Peter Mayle Dobry rok A good year Przełożyła: Hanna Pasierska Prószyński i S-ka Dla Jennie oraz wszystkich, którzy trudzą się w winnicach Francji, by przemienić winne grona w nektar Nota Autora Jest to utwór literacki. Postaci, jak również ich nazwiska, zostały wymyślone i nie mają nic wspólnego z realnym światem. Między wierszami jednakże napomykam o kilku naprawdę istniejących osobach. Za decydujący wkład w powstanie tej książki chciałbym podziękować Ridleyowi Scottowi; gdyby nie jego nos do dobrych opowieści, chyba nie zabrałbym się do pisania. Miałem również ogromne szczęście zasięgnąć fachowych porad natury alkoholowej u Allena Chevaliera z Luberon oraz Anthony’ego Bartona z Medoc. Praca z Allie Collins jak zawsze była ogromną przyjemnością. Mille mercis á tous. 1 W Londynie była pełnia lata i kiedy Max Skinner wbiegał przez Rutland Gate do Hyde Parku, krople deszczu zdawały mu się niemal ciepłe. Ruszył krzywizną Serpentine, a tymczasem sylwetki innych osobników zdecydowanych pocierpieć przed śniadaniem pojawiały się i znikały w mroku przedświtu - twarze lśniące od deszczu i potu, ruch znaczony wilgotnym plaskaniem stóp na ścieżce. Pogoda zniechęciła wszystkich prócz najwytrwalszych biegaczy. Było zbyt mokro dla podskakujących niczym piłki dziewcząt o różanych policzkach, przynoszących niekiedy Maxowi chwile pożądanego zapomnienia. Zbyt mokro dla miejscowego ekshibicjonisty czuwającego zwykle na posterunku w krzakach obok estrady - z lubieżnym uśmiechem i prochowcem w gotowości. Zbyt mokro nawet dla pary Jacków russellów, których ulubioną rozrywką było rzucanie się na przemykające obok nogi, gdy tymczasem zaambarasowany właściciel psów wlókł się w tyle ciężkim krokiem, bezgłośnie mamrocząc przeprosiny. Zbyt mokro, a zapewne też za wcześnie. Max ostatnimi czasy zjawiał się w biurze późno, często dopiero o siódmej trzydzieści, na co Amis, jego szef i nemezis, patrzył niechętnym okiem. Tego dnia będzie inaczej, obiecał sobie Max. Zjawi się pierwszy i zadba, by ten żałosny palant go zauważył. To był największy problem w życiu zawodowym Maxa: lubił pracę, lecz nie znosił swoich współpracowników, szczególnie zaś Amisa. Zawrócił na szczycie Serpentine i ruszył z powrotem w kierunku Albert Memorial, myśląc o czekającym go dniu. Istniała pewna transakcja, którą dopieszczał od miesięcy; interes mający mu przynieść prowizję na tyle dużą, by zdołał zapłacić swemu nieskończenie cierpliwemu krawcowi oraz, co znacznie ważniejsze, uwolnić się od nagabywań banku. Okazjonalne pomruki niezadowolenia wywołane rozmiarami debetu zmieniły się w listy pełne coraz wyraźniejszych pogróżek, które przypominały Maxowi wciąż od nowa, że jak dotąd rok nie jest udany. Lecz to się zmieni, na pewno. Czując przypływ optymizmu, przebiegł Rutland Gate, przy wejściu otrząsnął się niczym pies i wszedł do georgiańskiego domu ze stiukowym frontonem, który developer wypatroszył i przerobił na coś, co nazywał niezwykle atrakcyjnymi apartamentami dla kadry kierowniczej. Portier, gnom o pergaminowej cerze mieszkańca podziemi, podniósł wzrok znad odkurzacza i mlasnął z niesmakiem na widok mokrego szlaku, jaki Max zostawił za sobą na dywanie. - Wpędzi mnie pan do grobu, słowo daję. Niech pan tylko spojrzy, ile błocka pan rozniósł po moim axminsterze. - Przepraszam, Bert. Ciągle zapominam zdjąć buty przed wejściem. Portier prychnął. Taka wymiana zdań powtarzała się za każdym razem, gdy padało, i zawsze kończyła się tym samym pytaniem. Bert należał do gorliwych admiratorów giełdy i marzył, że wzbogaci się kiedyś dzięki nielegalnie zdobytym informacjom. - I co, da mi pan dzisiaj jakąś dobrą radę? Max przystanął przy drzwiach windy, położył palec na ustach, po czym szepnął: - Kupować tanio, sprzedawać drogo. Nie powtarzaj nikomu. Bert pokręcił głową. Bezczelny smarkacz. Z drugiej strony Max jeden w całym domu pamiętał o urodzinach portiera, uświetniając je butelką szkockiej, zawsze też z okazji świąt wręczał mu przyjemnie wypchaną kopertę. W sumie porządny chłopak, myślał Bert, wodząc tam i z powrotem ssawką odkurzacza po śladach błota. Apartament Maxa na drugim piętrze znajdował się permanentnie w trakcie urządzania, czy też - jak to ujął jeden z jego przyjaciół, licząc na lukratywne zlecenie - przypominał niedokończoną symfonię. Obecnie było to miejsce używane do spania i właściwie niczego więcej. Na wyposażenie składały się dwa dobre współczesne obrazy oparte o ścianę, kilka kanciastych, awangardowych mebli, zakurzony i nieszczęśliwy z wyglądu fikus oraz bateria sprzętu stereo i wideo. Choć Max mieszkał tu od ponad dwóch lat, jakimś cudem udało mu się nie nadać wnętrzu żadnych osobistych akcentów, jeśli nie liczyć leżącego w kącie niewielkiego stosu butów do biegania. Wszedł do maleńkiej, nieużywanej kuchni, otworzył lodówkę - pustą z wyjątkiem butelki wódki i kartonu soku pomarańczowego - i zabrał ten ostatni ze sobą do łazienki. Gorąca woda i zimny sok. Prysznic po przebieżce stanowił codzienną nagrodę za jeden z nielicznych zdrowych nawyków. Max pracował zbyt ciężko, jadał nieregularnie, jak mają w zwyczaju kawalerowie, nie dosypiał i z pewnością wypijał tygodniowo więcej niż pięć jednostek alkoholu, na które obłudnie zezwalał firmowy lekarz. Biegał za to, i był młody. Do czterdziestki zostało mu jeszcze parę lat, a wtedy, powtarzał sobie, uporządkuje swoje życie i finanse, będzie gotów się ustatkować i - kto wie - może kolejny raz spróbuje wstąpić w święty związek małżeński. Przyjrzał się własnemu odbiciu w lusterku do golenia. Niebieskie oczy, tylko odrobinę przekrwione; ciemnobrązowe włosy ostrzyżone krótko zgodnie z ostatnią modą; elastyczna skóra opinająca wydatne kości policzkowe. Jak dotychczas, brak widocznych obwisłości czy zmarszczek. Mogło być gorzej, pomyślał, przestępując przez leżący na podłodze mokry ręcznik i rozrzucone części stroju do biegania. Pięć minut później gotów był ruszać na podbój świata finansów, w uniformie i rynsztunku młodego rekina finansjery: ciemny garnitur, ciemnobłękitna koszula, ciemny krawat, wielki zegarek zaprojektowany z myślą o nurkach cierpiących na obsesję punktualności, komórka i kluczyki do wozu w zasięgu ręki. Skulony przebiegł poprzez deszcz do obowiązkowego czarnego bmw i ruszył do City, gdzie tego dnia, nie miał wątpliwości, długo oczekiwana transakcja dojdzie do skutku. A potem prowizja. Umebluje do końca mieszkanie, wynajmie gosposię, by je utrzymywała w nienagannej czystości, weźmie parę dni wolnego i pojedzie na południe do Saint-Tropez, zanim wszystkie dziewczyny zdążą wrócić do Paryża. Nawet prognoza pogody w radiu - przelotne opady, a następnie poważniejsze ulewy z możliwością gradu - nie zepsuła mu humoru. To będzie dobry dzień. O tak wczesnej porze dwadzieścia minut powinno wystarczyć aż nadto na dotarcie do biur firmy Lawton Brothers. Znajdowały się one na bliższym krańcu Threadneedle Street: „żeby nie trzeba było daleko chodzić do Bank of England”, jak lubił powtarzać potencjalnym klientom starszy z braci Lawtonów. Założona pod koniec lat osiemdziesiątych firma rozkwitła jak wiele innych w ciągu następnej dekady, dokonując fuzji i przejęć, lawirując i robiąc uniki oraz zyskując sobie reputację brutalnego łupieżcy aktywów - za pomocą którego to określenia mniej drapieżni i bardziej etyczni rywale wyrażali swoją zawiść. Obecnie w prasie finansowej opisywano ją często jako modelowy przykład twardego, skutecznego zarządzania sprawdzającego się doskonale w ciężkich czasach. Młodzi ludzie, którzy przetrwali kilka lat u Lawtonów, potrafili przetrwać wszędzie. Komórka Maxa zadzwoniła, kiedy zjeżdżał z Ludgate Hill. Dochodziła szósta trzydzieści. - Bierzemy sobie wolny ranek, co? - usłyszał głos Amisa, nosowy i napastliwy. Szef nie czekał na odpowiedź. - Musimy pogadać. Zobaczymy, czy zdołasz tu dotrzeć do południa. Tracy da ci znać, w której restauracji. To tyle, jeśli chodzi o mój dobry dzień, pomyślał Max. Co prawda, jeśli miał być ze sobą szczery, żaden dzień, w którym oglądał Amisa, nie był do końca dobry. Poczuli do siebie wzajemną niechęć w chwili, gdy zobaczyli się po raz pierwszy. Amis przybył kierować londyńskim biurem wprost z Nowego Jorku, gdzie spędził trzy lata. Jak często się zdarza w Anglii, na ich wzajemnych stosunkach od samego początku zaciążył sposób mówienia. Ich akcent. Max był produktem drugorzędnej szkoły prywatnej i dorastał pośród wzgórz hrabstwa Surrey, otoczony zielenią i komfortem klasy średniej. Amis urodził się i wychował na ponurych przedmieściach południowego Londynu, ani zielonych, ani komfortowych. W istocie dorastali w miejscach oddalonych od siebie nie więcej niż trzydzieści kilometrów, lecz równie dobrze mogłoby ich dzielić trzydzieści tysięcy. Max lubił myśleć, że nie ma w sobie ani odrobiny snobizmu. Amis lubił myśleć, że wcale nie czepia się wszystkich wokół. Obaj się mylili. Zarazem jednak każdy z nich żywił niechętny szacunek dla kompetencji drugiego, więc - choć z trudem - tolerowali się wzajemnie. Parkując bmw na wyznaczonym miejscu w podziemnym garażu, Max próbował odgadnąć powód dzisiejszego spotkania. Lunch u Lawtonów miał zwykle postać kanapki pochłanianej przy własnym biurku z oczyma wlepionymi w monitor. Tylko ofermy jadają lunch, mawiał Amis, który podchwycił to powiedzonko w Nowym Jorku. A mimo to zapraszał Maxa na prawdziwy lunch, z użyciem widelca i noża - lunch dla oferm - do restauracji. Dziwne. Max wciąż jeszcze łamał sobie nad tym głowę, gdy wychodził z windy i szedł wzdłuż rzędów ścianek do własnej zagródki. Lawtonowie wynajmowali całe piętro klocka ze szkła i betonu. Pomijając mahoniowo-skórzany przepych wielkiego biura dzielonego przez braci, wnętrze zaprojektowano tak, by oddawało ducha firmy: żadnych ozdóbek, żadnych akcentów estetycznych. To była fabryka, gdzie wytwarzano pieniądze, dominowała więc surowość. Lawtonowie mieli w zwyczaju zabierać klientów na obchód maszynowni, jak ją nazywali, by im pokazać załogę przy pracy. „Oto i oni, czterdzieści najlepszych biznesowych mózgów, jakie można znaleźć w City. I każdy z nich myśli o pańskich problemach”. Nie zadowalając się wcześniejszym telefonem, Amis przysłał Maxowi e-mail z napomnieniem, by się nie spóźnił. Max oderwał wzrok od monitora i zerknął w stronę przeszklonego narożnego pokoju, gdzie zwykle można było zobaczyć szefa przechadzającego się tam i z powrotem ze słuchawką przyklejoną do ucha. Tego dnia jednak biuro wyglądało na puste. Palant nad palanty pewnie je śniadanie w jakimś barze, pomyślał Max, albo bierze lekcję wymowy. Powiesił marynarkę i zabrał się do pracy, ostatni raz obliczając wartość TransAx i Richardson Bell, dwóch firm, których wdzięki chciał zareklamować jednemu z ważniejszych klientów Lawtonów. Gdyby transakcja doszła do skutku, prowizja Maxa, jak wyliczył, wyniosłaby znacznie więcej niż roczne zarobki premiera. Sprawdzał wciąż od nowa i za każdym razem wszystko się zgadzało. Nareszcie może zaprezentować sprawę braciom. Powinni w nią wejść, dzięki czemu stanie się o sześć cyfr bogatszy. Odchylił się na krześle, przeciągnął i zerknął na zegarek. Minęła dwunasta, a on nie ma pojęcia, gdzie powinien się stawić na lunch, uświadomił sobie nagle. Skierował się do miejsca, gdzie Tracy, energiczna i pulchna młoda kobieta, pełniła straż przed narożnym biurem. Ostatnio awansowała z sekretarki Amisa na jego osobistą asystentkę (jak głosiła biurowa plotka, był to bezpośredni skutek romantycznego weekendu spędzonego z szefem w Paryżu). Niestety, skok w hierarchii źle na nią wpłynął, sprawiając, że stała się zarozumiała i wyniosła. Max przysiadł na brzegu biurka i ruchem głowy wskazał pusty pokój szefa. - Nadal jestem z nim umówiony na lunch, czy też nie ma czasu, bo sieje spustoszenie na giełdzie? Kobieta spojrzała na niego, jakby mu chciała wlepić mandat za parkowanie w niedozwolonym miejscu. - Pan Amis spotka się z tobą w Leadenhall Cellars. Punktualnie o dwunastej trzydzieści. Masz się nie spóźnić. Max uniósł brwi. Cellars, gdzie niegdyś mieściły się składy dawnego targowiska Leadenhall, przerobiono na elegancki wine bar, w którym młodzi brutale z City umawiali się na męskie lunche - płaty krwistego mięsa i ser stilton - popijali nieprzyzwoicie drogi claret lub zbierali siły do wyzwań popołudnia, pokrzepiając się portwajnem, cieszącym się złą sławą niezwykle mocnego trunku. Mimo nagich ceglanych ścian i trocin rozsypanych na podłodze była to jedna z najdroższych restauracji w City. - Naruszył oszczędności, co? - skomentował Max. - Wiesz przypadkiem, o co w tym chodzi? Spuściła wzrok na biurko i przełożyła jakieś papiery. - Nie mam pojęcia - odparła. Lekceważący ton jej głosu wydał mu się nieprzekonujący i - doszedł do wniosku - drażniący. - Tracy, jest jedna rzecz, o którą strasznie chciałem cię zapytać. Popatrzyła na niego. - Jak było w Paryżu? A więc to prawda. Pozostawił ją w pąsach i wrócił do siebie po marynarkę oraz parasol, przygotowując się do biegu w deszczu na Leadenhall Street. W bramie zawahał się moment, nim zanurkował w gąszcz wielkich parasoli golfowych - niezbędnego gadżetu tego lata - które wyrosły wszędzie niczym barwne grzyby, tarasując chodniki i hamując ruch. Wyglądało na to, że nie uniknie spóźnienia. Kiedy przybył do zatłoczonej sklepionej sali, zastał Amisa już przy stoliku z komórką przy uchu. W czasach gdy obracał się wśród możnych tego świata na Wall Street, Amis przejął ich krzykliwy styl ubierania - koszula w agresywne paski, biały kołnierzyk, czerwone szelki, krawat z wizerunkami byków i niedźwiedzi - oraz skłonność do efekciarskich ozdóbek, które kłóciły się z jego zaciętą twarzą o wąskich wargach i włosami ostrzyżonymi jak u skazańca. Cokolwiek na siebie włożył, i tak wyglądał jak bandyta. Był jednak geniuszem w interesach i za to kochali go bracia Lawton. Skończył rozmowę i ostentacyjnie spojrzał na zegarek - złoty i jeszcze większy niż czasomierz Maxa, z tarczą upstrzoną wskaźnikami: głębokość w metrach, czas zanurzenia, oraz dodatek ekstra: wzrosty i spadki Nasdaqa. - Co się stało? Zabłądziłeś? Max nalał sobie czerwonego wina z butelki na stole. - Przepraszam - mruknął. - Parasolowy zator na Leadenhall Street. Amis chrząknął, przywołał gestem kelnerkę i nagle stał się jowialny. - Wiesz, co uczyniłoby mnie człowiekiem szczęśliwym, skarbie? - Mrugnął do niej i uśmiechnął się z fałszywą poufałością. - Piękna soczysta polędwica, dobrze wysmażona; żeby mi nie tryskała krwią na wszystkie strony. Krwi mam dosyć w biurze. - Kobieta zmusiła się do uśmiechu. - I frytki. A na deser poproszę cr?me br?lée. Zapisałaś? Jego komórka zaćwierkała; podczas gdy Amis mamrotał coś do mikrofonu, Max zamawiał kotlety jagnięce i sałatę. Po chwili Amis odłożył aparat i łyknął wina. - No, dobrze - powiedział. - Przedstaw mi krótko, jak wygląda sytuacja TransAx i Richardson Bell. Przez następne pół godziny Max prezentował liczby i kalkulacje, swoją analizę stylu zarządzania oraz szansę na przeprowadzenie korporacyjnego najazdu, nad którym pracował od początku roku. Amis jadł w trakcie wykładu, zapisując coś w notesie leżącym obok talerza, lecz powstrzymując się od pytań czy wyrażania opinii. Max skończył mówić, odsunął na bok wystygłe resztki kotletów. - I jak? To z tej okazji tu jemy? - Niezupełnie. Amis zabrał się do sondowania wykałaczką dziur w trzonowcach, oglądając to, co w nich odkrył, z umiarkowanym zainteresowaniem, i z rozkoszą trzymając Maxa w niepewności. Zjawiła się kelnerka, by uprzątnąć talerze; jak się okazało, szef na to właśnie czekał. - Gadałem z braćmi - oznajmił. - Podzielają moje zaniepokojenie. - O czym ty mówisz? - O twoich osiągnięciach, przyjacielu. Twojej produktywności. Od początku roku nie ma z ciebie żadnego pożytku. Żenujące. - Wiesz, czym się zajmowałem przez ostatnich sześć miesięcy... przed chwilą ci wyjaśniłem. - Max musiał się zdobyć na wysiłek, żeby nie podnieść głosu. - I wiesz cholernie dobrze, że takie okazje nie trafiają się co parę tygodni. To wymaga czasu. Amis powitał przybycie swojego cr?me br?lée kolejnym mrugnięciem do kelnerki. - Kiepska wymówka, przyjacielu, kiepska wymówka. Chcesz wiedzieć, co jest nie tak? - Popatrzył na Maxa i pokiwał głową. - Życie osobiste wchodzi ci w paradę. Zbyt wiele przebalowanych nocy, zbyt wiele pogoni za laskami. Straciłeś instynkt zabójcy. Ujął łyżeczkę i przeszył deserowi serce. - To bzdura i dobrze o tym wiesz. Obie firmy dojrzały do oskubania. Sprawa jest praktycznie zaklepana. Amis popatrzył na niego; na brodzie miał odrobinę żółtego kremu. - Tu przynajmniej masz rację. - Co to znaczy? - Przejmuję ją. Wpakował sobie do ust kolejną łyżkę deseru; skarmelizowany cukier trzeszczał mu w zębach. Max wziął głęboki oddech. - Zobaczymy, co na to powiedzą Lawtonowie. Oni... - Za późno, słoneczko. Już zdecydowali. Od dzisiejszego ranka mam zielone światło. Max zobaczył, jak całe miesiące jego pracy idą na marne. Gorzej, zobaczył, jak jego prowizja znika w kieszeni Amisa, niezapłacone rachunki piętrzą się coraz wyżej, a na koniec wkracza bank i zakłada mu pętlę na szyję. - Nie możesz tego zrobić. To cholerny rozbój w biały dzień. To złodziejstwo. - Na jakim ty świecie żyjesz? To się nazywa biznes, i tyle. Biznes. Nie przyjmuj tego osobiście, nic do ciebie nie mam. Coś ci powiem. Dostałem cynk w sprawie jednej firmy inżynieryjnej, ale teraz nie będę miał na nią czasu. Możesz się tym zająć. W umyśle Maxa pojawiło się wspomnienie sprzed wielu lat, kiedy to stryj Henry udzielał mu lekcji na temat życia: „Lepiej umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach”. Podjął decyzję. - Mogę się nią zająć, tak? Mogę ją rozpracować, a jak wszystko będzie gotowe, znowu mnie wykolegujesz. To chcesz mi powiedzieć? - Nachylił się nad stołem. - Więc możesz się wypchać swoją małą firmą inżynieryjną i możesz się wypchać swoją robotą. Nie będę tyrał na takiego złodzieja i palanta jak ty. Amis poczuł przypływ zadowolenia, kiedy Max odsuwał krzesło. Lunch przebiegł zgodnie z planem; prawdę mówiąc, sprawy nie mogły ułożyć się lepiej. Otrzymał szczegółowe, aktualne sprawozdanie na temat transakcji, a ponieważ Max zrezygnował, nie będzie się musiał z nikim dzielić zyskiem. Idealnie. - Jak chcesz - odparł. - Sam zdecydowałeś. I postaraj się uprzątnąć biurko dzisiaj do wieczora, okej? Max podniósł się, lecz Amis jeszcze z nim nie skończył. - Nie zapomniałeś o czymś, przyjacielu? A firmowy wóz? - Wyciągnął rękę. - Poproszę kluczyki, jeśli łaska. Max wyjął kluczyki z kieszeni, zawahał się przez moment, po czym upuścił je prosto w niedojedzony deser byłego szefa. Amis popatrzył w ślad za nim, potem sięgnął po komórkę i wystukał numer Tracy. *** W drodze powrotnej do biura Maxem targały mieszane uczucia: niepokoju wywołanego tym, co właśnie zrobił, i uniesienia, że się na to odważył. Prawda, nie był to najlepszy moment, by zostać bez pracy. Lecz myśl o życiu bez Amisa i jego nieustannego smędzenia stanowiła pewną pociechę; niestety, o wiele za małą, by wynagrodzić żal z powodu utraconej prowizji. Postanowił spędzić ostatnie popołudnie u Lawtonów, dzwoniąc w parę miejsc. Może nawet do Nowego Jorku. Po powrocie okazało się jednak, że ledwo może się wcisnąć do swojej zagródki. Tracy i dwóch ochroniarzy już na niego czekali. - Jezu! - zawołał. - Czego się tak boicie? Że gwizdnę dywan? - To standardowa procedura przy zwolnieniu - wyjaśniła asystentka. Zwróciła się do strażników. - Zostańcie z nim, aż skończy, a potem przyjdźcie mi złożyć raport. - Zanim wyszła, stanęła tuż przed Maxem i uśmiechnęła się słodko. - Jak było na lunchu? Max objął wzrokiem miejsce, gdzie spędził większą część ostatnich osiemnastu miesięcy, kiedy nie spał. Co chciałby ze sobą zabrać? Co pozwolą mu zabrać? Dyskietki? Na pewno nie. Oficjalny terminarz firmowy? Boże uchowaj. Co więcej posiada? Niewiele. Wzruszył ramionami i spojrzał na ochroniarzy. - Bierzcie, co chcecie, chłopaki. Na zewnątrz, na Threadneedle Street, zobaczył pustą taksówkę, przebijającą się przez strugi deszczu. Podniósł rękę, chcąc ją zatrzymać, przypomniał sobie jednak, że właśnie zasilił szeregi bezrobotnych, i machnięciem kazał kierowcy jechać dalej. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz korzystał z londyńskiego metra. To będzie nowe doświadczenie. Rozpryskując wodę, ruszył w stronę Bank Station, czując, jak przez podeszwy zaczyna przenikać wilgoć. W mieszkaniu nie miał co szukać pociechy. Zrzucił buty i zdjął skarpetki. Ołowiane światło popołudnia, przywodzące na myśl raczej zimę niż lato, sączyło się przez okna. Automatyczna sekretarka mrugała czerwonym okiem. - Ty draniu! Gdzieś ty był wczoraj wieczorem? Nigdy w życiu nie czułam się tak upokorzona. Te wszystkie upiorne typy próbujące mnie obmacywać. Nie waż się nigdy więcej... Skrzywił się i przerwał diatrybę, nim dobiegła końca. Wczorajszej nocy pracował do późna i kompletnie zapomniał, że miał się spotkać ze swoją rozmówczynią w barze Chelsea Arts Club. Znał niektórych spośród członków klubu, potrafił więc sobie wyobrazić, że mogli ze zbyt wielkim entuzjazmem dawać upust pragnieniu, by piękna nieznajoma poczuła się wśród nich mile widziana. Och, Boże. Lepiej pośle kwiaty i odpowiednio pokorny liścik. Zdjął krawat i marynarkę, po czym wyciągnął się na kanapie. Cała energia i optymizm gdzieś się ulotniły. W mieszkaniu panował bałagan. W jego życiu panował bałagan. Mając do wyboru sprzątanie lub wódkę, zdecydował się włączyć telewizor. Program o gotowaniu. Dokument o salamandrach. Gość z natapirowaną fryzurą recytujący wiadomości na CNN. Golf, błyskawiczny środek nasenny. Zapadł w drzemkę; przyśniło mu się, że topi Amisa w kadzi pełnej cr?me br?lée. Zrobiło się już ciemno, gdy obudził go dźwięk telefonu. Wyglądało na to, że golfiści na ekranie nie zrobili najmniejszych postępów, odkąd ich zostawił samym sobie przed kilkoma godzinami. Może był to wyjątkowo długi dołek. Max wyłączył telewizor i sięgnął po słuchawkę. - Tu jesteś, stary łajdaku. Próbowałem cię złapać w biurze, ale powiedzieli, że wcześniej wyszedłeś. Wszystko okej? Charlie, jego najbliższy przyjaciel, a niegdyś też szwagier. Max ziewnął. - W porządku. Nie, prawdę mówiąc, nie w porządku. Rozumiesz, jeden z tych koszmarnych dni. - Będzie lepiej. Dziś wieczorem obaj uczcimy awans Charlesa Willisa, wschodzącej gwiazdy handlu nieruchomościami. Bingham & Trout po południu mianowali mnie wspólnikiem. Potrzeba nam świeżej krwi, powiedzieli. Rynek nieruchomości się zmienia, musimy iść z duchem czasu, trzeba nam silnej ręki na sterze, i tak dalej. - To fantastycznie. Gratuluję. - No, więc nie siedź tam. Rusz się i pomóż mi obalić tego Kruga. - Gdzie jesteś? - Jeden z moich dawnych klientów otworzył właśnie knajpę niedaleko Portobello Road. Nazywa się Pinot: świetny bar, świetna lista win i nawet w tej chwili aż się roi od panienek. Wszystkie ślicznotki z Notting Hill w seksownych szmatkach. Nie mogę się opędzić. Max uśmiechał się, kiedy odkładał słuchawkę i szedł się przebrać do łazienki. Odkąd poznali się w szkole, Charlie zawsze znakomicie wpływał na jego morale. Wyjrzał przez okno i zobaczył, że przestało padać. Podniesiony na duchu, przyłapał się na tym, że gwiżdże, zbiegając po schodach. W drodze przez hol zatrzymał się, by zajrzeć do skrzynki. Znalazł w niej zwykłą kolekcję ostatecznych żądań zapłaty oraz okólników, jedno czy dwa zaproszenia na kolację, jakie docierają do każdego londyńskiego kawalera, lecz także intrygującą kopertę z francuskim znaczkiem. W lewym górnym rogu widniał niewielki stylizowany rysunek bogini sprawiedliwości, pod którym wydrukowano dane nadawcy: Cabinet Auzet, Notaires, Rue des Remparts, 84903 St.-Pons. Max zaczął otwierać kopertę, po czym postanowił, że zrobi to później, dla oderwania myśli od grozy metra. Wsunął list do kieszeni, wcisnął resztę korespondencji z powrotem do skrzynki i ruszył w stronę stacji South Kensington. 2 Gdy wagon toczył się z hałasem w kierunku Notting Hill, ściśnięty w tłumie Max na nowo odkrywał uroki publicznego transportu. Zdawało się, że wszyscy wokół poddali się plemiennemu rytuałowi kolczykowania. Przebite nozdrza, łuki brwiowe, wargi i uszy, kilka bladych, lecz dumnie sterczących przedziurawionych pępków. Inne widoczne części ciała, których nie przekłuto, zostały wytatuowane. Garstka starszych, bardziej konserwatywnych pasażerów bez biżuterii w nosie lub błyskotek w uszach wyglądała jak relikty z odległej, nieznającej upiększeń przeszłości. Zasłaniali twarze książką lub gazetą, starannie unikając kontaktu wzrokowego z tłoczącymi się wokół przedstawicielami generacji zakolczykowanych. Max wcisnął się w kąt trzęsącego wagonu i wyjął list z kieszeni. Przeczytał go raz, potem drugi, przypominając sobie dawno zapomnianą francuszczyznę, gdy się przedzierał przez oficjalne sformułowania. Zatopiony w myślach, omal nie przegapił swojej stacji i wciąż nieobecny duchem pchnął restauracyjne drzwi z grubego, przydymionego szkła. Zgiełk panujący w tym modnym lokalu w godzinie szczytu runął nań niczym fala. Długie pomieszczenie o niskim suficie, pełne gładkich powierzchni i wibrujące echem, działało jak gigantyczny wzmacniacz - zgodnie z popularną teorią głoszącą, że wysoki poziom decybeli jest niezbędny, by docenić kartę dań. Był to jeden z tych przybytków, w których trzeba ryczeć czułe słówka do ucha ukochanej, jeśli jest się w romantycznym nastroju. Lecz najwyraźniej to właśnie dodawało mu atrakcyjności, wyglądało bowiem na to, że wszystkie stoliki są zajęte. Gibka młoda kobieta ciasno owinięta w coś, co przypominało czarną folię samoprzylepną, podpłynęła do Maxa, unosząc pytająco brwi i trzepocząc rzęsami. - Ma pan u nas rezerwację na dzisiejszy wieczór? - Jestem umówiony z panem Willisem. - A, z Charliem. Oczywiście. Zechce pan iść za mną? - Choćby na koniec świata. Zachichotała i ruszyła przodem rozkołysanym, dumnym krokiem, jakim bez obawy zwichnięcia biodra umieją się poruszać jedynie modelki na wybiegu i hostessy w restauracji. Charlie siedział przy narożnym stoliku, na którym stał kubełek wypełniony lodem. Na widok przyjaciela wyszczerzył zęby. - Widzę, że już poznałeś piękną Monice. Niezła, prawda? Jedyna dziewczyna, jaką znam, która grywa w tenisa w szpilkach. Monica uśmiechnęła się do nich i odpłynęła do recepcji. Max spojrzał na rozpromienioną, zaróżowioną twarz przyjaciela. Kochany, stary Charlie. Nikt nie nazwałby go przystojnym - z jego lekką nadwagą, niedbałym strojem i wiecznie rozczochranymi włosami - lecz natura wyposażyła go w ogromne zasoby wdzięku, bystre brązowe oczy i wyraźne upodobanie do towarzystwa kobiet, któremu te ostatnie najwyraźniej nie potrafiły się oprzeć. Zdołał jak dotąd uniknąć małżeństwa, choć z pewnym trudem. Max nie miał tyle szczęścia. Parę lat wcześniej popełnił błąd, poślubiając siostrę Charliego, Annabel. Związek od początku był burzliwy i zakończył się klęską. Ku wielkiej dezaprobacie brata Annabel uciekła do Los Angeles z jakimś reżyserem filmowym i teraz mieszkała w wartej cztery miliony drewnianej chałupie na plaży w Malibu. Kiedy Charlie widział ją ostatnio, dała się zwieść obietnicy wiecznej młodości, oferowanej przez botox i power joga. „Nie ma dla niej nadziei - zwierzał się Charlie Maxowi. - Ale i tak nigdy jej nie lubiłem, a i tobie lepiej się bez niej powodzi”. W ten oto sposób ich długoletnia przyjaźń przetrwała małżeństwo Maxa, być może nawet silniejsza niż poprzednio. - A teraz - zaczął Charlie, nalewając szampana - posłuchaj tylko. Podwoili mi pensję, dali mercedesa oraz udziały wspólnika i oświadczyli, że mam ruszać na podbój świata. Więc dzisiaj ja stawiam. - Uniósł kieliszek. - Za ceny nieruchomości w Londynie. Oby zawsze szybowały w niebo. - Moje gratulacje, Charlie. Nie mogło trafić na sympatyczniejszego łajdaka. Max upił wina i przyglądał się w skupieniu bąbelkom unoszącym się z dna kieliszka. Szampan, pomyślał, kojarzy się ze szczęśliwymi wydarzeniami - trunek optymistów. Charlie spojrzał na niego, przechylając głowę. - Wspomniałeś, że to jeden z tych koszmarnych dni. Co się stało? Nie została żadna firma do obdarcia? Max opowiedział o lunchu z Amisem i drobnych upokorzeniach, jakich doświadczył, gdy musiał oddać kluczyki od wozu, a potem natknął się na dwóch goryli w mundurach przy swoim biurku. - Więc złe wieści brzmią, jak następuje: brak premii, brak pracy, brak wozu. Ale później znalazłem w skrzynce to. Pchnął kopertę w kierunku Charliego. Przyjaciel spojrzał na nią i pokręcił głową. - Nic z tego, synu. Moja francuszczyzna nie dorosła do takich wyzwań. Będziesz musiał przetłumaczyć. - Pamiętasz, jak w szkolnych czasach rodzice wysyłali mnie na wakacje do Francji? Brat ojca, stryj Henry, mieszkał jakąś godzinę drogi od Awinionu. Miał wielki stary dom otoczony winnicami, niedaleko małej wioski. Stryj grywał ze mną w tenisa i szachy, a wieczorami upijał rozcieńczonym winem i uczył życia. Bardzo porządny staruszek. - Max przerwał, by wypić jeszcze łyk szampana. - Nie widziałem go od wieków. Teraz żałuję, że się z nim częściej nie spotykałem, bo zmarł parę tygodni temu. Charlie mruknął współczująco i ponownie napełnił przyjacielowi kieliszek. - Tak czy inaczej nigdy się nie ożenił i nie miał dzieci. - Max sięgnął po list. - I zgodnie z testamentem jestem jego jedynym żyjącym krewnym. Wygląda na to, że zapisał mi wszystko: dom, dwadzieścia hektarów ziemi, meble i całą resztę. - Dobry Boże! - wykrzyknął Charlie. - Dwadzieścia hektarów to ponad czterdzieści akrów, tak? Brzmi dla mnie jak cała posiadłość. Chateau. - Niezupełnie tak to zapamiętałem, ale bez wątpienia dom jest spory. - I z winnicą, mówiłeś? - Jasne. Winorośl rośnie wszędzie dokoła. - Rozumiem - skwitował Charlie. - Trzeba to uczcić czymś szczególnym. - Uniósł rękę i energicznie zatoczył dłonią kilka kółek, dając znak kelnerowi, że prosi o listę win. Potem zwrócił się znowu do Maxa: - Wiesz, że zawsze lubiłem wino. No więc, postanowiłem się tym zająć poważniej i założyć piwniczkę. Chodzę nawet na wieczorowy kurs dla degustatorów. To strasznie ciekawa rzecz. A, jest pan. Krótko wyjaśnił sommelierowi, jak sprawy stoją. - Świętujemy - powiedział. - Mój obecny tu przyjaciel właśnie odziedziczył chateau i winnicę we Francji, szukamy zatem czegoś odpowiedniego, w rodzaju wina domowego wyrobu. - Pogroził palcem. - Z okolic Bordeaux, proszę pamiętać. Jakiś klasyczny claret. Żadne tam nowinki z Nowego Świata. Nachylili się obaj nad listą, wymieniając półgłosem fachowe uwagi, a tymczasem Max rozglądał się po sali pełnej efektownych kobiet i zamożnych z wyglądu mężczyzn, przedstawicieli uprzywilejowanych klas Londynu, krzyczących do siebie ile sił w płucach. Poczuł nagłe pragnienie, by znaleźć się w jakimś cichym miejscu, i w tym momencie przypomniał sobie puste mieszkanie. Nie aż tak cichym. Znowu spojrzał na list, zastanawiając się, ile mogłaby mu przynieść posiadłość, gdyby zdecydował się ją sprzedać; z pewnością więcej niż potrzeba, by się wygrzebać z finansowego dołka, w jakim się znalazł. Uniósł kieliszek w prywatnym toaście na cześć stryja Henry’ego. - Wyśmienicie - ucieszył się Charlie. - To jest to. Sommelier ściągnął wargi i skinął z milczącą aprobatą, po czym udał się na poszukiwania. - Patrz. - Przyjaciel wskazał wybrany trunek na liście. - Leoville Barton rocznik 82. Nie znajdziesz lepszego. Max spojrzał na pozycję, którą wskazywał palec Charliego. - Czyś ty zwariował? Trzysta osiemdziesiąt funtów? - To tyle co nic w dzisiejszych czasach. Niedawno pół tuzina facetów na przejażdżce łodzią - zdaje się, młodych bankowców - zatrzymało się w St. James’s na kolację i kompletnie im odbiło. Wybulili czterdzieści cztery tysiące funtów szterlingów na sześć butelek wina. Szef kuchni tak się ucieszył, że postawił im kolację. Musiałeś o tym czytać. Sommelier wrócił i Charlie przerwał, by obserwować ceremonię otwierania. Butelka została im podsunięta do obejrzenia w ten sam sposób, w jaki dumny rodzic prezentuje szczególnie udanego potomka. Przecięto ołowiany kapsel; wyjęto i powąchano długi, arystokratyczny korek; ciemny, rubinowy płyn rozlano z wypraktykowaną troską do karafki oraz kieliszków - do tych ostatnich trafiło niewiele więcej niż po łyku. Teraz nadszedł czas na występ Charliego. - Istnieje pięć etapów - zaczął, sięgając po kieliszek - decydujących o różnicy między sztuką picia wina i zwykłym aktem przełykania. Sommelier przyglądał mu się z tą pobłażliwą cierpliwością, która rodzi się z myśli o hojnym napiwku. - Po pierwsze - ciągnął dalej przyjaciel - przygotowanie psychiczne. Przez parę chwil trzymał kieliszek z niejakim nabożeństwem, nim uniósł go do światła. - Następnie przyjemność dla oczu. Przechylił kieliszek, tak by dały się widzieć różnice w barwie: głęboka czerwień przy dnie przechodząca w górze w jaśniejszą, rdzawą barwę, przy brzegu lekko muśniętą brązem. - Teraz dla nosa. Lekko zakręcił winem, po czym przysunął kieliszek do nosa i wciągnął powietrze. - Mmm - mruknął, uśmiechając się niespiesznie z zamkniętymi oczami. - Mmm. Max poczuł się niczym voyeur podglądający kogoś w głęboko intymnej sytuacji. W ciągu lat znajomości z Charliem zawsze bawiła go namiętność, z jaką przyjaciel oddawał się kolejnym pasjom, począwszy od jazdy na desce w czasach szkolnych po karate w ubiegłym roku. Wyglądało na to, że teraz ich miejsce zajęło wino. Uśmiechnął się, widząc, jak na twarzy Charliego pojawia się wyraz prawdziwej błogości. - Ujdzie? - spytał. Przyjaciel udał, że nie słyszy. - Teraz pora na rozkosz dla ust, języka i podniebienia. Upił łyk wina, przytrzymał je w ustach i wciągnął odrobinę powietrza, wydając dyskretne mlaszczące dźwięki. Przez parę chwil jego dolna szczęka poruszała się, jak gdyby przeżuwał, zanim wreszcie przełknął. - Mmm - powtórzył. - Ostatni etap to ocena. Sygnały z podniebienia do mózgu. Myśli o winie, które wypijesz. - Skinął sommelierowi. - Nada się doskonale. Proszę je zostawić, niech chwilę pooddycha. Nie, mam lepszy pomysł: niech mu pan pozwoli odzyskać równowagę. - Bardzo to efektowne - odezwał się Max. - Nie mogę się już doczekać. To tego się uczyłeś na swoim kursie? Charlie przytaknął. - Podstawowe sprawy, ale zdumiewające, jak wielką różnicę sprawia choćby chwila koncentracji nad tym, co pijesz. Dzisiaj wieczorem mamy szczęście. Kiedy czekaliśmy, zajrzałem do menu. Mają comber jagnięcy. Fantastycznie się komponuje z dobrym bordeaux. Pomyślałem też, że możemy zacząć od paru blinów do reszty szampana. Co ty na to? Wystygłe kotlety z lunchu z Amisem wydawały się bardzo odległe. - Brzmi jak idealna dieta dla bezrobotnego. Charlie zbył problem machnięciem ręki. - Dasz sobie radę. Poza tym masz spadek. Zasiliłeś szeregi właścicieli ziemskich. Opowiedz mi o tym zamku. - Domu, Charlie, domu. Max milczał przez chwilę, pogrążając się we wspomnieniach. - Jest dość stary; zdaje się, że pochodzi z osiemnastego wieku. Miejscowi nazywają je bastide; to o oczko czy dwa wyżej od zwykłego domu chłopskiego. Duże, wysokie pokoje, terakota na podłodze, wysokie okna, grube ściany. Pamiętam, że wewnątrz zawsze panował chłód. Chłód i, szczerze mówiąc, pewien bałagan. Stryj Henry nie był szczególnie wymagający, jeśli chodzi o prace domowe. Urocza starsza pani przyjeżdżała na rowerze raz w tygodniu i między jednym drinkiem a drugim odkurzała trochę po wierzchu. Do obiadu zawsze była zalana w pestkę. Za kuchnią znajdowała się mała pomywalnia; zawsze tam odsypiała popołudnia. Charlie skinął głową. - Pewnie nic się nie zmieniło. Dalej, podaj mi jakieś konkrety, które mogą interesować agenta nieruchomości: liczba sypialni, pokojów dla gości, łazienek - mam nadzieję, że mieliście tam to, co nazywamy w tym fachu urządzeniami sanitarnymi - kosztowne elementy wyposażenia, styl architektoniczny, wieżyczki, krenelaże, tego rodzaju rzeczy. Wyprostował się, by kelner mógł podać bliny oraz kawior. Przesłuchanie zostało na jakiś czas przerwane, gdy pochłaniali wyśmienite złociste placuszki - idealny dodatek do słonych czarnych kuleczek pękających im w ustach. - Mógłbym tak jadać codziennie - oznajmił Max, wycierając talerz do czysta. - Sądzisz, że kawior smakowałby równie dobrze, gdyby go nazywano rybimi jajami? Charlie osuszył usta serwetką i dopił szampana. - Nie dostaniesz ani kropli wina, póki mi nie podasz więcej szczegółów. Szczegóły, mój synu. Wzbogać mnie o detale. - Wzbogacić cię? Boże, brzmisz jak reklama posiadłości w Country Life. - Charlie wyszczerzył zęby i kiwnął głową na potwierdzenie; Max podjął: - Minęło sporo czasu, odkąd tam byłem. Całe lata, ściśle rzecz biorąc. Daj mi się skupić. Pamiętam bibliotekę z wielkim wypchanym niedźwiedziem, jadalnię, której nie używaliśmy, bo zawsze jadaliśmy w kuchni, ogromny salon z łukowatym sklepieniem, piwniczkę na wino... - Nieźle, nieźle - pochwalił Charlie. - To zawsze bardzo pożądany dodatek. - ...rząd facjatek biegnących przez całą długość drugiego piętra... - Nie facjatek, Max. Pokojów dla służby - skorygował przyjaciel. - Doskonale. Pod dostatkiem miejsca dla ewentualnej pokojówki i kamerdynera. - ...zdaje mi się, że było też z pół tuzina sypialni i dwie albo trzy łazienki. Aha, i trawiasty kort do tenisa, i budynki gospodarcze, stodoły i inne takie. I dziedziniec ze starą fontanną. - Mam już ogólne wyobrażenie. Wygląda mi to na całkiem okazałe domostwo. Ogólny stan utrzymania i wystrój? Czy przez ostatnich sto lat widziano w okolicy specjalistów od renowacji? Max pokręcił głową. - Nie? No cóż, pewnie urabiali sobie ręce w Cotswolds. A więc jak byś opisał wnętrze? - Niezbyt efektowne. Rozumiesz, dość zapuszczone. Teraz to Charlie pokręcił głową. - Nie, nie, Max. Nie mówi się „zapuszczone”. To się nazywa patyna i spłowiały wdzięk minionych wieków. - Oczywiście, masz rację. No więc jest tego od groma. Zjawiła się jagnięcina, soczysta i delikatna. Nalano wino, obejrzano je pod światło i wypito. Charlie, z nosem wciąż nad kieliszkiem, popatrzył na przyjaciela. - I jak byś je ocenił? Max napił się znowu i przepłukał usta, jak zrobił to wcześniej Charlie. - Cholernie dobre. Cholernie. Charlie uniósł oczy do sufitu. - Tak nie wolno, mój synu. Nie możesz w ten sposób opisywać dzieła sztuki. Musisz się poduczyć żargonu używanego przez koneserów. - Uniósł dłoń, uprzedzając reakcję przyjaciela. - Wiem, wiem. Zawsze powtarzacie, że my, pośrednicy nieruchomości, wciskamy ludziom kit. Ale uwierz mi, my to nic w porównaniu z tymi gośćmi od wina. - Przyjął wyszukaną pozę, ujął kieliszek za podstawę i zakołysał nim delikatnie. - Czyżbym wyczuwał przywiędłe tulipany? Beethovena w jowialnym nastroju? Złożoność, niemal gotycką konstrukcję... - Wyszczerzył zęby, widząc wyraz twarzy Maxa. - Nigdy w życiu nie słyszałem większych bzdur, ale naprawdę niektórzy z nich tak właśnie nawijają. Następnie opowiedział przyjacielowi o Klubie Młodych Koneserów, do którego został wprowadzony przez Billy’ego, kumpla zajmującego się handlem winem. Pół tuzina młodych mężczyzn - entuzjastycznych konsumentów, lecz z pewnością nie znawców - zebrało się w szacownych komnatach w St. James’s, w siedzibie czcigodnej firmy handlowej. Tu, w otoczeniu spluwaczek i migoczących świec, pod portretami dżentelmenów z bokobrodami, założycieli przedsięwzięcia, mieli przeprowadzić degustację trunków z paru mniej znanych posiadłości w Bordeaux oraz jednego czy dwóch obiecujących parweniuszy z Australii i Kalifornii. Gospodarz, Billy, był młody jak na kupca winnego. Zatrudniono go, gdy jego starsi koledzy uświadomili sobie, że zakupy ich równie wiekowych klientów się zmniejszają, częściowo z przyczyn naturalnych (czyli, jak ujęliby to niektórzy, z powodu zgonu). Misja Billy’ego miała polegać na znalezieniu młodszych, bardziej spragnionych dusz, mających przed sobą ze trzydzieści lub czterdzieści lat picia, wyedukowaniu ich oraz, naturalnie, uczynieniu z nich wiernych nabywców. Charlie znalazł się w pierwszej grupie pełnych zapału, lecz niewykształconych adeptów, więc Billy rozpoczął wykład od zademonstrowania podstawowych etapów degustacji. „Patrzcie na mnie - oświadczył słuchaczom - i róbcie to, co ja”. Uczniowie zdumieli się nieco, widząc, że pierwsza część rytuału dotyczy jego krawata - z grubego jedwabiu w kropki, ozdobnego dzieła sztuki rodem z Jermyn Street. Billy starannie wsunął jego koniec za pasek spodni, radząc pozostałym, by uczynili to samo. Następnie uniósł kieliszek - nie nonszalancko, lecz delikatnie, trzymając jego podstawę między kciukiem a palcem wskazującym i wielkim. Klasa stała przed nim rzędem, w gotowości, z krawatami wetkniętymi w spodnie i pustymi jeszcze kieliszkami, czekając na dalsze instrukcje. „Kołysanie - powiedział Billy. - Musicie nauczyć się kołysać kieliszkiem tak, by wpuścić do środka powietrze i pozwolić winu oddychać”. Klasa naśladowała, najlepiej jak potrafiła, delikatne koliste ruchy jego dłoni, kręcąc nieistniejącym winem w pustych kieliszkach i czując się trochę śmiesznie. Najgorsze było jednak przed nimi. Unieśli puste szkło do płomienia świecy, by się zachwycać wyimaginowanymi subtelnościami barwy wyimaginowanego trunku. Przysunęli do pustych kieliszków nosy, wdychając wyimaginowany bukiet. Wzięli w usta po wyimaginowanym łyku i splunęli na niby, zadowoleni, że żadna wyimaginowana kropla nie spadnie im na krawat. W tym momencie każdy z chęcią strzeliłby sobie dużą szkocką, lecz nie było na to szans. W końcu Billy nalał pierwszego z szeregu win, których mieli skosztować, rozpoczynając część drugą kursu oceny dla początkujących. Było to coś na kształt lekcji anatomii. Wino posiada nos, oznajmiono zebranym. Wino ma ciało i nogi. Ma szatę, bukiet, osobowość, istotę. Zdaniem Billy’ego, nie wystarczy po prostu wykonać kolejne gesty składające się na degustację; należy także umieć opisać to, czego się właśnie spróbowało. A zatem gdy uczniowie pilnie kręcili, popijali i pluli, Billy na bieżąco opisywał oceniane wina. Pierwsze, oznajmił, jest żywe i dobrze zbudowane, nawet odrobinę przy kości. Drugie nazwał żelazną pięścią w aksamitnej rękawiczce. Trzecie wydawało się odrobinę wystrzępione na brzegach, lecz potencjalnie do zaakceptowania. Czwarte było nieco za młode, by się tak długo kończyć. I tak dalej. W miarę jak początkujący koneserzy przechodzili do coraz to nowych butelek, opisy stawały się coraz dziwaczniejsze: trufle, hiacynty, siano, mokra skóra, wilgotny tweed, łasica, zajęczy brzuch, stary dywan, skarpetki z dobrego rocznika. Na krótko wkroczyła muzyka, gdy wydłużony finał jednego z win porównano do ostatnich nut drugiej symfonii Rachmaninowa (Adagio). Co zaskakujące, nie pojawiła się nawet najmniejsza aluzja do głównego składnika, zapewne dlatego że winogrona, choć może godne szacunku i w rzeczy samej absolutnie niezbędne, nie zostały uznane za wystarczająco egzotyczne, by zyskać miejsce w leksykonie miłośnika win. - Tak wyglądała tylko pierwsza sesja - wyjaśnił Charlie. - Potem było lepiej i rzeczywiście sporo się nauczyłem. - Spoważniał ze wzrokiem utkwionym w rubinowe serce swojego kieliszka. - To naprawdę niezwykłe - mówił dalej, bardziej do siebie niż do Maxa. - Najbardziej wyrafinowany napój na świecie. Jak się dorobię, będę je pijał codziennie. Może nawet sprawię sobie winnicę. - Otrząsnął się z marzeń i uśmiechnął się szeroko do przyjaciela. - Ty już jedną masz. Cholerny farciarz. - Nie na długo. Obawiam się, że będę musiał ją sprzedać. Charlie skrzywił się, po czym spróbował przybrać jak najsurowszy i najbardziej profesjonalny wyraz twarzy. - Nigdy, przenigdy nie decyduj pochopnie o sprzedaży ziemi. Jak powiadają, nikt jej nie produkuje w dzisiejszych czasach. Wydzierżaw ją albo na niej osiądź, ale się jej nie pozbywaj. W każdym wypadku z dwudziestu hektarów winnic powinieneś wyciągnąć dosyć, by żyć na bardzo przyzwoitym poziomie. Max przypomniał sobie zielony ocean otaczający stary dom. W jego wspomnieniach gdzieś na horyzoncie zawsze majaczyła sylwetka mężczyzny na traktorze. Stryj Henry nazywał go Russellem, lecz nie mogło to być prawdziwe nazwisko pracownika. Kiedy przychodził do domu, wnosił ze sobą zapach czosnku i oleju silnikowego. Wymieniając z nim uścisk dłoni, miało się wrażenie, jakby ściskało się nagrzaną cegłę. - Nie jestem pewien, Charlie. To nie zabawa dla amatorów. Przyjaciel przełknął kęs jagnięciny i bez pośpiechu, w skupieniu, napił się z kieliszka. - To się zmieniło, słowo ci daję. Gość na kursie, który pracuje dla jednego z naprawdę wielkich pośredników, opowiadał mnóstwo fascynujących rzeczy. Na przykład o winach z garażu. Słyszałeś o nich? Max pokręcił głową. - Jeśli chcesz zrobić wrażenie w towarzystwie, nazywaj je winami butikowymi albo haute couture. Maleńkie winnice, niewielka produkcja, naprawdę poważne ceny. W tej chwili chyba najlepiej znane jest Le Pin. Pięć tysięcy funtów za skrzynkę, czasem więcej. I to za wino, którego nie będziesz pił jeszcze przez wiele lat. Nieźle, jeśli to ty jesteś właścicielem winnicy, co? - Spojrzał na Maxa, zatrzymując widelec w pół drogi do ust. - A na dwudziestu hektarach możesz uprawiać od groma winogron. Charlie posłał w kierunku Maxa przeciągłe, znaczące spojrzenie - głowa opuszczona, oczy rzucające błyski spod zmarszczonego czoła - które ćwiczył z doskonałym skutkiem na kobietach i swoich klientach, gdy im przedstawiał szczególnie atrakcyjną nieruchomość. Max odniósł wrażenie, że w mało subtelny sposób przyjaciel nakłania go do rozpoczęcia nowej kariery winiarza, a w miarę jak poziom trunku w karafce opadał, upewniał się o tym coraz bardziej. W pewnej chwili Charlie porzucił całkowicie racjonalną argumentację na rzecz apelu do uśpionego w duszy Maxa pragnienia, by zostać francuskim wieśniakiem. - Kup sobie beret! - zachęcał. - Weź lekcje jazdy na traktorze! Ubrudź sobie ręce! Pokochasz to. Jedli i pili w pogodnym milczeniu, jak to przyjaciele; co jakiś czas Charlie zerkał na swego towarzysza, jakby próbował odgadnąć jego myśli. Ściśle rzecz biorąc, Max sam miał kłopot z ich odczytaniem. Zawsze pociągały go zmiany i pomysł, by opuścić mokry, ubogi w posady Londyn na rzecz ciepłego i słonecznego południa, bardzo trafiał mu do przekonania. Chciał się też przekonać, na ile rzeczywistość odpowiada jego wspomnieniom: czy stary dom jest tak wielki, jak go zapamiętał; czy w pokojach nadal unosi się suchy, przenikliwy zapach ziół i lawendy; czy odgłosy letniego popołudnia pozostały takie jak dawniej; czy dziewczęta we wsi nadal są równie piękne. Niestety, jego budżet, równy zeru, nie pozwalał na nostalgiczne podróże. - Kłopot w tym - odezwał się - że jestem spłukany. Nie, gorzej niż spłukany. Czynsz, karty kredytowe, rozmaitego rodzaju zobowiązania: jestem chodzącą finansową katastrofą. Nie mogę sobie pozwolić na wycieczki po południowej Francji. Muszę znaleźć robotę. Proste jak drut. - Zamówmy jeszcze ser do reszty wina, okej? A ja ci wyjaśnię, czemu to nie takie proste. - Charlie nachylił się nad stolikiem, stukając palcem w obrus dla podkreślenia wagi swoich słów. - Po pierwsze, w tym właśnie momencie swego życia zyskałeś cudowną swobodę. Żadnych terminów, umówionych spotkań, obowiązków... - Pieniędzy - dorzucił Max. - ...szczegół, do którego przejdę za chwilę. To punkt zwrotny, idealny moment, żebyś wziął sobie wolne, przyjrzał się temu, co ofiarowują ci do spółki los i stryj Henry, i zdecydował, co chciałbyś robić. Tam, na południu, pogoda będzie przepiękna, a podróż świetnie ci zrobi. Przywróci rumieniec na twoje policzki. - Charlie, przestań... - Wysłuchaj mnie do końca. W najgorszym razie zdecydujesz się sprzedać dom i wystawisz go u miejscowego agenta, jak już będziesz na miejscu. W najlepszym... no cóż, w najlepszym razie postanowisz zostać na stałe i zrobisz to, co ja bym chętnie zrobił: zajmiesz się produkcją porządnego małego wina. Potrafisz sobie wyobrazić przyjemniejsze życie? Doskonałe warunki pracy, pieniądze sypiące się z nieba i tyle darmowego wina, ile zdołasz wypić. Sielanka. Jak zwykle, gdy ponosił go entuzjazm, Charlie zignorował problemy praktyczne - w tym wypadku, jak zwrócił mu uwagę Max, brak funduszy. Ledwo go stać na bilet kolejowy do Brighton, nie wspominając o wyprawie odkrywczej na południe Francji. - Właśnie do tego dochodziłem - zaprotestował przyjaciel. Poklepał się po kieszeniach marynarki, wyjął książeczkę czekową, po czym z plaśnięciem rzucił ją na stół. - Zarabiam tyle forsy, że nie wiem, co z nią robić, a jeszcze więcej jest w drodze. Spłaciłem mieszkanie, samochód mi dali, a jachty i wyścigi mnie nie interesują. Odchylił się na krześle i uśmiechnął promiennie do Maxa. - Kobiety? - Jasne. Ale to niewiele kosztuje. - Wyjął z kieszeni pióro i otworzył książeczkę czekową. - Możesz to traktować jako pożyczkę na rozkręcenie interesu. - Nabazgrał coś na czeku, wyrwał go i podsunął Maxowi. - Proszę. Powinno wystarczyć na miesiąc lub dwa, nim zdecydujesz, co dalej. Max spojrzał na bazgroły przyjaciela i zamrugał. - Charlie, nie mogę przecież... - Nie bądź cholernym durniem. Jak sprzedasz dom, będziesz miał z czego oddać. A jeśli go zatrzymasz, zmienimy to na jakąś umowę hipoteczną. Nie stać cię na to, żeby nie spróbować. Oto życiowa szansa, mój synu. Co powiesz na kieliszeczek calvadosu? Max protestował, Charlie wciąż się upierał. Tymczasem obaj popijali jednego calvadosa po drugim. Pogrążeni w dyskusji nie zauważyli, że restauracja opustoszała i ucichła. Stojący w pobliżu sommelier - z butelką wina w gotowości - stłumił ziewnięcie; marzył o papierosie. Z kuchni dobiegał śmiech, kelnerzy zaczęli zdejmować obrusy ze stołów. Urocza Monica, teraz odziana w czarną skórę i z kaskiem motocyklowym w ręce, przystanęła przy ich stoliku, by pogłaskać Charliego po głowie i życzyć obu przyjaciołom dobrej nocy. W końcu Max uległ, złożył i schował czek, z trudem zmuszając palce do posłuszeństwa. Potem, z większą jeszcze trudnością, nabazgrał na serwetce weksel na dziesięć tysięcy funtów i wetknął go Charliemu do górnej kieszeni marynarki. 