BOHDAN TOMASZEWSKI Pożegnalna defilada Copyright by Bohdan Tomaszewski Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Izabelli z Sierakowskich – żonie, poświęcam ten zbiór felietonów i szkiców. Pisała je przez lata własną ręką, wymagająca, ale i wyrozumiała podczas pełnego pośpiechu i rozterek mego dyktowania. 5 Laury i kolce (zamiast wstępu) Co najbardziej zmieniło sport? Sądzę, że nie polityka, pieniądze, rekordomania, rozwój techniki, przemysł, reklama, sztuczny doping, ale – telewizja. Wszystkie wymienione czynniki zrobiły swoje, lecz telewizja torowała drogę. Przemieniła widowisko sportowe, kiedyś dostępne stu tysiącom lub pięciu tysiącom widzów, w spektakl oglądany przez setki milionów osób. Powtórzę: wszystko inne, a więc pościg za rekordami, wynalazczość w dziedzinie sprzętu, postęp techniki sportowej i medycyny, polityka i reklama, przemysły najrozmaitszych dziedzin, szowinizmy różnej maści, konkurencyjność z showbusinessem – wszystko to wtargnęło na obszar sportu dlatego, że dawał on wyjątkowo korzystne szanse ekspansji ze względu na olbrzymi zasięg widowiska, jaki stworzyła telewizja. Kiedyś na Igrzyskach Olimpijskich w 1896 roku maratoński bieg Greka Spiridiona Louisa albo wcześniej regaty wioślarskie uniwersyteckich załóg z Oxfordu i Cambridge, albo później bokserskie walki Dempseya z Carpantierem, bieg Nurmiego, sprinty i skoki w dal Owensa podziwiała rzesza widzów zgromadzona jedynie w obrębie stadionu. W latach dwudziestych co prawda funkcjonowało już radio i jego sprawozdawca, starający się tworzyć obrazy, ale były one dostępne jedynie wyobraźni odbiorców. Przekaz filmowy sportu nie był jednoczesny z wydarzeniem, był opóźniony i prezentował jedynie wycinki zmagań. Telewizja sprawiła, że miliard ludzi w tej samej sekundzie ogląda z całą dokładnością i wielkim zbliżeniu przebieg każdej wielkiej sportowej walki. Miliony widzą nie tylko biegacza dążącego do mety, ale jednocześnie śledzą sekundy i ich ułamki przesuwające się na ekranie i odmierzające czas, jaki osiągnie nie tylko zwycięzca, ale dziesiąty zawodnik, czasem i ostatni. Może właśnie ze względu na dawną hermetyczność widowisk sportowych – bo cóż znaczą tysiące naocznych świadków przy setkach milionów! – dawni herosi owiani byli legendą. Obecni dokonują wyczynów jakby w naszych mieszkaniach. Tak dalece przybliżyli się i tak szybko zmieniają się, że stali się bardziej zwyczajni. Wiemy o nich wszystko, no, może niemal wszystko. Nie ma już zagadek i legend. Kiedyś, podawane z ust do ust, szły jak wędrowiec przez świat. Jakim był w rzeczywistości Paavo Nurmi? Czy tylko Milczącym Finem? – mizantropem zamkniętym w sobie, lubiącym jedynie zwyciężać? Ilu, na dobrą sprawę, było naocznych świadków sceny, kiedy Kusociński po zwycięskim olimpijskim biegu zdejmował pantofel ze skrwawionej nogi? Jakże odległy był od nas w 1932 roku stadion w Los Angeles i jak samotny zwycięzca w chwilach walki! Telewizja w znacznym stopniu odmitologizowała sport i jego herosów. Czy przemiany, jakich dokonała, wyszły sportowi na korzyść, pozostawiam opinii Czytelnika. Na pewno spopularyzowała sport w fenomenalny sposób. Jakim kosztem? Jestem daleki od tego, by telewizję potępiać. Jest po prostu wynalazkiem takim jak samolot albo telefon. Na pytanie, czy podoba ci się telefon, ktoś dowcipnie odpowiedział: zależy kto do mnie dzwoni. Zdolności w zakresie wynalazczości schlebiają człowiekowi, są dowodem, że jest pomysłowy, a więc inteligentny. A ponieważ człowiek czujnie myśli, ogarnia go czasem niepokój. Ludzie wychowani przez sport dawny są poruszeni narastającymi objawami jego dehumanizacji, a także nadmiernym upolitycznieniem. Niektórzy więc usiłowali i usiłują choćby słowem mówionym i pisanym powstrzymywać rozwój wypadków. Sięgają do dawnych wzorowych postaci oraz do ich zachowań na boisku. Ludzie postępowi mówią wtedy: – To konserwatyści. 6 Usłyszałem raz inną opinię: „To, co dobre i sprawdzone, warto zachować. Racje postępowe i konserwatywne bilansują się, zbawienna jest więc równowaga między tym, co można zmienić, a tym, co nie powinno ulec zmianie”. Zbiór, który po dłuższej przerwie przedstawiam Czytelnikowi, to zapis spostrzeżeń i osobistych przeżyć, notowanych i w sporej części drukowanych w kilku czasopismach, począwszy od pierwszych lat sześćdziesiątych aż po schyłek osiemdziesiątych, z przerwą w pisaniu przypadającą na lata 1982–1983. Świadomie wyłączam ze zbioru istotne dla mych doświadczeń szersze zapisy wydarzeń z dwunastu olimpiad, jakie miałem szczęście oglądać, pracując na stadionach jako sprawozdawca. Wrażenia olimpijskie przekazałem w miarę mych możliwości w kilku książkach i uważam te sprawy za zamknięte. Nie będzie także mowy o kolarskim wyścigu Warszawa – Berlin – Praga. Opowiedziałem o nich do mikrofonu i napisałem chyba wszystko, na co było mnie stać. To także bezpowrotne przeżycia. Tak jak chyba i przeszłością jest wielka popularność tej imprezy. Czytelnik nie znajdzie prac o charakterze sprawozdawczym, przeważają felietony i szkice niekiedy z pogranicza sportu, a nawet nie mające wiele z nim wspólnego. Pozostają jako mały ślad innych wrażeń i zainteresowań, dających autorowi oddech i krótką ucieczkę z kręgu problemów czysto sportowych. Początek niniejszych zapisków to niedługi czas po igrzyskach 1960 roku w Rzymie. Miałem za sobą już kilka lat pracy przy mikrofonie, gdyż w okresie Przedpaździernikowym otworzyły się przede mną drzwi do Redakcji Sportowej Polskiego Radia. Jesienią 1956 roku mogłem już pracować na igrzyskach w Melbourne. Cztery lata później pracowałem w Rzymie. Tegoż lata naczelny redaktor „Przeglądu Kulturalnego”, Gustaw Gottesman, nieoczekiwanie zwrócił się z propozycją, bym przysłał z igrzysk w Rzymie reportaże dla tego tygodnika. Wahałem się, zadania sprawozdawcy radiowego wystarczająco mnie pochłaniały. Bałem się przy tym szacownych łamów „Przeglądu Kulturalnego”. Pisząc o sporcie szedłem do tej pory rytmem i stylem „Expressu Wieczornego”, gdzie wychowałem się pod dziennikarską opieką redaktora Rafała Pragi, kierowany bezpośrednio przez doświadczonego, bo jeszcze przedwojennego dziennikarza sportowego, redaktora Kazimierza Gryżewskiego. Ale pokierowała mną ambicja. Napisałem z Rzymu dla „Przeglądu Kulturalnego” parę reportaży i redaktor Gottesman zaproponował, bym zaczął pisać cotygodniowy felieton sportowy. Tego już przestraszyłem się bardziej. Znaleźć się na tych samych stronicach, gdzie piszą Wańkowicz, Dygat, Osmańczyk, gdzie pojawia się proza Dąbrowskiej, Andrzejewskiego, Stryjkowskiego, Iwaszkiewicza? Onieśmielające swym poziomem były także stałe felietony Andrzeja Kijowskiego. Życzliwa zachęta paru osób z tego środowiska przeważyła i pierwszy felieton sportowy ukazał się w „Przeglądzie Kulturalnym” w numerze noworocznym, na starcie 1961 roku. Później inne czasopisma literacko – społeczne zaczną także zamieszczać stałe felietony sportowe. Przez tyle lat pisania, najpierw w „Przeglądzie Kulturalnym”, do jego likwidacji w 1963 roku, potem w „Kulturze”, aż po rozwiązanie jej ówczesnego zespołu redakcyjnego w grudniu 1981 roku, nazbierało się tych cotygodniowych felietonów wiele, ponad tysiąc, większość w rubryce „Laury i Kolce”. Dokonując tego wyboru przywiązywałem wagę do charakteru opisywanych postaci. Często decydowały osiągnięcia albo szczególne losy tych ludzi, czasem po prostu sympatia autora. Niechaj jeszcze raz pojawią się niczym w pożegnalnej defiladzie. Felietony powiązałem komentarzami pisanymi teraz z perspektywy lat. Została zachowana ich chronologia, lecz chronologii zdarzeń Czytelnik nie znajdzie. Wędrować będziemy w czasie i przestrzeni. Zmian w dawnych tekstach staram się unikać, w paru przypadkach dokonuję drobnych skrótów. Nie zmieniają one w niczym moim poglądów. Pora otworzyć sejf tych własnych wspomnień i doświadczeń. Czytelnicy rozstrzygną sami: Kolce czy Laury? 7 „PRZEGLĄD KULTURALNY” z lat 1961 – 1962 8 Zawód: piłkarz Martyna długo i pieczołowicie ustawiał piłkę w miejscu, gdzie Kotlarczyk II dotknął jej przed chwilą ręką. Potem lekkim truchcikiem cofnął się. Stanął i spojrzał przed siebie. Uderzył czubkiem buta w ziemię, jak robił to tyle razy przed laty, bijąc rzuty wolne i karne – nie do obrony dla najsłynniejszych bramkarzy świata: Planicki, Hidena, Platki... Po czym ruszył ostro na piłkę. Tak można by rozpocząć sprawozdanie z meczu lat trzydziestych, ale rzecz działa się ćwierć wieku później, w okresie kiedy często odbywały się sportowe imprezy, z których dochód przeznaczono na fundusz odbudowy Warszawy. Przyznam szczerze: szedłem wówczas na mecz tak zwanych oldboyów z dużym niepokojem. Ci starsi panowie nosili wielkie, ale już historyczne nazwiska. Miał wystąpić beck nad becki – Henryk Martyna, miał grać Kotlarczyk i Szczepaniak, Madejski, Ziemian i Adamek. Dawne sławy. Oczekiwałem więc raczej komicznych momentów w czasie gry i – tłumów publiczności na trybunach. Tymczasem same zaskoczenia i rozczarowania. Trybuny były puste, lecz nogi nie zawiodły weteranów. Piłka chodziła od buta do buta. Stosowali chytre uliczki, używali efektownych centr, aż proszących się o główkę Nawrota, tego Nawrota, który kiedyś był największym majstrem dryblingu, czasem lenił się – lecz kiedy widownia zaczynała mu gwizdać, zrywał się do walki i umiał wykiwać całą przeciwną drużynę zręczniej niż Cieślik albo Brychcy – bożyszcze wczorajszego i dzisiejszego dnia. Wyciągał w pole bramkarza i wjeżdżał z piłką do siatki. Na boisku co prawda Nawrota nie było, ale i tak oldboye pokazali niejedną techniczną sztuczkę. Bili precyzyjne kornery i celne rzuty wolne. Piękny ten pokaz odbywał się tylko w zwolnionym tempie. Cóż, pięćdziesiąt lat – to nie dwadzieścia. Czas zrobił swoje, ale gra pozostała grą. – Zachowali tajemnicę dobrego strzału – mówiono wśród garstki widzów. Sędziowie liniowi właściwie byli niepotrzebni. Grano nie po autach, ale na boisku. Widowisko mimo wolnego tempa było ciekawe. Przede wszystkim widowisko dla oka. Sylwetki, które starsi kibice tak mocno zachowali w pamięci, niewiele zmieniły się po kilkunastu latach. Niektórym piłkarzom przybyło tuszy i siwych włosów. Ruchy i sposób biegania były jednak te same. Ziemian grał jak niegdyś: on jeden może trochę zbyt ostro. Kotlarczyk miał tę samą co kiedyś intuicję, Adamkowi przy stopingu lepiła się piłka do buta. Starzy gracze wyszli z ram staromodnych portretów na boisko i okazało się, że wcale nie są pokryci kurzem. Mecz odbywał się przy tym bez faulów. Szkoda, że tak mało ludzi go oglądało. Szkoda, że młodzież nie zobaczyła uśmiechów, z jakimi weterani schodzili z boiska! Powrócili na nie po tylu latach. I choć nie przy akompaniamencie huraganu braw tysięcy widzów, lecz przy cichym aplauzie garstki kończył się mecz, to jednak szli do szatni radośni, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Grali na odbudowę Warszawy. Z sercem i młodzieńczym entuzjazmem. Takim obrazkiem, wyciągniętym z pamięci, ośmielam się skwitować cały miniony sezon polskiego piłkarstwa. Już nie chce się pisać (i czytać) tych wszystkich, na pewno nacechowanych szczerą troską o poprawę poziomu naszego futbolu, artykułów, w których po raz setny szuka się przyczyn kryzysu w za małej lub za dużej liczbie drużyn I czy II ligi – albo analizuje się i dyskutuje: czy Pohl powinien grać na środku napadu, czy na skrzydle. Wygrany (przeważnie przypadkiem) jakiś mecz – i oto zaraz tytuły: „Polska piłka wyszła z impasu”. Odbędzie się konferencja piłkarskiego aktywu i znów szumne zapowiedzi: „Sztab piłkarski znajduje drogę wyjścia z kryzysu!” itd., itp. 9 Rok 1960 niewiele zmienił na lepsze. Działacze i czołowi trenerzy wciąż narzekają na pecha. Inni spece raczą nas przed każdym międzypaństwowym meczem przepowiedniami pełnymi optymizmu i nadziei. Po porażce zaś komunikują po raz setny rewelacyjną wieść, jak to miało miejsce niedawno, że Węgrzy... jednak trochę lepiej od nas kopią piłkę. Nie, nie reformy systemu rozgrywek, nie wymiana dwóch czy czterech graczy reprezentacji na młodszych, mogą decydująco wpłynąć na zmianę stanu rzeczy, jaki trwa od lat. Osobiście prędzej szukałbym przyczyn w tak zwanej atmosferze, panującej w naszym piłkarstwie, w jego klimacie, postawie wielu zawodników i niektórych działaczy. Problem skomplikowany: niedawno pewien dziennikarz odsłonił jedną z jego ciemniejszych stron. O tym za chwilę. Już nawet trudno liczyć na cudotwórstwo nowego trenera z zagranicy. Mieliśmy już takich. Na ogół wyjeżdżali od nas niezbyt zadowoleni; słyszało się coś niecoś o zatargach i zazdrości, o niezbyt harmonijnej atmosferze współpracy z niektórymi krajowymi trenerami. Czy dawni piłkarze byli bez wad? Na pewno nie. Nie wszyscy przecież byli bezinteresowni, lecz częściej spotkać się można było z zapałem do sportu, uśmiechem na boisku. Gram w piłkę, bo lubię. Dziś grają raczej z innych względów. Bardzo pobieżnie analizując ten skomplikowany problem, chciałbym na zakończenie poruszyć dwie sprawy. A więc sprawa techniki, nauczenia się piłkarskiego elementarza. Choć piłka nożna od tamtych dawnych lat przeszła duże przeobrażenia, to jednak technika jej kopania pozostała chyba niemal ta sama. Jest warunkiem podstawowym. Oczywiście obecnie ze względu na zwiększenie tempa gry opanowanie techniki jest trudniejsze, tym bardziej więc należy się jej uczyć dokładnie. Dawniej piłkarze trenowali solidniej. Może dlatego, że nikt ich do tego nie zachęcał, nie ciągnął, nie kazał. I wreszcie sprawa druga: inteligencja w grze. Mówi się, że współczesna piłka nożna to schematy, matematyka. Być może. Ale tylko w pewnym sensie. Nasi piłkarze znają tych schematów kilka. Kto widział dawne lub dzisiejsze drużyny, ale węgierskie czy hiszpańskie, a nawet czechosłowackie, wie, że schematów tych jest mnogość. Schematy można rozbudować, upłynnić pełną inwencji grą. Ale do tego potrzeba pomysłowości i inteligencji. Spodziewam się, że niniejsze uwagi nie przypadną niektórym trenerom i działaczom do gustu, jeśli wpadnie im przypadkiem do ręki ten numer „Przeglądu Kulturalnego”. Pocieszam się, że tych łamów nie czytają, inaczej mógłbym spotkać się z surową odprawą, że upraszczam zagadnienie, że właśnie ligi, reformy rozgrywek, że lewa noga Pohla i prawa noga Brychcego – oto są podstawowe problemy... ...pewien dziennikarz odsłonił niedawno jedną z ciemniejszych stron problematyki polskiego futbolu, poruszył bowiem sprawę tak zwanych bodźców materialnych. Celny, smutny artykuł. Nasze dzisiejsze piłkarstwo zmusiło zdesperowanego dziennikarza do zapuszczenia się w regiony, gdzie już nie słychać słowa „sport”, lecz – jak w kantorze wymiany – słychać tylko brzęk bilonu. Popełniam małą nieścisłość: nie brzęk bilonu, lecz raczej szelest papierków. – Przecież uprawianie piłki nożnej zabiera człowiekowi wiele czasu i naraża na kontuzje! I wszystko to ma robić się bezinteresownie? Nie wiem, jak odeprzeć ten argument, żyjemy bowiem w czasach realizmu. Czy piłkarstwo może być zawodem? Chyba tak, ale tylko jeśli opanowało się je w doskonały sposób. Mierny piłkarz to nie zawód. Czy potrzebna jest nam do szczęścia tysięczna armia takich miernot piłkarskiego fachu, jeśli uprawiają sport nie dla przyjemności i zdrowia, lecz aby poprawić egzystencję? Piłkarzy jest w naszym kraju dziesiątki tysięcy... Jednocześnie setki tysięcy innych młodych, zdrowych ludzi w naszym kraju, często w niełatwych warunkach materialnych, zdobywa wiedzę i bardziej pożyteczne zawody. To są dwie strony jakiegoś medalu. 10 Rozmyślnie postanowiłem rozpocząć od przypomnienia właśnie tego felietonu. Podobnie jak tylu z nas i ja we wczesnych chłopięcych latach pokochałem piłkę nożną. Kopnięcie piłki – to było pierwsze zetknięcie się ze sportem. Czy ważne, że wydała się ciężka i nieposłuszna? A Martyna? Henryk Martyna to jeden z pierwszych idoli sportowych tysięcy młodych i dorosłych kibiców w tamtych czasach, bodaj najpopularniejszy polski piłkarz lat trzydziestych, prawy obrońca, jak mówiło się: beck, reprezentacji narodowej i filar warszawskiej Legii. Piłkarze moich chłopięcych lat na pewno nie byli święci. Ale stać ich było czasem na gest. Napisałem ciepło o ich meczu na odbudowę Warszawy i ci starsi już panowie, ongiś sławni jak później Boniek albo Młynarczyk, napisali wspólnie kartkę do młodego i mało znanego dziennikarza z serdecznym podziękowaniem za pochwałę ich gry. Znaleźli czas, by się zebrać, wspólnie napisać i podpisać się. Pewnie nie wiedzieli, że jako chłopak biegałem za nimi, by zdobyć ich autografy. Nie udało mi się jednak zebrać wszystkich. I nagle miałem komplet, i to przysłany do rąk. Jedna z milszych sportowych pamiątek. Cóż dodać do uwag o piłkarstwie i profesjonalizmie notowanych w 1961 roku? Tyle lat upłynęło, tyle było upadków, wzlotów i znów upadków polskiego futbolu. Taka mnogość dyskusji i sporów o przyczyny. A czy sprawa jest wyjaśniona oficjalnie do końca? Nadal mętna, choć dla kibica była i jest jasna: źródłem – hipokryzja. 11 Żonglerzy Zjedli własną piłkę. Oczywiście była nie ze skóry, lecz z ciasta. Po jednym z występów sportowego cyrku czarnych żonglerów koszykówki „Harlem Globetrotters” zachwycony dziennikarz pisał: „To, co umieją wyczyniać z piłką, przechodzi ludzką wyobraźnię...” I nie znajdując odpowiedniego superlatywu, dodał: „Tylko tego brakuje, żeby zjedli piłkę...” Następnego dnia gracze Harlemu dokonali i tej sztuki. Na oczach wielu tysięcy ludzi. Nawet nikt nie spostrzegł w czasie ich rozgrzewki, że jedna z wielkich piłek, wędrujących z błyskawiczną szybkością z rąk do rąk, zrobiona była z ciasta. Jedli nie przerywając gry. Pałaszowali piłkę ze smakiem i śmieli się z... dziennikarza. Koszykówka jest sportem ludzi wysokich. Swą popularność w świecie zawdzięcza jednak w dużej mierze człowiekowi bardzo niskiemu. Mały, korpulentny pan. Przedsiębiorczy menażer słynnego Harlemu. Nazywa się Saperstein. Dziadek i babcia wywodzą się z Łomży. W 1927 r. zorganizował ten zespół. Oto więc już trzydziesty czwarty rok dziejów niezwykłej drużyny. Sława rosła wraz z poziomem. Popularnością i klasą gry prześcignęła wszystkie sportowe cyrki. „Harlem Globetrotters” rozegrali ponad sześć i pół tysiąca meczów. Przegrali tylko trzysta razy. Kiedyś występowali w drewnianych szopach, w jakichś brudnych prowincjonalnych salkach na kontynencie amerykańskim. Przed południem w salce konferowali rajcowie małego miasteczka, po południu grano w koszykówkę. Przyszły wreszcie czasy, że oglądały ich najświetniejsze stadiony i areny. Raz publiczność wybredna i ekskluzywna, innym razem „masowa”, nie znająca sportu, gdzieś w zapadłych miastach i osiedlach na bezkresnych przestrzeniach Ameryki, Azji, Afryki. Grywali przed wielkimi i małymi widowniami. Najliczniejszą publiczność mieli na olimpijskim stadionie w Berlinie, gdzie zebrało się osiemdziesiąt tysięcy widzów. Raz grali tylko dla jednej osoby. Dla papieża Jana XXIII. Ich mecze oglądali głowy państw i królowie. Występowali przed Eskimosami na krańcach Alaski i w afrykańskiej pustyni przed małym posterunkiem żołnierzy Legii Cudzoziemskiej. W ubiegłym roku rozegrali serię spotkań w ZSRR. Do bogatej kolekcji pamiątkowych zdjęć z najsławniejszymi ludźmi epoki doszła im jeszcze jedna fotografia: Nikity Chruszczowa obserwującego grę czarnych koszykarzy. Mówi się, że Globetrottersi są najpopularniejszymi sportowcami na świecie. Zdaje się, że tak jest w istocie. „Czarne Błyskawice”. Żonglerzy. Weseli i... zamożni chłopcy. Interesy pana Sapersteina idą dobrze. Ktoś kiedyś pytał go, jak ich pilnuje, że mają tak wspaniałą kondycję. – Ja ich pilnuję? Skąd?! Ich kondycja to ich sprawa. Przecież mogę znaleźć zastępców. Dzieje zespołu „Harlem Globetrotters” nasuwają pewne uwagi. Obok wielu zjawisk występujących w świecie współczesnego sportu, związanych z nieustannym rozwojem tak zwanego wielkiego wyczynu (specjalizacja, profesjonalizm, naukowe metody treningu, rekordomania i inne), powstało jeszcze jedno, niby „produkt uboczny”. Zawodowe cyrki sportowe. Istotnie, uczestnicy takiej trupy na podobieństwo ekwilibrystów i żonglerów dokonują niezwykłych sztuk w posługiwaniu się piłką tenisową albo koszykową, kiedy indziej występują na tafli lodowej w łyżwiarskiej rewii. Poza tym wędrują po świecie. Dziś tu, jutro tam. Z miejsca na miejsce przenoszą się wprawdzie nie w wozach pod płachtą, lecz odrzutowymi samolotami, jednak podobnie jak najlepszy cyrk budzą wszędzie podziw swoją zręcznością, niosą rozrywkę, rozweselają ludzi. Tak, każdy z czarnych koszykarzy to znakomity aktor – komik. Spektakl ma reżyserię, scenerię, oprawę. W tej materii sięgnięto – rzecz prosta – po wypróbowane wzory nowoczesnego cyrku. Konferansjer, muzyka, nadprogramy kabaretowo – cyrkowe, black – outy, pantomima. 12 Istnieje oczywiście zasadnicza różnica pomiędzy normalną imprezą sportową a występem sportowego cyrku. W pierwszym przypadku gra toczy się o punkty – o zwycięstwo, będące zasadniczo głównym celem wyczynowego sportu, nawet jeśli w imprezie występują profesjonalni zawodnicy, którym za start płaci się pieniądze (zawodowe ligi piłkarskie, Tour de France, Giro d’Italia, mistrzostwa świata zawodowców tenisowych). Głównym celem, któremu służy sportowy cyrk, jest dostarczenie rozrywki. Rywalizacja jest tylko pretekstem. Nieważne jest już to, która strona zwycięży, ile ważny jest kunszt. Zręczność i siła same w sobie. Rzecz prosta, taki program trzeba okrasić pomysłami. Często dowcipem, najczęściej gagami najrozmaitszego rodzaju. Na widok wspaniałej akcji ludzie w zachwycie biją brawo, za chwilę wyreżyserowana, lecz podana jakby od niechcenia pointa wywołuje salwy śmiechu (daremnie będziesz szukał w dzisiejszej komedii filmowej takich gagów, które znajdziesz w spektaklu Harlemu). Nie od rzeczy będzie dodać, że umiejętności sportowe i technika takiego cyrkowego zespołu niemal z reguły są bez porównania wyższe od poziomu, jaki reprezentują najwybitniejsi mistrzowie „normalnego” wyczynowego sportu. Członkowie cyrku Kramera grają lepiej w tenisa niż aktualni mistrzowie Wimbledonu. Zespół koszykówki, który zdobył złoty medal na olimpiadzie, niewiele będzie miał do powiedzenia w meczu z „Harlem Globetrotters”. Jedyne zjawisko w swoim rodzaju. Nawet przeciwnik zawodowego sportu i cyrków sportowych znajdzie coś dla siebie w spektaklu czarnych koszykarzy. Przede wszystkim zetknie się z niedościgłą techniką sportową. Takiej techniki nie widzi się nawet na mistrzostwach świata i olimpiadach. Ale... nie znajdzie emocji. Sportowy cyrk w samym swoim założeniu odrzuca bowiem rzecz może w sporcie najpiękniejszą: rywalizację. Z tego względu przedstawienie fenomenalnych żonglerów jest jak gdyby uboższe niż zwyczajny mecz przeciętnych drużyn walczących o punkty ligowe. Tu niedościgły kunszt... tam przeciętność, czasem nawet nieudolność. Tu staranna reżyseria, wszystko jak w idealnie zorganizowanym variétés... Tam wspaniały element walki z przeciwnikiem, dążenie zespołu do zwycięstwa (oby tylko zgodnie z zasadami czystej gry). W spektaklu Globetrottersów nie zobaczysz więc nadludzkiego wysiłku. Nie przypomni ci się wyraz cierpienia na wykrzywionej twarzy Zatopka. Nie wzruszysz się jak w chwili, kiedy maratończyk na mdlejących nogach wbiega na metę. Za to ubawisz się doskonale. Cyrki sportowe. Produkt nowej epoki sportowej, w której tak wysoką rangę osiągnęły specjalizacja i rekord. Czy byłoby to wesołe, jeśliby cały współczesny sport wielkiego wyczynu poszedł drogą, jaką od trzydziestu kilku lat kroczą Globetrottersi? Tymczasem czarni chłopcy rzucają piłkę do kosza i śmieją się. Na widowni beztroski nastrój. W czasie kiedy zetknąłem się bezpośrednio z zespołem „Harlem Globetrotters”, bezpośrednio, gdyż zaproponowano mi wówczas funkcję spikera zawodów podczas ich tournée po Polsce i propozycję tę przyjąłem – tego rodzaju zawodowe trupy były jeszcze nowością. W owych latach raz odwiedziła nas inna ekipa zawodowa, słynnego Tenisowego Cyrku Kramera, i dała pokazy gry na wysokim poziomie. Jeden z zawodników, Ekwadorczyk Segura, opowiadał wówczas, jak przegrał dwie piłki meczowe z Amerykaninem Mc Kayem. Stracił przez to premię trzystu dolarów. – Jedna przegrana piłka kosztowała mnie sto pięćdziesiąt zielonych – mówił Segura i byt mocno zmartwiony. Śmieszne premie. W kilka lat później Australijczyk Laver zainkasował za zwycięstwo w Wimbledonie trzy tysiące siedemset sześćdziesiąt dolarów. Triumfatorom Wimbledonu w 1987 roku wręczono czek w wysokości ponad trzystu tysięcy dolarów. Już od dawna przyzwyczajeni jesteśmy do zawrotnych zarobków profesjonalnych graczy. Najciekawsze jest jednak to, że pierwszego poważnego wyłomu – sforsowanie tamy dzielącej amatorów od za 13 wodowców – dokonał właśnie świat tenisa, uznawany zawsze za szczególnie konserwatywny. To tenis dał początek sprawie i nie tak długo czekano, aż w zachowawczym i pełnym respektu dla tradycji Wimbledonie otwarto bramy dla zawodników zarabiających na tenisie pieniądze. I tak już pozostało, i nikt się nie dziwi. Proces z wolna rozszerzał się i pogłębiał, i zaczął obejmować wiele innych sportów. Dotarł nawet na olimpijskie areny. Igrzyska roku 1988 stały się oficjalnymi igrzyskami zawodowców. Fakt nie do wyobrażenia dla ludzi, którzy kiedyś opowiadali się za dyskwalifikacją najsławniejszych zawodników za drobne zyski, jakie nieostrożnie czerpali z uprawiania sportu. W marcu 1988 roku ogłoszono oficjalnie w Polsce, ile zarabiać mogą miesięcznie czołowi sportowcy. Podano publicznie wysokość premii: dwa miliony złotych za mistrzostwo świata, milion za mistrzostwo Europy lub ustanowienie rekordu świata. Inflacja zapewne sprawi, że nagrody pieniężne będą wzrastać. Co szybciej? – premie czy stopień trudności w osiąganiu najwybitniejszych sukcesów. 14 Kwiaty dla Łokietka Owal czerwonego żużla opasuje ogromnym łukiem trawę boiska. Słynna pięćsetmetrowa bieżnia, na której chętnie występują najlepsi biegacze świata. Gdy wpadają na wiraż, nie tracą szybkości. Na łagodnej krzywiźnie nogi lekko odrywają się od żwiru. Niesie jak na skrzydłach. Raz stanęła na niej drużyna lekkoatletów, która w końcu lat pięćdziesiątych stała się dumą polskiego sportu. Nie będę przypominał dziejów narodzin drużyny, ani wyliczał wszystkich stolic europejskich i nazw stadionów, gdzie odnosiła zwycięstwa. Z ogromnej liczby międzynarodowych meczów, jakie rozegrała, umyślnie wybrałem właśnie ten, z końca września 1959 roku. Przyjechali na mecz z Niemcami jako faworyci i przegrali. Porażka we wspaniałej walce, jeśli przeciwnik zasłużył na zwycięstwo, nie przynosi ujmy. Fascynujący, dramatyczny, przegrany mecz w Kolonii. Drużyna polska walczyła z ogromną ambicją do ostatniej konkurencji. Jeszcze Garbus – wspaniały, szybkonogi Garbus – omal nie wygrywa na 200 metrów ze sławnym Germarem... Jeszcze pojedynek sztafet 4x400 metrów, gdzie nie ma szans, mimo to Roch na mdlejących nogach atakuje przez 150 metrów znakomitego Kaufmana. Koniec meczu! Przegraliśmy. Kiedy Polacy przedarli się do autokarów, mających zawieźć ich do hotelu, kiedy zapisali ostatnie kartki swymi sławnymi autografami i zasiedli wewnątrz, tłum zgromadził się ze wszystkich stron. Niemcy, wspinając się na palce, zaglądali przez szyby. Jakie miny mają zawodnicy niezwyciężonej drużyny, która przegrała? Przy samym wejściu stała dziewczyna i dwóch mężczyzn. Mówili po polsku obcym, twardym akcentem. Polacy mieszkający stale w Kolonii przynieśli bukiety biało – czerwonych kwiatów. Nie wiedzieli, jak je teraz wręczyć pokonanym rodakom. Wtedy ktoś w samochodzie powiedział: – Panno Zosiu, niech się pani nie krępuje. Kwiaty dla naszego kapitana! Dziękujemy! Łokietek wychylił się przez okno i wziął naręcze. Podzielił i rozdał kolegom. Ostatnią wiązankę rzucił polskiej dziewczynie, gdy autobusy wolno ruszały sprzed bramy stadionu. Przeciskały się w szpalerze ludzi. Nagle przez okno poleciał w tłum drugi bukiecik biało – czerwony, potem trzeci i czwarty. A kiedy autobusy wykręcały z bramy, przez okna zabrzmiała piosenka: „Szła dzieweczka do laseczka...” Dlaczego tak wyróżniam ten przegrany mecz spośród tylu innych, sławniejszych, uwieńczonych zwycięstwami? Drużyna przyzwyczajona do tylu sukcesów umiała zachować w obliczu porażki godność. O ile łatwiej było im po triumfie sztokholmskim na mistrzostwach Europy przyjmować gratulacje, dowody sympatii i kwiaty niż ten biało – czerwony bukiet w Kolonii, przygotowany przez nieznajomą polską dziewczynę, zapewne w cichej nadziei, że będą wyrazem wdzięczności za zwycięstwo. – Zobaczymy, jaki będzie wynik za rok – mówili pokonani zawodnicy do niemieckich kolegów. Nie były to przechwałki. W rok później na meczu w Warszawie rozgromili Niemców różnicą kilkudziesięciu punktów. Był to mecz, o którym pisał potem sprawozdawca: „Rewanż za Kolonię narodził się w Kolonii”. Minęły dwa lata. Coraz więcej nowych nazwisk w drużynie. Normalne. Lata sześćdziesiąte doprowadzą rzecz do końca: Łokietki, Druty i Badyle pożegnają się z boiskiem. Będziemy szaleć za następcami Krzysia, będziemy bić brawo i nosić na rękach nowych bohaterów nowego „cudownego zespołu”. Czasem tylko ktoś przypomni o dawnych triumfach ze Sztokholmu, Londynu, Rzymu i Berlina. Znikać będą z tabeli rekordów nazwiska Szlifierzy, Garbusa i Białego Anioła. 15 Znamy ich przede wszystkim od strony liczb, wyrażających w centymetrach i sekundach miarę wysiłku, jaki dali, i wielkość talentu, jakim obdarzeni byli przez naturę. Mimo znacznej liczby publikacji o Wunderteamie, nie zawsze Czytelnik dokładnie wie, kim byli członkowie tej drużyny. Dziennikarz sportowy także nieczęsto ma możność poznać bliżej zawodników, o których tyle pisze. Zajęty jest przede wszystkim pospieszną, a przez to powierzchowną pracą kronikarza faktów i wyników. Stać mnie dziś tylko na przekazanie pseudonimów. Niektóre są łatwe do rozszyfrowania, inne otoczone mgłą ścisłej tajemnicy, której nie będę rozpraszał. Łokietek – to oczywiście oszczepnik Sidło. Jedna kontuzja łokcia, o której żartobliwi koledzy mówili z przymrużeniem oka, dała początek przezwisku. Mahomet – to Makomaski; istotnie bywał nieomylny. Badyl – wysoki, szczupły Stefan Lewandowski, ten, który biegał najpiękniej, choć nie zawsze najszybciej. Rekordzista świata Piątkowski, dyskobol bez skazy, ubierał się na mecze zwykle na biało: Biały Anioł. Bystronogi Foik garbi się trochę, gdy z zawrotną szybkością przemierza bieżnię – więc Garbus. Czterystumetrowiec Swatowski – Rex, złośliwi mówili, że „pies na kobiety”. Tyczkarz Ważny – Łysy; cóż, natura dała w zamian talent, a praca piękny rekord Polski. Chromik – to Żyletka, niestety nie zawsze ostra. Kruczy, demoniczny i przemiły oszczepnik Radziwonowicz ochrzczony został Szamanem. Sosgórnik – Zaskórnikiem. Rut – po prostu Drutem. Kropidłowski – Kropidłem. Skoczek wzwyż Lewandowski – Fleją (nie zawsze miał dres wyprasowany i czysty); czterystumetrowiec Kowalski – jakżeby inaczej – Rochem, Jochmann – Długonosem lub Mrówkojadem, co rzeczywiście kojarzy się, gdy spojrzeć na karykaturę tego biegacza. Skoczka w dal Frańczaka przezwano w Berlinie Freundschaftem, małego, pracowitego na trasie Żbikowskiego – z wielką czułością – Osiołkiem, średniodystansowca Barana – Indianinem, gdyż opalał się na czerwono. Zimnego – Maszynką i wreszcie Gerarda Macha – najstarszego w drużynie, który pierwszy poszedł w trenery, zwali i zwą do dziś Dziadkiem. Grabowski – to Fukier, miotacz Kwiatkowski – Celestyn, Szlifierz I – to sprinter Edward Szmidt, a jego sławny młodszy brat Józef – oczywiście Szlifierz II. Szkoda, że nie mieliśmy Szlifierzy dziesięciu. Tyczkarz Janiszewski – Miękki, a Krzesiński – Chudy, dyskobol Begier – Długi, Ciepły – Gruby, zmarły sprinter Jarzębowski – Klapcio, długodystansowiec Płonka – Spłonka, płotkarz Prostke – Pulwer, sprinter Zieliński – Kasztan. Reprezentanci Polski: Łokietki, Fukierzy, Badyle – silni, sławni i przemili młodzieńcy z różnych miast i okolic, różnych zawodów i zamiłowań, różnych usposobień, wad i zalet. Młodzi czekają dopiero na przydomki. Wyznam, że po tamtym meczu przestałem się lękać przeprowadzania relacji z przegranej. Zawdzięczam to bez wątpienia postawie drużyny Łokietka, jaką wykazała wtedy w Kolonii. Przegrane mecze zmuszają sprawozdawcę do podwójnej mobilizacji i dodatkowego skupienia, podsuwają nowe sformułowania. Raptem jawi się konstrukcja dramaturgiczna, oby tylko jej nie popsuć. Oczywiście łatwiej jest sprawozdawcy, kiedy swoi zwyciężają. I on wtedy jest na fali, mknie swobodnie do mety na plecach drużyny. Przegrany mecz w Kolonii sporo mnie nauczył. Najważniejsze było utrwalenie jednego z kanonów wszelkiej sprawozdawczości: obiektywizmu. Zawsze bardzo starałem się dochować wierności temu obowiązkowi, choć niektórzy słuchacze i telewidzowie lubią, jak reporter widzi to, co dobre, tylko we własnej drużynie. Brak bezstronności w ocenie rodzi się ze strachu przed porażką rodzimych faworytów. A świat się przecież nie zawali. Zależy, jak przegrywają. Peter Ustinow, wielki aktor, głośny prezenter i w ogóle znawca sportu, a trochę i cynik, złośliwie wyraził się o filozofii przegrywania wyznawanej przez Anglików. Powiedział, że Anglicy wymyślali wciąż nowe gry, a gdy inne narody zaczęły ich prześcigać, wymyślali nowe i znów byli najlepsi, gdyż oni jedynie znali ich regulamin. A dalej Ustinow tak powiada 16 o sposobie przegrywania meczu przez Anglików. „Właściwe spotkanie rozgrywa się w szatni po grze. Niezwykła godność i wdzięk przegranych odziera zwycięstwo z wszelkiego znaczenia. Wygrani zaczynają się czuć nieswojo, jakby popełnili coś nieprzyzwoitego”. Złośliwe, zabawne i nie całkiem pozbawione trafności. Ale czy można to odnieść do stylu, w jaki przyjęła porażkę przed laty nasza reprezentacja w Kolonii? W stylu tym nie było „angielskiej filozofii”. Wytworności przemieszanej z przewrotnością. Nasz styl to było po prostu: przegrać, ale z fasonem. Z myślą o młodszym Czytelniku dodam, że od 1957 roku aż po połowę lat sześćdziesiątych nasza reprezentacja lekkoatletyczna odnosiła niemal same zwycięstwa w całej Europie, pokonując silne reprezentacje RFN, Wielkiej Brytanii, NRD, nie mówiąc o Francji, Włochach, Finlandii, a raz nawet zwyciężyła reprezentację ZSRR, występującą pod nazwą reprezentacji Federacji Rosyjskiej. Przegrywaliśmy jedynie z Amerykanami. Po latach, dokładnie jesienią 1986 roku, członkowie Wunderteamu postanowili spotkać się. Na miejsce zbiórki wyznaczono Spałę, gdzie kiedyś zdobywali formę. Zaproszono i mnie, co przyjąłem z radością: tyle wspólnych przeżyć, zjeździliśmy razem pół świata. Spotkanie to kryło jednak pewne niebezpieczeństwo. Zjechali się ludzie, już niemłodzi, z bagażem doświadczeń nie tylko sportowych, zmagający się dalej, ale nie o sekundy i centymetry, lecz – jak niemal każdy – z trudnościami codziennego życia, i już nie w sławie, bo ta przeminęła. Czy nie pojawi się cień rozczarowania? Więcej nostalgicznego smętku niż radości? Nie było żadnego smętku, było pogodnie, swobodnie, chwilami wręcz zabawnie, choćby na zawodach zorganizowanych w kilku dowolnie wybranych konkurencjach. Startował każdy, kto chciał, bez względu na dawną specjalność. Nie zanotowano ani jednego rekordu świata. Każdy, kto tam był, zapisał za to w pamięci dwa wyjątkowo serdeczne dni. Zjawił się wtedy w Spale działacz, ale już raczej nowy, i zarzucił zawodnikom, że w ogóle nie mówią, co czynić, by wyciągnąć polską lekkoatletyką z dna, na którym się znalazła. Biedak, nie zrozumiał sensu tego spotkania. Kiedy zjeżdżają się po latach wychowankowie jakiejś szkoły, zwykle chodzi im o to, by przypomnieć sobie młode lata, a nie po to, by „wytyczać plany poprawienia stanu szkolnictwa”. Większość zawodników pracuje w różnych dziedzinach i niewiele ma już wspólnego ze sportem. Nie można mieć o to pretensji. Innym ludziom powierzono kierowanie sportem, w tym celu powoływane są całe ogromne sztaby. A to, że lekka atletyka upadła? Przyczyny są różne i dawni rekordziści swymi dobrymi radami ich nie usuną. 17 Szklana tyczka Humanistyczne treści – tak, one na pewno tkwią w sporcie, choć ukryte są głębiej niż kiedyś. Pościg za rekordami. Wszystko pod znakiem szybkości. Rozwagę zastępuje „matematyka”, uczuciowość realizm, wzrastający w związku z niebywałym rozkwitem nauk ścisłych. Ani się obejrzeliśmy, a niedaleki jest już XXI wiek. I oto mamy ten dzisiejszy sport. Ponad wszystkim góruje teraz potężny gmach – gigantyczna maszyna organizacji. Współczesny sport stworzył armię działaczy i urzędników. Prowadzi drobiazgowe statystyki i szczegółowe wykazy rekordów. Jak kalendarz lub zegar odmierza pory igrzysk. Poddał się całkowicie wpływowi mechanizacji: elektronowe mózgi obliczają wyniki, fotokamery decydują o tym, kto zwyciężył, najbardziej precyzyjne aparaty mierzą siłę wiatru, skomplikowane urządzenia elektryczne zastępują sędziego i spikera. Współczesny sport doskonale wykorzystuje inne wynalazki: helikoptery, radio i telewizję, najnowsze urządzenia z zakresu elektromechaniki, może w najbliższej przyszłości sięgnie i po energię atomową?... Dziwnie długo zachował się starter ubrany na biało z podniesioną ręką ze zwyczajnym pistoletem. Ostatnio wiele hałasu w świecie sportu wzbudziła szklana tyczka. Na przykładzie jednej tylko lekkiej atletyki da się zaobserwować ów postęp techniczny, wdzierający się nieubłaganie na obszar sportu. Kiedyś wszyscy rzucali jednakowym oszczepem. Teraz modeli oszczepów jest wiele. Zawodnicy jak wynalazcy szukają nowych rozwiązań. Nie wystarczają im rewelacje w technice treningu. Mordują serca i męczą mięśnie, ale jednocześnie szukają nowych rozwiązań konstrukcyjnych sprzętu, którym posługują się na boisku. Nie wiem, czy niesłusznie powiedział przedstawiciel Międzynarodowej Federacji Lekkiej Atletyki A. Paulen, że „postęp techniczny naszych czasów pomniejszył etykę sportową”. Zawodnicy nie zawracają sobie głowy zasadą, że w sporcie warunki startu powinny być dla każdego jednakowe. Jeśli oszczepem typu „Held” łatwiej rzucić o pięć metrów dalej niż oszczepem do tej pory używanym, będę rzucał heldem! O szklanej tyczce skacze się wyżej, niech żyje szklana tyczka! Sędziwi przedstawiciele Międzynarodowej Federacji mają z tym wszystkim kłopoty. Z wielu stron – przede wszystkim ze strony tych, którzy są młodsi i szczególnie podatni na każdą nowinkę techniczną, słyszę coraz częściej: „Jesteście nie z tej epoki, a więc nie z tego świata! Trzeba patrzeć realnie na sport, który zabiera nam czas, a czas to pieniądz. Za sport trzeba więc płacić!” Czyżbyśmy istotnie stali w obliczu radykalnej zmiany: otwarty profesjonalizm zamiast amatorstwa? Nie czuję się na siłach rozstrzygnąć tej skomplikowanej sprawy, przedstawiam tylko w skrócie sytuację (na przykładzie lekkiej atletyki). Amerykanin Uelses osiągnął w skoku o szklanej tyczce 4,89 metra i w świecie sportu zawrzało. Poprzedni mistrz Bragg wystąpił przeciwko „szkłu” i rzucił Uelsesowi wyzwanie: – Dam ci 10 tysięcy dolarów, jeśli skoczysz te same 4,89 za pomocą tyczki metalowej. Bragg twierdzi, że skok o szklanej tyczce jest łatwiejszy ze względu na elastyczność sprzętu. Biedak męczył się przez tyle lat i nigdy nie doszedł do rekordu Uelsesa. Nie dziwię się więc jego goryczy, choć nie jestem pewien, czy ma rację. Jak opowiada rekordzista Polski (4,53 metra), Ważny, szklana tyczka jest lepsza, ale trudniejsza. „Żywa tyczka – powiada Ważny. – Zmusza ona zawodnika do niesłychanej finezji techniki”. 18 Zdaje się więc, że to, co do tej pory wyczyniali tyczkarze na wysokości półtora piętra, będzie niczym w porównaniu z tym, co będzie działo się w niedalekiej przyszłości. Dopiero zacznie się prawdziwa ekwilibrystyka na drugim piętrze, a potem może jeszcze wyżej. Grupa dziennikarzy francuskich oraz spec brytyjski Abraham proponują radykalną modyfikację obliczania odległości skoku w dal i trójskoku. Chcą, aby nie liczyć wyników od deski, lecz od faktycznego miejsca, skąd odbił się zawodnik. „Ratujmy od zapomnienia skoki rekordowe, ale przekroczone!” – wołają. Kto inny proponuje, aby mierzyć czas w biegach wyłącznie za pomocą aparatów elektronicznych. Chronometraż jest dokładniejszy od refleksu ludzkiego. Japończycy w swoim czasie zademonstrowali próbki różnych nawierzchni dla olimpijskiej bieżni w Tokio. Są to nowe konsystencje, pewnie z dodatkami i kauczuku. Dziesięć sekund na 100 metrów to już za wolno dla świata dzisiejszego sportu. A więc ulepszajmy bieżnię! Niektóre innowacje nie wzbudzają dyskusji i pewno się przyjmą. Inne napotykać będą opory. Lecz też zostaną przyjęte. Taka jest bowiem kolej rzeczy. Na pewno w tej całej sprawie jest potrzebna jednak rozwaga. Postęp postępem, lecz nie zabijajmy starej, pięknej zasady, bez której sport przestałby być sportem: Lepsza jakość sprzętu nie powinna dawać przewagi zawodnikowi nad rywalem. Jeśli ktoś inny wygra olimpiadę tylko dzięki niewidzialnemu motorkowi o napędzie atomowym – będzie to najmarniejszy triumfator olimpijski. Zatrzymajmy się na chwilę przy osobie znakomitego znawcy lekkiej atletyki, zwolenniku radykalnych przemian w sporcie, wspomnianym w poprzednim tekście, Haroldzie Abrahamsie. Był mistrzem olimpijskim na 100 metrów na igrzyskach paryskich w 1924 roku. W wiele lat później został komentatorem lekkoatletycznym BBC i zyskał kolejną sławę. Miałem zaszczyt poznać go na którejś z olimpiad i był mi nawet życzliwy. Nieraz korzystałem z jego celnych ocen i horoskopów przed zawodami. Barczysty, łysy pan o jasnej cerze, zawsze przyjaźnie uśmiechnięty i bardzo opanowany, choć nie byt rdzennym Anglikiem, lecz z pochodzenia Żydem, urodzonym na Wyspie. Zmarł w 1978 roku. W kilka lat później u przyjaciół zobaczyłem na wideo angielski film długometrażowy, sfabularyzowany dokument poświęcony życiu i karierze Harolda Abrahamsa. Oto student ekskluzywnej uczelni z nieprawdopodobną zaciekłością przygotowuje się do startu na olimpiadzie. Drapieżny, wręcz bezwzględny człowiek dąży do wyznaczonego sobie celu. Łamie obowiązujące w jego środowisku reguły i maniery: angażuje za pieniądze trenera, ćwiczy, jakby przygotowywał się do wojny. Traktuje sport nie jako towarzyską rozrywkę, lecz jako środek do osiągnięcia zwycięstwa, a więc wykazania wyższości nad innymi. Jego postawa wzbudza powszechną dezaprobatę, to są lata dwudzieste. Abrahams w końcu osiąga cel, prześciga wszystkich, nie dostrzega pokonanych. Zupełnie inny człowiek niż ten, którego tyle razy spotykałem przez lata. Łagodny i najzupełniej bezinteresowny w swoim koleżeństwie wobec obcego, młodszego reportera. Jaki był naprawdę? Chyba taki jak w filmie. Jednak zachowam w pamięci mojego Abrahamsa. Londyński stadion White City albo Cristal Palast, już nie pamiętam, a może stadion w Meksyku? Podchodzi do kabiny, w której gorączkowo przygotowuję się do pracy. Kładzie na pulpicie listę startową z jego podkreśleniami, kto powinien dzisiaj zwyciężać. Mówi wolno, lekko się uśmiechając: „To są ostatnie zmiany w naszym składzie, Ovett nie wystartuje, bo...” A może Abrahams, nie wiedzieć czemu, po prostu lubił Polaków? 19 Diamenty w pampasach Oni nie mają wielkiej prasy. Mistrzowie świata, zdobywcy diamentowych odznak. Sukces Edwarda Makuli na Szybowcowych Mistrzostwach Świata w Argentynie, gdzie drugie miejsce zdobył także Polak (Popiel), powitany został przez nas, sprawozdawców, z uznaniem, lecz dosyć powściągliwie. Niechby piłkarze wygrali z Albanią, bokserzy z Rumunią – wówczas czołowe szpalty byłyby zapełnione mniej lub bardziej interesującym materiałem. Triumf naszych szybowników w Argentynie i krótkie doniesienia, kilka konwencjonalnych pochwał i koniec. Taki los przedstawicieli niektórych sportów. Szybownicy, alpiniści, żeglarze. Zdobywają się na wielkie wyczyny nie na oczach tłumu. Areną ich walk są wodne lub podniebne szlaki albo góry pełne majestatu i ciszy. I ja nie znam się na szybownictwie. Proszę jednak pozwolić, że rzucę tu garść luźnych uwag. Makula zdobył mistrzostwo w klasie otwartej. Dopuszcza się do niej wszystkie szybowce wszelkich rozmiarów z najrozmaitszymi urządzeniami pomocniczymi, jakie można sobie wymarzyć. A więc jest i radio, i „wskaźniki”, a także cudowne urządzenie pozwalające wyszukać przyjazne prądy – owe kominy, dzięki którym osiąga się należytą wysokość. Ktoś urządzenie to nazwał „elektrycznym nosem szybowca”. Rozpiętość skrzydeł w klasie otwartej może przekroczyć 15 metrów, skrzydła „Zefira”, na którym Makula wylatał mistrzostwo świata, miały 17 metrów. Klasa otwarta jest szczególnie trudna właśnie dlatego, że mogą startować w niej wszystkie szybowce. Edward Makula ma piękny zawód. Lata na maszynach niosących ludziom pomoc. Jest pracownikiem lotniczego pogotowia ratunkowego. On i jego koledzy lądują na polach obok zapadłych miejscowości, gdzie ktoś ciężko chory, przewożą śmiertelnie rannych, wożą krew tym, którym jest potrzebna natychmiast. Bez względu na pogodę, porę dnia i roku. Specjalna kategoria lotników. Samolot komunikacyjny nie odleci w złą pogodę, gdyż nie może narażać życia pasażerów. Pilot pogotowia poleci narażając własne życie, gdyż właśnie idzie o ratunek człowieka. Na mistrzostwach świata w Argentynie zawodnicy mieli przygody, których nie dozna przedstawiciel innej dziedziny sportu. Jeden wylądował w pampasach na zupełnym odludziu i potem przedzierał się długo w poszukiwaniu człowieka. Po wyczerpującym marszu dotarł do jakiejś hacjendy. Wszedł i spotkał się z... lufą karabinu. Właściciel obezwładnił szybownika, zamknął w piwnicy, po czym sprowadził policję. Dopiero po pewnym czasie rzecz się wyjaśniła. – Widziałem na niebie jakiś samolot, a potem zjawił się obcy człowiek. Myślałem, że to nieprzyjacielski desant lotniczy – tłumaczył. W jakim sporcie dozna się takich przygód?! Wędrówka ponad dzikimi przestrzeniami. Samotny lot w nieznane. Jak mówią, mistrzostwa świata to nie tylko rywalizacja umiejętności i odwagi. To także wyścig lotniczego przemysłu. W wyścigu tym triumfowali i polscy konstruktorzy. „Zefir” to dzieło naszych rąk. Dwudziesty trzeci z kolei świetny model zakładów szybowcowych w Bielsku Białej. Jakiś niewidzialny długi pomost tradycji łączy niedawny triumf Makuli ze zwycięstwem Żwirki i Wigury na samolocie RWD. Niejeden Czytelnik, znając na pamięć składy drugoligowych drużyn piłkarskich albo bokserskich, niechaj spamięta nazwiska polskich sportowców – pilotów. Makula i Popiel, Majewska i Wlazło, Szemplińska, Witek, Gorzelak, Góra i inni. Niektórzy z nich kiedyś prowadzili bojowe maszyny z tym samym spokojem i odwagą, z jaką dziś zdobywają diamenty dla polskich skrzydeł. 20 Najmocniejsze wrażenia sportowe przeżywałem z reguły na wypełnionych tłumem stadionach. Na ogól nie są one milczące. Pewnie dlatego zawsze odczuwałem szczególny szacunek dla ludzi dokonujących wyczynów w samotności i ciszy. Pisałem o nich sporo, a „Diamenty w pampasach” to była pierwsza, skromna próba podjęcia tego tematu, dlatego znalazła się w niniejszym zbiorze. Szybownicy i piloci, alpiniści i żeglarze – przedstawiciele sportów, tak je nazwałem – heroicznych. Żwirko i Wigura mają pomnik i swoją aleję w stolicy. Jerzy Bajan, który w latach trzydziestych także wygrał międzynarodowy challenge lotniczy, jest za to mało pamiętany. A Stanisław Skarżyński? W rok po triumfie Żwirki i Wigury przeleciał samotnie przez Atlantyk na maleńkim RWD – 5 z Senegalu do Brazylii. Ustanowił wówczas rekord odległości dla samolotów tak zwanej II kategorii. Jego start nastąpił bez rozgłosu, major Skarżyński nie chciał swego przedsięwzięcia zapeszyć. Niski, niepozorny pan, utykający na nogę – to pamiątka po ranie odniesionej w walkach o Niepodległość, zajął cichaczem miejsce w maszynie, ubrany w cywilne ubranie i kapelusz. – To tak wygląda pogromca Atlantyku? – dziwili się Brazylijczycy na widok nieoczekiwanego przybysza, który wylądował w maleńkim samolocie wprost z innego kontynentu. Było to wieczorem 8 maja 1933 roku. Stanisław Skarżyński jako pułkownik poległ w 1942 roku, wracając z wyprawy bombowców na Niemcy. Ma małą tabliczkę w kościele św. Marcina przy Piwnej w Warszawie, poświęconą jego pamięci. Leonid Teliga także był pilotem czasu wojny, postem został wielkim żeglarzem. O nim i jego następcach – samotnikach również nieraz pisałem, upominając się, by umieszczano ich na czołowym miejscu w plebiscytach na najlepszych polskich sportowców. Daremnie. Żeglarzom i alpinistom przyznawano jedynie osobne wyróżnienia, stawiając ich, niejako poza obrębem sportu. Wspaniały piłkarz, biegacz lub bokser są bliżsi kibicom – bezpośrednim świadkom ich zmagań. Sporty widowiskowe są proste w odbiorze. To skłania do szybkiej kreacji najwybitniejszych bohaterów stadionu na pierwszych bohaterów całego sportu. I tak Wanda Rutkiewicz – zdobywczyni Mount Everestu, żeglarz Jaskóła, alpinista Kukuczka stawali jakby na zupełnie oddzielnym podium. Oczywiście z biegiem lat alpinizm uległ znacznym przemianom wraz z rozwojem techniki i medycyny. Rychło wkroczył na ten obszar przemysł i jego reklama. Zachował jednak nadal według mnie swoje cechy sportu patetycznego. Groza śmierci. Skomplikowały się przy tym problemy odpowiedzialności za własne życie i życie kolegi, gdyż w miarę coraz śmielszych wypraw przybrała na sile liczba tragicznych wypadków. Przytoczę ciekawą wypowiedź Wandy Rutkiewicz po kolejnym dramacie, jaki rozegrał się w górach. Wypowiedź ta ma szczególną wagę, gdyż kończy się alpinizm klasyczny, polegający na partnerstwie w zdobywaniu szczytów, a rozpoczyna przebojowy wyścig o szczyty. Zdarzyły się tragedie rozdzierające. Wielka sportsmenka przypomina, że oni narażają się na niebezpieczeństwo dobrowolnie, zatem nie mogą z góry zakładać, że w sytuacji śmiertelnego zagrożenia towarzysz wyprawy na pewno narazi własne życie, by nieść ratunek. Nie wolno swoim postępowaniem zmuszać drugiego człowieka do dokonania wyboru ostatecznego. I nie ma to nic wspólnego – zdaniem Wandy Rutkiewicz – z wyborem miedzy wielkością a łajdactwem. „Jest to wybór inny: miedzy wielkością a śmiercią. Takie sytuacje zdarzają się w górach. Kiedy nam się przytrafią, możemy lepiej poznać sami siebie i sami przed sobą stwierdzić, czy bliżej nam do łajdactwa, czy do wielkości”. Sport – próbą sprawdzenia siebie – mądra, trochę staroświecka definicja. Skala konfliktów etycznych w alpinizmie rośnie i rośnie niczym przerażająco stroma ściana. Jak porównać rozmiary podobnych decyzji występujących w sporcie wspinaczkowym z problemami etycznymi, pojawiającymi się na boisku leżącym nisko wśród trybun. 