STEFANIA PERZANOWSKA GDY MYŚLI DO MAJDANKA WRACAJĄ WYDAWNICTWO LUBELSKIE Redaktor DANIELA DEMIDOWSKA WYDAWNICTWO LUBELSKIE • LUBLIN 1970 Wydanie I. Nakład 10 000+260 egz. Ark. wyd. 9. Ark. druk. 11,75. Papier druk. sat. kl. V, 65 g. z Fabryki Papieru we Włocławku. Oddano do składania 24 IV 1970 r. Druk ukończono w listopadzie 1970 r. Cena zł 14.— Druk: Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Hze-MÓW, ul. Marchlewskiego 19. Zam. 358/70. G-2-497. OD AUTORA Okrutna prawda kobiecego obozu na Majdanku nie była jeszcze przez nikogo opisywana; dogłębnie znałyśmy ją tylko my, byłe więźniarki. Organizatorzy konkursu na wspomnienia majdankowskie postanowili przerwać tę tamę milczenia i niewiedzy, zachęcając byłych więźniów do pisania i nadsyłania prac. Uległam i ja tym sugestiom i po przełamaniu pewnych wewnętrznych oporów napisałam te wspomnienia. Moje wewnętrzne opory wynikały z tego, że chyba nikt ż nas, byłych więźniów, chętnie nie wraca myślowo do tamtych czasów i tamtych przeżyć — a niestety, gdy się już zacznie o nich myśleć, natłok wspomnień jest tak intensywny, że przerwać go nie sposób. A gdy się zacznie pisać, nie można się już od tego oderwać, nie można zahamować coraz nowej fali natrętnych obozowych obrazów, narzucających się z taką mocą, że musi się pisać dalej, aby wyładować z siebie wszystkie myśli, które uparcie nas teraz osaczają — i to zaczyna działać jak zły narkotyk. A zatem — pisanie o obozie niesie w sobie ogromny ładunek emocjonalny, musi kosztować sporo nerwów, a naviet wewnętrznego niepokoju. My, byli więźniowie, nie możemy sobie bezkarnie pozwolić na przypominanie tamtych lat — z tego nie potrafimy się wyzwolić — tak jest i tak już pozostanie. To jest właśnie ten nasz, minimalny już teraz, uraz poobozowy, to jest ta nasza, nieznaczna i niedostrzegalna „inność", która jednocześnie czyni z nas pewm-go rodzaju ogromną obozową rodziną, Pisałam zatem, te wspomnienia nie dla rozrywki i z samorzutnej chęci pisarskiej, pisząc je, chciałam W ten sposób spłacić choć część długu wobec losu, któ-i pozwolił przeżyć obóz. Zamierzeniem moim nie był pamiętnik, tylko opis całokształtu majdankowskiej rzeczywistości. Ale na tę majdankowską rzeczywistość patrzyłam } > r.•<¦ (nie było wody), w sukni pogniecionej patulona kocem, na pewno nie wygląda- ystkie chore do naga i ustawić je w kolejce do badania. Jako nowiejuszka obozowa nie jestem w stanie tego pojąć, jako lekarz nie mogę się z tym pogodzić, żeby gorączkujące chore miały stać nago w zimnym baraku do badania lekarskiego. Tłumaczę, że leżą w łóżkach i pokazuję gdzie. Na to ryknęli na mnie chórem: „rozbierać!" Gdy drżące z zimna stanęły wreszcie nagie w kolejce, nie badał żadnej, kazał mi tylko podawać rozpoznania. Jedynie więźniarkę z lumbago uderzył pięścią w okolicę lędźwiowo-krzyżową tak mocno, że upadła. Na końcu szeregu stała rozgorączkowana chora, którą podejrzewałam o dur wysypkowy (wysypki jeszcze nie było). Gdy podałam rozpoznanie „podejrzenie tyfusu plamistego" — wpadł w dziką furię. Wygrażając mi nad głową pięściami wymyślał mi najordynarniej, oświadczył, że jestem idiotką, chora zaś symulantką i że za karę będę od jutra szorować podłogę w baraku, a nie zajmować się medycyną, o której nie mam pojęcia. Wściekły wyszedł ze swoją asystą. W parę godzin potem przysłano mi jednak słuchawkę, termometr, strzykawkę i minimalny zestaw leków. Za dwa dni przyszedł ponownie. Znów ta sama defilada, tylko moja chora z podejrzeniem na tyfus plamisty miała już wysypkę, była zamroczona na skutek wysokiej temperatury i wstać do tej prezentacji nie mogła. Gdy mu o tym zameldowałam, wymyślając mi, wściekły, podszedł do łóżka, zdarł z chorej koc i... zobaczył wysypkę. A była ona wyjątkowo obfita i bardzo typowa. Przestał mi wymyślać, zmienił tonację głosu i niezwykle uprzejmie zapytał, gdzie studiowałam medycynę, jakie mam w ogóle życzenia i co chcę zrobić z tą chorą. Powiedziałam, że proszę przecież codziennie o izolację tego i ewentualnych dalszych przypadków tyfusowych i o oddzielny barak szpitalny dla chorych. Zgodził się i kazał wyrysować plan ta- kiego baraku. I rzeczywiście, wkrótce zaczęto jeden z baraków przedzielać na szereg oddzielnych salek szpitalnych. Następnego dnia zaprowadzono nas do łaźni. Rozbieranie się do naga w obecności więźniów obsługujących łaźnię i esesmanów wywoływało opory u wielu 7. nas. Dobroduszny, o prymitywnej mentalności bade--kapo, niemiecki więzień rezydujący na Majdanku od dawna, tłumaczył nam, że rozbieranie się do naga jest w obozie rzeczą codzienną, że na nich to na pewno nie robi żadnego wrażenia, a my też się do tego wkrótce przyzwyczaimy. Pewnym także wstrząsem było dla nas, jako nowicjuszek obozowych, odebranie nam wszystkich naszych osobistych rzeczy, a więc: ciepłej bielizny, pończoch, butów, ubrań, okryć i przebranie nas w pasiaki i drewniaki. Sama łaźnia, a zwłaszcza mycie w niej zakrawało na kpiny. Odrobina szarego mydła chlapnięta na otwartą dłoń i gorący prysznic, który z tego mydła rozsmarowanego po ciele robił lepką, klejącą się masę, trudną do spłukania. A na koniec każda z nas musiała wejść do wanny-basenu, napełnionego brudnym, mieniącym się barwami tęczy na wierzchu, roztworem luli hypermanganici. Po wyjściu z tej „kąpieli" bru-natno-fioletowy osad pokrywał całe nasze ciała. I wreszcie szczyt dezynfekcji: flitowanie rozpylaczem Owłosienia pod pachami i w pachwinach. Brudne, śmierdzące flitem, zziębnięte, w świeżo na- li pasiakach, na zakończenie ceremonii mia- i" l,u¦ chustki na głowę. I tu scena iście gro- /„•ibrakło chustek. Wniesiono dwa duże kosze iii j.szych kapeluszy, które kolejno rozda- nas. Gdy po chwili spojrzałyśmy na 11 ńj zupełnie nie był pogodny, prawie my śmiechem. Istna maskara- da. Pasiaki, mokre, zlepione włosy i na głowach •— frywołne, kokieteryjne kapelusze. Jedna staruszka z Tomaszowa miała biały toczek z woalką, druga koleżanka maleńki czerwony kapelusik z piórkiem, inna wytworny czarny kapelusz z kolorową wstążką. Ja dostałam trawiasto zielony beret z czerwonym piórem, zawadiacko wpiętym na ukos. Ta maskarada choć w części rozładowała ciężką atmosferę, jaka zapanowała po tej pseudokąpieli i zagrabieniu naszych wszystkich rzeczy. Ma się rozumieć, nie byłybyśmy kobietami, gdybyśmy w ciągu jednego dnia nie poprzerabiały sobie tych kapeluszy na szczelnie przylegające do głowy czapki. ROZDZIAŁ m Jjastępnego dnia mamy pierwszych „gości" z męskiego pola — kilkunastu mężczyzn, zaprzęgniętych do wózków z węglem, który nam przywieźli. Jest wśród nich kilku radomiaków z naszego transportu. Urywkami, w przerwach między esesmańskimi wrzaskami informują nas, że mieszkamy na V polu, że my jesteśmy pierwszym i na razie jedynym transportem kobiecym na Majdanku, a obóz męski, i to dość liczny, jest tu już od dawna. Mówią nam także o spodziewanych nowych transportach. I rzeczywiście, za parę dni, 17 stycznia wprowadzają esesmani na nasze kobiece pole transport z Pawiaka. Nie pozwalają się z nimi kontaktować, ale ja, korzystając z przywileju lekarza, biegnę tam czym prędzej. Barak bez łóżek i prycz. Leżą i siedzą na podłodze. Jest ich kilkaset, wśród nich spora grupka młodziutkich dziewcząt — to pawiackie małolatki. Pytam, czy nie ma chorych, mówię jak jest w obozie, proponuję, 15 aby pochowały trochę swoich rzeczy, jak będą je brać do kąpieli i przebierać w pasiaki. Od tego dnia obóz zaludnia się coraz bardziej. Przychodzą transporty z więzienia lubelskiego, lwowskiego, kilkaset kobiet z warszawskich łapanek, a także szinu-glerki. Coraz nowe baraki zapełniają się ludźmi, coraz więcej zgłasza się chorych, duru plamistego jest już kilkanaście wypadków. Chodząc po barakach pytałam, czy nie ma pielęgniarek, które chciałyby pracować w montującym się szpitalu. Zgłosiły się cztery pielęgniarki dyplomowane: Wanda Orłoś, Zofia Orlicka, Wanda Ossowska i Maria Żurowska. Prócz nich Halina Cetnarowicz, po roku studiów medycznych, Hanna Jodko-Narkiewicz, absolwentka medycyny okupacyjnej (u profesora Zaorskie-go), i Irena Todleben, chemik-bakteriolog. Wszystkie z transportu pawiackiego. Z transportu radomskiego zgłosiły swą pomoc: lekarka dentystka Jadwiga Łu-czak i magister farmacji Józefa Wdowska. Poza tym kilkanaście koleżanek obozowych wyraziło chęć pracy w szpitalu. Pielęgniarki dyplomowane z częścią personelu niewykwalifikowanego miały pracować w szpitalu, z reszty utworzyło się kolumnę sanitarną, kontrolującą w barakach czystość osobistą współwięźniarek i prowadzącą walkę z wszawicą, plagą obozu. Wreszcie oddzielono jedną małą salkę w baraku l;ilnym. Nie czekając na wykończenie całego bara-izym prędzej zmontowałyśmy trzypiętrowe łóżka, nabiłyśmy sienniki wiórami i przeniosłyśmy do tej i chore z tyfusem plamistym. Było ich już kilka-i każdy dzień dodawał nowe przypadki. Od-ilka nie miała jeszcze założonych drzwi < li, które zrobiono, ale nie było zawiasów, i próbie wejścia lub wyjścia przystawia-i z reguły za chwilę waliły się nam one na głowę. Ale i tak byłyśmy szczęśliwe, że chore są odizolowane, leżą na szpitalnych pryczach i mają fachową opiekę. Jeszcze tydzień i wykończono cały barak. Różnił się on od innych tym, że był podzielony na osiem oddzielnych salek. Pełne zapału zabrałyśmy się do rozplano-wywania i montowania tego pierwszego „szpitala". Cztery salki dla chorych, w tym trzy zakaźne, ambulatorium, magazyn, mieszkanie dla personelu i mała pseudokancelaria. W jednym z pustych baraków leżały deski do prycz, puste sienniki i drewniane wióry. Pozbijałyśmy i zmontowały te trzypiętrowe prycze, napchałyśmy sienniki wiórami i chciałyśmy jak najszybciej przenieść chore z baraków do szpitala. Ale gdy następnego dnia przyszedł niemiecki lekarz Bodmann i obejrzał nasze rozplanowanie, z pełnym dezaprobaty grymasem oświadczył krótko: „nie" i kazał wszystko zmienić: kancelaria na prawo, zakaźne salki na lewo, ambulatorium i mieszkanie personelu też gdzie indziej. I wyszedł, a my zabrałyśmy się do rozbijania prycz, przenoszenia i montowania ich z powrotem. Na rano było wszystko gotowe, barak wysprzątany. Bodmann wszedł, zobaczył i znów grymas, i znów „nie" — ambulatorium i zakaźne na lewo, reszta po prawej stronie. I taką zabawę urządzał z nami jeszcze trzykrotnie. Montowanie trzypiętrowych prycz bez żadnych narzędzi dla zupełnie nieobeznanych z tą pracą kobiet, wcale nie było łatwe. Bardzo marudnie szła nam ta robota i mocno sobie przy tym poobijałyśmy palce. Ale piąty raz z rzędu robiłyśmy to i szybciej, i wpraw-niej. Wreszcie po tym piątym dniu odeszła Bodman-nowi ochota na jeszcze inne rozplanowanie baraku, zażądał tylko, abym ja sypiała oddzielnie, właśnie w tej pseudokancelarii. Żadne moje tłumaczenie, że 2 — Gdy myśli... 17 chcę sypiać z resztą personelu nie pomogły — wstawiłyśmy więc i tam trzypiętrową pryczę. Wszystko wreszcie było ustawione, sienniki położone, ale nie miałyśmy ani koców, ani stołów, ani jednej żarówki, ani misek, ani łyżek i naturalnie żadnego sprzętu szpitalnego. Bodmanna to oczywiście nic nie obchodziło, a na moje pytanie, skąd mogłabym to dostać, nie raczył nawet odpowiedzieć. Za to esesmański sanitariusz Konieczny, gdy jego z kolei o to zapytałam, beztrosko odpowiedział: „zorganizujcie sobie". W gwarze obozowej „zorganizować" znaczyło zabrać komuś. Zaczęłyśmy więc chodzić po barakach prosząc 0 pożyczenie koców, stołków, misek, łyżek. W pustym, na pół rozwalonym baraku stojącym na końcu kobiecego pola udało nam się „zorganizować" parę żarówek 1 stary stół. Przeniosłyśmy wreszcie chore i tak oto na początku lutego 1943 roku zaczęłyśmy pracę w pierwszym baraku szpitalnym na V polu. Dopiero po jakichś dziesięciu dniach sanitarne władze obozowe łaskawie się nami zainteresowały i przysłały trochę zestawu szpitalnego, jak: termometry, baseny, sterylizator, strzykawki, trochę leków, a także parę taboretów, stołów i naczynia kuchenne. ROZDZIAŁ IV iymczasem zaludnienie w obozie kobiecym z każ- godniem wzrastało i odpowiednio do tego rosła horych. Cztery salki szpitalnego baraku już po i i';" mogły pomieścić wszystkich chorych, pi .il/iclić drugi, już nie przebudowany ba- -I znów dwa następne. Ta, w szalo- izająca się liczba chorych to natu- ralny rezultat warunków życia w obozie. Jak one wyglądają, jesteśmy już w pełni zorientowane. Przestałyśmy już być nowiejuszkami, dawno przeminął pierwszy obozowy szok i trzeźwo patrzymy w oczy codziennej, obozowej rzeczywistości. Już nas wchłonęła w swoje tryby obozowa machina — nas i te wszystkie kobiety, które coraz nową falą napływają do obozu i które się już nie liczą na setki, a na tysiące. Znamy także dostatecznie zewnętrzną ohydę obozu. Cały jest podzielony na szereg prostokątnych pól. Jest ich na razie pięć. Nasze, piąte znajduje się na końcu. Od wejścia do obozu i obozowej bramy ciągnie się długa droga. Kolejno numerowane pola z barakami są po jej lewej stronie. Po prawej są baraki nie zamieszkałe, takie jak: łaźnia, odwszalnia, baraki, gdzie pracują różne kolumny robocze, na przykład: szwalnia, szewstwo i magazyny. Między I i II polem stoi tak zwane małe krematorium i dwie komory gazowe. Każde pole otoczone jest szeregiem poziomo biegnących, podwójnych drutów kolczastych, do których włączony jest prąd o wysokim napięciu. Druty te są podtrzymywane przez wygięte drewniane słupy, na szczycie których umocowano lampy oświetlające obóz wieczorami i w nocy. Między polami dość gęsto są ustawione wysokie wieże strażnicze z esesmańskimi wartownikami. Karabin maszynowy, wystający z każdej wieży i wycelowany w kierunku obozu, ma zupełnie .jednoznaczną wymowę. Przed każdym polem, tuż za bramą stoi budka strażnicza, a w niej siedzi jeden lub paru esesmanów, którzy sprawdzają wszystkie wejścia i wyjścia z pola. Wewnątrz każdego pola, po bokach, stoją szeregiem baraki, a pośrodku jest tak zwana obozowa ulica (La-gerstrasse). Zbudowano na niej szubienicę i studnię. Ta ulica, tak jak i droga prowadząca przez cały obóz, tylko pokryta śniegiem lub zmarzniętą grudą • wygląda znośnie, ale od wczesnej wiosny do zimy tonie w gęstym błocie. Obóz musiał być postawiony na gliniastym gruncie, a brak ścieków i kanalizacji oraz stałe, codzienne rozdeptywanie przez więźniów tej gliny bardzo sprzyjało tworzeniu i stałemu utrzymywaniu się grząskiego, lepkiego błota. Ileż to razy więźniarki gubiły w nim drewniaki; mnie samej zdarzyło się to też parokrotnie. Na tej zabłoconej ulicy nie wzeszło nigdy ani jedno źdźbło trawy, nie było też na terenie pola ani jednego krzewu lub drzewa. A same majdankowskie baraki sklecone byle jak, z szarobrudnych desek też mają odrażający wygląd. Wewnątrz każdego z nich, z przodu, na lewo od wejścia stoi stół i parę taboretów. Reszta pomieszczenia jest zajęta przez ustawione w trzech, czterech lub pięciu rzędach drewniane trzypiętrowe prycze. W niektórych barakach, z powodu ich braku, więźniarki sypiały na podłodze, na siennikach. W małych okienkach sporo powybijanych szyb, a że za jedyne ogrzewanie służył niewielki żelazny piecyk, barak bywał więc z reguły niedogrzany. Przeciętnie mieścił on od trzystu do pięciuset osób, ale bywało i więcej. Zziębnięte kobiety nie mogło zagrzać spanie na wą-m sienniku napchanym drewnianymi wiórami i na-cie się lepkim od brudu, najczęściej zawszonym em. Możliwości mycia i utrzymania czystości — żadne, ne źródło wody, studnia obozowa jest zamarzłeś] i jest śnieg, co odważniejsze w nim się tsem, wieczorem więźniarki poświęcają swo-iozowej herbaty, czyli gorzkich ziółek, na )• v i rąk. Obóz nie jest skanalizowany — za barakami są wykopane otwarte doły kloaczne, zmuszające do załatwiania swoich potrzeb fizjologicznych na oczach esesmana z wieży wartowniczej. Do stałego asortymentu obozowych dokuczliwości dochodziły jeszcze wszy, pchły i myszy. Wszy, jako roznosicielki tyfusu plamistego, były klęską wszystkich obozów. Jest rzeczą wiadomą, że im większe zawszenie, tym. większa epidemia duru wysypkowego. Ponieważ przychodziły ciągle coraz to nowe, już zawszone transporty, a koce, które dawano do przykrycia, roiły się także od wszy — wszelka z nimi walka w tych warunkach była z góry skazana na niepowodzenie. Pchły, których bywało bardzo dużo, były tylko dokuczliwe, a myszy, które na V polu zjawiły się w szczególnej obfitości, też nie były przyjemne, gdy z piskiem wyskakiwały z kątów albo biegały po nas w nocy. Niektóre koleżanki lubiły je nawet, uważając, że mają jakiś kontakt z polem, a więc z wolnością. Tak wyglądały warunki mieszkaniowo-sanitarne na V .kobiecym polu w okresie wyjątkowo ostrej zimy 1943 roku; a jaka była struktura życia obozowego i codzienny majdankowski dzień? Tylko przez kilkanaście pierwszych dni, na samym początku, gdy byłyśmy pierwszym i jedynym transportem, nie wyganiano nas na apele i nie przydzielano do żadnych robót. Gdy obóz w szybkim tempie zaczął zapełniać się ludźmi, machina ruszyła na pełnych obrotach, aby sprawnie i z precyzją wykonywać swoje zadanie zagłady. Są już niemieckie władze obozowe, a więc: komendantka, kierowniczka kancelarii (Raportfdhrerin), kierowniczka zatrudnienia więźniarek (Arbeitsdienstfu-hrerin) i liczne nadzorczynie pilnujące kolumn roboczych w pracy, ustawiające apele lub kontrolujące 2i baraki. Wszystkie w mundurach, jako służba pomocnicza SS; są młode, niektóre nawet przystojne, ale bardzo prostackie, o tępych twarzach i wszystkie kompletnie amoralne. Z reguły każda z nich miała kochanka wśród esesmańskiej załogi, o czym bez żenady rozmawiały między sobą, tak jak i esesmani, prawie WBZJTBCy żonaci, bez żadnych skrupułów zmieniali sobie i wymieniali między sobą kochanki. Gdy będąc służbowo w łaźni szukałam łaziebnego, znalazłam go w otwartym pomieszczeniu w całkiem niedwuznacznej sytuacji z nadzorczynią Ani — moja obecność nie speszyła ich zupełnie — otrzymałam potrzebną mi odpowiedź i wyszłam czym prędzej — zażenowana i speszona byłam tylko ja. Najprzystojniejszą i trochę mniej prymitywną była komendantka Elsa Ehrich (ale po wojnie, gdy byłam w Lublinie świadkiem na jej procesie, okazało się z jej personaliów, że ona także nie miała żadnego wykształcenia — pracowała jako sprzedawczyni w rzeźnickim sklepie). Ehrich była wysoka, zgrabna, harmonijna w ruchach, pięknie uczesana w opadające na ramiona loki, w eleganckim mundurze i w błyszczących butach z cholewami, zawsze pełna kokieterii w stosunku do oficerów SS, a specjalnie do Blankego, którego ponoć była kochanką. Była przystojną istotnie, ale do momentu, dopóki nie podchodziła do więźniarek — wtedy momentalnie zmieniała się w dziką bestię — grymas wściekłości i zawziętości zmieniał jej twarz nie do poznania. To bestialstwo prawie wszystkich nadzorczyń z po-CZątku było dla nas zjawiskiem przerażającym i nie do pojęcia — skąd u młodych dziewcząt tyle wściekłości, tyle chęci pastwienia się nad bezbronnymi, Iści i złych instynktów. Potem przekona-e to wszystko mieściło się u nich dosko- SS-Obersturmfiihrer Anton Thumann, kierownik oddziału III (Kierownictwo obozu) nale w ramach gorliwie spełnianych obowiązków, chęci przypodobania się władzy i żądzy awansu, a przede wszystkim w ramach ich prymitywnej mentalności i brutalnych instynktów. Były wśród nich szczególnie zajadłe w pasji znęcania się, jak na przykład Hildegard Lachert — „krwawa Brygida" ¦— która zaciekle biła wszystkich z najbłahszego powodu. Ale była także młodziutka, mała, wątła Ani, która prawie że nie biła. Można |q było łatwo ułagodzić wódką, szybko się upijała i sypiała. Wszystkie były przekupne, a niektóre nawę I chciwe. Jak najchętniej uczestniczyły w Bel żydowskich w łaźni i bez żadnego skrępowi 13 oczach wszystkich wykradały z ubrań żydowskich pieniądze i klejnoty. Ehrich też własnoręcznie ściągała Żydówkom pierścionki z palców, gdy przyprowadziła je do badania do ambulatorium. Prócz władz niemieckich wyznaczono także więź-olarskle władze, tak zwane funkcyjne. Najwyższa ranga to starsza obozu — Lageralteste. Była nią pra-' Wie przez cały czas trwania kobiecego Majdanka Żenią Piekarska — podła i zła kobieta, niestety Polka 7, warszawskiego transportu z Pawiaka, która w obozie podała się za reichsdeutschkę i mówiła tylko po niemiecku. Była zauszniczką i prawą ręką komendantki Ehrich. Biła z taką samą pasją jak ona, wiecznie szperała po barakach i po polu obozowym, nie rozstając się ze swoim pejczem, z którego robiła co chwilę „właściwy" użytek; specjalnie pastwiła się nad Żydówkami. Z upodobaniem trudniła się donosicielstwem. Miała do pomocy Monikę, volksdeutschkę z lwowskiego więzienia, i Gaby, Niemkę kryminalistkę — obydwie wyjątkowo dobrane kanalie. Władzę sprawowały Żenią z Moniką. Gaby była na ich posługi, wysyłały ją na szpiegowanie, a z reguły bardzo gorliwie pomagała przy selekcjach żydowskich. Wszystkie trzy były młode, z tym, że Gaby miała odrażającą, wulgarną twarz, świetnie nadającą się do kryminalnych kartotek. Żenią z Moniką były nawet niebrzydkie. Bardzo dbały 0 : wój wygląd zewnętrzny, były starannie ufryzowane, nifl nosiły drewniaków, a eleganckie oficerki, a czasem po wieczornym apelu ukazywały się w wytwornych podomkach. Mieszkały przy kancelarii komendantki. Mając odpowiedzialne stanowiska, wiele wyrządzały wdy i zapisały się jak najgorzej w pamięci współ- niarek. lejna funkcja to blokowa zarządzająca całym k>m i odpowiedzialna za wszystko, co się w nim działo, a więc przede wszystkim za jego stan liczebny, za ogólną czystość pomieszczenia, porządek na pryczach, należyte ułożenie w „kostkę" posłania, rozdzielanie jedzenia i za punktualne wyjście i należyte stanie na apelu. Do niej zgłaszały się więźniarki z różnymi lokalnymi kłopotami, a także chore, które doprowadzała do ambulatorium. Miała do pomocy sprzątaczki (sztubowe), myjące podłogi, palące w piecach i dźwigające kotły z jedzeniem, a także sekretarkę (Schreiberin), prowadzącą stałą ewidencję i kartotekę więźniarek i oddającą codziennie do kancelarii raport o aktualnym stanie liczbowym baraku. Funkcja blokowej, jak na więźniarskie możliwości była dość wysokim stanowiskiem, dającym sporą władzę i spore możliwości. Można było to wykorzystać dla dobra więźniarek, służąc im radą, opieką i dbając 0 sprawiedliwy podział nędznych obozowych przydziałów — ale można też było wykorzystać ją wyłącznie dla siebie, okradając więźniarki z jedzenia i szykanując je na każdym kroku. Blokowe na Majdanku, polskie więźniarki polityczne, były uczciwe, przychylne i opiekuńcze. Jeszcze jedna funkcja w obozie dawała pewne możliwości i władzę — funkcja kapo, czyli więźniarskiej dozorczyni nad roboczą kolumną na zewnątrz lub wewnątrz obozu. I tu tak samo — kapo mogła w miarę swoich możliwości pomagać i ułatwiać życie obozowe współwięźniarkom lub też zatruwać je szykanami i maltretowaniem. Obozowy dzień zaczyna się o piątej godzinie — w zimie jest jeszcze o tej porze ciemno. Choć niedospane i zziębnięte, kobiety ubierają się szybko 1 sprawnie. Pasiak, pończochy (na wczesną wiosnę zabierają je nam), drewniaki i chustka na głowę zawiązana pod brodą. Zanim się ją założy, jeszcze trzeba 25 przyczesać włosy i schować je pod chustkę tak, aby żaden kosmyk nie wystawał, bo za to można dostać pejczem p(> głowie od esesmanki. Ubranie i toaleta poranna majdaniarki skończona — teraz tylko stanąć z miską po ziółka, które przyniosły sztubowe / kuchni. Jeśli są gorące i do tego można zjeść pajdkę chleba, którą się zostawiło z wieczornego przydziału — robi się troszkę cieplej. Przed wyjściem trzeba jeszcze posłać pryczę. Koc musi być dokładnie ułożony w kostkę, bo inaczej znów za to może dostać. bicie więźniarka lub blokowa, a nawet obydwie. Teraz już wychodzą na apel. Jest szary, mroźny świt. Blokowa je liczy i sprawdza, czy wszystko w porządku. Bo przecież każda musi mieć zawieszony na szyi, wybity na blaszce swój numer obozowy i przyczepiony do pasiaka trójkąt określający jej narodowość i rodzaj przestępstwa (czerwony trójkąt z literą P oznacza polską więźniarkę polityczną). Starsza obozu też sprawdza całość i odbiera meldunek liczebny od blokowych. Przed barakami stoją ustawione w piątkowe szeregi kobiety w pasiakach. Pozbawiono je nazwisk, zawodów, wykształcenia, są tylko numerami i obozową ma-i roboczą. Stoją, dygocąc z zimna, i czekają, żeby się wreszcie zaczął ten apel. Wchodzi wyelegantowana, w narzuconej na mundur kowej pelerynie, komendantka, za nią niemieckie irczynie. Z boku nadąża ktoś z kancelarii. Gdy eohodzą wzdłuż ustawionych szeregów, trzeba stać chomo, na baczność, bo za każde poruszenie spada cy i głowy pejcz, nieodłączny atrybut władzy ntki i dozorczyń. Gdy skończy się przegląd, 1 la marzą tylko o tym, aby apel zgadzał się ho w przeciwnym razie będą stały na tym mi. Po skończonym apelu, z wrzaskiem i wymysłami niemieckie dozorczynie ustawiają więźniarki w robo-i ze kolumny. Po wyjściu za bramę zatrzymują się przed budką strażniczą ¦— stoi przy niej esesman. Kapo kolumny roboczej na baczność melduje mu najpierw swój numer obozowy, a potem liczbę stojących w szeregach kobiet. Esesman zapisuje to wszystko. Teraz mogą już iść do wyznaczonych prac. Pracują po dwanaście godzin dziennie z godzinną, południową przerwą. Tylko nielicznym udaje się dostać przydział pracy lżejszej i pod dachem, jak na przykład w szwalni lub pralni. Ale ogromna większość wykonuje ciężką fizyczną pracę na dworze. Często jest ona bezsensowna, ogłupiająca, jak kopanie i zakopywanie rowów, przenoszenie kamieni z jednej sterty na drugą, noszenie śniegu lub ziemi. Planowo i z perfidią zmuszano kobiety do tych prac, aby je doprowadzić jak najszybciej do zupełnego wyniszczenia. Niemieckie dozorczynie bardzo gorliwie się o to starają, wrzaskami i biciem popędzając zmęczone kobiety. Wieczorny apel po dwunastogodzinnej pracy jest jeszcze gorszą udręką dla obolałych pleców i ramion, dla umęczonych nóg. Po takim dniu, nawet nie ogrzany barak i twarda prycza stają się kojącą przystanią. ROZDZIAŁ V JL/opełnieniem codziennej nędzy obozowej jest je:; stałe głodowanie. Mała pajdka chleba, gorzkie /i do picia, a na obiad często nie dogotowana, a mv bez tłuszczu, nadgniła brukiew — oto całodzieni żywienie. Dwa razy tygodniowo dodawano po skopijnym wprost kawałku margaryny luli I 27 i włosy i schować je pod chustkę tak, aby kosmyk nie wystawał, bo za to można dostać pejczem po głowie od esesmanki. Ubranie i toaleta poranna majdaniarki skończona — teraz tylko stanąć z miską po ziółka, które przyniosły U bo we z kuchni. Jeśli są gorące i do tego można zjeść pajdkę chleba, którą się zostawiło z wieczornego przydziału — robi się troszkę cieplej. Przed wyjściem trzeba jeszcze posłać pryczę. Koc musi być dokładnie ułożony w kostkę, bo inaczej znów za to może dostać bicie więźniarka lub blokowa, a nawet obydwie. Teraz już wychodzą na apel. Jest szary, mroźny świt. Blokowa je liczy i sprawdza, czy wszystko w,porządku. Bo przecież każda musi mieć zawieszony na szyi, wybity na blaszce swój numer obozowy i przyczepiony do pasiaka trójkąt określający jej narodowość i rodzaj przestępstwa (czerwony trójkąt z literą P. oznacza polską więźniarkę polityczną). Starsza obozu też sprawdza całość i odbiera meldunek liczebny od blokowych. Przed barakami stoją ustawione w piątkowe szeregi kobiety w pasiakach. Pozbawiono je nazwisk, zawodów, wykształcenia, są tylko numerami i obozową ma-yą roboczą. Stoją, dygocąc z zimna, i czekają, żeby się wreszcie zaczął ten apel. Wchodzi wyelegantowana, w narzuconej na mundur wojskowej pelerynie, komendantka, za nią niemieckie •rczynie. Z boku nadąża ktoś z kancelarii. Gdy chodzą wzdłuż ustawionych szeregów, trzeba stać uchomo, na baczność, bo za każde poruszenie spada ; I icy i głowy pejcz, nieodłączny atrybut władzy endantki i dozorczyń. Gdy skończy się przegląd, 11 ie marzą tylko o tym, aby apel zgadzał się o, bo w przeciwnym razie będą stały na tym I mami. Po skończonym apelu, z wrzaskiem i wymysłami niemieckie dozorczynie ustawiają więźniarki w robocze kolumny. Po wyjściu za bramę zatrzymują się przed budką strażniczą ¦— stoi przy niej esesman. Kapo kolumny roboczej na baczność melduje mu najpierw swój numer obozowy, a potem liczbę stojących w szeregach kobiet. Esesman zapisuje to wszystko. Teraz mogą już iść do wyznaczonych prac. Pracują po dwanaście godzin dziennie z godzinną, południową przerwą. Tylko nielicznym udaje się dostać przydział pracy lżejszej i pod dachem, jak na przykład w szwalni lub pralni. Ale ogromna większość wykonuje ciężką fizyczną pracę na dworze. Często jest ona bezsensowna, ogłupiająca, jak kopanie i zakopywanie rowów, przenoszenie kamieni z jednej sterty na drugą, noszenie śniegu lub ziemi. Planowo i z perfidią zmuszano kobiety do tych prac, aby je doprowadzić jak najszybciej do zupełnego wyniszczenia. Niemieckie dozorczynie bardzo gorliwie się o to starają, wrzaskami i biciem popędzając zmęczone kobiety. Wieczorny apel po dwunastogodzinnej pracy jest jeszcze gorszą udręką dla obolałych pleców i ramion, dla umęczonych nóg. Po takim dniu, nawet nie ogrzany barak i twarda prycza stają się kojącą przystanią. ROZDZIAŁ V \jopełnieniem codziennej nędzy obozowej jest jeszcze stałe głodowanie. Mała pajdka chleba, gorzkie ziółka do picia, a na obiad często nie dogotowana, a zawsze bez tłuszczu, nadgniła brukiew — oto całodzienne wyżywienie. Dwa razy tygodniowo dodawano po mikroskopijnym wprost kawałku margaryny lub kiełbasy. 