Dariusz Filar Czaszka olbrzyma Dreambox Więźniowie ciszy Niewolnik Nazbyt szczęśliwi Metoda zachowania osobowości Niepokonani Mortigena intellectualis Theatron [nie] Maczuga Tachistos Czaszka olbrzyma Myśli ulotne Dreambox "Kiedy przed trzydziestu laty ukończyłem pracę nad prototypem mego aparatu, opanowało mnie uczucie błogiego odprężenia. Po dziesiątkach niepowodzeń pierwsza sukcesem zakończona transmisja menpenetralwizyj-na dowiodła słuszności moich teoretycznych" dociekań, pozwalała wierzyć, że nic z tego nie będę już musiał przerabiać, niczego zmieniać. Pozostawiając za sobą lata badań mogłem wreszcie powiedzieć — gotowe!" Profesor Albert Traumer odłożył pióro i zamyślił się. Jego wynalazek, znany powszechnie jako „Dreambox", stanowił bez wątpienia jeden z najistotniejszych czynników kształtujących psychikę współczesnych, ale w zakresie rozwiązań technicznych zrozumiały tylko dla wąskiej grupy specjalistów. Zarys historii badań nad aparaturą menpenetralwizyjną przeznaczony był do publikacji w serii „Wspomnienia uczonych". Dyrektor wydawnictwa ostrzegł, że książki tej serii interesują przede wszystkim laików. Profesor szukał najprostszego sposobu wyłożenia problemu. Wreszcie znowu pochylił się nad notatnikiem. „Wspomniałem już o transmisji menpenetral-wizyjnej, która stanowi istotę działania mego wynalazku. Ujmując rzecz lapidarnie, "-Dream-box« pozwala oglądać własne marzenia, a w wypadku zastosowania modeli najnowszych — uczestniczyć w zdarzeniach będących tworem naszej fantazji. Pierwsza seryjnie produkowana wersja aparatu stwarzała bardzo jeszcze ograniczone możliwości przeżyć. »Dreambox« składał się z ekranu i urządzeń projekcyjnych, zespołu pamięci wizyjnej i zespołu zasilania, z hełmu kontaktowego i przetwornicy. Pamięć wizyjna zawierała po prostu bank obrazów, które mogą wystąpić w marzeniach. Pierwsze aparaty dysponowały zapasem trzech milionów obrazów — widokami Ziemi i innych planet, portretami najpiękniejszych dziewcząt i sławnych aktorów, pojazdami, dziełami sztuki... Pamięć wizyjna mieściła też oczywiście portret tego, który miał z urządzenia korzystać. Hełm kontaktowy służył »złowieniu-« marzeń, które w nas powstają. Wybrane w ten sposób z zespołów pamięci wizyjnej obrazy pojawiały się na ekranie i zmieniały wraz ze zmianami marzeń. Proces polegający na określeniu naszego marzenia, znalezieniu w ułamku sekundy jego odpowiednika w zasobach pamięci wizyjnej i wyświetleniu go na ekranie — to właśnie transmisja menpenetralwizyjną. W prototypie obrazy były nieruchome, ale kto chociaż raz miał możność zasiadania przed ekranem »Dreamboxu«, wie, jak niezwykłe wrażenie sprawia oglądanie wytworów własnej wyobraźni. Myślę, że czas na wyjaśnienie nazwy zbudowanego przeze mnie urządzenia. Szukając jej dla swego aparatu sięgnąłem do starych słowników. Błądziłem długo, by wreszcie w lubującym się w lapidarności i dosadności określeń dwudziestowiecznym slangu amerykańskim znaleźć właściwe wyrażenie. Dreambox — skrzynka marzeń — oznacza po prostu głowę. Głowę, którą u każdego bez wyjątku człowieka wypełniają marzenia, a którą uczyniłem elementem składowym mojej aparatury. Po upływie pewnego czasu przystąpiłem do prac mających na celu ulepszenie »Dream-boxu«. Aparat ukończony w rok później dysponował już obrazem ruchomym i zasobem pamięci wizyjnej podniesionym do sześciu milionów przedmiotów, widoków i postaci. Dalej kolejno powstawały aparaty odtwarzające kolory, rozsiewające zapachy, stwarzające wrażenie zmian