21 Powrócę do szybownictwa i dawno przebrzmiałych sukcesów Polaków. Główną przyczyną utraty pozycji była słabość naszego sprzętu. Rywale zaczęli prześcigać nas wskutek wyższości technologii i zasobności funduszy. Zostaliśmy w tyle pod względem materiałowym i materialnym. Wybitnych indywidualności – odwagi, umiejętności w szybowaniu, dobrych chęci raczej nam nie brak. 22 „KULTURA” z lat 1963 – 1981 23 Myśliwy Był trochę zziębnięty i rzuciwszy kurtkę, sięgnął zaraz po fajkę. Przymknął oczy, gładził się po szpakowatej brodzie, rozcierał ręką twarz. Nogi wyciągnął daleko pod stół. Tak wygląda człowiek, który odpoczywa i jest z tego zadowolony. Wtedy właśnie pobiegłem do pokoju po książkę i poprosiłem o dedykację. Wyciągnął duże, czarne pióro i bardzo szeroką kreską napisał zamaszystymi literami: For hunting without finding. I energiczny podpis: John Steinbeck. „W zamian za polowanie, na którym nic się nie upolowało”. Ktoś odczytał dedykację trochę inaczej, w tym sensie, że „szukało się czegoś i nie udało się znaleźć, mimo to jest się zadowolonym”. W jadalni zrobiło się gwarno. Wszyscy zdejmowali wierzchnie odzienie, stawiali sztucery w kącie, zapalali papierosa. Zacierali ręce i patrzyli w stronę drzwi prowadzących do kuchni. Myśliwy z brodą siedział przy stole i znów zapalał fajkę, która jak zwykle gasła mu po paru pyknięciach. Czynność ta bawiła go, nie denerwowała. Sięgał po metalowe pudełko z tytoniem, przekładał tytoń do kapciucha, starannie ubijał w fajce. Potem rozżarzał zapalniczką umocowana przy dewizce. Tę ma już długo, gdyż zawiesił ją u kamizelki. W końcu musiał to zrobić. Poprzednie ginęły szybko jedna po drugiej. Zabierali mu najrozmaitsi ludzie na pamiątkę. Kiedy zaciąga się dymem, przymyka oczy i krzywi się. Mówi niewyraźnie, krótko, dowcipnie. Często wstaje i chodzi po pokoju. Wyłącza się na krótką chwilę. Pociągła twarz z czerwonymi żyłkami, wyblakłe, ale bystre oczy, wąska bródka. Chodzi, lekko powłócząc nogą. Bardzo wysoki, suchy, lekko zgarbiony. Ma bardzo łagodny uśmiech. Uśmiecha się często, jakby z zażenowaniem, a jednocześnie z roztargnieniem. Wygląda trochę na starego trapera, a przy tym ma coś z dobrego wujaszka. Stoi na linii, ukryty za pniem wysokiego świerka. Strzelba wydaje się mała w jego długich, silnych rękach. Naprzeciw ściana lasu, która urywa się nagle i tam rozciąga się gęsty zagajnik. Cisza. Piękna, niewysłowiona cisza. Pogłębia ją szum wiatru. Między pniami drzew, między gałęźmi krzaków oczy wypatrują przesuwające się plamy. Zachodzą łzami wysiłku. Coś poruszyło się na brązowozielonym tle. Nie, to tylko maleńki listek drży na wietrze. Wyobraźnia podsuwa obraz cwałującego dzika albo skaczącej sarny. Nie. Przed oczami wciąż nieruchoma ściana burej zieleni. Płyną sekundy, minuty. Wtem jakiś pogłos. Głuchy galop. Dudni ziemia, słychać chrapliwe oddechy. Czarne futra dzików przesuwają się między pniami drzew. Pędzą jak husaria. Ale daleko. Chyba dwieście metrów. Skręcą na nas czy nie? Myśliwy z brodą stoi w tej samej postawie, jaką przyjął przed godziną, kiedy wyznaczano mu stanowisko na linii. Jest rozluźniony i czujny, nawet nie przyjął pozycji strzeleckiej. Wyjdą na nas czy nie? Przeszły. Defilada skończona. Coraz słabszy pogłos ginie w głębi lasu. Piąty miot i nikt nic nie zabił. Było zaledwie dziewięć strzałów. Pierwsze dziki i dziś chyba już ostatnie. Kilka sarn. Żadna nie chciała wyjść na dogodną pozycję do strzału. Nieudane polowanie. A teraz siedzimy w jadalni i wszyscy są zadowoleni. „Można być zadowolonym nawet wtedy, kiedy się nic nie znalazło, mimo długiego poszukiwania”. Uzbrojony po zęby człowiek strzela do zajęcy, kaczek, sarn, lisów, jeleni, dzików. Morderstwo to, co prawda, ma surowy regulamin, niemniej lecą kule i leje się krew. Dla rasowego łowcy zabijanie jest dramatem. Idzie polować, a więc zabijać, ale – główny cel całego przedsięwzięcia jest rzeczą właśnie przykrą. Paradoks. Najlepiej byłoby polować i nie rozlewać krwi. Najlepsze polowanie to takie jak dziś... Myśliwy z brodą mówi: „Jak wyjdzie naprzeciw jeleń – nie strzelę. Do dzika, tak. Jak byłem młody, strzelałem do wszystkiego. Z biegiem lat mięknie serce”. 24 Polował w kurtce pożyczonej w Krutyni od leśnika, barankowej podniszczonej czapce, zwyczajnych gumowych butach i spodniach z brązowej flaneli. W leśniczówce chodził w tych samych spodniach, tweedowej luźnej marynarce, podbitej czerwoną podszewką w zielone bażanty, i szarej koszulce polo o zbyt luźnym kołnierzyku. Dużo pali i mało je. Smakowała mu polska wódka, najbardziej żubrówka. Zajadał się bigosem. Lubi muzykę i jest muzykalny. Kiedy przy kolacji gospodarze chcieli się popisać i zaśpiewali całą serię polskich piosenek – bił brawo, a potem sam zaśpiewał. Cicho, melodyjnie, niespodziewanie wysokim głosem. Na recital złożyły się śliczne westernowe piosenki. Kiedy zapomniał słów, zaraz zerkał na siedzącą obok żonę. Szeptem mu podpowiadała. Lubi rozmawiać o filmie. Mówił, że James Dean, odtwórca głównej roli w „Na wschód od Edenu”, był szalonym młodym człowiekiem, że nosił w sobie tragizm. Szukał śmierci. Zabił się na odcinku szosy, gdzie dozwolona była szybkość trzydziestu mil, a Dean jak szalony pędził z szybkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę. Kurtuazyjnie zapewne pytał o szanse polskiego sportu na olimpiadzie. Sam uprawia teraz tylko myślistwo i fishing. Nie jest tak zapalonym myśliwym, jakim był Hemingway. Ma w domu cztery sztucery, ale chodzi z rzadka, i tylko na kaczki. Największym przeżyciem, jaki dał mu sport widowiskowy, były biegi Wilmy Rudolph. „Gazela... Owens w spódnicy... Tajemnica talentu – natura...” Tu więc użył określeń dziennikarzy sportowych. Na Mazurach czuje się świetnie. „Jest tu pięknie, a gospodarze są serdeczni i dowcipni”. W czasie dwudniowego pobytu chciał wypocząć i dał do zrozumienia, że nie chce udzielać wywiadu. Gospodarze więc nie męczyli go, nie zadawali pytań – chyba że ktoś na chwilę się zapomniał. Pewien wszędobylski fotoreporter odnalazł go jednak rankiem w lesie, kiedy myśliwi rozchodzili się na stanowiska. Spora polana. Nadleśniczy rozstawia nas na linii. A tu nagle jak spod ziemi człowiek z wielkim aparatem zawieszonym na szyi. Myśliwy z brodą dostrzegł go i skrzywił się. Przyspiesza kroku, stara się zgubić fotoreportera. Ten jest taktowny, idzie w odległości pięćdziesięciu kroków. Chodzi jak cień. Jest miejsko ubrany, w półbutach. Na szyi dynda ciężki aparat z lunetą, przeszkadza. Nie, gość wyraźnie nie chce być obiektem fotografii. Pierwszy miot, drugi, czwarty. Mija kilka godzin. Za wysoką sylwetką myśliwego w baraniej czapce chodzi fotoreporter. Jest gościem nieproszonym, ale najbardziej zmęczonym. Myśliwy widzi to i w końcu uśmiecha się, lekko kiwa głową. Fotoreporter podchodzi blisko. Trzask, trzask, trzask! Gość udaje, że nie widzi. Ogląda sztucer, jakby go nabijał, za chwilę sięga po fajeczkę, niby to rozgląda się po lesie. Nastąpiło nieme porozumienie. Zziajany fotoreporter pracuje już jak chce. Wytrzaskał kilka kaset. Teraz sięga po film kolorowy. Trąbka. Koniec. Zmartwieni gospodarze podchodzą do myśliwego, sumitują się, że przecież zwierzyna była, tylko że pech... że nie udało się. Myśliwy uśmiecha się i mówi: „Nie szkodzi. Ja bardzo lubię czasem tak postać sobie w lesie”. Powrót Johna Steinbecka do Warszawy z polowania na Mazurach zbiegł się z wiadomością o śmiertelnym zamachu na prezydenta USA Kennedy’ego. Akurat to zdarzyło się w czasie wizyty pisarza w Polsce. W siedzibie ZLP na Krakowskim Przedmieściu odbyta się konferencja prasowa i przyszło na nią wiele osób. Steinbeck ubrany w ciemny garnitur i czarny krawat odpowiedział z powagą na liczne pytania dotyczące zarówno śmierci Kennedy’ego, jak i swojej twórczości. Było interesująco i bardzo poważnie. W pewnym momencie znana tłumaczka z angielskiego zapytała, czy podoba mu się adaptacja filmowa jego książki „Myszy i ludzie”. Dopiero wtedy Steinbeck jedyny raz rozpogodził się na chwilę i odpowiedział z uśmiechem: – Bardzo podobała mi się ta adaptacja. Tym bardziej ze sam jej dokonałem, ja napisałem scenariusz. W jakiś czas po wizycie w Polsce został bardzo ostro zaatakowany w naszej prasie. Nie chodziło o twórczość, lecz o stosunek Steinbecka do wojny w Wietnamie, bo był całym sercem za swoimi chłopcami, kiedy ginęli na obcej ziemi. 25 Twardo, a więc współcześnie Dziennikarz sportowy to taki pan, który niby zna się na wszystkich sportach. Nawiasem dodajmy, że panie – dziennikarki sportowe niestety należą do rzadkości. Zresztą wnoszą do tego ponurego zawodu nie tyle urok i wdzięk, ile właśnie zadziwiającą dokładność i rzetelność w przekazywaniu sprawy. Lecz powróćmy do owej znajomości wszystkich sportów. Nie, to dziś już niemożliwe! Od boksu do ping – ponga. Od hippiki do judo. Już nawet nie wiadomo, ile mamy obecnie tych dyscyplin. Bo przecież – i szachy, za którymi wstawił się niedawno Jerzy Putrament, i gimnastykę akrobatyczną (tu stanowczo oponuję, a dlaczego – już przy innej okazji), niektórzy nawet mylą wszystko i uważają kulturystykę za sport. Skąd wziął się ten okropny termin? Dlaczego łączyć turystykę z wyrazem: „kult”? Kult turystyki? Miewaliśmy różne kulty, lecz przecież pompowanie mięśni, czym zajmują się całymi dniami niektórzy młodzieńcy, nie ma nic wspólnego z wycieczkami pieszymi czy kolarskimi i zwiedzaniem świata i jego okolic. Trochę się rozgadałem na samym wstępie, ale przecież o coś mi idzie. Prowadzę do tego, że zajmując się od ładnych kilku lat sportem, też oczywiście nie znam się na wszystkich dyscyplinach. O niektórych nie mam zielonego pojęcia. Jest jednak pewna grupa, dosyć specyficzna: sporty, którymi pasjonowałem się jako chłopiec, lecz potem tak się jakoś złożyło, że straciłem z nimi kontakt. Do tej grupy zaliczam właśnie, w tym nad wyraz osobistym wyznaniu, zimową grę, zwaną lodowym hokejem. Hokej jest dzisiaj głównym bohaterem tych kilku szpalt. Tak, kiedyś grywało się w hokeja. Modny był przed wojną wśród warszawskich sztubaków. Agrykola! Ten sam park sportowy, co dziś, a jednak nie ten sam. Mniej okazały, bez basenu, ale jaki tam był nastrój! Oczywiście to złudzenie, bo i dziś w Agrykoli na pewno jest piękny nastrój, tyle że nie my, lecz nasi synowie tam chodzą. Fantastyczne turnieje odbywały się każdej zimy, a głównym organizatorem, sędzią i rozjemcą był pan profesor Paruszewski, który przez lata pracował dla sportu szkolnego. Reprezentacja Staszica walczyła z Rejtanem. Ziemia Mazowiecka z Reyem, ale najsłynniejsza ze wszystkich ekipa to uczniowie – hokeiści z „Przyszłości”. Była taka szkoła przy ul. Śniadeckiej. To byli ci nasi Kanadyjczycy z Agrykoli. W „Przyszłości” wyróżniali się Dolecki, zwany Dolecek, bo był w tamtych czasach słynny hokeista czeski Malecek, Muszyński, a w innej szkole – Janek Strzelecki, dziś wybitny socjolog i pisarz. Dolecek wszedł potem do reprezentacji Polski, dzisiejszy świat hokeja na pewno go jeszcze pamięta. Ale potem zaczęły pasjonować mnie inne sporty, wciąż inne, potem zaczęło się patrzeć na sport coraz częściej już tylko z trybun lub z kabiny radiowej – i to nie na lodowisko, lecz raczej na bieżnię, ring, kort, skocznię narciarską. I nagle w ileś tam lat później – Innsbruck i drugie po latach z tą lodową grą spotkanie, już w innej roli, w innym wymiarze. W Innsbrucku po raz drugi zakochałem się w hokeju. Nic dziwnego, gdyż po raz pierwszy w życiu oglądałem nie przez telewizję, lecz na własne oczy dzień w dzień wspaniałych graczy. Wiemy, że hokej jest grą twardą... Grą szybką... że trzeba fenomenalnie jeździć na łyżwach, że trzeba mieć błyskawiczny refleks i technikę w posługiwaniu się bądź co bądź niewygodnym kijem, którym po żonglersku prowadzi się śliski i krągły kawałek kauczuku, że trzeba nim celnie strzelać. Nie, określiłbym całą rzecz inaczej, bardziej lapidarnie: hokej to jakby boks połączony z lekkoatletyką. Zapasy na przemian z biegiem i skakaniem. Żonglerka. Zawodnik przyjmuje potężne (i zgodnie z przepisami) popchnięcia ciała przeciwnika, sam „bodiczkuje”, jednocześnie prowadzi krążek, wyjeżdża na pozycję, podaje do partnera, którego często nie widzi, lecz wyczuwa, gdzie jest. Stała gotowość bojowa. Błyskawiczne zmiany graczy. Tempo! Tempo! Zapasy potężnych ciał przy bandzie. A ponad wszystkim podziw, że tyle czynności dokonuje się naraz i to nie w ciągu jednej – jakże długiej w dzisiejszym sporcie sekundy, lecz w jakimś jej ułamku. Ta twardość i szybkość sprawiają, że hokej jest bar 26 dzo współczesnym sportem. Ogromna intensywność pracy i wysiłku nie tylko mięśni, ale i psychiki. Ile wrażeń i odczuć przebiega przez głowę wybitnego hokeisty, walczącego przez godzinę z takim samym jak on wybitnym przeciwnikiem! Wspomniałem o dawnej Agrykoli, a więc istotnie przed laty była to inna gra. Wolniej – chyba nie tak twardo jak dziś, i na pewno ładniej wyglądało to wszystko na lodowisku. Długie, efektowne rajdy, piękne prowadzenie krążka, dryblingi. Dziś wszystko poszarpało się. Trzeba dobrze wpatrywać się we współczesny hokej. Też jest piękny, ale trudniejszy w odbiorze. Tak jak niemal wszystkie dzisiejsze sporty. Kiedyś piłka nożna była ładniejsza, tenis także, koszykówka, chyba i boks. To już inny temat – dlaczego tak jest. Dziś ponad wszystkim w grach zespołowych dominuje przezorność i wyrachowanie. Na szczęście nie wyrugowano polotu, zaciętości, odwagi, a perfekcja poczynań rośnie i rośnie. Może tylko zmniejszył się wymiar elegancji. Ale ten wyraz dziś jest już w ogóle coraz mniej modny. Minęły lata i moje kontakty z hokejem stały się zupełnie luźne, właściwie żadne. A jednak i później zawdzięczam hokejowi trzy mocne przeżycia: dwa piękne i jedno przykre. Oto pierwsze: na olimpiadzie w Sapporo ze względu na wyjątkową szczupłość naszej ekipy radiowo – telewizyjnej musiałem raz przeprowadzić relację z hokejowego meczu dla telewizji. Debiut wypadł oczywiście niedobrze. Nie znałem wystarczająco sylwetek polskich graczy, nie mówiąc o obcych. Obca mi była terminologia, nie byłem pewny swej znajomości niuansów regulaminowych, a rytm akcji był odmienny niż w boksie, biegach czy szermierce, choć i w tych sportach konieczne jest szybkie tempo narracji. Z boksu, lekkiej atletyki, szermierki lub narciarstwa transmisje przeprowadzałem często, miałem więc praktyką. Spocony jak mysz dociągnąłem z ulgą do końca. Po raz pierwszy odłożyłem mikrofon jak coś obrzydliwego, a przecież przedmiot ten był mi zawsze bliski i przyjazny. Kiedyś wypowiedziałem się dość obszernie na temat specjalizacji w naszym zawodzie. Jest konieczna. Wyznam jednak, że jestem za pewnymi wyjątkami w tej ogólnie słusznej regule, niebezpieczne bowiem dla reportera bywa stałe i długotrwałe ograniczanie się do relacji tylko z jednej dziedziny sportu. Wystąpić wtedy może zjawisko nazbyt wąskiej specjalizacji. Taki „wąski spec” często staje się sprawozdawcą dobrym, ale z czasem pojawia się groźba zrutynizowania, stopniowego zubożenia języka i zaniku wyobraźni. Uruchamia się warsztat niemal automatycznie, zatraca poczucie stopnia trudności, co może odbić się na inwencji i powstaniu nadmiernej pewności siebie. Telewidza i radiosłuchacza podobne analizy nie obchodzą. On chce sprawozdania fachowego i wartkiego i ma do tego pełne prawo. Toteż swoją hokejową porażkę w Sapporo odczułem dotkliwie i niechaj jej slad także znajdzie się na tych kartkach. Dwa pozostałe przeżycia dotyczą dwóch meczów: nieprawdopodobnego wręcz zwycięstwa Polski 6:4 nad niewzruszoną przez lata całe potęgą hokejową reprezentacji ZSRR na mistrzostwach świata w Katowicach w 1976 roku oraz spotkania o złoty medal olimpijski na igrzyskach w Lake Placid w roku 1980. Nie chciało się wierzyć oczom, kiedy aż sześć razy wbijaliśmy krążek do bramki radzieckiej. Sukces ten nadal zaliczam do największych sensacji w dziejach polskiego sportu obok triumfu Wojciecha Fortuny w skokach na igrzyskach w Japonii i obok zwycięstwa Józefa Łuszczka w 1978 roku na Narciarskich Mistrzostwach Świata w Finlandii w biegu na 15 kilometrów. Niechby w skokach, w kombinacji klasycznej wreszcie, no, w slalomie (jeździł go przecież świetnie Andrzej Bachleda) – ale w biegu?! Trzy największe sensacje polskiego sportu zdarzyły się o dziwo właśnie w sportach zimowych, w których na ogół nie bywaliśmy mocni. Mecz w Lake Placid o mistrzowski tytuł był w ogóle najbardziej pasjonującym widowiskiem całej olimpiady. Ranga była ogromna. Słabszy pokonał mocniejszego. Kiedy tak się dzieje, otrzymujemy kwintesencje sportu. Zastanówmy się: co to za satysfakcja wygrać z gorszym? 27 Hokeiści ZSRR i wtedy wygrywali w olimpijskim turnieju mecz za meczem, górując wyraźnie nad kolejnymi przeciwnikami. Demonstrowali najwyższą technikę, znakomite zgranie, szybkość, wytrzymałość i siłę do ostatniej sekundy ostatniej tercji. Najlepsi byli z reguły w ostatnich tercjach gry. I oto w meczu rozstrzygającym o zdobyciu złotego medalu, walcząc z reprezentacją USA, prowadzili po dwóch tercjach 2:1. Rozpoczęła się tercja ostatnia. Oba zespoły grały wspaniale. Ale Amerykanie w jakimś porywie wznieśli się raptem na jeszcze wyższy poziom. Tempo, krańcowa ofiarność, ostrość walki, ale bez fauli. Zespołowa gra zderzyła się z solowymi rajdami. Doping tłumu, szalone pościgi za mknącym po lodzie krążkiem, ostatnia tercja – 2:0 dla gospodarzy. 3:2 i złoty medal dla hokeistów USA. Pod koniec meczu patrzyłem jak urzeczony ze swego stanowiska na to, co się działo, i zapamiętałem najmocniej dwie nieruchome maski kryjące twarze bramkarzy. Maski te zdały mi się wtedy niesamowite przez swój zastygły wyraz ni to zdziwienia, ni obojętności pośród groźnych twarzy graczy i napiętych twarzy widzów. Było już po meczu, gracze przesuwali się wolno w dwóch szeregach i wymieniali uściski dłoni. Złoto i srebro dla hokejowych komandosów, bo tak wtedy nazwałem heroicznie walczących graczy. Meczu tego, niestety, nie oglądali w kraju nasi telewidzowie. Przekaz telewizyjny z tych igrzysk był w Polsce bardzo szczupły, główny punkt ciężkości spoczywał na barkach radiowców. 28 Ballada o bokserze W ubiegłym tygodniu na warszawskim cmentarzu Bródno odbył się pogrzeb Antoniego Kolczyńskiego. Zmarł w wieku 46 lat. Dopiero z nekrologu dowiedzieli się ludzie, że Kolka miał wnuki. Mglisty, parny dzień na cmentarzu. Peryferia dawnych peryferii, jaką kiedyś była Praga. Tłumy ludzi. Przeważają mężczyźni w średnim albo starszym wieku. Cyklistówki, jakie coraz rzadziej już widać na ulicach Warszawy, „sztekierowe” stroje trochę jednak przygładzone i bardziej odświętne, jako że nie był to zwyczajny dzień, lecz pogrzeb. Przyciszone rozmowy, szum drzew, strzępy dialogów. – Pamiętasz z Pappem? Siedem razy leżał i omal nie wygrał. – Mowa! Osiem razy. Sam widziałem. Z Murachem był lepszy. Kto miał taki cios? Kto miał takie serce? Nikt. Teraz głaszczą, a nie biją. Pierzyny w rękawicach. Ktoś wzdycha: „Oj, żeby inaczej potoczyło się to życie, byłby trenerem, działaczem, może prezesem jakimś”. Tłum gęstnieje. Ktoś opowiada: „Przyjechali do Poznania Węgrzy z Pappem. Nikt nie chce z nim walczyć. Więc działacze do Kolki. „Antoś, pojedziesz do Poznania bić się”. A on? „Wiele to da, Prezesie?” Ale śmieje się i widać, że jeśli to nawet mu nic nie da, to też pojedzie walczyć. Jak by pokazał się potem na Targówku? Rety, Kolka boi się! Na Pradze cisza, tylko kumple się śmieją. Już wysiadasz? Nie, Tolek zawsze przyjmował walkę. Wsadzili go w samochód i w ostatniej chwili pojechał. Skonany, bez treningu, walczył...” Tłumy ludzi, kilka tysięcy osób. Ledwie pomieściliby się w Hali Gwardii. Pogrzeb Kolki! Przyciągnął ich na cmentarz mit dawnego rycerza przedmieścia. Czym tłumaczyć tak długo trwającą popularność? W sumie był przecież sławny krócej niż Drogosz albo Pietrzykowski. Parę lat przed wojną wspaniałych walk i to, co zdążył zapisać w pamięci ludzi już po okupacji. Skąd więc ta popularność? Wyrósł z warszawskich slumsów. Stare, obdrapane kamienice i drewniaki. Zaułki i puste place. Stąd wychodzili ówcześni warszawscy majdaniarze. Młodszy czytelnik już nie wie, że tak nazywano wyrostków, rozwożących na rowerach gazety ukryte w wielkich torbach przewieszonych przez ramię. Mistrzowskie prowadzenie roweru i ochrypły okrzyk: „Poorannnyy Eeexpress! Czerwony!” Właśnie taki majdaniarz z Pragi zrobił w końcu lat trzydziestych fenomenalną karierę. Bił Niemców i Włochów – i to najzupełniej oficjalnie, a nie w ciemnej ulicy, fotografowany ze wszystkich stron, opisywany jak Smosarska albo Józef Beck. Podróżował po świecie, podbił Amerykę. Rozeszła się wtedy fama, że za oceanem menażerowie ofiarowywali mu grube dolary, aby przeszedł na zawodowstwo. Gadka! Wzruszył ramionami i wrócił na Targówek. Tam był jego świat. Tam był honorowany, ubóstwiany i... w końcu rozpijany przez złych przyjaciół. Na całego pić zaczął jednak dopiero w czasie okupacji. Ten pogrzeb na Bródnie przypomniał nam o jeszcze jednej stronie minionej wojny. Niektórzy walczyli, niektórzy uczyli się, byli tacy, co robili interesy, a jeszcze inni wykolejali się. Daleki, lecz wyraźny refleks lat 40 – 44... Po wojnie walczył jeszcze i miał kilka znakomitych występów. Ale musiał rychło przyjść kres kariery. Trudno mi dociec, jak dalece próbowano mu pomóc, a jednocześnie, jak głęboka była jego samotność. Ci, którzy stali blisko Kolki, wiedzą, jak było naprawdę. Miał potężny cios, wyjątkową odporność fizyczną i warszawskiego ducha walki, lecz miał słabą wolę. Był przy tym dobrym i łagodnym człowiekiem. Jak słyszałem, nigdy nikogo nie uderzył bez rękawicy. Koleżeński i uczynny. Kiedy mieliśmy nowych bohaterów: Kukiera, Stefaniuka, Chychłę i Drogosza – widywano go tylko od czasu do czasu. Co prawda na stadionie sportowym, ale już w innej roli. W potłuszczonej czapce i zniszczonym paletku stał przy wejściu i przedzierał bilety. Marniał w oczach. 29 Nie więcej niż przed rokiem złapał mnie telefonicznie. Dzwonił ze szpitala, gdzie przebywał już na beznadziejnej kuracji. Mówił, że ludzie zupełnie o nim zapomnieli. Słuchał „Zgaduj Zgaduli” w radio i ktoś nie umiał już odpowiedzieć, kto był najsłynniejszym polskim bokserem przed wojną. – Kiedyś każde dziecko wiedziało – powiedział z żalem. Pytałem, czy odwiedzają go koledzy. – Komuda przychodzi. Kiedy jestem zdrowy, to mam dużo kolegów, kiedy choruję, to gubią się. Napisałem o nim. Skutek był ten, że w kilka dni później dawni koledzy załadowali się do kilku taksówek na Targowej z ogromnymi pakami prezentów i pojechali do szpitala. Przynajmniej miał miły wieczór. Wychodził ze szpitala i wracał jeszcze bardziej chory. Właśnie Komuda najmocniej go prosił i groził, że wszystko musi się źle skończyć. Kolka kiwał głową, że wie. – Jak sobie wypiję, to świat mi się kołysze i wszystko wydaje się weselsze. Trudno jest pomagać w takiej sytuacji. Umyślnie piszę o tym wszystkim, gdyż nie sądzę, aby jedyną dydaktyczną lekturą dla interesującej się sportem młodzieży miały być tylko portrety wzorowych postaci naszych mistrzów. W dziejach Kolki też można dopatrzyć się dydaktyki. Choćby w formie wstrząsającej przestrogi. Na szczęście takich tragicznych karier już dziś prawie nie znamy. Życie zmarłego boksera było jak banalny film o sławnym, a potem wykolejonym zawodniku. Życie nie zawsze wymyśla dostatecznie oryginalne historie. Lecz dla mnie niezapomniany Kolka, dawny majdaniarz, łagodny, bezradny człowiek o dynamice w pięściach jest raczej bohaterem nie z filmu, lecz z ballady. Trochę naiwnej, ale i wstrząsającej ballady o rycerzu przedmieścia, który kiedyś był symbolem tego, że można jednak wyjść z zapadłych ruder w świat sławy i popularności. Ballady oczywiście o tym, czego już nie ma. Zresztą, cokolwiek by się napisało smutnego o tym człowieku – do legendy i tak przejdzie przede wszystkim jego walka z Murachem lub Pappem. Dawne sentymenty, sporo tu nostalgicznych wątków. Strach bierze na myśl, jak to trafia do młodego czytelnika, bo starszy pewnie chętnie przypomni sobie Kolkę. Tworzenie dziejów polskiego sportu to nie tylko sporządzanie grubych tomów encyklopedycznych i dokumentalnych ksiąg przez mniej lub bardziej wiarygodnych historyków, ale chyba także luźne kartki zapisane przez bezpośrednich świadków zdarzeń i ulotnych nastrojów, jak choćby te wyniesione ze starego warszawskiego cmentarza na Bródnie. 30 Grand Seigneur olimpijskiego sportu To był niewątpliwie człowiek z minionej epoki sportu. Znana i wielce szanowana rodzina Lothów... Lothowie – to także sportowcy różnych zamiłowań, dawni zawodnicy, kiedy nasz sport był jeszcze oczywiście mniej sławny i słabszy niż dziś. Był jednak sportem pionierskim, powstawał niemal całkowicie z zaciągu ochotniczego, a główną jego dewizą była bezinteresowność. Rodzina Lothów to rozdział dawnych kronik sportowych!... Najbardziej popularny, który doszedł bodaj do największych sukcesów wyczynowych, był Jan Loth – dzisiaj już legendarny bramkarz warszawskiej „Polonii”, a i reprezentacyjny obrońca bramki polskiej, oraz czołowy w ówczesnych czasach nasz tenisista. Lothowie byli także działaczami sportowymi, prezesami klubów i związków, jeden z nich nawet prezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego, a w swej długiej i pięknej pracy na niwie sportu doszedł także do zaszczytu piastowania godności członka Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, by już u schyłku swej sportowej, działalności zostać honorowym członkiem tej dostojnej organizacji. Tym człowiekiem był Jerzy Loth, zmarły w ubiegłym tygodniu. Profesor Jerzy Loth, sportsmen, uczony, człowiek najwyższej klasy. Oczywiście znaleźć chyba nietrudno wielu ludzi bardziej powołanych do tego, by kreślić tę znakomitą postać, która w sporcie odegrała swoją specjalną rolę. To ci, którzy znali Profesora od dawien dawna, którzy byli świadkami jego najbujniejszej sportowej działalności. Ja zetknąłem się z Nim już dużo później, ale ponieważ były to kontakty też w jakiś sposób bliskie w pewnym okresie, nie mogę powstrzymać się, by nie zabrać głosu, choć poznawałem się ze sportem w zupełnie innej epoce niż Pan Profesor. Byłem po prostu jego uczniem na konspiracyjnej SGH, istniejącej w trudnym czasie hitlerowskiej okupacji pod mylącą Niemców firmą niby to zwyczajnej szkoły handlowej drugiego stopnia. Inny kontakt, już nierównie krótszy, przelotny, miałem z Nim w czasie napowietrznej podróży do Australii, na olimpiadę, która odbywała się w 1956 r. w Melbourne. W roku 1942, kiedy chodziłem na ową konspiracyjną SGH, nie przypuszczałem, że właśnie ze swoim profesorem geografii odbędę tak wspaniałą podróż. Podróż marzeń! W ciągu kilku dni z Warszawy przez Amsterdam, Rzym, Chartum, Karaczi, Bangkok, Manilę na Filipinach, wyspę Papuasów Biak na Oceanie Spokojnym, przez Sydney aż do Melbourne! Ponad wielką, realną – nie z papieru, lecz najbardziej plastyczną mapą szerokiego, cudownego świata, na sąsiednim fotelu w samolocie obok swego profesora geografii, najlepszego, jakiego można sobie wymarzyć! Pamiętam, był ogromnie zadowolony, kiedy zobaczył, że też lecę. – Nie puszczę pana już od siebie. Proszę, siadajmy razem... jak najbliżej okna. Będzie na co patrzeć, choć teraz fruwa się diabelnie wysoko. Był bardzo wysoki, tęgi, o wspaniałej postawie. Kiedy byłem o kilka lat młodszy niż wtedy w samolocie, jeszcze właśnie na studiach, po raz pierwszy zobaczyłem Jerzego Lotha i określiłem jego wygląd jednemu z moich kolegów w sposób nad wyraz młodzieńczy i naiwny: – Ty wiesz, on wygląda jak... słynny podróżnik, który z własną karawaną przemierza dżungle Afryki. Wsadź mu tylko hełm korkowy na głowę!... Nie wstydzę się tamtego określenia, ba, świadomie przytaczam je i dziś, a chyba Profesor też by się nie obraził. W samolocie, choć od jego konspiracyjnych wykładów minęło kilkanaście lat, wyglądał wciąż świetnie, zresztą, jak mi się wydaje, a może pamięć zawodzi, i w czasie wojny był już siwy. 31 Najpierw zwiedzaliśmy razem Amsterdam. Aż śmiać się chce! Kilka godzin spaceru wieczorem po mieście. Dom, w którym żył i malował Rembrandt... Kanały i zaułki. Na balustradach mostów siedzą mewy i głośno krzyczą. Podcienie starych sklepień nad wodą zielonkawe, omszałe wilgocią. Byliśmy zachwyceni urokiem tego miasta, a profesor Loth powiedział, że Amsterdam podoba mu się bardziej niż Wenecja. Znał się na tych sprawach, zjeździł cały świat! Tylko w Australii jeszcze nie był – ale jechał tam! Przypomniałem mu wtedy w Amsterdamie pewne zdarzenie związane z jego wykładami. Był to okres najsroższych łapanek ulicznych w Warszawie. Tego dnia stan studentów na zajęciach sięgał zaledwie sześćdziesięciu procent. Wprost nie można było przemknąć się do Śródmieścia na ulicę Kopernika, gdzie znalazła wówczas schronienie owa biedna okupacyjna, ale niewzruszenie trwająca SGH. Słuchaliśmy wykładu geografii gospodarczej Polski. Na ścianie wisiała wielka mapa, a na niej widzieliśmy nasz kraj z Gdańskiem, Poznaniem i Katowicami. Jakby wyzwanie owemu szkaradzieństwu, jakim była G.G. Nagle ktoś wpadł do klasy i zawołał, że idą Niemcy. Profesor Loth ledwo zdążył przekręcić mapę na drugą stronę i oczom naszym pokazała się Afryka. Do klasy wszedł, wizytator szkolnictwa G.G., niejaki Fuhr, nawiasem mówiąc ten hitlerowiec wykładał przed wojną niemiecki w gimnazjum Zamoyskiego. Profesor Loth zachował, jak przystało na sportowca, zimną krew i znakomity refleks:. „kontynuował” wykład na temat bogactw mineralnych Afryki, Fuhr stwierdził, że wszystko jest in Ordnung, a na odchodnym rzucił zdanie, że cieszy się, widząc tak wielu młodych, zdrowych mężczyzn, którzy niewątpliwie wkrótce przydadzą się fabrykom zbrojeniowym Wielkiej Rzeszy. I tym nas pożegnał. – Żebyś skręcił kark na schodach! Ale nie zleciał. Nie wiem, co z Fuhrem się stało. Po jego wyjściu Profesor odwrócił mapę, znowu wyjrzała Polska – wykład potoczył się dalej. Wysłuchał tego, co mu przypomniałem, pamiętam – po chwili powiedział: – Cisnęliśmy was wtedy, wymagaliśmy sporo, nie było taryfy ulgowej mimo okupacji. Ale właśnie tak trzeba było!... Ten wytworny starszy pan, jadący z grupą sportowej młodzieży jako przedstawiciel Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, był przez całą podróż zawsze na usługi ekipy. Po prostu przyjął funkcję tłumacza jako znakomity poliglota. Bił nas i pod względem kondycji, i wytrzymałości. Lecieliśmy z krótkimi przerwami na lądowania od środy 7 listopada do niedzieli 11... Jest to dosyć męczące, więc wyłaziliśmy z samolotu na lotnisku w Melbourne raczej wygnieceni, niewyspani i trochę nawet jacyś kwaśni, jak to młodzi ludzie, którzy lubią wygodę. Tylko profesor Loth pojawił się jak spod igły, wypoczęty i uśmiechnięty, a przy tym - co było szczególnie sympatyczne – młodzieńczo przejęty. Oto stawia nogę – on, stary podróżnik, na nowym lądzie! Znowu zobaczy coś ciekawego i będzie uczył się ludzi i świata. Należał do ludzi minionej epoki sportu, którzy są chyba bardzo cenni dla epoki współczesnej. Przenosił bowiem nieprzemijające wartości: całkowicie bezinteresowną miłość do sportu i wiarę weń. Trochę też ten sport był dla Profesora Lotha jak hobby, a to także nie jest złe. A poza tym był działaczem, a jednocześnie człowiekiem nauki, a więc dużej wiedzy – daleko wykraczającej poza jedną ograniczoną dziedzinę: sport. I to też było ważne. Wielki pan olimpijskiego sportu zmarł w 1967 roku, mając 87 lat. W 1918 byt jednym ze współorganizatorów odradzającego się polskiego sportu, tworzył pierwsze związki sportowe i PKOl. Jakże pasował ten dystyngowany uczony o wielkim uroku osobistym do dawnych sztabów kierujących MKOl – em. Do tego towarzystwa zamożnych konserwatystów arystokratów i 32 przemysłowców, stojących wiernie i twardo przy formule sportu właściwie jeszcze dziewiętnastowiecznego. Z wolna wymierali dożywając sędziwych lat i zostawiali wolne pole ludziom, którzy w końcu doprowadzili do radykalnych przemian zasad olimpijskich. Zaczęli się bowiem uginać pod ciężarem wymagań nowego czasu. Dostosowywali się, choć nie bez oporu, do praktycznych rozwiązań olimpijskich dylematów. Rewolucja ta przebiegała i przebiega niełatwo i nieszybko. Sporo niekonsekwencji i kompromisów w następstwie powikłań politycznych na świecie i coraz większej roli, jaką odgrywa w sporcie pieniądz, przemysł i reklama. Dodam przy okazji, że owa nieoficjalnie istniejąca SGH podczas okupacji niemieckiej w Warszawie była w środowisku studenckim tamtych lat potocznie zwana szkołą Lipińskiego. Chodzi o profesora Edwarda Lipińskiego, nestora polskich ekonomistów, zmarłego w 1987 roku. Podobnie jak profesor Loth był także ubóstwiany przez młodzież. Te okupacyjną uczelnię prowadził w asyście wybitnych wykładowców: profesora Wakara – ekonomia, profesora Lotha – geografia gospodarcza, profesora Piętki – prawo, profesora Grabskiego – reklama handlu. Stenografii uczył nas ktoś także wyjątkowy: Karol Irzykowski. Uczył stenografii, bo nie mógł zarabiać na chleb pisaniem swych słynnych literackich esejów; stary, dziwaczny pan z nieporządną bródką, wtedy jakiś osowiały i roztargniony. 33 Gruszka pod daszkiem Wołano już wtedy na alarm, że z polskim boksem dzieje się nie najlepiej, i wyrażano niepokój o jego przyszłość. Kiedy? Ano, po igrzyskach w Tokio, co brzmi paradoksalnie, gdyż ze stolicy Japonii przywieźliśmy najbogatszy zbiór olimpijskich medali: 3 złote i l srebrny, nie licząc brązowych. Czterech Polaków walczyło w finale. Aż trzech wygrało. Niezapomniana złota seria: Grudzień, Kulej, Kasprzyk. W Rzymie na olimpiadzie też ich czterech było w finale, ale wygrał tylko Paździor. Adamski był zmęczony i porozbijany, Walaska trochę skrzywdzili sędziowie, a Pietrzykowskiego pokonał bokser nazwiskiem Clay. W Meksyku walczyło już trzech i wygrał tylko jeden. Kulej, zresztą po raz drugi jako... pierwszy z Polaków. A więc po Tokio niektórzy działacze mówili, że będzie słabo. Teraz jest więcej niż słabo, ale niektórzy działacze mówią, że wcale nie jest tak źle. – Wygraliśmy przecież wysoko z Anglią na obcym ringu. No tak, ale co znaczy obecnie Anglia w amatorskim pięściarstwie? W ogóle amatorskie pięściarstwo na zachodzie Europy systematycznie podupada. Obserwujemy to od lat. W 1969 roku doznaliśmy dotkliwej porażki na mistrzostwach Europy w Bukareszcie. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat ani jeden polski pięściarz nie zdołał zakwalifikować się do finału. To było pierwsze udowodnienie tych dalekowzrocznych przepowiedni niektórych działaczy pięściarskich, wyrażanych po olimpiadzie tokijskiej. W 1970 roku przegraliśmy mocno w młodzieżowych mistrzostwach Europy w węgierskiej miejscowości Miskolcz. Nasz narybek, nasze nadzieje olimpijskie nie wykazały ani wielkiego talentu, ani nie były przygotowane należycie do ważnej i oficjalnej międzynarodowej próby sił. Atakuje się PZB, że niedostatecznie pracuje nad rozwojem polskiego pięściarstwa. PZB odpowiada: „Robimy, co możemy. Winne są przede wszystkim kluby. Pracują słabo i – szkolą zawodników według starej metody”. Trenerzy klubowi powiadają z kolei o kiepskich warunkach treningowych. Na palcach policzyć można ringi, jakie znajdują się w ćwiczebnych salach. Nie ma odpowiednich kasków ochronnych dla młodych pięściarzy, a wprowadzono przecież obowiązek, że młody pięściarz powinien walczyć w kasku. Brak sprzętu. Nie ma nawet „gruszek” wiszących pod daszkiem. To te gruszki, które łomoczą, wydają charakterystyczny odgłos, kiedy pięściarz bije w nie nieprzerwanymi seriami ciosów. Odgłos gruszki odskakującej pod uderzeniami rękawicy – to niemal symbol rzetelnej pracy treningowej pięściarza. Na naszych salach rzadko się go teraz słyszy. Na takich gruszkach ćwiczyli przed laty nasi dawni mistrzowie – Majchrzycki, Polus, Sobkowiak i Kolczyński. Bije w nią dzisiaj sam Casius Clay. Wszystko się unowocześnia, każdy sport ma coraz bardziej modernizowany sprzęt, lecz są urządzenia, które nieprędko coś zastąpi. Za wzór przyjęliśmy dzisiaj tę bokserską gruszkę i co do jednego przynajmniej wszyscy są zgodni: wyposażenie wielu naszych ośrodków bokserskich jest niewystarczające. Prezes PZB, Roman Lisowski, wzdycha: „Kiedy doczekamy się przyrządów do mierzenia siły ciosu? Przychodzi młody pięściarz na trening i sprawdza. Uderzył i wyskoczyła dwudziestka. Następnego dnia bije i aparat wykazuje 21. Najbardziej bezpośrednia zachęta, zabawka, która dopinguje do dalszej pracy. Aparat zaraz wszystko sprawdzi, może nie wszystko, ale jednak odpowie, czy siła ciosu wzrasta, czy jej ubywa. Ostatecznie cios wciąż wiele znaczy w sporcie pięściarskim, co by się nie powiedziało na temat znaczenia techniki”. Takie przyrządy są choćby na salach treningowych w Bułgarii. – Widział pan je w Polsce? – pytamy Zbigniewa Pietrzykowskiego. – Nie widziałem. 34 Nie jestem w stu procentach przekonany, że to jedynie brak odpowiedniej liczby ringów, kasków, gruszek i aparatów do mierzenia siły ciosu – jest przyczyną kryzysu polskiego pięściarstwa. Nie jestem również pewien, czy obecnie napływ młodzieży na ringi jest równie liczny i żywiołowy, jak za poprzednich lat. Za to wydaje mi się, że młodzież szuka wyżycia się poprzez sport w innych dziedzinach, nie tak bezkompromisowo sprawdzających odwagę, wytrzymałość i przebojowość, jak walka na pięści. Młodzież garnie się teraz, być może, do bardziej łagodnych sportów. Koszykówka, lekka atletyka, żeglarstwo, można wymieniać inne dziedziny. Z biegiem lat zmienia się przecież trochę ta nasza młodzież. Wynika to choćby z powszechnego podniesienia edukacji młodszych roczników. Rośnie liczba matur i absolwentów wyższych uczelni. Wielu naszych poprzednich mistrzów zdawało maturę, dopiero kiedy znajdowali się na szczycie kariery bokserskiej albo kiedy zaczęli z wolna zstępować w dół. Chwali im się to, że zdobywali się na jeszcze jeden wysiłek, może ważniejszy, aniżeli zdobycie mistrzostwa okręgu albo Europy. Obecnie często na niektórych zgrupowaniach treningowych obecność powołanych zawodników jest mniejsza, niż zaplanowano. Nie zawsze otrzymują zwolnienia ze szkoły, z uczelni, niekiedy może by je nawet uzyskali, ale sami nie chcą. Wisi nad głową egzamin, w szkole idzie nie za dobrze, trzeba posiedzieć więcej nad książką. To wszystko mówi pochlebnie o młodzieży. Lecz jest jeszcze jedna sprawa. Boks, powtórzmy to, jest surową próbą sprawdzenia charakteru. W boksie nie można się prześliznąć, wymigać jednym czy drugim lepszym wynikiem. Trzeba wyjść na ring i bić się na oczach publiczności i trenera. Można dostać po skórze, w dosłownym znaczeniu. Czasem pomagają zejść z ringu. Nie ma siły, aby samemu zeskoczyć, przedtem jednak trzeba elegancko podziękować przeciwnikowi za to, że bił mocniej, celniej i częściej. Kariera bokserska nie jest karierą ułatwioną. Na awans w hierarchii społecznej mistrza pracuje ciężko i nadstawia własną głowę. Ktoś powiedział: „Już nie ma takich kozaków jak kiedyś. Magnetofony, długie włosy, żabociki. Gdzie są chłopcy z dawnych lat?” Aby dojść do czegoś w pięściarstwie, trzeba mieć nie tylko niespokojnego ducha, fantazję, odwagę – ale połączyć to wszystko z ogromną pracowitością i uporem. Słusznie mówią, że trening bokserski zaliczyć można do wyjątkowo żmudnych, a nawet nudnych. Wszystko odbywa się w zamkniętym pomieszczeniu, stale powtarza się to samo. Tu oczywiście można dodać, że wbrew sądom wielu osób w ogóle trening sportowy nie jest zbyt atrakcyjny, co zresztą jest jego dodatkowym walorem dydaktycznym. Weźmy taką szermierkę albo podnoszenie ciężarów. Ale na przykład piłkarz trenuje – grając w piłkę. Oczywiście nie stale, gdyż i on musi przechodzić przez najrozmaitsze ćwiczenia, tak zwane uzupełniające. A narciarze? Żeglarze?! Ci szczęśliwcy, choć także nie zwolnieni całkowicie z zajęć żmudnych i nudnych, w zasadzie trenują w warunkach niemal zupełnie zbliżonych do tego, co jest głównym dążeniem: start w zawodach. Zresztą sama jazda na nartach albo żeglowanie jest ogromną przyjemnością. Trening bokserski jest ciężki i mało atrakcyjny. No dobrze, taki był zawsze. Tak dalece młodzież nie mogła się zmienić, by odstraszały ją kwadranse skakanki, męczące footingi i ostre sparingi, po których wychodzi się często z sali i wchodzi między ludzi z podbitym okiem albo z kalafiorem zamiast ucha. Mówi Kazimierz Paździor, nasz mistrz olimpijski z Rzymu, absolwent SGPiS – u, a również trener pięściarski w Lublinie: – Zawsze mówiło się i mówi, że poprzednie pokolenie bokserskie było lepsze od obecnego. Mnie też tak mówili. Antkiewiczowi mówili o Kajnarze i Polusie. Mnie o Antkiewiczu, Pietrzykowskiemu o Kolczyńskim, a Kolczyńskiemu o Chmielewskim. Którzy z nas byli najlepsi? 35 – Ale przyzna pan, panie Kazimierzu, że jednak poprzednio miewaliśmy lepsze wyniki międzynarodowe niż obecnie? – Tak, bez wątpienia lepsze. – A więc boksujemy jednak słabiej? – Słabiej. Niezastąpiony trener, a jednocześnie jedyny w swoim rodzaju wychowawca, psycholog walki w ringu, człowiek, który umiał szybko i sobie tylko znanymi sposobami dotrzeć do tych wszystkich młodych, odważnych, niespokojnych, zadzierzystych i twardych ludzi – ma siódmy krzyżyk. To on siedział w narożniku, kiedy na ring wychodził Polus, Szymura i Kolczyński, a potem pierwszy zbierał gratulacje. Siedział przy ringu, kiedy Antkiewicz zdobył pierwszy po wojnie medal olimpijski. Asystował Chychle w Helsinkach, Paździorowi w Rzymie, Kulejowi w Tokio i Meksyku. Jedną z przyczyn, że nie powiodło nam się na igrzyskach w Melbourne, była choroba pana Feliksa, która akurat powaliła go w nieodpowiednim momencie. Czy można wymagać, aby po kilkudziesięciu latach niezmordowanej pracy sam dalej był „tarczą treningową” dla kolejnych generacji polskich pięściarzy? Stamm, na szczęście, nie wycofuje się i na pewno jeszcze długo będzie sprawował pieczę nad tym sportem. Lecz niezbędnie potrzebni są pomocnicy. I tu jest rzecz dziwna, której do tej pory nikt nie wytłumaczył. Powstała liczna i doborowa kadra trenerska. Stanowią ją najznakomitsi praktycy, a w wielu wypadkach teoretycy, gdyż dawni mistrzowie niejednokrotnie ukończyli studia specjalistyczne ze swojej dziedziny sportu. Antkiewicz, Nowara, Drogosz, Kruża, Pietrzykowski, Niedźwiecki, Walasek, Paździor są trenerami, a można wyliczyć jeszcze więcej sławnych nazwisk. Fachowcy i miłośnicy boksu oddani mu bez reszty. A boks nasz słabnie. Kto był najlepszym trenerem boksu w Polsce, wiadomo. Ale kto był pierwszym wielkim polskim bokserem? Znawcy pamiętający sportowe lata dwudzieste, nie ma ich już na świecie, mieli różne opinie. Najczęściej podawali: Edward Rał. To także pierwszy nasz pięściarz, który z pewnym powodzeniem zrobił karierę, jako zawodowiec. Za to kto byt ostatnim wybitnym polskim bokserem – odpowiem i pewnie nie będę daleki od prawdy: Jerzy Kulej. Upłynęło aż parę dziesiątków lat od jego drugiego zwycięstwa na olimpiadzie. Brzmi to gorzko i niezbyt pochlebnie o następcach dawnej generacji naszych bokserów. Niech wybaczą. A może to któregoś poderwie do walki? 36 Gimnastyka i cybernetyka W jednej z bardzo cenionych warszawskich szkół średnich pewna pani wychowawczyni, ma zwyczaj niejednokrotnie tak klasyfikować uczniów: – Iksiński, wyglądasz przerażająco zdrowo i silnie! Za dużo sportu w głowie, a za mało wiedzy. Musisz więcej siedzieć nad książką, a mniej biegać za piłką. Co z ciebie, Iksiński, wyrośnie? Dodajmy, że Iksiński wcale źle nie uczy się, tyle że nie ma samych piątek. I w tej szkole, oczywiście, uczniowie obok innych przedmiotów pobierają nauki z zakresu historii, ale okazuje się, że niektóre opinie obowiązujące w dziewiętnastym wieku wcielane są w życie u schyłku dwudziestego stulecia. Świat młodych istot, chodzących z tornistrami na plecach lub teczkami pod pachą, wciąż dzielony jest tu i ówdzie na dwa obozy. Uczniowie – „okularnicy” i uczniowie – zdrowe, a więc tępe byczki. Kiedy chodziłem do szkoły średniej, zdania na ten temat były podzielone. Niezapomniani wychowawcy od Staszica w różnym stopniu doceniali znaczenie sportu. Bywało, że krzywili się na nasze gry w futbol na dużej pauzie. Lecz nie zapomnę, a pewnie i pamiętają dawne roczniki sztubaków od Staszica, jak w czasie naszych sportowych zmagań na dziedzińcu z okna nauczycielskiego pokoju wyglądały dwie głowy. Profesor Baziński, nauczyciel języka niemieckiego – legendarny Mignon, a także sam ksiądz prefekt Wasiak dyskretnie, lecz z dużym zainteresowaniem obserwowali często nasze mecze. Jednak pełnej idylli, jeśli idzie o nadmierną pasję do sportu, i w tamtej dawnej szkole nie było. Ale nikt tak bezkompromisowo nie oceniał uczniów – sportowców, jak w owej cenionej warszawskiej szkole anno 1971. Desperacja bierze, jak wciąż w niektórych kręgach wychowawców szkolnych i pedagogów lekceważony jest nie tyle sam sport, ile naturalna potrzeba ruchu i rywalizacji. Jakże ma się zdobyć na kilka godzin skupienia w bezruchu młody i zdrowy organizm, jeśli nie pozwoli mu się na wyładowanie energii? To są prawdy z elementarza pedagogicznego, to jest ABC. O tym wiedziano już w starożytnej Grecji, a jeśli idzie o epoki nam bliższe, to rzućmy nazwiska: Rey, Śniadecki, Jordan... Tymczasem od lat toczy się przedziwny, nie pozbawiony wzajemnej kokieterii, staroświecki kontredans i w jednej parze tańczą Władze Szkolne i Władze Sportowe. Szepcą sobie do ucha i wymieniają uwagi na temat ważności wychowania fizycznego naszej młodzieży. Podobno tancerze są zgodni, że coś tam nie gra z wuefem w naszym szkolnictwie. I tak taniec trwa, a tymczasem dochodzą nas niepokojące wieści o słabym stanie zdrowia naszych dzieci, skrzywionych kręgosłupach i nadmiernej nerwowości. Może więc, jeśli ze sportem w naszych szkołach nie jest za dobrze, to z historią, matematyką lub polskim albo językami obcymi nie ma najmniejszego kłopotu i nasze dzieci celują w tych wszystkich ważnych przedmiotach, gdzie potrzebny jest kontakt z książką, a nie z piłką. To, co się jednak słyszy i czyta na ten temat, świadczy, że, niestety, tak nie jest. Zbliża się matura i pewnie jak w latach poprzednich pojawią się artykuły o zastraszająco niskim stanie wiedzy z zakresu nauk ścisłych i humanistycznych. Więc: w zdrowym ciele... zdrowe cielę? A może jeszcze gorzej: w słabym ciele – zdrowe cielę? Żeby było oryginalniej, w najwyższej naszej uczelni sportowej, słynnej bielańskiej AWF, zachodzą procesy odwrotne niż we współczesnej cenionej warszawskiej szkole średniej. Tam dla odmiany przykłada się dużą wagę do tego, aby przyszli wychowawcy i naukowcy – z zakresu wcale już nie tak wąskiej dziedziny wiedzy, jaką staje się kultura fizyczna – nie siedzieli zbyt wiele nad książką i za bardzo nie obciążali sobie głów. Cytuję za numerem 10 miesięcznika „Kultura Fizyczna” wyjątek z wypowiedzi profesora K. Bogdańskiego: 37 „Nie tylko przegraliśmy nasz plan podbudowania dyscyplin wf o nauki fizyczne, lecz, co więcej: najnowsze programy, obowiązujące już od lata 1970, zupełnie pominęły szereg podstawowych przedmiotów, wykładanych dotychczas na polskich uczelniach, takich jak: biofizyka, chemia, biochemia itp. Wystąpiła atmosfera, w której nawet administracja uczelni triumfuje z pozbycia się uciążliwych przedmiotów związanych z laboratoriami, wymagającymi obsługi...” To jest tylko refleks jakichś gorących dyskusji, toczących się w świecie naukowców, którzy zajmują się także – nazwijmy w skrócie tę całą dziedzinę – sportem. Przyznajemy otwarcie, że są to dyskusje, niestety, raczej hermetyczne, o których czytelnik prasy sportowej na ogół nie ma zielonego pojęcia. Istnieje na przykład taka dziedzina wiedzy jak biofizyka. Jeden z naukowców, profesor Bogdański, mówi: – Wychowanie fizyczne to jest fizyka. Układ ożywiona oparty na materii żywej, układ samoregulujący opiera się na sprzężeniach zwrotnych... Samochód ma, powiedzmy, kilkaset części. Rakieta międzyplanetarna trzysta tysięcy części. Człowiek składa się z bilionów części. Mamy oblatywaczy samolotów, ale przedtem samolot buduje konstruktor. Tak i w sporcie obok tych, którzy ćwiczą zawodników i są trenerami „oblatywaczami” muszą być także ludzie, którzy umieją opisać swoiste cechy motoryczne człowieka. Biofizyka, biocybernetyka, zabrzmi to pewnie zaskakująco dla przeciętnego miłośnika sportu – ale właśnie dzięki tym naukom możemy zbliżyć się do odpowiedzi na pytanie, czym jest sport w kategoriach fizyki, a dzięki temu z kolei bardziej prawidłowo wykorzystać poprzez sport możliwości organizmu człowieka. Znajomość tych możliwości jest wciąż niezadowalająca. Świat sportu stawia przed naukowcami zbyt mało konkretnych zamówień. Na przykład w tak zwanych sportach walki, jak w boksie lub szermierce, może okazać się przydatna teoria sprzężeń zwrotnych. Powie ona, w jaki sposób jeden ruch uwarunkowany jest przypuszczalnym ruchem przeciwnika. Teoria ta może nam lepiej wyjaśnić, na czym polega uzyskanie rekordowego wyniku. W kategoriach cybernetycznych uzależniony on jest od wystąpienia dodatniego sprzężenia zwrotnego pomiędzy kanałami informacyjnymi... Nie ośmielam się przekazywać dalszych uwag naukowca na ten temat. Rzuciłem tylko fragmenty zdań niełatwych do zanotowania. Może powstać pytanie: po co to wszystko? Czy nie idziemy za daleko? Wyczyn sportowy też poszedł daleko i pójdzie poza dotychczasowe granice. Zaakceptowaliśmy to, pogodziliśmy się z tym, uważając objawy te za jeszcze jeden wyraz dążności człowieka do nieustannego postępu. Poza tym zbadanie dokładniejsze niż dotąd możliwości ludzkiego organizmu nie jest sprawą błahą, jeśli spojrzymy na rzecz szerzej, nie tylko w kategoriach sportowych wyczynów. Człowiek musi przygotowywać się do nowych zadań i odmiennych warunków egzystencji, bo nakazuje to niebywały rozwój cywilizacji. Jules Verne użył określenia „biofizyka” już w połowie XIX wieku, ale nauka ta na dobrą sprawę rozwija się dopiero od kilkunastu lat. Norbert Wiener zaczął opracowywać teorię cybernetyki dla potrzeb balistyki. To druga wojna światowa przyspieszyła powstanie cybernetyki. Jakie uniki ma na przykład wykonać samolot znajdujący się w obstrzale, i odwrotnie – jak ma strzelać artylerzysta? Oto urządzenia, które szybciej myślą i reagują aniżeli mózg ludzki! Jak mikroskopijnie małe wydać się mogą problemiki sportowe! Lecz idzie o człowieka i jego organizm. Chcemy: być zdrowsi, silniejsi, chcemy dłużej żyć, choć życie staje się coraz bardziej trudne i skomplikowane. Nauka chyba może nam pomóc w rozwiązaniu tych problemów? Ponadto człowiek pragnie stale pokonywać dotychczasowe rekordy. Przed dziesięcioma laty w „Milczących stadionach”, zastanawiając się nad granicą ludzkich możliwości w sporcie, pozwoliłem sobie określić te granice: na przykład w biegu na 100 metrów – 0 sekund. W rzucie oszczepem – nieskończona liczba metrów. 