27 A zatem — ciągły głód, ten nieodłączny towarzysz wszystkich więzień i obozów. W zimie, w pierwszych miesiącach kobiecego obozu majdankowskiego, nie dochodziły jeszcze paczki żywnościowe z domów, więc głód był tym większy. Ogromna jednak część kobiet, przede wszystkim Rosjanki i Żydówki, w ogóle nie dostawała żadnych pac/rk i głodowała bardzo cały c/as. Ten głód dokuczał i osłabiał fizycznie, ale nie doprowadzał jeszcze w tym okresie do tego potwornego wychudzenia i wyniszczenia, jakie się widywało po długotrwałym pobycie w obozie. Nie dawał także jeszcze głodowej biegunki i głodowych obrzęków, co obserwowało się masowo w końcowej fazie wojny i obozów. Najgorszym jednak jego następstwem było nie wyczerpanie i fizyczne dolegliwości, ale przede wszystkim ogromna moralna i psychiczna demobilizacja. To właśnje dawało najbardziej godny pożałowania obraz głodowej nędzy. Nie zimno, nie praca ponad siły, ale głód potrafił wyzwalać złe instynkty, zacierać hamulce moralne i wyjaskrawiać egoizm, a niejednokrotnie osłabiał na tyle poczucie uczciwości, że pozwalał na okradanie współwięźniów. On powodował także zatracenie wszelkich śladów kulturalnego zachowania i doprowadzał do zwierzęcego prawie prymitywu. Widzę jak dziś snujące się po majdankowskim obozie cienie kobiece, szperające w śmietnikach, a nawet dolach kloacznych i szukające tam czegoś, co by się jetzcze nadawało do jedzenia, lub rzucające się za-chłannie na zgniłe, cuchnące brukwiowe obierki wy-cane z kuchni. Stoją przed moimi oczami oświęcimskie kobiety leni na ziemi i wylizujące z błota odrobiny lora wylała się niosącym kotły. I widzę także mv tłum więźniarek bijący się zajadle 0 miejsce przy pustych kotłach po zupie, które wylizuje się do czysta. Pamiętam dobrze skradzioną mi w oświęcimskiej kwarantannie pajdkę chleba, której nieopatrznie nie schowałam w nocy przy sobie na pryczy. Pamiętam też mocne uderzenie drewniakiem po głowie przez współwięźniarkę w ravensbriickim jugendlagrze, gdy ośmieliłam się stanąć w kolejce po zupę. Wyraźnie widzę także w kwietniu 1945 roku, pod sam koniec wojny, w Neustadt-Glewe, obrzęknięte z głodu kobiety, wyskubujące po wieczornym apelu każde źdźbło trawy ledwo wystające z ziemi oraz zbierające i zjadające korę z drzew. I wiem, że w tym samym kwietniu wszystkie moje marzenia „wolnościowe" koncentrowały się tylko na jednym — na całym, dużym bochenku chleba. Reszta moich życzeń, tęsknot, marzeń odeszła gdzieś daleko 1 była zamazana — pozostała tylko ta dominująca nad wszystkim — tęsknota do bochenka chleba. Wystarczyło tylko przymknąć oczy i już go widziałam: ogromny, pachnący chleb. I zaraz myśl: czy jeszcze dożyję takiej chwili, że będę mogła go trzymać w ręku i zjeść samej, nie widząc tych łapczywych spojrzeń dokoła. Wszystko to pamiętam i widzę dokładnie, i wiem — taka była właśnie cena głodu. Ale głód, ciężka praca, zimne, zawszone baraki to nie był koniec obozowej poniewierki, to były jeszcze za łagodne środki do zupełnego wyniszczenia więźniarek. Majdanek był przecież oficjalnie przez Niemców naznaczony na obóz zagłady. Gdy zwróciłam się pewnego dnia do komendantki Ehrich o przydział mleka dla niemowląt, których matki, rosyjskie kobiety spod Woroneża, leżały chore 29 I na tyfus plamisty, w odpowiedzi uderzyła mnie w twarz z jednej i z drugiej strony i z pasją wyrzuciła z siebie: — To nie jest sanatorium, to jest obóz zagłady! Tak, to był obóz zagłady. A władze obozowe miały wypróbowane i ustalone metody, które szybciej i pewniej doprowadzały do wyniszczenia, niż zwykła, codzienna obozowa nędza. Była to metoda terroru i pastwienia się nad bezbronnymi kobietami. Postanowiono nieustannymi szykanami i mnóstwi m kar zatruć każdą chwilę obozowego życia, postanowiono doszczętnie zmaltretować, sponiewierać i doprowadzić do ruiny nerwowej te uparte w chęci przetrwania kobiety. Przede wszystkim bicie. Bicie przy każdej okazji i bez żadnej okazji. Bicie pejczem po głowie na apelu, pięścią po twarzy, gumą lub laską na specjalnym koźle. Pamiętam wiele takich masowych egzekucji na koźle przy wieczornym apelu za tak „ciężkie" przewinienie, jak znalezienie jednej marchwi lub kartofla u kobiet pracujących w tak zwanych ogródkach. Pamiętam także, jak pracownica szpitala, starsza, siwa Halina Stypułkowska została zbita i skopana przez komendantkę obozu za to, że wiatr potargał jej siwe włosy. Bicie było rzeczą tak powszechną i codzienną jak obiadowa brukiew i jak nasze obozowe pasiaki. Bili wszyscy. Począwszy od komendanta Thumanna, który potrafił nawet o drugiej w nocy przyjść do szpitala i bić nas po twarzach, bo był pijany i musiał się gdzieś wyładować, poprzez wszystkie szarże obozowe. Ale rekord osiągała chyba komendantka Elza Ehrich. Biła v, pasją i zimnym okrucieństwem w oczach. Żadna manka nie robiła tego tak mocno i tak dotkliwie ona. Biła zawsze dotąd, dopóki nie pokazała się eherin Elsa Ehrich, główna nadzorczyni pola kobiecego krew. Gdy wchodziła do szpitala, z reguły było bicie za takie na przykład przestępstwo, jak gotowanie na piecyku wody do picia dla chorych. Często wpadała nieoczekiwanie, biła pięścią po twa- 31 rzy, dołączała do tego jakieś przekleństwo i wychodziła — a nikt z nas nie wiedział, za co został Ukarany. Nigdy nie spostrzegłam w jej twarzy choćby na ient ludzkiego współczucia lub litości — widy-i przecież bezradne rosyjskie dzieci i dzieci z Za-szczyzny, ciężko chore kobiety, śmiertelnie postrzeloną przez esesmana więźniarkę, i patrzyła na to wszystko zawsze z nienawiścią i okrucieństwem. Poza biciem ustawiano także więźniów na szereg godzin między naelektryzowane druty, których dotknięcie groziło natychmiastową śmiercią, wieszano na rękach w kancelarii obozowej i stosowano wiele innych doraźnych kar. Do tego ciągle straszono krematorium i szubienicą, stojącą pośrodku pola obozowego. Straszenie, dzikie wrzaski i najordynarniejsze wymysły były nieodłączną cechą zachowania się wszystkich Niemców w obozie. Prawie nie widywało się ich innymi jak tylko rozwścieczonych, wymyślających i z bestialstwem czającym się na twarzach. Tak oto wyglądał codzienny majdankowski dzień i tak działał wykonywany z rozmysłem i precyzją regulamin obozu zagłady. ROZDZIAŁ VI V pole kobiece pomimo niszczycielskich planów trwa nadal i mocno się trzyma obozowej rzeczywistości. Jest też coraz liczniejsze. Prawie wszystkie baraki są już przepełnione, a wciąż jeszcze przybywają nowe tran-Bporty. Jeit coraz więcej kobiet, a w konsekwencji tego \-i się też liczba chorych w szpitalu. Już do przeszłości należą małe salki tyfusowe. Teraz jest już szereg baraków szpitalnych, bo epidemia duru plamistego rozwija się w całej pełni. Nie brak też i innych schorzeń. W szpitalu mamy zatem pełne ręce roboty. Myślałam niejednokrotnie, że to na pewno było zbyt szumne słowo „szpital" do określenia tych niesłychanie prymitywnych miejsc pobytu chorych na Majdanku. W gwarze obozowej było spopularyzowane słowo „rewir". Nie lubiłam używania bez koniecznej potrzeby niemieckich określeń, nie lubiłam też słowa „rewir". Nazywałyśmy go zatem szpitalem, wiedząc przecież doskonale, jak bardzo warunki, w których pracujemy, daleko odbiegają od elementarnych wymogów szpitalnych. Bydlęce baraki z trzypiętrowymi pryczami, na nich chore, leżące tylko na siennikach i przykryte jednym kocem. O prześcieradłach i poduszkach nie było mowy. Leżenie na trzecim piętrze prycz dla nieprzytomnych, tyfusowych chorych było bardzo niepożądane, jednak często konieczne. Baraki były bez wody, nosiłyśmy ją ze studni, a gdy ta była zamarznięta, przetapiałyśmy lód lub śnieg. Każdy basen trzeba było wynosić za barak do dołu kloacznego. Tak, to był szalony prymityw, nie zasługujący na pewno na miano szpitala, ale jeżeli już tak być musiało, to chciałyśmy tym bardziej, żeby nasza praca, praca całego personelu była taka, jak powinna być w każdym normalnym szpitalu. Żeby chociaż to, co będziemy robiły zasługiwało na miano uczciwie wykonywanych szpitalnych obowiązków. Niezbędny był do tego przede wszystkim odpowiedni zespół pracowników. Jak już wspomniałam, zawodowych pielęgniarek było cztery, reszta to były chętne i pełne zapału do pracy szpitalnej kobiety, przeważnie bo warszawski transport z Pawiaka był 33 najliczniejszy w okresie montowania szpitala. Tym chętnym kandydatkom od razu mówiłam, że pracy będzie dużo, męczącej, odpowiedzialnej, że nie będzie jej wolno lekceważyć, a trzeba i muszą pracować z całym oddaniem, bo to przecież jest jedna, jedyna praca w obozie wartościowa i ważna, bo pracować się będzie dla swoich, nie dla znienawidzonych Niemców, i że od jej jakości w dużej mierze zależeć będzie powrót do zdrowia chorych koleżanek. Muszę przyznać, że miałam wyjątkowe szczęście z doborem całego personelu. Niesłychanie szybko i chętnie nowe niedoświadczone adeptki, pod kierunkiem swoich wykwalifikowanych koleżanek, wchłaniały w siebie zasady pracy pielęgniarskiej. Można by powiedzieć, że to była swego rodzaju zupełnie specyficzna szkoła pielęgniarska — beż wykładów, bez ćwiczeń na fantomach, a od razu praca z ciężko chorymi, i to praca odpowiedzialna. Ale że słuchaczkami jej były kobiety inteligentne, wartościowe i na tyle mądre, iż nie wstydziły się nigdy przyznać nawet do pomyłek, ciągle pytając się co i jak należy robić, i że miały nie tylko oczy, ale i serca otwarte na to, co im się objaśniało i czego od nich wymagała obecna praca — w bardzo niedługim czasie stały się naprawdę wartościowymi pielęgniarkami. Gdy złapałam jaką wolną chwilę, przeważnie późnym wieczorem, przypominałam im anatomię i fizjologię, zasady aseptyki, kardynalne objawy najczęstszych w obozie chorób, sens i treść niektórych zabie-gów. A między sobą wprawiały się na liczeniu tętna, i nawet na robieniu zastrzyków. Było wśród nich ¦poro nastolatek, bo rekonwalescentkom małoletnim to sama proponowałam pracę w szpitalu, widząc Ich zamiłowanie w tym kierunku. Jednocześnie chcia-jo zatrzymać w szpitalu także i dlatego, że bałam się o nie, ponieważ wiedziałam, iż od razu po chorobie powrócą do ciężkiej pracy fizycznej, chciałam więc oszczędzić im bicia i szykan esesmańskich dozorczyń. Były przecież tak bardzo młode, a niektóre nawet po prostu smarkate. Pamiętam, że jedną z nich musiałam często upominać, aby wycierała nos. Miała piętnasty rok, była jedynaczką, na jej oczach pod ścianą domu, w którym mieszkała w Warszawie, rozstrzelano ojca, a J3 wywieziono do obozu. Właśnie z tych dziewcząt cztery są obecnie lekarkami, a jedna skończyła szkołę pielęgniarską w Warszawie. Każdy barak szpitalny miał pewną liczbę pielęgniarek, większą lub mniejszą, w zależności od aktualnego stanu chorych. Odpowiedzialną za całokształt pracy była pielęgniarka oddziałowa (odpowiadało to funkcji blokowej w obozie). Były też sprzątaczki, czyli sztu-bowe, które pełniły rolę salowych. Musiała też być kancelaria szpitalna, prowadząca ewidencję i kartotekę chorych. Pracę rozplanowałyśmy sobie tak jak w normalnym szpitalu. Wszystkie pielęgniarki pełniły ośmiogodzinne dyżury nocne i dzienne według ułożonego planu. Pielęgniarki dyżurne mierzyły trzy razy dziennie ciepłotę i tętno chorych oraz zapisywały to na kartach gorączkowych, wiszących przed każdą pryczą (karty gorączkowe same zresztą rysowały, bo gotowych nie było). Ciężko chore myły, czesały, karmiły, często prały jedyną zanieczyszczoną koszulę pacjentki i suszyły ją na piecyku, przemieniając także zanieczyszczony siennik, podawały i wynosiły za barak baseny. Robiły to wszystko, ciągle gimnastykując się na i i piętrowych pryczach i przy zupełnym braku wodj w barakach. No i wykonywały też wszystkie zleci zabiegi. Te pierwsze miesiące pracy szpitalnej dały moo 1 .iu personelowi, który egzamin z niej zdał im o tująco. Później, po roku istnienia kobiecego pola i I .ihicrego .szpitala majdankowskiego, gdy bywało do ni baraków z chorymi i pracowało przeszło sto pielęgniarek, praca szła im jeszcze składniej, bo już były doświadczonymi pracownicami szpitala. A to co było niesłychanie cenne i aż zaskakujące swoją niecodziennością, to było serdeczne zżycie się i zgranie tego naprawdę dużego personelu. Nie było kłótni, zawiści, zrzucania pracy lub odpowiedzialności na kogoś innego. Może dlatego także były ze sobą serdeczne, a nawet i zaprzyjaźnione, bo wszystkie jednakowo były przejęte i oddane swej pracy — i to je właśnie łączyło. Przez prawie półtoraroczne istnienie szpitala tylko dwukrotnie musiałam godzić skłócone między sobą pielęgniarki i rozmieścić je po innych barakach, aby uniknąć nowych niesnasek. Ten stan rzeczy i taki, a nie inny skład personelu był możliwy tylko dlatego, że przy organizowaniu szpitala nikt mi go nie narzucał, a wybierałam sama, szukając zawsze osób najodpowiedniejszych. Jakim było to plusem, przekonałyśmy się potem w porównaniu z Oświęcimiem. Władze obozowe czepiały się ciągle tylko tego, że personelu jest w ogóle za dużo i że pielęgniarki pracują po osiem a nie dwanaście godzin dziennie, jak wszyscy inni w obozie. Ale okłamując ich i lawirując udawało się nam jednak ten stan rzeczy utrzymać przez cały czas. Na samym początku część pielęgniarek odnosiła się do mnie z pewną rezerwą. Nie znałyśmy się przecież, |l byłam z Radomia, one w większości z Warszawy. • m wymagająca w pracy, mam dość autorytatywny sposób podawania swoich zleceń i nie ujawniam się od razu ze swoimi uczuciami i sympatiami. Ale bardzo szybko, gdyśmy się bliżej poznały, znalazłyśmy wspólny język, zżyły i zaprzyjaźniły się nawzajem i rozumiałyśmy się w pół słowa, a czasem nawet bez słów. Wchodząc do baraku, z twarzy pielęgniarek mogłam wyczytać, czy wszystko jest w porządku czy też jest jakiś nowy kłopot. ROZDZIAŁ VII 'ile liczba personelu pielęgniarskiego była zupełnie wystarczająca, o tyle lekarzy było cały czas bardzo niewielu, a na początku istnienia szpitala byłam tylko ja. Tak się jakoś złożyło, że ani w naszym pierwszym, jakby nie było trzystuosobowym zespole, ani w warszawskim transporcie z Pawiaka, ani potem z lwowskiego więzienia nie było żadnej lekarki. Na męskich polach Majdanka było wielu lekarzy, nawet z Radomia przebywało trzech kolegów aresztowanych w tym samym dniu co i ja, to jest w listopadzie 1942 roku, i tym samym co i my transportem tutaj przywiezionych. Ale na polu kobiecym byłam sama. Miałam do pomocy Hankę Jodko-Narkiewicz, pełną inwencji i zapału do pracy, z dużym zacięciem chirurgicznym, ale z niewystarczającym jeszcze do samodzielnej pracy zasobem wiedzy medycznej. Wizyty lekarskie odbywałyśmy razem, a drobne zabiegi chirurgiczne i opatrunki Hanka robiła samodzielnie. Byłam ód dwudziestu lat internistką, ale tu w obozie musiałam zajmować się także dermatologią, drobną chirurgią, czasem psychiatrią, otiatrią i okulistyką, ale 37 najtrudniej mi przychodziło decydować i interwenip- w.-ir w i nawach położniczo-ginekologicznych. A właśnie w początkach lutego, gdy przywieziono ni Majdanek kobiety z warszawskich łapanek, Bod-mann kazał mi zbadać wszystkie ciężarne i określić, w którym miesiącu ciąży jest każda. W swojej naiwności nowicjuszki obozowej powiedziałam mu, że nie jestem ginekologiem. A on ryknął na mnie: — Ale jesteś przecież więźniem! — To był według niego wystarczający argument. Byłam istotnie w kłopocie, bo od skończenia studiów nie miałam nic wspólnego z położnictwem. Całe szczęście, że Hanka, jak się okazało, przed samym aresztowaniem była na stażu studenckim w klinice położniczej. Wobec tego, ja przypominając sobie wszystkie dawne wiadomości z tej dziedziny, a Hanka swój niedawno odbyty staż — zabrałyśmy się wspólnie do pracy. A kobiet do badania zgłosiło się ponad sto, bo poszła fama po obozie, że może ciężarne pójdą na wolność. Z tej setki połowa co najmniej w ciąży nie była. Bodmann następnego dnia kontrolował zresztą nasze badania i sam przebadał kilkanaście kobiet. Jeszcze nieraz musiałam parać się położnictwem w obozie i przyjmować porody, ale robiłam to zawsze z dużymi oporami wewnętrznymi. Po paru miesiącach Hanka Jodko-Narkiewicz została zwolniona z obozu. Starała się o to usilnie jej rodzina, B że zostawiła w domu maleńką, paromiesięczną córeczkę, były pewne szansę na to zwolnienie. Docho-dziły do nas o tym słuchy i na wszelki wypadek Han-ki wyuczyła się na pamięć różnych adresów, choć nie bardzo wierzyłyśmy w to zwolnienie. mczasem, któregoś dnia o świcie, przed rannym i /la do baraku komendantka, wyczytała nazwisko Hanki i powiedziała, że ma iść z nią do kancelarii, bo jest zwolniona. To był nareszcie jeden radosny dzień w obozie. Jakże bardzo cieszyłyśmy się, że któraś z nas będzie wolna. Hanka, pełna emocji, po serdecznym pożegnaniu się z nami poszła do kancelarii, a stamtąd do magazynu po swoje rzeczy. Wychodziła z obozu ubrana normal-nie; pasiak i drewniaki zostawiła w magazynie. Wychodząc obróciła się do nas, pomachała ręką, a gdy była już za drutami jeszcze raz serdecznie nas pozdrowiła. Odprowadzałam ją wzrokiem i uderzyło mnie to, że tam, już za drutami idzie jakoś zupełnie inaczej jak dotychczas i inaczej niż my tu wszystkie. Szła z uniesioną głową, a chód jej był lekki i sprężysty. Przemknęło mi wtedy przez myśl to aż tak potrafi w jednej chwili odmienić człowieka świadomość wolności? Niedługo po zwolnieniu Hanki, w początkach maja 1943 roku przyszła z lubelskiego więzienia młoda lekarka, bezpośrednio po dyplomie, Aglaida Brudkowska, z którą pracowałyśmy razem już do końca majdan-kowskiego szpitala, to jest do kwietnia 1944 roku. Ada była antytezą Hanki, tak zewnętrzną jak i wewnętrzną. Obie były młode, ale Hanka wysoka, postawna brunetka, mocna, zdrowa, kipiała wprost energią i młodością; znałam doskonale z jej opowiadań jej maleńką córeczkę, matkę, męża, znałam jej niepokoje i tęsknoty, była wylewna i serdeczna, szybka w ruchach i odruchach. Niebieskooka blondynka Ada, uosobienie łagodności i dobroci, była wątłym, słabym chucherkiem, bardzo blada i mizerna, niesłychanie małomówna i nieśmiała, nie uzewnętrzniająca swoich uczuć, mało aktywna i prawie bezbroana. Zaraz po przyjściu do obozu robiła wrażenie osoby ogromnie wyczerpanej fizycznie i psy- 39 chicznie. Miała z pewnością silną anemię wtórną, bo czasem była tak osłabiona, że ledwo trzymała się na nogach i męczyły ją częste i uporczywe migreny. Tak Hanka, jak i Ada były jednakowo prawe, prostolinijne, pracowite i bardzo oddane chorym i pracy, ale fizycznie mocnej Hance przychodziło to z łatwością, a u Ady wymagało ogromnego wysiłku i pokonania swojej bezsiły, co tym bardziej było cenne i godne podziwu. Hanka była w obozie parę miesięcy, a aste-niczna i coraz bardziej wychudzona i szaroblada Ada przetrwała i pracowała w nim przeszło dwa lata. Obie przeżyły obóz i są lekarkami — Hanka pracuje w Warszawie, Ada — w Puławach. W tym samym mniej więcej czasie któryś z sanitariuszy przyprowadził do szpitala młodą lekarkę Żydówkę, Niusię Marder, z wyraźnym zaleceniem, że ma pracować tylko w barakach przy kontroli sanitarnej i kąpielach, i że to będzie trwało krótko, ponieważ niedługo ma iść na transport. Niusia Marder zamieszkała razem z nami. Z początku nie odzywała się do nas wcale i poruszała jak manekin. W twarzy jej nie było zastraszenia, jak u większości Żydówek, tylko jakieś tragiczne osłupienie. Po paru dniach, w nocy, słysząc, że nie śpi i płacze, podeszłam, pogłaskałam, przytuliłam i wtedy zaczęła mówić. Przywieziono ją do nas z Treblinki, gdzie na jej oczach wzięto do gazu jej synka i matkę, też lekar-l:c Chciała iść razem z nimi na śmierć, ale nie pozwolili, oderwali ją od nich i przywieźli na Majdanek. Niusia nie poszła na żaden transport, pracowała / ti.-mii, nawet po pewnym czasie odzyskała normalny wy»!lqd i chęć do życia. Była serdeczna, koleżeńska Zamiast w Treblince, zamordowano ją na Maj- Itopada, razem ze wszystkimi Żydami. 1 z transportem z warszawskiego getta cały kobiecy personel lekarsko-pielęgniarski ze szpitala na Czystem, dwadzieścia dwie lekarki i czterdzieści pielęgniarek, myślałam, że wreszcie uzupełni się nasz lekarski zespół. Obsadziło się je do pracy po różnych barakach, ale za parę dni większa część tego personelu znalazła się w charakterze pacjentek chorych na dur brzuszny; przyjechały prawdopodobnie już w okresie jego wylęgania. Wyzdrowiały wszystkie, ale razem z Żydami zostały wymordowane 3 listopada. Przy pomocy różnych osób i instytucji usiłowałam odtworzyć pełną listę nazwisk wymordowanego żydowskiego personelu służby zdrowia na Majdanku. Nie jestem jednak pewna, czy jest ona stuprocentowo dokładna, nie gwarantowali mi tego także informatorzy. W pamięci ludzkiej zbrodnicze fakty pozostawiają ślady niezatarte, natomiast niektóre nazwiska po pewnym czasie się zapomina. Te, które udało mi się zebrać podaję w alfabetycznej kolejności. Lekarki: Braule-Hallerowa, Folmanowa, Irena Grodzińska, Maria Marder, Najburzanka, Naj-ster, Orlis, Przeworska, Irena Rubin i Wdowińska. Pielęgniarki: Altszul, Rysia Bielicka, Dora Cukier, Dziubas, Fryd, Frydman, Helena Gallowa, Gryll, Icko-wicz, Izerlis, Nina Najdycz, Nebel, Odes, Podlipska i Próżańska. W drugiej połowie 1943 roku na przepełniony już dziesięciotysięczny kobiecy Majdanek ciągle jeszcze przy ganiano nowe transporty. Najczęstsze i najliczniejsze były rosyjskie, składające się przeważnie z prostych wiejskich kobiet, wychudzonych, wynędzniałych, zupełnie zagubionych i bezradnych. Ich nędza obo/n była wyjątkowo jaskrawa, bo wywiezione daleko i k granice swego kraju nie dostawały paczek, a Ich b radność czyniła je ciągłym obiektem bicia i niemieckich władz. 