3 Stojąc pod prysznicem po porannym biegu, podczas gdy gorąca woda bębniła po jego skacowanej czaszce, Max robił w myślach przegląd zmian, jakie nastąpiły w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, i doszedł do wniosku, że wszystkie były na lepsze. Co za cholerny farciarz ze mnie, myślał przy ubieraniu. Maszerując do Knightsbridge na filiżankę kawy, przyłapał się na tym, że gwiżdże „Marsyliankę”. Dzień był pochmurny, lecz suchy, wybrał więc stolik wystawiony na chodnik - w ramach wysiłków, by przynajmniej na okres lata upodobnić Londyn do Paryża. Dokoła ludzie mamrotali do komórek, przerzucali dokumenty i zerkali na zegarki, po czym ruszali do pracy. Poczuł niemal niestosowny dreszcz radości, że przestał być jednym z nich. Jedyne, co miał dzisiaj do zrobienia, to zrealizować czek od Charliego, umówić się na spotkanie z notaire i zarezerwować bilet. Najpierw notaire. W Anglii była ósma trzydzieści; dziewiąta trzydzieści we Francji - powinni już otworzyć kancelarię. Wyjął otrzymany z Cabinet Auzet list, pokryty plamami od calvadosu, i wygładził go na stole, przygotowując się na męki pierwszej od lat francuskiej konwersacji. To jak jazda na rowerze, pocieszał się, wystukując numer. Wystarczy raz się nauczyć, żeby już nigdy nie zapomnieć. Mimo to zawahał się w pierwszej chwili, słysząc, jak blaszany kobiecy głos, zniekształcony przez zakłócenia, rzuca niechętnie: „Allo?”. Zgodnie z francuskimi zwyczajami brzmiało to tak, jakby telefon odezwał się w szczególnie niedogodnym momencie. Głos, należący do sekretarki maître Auzeta, stracił nieco ze swego chłodu, gdy Max wyjaśnił, że jest bratankiem Henry’ego Skinnera i dziedzicem jego posiadłości. Po kilku pauzach na konsultacje - jak sądził, z samym notaire - ustalono termin spotkania na popołudnie następnego dnia. Max dopił kawę i udał się na poszukiwanie biura podróży. - Air France do Marsylii? - Dziewczyna za biurkiem nie zadała sobie nawet trudu, by sprawdzić w komputerze. - Obawiam się, że ma pan pecha. Air France nie lata już bezpośrednio z Londynu do Marsylii. Mogę sprawdzić British Airways. Max żywił głęboką niechęć do wszystkich linii lotniczych, odkąd przy okazji jakiegoś przelotu zagubiono jego walizkę, po czym niesłusznie oskarżono go o błędne opisanie bagażu. Zwrócono mu walizkę po kilku dniach, zmiażdżoną i wciąż jeszcze noszącą ślad opony, która po niej przejechała. Nie doczekał się ani przeprosin, ani odszkodowania. Gdyby nie niecierpliwił się tak bardzo, by szybko dotrzeć do Prowansji, wybrałby się pociągiem. Jak się okazało, wszystkie bezpośrednie połączenia i tak zostały wykupione, musiał więc przystać na krótki skok do Paryża, a potem lot, którym miał dotrzeć do Marsylii w porze obiadu. Z biletem tkwiącym bezpiecznie w kieszeni wstąpił do banku, resztę dnia zaś spędził na pracach domowych, przygotowując się do tego, co - jak nabierał coraz silniejszego przekonania - mogło się okazać długą nieobecnością w Anglii. Tego wieczoru, spakowany i gotowy, nalał sobie resztkę wódki i popatrzył przez okno na posępne chmury, które zakryły niebo, przesłaniając zachód słońca. Uczucie podniecenia i wyczekiwania, które towarzyszyło mu przez cały dzień, jeszcze przybrało na sile. Jutro zobaczy słońce i zaśnie w zagranicznym łóżku - być może własnym zagranicznym łóżku, jeśli bez problemów obejmie dom w posiadanie. Z uczuciem lekkiego zawrotu głowy na myśl, że być może zaczyna nowe życie, zmienił wiadomość na sekretarce: „Wyjechałem do Francji. Wracam za pół roku. Chyba”. *** Heathrow okazało się równie przygnębiające i zatłoczone jak zawsze, a niebo w Paryżu zaciągnięte. Dopiero kiedy navette Air France dotarła na południe od Saint-Etienne, obłoki się rozstąpiły i Max zobaczył przed sobą całe połacie bezchmurnego nieba, błękitnego jak z pocztówki. A potem, kiedy szedł z hali lotniska Marignane do punktu wynajmu samochodów, ogarnęła go fala cudownego ciepła. Taksówkarze w koszulach z krótkimi rękawami i okularach przeciwsłonecznych wystawali w cieniu przy swoich wozach, gapiąc się na dziewczyny w letnich sukienkach. Lekki wietrzyk niósł zapach diesla - woń, która zawsze kojarzyła mu się z Francją - a każda rysa na wapiennych klifach za lotniskiem rysowała się ostro i wyraźnie we wspaniałym, czystym świetle. Świetle artystów. Londyńskie ubranie wydało mu się ciężkie i brzydkie. Gdy jechał swoim baby renault w kierunku Luberon, otoczenie zdawało mu się nowe i znajome zarazem; przypominało czasy, kiedy stryj Henry wyjeżdżał po niego na lotnisko na początku wakacyjnych odwiedzin. Zjechał z N7 w kierunku Rognes i ruszył wąską szosą wijącą się przez sosnowo-dębowe zagajniki. Ciepłe powietrze wpadało przez otwarte okno, szept Patricka Bruela Parlez moi d’amour sączył się z radia niczym miód. Myśli o amour przepłoszyła coraz pilniejsza potrzeba ulżenia pęcherzowi. Max zatrzymał się obok zakurzonego białego peugeota i skierował się w krzaki. Zastał tam już kierowcę wozu; skinęli sobie głowami: dwaj mężczyźni wypełniający to samo naglące zadanie. Po chwili Max przerwał ciszę. - Przyjemny dzień - stwierdził. - Fantastyczne słońce. - C’est normal. - Nie tam, skąd pochodzę. Mężczyzna wzruszył ramionami, zasunął zamek błyskawiczny, zapalił papierosa i ponownie skinął mu głową, po czym wrócił do swojego samochodu, pozostawiając Maxa rozmyślaniom nad swobodnym stosunkiem Francuzów do kwestii fizjologicznych. Nie umiałby sobie wyobrazić, by taki incydent był możliwy na obwodnicy pod Kingston, gdzie podobne czynności - jeśli w ogóle je spełniano - przebiegały w ukradkowej, wstydliwej atmosferze, z niejednym nerwowym i winowajczym spojrzeniem przez ramię, w obawie przed policją oraz aresztowaniem za nieprzyzwoite obnażanie. Przejechał most na Durance - niegdyś rzeką, obecnie z powodu letniej suszy niewiele więcej niż błotnistym strumieniem - i znalazł się w departamencie Vaucluse. Luberon leżało wprost przed nim: szereg niskich, kopulastych garbów porośniętych wiecznie zielonymi krzaczastymi dębami; przyjemny, fotogeniczny łańcuch nazywany pogardliwie designerskimi górami. Prawda, że z odległości wyglądały pięknie. Lecz, jak pamiętał z chłopięcych wypraw, ich zbocza były wyższe i bardziej strome, niż się zdawało, a skały ukryte pod zaroślami ostre jak koral, więc wspinaczka nie należała do łatwych. Skręcił z głównej drogi i ruszył za znakami do Saint-Pons, zastanawiając się, czy bardzo się zmieniło od czasów, gdy je oglądał ostatni raz. Nie sądził. Leżało po niewłaściwej stronie Luberon, nie uchodziło więc za eleganckie i w przeciwieństwie do modnych miejscowości - jak Gordes, Menerbes, Bonnieux, Roussillon, Lacoste - zostało zbudowane na równinie, a nie na szczycie wzgórza, nie mogło zatem rościć sobie pretensji do tytułu village perche. Być może ten brak wyniosłości położenia wpłynął na usposobienie mieszkańców, bowiem saint-pończycy uchodzili w okolicy za życzliwszych i bardziej gościnnych niż ich sąsiedzi z północy - usadowieni na graniach niczym na grzędzie, jeszcze parę stuleci wcześniej spędzający całe lata na wojnach. Długa aleja platanów tworzyła pełną naturalnego wdzięku bramę do wioski. Jeśli wierzyć opowieściom - podobnie jak wszystkie platany w Prowansji - zostały zasadzone przez Napoleona, by dawać cień jego maszerującym armiom. Historia nie wspominała, w jaki sposób wódz znajdował czas na prowadzenie wojny - nie mówiąc o amorach z Józefiną - pośród tej szaleńczej działalności ogrodniczej. Max zaparkował w cieniu i ruszył spacerowym krokiem na główny plac. Miejsce wyglądało mniej więcej tak, jak je zapamiętał: kawiarnia, tabac, merostwo i fontanna. Jedyną widoczną zmianę stanowiła mała restauracyjka; przy stolikach pod parasolami wciąż jeszcze siedzieli klienci, kończąc posiłek w cieniu. Co mieściło się tutaj wcześniej? Musiał to być chyba fryzjer. Max przypominał sobie mgliście strzyżenie włosów przez pachnącą perfumami kobietę o obfitych kształtach, której biust, przyciśnięty do jego ucha lub majaczący tuż przed nosem, rozpalał nastoletnią wyobraźnię. Od placu rozchodziły się wąskie cieniste uliczki, niewiele szersze od korytarza. Max dostrzegł szyldy zawieszone nad drzwiami piekarni i rzeźnika, a na rogu jeszcze jeden, na którym łuszczącą się, spłowiałą od słońca farbą wymalowano strzałkę z napisem Notaire, skierowaną w głąb zaułka. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że ma jeszcze pół godziny do umówionego spotkania. Słońce przypiekało mu czaszkę. Wiedziony pragnieniem, udał się do kafejki, skinął grupce starszych mężczyzn, którzy przerwali grę w karty, by obejrzeć obcego w garniturze, i zamówił pastis. Kobieta za barem machnęła ręką w kierunku półki za swoimi plecami. - Który? Ricard? Casanis? Bardouin? Janot? Pernod? Max wzruszył ramionami; uśmiechnęła się na widok jego zmieszania. - Alors, un Ricard. Nalała hojną porcję do kieliszka i postawiła na dziobatym cynkowanym barze obok dzbanka pokrytego kroplami wilgoci. Max dolał wody i usiadł przy stoliku na tarasie, gdzie dołączył do niego miejscowy pies, który położył mu głowę na kolanach i spojrzał wielkimi, uczuciowymi brązowymi oczami, przywodzącymi na myśl Charliego. Max upił pierwszy łyk mętnego płynu, ostrego i odświeżającego, z nutą anyżu, i zastanowił się, czemu smakuje o tyle lepiej tutaj niż wtedy, gdy kosztował go w Londynie. Upał, naturalnie; to był drink na gorący dzień. Lecz sprawiło to również otoczenie. Pastis smakuje najlepiej, gdy wokół słychać stukot buli i dźwięk francuskiej mowy. Smakowałby jeszcze lepiej, pomyślał Max, gdybym nie miał na sobie garnituru i skarpetek. Wyjął list od notaire i znowu przebiegł go wzrokiem, podczas gdy w uszach rozbrzmiewały mu słowa Charliego: nowe życie... to może być żyła złota... małe wina stają się coraz popularniejsze. Uniósł kieliszek i wypił za przyszłość. Rozglądał się po placu, patrząc, jak ostatni klienci opuszczają restauracyjkę, wzdrygając się od gorąca i poprawiając okulary przeciwsłoneczne, zanim wolnym, rozkołysanym poobiednim krokiem powrócą do poobiednich zajęć. Jeden z nich, mężczyzna z wydatnym brzuchem i dopalającym się cygarem, zniknął w uliczce prowadzącej do kancelarii. Zapewne notaire we własnej osobie, pomyślał Max. Dopił drinka i podniósł się z krzesła. Pora objąć dziedzictwo. Biuro znajdowało się na samym końcu zaułka, w miejscu, gdzie kończyła się wioska i zaczynały winnice. Niewielki domek z okiennicami zamkniętymi dla ochrony przed upałem i mosiężną tabliczką na drzwiach frontowych. Max nacisnął dzwonek. - Oui? - odezwał się blaszany głos, zirytowany kolejnym niepożądanym wtargnięciem. Max przedstawił się, usłyszał trzask zamka i wszedł do środka, by poznać właścicielkę głosu. Siedziała za wielkim staroświeckim biurkiem, na którym piętrzyły się stosy dokumentów - kobieta w średnim wieku z silnie skręconą trwałą, modną w latach młodości jej matki. Spróbowała się uśmiechnąć i gestem wskazała Maxowi dwa krzesła z twardymi oparciami w rogu. Maître Auzet zaraz go przyjmie, oznajmiła, powracając do swoich papierów. Sięgnął po wymięty egzemplarz „Coucou” sprzed sześciu miesięcy leżący na stoliku między krzesłami. Pismo, konsekwentne w doborze dziennikarskich rewelacji, prezentowało łatwy do przewidzenia zestaw bohaterów: księżna Stefania z Monako, aktualna przelotna legenda Hollywood, syn Jean-Paula Belmonda, książę William, Johnny Hallyday. Czy się zakochiwali, czy odkochiwali, nie robiło różnicy - wszyscy bez wyjątku prowadzili życie, które gwarantowało im zainteresowanie ludzi wysiadujących w poczekalniach. Od wywiadu na wyłączność z czołowym brazylijskim chirurgiem kosmetycznym oderwał Maxa zirytowany, podniesiony głos dobiegający zza zamkniętych drzwi, prowadzących - jak sądził - do gabinetu maître Auzeta. Zabrzmiało ostatnie grzmiące chrząknięcie, drzwi otwarły się gwałtownie i ciężkim krokiem wyszedł przez nie tęgi mężczyzna o spalonej słońcem cerze farmera; mijając Maxa, rzucił mu kosę spojrzenie. Sekretarka nawet nie podniosła wzroku znad papierów. Twarz mężczyzny wydała się Maxowi mgliście, bardzo mgliście znajoma, lecz nie potrafił jej umiejscowić. Zajął się więc na powrót chirurgiem kosmetycznym, który dokonał rzekomo zdumiewającego przełomu, jeśli chodzi o lifting pośladków. Chwilę później na wykładanej płytkami podłodze zastukały obcasy i pojawił się sam maître Auzet z powitalnym uśmiechem. - Monsieur Skinner? Ogromnie miło pana poznać. Zechce pan przejść do gabinetu? Trwało jakiś czas, nim Max otrząsnął się z zaskoczenia, wstał i uścisnął wyciągniętą doń rękę. Mimo oficjalnego męskiego tytułu maître Auzet okazał się młodą kobietą: szczupłą, o oliwkowej cerze i ciemnych, połyskujących rdzawo od henny włosach, jakie spotyka się chyba jedynie we Francji. Miała na sobie żakiet i spódnicę, które można by nosić także w Paryżu, a jej wytworne stopy tkwiły w równie wytwornych czółenkach na wysokich obcasach. - Monsieur Skinner? - Wydawała się rozbawiona jego widocznym zdumieniem. - Czy coś się stało? Potrząsnął głową i mruknął, że nigdy nie widział pana Chapmana, swego angielskiego prawnika, na obcasach, po czym wszedł za nią do gabinetu. W przeciwieństwie do surowego i dość obskurnego pokoju sekretarki, pokój maître Auzet - lśniący i nowoczesny, w beżach i ciemnych brązach - przypominał ją samą. Biurko było puste, nie licząc laptopa, notesu, wazonu z bukietem piwonii oraz kryształowego kielicha z pękiem piór marki Mont Blanc. - Mogę prosić o jakiś dowód tożsamości? - Uśmiechnęła się znowu. - To tylko formalność. Max podał jej paszport. Włożyła okulary do czytania, a potem porównała zdjęcie z oryginałem siedzącym naprzeciw, przenosząc wzrok od jednego do drugiego i kręcąc głową. - Nigdy nie wychodzi się na nich zbyt dobrze, prawda? Zawsze się zastanawiam dlaczego. Przesunęła paszport w jego stronę po blacie, potem sięgnęła do szuflady i wyjęła grubą teczkę oraz pęk dużych staroświeckich kluczy związanych sznurkiem. Zaczęła przeglądać zawartość teczki, odczytując fragmenty różnych dokumentów. Max słuchał jednym uchem i - daleki myślami od prawniczych zawiłości, wykorzystując fakt, że kobieta ma spuszczoną głowę - przyglądał się jej uważnie: nieznacznemu, dyskretnemu rowkowi w miejscu, gdzie jedwabna bluzka nieco się rozchyliła; skórze o śródziemnomorskim blasku; pięknym włosom; lśniącym, niemalowanym paznokciom, delikatnym dłoniom - bez obrączki, odnotował. Może rzeczywiście jego los się odmienił. Spróbował znaleźć przekonujący pretekst do następnego, mniej oficjalnego spotkania. - ...więc nie będzie się pan musiał martwić podatkiem od nieruchomości. Trzeba go opłacić dopiero w listopadzie. - Zamknęła teczkę i pchnęła ją w jego stronę wraz z kluczami. - Voil?. - Zanotowała coś w notesie. - Niestety - wydęła wargi, jakby dla podkreślenia, że życie notariusza nie jest łatwe - w sprawach spadkowych zawsze zostają pewne nierozstrzygnięte kwestie. - Spojrzała na Maxa znad oprawek i uroczo przechyliła głowę. - Zapewne widział pan jednego z niezadowolonych, gdy pan czekał. Max przypomniał sobie nachmurzonego farmera. - Nie wydawał się uszczęśliwiony. Kto to? - Claude Roussel. Pracował u pańskiego stryja. Teraz sobie przypomniał. To był z pewnością ten sam mężczyzna, którego raz czy dwa spotkał w domu stryja, może tylko grubszy, bardziej łysy, zniszczony przez pogodę i upływ lat. - Co go tak rozzłościło? Maître Auzet zerknęła na cienki złoty dysk na nadgarstku. - To dość skomplikowane, a dzisiaj naprawdę jestem zajęta... Max uniósł dłoń. - Właśnie wpadłem na znakomity pomysł. - Spojrzała na niego z półuśmiechem. - Jutro. Lunch. Nawet notaires jadają lunch, prawda? Zdjęła okulary. Zawahała się przez mgnienie, po czym wzruszyła ramieniem. - Tak - przyznała. - Notaires jadają lunch. Max wstał i pochylił głowę w skróconym ukłonie. - Zatem do jutra. - Obrócił się, by wyjść. - Monsieur Skinner? - Jej uśmiech stał się szerszy. - Proszę nie zapomnieć kluczy. Zabrał klucze oraz opasłą teczkę; w drodze do wyjścia zatrzymał się przy biurku sekretarki. - Życzę pani wspaniałego wieczoru, madame. Z szampanem i tańcami. Podniosła na niego wzrok i skinęła głową. - Oczywiście, monsieur. Patrzyła za nim, gdy wychodził, gwiżdżąc. Młodsi mężczyźni często się tak zachowywali po pierwszym spotkaniu z maître Auzet. 4 Max wyruszył z wioski w kierunku domu; każdy zakręt budził wspomnienia. Rowy po obu stronach szosy pozostały równie głębokie i zarośnięte jak w czasach, gdy stryj Henry zwykł go posyłać każdego ranka do piekarza na rozklekotanym rowerze, obiecując, że chłopiec dostanie pięć franków, jeśli przywiezie croissanty jeszcze ciepłe. Ścigał się sam ze sobą; pedałował jak szalony, by pobić własny poprzedni rekord i dodać nową monetę do kolekcji pięciofrankówek, które przechowywał w słoiku po musztardzie obok łóżka. Słoik, pusty na początku wakacji, pod ich koniec stawał się pełny i cudownie ciężki. Wtedy pierwszy raz w życiu czuł się bogaty. Zatrzymał wóz obok kamiennych słupów - kruszących się i prawie zupełnie poczerniałych po dwóch stuleciach zmagań z wiatrem i deszczem - które znaczyły wjazd na gruntową drogę prowadzącą do domu. Nazwę posiadłości, wyrytą w kamieniu, dało się jeszcze odcyfrować: Le Griffon; litery zatarły się po długiej walce z żywiołami i niemal zniknęły pod warstwą porostów. Max przejechał między rzędami dobrze utrzymanych winorośli i zaparkował pod platanem - olbrzymim, przednapoleońskim - ocieniającym długą południową ścianę bastide. W przeciwieństwie do przyciętej i porządnej plantacji ogród znajdował się w stanie pewnego zaniedbania, podobnie jak otoczenie domu. Ten ostatni przywodził Maxowi na myśl dystyngowaną wielką damę, której makijaż domaga się korekty. Piękna fasada wymagała spoinowania, zamknięte okiennice od lat nie widziały świeżej farby, ciemnozielony lakier na frontowych drzwiach spękał i zaczął się łuszczyć. Na dziedzińcu żywotne chwasty przebijały się przez żwir, a ostatnie lilie wodne w kwadratowym kamiennym basenie fontanny dusiły się w oślizgłej, mętnej wodzie. Gołębie spierały się o coś wśród gałęzi. Trochę przygnębiające. A jednak łatwo było dostrzec, czym kiedyś był ten dom i czym bez trudu mógł się stać znowu. Max ruszył do dwóch stodół pozbawionych drzwi, przylegających do ściany domu, gdzie - jak pamiętał - stryj Henry trzymał swojego poobijanego czarnego citroena DS. Wóz zniknął, pozostała jedynie kolekcja rdzewiejących narzędzi rolniczych i dwa rowery - stare już wtedy, gdy Max widział je po raz pierwszy - z czerwonymi gumowymi oponami, które wydawały mu się bardzo egzotyczne. Wrócił do frontowych drzwi i dopasował jeden z kluczy do dziurki, lecz mimo kilku prób nie udało mu się go obrócić. Potem sobie przypomniał, że zamek z typową francuską przekorą otwiera się w przeciwnym kierunku niż angielskie. Kręcąc głową, pchnął drzwi na oścież. Francuzi zawsze utrudniają życie cudzoziemcom. Potrafią skomplikować nawet najprostsze czynności. Gdy znalazł się w środku, w słabym świetle przenikającym przez zamknięte okiennice dojrzał szerokie stopnie kamiennych schodów prowadzących na piętro. Zgodnie z klasycznym rozkładem bastide z sieni przy wejściu podwójne drzwi wiodły w dwie strony do głównych pomieszczeń na parterze. Wszedł do ogromnej kuchni i pchnął okiennice. Blask późnopopołudniowego słońca wlał się falą do wnętrza, rozświetlając kłaczki kurzu unoszące się w nieruchomym powietrzu. Masywna suszarka na naczynia z kutego żelaza i zlew wielkości wanny zajmowały całą jedną ścianę, szafki z przeszklonymi drzwiczkami - drugą; wielki stół z desek stał tam gdzie zawsze, na środku pomieszczenia. Przesuwając palcami po blacie, Max odnalazł miejsce, gdzie kiedyś wyrył swoje inicjały. Nic się nie zmieniło. Wysokie prostokątne okna ukazywały widok na zbocza Luberon. Między domem i górą rozciągała się kolejna część winnicy, patrolowana - jak mógł się przekonać - przez wieczną postać na traktorze holującym za sobą jakąś maszynę, która rozpylała błękitną mgiełkę pestycydu na równe zielone rzędy. To musiał być Roussel, zapewne nadal w podłym humorze, jaki zademonstrował w kancelarii notarialnej. Max zdecydował, że ich pierwsze spotkanie należy odwlec do chwili, aż farmer nieco ochłonie. *** Ukryty wśród winorośli Roussel, z chłopską spostrzegawczością wyczulony na każdą, choćby najmniejszą zmianę w otoczeniu, spostrzegł otwarte okiennice i natychmiast sięgnął po komórkę, by przekazać wiadomość swojej żonie Ludivine. - Przyjechał ten cały Anglik. Jest teraz w domu. Nie, nie rozmawiałem z nim, ale go widziałem w biurze Auzet. Smarkacz. - Przerwał na chwilę, by pokonać zakręt na końcu rzędu. - Czy jest sympatyczny? Skąd mam wiedzieć? Z nimi nigdy nic nie wiadomo. Chowając aparat do kieszeni, zerknął w kierunku domu i westchnął. Ach, ci Anglicy. Kiedy wreszcie zostawią Francję w spokoju? Obejrzał się, słysząc skowyt. Merde. Biegnący za traktorem pies wpadł w jakiś zabłąkany obłoczek bouillie bordelaise i teraz miał jasnoniebieski łeb, przez co wyglądał jeszcze dziwaczniej niż zwykle. *** Max kontynuował prace odkrywcze; otworzył wszystkie okiennice, zaglądał do kredensów i szuflad. Przypominał sobie rozkład domu, porównując teraźniejszość z przeszłością. Budynek okazał się większy, niż mu się zdawało. Nawet Charlie musiałby wzbogacić słownik agenta nieruchomości, by oddać sprawiedliwość sześciu sypialniom, bibliotece, jadalni, olbrzymiemu salonowi, kuchni, drugiej kuchni na zapleczu, dwóm spiżarniom, pomywalni, składzikowi na uprząż, a z pewnością w jakimś zakamarku kryła się piwniczka. Max wszedł do salonu - jego kroki dźwięczały echem na kamiennej podłodze - i zatrzymał się, by obejrzeć kilka fotografii ustawionych na pokrywie starego, zakurzonego fortepianu. Jego wzrok przyciągnęło czarno-białe zdjęcie mężczyzny i chłopca, mrużących oczy w słońcu: stryj Henry i jego młody bratanek ze staroświeckimi drewnianymi rakietami do tenisa w rękach. Przecisnął się przez niewielkie drzwiczki obok kominka, a potem po schodach zszedł do piwnicy. Przekręcił klucz i pchnął drzwi, czując na twarzy prąd chłodniejszego powietrza, kiedy po omacku szukał kontaktu. Pojedyncza naga żarówka oświetliła wąskie, praktyczne pomieszczenie. Podłogę wysypano żwirem, sufit był niski, skrzynie na zapasy wymurowano z cegieł. W powietrzu unosił się zapach moszczu i wilgotnych pajęczyn. Emaliowany termometr winiarski zawieszony na jednej ze ścian miał zakres od plus 50 do minus 15 stopni Celsjusza, z tajemniczymi uwagami obok każdej wartości: 50, na przykład, był to piękny dzień w Senegalu; 35 stanowiło rzekomo temperaturę zachęcającą pszczoły do rójki; minus 10 wystarczało, by zamarzła rzeka, a przy minus 15 widniała jedna jedyna mrożąca krew w żyłach data: 1859. Temperatura w piwnicy wynosiła 12 stopni i Max przypomniał sobie, jak stryj mówił, że nigdy nie zmienia się ona o więcej niż dwa stopnie, bez względu na warunki panujące na zewnątrz. „Stała temperatura - mawiał starszy pan - to sekret zdrowego, zadowolonego wina”. Max przyjrzał się butelkom. Znalazł zbieraninę lokalnych białych i czerwonych gatunków - jakieś Châteauneuf-du-Pape, kilka skrzynek Rasteau i Cassis - znaczną większość stanowiło jednak wino z posiadłości, z ozdobną błękitno-złotą etykietą zaprojektowaną przez stryja osobiście. Wybrał butelkę Le Griffon 1999 i podszedł do służącej za stół, obróconej do góry dnem beczki, na której obok korkociągu stał niezbyt czysty kieliszek. Max wytrząsnął z niego martwą szczypawkę i przetarł go chusteczką, po czym otworzył butelkę. Nalał, uniósł kieliszek do światła i pozwalając sobie na moment optymizmu, pomyślał o fortunie, jaką można zbić na winach haute couture. Powąchał. Przepłukał usta. Wzdrygnął się i natychmiast splunął, po czym zaczął trzeć zęby palcem, by usunąć grubą warstwę taniny. Wino było tylko odrobinę lepsze od octu, wykręcało wnętrzności. Okropne. Może po prostu niefortunnie wybrał butelkę. Znalazł inną, powtórzył całą procedurę i doszedł do tego samego wniosku: nie nadaje się do picia. Niezupełnie była to kopalnia złota, jaką wyobrażał sobie Charlie. Max postanowił zadzwonić i powiadomić przyjaciela o strasznej prawdzie. - Jestem w piwniczce i właśnie próbowałem wino. - I? - Młode, oczywiście. - Oczywiście. Ale obiecujące? - Być może. Brak mu subtelności. Potrzebuje nieco dyscypliny, twardej ręki, klapsa w tyłek. - Urwał, nie mogąc powstrzymać się dłużej. - Prawdę mówiąc, smakuje jak skarpetki żandarma. Nie dałem rady go przełknąć. Obrzydliwe. - Naprawdę? - Charlie wydawał się raczej zaintrygowany niż zniechęcony. - Cóż, być może to wina producenta, a nie szczepu. Rozumiesz, często tak bywa. Potrzebujemy enologa. - Kogo? - Specjalisty od wina. Czytałem o nich. Niektórzy z tych gości to prawdziwi czarodzieje. Tak długo eksperymentują z gronami z różnych części winnicy, aż znajdą właściwe proporcje. To jak przepis, rozumiesz, tylko na wino, a nie jakąś potrawę. Oczywiście, nie zmienią cienkusza w nektar, ale umieją wiele zdziałać. Popytaj w okolicy. Z pewnością kilku mieszka niedaleko. A przy okazji, jak tam chateau? Albo nie, nie mów. Wpadnę do ciebie na parę dni, jak mi się uda stąd wyrwać. Skombinuj jakieś panienki. Max opuszczał piwnicę zasępiony. Skąd wziąć magika od wina? Z pewnością tego rodzaju specjaliści nie ogłaszają się w książce telefonicznej. Może maître Auzet będzie wiedzieć. Spyta ją podczas lunchu. Gdy tylko pomyślał o jedzeniu, skurcz żołądka przypomniał mu, że nic nie miał w ustach od gumowatego śniadania w samolocie. Zaniósł walizki do dość imponującej sypialni - wielki kominek, kilka kiepskich obrazów olejnych - należącej dawniej do stryja, przebrał się w swobodniejszy strój i pojechał do wsi na wczesną kolację. Była to najprzyjemniejsza pora w Saint-Pons. Mężczyźni o zniszczonych twarzach, zakurzeni po pracy w polu, otaczali cynkowany bar w kafejce, rozmawiając głośno i z ożywieniem, z wyraźnym miejscowym akcentem, otoczeni gęstymi kłębami papierosowego dymu. Max zamówił ricarda i znalazł sobie miejsce w kącie, czując się blady i zagraniczny. Przez otwarte drzwi widział rozgrywkę w bule; graczy przechodzących wolno i hałaśliwie z jednego końca pola do gry na drugi. Wieczorne słońce rzucało na plac skośne promienie, powlekając kamienne domy światłem o barwie miodu, szafa grająca dawała koncert Aznavoura. Maxowi trudno było uwierzyć, że zaledwie przed dwudziestoma czterema godzinami patrzył przez okno na szare londyńskie niebo. Tutaj wszystko wyglądało jak na innej planecie. I, musiał to przyznać, znacznie przyjemniejszej. Jedyne ciemne plamy na tym obrazie stanowiły rozczarowująca jakość wina i humory monsieur Roussela. Parę kilometrów dalej Roussel - nadal nie w humorze - spierał się gorąco nad kolacją z madame Roussel, dzielną kobietą, której jakimś cudem udało się zachować wrodzony optymizm mimo lat małżeństwa ze zdeklarowanym pesymistą. - ...na pewno będą same kłopoty - mówił właśnie jej mąż. - Zmiany są zawsze na gorsze, a on jest młody. Będzie chciał wykarczować winnicę i grać w un golf... - Jeszcze kuskusu? Czy masz już ochotę na ser? Roussel podsunął talerz w oczekiwaniu na kolejną porcję pikantnej potrawy, nie przerywając snucia ponurych przepowiedni. - ...albo przerobi dom na jeden z tych hoteli... - Jakich hoteli? - No wiesz, takich odpicowanych pensjonatów ze starymi meblami i obsługą w kamizelkach. Albo na przykład... - Eh beh oui! Pewnie elektrownię atomową? Clo-Clo, jak możesz wygadywać takie bzdury? Nawet z nim nie rozmawiałeś. A może ma więcej pieniędzy niż starszy pan, żeby zainwestować w winnicę? Albo nawet zamierza ją sprzedać nam? - Madame Roussel starła mężowi z brody kroplę sosu. - Tak czy siak, jedyny sposób, by się tego dowiedzieć, to iść i z nim pogadać, non? Mruknięcie Roussela można było zrozumieć jako potwierdzenie lub przeczenie. Madame naciskała. - Wiesz, że mam rację, Clo-Clo. Tylko, na miłość boską, nie idź taki skrzywiony. Uśmiechnij się. Weź ze sobą jakąś butelczynę. I jak będziesz na miejscu, nie zapomnij wtrącić słówka za moją siostrą. Roussel przewrócił oczami i sięgnął po ser. - Jak ktoś mógłby o niej zapomnieć? *** Max dopił drinka i wychodząc z kafejki, przystanął, by popatrzeć na grę w bule. Stryj Henry wyjaśnił mu kiedyś zawiłości point i tir, raspaille i sautée - zabawne, jak słowa powracały oderwane od swoich znaczeń - a pewnego pogodnego wieczoru na żwirowym podjeździe przed domem zademonstrował właściwą postawę i sposób rzucania. Jednak najcenniejsza zaleta gracza, zwykł mawiać, to talent polemiczny. Spory stanowiły kluczowy element dla właściwego przebiegu gry i czerpanej z niej satysfakcji. Jeden z mężczyzn przygotowywał się właśnie do rzutu. Ze złączonymi stopami, ugiętymi kolanami, czołem zmarszczonym w skupieniu posłał swoją kulę długim, morderczym łukiem; roztrąciła dwie inne, po czym zatrzymała się o włos od niewielkiej drewnianej kulki-celu, cochonnet. Max uznał to za oczywiste zwycięstwo, lecz w rzeczywistości sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej; był to zaledwie sygnał do rozpoczęcia ożywionej dyskusji między obiema drużynami. Należało zmierzyć odległość między kulą a cochonnet w milimetrach i ułamkach milimetrów, następnie zmierzyć ją ponownie, a potem zakwestionować, co naturalnie wymagało kolejnych pomiarów. Podnoszono głos, wzruszano ramionami, rozkładano szeroko ręce na znak niedowierzania. Nic nie wskazywało na to, by gra miała zostać wkrótce podjęta. Max zostawił uczestników ich rozrywce i ruszył w stronę restauracji. „Chez Fanny”, z terakotową podłogą, trzcinowymi krzesłami, papierowymi obrusami i serwetkami oraz starymi plakatami z filmów Marcela Pagnola na ścianach, była niewielka i bezpretensjonalna. Posiadała jednak aż dwie sekretne bronie: doświadczonego szefa kuchni, który uczył się fachu w „L’Ami Louis” w Paryżu i odpowiednio do tego gotował, oraz samą Fanny tworzącą ambiance, ów nieuchwytny składnik, niezbędny do tego, by lokal odniósł trwały sukces. Mawia się często, że atmosfery nie da się zjeść, co jest prawdą, i że liczy się jedynie kuchnia, co prawdą nie jest. Jedzenie stanowi - lub powinno stanowić - kojące doświadczenie, a nie można zaznać ukojenia w zimnym, bezosobowym otoczeniu - i to Fanny rozumiała doskonale. Potrafiła sprawić, by jej klienci (wszyscy, nie tylko mężczyźni) czuli się kochani. Obdarzała ich pocałunkiem, gdy się zjawiali, i jeszcze jednym, kiedy wychodzili. Śmiała się z ich dowcipów. Nie potrafiła prowadzić rozmowy bez kontaktu fizycznego - dotknięcia ręki, uściśnięcia za ramię, klepnięcia w policzek. Zauważała wszystko, niczego nie zapominała i sprawiała wrażenie, jakby lubiła wszystkich bez wyjątku. Słyszała naturalnie o nowym właścicielu wielkiego domu. Każdy w Saint-Pons, kto miał uszy, coś o nim słyszał - albo z oficjalnego miejscowego centrum informacji, czyli od żony rzeźnika, albo od mędrców z kawiarni. Fanny obserwowała idącego przez plac Maxa i szybko się zorientowała, że mężczyzna zmierza w stronę restauracji. Obróciła się do lustra, dokonała nieznacznych poprawek fryzury i décolleté, po czym wyszła na zewnątrz. Studiował oprawione menu przybite do pnia platana. - Bonsoir, monsieur. Podniósł wzrok. - Och, przepraszam. Bonsoir, madame. - Mademoiselle. - Oczywiście. Proszę o wybaczenie. Przez chwilę spoglądali na siebie z uśmiechem. Każdy patrzący z zewnątrz odgadłby bez trudu, że obojgu podoba się to, co widzą. - Przyszedłem za wcześnie? Nie, monsieur nie zjawił się za wcześnie. Zjawił się tuż przed tym, zanim zrobi się tłoczno. Fanny umieściła go przy stoliku na niewielkim tarasie, przyniosła kieliszek wina i talerzyk lśniących czarnych oliwek, po czym zostawiła sam na sam z menu. Było krótkie, lecz złożone z dań, jakie lubił: na przystawkę smażona cukinia w plastrach, terina z warzyw lub pâté do wyboru; bavette aux échalotes, smażony dorsz albo brochette de poulet jako danie główne; następnie sery, a na deser tradycyjne pewniaki, tarte aux pommes i cr?me br?lée. Proste potrawy, przyciągające klientów, a nie nagradzane gwiazdkami w przewodniku Michelina. Max wybrał i rozsiadł się wygodnie na krześle, zadowolony i pełen wyczekiwania, obserwując, jak Fanny obejmuje przybyłą właśnie gromadkę czterech osób. Któryś z jej przodków, pomyślał, musiał pochodzić z Afryki Północnej. To by tłumaczyło skórę o barwie kawy, czarne kręcone włosy i ciemne oczy. Nosiła obcisłą bluzkę bez rękawów - podkreślającą długą smukłą szyję i krągłe piersi - oraz dżinsy i espadryle. Max zastanawiał się, czy nogi dziewczyny są równie długie i zgrabne jak reszta ciała. Przyłapała go na tym, że się jej przygląda, i z uśmiechem podeszła do stolika. - Alors, vous avez choisi? Usiadła naprzeciw z notesem oraz ołówkiem i nachyliła się, czekając na zamówienie. Z pewnym trudem zmusił się do patrzenia w menu, powstrzymując naturalną skłonność do zerkania na inne obiekty, i zamówił cukinię, stek oraz karafkę czerwonego wina. Fanny zanotowała. - Życzy pan sobie coś jeszcze? Wpatrywał się w nią dłuższą chwilę z uniesionymi brwiami, a jego wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. - Pommes frites? Gratin? Salade? Nieco później, nad calvadosem i drugą filiżanką kawy, przebiegł w myślach pierwszy dzień swego nowego życia. Pełen optymizmu wywołanego dobrą kolacją i ciepłym wieczornym powiewem doszedł do wniosku, że jego wcześniejsze rozczarowanie winem to drobiazg bez znaczenia. Charlie miał rację: da się temu zaradzić; co do Roussela, zapewne trzeba będzie wykazać nieco dyplomacji i delikatności. Wszystkie pozostałe odkrycia dnia okazały się zachęcające: potencjalnie fantastyczny dom, urocza wioska i dwie najładniejsze kobiety, jakie spotkał od miesięcy. Oraz, co być może jeszcze ważniejsze, przeczucie, że umiałby przywyknąć do życia w Prowansji i czuć się tu szczęśliwy. W pamięci Maxa pojawiła się kolejna z bezcennych rad otrzymanych od stryja Henry’ego przed wielu laty: „Nie ma innego miejsca na świecie, gdzie robiąc tak niewiele, czułbyś się tak czynny i miał z tego tak wiele satysfakcji. Pewnego dnia to zrozumiesz”. Zapłacił za kolację i dał wielki napiwek. W restauracji wciąż panował ruch, lecz Fanny znalazła chwilę, by do niego podejść, życzyć mu dobrej nocy i pocałować w oba policzki. Pachniała wszystkim, o czym marzy młody mężczyzna.. - A bientôt? - spytała. Uśmiechnął się i skinął głową. - Za nic nie dałbym się odpędzić. 5 Słońce, budzik Pana Boga, zajrzało przez okno sypialni i wyrwało Maxa z najbardziej krzepiącego snu, jakiego zaznał od lat, chociaż wieczorem nie od razu zamknął oczy. W Londynie miał za kołysankę szmer ulicy i poblask świateł miasta na niebie. Na wsi panowała kompletna cisza oraz nieprzenikniona, absolutna ciemność. Nie od razu potrafił się do tego przyzwyczaić. Teraz, na wpół rozbudzony i w pierwszej chwili nie wiedząc, gdzie się znajduje, otworzył oczy i spojrzał na belkowany sufit. Na parapecie trzy gołębie prowadziły niekończącą się konwersację. Powietrze było już ciepłe. Spojrzał na zegarek, nie mogąc uwierzyć, jak bardzo zaspał. Postanowił uczcić swój pierwszy poranek w Prowansji przebieżką w słońcu. Chociaż mieszkańcy Saint-Pons zdążyli się zaznajomić z wieloma cudzoziemskimi obyczajami, takimi choćby jak gra w tenisa, widok biegacza wciąż wywoływał poruszenie wśród wieśniaków spędzających większą część życia w winnicy. Niewielka ich grupka przycinająca wyrośnięte pędy przerwała pracę, by popatrzeć na przebiegającego obok Maxa. Dobrowolny wysiłek fizyczny w samym środku poranka stanowił dla nich niezrozumiałą formę samoudręczenia. Pokręcili głowami, zgięli karki i wrócili do roboty. Maxowi wydawało się, że biegnie mu się łatwiej niż kiedykolwiek w Hyde Parku; być może dlatego, pomyślał, że oddycha czystym powietrzem, nie zaś spalinami z miliona rur wydechowych. Wydłużył krok, czując, jak pot spływa mu po piersi; usłyszał nadjeżdżający z tyłu samochód i usunął się na skraj szosy. Wóz zwolnił i jechał teraz obok. Max, spojrzawszy z ukosa, zobaczył kręcone włosy Fanny i jej szeroki uśmiech. Wyprzedziła go i zatrzymała się, otwierając drzwi po stronie pasażera. - Mais vous ?tes fou - powiedziała, zerkając z aprobatą na jego nogi. - Proszę. Zawiozę pana do wsi. Wygląda pan na kogoś, kto bardzo spragniony jest piwa. Max podziękował, lecz pokręcił głową - co prawda, z pewnym ociąganiem. - W ten sposób pozbywam się calvadosu. Wie pani, jacy są Anglicy. Uwielbiamy cierpieć. Fanny przez chwilę zastanawiała się nad tym narodowym dziwactwem, potem wzruszyła ramionami i odjechała, patrząc, jak biegnąca postać w lusterku wstecznym staje się coraz mniejsza. Cóż za zdumiewająca rasa ci angielscy mężczyźni, i to ich skrępowanie w obecności kobiet. Chociaż trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę, jak wygląda ich edukacja. Ktoś jej kiedyś wytłumaczył, na czym polega system wychowania w szkołach prywatnych - wszyscy chłopcy razem, zimne kąpiele, ani jednej kobiety w zasięgu wzroku. Ciężki początek życia. Zastanawiała się, czy Max osiądzie na stałe w domu stryja, i przyłapała się na tym, że ma nadzieję, iż tak się stanie. Jeśli chodzi o wolnych młodych mężczyzn, wybór w Saint-Pons był bardzo ograniczony. Po czwartym kilometrze Max zaczął żałować, że odrzucił propozycję. Miał wrażenie, jakby promienie słońca skupiły się na czubku jego głowy, a powietrze trwało bez ruchu, bez śladu bryzy, która mogłaby złagodzić upał. Dotarł do domu ledwie żywy: szorty i T-shirt miał ciemne od potu, a nogi trzęsły mu się jak galareta, gdy wspinał się po schodach do łazienki. Prysznic stanowił klasyczny okaz francuskich urządzeń kanalizacyjnych z końca dwudziestego wieku, pomnik wzniesiony niewygodzie: szczątkowa końcówka doczepiona do kranu u wanny za pomocą gumowej pępowiny. Był to model przeznaczony do trzymania w ręce, więc tylko jedna pozostawała wolna, by się namydlić. Żeby wytworzyć przyzwoitą dwuręczną pianę, trzeba było odłożyć wijącego się i tryskającego wodą węża na dno wanny, a potem podnieść go i kolejno spłukiwać poszczególne części ciała. W Londynie wystarczyło wejść pod rwący strumień; we Francji trzeba się było uciekać do wyczynów, które wystawiłyby na próbę pomysłowość człowieka-gumy. Max ostrożnie wyszedł na zalaną podłogę z płytek i wziął się do golenia, czekając, aż ścieknie z niego woda. Wśród plastrów i aspiryny w apteczce nad umywalką znalazł niewielką buteleczkę, wciąż w połowie pełną, należącej do stryja wody kolońskiej. Była to pamiątka z dawnych łaźni tureckich w Mayfair, z ozdobną nalepką podobną do banknotu oraz zapachem przywodzącym na myśl jedwabne szlafroki. Max spryskał się nią, uczesał włosy i poszedł szukać odpowiedniego stroju na lunch z maître Auzet. Ze względu na dyskrecję zaproponowała restaurację w okolicy, parę kilometrów od szpiegujących oczu i niestrudzonych języków Saint-Pons. Max znalazł ją bez trudu; francuska prowincja często bywa hojniej wyposażona w szyldy restauracji niż znaki drogowe. Zjawił się parę minut przed czasem. „Auberge des Grives”, piętrowy budynek podobny do betonowego baraku, ratowała od brzydoty grządka wspaniałych wisterii ciągnąca się przez całą długość sporego tarasu. Grupki miejscowych biznesmenów oraz jedno czy dwa małżeństwa w średnim wieku debatowały półgłosem nad menu. Maître Auzet nigdzie nie było widać, kelner wyjaśnił jednak, że zarezerwowała swój zwykły stolik od południa, z widokiem na winnice. Max zamówił kir, do którego podano talerzyk rzodkiewek i morską sól, przynosząc również menu i listę win - gruby tom oprawny w tłoczoną skórę, pęczniejący od kosztownych trunków. Nic więc dziwnego, że Maxowi nie udało się w nim znaleźć najmniejszej wzmianki o winie z jego posiadłości. Przywołał kelnera. - Parę dni temu wspominano mi o pewnym miejscowym czerwonym winie. Zdaje się, nazywało się Le Griffon - powiedział. Kelner spojrzał z kamienną twarzą. - Ah bon? - Co pan o nim sądzi? Nadaje się do picia? Mężczyzna nachylił się w jego stronę i zniżył głos. - Entre nous, monsieur - przytknął kciuk i palec wskazujący do czubka nosa - pipi de chat. - Umilkł, by słowa „kocie siki” zapadły gościowi w pamięć. - Mogę polecić coś bardziej odpowiedniego? Latem maître Auzet chętnie pija rosé La Figui?re z Var, jasne i wytrawne. - Doskonały pomysł - podchwycił Max. - Miałem to na końcu języka. Zjawienie się maître Auzet zostało zaakcentowane przypływem pełnej szacunku aktywności ze strony kelnera, który zaprowadził ją do stolika i odsunął krzesło. Znowu miała na sobie kostium, tym razem czarny i surowy, oraz anorektyczną aktówkę. Wyraźnie postanowiła, że będzie to ściśle profesjonalny posiłek. - Bonjour, monsieur Skinner... Max uniósł dłoń. - Proszę. Mam na imię Max. I nie dam rady dłużej nazywać cię maître. Za każdym razem wyobrażam sobie jakiegoś starca w siwej peruce i ze sztuczną szczęką. Uśmiechnęła się, sięgnęła po rzodkiewkę i zanurzyła ją w soli. - Nathalie - odparła - a zęby są moje własne. - Ugryzła rzodkiewkę, wysuwając różowy język, by zlizać ziarenko soli z dolnej wargi. - Opowiadaj zatem. W domu wszystko w porządku? Och, zanim zapomnę... - Otworzyła aktówkę i wyjęła z niej teczkę. - Jeszcze parę rachunków: ubezpieczenie za dom, jakieś naprawy wykonane przez elektryka, sprawozdanie kwartalne z Cave Cooperative. - Przesunęła teczkę po blacie. - Voil?. To wszystko. Obiecuję, nie będzie już żadnych nieprzyjemnych niespodzianek. Zanim Max zdążył odpowiedzieć, kelner zjawił się znowu z kubełkiem lodu i winem. Kiedy wypili po pierwszym kieliszku, zamówili lekki posiłek złożony z sałaty oraz filetów z rouget i uporali się z towarzyskimi subtelnościami, Nathalie zaczęła tłumaczyć, jak przedstawia się sytuacja z Rousselem i winnicą. W Prowansji, wyjaśniła, podobnie jak w większości pozostałych regionów, gdzie wytwarza się wino, istnieje rodzaj porozumienia zwany métayage. Roussel i stryj Maxa przyjęli ten system wiele lat temu, w wyniku czego Roussel wykonywał pracę w winnicy, stryj pokrywał koszty jej utrzymania, a następnie dzielili się winem. Śmierć stryja Henry’ego i zmiana właściciela zaniepokoiła Roussela. Chciał, by układ trwał w dawnym kształcie, lecz obawiał się, że Max zechce go unieważnić. Max spytał, czy to faktycznie możliwe, i Nathalie przyznała, że tak. Jednak, dodała, zmiana obecnego stanu rzeczy okazałaby się trudna i prawdopodobnie skomplikowana z prawnego punktu widzenia. Następnie - jak uwielbiają to robić prawnicy - zacytowała precedens; ściśle, lokalny precedens. Właściciele pobliskiej winnicy uprawiali ją wspólnie z pewną chłopską rodziną przez niemal dwieście lat. Kilka pokoleń temu, po kłótni, właściciele próbowali unieważnić umowę. Chłopi się sprzeciwili. Po długich i zajadłych sporach chłopi wygrali i uzyskali prawo do dalszej pracy, czym się zajmują do tej pory. Od 1923 roku obie rodziny nie odzywają się jednak do siebie. Max przełknął kęs rouget i pokręcił głową. - Niewiarygodne. To prawda? - Oczywiście. Istnieją setki podobnych historii, sporów o ziemię i wodę, nawet w obrębie jednej rodziny. Bracia przeciw braciom, ojcowie przeciw synom. Niezła ta ryba, prawda? - Fantastyczna. Ale wyjaśnij mi coś. Wczoraj wieczorem w domu próbowałem wina Le Griffon. Nie nadawało się do picia. A twój przyjaciel kelner uważa je za okropne. Jeśli oczekiwał z jej strony współczucia, to się zawiódł. Nic prócz wzruszenia ramion. - Dommage. Médoc to nie jest. - Ale skoro jest takie złe, nie można zarobić na jego sprzedaży, prawda? - Moja specjalność to prawo. Cóż ja mogę wiedzieć o sprzedaży wina? Pewnie o wiele więcej niż ja, pomyślał Max. - Bardzo bym się chciał dowiedzieć jednego: skoro wino jest tak nędzne, jak się wydaje, czemu Rousselowi tak bardzo zależy, by je dalej produkować? Nathalie umoczyła w sosie kawałek chleba. - Przyzwyczaił się. Robił to przez dwadzieścia pięć lat, więc przywykł. - Nachyliła się nad stołem. - Musisz zrozumieć, że ludzie tutaj nie lubią zmian. Boją się ich. Max uniósł ręce w geście poddania. - W porządku. Nie mam nic przeciwko temu, jeśli chce się dalej zajmować winnicą. Ale czego ja bym chciał, to w miarę przyzwoitego wina na końcu tego procesu. To chyba rozsądne, prawda? - Umilkł, próbując sobie przypomnieć słowo, którego użył Charlie. - Prawdę mówiąc, zamierzam ściągnąć kogoś, żeby przyjechał i obejrzał szczepy. Un oenologiste. Nathalie zaczęła mu grozić palcem, nim jeszcze dopowiedział to słowo - gest, przed jakim nie umieją się powstrzymać Francuzi, poprawiając cudzoziemca, który dopuścił się pomyłki w ich języku. - Oenologue. - No właśnie. Doktora od wina. Musi ich być sporo w okolicy. Na chwilę zapadła cisza; Nathalie przyglądała się zawartości swojego kieliszka z leciutko zmarszczonym czołem. - Czy ja wiem - odparła. - Roussel mógłby się poczuć... jak to powiedzieć... zagrożony? niegodny zaufania? Jestem pewna, że nie różni się w tym od reszty miejscowych. Oni nie lubią ingerencji z zewnątrz. To dość delikatna sprawa. W kwestiach związanych z winem zawsze tak bywa. Pokręciła głową, jakby rozważając niezręczność sytuacji. Max wzruszył ramionami. - Ale zrozum. Jeśli ulepszymy wino, skorzysta nie mniej ode mnie. Nie trzeba być geniuszem, by to pojąć. Co ma do stracenia? Poza tym już zdecydowałem. Tak właśnie zrobię. Przed udzieleniem natychmiastowej odpowiedzi uratowało Nathalie przybycie kelnera, który zjawił się, by zebrać talerze i gorąco zarekomendować im deskę serów w ogóle, a w szczególności ten z Banon; ów kozi ser - poinformował ich, całując czubki palców - otrzymał właśnie status Appellation Contrôlée. Jak się zdaje, przerwa pozwoliła Nathalie podjąć decyzję. - Bon - powiedziała. - Skoro jesteś pewien, że tego chcesz, popytam znajomych. Może zdołają znaleźć kogoś, kto będzie ci umiał pomóc, nie depcząc nikomu po odciskach. - Jesteś boska. - Max odchylił się na krześle z uczuciem, że odniósł małe zwycięstwo. - Pewnie nie chciałabyś mi pomóc w uporaniu się z jeszcze jednym problemem? Jej twarz się rozpogodziła, uśmiechnęła się. - To zależy. - Znalazłem na strychu mnóstwo mebli. Starocie, ale parę sztuk warto by sprzedać, a mnie przydałoby się trochę gotówki na opłacenie rachunków. Nie znasz przypadkiem jakiegoś uczciwego handlarza antyków? Nathalie roześmiała się pierwszy raz, odkąd usiadła za stołem. - Jasne - odrzekła. - I w Świętego Mikołaja też wierzę. - Tak podejrzewałem - powiedział. - Wyglądasz na kogoś takiego. - Rozlał resztę wina. - A więc wszyscy są łajdakami? Lekceważące wydęcie warg starczyło za odpowiedź. - Wiesz co? - rzuciła. - Powinieneś się wybrać w którąś niedzielę do Ile-sur-Sorgue. Znajdziesz tam więcej pośredników niż gdziekolwiek indziej, nie licząc Paryża. Zobaczymy, jak ci się spodobają. Max westchnął ciężko i potrząsnął głową. Nathalie wydawała się zaskoczona. - O co chodzi? - Spójrz tylko na mnie - odparł. - Jestem ufny, naiwny i niewinny. Do tego jestem cudzoziemcem, sam w obcym kraju. Ci goście w pięć minut zdarliby ze mnie ostatnią koszulę. Nie mogę się tam pokazać bez ochrony kogoś miejscowego, kto wie, co i jak. Skinęła głową, jakby się tego spodziewała. - Myślałeś o kimś konkretnym? - To mój następny problem. Nie znam nikogo prócz ciebie. - Co więc zrobisz? - Mam nadzieję, że mój ogromny wdzięk oraz obietnica porządnego lunchu wystarczą, by cię przekonać do dotrzymania mi towarzystwa. Notaires nie pracują w niedziele, prawda? - Notaires nie pracują w niedziele - potwierdziła. - Notaires niekiedy jadają lunche. Pod wieloma względami notaires bardzo przypominają ludzi. A może nie zauważyłeś? Max skrzywił się. - Pozwól, że zacznę jeszcze raz: byłbym najszczęśliwszym facetem w Prowansji, gdybyś zechciała mi towarzyszyć w niedzielę. To znaczy, jeśli jesteś wolna. Włożyła okulary na znak, że posiłek dobiegł końca i pora się zbierać. - Tak się składa - odparła - że jestem. W drodze powrotnej Max dwukrotnie przyłapał się na tym, że omal nie zasnął za kierownicą. Szosa przed nim lśniła hipnotyzująco od gorąca, temperatura wewnątrz samochodu przekraczała trzydzieści stopni, a kiedy dotarł do domu, poczuł, jak wypite do obiadu wino szepcze, by udał się prosto na górę, położył i zamknął oczy. Jego instynktowną reakcją był sprzeciw. Z uśmiechem przypomniał sobie słowa często powtarzane przez swego wykładowcę historii, pana Farnella. Zdaniem nauczyciela, sjesta stanowiła jeden ze szkodliwych zwyczajów typowych dla folgujących sobie cudzoziemców, które osłabiły ich wolę i przyczyniły się do upadku całych cywilizacji. Co pozwoliło Brytyjczykom, którzy nigdy nie sypiali po lunchu, podbić ich i zbudować własne imperium. Quod erat demonstrandum. Jednak wewnątrz domu panował rozkoszny chłód, a niekończąca się zgrzytliwa serenada cykad była cudownie kojąca. Max poszedł do biblioteki i wziął z półki książkę. Poczyta sobie przez pół godziny, nim zmierzy się z resztą popołudnia. Umościł się w jednym ze starych foteli klubowych i otworzył tom, zaczytany egzemplarz „A Wayfarer in Provence” E. I. Robsona, wydany w 1926 roku. Już z pierwszej strony dowiedział się zafascynowany, że Prowansję najechali „okrutni gwałciciele”. Niestety, mimo tego obiecującego początku nigdy nie dotarł do strony drugiej. Ze snu wyrwał go gwałtownie dźwięk, który początkowo uznał za grzmot. Chwilę później uświadomił sobie, że to tylko ktoś próbuje wyłamać frontowe drzwi. Potrząsając głową, by się otrząsnąć z pajęczyny snu, otworzył szeroko drzwi i znalazł się naprzeciw farmera o ciemnopurpurowej twarzy oraz psa z bladoniebieskim łbem, gapiących się nań z nieskrywaną ciekawością. 