atmosferycznych. We wszystkich kolejnych modelach widoczna była postępująca mi-niaturyzacja podzespołów. Hełm kontaktowy został ograniczony do rozmiarów słuchawek, które dawały się ukryć w oprawce okularów, zlikwidowane zostały uciążliwe połączenia kablowe między hełmem a przetwornicą. Poczynając od modelu »-Dreambox-Holo-« mamy do czynienia z obrazem przestrzennym. Pamięć wizyjna nie zawierała już portretu korzystającej z »Dreamboxu« osoby. Zastosowany przeze mnie rodzaj plastycznego filmu pozwalał marzącej osobie poruszać się w wymyślonym świecie. Jeżeli tylko nie dotykała otaczających ją widm, cały czas mogła odnosić wrażenie, że ten wspaniały świat istnieje w rzeczywistości. Tutaj może mnie spotkać zarzut, że nie wymyśliłem niczego nowego. Zabawę z obrazem przestrzennym i poruszaniem się w jego wnętrzu żywych osób literatura fantastycznonau-kowa zaprezentowała już w XX wieku i w tym samym stuleciu rozpoczęły się pierwsze, sukcesem zakończone próby. Zarzut tylko częściowo jest słuszny. Wszelkie dokonane próby poprzedzające mój wynalazek różnią się od niego diametralnie. W okresach wcześniejszych ist niały wąskie grupy twórców — aktorów, scenarzystów, reżyserów — przygotowujące filmy i widowiska dla tysięcy bywalców kin i super-wizonów. Każdy z widzów miał niewielką tylko szansę, że zobaczy lub — w miarę rozwoju projekcji przestrzennych — »przeżyje« to, czego oczekiwał. Poczynając od rewolucyjnych przemian kulturalnych w wieku XXI społeczeństwo stopniowo zmieniało się we wspólnotę indywidualistów i autorom coraz trudniej przychodziło tworzyć dzieła uniwersalne, zdolne zainteresować ogół. Rozwiązałem ten problem całkowicie. Posługując się »Dreamboxem« każdy mógł oglądać lub ^przeżywać-" własne marzenia, a więc to, czego najbardziej pragnął, to, co wydawało mu się najpiękniejsze. Aparaty oparte na pamięci wizyjnej stwarzały na ekranie obraz widoczny tylko dla aktualnie korzystającej z nich osoby. Wynikało to ze specyficznego oddziaływania fal denkalnych na zmysł wzroku ii miało dobre strony, bo uniemożliwiło przypadkowe urażenie kogoś drugiego takim czy innym marzeniem. Wprowadzenie z czasem urządzeń menpenetrairecordingowych pozwalało odtwarzać dawne marzenia w postaci zwykłych filmów i widowisk przestrzennych, które można prezentować znajomym. Spowodowało to dalszy wzrost zainteresowania moim wynalazkiem, chociaż w tym samym okresie zaczęły pojawiać się pierwsze głosy protestu przeciw jego rozpowszechnianiu. Niektórzy psychologowie utrzymywali, że »Dreambox« może wpędzić ludzkość w zgubne lenistwo. O wiele łatwiej jest przecież wyobrazić sobie swój sukces i »przeżywać« w wypełnionej widmami przestrzeni niż osiągnąć go w rzeczywistości. Łatwiej wymarzyć sobie przytulne ognisko domowe niż założyć rodzinę i wychować dzieci! Wroga mi grupa naukowców twierdziła dalej, że ludzkość całkowicie ulegnie narkotykowi menpenetralwizji i straci poczucie rzeczywistości, co w rezultacie doprowadzi ją do samounicestwienia. Musiałem zebrać dowody w postaci milionów ankiet, by całkowicie obalić te bezpodstawne zarzuty. Liczba ludzi, którzy dali się obrazom menpe-netralwizyjnym całkowicie oderwać od świata rzeczywistego, stanowiła znikomy ułamek procentu. Wszyscy inni traktowali »Dreambox« jako rozrywkę, potrzebną zwłaszcza w chwilach załamania. Przeżywając wyimaginowane sukcesy, zdobywali nowe siły, by walczyć o realizację tych sukcesów w świecie rzeczywistym. Rola »Dreamboxu« była bez wątpienia rolą pozytywną, a jej dodatkowa zasługa to skuteczne