41 Raz jeden przyszedł niewielki rosyjski transport 0 innym trochę składzie i wyglądzie; były to kobiety z partyzantki, przywiezione tu jako jeńcy wojenni. Wśród nich były cztery lekarki, które zgłosiły się do pracy i wykonywały ją z nami przez parę miesięcy, a potem pojechały do Ravensbriick. Były pracowite 1 chętne, miały tylko trudności w porozumiewaniu się z otoczeniem, znając tylko język rosyjski. Pozostały mi w pamięci tylko dwa nazwiska: Nadii Pawlenko i Lidii Simbircewej. I wreszcie przed samą ewakuacją szpitala majdan-kowskiego, przysłano nam do pomocy dziesięć młodziutkich lekarek rosyjskich, które już po paru dniach pojechały razem z nami i z całym szpitalem do Oświęcimia. Istotnie więc personel lekarski był bardziej niż niewystarczający. Przez szereg miesięcy byłyśmy tylko we dwie z Adą Brudkowską, a te nieliczne i doraźne pomoce, choć były bardzo cenne, przez swoją krótko-trwałość nie pozwalały na jakiś stały podział pracy. Nie mając żadnego wpływu na liczbę personelu lekarskiego, zwiększałyśmy za to znacznie ponad obozową normę personel pielęgniarski, co bardzo ułatwiało pracę. Roboty było bardzo dużo. W połowie 1943 roku, w okresie nasilenia duru plamistego, leżało już w sze-:i barakach przeciętnie od pięciuset do ośmiuset • horych. Zaczynałyśmy zatem pracę o świcie, a kończyłyśmy późnym wieczorem. Z rana były przyjęcia ambulatoryjne, ale i po wie-ni apelu trzeba było badać kobiety, które roz-i borowały się w ciągu dnia, a także nakładać opa-na poranione drewniakami nogi albo na pobite Lub plecy. Po przyjęciach w ambulatorium były lekarskie po barakach, z pielęgniar- zyty karni zapisującymi zlecenia i podającymi aktualne dane 0 stanie pacjentek, Przy dużej liczbie chorych przeciągały się one do wieczora; pracowałyśmy także w niedziele i święta. Zależało nam bardzo na tym, aby te wizyty nie tylko przypominały normalny obchód szpitalny, ale żeby zdołały wyrwać te nieszczęsne chore z obozowo-cho-robowej martwoty, a tym samym obudzić w nich siły witalne. Przy nieprawdopodobnym prymitywie urządzeń, przy ciągłym braku leków, przy stałym koszmarze obozu — chciałyśmy tym bardziej, aby wewnętrzna atmosfera szpitala, łącznie z naszą pracą, pozwoliła im odzyskać wiarę w przetrwanie i w powrót do zdrowia — co rzecz jasna, zwiększało nasze skąpe możliwości lecznicze. Nie podołałybyśmy tej pracy, gdyby nie pomoc 1 współpraca całego personelu pielęgniarskiego. Ale o jakimś uregulowaniu, spokoju, zaplanowaniu i stabilizacji w naszych poczynaniach nie mogło być mowy. To był przecież obóz koncentracyjny, gdzie każdy dzień mógł przynieść różne niespodzianki, a nasze niemieckie władze usilnie się starały, aby tychże niespodzianek nie zabrakło także w szpitalu. Komendantka Elsa Ehrich, gdy wpadała do nas, a niestety zdarzało się to bardzo często, z reguły robiła o coś awanturę i prawie każda jej wizyta kończyła się biciem kogoś z personelu. Zawsze znalazła coś, co według niej było przestępstwem obozowym: miska gotowanej wody dla spragnionych picia chorych, nieprzepisowo na baczność stojąca przed nią pielęgniarka, zbyt ciepły piec, niedostatecznie wygładzony koc na pryczy. Każde z tych przestępstw zasługiwało na wymysły i razy, a miska wrzątku kopnięciem buta była zrzucana z piecyka. Te „wizytacje" komendantki były na szczęśi Ic krót- 43 kie i nie codzienne. Najgorszą natomiast plagą byli esesmańscy sanitariusze. Mieli oficjalny przydział do szpitala, aby załatwiać sprawy administracyjne i nas kontrolować. Przewinęło się ich sporo przez ten prawie półtoraroczny etap szpitala na Majdanku. Pierwszy był Konieczny. Świetnie mówił po polsku, bo pochodził ze Śląska. Ten nawet tak bardzo nie wymyślał i usilnie zabiegał o zdobycie naszego zaufania, kokietując nas właśnie tą przymilną polszczyzną i staraniem się o potrzeby szpitala. Ale w obozie wyrobiła się specjalna czujność, nikt nie ufał jego pseu-dolojalności i żadna z nas ani jednego niepotrzebnego słowa przy nim nie powiedziała. Gdy przyszły pierwsze transporty żydowskie, Konieczny szybko pokazał co potrafi, biorąc jak najgorliwszy udział w ich selekcjach. A w szpitalu też po pewnym czasie ujawnił swoje prawdziwe oblicze. Przyjmowałam poród u młodej, dorodnej Żydówki. Rodzi po raz pierwszy, silnie bóle, więc trochę krzyczy. Wchodzi Konieczny, podchodzi do rodzącej, głaszcze po głowie i pociesza: — Nie krzycz, nie bój się, urodzisz niedługo ładne dziecko. Istotnie, za pół godziny urodziła syna. Konieczny bierze mi dziecko z rąk i pokazuje matce ze słowami: — Patrz, jakiego masz ślicznego chłopaka. A za chwilę, na oczach tejże matki, zawija płaczą-cego noworodka w gazetę, wkłada do teczki, wsiada M rower i wiezie do krematorium. Do dzisiaj dźwięczy mi w uszach ten zduszony w teczce płacz dziecka... Konieczny urzędował u nas parę miesięcy, potem dofrt&ł przydział w męskich szpitalach, pokazywał się ii Ml tylko parę razy w ciekawszych dla niego moli, jak na przykład: 3 listopada, w dniu maso-lu Żydów. Po nim przez krótki czas urzędował sanitariusz, którego nazwiska nie pamiętam i który był właściwie nijaki, wpadał tylko na chwilę, niewiele mówił, był ponury i milczący. Za to jego następcy bardzo mocno zapisali się w mojej pamięci. Pierwszym z nich był Reinertz z naszym przezwiskiem „zębaty" z powodu wystających, ogromnych jak kły wilcze zębów w górnej szczęce. Wysoki, szybki w ruchach i gestach, tak samo szybki i nieobliczalny w swoich poczynaniach, nigdy nie wchodził spokojnie, wpadał do szpitala jak furia, zawsze z jakimiś pomysłami szykan i pseudoinnowacji. Jednego dnia w szale porządków wchodził na stoły, na trzecie piętra łóżek, palcem wodził po suficie lub piecu, szukając tam kurzu. To znów nie podobały mu się karty gorączkowe i karty choroby. Wyrywał je, darł i kazał pisać inne, nie mając zresztą pojęcia o istotnej ich treści. Innym razem wpadał jak szalony do części baraku zamieszkałego przez personel, wyrzucał koce z łóżek, bo źle zasiane, wyrzucał na ziemię całą zawartość szafek, w których znajdowały się nasze osobiste rzeczy i żywność z paczek, bo jakoby w szafkach był nieporządek. Kiedy indziej szał porządku zaczynał od łóżek chorych, wyrzucając z nich każdy -drobiazg osobisty. Reinertz miał jeszcze jedną pasję. Ponieważ przeszedł w wojsku dwumiesięczny kurs sanitarny (jak sam mówił) uważał, że świetnie robi opatrunki i zabiegi chirurgiczne. Lżejsze spośród nich, jak na przykład nacięcie ropni, których na skutek świerzbu, wszawicy i awitaminoz było bardzo dużo, wykonywałyśmy same. Starałyśmy się robić to w warunkach możliwie sterylnych. Był sterylizator, były narzędzia, więc przy- 45 gotowywałyśmy je zgodnie z zasadami aseptyki. Gdy wpadał Reinertz, jednym pchnięciem odpychał którąś nafl od stołu, wysterylizowany lancet wycierał 0 swoje brudne spodnie, bo mu nie odpowiadało, że był mokry, i z pasją przecinał ropień, a następnie nakładał opatrunek. Rąk nie mył do tego nigdy. Po paru takich wyczynach starałyśmy się robić zabiegi chirurgiczne po apelu wieczornym, bo wtedy była najmniejsza szansa na jego przybycie. Jego współtowarzysz pracy to „krematorzysta" Musfeld, nazwany tak przez nas dlatego, że pełnił „zaszczytną" funkcję szefa krematorium. Krematorzysta był wyjątkowo brutalny i sadystyczny. Tak samo wrzeszczący, tak samo wymyślający coraz to inne szykany, z tym że jeszcze do tego pił na umór. Był taki parotygodniowy okres na początku lata 1943 roku, kiedy przychodził do szpitala dzień w dzień tak pijany, że z trudem trzymał się na nogach i był właściwie w stanie półprzytomnym. Strzelał wtedy z rewolweru w sufit baraku szpitalnego, w nogi łóżek lub taboretów, stół ambulatoryjny i w ogóle gdzie popadło. Wydawał mi bezsensowne rozkazy wypisywania wszystkich chorych na następny dzień, ale nazajutrz już o tym nie pamiętał. Upatrzył sobie także i' dna młodą dziewczynę po tyfusie i szalał, że nie może znaleźć. Chowałyśmy ją, gdy tylko ukazał się Irzwiach baraku szpitalnego. Poza dzikimi wrzaskami i wymysłami wyrządzał nam masę szkód, bo tłukł i demolował wszystko, co miał pod ręką. Ten "kres jego miesięcznego szału pijackiego stano-prawdę mocną próbę naszych nerwów, bo prze-nicobliczalny i nigdy nie było wiadomo, czy w podłogę i sufit nie zacznie strzelać do eho-i ten onelu. • mi z tych pijackich szaleństw uczepił się mnie, wymyślając mi, że uprawiam sabotaż, bo symu-lantki trzymam w szpitalu, że lekceważę władzę i wobec tego musi ze mną raz skończyć i zaprowadzić do krematorium. I istotnie, popychając mnie kolbą rewolweru, ku przerażeniu personelu i zdziwieniu więźniarek, które nie wiedziały dokąd mnie wiedzie, wyprowadził mnie do krematorium. A w krematorium właśnie o godzinę przedtem coś się popsuło i było ono nieczynne... Reperowano je zresztą parę dni. Zapijaczony „krematorzysta" zapomniał o swojej groźbie i następnego dnia już miał inne pomysły. Z tymże „krematorzysta" wiąże się jeszcze jedno moje bardzo emocjonalne przeżycie obozowe. Pewnego dnia zjawiła się na terenie naszego szpitala kontrola, robiąca to, co by dzisiaj nazywano remanentem. Dwaj gestapowcy i dwaj mężczyźni w pasiakach z głównej kancelarii obozowej przyszli z księgami sprawdzać majątek szpitalny. Liczyli łóżka, sienniki, koce, naczynia kuchenne i zestaw ambulatorium szpitalnego. Wszystko się zgadzało do momentu, gdy podali mi pozycję kilkuset prześcieradeł. A prześcieradła ani jednego do szpitala nie dostałam. Tłumaczę, że prześcieradeł nie ma, że nie dostałam, a oni od razu z wrzaskiem na mnie, że je ukradłam, że jeżeli nie oddam, to zaraz powieszą mnie na tej szubienicy, która stoi na środku pola. Ja swoje, oni swoje. Wołam kogoś z personelu, tłumaczy, że ani jednego prześcieradła na oczy nie widziałyśmy — wszystko bez skutku. Ryczą coraz głośniej: — Albo oddasz ukradzione prześcieradła, albo szubienica! Zaczynam czuć się istotnie niewyraźnie. Wiem przecież, że w obozie wierzy się tylko władzy, z reguły nie ufając więźniom. Wiem, że samym zaprzeczeniem nie wskóram nic. I w kulminacyjnym punkcie tej 47 I awantury przychodzi na mnie olśnienie. Pytam, kto jakoby dawał mi te prześcieradła, i proszę, żeby poka-' zali mi kwit. Kwit wypisywał „krematorzysta", pokazują mi go — osiemset prześcieradeł na kobiecy szpital i data... Data wsteczna, z grudnia 1942 roku, kiedy mnie jeszcze nie było na Majdanku, kiedy byłam w radomskim więzieniu. Gdy im pokazałam tę datę i wytłumaczyłam, że wtedy ani mnie, ani szpitala kobiecego na Majdanku nie było, zrobiła się konsternacja. Szybko zabrali książki i wyszli. I to było, zdaje się, początkiem końca kariery obozowej „krematorzysty". Bo okazało się, że takich kwitów wystawił więcej, a na moje szczęście daty mu się pomyliły lub w ogóle nie przywiązywał do nich wagi. Przyznaję się uczciwie, że po wyjściu tej komisji nerwy moje nie wytrzymały i rozbeczałam się iście po kobiecemu. I pomyśleć tylko, że w myśl instrukcji obozowych tak lekarz, jak i sanitariusze mieli nam pomagać w pracy szpitalnej i ułatwiać ją. Całe szczęście, że zarówno Reinertz, jak i „krematorzysta" dość szybko wyładowywali swoją energię i wściekłość i po jednej lub dwóch godzinach uwalniali nas od swojej obecności; a zdarzały się czasem i takie szczęśliwe dni, kiedy nie przychodzili w ogóle, wtedy oddychałyśmy swobodniej i spokojniej mogłyśmy pracować, a na nasze szc/.QŚcie to ich urzędowanie trwało tylko pół roku. Po nich nastał, i był już z nami do końca, sanita-;/. Havenith. O nim nic złego nie mogę powiedzieć, wymyślał, nie szykanował, robił wrażenie trochę i'mego i onieśmielonego taką liczbą kobiet wo-bie. Zupełnie wyraźnie wstydził się i peszył, echodząc przez ambulatorium do swojej kan-rozebrane do badania kobiety. Szybko odwracał głowę i truchcikiem biegł do siebie. Nawet nie był zarozumiały, jak wszyscy jego koledzy. Często prosił, aby mu wyjaśnić pewne sprawy dotyczące różnych schorzeń, prosił także, żeby mu pokazać, jak wygląda wysypka w tyfusie plamistym, ale gdy tylko zobaczył kawałek nagiego ciała kobiecego, zawstydzony uciekał. On pierwszy i jedyny chodził po barakach szpitalnych nie wymyślając i nie szykanując nikogo, a jeśli się go poprosiło, aby coś załatwił, na przykład przyniósł jakieś lekarstwo z męskiego pola, w miarę możliwości robił to szybko i chętnie. Ponieważ był dokładny i służbista, siedział w szpitalu prawie cały dzień, ale poza tym, że bywał nudny, był zupełnie nieszkodliwy. On jeden nie upijał się i nie miał kochanek wśród nadzorczyń, natomiast w najczulszych słowach wspominał swoją żonę i córkę. Tak, obecność Havenitha nie przeszkadzała nam w pracy szpitalnej i to było ogromne odprężenie nerwowe. Myślę, że to był raczej dobry człowiek. Do kompletu pomocniczej służby sanitarnej należał jeszcze niemiecki więzień polityczny, kapo szpitali majdankowskich, pospolicie nazywany „kapo numer 1", bo był pierwszym więźniem, który przybył na męskie pole. Przychodził mniej więcej raz w tygodniu, sprawdzał, jaki mamy zapas lekarstw i interesował się szpi-talem w sensie pozytywnym. Dochodziły do nas słu-chy, że kolegów na męskich polach czasem szykanował, u nas zawsze zachowywał się poprawnie i parę razy wykazał nawet takt i delikatność. Mąż jednej z koleżanek szpitalnych leżał chory na męskim polu. Kapo numer 1 na prośbę żony dowiadywał się zawsze o jego zdrowie, zanosił jakieś drobiazgi dla chorego i przynosił od niego pozdrowienia. Jednego ima przyszedł dziwnie inny, poważnie skupiony, wy-I ił mnie na bok i powiedział: — On dzisiaj umarł, 49 1 <)riy myśli... ale ja nie chcę jej tego powiedzieć, przygotujcie ją do tej wiadomości. — I szybko wyszedł z baraku. Kiedyś znów zjawił się u nas, gdy gwałtownie potrzebowałam surowicy przeciwbłoniczej. Bardzo go 0 nią prosiłam, a że miał „chody" u gestapowców, przez któregoś z nich sprowadził mi ją z Lublina następnego dnia. ROZDZIAŁ VIII Esesmańscy sanitariusze mieli godnych siebie szefów — niemieckich lekarzy obozowych. Przez pierwsze parę miesięcy był Bodmann. Miał chyba około 50 lat. Opasły, zwalisty, z mopsowatą twarzą, bufon, zachowaniem swoim przypominał zawodowego pruskiego oficera. Najistotniejszą dla niego sprawą było, aby wszyscy stali przed nim na baczność. Codziennie ja, a potem każda osoba z personelu musiała zdawać po niemiecku meldunek ze swoich czynności i ze stanu liczbowego danego baraku. Czasem, gdy wchodził do chorych, też wymagał, by leżały na pryczach z równo wyciągniętymi rękami. Tak meldunek, jak i ułożenie chorych z reguły mu się nie podobało i wtedy wrzeszczał, jak wszyscy esesmani. Z początku usiłowałam zwrócić jego uwagę na stan pacjentek, aby zdobyć dla nich trochę leków, ale to olutnie do niego nie docierało, bo w ogóle sprawy irsko-terapeutyczne i chore jako takie nie intere-nwały go kompletnie. W konsekwencji ta jego pełna lotność na sprawy szpitala okazała się dla nas /yslna, bo można było w tej sytuacji dłużej prze-mywać chore w szpitalu, a czasem nawet ukrywać więźniarki, którym groziły kary, lub starsze, niezdolne do pracy kobiety. W Oświęcimiu i Raven-sbriick niemieccy lekarze obozowi dwa razy tygodniowo kontrolowali liczbę wypisanych ze szpitala chorych, domagając się jak największej ilości tychże wypisów, co niesłychanie utrudniało potrzebną pomoc współwięźniarkom. Po Bodmannie przyszedł Blankę, i ten był już do końca majdankowskiego szpitala, to jest do kwietnia 1944 roku. Był on o wiele młodszy od swego poprzednika, bardzo przystojny, rumiany i stale uśmiechnięty. Ta jego prawie młodzieńcza uroda i ten uśmiech dawały złudne nadzieje, jeśli już nie łagodności, to w każdym bądź razie jakichś ludzkich uczuć. Tak, ale to wrażenie okazało się istotnie jak najbardziej złudne i dlatego z początku tak zaskakujące dla nas były jego zbrodnicze wyczyny. Pomocnikiem Blankego był młody lekarz Rind-fleisch. On jeden interesował się trochę chorymi, nie wymyślał, nie szykanował nas i nigdy na kobiecym polu nie robił selekcji. Blankę, tak jak i jego poprzednik, chorymi się w ogóle nie interesował. Tylko przez pierwsze parę dni wchodził na minutę do szpitala pytając, czy wszystko w porządku. Potem podjeżdżał tylko pod pierwszy barak szpitalny motorem i nie zsiadając z niego trąbił donośnie. Gdy podchodziłam do drzwi baraku, zadawał stereotypowe pytanie: — Wszystko w porządku? — Na co ja odpowiadałam: — Tak, w porządku. — I wtedy odjeżdżał ze znudzoną miną. Za to całe swoje zainteresowanie lokował i całą energię wyładowywał w zupełnie innym kierunku — w selekcjach żydowskich i mordowaniu bezbronnych kobiet. Selekcje żydowskie — to właśnie należało do zaszczytnych zajęć niemieckich lekarzy obozowych i ich pomocników — sanitariuszy. Każdy nowy transport 51 I" Eychodzący do obozu, a więc i transporty żydowskie, prowadzono najpierw do łaźni. Pielęgniarki szpitalne •¦¦'.¦¦•i" wzywano do pomocy przy pseudodezynfekcji takiego transportu, a czasem i ja musiałam tam iść. W pierwszej części baraku kąpielowego kazano im •i'; rozbierać do naga. Ubranie wieszały na kołkach i nagie przepędzano je do drugiej części z natryskami. Ponieważ było rzeczą wiadomą, że kobiety te mogą mieć przy sobie pieniądze, złoto lub biżuterię, bo przecież przywożono je nie z więzienia, a z domów w gett-cie, sanitariusze i dozorczynie rzucali się jak hieny na przeszukiwanie ubrań, gdy tylko Żydówki przeszły do natrysków. Znalezione pieniądze i złoto szybko i zachłannie pakowali po kieszeniach. Drugi etap okradania odbywał się już przy natryskach. Do tej właśnie części wchodziły nago, ale wolno im było mieć buty, które kazano im zdejmować i ustawiać pod ścianą. W tych przeważnie wysokich, modnych wówczas oficerkach, też chowały swoje mienie. Gorąca woda z natrysków i parujące kobiece ciała wytwarzały tak gęstą mgłę, że niewiele było widać. Sanitariusze, którzy z racji swych zawodowych funkcji mieli asystować przy kąpieli i dezynfekcji, wchodzili tam, a jedynym i wyłącznym ich zajęciem było wykradanie z ustawionych pod ścianą butów resztek majątku myjących się kobiet. Po zakończeniu prysznicu odstawiano drewniane pręty z podłogi i pod nimi też znajdowano dużo złota, które wypadało włosów i zakamarków ciał kąpiących się kobiet. Zgarniano je szuflami do taczek i wynoszono do komendy obozu. ' Kiedyś widziałam, jak Thumann przyszedł na za-ińczenie tej grabieży i sam złote dolary i brylanty 'I do kieszeni. 1 "uczyła się parodia mycia i dezynfekcji, mo- Ogrodzenie z drutu kolczastego wraz z wieżą strażniczą kre i nagie kobiety, przy akompaniamencie esesmań-skich wrzasków, wpędzano z powrotem do pierwszej części baraku i ustawiano w szeregi. Wtedy zaczynano selekcję. Najczęściej robili to sanitariusze, czasem niemiecki lekarz obozowy. Nagie kobiety defilowały pojedynczo przed stojącym z pejczem w ręku esesmanem. Młode i zdrowe odsuwał na prawą stronę — te szły do obozu. Wynędzniałe, z wypryskami lub ranami na skórze, starsze były odsuwane na lewo, te szły do gazu, ich nawet nil ubierano w pasiaki. Nie usiłuję opisać rozdzierających krzyków matek, które oddzielano od córek, nic usiłuje, opisać tego potwornego lęku na twarzach kobiet luna 53 cych w nagich szeregach — tego niepodobna opisać, tak jak i niepodobna o tym zapomnieć. Selekcja skończona, część wyratowanych idzie do naszego obozu, do żydowskich baraków, reszta ginie w pobliskich komorach gazowych. A sanitariusze? Oni wracają do szpitala uśmiechnięci, zadowoleni, wyrzucają ze wszystkich kieszeni na stół zagrabione skarby i dzielą je między sobą. Pamiętam, że kiedyś któryś z nich w przystępie dobrego humoru chciał mi dać garść pieniędzy i złota i nazwał mnie idiotką, gdy ich nie wzięłam. Gdy Żydówki pracowały już w obozie w różnych kolumnach roboczych, Blankę osobiście, w asyście esesmanów-sanitariuszy, co jakiś czas robił selekcje. Tak jak mnóstwo rzeczy w obozie, również i te selekcje robione były metodą „zaskoczenia", aby żadna z kobiet nie mogła się Ukryć lub zamaskować choć trochę swoje wymizerowanie. A zatem robiono je w południe, gdy kobiety przychodziły do obozu na obiad. Zamiast ustawić się w baraku w kolejce po miskę brukwiowej zupy, ustawiano je na obozowej ulicy w piątkowe szeregi do selekcji. I Blankę zabierał się do roboty — starsze, mizerne, siwe lub z jakimiś opatrunkami odstawiał na lewo, do nowego piątkowego szeregu. Teraz już w pełni świadome tego co je czeka, przerażone kobiety broniły się jak mogły. Gdy tylko zauważył, że któraś usiłuje wysunąć się z przeznaczonego na śmierć szeregu — po prostu strzelał do niej z rewolweru. Ranne kobiety padały, esesmańscy sanitariusze szybko je przenosili bok, a Blankę robił dalej selekcję. Kipiał w tej tlej akcji energią, rzucał się z pasją na coraz to , ukazując zęby w zwierzęcym uśmiechu. i n uśmiech towarzyszył mu w podobnych zawsze. Gdy skończył selekcję, z bardzo zadowoloną miną odjeżdżał na swoim motorze. Strzelanie do bezbronnych kobiet Blankę uprawiał wielokrotnie. Któregoś dnia, także w południe, pracując w szpitalu usłyszałam strzały. Wybiegłam i zobaczyłam Blankego stojącego z komendantką Elzą Ehrich na początku kobiecego pola i strzelającego do kobiet myjących przy studni miski po obozowej brukwi. Zdumiona i przerażona podbiegłam do niego i zapytałam: — Co się stało? Na to Blankę śmiejąc się odpowiedział: — Nic się nie stało, kupiłem nowy flower i chcę go wypróbować, czy dobrze strzela, a te kobiety, to przecież Żydówki. Jakże wyraźnie stoi przed moimi oczami jeszcze jeden obraz obozowy związany z csobą Blankego. Miała się odbyć egzekucja: wieszano więźniarkę złapaną na próbie ucieczki. Ustawiono nas wszystkie na apelu, w czworobok, twarzami do szubienicy. Blankę i Ehrich stali tuż przy szubienicy, zabawiając się nawzajem wesołą rozmową. Wieszał „kremato-rzysta". Wykonał zadanie. Nad obozem zawisła cisza... I nagle rozległ się głośny śmiech Blankego, który pokazywał Ehrich, jak się rytmicznie kołyszą nogi nieszczęsnej ofiary. Uważał także za stosowne zawołać mnie do siebie pod szubienicę, abym stwierdziła zgon. Ale gdy spojrzał na mnie, nie spodobał mu się widocznie wyraz mojej twarzy, bo tylko machnął lekceważąco ręką w moim kierunku i zrobił to sam. Po skończonej egzekucji, „krematorzysta" pogwizdując przyszedł do naszego baraku, umył ręce i wytarł je w ręcznik sapitalny. Wiedziona jakimś pierwszym odruchem schwyciłam ten ręcznik i wrzuciłam 55 w ogień. Wydawało mi się, że tego ręcznika żadne ludzkie ręce więcej nie powinny dotykać... Blankę także, razem z Thumannem, obserwował zawue przez okienka komory gazowej przedśmiertne n)(;ki duszących się ofiar. Uważał, że to jest właśnie odpowiednie zajęcie dla lekarza w obozie. 3 listopada 1943 roku, w dniu najpotworniejszego masowego mordu Żydów na Majdanku, Blankę był bardzo czynny i gorliwy. Asystował przez cały czas przy ładowaniu na polu kobiecym chorych na odkryte lory i pełnym pogardy uśmiechem mierzył żydowskie lekarki i pielęgniarki, stojące w białych fartuchach i z opaskami Czerwonego Krzyża na rękawach. Ten jego uśmiech mówił mi wszystko — wiedziałam już, że czeka je to najgorsze... Gdy za VI polem rozstrzeliwano prawie przez cały dzień Żydów, Blankę asystował przy tej mordowni do końca... Ludobójstwo dokonywane masowo we wszystkich obozach koncentracyjnych było nie tylko aprobowane i patronowane przez niemieckich lekarzy obozowych, ale oni byli głównymi inspiratorami, a bardzo często także wykonawcami tych mordów. To samo co Blankę na Majdanku robił Mengele w Oświęcimiu, lecz chyba jeszcze brutalniej. Mengele już na rampie kolejowej, która podchodziła pod sam obóz, robił pierwszą selekcję, nawet nie dając Żydówkom złudzeń pseudokąpieli. Jako antropolog wyszukiwał bliźniaki, trojaczki, karły i ich oddzielał, bo były mi i potrzebne do jego doświadczeń. (idy pracowałam w szpitalu na polu. przylegającym 11" tejże rampy, miałam możność bezpośredniej obser-ji jego wyczynów. I';imi<;tam, jak przyjechał kiedyś transport węgier-jrdów z bardzo dużą liczbą dzieci. Były ładnie ubrane, a najmniejsze z nich leżały w wózeczkach przykrytych kapkami pełnymi koronek i haftów. Mengele widocznie zdecydował, że szkoda czasu i fatygi, aby dzieci odtransportowywać do pobliskiego obozu, a dopiero stamtąd do gazu. Kazał esesmanom i więźniom kopać na poczekaniu płyciutkie rowy, tuż koło rampy. Polano je potem naftą czy benzyną i zapalono. Z ustawionych w równych szeregach wózków, Mengele wyciągał dzieci i wrzucał w płomienie. Pomagali mu przy tym esesmani. Robił to na oczach matek ustawionych w szeregi parę metrów dalej... Częste selekcje w szpitalu Mengele urządzał też metodą zaskoczenia. Wpadał nieoczekiwanie w asyście niemieckiego więźnia — lekarza Szmidta i razem wybierali ofiary. W tym baraku, gdzie ja pracowałam, leżała, już jako rekonwalescentka, dziesięcioletnia śliczna dziewczynka Edytka. Bardzo mu się podobała, uśmiechał się do niej, rozmawiał, a za parę dni sam wybrał ją do gazu. W Ravensbriick, w ostatniej fazie wojny i obozu, tamtejszy niemiecki lekarz robił selekcję już bez żadnej różnicy ras i narodowości. Stał rozkraczony w asyście esesmanów i wszystkie kobiety ustawione poprzednio na generalny apel, defilowały przed nim piątkami. Lekarki, pielęgniarki i cały personel szpitalny także. Musiałyśmy maszerować boso i z gołymi głowami. Kto miał siwą głowę i opuchnięte nogi — tego odsuwał na lewo, do gazu. I wreszcie słynna już obecnie na cały świat sprawa ravensbriickich królików —: młodziutkich dziewcząt, na których mordercze operacje eksperymentalne wykonywali także lekarze. A więc wszyscy niemieccy lekarze, we wszystkich obozach koncentracyjnych byli takimi samymi zbrodniarzami. I ta świadomość dla mnie jako lekarki 57 i*¦ilnyni z najcięższych wstrząsów psychicznych W (ilui. i, ¦In.