6 Obaj mężczyźni stali przez chwilę, uważnie się sobie przyglądając, po czym Roussel skrzywił twarz w uśmiechu, który ćwiczył przez całą drogę, i wyciągnął mięsiste łapsko. - Roussel, Claude. - Skinner, Max. Roussel wskazał w dół podbródkiem. - Mój pies Tonto. - Ach, Roussel, Tonto. - Max schylił się i poklepał zwierzę, wzbijając chmurę błękitnego pyłu. - Zawsze był w tym kolorze? Zdumiewające. Nigdy wcześniej nie widziałem niebieskiego teriera. - Opryskiwałem winorośl, wiatr się zmienił... Roussel wzruszył ramionami, gdy psiak przecisnął się obok Maxa i podreptał do kuchni. - Proszę - zachęcił Max. - Niech pan wejdzie. Przybysz zdjął płaską czapkę i ruszył za gospodarzem. Dotarli do kuchni w samą porę, by zobaczyć, jak Tonto, zwyczajem wszystkich małych i pewnych siebie psów, podlewa nogę kuchennego stołu. Właściciel huknął na niego i zaczął gorąco przepraszać, po chwili jednak dodał: - To pewny znak, że pana lubi. Max przykrył kałużę starą gazetą. - A co robi, jak kogoś nie lubi? - Oho, le sens de l’humour anglais - powiedział Roussel z uśmiechem. - My tailor is rich, tak? Max nigdy nie zrozumiał, jak to się stało, że ta właśnie fraza utrwaliła się w języku francuskim ani czemu wydaje się ona Francuzom tak zabawna, lecz posłusznie się uśmiechnął. Było w Rousselu coś, co wzbudzało sympatię; poza tym mężczyzna w widoczny sposób starał się być miły. A nawet pomocny. - Tak - mówił właśnie - z kanalizacją mogą być problemy, jak poziom wody w zbiorniku za bardzo spadnie. Pompa jest stara i czasem trzeba jej pomóc. No i ta histoire z szambem. Potrafi mieć humory, kiedy wieje mistral. Pochylił głowę, zerknął w górę na Maxa spod splątanych, krzaczastych, zbielałych od słońca brwi i postukał się palcem po nosie. Histoire najwyraźniej nie należała do przyjemnych. - Zajmowałem się takimi sprawami dla pańskiego stryja Skinnera w jego ostatnich latach, jak już go wzrok zawodził. - Roussel przybrał nabożny wyraz twarzy i przeżegnał się na wzmiankę o starszym panu. - Un vrai dżentelmen. Widzi pan, bardzo się zbliżyliśmy. Prawie jak ojciec i syn. - Cieszę się, że był pan tutaj, że się pan nim zajął - powiedział Max, wyswobadzając lewą nogę z miłosnego uścisku Tonta. - Beh oui. Prawie jak ojciec i syn. Roussel otrząsnął się ze wspomnień, nachylił się i przeciągnął palcem po stole. Wydawał się zaskoczony rezultatem, jak gdyby kurz stanowił rzadkość w opuszczonych, zaniedbanych domach. - Putain - powiedział. - Niech pan tylko spojrzy. Przydałaby się tutaj jakaś solidna femme de ménage, żeby zrobić wiosenne porządki. - Podetknął brudny palec Maxowi pod nos do inspekcji, a potem klepnął się w czoło. - No, oczywiście! Madame Passepartout, siostra mojej żony. Dla podkreślenia swoich słów uderzył dłonią w stół, wzbijając chmurę kurzu. Max i Tonto przyglądali mu się z przechylonymi na bok głowami. - Prawdziwe tornado. Nie zostawi najmniejszej plamki, istna maniaque na punkcie czystości. Zobaczy brud i zaraz go zniszczy. Tak, tak! - To brzmi jak odpowiedź na moje modły. Ale wyobrażam sobie, że jest... - Mais non! Właśnie zrobiła sobie przerwę między zleceniami. Mogłaby zacząć od jutra. Ani chwilę za wcześnie, jeśli o mnie chodzi, dodał w myślach. Lubił szwagierkę, ale kiedy nie miała zajęcia, stawała się nie do wytrzymania: nieustannie szorowała wszystko, czego nie dało się ruszyć z miejsca, przestawiała meble, polerowała i dopieszczała. Zawsze miał wrażenie, że z chęcią odkurzyłaby i jego. Max widział jasno, że jeśli chce nawiązać dobre stosunki z Rousselem, musi się zgodzić na madame Passepartout. Skinął głową na znak zgody. - To wspaniale. Właśnie kogoś takiego mi trzeba. Roussel rozpromienił się jak człowiek, który zakończył z sukcesem trudne negocjacje. Madame jego żona będzie zachwycona. - Musimy uczcić nasze spotkanie - oświadczył, wychodząc z kuchni. - Jedną chwileczkę. Tonto podjął zaloty do nogi Maxa. Co sprawia, że małe psy tak lubią napastować ludzkie nogi? Czy istnieje jakiś związek - choćby mało prawdopodobny i daleki - między tą skłonnością a inklinacją bardzo niskich mężczyzn do bardzo wysokich kobiet? A może entuzjazm Tonta brał się stąd, że nigdy dotąd nie spotkał młodej angielskiej nogi? Max strzasnął psa po raz drugi i rzucił mu piętkę bagietki, by go czymś zająć. Kiedy Roussel wrócił, niósł butelkę. Zaprezentował ją gospodarzowi. - Marc de Provence - oznajmił. - Sam robiłem. Butelka nie miała nalepki i zawierała bladobrązowy płyn o gęstej, oleistej konsystencji. Max miał nadzieję, że gładko się go pije. Nalał do dwóch kieliszków i wznieśli toast za swoje zdrowie. Kiedy ocierał załzawione oczy po pierwszym palącym łyku wódki, przypomniał sobie okropne wino z piwniczki. - Niech mi pan powie - zwrócił się do Roussela - co pan sądzi o naszym winie, Le Griffon? Roussel otarł grzbietem dłoni resztki marc z ust, aby wargi nie pokryły mu się pęcherzami. - Une triste histoire - zaczął. - Muszę przyznać, że wydaje się trochę naiwne, odrobinę niedoszlifowane na brzegach. - Umilkł, pokręcił głową i uśmiechnął się. - Nie, będę szczery. Jest nawet gorsze. Nieżyczliwi nazywają je jus de chaussette. Tak czy inaczej pozostawia wiele do życzenia. - Upił kolejny łyk marc i westchnął. - To nie z braku starań. Niech pan spojrzy na winnicę. Ani jednego chwastu. Ani śladu oidium; rozumie pan, pleśni. Dbam o krzewy jak o własne dzieci. Nie, nie chodzi o brak troski. - Uniósł rękę, pocierając kciukiem o czubki dwóch pierwszych palców. - Wszystko przez niedostatek pieniędzy. Wiele krzewów jest starych i zmęczonych. Powinno się je wymienić wiele lat temu, ale pańskiego stryja Skinnera nie było stać na inwestycje. Hélas, ucierpiało na tym wino. - Zajrzał do swojego kieliszka, pokręcił głową. - Nie potrafię czynić cudów. Nie zrobię omletu bez jajek. Max przezwyciężył zaskoczenie wywołane niespodziewaną wzmianką o kulinariach i ponownie skierował rozmowę na kwestię winorośli. - Zapewne ucieszy pana wiadomość, że zamierzam sprowadzić kogoś, by obejrzał krzewy, winogrona, wszystko. Un oenologue. Roussel poderwał głowę, przerywając kontemplację zawartości kieliszka. - A po co? Max wykonał uspokajający gest. - Nie krytykuję pana, nic podobnego. Zrobił pan wszystko, co możliwe. Ale jeśli uzyskamy profesjonalne rady, jakie ulepszenia wprowadzić, na pewno uda mi się zdobyć na nie pieniądze. Wtedy będziemy mogli produkować lepsze wino, na czym obaj skorzystamy. To ma sens, nie uważa pan? Sądząc z wyrazu twarzy, Roussel bynajmniej nie był o tym przekonany. Sięgnął po butelkę. - Rozmawiałem z maître Auzet. Uważa to za świetny pomysł - dodał Max. - Prawdę mówiąc, obiecała kogoś znaleźć. Mówi, że ma znajomych wśród specjalistów od wina. Wydawało się, że to zyskało aprobatę Roussela. Upił łyk marc i chrząknął jak bokser, który otrzymał cios w żołądek. - Może to nie taki zły pomysł. Zaskoczył mnie pan, c’est tout. - Popatrzył na Maxa; jego twarz miała barwę ochry, z paskiem bieli na czole w miejscu, które zakrywała zwykle czapka. - Więc chce pan zachować winnicę. To dobrze. Umie pan gotować? Max pokręcił głową. - Jajka na bekonie, angielskie śniadanie. I właściwie nic więcej. - Musi pan do nas przyjść w przyszłym tygodniu na kolację. Moja żona robi civet z dzika; taki prawdziwy, z krwią i czerwonym winem. Nie jak angielskie jedzenie. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, nakładając czapkę. - Wie pan, co powiadają? Że Anglicy mordują swoje mięso dwa razy: raz, jak do niego strzelają, i drugi, kiedy je gotują. Drôle, n’est-ce pas? - Bardzo zabawne - przytaknął Max. - Prawie tak śmieszne, jak my tailor is rich. To doprowadziło Roussela niemal do łez, ramiona wciąż jeszcze trzęsły mu się ze śmiechu, kiedy Max odprowadzał go do drzwi. Obaj mężczyźni czuli, że początek ich znajomości okazał się nieoczekiwanie przyjemny. Roussel zaczekał, aż znajdzie się w pewnej odległości od domu, po czym wystukał numer na komórce. - Powiedział, że sprowadzi tu jakiegoś oenologue, którego masz mu znaleźć. To prawda? Nathalie Auzet spojrzała na zegarek, zabębniła palcami o blat biurka. - Prawda. Ale nie martw się. Jesteś całkowicie bezpieczny. Nie wyda cię. - No, nie wiem. Nie sądzisz, że... Nie pozwoliła mu skończyć. - Roussel, zaufaj mi. Znajdę kogoś sensownego. - Skoro jesteś tego pewna. - Całkowicie. Muszę kończyć. Rozłączyła się. Roussel spojrzał na aparat i wzruszył ramionami. Miał nadzieję, że Nathalie wie, co robi. Max opłukał kieliszki po marc; ostry, palący zapach wódki przypominał jej ostry, palący smak. Jeden wieczór nad butelką czegoś takiego mógł wywołać uszkodzenie mózgu. Zastanawiał się, czy nie wylać wódki do zlewu, potem zdecydował zostawić ją dla Roussela. Z pewnością jeszcze się tu zjawi. Max miał szczęście: jak na razie, wieśniak wzbudził jego sympatię. W mieście sąsiedzi to ludzie, których spotyka się czasem w windzie. Na wsi mogą zatruć każdy dzień życia, ważne więc, by żyć z nimi w dobrych stosunkach. Pomyślał o madame Passepartout, która miała się zjawić rankiem, i ruszył przez amfiladę pokoi, żeby postanowić, od czego zacząć sprzątanie. A może kobieta była równie drażliwa na punkcie porządków jak Roussel w sprawach winnicy? Może będzie bardziej dyplomatycznie, jeśli pozwoli jej zdecydować samej? Bóg wie, że wybór był szeroki. Zatrzymał się obok fortepianu pokrytego imponująco grubą warstwą kurzu i zdechłych owadów. Srebrna ramka otaczająca starą fotografię jego i stryja, oświetlona ukośnymi promieniami zachodzącego słońca, wydawała się szczególnie zmatowiała i brudna. Kiedy Max sięgnął po fotografię, by się jej lepiej przyjrzeć, zniszczona aksamitna podkładka została mu w ręce. Ukazało się drugie zdjęcie, wsunięte za pierwsze, a wraz z nim ukryty dotąd rozdział z życia stryja. Również przedstawiało gospodarza, lecz tym razem w młodszej wersji. Stał obok jakiejś ciężarówki, obejmując ładną blondynkę. Zetknięci biodrami uśmiechali się do aparatu; kobieta opierała dłoń na piersi stryja gestem zarazem swobodnym i zaborczym. Nie było wątpliwości, że są ze sobą blisko związani. Max uważniej przyjrzał się fotografii. Sądząc po strojach, z pewnością zrobiono ją latem. Sądząc po ciężarówce, zapewne nie we Francji. Podszedł do okna, gdzie światło było lepsze, i znalazł kolejne szczegóły: błysk obrączki na palcu kobiety, znaczek Chevroleta nad chłodnicą oraz zatartą, lecz dającą się odcyfrować kalifornijską rejestrację. Co stryjowi strzeliło do głowy, żeby uganiać się za blondynkami w Kalifornii? Stary diabeł. 7 Kolejny promienny ranek, kolejna przebieżka, kolejna ryzykowna sesja akrobatyczna pod prysznicem. Max włożył szorty i T-shirt i właśnie zastanawiał się pełen nadziei, czy wczorajszy chleb okaże się jeszcze jadalny, gdy usłyszał samochód hamujący przed domem, a potem trzy władcze sygnały klaksonem. Zszedł na parter, a gdy otworzył drzwi, ujrzał czyjeś jaskrawokolorowe pośladki oraz parę krzepkich nóg, wystające z bagażnika starego, lecz wypolerowanego na błysk renault 5. Właścicielka pośladków wyprostowała się, dzierżąc w dłoniach odkurzacz i plastikowe wiadro, i postawiła je na ziemi obok kolekcji mopów, szczotek i środków czystości. Madame Passepartout przybyła na posterunek. - Mam nadzieję, że nie pokrzyżowałam panu planów? - spytała, szarpiąc ręką Maxa w górę i w dół, jakby ją chciała oderwać od reszty ciała. - Chciałam przyjechać, zanim pan zje śniadanie. - Znowu zanurkowała w bagażniku i wynurzyła się stamtąd z papierową torbą. - Voil?. Jeszcze ciepłe. Max podziękował. Stał, tuląc do siebie croissanty, madame tymczasem uzupełniała jego wiedzę na temat aktualnej jakości francuskiego chleba (nie to co dawniej) oraz prowadzenia się córki piekarza (nie takie, jak być powinno). Było oczywiste, że nie oczekuje odpowiedzi, więc pomagając jej transportować ekwipunek do kuchni, miał czas przyjrzeć się uważniej temu nowemu, gadatliwemu elementowi swego życia i gospodarstwa. Z wyglądu miała około pięćdziesiątki, lecz mimo wieku i krzepkiej postury nie była jeszcze skłonna porzucić strojów młodości. Jej styl ubierania dałoby się określić w słowach: blisko ciała i kolorowo; miała na sobie pomarańczowy podkoszulek bez rękawów i turkusowe legginsy, opięte do granic możliwości, a do tego lśniąco białe tenisówki na zaskakująco drobnych stopach. Ciemne włosy nosiła ścięte krótko, prawie po męsku; ciemne oczy błyszczały ciekawością, kiedy rozglądała się po kuchni. Gwałtownie wciągnęła oddech. - Ho la la! Mais c’est un bordel. Starszy pan mieszkał samotnie. To zawsze widać. - Wsparła dłonie na biodrach, zacisnęła usta z dezaprobatą. - Taki miły młodzieniec jak pan zasługuje na coś lepszego. Wszędzie kurz! I bez wątpienia myszy! Może nawet skorpiony! Quelle horreur! Nalała do czajnika wody na kawę, wyjęła z kredensu filiżankę, spodek i talerz, spojrzała na nie podejrzliwie, po czym opłukała pod kranem. Kręcąc głową i cmokając, wytarła blat z kurzu i zaprosiła Maxa do stołu. Podano śniadanie - taka odmiana bardzo mu przypadła do gustu. Podczas gdy jadł rogalik i pił kawę, strumień wymowy madame Passepartout płynął bez chwili przerwy. Zajmie się wszystkim, terkotała, począwszy od esencji lawendowej (skutecznego środka ochronnego przeciw skorpionom), poprzez polerowanie mebli, po papier toaletowy - niewątpliwie monsieur Max woli wyrafinowany biały od popularniejszego różowego. Mówiąc to, przygotowywała rynsztunek do ataku na piec, który wedle jej profesjonalnej oceny nie był czyszczony od czasów Rewolucji. - Bon - powiedziała na koniec, naciągając parę gumowych rękawic dobranych kolorem do legginsów. - W południe nie pozna pan tego miejsca. A teraz proszę stąd iść. Nie mogę sprzątać, jak będzie się pan tu kręcił. Allez! Czując się, jakby trafił z powrotem do szkoły, pod kuratelę życzliwej, lecz władczej matrony, usłuchał z największą radością. Instynkt mu podpowiadał, że madame Passepartout może się okazać prawdziwym skarbem, jeśli tylko uda się ją skłonić, by mówiła trochę ciszej. Z powodu niespodziewanej wizyty Roussela odłożył poprzedniego wieczoru planowany obchód posiadłości. Teraz, jak każdy świeżo upieczony właściciel ziemski, chciał obejrzeć swoje ziemie, a wygnanie z kuchni dodało mu niezbędnej determinacji. W papierach, jakie otrzymał od maître Auzet, znajdowała się kopia plan cadastral, szczegółowej mapy ukazującej starannie ponumerowane działki, na jakie podzielono dwadzieścia hektarów otaczających dom. Max wziął plan i na chwilę zatrzymał się na dziedzińcu, słuchając cykad i gruchania gołębi. Żar rozpoczynającego się dnia opadł na niego niczym koc. Tym razem nie dostrzegł śladu Roussela ani jego traktora, a rzędy winorośli - jego winorośli, przypomniał sobie z nagłym dreszczem podniecenia - niczym zielone morze ciągnęły się nieprzerwanie we wszystkich kierunkach. Za domem alejka wysadzana niestrzyżonymi i potarganymi cyprysami prowadziła do kortu tenisowego. Kiedyś, dawno, zdawał się taki ogromny, a siatka zawieszona tak wysoko. Teraz skurczył się do zaniedbanego skrawka gruntu: siatka zwisała na słupkach, bielone linie na wyłysiałym trawniku zbladły i stały się ledwie widoczne. Max ruszył w stronę rzędów winorośli, wzbijając obłoczki pyłu. Ziemia była jałowa i wyschła, pokryta siecią pęknięć, lecz rośliny wyglądały na zdrowe, a na gałązkach zaczynały się formować blade grona. Nachylił się, zerwał kilka i spróbował: kwaśne i pełne pestek. Miną miesiące, nim staną się soczyste i napęczniałe od słońca, a zapewne lata, nim zmienią się w wino nadające się do wypicia. Zaczynał pojmować, dlaczego przy produkcji wina niezbędna jest cierpliwość; cierpliwość i szczęście w postaci dobrej pogody. Oraz oenologue. Czy też Nathalie Auzet udało się kogoś znaleźć, pomyślał. Znajdował się teraz kilkaset metrów od domu i dotarł do niskiego kamiennego muru oddzielającego jedną działkę od pozostałych. Zajrzawszy do planu, stwierdził, że pole za murem tworzy granicę jego posiadłości. W odróżnieniu od innych, opadało łagodnie na wschód i kończyło się przy drodze. Max przeskoczył przez murek i przekonał się, że ziemia jest tu zupełnie inna, a ściśle, nie ma jej zupełnie. Skład podłoża zmienił się całkowicie: z piasku i gliny w skałę; powierzchnię gruntu tworzyły wyłącznie ostre okruchy wapienia, oślepiająco białe w słońcu, ciepłe w dotyku - wielki naturalny piec. Zdawało się nieprawdopodobne, by nawet najmniej wymagający chwast zdołał się tu utrzymać. A mimo to krzewy winorośli wyglądały na zdrowe: liście miały jasnozielone, maleńkie grona ładnie rozwinięte. Zanotował w pamięci, by spytać oenologue, jak krzewom udaje się przetrwać w tak niekorzystnych warunkach. Wracał już do domu, gdy poczuł łaskotanie wibrującego w kieszeni telefonu. Wyjął komórkę i siadł na szczycie muru, czując, jak ciepło promieniujące z kamienia przenika przez materiał szortów. - Jaką macie pogodę? W głosie Charliego brzmiała tęsknota, gdy zadawał pytanie, od jakiego często ci z północy zaczynają rozmowę z tymi z południa. - Och, zwyczajną. Chciałem ci posłać pocztówkę. Wiesz, jak w tym dowcipie: „Pogodę mamy tutaj, szkoda, że nie jesteś piękna”. Niech no się zastanowię. Około trzydziestu stopni i świeci słońce. A w Londynie? - Nie pytaj. Chyba mi wyrosną płetwy. Słuchaj, pod koniec miesiąca może uda mi się wyrwać na dzień albo dwa. Mamy międzynarodowe sympozjum agentów nieruchomości w Monte Carlo na temat przyszłych widoków luksusowych posiadłości. - Prychnął lekceważąco. - Podejrzewam, że banda nadzianych facetów chce się zorientować, jak dużo zdołają opchnąć Ruskim. Tak czy inaczej zostałem wyznaczony, by reprezentować Binghama & Trouta, a potem chyba będę mógł skoczyć do ciebie i rzucić okiem na château. - To świetnie, Charlie. Fantastycznie. Spodoba ci się tutaj. Poinformuję służbę. - Koniecznie. A jak tam winogrona? Coś drgnęło w sprawie doktora od wina? - Prawdę mówiąc, w niedzielę spotykam się z kimś, kto ma kontakty w tych kręgach. Może coś z tego wyjdzie. - Hmm. A jakie masz plany na dzisiaj? - No, cóż, właśnie jestem w winnicy i zaprzyjaźniam się z krzewami. Potem muszę trochę posprzątać na podwórzu. I pewnie pojadę do wioski na obiad. Dość spokojnie. - Max? - Głos Charliego brzmiał niemal poważnie. - Powiedz mi najgorsze. Czy tam naprawdę jest tak fantastycznie? Max spojrzał ponad rzędami winorośli w stronę Luberon, a później na bezkresne błękitne niebo, pomyślał o życiu bez garniturów, zebrań i biurowych intryg, bez ulicznych korków i zanieczyszczonego powietrza. - Tak - przyznał. - Naprawdę. - Cholerny farciarz. *** Resztę poranka Max spędził na przeglądaniu zawartości stodół, czyszczeniu zatkanego odpływu w kamiennym basenie oraz sporządzaniu listy rzeczy potrzebnych do tego, by przywrócić podwórzu dawny przyzwoity wygląd: środek chwastobójczy, ciężarówka drobnego żwiru, który - jak pamiętał - nazywano grains de riz, sekator, grabie. Nigdy wcześniej nie miał domu, nie wspominając już o dużym domu wiejskim, i odkrył, że bawią go proste, nieznane dotąd prace. Dłonie, cuchnące prastarym szlamem z fontanny, miał brudne od czyszczenia odpływu i pokryte pęcherzami, których się nabawił, wlokąc opadłe gałęzie do szopy jako materiał na ognisko. Dodał do listy piłę. - Peuch?re! Jak pan może wytrzymać na słońcu bez kapelusza? - zawołała madame Passepartout, wynurzając się z kuchni. Pogroziła mu palcem. - Chce pan sobie usmażyć mózg? Drugi raz tego dnia poczuł się jak zawstydzony uczniak. Dodał do listy kapelusz. Nadeszło południe i madame udała się na déjeuner. Wcześniej jednak zawołała Maxa do środka, by mógł ocenić efekty jej wysiłków. Wydawał pomruki wdzięczności i podziwu, gdy mu pokazywała lśniący piec, wyszorowane miedziane rondle, wymytą, nienagannie czystą kamienną podłogę. O ile potrafił stwierdzić, różnica była olbrzymia. - Wykonała pani ogromną pracę jak na jedno przedpołudnie - pochwalił. - Brawo. Madame Passepartout wyprężyła się dumnie, zaraz jednak zwyciężyła w niej skromność. - Bof. To dopiero początek. Przynajmniej będzie pan mógł tutaj jeść, nie ryzykując, że się pan zatruje. - Spojrzała na niego surowo i oskarżycielsko. - To znaczy, mógłby pan, gdyby było tu coś do jedzenia. Szczur by się u pana nie pożywił. Puste półki. Jakie ma pan plany co do obiadu? - Och, myślałem, że pojadę do kafejki we wsi. Na stek z frytkami albo coś w tym rodzaju. Znowu pogroziła palcem. - Attention. Stek jest podobno z wołowiny, ale to nieprawda. Robią go z koniny. Niech pan lepiej weźmie omlet. Po tym oświadczeniu madame Passepartout odjechała, obiecując wrócić po południu. Max umył się, schował klucz od frontowych drzwi pod doniczką z geranium na dziedzińcu i ruszył do wioski. Po drodze myśli o kawiarnianym omlecie ustąpiły apetytowi na coś solidniejszego - odkrył, że w Prowansji nieustannie czuje się głodny - i postanowił zjeść u Fanny. Tak się jednak nie stało. Fanny była désolée, désolée, niepocieszona - ściskała go za ramię i zaglądała w oczy, by podkreślić, jak bardzo jej przykro - lecz tego dnia wypadała sobota, i jak często się zdarzało o tej porze roku, cały lokal został wynajęty na przyjęcie weselne. Max, rozczarowany, udał się do kafejki. Jak się okazało, omlet smakował wyśmienicie, pulchny i nie za bardzo ścięty, sałata była świeża i wspaniale doprawiona, a różowe wino podane w pichet, chłodne i orzeźwiające. Ze swego miejsca przed kawiarnią Max miał doskonały widok na uroczystość odbywającą się po przeciwnej stronie placu. Bawiący się Francuzi z prowincji to zaskakujący widok dla przyjezdnych wychowanych na micie, że paryżanie, ze swoją rezerwą i lodowatymi manierami, są reprezentatywni dla reszty kraju w tym, co tyczy sposobu bycia. Tłum na tarasie u Fanny składał się głównie z młodzieży oraz garstki dzieci i starszych dorosłych - sądząc z natężenia hałasu, nie żałowali sobie wina. Po całym placu niosły się salwy śmiechu, urywki toastów (nie wyłączając komentarzy i oklasków) oraz fragmenty „La Vie en rose” wykonywanego drżącym głosem. Śpiew rozpoczął solo jakiś starszy jegomość trzymający dłoń na ramieniu panny młodej; drugą ręką - z kieliszkiem szampana - dyrygował pozostałymi gośćmi w miarę, jak się przyłączali. Max siedział nad espresso i calvadosem; poczucie zadowolenia rozlewało się w jego żyłach niczym kojący narkotyk. Nie zdążył jeszcze odczuć samotności; zapewne nadejdzie to z czasem. W tej chwili - dzięki słońcu stojącemu wysoko na błękitnym niebie, pełnemu żołądkowi i myślom o jutrzejszej wycieczce z Nathalie Auzet - czuł się zjednoczony ze światem. Wystawił twarz do słońca i zmrużył oczy od blasku, ulegając nagłemu impulsowi, by uciąć sobie drzemkę. Ocknął się gwałtownie, przywrócony do przytomności przez zgiełk klaksonów. Plac zapełniał się samochodami, zgodnie z tradycją ozdobionymi z okazji ślubu. Szyfonowe wstążki - białe, niebieskie lub różowe - przywiązano do anten, lusterek bocznych, w jednym zaś wypadku również do okularów kierowcy, a obowiązkowe efekty dźwiękowe zmieniły spokojne popołudnie w istne pandemonium. Po triumfalnej rundzie wokół placu jazgotliwa kawalkada pomknęła w dal, obwieszczając ogłuszającym rykiem początek miesiąca miodowego. Max przetarł oczy; powieki piekły go lekko w miejscach, gdzie oparzyło je słońce. Cisza i pustka na powrót zapanowały na placu, zamykano okiennice; wioska szykowała się do sjesty. Po powrocie do domu przekonał się, że madame Passepartout i jej odkurzacz szaleją w najlepsze. Zostawił ich samym sobie i resztę popołudnia spędził w stodole, starając się nadać pozory porządku chaosowi worków po nawozie, beczek od oleju oraz starych traktorowych opon zaścielających klepisko. Była to ciężka i brudna praca; o siódmej wieczorem pierwszy raz od wielu lat czuł się porządnie zmęczony, a mięśnie bolały go przyjemnie po wysiłku. Nalał sobie kieliszek wina, siadł na brzegu fontanny i patrzył, jak słońce zapada wolno za zachodni horyzont, rozpłomieniając niebo różem i fioletem. Zbyt zmęczony, by choćby pomyśleć o kolacji, wziął długą gorącą kąpiel, a potem prawie natychmiast zapadł w rozkoszną nieświadomość. 8 Niedzielny poranek różnił się od powszednich; był znacznie cichszy, jak gdyby cała okolica wzięła sobie wolne. Max w czasie swojej przebieżki nie spotkał żywej duszy. Żadnych samochodów na szosie, żadnych traktorów na horyzoncie, żadnych postaci w winnicach - jak okiem sięgnąć tylko idealny bezruch skąpany w blasku słońca. Nie było najmniejszej szansy, by tego dnia jego spokój zakłóciła domowa symfonia pod dyrekcją madame Passepartout. Otworzył okno w kuchni, płosząc oburzonego gołębia, i usłyszał odległe bicie kościelnych dzwonów wzywających miejscowych na mszę - pobożne interludium przed rozpustą niedzielnego obiadu. Przypomniał sobie pewien artykuł, w którym dowodzono, że wierni Kościoła katolickiego jadają lepiej i obficiej niż protestanci, ponieważ mogą się wyspowiadać z grzechu obżarstwa i uzyskać rozgrzeszenie. Zajrzał do lodówki, lecz nie znalazł nic, co mogłoby go wodzić na pokuszenie, musiał więc się zadowolić dużym kubkiem café cr?me. Po wysiłkach madame Passepartout w kuchni pachniało czystością, woskiem do polerowania i esencją lawendową. Przywróciła blatowi starego drewnianego stołu zdrowy blask i ustawiła na nim misę ciemnoróżowych róż ściętych z krzewu na podwórzu. W przyszłym tygodniu, pomyślał Max, będę musiał z nią porozmawiać o pieniądzach. Ile tylko sobie zażyczy, jest tego warta, choćby ze względu na przyjemność picia porannej kawy w tak czystym i pachnącym otoczeniu. Sam również wyszorował się i wypachnił przed spotkaniem z Nathalie Auzet. Ogolił się staranniej niż zwykle, włożył ciemnobłękitne bawełniane spodnie i starą, lecz wciąż elegancką jedwabną koszulę, którą dawna sympatia podarowała mu na Boże Narodzenie. W drodze do wyjścia pochwycił swoje odbicie w lustrze w holu i przekonał się, że londyńska bladość ustąpiła miejsca zaczątkom opalenizny - kawiarnianej opalenizny ograniczającej się do twarzy i przedramion, ale zawsze. Zostawił klucz pod doniczką i odjechał, pogwizdując. Dom Nathalie uosabiał marzenia każdego, kto musi dojeżdżać do pracy: znajdował się dwa budynki od jej kancelarii. Parkował przed nim lśniący czarny peugeot 305 kabriolet z opuszczonym dachem. Drzwi wejściowe były uchylone. Cokolwiek dziennikarze - z grozą podszytą fascynacją - wypisywali o rosnących wskaźnikach przestępczości, najwyraźniej nie odnosiło się to jeszcze do Saint-Pons. Max uniósł ciężką kołatkę z brązu i zastukał nieśmiało dwa razy. - Oui? Głos dobiegał z piętra, stłumiony przez szum suszarki do włosów. - Nathalie, to ja, Max. - Zawsze się zjawiasz za wcześnie? - Obiecałem mamie, że nigdy się nie spóźnię na spotkanie z notaire, zwłaszcza jeśli jeździ kabrioletem. Suszarka umilkła. - Rozgość się. Zejdę za minutkę. Max minął maleńki hol i znalazł się w pokoju w kształcie litery L; część kuchenną oddzielał od salonu stary bar obity cynkowaną blachą. Wokół stolika do kawy, na którym piętrzyły się książki, ustawiono skórzaną kanapę z jedwabnym szalem przerzuconym przez oparcie i dwa klubowe fotele, a na terakotowej posadzce leżał ładny orientalny dywan o barwach spłowiałych ze starości do łagodnych półtonów. Nad kominkiem wisiało duże dziewiętnastowieczne prowansalskie lustro w ciężkich ramach ze złoconego gipsu, odbijając stojący na gzymsie wazon z liliami. Na jednej ze ścian zawieszono kilka fotografii Lartigue’a - wszystkie sygnowane, zauważył Max. Wszystko świadczyło o nieostentacyjnie dobrym smaku i zasobności portfela. Max przysiadł na brzegu kanapy i rzucił okiem na książki leżące na stole. Przeważnie były poświęcone sztuce lub fotografii, od Caillebotte’a i Botera po Atgeta i Erwitta, choć jeden ze stosów, jak się zdaje, tworzyły publikacje na temat wina - tomy o Yquem, o Burgundii, o legendarnych szampanach. Na wierzchu leżał stary egzemplarz „The Great Wine Chateaux of Bordeaux”. Max sięgnął po książkę - nieco pożółkłą, lecz wciąż piękną - i zaczął ją kartkować. Jeśli nakład nie jest jeszcze wyczerpany, pomyślał, kupię ją Charliemu - człowiekowi, który będzie umiał docenić połączenie doskonałych win z czymś, co nazwałby niezwykle atrakcyjnymi nieruchomościami. Przypomniał sobie znakomity trunek, jaki pił z przyjacielem w Londynie, i zajrzał do indeksu, by poszukać Chateau Leoville Barton. Gdy strony przewracały się z furkotem, wypadła spomiędzy nich zakładka. Max podniósł ją i przekonał się, że to etykieta od wina - jednego z setek gatunków, o których nigdy nie słyszał. Spodobała mu się jednak prostota wzoru i gruby kremowy papier, na jakim ją wydrukowano. Była dyskretna i elegancka, lecz nie nazbyt nowoczesna - dokładnie taka, jaką wybrałby dla własnego trunku, gdyby udało mu się kiedyś wyprodukować coś nadającego się do picia. Słysząc nadchodzącą Nathalie, wsunął karteczkę między strony, odłożył tom na miejsce i wstał, by się z nią przywitać. Tym razem zostawiła uniform notariusza w szafie i miała na sobie dopasowane białe spodnie oraz czarną bluzkę bez rękawów; ukośne promienie słońca wpadające przez okno wydobywały błyski z jej miedzianych włosów. Max wyciągnął rękę, lecz ku jego zaskoczeniu Nathalie nachyliła się i pocałowała go w oba policzki; poczuł jej zapach, ciepły i korzenny. Ranek zaczynał się nieźle. - No i jak, gotowy na chiner? - spytała. - Brzmi obiecująco. Czy to zgodne z prawem? Roześmiała się. - To znaczy oglądać antyki, polować na okazję. - Podniosła dużą skórzaną torbę na ramię. - Choć dzisiaj bym na nią nie liczyła. Weźmiemy mój wóz. Lubię prowadzić. Maxowi zawsze podobał się pomysł, by mieć piękną kobietę za szofera; była to jedna z jego fantazji, gdy jeszcze pracował w firmie. Mimo to wkrótce przyłapał się na tym, że ze wszystkich sił wbija stopę w podłogę, naciskając nieistniejący hamulec. Nathalie prowadziła w klasycznie francuski sposób - szybko, niecierpliwie, na granicy ryzyka - zdradzała też kawalerskie lekceważenie korzyści, jakie daje trzymanie obu rąk na kierownicy. Co nie znaczy, że wolna ręka spoczywała bez ruchu. Jeśli Nathalie nie zmieniała nią biegów, odgarniała do tyłu lśniące włosy, poprawiała okulary lub gestykulowała dla podkreślenia czegoś w rozmowie. W czasie gdy pokonywali kolejne kilometry, opowiedziała Maxowi nieco o tym, w jaki sposób Ile-sur-Sorgue z sennego miasteczka, gdzie w niedzielne poranki odbywały się targi staroci, przeistoczyło się w centrum handlu antykami o międzynarodowej renomie. - Teraz wszyscy tu przyjeżdżają - tłumaczyła. - Pośrednicy z Nowego Jorku i Kalifornii, Londynu, Monachium, Paryża; dekoratorzy wnętrz i ich eleganccy klienci z domami w Alpilles... Umilkła, przyśpieszając w wyjątkowo źle wybranym momencie: zamierzała wyprzedzić samochód przed sobą na ostrym zakręcie i o włos minęła nadjeżdżającego rowerzystę. Zerknęła na Maxa i uśmiechnęła się szeroko. - Możesz już otworzyć oczy. Zaraz będziemy na miejscu. Max z wdzięcznością pomodlił się w duchu do patrona przerażonych pasażerów i odprężył się, gdy ruch zwolnił do ślimaczego tempa; samochody posuwały się wolno w poszukiwaniu miejsc na parkingu wzdłuż rzeki. Nathalie spostrzegła jakąś parę ładującą do volvo wielki i bardzo ponury obraz religijny; ich zachowanie sugerowało, że zbierają się do odjazdu. Zahamowała, zmuszając jadących za sobą, by zatrzymali się również. Prawie natychmiast zabrzmiały klaksony, w tym pełne irytacji crescendo z wozu stojącego bezpośrednio za nią. Zignorowała hałas, bez pośpiechu zajęła opuszczone miejsce, po czym machnęła do jadącego za nią kierowcy, na zakończenie strzepując palcami niemal obraźliwym gestem. Kierowca przyśpieszył i wkrótce zniknął im z oczu, nie zapomniał jednak z zapałem odwzajemnić znaku. Max wysiadł z wozu i przeciągnął się. - Zawsze tu tak wygląda w niedzielę? Skinęła głową. - Zimą jest trochę spokojniej, ale niewiele. Sezon zakupów trwa cały rok. Ruszyli bez pośpiechu w stronę rzędu straganów, na których sprzedawcy staroci, brocanteurs, wystawili bezcenne zabytki tego tygodnia: starą bieliznę stołową, porcelanę, postrzępione plakaty, kawiarniane popielniczki, krzesła na ostatnich nogach, amatorskie cézanne’y wyposażenie setek nieistniejących już gospodarstw. - Ta strona jest głównie dla turystów - wyjaśniła Nathalie - ludzi szukających jakiejś pamiątki, by ją zabrać do domu. Tam, po drugiej stronie ulicy, rozkładają się poważniejsi handlarze. Pozostali są jeszcze dalej, na starym dworcu. Od nich zaczniemy. - Wzięła Maxa za rękę i poprowadziła w stronę wąskiego mostu dla pieszych przerzuconego nad rzeką. - Ale najpierw kawa. Jeśli nie wypiję kawy, zmienię się w nabzdyczoną salope. Na przeciwnym brzegu rzeki rozsiadły się kolejne kramy, gdzie sprzedawano sery i kwiaty, oliwę z oliwek i zioła, tanie ubrania oraz solidne różowe biustonosze i gorsety, jakie widuje się chyba tylko na prowincjonalnych francuskich targowiskach. Max w milczeniu chłonął kolory i zapachy, dobroduszne szturchańce tłumu, rozkoszując się lekkim uściskiem dłoni Nathalie, która wskazywała drogę. Znaleźli stolik w kawiarence nad rzeką i zamówili dwie grands cr?mes. Nathalie chwyciła swój kubek w obie ręce, upiła długi, zachłanny łyk, po czym wyprostowała się z westchnieniem satysfakcji. - Alors - mruknęła. - Zanim zapomnę. - Zaczęła czegoś szukać w torbie. - Lunch. Max obserwował ją ze zmarszczonym czołem. Nie wyglądała na kobietę, która przyniosłaby ze sobą kanapki. Lecz, jak zwykł mawiać stryj Henry, z żabojadami nigdy nic nie wiadomo, to niewolnicy własnych żołądków. Wyjmując komórkę, podniosła wzrok i zauważyła jego zaintrygowane spojrzenie. - O co chodzi? - O nic. Prawdę mówiąc, właśnie sobie przypomniałem coś, co mój stryj mawiał o Francuzach i jedzeniu. Przez chwilę myślałem, że urządzisz piknik. Rozumiesz, lunch. Brwi Nathalie podjechały w górę z zaskoczenia absurdalnością takiego pomysłu; mlasnęła językiem. - Czy ja wyglądam na bonne maman? Rzucił jej przeciągłe, szacujące spojrzenie. Trudno było ją sobie wyobrazić spoconą przy gorącej kuchni. - Nie, chyba nie. Nie masz odpowiedniej budowy. A fartuch nie pasowałby do torby. Powiedz, znałaś go? Mojego stryja? - Raz go spotkałam. Bardzo angielski dżentelmen. - To dobrze czy źle? Wzruszyła ramieniem i uśmiechnęła się. - Zależy od dżentelmena. - Pozostawiając Maxa rozmyślaniom nad tym stwierdzeniem, przejrzała kilka numerów zapisanych w komórce, wybrała któryś i przyłożyła aparat do ucha. - Jacques? C’est Nathalie. Bien, et toi? - Zaśmiała się, słysząc odpowiedź. - Oui, deux. Dans le jardin. A tout ? l’heure. Dopili kawę; Nathalie spojrzała na zegarek. - Do lunchu mamy mnóstwo czasu. Co chcesz zobaczyć najpierw? Drogich handlarzy czy niepoważnie drogich handlarzy? Założyła torbę na ramię i poprowadziła przez tłum, odrzucając włosy i kołysząc biodrami w sposób, który sprawił, że wszelkie myśli o antykach wywietrzały Maxowi z głowy. Po prawie dwóch godzinach, jakie spędził na oglądaniu komód, kredensów, łóżek z baldachimem, marmurowych umywalni oraz najrozmaitszych przesadnie zdobionych krzeseł i stołów przypisywanych najrozmaitszym Napoleonom oraz jeszcze liczniejszym Ludwikom, Max z ogromną jasnością zdał sobie sprawę z jednej rzeczy: graty z jego strychu nie zainteresowałyby tutejszych wielbicieli subtelnych marqueterie i belle époque. Nieco przygnębiony podszedł do swojej towarzyszki, gawędzącej z omdlewającym młodym człowiekiem otoczonym kolekcją świeczników, i czekał na przerwę w konwersacji. - To było bardzo ciekawe - oznajmił jej, gdy młody człowiek na chwilę zapadł w śpiączkę - ale obawiam się, że moje starocie są nie z tej ligi. Nie dość śliczne. - Ah bon? Może więc potrzebujesz... - Drinka. A potem lunchu. I śmieciarza, który je wywiezie na wysypisko. Nathalie wybuchnęła śmiechem. - Żadnych rembrandtów w sypialni pokojówki? Poussinów pod łóżkiem? Biedny Max. - Wzięła go za rękę. - Nie martw się. Kieliszek wina poprawi ci humor. Wybrała niewielką restaurację należącą do znajomego, lubianą przez handlarzy i dekoratorów, szukających w jej chłodnym, otoczonym murem ogrodzie wytchnienia po trudach porannych targów. Zaprowadziła Maxa do jedynego wolnego stolika w rogu, ocienionego przez gigantyczny figowiec sprawiający wrażenie, jakby wyrastał wprost ze ściany. Tęgi mężczyzna w wybrzuszonej białej koszuli i spodniach zjawił się przy ich stoliku z kartami dań, dwoma głośnymi całusami dla Nathalie i uściskiem dłoni dla Maxa: Jacques, właściciel. Zbeształ Nathalie, że nie odwiedza go częściej, i skinął na kelnera, by przyniósł wino. Polecił im plat du jour z gorączkowym entuzjazmem człowieka, który zadręcza się, że poczynił nadmierne zapasy, po czym życzył im smacznego. Wino podano w karafce z grubego szkła, pokrytej kroplami wilgoci - widok, któremu w upalny dzień nie można się oprzeć. Max nalał, stuknęli się kieliszkami; ten drobny gest w towarzystwie Nathalie wydał mu się dziwnie zażyły. Jak większość Anglików przywykł się trzymać na dystans i wymieniać jedynie ciche, zdawkowe cheers przed pierwszym łykiem. - Taak. - Nathalie odsunęła okulary przeciwsłoneczne na czubek głowy; jej szeroko otwarte, piękne ciemne oczy spoglądały z rozbawieniem. - Więc nie będziesz żył z procentów od skarbów znalezionych na strychu? - Obawiam się, że nie. Ale dzięki, że mnie tu przywiozłaś. Z pewnością miałaś dzisiaj ciekawsze rzeczy do roboty. W powietrzu zawisło niewypowiedziane pytanie. - Max - ostrzegła - mam wrażenie, że chcesz mnie wysondować. Wyszczerzył zęby. - Okej, co zwykle robisz w weekendy? Poza udziałem w rajdach samochodowych? - Ach. - Uśmiechnęła się, lecz nie dała się nakłonić do zwierzeń. Zajęła się menu. - Zawsze mają tu dobrą jagnięcinę i łososia. Podają go z sosem szczawiowym. I powinieneś zacząć od pissaladi?re. Max odłożył kartę i odchylił się na krześle. - Doskonale. Co tylko powiesz. Strząsnęła z irytacją palcami, jak gdyby odpędzała owada. - Zawsze robisz to, co ci każe kobieta? - Spojrzała na niego z półuśmiechem. - Zależy od kobiety. Zamówili, zjedli, a potem, opróżniając kolejne karafki wina, gawędzili długo w popołudnie, opowiadając sobie podretuszowane historie swojego życia, jakimi wymieniają się nieznajomi, zanim poznają się lepiej. Max zauważył, że Nathalie słucha - uważnie i śmiejąc się we wszystkich właściwych miejscach - znacznie więcej, niż mówi. Mimo to czuł, że lunch okazał się sukcesem. Prawdę mówiąc, sukcesem tak wielkim, że dopiero kiedy wracali do wozu, przypomniał sobie, by spytać, czy udało jej się znaleźć doktora od wina. - Chyba tak - odparła. - Nie wspominałam ci? To podobno jeden z najlepszych ludzi w branży, ale jest bardzo zajęty. - Wzruszyła ramionami. - Jak wszyscy najlepsi. Jeśli nie są akurat w Burgundii, wyjeżdżają do Kalifornii albo Chile. Tak czy inaczej w jego biurze obiecali, że się do mnie odezwie w przyszłym tygodniu. Dotarli do samochodu. Max zatrzymał się, położył dłoń na sercu i przybrał możliwie ujmujący wyraz twarzy. - Nathalie - zadeklamował - czy mogę zasugerować idealny sposób zakończenia tego uroczego popołudnia? Spojrzała w bok, potem zerknęła na niego czujnie spod oka. Dotąd zachowywał się jak cywilizowany człowiek, ale nigdy nie wiadomo. Anglicy nie zawsze okazują się tacy, jacy się wydają. Uniosła pytająco brwi. - Pozwól mi prowadzić. 