38 Bo jeśli na 100 metrów biegamy już w 9,9 sekundy – to przyjdzie czas, że ktoś przebiegnie w 9,8, a potem 9,7. Jeśli 9,6 będzie możliwe, to dlaczego nie 9,5 sekundy? Dziś wycofuję się z mej teorii. Profesor Bogdański delikatnie ją zdewaluował. Krzywa, wykreślająca postęp wyników w biegu na 100 metrów, jest asymptomatyczna, czyli zbliża się, ale nigdy nie dojdzie do 0. Urywanie po 0,1 sekundy od aktualnego rekordu przebiegać będzie coraz rzadziej. Potem czekanie na kolejny rekord może trwać całe wieki. A potem tysiące lat. Istnienie żywych istot na Ziemi jest przecież ograniczone i zatem możemy nie zdążyć z dojściem do 0 sekundy w biegu na 100 metrów. – Panie Profesorze, co jest najważniejsze dla człowieka? 1. Sen. 2. Ruch na otwartym powietrzu. 3. Pożywienie. 4. Zadowolenie osobiste, a więc cel, do którego się dąży. Ruch na otwartym powietrzu zajął wysoką, bo drugą lokatę w tej niebłahej klasyfikacji. Sport na drugim miejscu! Wcale nieźle. Pisane w początkach lat siedemdziesiątych: stan zdrowia naszej młodzieży jest niepokojący. Zapisane na schyłku lat osiemdziesiątych: stan zdrowia polskiej młodzieży jest coraz gorszy. Potwierdzają to naukowcy. 39 Mefisto To, co dziś piszę, dedykuję działaczom, którzy od niedawna zajęli stanowiska w nowo utworzonych władzach naszych związków sportowych. Dodajmy, że wśród nich znajduje się spora liczba zaskakująco młodych ludzi, nie od dziś bowiem stawiamy na młodych. Witold Gerutto był człowiekiem arcytwardym. Nie wiem, jakim był w młodości, bo nie znałem go wtedy, ale kiedy minął już czas jego kariery wyczynowca, przerwanej przez wojnę, i zaczął odgrywać wybitną rolę w polskim sporcie, należał do nielicznego raczej grona ludzi mających swoje zdanie. Był kimś. To był jakiś rezerwuar niespożytej energii, lapidarności, rubaszności, niektórzy mówili – bezwzględności, inni wspominali tylko o specyficznej surowości, z jaką traktował sport, który uznawał za najlepszą rozrywkę dla mężczyzny – ale była to zdaniem Gerutty rozrywka, która nie tylko niesie przyjemność, ale i nakłada obowiązki. W 1938 roku w Paryżu zdobył wicemistrzostwo Europy w dziesięcioboju po morderczym pojedynku ze Szwedem Bexelem. „Po dziewięciu konkurencjach byłem pierwszy, mając 17 punktów przewagi nad Szwedem – wspominał kiedyś Mefisto, bo tak Geruttę nazywano w świecie sportu. – Jeśli przegram ostatnią konkurencję mniej niż o piętnaście metrów, to zdobędę mistrzostwo Europy. Po pierwszym okrążeniu Szwed prowadził z dziewięciometrową przewagą. Trzymałem się więc jak należy. Na pięćset metrów przed metą Bexel przyspieszył, a ja zacząłem słabnąć. – Jak nogi nie chodzą, machaj rękami–– przypomniała mi się wtedy rada jednego ze starszych kolegów. Machałem rękami, nie pomogło. Przegrałem o dwadzieścia metrów ze Szwedem i on został mistrzem. Wyjeżdżając z Paryża wiedziałem, że czeka mnie jeszcze wielka radość, że dopadnę Bexela za dwa lata na olimpiadzie w Helsinkach. Strasznie trenowałem przez cały rok 1939. Na zimę 1939/40 zaplanowałem specjalny trening w skoku o tyczce. Zima przyszła. I nic. Długa polska noc. I obudziłem się po ośmiu latach na mistrzostwach Europy w Oslo w 1946 roku. Po pierwszym dniu byłem nawet trzeci w dziesięcioboju, ale z zerwanym mięśniem po biegu na 400 metrów. Olimpiada londyńska już mi nie wyszła, bo nie mogła wyjść”. Pierwsza i ostatnia olimpiada Mefista w najgorszym okresie nieodwołalnego schyłku kariery. Potem miał inne olimpiady. Występował w roli działacza – dla dzisiejszego czytelnika nazwisko Gerutto kojarzy się przecież z trenerką, prezesowaniem, łączy się ze skrótami PZLA, PKOl. Był jedną z największych indywidualności naszego powojennego sportu, takim jak Stamm albo Mulak. Postacią, barwną. Na każdych zawodach w największym tłumie natychmiast dostrzegało się tego mężczyznę. Bardzo wysoki, barczysty, trzymający się prosto z wysoko podniesioną głową, w ostatnich latach już z siwymi, krótko ostrzyżonymi na jeża włosami. Jakaś pewność siebie i witalność biła z tej sylwetki. – Co to będą za zawody, Witold? – pytałem zawsze Mefista przed rozpoczęciem transmisji. Dawał proroczą syntezę zawodów w jednym zdaniu. Jego pierwsze zawody. Rodzinne Grodno, rok 1930. Przyjechały na nie znakomitości z Białegostoku. „Staliśmy, jak zajechał autobus, i przyglądaliśmy się gościom z podziwem – opowiada o swoim debiucie na boisku. – Rozmawiali, tylko ze sobą, na nas nie zwracali uwagi. Zaproszono ich do defilady, nas nie. Wreszcie zaczęły się zawody. Boisko znaliśmy doskonalę. Każdą kępkę, każdą łysinkę. Aż do trzydziestego czwartego metra. Dalej już nie, bo tam nigdy nasze dyski nie padały. A ten z Białegostoku zakręcił się i dysk poleciał ponad naszymi wszystkimi kępkami. Wtedy wywołano mojego przyjaciela, Lonię Fiedoruka. Sapał, miał czerwone uszy i kark. To nie wróżyło nic dobrego. Faktycznie, wyszła „.świeca” nie dłuższa niż na dwadzieścia metrów. Lonia jeszcze bardziej pokraśniał, odszedł na bok i patrzył, ile ja rzucę. Rzuciłem 28 metrów. Ostatecznie zajęliśmy drugie i trzecie miejsce, a ten z Białego 40 stoku był pierwszy, miał chyba ponad czterdzieści dwa metry. Co za technika, jaka siła! Jak przyszedł, tak poszedł. Słowa z nami nie zamienił. I tak było w każdej konkurencji. Nasi goście wygrywali wszystko, co było do wygrania. Potem postawiono ich przed trybuną i wręczono medale. Siedzieliśmy z Lonią w głębokiej trawie po przeciwnej stronie boiska, żuliśmy jakieś źdźbła... Ale przecież nie było tak źle, zajęliśmy dobre miejsca, tylko mogli dać choćby dyplomy. Albo przynajmniej ustawić w szeregu i podać rękę. Wstaliśmy i poszliśmy w stronę szatni. Lonia objął mnie ramieniem i jakimś dziwnym głosem powiedział: – To nic, Wicia, my im jeszcze pokażemy! Spojrzałem na przyjaciela, uszy miał białe, kark też, tylko szczęki twardo zaciśnięte i łzy w oczach...” To jedno z dawnych opowiadań Mefista – Gerutty przypomniało mi się, kiedy byłem na jego pogrzebie. Na Powązkach było nawet dużo ludzi, oszczepnik Radziwonowicz i kilku dawnych kolegów Gerutty niosło trumnę. Dwie osoby przemawiały. W tłumie z największym trudem dostrzegłem niewielu zawodników z drużyny, którą nazywaliśmy kiedyś Wunderteamem, a którą stworzył przecież również Witold Gerutto. Nie dziwię się, że młodzi nie lubią chodzić na pogrzeby, ale mimo to było mi jakoś dziwnie, że na tym pogrzebie nie stawili się w komplecie ci wszyscy, których Gerutto prowadził do najrozmaitszych meczów w kraju i za granicą, których trenował i którym udzielał rad sportowych i życiowych, a oni przejmowali od tego człowieka to wszystko, co było czystą esencją sportu. I rozmyślnie wspominam o tym dopiero w kilka tygodni po pożegnaniu Mefista, bo wreszcie chcę zrzucić jakiś żal z serca i cząstkę ciężaru po stracie, jaką poniósł nasz sport. Nie dopisuję do „Mefista” wielu słów. Mogę jedynie zachęcić do przeczytania jednego z dalej zamieszczonych felietonów: „Noc młodzieżowa”. Jacy to działacze sportowi i wychowawcy pojawiali się coraz czyściej i częściej w latach, kiedy tacy jak Gerutto zaczęli odchodzić lub odeszli bezpowrotnie. 41 Popiół i diament Wielce zastanawiające były głosy opinii publicznej przed tym meczem, bo przecież można tak określić wypowiedzi przypadkowo zaczepianych na ulicy ludzi różnego wieku i płci, którzy bez chwili wahania odpowiadali do mikrofonu telewizji: – Ależ oczywiście wygra Polska!; – Tak, nasi pokonają Anglię; – Będzie ciężko, ale wygramy; ktoś nawet odgadł końcowy wynik: 2:0 dla Polski. Jak wytłumaczyć zjawisko tego optymizmu, który trwał wbrew nad wyraz ostrożnym tym razem opiniom naszej fachowej prasy? Czyżby współczesny Polak lubił stawiać na fuksa? Kto tak stawia, wykazuje jakąś odwagę, rozmach, wyraża instynktowną wiarę, że będzie dobrze, a jednocześnie wszystko to dowodzi, że mamy aspiracje, a przeciętny obywatel nie odczuwa kompleksu niższości przynajmniej w sporcie, co w wypadku właśnie tego meczu, w którym spotkaliśmy się z t a k i m przeciwnikiem, jest rzeczą wartą podkreślenia. W dniu meczu z Anglią rankiem postawiłem w radio swój własny horoskop. Powiedziałem, że korzystny wynik w granicach remisu możemy uzyskać jedynie w wypadku, jeśli spełnione będą jednocześnie dwa warunki: kiedy nasza drużyna zagra bardzo dobrze, a Anglicy zagrają co najwyżej przeciętnie. Wydawało mi się wówczas, że samo przewidywanie tak przyjaznego dla nas zbiegu okoliczności jest wystarczająco dużym optymizmem, tymczasem horoskop okazał się jeszcze za bardzo ostrożny. Czy jednak reporter ma prawo w publicznej wypowiedzi grać na fuksa? Zwyciężyliśmy różnicą aż dwóch bramek i co istotne, wygraliśmy zasłużenie. Jeśli ktoś powie, że Anglicy więcej atakowali niż my, więc końcowy rezultat uznać musimy za szczęśliwy, będzie miał tylko w pierwszej części tego stwierdzenia rację. W dzisiejszej piłce nożnej wiele najznakomitszych drużyn rozgrywa „obronnie” zwycięskie mecze. Walorów drużyny nie można mierzyć liczbą minut, podczas których przebywa na własnym polu. W największej cenie jest bowiem teraz skuteczność. Najlepszy obecnie piłkarski zespół świata, za jaki pozwalam sobie uważać holenderski Ajax, też często jakby się tylko broni. To pozór, szczelna defensywa jest zasłoną, a jednocześnie odskocznią do rozpoczęcia raptownego ataku. Przypomina sprężynę, która po to pozwala się ściągnąć, aby z tym większą siłą się rozprężyć. Rozmyślnie piszę o grze Ajaxu, gdyż właśnie tych kilkunastu zawodników, reprezentujących barwy jednego zawodowego klubu, otworzyło chyba nowy okres w rozwoju futbolu. Kiedyś mówiło się, że Ajax gra według najlepszych angielskich wzorów, ale myślę, że z czasem poprowadzili sprawę dalej i udoskonalili to, co wymyślili kiedyś Anglicy. Potem przyszły modyfikacje. Jeszcze większy kunszt techniczny przy nie mniejszej szybkości, zwinności i kondycji. Co ważniejsze Ajax wprowadził chyba jeszcze więcej rozumu do gry i poparł go całkowicie zimnym spokojem i ową skutecznością, której wartość podkreśliłem na samym wstępie. Tymczasem angielska piłka chyba zatrzymała się w rozwoju. Pozostały schematy, wciąż to „wrzucanie piłki” górą na przedpole bramki przeciwnika. Tak grał Leeds w finale pucharowym, podobny szablon obserwowaliśmy w meczu Anglia – CSRS, a również w ich pojedynku z Polakami. W tym ostatnim przypadku nie my powinniśmy się tym martwić. Znakomity trener, mimo ostatnich niepowodzeń, i bardzo nieszablonowy człowiek, Alf Ramsey, który przeżywa kolejny atak potężnej krytyki ze strony angielskiej opinii publicznej, zanim odejdzie (jeśli odejdzie?) z charakterystycznym dla niego spokojem, na pewno szuka rozwiązania nieprzyjemnej zagadki. Dlaczego ekipa świetnie wyszkolonych pod względem sprawności fizycznej piłkarzy gra od pewnego czasu wciąż tak samo? Na domiar złego piłkarze angielscy czują, że coś jest niedobrze, a to z kolei ujemnie wpływa na ich nerwy. Tylko tym można tłumaczyć niedżentelmeńskie zachowanie się na boisku niektórych reprezentantów tego kraju dżentelmenów. I znów sięgnę po przykład Ajaxu. Grają ostro, ale całkowicie 42 czysto, niemal delikatnie, jeśli tak można określić ostre starcia, a nieraz zderzenia w walce o piłkę. Prawie nigdy nie tracą nerwów. Płynie to z poczucia, że doszło się do perfekcji. Anglicy w tym samopoczuciu, zdaje się, zaczynają być trochę zachwiani, do czego ostatnio przyczyniliśmy się i my. Moment, w którym arcysławny Moore zrobił kardynalny błąd, a nasz Lubański wykorzystał fuszerkę najdroższego gracza Wyspy i strzelił bezcenną bramkę, nabrał znaczenia niemal symbolu. Podkreślenie, że pokonany przez nas wielki przeciwnik nie wzniósł się na szczyty swych możliwości, oczywiście w niczym nie umniejsza zasług polskiego zespołu. W sporcie zawsze pozostanie tajemnicą, jak dalece jeden przeciwnik uniemożliwił dobrą grę drugiej stronie. Poza tym nasi piłkarze, wychodząc do walki i grając potem przez pierwsze minuty, nie wiedzieli przecież, jak są dysponowani Anglicy. A rozpoczęli od razu świetnie, choć pierwsze akcje nie były efektowne. Od razu uderzyły: całkowity brak kompleksu niższości, spokój połączony z zaciętością i rozwagą w każdym manewrze. Nie przegrywaliśmy jak zwykle, kiedy gramy z mocniejszym przeciwnikiem, przygniatającej większości pojedynków. Nie raziliśmy powolnością. Dawaliśmy sobie nawet radę w wyłapywaniu górnych piłek. Broniliśmy się twardo, rozsądnie i skutecznie. Nikt nie tracił głowy w opresjach, a ataki, choć nie za częste, były szybkie i skuteczne. Zresztą niemal każdy z nas widział to na własne oczy. Wyrażę za to własną opinię natury ogólnej. Otóż uważam mecz z Anglią za dużo lepszy i bardziej dojrzały występ polskiej reprezentacji, aniżeli w olimpijskim finale przeciwko Węgrom. Z Węgrami było nam po prostu znacznie łatwiej wygrać, bo Węgrzy grają obecnie dużo gorzej niż Anglicy. Idzie o technikę, szybkość, nie mówiąc już o twardości. Skąd wzięła się więc raptem ta nasza wielka forma po dość długim okresie słabości, licząc od triumfów w Monachium aż po występ w Chorzowie? Nikt tego dotąd nie wytłumaczył do końca. Wielu fachowców z trenerem Górskim na czele dotyka tylko niektórych elementów i najczęściej mówi się o „sferze psychologicznej”. Psychologia nie jest nauką nową i choć może rozwija się nie tak szybko jak piłka nożna, jest wiedzą dostępną dla trenerów i działaczy piłkarskich, jeśli potraktują rzecz poważnie i zechcą nawiązać poważny, stały kontakt z fachowcami z tego zakresu wiedzy, których w kraju nie brak. Mamy lepszą piłkę nożną niż kiedyś i widać to wyraźnie od kilku lat. Ale nadal uznać by można, że mamy także dwie reprezentacje narodowe: dobrą i złą. Jeszcze jest inny dziwny fakt. Trener kadry narodowej w czasie swojej kadencji odniósł wraz z drużyną tak wiele zwycięstw, jak nigdy w dotychczasowej historii polskiego futbolu. Porażek było kilka. Od dłuższego czasu słyszało się, że trener Górski ma odejść. Chyba nie dlatego, że sir Ramseya odprawią z Anglii, byłby więc wolny i moglibyśmy go zaangażować u siebie. Ramsey! To jeszcze można by zrozumieć, bo jest to na pewno postać wybitna. Ale do tego zapewne nie dojdzie. Trener Górski trenuje jednocześnie kadrę i ŁKS – ale ŁKS pływa gdzieś z trudem w morzu szarości i Ligi. Najprostsze sprawy organizacyjne załatwiamy często w przewlekły, niezrozumiały sposób. A tyle innych problemów do rozwiązania. Dalsze poprawianie techniki, sprawności, taktyki, zdobywanie podstawowych walorów, jak systematyczność ćwiczeń i kształcenie odpowiedzialności zawodników wobec przyjętych na siebie obowiązków w klubie i kadrze. Chcemy przecież piąć się wyżej. No i wreszcie ta „psychologiczna sfera”... A na razie cieszmy się jeszcze z tej wielkiej sensacji, śmiem twierdzić – naprawdę jednej z większych w historii naszego futbolu, choć opinia publiczna i działacze wierzyli, że na pewno pokonamy Anglików. Nie, to była niespodzianka! Jak umieją grać Anglicy w piłkę, każdy wiedział. Sto razy oglądaliśmy ich w telewizji. Skóra więc cierpła, a mimo to tylu z nas miało wiarę. Zaskakująca zbieżność pomiędzy tym – w co wierzył kibic, a tym – w co wierzył zawodnik. Popiół dla Anglików, a dla Polaków diament – napisał londyński „Times”. Raptem dowiedział się, jak umieją czasem zagrać Polacy, a widać także nie zapomniał i o filmie Wajdy. 43 Eliminacyjne mecze z Anglikami to byt dopiero początek drogi na szczyt. U szczytu formy znaleźli się nasi piłkarze w roku 1974 podczas mistrzostw świata w RFN, graliśmy tam rzeczywiście wybornie. Zawodnicy wespół z trenerem Górskim stworzyli własny styl gry – swoiście prosty i skuteczny. Zaledwie kilkoma długimi podaniami przedostawali się szybko w okolice bramki przeciwnika i zaraz następował strzał. Nie było w tym subtelnej finezji, ale był rozmach i swoboda, wiara w powodzenie. Wszyscy zawodnicy grali w tych mistrzostwach świetnie, czy trzeba przypominać, że zajęli trzecie miejsce na świecie za reprezentacjami RFN i Holandii, a przed Brazylią! Najmocniej jednak zapamiętałem zasługi skrzydłowego Gadochy, choć nie strzelił w turnieju ani jednego gola. Nasza piłka nożna osiągnęła wtedy swój szczyt, lekkoatletyka i boks mają za sobą lata świetności. Niedobry czas nadszedł dla tych trzech lubianych i widowiskowych sportów. Diamenty przemieniły się w popioły. Nasuwa się inne spostrzeżenie dotyczące w ogóle piłki nożnej, a nie tylko jednych mistrzostw świata. Jakże wielką role odgrywa przypadek! 22 graczy i jeden okrągły przedmiot toczący się i kozłujący po często śliskiej trawie. Zachwycający gol bywa nieraz następstwem zbiegu najrozmaitszych przypadków. Bijący rzut rożny akurat poślizgnął się lub potknął w czasie rozbiegu i musiał skrócić rozbieg. Piłka poszybowała wcale nie tak, jak przymierzał, i centra poszła właśnie na tego zawodnika, który sekundę wcześniej instynktownie, a może świadomie przesunął się o pół metra. Tylko dzięki temu złapał ją na głowę i strzelił. W słupek? w aut? w róg bramki. Znów rozstrzygają centymetry. Można mnożyć niezliczone przypadki i wybierać z ruchliwej, stale płynnej mozaiki tworzonej przez graczy, którzy przyjmują zamierzony szyk, ciągle przecież zakłócany przez najróżnorodniejsze nieprzewidziane okoliczności. Fachowcy, trenerzy stale mówią tylko o strategii i taktyce, a nigdy nie wspomną o zwykłym przypadku. 44 Motywacje Na łamy sportowej prasy wrócił ostatnio stary temat: ambicja w walce. Roztrząsa się go i odświeża, nadając mu dużą rangę, co jest o tyle dziwne, że przecież ofiarność i samozaparcie w dążeniu do sukcesu są niezbędnymi elementami każdej rywalizacji, nie tylko sportowej. Zawodnik nie wykazujący ambicji po prostu nie jest sportowcem. Wyciąganie z lamusa tego tematu można wytłumaczyć jedynie tym, że ostatnio wystąpiły niepokojące objawy przeciętniactwa i niemrawości w niektórych naszych ekipach reprezentacyjnych, co z kolei przy braku dobrej formy musiało przynieść złe wyniki. Przypominanie o tym, czym jest ambicja w sporcie, okazuje się więc potrzebne, a jednocześnie nasuwa pewną refleksję. Otóż nasz sport wyrósł ze specyficznych tradycji, pierwszymi jego wielkimi postaciami byli tacy ludzie, jak Konopacka, Kusociński, Marusarz, Czech, Żwirko i Wigura, Jędrzejowska. To byli nieprzeciętni ludzie i nieprzeciętne kariery. Ile w tych karierach kryło się szlachetnych pasji i aspiracji, aby wybić się ponad przeciętność, aby być najlepszym nie tylko we własnym kraju, ale podbić świat, rozsławić własny kraj, a jednocześnie przeżyć dzięki sportowi niezwykłą przygodę. A i potem tradycje te pięknie przedłużali zawodnicy najrozmaitszych dziedzin – lekkiej atletyki i boksu, szybownictwa i szermierki, podnoszenia ciężarów, a nawet niektórych gier zespołowych. Można by przedstawić długi poczet wybitnych bohaterów polskiego sportu minionych lat, którym nie trzeba było przypominać, czym jest ambicja. Przed igrzyskami w Innsbrucku napisałem felieton pt. „Osobowości”. Temat podsunął niepokój o nasze rezultaty na zimowej olimpiadzie. Nie szło jedynie o poziom formy, ale właśnie o to, jak będą walczyć z dużo silniejszymi przeciwnikami i czy najważniejsza próba, przypadająca tylko raz na cztery lata, pomnoży umiejętności, czy sparaliżuje siły. Czysta ambicja sportowa płynie z całkowitej bezinteresowności, wynika z pragnienia osiągnięcia sukcesu, a wszystko, co przychodzi po zwycięstwie – zaszczyty i korzyści, są produktem ubocznym, jedynie n a s t ę p s t w e m. Idzie mi więc o m o t y w a c j e. O to, co młodego człowieka popycha do wejścia na drogę kariery wyczynowej. Motywacje te zaskakująco szybko się u nas zmieniają, co nie jest dla mnie całkowicie zrozumiałe, gdyż żyjemy w kraju, który nie ma prawie w ogóle tradycji sportu profesjonalnego. Nasz polski sport wyczynowy wyrastał raczej z pobudek natury emocjonalnej i patriotycznej. To wszystko tworzyło się w sposób harmonijny. Przeżycia i wzruszenia walczących na boisku były podobne do wzruszeń i przeżyć rzesz współrodaków obserwujących te walki. Widzom także szło o satysfakcję płynącą z sukcesów sportowych ich reprezentantów, a kulisy, sprawy organizacyjne, sama technologia znajdowały się na drugim planie zainteresowań. Dlatego takim szacunkiem obdarzono przebieg samych walk oraz t r u d, jaki zawodnik ponosił, zanim stanął na najwyższym stopniu podium. Ktoś nazwie to jedynie naiwną romantyką sportu. Ale chyba myli się, gdyż sport pozbawiony bezinteresowności pobudek musi zacząć zamieniać się jedynie w p o k a z y p e r f e k c j i, skąd już niedaleko do próżni duchowej. Nie stanie się cyrkiem, a przestanie być sportem. Podkreślenie tych spraw, sądzę, jest dosyć istotne w obecnej dobie ogromnych przeobrażeń nie tylko technicznych i treningowych, ale i „mentalnościowych”, jakie zachodzą w sporcie. Odnosi się wrażenie, że od pewnego czasu nie umiemy natrafiać wystarczająco często na jednostki obdarzone zarówno wyróżniającymi się wybitnymi zdolnościami ruchowymi, jak i wielkim charakterem. Oczywiście łączy się to częściowo z bardzo skąpą kadrą uprawiających sport, szczególnie rażące jest to w sportach zimowych. W wąskiej grupie pojawia się na przykład jako tako zdolna łyżwiarka i zaraz tworzy się szum, że odkryliśmy wielkiej rzadkości talent. 45 Trzeba zerwać z tą niemrawością, z tą sklepikarską manią obliczania na papierze punktów i punkcików, z niewiele dającym porównywaniem liczby miejsc punktowych, zdobytych przed dwudziestu laty i teraz. To są małe sprawy. Na olimpiadach zwyciężają nie sklepikarze, ale herosy. Od dłuższego czasu oczekujemy od nauki ratunku dla naszych kadr wyczynowych, ale przeważnie myślimy wtedy o pomocy w unowocześnieniu treningu, sprzętu i urządzeń. A mnie się wydaje, że nauka musi nam pomóc przede wszystkim w innym zakresie: w wynajdywaniu zarówno wielkich charakterów wśród młodzieży, jak i w odkrywaniu nie rozbudzonych jeszcze wartości charakterologicznych, w hartowaniu tych młodych ludzi, którzy odważyli się wstąpić na drogę wyczynowej kariery. Przed naukowcami stoją jednak bezpośredni wychowawcy, wśród których także nie ma nadmiaru ludzi o wybitnej osobowości, a i z motywacją, która skierowała ich do służby dla sportu, bywa różnie. Nie pierwszy to felieton, który wyda się zapewne niejednemu czytelnikowi naiwny i oderwany od twardej rzeczywistości schyłku XX wieku. Ale postanowiłem go właśnie zamieścić. A jakie przyczyny pociągnęły nasz sport w dół na przestrzeni lat, które upłynęły od jego napisania (1976 r.)? A jaka odpowiedź: sprzeciw czytelnika czy choć w części aprobata tego, co powyżej napisano? 46 Przepraszam, czy tu filmują? Jeśli mówi się o związkach sportu ze sztuką, najczęściej myślimy o literaturze pięknej albo rzeźbie, rzadziej malarstwie. Owe związki, wciąż nie takie mocne, jak byśmy chcieli, to następstwo naszej bardziej lub mniej utajonej zazdrości wobec czasów zamierzchłych, w których sport był podobno bardziej szlachetny, a sztuka była nim wprost przesycona, jak to działo się w antycznej Grecji. Do gałęzi sztuk, które sportem się zajmują, dorzucić można jeszcze film, bo i on od czasu do czasu podejmuje tę tematykę. Ale mnie dziś interesuje kierunek odwrotny, czyli nie to, co ofiarowują sportowi, a przy okazji i sztuce – artyści, ale to, co dają sztuce ludzie sportu. W formie najbardziej bezpośredniej, czynnej. Mam ochotę trzymać się filmu. Otóż wybitni sportowcy nieraz zamieniali się w aktorów. Nie na stadionach, kiedy przybierają czasem aktorskie pozy; chodzi mi o ich wejście na plan i kreacje wyimaginowanych postaci, słowem, o zmienienie skóry na jakiś czas. Eksperymentów takich nazbierało się trochę we współczesnej dobie, jeśli można nazwać dobą współczesną okres, kiedy zarówno film, jak i sport zaczęły się żywiołowo rozwijać. Chcąc odnotować pierwszą głośną filmową rolę wybitnego zawodnika musimy sięgnąć aż do przełomu lat dwudziestych i trzydziestych. Szedł na ekranach wówczas niebywale kasowy film pt. „Tarzan”, według książki, którą zaczytywali się młodzi i starzy. Tego człowieka – małpę, który był silny i zręczny jak zwierzę, a szlachetniejszy niż przeciętny człowiek, grał właśnie fenomenalny sportowiec – pływak. Amerykanin John Weissmüller. Miał niespełna 18 lat, kiedy zdobył po raz pierwszy mistrzostwo USA, a było to w 1921 roku. Rychło zaczął bić rekordy świata i w swojej długiej karierze ustanowił ich wiele. Był pierwszym pływakiem, który osiągnął rezultat poniżej l minuty na 100 metrów stylem dowolnym, a było to przed przeszło pół wiekiem! John Weissmüller to była tak sławna postać jak dziś Clay, Merckx albo Mark Spitz. Wysoki, bardzo przystojny, kształtny jak grecka rzeźba. Nakręcił serię Tarzanów, pamiętam te filmy i jego stałą partnerkę, która nazywała się Maureen O’Sullivan. Filmy te szły na polskich ekranach w latach trzydziestych. Najmocniej zapamiętałem wyścig Weissmüllera z krokodylami, a potem jego dramatyczną walkę w bryzgach wody pośród rozdziawionych paszcz. W jakiś czas później próbował grać Tarzana inny pływak, Buster Crabb – zawodnik mniej sławny, ale to był już tylko cień dawnego Tarzana. Nie odnotuję pełnego rejestru gwiazd sportu, które na pewien czas stawały się gwiazdami ekranu; wymienię tylko niektóre przypadki. A więc najsławniejsza łyżwiarka figurowa „wszechczasów” Norweżka Sonia Henie została zaangażowana do filmów rewiowo – muzycznych i tańczyła na lodzie, grając siebie – albo udając kogoś innego. W filmie włoskim wystąpił parę razy wielki dyskobol Consolini, ale jego role zupełnie nie utrwaliły się mi w pamięci, lepiej pamiętam go z fotografii zamieszczanych w „Przeglądzie Sportowym” w okresie jego zwycięstw, a więc przed kilkudziesięcioma laty. Później, dużo hałasu – mocnego, ale krótkiego, wywołało pojawienie się w paru filmach kolejnego fenomena sportu. Zdobywca złotych medali w konkurencjach alpejskich na olimpiadzie w Cortinie, Austriak Toni Sailer, zadebiutował w Japonii w obrazie „Król srebrnych gór”, potem wystąpił w następnych. Były to filmy znów o banalnej fabule, ale na ekranie jeździł na nartach sam wielki Sailer, więc wybaczono mu sztuczność aktorstwa. Ten Austriak przez krótki czas był tak sławny jak Johann Strauss. Jak to ze sportowcami bywa, wszystko przeminęło, dziś jest przede wszystkim: Klammer! a przedtem Killy! – a Straussa jeszcze się czasem usłyszy i zanuci. Kinematografia RFN sięgnęła parę razy po miotacza młotem, Beyera, o aparycji germańskiego bożka; zagrał i znikł z planu. U nas pierwszym aktorem, jeśli się nie mylę, spośród wybitnych sportowców był Leszek Drogosz. Sądzę, że dawny pięściarz wypadł na ekranie świetnie i w swoim czasie należał do 47 ciekawszych postaci naszego filmu spośród wszystkich „naturszczyków”, jacy dość często przewijali się i przewijają przez polskie filmy. Tak się złożyło, że byłem świadkiem pierwszego klapsa Leszka Drogosza. Kiedy po długich namowach nas, dwóch scenarzystów, reżyser zgodził się zaryzykować i powierzył tytułową rolę w filmie „Bokser” mało wówczas jeszcze znanemu aktorowi Olbrychskiemu, powstała następna kwestia: kto będzie grał rolę ustępującego mistrza? Tym razem już bez nalegań reżyser zgodził się zaangażować do filmu Leszka Drogosza. – To nie będzie duża rola, będzie miał więcej boksu niż aktorstwa. A jego boks jest wyjątkowo filmowy, przejrzysty, estetyczny. Z kilkoma dialogami jakoś da sobie radę – mówiliśmy z Jerzym Suszko. A reżyser wtrącił w tym miejscu: – Zresztą i tak podłożę głos zawodowego aktora pod niego (i podłożył, niestety, choć Drogosz świetnie mówił swoje kwestie). Jesteśmy na planie. Akcja toczy się na obozie w Cetniewie. Kamery porozstawiane. Wszyscy na stanowiskach, Olbrychski już skończył swój taniec szczęścia na pustej plaży. Wygrał eliminacje! Wie, że pojedzie na olimpiadę. – Stop! – woła reżyser. – Teraz na plan prosimy pana Leszka. Drogosz lekko przybladł. Niezręcznie czuje się w ciemnym garniturze, mając naprzeciw aktora ubranego w dres. Wysuwa się z grupki statystów. – Pamięta pan tekst? – Tak, umiem na pamięć. – Proszę, próbujemy. Aktor podaje tekst tak, aby ułatwić bokserowi pierwszy kontakt. Akcentuje swe pytania, stara się jakby przechwycić odpowiedzi i płynnie odrzuca je, by zaraz przejąć z powrotem inicjatywę. O dziwo! Drogosz prowadzi rozmowę z zaskakującą naturalnością. W locie zmienia wyuczony dialog, dorzuca własne słowa, znakomicie pasujące, lepsze, bardziej właściwe. Oczywiście tylko tak może odpowiedzieć bokser bokserowi, w chwili kiedy jeden przegrał olimpiadę, a drugi wie, że już na nią na pewno pojedzie. W momencie kiedy usłyszał klaps, trema natychmiast znikła. Jak po gongu. Na zakończenie sceny Drogosz robi krótki, niespodziewany dla reżysera gest, eech!, ręką. Nie ma już co o tym mówić. W jednym geście zawarł całą sprawę, jednym ruchem scharakteryzował odtwarzaną przez siebie postać. Jakaś specyficzna godność wielkiego pięściarza, który jest przybity porażką, lecz umie się z nią pogodzić. – Stop! – woła reżyser. – Kręcimy dubla. Czy było potrzeba? Zbyteczne. Debiut filmowy Drogosza od razu był świetny. Potem znakomicie zagrał milicjanta w „Polowaniu na muchy”. W parę lat później miałem okazję znów go zobaczyć na planie, także u Wajdy. „Krajobraz po bitwie”. Scena mszy polowej w obozie dla byłych więźniów i jeńców. Drogosz był ministrantem. W oczekiwaniu na klaps rozmawialiśmy o jakichś dawnych jego walkach. Był wesoły, powiedział kilka dowcipów. Zagadaliśmy się. Nagle klaps! Kamera już szumi. Patrzę na Drogosza i nie poznaję go. W jednej sekundzie z trochę nonszalanckiego, jak przystało na byłego championa, i rozbawionego – przemienił się w świętoszkowatego ministranta. Jakiś szczuplejszy, niepozorny, pokorny. W ogóle inny Drogosz. – Z bokserami znakomicie pracuje się na planie – powiedział mi reżyser Marek Piwowski. I dodał coś na temat, że mają szczególne wyczucie rytmu, „panują nad swym ciałem” – niestety nie umiem dokładnie powtórzyć tej interesującej uwagi. Wziął do swego „Przepraszam, czy tu biją?” Kuleja i Szczepańskiego. Zagrali bardzo dobrze milicjantów, może właśnie dlatego, że nie siebie. A może dlatego, że bokserzy znają życie, które nie oszczędza nam ciosów. Wracaliśmy z olimpiady w Tokio najpierw statkiem, a potem pociągiem i samolotem. Odbijaliśmy od brzegu. Na rufie, tam gdzie stało kilka ławeczek, siedział samotnie smagły młodzieniec z czarnym wąsikiem. Rękę zawiniętą w biały rulon gipsu oparł o poręcz i patrzył przed siebie w morze. Wygrał w igrzyskach, na które miał nie jechać, nie dlatego, że źle bok 48 sował. Dla niego start olimpijski miał szczególne znaczenie, toteż walczył i wygrał, choć w ringu złamał palec. Były zawadiaka, sławny przedtem smutną sławą. A teraz mistrz. Przecież to historia jak z filmu! Zaraz, wiec może film? I tak powstał pomysł „Boksera” z Danielem Olbrychskim, współautorem scenariusza był Jerzy Suszko. 49 Przedwojenne piłki W piątek 22 kwietnia na centralnym korcie „Legii” w Warszawie padną pierwsze piłki w meczu Polska – RFN o Puchar Davisa. Bezwiednie przypomina się jedna niezwykła w swym nastroju impreza. Coraz mniej tych, którzy oglądali ten mecz na własne oczy, więc jako dość bliski świadek owych wydarzeń pozwolę sobie je przypomnieć. Latem 1939 r. na tym samym korcie odbywał się mecz o Puchar Davisa Polska – Niemcy. Kto mieszkał wówczas w stolicy, pamięta nastrój, jaki panował. Co tu dużo mówić, ten mecz toczył się w niebywale napiętej atmosferze. Przeciwnik był wówczas światową potęgą w tenisie. Jego barwy reprezentował Henkel – ówczesna trzecia rakieta świata, Menzel stale klasyfikowany w pierwszej dziesiątce rakiet, a trzecim graczem był Metaxa. Nie wystąpił za to von Cramm, choć był drugą rakietą świata, gdyż wcześniej został zdyskwalifikowany przez hitlerowskie władze sportowe pod pretekstem wykroczeń natury obyczajowej. Istotną przyczyną wykluczenia von Cramma było po prostu to, że nie krył niechęci wobec reżimu. Zastąpił go więc Sudetczyk Menzel, który po aneksji Czechosłowacji dał się również zaanektować bez najmniejszego oporu przez hitlerowski sport. Z kolei Metaxa był Grekiem z pochodzenia, występującym do Anschlussu w barwach Austrii, podobnie zresztą wcześniej w Austrii występował Polak Baworowski, lecz po Anschlussie natychmiast przyjechał do Polski i zagrał właśnie w tym meczu w naszych barwach. Cóż, był to czas, kiedy Adolf Hitler zaczął mocno potrząsać Europą. Przemieszały się nawet szeregi tenisistów. Polskie barwy reprezentowali: Ignacy Tłoczyński, Józef Hebda i wspomniany już Adam Baworowski. Przez wszystkie dni meczu było pochmurno. Jakiś ponury, jesienny, mimo początku lata, nastrój wkradł się na centralny kort. W zasadzie staliśmy na straconej pozycji ze względu na potęgę przeciwnika, ale atmosfera panująca w Warszawie była tak gorąca i pełna szlachetnego animuszu, że udzielił się on również i polskiej drużynie, która postanowiła się bić do ostatniej piłki. Wzdłuż ulicy Myśliwieckiej stały sznurem auta. Takiej liczby samochodów jeszcze nie było przed stadionem na żadnej imprezie sportowej w stolicy. Przed kasami długie ogonki. Wszyscy patrzyli w niebo, ale jeszcze nie wypatrywali samolotów ze swastyką. Chodziło po prostu o to: będzie padać czy wytrzyma? Wokół kortu głowa przy głowie. W loży honorowej nad domkiem klubowym siedzi pan ubrany na czarno. Chudy, kościsty, sztywny, jakby połknął karabin, niemiecki ambasador von Moltke. Na korcie Menzel. Wysoki, barczysty, o łysiejącej wielkiej głowie. Po drugiej stronie biega Baworowski. Przy przeciwniku wygląda jak niesforny chłopiec. Zgrabny blondyn o kędzierzawych włosach zaczesanych z fantazją. Gra Menzel. Ponury, skupiony, rzucający surowe spojrzenia wokół. Kiedy wychodził na kort, trybuny zawsze lodowaciały. Dopiero po kwadransie gry nastrój zaczął się nieco zmieniać. W tenisie tego niesympatycznego mężczyzny było coś intrygującego. Był wyjątkowo przenikliwym strategiem kortu i swe sukcesy zawdzięczał nie tyle uderzeniom najlepiej wykonanym, ile zastosowanym w odpowiednim momencie. Był to tenis nie porywający lekkością i elegancją, lecz wyrozumowany, ciężki jak kamień. Menzel od czasu do czasu spoglądał w górę w kierunku loży honorowej. Dwa razy sędzia liniowy pomylił się i zaraz Menzel rozkładał ręce z pełnym oburzenia gestem i patrzył w kierunku loży na sztywno siedzącego pana w czarnym garniturze. Siedziałem w jednym z bliższych rzędów. Toczył się twardy mecz. Wciąż ważyły się losy. Patrzyłem na przemian to na Menzia, to na Baworowskiego, ale najczęściej spoglądałem w górę ponad głowę von Moltke, gdyż wzrok ściągało otwarte okno od garderoby naszych graczy, wychodzące właśnie na tył lóż, znajdujących się ponad tarasem domku klubowego. W 50 oknie coraz częściej pojawiała się głowa Tłoczyńskiego. Brał masaż, ale masaż był pretekstem. Cały pojedynek Baworowskiego z Menziem przesiedział Tłoczyński w szatni. Dopiero po latach dowiedziałem się od masażysty Mikołajewskiego, że Tłoczyński był wyjątkowo zdenerwowany i nie chciał patrzeć na mecz. Analizowali wspólnie taktykę, jaką obrać przeciwko Henklowi. Nie wytrzymałem i co dziesięć minut biegałem do szatni, informując go, jaki jest stan gry na korcie. W miarę jak Baworowski przegrywał, Ignac twardniał. Wyszedł na kort przy stanie 0:1 jak stal albo jak lód. Tłoczyński – Henkel. Tłoczyński – niski, szczupły blondyn o rzadkawych włosach, z nieodłącznym kogucikiem sterczącym niesfornie na czubku głowy. Ach, jak on zagrał przeciwko Henklowi! Po raz pierwszy w karierze zastosował fenomenalnie precyzyjne minięcia, których przedtem nigdy u niego nie widzieliśmy. Trudno opisać, co działo się na trybunach. Sławny Henkel pokonany w pięciu setach! 1:1. Rozegrano z kolei debla, choć wcześniej wyłoniła się przed nami szansa zabrania punktu walkowerem, gdyż przeciwnicy wyszli na kort w innym składzie, niż zapowiedzieli, a było to niezgodne z regulaminem. Nasze kierownictwo przeprowadziło rozmowy telefoniczne z międzynarodową federacją, a sugestie jej były następujące: w zasadzie walkower, czyli punkt bez walki, mógłby być nam przyznany, ale czy nie lepiej, aby o zwycięstwie decydowała walka na boisku? Rada ta została przyjęta przez naszą stronę. Walkower nęcił, lecz rycerskość wobec przeciwnika wzięła górę. Dziś, po latach, jestem nadal za tą rycerskością, choć przez nią mecz przegraliśmy. Może się mylę. Byli również zwolennicy koncepcji, aby brać walkower. Ale sądzę, że tamta decyzja w jakiś sposób wyrażała nastrój owych dni. Walczyć do upadłego, oczywiście, lecz nie wolno nigdy nawet wobec takiego przeciwnika rezygnować z dobrych obyczajów, obowiązujących w rywalizacji sportowej. Przegraliśmy debla po zaciętej walce. Następnego dnia przy stanie 2:1 dla Niemców grali Menzel i Tłoczyński. Ogrom napięcia. Grupka roznamiętnionych widzów nie umiała utrzymać nerwów i złośliwie, choć dowcipnie wołała w czasie gry pod adresem Menzla: – Hacha! Hacha! Hacha! – to było nazwisko niesławnego prezydenta protektoratu Czech i Moraw, skąd Menzel zaraz po aneksji przeniósł się do hitlerowskich Niemiec. To był dla Tłoczyńskiego jeszcze cięższy mecz niż z Henklem. Ale wygrał. Także w pięciu setach. Rozradowany tłum wbiegł na kort i wyniósł zwycięzcę na ramionach. Oto był ten, który naprawdę „nie oddał guzika”, nie uląkł się niemieckiej potęgi. Skromny, bo przecież tylko sportowy sukces urósł w tamtych znamiennych chwilach do rozmiaru symbolu. A potem Baworowski, niestety, przegrał z Menzlem, i tak przegraliśmy 2:3. Metaxa i Baworowski, siłą wcieleni do Wehrmachtu, zginęli w trzy lata później pod Stalingradem. Henkel także poległ na froncie. Hebda zmarł przed paru laty w Krakowie. Tłoczyński zajmuje się trenerką w Szkocji. Menzel mieszka gdzieś w RFN. A ja powspominałem trochę. Za parę dni na kort wyjdą Fibak, Niedźwiecki, Nowicki, a także Meiler, Pinner i Fassbender. Zmieniło się wiele, lecz mecz będzie znów szalenie trudny do wygrania. Wygraliśmy wtedy 3:2, Fibak zwyciężył w obu singlach, a trzeci punkt zdobył w deblu wraz z Tadeuszem Nowickim. Chyba najlepszy występ w karierze Nowickiego. Był tenisistą ładnie grającym, ale pozbawionym siły wewnętrznej, toteż nie doszedł do wyników, które zapowiadał, jak niektórzy łudzili się. Nowicki miał tylko efektowny styl poszczególnych uderzeń. Rewanż po 38 latach? Tylko w pewnym stopniu. Inne nastroje i napięcia panowały przed meczem i w czasie walki na korcie w 1939 roku i w roku 1977. Wyjątkowo dramatycznej karierze słynnego von Cramma poświęcam osobny szkic pod koniec książki. 51 Dygat Sportu nie tworzą jedynie zawodnicy i trenerzy. Co prawda są postaciami centralnymi, ale nie obejdą się przecież bez działaczy i urzędników, których ranga również wzrosła w dzisiejszym sporcie. Widz jest ważną postacią. Nie lekceważmy i sprawozdawców. Można mnożyć przykłady najrozmaitszych osób i funkcji, które tworzą i podpierają stale rosnący gmach sportu. Fasada tego gmachu jest coraz bardziej okazała. Od dawna intryguje mnie pytanie, co kryje się we wnętrzu tej stale powiększającej się budowli? Czy zdajemy jednak sobie sprawę, jak wielką rolę w kształtowaniu oblicza naszego sportu spełnia odrębna mała grupka ludzi, którzy nie są ani zawodnikami, ani trenerami i w ogóle nie pełnią żadnych funkcji w sporcie. Mimo to oddają mu ogromne usługi i to całkowicie bezinteresownie. Ci ludzie, których wysuwam dzisiaj na plan pierwszy, wyrażają także niepokój o dalsze kierunki rozwoju sportu, wzniecają zdrowy ferment. Tylko z pozoru są kibicami. Zabierają głos rzadko. Mówią i piszą o sporcie mądrzej, inaczej niż inni. Czym byłby nasz sport, gdyby jego dziejom nie towarzyszyli artyści i pisarze? Jednym z takich ludzi był Stanisław Dygat. Polski sport także poniósł stratę. Trudno mi pisać o nim po tylu wspomnieniowych szkicach, jakie ukazują się w ostatnim czasie, autorstwa wybitnych piór i przyjaciół Zmarłego. Ale przecież Dygat tak bardzo interesował się sportem! Powiem więcej – sport chyba kochał, nie idzie tylko o to, że ofiarował nam kilka utworów o tej tematyce. Były one bowiem odruchowym następstwem jego prywatnej pasji, którą ogarnięty był od chłopca. Niejednokrotnie podkreślał, jak wielką satysfakcję dało mu w życiu kilka zwycięstw na korcie i w ringu, bo Dygat jako młodzieniec uprawiał także boks. Ćwiczył w warszawskiej sali YMCA i podkreślał z dumą: „Ćwiczyłem w tej samej sali, w której trenował Edward Ran, dawny, słynny champion boksu”. Mówił nie tylko w prywatnych rozmowach, ale i publicznie (co zresztą u Dygata nie miało najmniejszego znaczenia, bo mówiąc publicznie zawsze mówił prywatnie to, co myślał), że bardziej ceni te swoje skromne sukcesy sportowe niż sukcesy literackie. Czego w tym było więcej: kokieterii czy przekory? – trudno odpowiedzieć. Tak czy inaczej ujawniał w ten sposób swój szacunek dla tego, co jest całkowicie sprawdzalne w życiu. Kiedyś powiedział: „Aktor, pisarz, muzyk może dostać nagrodę fuksem. Krytyka może niekiedy zrobić ze złego aktora, pisarza czy muzyka – dobrego. W sporcie takie przypadki na ogół się nie zdarzają. Za sportowcem stoi wynik”. Ten człowiek, który, zdawało się, był tak roztargniony (raz zapytałem Go, co sądzi o opiniach, że boks jest niezdrowym sportem, i odpowiedział: „Ciosy, które się otrzymuje w życiu od otoczenia, także mogą niekiedy przyprawić człowieka o zamroczenie, jak ciosy otrzymywane w ringu, a ja choć uprawiałem boks dawno i krótko, raz wyszedłem z domu w dwóch krawatach”), tak wrażliwy, starający się nieustannie chwytać nastroje, doceniający mocno przekorności losu, szanujący odmienność, a nawet przeciwstawność spojrzeń na jeden i ten sam problem, w niektórych sprawach – przynajmniej sportowych, był niesłychanie konkretny. „Co myślę o rekordomanii? W walce przeciwko rekordomanii kryje się jakaś obłuda. Ostatecznie w sporcie chodzi przecież o jak najlepszy wynik. Wcale to nie oznacza, że lekceważę postawę, jaką przyjmujemy w tej walce. Musi być ona po prostu lojalna wobec przeciwnika. Jestem także za zawodowstwem w sporcie. Tak, sport stał się zawodem i idzie nieuchronnie w kierunku zawodowstwa. Walka z profesjonalizmem w sporcie jest czymś tak samo chybionym, jak pomysł wprowadzenia amatorstwa w sztuce”. Piszę o Jego stosunku do sportu. Miał wyjątkowo rozwinięte poczucie sprawiedliwości, dostawał furii, gdy stykał się z obłudą lub upiększonym fałszem. Może właśnie i dlatego 52 podtrzymywał kontakt ze sportem – w nadziei, że tkwią jeszcze tam nadal proste prawdy. Żałośnie bowiem wyglądają w sporcie sztucznie tworzone wartości i postacie. Nigdy nie stawał po stronie silniejszego, niejednokrotnie brał publicznie w obronę atakowanych przez przeważające siły. Ostatni raz widziałem Dygata właśnie na korcie podczas treningu tenisistów Polski przed meczem o Puchar Davisa z RFN. To są takie chwile przed meczem, kiedy na stadion przychodzą jedynie najwierniejsi kibice, pewnie i najwięksi znawcy. Był ogromnie podniecony. Zajrzał na kort centralny, popatrzył chwilę, jak odbijają piłki Meiler i Fassbender i zaraz przeszedł na kort boczny, gdzie trenowali nasi. – Gdzie jest Fibak? – Zaraz przyjdzie – uspokajałem Go. W pięć minut później pojawił się Fibak. – Musisz mnie koniecznie z nim poznać (może nawet powiedział: „przedstawić”). Uścisnęli sobie dłonie. Wybitny pisarz patrzał w zawodnika jak w tęczę, sprawiał wrażenie wzruszonego chłopca, który poznaje słynnego sportowca, i nie wie, jak poprosić go o autograf. Ukazuje się wiele pięknych szkiców wybitnych piór o zmarłym pisarzu. Ośmielam się dołączyć i tę sportową kartkę. Rychło będzie znów o nim cicho. I dopiero kiedy nadejdzie jakaś rocznica śmierci – dziesiąta albo dwudziesta – powołani do tego odsłonią znów panoramę „Jeziora Bodeńskiego”. Kiedy wiosną i latem 1969 roku atakowano mnie w prasie, bo sygnał dał Jerzy Putrament w „Trybunie Ludu”, zarzucając mi przesadny obiektywizm w ocenach gry polskich drużyn z zachodnioeuropejskimi (jakby obiektywizm był grzechem?!), Dygat spontanicznie podjął się obrony. Przeczytawszy felieton Dygata zatelefonowałem z podziękowaniem, ale zaraz przerwał i zmienił temat. W jakiś czas później sam powrócił do tej sprawy mówiąc, że nie chodziło mu jedynie o obronę, mojej pracy, a o sprzeciw wobec wprowadzania do sportu kryteriów pozasportowych, jak polityka i propaganda. Dygata to także zawsze drażniło. Z Dygotem i Januszem Minkiewiczem nieraz chodziliśmy na ciekawsze mecze. Wiele zawdzięczam wspólnym rozmowom nie tylko o sporcie, ale i o historii, polityce, literaturze lub po prostu wspomnieniom obu o dawnej Warszawie, przedwojennych czasach, o okupacji. 