- m samym początku na Majdanku pełnym za-kocMnlon dla mnie był0 to, że chore, szpital, zachorowalność, medycyna w ogóle zupełnie ich nie obcho-d*ą, te nie ma w nich śladu zainteresowania, jeżeli już nie chorymi jako takimi to chociażby przypadkami chorobowymi. A potem, gdy musiałam patrzeć, jak z największym zainteresowaniem robili żydowskie i nieżydowskie selekcje, jak bardzo się w tym wyżywali, gdy widziałam ich twarze w momentach wysyłania bezbronnych i chorych kobiet na śmierć lub gdy sami strzelali do tychże kobiet albo wrzucali w płomienie maleńkie dzieci — i gdy te potworne zbrodnie skojarzyłam i skonfrontowałam z wykonywanym przez nich zawodem lekarza — to był chyba mój największy szok obozowy. Na wiele potworności musiałam tam patrzeć i wiele przeżyć koszmarów. Wiedziałam: obozy zagłady, więc mordują ludzi, ale, że tymi, którzy współdziałają w tych mordach lub nawet je wykonują są właśnie lekarze i że ci lekarze robią to z pasją, satysfakcją i uśmiechem — to było coś, co mi w ogóle nie mogło słQ pomieścić w głowie, coś, co przerastało moje myślowe możliwości — to było najcięższe uderzenie obuchem i to był cios zadany elementarnym pojęciom 0 zawodzie lekarza. Jestem lekarzem od szeregu lat. Cenię swój zawód 1 teanuję jego zasady, a naczelną zasadą zawodu le- kiego jest przede wszystkim humanitaryzm w naj- /ym pojęciu tego słowa. Humanitaryzm, nie uzna- Ładnych ras ani narodowościowych nienawiści. mieccy lekarze obozowi byli antytezą humanita- posuwając swą narodowościową i rasową nie- nawiść do granic zbrodni. Oni w ogóle nie zasługiwali na miano lekarzy, bo swoim postępowaniem hańbili ten zawód w bezprzykładny sposób. Gdy bywałam świadkiem bestialstwa obozowych niemieckich dozorczyń czy esesmanów, tępych, przeważnie zapij aczonych, o bardzo prymitywnej mentalności, to wiedziałam, że im to bestialstwo przychodziło z łatwością, dawało upust ich tępocie umysłowej i brutalnym instynktom i u nich mogło to mieć jakie takie psychologiczne uzasadnienie. Ale okrucieństwa i zbrodnie niemieckich lekarzy obozowych były i pozostaną na zawsze w swej potwornej ohydzie czymś zupełnie bez precedensu, bo były przecież wykonywane przez ludzi o zawodzie, który w swoim godle ma wypisaną walkę z każdą zbrodnią i z każdym bestialstwem. ROZDZIAŁ IX Nieprzychylna była dla więźniarek zima 1943 roku. Przez luty i nawet początek marca siarczyste mrozy na przemian z zadymkami wyziębiały do reszty i tak z reguły nie dogrzane baraki. Na apelu zimno przenika do szpiku kości. Dłuższe stanie na takim mrozie nawet w ciepłym futrze dałoby się we znaki, a co dopiero mówić o obozowych pasiakach i braku ciepłej bielizny. Kobiety bronią się przed tym zimnem jak mogą. Wychodząc na apel, podkładają na plecy i piersi kawałki skądś zdobytego papieru i mocno ściskają się w pasie, bo wtedy tak nie przewiewa. Niektóre pracownice szwalni i pralni potrafiły sobie już nawet „zorganizować" swetry lub ciepłe reformy. Zupełnie zdeterminowane owijają się pod pasiakiem kocem. Ale iiirinicekie dozór czynie na apelach swoim argu-vm wzrokiem potrafią wszystko wypatrzeć. A gdy ili>ii ¦ .1 choć strzęp gazety albo sweter lub co najgorsze mlii się sądny dzień. Bijąc pejczami gdzie popadnie, wrzeszcząc i wymyślając, rozpinają wszystkim kobietom pasiaki, zdzierają z nich każdy ciepły strzępek i rzucają na śnieg. Potem prowadzą te groźne przestępczynie na dalszą egzekucję bicia na koźle w kancelarii. Bo więźniarki trzeba nauczyć, że pod pasiakiem nic nosić nie wolno. Na mróz ma jej wystarczyć tylko pasiak, a pod nim cienka perkalowa koszula. Poza tym więźniarce w ogóle nie wolno mieć nic swojego, musi zapomnieć, że była kiedyś normalną kobietą — zawieszono jej na szyi, tak jak psu przy obroży, jej numer wybity na blasze, i tak jak psa się ją traktuje. Więc właśnie teraz, w zimie, w czasie tych największych mrozów, esesmanki co parę dni szaleją z rewizjami po barakach, z których uprzednio każą wyjść wszystkim kobietom. W szpitalu robią to samo esesmań-scy sanitariusze. Wyrzucają sienniki na podłogę, przetrząsają je i szukają we wszystkich zakamarkach jakichkolwiek osobistych drobiazgów. Zabierają każdy strzęp i każdą szmatkę, nie mówiąc już o wełnianych częściach garderoby. Barak jest potem zaśmiecony nie-! >rawdopodobnie. A na zakończenie, jak zwykle, bicie i ordynarne wymysły. Rzeczą charakterystyczną i typową zresztą w takich wypadkach było to, że najczęściej znajdowano i zabie- ¦ inii coś tym najmniej zaradnym, tym prawdziwym irkom obozowym. Bo sprytniejsze i obrotniejsze tylko że potrafiły coś skombinować, ale jednocze- i 11, pr/cmyślnie gdzieś to ukrywały, że Niemki ¦ mogły odnaleźć. Także typową i charakterystyczną rzeczą było to, że już w parę dni po takiej rewizji kobiety stały na apelach znów mając coś ciepłego na sobie. I tak szła taka zabawa w ciuciubabkę, oni swoje, a my swoje. Bo taka była konieczność życiowa, bo tak dyktował przemożny instynkt samoobrony. Wszystkie te szały rewizji były robione pod pozorem walki z wszawicą i brudem. Istotnie — kobiety nie były czyste, istotnie — były niedomyte, a niektóre nawet brudne. Ale przecież nie było w ogóle wody, a na mycie w śniegu lub roztopionym lodzie nie każda mogła się zdobyć. Wiele kobiet nie rozbierało się wcale z pasiaków i w nich sypiały, bo im się wydawało, że tak jest cieplej. Bo były także ciągle głodne, a brak kalorii w pożywieniu zwiększał jeszcze to uczucie stałego niedogrzania, a że do tego wszystkiego spały pod zawszonymi kocami, same też musiały być zawszone. W lutym przyszły dwukrotnie duże transporty Rosjanek spod Woroneża i Żytomierza. Wszystkie były bardzo wymizerowane, zabiedzone i bardzo zawszone. Wiele z nich zawędrowało od razu do szpitala, bo przyjechały już z oznakami tyfusu plamistego. Po tych transportach zawszenie w obozie przybrało zastraszające wprost rozmiary. Nic na to nie pomagały generalne odwszenia, które Niemcy urządzali od czasu do czasu. Bo odwszalnia i łaźnia to były urządzenia tylko na pokaz. Raz na parę tygodni zabierano kobiety do łaźni, a koce i pasiaki do odwszalni. Z łaźni wychodziły niedomyte i śmierdzące flitem, a pasiaki i koce z odwszalni z reguły wracały z żywymi insektami. A zatem błędne koło. A więc stałe zawszenie, które zresztą było bolączką wszystkich obozów koncentracyjnych. Kolumna sanitarna robiła codzienną kontrolę czystości 61 le w tych warunkach była właściwie iczególnie w zimowych miesiącach. prowadziło w konsekwencji do coraz większej li tyfusu plamistego, świerzbu i szeregu scho-"mych, z czyracznością i ropowicami włącznie. kórnyrn schorzeniom sprzyjała także zaczynająca lię na skutek głodu awitaminoza. W obozie przebywamy już drugi miesiąc, paczek z domu przysyłać jeszcze nie wolno, a wiele więźniarek ma już za sobą paromiesięczne głodowanie więzienne. Więc nie tylko głód, ale i awitaminoza dochodzą już coraz częściej do głosu, osłabiają i dają uczucie ogólnego rozbicia. Wszystkie kobiety na Majdanku % nieuzasadnioną niczym właściwie nadzieją czekają wiosny- My w szpitalu też marzymy o wiośnie, wydaje się nam, że gdy się skończy ta przeklęta zima, gdy zrobi się cieplej, gdy odmarznie studnia obozowa, łatwiej będzie się wojować z wsźawicą, a tym samym z epidemią tyfusu plamistego, ze świerzbem i awitaminoza. Ta tęsknota za wiosną to była chyba przede wszystkim tęsknota za ciepłym słońcem, którego tak bardzo nam było brak i tu, i poprzednio w więziennych celach. ROZDZIAŁ X Jrod koniec marca kapo numer 1 przyszedł z wiadomością, że na męskie pole szpitalne przywieziono Pawiaka profesora Michałowicza z: Warszawy, który ' ¦ się ze mną zobaczyć. Kapo obiecał przyprowadzić do nas, niby na konsylium. I rzeczywiście, następ-o 'inia przyszedł z profesorem Michałowiczem. Zna-¦ra od lat, kończyłam p^jjteciaż warszawski yny, słuchałam jego wykładów i u niego zdawałam pediatrię, widywałam go także wiele razy na różnych posiedzeniach lekarskich. Od wojny straciłam z nim kontakt, i teraz przeraziłam się jego wyglądem. Ten ogromny, tęgi mężczyzna był obecnie tak chudy, że pasiak wisiał na nim jak na wieszaku. Pomimo tego był w zupełnie niezłej kondycji fizycznej i doskonałej psychicznej. Przez cały czas pytał o chore, o szpital, o możliwości pracy, o moje osobiste sprawy, o sobie nie mówiąc nic. Tylko na zakończenie wizyty, zdecydowanie mi zakomunikował: — A ja wam koleżanko mówię, że jeszcze będę profesorem warszawskiego uniwersytetu i będę uczył waszą córkę. Za parę dni przyszedł znów, bo dowiedział się, że jest w szpitalu jako pacjentka Zofia Praussowa, przedwojenna posłanka z Polskiej Partii Socjalistycznej, dawna dobra jego znajoma. Przywitali się jak najczulej i oboje snuli niedawne wspomnienia oraz rozległe plany na przyszłość. Ponieważ Praussowa była namiętną palaczką, a na męskich polach o papierosy było łatwiej, profesor szereg razy przysyłał jej papierosy. W parę dni po tej ostatniej wizycie dowiedziałam się, że profesor Michałowicz zachorował na tyfus plamisty. Bałam się o niego bardzo, zapewne na równi z kolegami z męskiego pola. Miał już przecież 68 lat. Gdy wyzdrowiał, nadal przysyłał kartki z zapytaniami, jak się nam wiedzie i pozdrawiał znajome więźniarki. W końcu marca 1944 roku część personelu szpitala męskiego szła na transport do Gross-Rosen. Wśród nich by3* i profesor Michałowicz. Gdy wychodzili z obozu był wyjątkowo zimny, wietrzny dzień i padał deszcz ze śniegiem. Nieodłączne od Majdanka błoto było tego dnia wyjątkowo grząskie. Zobaczyłam profesora Michałowicza, który szedł z trudem, borykając się z deszczem, siekącym w twarz, i z wiatrem, który 63 I wydymał pasiak — najpierw zgubił w błocie jeden drewniak, potem drugi i szedł boso. Spojrzał jeszcze w naszą stronę i pokiwał ręką. Bardzo niepokoiła nas ta jego droga w tę marcową zadymkę i ten cały wyjazd do Gross-Rosen. Niedługo i ja wraz z częścią personelu i szpitalem powędrowałam do Oświęcimia. Byłam tam już parę miesięcy, gdy odnalazła mnie w obozie lekarka, która wracała z Gross-Rosen. Profesor Michałowicz prosił ją, aby mi powiedziała, że czuje się dobrze, pracuje i... pisze podręcznik. To było naprawdę imponujące. Ten starszy, po ciężkiej chorobie człowiek, miał w sobie tak olbrzymi ładunek sił witalnych i takie bogactwo umysłowe, że potrafił w warunkach obozowych pisać podręcznik. Pomijam już to, że pisał wyłącznie z głowy, pozbawiony wszelkiej literatury pomocniczej, ale pisał w warunkach jak najbardziej nie sprzyjających skupieniu i pracy naukowej. Tak całkowicie odizolować się psychicznie i umysłowo i zdobyć się na pisanie w obozowych warunkach naukowego podręcznika — to chyba potrafił tylko profesor Michałowicz. Czytałam wydane po wojnie to dwutomowe dzieło pt. Fizjopatologia wieku dziecięcego. Roi się w nim od mnóstwa dat i ogromnej skali zagadnień. A po wojnie, jak zapowiedział, był nie tylko profesorem warszawskiego uniwersytetu, ale uczył i egzaminował z pediatrii moją córkę. ROZDZIAŁ XI ^ kwietniu 1943 roku znów przybyło do naszego parę transportów rosyjskich. Zaraz po przyjeź- i, Rosjanki urodziły dzieci. Kilka było w ostat- nich tygodniach ciąży. Lubelski Polski Czerwony Krzyż, jemu tylko wiadomymi drogami, wystarał się 0 zezwolenie zabrania tych kobiet do Lublina. 19 kwietnia przyjechała pod pierwszy barak szpitalny karetka lubelskiego Czerwonego Krzyża po te więźniarki. Przeżyłyśmy wielką emocję — to był nasz pierwszy kontakt z czerwonokrzyskimi ludźmi, ludźmi z wolności. Z karetki wysiadły cztery osoby w białych fartuchach. Nie wolno się nam było do nich zbliżać ani odzywać, tylko pielęgniarki w milczeniu wyprowadziły matki i wyniosły noworodki, a oni umieścili je w karetce. Esesmani na dwóch motocyklach pilnowali nas 1 ich, krzycząc przy tym jak zwykle. Ktoś jednak zdążył szepnąć, że wśród przyjezdnych jest doktor Bobrowska z Lublina, a jej córka Janina Modrzewska leżała w pierwszym baraku już jako re-konwalescentka. Wzięłam szybko Jankę Modrzewska pod rękę i stanęłyśmy w drzwiach baraku. Jak urzeczone patrzyły na siebie matka i córka. Janka starała się nawet uśmiechać; jej matce to się nie udawało. Po raz ostatni widziała doktor Bobrowska swoją córkę. W dwa tygodnie potem zdarzył się tragiczny wypadek, na skutek którego Janka Modrzewska straciła życie. Tego dnia późnym wieczorem w obozie ogłoszono alarm lotniczy, pogaszono wszystkie światła na zewnątrz na drutach, a także w barakach. Nie wolno było pod groźbą śmierci zapalić nawet zapałki, nie wolno było nikomu wyjść poza barak. A właśnie przed paru zaledwie godzinami przyszedł transport Żydówek i jedna z nich, nie obeznana z przepisami i zakazami, wyszła do dołu kloacznego, przechodząc koło szpitalnego baraku. Gorliwy esesman z budki strażniczej zauważywszy ją — strzelił w jej kierunku. Kula nie trafiła upatrzonej ofiary, przebiła natomiast szybę ba- 5 — Gdy myśli... 65 l .szpitalnego i trafiła w brzuch leżącą na trzecim plątTM Jankę Modrzewską. W baraku ciemno, słyszę tylko strzał a potem krzyk. Omacku wdrapuję się na prycze, pytani, co się - Postrzelili mnie w brzuch — z trudem mówi Janka Modrzewską. Wydaje mi się to w pierwszej chwili zupełnie nieprawdopodobne. Odchylam koc, po omacku dotykam ręką brzucha i czuję, że rękę mam lepką od krwi. Uspokajam ją i sama bardzo chcę wierzyć, że to na pewno powierzchowna tylko rana, że zaraz ją zniesiemy i coś na to poradzimy. Po ciemku, dokonując ekwilibrystycznych wyczynów, zniosłyśmy ją jak najostrożniej i położyłyśmy na pryczy w tym małym pomieszczeniu, gdzie sypiałam z Hanką Nar-kiewicz i Niusią Marder. Zdjęłyśmy dwa górne piętra, aby było więcej powietrza i łatwiejszy dostęp do rannej. Odwołano wreszcie alarm i było światło. Teraz zbadałam ją dokładnie i zobaczyłam wlot kuli w okolicy pępka wylotu nie było. Rana krwawiła nieznacznie, ale cały brzuch był napięty i bardzo bolesny. Był późny wieczór, nikogo % zewnątrz nie mogłam ściągnąć, a marzyłam o tym, aby z męskiego pola przybył jakiś chirurg. Z samego rana udało się uprosić sanitariusza, żeby poszedł po Rindfleischa. Przyszedł — błagam go o chirurga. Mówi, że trzeba na to uzyskać zgodę komendanta i wychodzi zaraz, aby to załatwić. Sam jako li karz wie tak samo dobrze jak i ja, że jedyną szansą uratowania życia rannej jest operacja. Komendant się nie zgadza, bo jakoby przepisy obo- owe na to nie zezwalają. To, że esesman śmiertelnie i/olil leżącą w łóżku szpitalnym kobietę, co to obchodzić komendanta Thumanna, który sam • potrafi strzelać do więźniów. Co go w ogóle obchodzi jedno ludzkie życie — jego, komendanta obozu zagłady. Nie jestem pewna, czy operacja wykonywana nawet w najlepszych warunkach uratowałaby życie Jan-ki Modrzewskiej; postrzały w brzuch bywają przeważnie śmiertelne; niemniej jednak nie mogę do dziś myśleć spokojnie o tym, że zginęła bez należytej interwencji chirurgicznej. Męczyła się przeszło tydzień. Była bardzo cierpliwa i dzielna, do końca promieniejąca swoistym urokiem. My starałyśmy się tylko, aby jak najmniej cierpiała. Pozostawiła po sobie serdeczną pamięć wśród tych, z którymi obcowała, a mnie jej postać kojarzy się zawsze z piosenką obozową, którą często nuciła wieczorami. Piosenką, którą uważałyśmy za hymn maj-dankowski: Wyniosła postawa, choć brzydki nasz strój, Na nogach niezgrabne chodaki, To bracia i siostry, to mąż może Twój — Pasiaki, pasiaki, pasiaki. Od świata kolczasty oddziela nas drut, Strażnice i wachy, i bramy, Lecz wkrótce wolności dopełni się cud — Tej chwili z otuchą czekamy. Dziś wielkiej nauki nastąpił nam czas, Że dola dla wszystkich jednaka, Niech żadne niechęci nie dzielą tu nas ¦— My wszystkie więźniarki w pasiakach... Tak, istotnie, w .tej „wyniosłej postawie" wytrwała do końca... ROZDZIAŁ XII VV kwietniu także nawiązują się nasze kontakty poprzez lubelskie kanały i zaczynają przychodzić grypsy — bezpośrednie, szczere, pełne troski o nas listy od rodzin. Odchodzą też różnymi drogami nasze grypsy do organizacji, do których piszemy o wszystkich potwornościach obozowych w celach dokumentalnych, i do rodzin, w których na odwrót, staramy się nasze życie opisywać jak najłagodniej, aby im zaoszczędzić jeszcze większego i dodatkowego niepokoju. Ja na przykład miałam wtedy na wolności kilkunastoletnią córkę, ukrywającą się w Warszawie pod fałszywym nazwiskiem, uczącą się i pracującą jednocześnie zarobkowo. W każdym grypsie starałam się ją uspokajać, przedstawiając tutejszy pobyt właśnie w tej najłagodniejszej formie. Wiedziałam, że i tak dość nasłucha się o Majdanku niepokojących wieści. Jak przenikały jednak przez druty wiadomości miałam dowód, gdy dostałam od córki gryps, w którym bardzo niespokojna błagała mnie o prawdziwe dane o moim zdrowiu, gdyż dowiedziała się,.że chorowałam, a ja celowo nie napisałam jej o tym ani słowa. Dochodziły już także paczki z domów, najpierw raz, a potem dwa razy tygodniowo. Kontrolowała je w jednym z baraków niemiecka dozorczyni w obecności ¦tarszej obozu i kogoś z kancelarii. Czasem asystowała przy tym komendantka. Wywoływana po imieniu, nazwisku i dacie urodzenia właścicielka paczki pod-chodziła do stołu, na którym leżały. Esesmanka ¦ prze-' m.iln sznurki, otwierała paczkę, wyjmowała jej za-wartość i skrupulatnie rewidowała. Tłuszcz, a nawet l raz koło razu przedziurawiała nożem, chleb wyrzucała papierosy, jeśli takowe znalazła, <; lub jakiekolwiek produkty nadające się do gotowania, i wreszcie oddawała paczkę adresatce. Obserwując te przychodzące paczki widziałam, jak ogromne znaczenie miał nie tylko należyty dobór ich zawartości, ale staranne zapakowanie. Wielokrotnie paczki do właścicielek dochodziły w „proszku", na skutek niedbałego opakowania. Dzidka, jedna z mało-latek, pracująca w szpitalu, prawie każdą paczkę oblewała łzami. Cukier rozsypany i przemieszany ze smalcem, ciasto pokruszone i zgniecione z cebulą, boczek usmarowany marmoladą. Jedynie chleb bywał nienaruszony, ale i to nie zawsze. Niemniej jednak każda paczka z domu stanowiła dużą radość i dużą emocję, i nie tylko dlatego, że tak bardzo pomagała w przetrwaniu obozu, ale w równej mierze dlatego, że to był przecież kawałek serca naszych najbliższych. ROZDZIAŁ XIII Przyszła wreszcie ta oczekiwana przez nas wiosna. Można było otworzyć drzwi i okna dusznych baraków, nie trzeba było wiecznie dygotać z zimna. Wiosenne słońce przygrzewało na apelach i niebo niebieściło się nad głowami stojących w szeregach więźniarek. Poza tym uroki wiosny do Majdanka nie miały dostępu. Tu nic nie rosło i nic się nie zieleniło. Tu wszystko było szare. Szare baraki i więźniarki w szarych pasiakach, rozdeptujące lepkie, szarobure błoto. Wiosna 1943 roku jest wyjątkowo ruchliwym i niespokojnym okresem dla kobiecego pola. Przychodzą ciągle coraz to nowe transporty, a jednocześnie zaczynają się wysyłania kobiet do innych obozów i do fabryk. Z Majdanka wywożono więźniarki do Oświęcimia i EU wnsbriick, a stamtąd przysyłano znów inne do nas. To była jeszcze jedna z wielu perfidnie obmyślanych szykan. Transporty te organizowano bowiem zawsze metodą zaskoczenia. Ustawiano kobiety na apelu i wy-bierano je według widzimisię esesmanek lub esesmanów. Czasem tylko, gdy szły transporty do fabryk, selekcjonowano specjalnie dokładnie, gdyż oceniano kobiety według ich przydatności roboczej. Wybierali wtedy esesmani i umundurowani Niemcy spoza obozu. To taksowanie kobiet przypominało średniowieczne targi niewolników. Pamiętam, że raz kazano kobietom trzymać' wyciągnięte ręce dłońmi do góry i dotykając opuszek palców sprawdzano, czy są dość delikatne; wtedy „niewolnice" wybierano do precyzyjnych robót w fabryce amunicji. Kobiety niechętnie szły na transporty. Choć nie cierpiały Majdanka, bały się nowych zmian, nowych obozów, a ze zrozumiałymi oporami odnosiły się zawsze do wysyłania ich do niemieckich fabryk. Te ciągłe rotacje, wysyłanie najczęściej w nieznane, dodawały do zwykłych udręk obozowych nowy lęk i dodatkowy niepokój, a Niemcom o to właśnie chodziło. Starali się, aby nikt nie miał chwili spokoju, aby wiecznie musiał się kogoś bać, aby nikt nigdzie nie mógł się zaaklimatyzować i wiedział, że kobiety-nu-mery można przerzucać z obozu do obozu i z fabryki do fabryki, jak się chce i kiedy się chce. Niejednokrotnie rozdzielano przy takich wysyłkach matki od córek lub siostry. Gdy esesmani byli względnie spokojni, można było ich uprosić, aby siostry je-liity razem lub córka z matką. Gdy się to nie udawa-to, kobiety po wyjściu esesmanów wymieniały sięmię-sobą, aby tylko nie rozdzielać się z najbliższymi. Winna 1943 roku jest nie tylko niespokojnym, ale złym okresem majdankowskiego obozu. Przychodzą iiiiiiii Łaźnia obozowa liczne żydowskie transporty z różnych miast Polski, a po likwidacji getta warszawskiego, także z Warszawy. Więc znów ciągłe selekcje i masowe wysyłania do komory gazowej. Powiększono ją właśnie teraz i dodano dodatkowy piec w krematorium. Rozpoczyna się jednocześnie budowę nowego krematorium na VI polu. Krematorium pracuje dzień w dzień i daje o sobie znać bardzo wyraźnie. Kominy wyrzucają, unoszący się nad całym obozem, dławiący w gardle dym spalonych kości. Gdy krematorium pracuje także w nocy, komin prócz dymu wyrzuca czerwone płomienie, a na niebie nad całym obozem widoczna jest jaskrawa łuna. 1 r.l.ml. ;'orliwie pracuje, by nie zabrakło nowych * m z Thumannem wpatrują się w okienka owej komory. Władze obozowe mają zalecenie z Berlina, aby złoto, waluty i biżuterię po zamordowanych Żydach odsyłać do banków Rzeszy. Esesmani na miejscu kradną co !'¦ da, ale i tak spora reszta zasila banki niemieckie, bo tego złota jest zawsze bardzo dużo. Czasem Żydzi rzucają złoto na ziemię przed łaźnią Jub po drodze do niej. Wracają tą drogą do obozu kolumny kobiet pracujących w szwalni. Złoto leży na ziemi. Jeśli któraś nieopatrznie się po nie schyli, Thumann ukryty za węgłem baraku doskakuje i zabija ją na miejscu. Jednego dnia zastrzelił dwie młode dziewczyny ze szwalni. A Thumann strzela celnie — tego się nauczył w obozie ¦— zabijanie więźniów przy lada okazji to jego stałe i ulubione zajęcie. Tak bardzo esesmani przywykli do tego, iż każdy żydowski transport musiał ich wzbogacać, że gdy jednego dnia nic nie znaleźli, rozwścieczeni przyprowadzili ponad setkę kobiet do szpitala i kazali natychmiast badać je ginekologicznie, aby stwierdzić, czy nie mają ukrytego złota. Badałyśmy we dwie z dr Aliną Brewdą, lekarką ginekologiem ze szpitala na Czystem, która wtedy pracowała razem z nami. Obok nas stał z jednej ¦trony Thumann, z drugiej Elza Ehrich. Pienili się /. wściekłości, gdyśmy nic nie znalazły. Pościągali Żydówkom z palców rąk jakieś małe, drobne pierścionki i poganiając je pejczami wyprowadzili ze szpitala. My pomyślałyśmy sobie, że jednak oni są wyjątkowo tępi. Bo ja z przerażonych twarzy niektórych kobiet, l i<; kładły na stole do badania, mogłam od razu tać, że mają ukryte złoto. A potem, ta ogromna i radość w oczach, gdy je nagliłam do szybkiego zejścia z tegoż stołu, mówiąc do Niemców: — Nic nie ma — też była wymowna. Wśród licznych wiosenno-letnich transportów, w czerwcu przysłano także 302 greckie młode Żydówki z malarią. Przywieziono je z Oświęcimia. Dlaczego — nikt nie wiedział. Wszystkie znalazły się u nas w szpitalu, w wydzielonym dla nich baraku. Stanowiły najżałośniejszą i najbardziej pożałowania godną grupę chorych więźniarek. Młodziutkie, ze śladami niewątpliwej urody na swoich drobnych, wychudłych twarzyczkach, przerażone do ostatnich granic, ogromnymi czarnymi oczami, błyszczącymi od malarycznej gorączki, bezradnie wodziły dookoła. Stale były zbite w gromadki, skulone i dygocące z powodu dreszczy i zimna naszego klimatu. Wiecznie głodne i spragnione, poszukujące wszędzie odpadków i resztek jedzenia i picia, były uosobieniem ludzkiej nędzy i ludzkiego poniżenia. Bardzo trudno było się z nimi porozumieć, bo mówiły tylko po grecku. Nie mogłyśmy się od nich dowiedzieć, jak długo były w Oświęcimiu, czy tam chorowały czy też poprzednio, na wolności, czy i jak je leczono. I skąd raptem taka właśnie liczba wyłącznie młodych Greczynek razem zachorowała na malarię. Ktoś wspomniał, że może w Oświęcimiu wszczepiono im tę malarię, jako jeden z eksperymentów stosowanych tak często na więźniach, ale nic pewnego nie mogłyśmy się dowiedzieć. Gdyby istotnie tak było, to po co w takim razie wywieziono je stamtąd i przywieziono na Majdanek. Ale że obóz zawsze był pełen zaskakujących niespodzianek, nie zaprzątając sobie tym głowy, zabrałyśmy się do leczenia. Kiedy nastało już ciepłe lato i przestały je męczyć ciągłe malaryczne dreszcze — nie były już skulone i dygocące i prawie odzyskały swój dawny, dziewczęcy 73 wyjLjlqd. Pozbyły się też ciągłego lęku, nie robiły już wrażenia zaszczutych stworzeń, nauczyły się nawet do olcchać i porozumiewałyśmy się z nimi nie naj-•J. I właśnie wtedy, kiedy odzyskały cechy normalnego człowieczeństwa, kiedy obudziła się w nich na nowo młodzieńcza chęć do życia, a może nawet i wiara w przetrwanie — właśnie wtedy wymordowano je wszystkie w dniu masowego mordu Żydów na Majdanku. ROZDZIAŁ XIV za miesiącem przemija. W obozie jest około dziesięć tysięcy kobiet paru narodowości. Jest bardzo wiele Polek, jest też dużo Rosjanek, przeważnie wiejskich kobiet z głębi Związku Radzieckiego, są greckie, czechosłowackie i polskie Żydówki, są dwie Dunki, parę Francuzek i kilkanaście niemieckich kryminalistek. Niektóre przebywają tu prawie od początku kobiecego obozu, inne przywieziono dopiero niedawno. Ale wszystkie jednakowo chcą żyć i przetrwać. Tylko u jednych ta chęć przetrwania może być zgodna z poczuciem koleżeńskości i wzajemnej pomocy, a u innych jest wyzbyta jej całkowicie i brutalnie egoistyczna. Tutaj dużo łatwiej jest rozszyfrować czyjąś osobowość niż w warunkach normalnego życia. Obozowe bytowanie ujawnia szybko i bez osłonek istotne cechy charakteru bez retuszu konwenansu i dobrych manier. Nawet je zaostrza i wyjaskrawia, właśnie na skutek U tego retuszu. 