9 Była to trzecia wizyta pana Chena w Bordeaux i miasto podobało mu się coraz bardziej. Tak jak podczas wcześniejszych odwiedzin szczególnie ujęły go elegancja i ludzka skala osiemnastowiecznych budowli, które stanowiły odświeżającą odmianę po wieżowcach ze stali i szkła w jego rodzinnym Hongkongu. Podziwiał perły architektury (Place de la Bourse, Esplanade des Quinconces, Grand Theatre, fontanny i posągi) oraz gładkie lustro szerokiej, wolno płynącej Garonny. A powtarzając sobie, że w życiu każdego człowieka powinno się znaleźć miejsce na rozrywkę, nauczył się doceniać także mniej reklamowane uroki Bordeaux - egzotycznie ubrane młode kobiety krążące po zaułkach starego miasta. Prawdę mówiąc, zastanawiał się, czy nie należałoby tu przyjeżdżać dwa razy w roku. W jego naturze leżało dążenie, by zawsze być dobrze poinformowanym, a gromadząc fakty na temat Bordeaux, odkrył między innymi, że było ono pierwszym miejscem we Francji, gdzie zaczęto grać w tenisa; a także, że to powieściopisarz Francois Mauriac ukuł termin „arystokracja korka” na określenie międzynarodowej grupy francuskich, angielskich, irlandzkich, niemieckich i szwajcarskich książąt wina, których piwnice pierwotnie mieściły się nad rzeką, na quai des Chartrons. I właśnie w tym miejscu, gdzie rue Ramonet łączy się z quai des Chartrons, kazał się wysadzić kierowcy taksówki. Krótki spacer i powiew świeżego powietrza znad rzeki rozjaśnią mu w głowie, zanim da się pochłonąć interesom. Porozumiał się z bankiem. Rzucił kilka dyskretnych uwag w obecności swoich klientów. Pozostawało jedynie liczyć, że tegoroczna cena nie okaże się nazbyt wygórowana. Skręcił z wybrzeża w cours Xavier Arnozan, szeroką ulicę wysadzaną drzewami, z piękną zabudową, i zobaczył, jak nadciągają pozostali. Przyśpieszył kroku, by do nich dołączyć, kiedy wchodzili przez nieoznaczone drzwi frontowe. W poważnym półmroku holu wejściowego niewielka grupka biznesmenów, wyłącznie Azjatów, w konserwatywnych ciemnych garniturach i spokojnych krawatach przyjętych w ich profesji, wymieniała ukłony, wizytówki i uściski dłoni z gospodarzem - wysokim Francuzem w dobrze skrojonych tweedach, które mogły być dziełem jedynie londyńskiego krawca. Językiem, którym się posługiwali, był angielski. Przyczyną, dla której się zebrali, było wino. - Nie jest to zwykła degustacja - zagaił Francuz. - Zapewne spostrzegli już panowie coś szczególnego. - Przerwał, by odrzucić pasmo siwiejących włosów, które opadło mu na czoło po kolejnym ukłonie. - W wypadku wielkich win z Bordeaux degustacja odbywa się zwykle sur place, w miejscu, gdzie je wyprodukowano. W tym wypadku... w tym wyjątkowym wypadku, jeśli mogę tak powiedzieć... winnica jest zbyt mała i nie posiada odpowiednich warunków do przeprowadzenia degustacji ani, prawdę mówiąc, niczego innego. Naturalnie z wyjątkiem uprawy winorośli. - Powiódł wzrokiem po skupionych twarzach wokół i pokręcił głową. - Nie mieliśmy do dyspozycji nawet najmniejszego chateau i nie planujemy budowy takowego. Ziemia jest nazbyt cenna, by ją niszczyć cegłami i zaprawą. Dlatego degustacja odbywa się w Bordeaux. Ciemnowłosi biznesmeni przytaknęli; ich głowy poruszyły się równocześnie. - A teraz proszę panów za mną. Poprowadził ich wąskim korytarzem obwieszonym portretami mężczyzn o surowych obliczach i rysach częściowo zakrytych bujnym zarostem modnym w dziewiętnastym stuleciu. Wskazał obrazy gestem wypielęgnowanej dłoni. - Czcigodni przodkowie - objaśnił z uśmiechem, który podchwycili jego goście. Dotarli do pokoju przeznaczonego do degustacji, niewielkiego i ciemnego, w którym dominującym akcentem był długi mahoniowy stół. Na wypolerowanym blacie, przy dłuższej krawędzi, ustawiono rząd lśniących kieliszków, srebrne świeczniki z zapalonymi świecami oraz trzy otwarte butelki bez etykiet, każdą oznaczoną hieroglificznym kredowym symbolem. Na obu krańcach stołu umieszczono ozdobne miedziane crachoirs, niezbędne przy ceremonialnym pluciu, które miało nastąpić później, w trakcie degustacji. Francuz poprawił już wcześniej idealnie wyeksponowane mankiety koszuli, splótł dłonie na wysokości piersi i leciutko ściągnął brwi dla podkreślenia wagi tego, co zamierza powiedzieć. - Jak panom wiadomo, dzisiejsza degustacja odbywa się wyłącznie za zaproszeniem i jest ograniczona do elity międzynarodowych kupców, cr?me de la cr?me. - Głowy zebranych w pomieszczeniu skłoniły się, jakby w uznaniu komplementu. - Innymi słowy tych, którzy potrafią docenić niezwykłe walory naszego znakomitego wina. Kupcy jak zaprogramowani skierowali wzrok ku trzem butelkom, Francuz tymczasem ciągnął dalej: - Nasza winnica jest maleńka i możemy wyprodukować rocznie zaledwie sześćset skrzynek. Sześćset, drodzy przyjaciele. - Wyjął z kieszeni wycinek z gazety. - To mniej niż bracia Galio z Kalifornii wytwarzają w ciągu jednego ranka. A teraz, gdy nabyli winiarnię Martini - uniósł w górę wycinek - zapewne produkują więcej przed śniadaniem. To, co tutaj oferujemy, to jedynie kropla w oceanie wina. Rozumieją panowie, czemu nie możemy sobie pozwolić, by je marnować na amatorów i wiecznie spragnionych dziennikarzy. Kupcy uśmiechnęli się i przytaknęli znowu, mile połechtani, że zaliczono ich do tak wyrafinowanego towarzystwa. Któryś uniósł rękę. - Ile wynosi obecna produkcja Galio? Zna pan liczby? Francuz spojrzał na wycinek. - Około sześciu milionów skrzynek rocznie. - Ach, tak. Gospodarz podjął przemowę. - Mamy dwa problemy. Pierwszy, jak wyjaśniłem, polega na tym, że nie posiadamy chateau, zatem nasze wino nie ma prawa do sławnej nazwy. Nazywamy je Le Coin Perdu, miejscem zapomnianym przez Boga, takie bowiem jest prastare lokalne miano winnicy, którą pokolenie moich przodków nabyło i ocaliło przed upadkiem. Ich wiara w tę ziemię, lata spędzone na troskliwej opiece nad winoroślą, teraz zostały wynagrodzone. Wino jest wyjątkowe. To nas jednak prowadzi do drugiego problemu. Rozłożył szeroko ręce i w zwolnionym tempie wzruszył okrytymi tweedem ramionami. - Nie ma go dosyć. W dobrym roku sześćset skrzynek. A tam gdzie jakość spotyka się z ograniczoną ilością, cena w sposób nieunikniony wzrasta. Szczęśliwie nie osiągnęliśmy jeszcze sum sześciocyfrowych - w dolarach, zwracam panów uwagę - jakie zapłacono parę lat temu za pojedynczą butelkę Chateau Margaux rocznik 1787, lecz tegoroczna cena naszego wina będzie... jak by to ująć?... impressionnant: około czterdziestu tysięcy dolarów za skrzynkę. - Znowu wzruszył ramionami, jak człowiek przytłoczony smutnymi okolicznościami, na które nie ma wpływu. - Jednakowoż, jak mawiamy we Francji, kosztowna jest tylko pierwsza butelka. Zebrani głośno wciągnęli powietrze. Żart chybił celu; kupcy - wszyscy co do jednego - wyjęli kieszonkowe kalkulatory. - Podczas gdy będziecie liczyć, przyjaciele, myślcie o Petrusie. Myślcie o Latour, o Lafite Rothschild. Ich kupno może przynieść większy zysk niż gra na giełdzie, szczególnie w ostatnich czasach. To nie zwykłe butelki płynu, choćby najwspanialszego. To inwestycja. Na dźwięk tego emocjonującego słowa nastrój zebranych znacznie się poprawił. Kupcy patrzyli, jak Francuz podchodzi do stołu, raz jeszcze poprawia mankiety i sięga po jedną z butelek. Nalał nie więcej niż łyk wina do kieliszka i zbadał jego kolor w blasku świecy. Niespiesznie skinął z zadowoleniem, potem nachylił głowę, zakołysał kieliszkiem i przysunął go do nosa; przymknął oczy, wdychając zapach. - Quel bouquet - mruknął na tyle głośno, by go słyszano. Kupcy zachowali odpowiednio pełną szacunku ciszę; równie dobrze mogliby obserwować kogoś zatopionego w modlitwie. - Bon. Czar prysnął, gdy gospodarz zaczął rozlewać po łyku wina do pozostałych kieliszków, kontynuując przemowę. - To pierwsza tura degustacji tego rocznika, a wy panowie, nasi przyjaciele z Azji, jesteście pierwszymi, których spotkał ten zaszczyt. W przyszłym tygodniu przyjeżdżają nasi przyjaciele z Ameryki, a potem nasi przyjaciele z Niemiec. - Westchnął. - Miejmy nadzieję, że dla wszystkich wystarczy. Nie znoszę sprawiać zawodu prawdziwym znawcom. Niezauważona przez zebranych, do pokoju wślizgnęła się cicho kolejna postać: smukła młoda blondynka w szytym na miarę szarym kostiumie, którego surowość przełamywała oszałamiająco krótka spódnica. - A - przywitał ją Francuz, unosząc wzrok znad butelki. - Proszę pozwolić, że przedstawię moją asystentkę, mademoiselle de Salis. - Głowy zwróciły się na moment w jej kierunku, a potem jeszcze raz, by zlustrować jej nogi. - Zechciałabyś, moja droga, pomóc mi w podawaniu kieliszków? Każdy z kupców skupionych wokół stołu wziął kieliszek, pilnując się, by zrobić to profesjonalnym ruchem kipera, a więc ujmując stopkę kciukiem i dwoma pierwszymi palcami. Idealnie zsynchronizowani, dobrze wytrenowanym, rytualnym gestem zakołysali winem, unieśli kieliszki do płomienia i z szacunkiem przyjrzeli się barwie. - Szata ciemniejsza niż u zwykłego Bordeaux - zauważył jeden. Francuz uśmiechnął się. - Ma pan doskonałe oko, panie Chen. Jest zdecydowanie bogatsze, o barwie byczej krwi. Raczej aksamit niż wełna. Monsieur Chen zanotował w pamięci porównanie, by go użyć później. Tego rodzaju język - im bardziej tajemniczy, tym lepiej - robił zawsze duże wrażenie na jego mniej wyrobionych klientach. - Pora zaprząc do pracy nosy, panowie. Francuz dał przykład, schylając głowę nad kieliszkiem, i w pokoju zapadła cisza, nie licząc szmeru, z jakim dwadzieścia par wrażliwych nozdrzy wciągało winny opar. Wreszcie, z początku nieśmiało, potem z coraz większą pewnością siebie, zabrzmiały werdykty wygłaszane z akcentem hongkońskim, tokijskim, seulskim lub szanghajskim. Wymieniano fiołki i wanilię. Pewien elokwentny gość, obdarzony żywszą wyobraźnią od pozostałych, mruknął coś o „mokrym psie”, na co Francuz natychmiast uniósł brwi. To jednak było zaledwie preludium do słownej ekwilibrystyki, jaka zaczęła się po tym, gdy wino wzięto do ust, posmakowano, przetoczono po języku, zwilżono nim zęby i podniebienie i na koniec powierzono je crachoirs. Mademoiselle de Salis czekała za stołem uzbrojona w zapas płóciennych serwetek dla mniej wprawnych degustatorów. Jak opisać nieopisywalne? Teraz, gdy spróbowali, kupcy wysilali całą swoją pomysłowość, powoływali się na czekoladę i skórę, strużyny z ołówka i maliny, wspominali o złożoności i głębi, o kręgosłupie, muskułach i kwiatach głogu - prawdę mówiąc, niemal o wszystkim z wyjątkiem winogron. Wyjmowano notesy i sporządzano zapiski. Jegomość z Szanghaju, dżentelmen najwyraźniej przejawiający zainteresowanie historią dynastii, wyraził opinię, iż wino niewątpliwie jest raczej Tang niż Ming. Francuz przez cały ten czas uśmiechał się i kiwał głową, komplementując wrażliwe podniebienia i szczęśliwe porównania swych gości. Nieco później, kiedy uznał, że nadszedł właściwy moment, gdy wyglądało na to, że przepłukiwanie ust i plucie dobiegło końca, dyskretnym ruchem przywołał mademoiselle de Salis. Odłożyła serwetki, sięgnęła po ogromny terminarz od Hermesa oprawny w czarną krokodylową skórę oraz po pióro Mont Blanc, w rodzaju używanych zwykle do podpisywania traktatów międzynarodowych, i rozpoczęła obchód. Niczym idealnie wytresowany pies pasterski oddzielała pojedynczych kupców od stada i prowadziła parę kroków od stołu, by mogli złożyć zamówienia w warunkach względnej dyskrecji - o tyle, o ile pozwalały na to rozmiary pomieszczenia. Zamknięcie terminarza i nałożenie skuwki na pióro posłużyły za sygnał dla Francuza. Poklepując liczne ramiona i ściskając dłonie, wyprowadził gromadkę z pokoju, a potem przez korytarz do holu, gdzie wygłosił pożegnalną przemowę. - Muszę panom pogratulować mądrze podjętych decyzji - oświadczył - decyzji, których, jestem tego pewien, nie będą panowie żałować. Zamówienia zrealizujemy w najbliższym czasie. - Postukał się w nos. - Chyba mogę udzielić panom kilku rad. Po pierwsze, zalecałbym ograniczenie się do najbardziej zaufanych klientów, którzy wolą utrzymywać swoje preferencje dotyczące trunków w tajemnicy. Reklama w sposób nieunikniony zepsułaby zażyłe relacje, jakie udało się nam stworzyć. I po drugie, sugerowałbym, by panowie zachowali parę skrzynek w rezerwie. - Spojrzał z uśmiechem na swych wspólników w przyszłych zyskach. - Ceny mają zwyczaj rosnąć. Z tym krzepiącym przesłaniem, po kolejnych ukłonach i uściskach ręki, gromadka wysypała się przez frontowe drzwi i rozproszyła po zalanej słońcem ulicy. Francuz wrócił pośpiesznie do pokoju, gdzie zastał mademoiselle de Salis siedzącą przy stole, z blond głową pochyloną nad notebookiem i kalkulatorem. Stanął za nią i zaczął jej masować ramiona. - Alors, chouchou? Jaki wynik? - Chen wziął sześć skrzynek, Shimizu tuzin, Deng zamówił cztery, Ikumi osiem, Watanabe i Yun Fat... - Razem? Mademoiselle de Salis zadała kalkulatorowi ostateczny cios palcem ze szkarłatnym paznokciem. - W sumie czterdzieści jeden skrzynek. Ciut ponad półtora miliona dolarów. Francuz uśmiechnął się i spojrzał na zegarek. - Nieźle jak na jeden ranek. Chyba zasłużyliśmy na porządny posiłek. 10 Tego słonecznego poranka madame Passepartout zdecydowała się przypuścić szturm na salon, a szczególnie festony pajęczyn spowijające wysoki sklepiony sufit. Z powodu lęku wysokości nie mogła użyć drabiny, lecz by to zrekompensować, dodała do swojego uzbrojenia nową, ulepszoną zmiotkę do kurzu z teleskopowym uchwytem. Wymachiwała nią niczym lancą, zrzucając na ziemię wielkie szare płaty, kiedy usłyszała zatrzymujący się przed wejściem samochód. Przerwała pracę w pół ruchu i przechyliła głowę, wytężając słuch. - Monsieur Max! Monsieur Max! Jej ochrypły wrzask odbił się echem po pokoju i poniósł na korytarz. Usłyszała stłumioną odpowiedź i dźwięk pośpiesznych kroków na schodach. W drzwiach stanął Max z połową twarzy pokrytą pianą. - Wszystko w porządku, madame? Nic się nie stało? Wskazała zmiotką za okno. - Tam jest jakiś człowiek. - Gdzie? Kolejny ruch morderczego narzędzia. - Na dworze. Słyszałam samochód. Max skinął głową. Wnioskując z przerażonego głosu madame, sądził, że spotkał ją śmiertelny wypadek przy pracach domowych albo co najmniej została zaatakowana przez mysz. Jak jednak zaczynał się przekonywać, dla madame Passepartout każdy aspekt życia nosił w sobie zalążki dramatu. - Proszę się nie obawiać - uspokoił ją. - Pójdę zobaczyć, kto to. Wóz był niewielki, nierzucający się w oczy i pusty. Max przeszedł podwórze, dotarł do rogu budynku, minął go i wpadł na coś miękkiego i zaskoczonego: młodą dziewczynę. - Oj! - zawołała, cofając się o krok. I zaraz dodała: - Cześć! Miała około dwudziestu pięciu lat, słodką buzię, błękitne oczy, jasne włosy i złotawą skórę. A gdy się uśmiechnęła, jej narodowość nie pozostawiała wątpliwości. Jedynym krajem, gdzie spotyka się takie zęby - tak równe, tak oślepiająco białe - jest Ameryka. Max gapił się na dziewczynę z otwartymi ustami. - Czy... mówisz... po... angielsku? Wypowiedziała to pytanie wolno i z przesadną starannością, jakiej często się używa w stosunku do dzieci i cudzoziemców. Max otrząsnął się z wrażenia. - Jasne - odparł. - Jak rodowity Anglik. Przyjęła to z widoczną ulgą. - To świetnie. Mój francuski jest mniej więcej taki? - Uniosła rękę, kciuk i palec wskazujący ułożywszy w znak zera. - Może mógłbyś mi pomóc? Szukam właściciela tej posiadłości? Pana Skinnera? Amerykańska intonacja zmieniała każde zdanie w pytanie. - To ja. Zaśmiała się i pokręciła głową. - Bujasz. To niemożliwe. - Czemu? - Nie jesteś dość stary. Max potarł podbródek i zorientował się, że palce ma pokryte pianą. - Ach. Właśnie się goliłem. - Wytarł rękę w szorty. - Nie jestem dość stary na co? - Pan Skinner to mój ojciec. - Henry Skinner? Skinęła głową. - Jeszcze tutaj. - Pokazała na policzku. - W tym miejscu. Patrzyli na siebie w milczeniu, kiedy Max wycierał twarz. - Tak lepiej? Dziewczyna przestąpiła z nogi na nogę. - Słuchaj, to trochę krępujące, ale strasznie długo jechałam i bardzo potrzebuję do łazienki. Mogłabym...? - Jasne. Oczywiście. Łazienka. - Poprowadził ją do domu i wskazał schody wiodące na piętro. - Drugie drzwi po lewej. Otwarte. Z salonu wynurzyła się madame Passepartout; jej twarz przybrała pytający wyraz, gdy patrzyła za dziewczyną wbiegającą na górę po dwa stopnie. - Eh alors? - Kawa - oznajmił Max. - Oto, czego nam trzeba. Madame Passepartout, czując, że może to oznaczać fascynującą przerwę w walce z pajęczynami, pierwsza ruszyła do kuchni, zaczęła się krzątać przy czajniku oraz cafetiere i rozstawiła na stole trzy filiżanki i spodki. - Nieoczekiwana przyjaciółka - powiedziała, posyłając Maxowi szelmowskie spojrzenie. - Może copine? - Widzę ją pierwszy raz w życiu. Gospodyni prychnęła. Wiedziała z doświadczenia, że młode kobiety nie zjawiają się w domach młodych mężczyzn przez przypadek. Zawsze towarzyszyła temu une histoire. Zalała zmieloną kawę wrzątkiem, niecierpliwie wyglądając powrotu nieznajomej. Czuła, że zanosi się na jakieś rewelacje. I miała rację, lecz na jej nieszczęście wygłoszono je po angielsku, w języku niemal całkowicie dla niej niezrozumiałym. Mimo to została przy stole, gdy tamtych dwoje rozmawiało, przenosząc wzrok od jednego do drugiego niczym widz na meczu tenisa. - No, dobra - powiedział Max. - Zacznijmy od początku. To jest madame Passepartout. A ja mam na imię Max. Dziewczyna pochyliła się nad stołem, by wymienić uściski dłoni. - Christie Roberts. Z St. Helena w Kalifornii. To wyjaśniałoby zęby i opaleniznę, pomyślał Max. - Kawał drogi od domu. Jesteś na urlopie? - Na wakacjach? Niezupełnie. Ale to dość długa historia. - Wrzuciła do filiżanki dwie kostki cukru i zamieszała kawę, zbierając myśli. - Wychowywała mnie mama. Nigdy nie opowiadała dużo o tacie, ale powiedziała, że zginął w wypadku samochodowym, kiedy byłam mała. Potem parę lat temu zachorowała i w ubiegłym roku umarła. Wylew. - Pokręciła głową. - Mogę zapalić? - Śmiało. Jesteś we Francji, raju palaczy. Przyniósł starą popielniczkę z Suzy i postawił ją na blacie, Christie tymczasem wyjęła z torby paczkę papierosów. - Głupi nałóg. Jestem chyba jedyną osobą w Kalifornii, która woli nikotynę od trawki. - Wydmuchnęła chmurę dymu w sufit. - No, tak. Po pogrzebie musiałam przejrzeć papiery mamy: wyciągi bankowe, polisy ubezpieczeniowe i tak dalej. Tak czy inaczej znalazłam ten list, strasznie stary, od jakiegoś gościa imieniem Henry, który pisał, że za nią tęskni i chce, żeby przyjechała i została z nim we Francji. W tej samej kopercie było zamazane zdjęcie przedstawiające go... to znaczy, myślę, że to on... jak siedzi w słońcu przed jakimś barem. - Naprawdę? Masz je ze sobą? - Jest w torbie w wozie. Zaciekawiło mnie to i zaczęłam pytać ludzi z St. Helena, którzy znali mamę, jak była młoda. No i się okazało, że ten Henry spędził trochę czasu w Kalifornii i, rozumiesz, umawiał się z mamą. - Dopiła kawę, uśmiechając się z wdzięcznością, kiedy madame Passepartout ponownie napełniła jej filiżankę. - To mnie jeszcze bardziej zaciekawiło, więc następne, co zrobiłam, to ściągnęłam z Sacramento kopię mojego aktu urodzenia. Było tam nazwisko ojca. - Henry Skinner? Przytaknęła. - Dlatego tu jestem. Pomyślałam, że najwyższa pora poznać tatę. - Zdusiła niedopałek i wzruszyła ramionami. - Ale chyba się spóźniłam. - Obawiam się, że tak - odparł Max. - Bardzo mi przykro. Zmarł miesiąc temu. Powiedz, skąd wiedziałaś, gdzie przyjechać? - Dawny znajomy mamy pracuje w Waszyngtonie w Departamencie Stanu. Trwało to parę tygodni, ale ci goście potrafią wygrzebać wszystko. - Coś ci pokażę - powiedział Max. Poszedł do salonu i po chwili wrócił z fotografią w srebrnej ramce. Wyjął ukryte zdjęcie, zbrązowiałe i popękane ze starości, i położył je na stole przed Christie. Studiowała je przez długą chwilę. - Uau. To naprawdę niesamowite. - Spojrzała na Maxa, potem znowu na fotografię. - Moja mama. I chyba mój tato. Twój stryj. Madame Passepartout pod pretekstem sprzątnięcia filiżanek ze stołu zapuściła żurawia i również zerknęła na zdjęcie, co tylko pogłębiło jej frustrację. - Monsieur Max - spytała - qu’est-ce que se passe? Poskrobał się po głowie. - Nie jestem pewien. Zwracając się do Christie, opowiedział swoją część historii - wizyty w czasach dzieciństwa, śmierć stryja, testament. Kiedy wspomniał o tym ostatnim, przypomniało mu się coś, co mówiła Nathalie Auzet. Podniósł zdjęcie i przyjrzał mu się ze zdumieniem. - Mój Boże, całkiem o tym zapomniałem. Ciekawe, czy... - Popatrzył na Christie. - Przepraszam, muszę zadzwonić. Uśmiechnęła się. - Nie ma sprawy. Max połączył się z kancelarią notarialną tylko po to, by się dowiedzieć, że maître Auzet wyjechała na parę dni do Paryża. Odłożył słuchawkę i opadł z powrotem na krzesło. - Chodzi o to - powiedział do Christie - że we Francji obowiązuje prawo spadkowe. Kiedy umierasz, majątek przechodzi na najbliższego krewnego: męża, żonę, dzieci. Nie masz wyboru. No więc, kiedy stryj Henry sporządzał testament, sądził, że jestem jego jedynym żyjącym krewniakiem. Nie wiedział o tobie. - Zmarszczył brwi. - Dziwne, prawda? Czemu nie wiedział? - Mama wyszła za innego faceta, nazywał się Steve Roberts... ale to nie wypaliło. Myślę, że potem uważała, że nie może... rozumiesz, wrócić do twojego stryja z niespodzianką. A może go nie kochała. Kto wie? Max spojrzał na zegarek - nieunikniony odruch Anglika przed pierwszym drinkiem danego dnia - i wstał, by przynieść kieliszki oraz butelkę rose z lodówki. - Rozumiesz, do czego zmierzam, prawda? Jeśli jesteś córką stryja Henry’ego, możesz obalić jego testament. - Rozlał wino i podał jej kieliszek. - Co oznacza, że posiadłość formalnie przejdzie na ciebie. - To bez sensu. - Christie roześmiała się. - Kompletnie bez sensu. - Upiła ze swego kieliszka, przez moment przytrzymała wino w ustach, po czym je połknęła. - Hej, niezłe. Wartkie i wytrawne. Jaka to mieszanka? Grenache i Syrah? - Sięgnęła po butelkę i spojrzała na etykietę. - Nasz Zinfandel smakuje przy tym jak syrop od kaszlu. - Znasz się na winach? - Jasne. Wychowałam się w Napa Valley i pracuję w winiarni. Public relations. Oprowadzam wycieczki. Max skinął, błądząc myślami gdzie indziej. Zaświtało mu, że to, co właśnie powiedział Christie - nawet jeśli ona w to nie wierzy - jest więcej niż prawdopodobne. Całkiem przecież możliwe, że według pokrętnych dyktatów francuskiego prawa nieślubna córka ma pierwszeństwo przed legalnym bratankiem. Zupełnie niespodziewanie, właśnie gdy się przyzwyczajał do życia dżentelmena, pana na winnicy, jego przyszłość zaczęła wyglądać niepewnie. Bardzo niepewnie. I była to niepewność w kwestii podstawowej. Nie mógł jej zignorować ani oczekiwać, że wyjaśni się sama. Czy w ogóle ma tu jakąś przyszłość, czy też nie? - Słuchaj - oznajmił - będziemy musieli to wyjaśnić. - Wstał, wyjął z szuflady komody książkę telefoniczną i zaczął przeglądać żółte strony. - Lepiej się dowiedzieć od razu, zanim wszystko bardziej się skomplikuje. Christie obserwowała go z zakłopotaną miną. - Nie rozumiem. O co chodzi? - Uważam, że powinniśmy zasięgnąć opinii prawnika. Znalazł, czego szukał, i sięgnął po telefon. - Och, daj spokój. Naprawdę myślisz... - Mówię poważnie. Masz coś przeciwko prawnikom? - Chyba wszyscy mają. Kiedy wystukiwał numer, madame Passepartout z oczami jak spodki, omal nie pękając z frustracji, że nic nie rozumie, popatrzyła na Christie i wzruszyła ramionami. Christie mogła jedynie odpowiedzieć tym samym. Czekały, aż Max skończy rozmowę. - Okej. O drugiej jesteśmy umówieni w Aix na spotkanie. Zjedli w kuchni szybki, zaimprowizowany posiłek złożony z chleba, sera i sałaty. Max był nieobecny duchem, kręciło mu się w głowie od przygnębiających możliwości: utrata domu, konieczność powrotu do Londynu i szukania pracy, wyskrobywanie ostatnich oszczędności, by spłacić Charliego. Christie zdawała się zamyślona, trochę oszołomiona i przybita faktem, że nigdy nie pozna ojca. Madame Passepartout, pokonana w lingwistycznych zmaganiach, udała się do domu, obiecując wrócić po południu, by wydać bitwę ostatnim pajęczynom. Już mieli wsiadać do samochodu, kiedy Christie zawahała się z ręką na klamce. - Max? Naprawdę musimy to robić? Spojrzał na nią ponad dachem wozu. - Ja muszę. Nie mógłbym tu zostać, nie wiedząc, czy dom należy do mnie, czy do ciebie. A co, gdybyś popełniła jakieś szaleństwo, na przykład wyszła za Francuza? Skąd mam wiedzieć, że nie zechcesz wrócić i osiąść tutaj? Pokręciła głową. - Mam inne plany. - Nigdy nie wiadomo. Plany mają to do siebie, że się zmieniają. Podróż do Aix upłynęła pod znakiem bezpiecznej, nieosobistej konwersacji, do jakiej uciekają się ludzie, kiedy nie chcą rozmawiać o tym, co naprawdę leży im na sercu. Porównali swoje doświadczenia zawodowe: pracę Maxa w City, Christie w winiarni. Wspólnie zachwycali się malowniczym krajobrazem, który przemierzali - podobny jak w Napa, lecz bardziej zielony i jakby starszy - i do czasu, gdy znaleźli miejsce do zaparkowania w Aix, czuli się w swoim towarzystwie na tyle swobodnie, na ile to możliwe w tak nietypowych okolicznościach. Jednym z najpiękniejszych zakątków Aix jest Place d’Albertas, miniaturowy osiemnastowieczny brukowany placyk z fontanną pośrodku. Niegdyś stanowił architektoniczne preludium do znajdującego się w głębi pałacu, obecnie został w znacznym stopniu zawłaszczony przez dyskretne kancelarie mniej lub bardziej dyskretnych członków profesji prawniczej. Maître Bose, wybrany przez Maxa na chybił trafił z długiej listy w książce telefonicznej, zajmował parter jednego z najlepiej utrzymanych budynków; mosiężna tabliczka na jego drzwiach połyskiwała w słońcu. Sekretarka posadziła ich na twardych krzesłach i zniknęła, by oznajmić przybycie klientów. Minęło pięć minut, potem dziesięć. Wreszcie, kiedy upłynęło dostatecznie dużo czasu, by stworzyć wrażenie, że maître jest osobą ważną i zajętą, pojawiła się znowu, prowadząc ich do gabinetu. Był to duży pokój o pięknych proporcjach - wysokim suficie i oknach oraz delikatnie rzeźbionych gzymsach - sprofanowany przez nowoczesne biurowe meble z gatunku tych, jakie można znaleźć w katalogach oferujących zniżki przy zakupie hurtowym. Maître Bose wstał zza swego biurka z fałszywego drewna różanego, zapraszając gestem, by usiedli. Był to przysadzisty, pomarszczony i rozczochrany mężczyzna w koszuli z rękawami podwiniętymi powyżej łokci, okularami do czytania dyndającymi na sznurku i dymiącym cygarem w palcach. Spojrzał na nich z uprzejmym uśmiechem. - Alors? Czym mogę państwu służyć? Max przedstawił dziwaczną sytuację, w jakiej znaleźli się wraz z Christie, Bose tymczasem notował, przerywając od czasu do czasu pytaniem zadanym półgłosem. Kontakty Christie z prawnikami ograniczały się do ich odmiany kalifornijskiej, nienagannie ubranej i agresywnej. Bose - choć nie rozumiała tego, co mówił - wydawał się miły i sympatyczny. Posiadał jednak prawniczy instynkt, pozwalający wyczuć czasochłonne, lukratywne zlecenie, o czym świadczyły dobitnie pierwsze słowa, jakie wygłosił, kiedy Max skończył mówić. Pozwolił, by okulary zsunęły mu się z nosa, i zaczął się niespiesznie kiwać na krześle z boku na bok. - To trudna sprawa - oświadczył. Max słabo się orientował w prawie, miał jednak dość doświadczenia, by wiedzieć, że kiedykolwiek przywoływano owo nieocenione prawnicze określenie „trudna sprawa”, należało się spodziewać słonych rachunków. Dalsze słowa prawnika w pełni to potwierdziły. - Rzecz niezupełnie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać. - Bose zapalił na nowo cygaro i strzepnął popiół z krawata. - Należy wyszukać precedens. Lecz takowy może nie istnieć. - Obserwował uważnie Maxa, badając, jak zareaguje na tę radosną wieść. - W takim zaś wypadku trzeba będzie zasięgnąć konsultacji największych autorytetów wymiaru sprawiedliwości. Max przetłumaczył to Christie. - Mówi, że to może być skomplikowane. - Jasne - prychnęła. - Ciekawe, czemu wcale mnie to nie dziwi? Max, nie musimy tego robić. Wzruszył ramionami. - Skoro już tu jesteśmy, możemy równie dobrze wysłuchać, co jeszcze ma do powiedzenia. Bose kiwał się bez pośpiechu, czekając, aż skończą. - Następnie pozostaje kwestia ustalenia, czy mademoiselle rzeczywiście jest córką monsieur Skinnera; dzieckiem nieślubnym, lecz mimo to jego córką. Obecnie istnieją oczywiście testy DNA - pamiętamy choćby affaire sprzed paru lat dotyczącą potomka Yves’a Montanda - ale to także nie jest proste. Szczątki monsieur Skinnera spoczywają na cmentarzu, a ekshumacja to niezwykle delikatna operacja, wymagająca pozwoleń z wielu różnych urzędów. - Kolejne zdanie obrócił w ustach z wyraźną lubością: - Mogą wyniknąć niewyobrażalne komplikacje. Niewyobrażalne. Lecz sprawa jest fascynująca i podejmę się jej z największą chęcią. Max zwrócił się znowu do Christie. - Komplikacje właśnie okazały się jeszcze bardziej skomplikowane. Chyba będzie lepiej, jeśli wytłumaczę ci to szczegółowo później. Christie przewróciła oczami i wyjęła papierosy. Bose przeniósł wzrok z jednego na drugie, nie wiedząc, które z nich skończy jako jego klient. Miał nadzieję, że osobnik mówiący po francusku. Dziewczyna była jednak bardzo ładna. W dodatku, jak mu powiedział mężczyzna, z Ameryki, więc niezwykle bogata. Postanowił im udzielić konstruktywnej rady. - Dla zabezpieczenia roszczeń obojga państwa - oznajmił - zalecałbym, by obie strony pozostały fizycznie obecne na terenie posiadłości w czasie, gdy kwestia będzie się rozstrzygać. Nieobecność może zostać zinterpretowana jako zrzeczenie się praw. Francuskie prawo niekiedy płata tego rodzaju figle. Max milczał przez chwilę, przetrawiając te słowa. - Wyjaśnijmy to - odezwał się. - Mam wrażenie, że pan sugeruje, byśmy zamieszkali razem. Czy tak? Prawnik skinął głową. - Pod jednym dachem, tak. Ale nie w sensie romantycznym. Naturalnie, chyba że... - Spojrzał na nich, ruchami brwi sygnalizując rozmaite zachwycające możliwości. - O co chodzi? - chciała wiedzieć Christie. - Potem - rzucił Max. Spotkanie skończyło się obietnicą Bosca, że zasięgnie informacji. Jednakże, oświadczył Maxowi, może to zabrać trochę czasu. Muszą uzbroić się w cierpliwość. Odprowadził ich do wyjścia i patrzył, jak wychodzą na zalany słońcem plac, w duchu zacierając ręce na myśl o czekających go sowitych honorariach. Christie wydała głośne, przeciągłe westchnienie. - Okej. Więc wszystko ustalone? - Niezupełnie. Myślę, że przy piwie łatwiej mi będzie to wytłumaczyć. Nie bardzo lubisz prawników, co? - Związałam się kiedyś z jednym takim. W milczeniu ruszyli rue de Nazareth do Cours Mirabeau i zajęli ostatni wolny stolik na tarasie „Deux Garcons”. Christie powiodła spojrzeniem po siedzących wokół gościach, w większości studiujących mapy i przewodniki. Wielu miało na sobie amerykański wakacyjny uniform złożony z bejsbolówki, workowatych szortów z mnóstwem kieszeni i sandałów z czarnej taśmy. Popatrzyła na Maxa ze złośliwym uśmiechem. - Gdzie ci faceci w beretach i z akordeonami? Kelner, obojętny i znudzony, postawił na ich stoliku dwa piwa i czekał, aż zapłacą, wypatrując czegoś w oddali - być może emerytury. Spuścił wzrok, by ocenić wysokość napiwku, podziękował ledwie zauważalnym skinieniem głowy i odszedł na stopach równie płaskich jak naleśniki spożywane przy sąsiednim stoliku. Max zaczął wyjaśnienia, widział jednak, że Christie z trudem przychodzi skupienie uwagi na precedensach i prawniczych konsultacjach, a kiedy przeszedł do ekshumacji i testów DNA, wzdrygnęła się, potrząsając głową. - Spokojnie, ja tylko ci powtarzam, co on mówił - wyjaśnił. Chciał podjąć sprawozdanie, jednak powstrzymała go ruchem dłoni. - Pod sam koniec - spytała - kiedy popatrzył na nas oboje i wyczyniał dziwne rzeczy z brwiami, o co mu chodziło? - Dobre pytanie. Właśnie do tego dochodziłem. No więc, sugerował... nie, doradzał, tylko jako formalność, rozumiesz... że powinnaś, jak to ujął, pozostać „fizycznie obecna”. - Fizycznie obecna? - Tak. W domu. - Z tobą? - No cóż, tak. To znaczy, oczywiście ja też bym tam był. Również „fizycznie obecny”. Tylko do chwili, kiedy wszystko się wyjaśni. - Max, poznałam cię zaledwie dzisiaj rano. Nie znamy się. I nagle sugerujesz, że powinnam z tobą zamieszkać? Wyglądała komicznie: głęboko poruszona, z błękitnymi oczyma szeroko otwartymi z zaniepokojenia - młoda Amerykanka, która pierwszy raz styka się twarzą w twarz z europejskim zepsuciem. Max dał sobie spokój z poważnym podejściem do całej sprawy. Była zbyt dziwaczna. - Dom jest spory - odparł. - Każde z nas będzie miało do dyspozycji trzy sypialnie. 11 - A! - mruknęła madame Passepartout - tak myślałam. Młoda Américaine się wprowadza. Patrzyła z aprobatą, jak Max zmaga się z bagażem Christie, olbrzymią płócienną torbą parówkowatego kształtu, próbując ją przepchnąć przez drzwi frontowe. - Wszystko gotowe, monsieur Max - dodała z konfidencjonalnym uśmiechem. - Postawiłam kwiaty w pańskim pokoju i zmieniłam prześcieradła. Na pewno będzie wam obojgu bardzo wygodnie. Max opuścił torbę na podłogę. - Nie, proszę pani. Nie. Pani nie rozumie. Ona się tu zatrzyma, ale nie ze mną. To znaczy ze mną, ale nie w tej samej sypialni. Madame Passepartout zrobiła zdumioną minę, jak gdyby fakt, że dwójka zdrowych młodych ludzi bez zobowiązań postanowiła nie dzielić łoża, był czymś dziwnym, wręcz nienaturalnym. Przechyliła głowę, wspierając ręce na biodrach. - Ah bon? A czemu nie? - Później wyjaśnię. - Po czym obrócił się do Christie, ruchem głowy wskazał schody i zarzucił sobie torbę na ramię. - Chodźmy cię zainstalować. Obejrzeli pokoje na piętrze; madame otwierała okiennice i przecierała każdą powierzchnię, która jej zdaniem mogła być zakurzona, wskazywała widoki rozciągające się z wysokich okien i mruczała - całkiem głośno - jak to doskonała sypialnia Maxa niepotrzebnie się marnuje. Christie spoglądała z obawą na zapadnięte łóżka, sędziwe, pokrzywione szafy, nierówne podłogi z płytek. Obawa zmieniła się w niedowierzanie, kiedy zajrzeli do łazienki bardziej archaicznej niż pozostałe, gdzie prysznic przymocowano do kurka od wanny za pomocą zwojów spękanego i wypłowiałego różowego gumowego węża. Wolno pokręciła głową. - Ale odjazd - stwierdziła. - Niewiarygodne. - To niezupełnie Ritz, wiem - odparł Max. - Ale ma mnóstwo wdzięku. W Stanach nie znajdziesz czegoś takiego. - Przysiadł na sedesie i wyciągnął obie ręce w stronę okna. - Rozumiesz, można tu spędzić niejedną szczęśliwą godzinę. Widok jest fantastyczny. Blady uśmiech Christie nie mógł ukryć jej widocznej konsternacji graniczącej z przerażeniem. Max spróbował sobie wyobrazić królewskie urządzenia sanitarne, do jakich z pewnością przywykła w Kalifornii. Higiena, jak wiedział, stanowiła w Ameryce jedną z pomniejszych religii. Zrobiło mu się żal dziewczyny. - Posłuchaj - powiedział - a może zajmiesz mój pokój i łazienkę, ja zaś przeprowadzę się gdzie indziej? Tak też postanowiono uczynić. Pozostawiając Christie, by się rozpakowała, Max i madame Passepartout zeszli do kuchni; Max, by szukać pociechy w winie, madame Passepartout, by szukać wyjaśnień. - Ale dlaczego nie? - zapytała po raz kolejny. - To najlepszy pokój. Łóżko jest duże, wystarczy dla dwojga. Moglibyście spać razem. Tr?s cosy. - Ledwie się poznaliśmy. - No to co? Poznacie się lepiej. - Jest moją kuzynką. W każdym razie tak sądzę. Madame Passepartout zbyła ten drobiazg machnięciem ręki. - Połowa arystokratów we Francji ma liaisons ze swoimi kuzynkami. - Postukała Maxa w pierś dla podkreślenia swoich słów. - I wielu chłopów. Ba, nawet u nas we wsi wszyscy wiedzą, że... Max przerwał jej w połowie rewelacji. - Proszę posłuchać, prawda jest taka, że... - Ach, prawda. - ...prawda jest taka, że nigdy właściwie nie podobały mi się blondynki. Wolę brunetki. Od zawsze. - C’est vrai? - Najświętsza. Madame Passepartout odruchowo przeczesała dłonią swoje mniej więcej kasztanowate włosy, choć zarazem wzruszyła ramionami. Zaproponowała rozsądne i wygodne jej zdaniem rozwiązanie - potencjalnie bardzo przyjemne rozwiązanie. I, o ile mogła się zorientować, odrzucono je jedynie z tego powodu, że dziewczyna miała pecha urodzić się blondynką. Absurd. Jacy dziwni są mężczyźni, a w szczególności Anglicy. Życzyła Maxowi miłego wieczoru i udała się do domu, by wyczerpująco omówić jego i jego dziwactwa z siostrą, madame Roussel. Max zaczekał, aż jej samochód zniknie na końcu podjazdu, po czym zabrał butelkę rose i dwa kieliszki na dziedziniec. Wstawił wino pod strumień fontanny, by się nie zagrzało, a potem przyniósł dwa stare wyplatane krzesła ze stodoły i ustawił je tak, by można z nich podziwiać zachód słońca. Pomyślał, że zachowuje się jak troskliwy gospodarz. Kiedy jednak usiadł, by przebiec w myślach wydarzenia tego dnia, nie mógł sobie nie uświadomić, że jego dni jako gospodarza mogą być policzone. Czy dom naprawdę do niego należy, czy też za sprawą jakiegoś tajemniczego kruczka prawnego, ustanowionego wieki temu przez Napoleona, okaże się, iż wcale tak nie jest? A może był głupi, że w ogóle podnosił tę sprawę? Niewykluczone. Lubił jednak myśleć o sobie jako o człowieku trzymającym się w życiu kilku podstawowych zasad, a głos zza grobu przypomniał mu kolejną prawdę, często powtarzaną przez stryja: „Zasady nie są zasadami, dopóki nic nas nie kosztują”. W tym wypadku chodziło nie tylko o pieniądze, lecz także o nowe życie. - Cześć. Przerwał kontemplowanie własnej przyszłości i spojrzał na Christie w świeżych dżinsach i białym T-shircie, z mokrymi włosami zaczesanymi do tyłu. Wyglądała na jakieś osiemnaście lat. - Gratulacje. Udało ci się wykombinować, jak działa prysznic. Nalał wina do kieliszka i podał dziewczynie. - Dzięki. Zawsze jest takie niskie ciśnienie? - Francuzi nie są szczególnie dobrzy, jeśli chodzi o prysznice. Ale robią świetne zachody słońca. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc na niebo pociągnięte smugami złota i różu oraz przybrane niewielkimi różanymi obłoczkami, jakie mógłby namalować Maxfield Parrish w bardziej ekstrawaganckim nastroju. Woda szumiała w fontannie; dźwięk mieszał się z graniem cykad i skrzeczeniem żab nawołujących się przez szerokość basenu. Christie popatrzyła na Maxa. - Jaki on był? Mój tato? Utkwił wzrok w przestrzeń, szukając w pamięci. - Chyba najbardziej lubiłem go za to, że traktował mnie jak dorosłego, a nie jak uczniaka. I lubił żartować, zwłaszcza z Francuzów, chociaż ich uwielbiał. „Nasi ukochani wrogowie”, mawiał o nich, a kiedy okazywali się szczególnie uparci i niemili: „przeklęte żabojady”. Zawsze jednak podziwiał ich wyniosłość i nienaganne maniery. Przykładał wielką wagę do dobrego wychowania. Myślę, że uważano by go dzisiaj za bardzo staroświeckiego. - Czemu? - Był dżentelmenem. No wiesz, honorowy, uczciwy, przyzwoity... miał wszystkie te cechy, które trochę wyszły z mody. Bardzo byś go polubiła. Ja też go lubiłem. - Upił łyk wina i zerknął na zegarek. - Myślałem, że moglibyśmy pojechać do wioski, żeby coś zjeść. Opowiem ci o nim więcej przy kolacji. W lokalu u Fanny panował gwar i spory tłok za sprawą mieszkańców wioski i garstki turystów, łatwych do zidentyfikowania dzięki zaczerwienionym od słońca twarzom oraz strojom upstrzonym firmowymi znaczkami. Fanny podeszła, żeby się przywitać z Maxem; po jej twarzy przemknął wyraz zdumienia, kiedy zobaczyła, że nie jest sam. - Okropnie długo cię nie było - poklepała go po ramieniu i ucałowała. - Co najmniej dwa dni. Gdzie się podziewałeś? I kto to jest? Max dokonał prezentacji i obserwował obie kobiety, gdy szacowały się wzrokiem, wymieniając uścisk dłoni. Przeprowadzały wzajemną inspekcję, nie zadając sobie trudu, by to ukryć, niemal jak dwa psy spotykające się w parku. Czemu mężczyźni nie są równie otwarci w demonstrowaniu ciekawości? Max uśmiechał się, kiedy siadali przy stole. - Co cię tak bawi? - spytała Christie. - Wy dwie - odparł. - Czekałem, w którym momencie zaczniecie się nawzajem obwąchiwać. Christie podążała wzrokiem za Fanny, zgrabnie przemykającą między stolikami. - Noszą tu bardzo obcisłe stroje, prawda? Gdyby kichnęła, wyskoczyłaby z tego topu. - Żyję nadzieją, że kiedyś to zobaczę - uśmiechnął się Max. A widząc, że dziewczyna surowo unosi brew, dodał pośpiesznie: - Co więc zamawiasz? Próbowałaś królika z tapenadą? Wyśmienity. Nie wydawała się przekonana. - W Kalifornii nie jada się królików. To trochę, rozumiesz, dziwne. - Smakuje jak kurczak. Będziesz zachwycona. Większa część kolacji upłynęła pod znakiem stryja Henry’ego; Max opowiedział Christie wszystko, co zdołał sobie przypomnieć z dawno minionych lat. Pod kierunkiem starszego pana odebrał dość nieuporządkowaną edukację: poznał podstawy tenisa i szachów, nauczył się cenić dobre wino, dobre książki i dobrą muzykę. Zapamiętał szczególnie pewien ciągnący się w nieskończoność deszczowy dzień, spędzony na słuchaniu „Pierścienia Nibelunga”, co poprzedziła uwaga stryja: „Muzyka Wagnera nie jest taka zła, jak się wydaje”. Były też lekcje poświęcone konserwacji traktora, patroszeniu kurcząt oraz pielęgnacji oswojonej fretki, której zadaniem było polowanie na szczury. Ów informacyjny gulasz wzbogacono również o rozmaite inne ingrediencje, takie jak nieprzewidywalna natura rudych kobiet, zalety mydła marki Aleppo, konieczność posiadania porządnego granatowego garnituru („Nie zapomnij w testamencie o swoim krawcu; wtedy jedyny raz powinieneś mu zapłacić”) oraz sprawdzonego systemu, za którego pomocą można wygrać w trik-traka. - Uwielbiałem te wakacje - podsumował Max. - Czułem się, jakbym miał starszego kolegę, który wie znacznie więcej ode mnie. - Gdzie byli twoi rodzice? - Och, w Szanghaju, Limie, Arabii Saudyjskiej, wszędzie. Mój ojciec był kimś w rodzaju dyplomaty niskiej rangi. Co cztery lata wysyłano go w kolejne miejsce, gdzie nie grywa się w krykieta, i które uważa się generalnie za nieodpowiednie dla małych angielskich chłopców. Wieczór przeszedł w noc; taras oświetlały jedynie migoczące świeczki na stołach i sznur kolorowych żarówek zawieszonych na fasadzie restauracji. Większość gości skończyła jeść i siedziała nad kawą, paląc, gawędząc półgłosem i słuchając nastawionych przez Fanny piosenek Edith Piaf - hymnów na cześć złamanych serc; każdy utwór znaczony szlochem. Max widział, że jego towarzyszka robi się senna. Schyliła głowę, by stłumić ziewnięcie. Wino, jedzenie i długi dzień dawały o sobie znać, więc gestem poprosił o rachunek, który Fanny przyniosła wraz z kieliszkiem calvadosu. Przysunęła sobie krzesło. - Twoja petite amie - wskazała głową półprzytomną Christie. - Zdaje się, że bardzo ją wymęczyłeś. Na jej twarzy malowało się zarazem rozbawienie i ciekawość, w blasku świec oczy miała niemal tak ciemne jak włosy. Max spróbował wódki - smakowała jak płonące jabłka - i pokręcił głową. Najpierw madame Passepartout, teraz Fanny; obie natychmiast doszły do tego samego wniosku. Zapewne powinno mu to pochlebiać. - To nie tak - zaprotestował. - Przyleciała aż z Kalifornii. Miała długą podróż. Fanny uśmiechnęła się, nachyliła przez stół i zmierzwiła mu włosy. - Jutro będziesz miał więcej szczęścia, hein? Dłoń Fanny opadła na jego ramię i została tam, ciepła i lekka. Machinalnie przesunął koniuszkami palców po wewnętrznej stronie jej nagiego ramienia o barwie karmelu, wzdłuż delikatnej żyły ciągnącej się od nadgarstka do łokcia. Ich twarze znajdowały się tak blisko, że czuł na policzku oddech kobiety. - Przeszkadzam w czymś? Christie rozbudziła się i obserwowała ich spod opadających powiek. Max odchrząknął i siadł prosto. - Reguluję tylko rachunek. Jadąc do domu, nadal czuł dotyk skóry Fanny, jak gdyby jego palce posiadały własną pamięć. Christie ziewnęła. - Przepraszam, że tak padłam. Ale wielkie dzięki. To był bardzo miły wieczór. I miałeś rację co do królika. Max uśmiechnął się w ciemności. - Cieszę się, że ci się podobało. Chociaż żadne z nich tego nie wiedziało, miał to być punkt kulminacyjny ich znajomości na najbliższych kilka dni. *** Przymusowa bliskość dwóch obcych sobie osób często bywa krępująca, ponieważ sprawia, że w codziennym życiu musimy się liczyć z obecnością gościa, co nie zawsze przychodzi nam w sposób naturalny. Niekiedy zaś, jeśli dawne nawyki są dostatecznie głęboko zakorzenione, może nie przyjść w ogóle. Tak właśnie się stało w wypadku Christie i Maxa. Z natury rzeczy ich sytuacja była niezwykła i trochę nieprzyjemna dla obojga, a nie ułatwiało jej bynajmniej to, co Christie nazwała później zderzeniem stylów życia. Max był rannym ptaszkiem, Christie lubiła długo wylegiwać się w łóżku. Schodziła do kuchni, by się przekonać, że Max zjadł ostatniego croissanta i wypił cały sok pomarańczowy. Christie była z natury porządna, Max wręcz przeciwnie. On lubił Mozarta, ona wolała Springsteena. Żadne nie umiało gotować, co stwarzało nieustanne problemy. Christie uważała madame Passepartout za wścibską i natrętną, Max uważał ją za bezcenny skarb. Istniały również pomniejsze niedogodności częste w wielu starych wiejskich domach we Francji: wahania ciśnienia wody, na zmianę wrzącej, lodowatej lub dostarczanej w śladowych ilościach; nieprzewidywalne kaprysy elektryczności sprawiające, że światło migocze, przygasa albo wręcz gaśnie bez żadnego widocznego powodu; jazgot traktora pod oknem sypialni o szóstej rano; dziwny smak mleka; inwazje owadów - wszystkie te rzeczy wkrótce zaczęły działać na nerwy dziewczynie przywykłej do wygodnego i bezproblemowego życia w nowocześniejszym, bardziej zadbanym i bogatszym otoczeniu Napa Valley. No i jeszcze Francuzi: oficjalni w jednej chwili, bezpośredni w następnej, terkoczący z szybkością karabinu maszynowego, z obsesją na punkcie własnych żołądków, woniejący czosnkiem i, zdaniem Christie, cierpiący na chroniczną arogancję. Max przyłapał się na tym, że znajduje perwersyjną przyjemność w sprzeciwianiu się dziewczynie. Bronił Francji i jej mieszkańców, a niekiedy podsycał konflikt, łagodnie krytykując Amerykę. To ostatnie nigdy nie spotykało się z dobrym przyjęciem. Chociaż Christie była zbyt inteligentna, by wyznawać doktrynę „kto nie z nami, ten przeciw nam”, zdumiewało ją, a niekiedy złościło to, co uważała za skłonność Europejczyków do kąsania ręki, która ich tak hojnie karmiła po drugiej wojnie światowej. A jeszcze bardziej ją złościło, kiedy Max oznajmiał, iż każda wdzięczność kiedyś się kończy, i przypominał Lafayette’a oraz dług Amerykanów wobec Francuzów. Tak więc atmosfera w domu stawała się coraz bardziej napięta. Również madame Passepartout to wyczuwała, zachowując się w nietypowy dla siebie, cichy sposób. Wydawało się, że nieustanne utarczki muszą doprowadzić w końcu do nieuniknionej konfrontacji. Zaczęła się ona publicznie. Zmuszeni przez głód Christie i Max zawarli wrogi rozejm i jedli kolację we wsi. Fanny, trzeba to powiedzieć, zachowywała się w sposób, który bynajmniej nie pomagał rozładować drażliwej sytuacji; przymilała się do Maxa i ignorowała Christie, która obserwowała to coraz bardziej niechętnym okiem. Czara goryczy przelała się przy deserze. Dziewczyna zadała widelcem morderczy cios swojej duszonej gruszce. - Czy ona musi ci robić masaż za każdym razem, kiedy podchodzi do stolika? - Stara się tylko być miła. - Akurat. - Słuchaj, ona taka już jest. Nie musisz na to patrzyć. - Świetnie. - Christie odsunęła gwałtownie krzesło i wstała. - Więc nie będę. I wymaszerowała w noc, z głową wysoko uniesioną z gniewu. Max dogonił ją parę minut później na drodze wyjazdowej. Zwolnił tak, że samochód toczył się z szybkością pieszego, nachylił się i otworzył drzwi od strony pasażera. Christie zignorowała go, przyśpieszając kroku, ze wzrokiem wbitym wprost przed siebie. Po jakichś stu metrach powolnej jazdy Max poddał się, zatrzasnął drzwi i dodał gazu. W domu rzucił kluczyki na blat kuchennego stołu i zaczął szukać czegoś, co mu pozwoli wyładować gniew. Okropny trunek Roussela pasował do jego nastroju; kiedy w wejściu stanęła Christie, był przy drugim kieliszku. Popatrzył na jej zaciętą twarz i zawahał się. Powinien był ugryźć się w język, z irytacji wypsnęło mu się jednak: - Jak spacer? Te dwa słowa uruchomiły lawinę. Pomijając przelotny atak na Fanny, wyrzuty Christie skupiły się na prawdziwej przyczynie jej niezadowolenia: na Maxie, a raczej jego zachowaniu - niesympatycznym, egoistycznym i przemądrzałym - oraz chorym poczuciu humoru. Typowo angielskim. Chodziła tam i z powrotem przed piecem, popatrując na niego wściekłym wzrokiem i czekając, by wybuchnął albo przynajmniej zareagował. On jednak otoczył się kokonem chłodnej wyższości - poza, jaką Anglicy często przyjmują wobec wybuchów emocji, szczególnie ze strony kobiet i cudzoziemców. Nic nie mogłoby doprowadzić do większej furii gotowej do starcia dziewczyny. - Masz prawo do własnych opinii - oświadczył Max - jakkolwiek obraźliwie byś je wyrażała. - Wskazał butelkę na stole. - Napijesz się? Nie, Christie nie chce żadnego cholernego drinka. Życzy sobie natomiast elementarnego zrozumienia dla kogoś w jej położeniu - kogoś znajdującego się z dala od kraju, nieznającego języka, otoczonego przez obcych, mieszkającego „z obcym pod jednym dachem. Max zakołysał w kieliszku resztką oleistego płynu, wlał go w siebie z obrzydzeniem i podniósł się z miejsca. - Idę spać - oznajmił. - A ty wreszcie dorośnij. Nikt cię nie prosił, żebyś tu przyjeżdżała. Nie zdołał dotrzeć do kuchennych drzwi. Christie porwała pierwszą rzecz, jaką znalazła pod ręką, i cisnęła w ślad za nim. Tak się pechowo złożyło, że ową pierwszą rzeczą okazał się rondel z kutego żelaza, i co jeszcze bardziej pechowe, bezbłędnie trafiła w cel. Max dostał prosto w skroń. Poczuł, jak jego głowa eksploduje, potem odezwał się ból, a na koniec otoczyła go ciemność. Nogi ugięły się pod nim i nieprzytomny runął na podłogę. Christie zamarła wstrząśnięta, patrząc na rozciągniętą na ziemi postać. Z głowy Maxa zaczęła się sączyć krew; cienkim czerwonym strumyczkiem ściekała mu po skórze. Nie wydał żadnego dźwięku i leżał nieruchomo; złowieszczo nieruchomo. Dziewczynę ogarnęła panika i wyrzuty sumienia. Uklękła i położyła sobie głowę Maxa na kolanach, równocześnie próbując zatamować krwawienie tamponem z papierowego ręcznika. Pomacała jego szyję; wydawało jej się, że wyczuwa puls. Ulgę szybko zagłuszyły myśli o możliwych konsekwencjach: uraz, uszkodzenie mózgu, sprawa sądowa o wielomilionowe odszkodowanie, aresztowanie za spowodowanie poważnych obrażeń ciała, lata gnicia we francuskim więzieniu. Lekarz. Musi wezwać lekarza. Nie miała jednak pojęcia, jak to się robi we Francji. Policja? Straż pożarna? O, mój Boże. Co ja narobiłam! Głowa na jej kolanach poruszyła się lekko. Rozległ się jęk, a potem Max otworzył powoli jedno oko i popatrzył na jej zakrwawiony biust oraz wykrzywioną, zmartwioną twarz. - Gdzie się nauczyłaś tak rzucać? Wydała z siebie głębokie westchnienie ulgi. - Dobrze się czujesz? Słuchaj, strasznie przepraszam. Nie wiem, jak to się stało. Musiałam chyba... Boże, ta krew. Powiedz, że wszystko w porządku. Max delikatnie pokręcił głową. - Chyba będę żył - zdecydował - ale nie wolno mnie ruszać. - Opuścił głowę z powrotem na jej kolana, skrzyżował ręce na piersi, zamknął oczy i znowu jęknął. - Tylko jedna rzecz mogłaby mi pomóc. - Co takiego? Co zechcesz, zrobię wszystko. Lekarz? Aspiryna? Wódka? Powiedz. - Nie masz przypadkiem mundurka pielęgniarki, prawda? - Christie popatrzyła w dół na twarz swojej ofiary. Max otworzył oboje oczu i mrugnął. - Pielęgniarki zawsze mnie kręciły. Śmiali się oboje, kiedy pomagała mu się podnieść i sadzała przy stole, a potem zabrała się do opatrywania jego rany, używając miski wody i jeszcze większej ilości papierowych ręczników. - Nie jest tak źle, jak się obawiałam - oznajmiła, kiedy oczyściła już rozcięcie nad jego brwią. - Chyba nie trzeba będzie tego szyć. Co za idiotyczny wypadek. Strasznie mi przykro. Naprawdę. - Myślę, że sobie na to zasłużyłem - odparł. Ścisnęła go za ramię, zabrała miskę z poróżowiałą od krwi wodą i wylała ją do zlewu. - Okej. Teraz potrzebuję jakiegoś antyseptyku. Czego tutaj używają? Masz jodynę? - Nigdy jej nie używam - zaprotestował Max. Sięgnął przez stół po butelkę marc. - Spróbuj tego. Zabija wszelkie znane zarazki. I przetyka rury. Przetarła mu alkoholem czoło, potem zrobiła prowizoryczny opatrunek z podartej na pasy czystej ścierki do naczyń. - Gotowe - oświadczyła. - Jesteś pewien, że nie powinniśmy zadzwonić po lekarza? Max zaczął kręcić głową, lecz się skrzywił. - Po co psuć taki miły wieczór? 