53 Polska droga do Arsenału „Są miejsca, które upodobała sobie historia” – wspomina Orsza. „Arsenał warszawski długo czekał na swoje wielkie dni. Zbudowany w XVII wieku spełniał rolę składnicy broni, aż nadszedł 17 kwietnia 1794 roku”. Co było wtedy i co było później, zapewne dobrze wiemy my, dorośli, a może znają te dzieje i niektórzy młodzi, zamiłowani szczególnie w historii. Insurekcja kościuszkowska. „Tu ręce wyciągnęły się po broń, tu padły strzały, polała się krew...” – to także słowa Orszy, który w sto czterdzieści dziewięć lat później stanął pod Arsenałem na czele akcji odbicia Rudego z rąk gestapo. Adam Słomczyński w książce pt. „W warszawskim Arsenale” wydanej przez „Czytelnik” w 1971 r. pisze o niezwykłym zdarzeniu, które miało miejsce w 1933 r. w tym samym Arsenale, spełniającym wówczas przez pewien czas funkcję więzienia. Autor wspomina, jak studenckie koło dramatyczne zostało zaproszone właśnie tam dla odegrania dla więźniów fragmentów „Nocy Listopadowej” Wyspiańskiego. On grał rolę Piotra Wysockiego. „Pogasły nieliczne żarówki, czerwone światło reflektora zalało scenkę, budząc migotliwe błyski i refleksy na bagnetach podchorążackich karabinów...” Nagle przypomina się fragment wiersza Gałczyńskiego o tej samej nocy: „Cała Polska to mgła. Pyta przechodzień przechodnia jak wczoraj, jak dziś, jak co dnia: Kiedy skończy się mgła? – Piotrze, to ty? – To ja. Czy idziesz ze mną? Mgła”. Wybuch powstania w 1830 r. kojarzy się zwykle z atakiem na Belweder i szczęśliwą ucieczką Konstantego. Ale drugim, głównym miejscem akcji tej pamiętnej listopadowej nocy był znowu warszawski Arsenał. To wtedy lud Starówki rozchwytywał stamtąd broń. Rok 1939, oblężenie Warszawy. Okolice Arsenału szczególnie ciężko dotknięte były nalotami bombowców i ostrzałem artylerii. Odnowiona budowla w okresie międzywojennym przetrwa jednak aż do sierpnia 1944 r., kiedy stanie się jednym z głównych bastionów broniących Starego Miasta. Równie sławny to będzie bastion jak Pasaż Simsona, Bank Polski, ratusz, Wytwórnia Papierów Wartościowych lub katedra. Jakby dalszy ciąg Olszynki, dalszy ciąg Westerplatte. Ale kiedy 26 marca 1943 r. Orsza, Zośka, Alek i inni młodzi ludzie czekają na pojawienie się budy wiozącej skatowanych więźniów z Szucha na Pawiak, Arsenał stoi jeszcze cały. Czasem piszę o filmach. Niedawno znów obejrzałem taki, któremu pragnę poświęcić kilka uwag, jak zwykle nie mających nic wspólnego z tak zwaną recenzją. Wszyscy z mego pokolenia, a może i młodzi także, oglądali go zapewne ze ściśniętym gardłem. Choćby sama postać, sylwetka, twarz, a nawet charakterystyczna czapeczka Zośki. Zadziwiające, jak reżyser znakomicie wybrał spośród młodziutkich aktorów tych, którzy tak bardzo podobni są zewnętrznie do chłopców z Batorego i kilku innych warszawskich szkół, tworzących podczas okupacji najpierw Szare Szeregi, a później oddziały bohaterskiej dywersji AK. Ze ściśniętym gardłem, ale i z pewnym zawodem ogląda się ten film. Bardziej rozrzewnia, niż wstrząsa. Budzi rozczulenie, ale nie stwarza wielkiego, dramatycznego napięcia. Właśnie konstrukcja dramatyczna – według mnie – zawiodła. Z głównej akcji nie zdołano stworzyć wielkiej sekwencji, może i dlatego, że pominięto albo zamazano niektóre drobne, ale istotne szczegóły. Niezmiernie trudnym zadaniem jest także przeniesienie jedynego w swoim rodzaju klimatu i charakterystyki owych młodziutkich postaci, sposobu ich bycia i wyrażania się, ich osobowości tak zupełnie odmiennych i przynależnych na pewno bardziej do wieku XIX, niż do 54 połowy naszego stulecia. Naiwność, idealizm i całe harcerstwo tych ludzi wyrastało przecież z tego wszystkiego, co ofiarował nam wiek miniony: Chopin, Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz, jeśli mielibyśmy już odsłaniać główne filary. Można z kolei zatrzymać się przez chwilę na faktach dotyczących przygotowań i samej akcji. Z jakichś znanych twórcom względów pominięto czy też uproszczono niejeden fakt o ważnym znaczeniu dokumentalnym, na przykład niezwykle wstrząsająca scena i rola, jaką odegrał podczas ataku właśnie pewien Polak, granatowy policjant. Powiem krótko; bez porównania mocniej niż film wstrząsa książka Orszy, czyli Stanisława Broniewskiego, pt. „Akcja pod Arsenałem”, wydana przez „Książkę i Wiedzę” w 1962 r. Scenariusz filmu jest po prostu gorszy niż książka konsultanta filmu. Ośmielę się również napisać, że tak jak istnieje ochrona nad pomnikami i miejscami męczeństwa, tak powinna być może istnieć ochrona pewnych szczególnych tematów. Staramy się, by nasza młodzież była uczciwa, ofiarna i dzielna. Takie tematy wyjęte ze stosunkowo niedawnej przeszłości to rzadka okazja, by za pośrednictwem najprostszej ze sztuk, najłatwiej przemawiającej do wyobraźni i uczuć, opowiedzieć także i obecnym młodym o uczciwości, ofiarności i dzielności ich ojców. Tego rodzaju tematy mówiące o ludziach, którzy niedawno żyli, a którzy są i dziś nam tak potrzebni, powinni podejmować twórcy najwybitniejsi. Również i z tego względu, że wojenny film o naszym heroizmie wbrew pozorom jest tematem szczególnie trudnym, bo nie są to piastowskie albo jagiellońskie czasy, ale czasy nie tak znowu odległe. Żyje wielu ludzi pamiętających je dobrze. Istnieją wierne, żywe obrazy – dokumenty zapisane na filmowej taśmie. Jako nadprogram do tego filmu idzie piękna krótkometrażówka o dziewczętach z tamtych lat, walczących jak Rudy i Zośka w tej samej Warszawie. Fotografie i dokumentalne zdjęcia wywierają dużo większe wrażenie niż opowieść sfabularyzowana. Mimo tych szczerych i może zbyt osobistych, krytycznych uwag uważam, że jednak dobrze się stało, iż film o Arsenale powstał. Nie zachował co prawda bardzo trudnej formuły całkowicie wiernego dokumentu zdarzeń, a jednocześnie nie osiągnął stopnia artystycznego dzieła. Zachował jedynie poprawność, co może właśnie budzi uczucie zawodu, bo poprawność całkowicie nie pasuje do symbolicznego motta dla tamtych wypadków, dwuwiersza Słowackiego. „A kiedy trzeba – na śmierć idą po kolei. Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec”. Po ukazaniu się tych uwag otrzymałem wiele zapytań głównie od młodych ludzi, jakie były dalsze wojenne losy Zośki – Tadeusza Zawadzkiego i innych uczestników odbicia Rudego pod Arsenałem, bo autorzy filmu to pominęli. Zośka ur. w 1921 roku, student Politechniki Warszawskiej, odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych i Virtuti Militari V klasy, harcmistrz, poległ nie w Powstaniu, jak wielu młodych sądzi – ale zaledwie w niespełna cztery miesiące po akcji pod Arsenałem. Poległ w akcji pod Sieczychami w 1943 roku. W Powstaniu zginęło siedmiu innych uczestników odbicia Rudego. Choć nie wszystkie te kartki są związane ze sportem – o czym uprzedzałem – to wiążą się z nim poprzez bardzo odległe szkolne wspomnienia. Uczniów przedwojennych warszawskich szkół łączyły wspólne mecze i najrozmaitsze rozgrywki w szkolnym parku Agrykola, do którego bardzo usportowieni koledzy od Batorego mieli kilka kroków, przez szerokość ulicy Myśliwieckiej. W dodatku na terenie tego gimnazjum znajdowały się wcale niezłe korty tenisowe. Kto mógł wtedy przypuszczać, że rówieśnik biegający z rakietą po drugiej stronie siatki za kilka lat przejdzie do historii. 55 Cytrynek Chris Lloyd de domo Evert przygotowuje się do serwisu. Trzyma piłkę w ręku, nie uniosła jeszcze rakiety. Ważny moment w meczu. Centralny kort wypełnia absolutna cisza. Amerykanka znów spojrzała na przeciwniczkę po drugiej stronie siatki, a potem skierowała wzrok na piłkę, którą trzyma w dłoni. Nie czuje obecności tłumu. To taki moment, kiedy sportowiec zanurza się całkowicie w głąb siebie i odrywa od zewnętrznego świata. Wtem ukazuje się żółty motyl. Zaczyna krążyć nad piłką w ręku tenisistki. Evert go nie widzi. Patrzy przed siebie, palce zacisnęła na uchwycie rakiety. Jeszcze pół sekundy, a spręży się i wyrzuci piłkę do góry, by zaraz potem wykonać zamach rakietą. Wszyscy widzą żółtego motyla, trzepoczącego się tuż nad piłką, tylko Evert go nie dostrzega. I nagle, kiedy skierowała znów wzrok na dłoń – tak, teraz i ona widzi, co to za gość przyleciał na centralny kort Wimbledonu. Jeszcze nie zdaje sobie sprawy, co to jest, to coś żółtego, i wtedy motyl siada na piłce. Zastygł. Evert jest zaskoczona. Nie wie, co zrobić. Zacięta twarz z wolna łagodnieje. Cała koncentracja spływa. Tenisistka czeka, a potem pochyla się i delikatnie dmucha na motyla. Sfrunął z piłki jak pyłek. Szmer na widowni, brawa. Wszyscy prowadzą wzrokiem żółty punkcik, który równie szybko zniknął, jak się pojawił. Amerykanka już może serwować. Uderza piłkę zaskakująco lekko, a i odpowiedź przeciwniczki zrazu jest równie miękka i dopiero po paru odbiciach na wimbledoński centralny kort powraca twardość i zaciętość. Navratilova złości się, bo po raz trzeci wpakowała piłkę w siatkę. Spocona twarz, potargane włosy, gesty zniecierpliwienia. Coś mówi do siebie, a potem z wyrzutem do sędziego, że się pomylił. Wielka mistrzyni jakby targowała się o coś ostro. To chwila, której Wimbledon najbardziej nie lubi. I twarz jej matki siedzącej w loży, twarz zalana łzami. Ukryła ją w dłoniach. Śmieje się i płacze. To zaraz po zwycięskim meczbolu córki. Hindusi, bracia Armitraj, w fenomenalnej wymianie piłek z jakąś europejską parą. Jeden cudem odebrał piłkę, padając na kort. Smecz, wolej, dropszot, lob, Hindusi po prostu fikają koziołki i bronią się jak akrobaci. Przeszli do ataku, znów są w defensywie. Piłka nie wylatuje poza linię. Kilkanaście niebywałych wymian. Cisza. Huragan braw. Znów cisza i znów brawa. A oni grają i grają. Robinsonują, smeczują, piłka nie pada na aut. Raptem fatalny net. Armitraj zrywa się i pędzi, ale piłka zgasła na korcie. Brawa, nie milknące brawa. Najwspanialsza akcja z całego Wimbledonu. Sędzia na stołku pomylił się w liczeniu. Ktoś z trybun w pierwszym rzędzie złożył ręce i stara się pomóc sędziemu w naprawieniu pomyłki. Przenikliwy szept przez złożone ręce w całkowitej ciszy. Sędzia wreszcie dosłyszał. Łapie się za głowę i oznajmia score prawidłowy, a potem lekko unosi się na krześle i wykonuje dyskretny ukłon w stronę widza. Szmer rozbawienia przechodzi przez amfiteatr trybun. Półfinał wspaniałego miksta. Najlepiej gra czterdziestoletni Hewitt, łysy, z siwą brodą, wyglądający na pięćdziesiątkę. Zagrywa trzykrotnie na Newcombe’a, ten wszystko odbił, ale w końcu przewrócił się i odsłonił kort. Hewitt łatwą piłkę pakuje w siatkę. Zmarnował przewagę przy stanie 6:5. Hewitt schodzi z kortu. Robi gest, że już nie umie grać w tenisa. On, Hewitt, najlepszy specjalista od gier podwójnych. Ma taką technikę, że jakby nie kierował piłki rakietą, ale spokojnie kładł ją na ten centymetr kwadratowy kortu, skąd przeciwnikowi będzie najtrudniej odbić. Podchodzi do chłopca od podawania piłek. „Nie, ja nie powinienem już grać. Weź rakietę i graj zamiast mnie”. Chłopak osłupiał. Trzyma w ręku rakietę mistrza. „No, idź na kort i graj!” Wimbledon uśmiecha się, a potem bije brawo. Hewitt wraca na kort i wygrywa mecz, by następnego dnia zdobyć po raz siódmy mistrzostwo (nigdy nie wygrał w singlu). 56 Siedem minut trwa telewizyjny film, zamykający gigantyczny program Wimbledonu. Puszczono go w kilka minut po ostatnim finale. Oglądałem ten uroczy filmik w wielkiej restauracji dla dziennikarzy. Zebrało się nas paruset. Wszyscy byli już zmęczeni, niektórzy wręcz znużeni dwutygodniowym śledzeniem lotu piłki. 15:15, 30:15. Serwisy i tiebreaki. Wyjadacze światowych kortów zabierali się wreszcie do kolacji, a na porozstawianych telewizorach znowu zielone korty, białe sylwetki i odgłos piłek. A potem ten motyl nad ręką Evert i jedna po drugiej krótkie scenki. Kamera przesuwa się po kortach. Są już puste. Obracają się tylko srebrzyste strumienie wody i zwilżają zrudziałą, wydeptaną trawę. Koniec filmiku. Rozglądam się po sali. Wszyscy przestali jeść. Wszyscy nie wiedzieć czemu są wzruszeni. Dopiero za rok. Ktoś mówi: Co, u licha, siedzi w tym Wimbledonie? Fin de siecle, a od lat monotonia atomowych serwisów a la Tanner o stale wzrastającej sile. Trawniki i kolorowe parasole. Denerwująco bezbłędna organizacja, tak dyskretna, że się jej nie czuje. Co, u licha, siedzi w tym podstarzałym turnieju? Nie wiem, czemu raptem skojarzył mi się z Maurice’em Chevalierem. Stary Chevalier, od którego nie można było się oderwać. Jego uśmiech to smętek przemieszany z młodzieńczym optymizmem. Kto umie się tak uśmiechać jak on? Jaki turniej w ogóle można porównać z Wimbledonem? To, co najtrwalsze tu, to właśnie to, co stare, a młodość Wimbledonowi dają dwudziestolatkowie. Przyjeżdżają z rakietą bez najmniejszego respektu przed Ashe’ami, Gerulaitisami i Fibakami. Schodzą z kortu pokonani w wybrudzonych zielenią szortach. Przyjadą za rok i z jeszcze większym impetem atakować będą Borgów. Borg psuł więcej niż zwykle, kiedy grał w finale z Tannerem. To był pozór, choć rakieta w jego żelaznej dłoni czasami się chwiała, bo Tanner strzelał jak artylerzysta. Navratilova jest obecnie najlepszą tenisistką świata. Przegrywa gemy wtedy, kiedy sama psuje. Kiedy gra dobrze, zwycięża. A swoją drogą, jaki dorobek mają Czechosłowacy na Wimbledonie: kiedyś zwyciężył Drobny, potem Kodeš, potem Navratilova. Rumuni mieli w finale Nastase. ZSRR miał Mrozową i Metrevelego. My – Jędrzejowską przed 42 laty. Porażki Fibaka są sprawą osobną. Sprawą chyba niedostatecznej fizycznej siły, bo technikę ma wyborną. Nie zdążyłem zobaczyć, jak grał, bo przyjechałem w połowie turnieju. Wolałem napisać o żółtym motylu. Po raz pierwszy byłem na kortach Wimbledonu jesienią jeszcze w 1955 roku. Wysłano mnie wtedy z radia po raz pierwszy na Zachód, by przeprowadzić bezpośrednią transmisję: z lekkoatletycznego mityngu i biegu Jerzego Chromika na 3 kilometry z przeszkodami. Pamiętny „bieg we mgle”, zakończony dotkliwą porażką naszego faworyta. Byłem wtedy w Londynie bardzo krótko i poprosiłem gospodarzy, aby mnie zawieźli choć na chwile do Wimbledonu. Pozwolono mi wejść na kort centralny. Był zupełnie pusty. Schyliłem się i ukradkiem dotknąłem trawy. Była szorstka, straciła już zielony kolor. Był październik. Stałem na centralnym korcie. Bardzo dawne marzenie spełniło się. Każdy następny pobyt w Wimbledonie już podczas turnieju zawsze był przeżyciem: najczystsze sportowe retro, jakie nam pozostało. Ten turniej nigdy nie budził szowinizmu. Sędziuje się uczciwie, choć sędziowie mylą się czasem i nieraz skrzywdzą brytyjskiego gracza. Oklaskuje się najlepszych, ale zwraca uwagę i na tych, którzy umieją przegrać. Ich także długo się pamięta. Choć graczom płaci się słono, w ich walkach jednak jest coś z ducha olimpijskiego. Nie byłoby więc źle, gdyby wimbledońskie retro rozprzestrzeniło się na wszystkie nowoczesne stadiony. 57 Legendy i dokumenty W czerwcu na telewizyjnym ekranie oglądaliśmy film o ostatnich miesiącach życia Janusza Kusocińskiego. Twórca zatytułował go: „Ostatnie okrążenie”, aby zapewne uwypuklić jeszcze bardziej łączność pomiędzy karierą czysto sportową biegacza a jego służbą w Armii walczącej w Kraju z niemieckim okupantem. Nie wchodząc w warsztatowe sprawy tego filmu, mogę dodać tylko tyle na podstawie licznych rozmów i listów, jakie po jego projekcji otrzymałem, że zainscenizowany przez reżysera ostatni okres życia olimpijczyka wywarł jednak duże wrażenie na odbiorcach i to zarówno starych, jak młodych. Wbrew głosom niektórych publicystów filmowych, jacy w swoim czasie wołali, że dosyć już filmów o ostatniej wojnie i okupacji, odnieść by można wrażenie przeciwne, że także wśród młodzieży nie brak chłonnych i wdzięcznych odbiorców na eposy opiewające wojenne czyny ich ojców i dziadków. Nawiasem mówiąc, wśród listów, jakie otrzymałem po projekcji filmu o Kusym, znajduje się kilka cennych dokumentów: pisze na przykład kolega olimpijczyka, który jeszcze u schyłku lat dwudziestych odbywał służbę wojskową z Kusocińskim. Dowiadujemy się z listu, jak mistrz biegów interesował się i zachwycał skokami o tyczce, choć uzyskiwano wtedy dwukrotnie gorsze rezultaty, niż dziś uzyskuje Kozakiewicz. Pisze także siostrzeniec Kusocińskiego, podając nowe, interesujące szczegóły z życia swego sławnego wuja i bardzo delikatnie wspominając, że organizatorzy Memoriału jakoś w ostatnich latach zapomnieli o najbliższej rodzinie mistrza. Nieliczni już przedstawiciele rodu nie otrzymują nawet zaproszeń na te zawody. Kiedy już piszę o wojennych filmach związanych z Polską i Polakami, wspomnę o jeszcze jednym obrazie, który miałem niedawno okazję obejrzeć w Londynie. Nosi on tytuł: „A bridge to far” („O jeden most za daleko”) – super szlagier, który kosztował miliony dolarów, produkcji Josepha Levine z udziałem plejady gwiazd: Lawrence’a Oliviera, Roberta Redforda, Seana Connory’ego, Dirka Bogarde’a, Maxa Schella, Hardy’ego Kruegera, Liv Ullman, a nade wszystko – Gene’a Hackmana. Nade wszystko – nie tylko dlatego, że Hackman według mnie jest jednym z najbardziej interesujących aktorów ostatnich lat (choćby jego role w „Strachu na wróble” i „Francuskim łączniku”), ale i z tej racji, że gra on bohaterskiego polskiego generała Stanisława Sosabowskiego, dowódcę Polskiej Brygady Spadochronowej. „O jeden most za daleko” jest szeroko zakrojonym, sfabularyzowanym dokumentem o największej operacji desantu powietrznego II wojny światowej, jaka miała miejsce na schyłku lata 1944 r., nie opodal holenderskiej miejscowości Arnhem. Największa akcja spadochronowa, a zarazem jedna z największych porażek wojsk alianckich, jednocześnie jedno z ostatnich zwycięstw wojsk hitlerowskich Niemiec. Hackman gra generała Sosabowskiego, który na czele polskiej brygady został zrzucony 20 września jako ostatnie wsparcie dla wykrwawionych, lecz nieugiętych oddziałów, które wylądowały i przystąpiły do akcji 17 września. Nie będę opisywał roboty technicznej, pirotechnicznej, fotograficznej i aktorskiej tego filmu, który na polskim widzu, siedzącym w tłumie widzów angielskich, właśnie ze względu na tę samotność wywiera podwójne wrażenie. Wśród obcych w dwójnasób bliskie wydają się polskie mundury i dystynkcje, a przede wszystkim szczególnie rozdzierająca sytuacja własnych żołnierzy i ich dowódcy. Oto Hackman, kreujący go, wyraża zdecydowaną dezaprobatę dla zamierzonej akcji. Jest to schyłek lata 1944 r. – brygada chciałaby polecieć i zeskoczyć dużo dalej niż pod Arnhem, gdzie, jak się okaże, i tak „do mostu będzie za daleko”. Ale są to opory natury uczuciowej. Rozkaz jest rozkazem, a generał żołnierzem z krwi i kości. Jego niechęć do operacji „Market”, bo taki nosiła ona kryptonim, wypływa również z przyczyn czysto operacyjnych. Nie wierzy, że desant może się udać, ale rozkaz wraz ze swoimi żołnierzami wykonuje. 58 Z dwoma swoimi spostrzeżeniami chciałbym się tu jeszcze podzielić. Amerykańskie filmy opierały się przez lata na żelaznym kanonie happy endu. W ostatnich latach zerwano z nim i nie darmo mówi się, że wiele filmów tej produkcji nosi znamię okrutnych samooskarżeń. Wspomina się o tym, że Ameryka poprzez film próbuje się oczyścić, jest to temat osobny i szeroki. Dodam więc tylko, że film o Arnhem i jego zakończenie jest jedną wielką, do głębi przejmującą sceną, przedstawiającą straszliwą klęskę. Na ziemi leżą pokotem poranieni, głodni, wyczerpani do krańca ludzkich możliwości spadochroniarze, otoczeni przez żołnierzy Wehrmachtu. Być może jest to bardzo dalekie echo innej sceny z wojennego filmu „Most na rzece Kwai”. Do obozu japońskiego wracają ledwie żywi z mordeczych robót angielscy żołnierze. Czując spojrzenia wroga, kiedy przekraczają bramę, prostują się i próbują iść dziarsko w takt słynnej piosenki. Gdzie jest granica pomiędzy dnem upokorzenia człowieka a szczytem jego dzielności i godności? I druga uwaga. W Londynie w telewizji widziałem przed filmem o Arnhem reportaż z realizacji tego obrazu. Skonstruowany on został przy użyciu zderzeń nastrojów i wypowiedzi. Producent mówi, ile na filmie zarobi. Za chwilę opowiada o swej roli Bogarde, rzucając na zakończenie krótkie zdanie: – Teraz gram generała, na Arnhem skakałem jako młody żołnierz. Fragmenty realizacji filmu i ujęcia, pokazujące kulisy pracy nad filmem, ujawniają całą mistyfikację roboty filmowej. I już zabiera głos Hardy Krueger. Niemiec tłumaczy się z tego, dlaczego zgodził się grać rolę hitlerowskiego generała, który w końcu zmiażdży skoczków. Pojawia się stara, siwa pani, Holenderka, która oprowadza telewidzów po swoim domku i ogrodzie, gdzie pomagała opatrywać rannych. Za chwilę widzimy Liv Ullman, która w filmie gra tę kobietę. I znów producent chwali się, ile wydał i ile spodziewa się zarobić dolarów. Redford mówi o swoim wzruszeniu, że ma zaszczyt wcielić się w rolę autentycznego pułkownika swojej armii. Most, do którego było im za daleko. Nadjeżdżają czołgi z czarnymi krzyżami. Przedtem niebo zasnute czaszami spadochronów. Wrześniowy zmierzch, a oni spadają z nieba. Leci polska brygada w huraganowym ogniu. Wielu z nich spadnie na obcą ziemię już martwych. Przeprawa nocą przez Ren w straszliwym ogniu. „Sznur! Prędko, prędko!” – woła jedyny raz w tym filmie po polsku Gene Hackman. Nosi piękny polski wąs, taki sam, jaki widziałem na fotografii naszego generała. 59 Policzmy do 21 Inaczej grał w tenisa Tilden i Perry, a nawet ostatni arcymistrz w okresie międzywojennym – Budge, niż Borg albo Connors; że mniej doskonale, to prawie pewne, ale przede wszystkim – inaczej. Dawniej najlepsi gracze nie stosowali uderzeń rotacyjnych. Grali czysto, uderzali piłkę otwartą rakietą. Lift był zagraniem stosowanym bardzo rzadko. Obecnie lift stał się niemal podstawowym uderzeniem. Dzisiejszy tenis ogromnie przypomina ping – ponga. Kort stał się jakby wielkim stołem. Biją w piłkę z ogromną siłą, ale właśnie dzięki rotacji nie ucieka ona poza linię, siedzi w korcie. A ponieważ w ping – ponga grywało u nas znacznie więcej osób niż w tenisa ze względu na większą przystępność tej gry – każdy, kto przerzucał celuloidową piłeczkę ponad siatką rozciągniętą przez środek stołu, łatwiej zrozumie tajniki nowoczesnego tenisa. W ping – pongu nie sposób nie stosować podcięć, liftów, rotacji, bo inaczej piłeczka co chwila będzie wylatywać poza obręb stołu. Przed wojną mieliśmy wicemistrza świata w ping – pongu, nazywał się Erlich. Bodaj w latach trzydziestych zamieszkał we Francji, ale bronił nadal naszych barw. To były czasy triumfów pingpongistów węgierskich. Mieliśmy wtedy innego, wielce utalentowanego pingpongistę. Już jako uczeń odnosił duże sukcesy międzynarodowe, używał pseudonimu „Gutek”, ale nazywał się Schiff. Pochodził z Tarnowa i próbował sił także w tenisie. Grywaliśmy razem w najrozmaitszych turniejach juniorów i był niełatwym przeciwnikiem, gdyż i na korcie grał jakby nie w tenisa, ale w ping – ponga. – Jak on dziwnie gra! – zżymaliśmy się na Gutka. – Brzydko, śmiesznie, ale skutecznie. Nie wiadomo było, w którą stronę piłka się odbije. To właśnie Gutek – Schiff był może jednym z pierwszych w polskim tenisie, który starał się wprowadzić na nasze korty przedziwne rotacje i lifty, tak bardzo męczące jego rówieśników. W tenisie jednak do niczego nie doszedł. Kort dla niego to był drugi plan. Kochał tenis, ale w ping – pongu był bez porównania lepszy. Wielu naszych dawnych tenisistów bawiło się w ping – ponga. Bracia Tłoczyńscy, Hebda, pewnie i Wittman, ale najlepiej grał Jurek Gottschalk. Porzucił go w końcu dla tenisa. Jurek nie grał ładnie, a jednocześnie nie za wiele liftował na korcie. Starał się dostosować do ładnego stylu innych czołowych rakiet. Uderzało się piłkę przecież otwartą rakietą, zamach był dość szeroki i płynny. Jurek był za to skuteczny, w grze zacięty, inteligentny. Miałem szczęście grać z nim razem w kilku krajowych turniejach, raz wygraliśmy nawet turniej w Toruniu. Jak on rozumiał debla! Dzięki temu partner szybko dostosowywał się do jego akcji i rzadko powstawała luka, kiedy był czas do ataku przy siatce. Zginął we wrześniu podczas Powstania jako żołnierz AK. Wielkim mistrzem ping – ponga był arcymistrz tenisa, trzykrotny zwycięzca Wimbledonu, Anglik Fred Perry. Potem został komentatorem radia brytyjskiego i widywałem go z mikrofonem w Wimbledonie. To on właśnie jako pierwszy składał gratulacje Borgowi na centralnym korcie, kiedy Szwed po raz trzeci z rzędu zdobył tytuł, powtarzając wielki sukces Perry’ego z połowy lat trzydziestych. Pamiętam z moich szkolnych czasów istotny moment, kiedy w ping – ponga zaczęło się grać nowym systemem, licząc nie gemy i sety, jak na szczęście do dziś liczy się w tenisie – lecz do 21 punktów. Kto pierwszy zdobędzie 21 punktów, zdobywa seta, oczywiście w końcówce gracz musi zachować przewagę dwóch punktów. A więc set nie kończy się przy stanie 21:20, lecz gra się dalej. I tak już zostało w ping – pongu. Moim zdaniem zubożyło to mocno taktykę. Podzielenie seta na poszczególne gemy, które dopiero stopniowo tworzą szansę zdobycia seta – stwarza przecież szczególnie ciekawą, wręcz wyjątkową dramaturgię meczów tenisowych. Bodaj już pisałem kiedyś, że tylko w tenisie można wygrać mecz, przegrawszy 60 więcej punktów niż przeciwnik. Mogę zdobywać gemy, i to każdego w uporczywej walce po wielu równowagach i przewagach, a tracić gemy do zera. Ważne, żeby zdobyć więcej niż przeciwnik tych małych cząsteczek całości partii, które dopiero składają się na ostateczny sukces. W ping – pongu idzie się nazbyt prosto do celu. Punkt za punktem. Przychodzi w tym momencie może nawet nazbyt śmiała myśl, o ile siatkówka stałaby się bogatsza, gdyby grać w nią na gemy i sety, a nie do 15 punktów w każdym secie. Pod tym względem liczenie w siatkówce i ping – pongu jest bardzo podobne. Mówiło się kiedyś, że trzeba skrócić mecz pingpongowy. Między innymi ponoć i dlatego zaczęto grać do 21 punktów. Połowiczne rozwiązanie sprawy, gdyż i teraz bywają sety bardzo długie, kiedy idzie walka o zdobycie przewagi dwóch punktów w rozstrzygającym momencie. Ale mecze pingpongowe istotnie bywały kiedyś istnymi maratonami. Raz na jakimś wielkim turnieju dwóch mistrzów odbijało piłeczkę przez dwie godziny i cztery minuty. I wcale nie grali na sam środek stołu. Po prostu byli świetni i równi. Proszę sobie wyobrazić – przez przeszło dwie godziny trwała jedna wymiana. W końcu piłeczka padła na sam kant stołu i był to taki złośliwy kancik, że nawet świetny gracz, choć złapał piłeczkę rakietką, przerzucił ją o centymetry poza krawędź stołu. I dalej mecz nie trwał długo. Ten, kto przegrał rekordowo długą wymianę, kompletnie załamał się. Popłynął już potem. Niedawno jeden z ofiarnych, ale pozostający na uboczu działacz ping – ponga, poprosił, bym spróbował spopularyzować trochę stołowy tenis. Czynię więc to, jak umiem. Omijam długie analizy dotyczące sprzętu, urządzeń, metod treningu, statystyki i wszelkich innych spraw na pewno ważnych. Może dawne mecze i dawne postacie, które kiedyś podskakiwały w pocie czoła i biegały wokół pingpongowego stołu, także przybliżą nam tę grę i zwrócą uwagę na jej obecne kłopoty. Kłopoty? Chyba takie, że mieliśmy zawsze jednego lub dwóch graczy na światowym poziomie, a nie dziesięciu, jak bywa to w kilku innych krajach, przede wszystkim azjatyckich. Ale radością był Grubba, jeden z nielicznych wyczynowców, na którego na ogół można było liczyć w mizernych dla naszego sportu latach osiemdziesiątych. Kryzys zaczął się zresztą, pamiętajmy – nie na samym ich początku, lecz już w końcu lat siedemdziesiątych. Kryzys nie tylko sportu, dodajmy. 61 ...służyć u Kiedacza! W niedawnych, przejmujących dniach obchodów 35 rocznicy bitwy o Monte Cassino sięgnąłem ponownie po kilka książek, wiernie dokumentujących jej przebieg. Dzieło Wańkowicza z wielu najrozmaitszych względów usunęło w cień inne książki. Są takie, w których człowiek rozsmakowuje się w dwójnasób dopiero przy kolejnej lekturze i z tego powodu w jakimś sensie lektury takie przypominają trochę obcowanie z „Trylogią” Sienkiewicza, mimo kardynalnych oczywistych różnic, jeśli idzie o gatunek literatury – tu dokument, tam wielka epika. Interesującą książką, po którą również w tych dniach sięgnąłem, jest „Wojna, ludzie i medycyna” Adama Majewskiego. Przypomnę, autor był lekarzem wojskowym, niósł pomoc rannym między innymi pod Monte Cassino. (Wańkowicz: „Księża byli sanitariuszami w tej bitwie, lekarze szli piechotą za czołgami, dowódcy jako ostatni atut rzucali na szalę siebie”). Niektóre fragmenty opisu wojny Majewskiego są znakomite (samo zakończenie książki, niestety, słabsze). Może najlepszy, kiedy lekarz opowiada, jak idzie na wysunięty punkt opatrunkowy, a potem opisuje swą służbę podczas wzmagającej się nawały. Ani cienia kokieterii hemingweyowskiej, że jest strasznie, ale, proszę czytelnika, jesteśmy twardzi, bardzo męscy i właściwie nic niezwykłego się nie dzieje. Prostota wypływa zarówno z autentyczności przeżyć, jak i tego, że autor świadomie nie próbował tworzyć literatury. Kiedy szedłem w wyobraźni kartka po kartce z lekarzem – oficerem na pierwszą linię, raptem przypomniała mi się rozmowa ze sławnym amerykańskim reporterem podczas olimpiady w Melbourne. – Jak pan to robi, że od pańskich reportaży nie można się oderwać? – Po prostu naciskam literki mojej maszyny. – To wszystko? – Chyba nie. Pod każdą literką kryje się kropelka mojej krwi. Leży ich na zboczu Monte Cassino 1070. Ilu ich nie mógł już uratować lekarz, autor książki?! Pisze o tym tak: „Zakasałem rękawy battle – dressu powyżej łokci. Palce i ręce w nadgarstkach miałem sztywne od zakrzepłej krwi. Rąk nie myłem. W trzech pozostałych kanistrach zostało trochę wody na dnie. Odłamki podziurawiły je i woda wyciekła”. W książce doktora Majewskiego pod każdą literką kryje się naprawdę krew wielu rannych i poległych. Zarówno u Wańkowicza, jak Majewskiego pojawia się niezliczona liczba najrozmaitszych postaci. W ostatnim czytaniu szczególnie przejęła mnie jedna. Jeździec sportowy, co prawda nie tak sławny jak Zgorzelski, Roycewicz czy Gutowski, o których nieraz miałem zaszczyt pisać, ale doścignął ich w wyczynach wojennych. Zresztą był świetnym zawodnikiem, mistrzem Polski w hippice, członkiem mistrzowskiej ekipy 15 Pułku Ułanów, którzy zdobyli pierwsze miejsce w kraju niedługo przed wojną. Dosiadał siwej klaczy, noszącej imię Taksówka. Jeden z licznego grona oficerów jazdy. Ćwiczenia na maneżu, manewry, sport. A potem?! Kto z młodych ludzi w kraju, interesujących się sportem, którzy nie czytali Wańkowicza i Majewskiego, słyszał cokolwiek o podpułkowniku Zbigniewie Kiedaczu? Pod Monte Cassino był jeszcze majorem, ale dowodził już pułkiem, właśnie 15. Wańkowicz tak pisze o nim: „Wymagający dowódca, troskliwy przełożony, wzorowy kolega. Najmłodszy dowódca dużej jednostki w naszych wojskach uwalniających Włochy”. W wielu miejscach pojawia się u Wańkowicza Kiedacz. Zawsze w najgorętszej akcji. Adam Majewski zetknął się z Kiedaczem, wówczas jeszcze rotmistrzem, choć już dowódcą pułku, dość długo przed bitwą pod Monte Cassino – na pustyni w Iraku. Był zaskoczony młodym wiekiem dowódcy dużej formacji. Zaraz się przekonał, że Kiedacz miał rękę żelazną, trzymał pułk w szczególnej dyscyplinie. Jego żołnierze wyróżniali się wśród najbardziej doborowych jednostek. „Mimo warunków pustynnych mundury mieli tak dokładnie dopasowa 62 ne, że wyglądały, jak szyte na miarę... Wyglądali na dobrze odżywionych... Z twarzy promieniowało zadowolenie”. Żołnierze tak śpiewali o swoim dowódcy: „Lepiej muchę znaleźć w zupie, gołą d... siąść na jeża, lepiej zginąć na dnie s..cza, niźli służyć u Kiedacza”. Był ubóstwiany przez cały pułk. Jak zginął? Tak jak żył i walczył. Za Monte Cassino otrzymuje stopień podpułkownika. Była już jesień 1944 roku. Polskie wojsko posuwało się daleko w głąb półwyspu. Zostawili za sobą groby kolegów. Opodal klasztoru leżał już rotmistrz Stanisław Wołoszowski, komandos, wschodząca gwiazda polskiego jeździectwa w końcu lat trzydziestych, pod Anconą został kapitan Antoni Maszewski, reprezentant Polski w biegach na 400 metrów przez płotki i na 800 metrów, w szpitalu zmagał się z ciężką raną porucznik Bernard Zasłona, rekordzista Polski na 100 metrów (10,6 sekundy). Koledzy szli dalej. 15 pułk rozwijał się do natarcia, ale patrole zatrzymały się, bo wykryto gęste pola minowe. Ustalono, że być może jest tylko jedno wąskie przejście, niepewne. Czas naglił. Kiedacz jako dowódca pułku zdecydował, że przejdzie pierwszy. Wsiadł do jeepa, wziął kierownicę i ruszył. Odwrócił się jeszcze do czekających patroli i zawołał: – Patrzcie, ułani, jak pułkownik Kiedacz jedzie przez pole minowe. Niedaleko ujechał. Wybuchła mina. Zginął na miejscu. Stało się to w kilka tygodni po jego ślubie, który odbył się w Rzymie. Miał 33 lata. Kampanię wrześniową 39 r. przeszedł bez przerwy w ogniu. Przebijał się przez pierścienie wroga w coraz mniejszych oddziałach. Dziesięciokrotnie przedzierał się przez kordony niczym Skrzetuski spod Zbaraża. W końcu z paroma kolegami parł na Węgry. Było to już w czasie siarczystej zimy. Opowiadano mi, że kiedy byli u kresu sił i raczej już wlekli się, niż szli w strasznej zawiei, raptem Kiedacz, który posuwał się pierwszy, czołgając się, objął rękami ni to kamień, ni pień. Odgarnął śnieg. Zobaczył, że to słup graniczny. Raz jeszcze poderwał kolegów bliskich już załamania do dalszej drogi, nie przeczuwając zapewne, że późniejsze losy postawią go na czele dużej formacji, szturmującej historyczny klasztor benedyktynów i wzgórze uznane za nie do zdobycia. Ale kiedy odgarnął śnieg z kamiennego słupa granicznego, pewnie wierzył, że wróci do Polski. Koniec Świata Szwoleżerów wcale nie przypadł w XIX wieku. Jeśli któryś z czytelników zawitałby kiedyś do Bolonii i znalazł czas, by pójść na tamtejszy cmentarz polskich żołnierzy II Korpusu, natrafi w kwaterze nr 8 i na grób pułkownika Kiedacza. Przypomnę, jak poległ, miał 33 lata. Trochę młodszy był od tych bossów sportu młodzieżowego – bohaterów następnego felietonu. 63 Noc młodzieżowa Czy trzeba najbardziej drastycznych przykładów nieuczciwości i bezwzględności idącej tak daleko, że łamie ona elementarne zasady współżycia między ludźmi, by dopiero wtedy postacie takie podlegały eliminacji wskutek kompromitacji publicznej, jaka je spotkała. W sporcie, bo piszę o sporcie, godne kary i eliminacji są mniejsze grzechy, niż wyżej wymienione, na przykład grzech pijaństwa. Nie zapomniałem scen, jakich byłem świadkiem podczas zeszłorocznej Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży w Bydgoszczy. Ostatnia noc pobytu po uroczystym zakończeniu tych igrzysk, zorganizowanych dla młodzieży. Jeszcze miało się w pamięci okazałe defilady, nadzwyczaj prawidłowe przemówienia, pokazy gimnastyczne z udziałem setek już nie tyle sprawnych, ile wytresowanych dzieci. Owe piramidy i żywe obrazy, które nie mają nic wspólnego ze sportem, a są jedynie sztuczną zewnętrznością, efekciarskim popisem, w który wprzęga się grupę bardzo młodych ludzi, aby raz do roku zadziwili maleńką grupkę osób na trybunie honorowej. Ile to wszystko kosztuje pieniędzy i czasu! Czas ten młodzież mogłaby zużytkować jeśli nie na naukę, to na rozrywkę, po prostu na prawdziwy sport. W ogóle, ile kosztują tego rodzaju gigantyczne imprezy? Dziesiątki ogromnych autokarów przesuwają się podczas spartakiady tam i z powrotem, wioząc niejednokrotnie po kilku młodych zawodników w towarzystwie tabunu działaczy i organizatorów. Zastępy działaczy. Nasze instytucje sportowe tak się rozrosły, struktury tak się powiększyły, powołanie jednych urzędników pociągało za sobą tworzenie się nowych komórek administracyjnych, że wszystko to, odnosiło się wrażenie, może istnieć samo dla siebie, bez istnienia zawodników. Zakończyła się spartakiada i przyszła ta ostatnia noc w hotelu „Brda”, w którym zamieszkałem. Nie usnąłem do rana. Wyjechałem o świcie. Przez całą noc hotel trząsł się, huczał, po korytarzach i pokojach niosły się pijackie okrzyki. Kiedy wreszcie zszedłem na dół i w recepcji zapytałem, co tu się dzieje, urzędniczka odpowiedziała z zażenowaniem: – To bawią się i obchodzą hucznie zakończenie młodzieżowej spartakiady działacze sportowi. To na ogół młodzi ludzie. Na ogół młodzi – to wiedziałem z góry, bo w ostatnich latach najwięcej do powiedzenia w naszym sporcie na tak zwanym odcinku wychowawczym mieli do powiedzenia tak zwani działacze młodzieżowi. Ci na ogół nie wybierani, ale wyznaczeni według klucza. Przychodzili nie z wyboru, lecz z mianowania, nie z zamiłowania do sportu, lecz aby szybko zdobyć popularność, a potem zrobić jakąś inną karierkę. Spartakiady. W jakiejś z gazet – krakowskich przeczytałem reportaż pt. „Sportowcy na żądanie”. Opisano tam, jak w pewnym zakładzie dyrektor zmuszał pracowników, aby brali udział w zawodach. Nie pomagały tłumaczenia, że ktoś ma chore serce, a kto inny ma ważniejsze domowe zajęcia. Takie było polecenie zarządu i koniec, nie ma odwołania. Ci, którzy odmówili udziału w spartakiadzie zakładowej, otrzymali upomnienie z wpisaniem do akt personalnych i pogróżką, że „w stosunku do obywatela zostaną wyciągnięte dalej idące sankcje służbowe”. Podobne praktyki miały często miejsce w innych zakładach, branżach, miastach, a także i szkołach, o czym pisałem kilka miesięcy temu. Pisałem o konkretnej szkole, gdzie na siłę zmuszano młodzież do udziału w zawodach pod groźbą obniżenia stopnia ze sprawowania. Na krytykę tę – jakżeby inaczej – nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Tak upowszechniamy sport. Te wszystkie spartakiady i młodzieżowe alerty – kosztowne przedsięwzięcia, ogromne wydatki nieproporcjonalne do korzyści. 64 Oczywiście byłoby kolejnym błędem obciąć fundusze na rozwój sportu, bo jest to dziedzina związana ściśle zarówno ze zdrowiem, jak i wychowaniem. Trzeba za to prościej ustawić sport, starannie wymienić wielu działaczy i zakończyć całą pokazową działalność. 65 Kotwica W ostatnich dniach lipca na murach Warszawy pojawiła się kotwica. Litery P.W. w kształcie kotwicy. Pojawiła się nie w końcu lipca 1941 lub 1943 r., ale w roku pańskim 1979. Ukazała się na afiszach rozlepionych z okazji 35 rocznicy Powstania. Przeszliśmy szmat drogi od czasu, kiedy w tym samym mieście rozlepiono inny afisz1. W 35 rocznicę odbyło się wiele podniosłych uroczystości, a także można było obejrzeć film Wionczka pt. „63 dni”. Przed kilkoma laty chciałem napisać o nim, ale czynię to dopiero teraz. Po 35 latach mogliśmy przeżyć znów te 63 dni – co prawda z drugiej ręki, lecz jednak na własne oczy, przy czym każdy człowiek i każdy szczegół, fragment ulicy, domu, załom muru, każdy czołg i karabin – są autentycznymi tymi samymi ludźmi, szczegółami, ulicami i murami, czołgami i karabinami tamtego dramatu. Dla ludzi, którzy przeżyli owe dni i dożyli chwili obecnej, dokument ten jest wprost wyjątkowej wagi choćby z tego względu, że wielu z nas uważa tamten czas za najbardziej pamiętny w życiu. A młodzież jak na to patrzy? Nasza młodzież czuła na każdą bohaterską legendę – tak czuła, jak młodzież każdego pokolenia. Należę do tych, którzy filmem są rozczarowani. Z rozczarowania niekiedy nie można się wytłumaczyć. Jest to po prostu odczucie i w tym wypadku nie ma ono nic wspólnego z konfrontacją z dawno minionymi przeżyciami. Rozczarowanie wzbudza po prostu tylko sam film, sposób jego konstrukcji i narracji. Oczywiście rozumiem, że nie było odpowiedniej ilości materiałów i nie zachował się pełny filmowy obraz zdarzeń. Ogień przemieniał taśmy w popiół, a kamery powstańczych operatorów, które jak karabiny kierowano w nacierającego wroga, także roztrzaskiwały bomby i pociski. Materiał, który przetrwał, również nie jest doskonały, lecz nie pretensje, ale szacunek odczuwamy wobec ludzi, którzy podejmowali niezwykły trud, aby utrwalić jedyne w swoim rodzaju chwile boju i zachować je dla potomnych. Pasja i ofiarność operatorów obok szacunku i podziwu wzbudzają zadumę nad instynktowną dalekowzrocznością człowieka i nieodpartym pragnieniem zachowania ciągłości naszej wspólnej historii, w danym wypadku historii stolicy i jej mieszkańców. I tak zachowała się tylko część dokumentów filmowych i fotografii. Stały się najrzadszymi, drogocennymi kamieniami, które w ręku natchnionego, a także w pełni skupionego artysty mogły ułożyć się w niepowtarzalną całość. Otóż wydaje mi się, że realizator nie zdołał wykorzystać tego skarbu. Pretensje wzbudza niejasność przedstawionych wydarzeń, nie idzie o ich wymowę ani o fakty natury czysto wojennej, bo to ma już szerokie odbicie w innych źródłach, powstałych wcześniej. Pretensja dotyczy po prostu chronologii, narracja jest chaotyczna, dla wielu może być niejasna. Przede wszystkim niejasna dla młodych. Gdzie wszystko zaczęło się? W których punktach odnieśliśmy pierwsze sukcesy? Gdzie najmocniej nacierał wróg w początkach i późniejszych okresach walki? Jakie siły stawały po obu stronach? Film, wskrzeszający urywki prawdziwych scen i twarze ludzi, którzy wtedy walczyli, budzi takie pytania na nowo, odczuwa się niedosyt faktów i informacji. A może bezcenne metry taśmy z walk trzeba było uzupełnić mapami i sytuacyjnymi rysunkami rozwoju akcji. Powinni przemówić żyjący do dziś uczestnicy Powstania – żołnierze, sanitariuszki, łącznicy, rusznikarze i ci, którzy przyjmowali zrzuty. Ci, którzy przylatywali z daleka ze zrzutami, oraz ci, którzy lądowali pod nawałą ognia na warszawskim brzegu Wisły. W swoim czasie słyszałem w naszym radiu wywiad z inżynierem, który skonstruował powstańczą radiostację. Tamten krótki wywiad na antenie tyle, tyle nam powiedział. 1 Ten inny afisz, rozlepiany w pierwszych latach po wojnie, to sławetny: „AK – zapluty karzeł reakcji”. 66 Tym większe rozczarowanie, im większe przejęcie, jakie ogarnia na widok Warszawy tamtych dni i twarzy ludzi. Żyją wskrzeszeni dzięki taśmie filmowej. Walczą jakby po raz drugi z pełną nadzieją, nie zdając sobie sprawy z losu, jaki ich czeka. Zajęci nie tylko walką, ale i zwyczajnością niezwyczajnego życia. Krzątający się wokół wznoszonych barykad i wokół gotowanej strawy. Uśmiechający się w obiektyw skierowany na nich przez sekundę. Krzątają się wokół kuchni polowych i wokół świeżo wyrosłych mogił. Biorący ślub i śpiewający piosenki. A w sumie film jest słabszy od krótkiego „Gienka” Jana Łomnickiego o olimpijczyku – fotoreporterze wojennym Lokajskim, a także od równie krótkiego i także zmontowanego jedynie na fotografiach i narracji świadków filmu o dziewczętach – powstańcach, który szedł jako nadprogram do sfabularyzowanej „Akcji pod Arsenałem”. One powiedziały więcej o Powstaniu. Jeszcze raz okazuje się, że niekiedy pełniejszą prawdę o ważnym zdarzeniu historycznym wypowie nie zakrojony na szerszą skalę epos, ale właśnie drobny wycinek całego zdarzenia. Te uwagi krytyczne wydają mi się na miejscu, gdyż obchodziliśmy bardzo uroczyście rocznicę Powstania, tymczasem nadal pojawiają się jeszcze pomyłki dotyczące niektórych faktów. Popełnia je na przykład w nr 175 „ŻW” redaktor D. Kacz, która pisze o Powstaniu między innymi: „Straty oddziałów powstańczych były wielkie, dwukrotnie większe niż wszystkie straty wojsk brytyjskich w ciągu II wojny światowej. Czterokrotnie wyższe niż straty wojsk amerykańskich”. Nawet jeśli uznać straty wszystkich warszawiaków jako straty oddziałów powstańczych, to przecież połowa 200 tysięcy ludzi wyniosłaby 100 tysięcy, a jedna czwarta tysięcy 50. W samej bitwie konwojów o Atlantyk zginęło ponad 30 tysięcy marynarzy brytyjskich. A niezliczona liczba innych bitewnych pól?! To jedynie o Anglikach. „Przeminęło, odeszło w milczeniu jak pod kocem na wycieczce ziemia. Świecę lampkę rękoma obiema, gdzie pod hełmem dawnych oczu nie ma”. Ten fragment wiersza księdza Twardowskiego poświęcony chłopcom z Powstania zadedykować można wszystkim poległym w II wojnie. 67 Ulica Dlaczego do tej pory nie ma w Warszawie ulicy generała Stefana Roweckiego – Grota? W jednym z najdziwniejszych miast na świecie, bo wyjątkowa była jego historia, mamy ulice: Warsa i Zadumaną, Wallenroda i Fondalińskiego, ulicę Rzodkiewki i Ametystową, są ulice Instalatorów i Dwudziestolatków, a nawet Finlandzka oraz także Fińska. Nie ma ulicy generała Roweckiego. Na szczęście mamy w Warszawie most Stefana Starzyńskiego i rozmyślnie zestawiam te dwa nazwiska. Prezydent Warszawy, będący symbolem jej obrony w 39 r., otworzył niezmiernie ważny rozdział w historii naszego kraju – tak, otworzył, bo chociaż stolica skapitulowała, to jednak ani Warszawa, ani kraj nigdy nie złożyły broni. A na czele tej podziemnej walki stanął w latach 1940 – 1943 właśnie Stefan Rowecki, przechodząc do historii pod pseudonimem Grot, choć miał w konspiracji pseudonimy i inne. Nie ma do tej pory co prawda całkowicie wyczerpującego opracowania biograficznego tej postaci. Ukazało się bodaj tylko jedno przed przeszło dziesięciu laty, jakie to dziwne, staraniem biblioteczki „Tygrysa”, a nie innego wydawnictwa, bardziej powołanego do tego. O życiu i działalności patriotycznej tego człowieka dowiedzieć się można jedynie z publikacji niektórych autorów rozrzuconych w czasie i na różnych szpaltach. Jego aresztowanie przez gestapo 30 czerwca 1943 r. na ulicy Spiskiej w okolicach placu Narutowicza, jak również okoliczności, w jakich zabito go w katowni okupanta niemieckiego – to pozostało jednak do dziś nie do końca wyjaśnioną tajemnicą. Kto żył w okupowanej Warszawie, pamięta siarczyste, śnieżne zimy, ponurość ciemnych ulic i wieczory skrócone przez godzinę policyjną. Piękne wiosny i upalne lata – równie ponure jak najsmutniejsze szarugi jesienne. W tym po wielekroć opisanym krajobrazie i klimacie – przez długi czas nie zawsze przekazywanym wiernie – każdy, kto wierzył, że przyjdzie czas wypędzenia wroga, wiedział albo tylko czuł, że zbrojnym ruchem podziemnym dowodzi w tych latach jakiś człowiek. Tajemniczy, nieznany. Znany tylko kilku osobom z najbliższego otoczenia. Prosto i pięknie opisał Emil Kumor w swej książce pt. „Wycinek z historii jednego życia”, jak przygotowywano specjalny konspiracyjny lokal dla generała Grota przy ul. Twardej nr 36. Było kilka takich zakonspirowanych miejsc, ale chodziło o możliwie najbezpieczniejsze, skonstruowano więc pomieszczenie z awaryjnymi wyjściami, w których był pokój – ostatnia forteca – gdzie złożono trochę broni, amunicji i granatów do ewentualnej obrony, gdyby Dowódcę otoczono ze wszystkich stron. Rowecki miał skrupuły, że wszystko to kosztuje, w końcu zgodził się, ale uznał ten lokal za miejsce schronienia nie tylko dla siebie, ale również dla grona najbardziej wtajemniczonych osób. Nie wszyscy wiedzą, że już wiosną 1918 r. Jako podporucznik był instruktorem Szkoły Podchorążych w Ostrowi Mazowieckiej. Był potem oficerem frontowym, ale także wykazał wiele zdolności jako teoretyk sztuki wojskowej. Pisał prace naukowe, stał na czele kwartalnika „Przegląd Wojskowy”. Symbolicznego znaczenia nabiera tytuł jego pracy pt. „Walki uliczne”. Nie będzie nimi dowodził w 44 r., pojmany na trzynaście miesięcy przed wybuchem Powstania, a na cztery dni przed śmiercią Władysława Sikorskiego w Gibraltarze. To są te cztery najbardziej brzemienne w skutki dni spośród 1859 dni okupacji. Tamte 63 dni z sierpnia i września roku 44 to była przecież wolność, jeśli idzie o Warszawę. Miał świetną kartę w kampanii wrześniowej jako dowódca Warszawskiej Brygady Pancerno – Motorowej. Była to jednostka wybrana. Dowódcą trzeba było mianować wybitnego oficera, a pułkownik Rowecki należał do elity intelektualnej armii. Brygada walczyła dzielnie, każdy powinien wiedzieć, ile naprzeciw toczyło się niemieckich dywizji pancerno – motorowych. Kiedy Warszawa będzie miała ulicę generała Roweckiego? 68 Pamiętam, jak w ubiegłym roku 1 sierpnia na placu nazwanym po wojnie placem Powstańców Warszawy odsłaniano skromny pomnik batalionu AK „Kiliński”. Prezydent Warszawy w swym przemówieniu mocno podkreślił zasługi armii, której dowódcą był Rowecki. Przemaszerowała kompania honorowa, pochyliła sztandar. Tak mocno podkreślamy teraz bogactwo, różnorodność własnej historii. Obserwujemy proces oczyszczania się z grzechów. Niech płynie fala krytyki wielu zjawisk. Ale potrzebny jest także nurt wysuwania istotnych propozycji i postulatów. Chodzi o to, by były one konkretne, możliwe do szybkiego spełnienia i co najważniejsze – odpowiadające odczuciom całego społeczeństwa. Dlatego należy zgłosić i tę propozycję. Którą ulicę w Warszawie nazwać imieniem Stefana Roweckiego – Grota? Nie powinna leżeć daleko od serca Warszawy. Może właśnie Spiską? Tam gdzie ostatniego dnia czerwca w kilkanaście minut po dziewiątej zajechało z warkotem i wyciem syren kilkanaście aut niemieckiej policji. Otoczono sąsiednie domy. Na dachach pojawiły się lufy karabinów maszynowych. Resztę znamy. Odbicie Dowódcy było niemożliwe, gdyż gestapo szybko przewiozło go do stolicy Rzeszy. Temat, który mam zaszczyt dzisiaj poruszać, wiąże się z nadchodzącymi dwoma pierwszymi dniami listopada. Na Powązkach będzie wtedy znów więcej niż pół Warszawy. Zabrzęczą puszki potrząsane przez grono corocznych kwestarzy, zbierających pieniądze na ratowanie starych grobów. Grobu generała Grota nie ma. Będzie chyba za to ulica. Podany poniżej krótki zapis jednego zdarzenia oddaje w pewnej mierze ówczesne nastroje i dążenia zarówno spełnione, jak nie spełnione. Teraz aż nie chce się wierzyć, że felieton o generale Grocie został zatrzymany przez redaktora naczelnego „Kultury”, Dominika Horodyńskiego. Było to jesienią 1980 roku. Naczelny powołał się na decyzje działacza partyjnego p. Waszczuka, kierującego wówczas prasą i propagandą. Nie bardzo temu wierzyłem, ale wkrótce podczas walnego zjazdu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, na którym delegaci wybierali zupełnie nowe władze, spotkałem w kuluarach p. Waszczuka. Zapytałem go, czy to on „zdjął Grota”. – Tak – odpowiedział z dobrotliwym i wyrozumiałym uśmiechem. – Jeszcze za wcześnie na te ulice. Poczekajcie trochę. Czekałem do wiosny. Wreszcie zaniosłem tekst do „Życia Warszawy”, gdzie naczelnym był wówczas redaktor Wójcik (zmarł wkrótce) i gazeta wydrukowała tę „Ulicę”. Przyszło wiele listów, gorąco popierających tę inicjatywę, niektóre przedrukowano w „Życiu”. Powstał Społeczny Komitet Uczczenia Pamięci Generała Grota – Roweckiego i Żołnierzy Armii Krajowej, zgromadził wiele rzeczywiście zasłużonych osób. Przewodniczącym był najpierw profesor Henryk Samsonowicz, a później profesor Aleksander Gieysztor. Komitet ten skierował do władz Warszawy wniosek o nazwie nowego mostu – mostem Generała Grota, a części Trasy Toruńskiej – aleją Armii Krajowej. Już późną jesienią 9 listopada 1981 roku sprawą tą zajęła się Stołeczna Rada Narodowa na plenarnym posiedzeniu, stawiając nasz wniosek w ostatnim punkcie obrad. Obrady rozpoczęły się około południa i przeciągały się, gdyż radni rozpatrywali problemy budżetowe. Wszystko wskazywało na to, że nadanie nazw mostowi i nowej arterii spadnie z porządku obrad i przeniesione będzie na późniejszy, bliżej nie określony termin. Kilka osób z naszego Komitetu trwało w milczeniu, siedząc razem w kącie sali na oddzielnych miejscach. Płynęły godziny. Cierpliwość nasza została nagrodzona. Blisko godziny 23.00 postanowiono rozpatrzyć naszą inicjatywę. Stołeczna Rada Narodowa jednogłośnie, przy oklaskach całej sali, uchwaliła, że nowy most będzie nosić nazwę Generała Grota, a nowa trasa – alei Armii Krajowej. Blisko dwa lata później ukazała się także obszerna, znakomita książka historyczna pióra prof. Tomasza Szaroty o generale Grocie. 