'iVii wielotysięczny tłum kobiet musiał przedstawiać biorowisko bardzo niejednolite, o olbrzymiej ga- lerii typów i charakterów. Przede wszystkim była ogromna rozpiętość wieku. Większość stanowiły kobiety młode lub w wieku średnim. Było jednak sporo kilkunastoletnich dziewcząt, tak zwanych małolatek, i niewielka liczba zupełnie starych kobiet. Poza tym istniały ogromne różnice środowisk, poziomów umysłowych i moralnych. Dość częste i z reguły bardzo liczne były transporty rosyjskie; w jednym z nich było nawet sporo dzieci. Rosyjskie kobiety stanowiły zupełnie odrębną i specyficzną grupę. Przyjeżdżały już do obozu ogromnie wyniszczone i wygłodzone, a na skutek uciążliwej i długotrwałej poniewierki transportu — brudne, zaniedbane i zawszone; pierwszy raz w życiu wywiezione daleko poza granice swego kraju były kompletnie zagubione, przerażone i bezradne, a niemożność porozumienia się z otoczeniem, ze względu na brak znajomości innego języka poza rosyjskim, bardzo utrudniała im bytowanie w obozie i powiększała jeszcze ich obcość i bezradność. Ponieważ znikąd nie dostawały paczek żywnościowych, ich nędza obozowa była wyjątkowo jaskrawa. Tak samo częste i liczne były transporty żydowskie. To były młode lub w średnim wieku Żydówki, dobrze wyglądające i zdrowe. Stare i chore lub mizerne zaraz po przyjściu transportu odsyłano do komór gazowych. Pomimo ciągłego lęku o nowe selekcje i niepokoju z powodu izolacji w oddzielnych barakach — były aktywne i zaradne; mając sporo złota i klejnotów, które udawało im się jakoś zawsze przemycić do obozu, kupowały sobie jedzenie, a poza tym handlowały czym się dało i z kim się dało. One także nie dostawały paczek i po dłuższym pobycie w obozie też głodowały. Polskie transporty były częste i duże, ale bywała wśród nich spora różnorodność, a czasem nawet zaska- 75 ku]ąc« niespodzianki. W lutym, na przykład przywieziono około trzysta kobiet z warszawskich łapanek. Były ogromnie hałaśliwe, skłócone między sobą, robią-ce mnóstwo zamieszania, ulegające łatwo panice, niektóre nieprzytomnie przerażone obozem, a inne pełne tupetu i beztroski. Nie przebierano ich w pasiaki, nie ustawiano na apelach i nie przydzielano do żadnej pracy, a po paru tygodniach prawie wszystkie wyjechały. Przybyłe z Warszawy jakieś wojskowo-cywilne władze zwalniały je na skutek interwencji zakładu pracy, wywołując z imiennej listy. Zamieszania i hałasu było w obozie przy tym mnóstwo. W niecały miesiąc po łapankach przyszło parę małych transportów szmuglerek z różnych miast Polski i nie wiadomo z jakiej racji około dwustu prostytutek z Lublina, a także kilkadziesiąt złodziejek i krymina-listek lubelskich. To nie był ani miły, ani pożądany element w obozie. Szmuglerki z kryminaiistkami szybko stworzyły wspólną, zgraną grupę sprytnych, nieuczciwych, szachruj ą-cych kombinatorek, żerujących na nędzy współwięźniarek. Na nasze szczęście nie one jednak zaważyły na ogólnej atmosferze obozu. Bo prócz tych o nieciekawym -kładzie transportów, przybyły przecież do Majdanka duże transporty polskich więźniarek politycznych. Pierwszy radomsko-częstochowsko-tomaszowski, drugi warszawski z Pawiaka, potem z lwowskiego i lubel-¦kiego więzienia. Prawie wszystkie te kobiety brały i my udział w ruchu oporu, w pełni świadome od-ud/ialności za swoją pracę, za którą teraz były one w obozie. Wiele z nich goiło przez dłuższy l.uly Cfstapowskich katowań. .i i wysoce etyczna postawa tych więźniarek zadecydowała nie tylko o moralnym obliczu kobiecego Majdanka, ale także o dominującej przez cały czas polskości tego obozu. One też znały cenę głodu i obozowej nędzy i tak samo chciały żyć i przetrwać, ale nie kosztem innych i nie cudzą krzywdą. Obóz nie pozbawił ich poczucia koleżeńskości, ale ją jeszcze umocnił. Były realistkami i miały oczy szeroko otwarte na to wszystko, co działo się dookoła, i bez niepotrzebnego rozczulania się i demonstracji pomagały więźniarkom w miarę możliwości. * Wyjątkowo pomyślnym zbiegiem okoliczności takimi właśnie kobietami były obsadzone prawie wszystkie funkcje w obozie, łącznie ze szpitalem (oczywiście poza Żenią i jej zauszniczkami). Stanowiska, jakie sprawowały, dawały im w ręce atuty, które wykorzystywały dla ogólnego dobra i umożliwiły stworzenie uczciwej, nieprzekupnej, koleżeńskiej atmosfery na kobiecym majdankowskim polu. W Majdanku blokowa, kapo i inne funkcjonariuszki nie biły, nie szykanowały, a w miarę możliwości ułatwiały bytowanie swoim obozowym towarzyszkom, wbrew podłości Żeni i grupie nieuczciwych kombinatorek. Czasem nawet majdankowskie blokowe ponosiły kary za swoje podopieczne, jak na przykład Hanka Mierzej ewska, która była bita na koźle w kancelarii za to, że komendantka Ehrich przy inspekcji znalazła jedną pryczę niezbyt dokładnie ułożoną „w kostkę". Ale żadne kary nie były w stanie zmienić serdecznego i przyjaznego stosunku Hanki do jej koleżanek. Jakże ogromną ulgą i pomocą była taka właśnie postawa funkcyjnych. Świadomość tego, że zmęczona, maltretowana kobieta, wracająca do baraku b(; i>h,| całymi dniami, poznawało się nawzajem. Z p< li i szczególnie więźniarki polityczne odnosiły sil I widką rezerwą do wszelkich rozmów na tematy osobiste, o nic nikogo nie pytając i nic nie mówiąc o sobie Gdy przełamała się jednak bariera obcości i zaczęły przychodzić wiadomości od rodzin, a tęsknota za najbliższymi robiła się coraz bardziej dotkliwa, aby dać jej minimalny upust, zaczęły rozmawiać o swoich ro-dzinno-osobistych sprawach z koleżankami. W ten sposób stopniowo nawiązywały się sympatie i przyjaźnie, a z drugiej strony powstawały antypatie i animozje. Najczęściej zbliżały się do siebie więźniarki mieszkające w tych samych barakach i pracujące w tych samych kolumnach roboczych. Były w obozie matki z córkami, były żony, których mężowie znajdowali się bardzo blisko, a jednocześnie jakże daleko, bo byli więźniami na którymś z męskich pól majdankowskich. Były też kilkunastolatki, które wyrwano z matczynych ramion; niektóre z nich, z początku małomówne i nieufne, oszołomione grozą obozu robiły wrażenie nastroszonych piskląt wyrzuconych z gniazda. Po pewnym czasie miały już jednak swoje przyjaciółki, a czasem szukały towarzystwa dojrzałych kobiet, u których wyczuwały tajoną matczyną serdeczność. Potem jedne mówiły „mamo", drugie „córeczko" i obydwie strony czuły się jakoś mniej samotnie. Ityły jednak i takie, które nie potrafiły zupełnie lołżyć z innymi; wiecznie skłócone z otoczeniem i uważające się za specjalnie pokrzywdzone ofiary losu. ni było bardzo ciężko, te się szybko załamywały nic, a nawet fizycznie, i takie najłatwiej ginę-i ibozle. Wnętrze baraku mieszkalnego Grupa sprytnych i koniunkturalnych kombinatorek lądowała najlepiej; skore na usługi esesmanek, wynajdywały sobie nie tylko lżejsze przydziały pracy, ale także i takie sposobności, w których mogły swoje talenty kombinatorskie nadal wykorzystywać. Te nie miały przyjaciółek, bo były nawet między sobą zazdrosne i podejrzliwe. Wszystkie więźniarki już znają drakońskie obozowe przepisy i wszystkie starają się je omijać, gdy tylko się to uda. Nauczyły się też oszukiwać niemieckie do-zorczynie i oszukiwać w pracy. Bo takie jest ich więźniarskie, niepisane prawo, bo to jest ich samoobrona przed potwornościami obozu. Nauczyły się nawet pewnych, wręcz sportowych uników; gdy są bite ¦— odpowiednio odchylają w porę głowę lub kurczą się w sobie — wtedy uderzenia pejczem są mniej bolesne. Nie przeraża ich też, tak jak dawniej, to bicie ani dzikie wymysły esesmanów. Jest 85 w tym sporo obozowego otrzaskania, ale także i zaczynającego się już otępienia. Baraki obozowe są pełne — w każdym po kilkaset kobiet, a więc w każdym gwarno jak w ulu, szczególnie po wieczornym apelu. Są przecież kobietami — lubią dużo, a niektóre głośno mówić. Czasem się pokłócą, nawymyślają sobie, a w ogóle chcą się wszystkie przede wszystkim nagadać. W szpitalnych barakach też jest głośno. Tylko ciężko chore leżą cicho, ale powracające do zdrowia najpierw odsypiają swoje stałe zaległości, a potem też rozmawiają całymi godzinami. Niektóre, korzystając z chorobowego . leniuchowania, robią ze zdobytych skądś szmatek lub kawałków koców różne maskotkowe zwierzątka i obdarowują nimi szpitalny personel. Ale przecież prawie wszystkie te kobiety, poza ma-łolatkami, miały ułożone jakoś swoje życie osobiste, większość z nich miała uregulowane sprawy erotycz-no-seksualne w małżeństwach lub poza nimi. Czy pobyt w obozie uciszy w nich tę sferę ich życia, czy też dojdzie ona do głosu pomimo wszystko? Pierwszy, najcięższy okres — kiedy na skutek przerażającego wstrząsu psychicznego waliły się w gruzy wszystkie dotychczasowe kryteria życiowe — zagłuszył, rzecz jasna, sfery uczuciowo-erotyczne. Minęło już jednak parę miesięcy, a ich życie obozowe toczy się i musi się toczyć nadal. Choć kontakt z męskim obozem jest surowo zaka- zany, widują mężczyzn od czasu do czasu w kolumnach roboczych lub przysłanych do pracy na teren kobie- cego pola. Mężczyźni widują je i wpatrują się w nie te. 1 tak jednych, jak i drugich nawet koszmar obecnej . wistości nie był w stanie pozbawić wrażliwości płeć, na kobiecą lub męską urodę, nawet tak zeszpeconą obozową poniewierką i obozowym pasiakiem. Bo to jest przecież życie — obrzydliwe, pozbawione wszelkich dawnych uroków, pełne nędzy i poniżenia, ale ich życie, fitóre się jednak upomina o różne swoje prawa. A więc i o prawa do miłości. Powstają zatem te krótsze lub dłuższe sentymenciki, gdzieś jakieś ukradkowe rozmowy, nawet grypsy przesyłane z pola na pole. W małolatkach też budzą się kobiety, niektóre mają swoje sympatie, otrzymują od nich grypsy, które czytają z wypiekami na twarzach. Na Majdanku dalej się jednak sprawy te nie posuwają. Tu nie dochodzi do żadnych romansów. Pomijając prostytutki i kryminalistki, które były zawsze chętne na każde skinienie esesmanów lub czyjekol-wiek — kobiece pole na Majdanku jest czyste moralnie i pod tym względem. Tu nie było lezbijskiej miłości, która tak szalała w Ravensbriick i nie brakowało jej też w Oświęcimiu, gdzie było także pełno prawie jawnych romansów, szczególnie u funkcyjnych, między więźniami z męskich pól z esesmanami. Ale tam funkcyjnymi bywały przeważnie Niemki kryminalistki lub prostytutki i one były obiektami tych wstrętnych, na oczach wszystkich uprawianych romansów. ROZDZIAŁ XV śród tej licznej społeczności obozowej były także więźniarki tak wyróżniające się swoją osobowością lub odmiennością, że musiało się zapamiętać je na całe życie. Były to przeważnie starsze kobiety, należące do gatunku roztargnionych i nie bardzo życiowo praktycznych inteligentek. 87 Najstarszą z nich była Zofia Praussowa, wieloletnia działaczka i przedwojenna posłanka z Polskiej Partii Socjalistycznej, kobieta o nieprzeciętnej indywidualno-i ogromnym uroku osobistym. Miała ponad sześć-dziesiąt lat, drobna, wątłej budowy i słabego zdrowia. Wylądowała więc dość szybko w szpitalu, nabawiwszy sic; zapalenia płuc, i odtąd już pozostawała w nim przez cały pobyt na Majdanku. Trzeba było tylko kombinować coraz inną u niej chorobę, aby móc ją trzymać nadal w szpitalu i chronić przed apelami i pracą, a tym samym przed nowym przeziębieniem. Pani Zofja była jednak indywidualistką. Jak jej się bardzo nudziło, a była ogromnie towarzyska, wymykała się wieczorami do baraków, gdzie miała znajome z Pawiaka lub z wolności. Parokrotnie były z tym kłopoty, gdy ktoś z władz obozowych ją tam zobaczył. Po takim incydencie jakiś czas nie wychodziła, ale gdy wszystko ucichło, nie wytrzymywała nerwowo i znów szła z wizytami. Była także namiętną palaczką. Gdy nie miała co palić, potrafiła sprzedawać za papierosy żywność z paczek, a nawet ostatnią pajdkę chleba. Bardzo ją zawsze prosiłam, aby tego nie robiła i w miarę możliwości ograniczała palenie z korzyścią dla swego zdrowia. Palenie papierosów na kobiecym polu było zabronione, a więc przysyłane przez rodzinę w paczkach ¦/. reguły konfiskowano. Wyjątkowo, gdy były bardzo sprytnie schowane, dochodziły, a kombinatorska grupa obozowa stale nimi handlowała. A zatem z trudem, ale można było zdobyć papierosy, niemniej jednak z paleniem ich trzeba było się ukrywać. 7, tym jednak zawsze były kłopoty, bo tego zakazu i Zofia nie przestrzegała zupełnie i gdy tylko zdo- ipierosa z rozjaśnioną twarzą zapalała go, nie w ogóle o żadnych środkach ostrożności. Gdy jednak pa. odpowiedniej awanturze któryś z esesmanów zabrał jej prawie całą paczkę papierosów, od tej pory paliła je w ukryciu, najchętniej na trzecim piętrze szpitalnej pryczy. Pani Zofia stawiała także kabały. Karty zrobiła z tektury z paczek. To były według jej określenia kabały „astronomiczne". A że była nieprzeciętnie inteligentna, a także, pomimo wszystko, pełna optymizmu, jej kabały miały dużo zwolenniczek i istotnie były niebanalne. Częste wycieczki pani Zofii po obozie ujemnie odbiły się na jej zdrowiu, bo znów się przeziębiła i złożyło ją powtórne zapalenie płuc. Miała dużą rozedmę płuc i przewlekły bronchit, a zachłanny nałóg palenia papierosów wzmagał go jeszcze. WTyzdrowiała jednak i w stosunkowo dobrej formie fizycznej pojechała z nami i z resztą majdankowskich chorych do Oświęcimia. Ta wątła i schorowana kobieta była przez cały czas w doskonałej formie psychicznej. Pełna pogody, optymizmu, wiary w rychły koniec wojny, z klęską Niemiec oczywiście, snuła mnóstwo planów swej pracy na przyszłość, w niepodległej Polsce. Narzekającej na los, jęczącej, załamanej — nie widziałam jej nigdy. Miała także duże poczucie humoru, jak przystało na kobietę z taką indywidualnością. Pamiętam następującą sytuację w Oświęcimiu: niemiecki lekarz obozowy Kónig pewnego dnia wszystkie starsze kobiety poddawał jakiemuś pseudoegzaminowi z inteligencji i zdolności zapamiętywania. Najpierw pytał o datę i miejsce urodzenia, potem, jaki jest obecnie dzień, miesiąc i rok, następnie o stan rodzinny i wreszcie zadawał parę prymitywnych pytań rachunkowych. Gdy pod-¦ cdł do pani Praussowej i spytał się jej na zakończę- 89 r/y będzie umiała trochę porachować, pani Zofia poprawny niemczyzną powiedziała: Prawdopodobnie będę umiała, bo swego czasu kończyłam wydział matematyczny na uniwersytecie wr Fryburgu... Na początku naszego pobytu w Oświęcimiu pani Zofia leżała w szpitalu na tak zwanym Schonungsbloku, gdzie także i ja pracowałam. Ale to trwało krótko — przerzucono mnie do innego baraku, a ją w parę dni potem wypisano ze szpitala. Bardzo się tego bałam, znając jej słabą kondycję fizyczną. Starałam się temu przeciwdziałać — nic z tego dobrego nie wyszło. Panią Zofię wypisano, a ja zostałam zwymyślana od ostatnich przez Koniga i przerzucona znów do innego baraku. Gdyśmy się zobaczyły na drugi dzień, powiedziała do mnie: — Nic się o mnie nie martw, jestem stara konsplra-torka, dam sobie radę, zobaczysz, za parę dni przyniosą mnie do ciebie do baraku na noszach jako chorą. I rzeczywiście — któregoś z najbliższych wieczorów po apelu przyniesiono na noszach jakoby zemdloną panią Praussowa. Gdy ją układałyśmy na którejś z dolnych prycz, mrugnęła do mnie porozumiewawczo, e gdy po chwili wróciłam z apteczki z kroplami, pani Zofia już siedziała na pryczy i... spokojnie paliła pa-pierosa. Podając krople błagałam, by tego nie robiła i położyła się jeszcze, bo w baraku mam jako chore nki — więźniarki, które są skore do donosów. Na tO pani Zofia: Dobrze, dobrze, położę się, ale papierosa muszę ¦ i n wypalić. Widzisz, udało się, znów jestem bie w szpitalnym baraku, bo muszę przecież do-i ilności. i Praussowa nie doczekała jednak wolności. apalenie płuc było już ponad siły tego nadwątlonego prawie dwuletnim pobytem w obozie organizmu. A właśnie była pełna planów i jak najlepszych myśli, łącznie z ogólną sytuacją polityczną. Gdy chwyciło ją to nowe zapalenie, spokojnie, bez patosu i bez egzaltacji mówiła do mnie, że wie, iż tej choroby już nie przetrzyma — a nam wszystkim życzy, abyśmy się mogły jak najszybciej cieszyć wolnością i Polską. Zmarła dosłownie na parę godzin przed ewakuacją Oświęcimia. Udało się wobec tego ustrzec ją od krematorium. Leżącą na noszach w baraku szpitalnym pożegnałam w imieniu wszystkich obozowych koleżanek i w imieniu tych wszystkich, przez których tak jak i przez nas była kochana i szanowana, a którzy byli teraz od niej tak bardzo daleko. ROZDZIAŁ XVI i\ lasycznym typem wiecznie roztargnionej inteli-gentki była pani Halina Stypułkowska, naukowy pracownik któregoś z ministerstw. Miała też około sześćdziesięciu lat, wysoka, chuda (ale kto nie był chudy w obozie), siwa i bardzo krótkowzroczna, pomimo silnych okularów. Ogromnie nieśmiała i ciągle zalękniona. Znały się i przyjaźniły przed wojną z panią Zofią Praussowa. Za jej namową pani Halina prosiła mnie 0 jakąś pracę w szpitalu, bo i duża krótkowzroczność, 1 ciągłe roztargnienie, i po prostu wiek i brak sił czyniły ją istotnie niezdolną do normalnej, ciężkiej pracy w obozie. Tylko od razu z rozbrajającą szczerością zaznaczyła, że chorych pielęgnować zupełnie nie umie i widoku 91 krwi się boi. Wobec tego zaproponowałam jej zajęcie podobne do szpitalnego portiera, polegające na staniu przed lub w drzwiach szpitalnego ambulatorium i regulowaniu ruchu chorych. Taka funkcja była przewidziana w przepisach obozowych i nosiła oficjalną niemiecką nazwę „Torwacha". To regulowanie ruchu to był pretekst, było ono w ogóle niepotrzebne, ale chodziło nam o to, aby stojąc przed barakiem wypatrywała, czy ktoś z władz obozowych nie nadchodzi i szybko nas o tym uprzedzała. Pani Halina, jako uosobienie uczciwości, od razu lojalnie zaznaczyła, że przecież jest bardzo krótkowzroczna i nie wie, czy wszystko co trzeba dojrzy w porę. Ponieważ nie widziałam dla niej innej możliwości — została torwacha. Funkcję swą spełniała jak najgorliwiej, choć nie wszystko wychodziło tak jak trzeba, właśnie przez tę jej krótkowzroczność. Gdy kogoś zobaczyła z daleka, wbiegała szybko do baraku i swoim nieśmiałym głosem mówiła: — Zdaje się, że idzie jakiś esesman, a może eses-manka, na pięćdziesiąt procent wygląda na mężczyznę, ale na trzydzieści procent na kobietę w mundurze. Czasem było sześćdziesiąt, czasem czterdzieści pięć lub siedemdziesiąt procent, ale to procentowe określenie podobieństwa dojrzanej przez nią osoby — to była reguła. Zdarzało się jednak, że w ogóle nikogo nie dojrzała Lub przeoczyła na skutek swego roztargnienia i wtedy ulana władza nieoczekiwanie zjawiała się w ba- l ku naszemu zdumieniu, a jej przerażeniu. Była h wypadkach bardzo zażenowana, przepraszała ¦li najserdeczniej, tym bardziej, jeśli wizyta awanturą lub biciem. Bo przecież wy- eby komendantka zobaczyła gotującą się wodę na piecyku — zaraz dostawało się w twarz, a miska z wrzątkiem spadała na podłogę. Nawet w szpitalu, dla chorych gorączkujących nie wolno było zagotować miski wrzątku — niemniej robiło się to przecież stale. Kiedyś pani Halina, stojąc przed barakiem w wietrzny dzień, nie dojrzała komendantki, a więc nie zdążyła, w myśl obozowych przepisów, stanąć przed nią na baczność i nie schowała także pod chustkę swych siwych, potarganych wiatrem włosów. Ehrich podskoczyła do niej, zaczęła ją szarpać za włosy i okładać pejczem gdzie popadło. Gdy pani Halina upadła, kopała ją i biła dalej. Potłukły się przy tym jej cenne okulary, a odłamki szkła z trudem wyjmowałam z pokaleczonej twarzy. Dzięki kontaktom z Polskim Czerwonym Krzyżem udało się jednak nadspodziewanie szybko otrzymać z Lublina nowe okulary, a pani Halina przez ten czas goiła swoje pokaleczenia. O ile pani Zofia Praussowa była realistką, o tyle pani Halina była stuprocentową romantyczką, nawet z pewną dozą egzaltacji. Ich dysputy i rozmowy na najróżniejsze tematy, najczęściej z obecną rzeczywistością nie mające nic wspólnego, lub też ich plany na przyszłość były zawsze pełne emocji z obu stron, a dla osób postronnych ciekawe i zaskakujące swoją odmiennością. Pani Zofia ganiła jej romantyzm, buntowała się na jej skromność i życiową niezaradność, a pani Halina nieśmiało, jak zwykle, broniła swoich ideałów, ale przeważnie, przytłoczona elokwencją i argumentami pani Zofii, milkła speszona. A za parę wieczorów znów nowa dyskusja i nowe wspominki, bo przecież znały się od lat. Jako romantyczką pani Halina przepadała za poezją. Stojąc przed barakiem szpitalnym, często zmarznięta lub nawet przemoczona, przypominała sobie urywki 93 ulubionych utworów. Wchodziła wtedy na moment do barak u i nieśmiało recytowała mi wiersz, który w tej chwili odżył w jej pamięci. Pani Halina miała do mnie słabość; ja także lubiłam ją bardzo i szanowałam jej gołębią dobroć i szerokie horyzonty myślowe, choć tak dalekie czasem od trzeźwego realizmu. Czuła się zawsze lepiej i pewniej, gdy ja byłam w pobliżu i bardzo się martwiła, jeżeli musiałyśmy się rozstać przy ewakuacji majdankowskiego szpitala. Gdyśmy się po dziesięciu miesiącach odnalazły w Ravensbruck, pani Halina od razu mi oświadczyła, że teraz jest już zupełnie spokojna, że wróci na wolność, bo ja jestem przy niej. I rzeczywiście wróciła do Warszawy i do pracy. W parę miesięcy po zakończeniu wojny, na koleżeńskim spotkaniu u Irki Zatrybowej, niepoprawna ro-mantyczka pani Halina zachwycona opowiadała mi 0 swojej ówczesnej, bardzo mizernej warszawskiej egzystencji. Potem spotkałyśmy się w Lublinie jako świadkowie na procesie Elzy Ehrich — tej samej, która ją tak biła 1 kopała. Pani Halina bynajmniej nie była ucieszona tym, że ma świadczyć o jej bestialstwie, bo w swojej niezmiernej dobroci gotowa była jej nawet to przebaczyć. Do takiego samego gatunku niezaradnych obozowo i wiecznie roztargnionych kobiet należała także, młod-. .1 od poprzednich, bo chyba czterdziestoparoletnia, tdwOkatka warszawska Wanda Kaźniakowska. In/ sam jej wygląd zewnętrzny był bardzo wymowny. vi :nie potargana, przy pasiaku, z reguły wygniecio- loplamionym, zawsze brakowało guzików, a jeśli o ol res, !! 'ni jabłka i leki. Przywożono je na męskie pole, skąd my część dostawałyśmy. Później PCK rozwoził swe dary oddzielnie na kobiecą i męską część obozu. Gdy po pewnym czasie nawiązały się bezpośrednie kontakty grypsowe kobiecego szpitala z prezesem Chrystiansem, w których prosiłyśmy o większe ilości i rodzaje leków — ofiarny PCK od razu takowe zaczął nam przysyłać. Dostarczono nam także słomę do sienników, o którą nieśmiało prosiłam w którymś z grypsów, pamiętali także o obdarowaniu chorych w święta Bożego Narodzenia i Wielkanocne. To były rzeczy legalne, które nam przywożono. Odważny zespół czerwonokrzyski podjął się także, nie wahając się ani chwili, niedozwolonej, surowo karanej, a jakże ważnej dla nas akcji wymiany grypsów, czyli nielegalnej korespondencji więźniów z ich rodzinami. Grypsowa korespondencja była dla nas rzeczą bezcenną, była jedynym, szczerym kontaktem z najbliższymi — otrzymany, nie kontrolowany, serdeczny list to była największa radość i największe święto. Obozowym listonoszem był energiczny, młody i nieustraszony pracownik PCK pan L. Jurek. Gdy tylko ukazała się jego sylwetka, krążąca między polami, czekałyśmy z niepokojem, czy i co przyniesie. I pełne wdzięczności błogosławiłyśmy go za odwagę i poświęcenie. Bo wiedziałyśmy przecież doskonale, że znalezienie u niego grypsów to w najlepszym razie natychmiastowe więzienie lub obóz. Władze obozowe karały bardzo surowo za każdy przyłapany gryps wewnątrzobozowy, gdy na przykład mąż pisał do żony, a cóż dopiero grypsy z wolności. Nie wiem jakim sposobem udawało się panu Jurkowi to przenoszenie grypsów, dość, że ta bezcenna dla nas korespondencja z pewnymi przerwami trwała do końca naszego pobytu, to jest do kwietnia 1944 roku. Na jesieni' do akcji pomocy dołączyła się jeszcze 99 ..... lubelska Rada Główna Opiekuńcza. Któregoś dnia Blanko zakomunikował mi, że od jutra mam w asyście sanitariusza przyjmować dwa razy tygodniowo żywność dla chorych od RGO. Od razu zaznaczył, że pod nie wiem jakimi rygorami nie wolno mi prowadzić żadnych rozmów z delegatami tej organizacji. Następnego ranka jak mogłam najlepiej wygładziłam pasiak, skontrolowałam, czy nie ma żadnej plamki, i uczesałam się jak najstaranniej. Nie chciałam wzbudzać litości, nie chciałam robić żałosnego wrażenia swoim wyglądem, postanowiłam sobie nawet, że się będę uśmiechać. Havenith, służbista, punktualnie czekał, by iść ze mną. Poszliśmy na sam koniec obozu. Zobaczyłam szosę prowadzącą do Lublina, drzewa, nawet przechodzących ludzi. Weszliśmy do wartowni. Havenith dwóm esesmanom z wartowni zreferował, że czekamy na żywność dla chorych, którą mają przywieźć. Za chwilę nadjechały cztery platformy. Do wartowni szybko weszła średniego wzrostu, szczupła, przystojna brunetka, z włosami uczesanymi w „koronę". Podeszła do esesmana, pokazując mu papiery, a potem do mnie. Podała mi rękę ze słowami: Suchodolska z RGO. Była bardzo wzruszona — załamywał się jej głos i lekko drżały ręce. Ja także nie mniej byłam wzruszona, ale starałam się uśmiechać, tak jak sobie zaplanowałam. Peszyło mnie tylko to, że wodziła po mnie rozszerzonymi, prawie przerażonymi oczami. „No tak, ona pierwszy raz widzi kogoś w pasiaku" — pomyślałam. Esesmani ryknęli na nią chórem, że ma jak najszyb-' ifj oddać to co przywiozła i odchodzić. Na to Sucho-dolaka spokojnie, bez zalęknienia, poprawną niemczy-znij odpowiedziała, że przecież przyjechała po raz pierwszy, musi się dowiedzieć ode mnie ile mam chorych, czy i ile potrzebuje diety i jakie leki ma przywozić, bo i na to ma też zezwolenie. Zaimponowała mi ta niewiasta. Bo, że ja, otrzaskana obozowo, stępiałam już na ich wrzaski, to było zrozumiale, ale ona nie dająca się zastraszyć ich rykiem — to było godne podziwu. Bez pośpiechu zaczęła po niemiecku czytać z listy spis przywiezionych rzeczy, a w trakcie tego szeptem zdążyła się mnie spytać, czego nam najbardziej potrzeba, czy chcę, by coś komuś przekazać. Nie mogłam nic powiedzieć, pilnowano mnie za bardzo — kiwnęłam tylko nieznacznie głową. Skończyła czytać listę i zwróciła się do esesmanów, że musi mi na platformie pokazać, co gdzie jest. Zgodzili się. Wyszedł ze mną na szosę Havenith. Wyjęła notes i powiedziała do niego: — Muszę zanotować nazwiska tych osób, które odbierają ode mnie to, co przywiozłam. Havenith skwapliwie wyrecytował swoje nazwisko, a ja podałam nazwisko i adres mojej przyjaciółki w Lublinie i parę słów informacji. Niezbyt bystry Ha-venith nie zorientował się w tym zupełnie. Wszystko to trwało krótką chwilę. Schowała notes, wróciliśmy na wartownię, pokwitowałam numerem obozowym (inaczej nie było wolno) listę i na tym skończyło się nasze pierwsze spotkanie. Platformy zabrały żywność do obozu. Janina Suchodolska czekała na wartowni. A ja, wracając, uśmiechałam się naprawdę; już nie na pokaz, ale po prostu dlatego, że na chwilę zrobiło mi się tak jakoś radośnie, że tak bardzo krzepiąca była ta wizyta. Świadomość, że tam za drutami są tacy ludzie jak Suchodolska, tak jak ona odważni i pełni chęci nie- 101 sienią nam pomocy — ta świadomość była cenniejsza ponad wszystko. Jeszcze dwukrotnie chodziłam na wartownię, a potem RGO zdobyło prawo wjazdu do obozu i rozwożenia żywności po polach. Przywożono nam dwa razy tygodniowo bardzo pożywne zupy, dietetyczne kasze, czasem mleko, cukier, a nawet kiszoną kapustę. A także duże ilości cennych leków. Przy każdym spotkaniu udawało się nam podawać w telegraficznym skrócie najistotniejsze wiadomości. Nauczyłyśmy się rozmawiać prawie nie otwierając ust. Ona, w trakcie wyliczania przywiezionych produktów, ja, powtarzając te wyliczenia. Nawet wiadomości polityczne udawało się jej podawać. Czasem pytała o którąś z więźniarek, chciała ją zobaczyć z polecenia rodziny. Ponieważ zawsze kilka więźniarek pomagało przy noszeniu żywności, następnym razem przychodziła ta właśnie. Stała przy mnie, a ja głową wskazywałam Suchodolskiej. Po pewnym czasie witałyśmy się jak dobre, stare znajome. Tak mało mogłyśmy mówić, a tak wiele jednak