zwalczanie plag społecznych, takich jak alkoholizm i narkomania. »Dreambox« gwarantował azyl pewniejszy niż delirium, a muszę podkreślić, że w miarę wydłużania serii produkcyjnych ceny aparatów menpenetralwizyjnych spadły do minimum cechującego wszystkie dobra powszechnego użytku". Kończąc ten fragment profesor Traumer z zadowoleniem potrząsnął głową. ,,Zrobiło się sporo dobrego" — pomyślał. Czekała go tego dnia ważna konferencja i musiał odłożyć pisanie wspomnień. Dwa następne dni także wypełniły zajęcia na uczelni i dopiero pod koniec tygodnia mógł podjąć przerwaną pracę. Gdy zasiadł nad notatnikiem, ogarnęło go znowu uczucie zadowolenia, jakie daje naukowcowi świadomość dobrego wywiązania się z zadań wobec ludzkości. „Mimo wspomnianego już uznania, jakim cieszyły się klasyczne modele aparatów menpe-netralwizyjnych — pisał Traumer — wciąż szukałem nowych rozwiązań. Nawet najlepsze dotychczasowe modele holograficzne stwarzały obrazy, które bardzo łatwo mogły stracić zdolność swego sugestywnego działania. Wystar czyło dotknąć ręką najbliższego przedmiotu, żeby nie napotkawszy oporu przekonać się o imitacji. Szukałem sposobu, który pozwoliłby dalej przesunąć granicę wiarygodności pozornych sytuacji tworzonych przez transmisję naszych marzeń. Wreszcie po latach prób wszedł do produkcji model oznaczony kryptonimem »Dream-box-Corporton«. W modelu tym przetwornica poprzedzana była przez urządzenie analityczne dokonujące rozdziału planów pierwszych i dalszych obrazu menpenetralwizyjnego. Zespół planów dalszych tradycyjnie połączony był z pamięcią wizyjną, zespół planów pierwszych z corportonem. Jeżeli chodzi o działanie nowej wersji aparatu, to w zakresie planów dalszych proces powstawania obrazu był taki sam jak dotychczas — jednocześnie z powstaniem marzenia pojawiała się jego przestrzenna wizja. Zasadnicza zmiana zaszła w zakresie planów pierwszych. Corporton jest urządzeniem w u-łamkach minuty formującym z zapasu zgromadzonych w nim tworzyw wierne makiety naszych marzeń. Tworzywa zawarte w corporto-nie pozwalają imitować skórę, metale, drewno... Wspomniałem już, że bezpośrednio z klasycznych modeli »Dreamboxu« korzystać mogła tylko jedna osoba. Dla innych jej wizje nie były dostrzegalne, kto chciał swoje marzenia przedstawić otoczeniu, musiał posłużyć się menpe-netrairecordingiem. Zastosowanie corportonu pociągnęło za sobą istotne zmiany. Zapas materiałów zgromadzonych w corportonie pozwalał na szczelne wypełnienie plastykowymi makietami przestrzeni o wielkości trzystu tysięcy metrów sześciennych. Plastykowe makiety i gadające kukły były w pełni materialne, a więc widzialne dla wszystkich. Korzystający z »Drea-mboxu« widział pewien kompleksowy obraz złożony z wizyjnych planów dalszych oraz makiet i kukieł w planie pierwszym. Osoby po- stronne widziały tylko plan pierwszy, osadzony w realnym świecie. Wierne naśladowanie przez corportonowe wyroby materialnych pierwowzorów prowadziło do wielu zabawnych nieporozumień". Ktoś zapukał do drzwi. Profesor odłożył pióro. — Proszę wejść! — powiedział, gdy pukanie rozległo się po raz drugi. W głosie profesora brzmiała niechęć — nie lubił, gdy przerywano mu pracę. Do pokoju wsunął się szczupły, młody człowiek. — A, to pan! — powiedział cieplejszym już głosem profesor. — Tak — odparł gość — ale nie jestem tym, za kogo pan mnie bierze, profesorze. Młody człowiek był onieśmielony, sprawiał wrażenie kogoś, kto nie bardzo wie, jak wyjaśnić swoje postępowanie. — Cóż też pan opowiada! — wykrzyknął