gwiazd, Skrzydła rozpostarte, żeby chwytać wiatr, Oto nadlatuje odrzutowiec, który przetnie chmury I zabierze nas do domu. Pośród bieli pojawił się srebrny błysk, szybki, ale nie na tyle, żeby nie mogli go dotknąć w locie. Zrobili to wszyscy, ze zdumieniem muskając palcami zimny, mokry metal. Twarz Eddi piekła ją od słonych łez. Pieśń została uwolniona i teraz unosiła się nad nimi, wypełniała powietrze, burzyła mury wokół nich. Potem srebrzysty kształt zmienił się, powiększył i wzbił ku czerni i gwiazdom na kolumnie ognia. Biała chmura zniknęła, ale oni już jej nie potrzebowali. Publiczność śpiewała teraz bez słów, a Carla, Hedge i Dan razem z nimi. Eddi tu i ówdzie wplatała swój wokal niczym szalejący pożar. Widziała u stóp schodów królową i jej małżonka, jaśniejących jak gwiazdy, rozśpiewanych. Widziała na balkonie Czarną Panią, jak ukrywa twarz w dłoniach, i phoukę, który uwolnił nadgarstek, odchylił głowę do tyłu i dołączył swój głos do chóralnego śpiewu. Potem klęczała na brzegu sceny, nadal szlochając, a ludzie przeciskali się, żeby jej dotknąć, śmiali się i płakali tak samo jak ona. Carla podniosła ją i otoczyła ramionami. Eddi wyciągnęła ręce i wzięła w objęcia Hedge’a i Dana. Potem zjawił się phouka. Osunęła się w jego ramiona, zbyt słaba, żeby ustać na własnych nogach bez pomocy przyjaciół. Musieli ją znieść ze sceny. *** W mieście nie nastąpiła żadna magiczna zmiana. Jedynie powietrze wydawało się czystsze, światło jaskrawsze, a kolory wyraźniejsze. Nie był to koncert, po którym ładuje się sprzęt do furgonetki, rozjeżdża do domów i kładzie spać. Wybrali się więc do Ediner, a kiedy restaurację zamknięto, przenieśli się do Denny’ego. Na koniec pojechali nad jezioro Isles i usiedli na brzegu. Raz minął ich parkowy radiowóz, ale Eddi udawała, że ich tam nie ma, więc samochód nawet nie zwolnił. Carla wyjęła z paczki papierosa, zapaliła go i popatrzyła z wahaniem na jego rozżarzony koniec. Następnie zdusiła go na trawie. – To jakiś symboliczny gest? – spytał złośliwie Rochelle. – Nie. Ale dzisiaj... Opadła na plecy i uśmiechnęła się do niego. Dan nachylił się i pocałował ją w nos. Hedge leżał na brzuchu i grał na trzymanym między kciukami źdźble trawy. Nic nie mówił, tylko od czasu do czasu zerkał na Eddi i posyłał jej uśmiech, a ona go odwzajemniała. – A więc udało się – powiedział cicho phouka. Chyba nikt go nie usłyszał oprócz Eddi. – Naprawdę? A co ze zmianami w Jasnym Dworze, na których tak bardzo ci zależało? – Posiałem ziarno i zobaczę, co z niego wyrośnie. W Zaczarowanej Krainie sprawy wolno dojrzewają, ukochana. – Więc po prostu zamierzasz czekać? – Nie wiem. Do tej pory myślałem o nasionach, a nigdy w życiu nie przypuszczałem, że napuszczę na Dwór wariatkę z łomem. – Pochlebiasz mi. Przez dłuższą chwilę podziwiali taniec księżyca na jeziorze i słuchali, jak Hedge gra na trawce. – Cóż... – odezwała się w końcu Eddi i zaraz pomyślała z irytacją: Dlaczego w takich sytuacjach każde zdanie zaczyna się od „cóż”? Chciała go zapytać, czy zostanie. Nie wiedziała, dokąd miałby odejść, ale była pewna, że nie mogłaby udać się tam razem z nim. Pamiętała jego pytanie ze święta lata: „Co zrobisz, kiedy wojna się skończy, a my znikniemy z twojego życia?”. Nadal nie miała na nie odpowiedzi. Phouka wstał z piasku, podszedł do niej i usiadł obok. Wyciągnął z kieszeni kurtki mały pakunek. – To dla ciebie. Eddi rozwinęła biały jedwab i zobaczyła srebrny liść klonu, kolczyk, który władczyni Jasnego Dworu nosiła w Loring Park. Poczuła pod powiekami łzy. A więc to pożegnalny prezent. – Dużo dobrego dla niej zrobiłaś – stwierdził phouka dumnym tonem. – Ale ziemia i powietrze wiedzą, że nigdy nie powiedziałbym tego na głos w jej obecności. – Kiedy odchodzisz? – wykrztusiła Eddi. – Dokąd? Szybko podniosła na niego wzrok. Uśmiechał się, na twarzy miał łagodny wyraz uwielbienia. – Właśnie chciałem cię zapytać, czy nie uważasz, że powinniśmy wybrać się w trasę.