było powiedziane. Tak krótkie, niby nic nie znaczące, a jakże bogate w treść i cenne były te nasze spotkania. Czasem w zastępstwie Suchodolskiej przyjeżdżała młodziutka, urocza Hanna Huskowska, także bardzo dzielna i odważna. Obie podjęły się i prowadziły też naszą koreśpon- dencję grypsową, przywoziły w koszach pod bułkami i/.lu dla chorych, o które prosiłam. Wszystkie te ich i.mia, odbiegające tak daleko od przeciętnej ilulności t-liarytatywnej, zasługiwały w pełni na m iinck i ogromną wdzięczność. Ale nie tylko organizacje społeczne niosły pomoc więźniom Majdanka. Byli w Lublinie ludzie odważni i wielkoduszni, którzy samorzutnie rzucili się w wir jakże niebezpiecznej, bo całkowicie nielegalnej, akcji ratowania więźniów pobliskiego obozu. Znów szły od nas grypsy, a w nich prośby o wiadomości, żywność, leki. W odpowiedzi na nie przysyłano paczki żywnościowe, leki, szczepionki, czasem nawet sprzęt lekarski, wiadomości polityczne i dodające otuchy, pełne serdecznej troski nielegalne listy od tych nie znanych, a szczodrych opiekunów. Jakże popularnymi, wprost legendarnymi postaciami były dla nas: nieustraszona Lucyna — Lucyna Werew-ska, Ciotka — Antonina Grygowa i Mateczka — Sa-turnina Malmowa, która wciągnęła do zorganizowanej przez siebie akcji szereg osób podobnie jak ona ofiarnych. Oto nazwiska niektórych: Elżbieta Krzyżewska, państwo Janiszewscy, Jan Supryn, M. Pniewski, J. Dąbrowski, G. Bębolewska, magister farmacji Józef Wój-cik i lekarze: Teodor Lipecki, M. Voit, Jan Adamczyk, M. Woskowski. Z nieżyjących: szarytka, siostra Jadwiga i magister farmacji Stanisław Magierski. Wszyscy ci ludzie, narażając się w każdej chwili w najlepszym razie na zaaresztowanie i obóz, prowadzili tę pracę niestrudzenie przez cały czas, aż do końca majdankowskiego obozu. To wymagało nie tylko olbrzymiej ilości pieniędzy, czasu i starań, ale także ogromnego poświęcenia i odwagi. Ta wytrwałość, w coraz to większych wysiłków wymagającej pracy, była najbardziej godna podziwu. To nie był chwilowy zryw, lecz stała, ciągła, systematyczna pomoc — tak jak stałe były potrzeby, jak ciągłe były prośby. Piękną kartę swojego życia zapisali sobie ci ludzie, 103 lii j;il. i wszyscy pracownicy lubelskich organizacji społecznych. Wbrew wszelkim złym mocom, wbrew bestialstwu i zbrodni, z uporem, zaciętością, pełni poświęcenia i odwagi walczyli o życie więźniów obozu zagłady na Majdanku. My wszyscy, którzy przeżyliśmy, nie zapomnimy nij,'dy, ile zawdzięczamy całej ofiarnej Lubelszczyźnie, której jesteśmy i pozostaniemy dozgonnymi dłużnikami. ROZDZIAŁ XVIII W początkach czerwca do naszego obozu znów przywieziono kilkaset Rosjanek. Prawie wszystkie były już z wysypką tyfusu plamistego, a więc przeszły od razu do szpitala. Właśnie wtedy, w okresie największego nasilenia epidemii, dostałam pewnego ranka pismo z głównej kancelarii obozowej, że od jutrzejszego dnia nie wolno meldować żadnego przypadku tyfusu plamistego. Głowiłyśmy się wszystkie co to miało znaczyć, jak mamy na to zareagować, mając pełne dwa baraki tyfusowe. Na drugi dzień rano, zaraz po apelu, zjawił się w ambulatorium krematorzysta Musfeld. Wszedł w rao-mi ncie, kiedy właśnie badałam przyniesioną z baraku • -horą na tyfus plamisty. Zobaczył wysypkę, spytał mnie: — Plamisty? — i gdy odpowiedziałam twier-|CO, kazał chorą zanieść do sąsiedniego, pustego mami. Nie pozwolił nikomu wchodzić, zawołał jeszcze • sanitariusza, po czym zamknęli się na klucz. PO piętnastu minutach wyszedł i kazał mi wejść do i ni. Chora już nie żyła. Uśmiercili ją dożylnym i lem Prawdopodobnie fenolu. M' ti.i zmarłą, wykrzykiwał do mnie: — Nie ma więcej tyfusu plamistego na kobiecym polu, zrozumiałaś! Istotnie, w tym momencie zrozumiałam, co grozi każdej chorej tyfusowej i czym się kończy ujawnienie każdego tyfusowego przypadku. Nie tylko zrozumiałam, ale wiedziałam od razu, że trzeba zainscenizować i odegrać komedię jeszcze jednego więcej zakłamania obozowego. Całą noc przepisywałyśmy karty chorobowo-gorącz-kowe w obydwu barakach i na drugi dzień leżały tam chore z wszystkimi możliwymi rozpoznaniami, tylko nie z tyfusem plamistym. Nie było zatem już więcej chorych tyfusowych w naszym szpitalu. Jakże szybko i radykalnie władze obozowe likwidowały epidemie. Nikt się mnie więcej nie pytał, nikogo więcej nie interesowało, co się stało z tymi chorymi, które dwa dni przedtem były meldowane w raporcie codziennym jako tyfus plamisty. Przeżyłam w tym okresie jednak sporą emocję. Zameldowano jednego dnia, że przyjedzie do naszego szpitala komisja lekarska z Berlina. Istotnie, przyjechało ich sześciu, z naszym obozowym lekarzem Blankem na czele. Oprowadzając ich po tyfusowych barakach, recytowałam jak z nut wszystkie wymyślone rozpoznania, niemniej przeto miałam tremę, bo przeważnie nieprzytomne chore miały specyficzny, tyfusowy wygląd. Ale oni prawie biegiem przeszli przez baraki szpitalne, nie zatrzymali się nawet na moment przy żadnej chorej i tylko na zakończenie zapytali: — Nie ma tyfusu plamistego w obozie? Na co ja skwapliwie odpowiedziałam: — Tak jest, nie ma tyfusu plamistego. ios Komedia z komisją była zakończona, a dzięki temu, że sic; zupełnie nie interesowali chorymi, nic się nie .stało naszym tyfusowym kobietom, które spokojnie pod innymi rozpoznaniami mogły powracać do zdrowia. A przyczyna, dla której zakazano meldowania tyfusu plamistego, okazała się klasycznie typowa dla atmosfery zakłamania obozowego: przyszło do komendy obozu pismo z Berlina, że jeśli na Majdanku będzie epidemia tyfusu plamistego — esesmanom zostaną wstrzymane urlopy. W końcu czerwca i na początku lipca 1943 roku zaczęto zganiać do obozu ludność wiejską wysiedloną z Zamojszczyzny i Biłgorajskiego. Przyszło kilkaset kobiet i dzieci w różnym wieku; nie przebierano ich w pasiaki i nie przydzielano do robót. Trzy kobiety weszły do obozu z zawiniątkami, w których były nowo narodzone niemowlęta. Urodziły je w czasie transportu, w ciemnych bydlęcych wagonach, zębami odgryzły pępowiny i noworodki zawinęły w część swego ubrania. Następnego dnia po porodzie szły pieszo z Lublina kilka kilometrów na Majdanek. Wzięłyśmy je do szpitala, do którego szły zresztą niechętnie. Okres połogu przebywały normalnie, noworodki chowały się dobrze. Wśród tych kobiet z Zamojszczyzny było dużo ciężarnych, a większość z nich znajdowała się w ostatnich tygodniach ciąży. Zaczęły się sypać porody jeden za drugim. Od czasów uniwersyteckich nie miałam nic wspólnego z położnictwem, więc przy każdym porodzie przeżywałam nie lada emocję. Na szczęście była od niedawna w obozie starsza, doświadczona położna I .ublina. Prosiłam ją do każdego porodu. Powiedziała 'I" mnie któregoś dnia: Jakie to szczęście, że pani doktor jest przy tym, spokojnie przyjmować poród. Wyprowadziłam ją z błędu. Niemniej przeto drżałam, aby nie było jakichś powikłań, przy których byłaby niezbędna interwencja doświadczonego specjalisty. Ale mocne, zdrowe kobiety z Zamojszczyzny rodziły jak najnormalniej. Były tylko problemy z bielizną dla noworodków, tego zupełnie nie było w szpitalu. Zawijałyśmy je więc po wykąpaniu w ligninę i papierowe bandaże. Więźniarki pracujące w szwalni szybko przyszły z pomocą i za parę dni już były w szpitalu koszulki i pieluszki. Wśród dzieci zaczęły się pojawiać choroby, a nawet rozpoczęła się epidemia odry i wietrznej ospy. I właśnie w tym czasie, gdy najwięcej gorączkujących dzieci leżało w szpitalu, wszystkich z Zamojszczyzny wyprowadzono z obozu — zostali zwolnieni. Jak wszystko, tak i to musiało być robione w błyskawicznym tempie, bez żadnego uprzedzenia. Podniecone matki wpadały do szpitala po dzieci, które się szybko ubierało w rzeczy przypadkowe. Było nawet nie do pomyślenia, aby chore dzieci mogły zostać jeszcze w szpitalu, za nic na świecie nie zgodziłyby się na to matki. Szły przecież na wolność i chciały jak najszybciej opuścić ten koszmarny obóz. Całe szczęście, że to był ciepły, słoneczny sierpniowy dzień. ROZDZIAŁ XIX wrześniu nowe zamieszanie. Przenoszą nas wszystkie na I pole. Idziemy przedtem z sanitariuszem obejrzeć baraki przydzielone na szpital. Są brudne, zaśmiecone i nieprawdopodobnie zapchlone. Takiej ilości pcheł w życiu nie widziałam. Gdy stanęłam w baraku, moje bose nogi były za chwilę od nich czarne. Więc sprzątanie, szorowanie, wojna 107 i" lil.uiii, potem przenoszenie chorych i rozmieszczanie Ich W nowym pomieszczeniu. I pole tym było przyjemniejsze od V, że stąd można I); In dojrzeć szosę lubelską, którą nazywałyśmy „wol-nośclową szosą". Poza tym wszystko było bez zmian. To sumo błoto, takie same baraki i szubienica stojąca pośrodku obozowego pola. Z urządzeń obozowych tylko jedno było tu bardzo cenne: sieć kanalizacyjna i woda. W końcu każdego baraku znajdowało się oddzielne pomieszczenie, w którym były krany z wodą i korytka, do których ona spływała, a także parę prowizorycznych sedesów. Pierwszy barak szpitalny miał jednak fatalną lokalizację, bo stał naprzeciwko kancelarii obozowej, w której urzędowała komendantka, tudzież Żenią z Moniką. Trzeba się było bardzo pilnować i strzec przed ich wścibstwem, bo przecież robiło się mnóstwo rzeczy niedozwolonych. W tym pierwszym baraku, prócz części przeznaczonej dla chorych, było ambulatorium, apteka i gabinet dentystyczny. Aptekę prowadziła magister farmacji Ziuta Wdowska z Radomia. Z pedanterią opiekowała się lekami i kombinowała różne potrzebne nam mikstury i proszki. Dała też receptę na doskonały lek przeciwko świerzbowi, który robiła całymi wiadrami, gdy /dobyłyśmy przez PCK potrzebne do tego specyfiki. Gabinetu dentystycznego dorobiłyśmy się już dość dawno, na V polu, gdy po wielu staraniach przysłano u reszcie fotel dentystyczny i leki. Prowadziła go Jadwiga Łuczak, lekarz dentysta, też z radomskiego trans-portu. Roboty miała co niemiara przy takiej liczbie i i ibiet w obozie. \ ' w pracy była sumienna i miała miły sposób i i podejścia do swoich pacjentek, jej gabinet był my. Jeszcze jednej rzeczy dorobiłyśmy się — „laboratorium". Wśród pielęgniarek szpitalnych pracowała Irena Todleben, chemik bakteriolog, długoletnia pracownica laboratorium szpitala Świętego Ducha w Warszawie. Gdy udało się wreszcie zdobyć mikroskop i minimalny zestaw laboratoryjny, Irena rozpoczęła swoją pracę. Całe to „laboratorium" mieściło się na początku piątego baraku szpitalnego, na jednym stole, na którym stała także, jako zestaw laboratoryjny, jedyna w obozie maszynka elektryczna. W związku z tą właśnie maszynką i z Ireną przypomina mi się pewne anegdotyczne wydarzenie: Przychodzę do piątego baraku. Irena urzęduje przy swoim stole. Stoją na nim naczynia z moczem i kałem, a wśród nich miska z kartoflami (kupionymi za cebulę z paczki żywnościowej od pracownic esesmańskiej kuchni), które Irena chce gotować na maszynce. Zgorszona mówię z wyrzutem: — Co ty robisz, jest tyle przypadków duru brzusznego, a ty wśród tego zakażonego materiału postawiłaś miskę z kartoflami? Na co ona najspokojniej w świecie: — Wierzysz jeszcze w bakterie? Ja już dawno przestałam. Pointa tego powiedzenia tkwiła w tym, że mówiła to, będąc długoletnim doświadczonym bakteriologiem. Istotnie, chwilami można było tutaj przestać wierzyć w bakterie. Kobiety z Zamojszczyzny odgryzające pępowiny, Reinertz brudnymi rękami i brudnym lancetem przecinający ropnie, wszystko wokół urągające higienie i aseptyce, a pomimo to brak powikłań przy porodach, szybkie gojenie się ran — to mogło podważyć nawet u Ireny wiarę w bakterie. Obecnie mamy sześć baraków szpitalnych. Wszystkie są stale zapełnione. Liczba pielęgniarek dobiega już 109 i Współpracuje także z nami kolumna sanitar-j obecność wody w barakach bardzo ułatwia n utrzymanie czystości już nie stanowi takiego lemu. Cały ten personel to polskie więźniarki po-; ' . I tak jak na początku, tak i teraz wszystkie u ją nadal bardzo solidnie i ofiarnie. ROZDZIAŁ XX 110 września i październik 1943 roku to okres maksymalnego nasilenia obozowego terroru. Każdy prawie dzień przynosi nowe represje i kary; niemieckie władze obozowe są stale rozwścieczone do niespotykanych dotąd granic. Przyczyn tego nietrudno dociec. Jedna z nich to ostatnie niepowodzenia wojenne wojsk Rzeszy, które na pewno wpływają ujemnie na humory naszych „władców". Ale istnieją i inne powody ich wściekłości: są nimi coraz częstsze próby ucieczek. Obóz trwa już dostatecznie długo, aby zdeterminowanym i doprowadzonym do ostatecznych granic wytrzymałości fizycznej i nerwowej więźniom, jako jedyną szansę ocalenia ukazać — ucieczkę. Zdarza się to przede wszystkim na męskich polach, które istnieją już przecież parę lat. Ucieczki podejmowane są pojedynczo lub w paro-osobowych grupach i choć na ogół, w miarę możliwości, są starannie przemyślane, a czasem opracowywane przy współudziale ludzi z organizacji, rzadko kończą się pomyślnie. Niestety, przeważająca większość uciekinierów zostaje doprowadzona z powrotem do obozu po to, aby na oczach wszystkich zawisnąć na szubienicy. Wejście do komory gazowej i i nc/ka, a więc brak jednego lub kilku więźniów, i lię przeważnie na apelu. Natychmiast obwie-. .1 o tym rozlegająca się po całym obozie, przeraźliwie głośna, długotrwała syrena alarmowa. K: iMiiańskie władze szybko przystępują do akcji. Kilkunastu gestapowców, trzymających na smyczach tresowane psy-wilczury, wpada do baraku, z którego uciekł więzień. Psy obwąchują jego siennik i resztki i obozowej chudoby. Za chwilę ta ludzka i psia zgraja goni śladami uciekinierów. Obserwujemy zawsze przez druty te poszukiwania i gonitwy, życząc im z całego serca, by się skończyły niepowodzeniem, a tym samym, aby się powiodła ucieczka nieszczęsnemu koledze. Psy głośno szczekając, z nosami przy ziemi, uganiają się po grudzie lub błocie okolicznych pól, przeskakując rowy, zatrzymują się na chwilę, a potem pędzą znów dalej. Wreszcie znikają z zasięgu naszych oczu. Jeszcze tylko słyszymy ich odległe szczekanie. Męskie pole, na którym bytował uciekinier, stoi przez cały ten czas na apelu, czekając na powtórny ryk syreny odwołującej alarm. Esesmani nie próżnują — gorliwie pastwią się nad więźniami stojącymi w piątkowych szeregach. Padają coraz to nowe rozkazy: padnij, powstań, przysiady, skoki „żabką" i inne wyczyny nazywane przez nich „sportem". Towarzyszą j temu ciągłe bicia pejczem i kopania, szczególnie tych, którzy podnieść się już z błota nie mogą. Któregoś jesiennego ranka, w czasie apelu, wpadli takie i na nasze pole esesmani z wilczurami na smy-czacb. Zjawił się też Thumann ze swoją świtą. Zarządzono generalny apel całego kobiecego pola -—j ftdnf kolumna nie wyruszyła do pracy. Pracownice dni, kancelarii i cały personel szpitalny też musiał ustawić na apelu. Psy spuszczone ze smyczy roz- biegły się po całym polu, a esesmani rozpoczęli szczegółowe poszukiwania po wszystkich barakach. W szpitalu każdą chorą usuwano z pryczy, przetrząsano wszystkie sienniki, unoszono deski barakowego stropu, wyrzucano wszystko z szafek aptecznych. Było dla nas jasne, że kogoś szukają, ale nie wiedziałyśmy kogo. Dopiero jeden z esesmańskich sanitariuszy, biorący także czynny udział w tej szpitalnej rewizji, powiedział nam, że w nocy uciekł z męskiego pola rosyjski jeniec wojenny i że psy goniące jego śladem doprowadziły do naszego pola i tu ślad im się urwał. Istotnie, urwał im się ten ślad gruntownie, bo pomimo parogodzinnego uganiania po calutkim polu nikogo nie znalazły i wreszcie zziajane, z pozwieszanymi łbami zaprzestały gonitwy. Esesmani przetrząsali nadal wszystkie baraki, wyrzucali koce na podłogi, wiórki z sienników i wszystkie osobiste drobiazgi więźniarek. W szale wściekłości, przy tej okazji nie szczędzili wymysłów i bicia. I nikogo nie znaleźli. Wreszcie, już po południu, po nieprawdopodobnym zaśmieceniu baraków, skończyli poszukiwania. Psy wzięli z powrotem na smycze i ustawili się z nimi pośrodku naszego pola. Thumann z komendantką Ehrich stoi koło nich i coraz szybciej i mocniej uderza pejczem po cholewach swoich butów — widać, że roznosi go wściekłość. Ustało szczekanie psów i wrzaski esesmanów. Ustawiają się w szeregach i wszystko wygląda na to, że za ihwilę mają opuścić pole. Raptem psy zaczynają zaciekle ujadać i z całych sił wyrywają się ze smyczy. Esesmani smycze odpinają, psy pędzą w głąb pola. Oczy wszystkich kobiet stojących od rana na apelu 113 • - Gdy myśli... Ml zwracają się w tamtą stronę. Zdumione, widzimy opartego o boczną ścianę jednego z dalszych baraków, nie ludzko wychudzonego człowieka, o maskowatej, trupie bladej twarzy, wodzącego nieprzytomnym, błędnyr wzrokiem dookoła. Psy go dopadły, dopadli także za chwilę esesmani i przy asyście wrzasków i bicia wyprowadzili z naszego obozu. Było już późne popołudnie. Ryk syreny odwoła alarm. Skończył się generalny apel. Wracające do baraków kobiety były tego dnia wyjątkowo ciche i jeszcze bardziej zgaszone niż zwykle. Zapewne, wyczerpujące było prawie całodzienne stanie na apelu, ale ten jeszcze jeden brutalny koszmar obozowy był o wiele cięższy. Stojąc wiele godzin w piątkowych szeregach łudziły się, że może nikogo nie znajdą, że może udała się temu nieszczęśnikowi jego ucieczka. Tymczasem on w ostatniej chwili, wtedy, kiedy zrezygnowali z dalszych poszukiwań i mieli odejść, sam, dobrowolnie i tak bardzo nieoczekiwanie wpadł im w ręce. Następnego dnia zobaczyłyśmy go jeszcze raz, wprowadziło go na nasze pole paru esesmanów, a on pokazywał, którędy i jak szedł, i pod jakim barakier był ukryty. Szczegóły tej ucieczki były następujące: postanowił zbiec po wieczornym apelu, lecz nie główną ulica obozową, gdzie by go zaraz zauważono, ale przecinając druty (naelektryzowane, a więc miał jakąś dobrą izc lację) przechodzić przez pola obozowe. Dotarł do na- UegO i tu postanowił doczekać do później nocy, abj dalej kontynuować ucieczkę. Musiał się gdzieś scho- a więc wczołgał się głęboko pod barak (między I 11; i raku a ziemią była mała przestrzeń, ale wię- zień ów był tak wychudzony, że zmieścił się bez trudu). Tu zasnął i spał mocnym, twardym snem całą noc i prawie cały następny dzień. Było cicho, ciemno, nikt się nad nim nie wydzierał, nikt go nie bił i nie gnał do pracy — mógł wreszcie spać spokojnie. Był przecież tak potwornie zmęczony i słaby. Ten długotrwały sen pozbawił go poczucia rzeczywistości. Może czując zapach ziemi, przytulony do niej śnił, że jest u siebie, w Rosji, w domu i że jest bezpieczny, a że akurat był moment ciszy na polu, gdy się obudził, nie wytrzeźwiony jeszcze z tego głębokiego snu, wyszedł spokojnie spod baraku. Ponieważ próby ucieczek powtarzają się nadal, Niemcy dostają na tym tle obłędnej obsesji. Gdy ktokolwiek nie zgłosi się lub spóźni na apel, bo albo zaspał¦, albo zasłabł, i gdy go się odnajduje ża chwilę w baraku, jest z reguły uważany za potencjalnego uciekiniera i jako taki wieszany na szubienicy. Tej jesieni nie ma w obozie chwili spokoju; ciągle przychodzą nowe transporty, przeważnie rosyjskie i żydowskie, a że Majdanek jest przepełniony ponad miarę, więc i odchodzą bez przerwy transporty więźniarek wysyłanych do fabryk lub innych obozów. Pośrodku naszego pola jest stale pełno kobiet. Jedne, nowiejuszki, które dopiero co tutaj przygnano, a inne to te, które ustawia się w szeregi do wysłania. Towarzyszy temu nieustanny rwetes, zamieszanie, eses-mańskie bicia i wymysły, Ehrich szalejąca z nieodłącznym pejczem i krzyki miotającej się Żeni i Moniki. Te, które przyszły, i te, co odchodzą, są zupełnie ogłuszone atmosferą dzikiego hałasu, otumanione wrzaskami i biciem. ' Zupełny obłęd zapanował z tym ciągłym przywoże- 115 niem i wywożeniem, błędne koło obozowego nonsensu jest coraz cięższe dc przetrzymania. Krematorium dymi całymi nocami i dniami, bo przecież są nowe transporty Żydów, a więc i nowe masowe selekcje. W jednym z transportów było kilkaset dzieci, mniej więcej od pięciu do dziesięciu lat. Rozłączono je od matek i umieszczono w oddzielnym baraku na naszym polu. Wyglądały zdrowo i świeżo, beztrosko biegały i śmiały się rozbawione, bo przecież pojęcia nie miały, że są w obozie i w ogóle co on oznacza. Matki ukradkiem kontaktowały się z nimi. Któregoś dnia przyszła do dziecięcego baraku Ehrich. Przyniosła im kakao i cukierki, zabawiała je rozmową, a dzieci ufnie garnęły się do niej i wyciągały rączki po słodycze. Za chwilę podjechały ciężarowe samochody. Dzieci nadal nieświadome niczego, uśmiechnięte wsiadały do samochodu z cukierkami w zaciśniętych piąstkach. Wywieziono je wszystkie do komór gazowych. Działo się to prawie na oczach oszalałych z rozpaczy matek, które zamknięto na ten czas w innym baraku. Wreszcie w tę złą, okrutną jesień nadszedł dzień 3 listopada — dzień zagłady wszystkich Żydów na Majdanku. ROZDZIAŁ XXI Ten dzień był wyjątkowo zimny i dżdżysty. Tuż przed rannym apelem zobaczyłyśmy zdziwione, że cały obóz jest otoczony przez uzbrojonych strażników, sto- )ących jeden obok drugiego, a z każdej wieży strażni- czej wysuwały się po trzy karabiny maszynowe. Pojęcia nie miałyśmy co to oznacza, czułyśmy jednak, że nic dobrego z tego wyniknąć nie może; nikt z męskiego pola tego dnia do nas nie przyszedł i nic nie mogłyśmy się dowiedzieć. Kolumny robocze nie wyruszyły do pracy na zewnątrz obozu. Napięcie nerwowe wzrastało. W południe wpadli esesmani, którzy razem z dozor-czyniami i komendantką wywoływali wszystkie Żydówki i kazali się im ustawiać w piątkowe szeregi. Dozorczynie sprawdzały liczbę i nazwiska według list z kancelarii. Esesmani szaleli po barakach, wyciągali stamtąd jeszcze te, które wyjść nie zdążyły lub usiłowały się ukryć. Przy akompaniamencie dzikich wrzasków i wymysłów wyprowadzono przerażone kobiety z naszego kobiecego pola. Na końcu kazano na samochody ciężarowe ładować chore. Były tylko w bieliźnie, więc pookrywałyśmy je szpitalnymi kocami. Ehrich, osobiście pilnująca tego załadunku, z pasją zrywała z nich koce, a mnie zdzieliła pejczem przez plecy, wymyślając mi, jak śmiem marnować mienie szpitalne. Wtedy właśnie, w tym momencie zrozumiałam, że wywożą je na śmierć. Gdy wyprowadzono zdrowe Żydówki z pola, łudziłam się i łudziłyśmy się wszystkie, że może tworzą oddzielny żydowski obóz, w którym je umieszczą. Ale gdy zobaczyłam na autach te prawie nagie kobiety, których nie wolno było nawet okryć kocem — było już dla mnie jasne, jaki czeka je koniec; a dzikie bestialstwo czające się w oczach Ehrich utwierdziło mnie jeszcze w tych złych myślach. Na koniec kazano ustawić się w piątki żydowskiemu personelowi szpitalnemu. Poradziłam im, aby wszystkie szły w białych fartuchach i z opaskami PCK na rękawach. Były wśród nich rekonwalescentki po durze 117 nym, jeszcze bardzo słabe. Ale tym też radziłam i.inąć w szeregi w białych fartuchach. Mojej naiwności lekarskiej wydawało się, że te szpitalne stroje i te naki Czerwonego Krzyża zaważą może cokolwiek i i.i szali ich losów. Kazano też dołączyć się do nich Niusi Marder, która dopiero wstała po tyfusie brzusznym. Zagubiona zupełnie dopytywała się, czy ona naprawdę musi iść i dokąd ich prowadzą. Jak mogłam uspokajałam wszystkie, a Niusi Marder, bezradnie narzekającej, że jej marzną ręce, dałam swoje uszyte z koca rękawiczki; na moment rozjaśniła się jej przy tym twarz. I tak wyszły w tej białej, piątkowej kolumnie z obozu... Dopiero na drugi dzień dowiedziałyśmy się, że wymordowano je tego samego wieczora za V polem. Pole to z samego rana opróżniono. Kazano się Żydom rozbierać do naga w pustych barakach, a potem do ustawionych w poprzednio wykopanych rowach strzelano z karabinów maszynowych. Na słupach zainstalowane były megafony; nadawane przez nie głośno fokstroty zagłuszały jęki i strzały. Tego dnia wymordowano na Majdanku osiemnaście tysięcy Żydów. Przez następne dni z kominów krematoryjnych roznosił się po całym obozie gryzący dym ze spalonych kości. Z tej potwornej rzezi ocalało na razie trzysta jedenaście młodych Żydówek, które następnego dnia wie- irem przyprowadzono na nasze pole, ulokowano w jednym z pustych baraków żydowskich i nie pozwo- lono lię 7. nikim kontaktować. Zostawiono je do sorto- ii ubrań zamordowanych koleżanek. Były półprzy- ..... i chodziły jak zamroczone. Codziennie szły do m.i a potem układania w magazynach tych ubrań, myśląc bez przerwy o tym, kiedy podzielą los tamtych — wymordowanych 3 listopada. I nie wiadomo dlaczego zostawiono je przy życiu jeszcze pół roku. Po pewnym czasie odważyły się już chodzić po obozie, przychodziły do ambulatorium po porady, ciągle pełne lęku, ale już przytomniejsze. Gdy 13 kwietnia 1944 roku odjeżdżałyśmy z całym szpitalem kobiecym z Majdanka do Oświęcimia, do jednego z wiozących nas bydlęcych wagonów załadowano Żydówki. Pięć z nich wyskoczyło w biegu pociągu przez maleńkie okienko wagonu. Szczegółów tej pełnej determinacji ucieczki nie pamiętam, choć wiem, że mi ją w Oświęcimiu opowiadała jedna z pozostałych w wagonie. Po wojnie dowiedziałam się także, że jakoby dwie z nich żyją i są w Polsce. Po przyjeździe do Oświęcimia tatuowano nas wszystkie; Żydówki też były temu poddane. Gdy poszłam wieczorem je odwiedzić w ich baraku na oświęcimskiej kwarantannie, gdzie ulokowano na razie cały majdan-kowski szpital, były znów nieprzytomne ze strachu i im tylko wiadomym instynktem przeczuwały śmierć i o niej ciągle mówiły. Uspokoiłam je argumentem, że gdyby je teraz chciano uśmiercić, to by ich przecież nie tatuowano i nie puszczono do obozu — wzięto by je do gazu od razu z łaźni. Mówiłam to z całym przekonaniem, bo tak się działo do tej pory w obozach, i myślałam naprawdę, że się te młode dziewczęta uratują. Uspokoiły się i pożegnałyśmy się do jutra, a w pół godziny po moim wyjściu, esesmani otoczyli barak i wyprowadzili je wszystkie do komory gazowej. Dlaczego właśnie wtedy, dlaczego nie na Majdanku, dlaczego je tatuowano — nie wiem, ale wiem na pew-•io, że to było jeszcze jedno więcej zakłamanie obozo- 119 we, jeszcze jedna więcej potworna obozowa perfidia i zbrodnia. Co najmniej przez tydzień po 3 listopada esesmani w obozie, a sanitariusze w szpitalu przetrząsali baraki w poszukiwaniu pochowanych