profesor. — Pan jest przecież dyrektorem wydawnictwa publikującego „Wspomnienia uczonych", w którego biurze gościłem przed tygodniem. — Otóż nie, profesorze — młody człowiek zdecydował się mówić. — Jestem skromnym księgarzem, a ta dyrektorska funkcja to tylko moje marzenie. — Marzenie?! — profesor niczego nie rozumiał. — Tak, profesorze — ciągnął młody człowiek — wymarzyłem sobie luksusowe biuro — to była tylko corportonowa makieta planu pierwszego, wymarzyłem sobie urządzenie biura, sekretarkę... Potem już całkiem zwyczajnie napisałem kilka listów do naszych najsławniejszych uczonych, prosząc ich o odwiedzenie wydawnictwa. Podałem mój domowy adres, bo przecież tylko tam mogłem wywołać corportonowa makietę biura. To mnie zdradziło. Więk szość naukowców zna adresy wydawnictw, odkryli żart. Pan niczego nie zauważył. Przyszedł pan o oznaczonej porze i... wkroczył w świat moich marzeń. Nie zwrócił pan też uwagi na moje okulary — w oprawce miałem ukryte bieguny hełmu kontaktowego. W czasie rozmowy moja wyobraźnia pracowała Aez chwili przerwy. Dzięki temu mogłem pana poznać z moją sekretarką, pokazać moją bibliotekę i gabinet. Teraz wie pan, profesorze, że była to tylko imitacja. Prosiłem wtedy o napisanie wspomnień i pan się zgodził. Dopiero później pomyślałem, że przez moje kawały niepotrzebnie pan traci swój cenny czas. Ja chciałem przeprosić... Młody człowiek w ukłonach cofał się do drzwi, wyraźnie chciał jak najszybciej zniknąć. — Niesamowite — mruknął profesor i popadł w głęboką zadumę. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo zależało mu na tej publikacji, jak bardzo chciał mówić o sobie. Notatnik leżał przed nim. Zapisany był wspomnieniami nikomu już niepotrzebnymi. Traumer westchnął ciężko, zamknął notes i wrzucił do jednej z głębokich szuflad biurka. Potem wstał i otworzył drzwi do ogrodu. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął okulary w grubej, rogowej oprawie, której wnętrze mieściło bieguny kontaktowe jego prywatnego „Dreamboxu". Więźniowie ciszy Opuszczały go siły. Dłonie, zaciśnięte kurczowo na ostrej krawędzi skalnego występu, krwawiły, w napiętych mięśniach ramion pulsował parzący ból. Czubkami butów wciąż jeszcze szukał oparcia, ale ich najeżone gwoździa mi okucia zsuwały się po gładkiej powierzchni ściany. Uniósł głowę i przez zasłonę tańczących przed oczami płatków czerwono-zielonego śniegu patrzył na górujący nad szczytem masyw zamku. Po co tam szedł? W pamięci krążyły odpryski pojęć, jakichś odległych wydarzeń, symboli. Próbował złożyć z nich chciażby szkic, szkielet akcji, której rozwój zawiesił go nad tym, co najpewniej było nie kończącą się pustką, a teraz pchał ku obcemu szczytowi. Przez chwilę zmagał się z opornym kojarzeniem, nim zrozumiał bezcelowość wysiłku. Zawisnął na prawej ręce, gdy tymczasem lewa rozpoczęła mozolną wędrówkę ku górze. Napotykała tylko śliską, nie dającą żadnego oparcia powierzchnię. Przez chwilę miał wrażenie, że runie w dół. Nie przestraszył się. Ogarnęła go nieodparta chęć odpoczynku, snu... Wystarczyło rozluźnić obolałe palce... Wtedy zaczęły mu rosnąć pióra. Zbitą masą pokryły ramiona, rzedły tylko na łokciach i wokół przegubów. Nawet dłonie obsypał delikatny ptasi puch. W całym ciele poczuł niezwykłą lekkość. Umiejętność latania wydała mu się nagle równie oczywista jak umiejętność chodzenia. Z pamięci wypłynął rozmyty obraz dalekiej krainy widzianej z wielkiej wysokości. Tak, na pewno latał już kiedyś! Było to przed laty i musiało zdarzyć się