12 Następnego ranka Max mężnie zniósł widok swego zmaltretowanego odbicia w lusterku do golenia, odchylając bandaż ze ścierki, by przyjrzeć się sinej opuchliźnie nad lewym okiem. Pomijając wrażliwość na dotyk i nieprzyjemne łupanie w głowie przy nagłych ruchach, nie poniósł wielkiego uszczerbku. Doktor Clerc we wsi oczyści ranę i opatrzy ją raz-dwa. Chyłkiem przemknął po schodach w nadziei, że uda mu się uniknąć spotkania z madame Passepartout, która - ze swą skłonnością do dramatyzowania - niewątpliwie wezwałaby Lekarzy bez Granic i helikopter pełen felczerów. Skradał się na próżno. Zasadziła się na niego przy kuchennych drzwiach; zaniepokojona Christie krążyła w pobliżu. - Nie mogłam spać, tak się martwiłam - wyznała dziewczyna. - Rozumiesz, bałam się, że mogą wyniknąć jakieś komplikacje... wstrząs, uraz powypadkowy. Przyniosłam ci kilka tabletek advilu, ale spałeś. Jak się czujesz? Zanim zdążył odpowiedzieć, madame Passepartout z przerażeniem złapała się za głowę. - Oh, la la la, le pauvre! Co się panu stało? - Nic poważnego. - Max ostrożnie pomacał ścierkę. - Wypadek przy pracy w ogrodzie. - Pracował pan wczoraj wieczorem? - Wiem, wiem. To głupie z mojej strony. Nie należy robić takich rzeczy po ciemku. - Niech pan nigdzie nie idzie. Madame Passepartout wyłowiła komórkę z kieszeni spodni - tego dnia we wściekle zielonej barwie tropikalnej dżungli. - Zadzwonię po Raoula. - Raoula? - Naturalnie, że Raoula. On ma ambulans. Max chciał pokręcić głową, lecz natychmiast tego pożałował. - Proszę. Czuję się dobrze. - Obrócił się do Christie i powiedział po angielsku: - Chcę, by to obejrzał lekarz we wsi. Dziewczyna uparła się, że go zawiezie. Zostawili madame na progu, cmokającą z zatroskaniem i mruczącą coś o wstrząsie mózgu oraz tym przerażającym francuskim panaceum, antybiotyku. Pół godziny później, po zastrzyku przeciwtężcowym i wymianie zakrwawionej ścierki na bardziej konwencjonalny opatrunek, Max wynurzył się z gabinetu lekarza, trzymając w dłoni plik recept. Zastał Christie pod drzwiami. - Nigdy nie choruj we Francji - zwrócił się do niej. - Tyle przy tym papierkowej roboty, że należałoby potem tydzień spędzić w łóżku. Popatrzyła na niego i nie zdołała powstrzymać szelmowskiego uśmiechu. - Widzę, że lekarz nie miał białego bandaża. A może sam poprosiłeś o różowy? Ruszyli do kawiarni. Minęli się z Rousselem, wychodzącym właśnie po porannym piwie na wzmocnienie. Kiedy wymieniali uścisk dłoni, mężczyzna zerknął na głowę Maxa. - Eh alors? Ale co... - Wypadek przy pracy w ogrodzie - wyjaśnił Max. Uciął nieuniknione pytania, przedstawiając Rousselowi Christie. Wieśniak zdjął czapkę wytwornym gestem i skinął głową. - Bardzo mi miło, mademoiselle. Mieszka pani z monsieur Maxem? Więc mam nadzieję, że przyjdzie z nim pani do nas na kolację dziś wieczorem. Moja żona zrobiła civet z dzika. - Cmoknął końce palców. - Z Chateauneuf-du-Pape i krwią spuszczoną z tuszy, jak się należy. A widząc obojętny wyraz twarzy Christie, popatrzył na Maxa i wzruszył ramionami. - Mademoiselle nie mówi po francusku - wyjaśnił ten ostatni - ale na pewno chętnie się zjawi. Uwielbia krew. Roussel uśmiechnął się niepewnie, zerknął ukradkiem na dziewczynę, po czym odszedł ciężkim krokiem, zostawiając ich sam na sam z kawą i croissantami. Christie starła z wargi okruch ciasta i objęła kubek obiema rękami, wdychając wspaniały poranny zapach kawy i gorącego mleka. - Max, mogę cię o coś spytać? Jak odpowiadasz, kiedy cię pytają, co ci się stało w głowę? To znaczy, czy mówisz im... - Wypadek przy pracy w ogrodzie. Pomyślałem, że to uprości sprawę. Nachyliła się i dotknęła jego ręki. - Dziękuję. To miło z twojej strony. Zdumiewające, myślał Max, w jaki sposób odrobina przelanej krwi poprawiła stosunki między nami. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu - odezwał się - ale Roussel zaprosił nas na kolację dzisiaj wieczorem, a ja się zgodziłem. Właściwie to dość niezwykłe. Francuzi nie wpuszczają zazwyczaj obcych do domu, jeśli ich nie znają od co najmniej dziesięciu lat. To będzie niezwykłe przeżycie. Nie to, co kolacje w Kalifornii. Christie nie odpowiedziała; patrzyła na postać sunącą prosto do ich stolika. - Lepiej powtórz tę swoją historyjkę o wypadku ogrodniczym. Znowu ktoś idzie. Max obejrzał się i zobaczył Nathalie Auzet, wysmukłą w kostiumie i na obcasach, z rozbawionym wyrazem twarzy. - Właśnie spotkałam Roussela - oznajmiła. - Powiedział, że się biłeś z drzewem. - Lekko pocałowała Maxa w oba policzki i spojrzała na niego znad oprawek okularów przeciwsłonecznych. - Do twarzy ci w różowym. Mam nadzieję, że to nic poważnego? - Czuję się świetnie, ale z drzewem nie najlepiej. Nathalie, przedstawiam ci moją znajomą, Christie Roberts. Przyjechała aż z Kalifornii. Nathalie zdjęła okulary, żeby lepiej się przyjrzeć dziewczynie, zanim uściśnie jej rękę. - Można się domyślić. Wygląda całkiem jak kalifornijskie dziewczęta na fotografiach. Wydają się takie niewinne. - Nadal trzymając dłoń Christie, zwróciła się do Maxa. - Tr?s jolie. Max skinął głową. Christie chrząknęła. Nathalie wypuściła jej rękę. - A teraz, Max, mam dla ciebie parę wiadomości. - Nathalie włożyła okulary i jej twarz przybrała rzeczowy wyraz. - Wynajęłam enologa, jednego z najlepszych, żeby przyjechał i spojrzał na twoje winogrona. Obiecał zadzwonić i jeszcze to potwierdzić, ale powinien przyjechać z Bordeaux jutro. To wielkie szczęście, że udało się go złapać; prawie nie bywa we Francji. Max wydawał z siebie odpowiednio pełne wdzięczności pomruki, Nathalie tymczasem mówiła dalej. - Jutro muszę jechać do Marsylii, ale to nie szkodzi. Może spotkalibyśmy się na lunchu, gdy wrócę, i wtedy mi opowiesz, jak poszło. - Popatrzyła z uśmiechem na Christie. - Gdybyś zabrał ze sobą swoją małą przyjaciółkę, mogłabym poćwiczyć swój angielski. Pa, pa. Pomachała im żartobliwie i odpłynęła ulicą, stukając obcasami. Christie sapnęła donośnie i pokręciła głową. - Ach, te Francuzki. Zawsze na kogoś polują. - Flirtują - sprostował Max. - To stary francuski obyczaj, podobnie jak nieostrożna jazda. - Ale czemu ze mną? Ledwo udało mi się odzyskać rękę. - Co chcesz przez to powiedzieć? - A jak myślisz? - Zabawne. Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Max, głęboko pogrążony w myślach, patrzył, jak Nathalie skręca z placu w boczną uliczkę i zmierza w kierunku kancelarii. *** Tego popołudnia Max zabrał Christie na obchód gruntów otaczających dom. Po wybuchu ubiegłego wieczoru oboje czuli się swobodniej w swoim towarzystwie; utarczki poszły w niepamięć, gdy wędrowali między rzędami winorośli, planując, którędy oprowadzą enologa w czasie jego wizyty. Christie czuła się w winnicy swojsko - nazwała siebie „winnym dzieciakiem” - przyglądała się roślinom okiem specjalisty, odnotowując brak chwastów i szarej pleśni, porównując sposób przycinania i wiązania ze stosowanymi w Kalifornii. W zasadzie wszystko wyglądało podobnie, chociaż - powiedziała Maxowi - winnice w Napa wydawały się bardziej wypielęgnowane, często z krzewami róż posadzonymi na końcach rzędów. - Widziałem to samo na zdjęciach z Burgundii i Bordeaux - odpowiedział - ale tutaj ludzie niezbyt sobie cenią ozdóbki. Myślę, że ich zdaniem z różanych pączków nie da się zrobić wina, więc po co sobie zawracać głowę? - Tak naprawdę to nie ozdoba. Raczej coś jak kanarek w kopalni, rodzaj sygnału ostrzegawczego - wyjaśniła Christie. - Jeśli pojawia się jakaś choroba, zaraża róże, zanim przeniesie się na winorośl. Dzięki temu ma się czas, by ją opryskać, nim będzie za późno. Sprytny pomysł, nawet jeśli to Francuzi pierwsi na niego wpadli. - Przechylając głowę, popatrzyła na Maxa. - Choć, z drugiej strony, nie byłoby już winnic we Francji, gdyby nie Ameryka. - Z powodu tej mszycy, prawda? Skinęła głową. - Filoksery. W latach osiemset sześćdziesiątych zniszczyła prawie wszystkie tutejsze winnice. Potem odkryto, że amerykańska winorośl jest na nią odporna, i przywieziono miliony podkładek, by na nich zaszczepić europejskie szczepki, które przetrwały. Oto zarys historii współczesnego winiarstwa w trzydzieści sekund. - To opowiadasz gościom, kiedy ich oprowadzasz, prawda? Ale, o ile wiem, mszyca została przywleczona z Ameryki. Christie wyszczerzyła zęby. - O tym nie wspominamy. Przeszli przez mur na kamieniste pole na obrzeżach posiadłości. Max kopnął skalne okruchy, by zobaczyć, czy pod spodem znajduje się coś przypominającego ziemię. - Nie wygląda imponująco, prawda? Zdumiewa mnie, że w ogóle coś tu rośnie. Christie jednak nie odpowiedziała. Odsunęła okulary przeciwsłoneczne na czoło i kucnęła między rzędami winorośli. Popatrzyła na Maxa i wyciągnęła w jego stronę maleńką, przywiędłą kiść młodziutkich winogron, nie większych niż główka zapałki., - Popatrz na to. Wziął od niej gałązkę i zważył w dłoni. - Widzisz? - spytała Christie. Nie czekała na odpowiedź. - Nie opadły same. Zostały odcięte. Zwróciłeś uwagę na ślad na ogonku? To po sekatorze. I popatrz, kiście leżą w całym rzędzie. - Podniosła się i popatrzyła wokół. - I tutaj też. Założę się, że tak jest na tym całym poletku. Maxowi nie mieściło się w głowie, by Roussel spędzał całe godziny na obcinaniu winogron, które uprawiał z takim nakładem pracy. To nie miało sensu. - Dziwne - powiedział. - Założę się, że w Kalifornii tak nie robią. - Jasne, że robią - zaprotestowała Christie - ale nie wszyscy, tylko najlepsi producenci. Obcinają, powiedzmy, dwie z każdych trzech kiści, żeby ta, która zostanie, wchłonęła wszystkie soki. Dzięki temu grona są słodsze, a wino ma wyższą zawartość alkoholu. Fachowo ta metoda nazywa się vendange verte. Jest powolna i droga, bo nie można tego robić maszynowo, ale teoretycznie pozwala uzyskać lepsze wino. To musi być szczególna część winnicy. Jaka to odmiana? Max wzruszył ramionami. - Spytam Roussela wieczorem. A jutro możemy spytać jeszcze tego gościa od wina. Strasznie dużo zachodu, żeby wyprodukować to paskudztwo, które stoi w piwnicy. Christie popatrzyła nad rzędami ze skupionym wyrazem twarzy, jakby coś obliczała. - Wiesz co, to świetna działka. Ma właściwą ekspozycję; jest nachylona na wschód, kamienisty grunt nagrzewa się wolno, co jest lepsze dla korzeni, a skłon jest idealny, by woda nie stała. Tu można produkować naprawdę niezłe wino. W Napa na takiej ziemi można by zbić małą fortunkę. - Jak małą? - Hm, żeby ci dać pojęcie: kiedy parę lat temu Coppola kupował winnicę Cohna, dał trzysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów za akr. Max gwizdnął. - Właśnie - powiedziała Christie. - To obłęd. Ale tak jest w tym biznesie. Słyszałeś może o winie Screaming Eagle? Nie tak dawno na Napa Wine Auction jedna butelka poszła za pół miliona dolców. Pół miliona. - Szaleństwo - stwierdził Max. - Jak można pić wino, które kosztowało pół miliona dolarów? - Nie rozumiesz Amerykanów. - Christie roześmiała się. - Gość, który je nabył, nigdy go nie wypije. Zrobił to, żeby się popisać, tak jak dziełem sztuki. Pewnie trzyma je w salonie na postumencie, z ceną w widocznym miejscu. - Masz rację - zgodził się Max. - Nie rozumiem Amerykanów. Przespacerowali się po kamienistym poletku; tak jak podejrzewała Christie, nierzucające się w oczy, równo obcięte kiście leżały wszędzie pod krzewami. Po pewnym czasie zgniją i znikną w ziemi. A w przyszłym roku, pomyślał Max, cykl rozpocznie się na nowo. Miał nadzieję, że będzie tu jeszcze, by to zobaczyć. *** Wczesny wieczór zastał Maxa podziwiającego zachód słońca; czekał, aż Christie skończy przygotowania do kolacji, u Rousselów. Był to pouczający dzień; Max rozmawiał przez telefon, składając raport Charliemu w Londynie. - ...więc jeśli gość jest cokolwiek wart, do końca tygodnia powinniśmy wiedzieć, co robić w sprawie winnicy. A przy okazji, nie odwołali tej twojej konferencji? Nadal chcesz przyjechać? - W przyszłym tygodniu. Właśnie mam przed sobą program. Nie uwierzysz, tytuł jednej z dyskusji panelowych brzmi: „Gdzie znaleźć luksusową willę?”. Pytam: potrafisz sobie wyobrazić coś bardziej odrażającego? Zresztą zamierzam wynająć samochód w Nicei i wyrwać się stamtąd najszybciej, jak się da. Dobrze ci zrobi ludzkie towarzystwo po samotnym wysiadywaniu w tym wielgachnym zamczysku. Co powinienem zabrać z ubrania? Białą muchę i frak? Szorty i kapelusz od słońca? Max właśnie miał odpowiedzieć, kiedy zobaczył wychodzącą z domu Christie - odmienioną Christie z włosami, upiętymi w kok, w obcisłej czarnej sukni i w szkarłatnych butach na wysokich obcasach, które odsłaniały ukrytą dotąd stronę jej osobowości. Niewiele myśląc, krzyknął na cały dziedziniec: - Wyglądasz fantastycznie! - Co takiego? - W głosie Charliego na drugim końcu linii brzmiało zaskoczenie. - To nie do ciebie, Charlie. Prawdę mówiąc, to dość długa historia. - Chodzi o jakąś laskę, prawda? Masz tam jakąś pannę. Łajdak. *** Posiadłość Roussela sprawiła Maxowi niespodziankę. Oczekiwał zbieraniny podupadłych zabudowań gospodarskich, a zamiast tego zobaczył prowansalską hacjendę. Prawda, zbudowaną z betonu - tej szczególnej różowej, szorstkiej odmiany betonu, który pozostaje zawsze różowy i szorstki, odporny na działanie czasu i pogody. Była za to ogromna, z długimi niskimi skrzydłami, które wyrastały po obu stronach środkowego piętrowego budynku, ze schodami wiodącymi na olbrzymi wykładany terakotą taras, drobiazgowo rozplanowanym ogrodem od frontu i taką ilością ozdobnych przedmiotów z kutego metalu - krat, bram i poręczy giętych w esy-floresy - że można by nimi zapełnić salon wystawowy. Jak na chłopa posiadającego jeden stary traktor, Roussel radził sobie znakomicie. Zastali go na tarasie, z komórką przyciśniętą do ucha i zmarszczonym czołem. Kiedy ich zobaczył wspinających się po stopniach, zakończył rozmowę i podszedł, by się przywitać, po drodze przybierając miły wyraz twarzy. Tego wieczoru był to Roussel en tenue de soirée, w czarnych spodniach, wykrochmalonej białej koszuli i czarnej kamizelce - kropka w kropkę jak Yves Montand chwilę przed wyjściem na scenę. Pasek bladej, nieopalonej skóry na czole był jedyną oznaką świadczącą, że większą część życia spędza na otwartym powietrzu. - Monsieur Max! Mademoiselle! Witam! Strój Christie wyraźnie zrobił na nim wrażenie; z przesadną galanterią pochylił się ku dłoni dziewczyny, ukradkiem obrzucając jej biust szacującym spojrzeniem. - Musimy wypić apéro... nie, najpierw wam pokażę moje skromne gospodarstwo. Zaprowadził gości na tyły domu, gdzie przywitały ich chóralne skomlenia i poszczekiwania, jakie wydawała kłębiąca się sfora psów o barwie błota. Zajmowały długi ogrodzony wybieg, na którego końcu stała duża drewniana budowla w stylu alpejskim, przybrana ozdobnymi elementami wycinanymi laubzegą i przywodząca na myśl raczej schronisko górskie niż psią budę. - Chiens de chasse - wyjaśnił Roussel, wskazując je pańskim ruchem ręki. - Nie mogą się doczekać września, kiedy zaczyna się sezon. Psom myśliwskim nic nie umknie: dzik, bekas, kuropatwa... - Listonosz? - dorzucił Max. Roussel mrugnął do niego. - Blagueur jak zawsze. Ale powinien je pan zobaczyć w czasie polowania; wspaniały widok. Poprowadził ich potem w stronę otoczonego kamiennym murem poletka, stanowiącego ideał warzywniczej doskonałości: rzędy warzyw oddzielały niskie bordiury i ścieżki zagrabionego żwiru. - Mój potager - objaśnił Roussel. - Zainspirowała mnie fotografia ogrodów w Villandry. Ten jest oczywiście skromniejszy. Mają państwo ochotę zobaczyć moje czarne pomidory? Dziwili się czarnym pomidorom, zachwycali niewielkim zagajnikiem dębów truflowych i wydawali okrzyki zachwytu na widok dumy i radości Roussela, rzeźby naturalnej wielkości przedstawiającej odyńca w pozycji stojącej - le sanglier rose - wykonanej z tego samego krzycząco różowego betonu co dom. Wszędzie panował nieskazitelny porządek, a na posiadłość z pewnością wydatkowano niemało pieniędzy. Pewnie ze spadku, pomyślał Max, albo może Roussel bogato się ożenił. Nic innego. W każdym razie nie tego się spodziewał po mężczyźnie, który zwykle ubierał się jak strach na wróble w finansowej zapaści. Gdy już obejrzeli jego chlubę, Roussel zabrał ich z powrotem na taras, by poznali madame, smagłą uśmiechniętą kobietę z nieznacznym wąsikiem i upodobaniem do jaskrawo-pomarańczowych ozdób. Podała im pastis, stuknęli się kieliszkami i stali w przyjaznej ciszy, szukając tematu do rozmowy. Max pogratulował im pięknych widoków, Christie tymczasem - gdy doszła do siebie po pierwszym w życiu spotkaniu z anyżówką - robiła, co mogła, by za pomocą uśmiechów i gestów skomplementować olśniewające kolczyki gospodyni. Chwilę później rozległ się turkot kół i z domu wynurzyła się córka Rousselów - delikatniejsza wersja matki - pchając przed sobą ruchomą ucztę: wózek wyładowany plastrami tłustych kiełbas, kawałkami pizzy, grzankami z tapenadą, kawałkami surowych warzyw z sosem anchoiade, czarnymi i zielonymi oliwkami, rzodkiewką z masłem oraz grubą glinianą terrine pasztetu z drozda, z dziobem nieszczęsnego ptaka sterczącym z ciemnego mięsa. - A - ucieszył się Roussel, zacierając ręce - parę kęsów dla zaostrzenia apetytu. Max szturchnął Christie. - Zostaw sobie trochę miejsca na potem. Spojrzała na wózek. - To nie kolacja? - Niestety, nie. - Pokręcił głową. Przez kilka chwil nie było słychać nic prócz pomruków zachwytu na widok artystycznie ułożonego jedzenia, co posłużyło madame Roussel za sygnał, by przeprosić i wrócić z córką do kuchni. Roussel wbił nóż w pasztet, posmarował kawałek grzanki i wręczył go Christie. Przyjęła dar z ledwie skrywaną niechęcią i ze wzrokiem utkwionym w ptasi dziób szepnęła do Maxa: - Co tam jeszcze jest? Głowa? Nogi? Roussel uśmiechnął się do niej, wskazał na swoje usta i kiwnął zachęcająco. - Cholernie dobre - powiedział po angielsku, czerpiąc z ograniczonego zasobu słów przejętych od stryja Henry’ego. - Trzyma się żeber. - Claude - zwrócił się do niego Max - chciałem cię o coś spytać. Pamiętasz te krzewy na skraju posiadłości, za murkiem? Oglądałem je dzisiaj i zauważyłem, że ktoś obciął mnóstwo młodych kiści. To dobry pomysł? Rozumiesz, nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że to trochę marnotrawstwo. Roussel namyślał się długo nad odpowiedzią, marszcząc z namysłem dwubarwne czoło i wysuwając szczękę. Westchnął melodramatycznie, aż zadrżała mu dolna warga. - Ludzie powiedzą panu - zaczął - że winorośl musi cierpieć, ale ten biedny skrawek ziemi cierpi ponad miarę. Nic, tylko kamienie i piach - zrobił pauzę, by pokręcić głową - putain, nawet chwasty ledwo zipią. Gdybym nie przerzedzał krzewów, nie mielibyśmy winogron, tylko główki od szpilek. Główki od szpilek - powtórzył, unosząc dłoń z rozsuniętymi na odległość milimetra kciukiem i palcem wskazującym. Osuszył kieliszek i bezskutecznie przetrząsnął wózek w poszukiwaniu butelki. Mrucząc, że żona pozwoliłaby mu umrzeć z pragnienia, ruszył do domu, aby przynieść więcej pastisu. Max wykorzystał okazję, by powtórzyć Christie, co Rousell mówił o winogronach. Dziewczyna rozejrzała się, wylała resztę alkoholu z kieliszka do szkliwionej donicy ze starannie przyciętym krzewem i potrząsnęła głową. - Nie kupuję tego - oświadczyła. - Nikt nie zadaje sobie tyle trudu, jeśli nie... wiesz co? Spytaj go może o... On jednak już wracał, wymachując butelką i popisując się swą najlepszą koktajlową angielszczyzną. Napełnił kieliszki, rozpromienił się i z akcentem mającym bardzo niewiele wspólnego z jakimkolwiek znanym językiem wykrzyknął: - Bottoms away! ‘Air oj zer dog! Pip pip!* [(ang) Do dna! Klin klinem! Zdrowie!] Christie ukradkiem przysunęła się do donicy, czekając na odpowiedni moment, by się pozbyć przynajmniej części mikstury - 45-procentowego alkoholu z aromatem anyżku, od którego już zaczynało się jej kręcić w głowie. Zanim Max zdołał poruszyć ponownie temat winogron, Roussel przysunął się doń i położył swe spracowane łapsko na jego ramieniu. - Niech mi pan powie, monsieur Max, oczywiście tylko między nami: jakie ma pan plany względem domu? Max zastanawiał się chwilę, co odpowiedzieć, walcząc z pokusą, by za pośrednictwem Roussela zabawić się nieco kosztem miejscowych plotkarek: gniazdko na weekendowe romanse dla drużyny futbolowej z Marsylii, farma strusi, szkoła dla upadłych dziewcząt. - Nie wiem - wyznał na koniec. - Jeszcze nie zdecydowałem. Zresztą nie ma powodów do pośpiechu. Roussel poklepał go i skinął głową. - Bardzo mądrze. Drugiego takiego miejsca, w samym sercu Luberon, nie znajdzie pan w dzisiejszych czasach. Anglicy, Niemcy, Amerykanie, paryżanie, wszyscy się tu osiedlają. - Zdjął rękę z ramienia Maxa i zamieszał palcem kostki lodu w kieliszku. - Najlepiej się nie śpieszyć. Tylko niech mi pan koniecznie da znać, jakby pan chciał sprzedać. I attention. - Ociekający alkoholem palec pogroził Maxowi pod nosem. - Niech pan nie dowierza agentom nieruchomości. Bandyci co do jednego. Mógłbym panu o nich opowiedzieć niesłychane rzeczy. Ale gdzie moje dobre maniery? Zapomnieliśmy o mademoiselle. Spojrzał na Christie, z uśmiechem trzymającą się w pobliżu donicy. Kiwnął z uznaniem na widok jej pustego kieliszka, podał dziewczynie ramię i cała trójka udała się do środka na kolację. Wnętrze domu okazało się równie starannie utrzymane jak ogród, z równie imponującą kolekcją ozdób z metalu gnącego się niemal w konwulsjach, jeszcze wymyślniej splątanego i poskręcanego niż okazy pod gołym niebem. Terakotowa podłoga i ciemne drewniane meble lśniły od starannego polerowania. Żadna ściana nie obeszła się bez wnęki, żadna wnęka bez oprawionej w ramki fotografii - w przeważającej mierze były to portrety dynastii Rousselów oraz kilkanaście studiów mężczyzn odzianych w maskujące stroje, z wypiętą piersią demonstrujących trofea okryte futrem lub pierzem. Gospodarz powiódł ich do jadalni, gdzie rozkoszom polowania poświęcono całą ścianę. Znajdowała się tam okratowana szafka pełna najrozmaitszej broni; wypchany lis szczerzący zęby ze swojego oszklonego więzienia oraz łeb olbrzymiego dzika, umieszczony na drewnianej tarczy i otoczony kolejnymi zdjęciami Roussela i jego kolegów myśliwych. Nad długim stołem niczym trująca chmura unosił się odór czosnku. - Prosty posiłek - tłumaczył się gospodarz, kiedy siadali za stołem - taki, jaki człowiek może zjeść po dniu pracy na polu. Zaczęli od caviar d’aubergine - puree z bakłażana na zimno - oraz spiętrzonych wysoko na talerzu nadziewanych zrazów mięsnych, z jakiegoś powodu zwanych w Prowansji „bezgłowymi skowronkami”. Roussel obszedł stół, nalewając ciężkie czerwone Chateauneuf z wytłaczanej butelki; wino przypomniało Maxowi o czekającym go następnego dnia spotkaniu ze specjalistą z Bordeaux. - Z pewnością Nathalie Auzet wspominała o tym - powiedział. - Znalazła enologa, ma przyjechać jutro i obejrzeć winorośl. Roussel skończył nalewać wino do swojego kieliszka, przekręcił butelkę, by nie uronić ani kropli, po czym usiadł. - Dzwoniła do mnie dziś wieczorem, tuż przed waszym przybyciem. - Z westchnieniem potrząsnął głową. - Ci z Bordeaux... wydaje im się, że mogą wpadać, kiedy im przyjdzie ochota. Ale niech się pan nie martwi. Zajmę się nim. Na pewno ma pan coś ważniejszego do roboty. Proszę zostawić to mnie. - Uniósł kieliszek najpierw w stronę Christie, potem Maxa. - Za Amerykę! Za Anglię! Za entente kordiale! Christie zgłodniała, a ponieważ nie przywykła do prowansalskiej gościnności - gdzie nie przyjmuje się do wiadomości odmowy - popełniła błąd, zjadając pierwszego bezgłowego skowronka trochę za szybko. Madame Roussel natychmiast nałożyła jej następnego wraz z kolejną porcją bakłażana i grubą kromką chleba do wytarcia sosu. Tym razem, niestety, nie było pod ręką donicy. Dziewczyna zauważyła, że Max je niezwykle wolno; kiwał głową i uśmiechał się, słuchając monologu Roussela. - Ludzie panu powiedzą - mówił właśnie gospodarz, odkorkowując kolejne dwie butelki - że jeśli przed popijawą zje się wierzch z pięciu surowych główek kapusty, można wypić bez szkody tyle wina, ile się chce. - Znowu obszedł stół, dolewając do kieliszków. - Podobno pieczone kozie płucka działają równie dobrze, ale osobiście nigdy ich nie próbowałem. Najlepsze ze wszystkich, jak powiadają, są jednak dzioby jaskółek upieczone na rumiano, a potem zmielone na proszek. Starczy dosypać szczyptę do pierwszego kieliszka, a wszystko, co się potem wypije, zupełnie na człowieka nie działa. Voil?. - Fascynujące - odparł Max. - Muszę pamiętać, żeby kupić trochę dziobów. Zauważył spojrzenie Christie i przetłumaczył, obserwując, jak jej uśmiech tężeje, gdy doszedł do ostatniego przepisu. Wzdrygnęła się i pociągnęła spory łyk wina. - Ci Francuzi i ich dzioby. Nie słyszeli o czymś takim jak alka-seltzer? Wreszcie nadszedł punkt kulminacyjny posiłku: do stołu przyniesiono uroczyście głęboki kamienny rondel z gulaszem z dzika, niemal czarnym od wina i zagęszczanego krwią sosu, w towarzystwie zapiekanki z sera i ziemniaków oraz kolejnej dolewki Chateauneuf. Christie spojrzała z odrazą na dymiącą porcję przed sobą, która wykarmiłaby całe stado zgłodniałych psów. Max popuścił pasa. Rousselowie zaatakowali jedzenie z nie zmniejszonym entuzjazmem. Potem nastąpiła nieunikniona dokładka. Oraz sery. Oraz wielkie kawały tarte aux pommes, lśniącej od glazury. A na koniec obowiązkowy kieliszeczek domowej marc do kawy i biszkoptów migdałowych w kształcie rombów. Wtedy jednak Christie straciła już kontakt z rzeczywistością. Osiągnęła takie stadium przejedzenia, jak niektóre gatunki zwierząt tuż przed hibernacją: praktycznie niezdolna do ruchu lub myśli, instynktownie pragnęła tylko zwinąć się w kłębek w jakimś cichym, ciemnym kącie. Max miał się niewiele lepiej i nawet Roussel począł zdradzać oznaki znużenia i jedynie pro forma podjął ostatnią próbę wmuszenia w nich kolejnego kieliszka marc. Był to, jak Max zapewnił madame Roussel na progu, pamiętny wieczór. Wymieniwszy ze wszystkimi całusy i uściski dłoni, poholował chwiejącą się Christie przez taras i zapakował ją do wozu. - Uważam, że świetnie sobie poradziłaś - pochwalił w drodze powrotnej. - Kalifornia byłaby z ciebie dumna. Przykro mi, że cię naraziłem na to wszystko... nie miałem pojęcia, że to będzie taki maraton. Dobrze się czujesz? Odpowiedź nie nadeszła. Gdy dotarli do domu, Max musiał wynieść dziewczynę z samochodu: bezwładny ciężar pachnący lekko marc i biszkoptami migdałowymi. Zabrał ją na górę, położył na łóżku, zdjął jej buty i przykrył kocem. Kiedy wsuwał jej poduszkę pod głowę, poruszyła się i szepnęła z otchłani stuporu: - Już nie, dziękuję. Błagam. Już nie. 13 Max siedział na brzegu basenu z głową między kolanami i zastanawiał się, czy atak serca dopadnie go przed czy po śniadaniu. Ciepłe promienie porannego słońca w połączeniu z obżarstwem ubiegłego wieczoru zmieniły przyjemną zwykle przebieżkę w masochistyczne ćwiczenie. Jęknął, podszedł do fontanny, wsuwając głowę pod strumień chłodnej wody. Mgłę okrywającą jego umysł przeciął wrzask madame Passepartout, obserwującej go przez kuchenne okno. - Monsieur Max! Czy pan oszalał? Ta woda! W każdej kropli są mikroby! Proszę tu przyjść! Westchnął i zrobił, jak mu kazano. Madame wzięła na siebie ciężar opieki medycznej nad rozcięciem na jego czole - jego raną, jak to nazywała - i zaopatrzyła się w interesującą kolekcję maści oraz opatrunków, które leżały teraz rozłożone na kuchennym stole. Mamrocząc coś o groźbie infekcji oraz zaletach sterylności, usunęła stary różowy bandaż i posmarowała rozcięcie mercurochromem. - Jak to wygląda? - chciał wiedzieć Max. - Psst - uciszyła go czcigodna uzdrowicielka. - Ten moment wymaga szczególnej delikatności. - Wysunąwszy koniec języka, nałożyła maść, przykryła ją płatkiem gazy, po czym zalepiła wszystko wielkim plastrem. - Gotowe - oświadczyła. - Pomyślałam, że tym razem będzie pan wolał biały. Różowy wyglądał bardzo niestosownie. Max uśmiechnął się z wdzięcznością. - Widziała pani dzisiaj Christie? - Nie. - Zapadło milczenie, gdy madame odstąpiła o krok, by podziwiać swoje dzieło. - Ale ją słyszałam. - Aż tak źle? Skinęła głową. - Mój szwagier ma mocną głowę. Nie pamięta, że inni nie są przyzwyczajeni do takich rzeczy. - Zaczęła wyliczać na palcach: - Pastis, wino plus marc to przepis na katastrofę. C’est fou. Na schodach rozległy się wolne, niepewne kroki i w wejściu stanęła Christie z twarzą przesłoniętą bardzo dużymi i bardzo ciemnymi okularami od słońca. - Wody - szepnęła. - Dużo wody. Niczym lunatyk po valium powlokła się do lodówki i wyjęła butelkę vittela. Widząc kogoś w tak oczywisty sposób bliższego śmierci, Max natychmiast poczuł się lepiej. - Pewnie coś zjadłaś - rzucił współczująco. - Te biszkopty migdałowe potrafią zabić. Okulary i dziwnie mało rozbawiona twarz zwróciły się do niego, po czym skierowały w przeciwną stronę. - Serio, dobrze by ci zrobiło, gdybyś wyszła na dwór - ciągnął dalej. - Świeże powietrze, śpiew ptaków, blask słońca na zboczach Luberon... - Kawy - wychrypiała Christie. - Dużo kawy. *** Siedząc przed kawiarnią - po wypiciu litra wody i niemal takiej samej ilości kawy - dziewczyna poczuła się na tyle lepiej, by zwrócić uwagę na otoczenie. W Saint-Pons wypadał dzień targowy i pod platanami na placu rozstawiono stragany. Wydawało się, że pół Prowansji zjechało kupować, oglądać albo przynajmniej się pokazać. Różnorodna kolorystyka pomagała ustalić tożsamość członków ludzkiego roju krążących wokół kramów: w większości mocno opaleni miejscowi w spłowiałych strojach i z wystrzępionymi słomianymi koszami na zakupy; letnicy o skórze w odcieniach od północnej bladości po ceglastą czerwień i jaskrawych nowych ubraniach w barwach modnych w tym sezonie; ciemnokarmelowa cera sprzedawców biżuterii z Afryki Północnej oraz niebieskawoczarna Senegalczyków z tacami pełnymi zegarków i wyrobów ze skóry. Wrażliwy nos wyławiał aromat przypraw, skwierczących na tłuszczu kurcząt, esencji lawendowej, sera. Czułe ucho chwytało urywki rozmów w co najmniej czterech językach: francuskim, arabskim, niemieckim i angielskim, z dodatkiem francuskiego dialektu turystycznego - rodzaju handlowego esperanto, którym posługiwała się większość sprzedawców. Wzrok Christie przyciągnęła grupka stojących na skraju placu cyklistów w średnim wieku odpoczywających po wysiłku. Ich lśniące rowery jeżyły się mnóstwem oprzyrządowania i gadżetów, łącznie z uchwytami na telefon komórkowy przy kierownicy. Za każdym siodełkiem przymocowano giętką tyczkę, na której dumnie trzepotał biały trójkątny proporczyk. Właściciele owych wspaniałych maszyn, dżentelmeni wtłoczeni w opiętą lycrę, przypominali pulchne kolorowe kiełbaski w kaskach, podobnych z kształtu do głów jakichś owadów. Wszyscy nosili rękawiczki bez palców i wąskie okulary przeciwsłoneczne, tak lubiane przez uczestników wyścigu Tour de France; gratulowali sobie ukończenia ciężkiego porannego etapu. Ich głosy przebijały się bez trudu przez gwar targowiska. Christie skrzywiła się. - Czemu Amerykanie są zawsze najgłośniejsi? To takie krępujące. - Cierpią z powodu tych ciasnych szortów - wyjaśnił Max. - Poza tym chyba się z tobą nie zgadzam. Słyszałaś kiedyś Anglików w szczytowej formie? Czołówka światowa, jeśli chodzi o donośność ryku, przynajmniej niektórzy. - Przyglądał się, jak jeden z rowerzystów odprawia skomplikowany rytuał ćwiczeń rozciągających, nim wsiądzie na siodełko. - Tak naprawdę zawsze jesteśmy surowsi dla rodaków. Istnieje mnóstwo sympatycznych Amerykanów. Jeden z nich ożenił się z moją byłą żoną, niech mu Bóg błogosławi. - Oparł się wygodnie i spojrzał na Christie. - A ty? Jakiś pan Napa czeka na ciebie w domu? Pokręciła głową. - Właśnie po dwóch latach zerwałam z pewnym gościem. Prawnik. To jeden z powodów, dla których chciałam się wyrwać na jakiś czas z Kalifornii. - Złamane serce? - Zdaje się, że on przeżył to bardziej niż ja. Chyba chce, żebyśmy znowu byli razem. - Wyszczerzyła zęby do Maxa. - Więc przy odrobinie szczęścia nie będzie włóczył mnie po sądach. Kiedy rozglądał się za kelnerem, chcąc zapłacić rachunek, zauważył Fanny. Mijała kawiarnię w drodze do pracy, niosąc podłużną torbę z szarego papieru wypchaną wielkimi restauracyjnymi bochenkami. Przystanęła, żeby dać się pocałować i powydziwiać nad jego zabandażowaną głową. - Widziałeś Roussela? - spytała. - Szukał cię. Chodzi o jakieś spotkanie u ciebie dzisiaj po południu. Powiedział, że to prywatna sprawa. - Stała, uśmiechając się do niego, jej ciemne oczy błyszczały zaciekawieniem. - Jakby tu u nas dało się coś utrzymać w tajemnicy. - Ładny strój - zauważył Max, napawając się widokiem krótkiego bawełnianego podkoszulka i nisko opadających dżinsów, które odsłaniały kilkanaście centymetrów nagiego opalonego brzucha. - Pewnie znowu chodzi o szambo - dodał. - Ciągle są z nim kłopoty. - Merde - mruknęła Fanny. - Obawiam się, że tak. Christie patrzyła za nią, gdy Fanny przedzierała się przez tłum. - To się rzuca w oczy, wystarczy na was spojrzeć - stwierdziła. - Zrób z tym coś. Rozumiesz, może jakaś randka? Max położył dłoń na sercu i przybrał żałosny wyraz twarzy. - Jedyne, co mogę, to wielbić ją na odległość - wyznał. - Wszystko przez te niemożliwe godziny pracy restauracji. Cholernie niesprzyjające stosunkom towarzyskim. Chyba się zaofiaruję, że pomogę jej przy zmywaniu. - Położył trochę drobnych na stole i wstał, spoglądając na zegarek. - Zbieraj się. Myślałem, żeby kupić parę rzeczy na targu i zjeść coś w domu, na wypadek gdyby ten facet od wina przyjechał wcześniej. Dołączyli do tłumu przesuwającego się wolno po placu; przystanęli najpierw przy straganie obwieszonym festonami kiełbasek, z kontuarem zastawionym confits i pasztetami, którym Christie przyjrzała się znad okularów. - Mogę mieć jedną prośbę co do menu? - spytała. - Nic, co ma dziób, dobrze? Wybrali grubo mielony wiejski pasztet i patrzyli, jak zręczne ręce sprzedawcy odkrawają dwa pokaźne plastry, a następnie pakują je w woskowany papier. Odliczył potem resztę palcami różowiutkimi jak gotowana szynka, doradzając odpowiednie wino oraz nalegając, by koniecznie - absolutnie koniecznie - kupili parę korniszonów. Potem ruszyli do stoiska z nabiałem, gdzie odbyli dyskusję na temat dojrzałości kozich serów z Banon; każdy miękki dysk owinięto w liście orzecha, które - jak ich zapewniono - zostały uprzednio namoczone w eau-de-vie. Następnie kupili sałatę i owoce, chleb i oliwę oraz butelkę octu balsamicznego, na koniec zaś zatrzymali się przy stoisku z kwiatami, gdzie wybrali pęk jaskrawych papuzich tulipanów do przystrojenia stołu. Christie fascynowała niezwykłość wszystkiego: gadatliwi sprzedawcy, drobne uprzejmości towarzyszące każdej transakcji, ogólny nastrój niewymuszonej pogody, brak pośpiechu. - Jedno jest pewne: to dużo lepsze niż tarabanienie się z wózkiem po miejscowym supermarkecie - stwierdziła. - Ale u nas tak by się nie dało. Rozumiesz, wszędzie kręcą się psy, ludzie palą, a ci goście przy straganach nawet nie mają plastikowych rękawiczek. W Kalifornii służby epidemiologiczne miałyby używanie jak nigdy. Rozpędziliby towarzystwo w try miga. - I aresztowali psy za włóczęgostwo, nie wątpię - przytaknął Max. - Zdumiewające, że nie padamy wszyscy jak muchy. A mimo to wydaje się, że ludzie żyją tu równie długo jak w Stanach, jeśli nie dłużej. Musiałaś czytać statystyki. - Jasne. Rozsyłamy je w ramach reklamy firmy. Rozumiesz, francuski paradoks: pij butelkę wina dziennie, a dożyjesz setki. Za każdym razem, kiedy publikujemy te dane, sprzedaż czerwonego wina idzie w górę jak rakieta. Amerykanie uwielbiają proste rozwiązania. Obładowani plastikowymi torbami wracali do samochodu. Kiedy mijali kościół, Max zatrzymał się, by przeczytać zawiadomienie przypięte na drzwiach. Uśmiechnął się i pokręcił głową. - Prowansalska logika. Uwielbiam to. - Przetłumaczył treść notatki: - „Uwaga! Termin spotkania, które było wyznaczone na dzisiaj, uległ zmianie. Odbyło się wczoraj”. W domu zastali liścik od madame Passepartout z informacją, że niejaki monsieur Fitzgerald z Bordeaux dzwonił, by zawiadomić, iż zjawi się wczesnym popołudniem; że Max pod żadnym pozorem nie powinien moczyć głowy i ma unikać słońca oraz że madame nie wróci po południu do pracy z powodu crise de chat. - Koci kryzys - przetłumaczył Max. - Ma taką starą kocicę, która co jakiś czas dostaje niestrawności i trzeba ją potrzymać za łapę. Właściwie to lepiej, że madame nie będzie. Rozstawiałaby enologa po kątach. Wypakowali jedzenie i Max zabrał się do mycia sałaty w zlewie, Christie tymczasem przysiadła na brzegu stołu z kieliszkiem wina i papierosem. - To w niczym nie przypomina prawdziwego życia - oświadczyła. - Zawsze tu tak wygląda? Jak jest w zimie? Max położył sałatę na papierowym ręczniku, by obciekła. - Nigdy nie byłem tu zimą. Stryj Henry mawiał, że to wspaniała pora roku dla pisarzy i alkoholików: zimno, cicho, pusto, niewiele do roboty. Już nie mogę się doczekać. O ile zostanę tu tak długo, przemknęło mu przez głowę, gdy zdejmował z półki poobijaną miskę z oliwkowego drewna. Odsunął tę myśl od siebie. - No, dobra. Oto jedna z niewielu rzeczy, które potrafię przyrządzić, nie ucinając sobie palców i niczego nie tłukąc: la sauce vinaigrette ? ma façon. Patrz uważnie. Wrzucił do miski czarny pieprz i dwie spore szczypty morskiej soli, ucierając je widelcem, aż powstał gruboziarnisty, czarno-biały grys. Potem dodał parę kropel ciemnobrązowego octu balsamicznego i długą strugę oliwy z oliwek, zielonkawożółtej w blasku słońca. Na koniec dorzucił grudkę ostrej musztardy z Dijon. Przyciskając miskę do brzucha, ubił wszystko widelcem, sprawdzając konsystencję dwa czy trzy razy, nim ją uznał za właściwą. Odstawił miskę, urwał kawałek bagietki, zanurzył ją w brązowej masie przygotowanej z takim trudem i podał ociekający kęs Christie. - Niektórzy dodają soku z cytryny - powiedział - ale ja wolę taki. Co o tym sądzisz? Patrzył, jak dziewczyna wbija zęby w bułkę, grzbietem dłoni ociera kroplę sosu z brody, po czym przez kilka chwil żuje w milczeniu. - I jak? Popatrzyła w sufit, skinęła głową. - Obiecujące - oznajmiła najbardziej profesjonalnym tonem eksperta w sprawach wina. - Czyżbym wyczuwała nutę Hellmansa? - Dostrzegła urażoną minę Maxa. - Nie, jest świetny. Powinieneś go butelkować i sprzedawać, zbiłbyś fortunę. - Z butelki to nie to samo. Weź, proszę, tę tacę, a ja przyniosę resztę. Zjemy na dworze. *** Godzinę później siedzieli przy kamiennym stole nad resztkami jedzenia i dopijali różowe wino, kiedy grzechot i rzężenie wyczerpanego silnika oznajmiły przyjazd półciężarówki Roussela, a zaraz za nią pojawił się jaguar w kolorze butelkowej zieleni. Kiedy opadł pył wzbity przez koła obu pojazdów, z drugiego wozu wynurzył się wysoki elegancki mężczyzna w lnianym garniturze o barwie gliny. Zdjął okulary przeciwsłoneczne, wygładził marynarkę, odgarnął z czoła pasmo siwiejących włosów i ruszył w stronę Maxa. - Jean-Marie Fitzgerald. Tres heureux. Mężczyźni wymienili uścisk dłoni; Max przedstawił Christie. Mamrocząc znowu, jak bardzo jest szczęśliwy, Fitzgerald wykonał rytualny omalże pocałunek - osculari interruptus - do dziś dnia lubiany przez Francuzów w pewnym wieku i z pewnej sfery: nisko schylił głowę nad dłonią dziewczyny, po czym wyprostował się, zanim dotknął jej wargami. - Fitzgerald - powtórzył Max. - Takie nazwisko kojarzy mi się z Dublinem, z pewnością nie z Bordeaux. Francuz uśmiechnął się. - Jestem, jak to mówią niekiedy Anglicy, „żabojadem z bagien”: pół-Irlandczykiem, pół-Francuzem. Całkiem sporo nas mieszka w południowo-zachodniej Francji. Naszym irlandzkim przodkom najwyraźniej spodobał się tutejszy klimat i dziewczęta. - Wyobrażam więc sobie, że całkiem nieźle mówi pan po angielsku? Fitzgerald rzucił mu smętne spojrzenie. - Niestety, moja znajomość tego języka nie wykracza poza kilka zwrotów: My tailor is rich i temu podobne. Tym razem owa perła galijskiego humoru nie wywołała uśmiechu na twarzy Roussela. Wydawał się skrępowany, w niczym nie przypominał odprężonego, ekstrawertycznego człowieka z ubiegłego wieczoru. Ignorował wręcz Fitzgeralda i Max zastanawiał się, czy doszło między nimi do sprzeczki, czy też jest to jedynie instynktowna nieufność chłopa wobec obcego w garniturze. - Znacie się? - spytał Roussela. Energiczny przeczący ruch głową. - Zobaczyłem go pierwszy raz pół godziny temu. Monsieur Max, naprawdę chce pan tym sobie zawracać głowę? Jest gorąco, a ja bez problemu mogę mu pokazać wszystko, co zechce zobaczyć. - Nie, nie, wszystko w porządku. Chcę się czegoś nauczyć. Ruszyli na pola. Fitzgerald ostrożnie stąpał między rzędami winorośli, zatrzymując się niekiedy, by zważyć w dłoni kiść winogron, spytać o wiek krzewów albo rozetrzeć między palcami szczyptę ziemi, a czasem zanotować jakąś myśl złotym piórem w notesie oprawnym w skórę. Po mniej więcej godzinnej wędrówce w upale jego lniany garnitur był rozpaczliwie wymięty, a na czubku patrycjuszowskiego nosa zawisła kropla potu. - Naturalnie dzisiaj dokonuję jedynie rekonesansu, by się zapoznać z topografią terenu - wyjaśnił. Spojrzał nad równymi rzędami lśniącymi od gorąca i otarł twarz jedwabną chustką. - Muszę przyznać, że wydaje się dobrze utrzymany. Będę potrzebował próbek gruntu do analizy, argilo-calcaire, jak podejrzewam; pański pracownik Roussel może mi w tym pomóc. I naturalnie będę musiał przyjechać jeszcze raz, by obejrzeć cave: ocenić stan i jakość beczek, zdobyć szczegółowe informacje na temat assemblage - ile Syrah, ile Grenache i tak dalej - a nawet rodzaju korków i wybranych butelek. Bref, muszę wziąć pod uwagę wszystko, zanim wystąpię z jakąkolwiek rekomendacją. - Głośno zatrzasnął notes. - A teraz, jeśli pan wybaczy, mam umówione spotkanie na przeciwnym krańcu Luberon. Roussel, który przysłuchiwał się uważnie i w milczeniu, obrócił się, gotów odprowadzić gościa do domu. - Chwileczkę - zaprotestował Max. - Nie skończyliśmy jeszcze tutaj. Jest jeszcze jedna winnica. - Wskazał skrawek gruntu za kamiennym murkiem. - Sądzę, że monsieur Fitzgerald powinien ją również zobaczyć. Roussel wyrzucił w górę ręce. - Tamto? Tę katastrofę? Monsieur wpadnie w rozpacz na sam widok. - Zwrócił się do Fitzgeralda. - Nędza, nic tylko gołe kamienie. Żałosne, żałosne. - Mimo to - upierał się Max - chciałbym, by rzucił na nie okiem, skoro już tu jest. Roussel i Fitzgerald ruszyli przodem przez pole, Max natomiast dokończył na użytek Christie tłumaczenie, którego dokonywał podczas przerw w rozmowie z przybyłym. - ...więc Roussel nie bardzo chce, żeby zobaczył ten kawałek za murem. Powiedz, co sądzisz o Fitzgeraldzie? Wzruszyła ramionami. - Byłoby lepiej, gdybym rozumiała, co mówi. Ale spodziewałam się kogoś... och, sama nie wiem, kogoś trochę mocniej stąpającego po ziemi. On nigdy nie pracował przy winie, to pewne. Ma zbyt delikatne ręce. Mężczyźni na przodzie dotarli do muru. Roussel wciągnął się na szczyt, potem przerzucił nogi na drugą stronę, obracając się na siedzeniu. Fitzgerald, wykazując większą troskę o stan swoich spodni, wspiął się ostrożnie niczym krab, a gdy pokonał przeszkodę, otrzepał się i odrzucił włosy wciąż spadające mu na oczy. Roussel zaczekał na Christie i Maxa, po czym raz jeszcze wygłosił swoją krytyczną opinię o ziemi, na której stali. - To kamieniołom, a nie winnica. - Schylił się, podniósł garść białych skalnych okruchów i wyciągnął je do Fitzgeralda. - To ma być ziemia? Równie dobrze można uprawiać szparagi na Saharze. Fitzgerald ze współczuciem pokiwał głową, wysunął dolną wargę na dowód żalu, z jakim na to patrzy. Potem spojrzał na Maxa i uśmiechnął się. - No, cóż. W każdym razie zobaczyłem wszystko. Z pewnością uda się osiągnąć pewną poprawę. Potrzeba tylko czasu i pieniędzy. - Ruszył przed siebie. - Max - odezwała się Christie - spytaj go, czemu krzewy zostały tutaj przycięte. To znaczy, skoro to taki nędzny kawałek, po co się męczyć? - Mówiła ze wzrokiem wbitym w gościa. Zatrzymał się, słysząc jej głos, po czym przechylił głowę by wysłuchać tłumaczenia. - Dobre pytanie. Naturalnie, to częsta praktyka w Bordeaux, ale tutaj? Na tym rumowisku? Uniósł brwi w milczącym pytaniu, spoglądając na Roussela i czekając na jego odpowiedź. Ten zaś cisnął garść kamieni z powrotem na ziemię. - Już wyjaśniałem monsieur Maxowi; to mój mały eksperyment, ostatnia próba. - Otrzepał ręce o spodnie. - Mam nadzieję, że dzięki temu winogrona będą większe. Na twarzy Fitzgeralda pojawił się wyraz ironicznego zdumienia. - Incroyable - zwrócił się do Maxa. - Nie sądziłem, że dożyję dnia, gdy poznam chłopa, który jest zarazem optymistą. - Poklepał Roussela po ramieniu. - Życzę panu szczęścia, monsieur, w uprawie ogromnych winogron. Albo jeszcze lepiej, cudu. A teraz naprawdę muszę już iść. Podczas gdy Max przekładał Christie tę wymianę zdań, Fitzgerald oddalał się w kierunku domu, z Rousselem kroczącym parę kroków w tyle. Było jasne, że jeśli chodzi o nich obu, rekonesans został zakończony. - No, cóż - mruknął Max do Christie - niezbyt to zachęcające. - Wiesz co? - spytała. - Myślę, że ten gość zna angielski. Obserwowałam jego twarz. Gdy spytałam o winogrona, nie zdołał się powstrzymać, żeby na nie nie spojrzeć. Tylko zerknął, ale jestem pewna, że wiedział, o czym mówię. Czy istotnie w oczach gościa błysnęło zrozumienie? Max nie miał pojęcia; patrzył wtedy na dziewczynę. - Nie wiem - odparł. - Ale wcale nie wydawał się zainteresowany. Może to dobry pomysł, żeby spytać jeszcze kogoś? Pogadam z Rousselem. - Nie zaszkodzi - przytaknęła. - Z tym gościem coś jest nie w porządku. Nigdy wcześniej nie widziałam speca od wina, który by sobie robił manikiur. 