tam Żydówek. Pytali też ciągle, czy ńie podejrzewamy którejś z więźniarek o żydowskie pochodzenie, nie omieszkując, ma się rozumieć, grozić, co nas czeka, gdy nie powiemy prawdy. Naturalnie że wiedziałyśmy, iż są wśród nas kobiety o żydowskim pochodzeniu, które miały fałszywe aryjskie kennkarty i w ten sposób chroniły się przed gettem. Niestety, Żenią Piekarska, jako była więźniarka Pawiaka wiedziała o nich także coś niecoś. Nie omieszkała donieść o tym do komendy obozu. Wszystkie zaprowadzono do głównej kancelarii, gdzie wypytywano skrupulatnie o daty i miejsca urodzenia, o różne szczegóły osobiste. Ponieważ one jednak od dawna zżyły się ze swoimi fałszywymi dokumentami tudzież wymyślonymi detalami swego curriculum vitae, nie dały się złapać. Jedna tylko Helena G. podała nieopatrznie, że brała ślub w Katedrze w Poznaniu. Po badaniach wszystkim pozwolono wrócić do obozu i do pracy, a machina obozowa puściła w ruch swój wywiad w sprawie Heleny G. Niestety, dokumenty w Poznaniu były i właśnie obciążyły ją jak najbardziej. Był akt ślubu, ale icdnocześnie i akt chrztu — przechodziła z wyznania jmiejskiego na katolickie. To wystarczyło. Następnego dnia po otrzymaniu tych wiadomości, w połowie listopada, Ehrich przyszła do szpitala, gdzie kancelarii pracowała Helena G. Wywołała ją po niii i nazwisku, kazała iść przed sobą i ustawiła Izy naelektryzowanymi drutami, tuż przy wyjściu Dłuższą chwilę stała tak odwrócona do nas < h.irakterystycznym dla niej, bezradnym wtuleniem głowy między ramionami. Raptem pojawił się na rowerze Thumann. Nie schodząc z roweru, zawołał Helenę G. i kazał jej iść za sobą. Wyszła zza drutów, spojrzała jeszcze raz na nasze kobiece pole, pokiwała nam ręką i zaczęła biec truchcikiem za rowerem komendanta, który ją zapewne ponaglał do pośpiechu. Następnego dnia dowiedziałyśmy się, że Thumann rozstrzelał ją, gdy tylko znaleźli się poza obrębem naszego obozu. O tym, że komendantura dostała tę wiadomość z Poznania, nie omieszkała poinformować nas z uśmiechem sadyzmu Żenią Piekarska, koleżanka Heleny G. z Pawiaka. Ta zbrodnia zakończyła tępienie niearyjskości w obozie kobiecym. Z tej masowej masakry żydowskiej uratowała się dzięki szczególnemu dla niej przypadkowi dr Alina Brewda. Przed wojną była ordynatorem ginekologicznego oddziału szpitala na Czystem w Warszawie. Niemcy prowadzili dokładną ewidencję lekarzy w obozach, a więc i po przyjściu na Majdanek personelu szpitala na Czystem, odnotowali liczbę i specjalności przybyłych lekarek, zatem i jej także. Doktor Brewda pracowała z nami — oddałam w jej doświadczone ręce drobną chirurgię i położnictwo, co mi sprawiało ogromną ulgę, bo nie lubiłam roli przymusowego położnika. Nasza współpraca trwała niedługo. Do komendy obozu przyszło z Berlina pismo, że chirurg-ginekolog dr Alina Brewda ma być natychmiast odstawiona do Oświęcimia. Bardzo nie chciała jechać; nikt nie lubił obozowych przenosin, a Oświęcim nie cieszył się lepszą opinią niż Majdanek. Interweniowałyśmy w tej sprawie u nie- 121 Ii lokarzy obozowych — bez rezultatu. Wyjeż-l.i zgnębiona i zdeprymowana. Odwoziła ją sama ntndantka Ehrich, bo takie miała ponoć zalecenie. T' mu właśnie wyjazdowi zawdzięczała życie. Gdy- spotkały w kwietniu 1944 roku w Oświęcimiu, r j n ¦ mogło się jej z początku pomieścić w głowie, że wszystkie Żydówki, a więc i jej koleżanki z warszaw- Bkiego .szpitala, zostały wymordowane. W obozie człowiek niejednokrotnie był o milimetr Od śmierci i ratował go przypadek. Mnie uratowało zepsute krematorium, zła data na kwicie krematorzy-sty, a w drodze do Ravensbriick — też przypadek. Brewdę uratowało jej przeniesienie do Oświęcimia. Człowiek po takich przeżyciach robił się przesądny, zaczynał wierzyć w wyznaczony mu los lub przeznaczenie. Doktor Brewda powiedziała do mnie: — Widocznie jest mi przeznaczone, że mam przeżyć obóz. 1 istotnie, choć potem w Oświęcimiu ciężko chorowała i choć parę razy jeszcze ocierała się prawie o śmierć — przeżyła obozy (obecnie mieszka w Londynie;). ROZDZIAŁ XXII lYończy się ta okropna jesień i szybko zbliża się iiu.i — już druga tej obozowej nędzy. Apele o świcie, dokuczliwy chłód, zmarznięta gruda miejscu jesiennego błota, gnanie do pracy, bicia, iv, obiadowa brukiew — to zwykły obozowy i Ale że każdy jest beznadziejnie taki sam i że eh dni było już zbyt wiele — kobiety wyglądają upełnie inaczej niż poprzedniej zimy. '••i wychudzone, wynędzniałe, o bladych twarzach, mi, pokaleczonymi i poobijanymi od drew- niaków nogami. Gdy tak stoją w szeregach, a szczególnie, gdy wracają po dwunastogodzinnej pracy mają specyficzny, obozowy wygląd — przygarbione, ociężałe, z bezradnie opuszczonymi rękami, z tępym, bezwolnym wyrazem twarzy. Patrząc na nie jak idą po obozowej ulicy lub oglądając je rozebrane w ambulatorium, trudno czasem określić ich wiek. Wieczny głód, niedospanie, stłoczenie w bydlęcych barakach, ta cała obozowa poniewierka, która trwa już tyle miesięcy, odebrała im młodość, urodę, zagubiła radość życia, wdzięk i jakikolwiek ślad kobiecej kokieterii i zadbania o swój wygląd. Wszystko to razem to po prostu piętno obozu zagłady. Wieczorami snują się te wychudzone cienie, szczególnie Rosjanek, i szukają wszędzie resztek jedzenia. Pod kuchennymi barakami, w śmietnikach, wyszukują i zachłannie się rzucają na obierki brukwiowe lub jakiekolwiek inne ochłapy. Latem przy pracy łatwiej było znaleźć jakąś marchew lub ziemniak, a nawet lebiodę,, z której się potem gotowało zupę. Teraz nie ma nic, a głód im trwa dłużej, tym bardziej jest dokuczliwy. Kobiece pole majdankowskie nadal jest przepełnione, bo przyszły znów duże transporty Rosjanek i parę mniejszych — Polek z Oświęcimia. Zapełnione są wobec tego także i baraki szpitalne. Ale nie tylko liczba, ale i rodzaj schorzeń jest zawsze w ścisłej zależności od tego, co i jak dzieje się w obozie. Poza tyfusami i świerzbem, obozowa biegunka, zmora szpitala i chorych, występuje obecnie w dużo cięższej formie niż w początkowych miesiącach naszego tutaj pobytu. Wygłodzone od szeregu miesięcy kobiety ta biegunka ścina od razu z nóg. Niejednokrotnie przynoszą na noszach do ambulatorium chore w stanie ciężkich za- 123 paści, nieprzytomne, zanieczyszczone. Wymagają natychmiastowego, intensywnego leczenia, bo każdy dzień może zaważyć na życiu tych krańcowo wycieńczonych nędzarek. Pojawiły się także teraz w obozie, a więc i w szpitalu, choroby umysłowe. Widocznie u niektórych kobiet załamała się już bariera ich wytrzymałości psychicznej. Jest ich kilkanaście — przeważnie Rosjanki. Odizolowane w trzecim baraku, zachowują się na ogół spokojnie, tylko ryk syreny alarmowej wprowadza je z reguły w podniecenie i niepokój; a ten ryk z powodu nalotów i prób ucieczki rozlega się dość często. Gdy alarm jest wieczorem i towarzyszy mu zaciemnienie, jest dodatkowy kłopot, bo nasze psychicznie chore boją się tak samo ciemności, jak i ryku syreny. Zaczynają wtedy płakać, krzyczeć, chowają się pod prycze, a nawet usiłują uciekać. W tych ciemnościach, gdzie nie wolno na moment zaświecić zapałki, jest bardzo trudno je uspokoić i w czymś im pomóc, ale zwykle w tych wypadkach spokojna, łagodna perswazja najlepiej pomaga. Zgłasza się też już teraz do szpitala sporo chorych, w większości także Rosjanek, z typową chorobą głodową, a więc głodowe obrzęki ud i podudzi, twarzy, duszność, czasem biegunka. To są jednak przypadki wdzięczne do leczenia w tym jeszcze okresie. Dzięki pomocy PCK i RGO chore można leczyć i dożywiać. Gdy cofają się obrzęki i duszność, od razu poprawia się im samopoczucie i w ogóle wyglądają jakoś inaczej. Rysy twarzy im łagodnieją, oczy patrzą na świat normalniej i nie ma już w nich poprzedniej beznadziejności. Podobne zmiany wyglądu obserwuje się prawie u wszystkich chorych leżących dłuższy czas w szpitalu macających do zdrowia. W normalnych warun- kach niejednokrotnie rekonwalescencja rozkleja pacjenta nerwowo, robi go kapryśnym, rozdrażnionym, nastrojonym minorowo i rozżalonym w stosunku do otoczenia. Tutaj jest zupełnie inaczej. Tu sama świadomość powrotu do zdrowia jest rzeczą niesłychanie cenną, od razu przestraja psychicznie. Chore nie tylko chcą żyć i być zdrowe, ale odzyskują także wiarę w przetrwanie obozu. Bo tu są zupełnie inne kryteria i inne oceny ludzkich doznań, tu tym bardziej zaostrza się u powracających do zdrowia kobiet pierwotny instynkt życiowy. Taki powrót sił witalnych jest dla nas także bardzo ważny, ponieważ ogromnie ułatwia dalsze leczenie. ROZDZIAŁ XXIII Grudzień jest względnie spokojny. Ustały wreszcie szaleństwa wysyłania i na razie nie przychodzą nowe transporty. Jest odrobina ulgi i odprężenia. Cenimy to sobie bardzo, właśnie teraz, w miesiącu uroczystych i rodzinnych świąt. Uroczyste i pełne tradycji święta Bożego Narodzenia spędzało się zawsze w gronie najbliższych. Już na długo przed tym obmyślało się dla nich prezenty i niespodzianki gwiazdkowe. Tyle było koło tego zabiegów, starań, pomysłów... Nie wolno teraz o tym myśleć, nie można sobie pozwolić na przypominanie tego co było, bo nie wolno roztkliwiać się nad sobą. Trzeba żyć dniem dzisiejszym. Nie mam rodziny, ale nie jestem sama — jesteśmy razem — chore, personel, wszyscy sobie przecież bliscy. Nie mam przy sobie swojej córki, ale mam tyle 125 obozowych córek, którym też może jestem potrzebna; • Ich tuk wcześniej dojrzałej młodości jeszcze ciężej na pewno znosić samotność niż mnie, ó wiele od nich ¦tarszej. Jednak zapalony personel czwartego baraku szpitalnego postanowił uczcić bożenarodzeniowe tradycje. Dwie plastyczki, siostry Wierzbickie, pacjentki z tego baraku, zrobiły śliczną szopkę, a dziewczęta im tylko wiadomym sposobem zdobyły nawet choinkę i pięknie ją udekorowały ligniną. Tymczasem w Lublinie, w PCK i RGO myślano o gwiazdce dla więźniów z Majdanka. Na parę dni przed świętami Suchodolska przywiozła żywność dziwnie ożywiona. Powiedziała do mnie: — Byłam u komendanta, pozwolił do was przyjechać w Wigilię — przyjadę w południe. I przyszedł ten pamiętny, wigilijny dzień — słoneczne, mroźne południe. Dali mi znać, że jadą. Poszłam z Havenithem i dziewczętami, które miały nieść jedzenie. Stanęłam na wartowni i wydawało mi się, że śnię. Wozy sunęły za wozami, a na nich las choinek. Choinek przepięknie kolorowo ubranych, smukłych, wysokich, pachnących wolnością. Kolorowe ich przybrania żyły— żyły sercami tych, którzy je na nich zawieszali. I gdy dotarła do mnie ta świadomość, wzruszenie mocniejsze niż obozowe rygory ścisnęło za gardło i łzy same pociekły po twarzy. Przez ich mgłę widziałam, jak wyjmują z wozów strucle, ciasto, barszcz wigilijny, kluski z makiem i mnóstwo innych przysma ków. IIavcnith patrzył na mnie ogłupiałym wzrokiei ;i ja wciąż miałam twarz zalaną łzami i jakoś ni I iłam się tego. ¦ ta ze mnie z tymi łzami cała moja oschłość obozowa, a wróciła dawna, zwykła kobieca serdeczność. Odeszło obozowe otępienie, a odżyła na nowo normalna, ludzka wrażliwość; i było mi lekko, i jakoś dziwnie inaczej z tą odzyskaną na chwilę moją dawną osobowością. Suchodolska, także bardzo wzruszona podeszła do esesmana na wartowni i spytała po niemiecku, czy pozwoli jej w myśl naszej polskiej tradycji przełamać się ze mną, jako przedstawicielką obozu, opłatkiem i dać mi opłatki dla wszystkich chorych więźniarek. Zgodził się bez oporu. A gdy po podzieleniu się opłatkiem zetknęły się nasze twarze mokre od łez, poczułam w tej chwili tę mocną i nierozerwalną więź między nami tu w obozie a resztą społeczeństwa tam, na wolności. I zrobiło mi się wstyd, że mogłam myśleć i czuć się samotnie wtedy, kiedy tyle gorąco bijących serc jest wokoło nas. Ta gwiazdka tak mocno i pięknie dowiodła, że nie jesteśmy tu, za drutami, osamotnione i pozbawione opieki, że jest przy nas ludzka, ogromna serdeczność i jakże wielka o nas troska. Właśnie ta świadomość była tą najcenniejszą i niewspółmierną z niczym naszą Gwiazdką... W każdym baraku stała tego wigilijnego wieczoru pięknie ubrana choinka — jako symbol tradycji i symbol mocnej, duchowej więzi łączącej nas z resztą społeczeństwa polskiego. Przełamałam się opłatkami ze wszystkimi chorymi i nawzajem składałyśmy sobie życzenia. Potrawy wigilijne rozdzielono wśród chorych i pozostałych więźniarek. Personel szpitalny uległ też nastrojowi tego dnia i postanowił urządzić wspólną wigilię. Robiłyśmy ją jednak w każdym szpitalnym baraku oddzielnie, ze względu na możliwości lokalowe. 127 i w pierwszym baraku ustaliły, że siądzie-ji w ambulatorium, bo tam było najwięcej miejsca i stał duży stół. Postawiły go na środku, nakryły czymś białym, łożyły błyszczące od czystości miski i łyżki, pod-ewały wigilię. Właśnie wtedy przyprowadzono I jiola młodą dziewczynę w bólach porodowych. Zaczęłam przyjmować poród w gabinecie dentystycznym Jadzi Łuczak. Ponieważ przeciągał się długo, dziewczęta co jakiś czas meldowały, że wszystko wystygło, że czekają. Dopiero gdy urodził się chłopiec, mogłyśmy wreszcie zasiąść do naszej wigilii. Łamałyśmy się opłatkiem i składały sobie życzenia jak najszybszej wolności. Do późna chodziłyśmy w odwiedziny po barakach i do późna w noc rozlegały się po polu obozowym śpiewane przy choinkach kolędy. Ten tak bardzo nieobozowy nastrój świąteczny pobudził personel szpitalny do nowych pomysłów, zgoła niezwykłych jak na majdankowskie stosunki. Postanowiono urządzić zbiorowego Sylwestra. Przygotowania robiono w tajemnicy — miała to być dla mnie niespodzianka. Szósty barak szpitalny — to był barak świerzbu. Po lekarstwie Ziutki Wdowskiej leczył się szybko i radykalnie, z tym że roboty było dużo, bo wiecznie trzeba było chore smarować dwoma gatunkami płynów. Marysia Żurowska, prowadząca ten barak, leczyła z pasją i wielką dokładnością. I właśnie na 30 grudnia barak był prawie pusty, bo wyleczone chore opuściły szpital. To było jedyne więk- < . puste pomieszczenie i tu postanowiłyśmy się ze- M.i Sylwestra — chodzące chore i personel. Wła- ' ur ni^dy by się na coś podobnego nie zgo- spotkanie było umówione na późne godziny wieczorne, jak przystało zresztą na sylwestrową zabawę. Urocza, siwa Oleńka Jackowska, leżąca na pryczy, miała być Starym Rokiem, a mała rosyjska dziewuszka ubrana na biało, z kokardą we włosach, wyobrażała Rok Nowy. Poza tym każdy barak przygotował jakąś niespodziankę. Hanka Protassowicka była autorką śpiewanej przez Jadzię Wolską satyrycznej szopki szpitalnej, w której każdemu przypięła delikatną łatkę. Następny barak wystawiał zagadki literackie — trzeba było odgadnąć tytuł książki z „żywego obrazu", który przedstawiał bohaterów dzieła. Zrobiły to bardzo pomysłowo i ciekawie. Ale „gwoździem" wieczoru była rodzina Dulskich, nie lada wyczyn reżyserski personelu piątego bloku, na czele z Zosią Chlewicką. Do dzisiaj pozostaje dla mnie tajemnicą, jak potrafiły wyszukać przez koleżanki z magazynów tyle i tak różnorodnych stroi. Na pewno szereg nocy przesiedziały nad przeróbkami i kombinowaniem tych kostiumów. Doskonały był Dulski, w anglezie, Dulska, jakby wycięta z ryciny z tamtych czasów, Isia, w krótkiej su-kieneczce podlotka bawiąca się kółkiem, i Zbyszek, wracający z balu we fraku, z czarną muszką i sztywnym gorsem, i w ogóle cały dom Dulskich razem z ich „garkotłukiem". Nie wiem, jak bym reagowała na to dziś, wiem, że wtedy byłam zachwycona strojami i grą całego zespołu. Nie przedstawiały jakiegoś określonego aktu sztuki Zapo]skiej, pokazały całą rodzinę Dulskich w komplecie, w niedzielny dzień — dialogi ułożyły same. Chyba na żadnym przedstawieniu teatralnym nie bawiłyśmy się tak jak właśnie wtedy. Potem dziewczęta śpiewały, a my rozmawiałyśmy głośno i paliły papierosy. Zapomniałyśmy na te parę chwil, że to barak, że obóz, że Majdanek. 129 9 — Gdy myśli... I właśnie w momencie największego gwaru, otwarły się mocno szarpnięte drzwi i... stanęła w nich komendantka Ehrich, uderzająca pejczem po cholewach bu-: tów. Zrobiła się momentalnie cisza, a ja zdrętwiałam, błyskawicznie przewidując wszystkie możliwe konsekwencje: dla chorych, dla pielęgniarek, dla nas wszystkich. Nogi mam jakieś sztywne, ale wiem, że muszę do niej podejść i coś powiedzieć. Zbliżam się... i już po paru krokach rozpoznaję przebraną w mundur komendantki Irenę Totleben. Musiałam mieć bardzo niemądrą minę, bo Irena spojrzawszy na mnie parsknęła śmiechem. W pierwszej chwili byłam na nią zła za to niepotrzebne straszenie nas i oszołomiona spytałam: — Skąd ci, szalona głowo, przyszedł ten pomysł do głowy i skąd zdobyłaś mundur? Okazało się, że pomysł narodził się w ostatniej chwili. Córka Ireny, Teresa, była gońcem w kancelarii komendantki. Ehrich, idąc na zabawę sylwestrową, zostawiła w obozie mundur i buty, a sama przebrała1 się balowo. Irena, będąc jej wzrostu i postawy, szybko zdecydowała się zrobić nam kawał. Kawał powiedziałabym dość ryzykowny, tak w treści, jak i w wykonaniu. Bo trzeba było mieć nie lada tupet ubierać się w mundur komendantki. A treść kawału też ryzykowna, bo mocno denerwująca. Prosiłyśmy ją zatem, żeby poszła się przebrać. Wolałyśmy, żeby mundur był na swoim miejscu i żebyśmy na niego nie musiały patrzeć. Ze względu na chore i ranny apel rozeszłyśmy się dość wcześnie. Wracając przez obóz myślałam, że ten lwestrowy wieczór i jego przygotowanie było dowo- ¦ I' 111 dużej aktywności życiowej więźniarek, a więc potrzebne. Pomimo prawie rocznego pobytu na Lać je było na to, aby to wszystko obrny- tować i bawić tym siebie i innych. Było potrzebne jako antidotum, jako chwilowa choćby odskocznia nerwowa od tego wszystkiego, co nas otaczało, od tej obrzydliwej, obozowej rzeczywistości. A jeśli więźniarki stać nawet na to, aby urządzić sobie z Niemców kpiny, tak jak zrobiła Irena, to jest jeszcze jeden dowód, że nie tak łatwo jest nas załamać i pognębić. Niemcy w swej brutalnej tępocie myśleli, że z każdym miesiącem będzie nas więcej ginęło i że nas zadławią perfidnie obmyśloną obozową machiną. Omylili się — nie dają i nie dadzą nam rady, bo jesteśmy silniejsze od nich, bo potrafimy przeciwstawić ich brutalnej sile nasze nie mniej mocne siły psychiczne. ROZDZIAŁ XXIV O tyczeń rozpoczęty pod pomyślnymi auspicjami przeszedł spokojnie. W początkach lutego dano nam znać, że jest w drodze na Majdanek transport kilkuset chorych kobiet z Ravensbriick. Trzeba było przygotować dla nich miejsce, a ponieważ pustych baraków na polu już nie było, zajęłyśmy duży barak, dawną zbiorową umywalnię. Nie wiedziałam, dlaczego chore ze szpitala z Ra-vensbriick przewożą raptem tu, na Majdanek, ale ponieważ tyle rzeczy tu się robiło bez sensu i wbrew logice, nie zaprzątałam sobie tym głowy. Przed wieczorem dano mi znać, że chore już dowożą do łaźni i żeby tam posłać pielęgniarki szpitalne. Wróciły za chwilę przerażone wyglądem przywiezionych kobiet — przyszły po jakieś picie i jedzenie dla nich, gdyż chore były bardzo wygłodniałe i spragnione. 131 9* I I wreszcie wprowadzono, a częściowo wniesiono je na pole. Wyglądały istotnie przerażająco. Były doprowadzone do ostatniego stadium wyniszczenia fizycznego i zupełnego załamania psychicznego. Ta masa wychudzonych do ostateczności kobiet z maskami beznadziejności na twarzach nawet na nas, bywalcach obozowych, robiła wstrząsające wrażenie. Nawet Rosjanki przywiezione ze Smoleńska z tyfusem plamistym, nawet ciągle wstrząsane dreszczami malarycznymi Greczynki z Oświęcimia wyglądały inaczej niż te nieszczęsne, półżywe manekiny. Było ich siedemset osiemdziesiąt. Wieziono je dwie i pół doby w bydlęcych wagonach, bez kropli wody, bez jedzenia i bez żadnej opieki. W Lublinie wrzucano je z wagonów do ciężarówek jak martwe przedmioty, jedną na drugą. A wszystkie były ciężko chore. Opowiadały nam, że tydzień temu zrobiono w barakach szpitalnych w Ravensbriick masową selekcję. Wybrano właśnie te siedemset osiemdziesiąt najcięższych przypadków. Były pewne, że to ich koniec, że idą do komór gazowych. Ale podobno popsuło się akurat krematorium, a że po dwóch dniach nadal nie było czynne, przysłano je na Majdanek. Ta przerażająca martwota ich twarzy — to była chyba martwota skazańców... Czy istotnie zepsute krematorium zadecydowało o ich życiu, czy inna jakaś perfidia obozowych władz — nie wiadomo. Fakt był jeden — przywieziono siedemset osiemdziesiąt najciężej chorych kobiet i trzeba je było ratować. Przez dwa dni od świtu do później nocy badałyśmy z Adą Brudkowską te nieszczęsne chore, ¦ potem rozmieściłyśmy je po różnych barakach, w lym nowo zajętym także. -.1 .Miia utrudniało nam to, że wśród nich Polek było tylko dwieście czterdzieści, reszta cudzodziemki, z których większość znała tylko język ojczysty. Trzeba było wyszukiwać tłumaczki, a doliczyłyśmy się w tym transporcie aż osiemnastu narodowości. Były: Holen-derki, Dunki, Francuzki, Angielki, Belgijki, Jugosło-wianki, Norweżki, Rosjanki i inne — istna wieża Babel. Wnętrze pieca krematoryjnego Ponieważ tych cudzoziemek była tak przeważająca większość, zaczynałam rozmowę z reguły w obcym języku. Najpierw po niemiecku, gdy nie chwytało, przechodziłam na francuski, a wreszcie na rosyjski. Badając młodą dziewczynę, która nic z tej mojej mowy nie rozumiała, zdenerwowana powiedziałam do siebie: — No już nie wiem, w jakim języku mam do niej mówić. Na co dostałam odpowiedź: 133 PO i'"l l.u, bo ja nie znam innego języka. Tt wrłi logodzinne badania i ta męcząca gimnastyka I oprowadziły do tego, że po prostu zapom-ii ml. 11 ii 11 v t; i c- się przede wszystkim o narodowość. i'- u.litość chorób była ogromna. Najwięcej było ¦i u. Im y nabytej w obozie i to przeważnie przez młode dtłewczęta. Tu prym wiodły Polki i Jugosłowianki. Były ciężkie przypadki zniekształcającego gośćca stawów kończyn i kręgosłupa, przewlekłe nieżyty jelit z niekończącymi się biegunkami, stany zapalne nerek i pęcherza oraz ciężkie powikłania potyfusowe w postaci niedomogi krążenia ze znacznymi obrzękami i niedowładem kończyn dolnych. Była bardzo miła starsza Holenderka z takim właśnie potyfusowym niedowładem nóg: i była pełna uroku, młoda, śliczna Bel-gijka z gruźlicą kręgosłupa i uciskowym niedowładem nóg — Peggy Solćme. Cierpiała bardzo, tym bardziej, że rzucili ją do ciężarówki na samo dno, a na niej leżały inne kobiety. Cicho jęczała cały czas i bezradnie wodziła dookoła sarnimi oczami. Prócz gruźlicy nie było schorzeń świeżych i zakaźnych, wszystko to były przypadki ciężkie i przewlekłe, nie rokujące według Niemców poprawy. Dlatego też chorych chciano się w ten czy inny sposób pozbyć z Ravensbriick. Pod wpływem długotrwałej choroby, a przede wszystkim ostatnich przeżyć, chore zatraciły zupełnie witalne i o to martwiłyśmy się najwięcej, ale lym bardziej chciałyśmy je ratować. Z początku po prostu nie docierało do nich, że chce u im pomóc, że ktoś nimi się opiekuje, że się je leczy, prrjalnio odżywia i że w ogóle są ludzie, którzy chcą, me żyły. i ' ¦ ' ' , a nawet dożywiać mogłyśmy je nieźle, dzięki PCK, RGO i ofiarnych ludzi z Lublina. Zaraz po przybyciu tego transportu udało mi się wysłać gryps do prezesa Christiansa, donosząc o nowych chorych i prosząc jednocześnie o mnóstwo koniecznych leków, a także dużo witamin i odżywek. To samo powiedziałam Suchodolskiej z RGO. I zaraz zaczęto przysyłać potrzebne leki, a także cukier, jabłka, ovomaltinę, beczki kiszonej kapusty. To była naprawdę bezcenna pomoc. Bez niej nie udałoby się ich uratować. Miały szczęście, że trafiły na Majdanek, bo to był jedyny obóz koncentracyjny, dokąd docierała bezpośrednia i tak bogata pomoc PCK i RGO. Wspólnie zatem z tymi organizacjami rozpoczęłyśmy walkę o ich życie. Po pewnym czasie zaczęły się cofać obrzęki i niewydolności krążenia, poprawił się stan chorych na gruźlicę, ustępowały biegunki. Udało się nam zdobyć gips i pod kierunkiem Wandy Ossowskiej, która przed wojną pracowała z profesorem Grucą, zrobiłyśmy prowizoryczne łóżeczko dla Peggy, którą pielęgnowała najtroskliwej pełna poświęcenia jedna z pielęgniarek. Wciąż tylko nie mogły się wyzbyć tej martwoty, która je opanowała, i ciągłego lęku. Zwykłe leki i nasza opieka nie mogły tego stanu jakoś przezwyciężyć. Pomyślałam, że może by się udało je ożywić jakimś zupełnie innym, nieobozowym sposobem. Wobec tego postanowiłyśmy, że będziemy urządzać dla nich „amatorskie", bo nasze, występy artystyczne. Pracowała w szpitalu, jako pielęgniarka, śpiewaczka Malina Bielicka, kochana przez wszystkich na Majdanku za swój osobisty wdzięk i ogromną dobroć. Ilekroć czułyśmy się gorzej psychicznie mówiłyśmy: ..Malinko, zaśpiewaj". Śpiewała wszystko o co tylko prosiłyśmy, a na zakończenie była zawsze Ave Maria. Gdy to wykonywała i nadchodziła zwrotka: Niech usną 135 b$ pitcznie, gdy taki zły dokoła świat... — czu-iatotnie jakoś lepiej i bezpieczniej... takie Genia Matuszewska z Lublina, która miłym głosem śpiewała szereg pieśni partyzanckich i in-oh; ¦ od recytacji wierszy byłam ja. Miałam jeden popisowy numer — to był Jasio nieboszczyk Jurando-ta. Przed aresztowaniem nigdy, ma się rozumieć, nie mówiłam tego wiersza, tak jak i nie zajmowałam się żadną recytacją. Zawsze tylko bardzo lubiłam poezję, łatwo ją zapamiętywałam, a w czasach studenckich od czasu do czasu deklamowałam na wieczorkach akademickich. Dopiero w więzieniu zaczęłam znów koleżankom mówić wiersze, tak jak i rozpoczęłam pogadanki lekarsko-higieniczne. Ale wiersze „chwyciły" bardziej, nastrój w celi zmienił się od razu a Jasio nieboszczyk zrobił największą karierę. Prawie codziennie na wieczór musiał być jakiś wiersz i Jasio nieboszczyk. Na Majdanku, gdy roboty w szpitalu było dużo, na Jasia i poezje nie było czasu. Ale teraz znów się okazał potrzebny. Zatem nasze przedstawienie ograniczało się do śpiewu Malinki i Gieni oraz moich wierszy na czele z Jasiem Jurandota. Wśród repertuaru Malinki dwie piosenki miały szalone powodzenie — pierwsza, w której śpiewa, że wchodzi do sklepu i prosi o: kilo marzeń, wspomnień dziesięć deka, szczęśliwych tuzin chwil, paczkę słońca, litr ptasiego mleka i śmiechu tony trzy a druga — U kaczuszki złote nóżki, u kaczora srebrne pióra... I dla cudzoziemek śpiewała Malinka urocze starofran-n piosenki. i Serce w plecaku i Zakopana broń były słucha- ne z zapartym tchem, a mój Jasio nieboszczyk odnosił nadzwyczajne sukcesy, bo po prostu pobudzał do śmiechu. Gdy zobaczyłyśmy, jak ożywiały się twarze tych kobiet wsłuchanych w śpiew Malinki lub Gieni i gdy śmiały się przy jurandotowskim Jasiu, wiedziałyśmy, że pomysł zdał egzamin, że tym dopełnimy naszego leczenia. Gdy dostałyśmy jeszcze nielegalnie przez Suchodol-ską przesyłane książki, o które prosiłam, nasze chore wyzbyły się wreszcie odrętwienia i razem z powracającym zdrowiem obudziła się w nich chęć do życia i przetrwania. Nawet Peggy w swym twardym łóżeczku uśmiechała się do nas, bo już przestało ją boleć i uwierzyła, że będzie żyć. Holenderka z niedowładem nóg, po intensywnych masażach Wandy Ossowskiej, też już chodziła zupełnie nieźle. Gruźliczki miały apetyt i przybierały na wadze. Wygrał Majdanek batalię o życie więźniarek z Ra-vensbriick. Peggy i szereg jeszcze chorych z tego transportu pojechały potem razem z nami do Oświęcimia. A chodząca i zdrowa już Holenderka trafiła z powrotem do Ravensbruck. Gdy leżałam tam w szpitalu na ciężką biegunkę, Holenderka codziennie podchodziła pod okno, by się do mnie uśmiechnąć i podać mi kostkę cukru — co było wtedy majątkiem w obozie; a blokową, opiekującą się mną w Ravensbr(ick, gdy leżałam z tą obrzydliwą biegunką, była Dunka — też moja pacjentka z Majdanka. Peggy Solśmć w Oświęcimiu czuła się coraz lepiej, leżąc wciąż w gipsie. Robiło się jej tam nawet zdjęcie rentgenowskie. Po wojnie pracowała jako pielęgniarka w Brukseli i od czasu do czasu pisze do mnie rozrzewniające .kartki pół po polsku, pół po francusku. 