naprawdę. Odetchnął głęboko, a potem oderwał się od skalnej ściany. Szybował przez chwilę, by opaść na nieznaną, chociaż nieodległą płaszczyznę. Poruszał wciąż ramionami wierząc, że białe, furczące skrzydła, w jakie zamieniła je nieznana siła, pozwolą mu wzlecieć do zamku. Nagle straszliwe kleszcze zacisnęły się na jego przegubach, a ogromna masa przywaliła piersi. Wypatrywał w mroku próbując rozpoznać przeciwnika. Wstrząsnął się — patrzyły nań ohydne, małe oczka; pod nimi otwarty łapczywie dziób potwora. Kiedy dziób wzniósł się do uderzemai szarpnął ramiona w rozpaczliwym uniku. Pierwszy cios chybił jego głowy, ale uścisk szponów nie zelżał. Jeszcze raz spróbował się wyrwać — odrzucona w tył głowa uderzyła o jakiś ostry przedmiot. Poczuł w ustach słodki smak krwir potem ogarnęła go ciemność. Ocknął się na wąziutkiej kładce. Zmęczenie ołowiem wypełniło ciało, ptasie pióra znikły. Namacał krańce chybotliwej deski, a później ostrożnie obrócił się na brzuch. Uniósł się na rękach, uklęknął. W rozbitej głowie tępo dudniła krew. Wytężył oczy i dostrzegł smugę światła, która padała przez szparę leoiuteńko uchylonych wrót. Dzieliło go od nich kilkadziesiąt metrów. Zrozumiał, że deska, na której klęczy, to zwodzony most prowadzący do wejścia na zamek. Nie był tu jeszcze nigdy, ale wypełniała go nie zachwiana niczym pewność bliskości celu. Nie podnosząc się z klęczek podjął wędrówkę. Przy każdym nieostrożnym ruchu deska zamieniała się w zawieszony na sprężynach trapez. W dole szemrał strumień, ale niełatwo było ocenić przestrzeń między kładką i dnem przepaści. Dotarł wreszcie do bramy zamku, uniósł się i całym ciężarem ciała naparł na okute drewno jej uchylonego skrzydła. Ustąpiło łatwo, a on, tracąc równowagę, upadł na marmurową posadzkę przestronnej sieni. Zmrużył oczy, bo panowała tu niezwykła jasność. Przez szklane płyty wysokiego sklepienia raziły wzrok ostre promienie słońca. Po chwili stały się mniej dokuczliwe dzięki nieprzejrzystym ścianom wielkiej, mlecznobiałej kuli, w której wnętrzu zamknęły go niewidzialne moce. Kula drgnęła i wydając wysoki świst zaczęła wznosić się ku górze. Na jej ścianach pojawiły się czarne cyfry, a z nich poczęły rosnąć liczby wciąż większe i większe, wreszcie tak ogromne, że nie potrafił im nadać nazwy. W miejsce dawnego spokoju przyszedł lęk — podświadomość mówiła mu, że liczby oznaczają wysokość, a on w kruchym jaju nie dostrzegał niczego, co mogłoby zabezpieczyć pasażera przed skutkami upadku. Liczby nie przestawały rosnąć, jeszcze chwila i zadźwięczało tłuczone szkło — kryształowy plafon zatrzymał ruch kuli. Zawirowała, a potem ze straszliwą szybkością runęła w dół. Krzyknął i znowu stracił przytomność. C r e e d: Już po pierwszym spotkaniu wiedziałem, że to mięczak. Nie zrobił wtedy niczego, co dałoby mi podstawy dla takiego osądu, ale podświadomie wyczułem jego słabość. U pilota, który tak jak ja dziesiątki lat spędził w Przestrzeni i dowodził w tym czasie setkami załóg, musiała się wykształcić zdolność błyskawicznego oceniania ludzi. Dzięki niej nigdy się na nikim nie zawiodłem — po prostu wcześniej wiedziałem, czego mogę oczekiwać od każdego ze swoich podkomendnych. Pracowałem właśnie nad planem kolejnej wyprawy, gdy na głównym ekranie supertele-komunikatora zapalił się sygnał wywołania pierwszej ważności. Po chwili szef Grupy Rozdziału Załóg poinformował mnie, że za kilka minut zamelduje się u mnie współtowarzysz wyprawy. Muszę tutaj wyjaśnić rodzaj zadania, które nas oczekiwało. Polegało