14 W swoim zawieszonym wysoko nad zatoką biurze pan Chen zapalił papierosa i sięgnął po słuchawkę. Właśnie zamierzał utwierdzić swoją reputację jako najbardziej elitarnego handlarza winem w Hongkongu; negociant, którego należało znać, jeśli się szukało rzadkich roczników lub szczególnych butelek oraz miało dostatecznie zasobną kieszeń, by sobie na nie pozwolić. Słysząc jego nazwisko, sekretarka na drugim końcu linii połączyła go natychmiast. Chen nie tracił czasu na uprzejmości. - To pański szczęśliwy dzień - oznajmił klientowi. - Powiodło mi się w Bordeaux. Kupiłem sześć skrzynek i zapewniam pana, że to jedyne w Hongkongu. Ze względu na łączącą nas od dawna znajomość, nie wspominając o bliskiej przyjaźni, odłożyłem dla pana dwie skrzynki po siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów sztuka. Dolarów amerykańskich, naturalnie. Odczekał, by klient w pełni uświadomił sobie jego hojność. - Słucham? Jak smakuje? A co to ma do rzeczy? Drogi przyjacielu, wie pan równie dobrze jak ja, że to nie jest wino do picia, lecz do tego, by je kupić i sprzedać. To inwestycja. Inni klienci sprzedaliby własne matki, by je zdobyć. Niech je pan potrzyma przez rok, dwa lata. Jeśli obecna tendencja się utrzyma, dostanie pan za nie dwa razy więcej. Nie, obawiam się, że to niemożliwe. Tylko dwie skrzynki. Inne obiecałem wysłać do Pekinu i Seulu. Tak? Doskonale. Nie będzie pan żałował. Chen odłożył słuchawkę, dla uczczenia sukcesu wydmuchnął kółko dymu i skreślił nazwisko na krótkiej liście leżącej na biurku. Może powinien podnieść cenę do osiemdziesięciu tysięcy? Zanosiło się na to, że czeka go interesujące kilka dni. Wystukał numer w Pekinie. *** Po przeciwnej stronie kuli ziemskiej Roussel jak zwykle wrócił na obiad do swego różowego pałacu. Głęboko czymś zatroskany, dziobnął jedynie soloną wieprzowinę z soczewicą ze swego ulubionego dania petit sale, niewiele się odzywał i ledwie umoczył usta w winie. Ludivine, przyzwyczajona oglądać po posiłku czysty talerz i pusty kieliszek, doszła do oczywistego wniosku. - Żołądek, tak? - spytała z przekonaniem żony obznajomionej od dawna z wybrykami mężowskiego układu trawiennego. - Za dużo sera wczoraj wieczorem. Musisz wziąć na przeczyszczenie. - Żołądek? - Pokręcił głową i odsunął talerz. - Nie, to nie to. - Więc o co chodzi? - Nachyliła się przez stół i poklepała go po dłoni. - No, Clo-Clo, powiedz mi. Westchnął i zgarbił się na krześle. - Chodzi o winnicę. No wiesz, ten mały kawałek. Wczoraj przyjechał oenologue z Bordeaux, żeby rzucić okiem na winorośl, un monsieur tr?s snob, Nathalie Auzet go znalazła. - Co powiedział? - Och, niewiele. A w każdym razie nic dobrego. I w tym kłopot, bo dzisiaj rano monsieur Max oświadczył, że chce poszukać jeszcze kogoś i wysłuchać jego opinii. Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? Roussel rysował kieliszkiem kółka na stole z wyrazem wielkiego zniechęcenia na twarzy. Ludivine istotnie zdawała sobie sprawę i spodziewała się tego od lat. Obeszła stół, stanęła za mężem i zaczęła masować mu ramiona. - Cheri - zaczęła - to się musiało skończyć wcześniej czy później. Mieliśmy dzięki tej winnicy parę tłustych lat: dom, samochody, znacznie więcej, niż mogliśmy oczekiwać, kiedy braliśmy ślub. - Schyliła się i pocałowała go w czubek głowy. - Nie znoszę, kiedy jesteś taki nieszczęśliwy. Skończywszy masaż mężowskich ramion, zebrała talerze i już je miała odnieść do zlewu, lecz nagle się zatrzymała, odstawiając je na stół ze szczękiem, od którego mąż aż się wzdrygnął. Z wielkim naciskiem postukała palcem w blat. W jej głosie brzmiał nie mniejszy nacisk. - Musisz mu powiedzieć, Clo-Clo. Po prostu musisz. Roussel siedział, gapiąc się na nią, gryząc wargi i nic nie mówiąc. Ujęła go za rękę i odezwała się łagodniejszym tonem. - Wydaje się bardzo sympa, ten młody człowiek. Zrozumie. Lepiej, żeby dowiedział się od ciebie niż od kogoś obcego, prawda? - I kiwając energicznie głową, odpowiedziała na własne pytanie. - Znacznie lepiej. *** Powietrze wczesnego popołudnia było nieruchome i duszne od upału. Max stał na drabinie, walcząc ze splątaną wisterią, która nieproszona próbowała się wkraść do środka przez okno na piętrze. Christie wyruszyła na poszukiwanie jakiejś angielskojęzycznej gazety, a madame Passepartout, szczęśliwie uporawszy się z kocim kryzysem, wieszała pranie na prowizorycznym sznurze rozciągniętym w rogu kortu tenisowego. Spokój tej chwili zakłócił grzechot ciężarówki Roussela, która wjechała na dziedziniec. Tonto zgodnie ze swoim niezmiennym zwyczajem wyskoczył pierwszy, obszczekał drabinę, po czym obwąchał ją bardzo starannie i podniósł nogę. Roussel zbeształ go bez przekonania, spoglądając na przycupniętą nad swoją głową postać, odcinającą się czernią na tle wypłowiałego od słońca, jasnoniebieskiego nieba. - Monsieur Max, nie przeszkadzam? Max zszedł na dół i obaj mężczyźni wymienili uścisk dłoni. Roussel szarpnął się za ucho, szukając właściwych słów. - Muszę z panem pogadać - oznajmił. - I muszę panu coś pokazać. Chodzi o winnicę. - Ruchem głowy wskazał swój wóz. - Możemy pojechać teraz, jeśli ma pan czas. W milczeniu ruszyli w stronę wioski, potem skręcili w wąską drogę, która kończyła się przed długą, pozbawioną okien szopą wrośniętą w zbocze niewysokiego pagórka; dwuskrzydłowe wrota były zamknięte na zasuwę i kłódkę. - Cave - wyjaśnił Roussel. - Jeszcze jej pan nie widział. - Myślałem - zdziwił się Max - że zawozisz winogrona prosto do kooperatywy. - Nie wszystkie - odparł mężczyzna. - Właśnie o tym chcę porozmawiać. Zaparkował wóz przed budynkiem, Max tymczasem patrzył, jak Tonto tarza się w pyle i wije z rozkoszy, trąc grzbietem o żwir. Roussel odryglował i odsunął wrota. Wszedł w mrok i zapalił światło, po czym ruchem głowy zaprosił Maxa do środka. Wewnątrz było chłodno, niemal zimno po upale panującym na dworze, a powietrze pachniało lekko wilgocią, taninami i pleśnią. Podłogę z szorstkiego betonu przedzielał na dwie połowy kanał odpływowy zaplamiony winem. Po obu jego stronach na betonowych cokołach stały rzędy beczek, oznaczonych kredowym szyfrem zrozumiałym jedynie dla właściciela. W rogu tuż obok wejścia ustawiono chwiejny cynkowany stół, na którym leżały jakieś papiery, parę zakurzonych kieliszków i długa szklana pipeta zakończona gumową gruszką wielkości pięści. Na ścianie, na zardzewiałym gwoździu wisiał kalendarz ze zdjęciami młodych kobiet udrapowanych na traktorach w jakiejś tajemniczej ekstazie. Max rozglądał się z ciekawością, rozważając, czy powinien coś powiedzieć, Roussel tymczasem przetarł kieliszki chusteczką i przysunął do stołu dwa stare drewniane krzesła. Gestem polecił Maxowi usiąść i przymknął skrzydło drzwi, by zmniejszyć blask bijący z zewnątrz. Na koniec z westchnieniem zdjął czapkę i usiadł również. - Monsieur Max - zaczął - jak pan wie, pracuję w Le Griffon od trzydziestu lat, odkąd pański stryj kupił dom. Wiele razy w ciągu tych lat prosiłem go, żeby wymienił krzewy, stare i zmęczone jeszcze przed jego przybyciem. - Siedział ze wzrokiem wbitym w stół, mnąc w dłoniach czapkę. - Ale z takich czy innych powodów zawsze się okazywało, że to niewłaściwy moment. W przyszłym roku, powtarzał zawsze, zrobimy tak w przyszłym roku. Jeden kawałek ziemi, ten za murem, moim zdaniem mógł dawać dobre wino. - Umilkł i pokręcił głową, po czym skorygował: - Nie, byłem pewien, że będzie je dawał. Miał odpowiednią kamienistą glebę, dobrą ekspozycję, właściwe nachylenie, nie był za duży; wręcz idealny. Powiedziałem pańskiemu stryjowi, będzie z piętnaście lat temu, ale się nie zainteresował, potem nie miał pieniędzy po remoncie dachu - zawsze coś wypadało. W końcu postanowiłem wykarczować stare krzewy i samemu zasadzić nowe. Mieliśmy z Ludivine trochę odłożonych pieniędzy. Przez kilka chwil wpatrywał się w Maxa z uniesionymi brwiami, czekając na reakcję. - Starszy pan pewnie był zachwycony? Ręce Roussela nadal maltretowały czapkę. - Hm, właściwie nigdy mu dokładnie nie wytłumaczyłem, co robię. Myślał, że użyję zwykłych podkładek, ale ja chciałem czegoś lepszego, czegoś specjalnego. Nie wiedział, że zasadziłem najlepsze szczepy Cabernet Sauvignon i trochę Merlot. Nikt nie wiedział. Te sprawy są bardzo skomplikowane we Francji. Przepisy, urzędnicy z ministerstwa rolnictwa qui se m?lent a tout, wtrącają się do wszystkiego, każą zgłaszać każdą gałązkę i opadły listek. - Wzruszył ramionami. - Nie do wytrzymania. Prościej było nic nie mówić. Niespodziewanie zerwał się na nogi, chwycił pipetę ze stołu i ruszył w stronę beczek. Max przyglądał się, jak wyjmuje szpunt, wsuwa przez otwór pipetę i wciąga do niej kilkanaście centymetrów wina. Wrócił do stołu, ostrożnie nacisnął gruszkę i napełnił w połowie kieliszki, a potem podniósł jeden pod światło. - Bon. Śmiało, niech pan spróbuje. Proszę pamiętać, że jest jeszcze młode. Max uniósł kieliszek, świadom uważnego spojrzenia Roussela i własnych niedostatków jako znawcy wina. Kiedy jednak znalazło się w jego ustach i poczuł, jak wysyła potężne, rozkoszne sygnały po jego podniebieniu, nawet on potrafił stwierdzić, że to trunek zupełnie inny niż zwykłe wina z Luberon. Żałował, że nie pamięta kwiecistych określeń Charliego; wino zrobiło na nim tak wielkie wrażenie, że zapomniał je wypluć. - To niesamowite - zawołał, unosząc kieliszek w stronę Roussela. - Moje gratulacje. Zdawało się, że tamten ledwie go słucha. - Nikt tutaj nie robi takiego wina - ciągnął dalej. - Ale zrozumiałem, że mam problem: nie mogłem go sprzedawać, w każdym razie legalnie, bo szczepy Cabernet i Merlot nie zostały zarejestrowane. Poszedłem więc po radę do maître Auzet; liczyłem, że znajdzie jakąś petite lacune w przepisach. Ona ma głowę na karku. - Nabrał wina do ust, potrzymał je przez kilka sekund, po czym wypluł do kanału odpływowego. - Tak to się zaczęło. Zamiast furtki w prawie znalazła kupca; kogoś, kto obiecał brać co roku całą produkcję, i płacił gotówką: porządne pieniądze, żadnej papierkowej roboty, żadnych podatków, żadnych pytań. Dałem się skusić. Mam żonę, córkę, nie jestem najmłodszy... Popatrzył na Maxa żałośnie, z zawstydzoną miną starego psa przyłapanego in flagranti nad skradzionym kotletem jagnięcym. Max odchylił się na krześle, rozmyślając nad tym, co właśnie usłyszał: Nathalie Auzet, notaire i négociant. Nic dziwnego, że dobrze jej się powodzi. - Komu je sprzedaje? - Nie wiem. Nigdy nie spotkałem kupca. Powiedziała, że to niepotrzebne. - Hm, więc dokąd je wysyłacie? Paryż, Niemcy, Belgia? - Kto wie, dokąd je zabierają? - Roussel wzruszył ramionami. - Ciężarówka zjawia się raz do roku, we wrześniu, tuż przed początkiem vendange i zawsze w nocy. Ściągają z beczek wino z poprzedniego roku, a tydzień później dostaję gotówkę. Od Nathalie. - A ciężarówka? Z pewnością ma na boku nazwę? Firma, jakieś przedsiębiorstwo? Roussel opuścił rękę, by podrapać Tonta za uchem. - Nie. To nie jest normalne, wiem, ale przy takiej affaire człowiek nie zadaje zbyt wielu pytań. Jedyne, co wiem, to że rejestracja zaczyna się na 33. - Wskazał kciukiem ponad swoim ramieniem mniej więcej w kierunku północnym. - Gironde. Max patrzył z niedowierzaniem. - Od jak dawna to trwa? - Siedem, osiem lat, może trochę dłużej. Nie pamiętam dokładnie. - Jednego nie rozumiem: po co mi mówisz o tym wszystkim? Mógłbym tego nigdy nie odkryć. Roussel zapatrzył się na migoczący w upale horyzont, widoczny przez uchylone wrota cave, ze zmrużonymi oczami, z nieruchomą ciemną twarzą porytą głębokimi bruzdami. Jego głowa mogłaby być wykuta w brązie. Spojrzał na Maxa. - Pańskiego stryja bardziej interesowały książki i muzyka niż wino. Mimo to wiele razy mało mu nie powiedziałem, ale... no cóż, to ja zapłaciłem za szczepki, ja je sadziłem i pielęgnowałem. Ja kupowałem nowe dębowe beczki - z najlepszego francuskiego dębu - co cztery lata. Na niczym nie oszczędzałem. Wszystko jak się należy. Pański stryj nic na tym nie stracił; to nie była kradzież. Wydawało mi się to w porządku. Może nie do końca uczciwe, ale w porządku. Teraz wszystko się zmieniło, skoro pan chce ulepszyć wino, sprowadza tych wszystkich enologów... - Wypił wino, tym razem je przełykając, i ostrożnie odstawił kieliszek. - Żeby powiedzieć prawdę, monsieur Max, wiedziałem, że ktoś to odkryje. Pomyślałem, że będzie lepiej, jak sam panu powiem. Z posępnym wyrazem twarzy czekał, jak zostanie przyjęte jego wyznanie. Max milczał przez parę chwil, potem spytał: - Więc to był pomysł Nathalie Auzet? Roussel potwierdził. - Ma głowę na karku, o tak. Wszystkim się zajęła. Dwa zaskakujące odkrycia w ciągu pół godziny. Winnica nie była tym, czym się wydawała. Czarująca pani notariusz nie była tym, kim się wydawała. A Roussel: mówi szczerze czy prowadzi własną grę? Czy wino można by sprzedawać legalnie, czy też groziły za to horrendalne kary? Roiło się tu od komplikacji; było ich zbyt wiele, by móc podjąć w tej chwili jakąkolwiek decyzję. - No, cóż - odezwał się. - Cieszę się, że mi powiedziałeś. Wiem, że nie było to łatwe. Potrzebuję trochę czasu, muszę to przemyśleć. *** Popołudnie zmieniło się w cichy, ciepły wieczór pod lawendowym niebem ze smugami różu, zapowiadającymi następny wspaniały dzień. Oszałamiające kuchenne zapachy płynęły z otwartych okien domów we wsi. Christie udało się zdobyć egzemplarz „International Herald Tribune” sprzed trzech dni i teraz, w drodze do „Chez Fanny”, dzieliła się z Maxem spóźnionymi doniesieniami o świecie zewnętrznym - w większości wakacyjnymi historyjkami o politykach. Przy placu do gry w bule przystanęli, by popatrzyć na następny rzut. Jak zwykle w rozgrywce brali udział wyłącznie mężczyźni. Christie - pochodząca z kraju, gdzie udział kobiet w sporcie obejmował od niedawna boks, a wkrótce zapewne sumo - uznała to za niezwykłe. - Przyjeżdżasz tu od tak dawna - powiedziała. - Wiesz, czemu kobiety nie grają? - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem - odparł. - Tak po prostu jest. Zaczekaj. Podszedł do starszego mężczyzny, ciemnego i pomarszczonego jak czarna oliwka, który czekał na swoją kolej, i powtórzył pytanie dziewczyny. Staruszek zachichotał i odpowiedział coś, co wywołało chóralny chrapliwy rechot pozostałych graczy. Max uśmiechał się, gdy wracał do Christie, by przetłumaczyć. - Nie spodoba ci się to, ale on powiedział, że miejsce kobiety jest w kuchni przy garach. Och, i jeszcze, że umiałby nauczyć swojego psa grać w bule lepiej niż jakąś babę. Twarz dziewczyny, a potem jej ramiona i całe ciało zesztywniały z oburzenia. - Zaraz się przekonamy. Patrz uważnie, koleś. Wyszła na plac, wyjęła kulę z rąk zaskoczonego mężczyzny i podeszła do linii rzutu wyrysowanej na ziemi. Gracze umilkli. Christie schyliła się, długo i starannie celowała, po czym rzuciła, roztrącając pozostałe kule i zaliczając bezpośrednie trafienie w cochonnet. Odwróciła się w stronę staruszka - teraz jeszcze bardziej zaskoczonego - i postukała się w pierś. - Mistrz reprezentacji juniorów St. Helena w grze w kręgle w 1993. - Postukała dla odmiany w jego pierś. - I przekaż swojemu psu, że ma duży problem. Gdy schodziła z placu, mężczyzna patrzył za nią, drapiąc się po głowie pod czapką. Jak te czasy się zmieniają, pomyślał, jak się zmieniają. W restauracji Christie poszła opłukać ręce z kurzu, dając Fanny szansę, by mogła spytać Maxa o coś, co nie dawało jej spokoju od kilku dni. - Ta mała Amerykanka... to twoja copine? - Nie, nie, nie - zaprotestował. - Zwykła znajoma. Za młoda dla mnie. Fanny uśmiechnęła się i zmierzwiła mu włosy, podając menu. - Masz rację. O wiele za młoda. Christie zaskoczyła Maxa z wyrazem zmieszania na twarzy, lecz uznała je za objaw głodu. - No, to opowiadaj, gdzie byłeś dzisiaj po południu - poleciła. Trudząc się nad posiłkiem - teriną z warzyw, po której podano pierś kaczki przyrządzoną jak należy, z chrupiącą skórką - Max zdawał raport ze swojej wyprawy i rewelacji Roussela. Pierwszą reakcją dziewczyny był pełen zadowolenia z siebie uśmiech. - Wiedziałam - oznajmiła. - Kobietom o takim kolorze włosów nie należy ufać. Niezła robota. Możesz być pewien, że gdzieś po drodze bezczelnie łupi biednego Roussela. - Też tak podejrzewam. Naprawdę strasznie bym chciał odkryć, dokąd wywożą to wino. Gdybyśmy wiedzieli... Christie nabrała sosu kawałkiem chleba - francuski zwyczaj, który bezwiednie sobie przyswoiła. - Musi z kimś współpracować. Nigdy nie powiedziała niczego, co by zabrzmiało podejrzanie? Może zauważyłeś coś w jej kancelarii? - Uśmiechnęła się szelmowsko. - Bo do jej sypialni raczej nie udało ci się dotrzeć. Max wrócił pamięcią do poprzedniej niedzieli, kiedy czekał na Nathalie w jej salonie. Co można odkryć w ciągu dziesięciu minut? Pomyślał o wytwornych meblach, cennym dywanie, sygnowanych fotografiach Lartigue’a, drogich albumach poświęconych malarstwu i rzeźbie, przewodniku po winach, który przekartkował. Przewodnik po winach. - Był jeden drobiazg: etykieta od wina, której używała jako zakładki. Dziwna nazwa, oczywiście jej nie zapamiętałem. Ale zanotowałem po powrocie, bo chciałem poszukać tego wina. Poza tym nic. Masz ochotę na ser? Jedli dalej pogrążeni w głębokim namyśle; w końcu ciszę przerwał Max. - Najprościej by było ją nastraszyć... To znaczy, wino należy do posiadłości, a ona i Roussel je kradli. Zmusić ją, żeby się przyznała. Jak sądzisz? Christie prychnęła. - Przyznała? Ona? Ta megiera? Nie masz co wytrzeszczać oczu. Mielibyśmy jej słowo przeciw naszemu, a ona jest kimś w rodzaju prawnika, nie? Zapomnij o tym. Nie, lepiej będzie poczekać. Zobaczymy, czy uda się odkryć, z kim współpracuje. Wtedy dostaniesz ich wszystkich. - Nie wiem tylko, co postanowić w sprawie Roussela - ciągnął dalej. - Może i jest z niego kawał drania, ale go polubiłem. I opiekował się staruszkiem. Przepraszam, twoim ojcem. - Odstawił kieliszek i postukał się w skroń. - To mi o czymś przypomina. Dzisiaj po południu, zaraz po tym, jak wyszłaś, miałem telefon od Bosca... no wiesz, tego prawnika z Aix. Dziewczyna wywróciła oczami. - Niech zgadnę. - Właśnie tak - przytaknął Max. - Trudna sprawa okazała się taka trudna, że prawie nie do rozwiązania. Znacznie bardziej złożona, niż sądził początkowo. Rozległe poszukiwania we Francji, być może wyjazd do Kalifornii, by się skonsultować z tamtejszymi władzami, poruszy niebo i ziemię, i tak dalej. Miesiące zbierania materiałów. Wydawał się bardzo zadowolony. Zanim jeszcze skończył mówić, Christie kręciła wolno głową z boku na bok. - Czemu wcale mnie to nie dziwi? - odparła. - Byłam z jednym prawnikiem, pamiętasz? Boże, to... jak powiedział raz mój eks, kiedy wypił parę piw za dużo, to jak dojenie myszy. Rozumiesz? Próbujesz wycisnąć coś, czego nie ma. Oni wszyscy tak robią. Sięgnęła po papierosy z wyrazem wielkiego obrzydzenia na twarzy. - Calvados? - Zdecydowanie. Po wyjściu z lokalu przekonali się, że wieczorna rozgrywka w bule - a może wciąż jeszcze popołudniowa - trwa przy świetle obleganych przez ćmy latarń ulicznych. Zawodnicy wyglądali identycznie jak ci, którzy grali poprzednio: żylaści, zasuszeni starzy mężczyźni, tak samo w czapkach, tak samo pogrążeni w niekończącej się burzliwej dyspucie. Któryś zauważył Christie i szturchnął swego towarzysza. Kiedy ich mijała, potrząsnął energicznie dłonią, jakby się oparzył, i posłał jej uśmiech połyskujący od złotych plomb. - Co to znaczy? - spytała. Max zastanowił się przez moment. - Powiedziałbym, jeden zero dla Kalifornii. 15 Max ociekał wodą po prysznicu, kiedy zadzwonił telefon. Był to Charlie, radosny niczym więzień, który właśnie dostał wiadomość o odroczeniu wyroku. - Jeszcze jeden dzień tych bzdur - oznajmił - a później jestem twój. Przyjeżdżam jutro. Dzisiaj muszę tylko przetrwać wykład o możliwościach zakładania hipoteki za granicą dla szczęśliwych łajdaków z siedmiocyfrowym dochodem, a potem niewątpliwie pasjonującą dyskusję na temat opodatkowania nieruchomości na rynku wtórnym. Może masz ochotę wpaść? - Nudzisz się, co? - Bawiłem się lepiej na niektórych pogrzebach. - Charlie, mam dla ciebie parę dobrych wieści z frontu winiarskiego... to znaczy, wydaje mi się, że są dobre. Nie czas wyjaśniać to teraz; sprawy tutaj trochę się skomplikowały. Ale wszystko ci opowiem, jak się jutro zobaczymy. - Już się nie mogę doczekać. Och, przy okazji, mam dla ciebie wędzonego łososia i kiełbaski cumberlandzkie. Schowałem jedno i drugie do barku, więc nic im się nie powinno stać. Nie pamiętałem, co jeszcze lubisz, z wyjątkiem Kats Moss, a ona jest zajęta. Max uśmiechał się, odkładając słuchawkę. Rozmowa przypomniała mu, że Charlie - przedstawiciel tego rzadkiego i cennego gatunku ludzi, którzy są nieustannie radośni - to chyba jedyny element jego dawnego życia, za którym tęskni. Poszedł poszukać madame Passepartout. Powitała perspektywę spotkania z następnym gościem - szczególnym gościem, jak go Max określił - z żarliwą ciekawością połączoną z lekkim niepokojem, że dowiaduje się o tym tak późno. Dżentelmen z Londynu, niewątpliwie człowiek wysoko postawiony i wpływowy, być może nawet angielski milor, a oczekuje się od niej, że w ciągu dwudziestu czterech godzin postara się, by wszystko było comme il faut. Miała tysiąc rzeczy do zrobienia: ręczniki, prześcieradła, kwiaty, karafka z koniakiem na stoliku przy łóżku (jak doskonale wiadomo, Anglicy z wyższych sfer lubią się napić przed snem czegoś mocniejszego), a jeszcze trzeba odwrócić i przewietrzyć materace, umyć na błysk okna, starannie wypolerować stary kredens oraz usunąć wszelkie ślady obecności owadów. Stała z rękami na biodrach, próbując złapać oddech po tej karkołomnej wyliczance, Max tymczasem starał się ją uspokoić. Być może przesadził, mówiąc o Charliem. - Tak naprawdę to po prostu bliski przyjaciel - wyjaśnił. - Wie, że nie przyjeżdża do Ritza. - Mais quand m?me! Madame postanowiła, że nie da się przekonać, zerkała na zegarek i niemal przebierała nogami z niecierpliwości, by rzucić się w wir przygotowań na przyjazd Charliego. - Bardzo by mi pomogło, monsieur Max, gdyby pan i mademoiselle usunęli się dzisiaj z domu, żebym mogła pracować w spokoju. Pogoda piękna, w sam raz na piknik. Propozycja została wygłoszona tonem wykluczającym jakąkolwiek dyskusję. Ku zaskoczeniu Maxa bardzo spodobała się Christie, która właśnie zeszła do kuchni i półprzytomnie wymacywała sobie drogę do pierwszego kubka porannej kawy. - Wspaniale - wymamrotała z otchłani porannej śpiączki. - Uwielbiam pikniki. Dziesięć minut później zostali wyrzuceni z domu i stali przy samochodzie wyposażeni w mapę, korkociąg oraz absolutny brak pojęcia, dokąd się udają. Inspiracja nadeszła, gdy byli we wsi. Nabyli produkty do przygotowania prostego posiłku i właśnie kupowali chleb u piekarza, kiedy wzrok dziewczyny przyciągnęła notka przypięta na tablicy ogłoszeń. Pośród informacji o zaginionych kotach oraz szczegółowych opisów używanych urządzeń domowych i maszyn rolniczych na sprzedaż po prix d’ami znajdowała się reklamówka farmy na obrzeżach wioski, oferującej konie pod wierzch na - jak to określono - pique-niques hippiques w Luberon. - Czy to znaczy to, co myślę? - spytała. - Co to takiego pique-nique, potrafię wydedukować, a obok jest rysunek konia, więc chyba chodzi o pikniki w siodle, nie? Fantastyczne. - Umiesz jeździć konno? - Pewnie. A ty nie? Max podzielał pogląd Oscara Wilde’a, że konie są niebezpieczne z obu końców i niewygodne w środku, oraz pamiętał swoją pierwszą i jak dotąd jedyną próbę jazdy wierzchem. Wierzchowiec zrzucił go, zanim jeszcze Max poczuł się dobrze w siodle, a potem stał, patrząc na niego z góry i szczerząc żółte zęby w upiornym uśmiechu całkowicie wyzbytym sympatii. - Próbowałem kiedyś - wyznał. - Ale koń był górą. - No, coś ty? - zdziwiła się Christie. - To jak jazda na rowerze. Nic wielkiego. Pół godziny później stali na padoku obok dwóch przyjacielskich i łagodnych z wyglądu wierzchowców. Właściciel wręczył Maxowi szkicową, rysowaną odręcznie mapę szlaków, chociaż, powiedział, konie znają je tak dobrze, że znalazłyby drogę z zawiązanymi oczami. Christie wskoczyła na siodło gładko i bez trudu, podczas gdy jej towarzysz ostrożnie wkładał stopę w strzemię. - Nie, Max. Z drugiej strony. Zawsze się wsiada z lewej. - Czemu? - Zwierzę obróciło głowę i spojrzało na niego z naganą. - Właściwie nie wiem. Tak się po prostu robi. Myślę, że to z powodu miecza. Rozumiesz? Żeby ci się nie zaplątał pod nogi. - Oczywiście - rozpromienił się Max. - Mój miecz. Jak mogłem o nim zapomnieć. Wdrapał się na siodło; koń bez ponaglenia ruszył przed siebie statecznym, niespiesznym krokiem. Nie minęło wiele czasu, a Max zapomniał o lęku wysokości i poczuł się jeśli nie całkiem swobodnie, to przynajmniej trochę mniej spięty, i nawet zaczął znajdować upodobanie w nieznanym dotąd, lecz coraz przyjemniejszym doznaniu, wynikającym z faktu, że siedzi na dużym, żywym, poruszającym się stworzeniu. Wdychał zapach rozgrzanego konia i starej skóry, kołysał się na skrzypiącym siodle, starając się przybrać bardziej nonszalancką pozę, i zaczął zwracać większą uwagę na otoczenie. Jechali jedno za drugim, cały czas pod górę. Wierzchowce wolno i ostrożnie stąpały po kamienistej ścieżce wśród gęstwy żarnowca i bukszpanu, depcząc rozmaryn i szałwię, które - zdawało się - wyrastały z każdej szczeliny. Okolica, wymoszczona dywanem w różnych odcieniach zieleni, stawała się coraz bardziej malownicza, w miarę jak się zbliżali do szczytu. Dwugodzinna spokojna przejażdżka zaprowadziła ich na najwyższy punkt Luberon, zaznaczony na mapie Maxa jako Mourre Negre, wzniesiony prawie tysiąc dwieście metrów nad poziom morza. Najgłośniejszym dźwiękiem był tu cichy szmer końskich oddechów. Odkąd wyruszyli, nie widzieli ani nie słyszeli żywej duszy. Christie uwiązała konie w cieniu karłowatego dębu, Max tymczasem rozpakował chleb i kiełbasę, ser i owoce oraz butelkę czerwonego wina ogrzanego przy końskim boku. Przeciągnął się, by rozluźnić mięśnie pleców, sztywno wyprostowanych podczas jazdy, po czym rozejrzał się dokoła. Nie można było pozostać obojętnym na niezwykły spokój i piękno krajobrazu, całkowity brak dźwięków świadczących o obecności ludzi oraz niewiarygodnie rozległe widoki. Na północy widział Mont Ventoux - oślepiająco biały żwir na szczycie przypominał czapę wiecznego śniegu - na południu masywną sylwetę Montagne Sainte-Victoire, a daleko w dali srebrzyste lśnienie Morza Śródziemnego. Christie podeszła do niego i przez chwilę stali bez słowa, nasłuchując wiatru. - Roussel bywa tu na polowaniach. Mówił, że często widuje orły - odezwał się Max. - Wspaniałe, prawda? Londyn wydaje się odległy o miliony kilometrów. - Nie tęsknisz za nim? - Za Londynem? - Zastanowił się, po czym odparł: - Nie, ani trochę. Dziwne, co? Zapomniałem, jak bardzo mi się tutaj podoba. Dawniej, kiedy przyjeżdżałem na wakacje, zawsze chciałem zostać dłużej, i teraz jest tak samo. Czuję się tu u siebie. - Uśmiechnął się z ironią. - A tak wierzyłem, że jestem mieszczuchem. Znaleźli miejsce, gdzie mogli usiąść obok siebie zwróceni na południe, opierając się plecami o nagrzane skały. Max otworzył butelkę i rozlał wino do papierowych kubków, Christie tymczasem przygotowała proste kanapki. - A więc zostaniesz tutaj? - spytała, podając mu połówkę bagietki obłożoną grubo plastrami kiełbasy. - Mam nadzieję, że tak. Nie wiem, czy mi się uda, ale bardzo bym chciał. Odpowiada mi tutejsze życie: żadnych napięć, drobne powszednie wydarzenia, przebywanie na otwartym powietrzu przez większą część roku... lubię nawet Francuzów. Zresztą o tym wiesz... - Wzruszył ramionami, kontemplując swoją kanapkę, tak wielką, że musiał ją trzymać w obu dłoniach. - Zobaczymy. A ty? Nie śpieszyła się z odpowiedzią, a kiedy się w końcu odezwała, mówiła tonem niemal przepraszającym. - Jeszcze nie jestem gotowa. Zbyt wielu miejsc na świecie nie widziałam. Nie uwierzysz, ale zaledwie parę lat temu zaliczałam się do tych dziewięćdziesięciu procent Amerykanów, którzy nawet nie mają paszportu. Rozumiesz? Podróżujemy, ale po kraju. I moim zdaniem, tracimy bardzo dużo. Londyn, Paryż, Praga, Wenecja, Florencja - wymień, co chcesz: nigdy tam nie byłam. Naprawdę chciałabym zobaczyć jak najwięcej, skoro już tu dobrnęłam. - Napiła się wina i popatrzyła na dno swojego kubka. - Więc chyba niedługo będę ruszać dalej. Max, obawiając się nieco odpowiedzi, zadał pytanie, które nurtowało go niemal od dnia jej przyjazdu. - Co zatem, według ciebie, powinniśmy postanowić w sprawie domu? - Dużo o tym myślałam. Ty pewnie też. - Gestem powstrzymała go od odpowiedzi. - Po pierwsze, nie przyjechałam z tego powodu; mam już stary dom po mamie, wart obecnie jakieś dziesięć razy więcej, niż kiedy go kupowała. Nie, przyjechałam, bo chciałam trochę odpocząć po zerwaniu z Bobem... i jak wiesz, żeby się przekonać, czy żyje mój dawno zaginiony ojciec. Ale nie jestem jeszcze gotowa, żeby gdzieś osiąść na stałe, i z pewnością nie we Francji. - Zauważyła, że Max zamierza się uśmiechnąć. - To znaczy, tu jest wspaniale, ale to nie dla mnie. Może człowiek zaczyna to doceniać z czasem. Tak czy inaczej, twój stryj chciał, żebyś to ty dostał dom. Więc wiesz co? - Uniosła kubek w toaście. - Jest twój. - Teraz z kolei ona się uśmiechnęła, widząc wyraz jego twarzy. - A tak szczerze, nie chcę wyrzucać ciężkiej forsy na tego nędznego prawniczynę, który rusza brwiami i ma kudłate myśli. Rozumiesz, wkurza mnie tupet tego gościa. Max wrócił pamięcią do popołudnia w Aix - wydawało się teraz takie odległe - kiedy się widzieli z Boscem, i do uwagi prawnika, która tak rozwścieczyła Christie. Coś o romansie. - Nie bądź dla niego zbyt surowa. Francuzom się wydaje, że seks przezwycięży wszystko. Przypomnij sobie madame Passepartout: od dnia, gdy się zjawiłaś, próbuje nas umieścić w jednej sypialni, i bynajmniej nie chodzi jej o zaoszczędzenie na praniu. - Palcem wyłowił ze swojego kubka zaskoczonego konika polnego i napił się wina. - Nie zamierzają nikogo obrażać, ale to jak narodowy sport. Mają to w genach. - Podobnie jak szaleńczą jazdę samochodem i zwariowaną kanalizację. - Właśnie. Ale słuchaj... powinnaś jeszcze przemyśleć sprawę domu. To poważna decyzja. - Max? Nie prowokuj losu. Pamiętasz, czym się skończyła ostatnia kłótnia ze mną? Ziewnęła i wyciągnęła się na plecach, opierając głowę na płóciennej torbie, w której przywieźli posiłek. Max patrzył w stronę morza przez powietrze zamglone od południowego upału. - Mam nadzieję, że się polubicie ze staruszkiem Charliem - odezwał się. - To mój najlepszy kumpel. Byłby wniebowzięty, gdyby udało się nam coś wykombinować w sprawie tego wina, które Roussel produkuje na boku. Charlie Chateau. Niemal go widzę, jak gulgocze z przejęciem, a potem zaczyna te swoje napuszone popisy: obiecujące, obiecujące, czyżbym wyczuwał soupçon jesiennych liści, grafitu z ołówka, trufli i pieczonych moreli? Wiem, że w gruncie rzeczy nie masz nic przeciwko Anglikom; tylko ze mną nie możesz się dogadać. Charlie jest inny. Polubisz go. Odpowiedź jednak nie nadeszła. Słońce, wino i świeże powietrze zrobiły swoje. Dziewczyna spała głęboko. Max zastanawiał się nad swoją przyszłością, która nagle zaczęła się malować w znacznie bardziej różowych barwach, i czuł, jak nastrój mu się poprawia. W ciągu kilkunastu dni odziedziczył dom - dzięki Christie kwestia własności została nareszcie wyjaśniona - oraz winnicę produkującą dobre wino. W każdym razie na tyle dobre, by przyciągnąć uwagę Nathalie Auzet i jej wspólników w przestępstwie, a być może wystarczająco dobre, by dało się za to utrzymać posiadłość. Lubił Roussela, cieszył się więc, że stary łajdak nie ma pojęcia, co dzieje się dalej z trunkiem opuszczającym jego cave. Albo udaje, że nie ma pojęcia. Usłyszał obok siebie cichutkie chrapnięcie. Christie zmieniła pozycję i leżała teraz zwinięta w kłębek; mrówka wędrowała po gładkiej, miodowozłotej skórze jej policzka. Bardzo delikatnie strącił owada i popatrzył na twarz śpiącej dziewczyny z mieszaniną wdzięczności oraz - co odkrył z pewnym zdumieniem - nieznacznym drgnieniem uczucia. Dowiodła, że można na niej polegać w dziwacznej i trudnej sytuacji. Chyba będzie za nią tęsknił. 16 - Pożyczyłam to od znajomej, która jest tr?s anglophile - wyjaśniła madame Passepartout, demonstrując Maxowi, jakie cuda sprawiła w sypialni przeznaczonej dla Charliego. - Pański przyjaciel od razu poczuje się jak w domu. Niech pan spojrzy na te psy. Wskazała na stolik przy łóżku. Obok karafki z koniakiem i wazonika frezji stała na nim oprawiona kolorowa fotografia przedstawiająca uśmiechniętą królową Elżbietę. Władczyni siedziała na kanapie, zapewne w prywatnym saloniku w Windsorze, w towarzystwie gromadki psów corgi, tworzących żywy wachlarz na dywanie u jej stóp. Charlie uzna, że oszalałem, pomyślał Max, przyglądając się zdjęciu. - Cóż za dbałość o szczegóły, madame - odezwał się na głos. - Mój przyjaciel bez wątpienia będzie oczarowany. Był to dzień przyjazdu gościa i Max spędził ostatni kwadrans, posłusznie chwaląc nienaganną czystość i porządek w sypialni. Musiał przyznać, że madame wiele osiągnęła: tak długo maltretowała wystrzępione poduszki i kasztanowe zasłony pokryte dość ponurymi plamami, aż zniknął z nich ostatni pyłek; wypolerowała na błysk każdą twardą powierzchnię, a podłogę z płytek odświeżyła za pomocą wody, oleju lnianego i wielkiego nakładu pracy. Obok łóżka położyła dywanik, by uchronić delikatne stopy Charliego przed bezpośrednim zetknięciem z podłogą. I jeszcze portret królowej. Czego więcej gość mógłby pragnąć? Madame uniosła palec, przerywając potok jego zachwytów. - Czy pański przyjaciel lubi tańczyć? Max oglądał Charliego na parkiecie setki razy. Stopy przyjaciela praktycznie nie odrywały się od ziemi, lecz ręce nie próżnowały ani przez chwilę; przypominało to akcję obszukiwania partnerki, oglądaną w zwolnionym tempie. Co najdziwniejsze, dziewczętom zupełnie to nie przeszkadzało. - Lubi - odparł - chociaż woli raczej powolną muzykę. Ze względu na artretyzm. - Ah bon? No więc, dzisiaj wieczorem będzie muzyka dla każdego. Urządzają we wsi f?te, un repas dansant. Będzie zespół akordeonistów i diji z Awinionu, który puszcza nowocześniejsze utwory. Z płyt - wyjaśniła, na wypadek gdyby Max nie słyszał o ostatnich nowinkach technicznych w świecie muzyki. - Jak na dyskotece. Skinął głową. - Mam nadzieję, że pani też się wybiera, madame. - Oczywiście. Cała wioska tam będzie. - Stanęła na czubkach palców i wykonała zaskakująco zgrabny piruet. - Wszyscy będą tańczyć. Max pomyślał przez moment o Fanny, o tańcu z nią pod gwiazdami. Spojrzał na zegarek. - Lepiej już pójdę. Charlie powinien wkrótce dotrzeć do wioski, a nie wie, jak tu dojechać. *** Prawdę mówiąc, Charlie tak bardzo chciał uciec od wszystkich i wszystkiego, co miało związek z luksusowymi nieruchomościami, że wyruszył z Monte Carlo o świcie i już był na miejscu. Zatrzymał wóz przed kawiarnią, wysiadł z wielkiego wynajętego mercedesa i rozejrzał się po placu z pogodnym zainteresowaniem. Nie dałoby się go pomylić z mieszkańcem Saint-Pons. Był ubrany bardzo a l’anglais: w dwurzędowy blezer z mnóstwem mosiężnych guzików, jasnoszare flanelowe spodnie, błyszczący nowością kapelusz panama - w sumie wyglądał jak zjawa z innego świata i tubylcy rzucali w jego stronę ukradkowe spojrzenia pełne dyskretnej ciekawości. Pochwycił wzrok jakiejś starszej kobiety i uchylił kapelusza. - Bonjour, moja droga, bonjour. Niestety, na tym jego znajomość francuszczyzny praktycznie się wyczerpała. Charlie uczynił co prawda krok dalej niż przeciętny Anglik konwersujący z cudzoziemcami wedle zasady: mówić po angielsku bardzo wolno i jak najgłośniej - lecz był to krok niewielki i bynajmniej nie ułatwia porozumienia. Posługiwał się mianowicie językiem, jakiego nigdy nie słyszano w Saint-Pons - ani nigdzie indziej, skoro już o tym mowa. W zasadzie była to angielszczyzna, lecz z dodanymi na końcu wyrazów głoskami „o”, „a” lub „u”, mającymi im nadać kontynentalne brzmienie, oraz niekiedy jakimś hiszpańskim lub włoskim słówkiem dla tym większej komplikacji. Zostawił samochód przed kawiarnią i wszedł do środka, chcąc ulżyć nagłej i bardzo naglącej potrzebie. - Por favor, madame - zwrócił się do kobiety za barem. - Toillettoes? Podniosła wzrok znad gazety i ruchem głowy wskazała w głąb sali. Udał się pośpiesznie w tę stronę, wzdychając z wdzięcznością. Max po dotarciu do wioski przekonał się, że na placu trwają ożywione przygotowania do wieczornej zabawy. Pół tuzina mężczyzn na drabinach rozwieszało sznury kolorowych żarówek wśród gałęzi platanów; inni ustawiali w rzędy stoły na krzyżakach i ławki, które zajmowały znaczną część placu; trzecia grupa - gniewnie zmarszczona, nieogolona, hałaśliwa i zirytowana - właśnie wyskakiwała z wielkiej ciężarówki wyładowanej elementami rusztowania i deskami. Miały posłużyć do budowy estrady dla zespołu, lecz na nieszczęście - i to był powód gniewnych min oraz irytacji - ciężarówka nie mogła dotrzeć w pobliże miejsca zarezerwowanego na estradę. Drogę zatarasował jakiś kretyn, parkując przed kawiarnią swojego mercedesa. Kierowca ciężarówki rozparł się w fotelu, przycisnął dłonią klakson i czekał. Gdy Max nadjechał, kretyn - zakończywszy z sukcesem negocjacje tyczące filiżanki kawy, którą miano mu podać na tarasie - dziarski i odprężony stanął właśnie w drzwiach kawiarni. Radosne spotkanie obu przyjaciół zmąciły ryki kierowcy. - Gdyby to był mój mercedes, Charlie, raczej bym go przestawił, zanim zostanie zepchnięty na bok. - O, Boże. - Charlie podszedł do wozu, wymachując rękami w przepraszający (we własnym mniemaniu) sposób. - Pardonnay, pardonnay. Strasznie mi przykro. Następnie wycofał samochód z placu, mijając o włos stół na krzyżakach i miejscowego psa. Pojawiła się madame z kawą. Rozglądała się wokół, na próżno wypatrując klienta, który złożył zamówienie. Kręcąc głową, zwróciła się do Maxa: - Zawsze daję się na to złapać - poskarżyła się. - Wchodzą, załatwiają swoją potrzebę i znikają. Jak gdybym prowadziła pissoti?re. Max wyjaśnił sprawę, zamówił też kawę dla siebie oraz - w ramach ofiary przebłagalnej - dla robotników z ciężarówki. Rozparł się na krześle i wystawił twarz do słońca, uśmiechając się na myśl, że Charlie zostanie kilka dni. Miło będzie pokazać przyjacielowi inne życie, zwłaszcza że mają do towarzystwa piękną dziewczynę, przy której Charlie da z siebie wszystko. Panamy trzeba się jednak będzie pozbyć. Przywodziła na myśl stroje lubiane przez ów typ Anglików, którego nie znosił - głośnych, różowych i zarozumiałych. Charlie z pewnością nie był jednym z nich. - Przepraszam za ten popis. - Charlie zdjął blezer, zawiesił go na oparciu krzesła, po czym usiadł. - Dobrze wyglądasz, stary draniu. Służy ci życie na południu. Ale mówiłeś, zdaje mi się, że to cicha mieścina, gdzie nic się nie dzieje. Co to za zamieszanie? Zawiadomiłeś ich o moim przyjeździe? Robotnicy zaczęli wznosić rusztowanie pod drewnianą estradę. Pozostawiono wolną przestrzeń na tańce; z pozostałych trzech stron ustawiono stoły i ławki. - Wieczorem odbywa się doroczna zabawa - wyjaśnił Max. - Wyżerka, tańce, iluminacje i sztuczne ognie. Może nawet balony. Przed wyjściem kupię dla nas bilety w kafejce. Sam nie wiesz, jakie masz szczęście: będziesz mógł poznać wszystkich, od mera po córkę piekarza. Na wzmiankę o młodej i niewątpliwie apetycznej kobiecie Charlie zatarł dłonie i spojrzał z nadzieją. - Lepiej odświeżę swoją francuszczyznę. Nigdy nic nie wiadomo. - A jak tam twoja amerykańszczyzna? Spojrzał na Maxa z namysłem. - Chcesz mi o czymś powiedzieć? Max streścił historię przybycia Christie, łącznie z wizytą u prawnika i epizodem z rondlem. - A - ucieszył się Charlie. - Właśnie miałem spytać, co ci się stało w głowę. Więc narzucałeś się ze swoją chucią biednej, bezradnej dziewczynie? Cóż z ciebie za odrażający brutal. Niewolnik testosteronu. Wstydź się. - Skoro koniecznie chcesz wiedzieć, Charlie, ona nie jest w moim typie, to blondynka. Znasz moje zdanie na temat blondynek. Przyjaciel uniósł palec. - Po prostu miałeś pecha, że poznałeś moją siostrę. - Pokręcił głową i dodał po chwili: - Jak my wszyscy. Prawdę mówiąc, znałem kilka bardzo przyjemnych blondynek. Opowiadałem ci może o tej, którą znalazłem kimającą w jakimś mieszkaniu przy Eaton Square, kiedy przyszedłem wymierzyć pokoje? Max zbył śpiącą blondynkę lekceważącym gestem. - Tak się składa, że mam raczej na oku pewną młodą damę z wioski. - I uświadamiając sobie, jak afektowanie to zabrzmiało, dodał pośpiesznie: - Ale Christie jest fantastyczna. Na pewno ją polubisz. - Ładna? - Bardzo. I sporo wie o winach. Będziecie sobie mogli razem gulgotać i spluwać. Zamówili jeszcze po kawie i Max przeszedł do opowieści o tym, czego się dowiedział z wyznań Roussela poczynionych w cave. Brwi Charliego, nigdy niepozostające długo w jednym miejscu, unosiły się przy każdej kolejnej rewelacji. - Wygląda mi na to - zaczął - że możesz nieźle wyjść na tym winie. Strasznie bym je chciał spróbować. - A ja strasznie bym chciał wiedzieć, kto je kupuje. Poprosiłem Roussela, żeby ściągnął kilka butelek i przyniósł do domu. Jest jeszcze młode, leżakuje w beczkach od października. Ale zorientujesz się, jak smakuje. Podczas gdy rozmawiali, niewielki van o jaskrawym kolorycie, ze wściekle różowym napisem Monsieur La F?te na żabiozielonym boku, przepchnął