69 28 listopada 1981 roku odbyła się uroczystość otwarcia mostu przy udziale kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Zakończył ją przemarsz byłych żołnierzy AK pod sztandarami z czasu wojny przez most Grota w szpalerze rozentuzjazmowanych, a jednocześnie wzruszonych mieszkańców Warszawy. W pewien czas później, już po wprowadzeniu 13 grudnia stanu wojennego, władze nadały mostowi na Trasie Łazienkowskiej imię generała Berlinga. 70 Historia i Maniuś W naszym kraju w trudnych chwilach zawsze sięgaliśmy po doświadczenia płynące z własnej historii. Trudno określić dokładnie czas, kiedy zrodziło się ponownie szczególnie duże zainteresowanie własnymi dziejami ojczystymi, sądzę, że po pewnej przerwie stało się to na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Zaczęło się od, jak by tu powiedzieć, mody na czytanie najrozmaitszych książek, dokumentujących II wojnę światową. Zmniejszyło się czytelnictwo fabuły, a także klasyki i w wielu kręgach dorosłych, a nieraz i młodych chętniej sięgano po czyjś pamiętnik, nawet pozbawiony większych wartości literackich, niż po dzieło wybitnego pisarza. Był to wyraźny głód zapisu naocznych świadków ważnych wydarzeń lub osób stojących blisko tych, którzy na wydarzenia te mieli bezpośredni wpływ. Oczywiście pośród stale wzrastającej mnogości tego rodzaju lektury obok fałszywych kamieni były perły. Znajomość rzeczy i wyczucie czytelników były jednak równie duże jak głód, toteż perły rozchwytywano, a sztuczne kamienie stawały się cegłami, makulaturą wypełniającą półki księgarń. Wielu czytelników, rozsmakowawszy się w wiedzy o przebiegu II wojny, coraz chętniej zapuszczało się w głąb historii ojczystego kraju i tak powstało kolejne wielkie zainteresowanie lekturą pamiętnikarską i dokumentalną, dotyczącą okresu między wojnami. Niemało, w sposób mniej lub bardziej fortunny, przyczynił się do tego także nasz film. Wśród fachowców historii spotkałem się z opinią, że z powieści historycznych więcej można się dowiedzieć o epoce, w której książki te powstawały, niż o czasach, które opisują. Za przykład podawano niektóre opracowania na przykład profesora W. T. Kowalskiego, z których to więcej dowiadywaliśmy się o naszych czasach, niż o wydarzeniach, którym poświęcał on tyle uwagi. Mnie idzie jednak tutaj nade wszystko o ludzi – żywe źródła historyczne, od których trzeba zaczynać, bo nie wiadomo kiedy źródła te wyschną bezpowrotnie. Dlatego tak ważne, wydaje mi się, jest korzystanie z pamięci ludzi już mocno starszych. Jak szybko blednie wiedza o najrozmaitszych faktach, nieraz drobnych, ale istotnych, jak zaciera się pamięć o bardzo ważnej zewnętrzności (choćby na przykład ubiór, sposób bycia, sposób mówienia, wygląd mieszkań, ulic itp.), przekonujemy się często w fałszywym obrazie nawet niezbyt odległej przeszłości przedstawionym w filmach, a niekiedy i książkach. Te wszystkie ogólne i nienowe uwagi – nie związane dotąd ze sportem – nasunęły mi się pod wrażeniem niedawnej śmierci pewnego bardzo skromnego człowieka. Był właśnie człowiekiem sportu, nazywał się Marian Sienkiewicz. Bardzo niski i drobny, dosłownie tak filigranowy, że kiedy strzelał z pistoletu, puszczając ze startu biegaczy, koledzy żartowali, że sam huk wystarczy, aby Maniusia wymiotło ze stadionu. Maniuś był sławnym starterem lekkoatletycznym. To on puszczał biegi Nurmiego i Kusocińskiego, Petkiewicza i Lehtinena, Józefa Noi. On strzelał i zrywał do biegu Stanisławę Walasiewiczównę w okresie jej szczytowej sławy. To były jego wielkie czasy. Potem Marian Sienkiewicz przeżył już króciutki okres popularności, kilkudniowy, kiedy paru dziennikarzy przypomniało bodaj w latach pięćdziesiątych jego dawne mistrzowskie wystrzały. Potem znów nastąpiła wokół niego zupełna cisza, którą próbuję w tym miejscu na chwilę przerwać. Do ostatnich miesięcy życia pracował jako skromny urzędnik w PZLA. Do biur przy ul. Foksal wchodzili i wychodzili nowi, wciąż nowi mistrzowie, krzątali się trenerzy i z godnością urzędowali działacze. Coraz mniej osób wiedziało, kim był kiedyś Maniuś, ile serca włożył w sport, ile zasług miał dla jego rozwoju, ile wiedział o dawnym sporcie. Od razu po wojnie włączył się ponownie w ten nurt. Był działaczem społecznym z krwi i kości. Był także sędzią nie tylko lekkoatletycznym, ale i piłkarskim. Żartowano, że gwizdek większy od Maniusia. Czysty jak kryształ sędzia. Z zawodu był drukarzem. Pracował jeszcze 71 przed wojną w drukarni Instytutu Głuchoniemych przy placu Trzech Krzyży w Warszawie. Z czasem został instruktorem sztuki drukarskiej i uczył jej głuchoniemych, bo poznał ich język. Był jednym z pierwszych, który pracował przy remoncie instytutu, zniszczonego podczas Powstania. Podczas okupacji w tejże drukarni powstawała przy jego pomocy podziemna prasa. Schwytano go i posłano do obozu. Przebywał w pięciu obozach. Ostatni to Buchenwald. Nie miał lekkiego życia nie tylko dlatego, że wiele przeżył. Ostatni długi szmat lat Maniuś był zawsze na poboczu. Garnął się do ludzi. Lubił wspominać. W jego czasach, kiedy był kimś znanym, życie było wolniejsze. Kusy biegał wolniej niż Malinowski, Szewińska szybsza niż Walasiewiczówna. Nawet i my, znający go lepiej, zawsze spieszyliśmy się i nie mieliśmy dla niego czasu. Co mówić o młodych! Widywałem go z rzadka. Siedział pochylony nad biurkiem w PZLA. Prowadził kartotekę. Uśmiech, uścisk dłoni, parę słów o Nurmim, Kusym albo o Agrykoli. I do widzenia! Jaki żal, że nie rozmawiałem z nim dłużej. Odszedł, zabierając kolejną cząsteczkę dawnego sportu. Tylko strzelał biegaczom, tylko był skromnym działaczem – nigdy jakimś prezesem, i aż tyle o Maniusiu?! I do tego z takim obszernym wstępem o historii? Ano, tak mi się to napisało, bo chyba i historia, powiedzmy, II wojny to nie tylko Churchill i Stalin, ale także pojedynczy los każdego żołnierza. Obrona Warszawy w 39 r. to nie tylko Starzyński i generał Czuma. Historia polskiego sportu to nie tylko Kusociński i Kozakiewicz, ale także jakąś cząstkę ma w niej i Marian. 72 Gracze co się zowie 1 Znam tego chłopca, bo mieszkamy od kilku lat na jednym osiedlu. Uprawia sport, widywałem go latem z rakietą albo workiem szermierczym, a zimą, jak szedł z łyżwami. Onegdaj spotkaliśmy się w windzie. Był bez sprzętu sportowego, za to w klapie miał prostokątną plakietkę „Solidarności”. – To i ciebie objął ruch solidarnego działania? – zapytałem piętnastolatka. – Całą moją szkołę i 95 procent nauczycieli. – A postawiliście sobie główny cel działania? – Nauka zawsze pozostaje głównym celem, a wybraliśmy dwa dodatkowe. Pierwszy, to przywrócenie prawdziwej wartości harcerstwu. Raptem przypomniały mi się podtatusiałe, zażywne sylwetki naszych harcmistrzów i przemówienia z trybun – trudny język i treść, która nie mogła trafić do młodzieży. – A drugi wasz cel? – zapytałem. Za chwilę przekażę, co odpowiedział piętnastolatek. 2 Czy legendarny bramkarz hiszpański Zamorra, kiedy miałem mniej niż 10 lat, bronił lepiej niż Włoch Zoff albo Niemiec Maier? Kto był lepszym piłkarzem: Pelé czy Cruyff? Stare pytania, którymi często bawią się entuzjaści sportu. Trudno na nie odpowiedzieć, ale bawić się można i nie jest to szkodliwe. Wymyśliłem sobie innego niezwykłego gracza, ten typ zawodnika przyszedł mi na myśl w ostatnim czasie. Wyobraźmy sobie mecz dwóch drużyn, jedna występuje, powiedzmy, w koszulkach pasiastych, a druga w kraciastych. Ten nasz niezwykły gracz wybiega na boisko w koszulce pasiastej i biega ochoczo jak inni w pogoni za piłką, walcząc solidarnie w szeregach swojej drużyny. Nagle ci w kratkę zdobywają gola. Sędzia wznawia grę ze środka pola. Lecz co to? Nasz gracz uwija się już w koszulce kraciastej. Zrobił to tak zręcznie, że sędzia nie zauważył. Buszuje w najlepsze na boisku, wspierając teraz kraciastych. Walka jest tak zacięta i absorbująca, że niektórym widzom trudno połapać się w tej przemianie. Jednak znowu następuje przechylenie w układzie sił i oto pasiaści strzelają kolejno dwa gole. Nasz gracz natychmiast jest znowu wśród zawodników mających przewagę. Zawsze w koszulce tych, którzy akurat zwyciężają. Nie tylko jest ruchliwy oraz wytrzymały, ale jest przezorny. Wybiegł na boisko ubrany w kilka warstw koszulek. Na wierzchu pasiasta, pod nią kraciasta i tak na zmianę. Wystarczy jeden szybki ruch w porę w zależności od wyniku i już jest w gronie lepszych. Po sezonie zdobędzie złote buty, miano najlepszego zawodnika roku, popularność i premie. Lepszy niż Pelé i Cruyff. Istotne w tej historii jest to, że taki gracz nawet w naszej piłce nożnej, mimo gąszczu nieprawości, jakiej w niej występują, jest wymyślony, całkowicie wyimaginowany. Jest niemożliwy w piłce nożnej i każdym innym sporcie. A gdzie indziej? 73 3 – Więc jaki jest ten wasz drugi cel? – pytam chłopca w windzie. – Będziemy starali się wraz z nauczycielami przywrócić pełną prawdę historii, której się uczymy. Taką to teraz mamy młodzież, panie Dziejski. 4 Powróćmy do sportu, choć i ta krótka rozmowa z chłopcem w jakimś sensie wiąże się, moim zdaniem, ze sportem: funkcja harcerstwa i nauka, a więc sprawa wychowania i postaw, żeby już postawić kropkę nad i. A więc o tenisie. Mówi się od paru lat, że najlepszym deblem na świecie jest obecnie para Amerykanów McEnroe – Fleming. Na mojej liście grand prix na pierwszym miejscu jest jednak inny debel: Urban – Passent. Ci Polacy są nie do pokonania na żadnym korcie bez względu na warunki klimatyczne, nie do wyeliminowania, czy to na czerwonej nawierzchni, czy na trawie lub pod dachem, ani na korcie otwartym i świeżym powietrzu. Proszę nie podejrzewać, że im się przypochlebiam. Nie chcę zarówno ich pochwał, jak i krytyk. Trzymam się sportu. Mogą odbijać białe, jak i żółte albo czerwone piłki z jednakową zręcznością, dzięki niedościgłej technice gry i wyjątkowym talentom, jakimi obdarzyła ich natura. Mistrzowie złośliwych rotacji i na odlew bitych drajwów, skrótów i lobów. Wielkie sukcesy odnoszą już od poprzedniej dekady i, co godne podziwu, prześcigają innych mimo nie najlepszych warunków fizycznych. Technika, refleks, inteligencja. Mówi się, że tak się gra, jak przeciwnik pozwala. Dodajmy do komplementów jeszcze jeden: arcytaktyka. Zawsze wiedzą, na co przeciwnik pozwoli. To także jedno ze źródeł bezprzykładnych sukcesów tego bardzo groźnego debla. Nie potrzebuje reklamy, afisza i ulotki. Na mojej liście grand prix, ale już graczy indywidualnych, z pierwszego miejsca spadł na dalsze Ryszard Wojna, z tego tylko powodu, że ostatnio rzadko występuje na korcie. Zastanawiam się, kto jest teraz pierwszy, i mam wątpliwości. A czytelnik? Po tym żartobliwym, a okazało się obrazoburczym felietonie wybuchła mała burza w szklance wody, tym bardziej że jeden z „graczy co się zowie” został wkrótce ministrem. Schyłek 1980 roku. Otrzymałem list z redakcji „Polityki” następującej treści: „Szanowny Panie, uprzejmie prosimy o udzielenie wywiadu naszemu pismu. Do przeprowadzenia rozmowy upoważniamy red. red. Daniela Passenta i Jerzego Urbana. Z poważaniem z – ca redaktora naczelnego Jan Bijak”. Zatelefonowałem do autora listu i po miłym powitaniu powiedziałem, że dwóch na jednego to trochę nie po sportowemu, na co redaktor odrzekł, że swoim felietonem zasłużyłem na szczególne wyróżnienie. Trudno było dociec, czy to komplement, czy aluzja, że jednak pozwoliłem sobie na zbyt wiele. Dodałem więc, że jeśli redakcja chciałaby mnie tak wyróżnić, to sam red. Rakowski by wystarczył: byłoby 1:1. I tak rozstaliśmy się przy wzajemnych uprzejmościach. Wywiadu więc nie było, za to red. Passent zaraz poświęcił mojej osobie cały obszerny felieton w „Polityce”, w którym mocno skrytykował moją tweedową marynarkę i wieloletnią pracę przy mikrofonie na wielu stadionach, kiedy to opowiadałem o zwycięstwach i porażkach polskich sportowców za czasów Gomułki, a potem Gierka. Tak – ale jaki to miało związek z przemianami politycznymi? Za sport wziąłem się rozmyślnie od razu po wojnie i jemu służyłem, jak umiałem. I tyle po latach. To byłoby wszystko, gdyby w jakiś czas później nie wpadł mi do ręki fragment książki o Fibaku autorstwa Daniela Passenta, zamieszczony w numerze 4/88 „Literatury”. Pragnąc uparcie uwiarygodnić się w oczach czytelników redaktor Passent przedstawia tam własną 74 wersję nie tylko „przełamywania barier w porozumieniu narodowym”, ale i zdarzeń. Opisuje szeroko nasze spotkanie na kortach Roland Garros w 1987 roku i stwierdza, że było ono nieuchronne. Bardzo prosił o rozmowę, więc rozmawiałem. Tylko czy potrzebnie? 75 Rzym 1981 Jakiś tajemniczy pech zawsze czepiał się tej drużyny. Drużyny, a może raczej niektórych zawodników. Ich perypetie na boisku, a niekiedy poza nim, wywierały fatalny wpływ na końcowe osiągnięcia zespołu. Przed Pucharem Świata w Rzymie, wspominając I Puchar w Düsseldorfie, pisałem o pechu sztafety USA 4x400 metrów, która wskutek kontuzji ostatniego biegacza straciła w 1977 r. to trofeum. W Monachium w 1972 r. czołowi sprinterzy zaspali w wiosce i spóźnili się na start w eliminacjach olimpijskich. Ryan, który ustanowił rekord świata (3,33,1 minuty na 1500 metrów w 1967 r.!), miał szansę wygrać tę olimpiadę, ale potknął się na początku biegu, wywrócił i został mimo upartego pościgu wyeliminowany. Podobny przypadek spotkał wówczas innego znakomitego amerykańskiego średniodystansowca, Wohlhutera. I on po wywrotce gonił z nieprawdopodobną ambicją uciekających rywali, doszedł ich niedaleko mety, ale zajął piąte miejsce, przegrywając o ułamek sekundy szansę na finał i pewnie medal. Ich rodakowi, Shorterowi, zabrał główną porcję braw pewien figlarz – chłopak niemiecki, który na igrzyskach w Monachium wbiegł raptem na końcowy odcinek maratońskiej trasy i pierwszy dotarł do mety, dezorientując publiczność. Publiczność w nim powitała zwycięzcę maratonu, zanim Shorter dobiegł. W 1981 roku w Rzymie dyskobol Powell wskutek nieporozumień nie zdołał dolecieć na czas na Puchar Świata z jakiegoś mityngu i zespół USA zainkasował przez to 0 punktów. Carl Lewis, którego może przedwcześnie niektórzy ochrzcili nowym Owensem, wyznaczony do skoku w dal i biegu na 100 metrów, a obie te konkurencje zazębiały się w programie, wygrał co prawda skok, ale był ostatni w sprincie. Chyba nie wytrzymał nerwowo takiego obciążenia. A może brak mu klasy Owensa, nie chodzi mi o szybkość, ale o klasę człowieka. Po nieco spóźnionym starcie na 100 metrów, biegnąc w środku stawki, załamał się w okolicach osiemdziesiątego metra. Jakby wolał być ostatni niż czwarty albo piąty. W tym przypadku nie był to już pech, ale przejaw wybujałej ambicji. Coś w rodzaju: Ja mogę tylko zwyciężać! Jest młody, ma 20 lat. Świetne warunki fizyczne: 79 kilogramów wagi i 188 centymetrów wzrostu. Może zdoła wygrać walkę ze sobą i zrozumie, że porażka nie przynosi ujmy? Wreszcie Marsh. Świetny specjalista biegu przez przeszkody wygrał w Rzymie zdecydowanie, ale został zdyskwalifikowany z dość niejasnych, kontrowersyjnych przyczyn. Na ostatniej prostej biegł tuż za Polakiem Mamińskim i Włochem Scartezzinim. Miał taki zapas sił, że mógł wyminąć obu rywali, gdyby spróbował przesunąć się w bok i finiszować po trzecim torze. Ale do mety było blisko, więc Marsh wcisnął się pomiędzy Polaka i Włocha. Pracując rękami trącił lekko rywala, co nie zakłóciło rytmu biegu. W mgnieniu oka wysunął się o kilka metrów na czoło i pierwszy wpadł na metę. Dyskwalifikacja. Była inna wersja, że na przedostatnim okrążeniu doszło do kolizji Marsha z zawodnikiem NRD Poenitzschem i Marsh przeskoczył rów z wodą nieprawidłowo. Ale twierdzono także, że to Poenitzsch niechcący go potrącił. Kolejnym pechem było, że sceny tej jak na złość nie zarejestrowała dokładnie telewizja. Akurat kamera przejechała po rowie błyskawicznym szwenkiem. I tak drużyna USA zamiast 9 punktów otrzymała 0. Trzy konkurencje: 100 metrów, dysk, 3 kilometry z przeszkodami i w sumie zaledwie l punkt. Nie mogli zdobyć Pucharu Świata, choć wywalczyli najwięcej indywidualnych zwycięstw, nie licząc Marsha, aż siedem na dwadzieścia konkurencji mężczyzn. 76 Jednak nie załamali się. W ostatnim dniu pucharu wygrali cztery konkurencje z pięciu. Przegrali mimo to ze znakomicie przygotowaną Europą i bardzo mocną jak zawsze reprezentacją NRD, ale wyprzedzili reprezentację ZSRR. Seria pechów. Zaprzeczenie starej sportowej prawdy, która głosi, że szczęście sprzyja tylko mocnym. Powrócę jeszcze do sprawy Marsha. Świetny Włoch i jeszcze lepszy Polak skomentowali ten bieg w sposób nad wyraz jasny: – Szkoda, że tak się stało. On był od nas lepszy. Było potrącenie, ale nie miało żadnego wpływu na to, żeśmy z nim przegrali. Regulaminów trzeba oczywiście przestrzegać, ale nawet w prawodawstwie bierze się pod uwagę okoliczności łagodzące. Są czyny popełniane w afekcie bez złych intencji. I tak przegrał najlepszy. Im bardziej zacięta rywalizacja i wyższy poziom – tym większy szacunek wzajemny rywali i godność w przeżywaniu zarówno zwycięstwa, jak i porażki. Utopia? Stadiony nie zawsze jednoczą ludzi, niekiedy dzielą ich na przeciwne, niemal wrogie obozy. Na prawie wszystkich olimpiadach, jakie oglądałem, można było jednak nieraz przeżyć chwile całkowitego zjednoczenia ludzi, wzruszonych pięknem walki lub kreowaniem w pełni zasłużonych zwycięzców. To są najcenniejsze chwile, jakie wyniosłem ze stadionów położonych w różnych stronach świata. Ale na pewno najmocniej poczułem więź z zupełnie obcymi ludźmi z różnych krajów, kiedy znalazłem się przed finałem Pucharu Świata na dziedzińcu Castel Gandolfo. Raptowny, jednoczesny, wzajemny przypływ zbiorowej przyjaźni i jednakowego wzruszenia podczas oczekiwania na pojawienie się w oknie Papieża. Potem mówił do nas. Każdy z zebranych pomyślał wtedy, że możliwa jest przyjaźń między wszystkimi ludźmi i taka życzliwość nawet na co dzień. Nie przypuszczałem jesienią 1981 roku, że wyjazd do Rzymu na lekkoatletyczny Puchar Świata będzie moim ostatnim wyjazdem służbowym za granicę. Myślałem, że dotrwam do Olimpiady 1984 roku w Los Angeles. Tam gdzie kiedyś mój pierwszy idol sportowy, Kusociński zwyciężył, chciałem zakończyć sprawozdawczą służbę i potem przejść na emeryturę. Wszystko potoczyło się inaczej. 77 „PRZEGLĄD KATOLICKI” z lat 1984 – 1985 78 Widziane z kortów Podczas prywatnego pobytu w Paryżu miałem cenną dla mnie okazję obejrzenia dorocznego, słynnego turnieju tenisowego na kortach Roland Garros. Turniej paryski, rozgrywany od 1928 r., jest młodszy o pół wieku od jeszcze sławniejszego weterana – angielskiego Wimbledonu, ale turnieje te są podobne: ci sami najlepsi gracze, równie wzorowa organizacja, wysokie nagrody pieniężne, nieprzebrane tłumy widzów i jednakowe uznanie przez Paryż i Londyn swojej imprezy za szczególne święto. Główną różnicą jest to, że na Roland Garros gra się na ziemnych, czerwonych kortach, a w Wimbledonie na trawie. No i że turniej w Wimbledonie, choć jeszcze większy, ma nastrój bardziej dyskretny, a przy tym swobodny jak piknik przyjaciół na trawie. Roland Garros leży opodal Lasku Bulońskiego i znajduje się tam dziewiętnaście kortów, wśród nich trzy kryte. Po 128 najlepszych w świecie zawodniczek i zawodników dopuszczonych jest do udziału. 1000 osób pracuje przy organizacji tej imprezy. Wśród nich 180 chłopców do podawania piłek. Czynią to z fenomenalną sprawnością. Poruszają się jak niewidzialne duszki w pościgu za ulatującą na aut piłką i nie opiszę wyrazu ich oczu, z jakimi patrzą na mistrzów. Ci mali chłopcy mogą jeszcze marzyć o przyszłej sławie i majątku, jakie zdobyli młodzieńcy, którym podają piłki. We Francji uprawia obecnie tenis około miliona dwustu tysięcy osób, samych sklasyfikowanych graczy obojga płci jest sto trzydzieści tysięcy. Poważny procent to oczywiście młodzież. Tenis jest sportem, w którym szalenie trudno jest dziś zrobić karierę. Niebywale mocna konkurencja w Australii i USA, Ameryce Południowej, a także w Azji i oczywiście w Europie. Narty i tenis stały się najbardziej uprawianymi sportami w niezliczonej liczbie krajów. Rekreacja, a na samym szczycie wyczyn. Jeśli zdamy sobie sprawę, ile każdego dnia sprzedaje się na świecie rakiet, piłek, butów, strojów – zrozumiemy, dlaczego organizatorów turniejów stać na zawrotne nagrody pieniężne. Firmy produkujące sprzęt i inne konsorcja nie żałują środków na reklamę. Potężnym zastrzykiem są wpływy z telewizji, gdyż mecze tenisowe należą do wyjątkowo atrakcyjnych programów. Czechosłowak Lendl, który wygrał ostatnio na RG, zdobył ponad milion franków, czyli około stu dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Osobnym tematem jest wyjaśnienie przyczyn, które sprawiły, że Czechosłowacja stała się potęgą w zawodowym tenisie. O tym być może przy innej okazji. Duże pieniądze i sport – to zaraz kojarzy się z brudnymi sprawami. Zastanówmy się, bo to nie takie proste. Postawa tenisistów i styl zachowania, jaki proponują widowni, stwarzają wrażenie, że w ogóle nie grają za pieniądze. Uproszczeniem byłoby podejrzenie, że myślą tylko o bajońskich sumach podczas potwornie ciężkich walk. Prócz paru wyjątków (Rumun Nastase, Amerykanin McEnroe) zachowują się na korcie wzorowo. Prowadzą dyskretnie tylko między sobą rachunek zdarzających się czasem pomyłek sędziowskich, starając się wyrównać wzajemnie krzywdę niejako poza oficjalnym obiegiem orzeczeń arbitrów. Dostrzega się ich współczucie dla rywala, jeśli go skrzywdzono albo kiedy mu się nie wiedzie, kiedy pechowo przegrał. Szacunek dla przeciwnika wyrażają po prostu wzmożeniem wysiłku, aby go uczciwie pokonać. Tak zamyka się koło rywalizacji tych zawodowców. Czy chwalę sport zawodowy? A czy jest teraz jakiś inny sport? Można źle się zachowywać, otrzymując za walkę małe pieniądze. Wiemy, jak to jest, z obserwacji tego, co często dzieje się na naszych boiskach. Najgorzej jest wówczas, jeśli pod wyczyn sportowy chowa się i przemyca treści uboczne, idei sportu obce: natarczywą propagandę, rozbudzanie szowinizmu, wykorzystywanie czyjegoś sukcesu dla własnej korzyści. 79 Wróćmy lepiej na Roland Garros. Najlepiej na świecie gra obecnie w tenisa McEnroe, choć przegrał w Paryżu w finale z Lendlem. McEnroe w ogóle nie trenuje. Występuje tylko w meczach. Czasem brakuje mu kondycji. Nie jest atletą jak inni. Gra nie siłą mięśni, ale instynktem. Jest najszybszy i najbardziej nieznośny. Kłóci się z sędziami o sporne punkty. Obiektywnie stwierdzam, że kłóci się przeważnie tylko wtedy, kiedy go skrzywdzą. On wie naprawdę najlepiej, czy piłka była zła, czy dobra. Jest antypatyczny i porywający. Wyznał: „Moja koncentracja podczas gry jest tak głęboka, że mogę wytrzymać ten stan stosunkowo krótko. Kiedy ją tracę, jestem zły, głośno przeklinam, potrzebuję się rozładować. Prowokuję świat zewnętrzny, bo potrzebna mi jest dezaprobata sędziów i widowni. Daje to poczucie zagrożenia. Z kolei zagrożenie pomaga mi ponownie odnaleźć pełną koncentrację”. McEnroe nie tłumaczy się. Stwierdza, co czuje. Szwed Borg stworzył jakby epokę w rozwoju tenisa. Teraz nową tworzy krnąbrny „Jankes rodem z Irlandii”. Lot jego piłek jest odmienny, praca ciała, geometria zagrań, którą wykreśla na korcie – też zupełnie inne niż u pozostałych mistrzów. Stop. Nie miejsce tu, by zagłębiać się w tajniki techniki sportowej. Siedzę w zatłoczonej kawiarni na Roland Garros. Wszyscy patrzą na dziesięć ustawionych telewizorów. Na każdym jakiś mecz tenisowy. Południe. Wstaję i na jednym telewizorze zmieniam kanał, gdyż wiem, że teraz będzie transmisja z uroczystości 40 rocznicy lądowania w Normandii. Zapowiedź spikerki i raptem ukazuje się na ekranie pamiętny fragment z filmu „Najdłuższy dzień”, kiedy nocą na jakieś miasteczko spadają z nieba spadochroniarze alianccy. Jeden zawisł na wieży kościoła i patrzy z góry na dno piekła. W środek palącego się domu spływa kolega. W płomieniach znika czasza spadochronu i sylwetka żołnierza. Wiszący próbuje odciąć się nożem. Nóż wymyka mu się z ręki i spada z brzękiem prosto pod nogi Niemca. Ten kieruje lufę na wiszącego spadochroniarza. Puszcza serię. Biało – czarny film – i nagle z przenikania wyłania się na ekranie w pełnych barwach jasna wieża kościoła na tle rozsłonecznionego nieba. Jasny dzień w 40 lat później. Kamera wolno idzie w dół. Reporter mówi: „Stoję przed tym samym kościołem, gdzie poległ ten żołnierz. Obok mnie jeden z tamtych spadochroniarzy” – reporter wskazuje na starego, siwego mężczyznę. Ten mówi: „Sfruwałem z góry i widziałem, jak Johny szarpał się na szelkach spadochronu, a potem, jak znieruchomiał. Spadłem niemal na głowę tamtego Niemca. Już nie wstał. Pobiegłem naprzód”. Prezydent Francji składa kwiaty u stóp nowo wzniesionego pomnika. Potem królowa angielska. Prezydent USA. Rozległe cmentarze. Przemówienia, gala, doborowe oddziały wojskowe, orkiestry. Sztywno, podniośle. Najmocniej zapamiętałem początek i zakończenie transmisji. Z bardzo wysokiego położenia kamery rozległa zieleń łąk normandzkich. Ani śladu człowieka. Słychać tylko dźwięk wojskowej trąbki. Pobudka. Ogromny prostokąt trawy wypełnia ekran. Wciąż ta trąbka. Kamera wolno, wolniuteńko najeżdża z góry na łąki. Coraz niżej i niżej. Wtem widać jakąś złocistą plamkę. Plamka staje się coraz większa. I wreszcie na zielonym tle zielona sylwetka żołnierza. To ten trębacz. Najazd na młodą twarz. Nadęte policzki i złota trąbka. Powolne oddalenie kamery, oddalenie – bezkresna zieleń, dźwięk pobudki. Koniec transmisji. Przez wiele lat trudniłem się dziennikarstwem, głównie sportowym. Niezbadane wyroki sprowadzają mnie teraz na szpalty, gdzie pojawiają się często fotografie osób duchownych, a nie fotografie idoli sportowych. Czy sport z jego nad wyraz nieskomplikowaną ideologią (jest on według mnie po prostu walką o zwycięstwo, przy staraniu, aby przestrzegać elementarnych zasad uczciwości, choć może to utrudnić osiągnięcie sukcesu) – jest w stanie w ogóle wytrzymać konkurencję sąsiednich tekstów, głoszących nieporównywalnie głębsze i ważniejsze prawdy? Zachęcony życzliwością gospodarza tych szpalt spróbuję być może czasem pomówić i tu o sporcie. 80 Pisywałem dla „Przeglądu Katolickiego” mniej więcej raz na miesiąc, nie co tydzień jak w „Kulturze”. „Przegląd Katolicki” miał bardzo małą objętość, zaledwie cztery kolumny, a zakres zadań i zainteresowań bardzo szeroki. Krępowało to więc autora w rozpisywaniu się o sporcie, zdawałem sobie sprawę z jego nikłości wobec tylu ważniejszych dziedzin i problemów. Oddawałem teksty krótsze, chyba bardziej zwięzłe niż kiedyś, co zapewne wyszło im tylko na korzyść, nie mówiąc o korzyści czytelników. Tytuł rubryki „Laury i kolce” zachowałem, choć początkowo redaktorzy, szczególnie młodzi, proponowali przestawić słowa na „Kolce i laury”. Przekonałem ich. Jeśli akceptowali ton tego, co przez tyle lat pisałem dla „Kultury”, a nie będę go ani zaostrzał, ani łagodził, niech więc tytuł zostanie taki, jak był. 81 Znicz w mieście aniołów (czy diabłów?) Przed paru tygodniami trochę zaryzykowałem zapowiadając, że spróbuję powrócić do olimpiady w Los Angeles i oto ta próba. W dzienniku telewizyjnym mieliśmy niespełna dwuminutowe flesze filmowe, więc jednak widzieliśmy Carla Lewisa w ruchu, nawet zwolnionym – ale igrzyska to nie tylko Lewis. Jakie były, a co może ważniejsze, czym są dla przyszłości olimpiad? I oto w warszawskim Klubie Olimpijczyka, rychło po powrocie z Kalifornii działaczy i dziennikarzy, odbyło się spotkanie dyskusyjne (klub pragnie funkcjonować na zasadzie wolnej trybuny), więc poszedłem, bo była to jedyna okazja posłuchać naocznych świadków. – Strasznie skomercjalizowana, strasznie szowinistyczna olimpiada oraz ta natrętność reklamy – podkreślali naoczni świadkowie, potwierdzając w ten sposób ton swych sprawozdań i komentarzy, jakie przekazywali do kraju. Zarysowała się również w tych wypowiedziach, choć delikatnie, nuta subtelnego żalu, że Polska nie stanęła na starcie, rzecz prosta żaden z uczestników dyskusji nie zakwestionował słuszności decyzji, która ten start powstrzymała. Akcenty krytyki rozłożono na ową komercjalizację igrzysk i stwierdzono także, że gospodarze znakomicie przygotowali swych zawodników do występu, a zawodnicy nad wyraz mocno przeżywali swe triumfy, kiedy stali na podium i słuchali hymnu. Kibice zaś entuzjastycznie reagowali na zwycięstwa swoich reprezentantów. – Było to aż niesmaczne – stwierdził jeden ze sprawozdawców. Zatem płacz wzruszonego Komara na olimpiadzie w Monachium był piękny, a łzy gospodarzy w Los Angeles niemal odrażające. To niby drobiazg, lecz weszliśmy w interesującą sferę. Jak podchodzić do patriotyzmu własnego i cudzego? Ponadto, czy można mieć pretensje do kogoś o to, że przygotował się należycie do olimpiady, oraz o to, że kibice radowali się z sukcesów własnych zawodników? Wyobraźmy sobie, że w Polsce odbywa się olimpiada. Sukcesy Polaków w następstwie wzorowego przygotowania byłyby powodem naszej dumy. Każdy szalałby z radości, a jaki byłby doping! Komercjalizacja igrzysk w Los Angeles. Każde igrzyska są odbiciem kraju, który je organizuje. To zrozumiałe. Rzymskie igrzyska były rozśpiewane i słoneczne. Japońskie – elektroniczne i dostojne. Meksykańskie – krwiste, pełne temperamentu, monachijskie – perfekcyjne, choć zakłócone pamiętnym mordem. A jakie mogły być amerykańskie? Takie jak ten kraj, w którym biznes i reklama odgrywają wielką rolę, a walka o kariery idzie ostra. Kraj bogaty, niestary, pełen dynamiki i wysokiej techniki, a jednocześnie tak odmienny mentalnością swych mieszkańców od mentalności Europejczyków. Z góry było wiadomo, że nie będzie to olimpiada wysublimowana i nie będą tam cmokać nad szlachetnością symbolu znicza, i nie będzie się udawać wzruszenia, lecz wybuchnie radość pełna witalności z efektownego widowiska i emocji, jakie niesie sportowy hazard. Rola pieniędzy na olimpiadzie. Nie lekceważmy całkowicie znaczenia pieniędzy i zysku z każdego, a szczególnie tak szeroko pojętego przedsięwzięcia, jakim jest olimpiada. Popatrzmy rzeczowo. Od pewnego czasu i w naszym kraju zaczęto doceniać znaczenie rentowności, wydajności, celowości, dobrej organizacji, a nawet reklamy. To są olimpiady już schyłku dwudziestego wieku. Taki jest teraz świat. Przyszedł czas, że nie celebruje się wędrówki znicza, ale każdemu państwu chodzi także o najrozmaitsze zyski z udziału w olimpiadzie, materialne i niematerialne. Idea Coubertina, głosząca, że „udział jest najważniejszy”, nie wytrzymała próby tego czasu. Wysoki Przedstawiciel polskiego ruchu olimpijskiego powiedział na tym spotkaniu, że w MKOl zaznacza się coraz mocniej tendencja, by zawodowcy ostatecznie 82 uzyskali pełne prawa obywatelskie na arenie olimpijskiej i z tego powodu będzie nam coraz trudniej o sukcesy. Nie tylko z tego powodu będzie nam trudniej, o czym za chwilę. Otóż olimpijczycy (również i nasi) od dosyć dawna zarabiali – otrzymując pieniądze za swoje wyczyny sportowe, a teraz sprawa ta zostaje postawiona otwarcie, a więc uczciwiej niż poprzednio. Przecież nasi piłkarze to zawodowcy od lat, co nie przeszkadzało nam wysyłać ich na olimpiady, gdzie zdobywali medale, bijąc po drodze ówczesnych prawdziwych amatorów. Na naszych oczach od dawna następują przeobrażenia współczesnych igrzysk. To nie duchy to zrobiły, lecz ludzie, i nasz polski udział w tym jest również widoczny. W numerze 162 „Sztandaru Młodych” można przeczytać, że polscy zawodnicy otrzymają po osiem i pół tysiąca dolarów za zwycięstwo w Zawodach Przyjaźni. Oświadczył to dużej rangi działacz, dodając, że „nie mamy nic do ukrycia. To są oficjalnie podawane nagrody”. Igrzyska w Los Angeles, jak powiedział ów Wysoki Przedstawiciel, mimo swoich cieni miały pewne blaski i bez wątpienia otwierają jakiś nowy okres w historii nowożytnych olimpiad. Wielki nacisk położono na widowiskowość, wykorzystano technikę, pamiętając zaś o zagrożeniach, jakie miały miejsce już w Monachium, zastosowano ostre rygory, by zapewnić bezpieczeństwo uczestników, co się udało. Startowało 140 reprezentacji, a wobec nieobecności, ze znanych przyczyn, kilku wielkich sportowych potęg, otworzyła się szansa uzyskania dużych sukcesów dla nie tak mocnych ekip (na przykład Rumunia, Chiny, Kanada). To na pewno spowoduje dalszy, jeszcze większy rozwój sportu w wielu krajach. Zjawisko nie bez znaczenia, jeśli sport widzieć w perspektywie uniwersalnej. Ideom olimpijskim zawsze przecież przyświecał cel, by sport upowszechniać na całym świecie. Pozostaje problem perspektyw dla naszego sportu. Niestety, nie są one różowe. Za cztery lata igrzyska mają odbyć się w Seulu (koncepcja, by olimpiady odbywały się stale w Atenach, ma jedną wadę: kto da głowę, że kiedyś w przyszłości, nie daj Boże, nie dojdą tam do władzy znowu jacyś czarni pułkownicy?). Poziom naszego sportu jest niski, udowodniły to przeprowadzone Zawody Przyjaźni w konkurencjach olimpijskich. Byliśmy tłem dla potężnych drużyn ZSRR, NRD, Kuby, Bułgarii i CSRS. Coś przyhamowało nasz sport. Brak sukcesów i wybitnych indywidualności może odbić się ujemnie na postępie w upowszechnieniu sportu, a w następstwie – na pojawieniu się nowych mistrzów. Podczas spotkania w Klubie Olimpijczyka zarysowała się tylko pod jednym względem zabawna harmonia pomiędzy bezpośrednimi obserwatorami igrzysk, a przybyłymi miłośnikami sportu. Pierwsi krytykowali olimpiadę, a drudzy równie mocno obsługę sprawozdawczą z olimpiady. Nie czuję się powołany do tej oceny. Oceny dokonali słuchacze i czytelnicy. 83 Na daleką metę Jak fala, która nie wraca – myślę o ostatnich Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles. Jakby ich w ogóle nie było, trudno natrafić nawet na krytyczne podsumowanie prasowe, a przecież tyle pojawiło się złośliwości podczas trwania tych igrzysk. A sprawa dla naszego sportu istotna: znalazł się on jakby w szerokiej wyrwie – pierwszej w dziejach polskiego ruchu olimpijskiego od 1924 r., nie licząc oczywiście przerwy spowodowanej II wojną. Jak szeroka będzie ta wyrwa? W 1988 r. – Seul. Ale, niezależnie od całej zasadniczej kontrowersji i podziału, jakie igrzyska te wywołały, przyniosły one jednak niemało zdarzeń już czysto sportowych, a także – co może ciekawsze – niektóre z tych zdarzeń utrwaliły się szczególnie mocno w pamięci nie tylko kibiców. Choćby dramatyczny finisz szwajcarskiej biegaczki Gabrieli Andersen – Schiess w pierwszym maratonie kobiet w dziejach olimpiad. Jej mękę widzieliśmy na ekranie telewizyjnym tylko przez kilkanaście sekund. Czy można jednak zapomnieć? Pytano w komentarzach, jak można było bezczynnie patrzeć i nie przerwać tej męki? Jeden z komentatorów powiedział, że gdyby Coubertin żył i siedział na honorowej trybunie, kazałby przerwać ten bieg. Czyżby? Na olimpiadzie w 1908 r. maratończyk Włoch Dorando wbiegł pierwszy na stadion – stracił przytomność, padł, powstał i wlókł się do mety, aż wreszcie paru działaczy z litości podparło go, zapominając o obowiązującym regulaminie. I w obliczu oraz za aprobatą Coubertina zdyskwalifikowano jednak tragicznego maratończyka. Kto inny otrzymał złoty medal. Co z tego? Jednak Dorando przeszedł na trwałe do historii sportu, a kto pamięta nazwisko ówczesnego oficjalnego zwycięzcy? (Był nim Amerykanin Heyes). W zadośćuczynieniu Artur Conan Doyle ofiarował Dorando specjalny pamiątkowy medal. Powróćmy do Szwajcarki. Czy organizatorzy i lekarze powinni – a co ważniejsze – czy mieli prawo sprowadzić ją z bieżni? Chyba siłą? Każdy z nas pamięta, co kryło się w tych rozpaczliwych, nieporadnych ruchach rąk i nóg. Tak wygląda człowiek śmiertelnie raniony, który musi do końca wypełnić zadanie. Mimowolna, choć na pewno zbyt śmiała analogia z pierwszym maratończykiem, legendarnym Filippidesem, biegnącym z pola bitwy do Aten. Bądź co bądź dla jego upamiętnienia powstał ten bieg, jako bieg cierpienia i uporu. Czy powinno się przerwać bieg tej kobiety? Zdawało się przecież w tych najbardziej przejmujących momentach, że zachodzi obawa o życie. Oto problem. Kroniki maratonu znają wypadki śmiertelne (Igrzyska Olimpijskie 1912, Sztokholm. Portugalczyk Lazaro pada na 30 kilometrze wskutek udaru słonecznego. Umiera w szpitalu). Czy jednak organizatorzy mieli prawo? Staram się nie ulegać patosowi tego zdarzenia. Poszukajmy jakiegoś przykładu, który przemawiałby za przerwaniem cierpienia zawodniczki. Bokser mocno trafiony chwieje się na nogach, lecz rwie się do walki! Oto sędzia lub sekundant przerywają pojedynek. Nie, to zły przykład, chyba nie ma analogii. Na pół przytomny pięściarz jest bezbronny wobec przeciwnika. Następny cios mógłby być niebezpieczny dla życia. Ona zmagała się ze sobą, jak się okazało, nie poniosła żadnego uszczerbku na zdrowiu. Zupełnie inną sprawa jest sam pomysł przeprowadzenia biegów maratońskich dla kobiet, ale nie to jest przedmiotem tych rozważań. Na trybunach w Los Angeles siedział i patrzył na mękę mąż zawodniczki. Powiedział potem: „Wierzyłem w nią, że dobiegnie. Ja najlepiej wiem, czym od lat był dla niej udział w olimpiadzie i w tym maratonie. Wygrać albo choćby ukończyć”. Rodzi się pytanie, czy człowiek ma prawo wyboru wejścia na trudną drogę i dotarcia do jej końca, jeśli nie pociąga to za sobą żadnego uszczerbku ani szkody dla innych? W tym wypadku motorem działania był tylko sport. Ona nie myślała wtedy o tym, że stanie się jedną z głównych bohaterek całej olimpiady. Będziemy ją dłużej pamiętać niż tę, która maraton wygrała. Raptem zdarzenie, które na pozór oskarżało sport, wyłania wniosek dla sportu optymi 84 styczny: jednak cenimy nie tylko zwycięstwa, ale również właśnie w nich udział. Bez względu na zdobyte miejsce (Szwajcarka dotarła do mety jako 37) i styl, w jakim zawody się kończy. To, że nie wszyscy zapatrzeni są tylko w złoty medal, potwierdza choćby świetny film meksykański o igrzyskach 1968 r. Całość wieńczył jak zwykle maraton. Z początku zdawało się, co prawda, że twórca pobiegnie śladem zwycięzcy. Rejestruje przejmujący szczegół: zwolnione ujęcia, czyjaś ręka podaje Etiopczykowi Wolde gąbkę zwilżoną wodą. Gąbka nabiera znaczenia symbolu solidarności widzów z biegnącymi, a jednocześnie przypomina o rozmiarach zmęczenia. Etiopczyk dążący jako pierwszy do mety delikatnie zwilża wodą swe ciało. Majestatycznym gestem odrzuca gąbkę, która frunie w powietrzu, a potem opada na ziemię. Lecz najwspanialszym maratończykiem jest ostatni. Nie pokazują jego twarzy. Hebanowy zarys głowy i pleców. Chude nogi. Na jednej bandaż. Wieczór. Zwycięzca dawno zszedł z mety. Ostatni biegacz znowu zatrzymuje się na trasie. Cicho warczą towarzyszące mu samochody i motocykle. I one zatrzymały się. Ruszył. Najpierw idzie. Wolno biegnie. Znów zatrzymał się, poprawia bandaże. Wreszcie dotarł do bramy stadionu. Zatrzymał się w tunelu. Maratończyk z Tanzanii jakby ważył, co czynić dalej. Na stadionie czeka tłum ludzi. Zatrzymał się, bo ogarnął go kolejny kryzys, czy tylko zbiera siły, by pokonać już bez przystanku ostatni odcinek bieżni na oczach widzów? Ruszył. Tak. Udział jest najważniejszy. Szacunek dla pokonanego niby każdy odczuwa, więc dlaczego trzeba wciąż przypominać o tym, że czasem prawdziwy zwycięzca to nie ten, który wygrał? Nie byłem na olimpiadzie w Los Angeles, ale przeżywałem ją mocno mimo krótkich i mizernych migawek w naszej telewizji i jednostronnych relacji specjalnych wysłanników prasowych, z których szczególnie wyróżnił się tendencyjnością redaktor Zbigniew Chmielewski z PAP – u. Napisałem jednak trzy krótkie felietony na marginesie tych igrzysk, oto ten trzeci, także sporządzony zza biurka. 85 Złote jabłko Biega jeszcze szybciej, a skacze jeszcze dalej niż Jesse Owens – ten wielki wśród największych. Ale czy Owensa prześcignął? Zrównał się liczbą złotych medali zdobytych podczas jednej olimpiady: w każdym z czterech startów – złoty medal! (Owens w Berlinie w 1936 r., a on w Los Angeles). Więc może chociaż doścignął Owensa? I na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. Niebywała sprawność zgromadzona w jednym człowieku. Czy jedynie sprawność fizyczna? Tę wymierzają rekordy. Ale nie mamy aparatury, aby wyjaśnić to wszystko do końca. Jak zbadać tajemniczy motor, który człowiek wykorzystuje z całkowitą precyzją, jak przeniknąć tę całą, nieporównywalnie bardziej skomplikowaną niż sama siła mięśni, konstrukcję wewnętrzną? Określić by ją można psychiką, w pewnym sensie nawet duchowością, bo przecież to ona wyzwala w człowieku wolę, wiarę i odwagę w trudnych okolicznościach życiowych, a więc i wtedy, kiedy człowiek staje na stadionie, marząc o zwycięstwie. Ale kibic patrzy prosto na bożka sportu jako na okaz zdrowia, rzadko spotykany egzemplarz ludzki. Patrzy z podziwem, a może i zazdrością. Czy jednak kibic zdaje sobie sprawę, że taki bożek sportu nie ma zapewnionych przez los ani długości życia, ani gwarancji zachowania idealnego zdrowia na dalszą ziemską wędrówkę? Slogan: „Sport to zdrowie” nie odnosi się w obecnej dobie do sportu uprawianego z myślą o biciu rekordów oraz zdobywaniu sławy i majątku. Carl Lewis zawsze podkreślał i podkreśla znaczenie pierwiastka duchowego w wędrówce, której celem jest sukces. Czarnoskóry Amerykanin od roku 1981 jest chrześcijaninem. W jego publicznych wystąpieniach nigdy nie natrafia się na drapieżność, pychę, na krytykę innych. O używaniu sztucznego dopingu przez innych wyraża się z umiarem, nie piętnuje, pojawia się u niego tylko nuta zdziwienia. Wspomina jedynie krótko o szkodliwości tych praktyk, a także napomyka, że są one po prostu nieuczciwe wobec rywali. Ogarnięty był pragnieniem, aby swój organizm doprowadzić do pełnej sprawności i równocześnie pracował nad uzyskaniem siły wewnętrznej. Podkreśla wielkie znaczenie sztuki skupienia i przezwyciężania lęku. Kiedy zbliżały się Igrzyska Olimpijskie w Los Angeles, był już w wielkiej formie. Podobnie było zresztą już na rok przed olimpiadą. Na ostatniej zmianie zwycięskiej sztafety USA na mistrzostwach świata w Helsinkach uzyskał na 100 metrów czas – 8,9 sekundy. Wynik ten nie wzbudził wątpliwości najbardziej ortodoksyjnych ekspertów, pomiar był elektroniczny. Tego samego roku osiągnął na mityngu 9 metrów w skoku w dal. Arcyobiektywni sędziowie amerykańscy byli nieubłagani i uznali, że skok był minimalnie przekroczony. Czy przeskoczy legendarnego Beamona (jego rekord świata 8,90 metra)? W Los Angeles Lewis świadomie odłożył to na później. Czekał go jeszcze czwarty start w sztafecie, więc w konkursie wykonał tylko jeden skok, który zapewnił mu zwycięstwo. Doszliśmy do interesującej sprawy. Wielu krytykowało Lewisa, że był chciwy na medale, że pozbawił świat zobaczenia jeszcze dalszego skoku niż skok Beamona. Egoista! Myśli tylko o złotych medalach. Nie był to jednak egoizm i wybujały indywidualizm. Krytycy zapomnieli o trzech pozostałych uczestnikach sztafety USA. Oni też mieli wielki cel przed sobą: zdobyć złoty medal w biegu rozstawnym. To oni zostawili decyzję koledze. A on z kolei wiedział, co czują partnerzy. W pościgu za sukcesami postanowił nie ryzykować, gdyż skok w dal to szczególnie ryzykowna konkurencja ze względu na dodatkowe obciążenia mięśni przy odbiciu i lądowaniu. Myślał o czwartym złotym medalu dla siebie, ale nie zapomniał także o ostatniej szansie na pierwszy i jedyny złoty medal swoich trzech kolegów. W tym zdarzeniu napotykamy nieczęsty przypadek przemieszania dążeń i interesów jednostki z poczuciem przynależności, wierności i jakiejś daniny jednego człowieka na rzecz zespołu. 86 Bezwiednie przypominają mi się słowa Szerpy Tenzinga, tego, który wraz z Edmundem Hillarym przed 32 laty po raz pierwszy wszedł na Mount Everest. Potem wiele razy pytano go: Kto właściwie pierwszy z was dwóch wszedł na szczyt? Tenzing zżymał się, uznając takie pytanie za bezsensowne. Odpowiadał: „Kiedy dwaj ludzie są związani jedną liną, są razem, nie ma tu nic do powiedzenia. Lina, która łączyła mnie z Hillarym, miała 10 metrów długości, trzymałem ją prawie całą zwiniętą w ręku, tak że odległość między nami nie wynosiła nawet dwóch metrów. Nie myślałem o nas: „pierwszy” i „drugi”. Nie mówiłem sobie, że tam na szczycie leży złote jabłko, odepchnę na bok Hillary’ego i pierwszy je uchwycę. Szliśmy w górę i doszliśmy. Hillary pierwszy postawił stopę na szczycie, ja swoją postawiłem po nim. Jeśli jest to dla mnie ujmą, że byłem o krok w tyle, no to będę dalej żył z tą ujmą”. Na szczycie podali sobie ręce. Zatknęli flagę. Umieścili krucyfiks. Tyle o tym dawnym zdarzeniu. A Lewis? Piszę o nim akurat teraz u schyłku roku również dlatego, że nikt, kto sprawiedliwy, nie może zaprzeczyć, że był najlepszym sportowcem świata w roku 1984. Owens i Lewis. Na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie w 1936 roku Owens na 100 metrów zwycięża w finale z czasem 10,3 sekundy. Lewis w 1984 wygrywa olimpiadę na 100 metrów w 9,99 sekundy. Na 200 metrów zwycięski Owens miał rezultat 20,7 sekundy, Lewis wygrał w Los Angeles uzyskując 19,8 sekundy. Skok w dal. Berlin. Owens zwycięża wynikiem 8,06 metra, Lewis w 48 lat później zdobywa złoty medal osiągając 8,54 metra. W sztafecie zespół USA z Owensem triumfował w Berlinie w czasie 39,8 sekundy, a w Los Angeles z Lewisem, biegnącym także na ostatniej zmianie, w – 37,83 sekundy. I znów padł rekord świata. Czy te różnice wyników ich obu na przestrzeni blisko pół wieku są duże czy małe? Za czasów Owensa nie było bieżni tartanowej, w ogóle nie mógł on korzystać z wielu udoskonaleń technicznych i medycznych. Raz spotkali się na boisku. Był rok 1971. Owens miał wtedy 57 lat. Lewis – 10. Owens, wysokiej rangi działacz sportowy, niezrównany ekspert, odwiedzał często chłopięce boiska. To były właśnie takie odwiedziny. Objął małego, czarnego jak on chłopca w śmiesznej, długiej, białej koszuli, wyłażącej ze spodenek. Łysy, wytworny pan i rozczochrany malec. Owens powiedział wtedy: – Pamiętaj, Carl, sport ma dawać przede wszystkim radość. Życzył Lewisowi po prostu dobrej zabawy na boisku. Prześcignął Owensa czy nie? Był szybszy, ale Owensa nie prześcignął. Tyle samo medali. Czy to najważniejsze? Jednak nie powstała wokół niego podobna legenda, jaka otaczała i otacza przez tyle lat Owensa – czarnoskórego dżentelmena nie tylko na skoczni i bieżni, sportsmena o wytwornych manierach, który był wnukiem niewolnika pracującego na plantacji. Zanim Lewis zszedł z bieżni, pojawił się na niej nowy fenomen z Kanady: Ben Johnson. Prześcignął wszystkich na 100 metrów, ustanawiał rekordy świata. Aż przyszły Igrzyska Olimpijskie w Seulu i fenomenalna kariera Bena Johnsona została raptownie zatrzymana. Czarna rozpędzona kula wypadła z toru z ogromnym hałasem. Sztuczny doping. Gigantyczna afera położyła się cieniem na całych igrzyskach. 87 Malowane dzieci W czterdziestą piątą rocznicę Września pisano istotnie dużo i bardziej prawdziwie niż w minionych okresach o tej kampanii. Uwypuklano nie tylko dzielność żołnierza, ale chwalono także oficerów, a nawet generałów. Nie bardzo tylko rozumiem, kto i po co wymyślił dużo wcześniej nazwę: wojna obronna 1939 r.? Każdy wie, że zaczęła się pierwszego września, ale zatem kiedy się skończyła? Czy wraz z umilknięciem armat pod Kockiem, a może dopiero kiedy poległ major Hubal – Dobrzański pod Anielinem? Bo chyba nie wiosną 1945 r., kiedy z aliantami atakowaliśmy z dwóch stron i dobijali Niemców w Niemczech? Przed kilku laty nieśmiało podjąłem tę kwestię w tygodniku „Kultura”, ale nikt z miarodajnych osób nie zareagował, a ciekawy jestem, co w tej materii mają do powiedzenia prawdziwi historycy. Ktoś zaliczający się do tego grona niedawno zastanawiał się publicznie, czy II wojna światowa nie rozpoczęła się dopiero w 1941 r., wraz ze zdradzieckim atakiem Hitlera na ZSRR oraz nalotem Japończyków na Pearl Harbour, bo pożoga ogarnęła wtedy istotnie większą część globu. Idąc tym tropem trzeba by uznać, że I wojna światowa zaczęła się w 1917 r., kiedy USA przystąpiły do walki, a nie w 1914 r.