ono na odbyciu blisko dwumiesięcznego lotu w małym, dwuosobowym statku. W tym czasie należało zbadać dokładnie ilość i przydatność wraków dawno porzuconych na nie uczęszczanej od wielu lat Kosmostradzlie. Prace tego typu darzyli piloci zrozumiałą niechęcią; uważano je za nudne, inwentarzowe, nieledwie urzędnicze. Nie dawały żadnej satysfakcji, a na skutek nudy wyczerpy- wały bardziej niż najniebezpieczeniejsża wyprawa odkrywcza. Toteż nie pisane prawo Grupy Operacyjnej pozwalało wysłać doświadczonego pilota w taki rejs tylko raz na cztery lata. Cały lot spędzało się we dwójkę z pomocnikiem, zazwyczaj skierowanym na praktykę młodym pilotem. Zważywszy to wszystko, łatwo pojąć niepokój, który zrodził się we mnie, gdy w przybyłym odgadłem człowieka słabego. Wszedł, skłonił się lekko i wyciągnął rękę, w której trzymał pomarańczowy znak absolwenta Akademii Pilotów. — Wiem już — powiedziałem — siadaj. Zaczekałem, aż zajmie miejsce, a potem powiedziałem mu to wszystko, co zawsze starałem się przekazać młodym pilotom, którzy pod moim dowództwem wylatywali w pierwszy rejs. Patrzył uważnie, śledził pilnie wzrokiem każdy mój ruch, każde drgnienie powiek. Właśnie to uważne spojrzenie wzbudziło moją niechęć. Mówiłem na swój zwykły sposób — krótkimi, pełnymi zdaniami. Słuchał z wyraźną przyjemnością. W jego podziwie, którym począł w końcu, jak lepką taśmą, krępować każdy mój ruch, nie było nic z uznania młodego pożeracza Przestrzeni dla starego mistrza. W tych uważnych oczach, w skupionej twarzy kryła się radość człowieka słabego, który nagle poczuł bliskość pewnego oparcia. Wiedziałem, że kandydaci na pilotów przechodzą szereg prób, ale stwierdziłem nieraz, że w gęstej ich sieci jest wiele dziur. Przy odrobinie aktorskich zdolności można było zmylić najdociekliwszą komisję egzaminacyjną. — Twoje postępy w Akademii? — zapytałem. — Nazywam się Reulli — zaczął. — Jało Re-ulli. Akademię ukończyłem miesiąc temu. —Wynik testu BAB? — przerwałem. — Zadowalający — odparł. — Test COC? — pytałem dalej. — Też zaliczyłem... — zaczerwienił się. —-Z oceną dostateczną — dokończył. A więc próby refleksu i odporności na zdarzenia nieoczekiwane zaliczył słabo — moje podejrzenia potwierdziły się. Odesłałem go wreszcie, a sam połączyłem swój supertelekomunikator z odbiornikiem szefa Grupy Rozdziału Załóg. — Nie możesz mi dać kogoś innego? — spytałem. Mój niepokój zaskoczył go. Uważał Jała za pilota wystarczająco zdolnego i nawet słyszeć nie chciał o zmianach wśród skompletowanych już załóg. Przestałem nalegać, ale oczekiwałem jednego z najtrudniejszych lotów w swojej karierze dowódcy. Nie pomyliłem się. Jało: W czasie naszego pierwszego spotkania wydał mi się niezwykłym człowiekiem. Nie kryję, że idąc do niego odczuwałem pewien lęk — w Akademii opowiadano niestworzone historie o jego wymaganiach, niezłomnych zasadach, przysłowiowej surowości. Creed Egre — jego nazwisko znaleźć można na listach załóg wszystkich większych wypraw ostatniego półwiecza. Nie był już młody, ale nikt nigdy nie nazwał go starym — od wielu lat uchodził za mężczyznę dojrzałego, lecz w pełni sił, i dalekiego jeszcze od porzucenia lotów. Pod jego okiem miałem rozpocząć karierę pilota. Na mnie i na Creeda czekały miliardy kilometrów Czternastej Kosmostrady. Lęk, jakim napełniała mnie postać Creeda, nie był jedynym uczuciem w przededniu lotu. Równocześnie rozpierała mnie duma z otrzymanego odkomenderowania przez Grupę Rozdziału Załóg pod rozkazy człowieka tak sławnego. I jeszcze coś tkwiło