się przez plac i zaparkował obok estrady. Kierowca, zapewne Monsieur La F?te we własnej osobie, podłączył do głośników ustawionych na rusztowaniu wzmacniacz i mikrofon. Odszedł na bok, zapalił papierosa, po czym włączył aparaturę. Plac wypełniły elektroniczne zgrzyty i beknięcia, płosząc gołębie i niepokojąc psa, który podniósłszy łeb, zaskowyczał. Kierowca podregulował kilka pokręteł i włączył mikrofon. - Un... deux... trois... Bonjour Saint-Pons! Rozległy się kolejne trzaski. Pies zacisnął wargi i wycofał się do kawiarni, gdzie znalazł względny spokój pod maszyną do gry w pinball. - Błogosławiony spokój wiejskiego życia - skomentował Charlie. - Nic mu nie dorówna. Kiedy przyjechali do domu, zastali madame Passepartout czatującą przy drzwiach wejściowych, skąd niecierpliwie wyglądała przybycia młodego angielskiego milor. Przez jedną okropną chwilę Maxowi wydawało się, że kobieta dygnie; na szczęście zadowoliła się pełnym skrępowania uśmiechem i uściskiem dłoni. - Enchanto, madame - przywitał się Charlie, uchylając kapelusza - enchanto. Odpowiedział mu kolejny desperacki uśmiech i zaczątki rumieńca. Zaprowadzili gościa do jego sypialni na piętrze, gdzie madame spulchniła poduszki i ostentacyjnie poprawiła karafkę oraz portret królowej, na wypadek gdyby ich nie zauważył. Charlie rzucił walizkę na łóżko, otworzył ją i wyjął splątany kłąb brudnych ubrań, połówkę wędzonego łososia oraz dwie paczki kiełbasek. - Proszę... lepiej to schowaj do lodówki, zanim się zepsuje - powiedział, wręczając prezenty Maxowi. - Ja się tym zajmę. - Madame Passepartout jak jastrząb rzuciła się na bieliznę do prania, chwytając ją w objęcia. - Monsieur lubi koszule i chusteczki do nosa wykrochmalone czy au naturel? Rozpromienił się i pokiwał głową z błogim niezrozumieniem: - Splendide, to bardzo miłe - madame natomiast poinformowała Maxa, że przygotowała prosty posiłek złożony z crespeou i sałaty, i wypadła z pokoju, by powierzyć brudne rzeczy wątpliwym kompetencjom starożytnej pralki w pomywalni. Max pokręcił głową. - Będziesz musiał do tego przywyknąć. Obawiam się, że ona uważa cię za wykwintnisia. Przysiadł na skraju łóżka, podczas gdy Charlie wypakował resztę ubrań i zaczął je układać w szafce. - Najpierw coś zjemy, a potem wszędzie cię oprowadzę. - Na razie wygląda nieźle. To zdecydowanie chateau, powiedziałbym. Pomniejsze chateau, naturalnie, ale posiadające wszelkie cechy posiadłości, co w dzisiejszych czasach liczy się bardziej niż niewygody zamku z prawdziwego zdarzenia. Masz wrażenie, że znajdujesz się w rezydencji, która mogłaby mieć salę balową, lecz nie musisz sobie zawracać głowy utrzymaniem samej sali. Chwytasz, o co mi chodzi? W każdym razie jest to prawdziwa perła architektury z początków osiemnastego stulecia, której oryginalny wystrój pielęgnowano z troską przez pokolenia. Imponująca, naturalnie, i otoczona własnymi gruntami uprawnymi, odsunięta od świata, lecz nie izolowana od niego. Prawie jakbym widział prospekt reklamowy. Ci goście z Monte Carlo urwaliby ci głowę, byle ją dostać w swoje łapy. Och, zapomniałem. - Rozwinął zwiniętą w rulon parę spodni i wyjął ze środka butelkę Laphroaig. - Mam nadzieję, że nadal pijasz whisky. No, dobra. A gdzie piękna lokatorka? Christie spędziła poranek nad przewodnikami i mapą Europy, próbując podjąć decyzję, dokąd się udać. Londyn? Wenecja? Paryż? Gdy weszli, podniosła wzrok znad kuchennego stołu. - Christie, to jest Charlie. Max zobaczył, jak przyjaciel szeroko otwiera oczy. Charlie przygładził włosy i wyciągnął rękę. - Bardzo miło cię poznać. Już myślałem, że dziś wieczorem będę musiał tańczyć z Maxem. Dziewczyna zachichotała. Stali i patrzyli na siebie uśmiechnięci, kiedy Max poszedł po kieliszki i butelkę wina z lodówki. Madame Passepartout wynurzyła się z pomywalni i przyjrzała uważnie obojgu - wciąż milczącym, wciąż uśmiechniętym. Wyraźnie zadowolona z tego, co zobaczyła, na palcach podeszła do otwierającego butelkę Maxa. - Monsieur Max - zagrzmiała nieznacznie tylko ściszonym głosem, będącym w jej mniemaniu konspiracyjnym szeptem - oni chyba woleliby zjeść tylko we dwoje. - Co takiego? Nonsens. Nie widzieliśmy się z Charliem całe wieki. Mamy mnóstwo spraw do obgadania. Madame prychnęła. Trzeba być kobietą, by dostrzec pewne rzeczy. *** Max zamierzał podczas posiłku omówić bardziej szczegółowo sprawę wina Roussela, lecz zamiast tego miał okazję poznać stosowaną przez Charliego technikę sprzedaży - sprzedaży siebie, oczywiście, lecz pod pozorem zachwalania uroków Londynu w porównaniu z Wenecją lub Paryżem. - Czy masz pojęcie - perswadował właśnie dziewczynie - że o tej porze roku w Wenecji jest więcej turystów niż gołębi? To święta prawda. Poza tym wystarczy jeden fałszywy krok i lądujesz w kanale, a zaraz potem wpada na ciebie gondola. Cholernie niebezpieczne miejsce. Co do Paryża, cóż, na lato zamykają całe centrum; będziesz miała szczęście, jeśli nie wyłączyli metra. Wszyscy paryżanie siedzą na południu, nad morzem, albo w tych swoich nędznych uzdrowiskach płuczą wątroby wodą mineralną. Tymczasem w Londynie jest wszystko: teatry, kluby, puby, sklepy, restauracje, beefeatersi, pałac Buckingham, Notting Hill - tylko pomyśl, jakie pocztówki możesz stamtąd wysyłać do kraju - klimat, który fantastycznie wpływa na cerę, taksówkarze mówiący po angielsku... to znaczy, naturalnie wszyscy mówią po angielsku. - Uau - odparła Christie. - Niezłe. Sięgnęła przez stół i wsunęła Charliemu serwetkę za kołnierzyk, ratując ją przed wpadnięciem do sałatki. - Serio, to dużo znaczy, szczególnie gdy odwiedzasz jakieś miejsce pierwszy raz. A drugą wielką zaletą jest to, że masz tam kogoś, kto zna Londyn jak własną kieszeń i oprowadzi cię z najwyższą chęcią. - Odchylił się na krześle i poklepał w pierś. - Moi. I mam wolny pokój. Tym razem udało mu się utrzymać brwi pod kontrolą i zachować niewinną minę. Obserwując, jak tych dwoje uśmiecha się do siebie, Max miał wrażenie, jakby nie istniał. Pomyślał, że wolny pokój zapewne będzie stał pusty. - Uff. - Przerwał chwilę ciszy, wzdychając głośno z ironiczną ulgą. - Kamień spadł mi z serca. A teraz, skoro ustaliliście kwestie związane z podróżą, może moglibyśmy pogadać o winie? Max przemyślał wszystko ponownie i doszedł do tego samego wniosku: powinni doprowadzić do konfrontacji z Nathalie Auzet i nakłonić ją do wyznań - to ostatnie wydawało mu się mało prawdopodobne, a przez Christie zostało odrzucone jako niemożliwe. Albo powinni zaczekać, aż tajemnicza ciężarówka wróci we wrześniu. - I co wtedy? - spytał Charlie. - Spytamy ich grzecznie, dokąd zabierają wino? Poprosimy, by zaczekali, aż wezwiesz policję? - Pokręcił głową. - I jeszcze jedno: skąd wiesz, czy Roussel nie powiadomił już Nathalie Auzet, że zabawa skończona? Max zmuszony był przyznać, że to możliwe. - Obiecywał, że nie piśnie słowa, ale pewności nie mamy. Christie wpatrywała się ze zmarszczonymi brwiami w stojącą przed nią pustą butelkę. - Zaczekajcie chwilę - przerwała im. - Max, podobno widziałeś coś w domu Nathalie Auzet? Jakąś etykietę? - Słusznie - przytaknął. - Pamiętam, że spisałem nazwę na kartce, ale Bóg jeden wie, gdzie ją wetknąłem. - Podniósł się z miejsca. - A może byś oprowadziła Charliego, kiedy ja pójdę jej szukać? Madame Passepartout opuściła punkt obserwacyjny przy kuchennym oknie, by sprzątnąć ze stołu, i spoglądała życzliwym okiem, gdy Christie i Charlie opuszczali podwórze zatopieni w rozmowie, z głowami nachylonymi blisko ku sobie. - Tak myślałam - orzekła z wielką satysfakcją. - Un coup de foudre. Max spędził bardzo denerwującą godzinę, przetrząsając kieszenie wszystkich ubrań oraz stosy najrozmaitszych spisów i dokumentów, które upchnął w komodzie i na dnie kredensu. Nareszcie znalazł notatkę, której szukał, nabazgraną na odwrocie swojej angielskiej książeczki czekowej. Mówiła mu niewiele więcej niż w dniu, kiedy ją sporządzał. Zszedł na dół, gdzie spotkał Charliego, który wrócił z wycieczki po posiadłości w stanie wielkiego podniecenia. - To fantastyczne - oznajmił Maxowi - trzeba tylko odnowić trochę budynek... i dobudować basen; musisz mieć basen... a wartość tego wszystkiego skoczy powyżej miliona. Szterlingów, oczywiście. - Powiódł wokół fachowym okiem agenta nieruchomości. - Od tyłu chronią cię góry, ze wszystkich stron otaczają cię własne ziemie, więc nie ma problemu z sąsiadami. Ba, jeśli tylko... Max uniósł dłoń. - Charlie, zanim dasz się ponieść entuzjazmowi i zaproponujesz lądowisko dla helikopterów, spójrz na to. Czy coś ci to mówi? Przyjaciel spojrzał na nazwę i uderzył książeczką czekową o dłoń. - Coś mi świta - odparł - ale nie jestem pewien. - Spojrzał na zegarek. - W Londynie jest o godzinę wcześniej, prawda? Billy będzie wiedział. Zobaczmy, czy uda mi się go złapać. Gdy wchodził do domu, Christie patrzyła za nim z uśmiechem, który prawie nie opuszczał jej twarzy, odkąd go poznała. - Cieszę się, że się polubiliście - powiedział Max. - Znam Charliego od dwudziestu lat. Razem chodziliśmy do szkoły. Świetny facet. - Strasznie kochany - przytaknęła. - Zawsze taki jest? - Kochany? - Max wyszczerzył zęby. - Tego nie wiem, ale zawsze się zachowuje w taki sposób. Dlatego między innymi tak bardzo go lubię. Będziesz się świetnie bawić w Anglii. Na jej prośbę zaczął opowiadać o Londynie, jaki zapewne zobaczy - od Tate Modern i National Portrait Gallery po Harveya Nicholsa i targ przy Portobello Road - wspomniał też o paru rzeczach, których powinna unikać jak zarazy: pubów z plastikowym wystrojem, Piccadilly w sobotni wieczór, wszystkiego, co reklamują jako doner kebab. Właśnie przechodził do opisu co dziwaczniej szych atrakcji Soho, kiedy wrócił Charlie, kręcąc głową. - Klapa, niestety. Sekretarka twierdzi, że pojechał grać w golfa z Panem Bogiem; zdaje się, że to nieoficjalne przezwisko kupca winnego z Connaught. Tak czy inaczej, będzie w biurze jutro rano. - Rzucił książeczkę czekową Maxowi. - A teraz jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór. Nie chcę wyglądać jak przybysz z kosmosu. Co wkładacie? Zamierzam się wtopić w tłum. Max popatrzył na niego: wygniecione zimowe spodnie, czarne miejskie półbuty, rozpięta pod szyją koszula z Jermyn Street w biało-niebieskie paski, szeroka, rumiana twarz - wszystko zdecydowanie, niewątpliwie, nieustająco angielskie. Nawet fryzurę miał angielską. - Nie zabrałeś beretu? Szkoda, przydałby się. 17 W trakcie swych wypraw odkrywczych do najodleglejszych zakątków piwnicy Max natrafił na butelkę dość starego, bardzo dobrego szampana i odłożył ją na przyjazd Charliego. Teraz wycierał butelkę z kurzu, zamierzając - z braku czegoś lepszego - włożyć ją do jednego z plastikowych wiader madame Passepartout, wypełnionego lodem. Kontrast pomiędzy pospolitym błękitem wiadra i surową, poważną elegancją butelki odrobinę raził, lecz przynajmniej wino będzie chłodne. Umieściwszy butelkę w lodowym gnieździe, Max obrócił między palcami jej długą, smukłą szyjkę. Chociaż bardzo wiele musiał się jeszcze nauczyć i miał przed sobą długą drogę, zaczynał odkrywać, że cieszą go drobne przyjemności i rytuały związane z winem - przyjemności, których mieszkając w Londynie, nigdy nie miał czasu docenić. Tam bywało ono jedynie dobre lub złe, tanie lub drogie; nie miało historii - napój serwowany w barach i restauracjach z bezosobową zręcznością. Co innego we Francji. Tu Max miał uczestniczyć w całym procesie jego wytwarzania, od owocu do butelki, i wyczekiwał tego z wielką niecierpliwością. Wino stanie się jego profesją. A jak mawiał Charlie za każdym razem, gdy wtykał nos do kieliszka, nie ma szlachetniejszego zajęcia. - No i? - spytał przyjaciel. - Co powiesz? Wyszedł z domu i stanął na podwórzu z uniesionymi ramionami, czekając na uwagi. Włosy miał jeszcze mokre po kąpieli, zaczesane z czoła; nosił letnią koszulę z krótkimi rękawami w jasnozielone liście marihuany, wyłożoną na białe bawełniane spodnie. - Kupiłem ją w ubiegłym roku na Martynice - pochwalił się, wygładzając kołnierzyk - od jednego gościa na plaży. Tr?s cool, powiedział... albo ja tak to zrozumiałem. - Świetna rzecz, Charlie - uspokoił go Max. - Bez dwóch zdań. A jak ci się znudzi, możesz z niej zrobić skręta. Zajął się na powrót butelką; odkręcił drut wokół szyjki i odrobinę poluzował korek. Przytrzymywał go, czując, jak napiera na jego dłoń niczym żywe stworzenie próbujące się wyrwać na wolność. Pozwolił mu wysuwać się stopniowo, aż korek wyskoczył z szyjki ze stłumionym, syczącym westchnieniem. Charlie przyglądał się temu, kiwając głową z aprobatą. - Tak to należy robić - skomentował. - Nie znoszę ludzi, którzy potrząsają butelką, a potem odpalają korek niczym scuda. Okropne marnotrawstwo szampana. Co to za gatunek? Max wyjął z wiadra butelkę pokrytą kroplami wody. - Krug, rocznik 83. Był schowany w jakimś kącie, stryj Henry musiał o nim zapomnieć. - Na nasze szczęście. Rozlał wino, uwalniając delikatny bukiet z lekką nutą grzanek. Charlie głęboko wciągnął powietrze z zamkniętymi oczami, potem uniósł kieliszek do ucha. - To jedyny trunek na świecie, który można usłyszeć - zauważył. - Muzyka winnych gron. Zdrowie. Przez chwilę popijali w milczeniu; bąbelki szczypały ich w język. - Ale poważnie - zaczął znowu Charlie - uważasz, że koszula może być? Nonszalancka, ale nie za bardzo krzykliwa: o taki efekt mi chodzi. Swobodna elegancja, Cary Grant na urlopie; coś w tym guście. Max ruchem głowy wskazał drzwi frontowe. - Oto twoja partnerka. Ją spytaj o zdanie. Christie miała na sobie tę samą czarną suknię - idealnie wyprasowaną przez madame Passepartout - którą włożyła na kolację u Roussela, te same wesołe szkarłatne szpilki, tym razem jednak pomalowała na podobny kolor paznokcie u nóg widoczne przez wycięcia na czubkach butów. Charlie wydał przeciągłe, pełne podziwu westchnienie. Przechyliła na bok głowę na znak, że to zauważyła. - Ładna koszula - rzuciła. - Bardzo cool. Max podał jej kieliszek. - Chcę wznieść toast - oznajmił. - Za człowieka, dzięki któremu to wszystko stało się możliwe: za stryja Henry’ego, niech go Bóg błogosławi. Popatrzyli na siebie uśmiechnięci, z uniesionymi kieliszkami, pełni skrytych, zachwycających oczekiwań wobec nadchodzącego wieczoru. Poziom wina w butelce i zachodzące słońce opadały w zbliżonym tempie, więc kiedy cała trójka dotarła do wioski, nadszedł zmierzch - ciepły, różany zmierzch. Plac był zatłoczony, radosny szmer powitań i rozmów mieszał się z dźwiękami muzyki dobiegającymi z głośników. Na taras kawiarni wystawiono dodatkowe stoły, a zespół akordeonistów - czterech dżentelmenów z imponującymi wąsami, ubranych w najlepsze czarne spodnie, haftowane kamizelki i białe koszule - dopijał pastis na rozgrzewkę. Dzieci ganiały wokół lasu nóg dorosłych, a niekiedy zapuszczały się w jego ostępy. Psy - raczej pełne nadziei niż oczekiwań - snuły się w pobliżu długiego otwartego grilla, gdzie pod czujnym okiem kucharza z „Chez Fanny” skwierczało nad węglami méchoui z jagnięciny i kiełbaski merguez o barwie zaschłej krwi. Max przecisnął się przez tłum do prowizorycznego baru, gdzie Fanny we własnej osobie, skromnie osłonięta fartuchem sięgającym od szyi do kolan, hojną ręką nalewała do kieliszków vin d’honneur. - Cóż za odmiana - zauważył, wskazując fartuch. Obróciła się wolno, bez słowa, i spojrzała nań przez ramię, unosząc brwi. Pod fartuchem miała na sobie top z lawendowego jedwabiu odsłaniający praktycznie całe plecy, a poniżej niewiele więcej niż sugestię spódnicy. - Tak lepiej? - spytała. Max przełknął z trudem ślinę i poprosił o trzy kieliszki. - Mam nadzieję, że nie zamierzasz tkwić za tym barem cały wieczór? - odpowiedział. - Umrzesz z głodu. Mogę ci zarezerwować miejsce? - Hej, Fanny! Pośpiesz się z tym nalewaniem. Guichard z poczty i jego żona, oboje mocno wyperfumowani, podeszli do baru, usychając z pragnienia. - Bonsoir, monsieur Skinner. A więc czeka nas dziś wieczorem widok tańczącego Anglika? Max zabrał kieliszki i wycofał się, nabrawszy otuchy dzięki pożegnalnemu mrugnięciu Fanny. Rozejrzał się za Christie i Charliem, którzy obserwowali go od stolika przed kawiarnią. - Co was tak śmieszy? - spytał, przenosząc wzrok z jednej bezczelnie wyszczerzonej twarzy na drugą. - Nic - zapewnił Charlie. - Zupełnie nic. - Krążą wokół siebie od tygodni - rzuciła Christie. - Uważaj, Max. Myślę, że postanowiła przypuścić szturm dzisiaj wieczorem. - Jesteście niepoprawni. - Max pokręcił głową. - Cóż za wulgarne spekulacje. Starałem się po prostu być uprzejmy dla czarującej młodej damy, która, powiedziałbym... - ...nosi sukienkę wielkości chusteczki do nosa - dokończył Charlie. - Christie ma rację. Popijali wino - Charlie określił je jako młode i figlarne, ale w gruncie rzeczy mające dobre serce - podziwiając odbywającą się na ich oczach paradę. Zabawa przyciągnęła zarówno mieszkańców pobliskich wiosek, jak też kilkoro obcokrajowców z dalszych stron: Niemców o skórze w kolorze polerowanego mahoniu, których język brzmiał ostro i gardłowo na tle melodyjniejszej francuszczyzny; amerykańskich cyklistów, których widzieli wcześniej na targu, teraz ubranych jak bogaci nastolatkowie w ten szczególny rodzaj bawełny, która nigdy się nie gniecie, w nowiusieńkich tenisówkach na pneumatycznych podeszwach i oczywiście bejsbolówkach z motywami sportowymi lub militarnymi; grupę Cyganów - szczupłych, śniadych i całych na czarno - sunących przez tłum niczym rekiny przez ławicę tropikalnych ryb; kilkoro paryżan w kaszmirowych swetrach zarzuconych na ramiona dla ochrony przed trzydziestostopniowym wieczornym chłodem. Jednak, jak zauważyła Christie, nie było widać żadnych Anglików. - Ach - oświadczył Max przemądrzałym tonem zasiedziałego tubylca z dziesięciodniowym stażem - oni mieszkają przeważnie po drugiej stronie Luberon, w złotym trójkącie Gordes-Menerbes-Bonnieux. Podobno życie towarzyskie kwitnie tam znacznie bujniej niż u nas, co wieczór urządzają soirees. Prawdę mówiąc, to towarzystwo w sam raz dla ciebie, Charlie. Z pewnością uwielbiają gawędzić o cenach nieruchomości. Parę stolików dalej akordeoniści, wzmocnieni ostatnim kieliszkiem pastisu, zebrali instrumenty i wyszli gęsiego na estradę. Krzyczącemu z taśmy raperowi przerwano w pół wyzwiska, przestrzeń przed estradą zaczęła się opróżniać. Za barem Fanny zdjęła fartuch i właśnie nakładała go przez głowę swemu zastępcy, wiekowemu staruszkowi, który stał bez ruchu zahipnotyzowany bliskością podetkniętego mu pod nos décoletté. Charlie szturchnął Maxa. - Lepiej się pośpiesz, zanim tamten młody człowiek zaprosi ją do tańca - rzucił, podnosząc się z miejsca razem z Christie. - My zajmiemy miejsce przy stole. Lecz sprowadzenie Fanny okazało się procesem powolnym i znaczonym licznymi przystankami, kiedy to ściskała znajomych i klientów pod czujnym i nie zawsze w pełni aprobującym wzrokiem żon. Fanny w restauracji, zajęta licznymi obowiązkami, nie wydawała się zagrożeniem - była urocza i bardzo dekoracyjna, lecz nie niebezpieczna. Uwolniona od zawodowych powinności, w sukience sprawiającej, iż najwierniejszy mąż zaczynał marzyć o weekendzie w Paryżu, stanowiła niepożądany widok w oczach każdej małżonki, szczególnie w wieczór poświęcony piciu wina, muzyce i tańcom. Max czuł, że odniósł sukces, pokonując dystans dzielący bar od stołu - nie więcej niż piętnaście metrów - w dziesięć minut. Christie i Charlie zaanektowali cztery miejsca i litrowy dzban wina przy jednym końcu stołu, zwróconego przodem do estrady. Charlie, gdy go przedstawiano, zachował się z największą galanterią: zerwał się na nogi, nachylił nad dłonią Fanny i pomrukiwał swoje enchanto, enchanto z większym jeszcze niż zwykle entuzjazmem. Wypowiadane przezeń słowa zginęły niestety wśród pasaży i fanfar strojących instrumenty akordeonistów, więc dopiero kiedy spytała, na jak długo zatrzymał się w Saint-Pons, wyszły na jaw jego językowe kłopoty. - Twój przyjaciel nie zna francuskiego? - zwróciła się do Maxa. - Jakieś cztery słowa. Dziś wieczorem jestem jego oficjalnym tłumaczem. I starał się ile sił, przekładając uwagi Fanny na temat siedzących wokół mieszkańców wioski, coś w rodzaju nieformalnego „kto jest kim w Saint-Pons”. - Tam siedzi Borel, mer od dwudziestu lat, kochany facet, wdowiec. Robi awanse wdowie Gonnet - tej przy stole obok, która pracuje w Bureau de Poste - ale jest tr?s timide, ogromnie nieśmiały. Może muzyka doda mu odwagi. Tam, na samym końcu naszego stołu, macie Arlette z épicerie i jej męża. Jak widzicie, ona jest bardzo duża, a on bardzo mały. Powiadają, że go bije. Fanny zachichotała i przerwała, by napić się wina. Max wciągnął do płuc zapach dziewczyny i pohamował impuls, by odgarnąć jej włosy i pocałować w kark. - Ci dwoje nie wyglądają na tutejszych - zauważył, ruchem głowy wskazując kosztownie ubraną parę, która stała nieco na uboczu i zadzierając nosa, spoglądała wyniośle na tłum. Fanny prychnęła. - Villeneuve-Loubetowie, bardzo prétentieux. Mają dom w Paryżu, w szesnastej dzielnicy, i posiadłość niedaleko Aix. Ona twierdzi, że pochodzi w prostej linii od Ludwika XIV, w co wierzę bez trudu. Niezwykle do niego podobna. - Kolejny śmieszek. - To przyjaciele Nathalie Auzet. Warci siebie nawzajem. - Niezbyt lubisz Nathalie. Popatrzyła na Maxa i lekko wzruszyła nagim ramieniem. - Powiedzmy, że mamy różne zainteresowania. Max właśnie się zastanawiał, czy piękna pani notariusz pokaże się również, gdy na ramię spadła mu czyjaś ciężka dłoń. Obrócił się i zobaczył Roussela w jego stroju a la Yves Montand oraz Ludivine, olśniewającą w ciemnej purpurze. Fanny wyraźnie lubiła oboje, a kiedy Rousselowie wracali na swoje miejsca, szepnęła do Maxa: - To dobry człowiek. Był dla mnie bardzo życzliwy, kiedy otwierałam restaurację, i bardzo troskliwie opiekował się twoim stryjem... o, merde. Nadciąga ośmiornica. Max podniósł wzrok i zobaczył krępego mężczyznę w średnim wieku sunącego w ich stronę z lubieżnym uśmiechem na czerwonej twarzy. - To Gaston... dostarcza mięso do restauracji - wyjaśniła Fanny. - Potwór, ale towar zawsze ma doskonały. Będę musiała z nim zatańczyć. - Bonsoir ma jolie! - Mężczyzna zatrzymał się przed nimi i ignorując Maxa, zatoczył palcem kółko, kręcąc równocześnie otyłymi biodrami. - Grają paso doble właśnie dla nas. Fanny uśmiechnęła się z przymusem i przepraszająco ścisnęła Maxa za ramię, a następnie pozwoliła się zaprowadzić pod estradę. Gaston zbyt troskliwie objął jej odsłoniętą talię. Christie zauważyła zmartwioną minę Maxa. - Jeśli to twój rywal - powiedziała - to nie masz powodów do obaw. Słuchaj, mogę cię na chwilę zostawić? Charlie twierdzi, że jest Nuriejewem paso doble. Max robił, co mógł, by nie patrzeć na ruchliwe łapska Gastona, gdy naraz usłyszał znajomy skrzek i spostrzegł u swojego boku madame Passepartout w efektownej cytrynowo-żółtej sukni i miętowozielonych kolczykach z piór. - Nie może pan siedzieć sam. Musi pan zatańczyć. Musi pan zatańczyć ze mną. Rozejrzał się wokół zdesperowany, lecz nie było dokąd uciekać. Tak więc, z podobnym ociąganiem jak wcześniej Fanny, ruszył za swoim rajskim ptakiem. Bardzo szybko jednak zapomniał o wcześniejszych oporach. Madame tańczyła doskonale; stawiała kroki lekko i precyzyjnie, tuszowała jego błędy, prowadziła, kiedy się pogubił, okręcała go wokół siebie, kiedy trzeba, i wreszcie sprawiła, że poczuł się dużo lepszym tancerzem, niż był nim w istocie. Po pierwszych kilku minutach zgrał się z nią na tyle, że mógł się odprężyć i przyjrzeć pozostałym uczestnikom zabawy. A prezentowali oni wielką rozmaitość nie tylko tradycyjnych stylów. Najmłodsza tancereczka, sześcioletnia na oko dziewczynka o czarnych jak węgiel lokach, uczyła się kroków staroświecką metodą: stała na stopach swojego dziadka, obejmując go za nogę, by nie spaść w połowie kroku. Starzec szurał wolno, jedną ręką przytrzymując ją za ramię, w drugiej unosząc kieliszek wina. W głębi za nim Max widział Fanny, z ciałem wygiętym w łuk, by utrzymać Gastona na dystans. Kiedy zauważyła Maxa, wzniosła oczy do nieba i zgrzytnęła zębami. Jej partner wziął to za uśmiech zadowolenia; wyszczerzył się jeszcze obleśniej. Rousselowie tymczasem pokazywali całej wsi, jak powinno się tańczyć paso doble: ciała blisko, plecy i ramiona wyprostowane, małe palce elegancko odgięte. Przy każdej zmianie kierunku obie głowy poruszały się w tym samym momencie, jak gdyby pociągnięte niewidzialnym sznurkiem, a Ludivine podkreślała obrót szybkim uniesieniem stopy. Max wskazał ich madame Passepartout, która sama niezgorzej wykonywała tę sztuczkę; skinęła głową. - W młodości zdobywali medale - wyjaśniła. - Proszę uważać na kroki, monsieur Max. Na palcach, na palcach. Tańczył więc na palcach, kierowany lekkimi ruchami swojej partnerki, która prowadziła go teraz po obwodzie parkietu. Na jego najdalszym krańcu, tam, gdzie cień był najgłębszy, zauważył Christie i Charliego: splecionych, niemal bez ruchu, straconych dla świata. Madame Passepartout skwitowała ten widok pełnym satysfakcji „aaa!” i porwała Maxa w kierunku światła; przy obrocie pierzasty kolczyk musnął go po policzku. Odprowadził madame do stolika, przy którym siedzieli jej znajomi, i podziękował za lekcję. Zauważył, że Fanny schroniła się przy grillu i napełnia talerze. Podszedł do niej od tyłu; wzdrygnęła się, kiedy dotknął jej ramienia. Gdy zobaczyła, że to on, natychmiast się rozpogodziła. - Przepraszam - mruknęła. - Myślałam, że wrócił po więcej. Co za emmerdeur. Żeby się go pozbyć, powiedziałam, że muszę cię nakarmić. - Podsunęła mu talerz z czarno-różowymi plastrami jagnięciny i złotobrązową zapiekanką z ziemniaków. - Chociaż wyglądało, że świetnie się bawisz z Mimi - dodała, wydymając ostentacyjnie wargi. - Z każdą tak tańczysz? - Tak jej na imię? Mimi? Nie wiedziałem. Doskonałe imię dla kogoś, kto tańczy jak ona, pomyślał. Po powrocie do stołu Max stwierdził, że Christie i Charlie wciąż jeszcze kryją się w mroku; nareszcie poczuł, że ma Fanny tylko dla siebie. - Wiesz - zaczął - to pierwszy raz, odkąd się poznaliśmy, kiedy jesteśmy sami... jeśli nie liczyć tej półtorej setki ludzi wokół. Spojrzała na niego, otwierając szeroko ciemne oczy. - Jakich ludzi? Delikatnie dotknął jej policzka grzbietem dłoni, zapominając o jedzeniu. - Wiesz co, myślę... - Na apetyt nie ma nic, absolutnie nic lepszego niż żywe paso doble. - Był to Charlie: wymięty, lekko oszołomiony i ogromnie szczęśliwy. - Też powinieneś spróbować. - Otrząsnął się z rozmarzenia na chwilę wystarczająco długą, by zobaczyć wyraz twarzy Maxa. - Och. Cholera. Przepraszam... przeszkodziłem wam. Co za dureń ze mnie. Stał jak wrośnięty w ziemię, niezręczny i zawstydzony, skręcając się z poczucia winy. Fanny roześmiała się i lekko przycisnęła udo do nogi Maxa. - Co on mówi? - Martwi się, że nam jedzenie wystygnie. - Max spojrzał na niemal komicznie skrzywioną twarz przyjaciela. - Śmiało, Charlie, siadaj. Co robiliście z Christie? Wyraz szczęścia powrócił. - Poszła po jedzenie. Urocza dziewczyna. Fantastyczny wieczór. - Uśmiechnął się promiennie do Fanny. - Bello fiesta... o, właśnie idzie. Christie postawiła talerze na stole i usiadła, kręcąc głową. - Jest tu ta twoja prawniczka, jeśli cię to interesuje. Zdaje się, że chciała mnie poprosić do tańca. - Charlie spojrzał zaskoczony. - Max, ty mu wytłumacz. Podczas gdy oni jedli, Max wyjaśnił - w dwóch językach, ze względu na Fanny - po czym wszyscy wyciągnęli szyje, by zobaczyć, gdzie siedzi Nathalie. Fanny zauważyła ją pierwsza - przy jednym stole z Villeneuve-Loubetami i szczupłym, modnie ubranym mężczyzną w średnim wieku, którego z prychnięciem nazwała accessoire Nathalie. Prawdę mówiąc, Maxa ucieszył widok notariuszki. Mało prawdopodobne, by się zjawiła, gdyby Roussel napomknął jej o winie. Zresztą wino mogło poczekać do następnego dnia. Akordeoniści zakończyli pierwszą, bardzo porywającą część występu i wrócili do kawiarni, gdzie rzucili się spragnieni na pastis, tymczasem dyskdżokej dostroił głośniki. Rozległo się kilka trzasków i nastrój zmienił się nagle. Niespodziewanie cały plac wypełnił leniwy, matowy, nieskończenie zmysłowy głos Diany Krall. Śpiewała po angielsku, lecz przesłanie było zrozumiałe dla wszystkich, raczej zew miłosny niż piosenka: There may be trouble ahead, But while there’s moonlight and music, And love and romance, Let’s face the music and dance*. [*(ang) Któż wie, ile czeka nas trosk, / Lecz póki trwa blask księżyca i muzyka, / Miłość i namiętność, / Dajmy się ponieść melodii i tańczmy] Max wstał i ujął lekko Fanny za nadgarstek, wyczuwając czubkami palców bicie jej pulsu. Christie uśmiechnęła się do nich szeroko i mrugnęła. - Tańczcie, jakby nikt nie patrzył. I tak zrobili, obserwowani przez le tout village - z wyjątkiem Gastona - z największą aprobatą. 18 Następnego dnia madame Passepartout zjawiła się niezwykle późno, wchodząc cicho, niemal ukradkiem. O jeden taniec za dużo, o jeden kieliszek za wiele ubiegłego wieczoru sprawiły, że czuła się niezwykle krucha i bezbronna, co z kolei skłoniło ją do spokojniejszego traktowania codziennych obowiązków. Okiennice zostały delikatnie uchylone, a nie pchnięte energicznym ruchem, odkurzacz zaś, ten dręczyciel obolałych głów, pozostał na razie zamknięty w szafie pomywalni. W domu panował spokój i - jeśli nie liczyć odległych jęków kanalizacji - cisza. Ciekawość madame pracowała na najwyższych obrotach. Wraz ze swoimi przyjaciółkami, podobnie jak reszta wioski, obserwowała z żywą uwagą taniec Christie i Charliego oraz Fanny i Maxa. Wyciągnięto pewne wnioski, po czym - wyłącznie z życzliwego zainteresowania - oddelegowano madame Passepartout, z racji uprzywilejowanej pozycji mającą dostęp do każdego zakamarka domu, by owe wnioski potwierdziła. Stała teraz niezdecydowana na środku kuchni, szukając inspiracji. Jaki pretekst - jaki wiarygodny pretekst - wynaleźć, by zajrzeć do sypialni i policzyć głowy? Zerknęła na kuchenny zegar i stwierdziła, że dochodzi dziesiąta trzydzieści. W tym momencie, pod natchnieniem artykułu przeczytanego w magazynie „Télérama”, zaświtał jej idealny plan działania. Był to wywiad ze znanym angielskim aktorem filmowym, opisywanym jako un vrai Cockney. Według niego Anglik najchętniej rozpoczyna dzień od wypicia w łóżku herbaty wczesnym rankiem - porządnej herbaty, tak mocnej, że można w niej postawić łyżeczkę. Madame nalała wody do czajnika i przygotowała tacę: imbryk, filiżanki i spodki, cukierniczka, niewielki dzbanuszek mleka (dziwaczny zwyczaj, ale podobno uwielbiany przez wyspiarzy). Znalazła paczkę earl greya, zapewne pamiętającą jeszcze czasy stryja Henry’ego, i zaparzyła ją na sposób angielski, pozostawiając dwie torebki we wrzątku tak długo, aż płyn w imbryku nabrał barwy kreozotu. Weszła na piętro, zawahała się chwilę, po czym skręciła w lewo, w stronę sypialni Charliego. Zapukała i nasłuchiwała z przechyloną głową. Cisza, żadnej odpowiedzi. Zastukała więc znowu i pchnęła drzwi. Zobaczyła typowy dla kawalera kłąb nieświeżych ubrań ciśniętych na fotel w kącie, lecz ani śladu samego Charliego. Łóżko było nietknięte, podobnie koniak. Monarchini uśmiechała się po królewsku z fotografii w ramce; madame Passepartout przyłapała się na tym, że sama uśmiecha się również. Para młodych niewątpliwie przebywała gdzieś indziej. - Tak jak myślałam - mruknęła do siebie. Szkoda jej było, by świeżo zaparzona herbata się zmarnowała, postanowiła więc złożyć wizytę w sypialni Maxa. Zastała w niej jednak to samo. Kolejny pusty pokój, kolejne łóżko, w którym nikt nie spał ostatniej nocy. Wróciła na podest, zastanawiając się nad następnym krokiem - czy byłoby rzeczą niestosowną zajrzeć do pokoju Amerykanki? Nie, oczywiście, że nie - gdy usłyszała dźwięk hamującego przed domem samochodu. Ruszyła na dół tak szybko, jak pozwalała jej na to taca; ledwie dotarła do kuchni, do środka wpadł Max: rozczochrany, nieogolony, z bagietką i torbą croissantów w ręce oraz twarzą promieniejącą szczęściem. - Co za ranek! - oznajmił i ku wielkiemu zaskoczeniu madame Passepartout ucałował ją głośno w oba policzki. - Jak się pani dzisiaj miewa, droga madame? Właśnie wracam z wioski... piękny, piękny dzień. Już pani wypoczęła po tańcach? Kładąc bułkę i rogaliki na stole, zauważył tacę z nakryciami dla dwóch osób. - Cóż to ma być? Obsługa hotelowa? - To dla monsieur Charlesa, ale nie ma go w pokoju. - Nie! Naprawdę? Może zabłądził w drodze powrotnej. - Ale jego samochód stoi przed domem. - Madame przybrała swój najniewinniejszy wyraz twarzy. - Gdzie on może być? - Zastanawiam się tak samo jak pani. - I zapewne oboje doszliśmy do tego samego wniosku, dodał w myślach. - Zaglądała pani może przypadkiem do pokoju młodej damy? - Oczywiście, że nie. Cóż za pomysł! - Prychnęła oburzona, że można ją posądzać o coś podobnego, i szybko zmieniła temat. - A pan, monsieur Max, jak pan spędził wieczór? Jeśli mogę tak powiedzieć, doskonale się pan zapowiada, jeśli chodzi o paso doble. - Ach, byłem w ramionach profesjonalistki. A przypominając sobie inne ramiona, które opuścił zaledwie przed półgodziną, miał tyle przyzwoitości, by się zaczerwienić. Madame Passepartout poczuła się teraz mniej lub bardziej usatysfakcjonowana wynikami śledztwa; będzie mogła donieść przyjaciółkom nie o jednej, lecz dwóch pustych sypialniach. Zabrała się do parzenia kawy, a kiedy wspaniały zapach świeżo zmielonego ziarna rozniósł się po kuchni, podzieliła się z Maxem własnymi wspomnieniami i wrażeniami na temat wieczoru. Zdarzył się incydent - być może monsieur Max nie zauważył - kiedy Gaston, dostawca mięsa, który w powszechnej opinii okropnie się upił, próbował pogłaskać derri?re maître Auzet, za co dostał tak silnie po twarzy, że widać było na niej odcisk dłoni. Amerykanie zakończyli wieczór na fali wina i popularności, kiedy na znak podziwu podarowali swoje bejsbolówki akordeonistom. Córka piekarza... hm, im mniej się powie o córce piekarza i tym młodym Cyganie, tym lepiej. A mer zebrał się wreszcie na odwagę i zatańczył z wdową Gonnet. W sumie bardzo udana f?te. Max słuchał jednym uchem, myślami wciąż będąc przy Fanny, kiedy Charlie - również rozczochrany i uśmiechnięty od ucha do ucha - przyszurał do kuchni ubrany jedynie w pasiaste bokserki w ogórkowo-łososiowych barwach Garrick Club. - A, tu jesteś - przywitał Maxa. - Wszędzie cię szukałem wczoraj wieczorem. - Zatrzymały mnie pilne sprawy. Wiesz, jak to jest. Weź sobie bułkę. Przyjaciele usiedli przy stole nad kawą i croissantami, szczerząc się do siebie niczym zdobywcy głównej nagrody na loterii, lecz, jak to Anglicy, nie mając zamiaru dzielić się intymnymi szczegółami. Nie było to konieczne: wszystko mieli wypisane na twarzach. W końcu madame Passepartout pogroziła im odkurzaczem i przegnała z kuchni. - Boże, jak to przyjemnie wygrzewać się na słońcu - westchnął Charlie. Dopijali kawę na dziedzińcu; gołębie przechadzały się napuszone niczym politycy na zjeździe partyjnym, chłodny i rześki szmer fontanny niósł się w ciepłym powietrzu. Charlie wskazał kamienny zbiornik. - Hodujesz tam ryby? Max spojrzał na ciemną, nieprzeniknioną powierzchnię i pokręcił głową. - Z tego co wiem, może tam grasować pół tuzina rekinów, ale woda jest tak brudna, że nie sposób ich zobaczyć. Chcę ją spuścić jesienią i wszystko oczyścić, może potem kupię parę karpi i zasadzę lilie wodne. Charlie popatrzył na niego uważnie. - A więc się zdecydowałeś. Zamierzasz tu zostać. - Chcę spróbować, tak. Przyjaciel klepnął go po plecach. - Słusznie. Sam bym tak postąpił. No, dobra, a jakie są plany na dzisiaj? Myślałem, żeby zabrać Christie do wioski na jakiś posiłek. Max spojrzał nad rzędami winorośli; nigdzie nie było widać traktora. Roussel najwyraźniej przesadził z paso doble ubiegłej nocy i padł wyczerpany tańcem. - Mógłbyś zadzwonić do swojego kumpla Billy’ego? - spytał. - Przekonajmy się, czy nasze wino jest coś warte. Minęły prawie dwie godziny, zanim Charlie wrócił, tym razem w towarzystwie Christie. Oboje radośni, prosto spod prysznica i odrobinę zawstydzeni. Max właśnie kończył rozmowę telefoniczną. - Zarezerwowałem wam stolik - wyjaśnił. - To znaczy nam. Fanny nie mówi po angielsku, więc pomyślałem, że możecie potrzebować pomocy przy menu. - Z pewnością dalibyśmy... - Christie dźgnęła Charliego łokciem; urwał gwałtownie, lecz wybrnął z wdziękiem - to bardzo miło z twojej strony. Wiesz, byłem kiedyś w Cannes... wiele lat temu, kiedy jeszcze słabo znałem francuski... i zamówiłem jedyną pozycję z menu, która wydawała się znajoma; coś, co się nazywało omelette nowegienne. Poprosiłem do tego o frytki. I dranie mi to podali. Nikt mi nie wyjaśnił, że to był pudding. *** Jean-Marie Fitzgerald ponownie zsumował liczby, przez chwilę przyglądał się im zadowolony, po czym zamknął niewielki, dość już zniszczony notes, gdzie przez ostatnich kilka lat zapisywał szczegóły transakcji winem - szczegóły, jakie lepiej ukryć przed oczyma urzędników. Obrócił się na krześle i z regału za biurkiem wyjął tom „Skąpca” Moliera oprawny w spękaną skórę, którego wycięte strony tworzyły wygodną, lecz dyskretną skrytkę. Wszystko było w najwyższym stopniu satysfakcjonujące. Na koncie w Luksemburgu zgromadził dość euro, by stać się człowiekiem zamożnym. Jeszcze rok lub dwa i będzie zabezpieczony do końca życia, mając więcej niż potrzeba na pied-a-terre przy Park Avenue oraz dom i jacht na słonecznych, rozkosznie wolnych od podatków Bahamach. Im szybciej, tym lepiej, pomyślał. Czuł się zmęczony Bordeaux i tutejszym nieustającym zaabsorbowaniem winem, choć, musiał przyznać, wino mu służyło. Wino oraz leżąca w ludzkiej naturze łatwowierność. Dostrzegał tylko jeden problem, który mógł zaburzyć jego świetlaną przyszłość, poza tym doskonale zaplanowaną: ów Anglik, który jak na gust Fitzgeralda wykazywał nieco zbyt wielkie zainteresowanie winnicą. Tegoroczny zbiór był bezpieczny; ekspertyzy i badania pozwolą odsunąć ostateczny raport enologa na okres dobrze po zbiorach. Ale potem? Gdyby tylko Anglika dało się nakłonić do sprzedania ziemi... Fitzgerald zanotował sobie, by porozmawiać z Nathalie. Dobrze wiedział, że potrafi być niezwykle przekonująca. *** Kiedy Christie, Charlie i Max dotarli do wioski, prawie nie dostrzegli śladów zabawy z poprzedniego wieczoru. Zostały sznury kolorowych żarówek, zwisających wśród liści platanów niczym egzotyczne owoce, lecz stoły, ławki i estrada zniknęły, rozmontowane i załadowane na ciężarówkę, która zawiezie je na następną f?te. Kilkoro turystów leniuchowało na tarasie kawiarni, a z jej wnętrza dobiegało plaskanie kart, punktujące niekończącą się rozgrywkę toczoną przy stoliku w głębi przez czterech omszałych dżentelmenów. Plac był pusty, nie licząc jednej czy dwóch postaci, sunących pośpiesznie z chlebem w dłoni, spóźniających się na posiłek. Do Saint-Pons powróciła normalność. Tylko bystry obserwator zauważyłby różnicę w sposobie, w jaki Fanny traktowała Maxa w porównaniu z innymi lubianymi klientami. Być może dotykała jego policzka sekundę lub dwie dłużej, gdy wymieniali pocałunek, a jej udo muskało jego ramię, kiedy odbierała zamówienie. Ten sam obserwator spostrzegłby też kokieteryjny ruch bioder, gdy odchodziła do kuchni. Na ogół jednak, jak zauważył Charlie, okazała się ideałem dyskrecji i dziewczyną, którą zdecydowanie można przedstawić matce. - A teraz - wyjął z kieszeni spodni pogniecioną kopertę i wygładził ją na stole - twoje tajemnicze wino. - Wyciągnął w stronę Maxa pusty kieliszek, by przyjaciel go napełnił, sam tymczasem przeglądał notatki. - Billy nieźle się napracował, zanim dotarł do rozmaitych szczegółów, ale zna się na swojej robocie. Jestem pewien, że dokładnie sprawdził wszystkie fakty, nawet jeśli trochę trudno w nie uwierzyć. Przede wszystkim nie byłoby nas stać na taki trunek. Bynajmniej nie należy do znanych, nie licząc kręgu koneserów z prawdziwego zdarzenia, dysponujących, jak to nazywa Billy, pokaźnymi funduszami. To nowe zjawisko w tym biznesie: wina z garażu - pamiętasz, Max? - z niewielkich winnic o bardzo ograniczonej produkcji. W ostatnich kilku latach wszyscy się na nie rzucili jak szaleni, zdrożały więc tak, że od cen oczy wyszłyby wam na wierzch; coś w sam raz dla snobów, którzy mają więcej kasy niż rozumu. Umilkł, upił łyk z kieliszka i popatrzył na Maxa. - Prawdę mówiąc, właśnie o tym mówiłem podczas naszej pamiętnej kolacji w Londynie. Szkoda, że stryj Henry nie zostawił ci kawałka ziemi w Bordeaux. Tak czy inaczej - ciągnął - za wino z tej konkretnej winnicy płaci się bardzo poważne sumy: trzydzieści do czterdziestu tysięcy dolarów za skrzynkę - i to w hurcie, o ile uda się je kupić w ten sposób. Trzeba mieć szczęście, bo produkcja nigdy nie wynosi więcej niż kilkaset skrzynek rocznie. Prawie wszystko jedzie do Azji, odrobina do Stanów, odrobina do Niemiec, ale ani kropli do Francji. Nie pytajcie mnie dlaczego. I bardzo niechętnie się z nim rozstają. Degustacja wyłącznie za zaproszeniem i jedynie poprzez wyłącznego przedstawiciela. Zobaczmy... - Charlie odwrócił kopertę i mrużąc oczy, przyjrzał się bazgrołom na odwrocie. - A tak, tu mam jego nazwisko. To chyba facet, chociaż z francuskimi nazwiskami nigdy nie wiadomo. Niejaki Jean-Marie Fitzgerald. Max, który właśnie przełykał, omal się nie zakrztusił. - Kto? - Przecież my go znamy. - Christie nachyliła się, żeby sprawdzić nazwisko. - Ilu Jean-Marie Fitzgeraldów może mieszkać w Bordeaux? Charlie powiódł wzrokiem po ich zdumionych twarzach. A kiedy Max opowiedział mu o odwiedzinach Fitzgeralda w winnicy, liczba zdumionych oblicz wzrosła do trzech. - Jeśli to jest ten sam facet - zaczęła Christie - to co tutaj robił, udając... - ...enologa poleconego przez Nathalie Auzet? - dokończył Max. - Która, jak wiemy, coś knuje. Zabrali się do zaniedbanego pierwszego dania, jedząc w skupionej ciszy, dopóki z talerzy nie znikł ostatni plasterek jambon cru i ostatni kawałek słodkiego melona z Cavaillon. - Jedynie myślę na głos - zastrzegł się Max - ale załóżmy, że wino Roussela... nasze wino... za które Nathalie Auzet płaci gotówką i co roku wysyła ciężarówką... załóżmy, że ono trafia do Fitzgeralda... - Stracił wątek, bo jego ucho musnęła pierś Fanny, która przyszła zebrać talerze. Otrząsnął się z wrażenia i mówił dalej: - I załóżmy, że je butelkuje, nalepia szpanerską etykietkę i podbija cenę. Charlie sprawdził na kopercie. - Dobrze zapisałem nazwę, tak? Le Coin Perdu, tak było na nalepce, którą widziałeś? Max skinął głową i odchylił się na krześle. - Co za szuja. Ale gdyby się udało przeprowadzić coś takiego, można by zbić fortunę. Najlepsze gatunki z Luberon chodzą po dwadzieścia, dwadzieścia pięć doków za butelkę. Daj takiemu winu etykietę Bordeaux, ogranicz podaż, wymyśl jakąś przekonującą historyjkę i cena poszybuje do nieba. Christie pokręciła głową. - Ludzie by się połapali. Nie są aż tacy głupi. - Nie dałbym za to głowy - wtrącił Charlie. - Zdziwiłabyś się, do czego są zdolni. Poza tym pamiętaj, tu chodzi o wino; nowe szaty cesarza w butelce. Podziękował skinieniem głowy, kiedy Fanny postawiła przed nim talerz moules farcies pachnących masłem, pietruszką i czosnkiem. - Powiedzmy, że bardzo dyskretnie dajesz cynk jednemu czy dwóm najlepszym kupcom i w zaufaniu oferujesz im bajecznie ekskluzywny trunek... mało prawdopodobne, by ich klienci zaprotestowali. Nowe szaty cesarza w butelce - powtórzył, nadziewając małża na widelec, wyraźnie zadowolony ze swojego porównania. - Natura ludzka pracuje na twoją korzyść, chwytasz? Wyszukujesz jelenia, dopieszczasz jego ego, schlebiasz mu nieprzyzwoicie; opowiadasz, jak bardzo podziwiasz jego smak i wyrafinowane podniebienie. Potem mu wmawiasz, że to ukryty skarb - ten stary numer nie raz się sprawdził w handlu nieruchomościami, słowo ci daję - i że chcesz, by to on był jednym ze szczęśliwców, którzy go poznają. Tacy ludzie marzą, by zostać pierwszymi, którzy odkryli wielkie wino. I co najważniejsze - Charlie z emfazą dźgnął powietrze widelcem - prosisz, by się podzielił tajemnicą tylko z kilkoma zaufanymi klientami. Reklama zepsułaby wszystko. Jak się nad tym zastanowić, to pewnie dlatego nie sprzedają go we Francji. Żabojady zadawałyby niewygodne pytania. - Uniósł brwi, patrząc na pozostałą dwójkę. - No? Mogłoby wypalić, prawda? Wydawało się to mało prawdopodobne. Chociaż, jak powiedziała Christie, jeszcze bardziej nieprawdopodobne - wręcz niewyobrażalne - wydawało się, by ktoś zapłacił pół miliona dolarów za jedną jedyną butelkę wina. A przecież się zdarzyło. Dla Charliego był to nowy fakt, lecz natychmiast go wykorzystał. - Sami widzicie - podchwycił. - O tym właśnie mówię. W tym biznesie zdrowy rozsądek niewiele się liczy. - Co do tego, chyba masz rację - zgodziła się Christie. - Tylko jak udowodnić, że było tak, jak mówisz? Sugestie i kontrsugestie śmigały w powietrzu nad małżami, a potem nad serem. Max wykluczył powiadomienie policji, co zrujnowałoby nie tylko głównych winowajców, lecz także Roussela. Znowu zaproponowano konfrontację z Nathalie Auzet i odrzucono ją z tego samego co wcześniej powodu: mogła po prostu wszystkiemu zaprzeczyć, a nie posiadali dowodów, więc niczego jej nie mogli udowodnić. Im dłużej dyskutowali, tym bardziej oczywiste się stawało, że trzeba się skoncentrować na Jean-Marie Fitzgeraldzie. Siedzieli nad kawą, obserwując, jak wieś z wolna powraca do życia, gdy naraz Max zwrócił się do Christie: - Kto jest najbogatszym człowiekiem na świecie? - Nie wiem. Bill Gates? - George Soros? - zaryzykował Charlie. - Jakiś Rockefeller, du Pont, Rothschild... nie, czekajcie, a sułtan Tengi? Ma chłopak parę groszy. Jedyne, co Max wiedział o sułtanie Tengi, to że jest szejkiem naftowym - niewyobrażalnie, nieprzyzwoicie bogatym. Posiadał olbrzymią liczbę nieruchomości w miastach na całym świecie, lasy w Kanadzie, stada bizonów w Wyoming, złotonośne pola i kopalnie diamentów w Afryce, holdingi gazownicze w Rosji. Plotki głosiły, że pałac, gdzie spędzał większość czasu, ma czterysta pokoi, każdy umeblowany wspaniałymi antykami. Lecz nie licząc tych paru okruchów informacji, jakkolwiek powszechnie były znane, pozostawał postacią tajemniczą - rzadko występował publicznie, nie pozwalał się fotografować. Krezus samotnik. - Idealny - orzekł Max. - Będzie idealny. Charlie, nie mogłeś się zjawić w lepszym momencie. Oto co zrobimy. 