(?!) To była po prostu Kampania Wrześniowa, a dla większej precyzji przyjąłbym nazwę: Kampania Jesienna 1939 r. – jedynie Kampania, choć bardzo ważny, bo początkowy fragment długiej i brzemiennej w skutki wojny. Polscy żołnierze po Kampanii Jesiennej bili się przecież dalej. Po co dzielić jedną wojnę na kilka?! I dodatek: „obronna” – jak niepotrzebna kropka nad i. Przecież każdy na świecie wie, że to nie myśmy zaatakowali Hitlera, ale on nas. Może naprawdę wypowie się na ten temat któryś z historyków cieszących się autorytetem i cenionych przez ogół. W licznych artykułach o Kampanii Jesiennej nie brakowało autorytatywnych stwierdzeń o ogromnej roli, jaką odegrała lekceważona w swoim czasie polska kawaleria. Nie chodzi o metaforyczne szarże z szablami na czołgi, ale o konkretną wartość tych doborowych pułków i brygad. Wartością taktyczną była ruchliwość kawalerii, możliwość stosunkowo szybkiego odskoku i ataku albo przedarcia się z okrążenia po stoczeniu kolejnej bitwy w szyku spieszonym. „Malowane dzieci” biły się jak diabły. Jak to dobrze, że powstają wreszcie ich bardziej wierne portrety. Nie trzeba gubić kolorowej legendy o paradach na błoniach i elegancji oficerów jazdy. Najpierw parady, bale (oczywiście i twarda służba na manewrach i maneżu), konkursy w Łazienkach, szarfy i puchary, a później zakurzone hełmy na wrześniowych mogiłach. A jeśli mieli szczęście – dalsze wojenne losy na najrozmaitszych frontach aż po rok 1945. Albo także mogiły rozsiane na obcej ziemi – w Afryce, Włoszech, Normandii i dalej po Łabę. Te dwa szkice składają się dopiero na pełny portret. Koniecznie trzeba podkreślić także, że właśnie oni, nasi kawalerzyści, to pierwsi Polacy, którzy zaczęli odnosić wielkie sportowe sukcesy na arenie międzynarodowej. Właśnie nasze jeździectwo wyprzedziło wszystkie inne sporty. Jest rok dopiero 1923, proszę sobie wyobrazić! Sport polski w powijakach, daleko jeszcze do wielkich triumfów Konopackiej, Kusocińskiego, Walasiewiczówny, bokserów. A już w wielkich konkursach światowych w Nicei, w Rzymie, Lucernie polscy jeźdźcy zdobywają laury, wyprzedzając wszystkie potęgi. W 1924 r. porucznik szwoleżerów Królikiewicz zdobywa olimpijski medal w Paryżu. Potem błyskotliwe starty w Londynie, Nicei, Aldershot, Rzymie, Neapolu, Mediolanie. W 1926 r. triumf w Pucharze Narodów w Nowym Jorku, za nami najlepsi jeźdźcy Europy, USA, Kanady. W żadnym innym sporcie nie osiągnęliśmy tak wiele w tak krótkim czasie po odzyskaniu niepodległości. W dwóch pierwszych naszych olimpiadach, w Paryżu i Amsterdamie, Polska zdobyła łącznie siedem medali, trzy – właśnie jeźdźcy. Pasmo sukcesów ciągnęło się aż do wybuchu II wojny, choć zdarzały się krótkie niepowodzenia. Jeźdźcy pierwsi budowali prestiż polskie 88 go sportu, dokonywali tego dosłownie z ułańską fantazją, a więc bez najmniejszego kompleksu niższości wobec krajów, które nie wiedziały, co znaczy przeszło wiekowa niewola. I łącząc Wrzesień 1939 r. ze sportem dodajmy, że wśród naszych ówczesnych asów i olimpijczyków było wyjątkowo wiele postaci, które weszły do naszej historii. Hubal był w składzie ekipy olimpijskiej na igrzyskach w Amsterdamie, olimpijczykiem był major Tadeusz Komorowski, późniejszy generał Bór. Młodziutki porucznik Zgorzelski, który wraz z kolegami zdobywał Puchar Narodów w Nowym Jorku, zamieni się w pułkownika czasu wojny i będzie dowodził pułkiem dragonów w dywizji pancernej generała Maczka podczas walk we Francji, Belgii, Holandii, w Niemczech. Innym pułkiem pancernym w tej samej dywizji dowodził wtedy pułkownik Gutowski. Jako porucznik startował na olimpiadzie w Berlinie. Jako rotmistrz ułanów odbijał we wrześniu 1939 r. Walewice. Jako pułkownik wkroczył na czele swych czołgów do Wilhemshafen wiosną 1945 r. Rotmistrz Roycewicz, ten, który zdobył srebrny medal w Berlinie, ciężko ranny we Wrześniu, w Powstaniu Warszawskim kierować będzie szturmem na gmach Pasty. Oglądałem kiedyś starą fotografię z lat dwudziestych. Obok trybun hipodromu we Francji stoją trzej zawodnicy: Hubal – Dobrzański, Tadeusz Komorowski, Zgorzelski oraz kierownik ekipy pułkownik Anders. A zaraz niedaleko na trybunach w roli widza usadowił się ubrany po cywilnemu generał Sikorski. Tak to splątały się dzieje naszego jeździectwa z historią. Na jednej sportowej fotografii trzech przyszłych dowódców najwyższej rangi. A ci inni – porucznicy i rotmistrze z najrozmaitszych pułków ułańskich i szwoleżerskich, uczestnicy morderczych parcoursów i crossów – będą potem uczestnikami ostatnich szarż i bitew pancernych. Przemykali zręcznie ponad przeszkodami, a potem spadali z koni po salwach dział lub ginęli w zapalonych czołgach. Przypomnę tylko niektórych należących do czołówki sportowej: Szosland, Czerniawski, Kawecki, Sokołowski, Kiedacz, Dziadulski, Wołoszowski – polegli na różnych frontach lub zostali zamordowani przez najeźdźców w obozach albo więzieniach. Malowane dzieci. Kiedy przypomnieliśmy walki polskich kawalerzystów na polach bitew i na hipodromach, warto przekazać młodszym czytelnikom kilka bliższych szczegółów o ich karierze czysto sportowej. Henryk Dobrzański – major Hubal, jako rotmistrz startował w wielu sławnych konkursach europejskich, a jedno z największych zwycięstw odniósł w Londynie w Pucharze Narodów, dwukrotnie przejeżdżając bezbłędnie bardzo trudny parcours. Było to w 1925 roku. W trzy lata później był wyznaczony do naszej reprezentacji olimpijskiej na igrzyska w Amsterdamie, ale jako jeździec rezerwowy, koledzy zdobyli wtedy medal brązowy. Tadeusz Komorowski – Bór także startował w wielu konkursach, brał udział w olimpiadzie paryskiej w 1924 roku we Wszechstronnym Konkursie Konia Wierzchowego. Polacy zajęli tam 7 miejsce. Na olimpiadzie berlińskiej był kierownikiem całej naszej ekipy jeździeckiej. Często mylono jego karierę sportową z karierą rotmistrza Janusza Komorowskiego. Nie było żadnego pokrewieństwa poza wspólnotą nazwisk oraz walk na hipodromach i frontach. Janusz Komorowski to z kolei olimpijczyk z Berlina, as naszego jeździectwa z końca lat trzydziestych. Władysław Zgorzelski był nie tylko członkiem naszej ekipy, która w 1929 roku kolejny raz zdobyła Puchar Narodów w Nowym Jorku, ale w ogóle czołowym polskim jeźdźcom przez wiele lat. Wreszcie Henryk Roycewicz – Leliwa poza zdobyciem srebrnego medalu zespołowo w WKKW na olimpiadzie berlińskiej wraz z rotmistrzami Zdzisławom Kaweckim i Sewerynem Kuleszą, w latach 1931 – 1938 był dwukrotnie mistrzem Polski i aż siedmiokrotnie wicemistrzem kraju, co mówi samo za siebie, jako że mieliśmy wtedy bardzo silne jeździectwo. 89 Tajna misja Jak wygląda nasz sport na tle sportu światowego, tego nowoczesnego? – tak kończyłem ostatnie zapiski jeszcze w numerze 9/10. To pytanie wydaje mi się teraz jeszcze bardziej retoryczne niż wtedy. Wszystko wygląda kiepsko. Główne nasze sukcesy międzynarodowe odnoszą jedynie pingpongiści i panny uprawiające judo, no i brydżyści. Po co przypominać o naszej słabości w sportach zimowych. Można tylko westchnąć, kiedy przypomni się, czym był polski boks, polska lekka atletyka. Często wspominamy trenera Górskiego. Nie ma porównania pomiędzy tym, jak on umiał przygotować piłkarzy – a tym, jak potem robił to Gmoch albo znękany Piechniczek, za to obaj byli bardzo elokwentni. Bardziej istotne, sądzę, jest zastanowienie się nad tym, jak wygląda obecnie sport na tle pozostałych dziedzin naszego życia. „Sport jest odbiciem życia” – ktoś kiedyś mawiał, i to jakby wyczerpywało sprawę. Niedawno odbywała się jedna z niezliczonych narad, na której oceniano stan kultury fizycznej w kraju. Skrytykowano między innymi zjawisko komercjalizacji występujące w środowiskach wyczynowców i oczywiście mocno dostało się piłkarzom, których zarobki są bardzo wysokie, sięgają czasem stu tysięcy złotych miesięcznie. Podczas tej konferencji stwierdzono także, że jedną z głównych przyczyn niskiego poziomu kultury fizycznej u nas jest brak zainteresowania sportem ze strony młodzieży. A więc młodzież jest przede wszystkim winna, bo ma w głowie co innego niż sport. Symptomatyczne, że winnych szuka się często nie tam, gdzie należy. Podobnie było na innej konferencji, już nie sportowej, ale Państwowej Rady Ochrony Środowiska. Omawiano przerażający proces niszczenia kraju. Uznano, że zniszczenia są w znacznej mierze następstwem niedostatecznej wiedzy polskiego społeczeństwa o tym, czym jest przyroda. Znów znaleziono winnego. Postulowano więc wzmożenie edukacji, poczynając od przedszkolaków, jakby chodziło głównie o to, że dzieci i młodzież nie szanują kwiatków i drzewek, a my, dorośli, jesteśmy w porządku. Czy to przedszkolaki robią figle i otwierają kurki, wpuszczając do rzek trujące substancje z fabryk? Czy to tylko dzieci zniszczyły lasy i spowodowały, że wody jest jak na lekarstwo? Tę edukację od dawna należało rozpocząć od dorosłych. Za przestępstwa niszczenia ziemi ojczystej karze się odpowiedzialnych opłatami pieniężnymi. Jak to w praktyce wyglądało i nadal ma wyglądać, pisało „Życie Warszawy” nr 77 z dnia l IV 1985 r.: o zwolnieniach z obowiązku posiadania urządzeń oczyszczających i o karach pieniężnych, które musiałyby spowodować plajtę wielu zakładów. No, ale często fabryki płacą i pieniądze przechodzą z jednej kieszeni do drugiej tej samej marynarki. Właściciel marynarki nic więc nie traci? Tylko pozornie. Przyjdzie czas, że straci i marynarkę, i spodnie. W rezultacie wszystkich nas to dotknie, zarówno w sferze materialnej, jak i zdrowotnej. Powróćmy do wychowania młodzieży. Na marginesie dyskusji, czy w sobotę młodzież ma chodzić do szkoły, czy nie, przypomnijmy, że w zasadzie wszyscy są zgodni. Rodzinny dom powinien spełniać podstawową funkcję wychowawczą. Szkoła przede wszystkim powinna dawać solidną wiedzę. Dzięki wolnym od nauki sobotom dom miałby w tygodniu przynajmniej dwa dni dla swych dzieci, szkoła – pięć. Lepszy jest chyba stosunek dwa do pięciu niż jeden do sześciu. 2:5 – tego seta jeszcze można wygrać na korcie, 1:6 to set już przegrany. Powróćmy do piłkarzy, bo właśnie futbol ze względu na swą atrakcyjność i największe dochody pieniężne wywierał i wywiera największy wpływ na oblicze naszego sportu. Myślę o owych niebezpieczeństwach komercjalizacji, które tak mocno podkreślano na jednej z narad. Otóż pieniądze zaczęły płynąć szerszą strugą od czasu, kiedy odnieśliśmy pierwszy, poważny sukces w piłce nożnej na mistrzostwach świata 1974 roku. Nasze piłkarstwo weszło w orbitę futbolu zawodowego, co było zresztą zjawiskiem naturalnym. Nie chodziło o dotacje pań 90 stwowe, ale o bezpośrednie już zarobki poszczególnych zawodników, uzyskiwane od sponsorów niekrajowych. To przeniosło się na niektóre inne dziedziny sportu i także było nieuchronne, gdyż w następstwie błyskawicznego rozwoju wyczynu, ten cały świat przemieszał się, a duże widowiska sportowe stały się jakby własnością społeczności międzynarodowej. Sport się umiędzynarodowił, głównie z przyczyn finansowych. Jak więc teraz chcemy zwalczać jego komercjalizację na własnym podwórku? Zawsze byłem zdania, że głównym celem sportu jest krzewienie zdrowia, kształcenie charakteru, a przy okazji dawanie godziwej rozrywki. Te trzy postulaty są kiepsko spełniane. Chcemy osiągać sukcesy międzynarodowe. Znaleźliśmy się więc jakby w pułapce. Nie możemy poszczycić się powszechnością kultury fizycznej (coraz bardziej alarmują raporty o stanie zdrowotnym naszej młodzieży), a jednocześnie spadliśmy nisko w światowej hierarchii sportu wyczynowego. Trzymajmy się piłki nożnej, gdyż i na tym polu brak było konsekwencji. Kiedy piłkarze przegrywają – to wyciągamy ich brudy. Jak mają sukcesy – sukcesy te pompujemy nadmiernie i natychmiast przymykamy oczy na brudy, byleby tylko „nasi chłopcy” wbijali gole obcym. Byle tylko był sukces. W ciągu sporej liczby minionych lat piłka nożna spełniać miała jakby jakąś szczególną, niemal tajną misję: dostarczania sukcesów, w istocie – sukcesów zastępczych. Miliony ludzi zasiadają przed telewizorami. Miasta wyludnione. Grają. Ileś milionów ludzi zajętych przez dwie godziny jedną myślą: wbijemy im czy oni nam? Wygrali. Jest cudownie! Przegrali. Zaczyna się pranie brudów i postulat walki z komercjalizacją. A meldunków o słabym stanie zdrowia młodzieży przybywa rokrocznie. Po przeczytaniu „Tajnej misji” można by zadać pytanie: Czy po kilku latach, jakie minęły, w ogóle coś zmieniło się na lepsze? Tak. Na pewno jedno: poprawiły się zarobki naszych piłkarzy. Zarabiają dużo, dużo więcej niż 100 tysięcy złotych miesięcznie. 91 Czyj hymn? Choć mecz z Belgią dał nam prawo udziału w finałach piłkarskich mistrzostw świata, co wywołało w niektórych kręgach niebywałą dumę, to widowisko było ponure. Nie chodzi o wyniki ani o poziom, lecz o atmosferę i sposób, w jaki przyjęliśmy gości. Nawet zbiorowe wykonanie naszego hymnu nie miało nic wspólnego z uroczystym śpiewem. Mazurek zamienił się w jeden wielki, groźny ryk. Niosło się na boisko i pod niebo nie pełne skupienia wzruszenie, lecz groźne wyzwanie wobec kilkunastu młodych przybyszów z innego kraju, uznanych z góry za wrogów z tego jedynie powodu, że przyjechali, chcąc wygrać. Czy to był naprawdę nasz hymn? Przez pierwszą fazę meczu, kiedy Belgowie byli przy piłce i grali lepiej, rozlegał się nieprzerwany, szyderczy gwizd. Nie próbowano w życzliwy i mądry sposób pokrzepić własnej drużyny, by zaczęła lepiej grać, lecz z miejsca postanowiono podciąć rywala. Niech i on zacznie knocić, wtedy może nie przegramy. Pod koniec, kiedy naszej drużynie szło już jedynie o utrzymanie remisu, nie tylko nasi gracze, ale i ci, którzy obowiązani są bezzwłocznie podrzucić piłkę, gdy wyleci na aut – rozmyślnie z tym zwlekali, w co włączył się także sam polski reprezentacyjny trener. Jak podało „Życie Warszawy” w nr 213, trener Piechniczek opuścił należne mu miejsce obok rezerwowych graczy i uderzył lecącą piłkę, by jeszcze dalej poleciała na aut. Nie po raz pierwszy zachował się jak kiepski kibic. Podczas innego międzypaństwowego meczu po nieprzepisowo strzelonym przez Polaka golu zerwał się i skakał z radości, wymachując rękami jak dziecko. Nawet najbardziej roznamiętnieni widzowie od razu się wtedy zorientowali, że przecież nie był to prawidłowy gol. Kamera naszej telewizji niechcący pokazała tańczącego selekcjonera i zaraz zawstydzona uciekła w inny kadr. Nieprzerwany gwizd, gdy goście grali lepiej, towarzyszył także następnemu meczowi na tym samym stadionie podczas spotkania Górnika Zabrze z Bayernem. Niespodziewana zwycięska bramka Niemców bardziej załamała żądnych sukcesu widzów niż śląskich graczy. Widzowie nie rozumieli, że właśnie teraz należy się swoim życzliwy doping. Ten styl reagowania, ukształtowany w niemałym stopniu przez niektóre relacje i komentarze telewizyjne, powoduje, że każdy faul gości jest zbrodnią, a każde przewinienie swoich graczy to następstwo pomyłki sędziego. Prawie nikt już nie dostrzega, że zwykle więcej fauli popełniają nasi gracze – wystarczyło liczyć rzuty wolne, kto je bił i w którą stronę, choćby podczas ostatnich spotkań z Belgami i Bayernem. To jednak już dotyczy samej techniki futbolu, a są sprawy ważniejsze: jaki wpływ wywierają tak zwane ważne mecze na szerokie kręgi naszej społeczności? Otóż wpływ ten jest fatalny. Nie ma braw dla gości. Ryk, gwizd albo cisza. Nie idzie się na mecz po to, by oglądać grę, życząc sukcesu swoim, i znaleźć emocje w oczekiwaniu na odkrycie zagadki: kto zwycięży – lecz tylko po to, by być świadkiem, jak przegrywają goście. Ponurość takiej miłości do sportu wynika może z jakiegoś kompleksu niższości, oczywiście u tych, którzy tak reagują i takie reakcje podsycają. Czyżby szło i o wzięcie odwetu za niepowodzenia na innym polu? A może sukces piłkarzy ma być formą jakiejś rekompensaty? Zdobyty gol może pokrzepić jak ćwiartka wypitej wódki, zwycięstwo – obojętnie zasłużone czy niezasłużone – na jakiś czas zamroczy. Tyle gorzkich słów, ktoś powie, tylko za to, że gwiżdżę, a trener nie rozumie, o co w sporcie chodzi? Gdzie indziej przecież padają trupy na stadionie. Można i tak ująć sprawę, ufając w to, że nasze służby porządkowe są sprawniejsze niż w Brukseli. Czy chodzi nam jednak jedynie o to, by ludzie u nas nie masakrowali się na stadionie? Po co więc te górnolotne słowa o wychowawczej funkcji sportu? W dzienniku telewizyj 92 nym po grze z Belgami zademonstrowano krótkie resume meczu. Wynikało, że byliśmy lepsi, „Boniek strzelił w słupek. Tylko pech odebrał nam zwycięstwo. Nasi weszli do finałów mistrzostw świata. Pięknie było!” Kibic. Temat rzeka. Ile razy podejmuje się go na najrozmaitszych łamach. Przeważnie mowa o kibicu na stadionie. Od pewnego czasu wywalczył sobie przebojem i przedłużył egzystencje na czas po meczu. Rozprzestrzenia chamstwo na tramwaj, autobus, ulicę, dworzec. Europeizujemy się w jak najgorszym sensie, naśladujemy opitych piwem albo whisky, a niekiedy zhaszyszowanych młodzieńców z miast angielskich czy holenderskich. Toczyły się już prawdziwe bitwy kibiców na ulicach niektórych miast. A jednak za Coubertina tego nie było. Było za to wcześniej. Za panowania Anastazjusza, półtora tysiąca lat temu, w milionowym już wówczas Konstantynopolu na wyścigi kwadryg kibice noszący barwy niebieskie przyszli na arenę z koszami owoców, w których ukryli kamienie i sztylety. Kiedy ich zaprzęgi przegrały z zielonymi, wyciągnęli oręż i zmasakrowali kibiców strony przeciwnej. Za panowania Justyniana dochodziło do jeszcze większych zamieszek z powodu zawodów. Raz cesarz wziął stronę zielonych. W odpowiedzi kibice niebiescy obrzucili Justyniana obelgami, nazywając go kłamcą, osłem i tyranem. Cesarz rzucił im groźne: – Czy życie wam aż tak niemiłe? – i wtedy dopiero zaczęło się. Ale jak się skończyło, nietrudno się domyślić. Władca kazał schwytać przywódców i powiesił leaderów zarówno niebieskich, jak i zielonych. 93 Pomost 8 lipca 1985 roku zmarł w wieku 75 lat redaktor Aleksander Reksza. Dorośli, nie mówiąc o starszych miłośnikach sportu, dobrze pamiętają Rekszę, cenią jego pióro i treści, jakie nim tworzył. Ale młodzi? Młodych stale przybywa, są nieustannie wzrastającą większością, więc sądzę, że trzeba przybliżyć im tę postać. Reksza był ostatnim wybitnym polskim dziennikarzem sportowym, z pokolenia, które pracowało w tym zawodzie już przed II wojną, ostatnim z tych, którzy po wojnie pracowali w kraju. Reksza i Stanisław Mielech, Tadeusz Grabowski i Kazimierz Gryżewski, Stanisław Rothert, Zygmunt Weiss i Wojciech Trojanowski – to ścisła czołówka dawnego polskiego dziennikarstwa sportowego. Plastycznie opisywali piórem albo głosem to, co działo się na stadionach. Poprawna polszczyzna, niejednokrotnie erudycja, niezależność w wyrażaniu sądów, bogactwo opinii, to w sumie wzbogacało wiedzę o sporcie ich słuchaczy i czytelników. Reksza pracował ponad 50 lat; w Polskim Radio do wybuchu wojny, a po wojnie był kierownikiem redakcji sportowej do 1954 r. Był także redaktorem pism sportowych, przede wszystkim przez 16 lat naczelnym magazynu „Boks”, bo boks Reksza najbardziej ukochał, jako młodzieniec sam boksował, a potem stał się jedynym w swoim rodzaju znawcą pięściarstwa. To właśnie on był tak śmiały, że szukał w boksie zawodowym wartości humanistycznych, umiał je odnaleźć i mistrzosko przedstawić zawsze poprzez losy człowieka walczącego w ringu, poprzez jego wzloty i upadki także poza ringiem. Reksza był współautorem pierwszej polskiej powieści sportowej: „Wielka gra”. Szła przed wojną w „Przeglądzie Sportowym” w odcinkach, cała młodzież zaczytywała się, marząc, by zostać wielkim polskim bramkarzem jak ów wyimaginowany Grant – najlepszym w świecie, lepszym niż legendarny Hiszpan Zamorra, jeszcze wspanialszym niż idole niedawni i dzisiejsi. Banks, Jaszyn, Zoff, Schumacher. Jak pisał Reksza? Prosto, precyzyjnie i powoli, z wielkim mozołem. Zastanawiał się niemal nad każdym słowem. Dlatego Jego sportowa proza jest tak powściągliwa i prawdziwa. Stworzył jedyny w swoim rodzaju reportaż. Nie oglądał na własne oczy sławnych pojedynków bokserskich, choćby walki Carpantier – Dempsey rozegranej w lipcu w 1912 r. w USA – ale jak ją opisał! Benedyktyńska dokładność; żeby napisać artykuł, zbierał materiały miesiącami. Szczegóły, fakty, fakty – a jednocześnie klimat epoki, nastrój. Czytając ma się wrażenie, że jesteśmy w tłumie otaczającym ring, na którym walczą Dempsey i Carpantier, czujemy upał, ścisk, słyszymy uderzenia rękawic. Wraz z odejściem Rekszy zrywa się pomost pomiędzy starym pokoleniem naszych dziennikarzy sportowych a ich pokoleniem obecnym. Generacja dziennikarzy sportowych, do której należę, starała się po starszych kolegach pomost ten podtrzymywać. Czy teraz ci młodzi koledzy udźwigną go, starając się przenieść w obecny twardy, pełen powikłań czas dawne wartości sportu, wartości ludzkie, które dla Rekszy, a potem dla Jego wychowanków, nie były utopią, ale głównym sensem całej pracy? Ci najstarsi koledzy długo pracowali na sympatię i zaufanie odbiorców. Jak porównać to z błyskawiczną popularnością, jaką zyskują na przykład obecnie sprawozdawcy telewizji polskiej, którzy odczytują sportowe wiadomości w dzienniku i przekazują relacje z najrozmaitszych zawodów? Wystarczy, że robią to przez kilka miesięcy i niemal każdy już ich zna z nazwiska, wie, jaką mają twarz. Jedyną żywą reakcją na te słowa skierowane do młodszych kolegów, by starali się z kolei dalej przenosić dawne, dobre tradycje naszego dziennikarstwa sportowego – był artykuł w „Dzienniku Ludowym” napisany przez Józefa Głogowskiego. Podtrzymywanie dobrej tradycji uznał za sprawę podejrzaną, nonszalancko potraktował pamięć o Aleksandrze Rekszy, 94 wytknął moją „niezłomność” – jak napisał – decyzji odejścia od telewizyjnego mikrofonu w brzemiennym czasie. Nie spodobał mu się także ostatni akapit „Pomostu”, który przytoczył w całości, kończąc cytat czymś w rodzaju pogróżki w stylu skądinąd znanym: „Aby nauka nie poszła w las, pomału się go karczuje. Na to nie ma rady”. Ten dziennikarz, czy raczej drwal, przystąpił wiec w roku 1985 do budowania (miejmy nadzieję – samotnie) pomostu jakiejś własnej tradycji. Tylko jakiej? Czy wymyślił ją sam? Ma większą ochotę na siekierę niż pióro. Tego drwala znam teraz tylko z nazwiska. Ale jego twarz? 95 „AS”, „SPORTOWIEC” z lat 1986 – 1988 W 1986 roku przyjąłem propozycję współpracy z periodykiem „AS”, poświęconym tenisowi. „AS” powstał przy tygodniku ilustrowanym „Sportowiec”, toteż i w „Sportowcu” zacząłem od czasu do czasu zamieszczać materiały. Niektóre włączyłem do tego zbioru; są nieco obszerniejsze niż wcześniejsze felietony. 96 Zmierzch debla? Umieją w niego grać, ale nie przykładają się. Jakby przestali go cenić, bo i nie jest on w takiej cenie jak singel. Dużo niższe nagrody pieniężne, no i mniejszy prestiż. Kto wymieni bez namysłu nazwiska deblistów, którzy wygrali Wimbledon przed dwoma laty, nie mówiąc już o tych, którzy wygrali przed laty dziesięciu? Która para wygrała Roland Garros przed pięciu laty? Zwycięzców singla w Wimbledonie albo na Flashing Meadow niejeden z nas wyliczy natychmiast i nie będzie miał trudności z wymienieniem nazwisk triumfatorów wielkich turniejów nawet z dawniejszych lat. Pieniądze. Dla przykładu: McEnore za zwycięstwo Wimbledonu w 1983 r. otrzymał 66 tysięcy funtów. Za debla, grając z Flemingiem, otrzymali po 13 tysięcy funtów każdy. Debel. Ponieważ „AS” służy popularyzacji tenisa, więc nie powinno w nim braknąć najrozmaitszych szkiców przypominających dzieje tego sportu. Od razu nasuwają się takie nazwiska jak: Borotra albo Brugon – dwaj z czterech słynnych muszkieterów francuskiego tenisa. Pozostali to: mało utalentowany, ale niebywale pracowity i szalenie mądry w grze na korcie Lacoste (ma zielonego krokodyla w handlowym herbie wielkiej firmy tenisowej konfekcji) oraz finezyjny Cochet. Ale Borotra był chyba pierwszym największym deblistą, był może nawet twórcą nowoczesnego stylu w grze podwójnej. – Do siatki! Serwis, wolej, smecz! Jego pierwsze triumfy przypadają jeszcze na rok 1925. 61 lat temu zdobył mistrzostwo Francji i wygrał Wimbledon w deblu, mając za partnera nie Brugnona, ale Lacoste’a, Brugnon miał także wielką kartę deblową: wygrał Wimbledon aż cztery razy, mając za partnera Borotrę lub Cocheta i aż pięć razy zwyciężył w Paryżu na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych. W singlu nie notował wielkich sukcesów. Grał nie siłą uderzenia, ale genialnie plasował piłki, był taktykiem, spokojny, wykwintny na korcie. Pierwszy muszkieter, który zszedł z tego świata. Bodaj tylko raz wystąpił w Warszawie, podobnie jak Borotra i Cochet. Lacoste’a nigdy nie widziały polskie korty. Wielką parę stanowili Amerykanie, Allison – van Ryn. Wygrali Wimbledon w 1929 i 1930 r., przerywając na krótko hegemonię Francuzów. Dociągnęli jeszcze do 1935 r., ale pierwszeństwo wydarli im Australijczycy. Na czoło wysuwali się także Anglicy i wreszcie w ostatnich latach przed II wojną pojawił się nowy, wspaniały debel z USA: Budge – Mako. Budge był jednak arcysinglistą, pierwszym, który zdobył Wielkiego Szlema (w 1938 r.), za to Mako to był drwal tenisowy, używał głównie trzech potężnych uderzeń: serwisu, smecza i woleja. Kilkakrotnie partnerował Jędrzejowskiej w mikście. Do najlepszych deblów tamtej epoki dołączyć trzeba także Anglików i Australijczyków. Nie będę mnożyć nazwisk, przypomnę tylko Anglika Hughesa, który podobnie jak Brugnon specjalizował się głównie w deblu. Jeden z jego nielicznych sukcesów singlowych to zdobycie międzynarodowego mistrzostwa Polski w 1935 r. na kortach Legii. I tak zamknęliśmy dawną dobę debla. Po II wojnie debel nadal rozwijał się bujnie. Miłośnicy tenisa rozkochani byli w walkach najrozmaitszych par, porwani szybkością akcji, refleksem niebywale widowiskowych meczów, w których prześcigano się w sztuce celnych serwisów, wolejów, smeczów i lobów, a przede wszystkim returnów, które zawsze były podstawowym elementem gry. Największe pary wywodziły się z USA i Australii, można mówić o całkowitej ich hegemonii, bo przecież przez całe lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte, a nawet na początku lat siedemdziesiątych Puchar Davisa był sprawą wyłącznie australijsko – amerykańską. Chyba jest ścisły związek pomiędzy rangą Pucharu Davisa a rangą debla. Kiedy rozgrywki pucharowe 97 przytłumiły nie tylko turnieje Wielkiego Szlema, ale i sowicie opłacane turnieje Grand Prix i WCT, wówczas i prestiż debla począł maleć. Ale jeszcze były pary ściśle ze sobą związane, stale pojawiające się razem. Najciekawsze pary składały się z dwóch wcale nie wybitnych singlistów. Stawali razem i bili największych mistrzów. Taką parą byli właśnie Hewitt – McMillan. Wygrali Wimbledon, proszę zwrócić uwagę na daty: w 1964 r., w 1967 r., w 1972 r. i jeszcze w 1978 r. Pewnie pamiętamy ich z transmisji telewizyjnych, przeprowadzanych często w latach siedemdziesiątych. Krępy, łysy Hewitt z bródką i szczupły McMillan, grający w nieodłącznej białej czapeczce. Potem przyszedł czas, kiedy bezsprzecznie najlepszą parą stali się McEnore – Fleming. Tak, ale to był McEnroe z jego finezją i znakomicie uzupełniający go kolejny drwal: Fleming. Ostatnie czasy to Curren – Denton, sukcesy Węgra Taroczy i Szwajcara Gunhardta, para Flach – Seguso. Ale prestiż debla wciąż malał. Niektórzy twierdzą, że wysiłek, jaki trzeba dać z siebie, by ubiegać się o sukcesy w grze pojedynczej, wpływają na to, że najlepsze rakiety prawie w ogóle nie występują w deblu. Szkoda im sił, szkoda nerwów. I jeszcze jedno: kto pamięta, że tylko jednej parze udało się zdobyć Wielkiego Szlema w deblu. Sztuki tej dokonali Sedgmann – McGregor jeszcze w 1951 r. Osobne miejsce w historii debla, co przyjemnie napisać, ma Polak Fibak: – najpierw z Mailerem triumfował w turnieju WCT w 1976 r., a z Holendrem Okkerem dwa lata później. Nie wszyscy pamiętają, że Fibak ma jeszcze jeden cenny sukces: zwycięstwo w wielkoszlemowym turnieju właśnie w deblu, w Australii. Mając za partnera Warwicka wygrał na antypodach cały deblowy turniej. To ważna karta w długiej karierze naszego tenisisty. Jesteśmy przy naszych polskich sprawach. Polski debel. Nie wiodło nam się w nim przez długie lata. Był słabym punktem. W dobie przedwojennej w spotkaniach pucharowych z góry liczyliśmy się ze stratą tego punktu. Tłoczyński, Hebda, Tarłowski, Wittman, mówiąc najogólniej, hołdowali grze raczej z głębi kortu. Tarłowski – mistrz Polski w 1937 r., przez pewien czas podparł się, kto wie, czy nie pierwszym (jeśli nie liczyć J. Stolarowa) rasowym naszym deblistą, zapomnianym Walerym Bratkiem, i przez parę lat stanowili niezłą parę. Morderczy forhend Tarłowskiego w połączeniu z ruchliwością Bratka i jego zmysłem deblowym przedstawiały pewną wartość. Dopiero krótko przed wojną zestawienie Ignacego Tłoczyńskiego z nowocześnie jak na owe czasy grającym Adamem Baworowskim dało wreszcie efekt. W 1939 roku doszli aż do półfinału na Roland Garros. To był pierwszy poważny sukces polskiego debla. Jednocześnie pojawiła się dużo młodsza para, powszechnie zwana parą przyszłości. Ksawery Tłoczyński i Jerzy Gottschalk. Miałem okazję wielokrotnie grać przeciwko Jurkowi i Ksawerkowi. Nieraz byłem partnerem Jurka w deblu w mniej ważnych meczach klubowych i turniejach. Juniorzy porwani byli tą grą dzięki świetnym występom tych dwóch starszych kolegów. Nasze chłopięce mecze! Choćby w finale Mistrzostw Polski Juniorów w Katowicach w 1938 r., kiedy W. Skonecki i Chytrowski pokonali nas z Juraszem, albo w Poznaniu latem 1939 r., kiedy z Siodą udało nam się zdobyć tytuł po zwycięstwie nad Piątkiem i Michalakiem. Coś ruszało się w polskim deblu. Gottschalk i Ksawerek Tłoczyński grali właściwie miękko, ale precyzyjnie i szybko, tak zgrani, że stanowili jakby jedność, niczym jeden gracz operujący dwiema rakietkami. Zaszliby wysoko, gdyby nie wojna. Po wojnie – cóż, Skonecki nie był deblistą. Jego piękny tenis pozbawiony liftowanych uderzeń był sztuką typowo singlową. Zmierzch debla? Czy to możliwe? Przecież właśnie w deblu, kiedy jest stawka, tenis ofiarowuje niebywałe emocje. Nie ma monotonii długich wymian piłek posyłanych z końcowej linii. Serwis, return, przemienne ataki przy siatce. Czasami piłka nie wychodzi poza obręb kortu, choć bita jest potężnie z powietrza. 98 Jeden z najpiękniejszych meczów tenisowych, jaki widziałem na przestrzeni pół wieku – to wimbledoński finał Australijczyków Hoada – Frasera z Amerykanami Patty – Mulloy. Rok 1957. Trzy godziny cudownej ekwilibrystyki. Zwycięstwo właśnie nie siły i młodości, ale inteligencji i dojrzałości. Nie serwisy, lecz returny, nie smecze, lecz niemal delikatne stopwoleje lub loby posyłane w idealnym momencie na końcową linię przyniosły zwycięstwo Amerykanom w tym największym z wielkich turniejów. Przyszły trochę inne czasy. Wielki Borg nie był wielkim deblistą, nie lubił debla. A Connors? A Lendl? Ech, kto pamięta dziś Brugnona lub Hughesa? Oprócz debla jest inna gra podwójna w tenisie, gra mieszana, czyli mikst. Nasza dawna, wielka mistrzyni, Jadwiga Jędrzejowska, prócz sukcesów w singlu na miarę wicemistrzostwa Wimbledonu w 1937 roku, miała także wybitne osiągnięcia w mikście. Miewała różnych partnerów w zależności od rangi turnieju. Jednym z nich był król Szwecji Gustaw V, który pod pseudonimem Mister G. brat udział w wiosennych turniejach na Riwierze, rozgrywanych z tak zwanym handicapem dla graczy mniej zaawansowanych. Po jednym wspólnym meczu Jędrzejowska poprosiła króla o autograf. – Bardzo chętnie – powiedział – tylko proszę o coś do pisania. Zaczęto rozglądać się za piórem, wreszcie jakiś przygodny widz, zresztą Polak (nasi rodacy zawsze włóczyli się po świecie), znalazł w kieszeni już nie tyle ołówek, ile skrawek, ogryzek ołówka. Król wziął to w dwa palce i przyjrzał się uważnie. Chwilę wahał się i podpisał. Jędrzejowska zaczęła dziękować i zrobiła nieśmiały ruch, by odebrać z rąk króla ów ołówek. Ale Mister G. pokiwał głową: – Ach nie, proszę pozwolić, że wezmę to na pamiątkę – i schował do kieszeni białych spodni. Na początku okupacji w 1940 roku Jędrzejowską wezwało gestapo: – Berlin otrzymał pismo od króla Szwecji. Król życzy sobie, byśmy panią wyekspediowali do Sztokholmu. Jędrzejowska odmówiła. W 1946 roku, kiedy wróciła na zagraniczne korty, raz grała na turnieju w Sztokholmie. Dojrzała w loży na trybunach króla. Lekko pogroził jej palcem. Bądź co bądź nie zastosowała się do jego życzenia, które ponoć bywa rozkazem. Mówiąc gestapo „nie” – złamała pewnie etykietę. 99 Dwa złota Haliny Konopackiej Starsi miłośnicy sportu sądzą, że wiedzą o niej wszystko, no, prawie wszystko. Czy na pewno? Młodzi pewnie słyszeli, że była kiedyś taka sławna polska zawodniczka, ale to dla nich tak odległe, że „prawie nieprawda”. Ówczesne rekordy wydają się młodym niemal śmieszne. 39,62 metra w rzucie dyskiem kobiet??! – To bez treningu rzuciłbym tyle – powie dzisiaj mocny chłopak. A ilu młodych, dla których idolami są Boniek i Grubba, w ogóle nic nie słyszało o tej pani. Latem 1988 roku minęło 60 lat od dnia, kiedy na olimpiadzie w Amsterdamie Halina Konopacka zdobyła pierwszy złoty medal dla Polski. Dzieli nas dużo więcej niż pół wieku od tego zdarzenia, a od jego bohaterki dzielą tysiące kilometrów, gdyż pani Halina mieszka w Stanach Zjednoczonych, na Florydzie, i już od dawna nie odwiedzała ojczyzny. Była po wojnie z wizytą parokrotnie. Niestety, zdrowie już jej nie dopisuje. Urodziła się w 1900 roku w Rawie Mazowieckiej, ale całą młodość spędziła w Warszawie. Sport, jak wspomina, zaczęła uprawiać mając 8 lat. W ogródku jordanowskim zwyciężyła z łatwością w konkursie polegającym na celności rzutu piłką, choć wśród rywali byli także chłopcy, nie tylko same dziewczynki. „Szłam potem trzymając tę piłkę z całej mocy, aby nikt z chłopców nie wyrwał mi tego, co wygrałam po raz pierwszy w życiu”. Halina Konopacka. Teraz kobiety rzucają dyskiem niemal dwa razy dalej. Czy obecni kibice zdają sobie sprawę, kim była dla polskiego sportu? Rok 1928. Zaledwie 10 lat po odzyskaniu niepodległości. Wcześniej, na Igrzyskach Olimpijskich w Antwerpii w 1920 roku z wiadomych względów Polska nie była w stanie wziąć udziału. W 1924 roku na olimpiadzie w Paryżu zajmowaliśmy dalekie miejsca, często odpadając w eliminacjach, i całym dorobkiem były dwa medale: srebrny zespołu kolarzy torowych i brązowy jeźdźca, porucznika Królikiewicza. Amsterdam – to tam przerwaliśmy zaporę dzięki Konopackiej. Przywieźliśmy pięć medali – jeden srebrny, trzy brązowe i wreszcie – złoty. Pani Halina tak powie po latach: „Wartością całej mojej kariery jest jedynie to, że byłam pierwszą złotą medalistką i wskutek tego pewnie trochę zachęciłam polską młodzież do uprawiania sportu”. Igrzyska w Amsterdamie. Wielkie dni i wielkie biegi Finów Ritoli i Nurmiego. Amerykanin John Weissmüller, późniejszy najsłynniejszy Tarzan filmowy, wciąż niedościgłym pływakiem. Urugwaj wygrywa piłkę nożną przed Argentyną i Włochami. Koniec lat 20. Warszawa. Jest już po wypadkach majowych, życie stabilizuje się, choć świat ogarnia straszny kryzys. Warszawa coraz bardziej ruchliwa. Jeżdżą dorożki, ale przybywa taksówek. Kino jeszcze nieme. Wkrótce zabłysną dwie gwiazdy ekranu: Jadwiga Smosarska i Jan Kiepura – bożyszcze nie tylko opery. Naczelnym redaktorem „Przeglądu Sportowego” jest Kazimierz Wierzyński. Zwyciężył w Amsterdamie w konkursie sztuki jako autor tomu poezji pt. „Laur olimpijski”. Ktoś powie, że wtedy konkurencja na olimpiadach była mniejsza i poziom bez porównania niższy. Na pewno. Cóż z tego? Cóż z tego, że Nurmiego dublowaliby dziś zawodnicy kiepskiej klasy, a Weissmüller nie mógłby pojechać na olimpiadę, bo nie miałby wymaganego minimum. Nikt dawnym mistrzom nie może odebrać prawa do zasług. Inny trening, inny sprzęt i nie było dopingu – ani sztucznego, ani w postaci wysokich premii pieniężnych. Nie będę opisywał szerzej jej zwycięskiego startu w Amsterdamie, szczegóły znaleźć można w dostępnych źródłach. Przytoczę jedynie kilka wypowiedzi: osoby z bliskiego grona Konopackiej, cytaty z ówczesnej prasy, a przede wszystkim słowa złotej medalistki. To, co mówiła innym i co sam kiedyś miałem okazję od niej usłyszeć. Wreszcie to, co stanowi szczególną wartość: zapis na taśmie magnetofonowej jej wspomnień. Taśmę tę udostępniła mi z największą życzliwością siostrzenica pani Haliny, pani Krystyna Kotecka. Cichy, nie całkiem wyraźny głos Konopackiej, nagrany w jej amerykańskim domu. 100 Dawna czołowa dyskobolka Irena Dobrzyńska tak zapamiętała swą sławną koleżankę, kiedy była jeszcze daleka od kariery: „...była piękną dziewczyną, rosła sobie spokojnie, choć nadmiernie, w Warszawie, uczyła się w miarę dobrze i jak wszystkie dziewczęta jej epoki marzyła o karierze gwiazdy filmowej. Tymczasem los figlarz popchnął rodziców Halinki do sklepu sportowego, gdzie kupili jej na gwiazdkę narty. Debiutantka kunsztu narciarskiego stała się tematem kpin dobrze jeżdżących kolegów, a że była dziewczyną ambitną, postanowiła natychmiast zapisać się do sekcji narciarskiej, aby w następnym sezonie pokazać szydercom, jak się jeździ. Jednak los dalej kierował przypadkami i Konopacka w kancelarii AZS – u zastała lekkoatletkę Halinę Woynarowską, która podstępnie skierowała ją na treningi lekkoatletów”. Nie powstrzymam się w tym miejscu od dygresji. Będzie to trochę zakłócać chronologię wypadków, ale może także przybliży bardziej tę postać. W wiele, wiele lat później, kiedy prowadziłem świąteczny program w telewizji pt. „Dawne gwiazdy przy choince”, zaprosiłem do studia między innymi Wacława Kuchara. Konopacka mieszkała po drugiej stronie Oceanu. Co więc robić? Zatelefonowałem do niej podczas programu i telewidzowie usłyszeli jej głos i przekonali się, jak dobrze pamięta kraj i jak mocno tęskni. – Tatry! Hala Gąsienicowa, Goryczkowa! Mój Boże, nigdy nie zapomnę zjazdów z Kasprowego i wieczorów w schronisku. To najmilsze wspomnienia w życiu. Była wzruszona, trochę egzaltowana. – Proszę pozdrowić moje koleżanki i kolegów z boiska, przyjaciół z trybun. Charakterystyczne, że w parominutowej rozmowie nie mówiła o rzucie dyskiem, mówiła o swoim narciarstwie. Taką widać potęgą jest ten sport i taką siłę mają wspomnienia z dawnego Zakopanego. W studiu telewizyjnym siedział wówczas drugi ważny gość, wielki polski sportowiec – Wacław Kuchar, jeszcze wcześniejszy olimpijczyk. Reprezentacyjny piłkarz, wszechstronny lekkoatleta, hokeista, łyżwiarz. Rozegrał 1052 mecze piłkarskie, strzelił 847 goli. Sędzia, działacz, potem trener. Osobny, szczególny rozdział naszego sportu. Kuchar był na wizji i opowiadał o dawnych dziejach. Miał wtedy dużo więcej niż 70 lat. Chodził o lasce. Kamera uchwyciła drobny, wymowny szczegół. Kiedy opowiadał o ważnym meczu reprezentacji Polski, nagle zaczął energicznie machać nogą, jakby pochwycił piłkę na nogę po udanej centrze i za chwilę strzeli gola przeciwnikowi. Czy taśma, która zarejestrowała nieżyjącego już nestora polskiego sportu oraz utrwaliła wtedy bodaj ostatnią jego opowieść, a także głos Konopackiej, jest w archiwum polskiej telewizji, czy została bezmyślnie skasowana jak niektóre inne, dawne sportowe dokumenty? Praktyka w tym względzie bywała od lat jak najgorsza. Przenieśmy się do Agrykoli, tego parku sportowego, który istnieje do dziś. Niechaj pojawi się na chwilę postać słynnego wówczas trenera polskich lekkoatletów, Francuza Baqueta. Kiedy zobaczył na boisku Konopacką, od razu zdecydował, że jej miejsce tam, gdzie uprawia się lekkoatletykę. Ona sama tak mówi po latach o swym pierwszym rzucie: „Wzięłam do ręki dysk, leżał wygodnie w dłoni, nie wydał mi się ciężki. Obróciłam się raz i drugi i wyrzuciłam go w przestrzeń. Zaczęli wołać, że padł bardzo daleko. Tak się zaczęło”. Rychło ustanowiła pierwszy rekord, potem dalsze. „Trenowałam dość ostro. Praca? Nie, to była przyjemność. Jedna z wielu najmilszych rozrywek”. Nie rzucała tylko dyskiem, uprawiała wiele dziedzin sportu, skakała wzwyż, startowała w wieloboju, w sztafetach, rzucała oszczepem, pchała kulę. 27 razy zdobywała mistrzostwo Polski w najrozmaitszych konkurencjach. Zimą jeździła na nartach. Przyjdzie czas, że będzie grać jako zawodniczka w turniejach tenisowych, o tym opowiem dalej, będzie startować w rajdach automobilowych. 101 Pojechała do Amsterdamu na olimpiadę już jako jedna z faworytek. „Przegląd Sportowy” tak napisał: „...dysk obchodzi nas specjalnie ze względu na udział Konopackiej. I musimy przyznać, że szanse nasze są bardzo dobre”. Startować w roli faworyta. Każdy wie, co to znaczy. Po swym triumfie tak pisała w czasopiśmie „Stadion”: „Mój dzień zapowiadał się nieszczególnie. Od rana padał deszcz. Oślizgły dysk, miękkie koło, zimno, wiatr to niedobre prognostyki. Jedyne moje atuty – chęć zwycięstwa – choć tak wielka, że prawie pewność. Droga ze Stadjonu (zachowuję dawną pisownię) tym razem dłuższa niż co dzień. Samochód czegoś posuwa się wolniej... Z szatni przez długi tunel wychodzę na boisko. Dopiero teraz widzę przytłaczającą potęgę Stadjonu. Z trudem odnajduję biało – czerwone chorągiewki na trybunach wśród rozkołysanego tłumu widzów, wyglądającego jak masa brzęczących natrętnie os, skupionych około zielonego kwiatu boiska”. Zawsze była trochę egzaltowana, wyczulona na barwy, nastroje. Przecież pisała wiersze, o tym także później. Walka o medal. Od pierwszej kolejki objęła prowadzenie rezultatem 39,17 metra. Potem rzuciła dalej. 39,69 metra. Wygrała i poprawiła rekord świata o 44 centymetry. Najgroźniejsze rywalki: Amerykanka Copeland i Szwedka Svedberg nie miały wiele do powiedzenia. Przegrały o kilka metrów. Zagrali nasz hymn. Słynny polski sprawozdawca radiowy Wojciech Trojanowski (zmarł w czerwcu 1988 roku w Londynie), płotkarz, olimpijczyk z Amsterdamu, opowiadał mi kiedyś następującą historię. Na stadionie w Amsterdamie rozbrzmiewają dźwięki Mazurka. Wszyscy stoją na baczność i milczą, tylko z loży honorowej dochodzi czyjś śpiew. Wśród gości oficjalnych stoi przedstawiciel PKOl, Kazimierz Glabisz, i on jeden podchwycił melodię. Wzrok utkwił we fladze wędrującej na szczyt masztu i śpiewa. Trochę ponoć fałszował, ale zrobił ogromne wrażenie na wszystkich wokoło. Taki był może początek późniejszych chóralnych śpiewów na wszystkich stadionach przed meczami lub w czasie dekoracji. Polak wprowadził ten zwyczaj. Była faworytką, musiała więc przeżywać duży stres przed startem. Opowiadają, że w dniu konkursu tylko na pozór była spokojna. W pewnym momencie musiała się rozładować. Podano jej w wiosce jajecznicę, spróbowała i raptem cisnęła talerzem o podłogę: „Nie będę tego jeść! Kto to tak przesolił?!” Powrót do kraju był triumfalny. Irena Dobrzańska wspomina: „Mistrzyni olimpijska stojąc na podium uświadomiła sobie, że sławę zdobyć można nie tylko na srebrnym ekranie i właściwie osiągnęła wszystko, czego pragnęła... Halina przy takim wzroście w całym Hollywood nie znalazłaby dla siebie odpowiedniego partnera”. Stale przewijają się marzenia o karierze filmowej. Konopacka była piękną, rosłą, zbudowaną jak posąg kobietą. Startowała dalej, zawsze wygrywała w swojej konkurencji. Wycofała się z boiska jako niepokonana dyskobolka w 1931 roku. Miała już następczynię. Rzucała dyskiem coraz dalej i dalej inna polska dziewczyna, rodem z Pabianic, nie tak wysoka jak Halina, ale także zgrabna, pełna uroku blondynka, Jadwiga Wajsówna. Zdobędzie brązowy medal w 1932 roku w Los Angeles, srebny w 1936 roku w Berlinie. Konopacka nosić już będzie nazwisko Matuszewska. Wyjdzie za mąż za bardzo interesującego człowieka. Ignacy Matuszewski, minister, przychodził często na zawody i, jak powiada pani Dobrzańska, właśnie on „skaperował Halinę na żonę”. Będą już razem z loży rządowej oglądać zawody, rzuty Wajsówny, biegi Kusocińskiego. Małżeństwo to wprowadziło ją już całkowicie w świat high life’u. Rauty, rewie mody, podróże. Bliskie przyjaźnie ze środowiskami artystycznymi, szczególnie mocne więzy państwa Matuszewskich z państwem Kazimierzostwem Wierzyńskimi. Fakt, że została żoną bardzo ważnej osobistości, wpłynie nie tylko na jej życie w latach trzydziestych, ale i na czas tak brzemienny, jakim był wybuch wojny i cała późniejsza zawierucha. To osobny, niezmiernie ważny rozdział jej życia. 102 Jej popularność nie miała granic. Sprawiała to fama o złotym medalu, uroda, bezpośredniość wobec dawnych koleżanek i kolegów, stały z nimi kontakt, choć była żoną wysokiego dygnitarza. Częste fotografie w gazetach podczas oficjalnych przyjęć, jak jeździ na nartach, biega na korcie, prowadzi samochód. „Kiepura – pyskiem, Konopacka – dyskiem” – to powiedzenie krążyło po całym kraju, wymyślone gdzieś na przedmieściu Warszawy. Te dwie postacie były szczególnie głośne. Oboje umieli łatwo nawiązywać kontakt z każdym człowiekiem, spotkanym nawet przelotnie. To budziło spontaniczną sympatię ulicy. Tenis Konopackiej. To wtedy miałem szczęście poznać ją osobiście. Po raz pierwszy zobaczyłem ją na korcie jako już cenioną zawodniczkę podczas Mistrzostw Polski rozgrywanych w Krakowie w 1937 roku. W singlu nie zaszła daleko, ale w grze mieszanej, mając za stałego partnera Czesława Spychałę, czołowego gracza kraju, doszła bodaj do półfinału. Potem spotykać się będziemy na rozmaitych turniejach. Grywało się w końcu lat trzydziestych w Juracie, Ciechocinku, Krynicy czy Wejherowie. Turnieje w uzdrowiskowych miejscowościach były wyjątkowo przyjemne. Miewały mocną obsadę, przyjeżdżały czołowe rakiety. Kwitło życie towarzyskie. Nikt nie schodził z kortu, by gdzieś zniknąć. Wspólne wieczory, flirty, tańce, brydż. Teraz raczej tłucze się turnieje w krajowym grand prix o punkty i punkciki. Któregoś lata zajrzałem na piękne korty w Wejherowie. Pusto i głucho, ale powyżej kortów na wzgórzu rośnie ta sama ściana gęstego lasu, idzie od niej przyjemny chłód i zaprasza do gry. Ze Spychałą stanowili mocnego miksta. Pan Czesław grał pięknie pod względem stylu, mocny serwis, czysty wolej. Był przede wszystkim rasowym deblistą i mikścistą właśnie ze względu na ofensywny styl gry. Oboje byli nierówni w formie. Konopacka miała mocny forhend i walecznością nadrabiała pewne braki techniczne. Rasowa sportsmenka, choć późno weszła na turniejowe korty, miała wrodzony dar – umiała koncentrować się w przełomowych momentach, na ogół grała wtedy najlepiej. Spychała kierował jej grą dyskretnie, bardzo rzadko czynili sobie wyrzuty z powodu zepsutej łatwej piłki. Forhend pani Haliny czuło się na rakiecie, był to drive bity szeroko, lubiła czasem trzasnąć zaskakującego crossa. Już się człowiek szykował w mikście, by wykonać wypad wzdłuż siatki, nagle zagrywała wzdłuż linii i wtedy wstyd było wobec własnej partnerki: odsłoniło się chroniony własny korytarz, a tam raptem pani ministrowa posyłała piłkę. Głównie grywała w WLTK w parku Agrykoli. Miejsce spotkań i gier elity ówczesnej Warszawy. Arystokracja, dygnitarze, dyplomaci. Ale zapraszano i zwykłych młodzików z sąsiedniej Legii. Wcale nie było sztywno. Było wytwornie i swobodnie. Na WLTK właśnie odbywał się doroczny turniej dla młodzików do lat 16 o nagrodę znanego społecznika, Janusza Regulskiego. W turnieju tym stawiali pierwsze kroki Czesław Spychała, Jerzy Gottschalk, Ksawery Tłoczyński, Jan Strzelecki. Kiedy przekroczyli granicę wieku, dochodzili do głosu następni chłopcy w walce o „Puchar Młodych”, jak nazywano nagrodę Regulskiego, która w istocie przedstawiała małą statuę serwującego tenisisty. Z tarasu domku klubowego WLTK obserwował nasze finały książę Seweryn Czetwertyński, zasiadali państwo Matuszewscy, czasem ambasador USA Drextel Biddle, malarz – głośny portrecista Norblin, a nieraz zapalony amator tenisa Antoni Słonimski. Poezja w jej życiu. Jakże czynna była ta kobieta! Pisywała także wiersze. Już w roku 1929 ukazał się tom jej poezji pt. „Któregoś dnia”. Oto tytuły niektórych wierszy: „Podróże” („Plączą, wiją się szlaki wzdłuż i w poprzek krajów. Wagon leci przez ciemność płonącym zarzewiem. I szukam drogowskazu na każdym rozstaju. Bo wiedziałam, jak odejść, lecz jak wrócić, nie wiem”). „Mężczyzna”, „Kobieta”, „Zazdrość”, „Grzech”. Większość wierszy nosi charakter liryczny, są pełne zadumy, ściszonych nastrojów, przepełnione nostalgią. Zaskakujący jest ich ton. Zupełnie nie pasuje do urodziwej, sławnej kobiety, której wszystko się wiedzie, pochłoniętej dostatnim, bujnym życiem, rozrywanej przez ludzi, przy tym będącej towarzyszką życia człowieka całkowicie zajętego polityką. 