19 - Nie mogę tego zrobić, jak się oboje wykrzywiacie - zaprotestował Charlie. - Zostawcie mnie samego. To ma być występ artystyczny. Jesteście pewni, że on mówi po angielsku? We francuskim nie czuję się swobodnie. - Możesz mi wierzyć - odparła Christie. - Mówi. Wyszła wraz z Maxem z pokoju, zamykając za sobą drzwi i zostawiając Charliego w ogromnym zaniedbanym salonie. Ułożył notatki i ołówek na niskim stoliku i przesunął kciukiem po wizytówce, którą dostał od Maxa: prostej i klasycznej, z nazwiskiem Jean-Marie Fitzgeralda wypisanym czcionką, jakiej używa się na mosiężnych tabliczkach. Odetchnął głęboko i sięgnął po aparat. - Oui? Słysząc głos kobiety - szorstki i lekko zniecierpliwiony - przemówił z wytwornym, rozwlekłym akcentem człowieka z wyższych sfer, jaki zwykle rezerwował dla swoich wytwornych klientów. - Dzień dobry. - Pozwolił słowom zawisnąć w powietrzu przez parę chwil, tak aby jego rozmówczyni miała czas przestawić się na język obcy. - Chciałbym zamienić słówko z panem Fitzgeraldem, jeśli nie jest zajęty. Mówił przesadnie wolno i wyraźnie. Angielszczyzna sekretarki okazała się płynna, z leciutkim amerykańskim akcentem. - Mogę spytać, jak pana godność? - Willis. Charles Willis. Ściśle rzecz biorąc, dzwonię w imieniu mojego klienta. - A jak brzmi jego nazwisko? - Obawiam się, że nie wolno mi go wyjawić nikomu... oczywiście z wyjątkiem pana Fitzgeralda. Poproszono go, by chwilę zaczekał, i uraczono kilkoma minutami nagrania muzyki kameralnej, podczas których przeczytał jeszcze raz notatki. - Pan Willis? - usłyszał zaraz potem. - Jean-Marie Fitzgerald. Czym mogę panu służyć? Christie miała rację, pomyślał Charlie. Mężczyzna mówił po angielsku niemal jak rodowity Anglik. - Mam nadzieję, że mi pan wybaczy, ale zanim przejdziemy do rzeczy, muszę prosić o zachowanie naszej rozmowy i wszelkich następnych w tajemnicy. - Charlie zaczekał, aż usłyszy wypowiedziane półgłosem zapewnienie, po czym ciągnął dalej: - Występuję jako kupiec oraz osobisty konsultant w sprawach trunków bardzo szacownego klienta, wielkiego konesera, człowieka, dla którego wino stanowi jedną z największych przyjemności w życiu. Jest to również osoba niezwykłej skromności i dyskrecji, dlatego musiałem pana prosić o dochowanie sekretu. Lecz przejdźmy do sedna: mojego klienta niedawno doszły wieści o pańskim winie, Le Coin Perdu. Polecił mi zbadać sprawę, spróbować wina i być może je nabyć. W ten oto sposób, niezupełnie przypadkiem, trafiłem do Francji. Charlie wyczuwał niemal namacalnie ciekawość Fitzgeralda. - No cóż, panie Willis - rzekł - powinienem panu odpowiedzieć, że dyskrecja jest dla mnie rzeczą równie istotną jak dla pana. Nigdy nie rozmawiamy o naszych klientach, nasze interesy pozostają całkowicie poufne. Zapewniam, że może się pan wyzbyć obaw. Nie sądzę zatem, by zawiódł pan zaufanie swego pracodawcy, zdradzając mi jego nazwisko. Muszę wyznać, że jestem niezwykle zaintrygowany. Tu cię mam, pomyślał Charlie. Zniżył głos niemal do szeptu. - Moim klientem jest sułtan Tengi. Na moment zapadła cisza, gdy Fitzgerald próbował sobie przypomnieć szacowaną wartość majątku sułtana, o której gdzieś czytał: sto bilionów? dwieście? W każdym razie wystarczająco dużo. - A, tak - powiedział na głos. - Oczywiście. Słyszałem o nim, podobnie jak wszyscy. - Dotąd machinalnie rysował jakieś wzory w notesie; teraz zanotował liczbę siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów za skrzynkę. - Mogę wiedzieć, gdzie mieszka? - Większą część czasu spędza w Tendze. Jak panu zapewne wiadomo, posiada cały kraj i lubi przebywać w domu. Podróże go nużą. - Słusznie, słusznie. To już nie to, co niegdyś. No cóż, pochlebia mi, że reputacja naszego wina sięga tak daleko. Fitzgerald nie wiedział dokładnie, gdzie leży Tenga - zdawało mu się, że gdzieś w Indonezji - lecz był pewien, że bardzo daleko. Przekreślił sumę w notesie i zapisał sto tysięcy. - Na szczęście zostało nam jeszcze parę skrzynek. - Ton jego głosu się podniósł, jak gdyby nagle wpadł na niezwykle szczęśliwy pomysł. - A może mógłbym zaproponować degustację? Naturalnie, z zachowaniem wszelkiej dyskrecji. - Naturalnie. - Charlie zaszeleścił kartkami, na których notował: zapracowany człowiek interesu wertujący terminarz. - Mógłbym pana odwiedzić jutro, jeśli to panu odpowiada. Proszę wybaczyć, lecz raz jeszcze zastrzegam, że należy za wszelką cenę uniknąć... jak to ująć?... wszelkich niedyskrecji. Sułtan z głęboką odrazą odnosi się do popularności. I tak to poszło. Charlie uzgodnił ostatnie szczegóły, odłożył telefon i pozwolił sobie odtańczyć triumfalny taniec wokół stołu, zanim wyszedł poszukać Christie i Maxa na dziedzińcu. Wyraz jego twarzy zdradzał wszystko. - Połknął haczyk - ucieszył się Max. - Wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem. Charlie, jesteś wielki. - Prawdę mówiąc, świetnie się bawiłem. Nie musiałem długo czekać, aż zaproponuje indywidualną degustację. Ale modlę się, żebyś miał rację. Ile grozi we Francji za podszywanie się pod kogoś w celach przestępczych? Nie, lepiej nie mów. A przy okazji, mam z nim spotkanie jutro o wpół do czwartej w Bordeaux. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Strasznie mi przykro, że o tym wspominam dopiero teraz, ale właśnie mi przyszło do głowy. Mamy problem. Skąd będziemy wiedzieć, czy to naprawdę wino Roussela? Ja z pewnością nie umiałbym go rozpoznać. Max wyszczerzył zęby. - Zostaw to mnie - odparł. - Mam tajną broń. *** Niewielka grupka pasażerów, czekających przy bramce dla odlatujących do Bordeaux liniami Air France na lotnisku w Marignane, odcinała się wyraźnie od zwykłego tłumu biznesmenów z aktówkami: Christie i Max w dżinsach i wiatrówkach; Charlie w blezerze, flanelowych spodniach, pasiastej koszuli, muszce i okularach przeciwsłonecznych; rozglądający się niepewnie Roussel. Tego ranka był to jednak Roussel w wersji wyjściowej, w dwudziestoletnim garniturze, który wkładał dotąd jedynie z okazji ślubów i pogrzebów. Przez całe życie nie zapuścił się dalej niż do Marsylii - miasta, które jako pełne cudzoziemców traktował z wielką podejrzliwością - miał to być jego pierwszy lot. Z początku nie chciał lecieć; bynajmniej nie marzył, by się wzbić w przestworza, w dodatku wszystko wskazywało na to, że w Bordeaux czeka go nieprzyjemna konfrontacja. Max wyjaśnił mu jednak, jak ważną rolę ma do odegrania zarówno teraz, jak w przyszłości, starał się więc nie zważać na złe przeczucia. Mimo to w nieznanym otoczeniu trzymał się jak najbliżej Maxa aż do chwili, gdy trzeba było przejść przez bramkę. Max minął ją pierwszy, odwrócił się i ruchem głowy przywołał Roussela. Biip... biipbiipbiipbiipbiip. Roussel poderwał się jak rażony prądem. Polecono mu się cofnąć i spróbować ponownie; bramka zapiszczała znowu. Przerażenie na jego twarzy jeszcze wzrosło, gdy kazano mu odejść na bok, gdzie znudzona młoda kobieta przesunęła wzdłuż jego ciała wykrywaczem metalu. Na wysokości pasa mężczyzny urządzenie zabrzęczało nerwowo. Tam, w kieszeni marynarki, leżał jego stary nóż, wieloletni przyjaciel i stały towarzysz każdego chłopa na polu i przy stole. Z wyrazem głębokiej dezaprobaty kobieta skonfiskowała mordercze narzędzie, cisnęła je do plastikowego kubła i gestem odesłała niesfornego pasażera. Niepokój Roussela przerodził się w oburzenie. Nie pozwoli sobą pomiatać. To jego własność; żąda noża z powrotem. Obrócił się w stronę czekającego w odległości paru metrów Maxa i oskarżycielsko wskazał palcem pracownicę lotniska. - Ukradła mi nóż! Inni czekający przed wykrywaczem metalu, zaciekawieni i lekko zaniepokojeni, cofnęli się, obserwując, jak kobieta rozgląda się za najbliższym uzbrojonym strażnikiem. Max podszedł do Roussela i ujął go za ramię. - Lepiej się z nią nie kłócić - ostrzegł. - Pewnie się obawia, że mógłbyś poderżnąć gardło pilotowi. - Ah bon? Po co miałbym to robić, skoro też będę w samolocie? Max z pewnym trudem odprowadził go na bok, do baru w hali odlotów, gdzie obszerniejsze wyjaśnienia, pastis oraz obietnica, że kupi mu nowy nóż - być może nawet prawdziwego laguiole’a - przywróciły Rousselowi humor. Gdy samolot odrywał się od pasa ze zwykłym zgrzytem i szczękiem maszynerii poddawanej wielkiemu obciążeniu, Max spostrzegł, że jego towarzysz ściska poręcze fotela z taką siłą, aż zbielały mu kłykcie. Dłonie Roussela pozostały w tym samym miejscu przez cały lot mimo zapewnień Maxa, że przerażające i absolutnie nienaturalne przeżycie, jakim jest przebywanie dziesięć tysięcy metrów nad powierzchnią ziemi w blaszanej puszce, prawie na pewno nie grozi śmiercią. Kolory powróciły na jego twarz, dopiero kiedy uczcił fakt swego przeżycia kieliszkiem pastisu na lotnisku w Bordeaux. Do wynajętego samochodu wsiadał znacznie bardziej odprężony. Takie środki transportu w pełni akceptował. W drodze do hotelu Max i Charlie raz jeszcze przedyskutowali opracowany wcześniej plan. W popołudniowej degustacji miał wziąć udział jedynie Charlie. Wino zrobi na nim odpowiednie wrażenie; przeprowadzi negocjacje w sprawie ceny i przedstawi ją swemu klientowi, sułtanowi, do akceptacji. Ze względu na różnicę czasu nie będzie mógł jednak zadzwonić do Tengi przed północą, umówi się więc z Fitzgeraldem następnego dnia, by dostarczyć czek i ustalić szczegóły dotyczące transportu. W tym momencie dołączą do niego pozostali, Fitzgerald zostanie skonfrontowany z Rousselem, sprawiedliwości stanie się zadość i wezwie się policję. I załatwione. - Musisz tylko pamiętać - powiedział Max - o zabraniu próbki, tak aby Claude mógł ją porównać z winem, które ze sobą przywiózł. - Zerknął na przyjaciela. - Wszystko w porządku? - Chyba tak - odparł Charlie i skinął głową bez wielkiego przekonania. - Mam tylko nadzieję, że dam sobie radę. Gadać przez telefon to jedno, a... - Jasne, że dasz - zapewnił Max. - Taki mistrz kamuflażu jak ty? Pamiętam, jak grałeś Hamleta w szkolnym przedstawieniu. Charlie zmarszczył brwi. - Ja grałem Ofelię. Max nie dał się zbić z tropu. - Widzisz? Nawet mnie nabrałeś. Po Ofelii to będzie bułka z masłem. Christie zachichotała na tylnym siedzeniu. Nachyliła się i ścisnęła Charliego za ramię. - Wszystko pójdzie dobrze. No i nie musisz wkładać peruki. Zatrzymali się w Clarecie, hotelu dla biznesmenów, który Max wybrał z przewodnika Michelina ze względu na odpowiednią nazwę i dogodne położenie tuż obok quai des Chartrons, kawałek spacerem od biura Fitzgeralda. Zatrzymali się tam, by zostawić bagaż i wziąć plan Bordeaux, po czym ruszyli wzdłuż nadbrzeża, aż znaleźli kawiarnię wychodzącą na rozległy łuk Garonny. Tam, nad kanapkami z szynką i karafką wina, Charlie odbył próbę generalną przed Christie w charakterze jednoosobowej widowni. Max i Roussel gawędzili ze spokojnym optymizmem o przyszłości, która zależała w znacznym stopniu od wydarzeń najbliższych paru godzin. Nadeszła pora spotkania. Uzgodnili, że spotkają się w hotelu, i Charlie z planem w dłoni wyruszył w kierunku cours Xavier Arnozan. Zapukał. Drzwi otworzył mu Fitzgerald we własnej osobie. - Niezwykle mi miło pana poznać, panie Willis - oznajmił, gdy wymieniali uścisk dłoni. - Myślę, że będzie pan zadowolony, słysząc, iż dałem sekretarce wolne popołudnie. Jesteśmy zupełnie sami. Pomyślałem, że poczuje się pan dzięki temu swobodniej. - To bardzo, bardzo uprzejmie z pana strony. Charlie podziękował z lekkim uśmiechem i ruszył za Fitzgeraldem do pokoju degustacji. Z niewidocznych głośników sączyły się cicho dźwięki fugi Bacha. Na długim, lśniącym mahoniowym stole umieszczono butelki, kieliszki i srebrne świeczniki; przy przeciwnym końcu znajdował się połyskujący miedziany crachoir, a obok niego dobrane ze smakiem białe płócienne serwetki ułożone w wachlarz. Była to świątynia Bachusa, przybytek, gdzie oddawano cześć winu. Charlie spodziewał się niemal, że lada chwila zza boazerii wychynie kapłan, by pobłogosławić ceremonię. Fitzgerald wyjął z kieszeni płaskie pudełko z krokodylowej skóry i podał Charliemu wizytówkę. Czekał, wyraźnie spodziewając się otrzymać w zamian kartę gościa. Charlie przewidział, że taki moment nastąpi. Wycelował lufy swoich ciemnych szkieł w gospodarza i wolno pokręcił głową. - Mój klient niekiedy posuwa dyskrecję do granic tajemniczości, panie Fitzgerald. Woli, bym unikał rozgłosu, nie używam więc wizytówek. Z pewnością pan rozumie. - W rzeczy samej - odparł Fitzgerald. - Proszę mi wybaczyć. A teraz, jeśli czuje się pan gotów... Ręką odzianą w niepokalany tweed wskazał stół, równocześnie pochylając głowę. Charliego na mgnienie ogarnęły wątpliwości. Jeśli to było oszustwo, to bardzo przekonujące, a Fitzgerald w każdym arystokratycznym calu wydawał się oryginalnym wytworem Bordeaux. Nie chciało się wierzyć, że jest naciągaczem. Potem jednak Charliemu stanęło przed oczyma kilku spośród jego najbogatszych kolegów w branży nieruchomości: czarujący, świetnie wykształceni, nienagannie ubrani, elokwentni - i gotowi sprzedać dla zysku własną babkę; łajdacy co do jednego. Podniesiony na duchu tą myślą, okrągłym ruchem zdjął okulary, zbliżając się do stołu w momencie, gdy fuga dobiegła łzawego końca i w pokoju zapadła cisza. - Jeśli mógłbym coś zasugerować - wtrącił Fitzgerald - proponowałbym zacząć od rocznika 99, zanim przejdziemy do 2000, który, muszę powiedzieć, jest moim ulubionym. Nalał wino do dwóch kieliszków i jeden podsunął Charliemu. Godziny ćwiczeń - na kursie sommelierów i w czasie treningu poprzedniego dnia przed lustrem w łazience - pozwoliły Charliemu opanować doniosłe subtelności tego doniosłego rytuału. Trzymając kieliszek za podstawę w wystudiowany sposób, uniósł go do światła świecy i zmrużył oczy - miał nadzieję, że wyglądało to na skupienie eksperta. - Jak pan widzi - odezwał się Fitzgerald - szata jest szczególnie piękna, coś pomiędzy... Charlie uniósł dłoń. - Proszę. Potrzebuję całkowitej ciszy. Rozkołysał wino, poruszając kieliszkiem lekkimi kolistymi ruchami, z głową przechyloną na bok. Potem, uznawszy, że bukiet rozwinął się dostatecznie, przysunął kieliszek do nosa, wolną ręką wykonując wdzięczne, delikatne ruchy - nieco pretensjonalny ozdobnik podpatrzony na kursie - by skierować falę zapachu w stronę niecierpliwych nozdrzy. Wciągnął powietrze, spojrzał w górę, by się skonsultować z sufitem, i wydał cichy pomruk aprobaty. Następnie uniósł kieliszek do warg, upił odrobinę wina i przez kilka sekund trzymał je w ustach, nim przeszedł do części, którą w myślach nazywał zawsze efektami dźwiękowymi: wessał powietrze, wciągnął i wydął policzki jak miechy, posmakował, przepłukał usta i na koniec wypluł. W ciszy panującej w pomieszczeniu dźwięk wina uderzającego o miedziane dno crachoir wydawał się nienaturalnie głośny, niemal szokujący. Fitzgerald czekał, unosząc brwi niczym dwa znaki zapytania. - Znakomite, wręcz znakomite - rzucił Charlie. Postanowił zaryzykować komplement. - Podobne do Petrusa, lecz nieco bardziej muskularne. A jednak mówił pan, że woli rocznik 2000? Półuśmiech na twarzy Fitzgeralda stał się szerszy. - Jest pan łaskaw mi pochlebiać. Sądzę wszakże, że rocznik 2000 pana zaskoczy; będzie pan étonné. Proszę pozwolić. Wziął od Charliego kieliszek i zastąpił go innym, tym razem zawierającym młodszy trunek. Raz jeszcze Charlie wolno i starannie odprawił cały rytuał degustacji, podczas gdy Fitzgerald obserwował go niby kot czający się do skoku na mysz. I znów rozległ się plusk płynu o metal. - Nadzwyczajne - ocenił Charlie, osuszając usta serwetką. - Moje gratulacje, panie Fitzgerald. To Bordeaux niepodobne do żadnego, jakiego dotychczas próbowałem. Prawdziwy triumf. Gospodarz skromnie wzruszył ramionami. - Robimy, co w naszej mocy - odparł. - Nawóz organiczny, oczywiście, grona zbierane ręcznie avec tri... jak pan wie, ma to zagwarantować état sanitaire. Co to znaczy, do diabła? Charlie pokiwał głową ze zrozumieniem. - Doskonale, doskonale. - Winifikacja odbywa się zawsze, jak to nazywamy, avec pigeage. Podobnie jak za czasów mego dziadka. Niekiedy dawne sposoby są najlepsze. Cholera, co znaczy pigeage? Na kursie wina nikt o czymś podobnym nie wspominał. Brzmiało to jak coś skomplikowanego i mgliście niehigienicznego. - To zawsze można poznać - powiedział na głos. - Jak to my mawiamy - skłonił głowę w stronę Fitzgeralda - Bóg tkwi w szczegółach. Zatem przejdźmy może do bardziej przyziemnych szczegółów finansowych; sądzę, że zdecyduję się na rocznik 2000. Przyznaję panu rację. Jest bardziej złożone, ma dłuższy koniec, większą... jak by to ująć?... dobitność. Jestem pewien, że taka doskonałość wiele kosztuje. Fitzgerald ledwo zauważalnie, przepraszająco wzruszył ramionami. - Sto tysięcy dolarów za skrzynkę. - Uśmiechnął się. - W cenę wliczono transport w dowolne miejsce na ziemi. Charlie na tyle odzyskał równowagę, by zbyć lekceważącym gestem tak nieistotną kwestię. - Jeśli chodzi o transport, z pewnością sułtan zechce przysłać któryś ze swoich samolotów. W wypadku cennych przesyłek uważa wymogi bezpieczeństwa linii komercyjnych za niedostateczne. - Znowu głęboko zamyślony zasięgnął opinii sufitu, nim się odezwał. Tym razem mówił energicznie i rzeczowo. - Doskonale. Zamierzam zarekomendować wino mojemu klientowi. Pomyślmy. Czy byłoby możliwe zamówienie dziesięciu skrzynek? - Ograbi pan naszą piwnicę, panie Willis. - Fitzgerald starał się ze wszystkich sił sprawiać wrażenie człowieka, który niechętnie by na to przystał, człowieka, którego napawa odrazą myśl o rozstaniu się ze swym skarbem. - Ale tak, ostatecznie uda się nam zdobyć dziesięć skrzynek. - Wyśmienicie. - Charlie spojrzał na zegarek. - Różnica czasu wynosi dziewięć godzin, co, obawiam się, stanowi pewną niedogodność. Będę mógł zadzwonić dzisiaj dopiero późnym wieczorem. Jednakże resztę popołudnia mogę wykorzystać na uzyskanie czeku. Wyobrażam sobie, że akceptują państwo Credit Suisse? Tak było w istocie. Myślami Fitzgerald był już przy srebrnym lamborghini, którego pożądał od wielu lat. - Możemy się spotkać tutaj jutro o dziesiątej rano? - spytał Charlie. Włożył okulary i zatrzymał się w drodze do wyjścia. - Och, czy zechciałby mi pan jeszcze oddać pewną drobną przysługę? Na tym etapie Fitzgerald, gdyby tylko został o to poproszony, z chęcią stanąłby na głowie goły jak go Pan Bóg stworzył i zagwizdał „Marsyliankę”. - Z największą przyjemnością, jeśli tylko będzie to w mojej mocy. - Czy mógłbym zabrać ze sobą tę butelkę rocznika 2000? Chciałbym mieć w ustach jego smak, kiedy będę dzwonił dziś wieczorem do sułtana. Dodałoby to je ne sais qui mojej rekomendacji. - Quoi - Fitzgerald nie mógł się powstrzymać przed poprawieniem cudzoziemca, który zboczył na manowce w jego rodzimym języku. - Ależ naturalnie. Zaraz znajdę korek. Gdy tylko zamknął drzwi wejściowe za Charliem, wrócił do pokoju degustacji, nalał sobie kieliszek i usiadł, by w pełni nacieszyć się perspektywą milionowego czeku, jaki miał otrzymać następnego dnia. Może powinien zacząć myśleć o kupieniu większego mieszkania w Nowym Jorku i większego jachtu na Bahamach? Upił łyk wina. Naprawdę było bardzo dobre; prawie tak dobre, jak zapewniał. *** Charlie opadł na stołek w pierwszym barze, na jaki natrafił, i zamówił dużą brandy, pełen uniesienia i radości. Chociaż tylko odgrywał swoją rolę, miał oszałamiające uczucie, jakby właśnie wydał milion dolarów należących do kogoś innego, by kupić sto dwadzieścia butelek wina. Znakomitego wina, bez najmniejszych wątpliwości, lecz czy zostało ono wyprodukowane przez Roussela? Spojrzał na butelkę, którą dostał od Fitzgeralda, obliczył jej przybliżoną cenę i nie mógł się nadziwić, że ktoś zgodziłby się za nią zapłacić tak dużo. Znowu przyszły mu na myśl nowe szaty cesarza. Pozostali czekali na niego w hotelowym holu: Max przechadzał się tam i z powrotem, Christie próbowała się skupić na czytaniu „Herald Tribune”, Roussel leniwie przerzucał strony „L’Equipe”. Kiedy do nich podszedł, spojrzenia wszystkich pomknęły natychmiast ku butelce, którą trzymał w dłoni. - Proszę - odezwał się, stawiając ją na niskim stoliku przed nimi. - Przy bieżących cenach będzie was kosztowała około ośmiu tysięcy dolarów. Daję wam zniżkę, bo wypiłem parę łyków. Bardzo mi smakowało. Usiadł i zdjął muszkę, dzielnie znosząc ostrzał pytań ze strony Christie i Maxa, podczas gdy Roussel wyciągnął korek i w skupieniu przysunął nos do wylotu szyjki. Max przerwał jego rozważania. - Claude, odstaw butelkę, bo jeszcze zemdlejesz. Fitzgerald życzy sobie sto tysięcy dolarów za skrzynkę tego wina. Twojego wina. Roussel wytrzeszczył oczy ze zdumienia i wolno pokręcił głową. Świat oszalał. Sto tysięcy dolarów to więcej, niż dostałby za całą winnicę. Oburzenie miało dopiero nadejść, na razie znajdował się w szoku. - Tu rigoles, non? - Nie, nie żartuję. No, dobra, teraz musimy się dowiedzieć, czy to naprawdę jest twoje wino, a tylko ty możesz to stwierdzić z całą pewnością. Przywiozłeś tę drugą butelkę, prawda? Dla porównania? - Max odetchnął z ulgą, widząc pewne siebie skinienie. - Doskonale. Może więc ją przynieś, spotkamy się w barze. Bar znajdował się tuż obok holu i serwował miejscowe trunki; degustacje były mile widziane. Nie wybiła jeszcze godzina codziennego najazdu spragnionych biznesmenów, którzy od obiadu nie mieli w ustach kropli wina, zatem barman przyjął z radością perspektywę rozrywki. Zanim Roussel wrócił z drugą butelką, na stole prócz papierowych serwetek pojawiły się kieliszki oraz pusty kubełek do lodu dla każdego, kto zechciałby sobie splunąć. Siedzieli w pełnej napięcia ciszy, wpatrzeni w Roussela kiedy ten nalał wino, podniósł je do światła, zakręcił kieliszkiem, powąchał i spróbował; przełknął, spróbował znowu, zamyślił się. - Bon. - Przeciągnął językiem po zębach i pokiwał głową. - To moje wino. Max nachylił się, kładąc dłoń na jego ramieniu. - Jesteś pewien, Claude? Naprawdę całkiem pewien? Roussel aż zesztywniał z wyrazem oburzenia na twarzy. - Beh oui. Znam je od grona. To moje wino. - Nalał z drugiej butelki, spróbował i skinął znowu. - Moje. Rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi, słyszalne nawet dla barmana, który obserwował ich i podsłuchiwał z wytężoną uwagą. Wystarczyło najlżejsze skinienie Maxa, by zjawił się przy stoliku, a widząc ich uśmiechnięte twarze, nabrał nadziei. Wiedział z doświadczenia, że zadowoleni klienci piją znacznie więcej i zostawiają hojniejsze napiwki niż ci, którzy przychodzą do baru zalać robaka. - Je vous écoute, cher monsieur. - Myślę, że moi przyjaciele zasługują na szampana. Butelkę Kruga, jeśli macie państwo schłodzonego. Krug naturalnie jest. Więc mają jakiś szczególny powód do świętowania? Zawisł nad nimi ze wzrokiem utkwionym w dwie nieoznaczone butelki z winem Roussela. Jako że znajdowali się w Bordeaux, nieoznaczone butelki budziły szczególne zainteresowanie. - Bardzo obiecujący rocznik - wyjaśnił Max. - Chcemy wypić za jego sukces. Christie zaczekała, aż barman odejdzie w poszukiwaniu szampana, i dopiero wtedy się odezwała: - Z całym szacunkiem dla nosa Roussela, nie sądzicie, że sensownie byłoby zamówić analizę, tak dla całkowitej pewności? - Spojrzała po ich twarzach. - Rozumiecie, takie DNA wina. Tu, w mieście, istnieją zapewne dziesiątki miejsc, gdzie robią coś takiego. Zdaniem barmana istotnie tak było. Co więcej, jego brat pracował w jednym z nich, a w efekcie krótkiej rozmowy telefonicznej zgodził się przysłać kogoś po butelkę, tak aby ekspertyza była gotowa jeszcze tego samego wieczoru. Kiedy zostało to ustalone, wzniesiono toasty: za Roussela, który wyprodukował wino; za Charliego, który z wirtuozerią odegrał swoją rolę; za chichoczącą Christie z powodów, których Charlie wolał nie ujawniać; za świetlaną przyszłość. Zanim udali się na górę do swoich pokojów, by się przebrać na kolację, ogarnął ich nastrój równie doskonały jak pienisty szampan płynący w ich żyłach. Nastrój ten miał się zwarzyć, lecz tylko odrobinę i nie na długo. Ich nowy najbliższy przyjaciel, barman, polecił im bistro przy rue Saint-Remi: plakaty z lat dwudziestych, srebrne lustra na ścianach, pufy z ciemnoczerwonego moleskinu, tradycyjna solidna kuchnia. Właśnie deliberowali nad menu, gdy Max zauważył, że Roussel nagle ucichł. - Co jest, Claude? Coś się stało? Chyba nie gryziesz się z powodu wina? Roussel szarpnął własne ucho i odsunął na bok kartę. - Przed wyjściem z hotelu dzwoniłem do Ludivine... rozumiecie, żeby jej opowiedzieć, jak poszło... Wspomniała, że dzisiaj rano odezwała się Nathalie Auzet. - Czego chciała? - Nie wiem. Ludivine wyjaśniła jej, że wyjechałem, i Nathalie obiecała zadzwonić jutro. Może to coś w sprawie kontraktu na métayage. Nie wiem. Max machnął ręką lekceważąco. - Nie pozwól, żeby ci to zepsuło kolację. Pogadam z nią po powrocie. Daj spokój, co będzie, to będzie. Kolacja trwała długo i stawała się coraz weselsza, po niej zaś udano się do hotelowego baru na ostatni kieliszek dla uczczenia wyników analizy. Ku znacznej uldze wszystkich potwierdziły werdykt Roussela. Było dobrze po północy, gdy Max wrócił do swego pokoju, gdzie zastał mrugające czerwone oko automatycznej sekretarki. Dzwoniła madame Passepartout: chciała przypomnieć, że obiecał jej przywieźć pudełko canelés, drobnych ciasteczek z karmelem - specjalności Bordeaux - do których pałała grzeszną namiętnością. Zapisał to w notesie, po czym rozebrał się i z butelką eviana udał się do łazienki; długi prysznic i litr wody przed zaśnięciem stanowiły znacznie lepsze lekarstwo na kaca niż garść aspiryny rano. Zasnął w chwili, gdy jego wilgotna głowa dotknęła poduszki. *** Po nocy pełnej zachwycających marzeń - Fanny, wino, przyszłość, Fanny - wyrwał go ze snu dzwonek telefonu. Półprzytomny, aż się skrzywił, gdy usłyszał w słuchawce znajomy skrzek. - Monsieur Max! C’est moi. Rzucił okiem na zegarek: ósma. Życzył madame Passepartout dobrego ranka i zaczął szukać po omacku butelki z wodą. Madame była désolée, że mu przeszkadza, ale uznała, że powinien wiedzieć, iż maître Auzet przyszła się z nim zobaczyć. Kiedy zaś usłyszała o jego wyjeździe, chciała koniecznie wiedzieć, dokąd się udał. Kto to widział! Co za impertynencja! Co za wścibstwo i brak wychowania! En plus odmówiła odpowiedzi na pytanie, w jakiej sprawie pragnie się z nim spotkać. Uparta i niesympatyczna młoda kobieta. Nie trzeba dodawać, że niczego nie uzyskała i poradzono jej, by wróciła za parę dni. Madame Passepartout przerwała zdyszana po wygłoszeniu tych rewelacji, czekając na komentarz Maxa. Zdawała się rozczarowana, gdy nie miał do powiedzenia nic niedyskretnego. Obiecał jej przywieźć wielkie pudło canelés i w zamyśleniu odłożył słuchawkę. Cokolwiek się wydarzyło, sprawa musiała poczekać. Po śniadaniu cała czwórka wyszła z hotelu - małomówna gromadka poruszająca się wolno i odzywająca się stłumionym głosem. Przyczynił się nieco do tego alkohol wypity poprzedniego dnia, lecz odebrała im humor także myśl o czekającej ich wkrótce konfrontacji. Wiedzieć, że ktoś jest oszustem i kłamcą, to jedno, lecz oświadczyć mu to prosto w twarz, to zupełnie co innego. Czy się załamie i przyzna do wszystkiego? A może zaprzeczy i wezwie policję? Wpadnie we wściekłość i obrzuci ich butelkami? Nie mieli pojęcia. Gdy przybyli przed dom przy cours Xavier Arnozan, odległy zegar wybijał właśnie dziesiątą. Charlie wyprostował się, poprawił muszkę i zapukał. Usłyszeli dźwięk kroków nadciągających korytarzem i drzwi się otworzyły, ukazując młodego mężczyznę w ciemnym garniturze, krępego i obojętnego. - Jestem umówiony z panem Fitzgeraldem. Głos Charliego brzmiał mocno i pewnie mimo zaskoczenia. Młody człowiek nie odezwał się ani nie uśmiechnął, usunął się jedynie na bok, by ich wpuścić, i poprowadził do pokoju degustacji. Długi mahoniowy stół był pusty, jeśli nie liczyć popielniczki. Stojące za nim krzesło zajmował starszy mężczyzna z długą kościstą szczęką i włosami ostrzyżonymi en brosse. Podobnie jak młodszy, miał na sobie ciemny garnitur. Kiedy patrzyli, jak z wystudiowaną powolnością wybiera i zapala papierosa, usłyszeli za sobą kroki, a odwróciwszy się, ujrzeli dwóch policjantów w mundurach zajmujących pozycje po obu stronach drzwi. Mężczyzna przy stole zmarszczył brwi i odezwał się po raz pierwszy. - Wy dwaj możecie zaczekać na zewnątrz - zwrócił się do policjantów, wykonując szybki ruch dłonią. - I zamknijcie drzwi. - Gdzie jest pan Fitzgerald? - Charlie odważnie udał oburzenie. - To w najwyższym stopniu zaskakujące. Mężczyzna za stołem uniósł rękę. - Kto z państwa mówi po francusku? - Max i Roussel skinęli. - Doskonale. Będą panowie tłumaczyć dla znajomych. Nazywam się Lambert. Inspektor Lambert. Podniósł się z miejsca, obszedł stół i przysiadł na rogu, spoglądając na nich zmrużonymi oczyma poprzez dym z papierosa. - Wczoraj doszły nas wieści o państwa... poczynaniach. Muszę powiedzieć, że tutaj, w Bordeaux, nie lubimy tego rodzaju wybryków. Podważanie dobrego imienia naszego wina, odrażająca próba podszycia się pod kogoś innego, ciągnięcie zysków z oszustwa i nadużycie zaufania to przestępstwa bardzo poważnej natury, za które grożą niezwykle surowe kary. - Zdusił niedopałek w popielniczce i wrócił na swoje miejsce. Popatrzył na rząd zaskoczonych twarzy przed sobą, skinął głową i powtórzył: - Niezwykle surowe. - Putaing - mruknął Roussel. - Jasna cholera - poparł go Charlie, który pojął sens wypowiedzi Lamberta, choć nie jej szczegóły. - Wszystko mogę wyjaśnić - odezwał się Max. *** - Dzięki Bogu, że wtedy zadzwoniłaś - powiedział Fitzgerald. - Widzisz, całkowicie dałem mu się nabrać: mówił i zachowywał się bardzo przekonująco. I takie zamówienie, na drugi koniec świata, daleko od Francji - idealna sprawa. Choć powinienem zacząć coś podejrzewać, kiedy nie próbował nawet negocjować ceny. Cóż, wszyscy popełniamy błędy. - Wzruszył ramionami i twarz mu się rozpromieniła. - Na szczęście ten nie okazał się zgubny... dzięki tobie, moja droga. Napij się szampana i powiedz jeszcze raz, co wzbudziło twoje podejrzenia. Nasza ostatnia rozmowa odbywała się w takim pośpiechu. Od swojego stolika mieli widok na ogród hotelu Bristol, zielony i odświeżająco chłodny w upale, który zmienił Paryż w piekarnik. Nathalie Auzet upiła łyk wina, nim odpowiedziała. - Przede wszystkim miałam szczęście. Jak wiesz, musiałam porozmawiać z Rousselem o tegorocznej dostawie, toteż gdy usłyszałam, że wyjechał, bardzo się zdziwiłam. On nienawidzi podróży; nie słyszałam, by kiedykolwiek spędził noc poza domem. W dodatku jego żona nie podała mi numeru, pod którym można go złapać. Pojechałam więc zobaczyć się ze Skinnerem, lecz nie zastałam nikogo prócz tej wścibskiej starej jędzy, gospodyni. To wtedy do ciebie zadzwoniłam, a kiedy wspomniałeś, że właśnie skończyłeś prywatną degustację dla jakiegoś Anglika... - Spojrzała w swój kieliszek i pokręciła głową. - Wielka szkoda, że Rousselowi puściły nerwy i nagle postanowił być uczciwy. To był doskonały układ. Fitzgerald nachylił się, by dotknąć jej dłoni. - Nie szkodzi. Nieźle się obłowiliśmy. Mamy dość, żeby ustawić ciebie w Kalifornii, a mnie w Nowym Jorku, i jeszcze trochę zostanie. Ameryka to niezwykle wygodny kraj, by w nim zniknąć. A jutro o tej porze już tam będziemy. - Zwrócił się do trzeciej osoby przy stoliku, mężczyzny z długą kościstą szczęką i włosami ostrzyżonymi en brosse. - A ty, Philippe? Jak ci się podobała zabawa w gliniarza? Uśmiech złagodził rysy mężczyzny. - Łatwa robota - odparł. - I dobrze płatna. - Plik banknotów po sto euro, który otrzymał od Fitzgeralda, był tak gruby, że musiał go podzielić na połowę i schować do dwóch kieszeni. - Zabawne. Gdy tylko zobaczyli chłopców w mundurach, nie pytali o żadne dokumenty. Ludzie wierzą w to, co widzą. - Co im się wydaje, że widzą, Philippe - poprawił Fitzgerald - co im się wydaje, że widzą. Podobnie jest z winem. Powiedz, jak to się skończyło? - Muszę przyznać, że Skinner i Roussel rozegrali to całkiem nieźle. Przed sądem pewnie by się wykręcili grzywną i klapsem po łapach. Ale nie sądzę, by nam jeszcze przysporzyli kłopotów. Powiedziałem im, że zaczynamy wielkie śledztwo w sprawie rzekomego pana Fitzgeralda oraz jego interesów i będziemy się z nimi kontaktować. Pozwoliłem im się łudzić, że unikną kary, jeśli będą się grzecznie zachowywać i współpracować z nami w odpowiednim czasie. Sądzę, że w nadziei, iż tak się stanie, przez najbliższe pół roku będą siedzieć cicho. - Chapeau, Philippe. Świetnie się sprawiłeś. Uważam, że zasłużyliśmy na małe szaleństwo. Ledwie Fitzgerald zdążył unieść dłoń, wokół zaroiło się od kelnerów. - Mają tu wyśmienity pasztet z gęsich wątróbek. I chyba dadzą nam do niego kieliszek lub dwa Yquem. 20 Nie minęło wiele czasu, gdy Max zaczął podejrzewać, że został wystrychnięty na dudka. Pierwszą, rzucającą się w oczy poszlaką było niespodziewane zniknięcie maître Auzet, które stało się powodem ożywionych spekulacji we wsi na całe miesiące, a zapewne i lata. Nie zostawiła adresu na poczcie, co miejscowi uznali za pewną oznakę wydarzeń o niezwykłym, może wręcz przestępczym charakterze. Czy uciekła z kochankiem? A może - myśli tej towarzyszył zawsze niezdrowy, lecz rozkoszny dreszcz - chodziło o jakąś znacznie bardziej ponurą tajemnicę? Jakąś crime passionel, co wyjaśniałoby pustą kancelarię i dom zamknięty na cztery spusty? Mnożyły się plotki: widziano ją w Marsylii; ktoś zauważył światło w jej mieszkaniu; uciekła z pieniędzmi swoich klientów; porzuciła sprawy tego nędznego świata i przystała do sióstr miłosierdzia. Każdego dnia pojawiały się nowe pomysły. Jak ujął to jeden ze staruszków z kafejki, było to lepsze niż telewizja. Max i Roussel, z oczywistych przyczyn, zachowywali swoje teorie dla siebie, licząc, że - jak to bywa w podobnych wypadkach - z czasem zainteresowanie sprawą osłabnie. Koniec końców, zapewniali jeden drugiego, tajemnica zaginionej notariuszki stanie się tylko jednym z wielu niewyjaśnionych incydentów w dziewięćsetletniej historii Saint-Pons. Max odkrył kolejny brakujący element układanki, gdy próbował się skontaktować z Fitzgeraldem w Bordeaux, jedynie po to, by się przekonać, że numer jego biura zlikwidowano. Tym jednak, co ostatecznie potwierdziło, iż padli ofiarą oszustwa, był kolejny telefon, tym razem wykonany na nalegania Roussela. Ponieważ uchodził za inicjatora całej intrygi - prokurator mógłby go wręcz uznać za podżegacza - Roussel ogromnie się dręczył. Wciąż od nowa rozmyślał o grożących mu karach, gdyby władze zechciały wytoczyć sprawę: zaległe podatki (z olbrzymimi odsetkami) od sum, które zarobił; grzywna za ukrycie dochodów, bankructwo, być może więzienie, rodzina pozostawiona bez środków do życia, jego życie w ruinie. W dniach, które nastąpiły po wydarzeniach w Bordeaux, widziało się niemal czarną chmurę wiszącą nad jego głową, gdy pracował w winnicy. Stracił apetyt, prawie nie odzywał się do żony, burczał na psa. W końcu, nie mogąc dłużej tego znieść, skłonił Maxa, by ten skontaktował się z policją w Bordeaux - czuł, że świadomość najgorszego jest w jakiś sposób lepsza niż mgliste obawy. Siedzieli w kuchni. Max zadzwonił do informacji po numer w Bordeaux i po chwili oczekiwania został połączony z inspektorem Lambertem. - Oui? - Zirytowany, niecierpliwy głos przepracowanego człowieka. - Mówi monsieur Skinner. Max Skinner. - Kto? - Pamięta pan? My, hm, spotkaliśmy się w ubiegłym tygodniu w Bordeaux. - Nie, monsieur. Obawiam się, że się pan myli. - Pan jest inspektorem Lambertem? - Tak. - Przepraszam, ale czy w Bordeaux pracuje inny inspektor Lambert? - Nie. - Jest pan pewien? W ubiegłym tygodniu... - Monsieur - w głosie brzmiało teraz rozdrażnienie - Lambert to popularne nazwisko. Tak się składa, że wiem, iż we Francji jest około sześćdziesięciu siedmiu tysięcy rodzin, które je noszą. Jednak wiem także, że w wydziale policji w Bordeaux pracuje tylko jeden Lambert, a mianowicie ja. Z pewnością ma pan coś lepszego do roboty niż zawracanie mi głowy. Do widzenia, monsieur. Roussel w napięciu pochylał się naprzód, ssąc wargę i starając się wydedukować odpowiedzi drugiego uczestnika rozmowy. Max odłożył telefon i pokręcił głową; po jego twarzy błąkał się lekki uśmiech. - A to sprytny drań. - Kto? - Fitzgerald. Musiał wszystko ukartować. Tamten Lambert, czy jak się naprawdę nazywał, nie był żadnym inspektorem. Cała ta historia z policją to oszustwo. Max wciąż mimo woli kręcił głową niczym ktoś, komu właśnie pokazano, w jaki sposób królik dostaje się do kapelusza magika. - Nabili nas w butelkę - stwierdził. - Fantastyczne, prawda? Nabrali nas. Czoło Roussela wygładziło się, na jego twarzy pojawił się wyraz nadziei. - Ale policjanci... - Claude, w dzisiejszych czasach można wypożyczyć wszystko, a przede wszystkim mundury. Pamiętaj, nie zażądaliśmy od nich dokumentów. Kto by żądał w takiej chwili? Nie, dałbym za to głowę. Jedyni ludzie, którzy wiedzą, co jest grane, to my oraz Fitzgerald i jego przyjaciele. A oni raczej nikogo nie zawiadomią, prawda? Jak myślisz, gdyby sprawa wyszła na jaw, ile by dostali za podszywanie się pod policję? Myślę, że możesz spać spokojnie. Obaj możemy. Roussel wstał i obszedł stół z szerokim uśmiechem na twarzy, wyciągając do niego ręce. - Cher ami. Cher ami. Porwał Maxa z krzesła, chwycił go w uścisk grożący złamaniem kręgosłupa i zakręcił nim w powietrzu, jakby Anglik ważył niewiele więcej niż worek nawozu, a na koniec pocałował w oba policzki. - Spokojnie, Claude - zaprotestował Max. - Postaw mnie na ziemi. Lepiej zadzwonię do Charliego, żeby mu przekazać szczęśliwą nowinę. *** Przez resztę lata utrzymała się pogoda, tylko niekiedy tradycyjne sierpniowe burze przynosiły chwilową ulgę od skwaru. W winnicy i cave trwała ciężka, nieprzerwana praca; Fanny dostarczała prowiantu i słodkiego pocieszenia pod koniec każdego długiego, upalnego dnia. Max nauczył się prowadzić traktor, a kiedy nadeszła promienna jesień, także zrywać winne grona i sortować je według rozmiaru, nie uszkadzając woskowego nalotu. Jego twarz i ramiona nabrały barwy orzecha, dłonie pokryły się grubym pancerzem stwardniałej skóry, ubranie zakurzyło się i spłowiało, a włosy się zmierzwiły. Nigdy w życiu nie czuł się szczęśliwszy. Madame Passepartout cieszyła się niezmiernie z pocztówek otrzymywanych regularnie z Londynu, szczególnie tych przedstawiających członków rodziny królewskiej. Ku jej wielkiej satysfakcji wyglądało na to, że Christie i Charlie kontynuowali to, co na jej oczach zaczęło się w Saint-Pons. - Wcale bym się nie zdziwiła - oświadczała Maxowi dosłownie za każdym razem, gdy przychodziła kolejna kartka - gdyby się to skończyło czymś poważniejszym. Ceremonia w merostwie byłaby bardzo odpowiednia, non? Muszę pomyśleć o czymś do ubrania. Pan, monsieur Max, zostanie oczywiście témoin de mariage. Nawet biorąc pod uwagę dotychczasowe sukcesy przyjaciela w unikaniu małżeństwa, Max był skłonny się z nią zgodzić. Dzięki środkom z kredytu załatwionego przez Maurice’a w miejscowym Credit Agricole planowali wraz z Rousselem wykarczować zimą zmęczone stare krzewy i zastąpić je mieszanką Cabernet i Merlot. Z pomocą kuzyna Roussela zatrudnionego w budownictwie dokonali niezbędnych przeróbek w cave; wysprzątali ją, pobielili sufit oraz ściany i zainstalowali prosty kamienny bar tuż przy wejściu. Wyrównali drogę prowadzącą do szopy i wywiesili na szosie prostą, lecz ładną tablicę dla przechodniów, którzy mieliby ochotę wpaść na degustację. By dać wyraz swojej dumie i radości, jak również nadziejom na przyszłość, postanowili, że wino z kamienistej działki nie będzie się już nazywać Le Coin Perdu. Zdecydowali się nadać mu nazwę posiadłości oraz stworzyć właściwy dla niezwykłego trunku wizerunek. Korki były długie, kapsuły ołowiane, a butelki o barwie feuille morte, ze szczególnej, drogiej odmiany szkła, która zatrzymuje szkodliwe promienie ultrafioletowe. Etykietki stanowiły klasyczny przykład niedopowiedzenia: „Le Griffon. Vin de Pays du Vaucluse. M. Skinner et C. Roussel Proprietaires”. Mieli ambicję, by ich produkt dołączył do grona cenionych vin de pays z Domaine de Trevallon jako jedno z bardzo nielicznych win bez apelacji zasługujących na zainteresowanie znawców. Naturalnie były to dopiero początki, lecz okazały się zachęcające. Kilka dobrych restauracji, jedna aż z Aix, zgodziło się umieścić Le Griffon w swoim menu, i to mimo ceny, bardzo wysokiej jak na standardy Luberon. W następnym roku, w okolicach maja, Max i Roussel planowali zaprezentować je w Macon, licząc na uzyskanie bardzo pożądanego medalu. Już teraz jednak ich trunek cieszył się dobrą opinią i liczba jego wielbicieli rosła. Niestety, wieść o nim nie dotarła do grupki Amerykanów, którzy odwiedzili cave pewnego pogodnego październikowego ranka, gdy Max i jego wspólnik ustawiali kartony gotowe do przewozu. Roussel poszedł przywitać gości przy barze, wystawił rząd kieliszków, rozlał wino i życzył im bonne dégustation, a potem wrócił do pracy. Max nie mógł się powstrzymać przed podsłuchiwaniem. - Hej, całkiem niezłe. - Wśród pozostałych członków grupki rozległ się pomruk zgody. - Rozumiecie, ma ten smak Bordeaux. Założę się, że jest w nim trochę Cabernet. - Myślicie, że je wysyłają na eksport? - Jasne. Teraz wszyscy tak robią. - Widzicie gdzieś cenę? A, jest na tej karteczce. Przelicznik z euro jest mniej więcej jeden do jednego, prawda? Chwila ciszy. - Rany! Co ci goście sobie wyobrażają? Trzydzieści dolców za butelkę! *** - Przez chwilę albo dwie - opowiadał Max - myślałem, że spróbują się targować. Ale potem zrobili zrzutkę i kupili wspólnie parę butelek. I wtedy sobie pomyślałem, że motto naszej winnicy powinno brzmieć „Bogać się powoli”. Właściwie była to historyczna chwila, bo pierwszy raz kupowali Amerykanie. Mondavi niech lepiej uważa. Uniósł kieliszek i popatrzył po twarzach zebranych wokół długiego stołu, który ustawiono pod platanem przed domem. Na wieść, że Christie i Charlie przyjeżdżają na weekend z Londynu, Fanny zaofiarowała się, że zamknie restaurację i przygotuje swoją specjalność: pierwszy jesienny cassoulet. Lista gości odzwierciedlała jej przekonanie, że do cassoulet potrzebny jest tłum ludzi oraz, oczywiście, właściwa pogoda. Jeśli chodzi o tę ostatnią, Fanny nie mogła sobie wymarzyć piękniejszej: koniec października upływał pod znakiem babiego lata - noce i poranki były chłodne, popołudnia dostatecznie ciepłe, by można jeść pod gołym niebem, nie tak jednak gorące, żeby stłumić apetyt. W przerwie po pierwszym daniu, złożonym z przepiórczych jajek z tapenadą, brandade de morue na grzankach oraz crudités - raczej skromnym, biorąc pod uwagę, co ich jeszcze czekało - goście zaczęli już zdejmować marynarki. Przybyli Rousselowie z córką i psem. Madame Passepartout - w oszałamiających jesiennych szkarłatach i żółcieniach - przyprowadziła swego szczególnego przyjaciela, Maurice’a, którego ogolona głowa, srebrny kolczyk i wytatuowane przedramiona wyróżniały jako jednego z oryginalniej szych dyrektorów banku w okolicy. Fanny zaprosiła swojego szefa kuchni i jego żonę oraz, do równego tuzina, młodego Ahmeda, który pomagał w kuchni. Charlie podjął na nowo wysiłki, by zaprezentować Rousselom kilka podstawowych dziwactw angielszczyzny. - Widzicie, w angielskim nie ma płci - tłumaczył właśnie - żadnych le czy la, co bardzo ułatwia życie. Czyni je plus facile. - Nie ma płci - powtórzył w zamyśleniu Roussel. - Ale dużo krykieta, non? Max pozwolił im penetrować gąszcz gramatyki angielskiej, sam natomiast podążył za swoim nosem do kuchni, gdzie Christie i Fanny właśnie wyjęły z pieca głęboką glinianą formę. Stała na kuchennym blacie wielka jak koło od wozu, pokryta złocistą warstwą chlebowych okruchów. - Voil? - oświadczyła Fanny - prawdziwe cassoulet de Toulouse. Max popatrzył na nią z uśmiechem. Nie umiał sobie wyobrazić, by inna kobieta wyglądała uwodzicielsko w żaroodpornych rękawicach. Zdjęła je i przeczesała palcami włosy. Schylił się nad formą i wdychał ciężki, bogaty aromat - sugerujący wysoką zawartość cholesterolu. - Boże, pachnie wspaniale. Czego dodałaś? Fanny zaczęła wyliczać składniki na palcach. - Biała fasola, confit z kaczki, kiełbasa czosnkowa, solona wieprzowina, łopatka jagnięca, cebulki, polędwica wieprzowa, saucisses de Toulouse (oczywiście), pomidory, białe wino, czosnek, parę ziół... - Max - przerwała im Christie - przestań się ślinić i zrób coś pożytecznego. - Wręczyła mu rękawice. - Uważaj, jak będziesz podnosił formę. Jest ciężka. Zjawienie się dania przy stole powitały zbiorowe oklaski. Christie, jako gościowi, udzielono przywileju ceremonialnego nacięcia skórki, kiedy to z naczynia unosi się tchnienie aromatycznej pary. Nakładano potrawę na talerze, smakowano i chwalono wino, wzniesiono toast za kucharkę, po czym - jak często bywa, gdy podaje się cassoulet - zapadła cisza. Madame Passepartout pierwsza odzyskała głos. Ośmielona drugim, a może nawet trzecim kieliszkiem, nachyliła się i szturchnęła Maxa w ramię. - No i? - rzuciła szeptem, który słyszeli wszyscy obecni, wskazując ruchem głowy Christie i Charliego. - Kiedy zamierzają to ogłosić? - Pewnie czekają, że pani i Maurice zadeklarujecie się pierwsi. To jej zamknęło usta. Maurice wyglądał na zafascynowanego swoją porcją cassoulet. - Madame umiera z ciekawości, czy masz uczciwe zamiary - zawołał Max przez stół do przyjaciela. Został nagrodzony rumieńcem Christie i szerokim, promiennym uśmiechem Charliego. Tłumaczenie nie wydawało się konieczne. *** Była niemal piąta po południu, gdy nadciągnął wieczorny chłód i goście zaczęli się rozchodzić. Christie i Charlie włożyli swetry i udali się na przechadzkę po winnicy. Inni ruszyli do wsi, chcąc nad kawą odzyskiwać siły, tyć w spokoju przed telewizorem lub też - w wypadku Roussela - uciąć sobie drzemkę przed kolacją. Max pomachał ostatnim gościom na pożegnanie i wszedł do domu. Rozpalił ogień pod kuchnią i puścił płytę Diany Krall, którą dostał od Fanny na pamiątkę pierwszego wspólnego tańca podczas festynu. Właśnie podwijał rękawy, kontemplując stosy naczyń pozostałych po obiedzie, kiedy usłyszał za sobą kroki i poczuł, jak obejmują go w pasie ramiona Fanny. Musiał przechylić głowę, by usłyszeć jej szept. - Chyba nie weźmiesz się do zmywania. - Nie? - Nie. Zrobisz coś innego. Obrócił się tak, że znaleźli się twarzą w twarz. - No cóż, mogę z tobą zatańczyć. Wolno przesunęła dłońmi po jego plecach. - To na początek.