103 Kim był jej mąż? Starszy o 9 lat, syn krytyka literackiego, studiował architekturę we Włoszech, filozofię w Krakowie, rolnictwo w Warszawie. Nie był legionistą, ale został wiernym piłsudczykiem. Działał w POW na Ukrainie. Po odzyskaniu niepodległości szybko pojawił się w adiutanturze Piłsudskiego, mianowany majorem. W wojnie 1920 r. otrzymał odpowiedzialną funkcję w II oddziale sztabu Naczelnego Wodza. Potem został szefem II oddziału, czyli wywiadu. Przesunięty do służby dyplomatycznej we Włoszech, powraca do pełnych łask po przewrocie majowym. Pracuje w MSZ, jest posłem w Budapeszcie. Powierzono mu potem urząd ministra skarbu, choć nie był ekonomistą. Nawet niechętni mu doceniają jego znaczne walory intelektualne i organizacyjne. Ale po śmierci Marszałka znów pojawia się na bocznym planie. Jest współredaktorem „Gazety Polskiej”, gdzie wykazuje wielkie zdolności publicystyczne. Często naraża się ostrymi artykułami. Znamiennym faktem jest jednak, że to jemu, Ignacemu Matuszewskiemu, z chwilą wybuchu wojny powierzono szczególnie odpowiedzialną i trudną misję ratowania złota Banku Polskiego przez wywiezienie skarbu za granicę. Stanisław Cat – Mackiewicz tak o tym pisze w jednej ze swych znakomitych książek pt. „Zielone oczy”: „Matuszewski uratował złoto Banku Polskiego, kwotę olbrzymią, bo wynoszącą około l miliarda franków szwajcarskich w złocie, przewożąc to złoto pomimo interwencji dyplomatycznej niemieckiej przez Rumunię, uciekając po kryjomu z olbrzymim balastem złotym z Konstancy na zakontraktowanym statku angielskim, fingując przeładowanie złota na statku w Konstantynopolu, wioząc go koleją do Bejrutu i wreszcie przewożąc odważnie, z wykręcaniem się od łodzi podwodnych, aż do Marsylii. Matuszewski, dawny znajomy generała Weyganda i mający pełno znajomych w prasie francuskiej, stał się po swoim wyczynie bohaterem dnia w Paryżu”. Tyle Cat – Mackiewicz. A teraz przysuńmy ucho do cichego, niewyraźnego głosu małżonki Matuszewskiego, Haliny Konopackiej, jaki płynie z kręcącej się taśmy magnetofonowej. Są na niej długie pauzy, zniekształcenie dźwięku, więc wydobywam fakty najistotniejsze. „Wyruszyliśmy z tym złotem nocą chyba 7 września 1939. Skarb schowany był w wielu skrzyniach drewnianych. Położono je po prostu na siedzeniach kilku miejskich czerwonych autobusów pewnie dla niepoznaki. Była to długa kawalkada. Mężowi i mnie towarzyszył minister Rajchman z żoną i córką, była oczywiście eskorta, ponadto kilku najbardziej energicznych pracowników Banku Polskiego. Ja prowadziłam duży samochód, zamykałam całą kawalkadę. Trudno opisać napięcie. Jechaliśmy na południowy wschód, kierunek: granica z Rumunią. Niemcy byli coraz bliżej. Wokół pożary po bombardowaniach. Nocowaliśmy w lasach, po stodołach, w stajniach, na gołej ziemi. Przykrywaliśmy samochody gałęziami, by nie dostrzegły ich niemieckie samoloty. Po kilku nocach i dniach tej makabrycznej podróży przekroczyliśmy bez przeszkód granicę rumuńską. Szok! Oślepiło mnie światło, rzęsiste światło elektryczności, tam przecież nie było zaciemnienia. Niemcy dowiedzieli się o naszym przedsięwzięciu. Podawali przez radio komunikaty, że polskie złoto opuszcza Polskę. Przez Rumunię przejechaliśmy bez przeszkód, stosunkowo szybko docierając do Konstancy. Stamtąd zabrał nas z całym bagażem angielski statek towarowy. Kapitan, jego nazwiska nie pamiętam, udawał, że nie wie, co wiezie. Płynęliśmy zygzakiem przez Morze Czarne, bo była groźba, a nuż pływa gdzieś jakaś wroga łódź podwodna. Szczęście sprzyjało. Dobiliśmy do Konstantynopola. Te skrzynie dźwigaliśmy własnymi rękami przy kolejnych przeładunkach, mężczyźni i kobiety, to nie miało znaczenia. W Konstantynopolu załadowaliśmy się na pociąg. Turcja dała straż żołnierzy. Dotarliśmy do Bejrutu. Hotel. Spotykamy w Bejrucie przebywającego tam generała Weyganda. Był poruszony naszym wyczynem. Powiedział do nas, kobiet: „Jedziecie do Francji. Powiedzcie francuskim matkom i żonom o polskim oporze, o potędze natarcia niemieckiego”. Weygand chciał, żebyśmy zagrzały Francuzów do oporu. Jakie były tam wtedy nastroje, przekonaliśmy się, kiedy dotarliśmy do Francji”. Rozdzieliła się w Bejrucie z mężem, który ze złotem popłynął do Marsylii. Spotkała się z Matuszewskim w jakiś czas później we Francji. Kolejne, zaskakująco szybkie zwycięstwo 104 Hitlera. Uciekają autem do Nicei, chcą dostać się do Włoch. Zmiana planu – do Hiszpanii! Otrzymują specjalną wizę od prezydenta Roosevelta na przyjazd do USA. Nie mogą się wydostać. Docierają do Hiszpanii. Mąż zostaje aresztowany, Konopacka przez tydzień siedzi także w więzieniu. Wypuszczają ich. Są w Hiszpanii w ciężkich warunkach. Potem Portugalia i Lizbona. Wreszcie dostają się na statek i 1 września dopiero 1942 roku wychodzą na brzeg w Nowym Jorku. Mąż złotej medalistki ze względu na swoją przeszłość wiernego zwolennika Piłsudskiego nie został przyjęty przez generała Sikorskiego do wojska, przebywał w USA, gdzie zmarł w sierpniu 1946 r. Takie były losy tej pary. W kilkanaście lat później Halina Konopacka, nosząca już nazwisko Szczerbińska, odwiedziła Polskę, co było wówczas dość głośne i interesowało ludzi przez krótki czas. Miałem okazję spotkać się z nią wtedy. Pani Halina zaproponowała spacer do Agrykoli tam, gdzie rozpoczęła karierę dyskobolki. Poszliśmy razem w kilka osób, była oczywiście jej bliska koleżanka z boiska, oszczepniczka i medalistka igrzysk w Berlinie, Maria Kwaśniewska – Maleszewska i Witold Gerutto. Gerutto, czy trzeba przypominać, kim był? Wicemistrz Europy w dziesięcioboju z 1938 roku, świetny lekkoatleta, a potem wybitny działacz o ogromnych zasługach w kierowaniu Wunderteamem. Usiedliśmy opodal boiska. – Tu chyba najmniej zmieniła się Warszawa – mówiła pani Halina. – Te same alejki i drzewa, tyle że większe, w tym samym miejscu stoi drewniana trybunka. Oczywiście nie znała nazwisk ówczesnych działaczy, zawodników i dziennikarzy. Czas i odległość zrobiły swoje. Sport zmienił się od lat, kiedy rzucała dyskiem, ale jej znakomita znajomość i wyczucie sportu pozostały. I nie była to dla mnie rozmowa jakby z dawno nie widzianą bardzo sławną panią, ale bardzo serdeczne spotkanie z koleżanką z kortu. Tak prowadziła rozmowę. Była wciąż piękna, pełna uroku, smukła mimo swoich lat. Podejmowano ją w czasie tego pierwszego pobytu z ogromną życzliwością. – Młodnieję – mówiła. Odwiedzi jeszcze Polskę. Jak wiem, myślała czasem o tym, by w niej pozostać. Ale wiem także, że ze względu na stan zdrowia, coraz poważniejsze dolegliwości serca, z żalem uznała to za niemożliwe. Dziesiątki lat mieszkała na Florydzie, zupełnie w innym klimacie, do którego organizm przywykł, zaadoptował się. Nasze wietrzne, dżdżyste jesienie, zimy o raptownych zmianach temperatury. To mogłoby być bardzo niewskazane. Sport Konopackiej narodził się z radości życia i kobiecej ambicji, która bywa na ogół mniej agresywna niż ambicja mężczyzn. Z tęsknot za pięknem, którego była uosobieniem (i o tym chyba wiedziała). Była wielką sportsmenką nie tylko dlatego, że zwyciężała, ale i dlatego, że nie umiała wywyższać się ponad innych. Jeszcze ten kontakt kilkuminutowy, telefoniczny podczas telewizyjnego programu sprzed lat „Gwiazdy przy choince”. Stosunkowo niedawny list, który nie dotarł, bo zmieniała adresy i szpitale. I potem tylko ta taśma niewyraźna, ze zmienionym głosem. Jeden z jej wierszy nosi tytuł „Pożegnanie”. Oto fragment tego wiersza: „Nie płaczcie nad odjazdem. Kiedyś wychylona, Z mknących okien wagonu – zatęsknię, zacierpię, Marząc, jak nad mym gankiem – srebrna i zielona Noc wisi nieruchomo na księżyca sierpie”. Halina Konopacka zmarła w styczniu 1989 r. 105 Peléjar – znaczy walczyć Po długiej przerwie pojawił się u schyłku ubiegłego roku na ekranach telewizji – Pelé. Był jednym z trzech głównych magów ceremonii losowania Piłkarskich Mistrzostw Świata 1990 r., transmitowanej z Zurychu. Wystąpił w roli specjalnego gościa, obok Platiniego, a potem, kiedy ciągnięto już losy, przejął mikrofon sekretarz FIFA i działacz ten poprowadził program lepiej niż niejeden z zawodowych telewizyjnych naszych prezenterów, dając lekcje swobody połączonej z rzeczowością i pełną wdzięku wytwornością. Ale chcę pisać o Pelé. Nawet niedługie jego pojawienie się na ekranie telewizji na pewno poruszyło wielu miłośników sportu. Był kimś jedynym, niepowtarzalnym, niektórzy uważają, że taki piłkarz nie narodzi się i za pięćdziesiąt lat. Ostrożnie, jest już przecież Maradona. Chodzi jednak nie tylko o sam kunszt kopania piłki, ale i o to, co nazwać można nadwartością, na którą składa się sposób bycia na boisku i poza nim. „Peléjar” znaczy po portugalsku – walczyć. I Pelé walczył, ale chyba nigdy nie przekraczał wąskiej, ważnej granicy. Jego legenda nie powstała jedynie w następstwie mistrzowsko strzelanych bramek oraz ogromnego wkładu w dawne triumfy Brazylii. Czy zdobyłby się na tak rozbrajający, dowcipny cynizm, który wykazał Maradona, oświadczając po zdobyciu słynnego gola za pomocą ręki: „Jeśli była to ręka, to ręka boska”. Raczej nie. Pelé chybaby ręki wtedy nie użył, a jeśli użyłby, może by się przyznał do tego? Sposób bycia na boisku. Wytwarzał czystą substancję bezinteresownego zachwytu, nie mającego nic wspólnego z szowinizmem. Kiedy Maradona jest przy piłce, jego nieludzka dynamika i nieludzki instynkt w kierowaniu piłką zapierają nam dech w piersiach. Piłkarstwo Pelégo było delikatniejsze. Polscy kibice na dobrą sprawę mogli mu się po raz pierwszy dokładniej przyjrzeć podczas telewizyjnych transmisji z mistrzostw świata w 1966 roku, rozgrywanych w Anglii. Był ugruntowaną wielkością, nawet już trochę schodził ze szczytu. Brazylia zresztą także. Wpatrywaliśmy się w Pelégo. Krępawy, wręcz przysadzisty, dlaczego więc taki szybki? Zmieniał się natychmiast, kiedy miał piłkę przy nodze. Przylepiała się do buta, owijała koło nóg, nagle kopnięta jakby od niechcenia, niczym pocisk wędrowała w przestrzeń boiska. Sprawiała wrażenie, że chce Pelému pomóc, że nie jest martwym przedmiotem – lecz żyje i stanowi cząstkę jego ciała. Nie faulował. Faulowano jego. To było polowanie na Pelégo. Gąszcz nóg, wielkie numery na ciemnych od potu koszulkach. A on w tym gąszczu leży na trawie. Pochylony lekarz lub trener. Stadion szumi. Wreszcie Pelé wstaje, kuleje. Nawet nie robi gestu zniecierpliwienia. Przyzwyczaił się. Ktoś go przeprasza. Półuśmiech: – Dobrze, już dobrze, ale dlaczego tak często? Nadwartość. Kiedyś opowiedziano mi taką historię: Skończył się wielki mecz na stadionie Maracana w Rio, którego bohaterem był znowu Pelé. Szaleńcza owacja. Staje na podium, wręczają mu puchary, filmują. Ludzie wyją z zachwytu, skandują: „Pelé! Pelé!” Przez pięć minut, przez dziesięć. Szał się wzmaga. Pelé podnosi do góry ręce, stara się uciszyć tłum. Jeszcze większy wrzask. Wreszcie podstawiają mu mikrofon. Zaczyna mówić, więc się uciszają. Mówi: „Ludzie, opamiętajcie się. Chcecie zrobić dla mnie wszystko, więc zróbcie coś nie dla mnie, ale dla małych, biednych chłopców. Pomagajcie im”. W samym początku lat pięćdziesiątych w brazylijskim mieście Bauru na ulicy grali w piłkę mali chłopcy. W pewnym momencie jeden tak mocno kopnął bosą nogą, że piłka rozleciała się w kawałki. Przechodzący obok mężczyzna aż przystanął. Był to ktoś bogaty i znający się na futbolu. Zaczął bacznie przyglądać się chłopcu. Tak podobno zaczęła się kariera Pelégo. 106 W 1978 roku na argentyńskim Mundialu bawił się nie po raz pierwszy w komentatora telewizyjnego. Jeśli ktoś jest arcybogaty, można mówić w tym przypadku o zabawie przy mikrofonie. Każde jego słowo było cenne w podwójnym sensie. Pracował zresztą niedaleko od naszych stanowisk. W Argentynie spotkało mnie coś zupełnie niezwykłego, równie zaskakującego, jak i radosnego. Poczułem się jak chłopiec, który otrzymuje piękny prezent pod choinkę. Oto reporter pracujący dla TV Wenezueli, redaktor Pelé, zwraca się do polskiego reportera z prośbą o telewizyjny wywiad, zbliża się bowiem ważny mecz Brazylia – Polska. Przysłał samochód o ustalonej porze. Czekałem na auto piętnaście minut, bo bałem się spóźnić, więc przyszedłem wcześniej. Studio ich telewizji zainstalowano w wielkim hotelu. Apartament, masa ludzi, kamery i wśród tych twarzy, świateł, aparatów i reżyserskich stołów stoi Pelé. Stoi, jak gdyby czekał na kogoś, nie do wiary – przecież czeka na mnie. Witamy się. Siadamy przy stole, na szyi zawieszają mikrofoniki. Nieistotna jest już treść tego kilkuminutowego wywiadu, był w dużej mierze stereotypowy, jak to przed meczem. A więc o tym, kto wygra, o poszczególnych graczach, już wtedy Pelé mocno zaakcentował umiejętności Bońka, przypomniałem o dawnych epopejach, choćby to 5:6 przed laty w Strasburgu w meczu Polska – Brazylia, dwa słowa o Leonidasie i późniejszym naszym zwycięstwie w RFN... Istotniejsze jest, jaki był Pelé przy mikrofonie. Przed komendą: „start!” – spiął się trochę, na to nie ma mocnych. Oblizywał wargi, nerwowo zerkał na monitor, sprawdzał, jak w nim wygląda, czy marynarka się nie marszczy. Układał w myślach pierwsze zdanie. Po pracy był po prostu znów luźny, uprzejmy, zwyczajny. Powtórzył to, co powiedział do mikrofonu, że boi się o wynik. (Nazajutrz Brazylijczycy wygrali z nami gładko 3:1, właściwie w kilka minut wygrali; pamiętne, mordercze bombardowanie naszej bramki). Żartował, że jestem dyplomatą twierdząc, iż rozsądek podpowiada mi, że wygra Brazylia, a serce Polska. Przez chwilę zdawało mi się, że naprzeciw stoi nie Pelé, a jeden z poznanych przelotnie kolegów reporterów. A przecież trafił do mikrofonu inną drogą niż my. Mikrofon został mu wręczony nieomal na klęczkach. Odniosłem wrażenie, że jego siłą, poza nazwiskiem, jest także wdzięk, prostota, brak maniery. To nie był gwiazdor typu niektórych naszych zawodników pierwszej czy drugiej ligi. Zna swoją wartość, ale tego nie uzewnętrznia. Jako komentator odgaduje zaś prawdę o futbolu, tak jak ją odgadywał, biegając za piłką po boisku. Przeszło dziewięć lat minęło od spotkania w hotelowym studio TV Wenezuela w Buenos Aires – do chwili, kiedy zobaczyłem go znów na ekranie podczas losowania gier kolejnego Mundialu. Dawny gwiazdor na miarę Nurmiego, Owensa, Zatopka... Wielcy piłkarze: Beckenbauer, Cruyff, Platini, teraz Maradona. Na czym polegają legendy i mity ludzi, którzy tylko biegają szybko albo wytrwale daleko skaczą na nartach, kopią piłkę? Czy mity i legendy o obecnych największych mistrzach sportu będą trwały równie długo, jak o tych dawnych gwiazdach, które już od lat zgasły? Może mity te będą trwać krócej? Cóż, wciąż wzrasta liczba fenomenów. Wielcy mistrzowie jakby teraz powszechnieją, ale jednocześnie występują takie zjawiska, jak szalejące tempo obecnego życia, pewna oziębłość, sucha rzeczowość, buchalteryjność, dostrzeganie tylko wyników, a nie nadwartości tak cennych w sporcie. Wyrachowanie i zawodników, i działaczy, i nawet kibiców. Żeby powstała długotrwała legenda, potrzebna jest serdeczność, chyba nawet miłość do sportu, wyrażona całkowicie bezinteresownym uwielbieniem dla tych, którzy sport tworzą. Niektóre gwiazdy, nie tylko sportu, starają się odwdzięczyć za to uwielbienie. Inicjują wielkie akcje charytatywne. Borg dawał mecze pokazowe, przeznaczając dochód na fundusz zwalczania chorób nowotworowych. Pelé wraz z gwiazdami filmu Lizą Minelli i Elizabeth Taylor rzucili w swoim czasie pomysł zorganizowania cyklu imprez w różnych częściach świata, by zgromadzone pieniądze ofiarować na walkę z AIDS. 107 Na szlachetny pomysł wpadł u nas były znakomity szermierz Ryszard Parulski. Dzięki niemu powstała w 1986 roku, działająca niezależnie od władz sportowych, Fundacja „Gloria Victis”. Celem fundacji jest niesienie pomocy polskim sportowcom – ofiarom nieszczęśliwych wypadków, jakie zdarzają się niestety na boiskach – ludziom, którzy kiedyś rozsławiali nasz sport, a będąc w podeszłym wieku znaleźli się w ciężkich warunkach materialnych, chorują, są samotni. Mam zaszczyt być członkiem zarządu tej fundacji, znalazłem się w dobrym towarzystwie, obok Parulskiego pracują tam społecznie między innymi tacy ludzie, jak były rekordzista świata w rzucie dyskiem Edmund Piątkowski, sławny siatkarz Edward Skorek, trener Kazimierz Górski, medalista olimpijski, dawny miotacz młotem Tadeusz Rut, wielki bokser z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Zbigniew Pietrzykowski. Dwa następne szkice opowiadają o dwóch innych postaciach, wielce wyróżniających się w dziejach sportu. Po Brazylijczyku kolej na Czechosłowaka i Niemca. I one utrzymane są konsekwentnie w osobistym tonie, a opisane zdarzenia nie układają się według chronologii. Czy ważne, że kiedy Pelégo nie było jeszcze na świecie, von Cramm już od dawna grał, a Zatopek, będąc chłopcem, dopiero zaczynał marzyć o karierze. Nie znali się z boiska, ale każdy z tych trzech ludzi wnosił na nie to, co w tekście o Pelém nazwałem nadwartością. Bywa nią czasem zwykła wierność dla reguł sportu, czasem – jak w przypadku von Cramma i Zatopka – wierność także wobec własnych przekonań o szerszym charakterze. 108 Ostatni walczyk Zatopka Pisząc o swoim spotkaniu w Argentynie z Pelém postawiłem go w jednym rzędzie z największymi postaciami sportu obok Nurmiego, Owensa i Zatopka. Owens w moich wspomnieniach zajmuje szczególną pozycję, cenną pamiątką jest jego granatowa czapeczka z daszkiem, którą ofiarował mi po meczu z Amerykanami w Chicago, w 1962 roku. Stała się moją maskotką. Nie rozstawałem się z nią podczas pracy na różnych stadionach. Odłożyłem ją wraz z mikrofonem. Nurmiego nigdy nie widziałem. Za to słyszałem o nim wiele i to bezpośrednio z ust jego rywala, Kusocińskiego. To było podczas spotkań z Kusym w klubowym domku Legii i na pobliskim basenie, gdzie mistrz asystował często pewnej przystojnej, znanej polskiej sportsmence. Chyba podkochiwał się w niej, a może było to nawet coś poważniejszego. Rozsłonecznione ostatnie lato przed wybuchem wojny. Osobna historia. Ale Zatopek! Już inny czas, powojenny. Dzisiejszy młody człowiek nie może zdać sobie sprawy, jakich rozmiarów sięgnęła popularność Zatopka. Był bożyszczem całego świata, przyprawiał tłumy o bicie serca. To było nazwisko, które znał niemal każdy na kuli ziemskiej. Zatopek! U źródeł jego sławy leżała chyba właśnie jego niepozorność, całkowita zwyczajność wyglądu i zachowania, mocno kontrastująca z ogromem jego triumfów. Taki kontrast szczególnie żywo oddziałuje na wyobraźnię. Potężnie zbudowany atleta jest jakby stworzony do zwycięstw i sławy. Tacy jak on trafiają wprost do serc kibiców. Oto biegnie niezwykła wieść przez świat, że Dawid zwycięża Goliatów. Ludzie chętnie nadstawiali uszu legendzie o współczesnym Dawidzie. Zdobył trzy złote medale w Helsinkach, wygrał wszystkie długie biegi na igrzyskach w 1952 roku. Na olimpiadzie w Londynie w 1948 r. w potwornym upale wygrał na 10 kilometrów przed Algierczykiem z Francji Mimounem, dystansując rywali o blisko minutę. Na 5 kilometrów zaskoczył go raptownym finiszem Belg Reif. Srebrny medal, tylko. To Zatopek poprawił rekord olimpijski Kusocińskiego na 10 kilometrów. Prócz pięciu medali olimpijskich zdobył cztery medale na mistrzostwach Europy. Osiemnastokrotnie bił rekordy świata. Na igrzyskach w Helsinkach doszło do jedynego w swoim rodzaju zdarzenia. Dosłownie w chwilę po jednym ze zwycięstw Zatopka jego żona Dana, startująca w konkursie oszczepu, porwana triumfem męża wyrzuciła oszczep na odległość ponad 50 metrów. Dało jej to także złoty medal. Dwa złote medale Zatopków zdobyte niemal w jednym czasie... Nie będę tu wspominał o sprawach specjalistycznych związanych z jego treningiem interwałowym i nieprawdopodobnej mordędze, jaką narzucał sobie u zarania kariery. Wspomnę tylko o ciężkich żołnierskich buciorach, które nakładał na chude nogi i przemierzał w nich dziesiątki kilometrów każdego dnia w upale i chłodzie, w deszczu i śniegu. To wszystko działo się w latach niedalekich od wojny. Świat nie był jeszcze zblazowany rekordami i nowymi fenomenami. Zatopek trafił więc na szczególny klimat, co wcale nie umniejsza jego wielkości. Byłem początkującym dziennikarzem, lgnąłem już do lekkiej atletyki i tak się szczęśliwie złożyło, że często miałem możność rozmawiania z Zatopkiem. Będąc na Wyścigu Pokoju w Pradze ośmieliłem się złożyć mu wizytę w domu, innym razem Zatopkowie zaprosili mnie na obiad. Nieco wcześniej, krótko po olimpiadzie londyńskiej, Emil przyjechał do Warszawy na zawody i miał biegać z grupą mało znanych jeszcze polskich długodystansowców, z Chromikiem, Krzyszkowiakiem, chyba i Grajem. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce w ciemnej, obskurnej szatni Legii. Siedział na ławce w wełnianej czapeczce, choć było duszno. – Czy przyjdzie czas, że wasi biegacze dojdą do światowej klasy? – ważył przez chwilę odpowiedź, nie chcąc wykręcić się konwencjonalnym komplementem. – Mieliście Kusociń 109 skiego, myślę więc, że któryś z tych młodych zajdzie wysoko. Macie miłość do lekkiej atletyki. Wielu waszych dawnych zawodników nie odeszło z boiska, są teraz trenerami lub działaczami. Stworzenie czegoś mocnego wymaga organizacji i serca. Organizację można zbudować. Ważniejsze jest serce dla sprawy. Kiedy jestem na waszym boisku, czuję, że serce bije... Przepowiedział. Krzyszkowiak, Chromik, Zimny, Malinowski. A organizacja? Nie chcę wypowiadać się na jej temat w obecnym naszym sporcie. Jeśli zaś idzie o sport światowy, to potężna machina organizacyjna bije rytmem tak silnym, że chyba zagłusza uderzenia serca. Spotkaliśmy się wiele razy – w Warszawie, Pradze, na wiosennym crossie w Paryżu, w Moskwie, w Melbourne. Ale jedno spotkanie było szczególne. Początek lat pięćdziesiątych. Przytulił mnie w „Expressie” niezapomniany redaktor Rafał Praga. Zamówił cykl artykułów o Zatopku i szły one w kolejnych numerach gazety. Cykl kończył się akurat w dniu międzynarodowych zawodów w Warszawie. W przeddzień pojechałem na stadion. Zatopek trenował. Biegł lekkim truchtem, podnosząc nisko kolana. Byłem już kilka kroków od niego, gdy raptem poderwał się do spurtu. Nie próbowałem go gonić. Zacząłem rozmawiać z lekarzem czechosłowackiej drużyny. – Niech pan nie ściga się z Zatopkiem – powiedział. – Jest jeszcze w dobrej formie. Zresztą nie lubi, jak mu się przerywa trening. Za godzinę. Zejdzie z boiska ostatni. Po treningu Zatopek powiedział mi tak o Krzyszkowiaku: – Krzyszkowiak jest urodzony do biegania. Ma wyjątkową lekkość i rytm kroków. Ma piękny styl, ach, zazdroszczę mu tego – westchnął. Emil biegał brzydko. Od pierwszych metrów na twarzy cierpienie. Wyglądał tak, jakby od razu był zmęczony. To unoszenie ramion, przekrzywiona boleśnie głowa. Następnego dnia wygrał z Krzyszkowiakiem o dwieście metrów. Wieczorem siedzimy w „Expressie” i z redaktorami Gryżewskim i Higiem zastanawiamy się, jak długo Zatopek będzie najlepszy na świecie, jest lepszy na 5 kilometrów czy na 10? Za drzwiami kroki i jakieś głosy. Nie zwracamy na to uwagi. Dopiero kiedy stanął w progu jakiś mężczyzna, zaległa cisza. Przybysz uśmiechnął się i patrzył na nas z lekkim zakłopotaniem. – Dobry den – powiedział. W drzwiach pokoju redakcyjnego stał Zatopek. Nie sposób opisać radości wszystkich pracowników redakcji i drukarni, kiedy Zatopek znalazł się między nami. Rafał Praga naprędce zorganizował lampkę wina. Potem zeszliśmy do drukarni, gdzie na Zatopka czekała cała załoga. Zecerzy i linotypiści, którzy tyle razy składali czcionkami i wystukiwali na linotypach nazwisko Zatopka, teraz zobaczyli go z bliska i rozmawiali. – Najcięższym biegiem życia był maraton w Helsinkach – opowiadał drukarzom Zatopek. – Kiedy ukończyłem bieg, nogi miałem ciężkie jakby do każdej przylepił się kamień. Następnego dnia jednak poszedłem na trening. Co przebiegłem sto metrów, musiałem przystanąć. Gdybym najpierw musiał startować w maratonie, nie zdobyłbym trzech złotych medali. Nikt wcześniej ani później nie zdobył na olimpiadzie trzech złotych medali w biegach długich. Najbliższy tego był Fin Viren. Już wygrał ponownie biegi olimpijskie na 5 i 10 kilometrów w Montrealu, wystartował w maratonie, ale dotarł jako piąty. Od tej wizyty w drukarni minęło trochę czasu. Schyłek 1954. Zaczął przegrywać. Trzecie miejsce na mistrzostwach Europy w Bernie. – Skończyły się moje samotne biegi od startu do mety – powie. – Rywale trenują równie mocno jak ja. Są młodzi i do nich należy przyszłość. – Nie tracił jeszcze wiary: – Myślę, że przede wszystkim w maratonie odegram rolę. Melbourne. Gdy falanga maratończyków ruszyła ze startu, w kabinach radiowych słyszało się tylko jedno nazwisko; Zatopek... Zatopek... Zatopek... A potem każdy kwadrans, każda minuta przynosiła nowe wieści z trasy o fenomenalnej formie Mimouna. To on wygrał. On, który poprzednio zawsze był drugi za Zatopkiem, cień Zatopka. Emil przybył jako szósty. Nie 110 był to wesoły widok. Oto skończyła się nieodwołalnie pewna era. Stadion milczał. Dojdą do głosu inni. Długa plejada nowych sław, ostatnia to Aouita z Maroka. To nie były już i nie są „lokomotywy”. Ostatnie nasze spotkanie. Mistrzostwa Europy w Pradze. Rok 1979, Zatopek ma 57 lat. Dużo przeszedł. Może więcej niż w helsińskim maratonie. Po wydarzeniach w Czechosłowacji w roku 1968 uznano go za opozycjonistę, naraził się mocno, krytykowano go za działalność już nie na niwie sportu. Ale minęło wtedy jedenaście lat od tych wypadków, więc podczas mistrzostw Europy powierzono mu w Pradze jakąś niezbyt dużą funkcję organizacyjną. Działał na uboczu. Czy trzeba podkreślać, jak serdecznie rozmawialiśmy po długim niewidzeniu. W źle skrojonym garniturze, mocno już łysy, wydał się jakiś drobny i jeszcze bardziej niepozorny. Zachował tylko rozbrajający uśmiech. Bankiet po zawodach. Jakiś bufet, jedna z bocznych salek, przygrywa orkiestra, ale jakoś nikt nie tańczy. Wsunął się Zatopek. Rozejrzał się, szukał partnerki do tańca. Miał lekko zaróżowione policzki. Może wypił trochę wina. Podszedł do jednej z pań. Odmówiła mu. Druga, że nie, bo jest zmęczona. Trzecia wreszcie zgodziła się i tak ta jedna samotna para zaczęła krążyć w takt walczyka. Skoczne dźwięki, a jak smutny wydał się ten taniec. Niezgrabny, bo mylił trochę takt, ktoś z miejscowych nawet roześmiał się ironicznie. W roku 1954 Zatopek na 5 kilometrów ustanowił rekord świata wynikiem 13,57,2 minuty. W 1987 r. Aouita osiągnął na 5 kilometrów 12,58,39. Różnica 33 lat i blisko 60 sekund. Czy pomylę się, jeśli powiem, że wysiłek obu na pewno był równie wielki? Ani słowa więcej o Zatopku. Koniec. Kropka. Było, przeminęło. Aouita. Pierwszym z trzech wielkich biegaczy z krajów Maghrebu był Algierczyk Mimoun. Gammoudi – to Tunezja, Aouita – Maroko. Trzeba zdać sobie sprawę, czym były zwycięstwa, zawodników z Afryki dla ich krajów. Telewizja, osiągnęła już rozkwit. Sportowy sukces w przypadku krajów tego regionu nabierał stokrotnie większego znaczenia, niż kiedy wygrywał na olimpiadzie lub bił rekord świata Amerykanin, Rosjanin, Polak, Belg czy Francuz. Podobnie jak Tunezję, kiedy Gammoudi wygrał w Meksyku, tak i całe Maroko ogarnęło wzruszenie i szalona radość przemieszana z zadumą pełną kontemplacji nad wyrokami Allacha, kiedy Aouita wyprzedził wszystkich na 5 kilometrów na olimpiadzie w Los Angeles. Said Aouita urodził się w 1960 roku w Kenitrze opodal Rabatu. Dzieciństwo miał ciężkie, był dopiero chłopcem, kiedy ojciec stracił pracę. Znaleźli się wtedy w nędzy. Rodzice musieli wyżywić pięciu synów i dwie córki. Może właśnie wtedy postanowił „wziąć rewanż za to psie życie” – jak się wyraził, będąc już u szczytu sławy. Iście po królewsku witano go w Maroku, kiedy powracał z Los Angeles. Tysiące ludzi utworzyło szpaler, a środkiem przesuwał się samochód, w którym zasiadł biegacz. Zawiązała się wtedy szczególna zażyłość pomiędzy Aouitą i królem Maroka Hassanem II. Król zwykł telefonować do niego przed albo po ważnym starcie. Po triumfie olimpijskim monarcha nazwał Aouitę chorążym, niosącym wysoko marokański proporzec. („Tu est notre portefanion”). To król, a rodacy? Ekspresowi łączącemu Rabat z Casablanką nadali imię Saida Aouity. Kiedyś świat sportu nazwał Zatopka „czeską lokomotywą”. Przyszły czasy, że przez rdzawozielony, pofałdowany krajobraz tamtych stron zaczął pędzić ekspres Aouita. Wygrywał mitingi, ustanawiał rekordy. Jako pierwszy pokonał granice: trzynastu minut na dystansie 5 kilometrów. Dokonał tego w czterdzieści pięć lat po wielkim osiągnięciu Gunnara Haegga. Szwed był pierwszym biegaczem, który przełamał barierę 14 minut na tym samym dystansie. Stało się to podczas wojny w Goeteborgu, Szwedzi i wtedy biegali, zachowali neutralność. – Co chcesz osiągnąć, Said? – zapytano go raz na konferencji prasowej. 111 – Wszystko. Rok przed olimpiadą w Seulu tysiąc ekspertów lekkiej atletyki drogą ankiety wyłoniło najlepszych zawodników wszystkich czasów w poszczególnych konkurencjach. To było interesujące, wymienię więc niektórych najlepszych. W biegu na 100 metrów prymat przyznano Owensowi, w skoku w dal ustąpił on jednak pierwszego miejsca Carlowi Lewisowi. Aouitę eksperci postawili na trzecim miejscu wśród najlepszych biegaczy dawnych i obecnych czasów, za Finami Nurmim i Virenem. Obu Finów sklasyfikowano w konkurencji biegu na 10 kilometrów na drugiej i trzeciej pozycji. Na pierwszej postawiono Emila Zatopka. I jak się od niego oderwać...? 112 „Jeśli...” Nad wejściem na korty w Wimbledonie umieszczono cytat ze słynnego wiersza Kiplinga „If” („Jeśli”): „Jeśli triumf i niepowodzenie z równą znosisz odwagą i honorem...” Należał do tych, którym to motto przyświecało podczas całej kariery sportowej, a chyba towarzyszyło nawet całemu życiu, choć do dziś nie wszystkie dramatyczne okoliczności losów tego człowieka są wyjaśnione do końca. W chłopięcych mych wspomnieniach zachował się przede wszystkim jako ktoś, kto po prostu pięknie gra w tenisa. Piękno to uderzało jeszcze mocniej niż wspaniała gra. Kto z obecnych tenisistów ma piękny styl gry? Zapewne Szwed Edberg albo Leconte lub z nie tak sławnych Hindus Krishnan. Z dawniejszych mistrzów na pewno wybitnymi stylistami byli Amerykanin Patty, Włoch Panatta. Oczywiście pięknie grał Rumun Nastase – cały czas myślę o estetyce czysto zewnętrznej, nie o zachowaniu na korcie. Z polskich rakiet wspomniałbym, jeśli idzie o urodę stylu, Józefa Hebdę i Władysława Skoneckiego... Ale on grał najpiękniej i każdy, kto pamięta dawniejsze dzieje światowego tenisa, zapewne przyzna mi rację. W wyjątkowej urodzie gry tego tenisisty krył się drugi, szalenie ważny element: nienaganne, jedyne w swoim rodzaju zachowanie od chwili, kiedy wychodził na kort, aż do chwili ostatniej, kiedy zeń schodził, bez względu na to, czy był zwycięzcą, czy pokonanym. Wyznawał zasadę, że tak jak linie kortu są granicą, poza którą posłanie piłki pociąga za sobą utratę punktów, tak jednocześnie istnieją granice postępowania, których gracz także nie powinien przekroczyć. Był jednym z pierwszych, którzy uznali, że niestosowne jest korzystanie z pomyłek sędziego, krzywdzących przeciwnika. W takim wypadku obowiązkiem jest oddanie punktu rywalowi. Ale nie wolno tego robić demonstracyjnie. Akt sprawiedliwości wymierzany wobec współzawodnika musi być dokonany dyskretnie. Chodzi o zachowanie prestiżu sędziego i unikanie aplauzu trybun. W ogóle nie przychodziło mu do głowy, że można spierać się z sędzią, uzewnętrzniać niezadowolenie z własnego złego zagrania, kiedy zaś przeciwnik zagra świetnie, wypada mu natychmiast wyrazić uznanie krótkim gestem. Ten sposób bycia tworzy na korcie szczególną atmosferę. Była to na pewno cecha wrodzona, jego zachowanie nie miało cienia sztuczności, cienia nonszalancji. Po prostu taki był i dlatego postanowiłem przypomnieć Gottfrieda von Cramma. W latach 1934 – 1937 był drugą rakietą świata. Trzykrotnym wicemistrzem Wimbledonu, dwukrotnym triumfatorem Roland Garros, wicemistrzem USA i mistrzem USA w deblu. Nigdy nie wygrał Wimbledonu, tylko raz w 1933 r. zdobył I miejsce w mikście wraz z Krahwinkel – Sperling, nawiasem mówiąc, wielką rywalką w singlu Jędrzejowskiej. Był więc wielkim graczem, ale w pewnym sensie był graczem pechowym. Kiedy wspinał się na szczyt swoich możliwości, akurat trafił na dwóch kolejnych fenomenów: Anglika Perry’ego, a potem Amerykanina Budge’a, kiedy zaś obaj ci arcymistrzowie przeszli do obozu profesjonałów, bo taki zaczął tworzyć się jeszcze przed II wojną – von Cramm stanął naprzeciw nierównie groźniejszego i bezwzględniejszego przeciwnika. Był nim nie kto inny, lecz sam Adolf Hitler. Zacznijmy jednak od początku. Von Cramm urodził się 7 lipca 1909 r. jako jeden z siedmiu braci w posiadłości Wisbenstein pod Hanowerem. Pochodził z bogatej arystokratycznej rodziny, której przodek otrzymał tytuł barona za zasługi na polu bitwy. W rodzinnej miejscowości był oczywiście kort, więc mały Gottfried od dziecka uprawiał tenis. Jako chłopiec zdobywał mistrzostwa juniorów. Po ukończeniu szkoły dostał się z łatwością do sławnego klubu Rot – Weiss i tam zaopiekował się nim jeden z najlepszych trenerów, Najuch. Kariera Cramma rozwijała się szybko. W początku lat trzydziestych był już kimś ważnym w europejskim tenisie i szedł wyżej i wyżej. 113 Grał swobodnie, z ogromną siłą, grał ofensywnie, a jedną z głównych broni była długa piłka, padająca niemal stale tuż przed końcową linią. Ponad wszystkim górowała elegancja, harmonia ruchów. Ta wytworność, sposób traktowania rywala, sędziów, publiczności, prezesów, chłopców do podawania piłek, dziennikarzy, łowców autografów, była czymś zupełnie odmiennym, choć wtedy w ogóle dobre maniery na korcie były obowiązujące. To wszystko obok znakomitej gry wzbudzało dodatkowe uznanie, zachwyt, a potem powszechny szacunek, wręcz uwielbienie. Raz w latach trzydziestych wystąpił na korcie Legii w Warszawie. Były to lata, kiedy, nie ma co taić, gość z Niemiec nie wzbudzał u nas ciepła na widowni. Ale po kilku gemach gry z Ignacym Tłoczyńskim warszawska publiczność z coraz większą sympatią oklaskiwała zgrabnego, przystojnego blondyna, który pokonał doskonale grającego Tłoczyńskiego w trzech ciężkich setach. Stolica oglądała wtedy często wybitnych graczy, opinie były zgodne: takiego stylu jeszcze tu nie widziano. W 1934 r. Cramm zwycięża na Roland Garros bijąc w finale w pięciu setach mistrza Wimbledonu, Australijczyka Crawforda. W rok później przegra w paryskim finale z Perrym, a potem po raz pierwszy dojdzie do finału w Wimbledonie. Będzie dochodził do tego finału trzy razy z rzędu. W 1935 r. przegra z Perrym w trzech dość wyrównanych setach. W rok później zdobędzie mistrzostwo Francji, bijąc Perry’ego w pięciu setach, ale w miesiąc później, grając po raz drugi w wimbledońskim finale, dozna od Anglika miażdżącej klęski. Przegra 1:6, 1:6, 0:6, mając za sobą całą angielską publiczność. Kobiety płakały na trybunach, sam Perry był zafascynowany, tylko von Cramm zszedł z kortu lekko uśmiechnięty. Tajemnicą klęski była kontuzja barku, jaką odniósł w początkach pierwszego seta. Starał się ukryć ból, jaki odczuwał przy każdym uderzeniu piłki. Nie chciał kreczować. Dopiero po pewnym czasie zorientowano się, że coś mąci jego mocną, precyzyjną grę. W 1937 r. pojawił się na kortach nowy fenomen: rudowłosy Amerykanin Budge. Trzeci jego finał w Wimbledonie. Teraz przegra z Budge’em w walce, choć w trzech setach. Nazwą go wtedy „kronprinzem Wimbledonu” – (następca tronu, który nie może zasiąść na tronie). Tylko raz pokona Budge’a na turnieju w Australii, znów przegra z nim w finale mistrzostw w USA, ale zdobędzie tam tytuł w deblu wraz z Henkiem. Spotka się z Budge’em jeszcze raz i ten mecz, jak głosi legenda, stał się brzemienny w skutkach dla losów Cramma. O tym za chwilę. Rok 1938. Zbliżał się do szczytu kariery. Raptem jego nazwisko zniknęło z tytułów gazet. Nigdy nie krył swojej sympatii do Anglii i Francji, gdzie w różnych sferach miał wielu przyjaciół, nie ukrywał niechęci do narodowego socjalizmu, kategorycznie odrzucał propozycje wstąpienia do partii. No i chyba zaważył także przebieg tego meczu z Budge’em. Niemcy w finale międzystrefowym grały z USA o prawo udziału w spotkaniu z obrońcą Pucharu Davisa – Anglią. Anglia była już bez Perry’ego. Mecz USA – Niemcy właściwie decydował. Odbywał się w Wimbledonie. Przy stanie meczu 2:2 doszło do pojedynku Budge – Cramm. Piąty set fantastycznej walki. Cramm prowadził 4:1, 5:3 i przegrał 6:8. We wspomnieniach dawnych widzów, w pożółkłych kronikach zachowały się niezwykłe szczegóły: w jednym z rozstrzygających momentów Cramm poprosił sędziego o powtórzenie wymiany piłek. Zdobył punkt, ale przyznał się, że po smeczu dotknął rakietą siatki. W paru wypadkach oddał punkt, wyrównując krzywdę przeciwnika, spowodowaną omyłką sędziego. Przegrał mecz i szansę zdobycia Pucharu Davisa przez hitlerowskie Niemcy. Führer już tego nie mógł wybaczyć. W hitlerowskiej prasie ukazała się informacja, że tenisista von Cramm popełnił przestępstwo dewizowe oraz wykroczenia przeciwko moralności. Aresztowano go i posłano do obozu koncentracyjnego. Nie bronił się. Uznał, że bronić się byłoby poniżej godności. Niemoralność Cramma?! Różne krążyły pogłoski, między innymi że jest homoseksualistą. Był już raz żo 114 naty z piękną Elizabeth von Dobeneck. Ożenił się po wojnie po raz drugi. Jak głosiła fama, a wokół takich postaci zawsze krążą plotki, zawarcie drugiego małżeństwa poprzedzone było szalenie romantyczną historią... Zbliżała się wojna. Po pewnym czasie Cramma wysyłają karnie na front wschodni. W 1944 r., kiedy trwa jeszcze zawierucha, przychodzi ze Szwecji pomoc. Sędziwy król Gustaw V, słynny amator tenisa, interweniuje i uzyskuje zgodę na przyjazd Cramma do Szwecji. Król wiele razy rozgrywał przyjacielskie partie z Crammem na różnych kortach. Król powie: „Moje gry z von Crammem zaliczam do najpiękniejszych przeżyć jesieni mego życia. To jest wyjątkowy człowiek”. W Szwecji doczekał końca wojny. Jak opowiadał Bergelin, świetny gracz Szwecji, a później wychowawca i trener Borga – Cramm odwdzięczył się, jak umiał, Szwecji za gościnę. Trenował młodzież tenisową. „Nauczył mnie grać – wspomina Bergelin. Mnie, Davidsona, a nade wszystko pokazał, jak trzeba zachowywać się na korcie. Stworzył u nas styl bycia, pewnie dlatego i Borg zachowywał się później jak należy, a Wilander! ... To trwałe ślady pobytu Cramma u nas w tamtym czasie”. Cramm wrócił w ojczyste strony. Wrócił także na kort. Mając 39 lat zdobył w 1948 r. mistrzostwo swego kraju. Będzie grał przez wiele lat, pojawi się nawet w Wimbledonie po czternastu latach nieobecności, a więc w 1951 r. Spotka się w meczu z Jarosławem Drobnym, który zdobył mistrzostwo Wimbledonu w trzy lata później. Wimbledon powita wtedy Cramma wielką owacją. Tłum bił brawo stojąc. Przegra z Drobnym, który wspominać będzie później: „Po raz pierwszy zobaczyłem go przed wojną w Pradze podczas meczu o Puchar Davisa. Byłem chłopcem, podawałem mu piłki. Było coś niepowtarzalnego w zachowaniu tego człowieka. Po wojnie spotkałem się z nim w finale turnieju w Kairze. Wygrałem z trudem, choć miał już czterdzieści kilka lat. W tydzień później pokonał mnie w Aleksandrii. Ile w tym niemłodym graczu było pięknej zaciętości, życzliwości dla rywala. Niepowtarzalna postać”. Lata pięćdziesiąte. Cramm wciąż gra, nie jest już rakietą numer 2 na świecie, ale odnosi sukcesy. Na przestrzeni lat 1932 – 1953 występował 102 razy w Pucharze Davisa, odnosząc 82 zwycięstwa, to był wtedy rekord. Prześcignęli go dopiero w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Włoch Pietangeli, Nastase, Panatta w tym wspaniałym rekordzie liczby gier w Pucharze Davisa. Dochodzimy wreszcie do romantycznej historii, która może upiększa powtarzaną z ust do ust kolejną legendę, tym razem legendę o tonacji melodramatycznej. Otóż Cramm, jeżdżąc nadal na turnieje po różnych krajach, stale dostrzegał w loży pewną interesującą damę. Pojawiała się zawsze, kiedy grał. Początkowo nie zwracał na nią uwagi. Z czasem zaczęła go trochę drażnić, a potem intrygować stałą obecnością. Kiedy raz przegrał ze słabym zawodnikiem, zauważył, że tym razem nie było tajemniczej damy wśród widzów. W czasie następnego występu począł więc rozglądać się po trybunach. Była. Tenisista nie wahał się i po grze podszedł do loży. Po jakimś czasie wzięli ślub. Ową kobietą była Barbara Hutton, jedna z najbogatszych kobiet świata (między innymi właścicielka Woolwortha). Rozeszli się po sześciu latach, był jej którymś z kolei mężem, i nie ostatnim. Po raz ostatni wystąpił w turnieju mając 51 lat i zdobył drugie miejsce w deblu w międzynarodowych mistrzostwach RFN. Już wtedy prowadził najrozmaitsze biznesy, brał udział w międzynarodowym ruchu sportowym. Jeździł po świecie. Przez całe życie marzył, by dotrzeć do Kenii i wziąć udział w safari – polowaniu na grubego zwierza. Był już blisko. Znalazł się w Egipcie. Tam 9 września 1966 r. zginął w wypadku samochodowym w drodze z Aleksandrii do Kairu. Jego szofer zderzył się czołowo z ciężarówką. Uznany jest za najlepszego gracza z tych, którzy nie wygrali Wimbledonu, obok Australijczyka Rossewalla i Amerykanina Gonzalesa. Wielcy gracze przychodzą i odchodzą. Często są zapomniani, ale nazwisko von Cramma zostanie jako legenda. Największy dżentelmen kortów wszystkich lat. Zostawił więc coś trwałego w sporcie. Starali się go potem naśladować 115 na korcie kolejni sportowi dżentelmeni; Patty, Stan Smith albo Brazylijczyk Fernandez, a teraz Wilander. Ale były także potem cyrkowe sztuczki żonglera Nastase, furie natchnionego McEnroe, ponura zaciętość Lendla. Von Cramm – zawsze grający na korcie w długich spodniach – to nostalgiczny symbol białego, a więc czystego sportu. 116 Bal z Szerszeniem Wiosną tego roku 1986 minie równo 50 lat od chwili, kiedy wszedłem po raz pierwszy na kort Legii jako pełnoprawny zawodnik, członek tego sławnego tenisowego klubu. Czy ważne, że nie byłem wtedy nawet juniorem, ale młodzikiem? Inna epoka, nie tylko tenisa, inny styl forhendu, odmienna obyczajowość, zapewne i mentalność. Jednak tenis dzisiejszy – ów supertenis z jego oszałamiającym bogactwem i powszechnością – wyrasta z tenisa tamtego. Nie zmieniła się fenomenalna odrębność tej jedynej gry sportowej, w której można wygrać mecz nawet wtedy, kiedy zdobędzie się mniej punktów i gemów niż przeciwnik. Taka sama cisza wypełniała trybuny, kiedy Tilden grał z Cochetem, jaka wypełniała trybuny, kiedy Lendl grał z Connorsem. Za niski lob i wtedy, i teraz zabija kończący wymianę mecz. Napięcie przy meczbolu pozostanie zawsze takie samo. Jedyna różnica (nie myślę o obecnych fortunach) – wszystko jest teraz szybsze, mocniejsze, twardsze. I nie stosowało się w dawnych czasach uderzeń z nadaniem piłce rotacji, co we współczesnym tenisie stało się podstawą całej techniki. Chyba tylko jeden sudecki Niemiec – Menzel w latach trzydziestych grał już „z liftem”. Na korty Legii przed pięćdziesięcioma laty przyprowadziła mnie (co to był za wstyd!) mama. Uprosiłem ją, żeby nie wchodziła do środka. Została na zewnątrz i przez dwie godziny spacerowała nad brzegiem kanału, tym samym, który biegnie wzdłuż kortów dzisiaj. W klubie przeegzaminowała mnie Helena Łuniewska, ówczesna wicemistrzyni Polski. Widziała mój zapał i tremę, była życzliwa i widać po grze komuś szepnęła: weźmy go, może coś z tego będzie. To „coś” – jak się okaże – to przede wszystkim zaciągnięty dług wobec dawnej Legii. W ogólnym rozrachunku obdarzony zostałem stokrotnie więcej, niż zdołałem sam Legii ofiarować. Co znaczyło te kilka tytułów mistrza młodzików czy potem juniorów w porównaniu z tym, że nauczyłem się grać i rozumieć tenis, że poznałem ciekawych i dzielnych, co wykaże wojna, ludzi, którzy obdarzyli mnie przyjaźnią. Dyskretnie uczyli ważnej prawdy, że sport to przede wszystkim walka przyjaciół. Swoim zachowaniem na korcie i poza nim jakby mimochodem dawali przykład i nie wypadało nie dostosować się do wzorów. Czas upiększa wspomnienia, zapewne. Ale wiele lat później poznałem atmosferę panującą w paru innych klubach. Już nigdy nie spotkałem się tam z takim specyficznym klimatem, polegającym na przemieszaniu koleżeństwa z dobrowolnie przyjętą dyscypliną, z tak dobrymi obyczajami nie pozbawionymi co prawda i cienia snobizmu. Lecz każdy traktowany był w tym ekskluzywnym klubie jednakowo. Metoda zajmowania kortu do gry była prosta. Opierało się swoją rakietę na skraju siatki i był to znak, że grający mogą ćwiczyć jeszcze nie dłużej niż trzy kwadranse. Zwalniał kort każdy bez względu na pełnioną funkcję lub zasługi. Nie było długich zebrań szkoleniowych, pogadanek wychowawczych. Podczas ciężkiego meczu Tłoczyńskiego z van Svolem holenderski gość wpakował łatwą piłkę w siatkę, co dawało Polakowi przewagę w ważnym gemie. Podskoczyłem do góry z radości. Stojący obok Adam Baworowski tylko spojrzał na mnie. Nie karcąco, po prostu ze zdziwieniem. Zapamiętałem dobrze do dziś to krótkie spojrzenie Adama. W tej atmosferze dobrze się czuł ugrzeczniony Tyrolczyk Sepp Roehrl, sławny trener nart, a także tenisa, zaangażowany w Legii na instruktora dla pań i panów. W 1940 roku okazało się, że był z „piątej kolumny”. Będzie grasował w Zakopanem, ofiarą Roehria padnie Bronek Czech, inni narciarze – górale, przeprowadzający przez Tatry na Węgry polskich oficerów. Nie, czujności w tej dawnej WKS Legii nie znano. Inna epoka. To był jednak klub wojskowy – jak dzisiaj, więc wypada zacząć od członków wojskowych. Grywał na Legii wytworny generał Sosnkowski – przeważnie z żoną na korcie 2 lub 3. Częściej pojawiał się dowódca obrony powietrznej, nieco kanciasty generał Zając – ten zwykle miał za partnera syna, Janka, zresztą lepszego pingpongistę niż tenisistę. Do siódmego 117 potu odbijał piłki dowódca I pułku szwoleżerów Józefa Piłsudskiego – pułkownik Trepto i wracał do szatni umazany czerwienią kortu jak nieboskie stworzenie. Potem te rozmowy w szatni, pełne humoru, autoironii, na pełnym luzie, choć kipiały ambicją: jutro ja wleję szanownemu panu. Dostanie pan najwyżej trzy gemy. Twardym przeciwnikiem bywał major Riedl. Po każdym swoim błędzie wrzeszczał przeraźliwie, aż słychać było na Myśliwieckiej. Wchodzimy na korty i słychać ten wrzask. „Oho, pan major już gra”. Będzie asystował generałowi Kutrzebie w tragicznej chwili podpisywania kapitulacji Warszawy u schyłku września 39 w tym wagonie na przedmieściu. Rozmiłowany w tenisie był marszałek sejmu, Świtalski. Jak słyszałem, we wrześniu 39, nie mając przydziału, zgłosił się na ochotnika jako prosty żołnierz. Grywali codziennie na kortach i przesiadywali do wieczora w domu przemysłowcy, inżynierowie, prawnicy, artyści – choćby Maria Modzelewska, niezapomniana Ksantypa, w wielkiej roli u boku Woszczerowicza – Sokratesa. Odwiedzał klub jej ówczesny mąż, poeta Hemar. Wśród stałych gości – brydżystów był ongiś skromny biegacz robotniczego klubu, później mieszkaniec królewskich Łazienek, gdyż powierzono mu tam funkcję ogrodnika, Kusy, czyli Janusz Kusociński. Odwiedzała nas towarzysko i „tenisowo” pani ministrowa Matuszewska, przychodząc z pobliskich kortów WLTK, znajdujących się w Agrykoli. WLTK ho, ho – to były już najwyższe progi. A wśród członków byli także ci, którzy wcześniej jako ubodzy chłopcy zbierali piłki innym na różnych kortach, a potem odbijali je mistrzowsko rakietą. Najwięksi gracze kraju. Byli razem w tym wspólnym zgranym gronie zwykli urzędnicy, studenci i grupka takich uczniaków jak ja. Treningi reprezentacyjnej kadry wtapiały się w codzienne życie klubowe. Mistrzowie grywali nieraz po koleżeńsku ze starszymi panami, a często stawiali młodzików po drugiej stronie siatki. Czasem, było to szczególne wyróżnienie, grywali z nami na centralnym korcie. Niezapomniane chwile. A kiedy jeszcze przypatrywał się kapitan sportowy PZT, radca Aleksander Olchowicz!... Zwany był Oluchną. Korpulentny, jowialny, przebiegły. Jak on wspaniale kierował meczami reprezentacji w Pucharze Davisa! Zawodnicy nabierali nie tylko sportowego szlifu. Tworzyły się mocne więzy na całe życie. Na dobre i złe. Za parę lat przyjdzie wojna. Wojenne losy tenisowej paczki to temat osobny. Na razie mamy koniec lat trzydziestych. Jeszcze pamiętam drewniany, zielony domek z werandą. Zamienił się którejś jesieni albo wczesnej wiosny w murowany – ten, który stoi dziś – szybko i niemal niepostrzeżenie. Ciekawe, ile taka przebudowa trwałaby teraz? Kortów było więcej niż obecnie – jedenaście, nie licząc centralnego. Używaliśmy rakiet drewnianych. Najwyżej cenione były Max Playe oraz białe Slasengersy, takim białym grywała Jadzia Jędrzejowska. Długie białe spodnie wychodziły już z mody. Pierwsi z reprezentacji pojawili się w szortach Tarłowski i Baworowski, po jakimś czasie zaczął grywać w nich Hebda, potem z wahaniem Tłoczyński, a na końcu zawsze przygarbiony, już szpakowaty, choć zbliżał się dopiero do trzydziestki, regularny jak dzisiaj Wilander – Ernest Wittman. Dopiero wtedy niektórzy starsi panowie też skapitulowali i zaczęli pokazywać nogi powyżej kolan w gonitwie za piłką na korcie. W pełni upalnego lata 1939, to było już po niezwykłym meczu pucharowym z Niemcami, na centralnym korcie odbyła się zupełnie szczególna impreza: uroczyste garden – party, wielki tenisowy bal. Gwiaździste niebo, upał, toalety, smokingi, tanga, fokstroty do białego rana. I przede wszystkim lambeth – walk – przebój tamtego sezonu, żartobliwy taniec, potem – jak się okaże przejmujący, tragiczny sygnał, że bezpowrotne było to pamiętne lato. Kto przypuszczał, że to bal pożegnalny? Główną postacią, jak podczas zwykłego dnia gier, jak podczas meczów, w czasie tego balu był pan Szerszeń. Gospodarz kortów, starszy, rudy, piegowaty, pomarszczony, wiecznie w ciemnym, trochę pogniecionym garniturze i zawsze białych tenisówkach. Ponoć nigdy sam nie grał w tenisa. Nikt nie znał się lepiej na tenisie niż on. Znał nasze wszystkie tenisowe i nietenisowe tajemnice. Jednakowo surowy dla wszystkich, 118 od prezesa do młodzika. Pilnował tego wieczoru bufetu i orkiestry, był niedostrzegalny, był wszędzie. W środku balu porwała go do tańca Konopacka – Matuszewska. Wyrwał się po paru taktach i uciekł. Pierwszy raz widzieliśmy, jak się śmiał. Ostry, choć może nieco łagodniejszy był dla chłopców od podawania piłek. Czasem wtykał im cichaczem parę groszy z własnej kieszeni. Jak któryś miał dryg do tenisa, pozwalał mu pójść na boczny kort, dawał rakietę, wyciągał z zakamarka piłki. „Macie i pograjcie sobie, może wyrosną z was ludzie”. W języku pana Szerszenia: „ludzie” – znaczyło tenisiści. Raz odesłał do domu pewnego obiecującego juniora, gdy ten wyszedł do gry w źle zaprasowanych szortach. „Szanuj przeciwnika. Nieporządny strój to dowód lekceważenia”. Ostatnie piłki na kortach Legii padły w niedzielę 3 września 1939 roku. Pamiętna niedziela. Anglia i Francja przystąpiły do wojny. Choć była już wojna, kilka osób przyszło jeszcze z rakietami, niektóre w mundurach. Pożegnalne serwisy i bekhendy. Na niebie pojawiły się już samoloty ze swastyką. Wpadłem na kilka minut posłuchać dźwięku rakiet. Przecież jutro ucichną. Nie ucichły. Przypominają się inne postacie. Wyłaniają się jak z dawnego snu. Korty Legii odwiedzał towarzysko pułkownik Kazimierz Glabisz. To była persona. Szef przedwojennego polskiego sportu, prezes PKOl. Sztabowiec, legionista, znawca i miłośnik sportu. Elegancki dla pań, pamiętam, jak emablował z galanterią Jędrzejowską i śliczne lekkoatletki, medalistki olimpijskie, Wajsównę i Kwaśniewską, marsowy, czasem ostry w sposobie bycia, a jednocześnie pełen szarmu. Obserwowałem ukradkiem wszystkie postacie, imponował mi oczywiście ciekawy świat dwóch przemieszanych środowisk zawodników i dygnitarzy, tworzący przyjazną całość, co dostrzec było można w kuluarach przylegających do boiska. W wiele lat później, to było w 1957 roku, podczas mego pierwszego pobytu na turnieju wimbledońskim, w towarzystwie rodaków osiadłych po wojnie w Londynie spotkałem Kazimierza Glabisza. Był generałem. Ośmieliłem się przypomnieć mu jego dawne wizyty na Legii. Udał, że mnie pamięta, ale wzruszył się trochę i zaczął wspominać te lata. Powiedział, aby pozdrowić jak najserdeczniej dwie Jadzie i Marysię, czyli Jędrzejowską, Wajsównę i Kwaśniewską, a także sławnego naszego wioślarza Rogera Vereya, Józka Hebdę, Marusarza i w ogóle dawnych sportowców, którzy przeżyli wojnę i przebywają w kraju. I na tym skończyła się parominutowa rozmowa. Minęło znów wiele lat, jeszcze więcej. Jakieś zawody lekkoatletyczne odbywały się w Londynie. W przeddzień zaszedłem do kawiarni „Daquiza” na Kennsingtonie, gdzie spotykali się często Polacy z Anglii i kraju. Przy sąsiednim stoliku siedział generał Glabisz. Był to rok 1979. Miał wtedy 86 lat. Wahałem się: podejść i przypomnieć się? Zaczął przyglądać mi się bacznie. To zachęciło. – Bardzo przepraszam, ale czy pan... – Ależ, oczywiście. Niechże pan siada. – Czy pan generał może pamięta? – Jakże. Pamiętam. Przecież poznaliśmy się u generałostwa Ujejskich. Miał pan pozdrowić nasze mistrzynie. Także Staszka i Hebdę. Wiem, niektórzy pomarli. A ja wciąż żyję. Pozdrowił pan? – mówił krótkimi zdaniami, jakby wydawał rozkazy, a jednocześnie z tą bezpowrotną melodią polszczyzny, która w kraju zanika, a usłyszeć ją można jedynie u bardzo starych rodaków, od lat przebywających poza ojczyzną. No i pamięć generała! Przeszedł na czas wojny. To takie charakterystyczne. Opowiadał, jak w samym początku Września zgłosił się do Rydza – Śmigłego. – Panie Marszałku, melduję, że mam prośbę. – Mówcie. 119 – Proszę o odkomenderowanie ze sztabu na front. Rydz spojrzał ostro. Odczekał chwilę. – Jedźcie. – Rozkaz, panie Marszałku. – To nie był rozkaz, to wasza prośba. Opowiadał o Rydzu, o generałach Kutrzebie i Kopańskim – o marszałku Piłsudskim, tak jak my mówimy o sławnych, ale dobrych znajomych. Mówił, jakby byli blisko – wciąż byli i można się u nich lada chwila zameldować. To, co przeciętny człowiek zna jedynie z legendy lub podręczników, stary generał swobodnie wyjmował z kart historii i ożywiał. Generała Glabisza już nie ma, zmarł w 1981 roku. Niechaj w „Pożegnalnej defiladzie” zostanie i ten krótki zapis. 120 Przedostatnia radość W dziejach polskiego futbolu było kilka meczów niezwykłych. Ten należy do nich. Byłem na tym meczu. Odbył się w niedzielę 27 sierpnia w 4 dni po pakcie Mołotow – Ribbentrop, na kilkadziesiąt godzin przed powszechną mobilizacją. Przypadł na dni nabrzmiałe tragizmem i historią, a jednocześnie wskutek okoliczności odegrał w pewnym stopniu rolę pokrzepiającą serca, choć strzelano tylko piłką, a nie z armat. Ostatnie dni sierpnia 1939 roku. Niespełna 21 lat upłynęło od odzyskania Niepodległości, a dziewiętnaście od bitwy pod Warszawą, która niepodległość tę zachowała. W nagłówkach gazet coraz większe litery. Wzrastające napięcie. Przepiękne lato. Przerzucam gazety z tamtego czasu: „Co będzie dalej?”, „Wojna czy pokój?”, „W Gdańsku wrze”. „Goebbles zapowiada zmianę granic w Europie Wschodniej”. Obok hasła nawołujące do złożenia ofiar na Fundusz Obrony Narodowej. Hasła przemieszane ze zwykłymi reklamami. „Lody Miś – kup, bo warto”, „Najszczęśliwsze losy tylko w kolekturze Wolańskiej”. Krzyżówki, kąciki szachowe, ogłoszenia matrymonialne. Rubryki sportowe. Doniesienie, że w najbliższą niedzielę nie będzie rozgrywek ligowych, gdyż odbędzie się mecz Polska – Węgry. Dziesiąte spotkanie z przeciwnikiem, który wprowadził nas na arenę międzynarodową jeszcze w 1921 roku i zawsze z nami wygrywał. Nazwiska kandydatów do reprezentacji oraz informacja, że treningi prowadzi słynny brytyjski trener Alex James. Przeciwnik bardzo mocny. Rok wcześniej Węgrzy zdobyli wicemistrzostwo świata, przegrywając w finale ze znakomitymi wówczas Włochami. Nasza reprezentacja gra co prawda nieźle, ale na Węgrów to za mało – panuje powszechna opinia. Wieczór na Nowym Świecie pełnym światła i neonów. Przeddzień meczu. Spacerują tłumy. Przepełnione kina, kawiarnie, restauracje. Ze wszystkich krańców Polski wracają do domu tysiące mieszkańców stolicy. Pociągi z Helu i Wilna, Druskiennik i Krynicy wjeżdżają na warszawskie perony z niezmierną punktualnością co do sekundy. Przywożą opalonych i wypoczętych ludzi. Wakacje kończyły się tym razem wcześniej, choć nikt tego wyraźnie nie mówił, ale oczywiste było, że coś się zbliża, a jednocześnie kończy, tylko nikt nie zdawał sobie sprawy, w jakich dokona się to rozmiarach. Zainteresowanie sportem było jednak niezmiennie silne. Toteż w dniu meczu przynajmniej przez kilka godzin odżył podobny nastrój, jaki zawsze wypełniał miasto, ilekroć pierwsze kopnięcie miało wprowadzić piłkę do wielkiej gry na lubianym powszechnie stadionie przy Łazienkowskiej. My z tenisowej Legii mieliśmy na piłkę nożną krótką drogę. Zwykle przed ciekawym meczem zbieraliśmy się na kortach i stamtąd przez małą furtkę wpuszczali nas porządkowi na dolną trybunę. Tym razem nie przyszli tylko Adam Baworowski i Jurek Gottschalk, bo wyjechali do Monako na Akademickie Mistrzostwa Świata. Wrócą do kraju już w czasie wojny daleką, okrężną drogą. Trybuny zieleniły się w wielu miejscach, uwagę zwracała znaczna liczba widzów w mundurach. Jak pochwycić i przekazać dalej to, co uleciało bezpowrotnie? Nastrój przed tym meczem. Było w nim coś z zapamiętania, z zanurzenia w parogodzinną emocję, by zapomnieć o tym, co niosła przyszłość. Brawa, owacja, składy drużyn, hymny. Przecież wszystko tak jak do tej pory. Dobrze znane sylwetki polskich piłkarzy i ten sam emblemat z orzełkiem na białej koszulce. Pod mocno sklepionym dachem głównej trybuny głowa przy głowie. Szmer rozmów. Ludzie rozglądają się, szukają znajomych. – Pana Adama nie ma. Wczoraj pożegnał się. Pojechał w kierunku Wielunia... 121 Ostatnie prognozy: – Wygrać, nie wygramy, ale niech będzie na co popatrzeć – mówi siedzący obok sąsiad. „Bez szans, ale z wolą walki...” – takim tytułem opatrzył przed meczem „Przegląd Sportowy” długi artykuł. Gramy w składzie: na bramce Krzyk („Brygada” Częstochowa), w obronie – Szczepaniak (Polonia) i Giemza (Ruch), w pomocy Góra, Jabłoński (obaj Cracovia), Dytko („Dąb” Świętochowice), atak – Jaźnicki (Polonia), Piontek (AKS), Cebula (AKS), Wilimowski (Ruch), Cyganek („Fablok” Chrzanów). Losowanie stron przez kapitanów, naszym był Szczepaniak, w asyście sędziego z Finlandii, Pekkonena. Zaczęło się. Pół godziny bezustannych ataków Węgrów. Wyraźna przewaga techniczna wicemistrzów świata. Krzyk paruje strzały, robinsonuje, rzuca się pod nogi, by wyłapać piłkę. Przychodzi kres. W czternastej minucie Zcengeller strzela z bliska nie do obrony. 0:1. Trybuny cichną, ale zaraz ożywiają się, kiedy próbujemy przerzucić piłkę na stronę rywali. Nasze ataki kończą się na środku pola. W trzydziestej minucie kolejna ofensywna gości. Składna akcja. 0:2. Gola zdobył Adam. Nie ma na nich rady. Kiedy Polacy zepchnięci do obrony, ustępujący pod względem kunsztu i wyrafinowania piłkarskiego, zdawało się, przegrają wysoko, raptem coś wstąpiło w ich szeregi. – Jakiś fluid poszedł z trybuny na boisko – powie po meczu pułkownik Glabisz. – Bies wlazł w naszą drużynę. Rozpoczęliśmy raptowne ataki, które szły jak fala za falą i w trzy minuty później Dytko dalekim przerzutem podał do Piontka, ten głową do Wilimowskiego. Wilimowski swobodnie przebiegł z piłką kilkanaście kroków i przerzucił ją zręcznie ponad wybiegającym bramkarzem. 1:2. Do końca pierwszej połowy my byliśmy już w ofensywie. Ofensywa ta utrzymała się niemal do końca meczu. Szybkie, płynne akcje kończyły się groźnymi strzałami z daleka, czasem odważnym przebojem, w których celował Wilimowski. W sześćdziesiątej czwartej minucie Jabłoński crossem przerzucił piłkę do Piontka, który błyskawicznie wypuścił oczywiście Wilimowskiego. Ten rudy gracz, poruszający się jak kaczka na krzywych nogach, pozornie wolny i niedbały – kilkoma zwodami wyswobodził się spod opieki dwóch Węgrów, podciągnął i z bliska strzelił. 2:2. W jedenaście minut później ręka Węgra Biro o parę kroków od ich bramki. Piontek bije karnego mocno. 3:2. W sześćdziesiąt sekund później przebój Wilimowskiego. Nie odebrali mu piłki. Kopnął ją na pozór lekko, ale była to bomba nie do obrony. 4:2. Jeden z widzów, nie wiedząc, jak wyrazić radość, otworzył parasol, z którym przyszedł nie wiadomo czemu, bo niebo było bezchmurne, a powietrze czyste. Kto był na tym meczu, nie zapomni go nigdy. Przedostatnia zbiorowa radość tamtej Warszawy. Ostatni wybuch entuzjazmu to 3 września, w następną niedzielę, przed Ambasadą Brytyjską na rogu Smolnej i Nowego Światu, kiedy Anglia przystąpiła do wojny. W ostatnich minutach Węgrzy doszli do głosu. Zdobyli gola, ale z wyraźnego spalonego i sędzia nie mógł go uznać. Ernest Wilimowski, zdobywca trzech bramek, to szczególna postać w dziejach naszej piłki. Rodem ze Śląska, słabo mówił po polsku i poczuł się Niemcem, kiedy ci zajęli kraj. W czasie wojny występował w niemieckich drużynach, mało więc po wojnie pisało się o nim, a jeśli już to negatywnie. Gwoli ścisłości trzeba jednak stwierdzić, że kopał piłkę wspaniale i kto wie, czy nie był w tamtej dobie jednym z najbardziej utalentowanych piłkarzy w Europie. Kapitan sportowy polskiej reprezentacji, Józef Kałuża, po meczu oczywiście podkreślił jego znakomitą grę, wyróżnił także napastnika Cyganka i pomocnika Dytkę. Dytkę za wszechstronną grę zarówno w defensywie, jak i za liczne ofensywne podania, umożliwiające napastnikom podjęcie natychmiastowego natarcia. Zresztą niemal cały zespół oceniono bardzo wysoko. 122 Węgrzy z godnością przyjęli porażkę. Kierownicy i gracze uznali się za zdecydowanie gorszych w tym dniu i nie mieli najmniejszych pretensji za podyktowanie karnego i nieuznanie jednego gola. Fiński sędzia nie krył zachwytów dla gry naszych i zdziwienia, że umiemy tak wspaniale grać. Trener Polaków, Szkot Alex James, tak się złożyło w tych niespokojnych już dniach, nie był na meczu, był w Anglii. Przysłał aż trzy depesze z ostatnimi instrukcjami. I on nie wierzył w zwycięstwo. Rady zmierzały głównie do tego, by wzmocnić obronę i, jak się da, ewentualnie wymęczyć remis. Znakomity znawca futbolu redaktor Narcyz Suesserman (po wojnie pisywał jako Tadeusz Maliszewski) skreślił takie zdania w „Przeglądzie Sportowym” z 28 sierpnia 1939 r.: „Kiedyś po latach mecz Polska – Węgry w Warszawie będzie się wspominać jako wyjątkowe zdarzenie. Historykowi posłużyć może jako dokument epoki. Dla nas jest świadectwem co zdziałać można w sporcie (czy tylko w sporcie?) ambicja, siła woli i ofiarność”. Gdzie kibice z tamtych lat? A piłkarze? Krzyk, Dytko, inni... Zachowały się tylko utrwalone na kilku fotografiach sylwetki i piłka lecąca do siatki, zatrzymana w ruchu. Szybko biegły ostatnie dni sierpnia. W „Przeglądzie Sportowym” z 31 sierpnia na kolumnie zamykającej ten numer gazety zamieszczono ogromny olimpijski afisz, zapowiadający igrzyska w Helsinkach w 1940 r. Obok, na sąsiedniej szpalcie, krótka informacja, że mecz tenisowy Polska – Szwajcaria, mający odbyć się w dniach 8 – 10 września, ze względu na sytuację polityczną został odwołany. Nie minęła doba od wydrukowania gazety, a była już wojna. Mechanizm podnoszenia się z porażki? Jeśli człowiek lub zespół powie sobie: „Nie, to niemożliwe”, osiągnie znacznie mniej, niżby mógł. Trzeba tępić tę myśl w każdej sekundzie przed i w czasie walki. Mierzyć siły na zamiary? Tak. Jednak warto mieć wtedy odrobinę siły. 123 Piłki i granaty „Ostatnie piłki na kortach Legii padły w niedzielę 3 września 1939 r. Pamiętna niedziela. Anglia i Francja przystąpiły do wojny. Pożegnalne serwisy i bekhendy. Na niebie pojawiły się samoloty ze swastyką. Wpadłem na kilka minut posłuchać dźwięku rakiet. Przecież jutro ucichną. Nie ucichły.” Proszę sobie wyobrazić, że grywaliśmy potajemnie podczas okupacji... Może więc warto powrócić do tych zdarzeń, tworzących przecież także historię polskiego tenisa. My, z Legii, trenowaliśmy na kortach Instytutu Głuchoniemych w Warszawie, ukrytych głęboko za skarpą porośniętą drzewami. Korty z drugiej strony przylegały do ul. Książęcej. Górowała nad nimi wytworna willa znanego architekta Pniewskiego, zbudowana na fundamentach domu, w którym kiedyś spotykali się masoni. Znaleźliśmy zaciszne miejsce do gry, jeśli w ogóle można mówić o jakimkolwiek zaciszu w okupowanej Warszawie. Pierwsze piłki zaczęliśmy odbijać chyba późną wiosną już w 1940 r. i dziś jest to faktem zaskakującym obecnego czytelnika. Toczyła się straszna wojna, były to ostatnie tygodnie życia Janusza Kusocińskiego – bliskiego przyjaciela tenisistów, a od niedawna współtowarzysza konspiracji. Pisałem nieraz, że bywał stałym gościem domku klubowego Legii, przyglądał się grom kadry, przychodził na brydża, przyjaźnił się z nami. Trzeba więc cofnąć się do późnej jesieni 1939, kiedy Kusy wykurował już ranę odniesioną w czasie oblężenia Warszawy, a kapitan sportowy PZT, radca Aleksander Olchowicz, zdążył już zgromadzić garstkę sportowców, między innymi Jadwigę Jędrzejowską, braci Tłoczyńskich – Ignacego i Ksawerego, Jerzego Gottschalka i oczywiście Kusocińskiego. Zapadły wtedy dwie decyzje: pierwsza dotyczyła zapewnienia jakiegoś bytu materialnego w nowej sytuacji, a druga – po prostu włączenia się w ruch oporu. I tak powstała gospoda czy raczej restauracja „Pod Kogutem” w miejscu już istniejącej przed wojną przy ul. Jasnej, naprzeciw „Banku pod Orłami”, w której zaczęli kelnerować Kusociński, Jadwiga ze swoją siostrą Zofią, oszczepniczka – brązowa medalistka olimpiady berlińskiej Maria Kwaśniewska i starszy Tłoczyński, Ignacy. Szatniarzem był Marian Mikołajewski, znakomity masażysta dawnych naszych mistrzów, który dotrwał w swoim zawodzie aż do olimpiady monachijskiej. Marian wymasował wtedy tak polskich piłkarzy, że zdobyli złoty medal. Tyle podstawowych faktów o personelu gospody „Pod Kogutem”, przez którą w pierwszych miesiącach okupacyjnych przewijali się najrozmaitsi ciekawi, dzielni, a niekiedy i bardzo tajemniczy ludzie. Została zamknięta po aresztowaniu Kusocińskiego. Z nieżyjącym już Ksawerym Tłoczyńskim nieraz spieraliśmy się co do daty, kiedy nasza grupa wstąpiła do ZWZ, przemianowanym w lutym 1942 r. na Armię Krajową. Ksawerek twierdził, że było to zaraz po Bożym Narodzeniu 1939, mnie wydaje się, że było to tuż przed świętami. Zebraliśmy się w jakimś mieszkaniu przy alei na Skarpie. Byli Tłoczyńscy, Czesław Spychała, Gottschalk, Mikołajewski... Asystował nam radca Olchowicz. Własna pamięć, a także wspomnienia kolegów mogłyby rozwinąć bardziej szczegółowo te sprawy, ale piszę przecież o tenisie, więc tylko skrótowo wspomnę, że Kusociński, jak również polscy tenisiści, zajmowali się opracowaniem rozlokowania w stolicy oddziałów i magazynów Wehrmachtu, nie mówiąc już o kolportażu podziemnej prasy. Kusego zabraknie najwcześniej, aresztowano go na przedwiośniu 1940 r. i nie wiedzieliśmy wtedy, jakie będą dalsze jego losy. Mimo tortur nie wydał nikogo, Ignacy Tłoczyński należał do tych, który dostał rozkaz dostania się do mieszkania Kusocińskiego przy ul. Nowakowskiego, by sprawdzić, czy po rewizji gestapo nie zostały jeszcze jakieś ważne dokumenty w ukryciu. Po Kusym – on, jak zapamiętaliśmy, sta 124 nie się duszą naszej grupy. Zaistnieje konieczność zabezpieczenia ochrony różnorodnych konspiracyjnych działań Ignaca, większość rozkazów wydawał bezpośrednio. Lato 1940 r. Korty Głuchoniemych. Gospodarzami tu byli bracia Jan i Stefan Kornelukowie, pomagał im Zygmunt Dahl, Jan Korneluk już wtedy był cenionym trenerem tenisa. Trzeba teraz wprowadzić jeszcze jedną znaną postać z polskiego przedwojennego sportu. Najlepszy sprinter kolarski, Artur Pusz, który zaczął się wtedy pisać bodaj jako: Pusch, był z pochodzenia Niemcem i korzystając z tego – jak wspominają Kornelukowie – postanowił pomóc. Załatwił w Pałacu Brühla pozwolenie na prowadzenie ćwiczeń tenisowych dla głuchoniemej młodzieży. I tak, co jest pozornie niewiarygodne, a charakterystyczne dla przedziwnych losów okupacyjnej Warszawy, zaczęła grać w tenisa nie głuchoniema młodzież, ale kadra polskich tenisistów, oczywiście całkowicie nielegalnie. Zaszyliśmy się tam i w wolnych chwilach ostro trenowaliśmy. W drewnianej budzie służącej za szatnię, w szafkach obok rakiet, pantofli i piłek czasem pojawiał się pistolet, amunicja, konspiracyjna prasa. Odbywały się pasjonujące mecze deblowe: Ignacy – Spychała kontra Ksawery – Gottschalk. Doszlusuje do gier Władysław Skonecki, gdy ucieknie z obozu w 1941 r., i znowu zniknie z kortu, schwytany w łapance i wywieziony w jakiś czas później. Kadra była w formie! Ignacy cyzelował ją po swojemu z ogromną pracowitością wierząc, że przyjdzie jeszcze wyższy jej szczyt niż w sezonie 1939 r. Po wybuchu wojny niemiecko – radzieckiej zjawi się ze Lwowa, zajętego przez Niemców, Włodek Olejniszyn (zdobędzie mistrzostwo Polski w 1951 r.), przywiezie sporą partię piłek. Raz tylko zagra u Głuchoniemych z Ksawerkiem i znów powróci do rodzinnego Lwowa. Widzami byli często: czołowy polski hokeista Stanisław Meternich i znany bokser Fabisiak. Poległ później przy ul. Chmielnej, ostrzeliwując się do końca, osaczony przez gestapo. Nie można nie wyznać, że naszym grom przyglądały się także ładne dziewczyny, niejedna będzie łączniczką AK podczas Powstania. Jedna z nich, elegancka panna, Ela Prądzyńska – łączniczka Grota, ta, która jako ostatnia spotkała się służbowo przy placu Narutowicza z generałem Roweckim krótko przed aresztowaniem Komendanta AK przy ul. Spiskiej. Zaglądał na korty Marian Sienkiewicz, najsłynniejszy nasz starter, przyjaciel Kusocińskiego. Kilka zwykłych ławek wzdłuż kortów. Dźwięk rakiet. Szum drzew. Opodal, nieco powyżej rabaty kwiatów, trochę dalej oranżeria. Krzątała się tam surowa pani Rayska – kierowniczka ogrodu. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że jest siostrą dowódcy polskiego lotnictwa przed wojną – generała Rayskiego – potępionego za słabość polskich skrzydeł w kampanii wrześniowej. Wspaniale spisał się w wojnie jako pilot. Trzy razy przeleci nad płonącą Warszawą, niosąc pomoc Powstaniu. – Musimy grać właśnie na przekór temu, co się dzieje – powiedział raz do nas pan Ignacy. – Tenis da nam odprężenie, skończy się wojna, to będziemy znów grać w reprezentacji. Niedaleko stał gmach YMCA, wypełniony postaciami w mundurach feldgrau, opodal smutny plac Trzech Krzyży i łagodnie wijąca się w dół Książęca. Na wpół wypalone domy, poszczerbione kamienice, biedne ulice Warszawy. Jak żartobliwie mówiliśmy – po pewnym czasie zaczęliśmy odbywać nawet małe tourneé. Grywaliśmy w Konstancinie, gdzie na posesji cenionego warszawskiego cukiernika Pomianowskiego znajdował się wcale dobry kort. Rozegraliśmy tam parę turniejów, ale nasza ekstraklasa w nich nie startowała, za to wystąpiła w kilku meczach pokazowych. W konstancińskim turnieju grało sporo młodzieńców, nie znanych przedtem ze szpalt sportowych: Jurek Schiele – rozstrzelany w publicznej egzekucji, starszy od nas Marian Szymańczak, Staś Chowańczak (odwiedził tej jesieni Polskę po czterdziestu trzech latach nieobecności, mieszka w Buenos Aires), Leszek Pomianowski, który do dziś prowadzi po ojcu znaną ciastkarnię przy Krakowskim Przedmieściu. Jaś Potulicki, mieszkający w pobliskich rodzinnych Oborach – poległy w Powstaniu na Powiślu, i inni świetni chłopcy, których pamiętam już tylko z imion. 125 Przeważnie uczniowie konspiracyjnych kompletów, na których przygotowywali się do matury, lub studenci podziemnych wyższych uczelni. Przychodziło nawet sporo publiczności. Częstym widzem bywał olimpijczyk, oszczepnik Eugeniusz Lokajski z nieodłącznym aparatem fotograficznym. Pewnego razu przybiegł ktoś z alarmem, że do Konstancina zajechały budy i żandarmi przeprowadzają łapankę. Graliśmy dalej, tylko poprosiliśmy widzów, aby nie bili brawa. I tak w niesamowitej ciszy toczył się kolejny mecz polskich tenisistów. W młodzieńczej beztrosce byliśmy pewni, że wrócą dobre dni, takie jak kiedyś. Kto przetrwa, ten, och, doczeka. Na korcie w Konstancinie, niechaj będzie i nuta jeszcze bardziej osobista, rozegrałem pewnie najlepszą grę w życiu w pokazówce z Ignacym Tłoczyńskim. Nagrodą za zwycięstwo w turnieju była właśnie ta ekstrapartia z pięciokrotnym mistrzem Polski. Zmiażdżył mnie w dwóch krótkich setach i kiedy zmartwiony ściskałem jego rękę nad siatką, pan Ignacy powiedział: „Chciałem koniecznie puścić cię na kołku, a odebrałeś mi parę gemów”. Grałem poważnie. „Puścić na kołku” – w języku tenisistów znaczy wygrać do zera. Kort Pomianowskich w Konstancinie to od lat gąszcz wysokich krzaków i drzew. Kortów u Głuchoniemych także nie ma, porosła je trawa. Żyły do wybuchu Powstania. Rozsypało się nasze grono po różnych dzielnicach i punktach Warszawy. Ignacy, a obok Spychała walczyć będą w rejonie Śródmieścia – Północ. Ignacy przysypany przez wybuch bomby zostanie ranny. Jurek Gottschalk w tym rejonie polegnie. Jędrzejowska znajdzie się w części Mokotowa szybko zajętej przez Niemców, ucieknie z ich rąk i przekradnie się do Szczęśliwic, by później dotrzeć pod Żyrardów. Ksawery jako Orlik zdobywać będzie trudny do wzięcia budynek na rogu Koszykowej i alei Róż. Podobnie jak brat i Spychała po upadku Powstania znajdzie się w obozie jenieckim. Kornelukowie po Powstaniu wywiezieni zostaną do Niemiec, będą uciekać – ech! – ile to było najrozmaitszych losów i przygód kończących się tragicznie, a czasem szczęśliwie. Nasze Korty Głuchoniemych, dodajmy, podczas Powstania przeważnie były ziemią niczyją. Bądź co bądź otwarta przestrzeń. Cóż, Ignaś do dziś w Edynburgu, Spychała mieszka w Londynie, pisałem o nich wielokrotnie. Jadwiga zdobędzie po raz nie wiadomo który mistrzostwo Polski jeszcze w 1964 roku. Kornelukowie niezmiennie wiernie pracują w Sopocie dla polskiego tenisa. Większości uczestników tych zdarzeń nie ma już na tym świecie. Ignacy Tłoczyński wyprzedził Fibaka o 38 lat. Gwoli ścisłości to on jako pierwszy gracz polski doszedł do ćwierćfinału w wielkoszlemowym turnieju. Było to w 1939 roku na Roland Garros, kiedy pokonał go dopiero w ciężkiej walce Amerykanin Riggs. Riggs w kilka tygodni później zdobył mistrzostwo Wimbledonu nie tylko w singlu, ale w deblu i mikście, umiał więc grać. Fibak dochodził w singlu równie daleko jak Tłoczyński kilkakrotnie. Tłoczyński dokonał tego tylko raz, jako pierwszy. Ktoś powie, że wtedy konkurencja była mniejsza i poziom niższy. Na pewno. Cóż z tego? Zwycięzcy Wimbledonu sprzed lat grali nie tak perfekcyjnie jak późniejsi, ale nikt nie może odebrać im prawa do zasług. Inny mieli sprzęt, nie dopingowały ich zawrotne nagrody pieniężne. Za ileś lat – następni mistrzowie na pewno będą jeszcze lepiej grali niż obecni. Jakże krótko trwa w sporcie w a r t o ś ć. Mam na myśli wynik i człowieka, który ten wynik osiąga. Jak szybko przestaje nas to interesować. Sport pasjonuje nas najbardziej wtedy, kiedy nie wiemy, kto wygra dziś, za pięć minut. To intryguje nas najmocniej. Sport jest przejawem jednej z licznych aktywności człowieka, ale trwałość dokonań bywa ulotna, w przeciwieństwie do dokonań na przykład w sztuce. Rodzi się entuzjazm na trybunach i gaśnie wraz z cichnącymi ostatnimi oklaskami. 126 Czy naprawdę zajmują nas jeszcze staroświeckie biegi Nurmiego, Owensa, Zatopka? Walki bokserskie Kolczyńskiego i Pietrzykowskiego, mecze von Cramma i Tłoczyńskiego? Ani się obejrzeliśmy, jak Fibak stał się zasłużonym weteranem. Szybko ważniejszy stał serwis Kowalskiego niż bekhend Fibaka, którym pokonał kiedyś Nastasego w Sztokholmie. Czy nie za wiele tu tych staroci? Wydają mi się potrzebne. Po pierwsze są ważnymi śladami i czas nie powinien ich zasypać. Po drugie – mogą pomóc dostrzec różnice w konstrukcji sportu dawnego i obecnego. Fundament sportu był mocny, jeszcze dziewiętnastowieczny, budowany na p i e r w o r o d n y c h wzorach antyku. Konstrukcja lekka i strzelista, niektórzy powiedzą „idealistyczna”. Konstrukcja późniejsza – ciężka, tak masywna, że całość o potężnych sklepieniach wzniosła się dużo wyżej. Tylko jak długo wytrzyma fundament? Więc trudno oderwać oczy od tej strzelistości. Czyżbym należał do tych, dla których przeszłość i teraźniejszość są tym samym? Żyją teraźniejszością, jakby była już przeszłością, a przeszłością, jakby jeszcze trwała. 127 Dawni sprawozdawcy Niebawem nowy rok olimpijski i najpierw z Calgary, a później z Seulu rozbrzmiewać będą, jak co cztery lata, głosy naszych sprawozdawców i komentatorów radia i telewizji. Będą starali się przybliżyć do Polski dalekie stadiony. „Łączymy się ze stadionem w...” – tę zapowiedź spikera z warszawskiego studia zapamiętałem na całe życie, brzmi do dziś w uszach jak komenda do startu, po której zostawało się już sam na sam z mikrofonem. A teraz opowiadać będą o niewysłowionym pięknie olimpijskim następni sprawozdawcy, którym przypadł w udziale zaszczyt prowadzenia dalej tej pracy i podtrzymywania tradycji polskiego reporterstwa mikrofonowego. Trwa nieprzerwanie nie tylko ciąg zdarzeń sportowych, ale i przebiegają zmiany osób na stanowiskach sprawozdawczych. Zmienia się więc zapewne i sposób mówienia oraz patrzenia na sport – s t y l, zależnie od osobowości reportera. Największą osobowość miał według mego głębokiego przekonania i najlepszym polskim sprawozdawcą był Wojciech Trojanowski. Pracował przy mikrofonie Polskiego Radia w latach trzydziestych i szybko stał się ulubieńcem słuchaczy, dystansując wszystkich ówczesnych sprawozdawców, choć byli dobrzy. Był wszechstronny, robił transmisje z piłki nożnej, lekkoatletyki, boksu, tenisa, hippiki, narciarstwa... Siłą i jego urokiem była malarskość reportaży, bogactwo języka, śmiałość metafor, różnorodność zainteresowań pozasportowych, kultura osobista, a przy tym dogłębne rozumienie sensu sportu. Był płotkarzem, olimpijczykiem na igrzyskach w Amsterdamie w 1928 roku. Miał sport w małym palcu, ale właśnie nie eksponował swej fachowości, dyskretnie ją chował. Docierał zarówno do znawców, jak i do osób, które ze sportem stykały się po raz pierwszy dopiero za pośrednictwem jego relacji. Ten żołnierz Września spędził całą resztę wojny w woldenberskim oflagu i wielu oficerów – jeńców do dziś z sentymentem wspominać będzie jego jedyne sprawozdania z wyobraźni. Leżeli na pryczach w ciemnym baraku, a kolega wskrzeszał wspaniałe mecze albo biegi Kusego z Nurmim i tak opowiadał, że jeńcy przenosili się na ojczyste stadiony. Po wojnie pracować będzie przy mikrofonie BBC i „Wolnej Europy”. Pożegna się z mikrofonem wraz z zakończeniem olimpiady w Los Angeles w 1984 roku. Łącznie więc pracował jako reporter przez pół wieku. Mieszka od lat w Anglii. Pozostał legendą, przynajmniej dla takich jak ja przedwojennych chłopców, którym pomagał rozwijać wyobraźnię, gdyż słuchacz radiowy przecież nic nie widzi, a dzięki sprawozdawcy czasem zobaczy więcej, niż gdyby siedział koło boiska. Znałem go z radia i z widzenia od dawna. Osobiście poznałem dopiero w listopadzie 1956 r. w polskiej wiosce olimpijskiej w Melbourne. Taka to była dziwna jesień owego roku. Sprawozdawca RWE mógł spokojnie odwiedzić naszą ekipę, rozmawiać z kierownictwem i przeprowadzać rozmowy z zawodnikami. Po Melbourne spotykałem go wiele razy na olimpiadach i innych wielkich imprezach. Niejednokrotnie mieszały się nasze głosy i przebijały przez ściany kabiny, gdyż organizatorzy często ustawiali w bezpośrednim sąsiedztwie stanowiska sprawozdawców dwóch tak różniących się radiofonii. Po raz pierwszy napisałem o Trojanowskim i zostało to wydrukowane w książce „Mikrofony w Melbourne”, wydanej przez Czytelnik w 1957 r. Po wojnie w drugiej połowie lat czterdziestych głównymi sprawozdawcami PR byli Witold Dobrowolski, który zaczynał reporterkę przed wojną, i Tadeusz Pyszkowski; specjalizowali się głównie w piłce nożnej i boksie. Rozpocznie się Wyścig Pokoju i Dobrowolskiego uzupełniać będą w transmisjach Pyszkowski i drugi Tadeusz, krakowianin Oszast (wyróżniający się przed wojną płotkarz), Roman Paszkowski. I tak dojechano z mikrofonem do roku 1956 i później, kiedy z trasy zaczęły dochodzić głosy Bogdana Tuszyńskiego i autora tych zapisków. 128 Dobrowolski miał wybitną łatwość narracji, wewnętrzną dynamikę i największe z nas doświadczenia. Odegrał znaczną rolę w naszej sprawozdawczości, nie tylko sportowej. Po latach sześćdziesiątych przeniósł się do telewizji na stanowisko kierownika sportowej redakcji. Pyszkowski zapisał się przede wszystkim jako sprawozdawca piłkarski. To jego głos słyszymy do dziś w dźwiękowej zapowiedzi radiowej „Kroniki Sportowej”: „Oj... strzelaj prędzej, strzelaj! Jest!”... Tuszyński specjalizował się, poza kolarstwem, w podnoszeniu ciężarów i hokeju. Należał do sprawozdawców dynamicznych i awansujących, mianowano go kierownikiem redakcji sportowej PR i został doktorem nauk politycznych w połowie lat siedemdziesiątych. Pojawiały się przy mikrofonach radia i telewizji nowe głosy i nowe postacie, wojażujące także po świecie ze sportowcami. Niektórzy ograniczali się do obsługi lokalnych imprez w rozgłośniach regionalnych i tam ofiarnie pracowali, nie zdobywając już takiej popularności jak ci, mający szczęście pracować na największych imprezach zagranicznych. Bezsprzecznie indywidualnością reporterską był Jan Ciszewski, w pewnym stopniu wychowanek Dobrowolskiego. Wyrósł w radiu, by potem stać się filarem naszej sportowej telewizji. Janek zakochany w piłce, żużlu, hokeju i wyścigach konnych – to osobny długi rozdział, niestety przerwany na zawsze po meksykańskim Mundialu. Był urodzonym reporterem, miał żar, ekspresję, tworzył własne formuły językowe, uważane niekiedy przez purystów za niecałkowicie prawidłowe, na co kibice nie zwracali najmniejszej uwagi, bo ofiarowywał im wielki ładunek własnej emocji. Przybliżał im piłkę tak, jakby sami mogli ją kopnąć, siedząc przed telewizorem. Janek Ciszewski! – ile to mieliśmy wspólnych przeżyć dzielonych na zimowych olimpiadach albo mundialach. Łączyły nas wtedy z reguły wspólne kwatery. Nasze koleżeństwo to przede wszystkim zasługa jego bezpośredniości i humoru, a także umiłowania hazardu. Czyż nie jest odmianą jakiegoś szczególnego hazardu oczekiwanie na ważny mecz, przewidywanie do późnej nocy, jak potoczą się losy na boisku, i stawianie na wynik. Tak jak Janka, nie ma także już Tomka Hopfera. Był dobrym lekkoatletą, biegaczem. Potem został sprawozdawcą, ale przede wszystkim głównym jego stanowiskiem, na którym zdobył sobie sympatię odbiorców – było studio. Miał rzadko spotykaną u prezenterów telewizyjnych bezpośredniość, zniewalające ciepło. Może to dzięki nerwowości i jakiemuś nieuchwytnemu roztargnieniu, co w połączeniu ze znakomitą pamięcią tworzyło pełną wdzięku postać przystojnego, młodego pana, zakochanego w sporcie. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych obejmie nawet ważną funkcję kierowniczą w redakcji sportowej telewizji. Wspominam tylko tych, którzy już nie wołają do mikrofonu: halo, halo! Rozmyślnie piszę tylko o niektórych, choć słowa te są wyrazem więzi i życzliwości wobec wszystkich naszych sprawozdawców, po tych nowych, najmłodszych. Było mi przyjemnie, kiedy młodzi koledzy z redakcji sportowej radia zaprosili mnie w 1983 roku, w półtora roku po moim odejściu, na spotkanie szkoleniowe, bym także podzielił się swoimi spostrzeżeniami. Czy można nauczyć się tego zawodu poprzez szkolenia? Chyba nie, szkolenie może tylko trochę pomóc. Jest to jeden z tych zawodów, którego uczymy się jednak sami. Główny ciężar: rozwój i osiągnięcie dobrego poziomu, tak sądzę, spoczywa przede wszystkim na barkach każdego reportera. Trojanowski ponoć tak zaczynał: odbywał się w Warszawie bieg Kusocińskiego z Nurmim. Radiowe sprawozdanie powierzono jednemu ze znanych zawodników, bystremu Malanowskiemu. Plątał mu się język, nie szło mu. Stojący obok Trojanowski słuchał i pękał ze śmiechu. – Z czego się śmiejesz? Spróbuj to zrobić sam! – powiedział ze złością niefortunny sprawozdawca. Więc odsunął go lekko od mikrofonu, poprawił okulary, zsunął kapelusz z czoła i zaczął płynnie opowiadać, opowiadać o tym, jak biegną. I tak już został przy mikrofonie2. 2 Wojciech Trojanowski zmarł w Londynie w 1988 roku. 129 W książce „Łączymy się ze stadionem” jeszcze w 1979 roku próbowałem podzielić się doświadczeniami. Chyba każdy z naszego grona zastanawiał się nad metodą swej pracy. Oczywiście istnieje odmienność obu warsztatów, radiowego i telewizyjnego. Sprawozdawca radiowy powinien chyba informować i szkicować obraz, w telewizji obraz uzupełniać celnym słowem. W przyszłości sprawozdawcę telewizyjnego być może zastąpi elektronika i komputer bez pomyłek przekaże odbiorcom każdy fakt, sylwetkę zawodnika i będzie umiał nawet wskrzesić dawne zdarzenia, porównując je z tym, co się akurat dzieje za pomocą statystycznych zestawień. Zapalać się będą literki, cyfry... Czy jednak technika może zastąpić człowieka mimo ludzkiej niedoskonałości? Dopóki istnieje radio, musi żyć jego sportowy reporter. Na razie ludziom więc potrzebne są nasze słowa. Dlatego tak ważne jest, jakich dobieramy słów i w jaki sposób układamy nasze pospieszne zdania. Potrzebna jest chyba także nadal odrobina żaru i przekonanie, że wszystko, o czym mówimy, nie służy jedynie kształtowaniu tabel i układaniu klasyfikacji, mających wykazać wyższość jednego państwa nad drugim i wyższość jednego człowieka nad drugim. Bo zawodnik, który przegrał, wcale nie musi być mniej warty od zwycięskiego rywala. Młody, jeszcze wciąż miody, dawny kolega z radia redaktor Jacek Fuglewicz, który jako uczeń pomagał mi wiele razy przy transmisjach z lekkiej atletyki, zastanawiał się raz, jak uzupełniają się i czy pomagają sobie wzajemnie dwie formy dziennikarskiej narracji sportowej: mówiona i pisana. Stosunkowo niewielu sportowych sprawozdawców i komentatorów mikrofonowych chwytało za długopis. Mowa nie o sporządzaniu notatek przydatnych w relacji przy mikrofonie, ale o pisaniu o sporcie dla gazet. Przedwojenni sprawozdawcy czynili to, a z dużo późniejszych na przykład redaktor Stefan Rzeszot wiele drukował w dawnym „Sportowcu”, redaktor Bogdan Tuszyński zaś przez wiele lat stale współpracował z. „Żołnierzem Wolności”, zanim został autorem obszernych dokumentalnych prac z zakresu sportu. Sądzę, że jedno jest pomocne drugiemu: słowo pisane – mówionemu i odwrotnie. Jak każdy trud w obranym zawodzie. Pisywać o sporcie zapewne można dłużej. Po Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w Calgary telewizja zwróciła się z propozycją, abym pojechał w jej ekipie do Seulu, na olimpiadę, jako komentator. W bezpośredniej rozmowie z zastępcą Przewodniczącego Komitetu do Spraw Radia i TV płk. Korczakiem i szefem redakcji sportowej telewizji redaktorem Edwardem Mikołajczykiem podziękowałem za tę propozycję, motywując odmowę następująco: od schyłku 1981 roku nie robiłem już transmisji telewizyjnych. Choć przez ten czas technika poszła ogromnie naprzód i znacznie ułatwia komentowanie dzięki błyskawicznej informacji o bieżących wynikach i szczegółach dotyczących zawodników, to nie mogę brać tak dużej odpowiedzialności. Po pierwsze ze względu na odpowiedzialność wobec słuchaczy, którzy są najważniejsi, po drugie – wobec instytucji, która wydałaby na mnie dużo dolarów na kosztowną podróż i pobyt w Seulu. Po trzecie – istnieje także odpowiedzialność – jak określiłem – wobec samego siebie. Tyle osób przyjmuje mniej lub więcej ważne funkcje lub bywa wyznaczane na nie, a jakie są tego efekty – wiemy dobrze i nieraz sam to krytykowałem. Jakże więc teraz pojechać da Seulu na olimpiadę, choć zapowiada się wyjątkowo ciekawie. Niby trochę żal, ale trzeba pamiętać o starej sportowej zasadzie: Never come back. 130 Kolce i laury? (zamiast zakończenia) Telewizja, jako „bezduszny niszczyciel czystego sportu”, od której zacząłem tę książkę, pojawia się w zakończeniu. Teraz będzie ukłon w jej stronę. Dzięki telewizji cały świat zobaczył i głęboko przeżył Calgary: Zimowe Igrzyska Olimpijskie 1988 roku, Calgary – to był triumf uczestnictwa. Nie tylko zawodnicy brali czynny udział – ale i działacze, sędziowie, porządkowi. Poszli na igrzyska jak ochotnicy. Dzięki nim wszystkim i my, widzowie, staliśmy się w pełni aktywnymi uczestnikami. Nasz udział sięgnął sfery głębszej, wyzwolił solidarność pragnień, by olimpiada naprawdę zwyciężyła. Nieważne stały się barwy, jakie nosili zawodnicy, i miejsca, jakie zajmowali. Amatorsko skaczący narciarz, lądujący na szarym końcu, budził powszechny aplauz i sympatię. Zapalenie znicza i jego zagaszenie, przemówienia oficjalne, cała ceremonialność i podniosłość rytuału tak mocno do tej pory eksponowane, w Calgary przesunięto na drugi plan. Piękno idei olimpijskiej z dyskrecją i pietyzmem ukryto w głębi rzęsiście oświetlonej sceny. Na pierwszy plan wysunął się zbiorowy taniec pogodnych ludzi różnego wieku i profesji. Przemieszali się z zawodnikami, byli jednakowo ważni i sobie bliscy, jak harmonijnie żyjąca rodzina. Kolejna propozycja dla świata, nie tylko sportu. „Udział, nie zwycięstwo jest najważniejszy”. Może jeszcze nie wszystko stracone? Miałem możność oglądania bezpośrednio wielu igrzysk. Nie zapamiętałem ceremonii otwarcia w Innsbrucku i Sapporo, pozostały z nich tylko fragmenty. Calgary oglądałem z odległości tysięcy kilometrów, z fotela w domu. Będę je pamiętał długo i dokładnie. Czy doprawdy jedne zimowe igrzyska mogą przynieść coś lepszego? Czy to nie przesada. A jak będzie w Seulu? – zastanawiałem się jeszcze wiosną, na kilka miesięcy przed rozpoczęciem niespokojnie zapowiadającej się letniej olimpiady. Inna sprawa, że igrzyska zimowe zawsze były w cieniu letnich, były wstępem, jakby dopiero otwarciem roku olimpijskiego. Zasięg, ranga i ogrom przeżyć z reguły stawiały letnie igrzyska na pierwszym miejscu. Tymczasem Seul – zapewne nie tylko w moim odbiorze – przegrał z Calgary. Ta porażka nie miała nic wspólnego z poziomem wyczynów, ale z czymś ważniejszym, utajonym głęboko, związanym z naszymi przeżyciami, krótko mówiąc, z naszym odbiorem uczuciowym. Jakże podchodzić na zimno do jedynego, bo nie powielonego do tej pory przez nikogo wydarzenia, obejmującego cały świat. Idea igrzysk była kiedyś jasna dla wszystkich bez względu na przekonania oraz zaakceptowana przez społeczeństwa, a także zaakceptowana oficjalnie, choć niektóre państwa wykorzystywały ją głównie do celów propagandowych. Igrzyska w Seulu były potężne i smętnawe. Nie powinien nas mylić radosny przemarsz przemieszanych zawodników w wieczór, kiedy przyszła pora zagaszenia znicza. Tak, ta młodzież budziła optymizm, ona chce lepszego świata. Gorsza jest za to olimpijska otoczka – ten cały świat menedżerów, działaczy, niektórych sędziów, wychowawców, bo to oni często podsuwają zawodnikom sztuczny doping, by za ich pośrednictwem zbierać zysk z sukcesów wywalczonych przez młodzież. Nasz sport także ma tu swoje grzechy. W naszych reprezentacjach także odkrywano sztuczne dopingi. Przekaz naszej telewizji z Seulu, dodajmy, eksponował jedynie zwycięzców oraz ograniczał się do pokazywania polskich zawodników. Nerwowo szukaliśmy medali, niechaj będą choćby brązowe, gorączkowo wyłapywaliśmy punktowane miejsca. O przekazie tym będzie parę zdań poniżej. 131 Igrzyska w Seulu były jakby zwiastunem ostatecznego zmierzchu tego sportu, który stworzył nowożytne olimpiady. Łamanie przysięgi olimpijskiej poprzez oszustwa (zażywanie środków dopingujących), odrzucenie bezinteresowności udziału (dopuszczenie zawodowców i oficjalne płacenie premii dolarowych za zdobycie medali), jednostronność zainteresowań gospodarzy (miejscowe społeczeństwo pasjonowało się głównie udziałem własnych zawodników) – to niektóre zjawiska odróżniające te igrzyska od poprzednich, które miałem okazję bezpośrednio oglądać. Na szczęście i w Seulu niektórzy olimpijczycy umieli pięknie zwyciężać, a inni pięknie przegrywać. Tylko gimnastyczki – te młodziutkie dziewczynki – na ogół były smutne po walce, widać wyżyłowane do ostatnich granic. Program letnich igrzysk stał się stanowczo zbyt obszerny. Za wiele konkurencji. Niektóre wręcz nie pasują do olimpiady. Choćby pływanie synchroniczne, to machanie nogami nad taflą wody, jakaś frywolna zabawa urodziwych dziewcząt, pasuje bardziej do programu rewii czy cyrku, choć długie przebywanie pod wodą to na pewno sztuka wymagająca ogromnej wytrzymałości. Należę do miłośników tenisa, ale byłem przeciwnikiem wprowadzenia go do programu olimpijskiego. Tenis stworzył własny świat, bogaty, pasjonujący, ma długotrwałą świetną tradycję rozgrywek najwyższej rangi: turnieje Wielkiego Szlema z królewskim Wimbledonem na czele oraz Puchar Davisa dla zespołów. Wprowadzenie tego sportu do olimpiady to ostateczna akceptacja startu w igrzyskach zawodowców – milionerów. Dostrzega się niekonsekwencje. Jeśli ruch olimpijski definitywnie zgodził się na przekształcenie olimpiad w igrzyska najlepszych zawodowców, to czemu nie startują najlepsi profesjonałowie boksu, kolarstwa, piłki nożnej, koszykówki? Dlaczego niedościgły w tej dobie bokser Tyson albo arcypiłkarz Maradona nie mogli także stać się olimpijczykami? Albo – albo. Oczywiście dopuszczenie naprawdę wszystkich najlepszych zawodowców zmieniłoby w następstwie układ sił i dotychczasowy rozdział medali, co byłoby z kolei nie w smak niektórym potęgom, nie mającym tak potężnego kolarstwa lub piłki nożnej. Za duży program. Cieszę się, że MKOl zaczął się zastanawiać, czy nie wyeliminować w ogóle podnoszenia ciężarów, które ma tak nieuczciwą kartę. Można zastanowić się również nad celowością udziału konkurencji strzeleckich. Zawodnicy korzystają już z tak perfekcyjnych urządzeń celowniczych, że w tym przypadku technika zdaje się odgrywać jeszcze większą rolę, niż bystrość oka i opanowanie ręki. Czemu więc nie wykorzystać w tego rodzaju rywalizacji jeszcze cudowniejszych broni – różnych elektronicznych cudeńków, a nawet laserów, wmontowując to w sprzęt, co pozwoliłoby osiągnąć jeszcze lepsze rezultaty? Obłęd. Tak, rozumiem. Nie powstrzymamy rozwoju techniki. Nauka z tego zakresu niechaj jednak rywalizuje na innym polu, a nie na arenach sportowych. Tymczasem przekształciliśmy olimpiady w coraz większe giganty, a planuje się wprowadzenie dalszych konkurencji. Zdaję sobie sprawę, że sport amatorski nigdy już nie wróci. Taki jest bieg zdarzeń. A czy przysięga olimpijska zawodników i sędziów będzie nadal potrzebna? Złożono ją w Seulu i po kilku dniach łamano, licząc, że oszustwo ujdzie bezkarnie. Technika w służbie olimpiady, którą tak krytykuję, wyrządziła jednak przysługę. Badania, antydopingowe są najwyższej klasy. Kary za doping były surowe. Okaże się, która strona zwycięży. To dziwne, żadne igrzyska do tej pory nie były tak obszernie i z taką elektroniczną precyzją przekazywane w naszej telewizji, a mimo to – jak słyszałem z wielu stron – przebieg olimpiady nie dał pełnej, rozległej epiki poszczególnych wydarzeń. Nie każdy mógł spędzać noce przy telepudle, dzienne zaś relacje stały się chaotycznymi powtórkami z powtórek, zagubiono przy tym niezmiernie ważne ekspozycje niektórych szczególnie dramatycznych konkurencji, niejednokrotnie z lekkiej atletyki, która przecież była i jest solą każdej olimpiady. Chcę uniknąć oceny polskich komentarzy, ale ośmielę się wysunąć pewien zarzut: jednostronność wielu ocen dotyczących startu naszych zawodników. Jakim prawem pewien komentator, siedząc w warszawskim studio, zarzucał publicznie stronniczość sędziom w Seulu? 132 Chodziło o werdykt w walce polskiego zawodnika, choć ten przecież nie osiągnął przewagi. Inny komentator z góry uznał, że arbiter angielski świadomie zdyskwalifikował polskiego kajakarza, aby angielski kajakarz w następstwie zajął lepsze miejsce. Zbyt często przewijał się w komentarzach motyw, że wszystkiemu winni sędziowie. Przecież natrafialiśmy na lepszych rywali. Pompowanie własnych sukcesów to publiczna lekcja szowinizmu. Przy potężnym wpływie telewizji na kształtowanie opinii odbiorców, szowinizm ten przenosi się, rozprzestrzenia i ujawnia następnie na polskich boiskach w meczach mniejszej marki. I potem biadolimy, że mamy takich okropnych widzów. Nasza ekipa zdobyła w Seulu szesnaście medali i zajęła 20 miejsce w medalowej klasyfikacji. Niektórzy potem twierdzili, że osiągnięcia były lepsze, niż można było się spodziewać. Lepsze – ale faktem jest, że była to najsłabsza nasza olimpiada od przeszło trzydziestu lat. W Melbourne zajęliśmy 13 miejsce, w Rzymie – 6, w Tokio – 7, w Meksyku – 8, w Monachium – 7, w Montrealu – miejsce 5. Wreszcie w Moskwie, co prawda, było nawet 4 miejsce, ale te igrzyska miały dużo słabszą obsadę ze względu na bojkot wielu krajów. Nie będę już wyliczał, ile medali zdobyliśmy w latach 1956 – 1980, ile nawet złotych! Dla ścisłości dodajmy, że na olimpiadzie w Seulu było dużo więcej trofeów do rozdziału, bo przybyło konkurencji. Także więcej uczestniczyło państw, co świadczyło o wzroście rywalizacji. Niemniej nasze przesunięcie w dół jest bezsporne. Czy pozostaliśmy w tyle jedynie w następstwie kryzysu społecznego i ekonomicznego, który zaczął zaznaczać się już w końcu lat siedemdziesiątych? To byłoby uproszczenie. Biorąc przykładowo, Rumunia albo Bułgaria też mają swoje trudności, a mimo to osiągają na olimpiadach duże sukcesy. Niektóre zamożne kraje, żyjące spokojnie, miały dla odmiany nikły dorobek medalowy. Współzależność między zasobnością materialną i równowagą społeczną a wybitnymi osiągnięciami na olimpiadzie nie jest oczywista, nie wiem, czy w ogóle istnieje. Oto trzy główne potęgi olimpijskie. Jedna to kraj niezmiernie bogaty, o niespożytym rezerwuarze silnej, odważnej młodzieży, która nie lubi nakładać na siebie rygorów sportowych, przypominających rygor niemal wojskowy. Oto druga potęga sportowa – także kraj o niezmierzonej przestrzeni i możliwościach wciąż niecałkowicie wykorzystanych. I ona ma nieprzebrane rezerwy ludzkie, a przy tym umie przygotować swe kadry na czas z niebywałą dokładnością, wykorzystując w pełni przeznaczone nakłady i organizację idącą z góry od państwa. Wreszcie trzecia potęga sportowa najbardziej zadziwiająca. Kraj nieduży liczebnie, państwo, które niemal od samego swego powstania położyło główny nacisk na sport, na hodowlę przyszłych mistrzów i czyni to w sposób imponujący. Cel tego wysiłku jest znany. Czyżby te dwie ostatnie potęgi miały wyznaczyć przyszły kierunek – jak i z czym stawać na olimpiadach? Jeśli tak się stanie, przeobrażenia współczesnego sportu jeszcze bardziej przybiorą na tempie. Zapewne taki będzie bieg zdarzeń, co być może zmusi niektóre inne państwa do podjęcia podobnych „zbrojeń sportowych”. Inne kraje być może pozostaną tylko przy udziale, krzewiąc rozsądnie przede wszystkim sport zwykłego obywatela, myśląc o zdrowiu swych społeczeństw. Te zjawiska są dostrzegalne. Na przykład Szwecja, Szwajcaria, Nowa Zelandia cieszą się ze sporadycznych sukcesów najbardziej utalentowanych jednostek i nie zamierzają włączać się do walki o pierwszeństwo w medalowej młócce. Która formuła odpowiadałaby nam, Polakom? Na pewno mamy ambicje i kompleksy. Wciągnięcie naszej flagi na najwyższy maszt bywało rekompensatą, jakże krótką, za tyle niepowodzeń i rozczarowań, których nie szczędzi nam los. Ale lubimy sport swobodny. Na ogół bywało tak, że kiedy nasza młodzież miała wolne pole do wyładowania swej energii i rozmachu, wtedy wyłaniały się z jej szeregów wspaniałe postacie. Ginęły kompleksy, rodziła się pełna poświęcenia praca nie pozbawiona porywów, ujawniała się przebojowość. Nasze dziewczęta i chłopcy wskakiwali lekko na najwyższe podium. I sprawa działaczy, kierowni 133 ków, wychowawców. Przyszła pora, aby w dziedzinie sportu skończyć z negatywną selekcją. Dać szansę tym, którzy lubią i rozumieją sport, i chcą przede wszystkim dla sportu solidnie pracować. Tymczasem... Tymczasem, zreasumujmy, sport przestał być zabawą bezinteresownie startującej młodzieży. Olimpijczycy za pieniądze dają widowiska. Już tylko show – business? Nie tylko. Następstwem bywa wyniszczanie organizmu, hodowla dzieci na przyszłych rekordzistów, co znane jest z praktyki niektórych państw. „Obecnie osiągnięte zostało maksimum i wyczynowcy wkroczyli w biologiczną strefę zagrożenia” – alarmują nie od dziś lekarze. Obecne „myślenie sportowe” jest bliższe myśleniu ekonomicznemu niż kiedykolwiek. Mówi się, że obecny sport wyraża współczesny czas i rozwija się tak dynamicznie, że wymknął się spod kontroli. Na stadionie zdziczali ludzie zmasakrowali na śmierć kilkudziesięciu współtowarzyszy. Jakże wierzyć w sport? A wdarcie się na ten obszar polityki? Zbliżamy się do końca książki. Nienowoczesny na pewno jest jej ton. Obecnie panuje zwyczaj czy moda na sceptycyzm, realizm, na ironię, czasem i autoironię. Ale przecież nasze dawne przeżycia i odczucia, nasze nadzieje były wówczas prawdziwe, w pełni realne. Czemu mielibyśmy w późniejszym wieku je zdradzać i wstydzić się ich? Nadal wierzymy w sport. Andrzej Kijowski w odpowiedzi na pytanie, co to jest wiara, tak odpowiedział: „Ufna wiedza, która przeczy faktom”. Warszawa wiosna - lato 1988 r.