137 Spotykam dawne gruźliczki, które po wyzwoleniu dokończyły kuracji i dzisiaj są matkami rodzin. ROZDZIAŁ XXV Szpital mieści się teraz w dziesięciu barakach, jest w nim ponad tysiąc chorych, a że trwa już drugi rok, szereg tysięcy kobiet przewinęło się przezeń przez ten czas. Tak jak duża jest liczba chorych, tak też różnorodne są schorzenia. Najczęstszą i najcięższą chorobą wszystkich obozów, a więc i majdankowskiego, był tyfus plamisty. Rozpoczął się od samego początku naszego przybycia i epidemia jego wzmagała się lub zmniejszała, w zależności od zawszenia obozu. Trwała przez cały 1943 rok, w zimie tegoż roku zaczęła jednak przygasać, a na początku 1944 roku skończyła się całkowicie. Duża w tym była zasługa systematycznej pracy kolumny sanitarnej, uparcie walczącej z tą obozową plagą. Tyfus plamisty był jednak przez ten 1943 rok chorobą tak bardzo powszechną, że mało kto się przed nim wybronił. Uważany jest za jedno z najcięższych schorzeń zakaźnych, bo z reguły daje bardzo wysoką gorączkę z utratą przytomności i ogólnym niepokojem, a po spadku temperatury ogromne osłabienie. Z moich obserwacji obozowych wyciągnęłam jednak wniosek, że dawał mniej powikłań aniżeli dur brzuszny, który panował przez cały czas, ale było go o wiele, wiele mniej niż plamistego. Tak w jednym, jak i w drugim tyfusie starałyśmy przede wszystkim od początku podtrzymywać mię- Li ń sercowy; o żadnych specyfikach przeciwdurowych wtedy nie było mowy. Potem zaś, w okresie rekon- walescencji szło tylko o to, aby udało się jak najdłużej chorą utrzymać jeszcze w szpitalu, a po durze brzusznym, aby pilnować diety. Drugą co do liczby zachorowań, a także ciężkości chorobą, była biegunka obozowa (zwana pospolicie w obozowej niemieckiej gwarze: durchfall). Przed nią też mało komu udało się wybronić, a było wiele więźniarek, które zapadały na nią wielokrotnie. Chorowały na nią kobiety przez cały czas, pora roku odgrywała tu minimalną rolę. Natomiast w ciężkości obrazu chorobowego ogromną rolę odgrywała forma fizyczna pacjentki: im była słabsza i bardziej wyniszczona, tym cięższa była biegunka. Z reguły jednak była uporczywa i szybko prowadziła do odwodnienia i osłabienia mięśnia sercowego. Myślę, że główną przyczyną był brak tłuszczu i białka w pokarmach, a także zupełny brak witamin oraz, częściowo, niedogotowana, bardzo często zgniła, zastygła obiadowa brukiew. To nie była jeszcze typowa biegunka głodowa, którą jakże często w okresie późniejszym, po dłuższym pobycie w obozie się widywało. Tamtej towarzyszyły zawsze znaczne obrzęki i była jeszcze bardziej uporczywa i trudniejsza do leczenia. Z całą pewnością niejednokrotnie jeden rodzaj biegunki przechodził w drugi lub się na siebie nakładały. Najwięcej kłopotu w tej chorobie sprawiała konieczność ścisłej diety. PCK i RGO przysyłały zupy dietetyczne dwa razy w tygodniu, ale i to było błogosławieństwem, tak jak i paczki z domów. Jakim to było istotnie błogosławieństwem przekonałam się w Oświęcimiu i Ravensbriick, gdzie jedyną dostępną dietą był wysuszony obozowy chleb. Ja sama przeszłam taką biegunkę raz na Majdanku, a drugi w Ravensbruck, więc wiem jak to ścinało z nóg, tym bardziej, jeżeli się było na kompletnej głodówce, jak w Ravensbriick. 139 Bardzo częstym, można by także powiedzieć, że nieodłącznym od obozu schorzeniem był świerzb, jako naturalny rezultat zawszenia i fatalnych warunków higienicznych i sanitarnych. Jesienią i zimą, kiedy zmarznięte kobiety niechętnie się myły, świerzbu było najwięcej. Najczęstszym powikłaniem tej choroby była czyraczność, a nawet ropnie i ropowice, które występowały na skutek ciągłego drapania schorzałej skóry. W pewnym okresie pojawiło się kilkadziesiąt wypadków rumienią guzowatego, przebiegającego w dość łagodnej formie, bez żadnych powikłań. Rzeczą ciekawą było tylko to, że wszystkie chore na rumień rekrutowały się z tej samej kolumny roboczej, to jest kartoflami. Gruźlica także była częstą chorobą obozową. Najwięcej było gruźlicy płuc, ale występowała także kości, kręgosłupa i skóry. Rzecz jasna, że nie było mowy o żadnej kontroli rentgenowskiej ani o badaniach pomocniczych. Z zakaźnych chorób była jeszcze krótkotrwała epidemia odry i ospy wietrznej u dzieci z Zamojszczyzny i osiemset przypadków malarii u Greczynek przywiezionych z Oświęcimia już z tą chorobą. Bywały też anginy i jeden przypadek błonicy, którą w zagadkowy sposób złapała jedna z więźniarek. No i ogromna skala najróżniejszych schorzeń inter-nistycznych, z których najcięższym były uparte niewydolności krążenia z ogromnymi obrzękami kończyn, ;i czasem i wodobrzuszem. Zdarzały się także pewne niespodzianki zdrowotne. i niespodzianką, a po trosze i ciekawostką, było to, /<• kobiety, które od lat cierpiały i leczyły się na różne i oby żołądka, wątroby i dróg żółciowych tutaj pra- m, na to nie uskarżały. Widocznie „dieta" obozowa i w kuli tłuszczów, używek i wyciągów mięsnych, w tych właśnie przypadkach była pożądana i po prostu lecząca. Chorób wenerycznych było niewiele. Nie pozbawionym specyficznego posmaku był jeszcze jeden pomysł władz obozowych. Otóż tworzyły one wewnątrz wszystkich kobiecych obozów koncentracyjnych domy publiczne. Korzystali z nich esesmani, a w soboty także więźniowie volks- i reichsdeutsche oraz specjalnie zasłużeni kapo. Na Majdanku już wiosną 1943 roku niemiecki lekarz obozowy oświadczył mi, że mam brać krew na Wasser-mana i rozmazy u tych kobiet, które się zgłoszą do domu publicznego. Na rannym apelu komendantka miała ogłosić, że takowy się organizuje i kandydatki mają przyjść do ambulatorium na badanie. Pobrany materiał odsyłali do Lublina, a odpowiedzi wracały do nas do szpitala. Ku mojemu zdumieniu zgłosiła się zaskakująco duża liczba kandydatek — kilkadziesiąt kobiet. Nie doszło jednak do stworzenia tegoż domu publicznego, choć chętne kobiety dopytywały się wielokrotnie, kiedy będą zatrudnione. Krew na Wassermana pobierałyśmy także co miesiąc u kobiet, które pracowały w esesmańskiej kuchni. Wielką naszą troską były chore psychicznie. Było ich kilkanaście. Po masowych egzekucjach bicia, w okresach nasilonych selekcji zawsze zjawiały się nowe, psychicznie chore pacjentki. Były schizofrenicz-ki, ciężkie stany depresyjno-maniakalne i inne. Za to niespodzianką było to, że histerii i zwykłych ogólnych nerwic nie było prawie wcale. Natomiast do zaburzeń układu neurowegetatywnego należałoby chyba zaliczyć masowe zatrzymywanie się krwawień miesięcznych. Zaczynało się to w więzieniu i trwało przeważnie przez cały czas obozu. Znałam bardzo wiele młodziutkich dziewcząt i dojrzałych ko- 141 biet, u których brak menstruacji trwał parę obozowych lat i u których wszystko wróciło do normy w pierwszym miesiącu wyjścia na wolność. Te zaburzenia dawały niejednokrotnie szereg takich sensacji, jak uporczywe migreny, uderzenia do głowy, bóle w podbrzuszu i wzmożoną pobudliwość nerwową. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie widziałam takiej liczby i rodzajów awitaminoz jak w obozach. Występowały one jednak dopiero po pewnym czasie. Tylko transporty rosyjskie przyjeżdżały już z awitami-nozami, tak jak i wszystkie prawie oświęcimskie Greczynki. Przede wszystkim panował szkorbut, w różnych formach i stadiach nasilenia. Gdy zaczęły nas dożywiać PCK i RGO i gdy przywożono kiszoną kapustę, o którą bardzo prosiłam, szkorbut cofał się w tempie po prostu błyskawicznym. Gdybym tego sama nie oglądała, nigdy bym nie przypuszczała, że tak szybko, z dnia na dzień, może się cofać tak zaawansowana awitaminoza. Prócz szkorbutu było także szereg schorzeń skórnych i zaburzeń w widzeniu spowodowanych brakiem witamin. W ogóle wiele różnych, takich czy innych odchyleń od normalnego stanu zdrowia, często w efekcie okazywało się awitaminozami. Miałam tego przykład na sobie samej. W okresie jcKienno-zimowym zaczęły mi odstawać od podłoża paznokcie u rąk i nóg. Było to bolesne przy dotyku, utrudniało pracę i noszenie drewniaków. Potem, w Oświęcimiu dokuczało tak bardzo, że tamtejsze ko-letanki poradziły mi, aby pójść, po uprzednim zezwoli niu Mengelego, do profesora Kapuścińskiego — der-.1, który był w Oświęcimiu I. Poszłam — pro-btrdzo dokładnie pooglądał palce, wyskrobał sporo łusek zbierających się pod paznokciami, zbadał je i orzekł: — To na pewno grzybica. Jak koleżanka będzie już na wolności, trzeba będzie zdjąć paznokcie, naświetlać potem rentgenem. Gdy wróciłam na wolność, paznokcie były jeszcze gorsze i szokowały moje najbliższe otoczenie. Zaabsorbowana jednak mnóstwem spraw życia codziennego, zapomniałam o nich zupełnie. A po dwóch miesiącach okazało się, że wszystko wróciło do normy. Bo to była jeszcze jedna więcej awitaminoza i normalne odżywianie ślicznie ją zlikwidowało. Różnorodność schorzeń tak jak i liczba chorych stała w jaskrawym kontraście z obozowymi możliwościami terapeutycznymi. Brak leków — stała i tragiczna bolączka wszystkich obozowych szpitali, była typowym przykładem zakłamania i wyrafinowanej perfidii władz niemieckich. Pełne baraki ciężko chorych, prawie żadnej możliwości leczenia — to była nasza codzienna obozowa rzeczywistość i to była nasza stała zgryzota. Tygodniowy, oficjalny przydział dla kilkuset chorych wyglądał następująco: — leki przeciwgorączkowe: po kilkadziesiąt tabletek salicylatów i sulfamidów (z modnym wówczas prontosilem na czele), — leki przeciw biegunce: węgiel i bolus alba, — leki nasercowe: po trzy ampułki cardiamidu, kofeiny i kamfory oraz krople walerianowe. Kilkanaście papierowych bandaży, paczka gazy, ligniny i trochę maści — było dopełnieniem tego aptecznego tygodniowego zaopatrzenia. A zatem — możliwości lecznicze były poniżej wszelkiego dopuszczalnego minimum. I gdyby nie szczodra 143 pomoc ofiarnej Lubelszczyzny, zupełnie nie miałybyśmy czym leczyć. Od czasu do czasu, ale niestety rzadko, wzbogacałyśmy naszą nędzną aptekę w ten sposób, że albo rscsmańscy sanitariusze, albo koledzy z męskiego pola podrzucali nam walizy pełne najróżniejszej lekarsko--aptecznej zbieraniny. Działo się to zawsze po przyby-< ni większego transportu żydowskiego. Ponieważ Żydów zabierając z getta tumaniono tym, że wywozi się ich na osiedlenie, wobec tego brali ze sobą cały dobytek. Lekarze zabierali różne narzędzia i aparaty, chorzy, a może też i lekarze — najróżniejsze leki. Przy selekcji żydowskiej, zaraz po przyjeździe, zabierano im oczywiście wszystko, a lekarsko-apteczne rzeczy wrzucano do ich waliz i potem przywożono do nas lub na męskie pola. Pamiętam kilka takich waliz pełnych pięknych narzędzi chirurgicznych oraz ginekologicznych. Znalazł się też kiedyś bogaty zestaw instrumentów dentystycznych, co nam umożliwiło uruchomienie gabinetu stomatologicznego. Były też sterylizatory, strzykawki no i różne leki: niektóre bardzo cenne, inne prawie bezużyteczne, jak na przykład olbrzymie ilości insuliny, którą była wypełniona cała duża waliza. Choć nigdy nie było wiadomo, co zawierają przywiezione walizy i zawsze była to kwestia mniej lub bardziej dla nas korzystnego przypadku, niemniej jednak bardzo sobie ceniłyśmy to dodatkowe i nieoczekiwane wzbogacenie naszego ubogiego asortymentu leków i iprtętu szpitalnego. ()bok tych zdarzały się i inne niespodzianki. Dostany kiedyś sporo talku w zagranicznych, metalowych płaskich pudełkach z sitkiem. Jedna z pielęgnia-robiąc masaż chorej po zwichnięciu stawu skoko-posługiwała się właśnie takim talkiem. Przy 'ilu masażu, gdy talku już było niewiele, coś zabrzęczało w pudełku. Otworzyła i znalazła w nim, ku swemu zdziwieniu, dwa złote zegarki i parę złotych pierścionków. Szybko przyniosła to do mnie. Zastanawiałyśmy się co z tym zrobić. Miałyśmy wielką ochotę przesłać to z grypsami, a więc drogą nielegalną do PCK w Lublinie. Ale tak pielęgniarka, jak i masowana chora słusznie zauważyły, że widziała to leżąca obok reichsdeutschka, która mogłaby donieść o tym komendantce. Oddałyśmy zatem to wszystko niemieckiemu lekarzowi Rindfleiszowi, który miał przy tym niesłychanie zdziwioną minę. Te ograniczone ilości i rodzaje leków zmuszały nas do różnych kombinacji terapeutycznych. Zaczęłyśmy na przykład stosować, i to dość często, autohemotera-pię, czyli przestrzykiwanie własnej krwi. Przy anginach, przy zapaleniu płuc, przy czyraczności dawało to nam dobre rezultaty. Nawet łuszczycę u jednej młodej Żydówki, która bardzo prosiła by ją leczyć, bo bała się z tak wyglądającą skórą selekcji, nie mając żadnych innych możliwości, a nie chcąc jej odprawić z niczym, leczyłam serią autohemo, przez moment nie licząc na jakąś poprawę. I ku mojemu zdumieniu, a jej wielkiej radości, łuszczyca cofnęła się. Tak samo tytułem próby zaczęłam stosować przy-moczki z rozcieńczonej insuliny przy żylakowatych owrzodzeniach podudzi. Przed samą wojną czytałam coś o tym w którymś z pism lekarskich, ale nie miałam żadnej okazji do zastosowania tego leczenia. Tu za to okazji było pod dostatkiem i owrzodzenia pod tymi przymoczkami goiły się i to dość szybko. Gdy od wiosny 1943 roku PCK, a potem jeszcze RGO dostały zezwolenie dosyłania dla chorych lekarstw i nie szczędząc wysiłków przysyłano nam ich duże ilości, leczenie w szpitalu mogło przybrać normalniej sze formy. 145 10 — Gdy myśli... II.. Liczba chorych w szpitalu była różna: zależała od zapełnienia obozu i od tego, czy panowała jakaś epidemia. W połowie 1943 roku, gdy szpital liczył już sześć baraków, było przeciętnie od pięciuset do siedmiuset chorych, a gdy przywieziono chore z Ravens-bruck, liczba wzrosła do tysiąca trzystu i wtedy szpital miał już dziesięć baraków. Do Oświęcimia wyjechało razem z nami około siedmiuset chorych. Śmiertelność w kobiecym szpitalu majdankowskim, jak na warunki obozowe była niewielka, ale zmienna, przede wszystkim zależała od nasilenia epidemii tyfusu plamistego. Gdy mówi się o śmiertelności — myśli się jednocześnie o ludziach martwych, o zwłokach ludzkich. Jedną z najcięższych, potworności obozowych było właśnie nieposzanowanie ludzkich zwłok. Bo tak jak poniewierano człowiekiem za życia, tak poniewierano nim tym bardziej po śmierci. Gdy ginęły kobiety w komorach gazowych, a potem je palono — jedynym znakiem ich śmierci był mdlący dym krematoryjny. Gdy umierały chore w szpitalu, zwłoki ich też musiały być odstawione do krematorium. Pierwszą okropnością była konieczność usuwania zmarłym złotych koronek zębowych, jeśli takowe posiadały. Przez jakiś czas robił to lekarz z męskiego pola, a potem kazano naszej dentystce pod kontrolą esesmańskiego sanitariusza. Zmarłe nagie, bo ubranie było przecież rzeczą cenną, układało się za barakiem na ziemi, a na I polu kazano je kłaść w umywalni. Rano przychodzili „nosiciele trupów" z męskiego polu ze zwykłymi taczkami, na które rzucali zwłoki I u i "źli je przez cały obóz. Taczki były płytkie i małe, ręce i nogi zmarłych zwisały, a czasem nawet wlokły się po ziemi. Gdy raz zmarła matka jednej z pielęgniarek, a córka z koleżankami chciała ją sama wynieść ułożoną równo na noszach i ubraną w pasiak, Blankę i Ehrich zrobili o to dziką awanturę. Przez parę powojennych lat w prześladujących mnie snach obozowych jakże często przeżywałam na nowo właśnie te obrazy — martwe ręce uderzające głucho 0 taczki i wlokące się po ziemi nogi moich zmarłych pacjentek. W Oświęcimiu było jeszcze potworniej: zwłoki, także nagie, leżały między barakami cały dzień, a czasem 1 noc (miejscami poogryzane przez szczury). A było ich dużo, bo Oświęcim był ogromnym obozem i śmiertelność była większa. Gdy szło się wieczorem między barakami, te bielejące w ciemności nagie martwe ciała robiły niesamowite wrażenie. Wywożono je nocami na autach ciężarowych już do połowy wypełnionych zwłokami ludzkimi. Wyznaczano dyżurne pielęgniarki, które musiały je tam wrzucać. Jedne pielęgniarki stały w samochodzie wśród stosu trupów, a drugie rzucały zwłoki jak worki z piaskiem, celując do wnętrza. Pamiętam, jak Malina Bielicka, wyznaczona do tej koszmarnej funkcji, przyszła do mnie do baraku blada, roztrzęsiona, z oczami pełnymi łez. Przyszła wypłakać się, bo była u kresu sił nerwowych. Płacząc mówiła: — Nie mogę tego robić, nie mogę brać udziału w tym okropnym poniewieraniu zmarłymi, nie jestem w stanie wrzucać ich swoimi rękami i słuchać, jak z głuchym łoskotem uderzają martwe głowy o brzegi auta. Śmierć w obozie była zjawiskiem codziennym 1 147 i powszechnym. Tak samo powszechnym był brak po-:.zimowania ludzkich zwłok. Ale to nie tylko nie było w stanie w niczym zmniej^ szyć tragizmu śmierci obozowej — przeciwnie, podnosiło jej majestat nawet do miary antycznego patosu... O tym nikt, ktokolwiek przeżył obóz, na pewno zapomnieć nie jest w stanie. ROZDZIAŁ XXVI JYLarzec, 1944 roku rozpoczął się odchodzącym do Oświęcimia bardzo dużym transportem kilkuset Rosjanek i kilkudziesięciu Polek. To marcowe przedwiośnie w ogóle nie szczędzi emocji. Ostatnie niepowodzenia niemieckie na froncie dają znać o sobie coraz większym podnieceniem esesmań-skich władz obozowych. Thumann z nieodłącznym wilczurem, wiecznie pijany, bije wszystkich bez opamiętania i zabija także przy lada okazji. Ehrich pieni się z wściekłości i prawie codziennie prowadzą nowe ofiary na egzekucję bicia na koźle w kancelarii. Zapanowała też nowa seria ciągłych rewizji więźniarek powracających z pracy na wieczorny apel — a bezpośrednim następstwem tego jest znów walenie pejczem po plecach lub głowie. Kobiety jednak na to wszystko inaczej już teraz reagują. Ani bicie, ani wrzaski nie tylko że nie są w stanie wywołać u nich strachu lub paniki, ale nawet nie wyprowadzają ich ze stałego już obecnie otę-pienia. Zobojętniały już tak bardzo na te ciągłe sza-Iwa, że przyjmują je jako nieodłączny, codzienny but obozowy. Są przede wszystkim ogromnie znu-wyczcrpane i coraz słabsze. Marzą tylko o tym, aby już było po apelu, aby mogły znaleźć się w baraku, napić ciepłych, gorzkich ziółek, zjeść swoją pajdkę chleba i wyciągnąć wreszcie na twardej pryczy obolałe, nędzne, wychudzone ciało. Jednakże docierające do obozu wiadomości polityczne potrafią te zdawałoby się na wszystko zobojętniałe kobiety wyprowadzić ze stałego odrętwienia i wywołać podnoszące na duchu podniecenie. Wierzą już teraz w szybki koniec wojny i nabierają z powrotem wiary w przetrwanie obozu. Stać je nawet na to, aby przyjmować te codzienne szykany z pewną dozą wewnętrznej satysfakcji — bo znane im są ich kulisy — zła sytuacja polityczna, a więc zbliżająca się klęska Niemiec. Natomiast Żenią z Moniką wyraźnie przycichły i złagodniały, co na pewno nie jest bez związku z ostatnimi nowinami. Prawie przestały bić i na wiele więźniarskich niedociągnięć patrzą przez palce. Bardzo spuściła z- tonu także kombinatorska grupa i handel na kobiecym polu też wygasł zupełnie. Również od marca zaczynają chodzić słuchy o mającej nastąpić ewakuacji obozu. Na temat możliwości i wariantów tej ewakuacji krążą po polu i obozie najrozmaitsze wersje. Jednego dnia mówi się o tym, że zdrowe wywiozą w głąb Niemiec do fabryk. Następnego dnia, że cały personel szpitalny ma iść na transport, a reszta zostaje w obozie. To znów inna wersja głosi, że zdrowe wywiozą do obozu pracy pod Kraków, do Płaszowa. Wszystkie te wiadomości robią duże zamieszanie i na pewno nie poprawiają samopoczucia. Wreszcie przychodzi realna wiadomość o ewakuacji wszystkich chorych, bez personelu, do Oświęcimia. Dostaję oficjalne zarządzenie, aby szykować chore do wyjazdu. Reszta kobiecego Majdanka na razie zostaje na miejscu. 149 Wiadomość o wywiezieniu do Oświęcimia chore iinuj;| bardzo źle. Z wielkim trudem zdobyta pew- ii.i równowaga psychiczna zostaje znów gwałtownie l< li\\ i.ma. Boją się jazdy, boją się nowego, nieznanego obozu, wiedzą, że będą pozbawione tak niesłychanie cennej pomocy PCK i RGO oraz dotychczasowej opieki szpitalnej. Płaczą ciągle i są zupełnie zagubione. Uspokajają się wreszcie, gdy im z całym przekonaniem mówię, że pojedziemy razem z nimi. Nie bardzo jeszcze wiem, czy i jak to załatwię, ale jestem pewna, że muszę im to powiedzieć, że nie wolno mi pozbawić ich tej wiary. Na drugi dzień proszę Blankego, by mi pozwolił z częścią personelu jechać do Oświęcimia — odmawia kategorycznie, bardzo oburzony moją prośbą, i na zakończenie zadaje mi retoryczne pytanie: — Czy ty wiesz, co to jest koncentracyjny obóz Oświęcim? Proszę wobec tego Rindfleischa o interwencję — ten znów mi odradza jazdę, malując Oświęcim w najczarniejszych kolorach. Tłumaczę, że przecież właśnie dlatego, że ma złą opinię, chcemy być tam razem z naszymi chorymi, nie chcemy ich puścić samych do tego właśnie obozu. Rindfleisch obiecuje poprzeć naszą sprawę. Jeszcze następnego dnia Blankę twierdzi, że nikt z personelu .stąd nie wyjedzie, a tymczasem nazajutrz przychodzi oficjalne zarządzenie, że może jechać pięćdziesiąt osób. Wobec tego zbieram cały personel — pytam kto chce jechać na ochotnika, kto zostaje. Z lekarek jedziemy E Adą Brudkowską i dziesięcioma młodziutkimi lekar- kami rosyjskimi, które tydzień temu przysłano na Majdanek. Ponieważ leży w szpitalu parę starszych iet, których córki są w obozie, proponuję im, żeby |ako personel, o ile nie chcą się z matkami •* "T rm^.^K^^/ Gryps S. Perzanowskiej do J. Bujwidowej rozstawać. Reszta to nasze pielęgniarki, te najbur<< oddane chorym i najofiarniejsze. Teraz problem — chore. Jest w szpitalu sporo m konwalescentek, które na upartego można by z niego wypisać. Przedstawiam im jasno sprawi; i stawiam wolny wybór. Sama osobiście myślę, żi lepiej, aby zostały na Majdanku, aniżeli jechały 'I" Oświęcimia. Wypisuje się ich sporo; reszta razem mi czeka do wyjazdu. Uspokoiłyśmy się, ponieważ nam wolno jechać rymi, niemniej przeto żadna z nas wyjazdem v a do Oświęcimia w szczególności, zachwycona 11 Wcale się nam nie uśmiechała perspektywa w nowym, obcym obozie, gdzie się nikogo i gdzie na pewno czeka nas szereg niesp' i i i przykrości. Największą jednak przykrością była utrata kontaktu z rodziną poprzez PCK-owskie grypsy. Im dłużej się siedziało w obozie, tym silniejsza była tęsknota, a szczere i serdeczne listy od najbliższych były jedynym jej ukojeniem. Wiedziałyśmy, że tego będziemy pozbawione całkowicie, tak jak i chore będą pozbawione dożywiania i cennych leków. Jak zwykle nieoceniony i zawsze o nas myślący PCK okazywał nam i w tym czasie mnóstwo starań i trosk. Brali od nas adresy chorych i nasze, aby móc posyłać paczki. Niepokoili się o nas i razem z nami przeżywali emocje tej ewakuacji. ROZDZIAŁ XXVII Zaczął się kwiecień. Zbliżała się Wielkanoc. W wielką sobotę przyjechały przed nasze pole platformy PCK z wielkanocnymi podarunkami. Przywieziono słodkie bułki, ciasto, mięso, jajka i nawet kwiaty. Pierwszy raz zobaczyłyśmy w obozie kwiaty. Właśnie te kwiaty, pośród tej ohydy obozowej urastające prawie do miary symbolu, rozczuliły mnie najbardziej. Tak jak na Wigilię, tak i teraz wzruszało nas nie tylko wielkie bogactwo darów, ale sam ogrom starania i serdecznej myśli o nas. W związku z tym przyjazdem PCK przeżyłyśmy cze jedną, dodatkową emocję. Na jednym z wozów była w charakterze konwojentki matka młodziut- I i. i pielęgniarki szpitalnej, Alinki Pleszczyńskiej. Gdy i ni iii ii tym szeptem poinformowano, poszłam po nią do :. pil.il;i pod pretekstem, że muszę więcej osób 152 l ! rowadrić do noszenia takiej dużej ilości jedzenia. Idąc z Alinką i paroma więźniarkami, po drodze instruowałam: — Podejdziesz do wozu, gdzie na koźle siedzi twoja matka i będziesz liczyć bułki. Nie wolno ci się do niej odezwać ani jednym słowem, nie wolno ci się zdradzić żadnym gestem, pamiętaj, nikt nie może wiedzieć, że tam siedzi twoja matka. Alinka z dzielnie udaną obojętnością podeszła do wozu; ale gdy zobaczyła, jak matka wodzi za nią pełnymi łez oczami, rozpłakała się także. Nachylona nad wozem cichutko szeptała: „Mamusiu, mamusiu", a łzy obficie zraszały leżące bułki. Głośno i szybko zaczęłam obliczać zawartość wozów i wrzucać bułki do kosza. Zdecydowałam, że widzenie trzeba już kończyć. Nie należy przeciągać struny napiętych do ostateczności nerwów tych dwóch kobiet. Patrząc na twarze matki i córki bałam się, że cichy płacz lada moment zamienić się może w głośny szloch i że jakiś nieopatrzny, serdeczny odruch może zgubić obie. Szybko zatem skończyłyśmy liczenie i ładowanie, Alinka razem z innymi niosła dary wielkanocne do obozu, a puste PCK-owskie platformy zaraz odjechały. Choć w pobliżu stał komendant Thumann, ani on, ani żaden z esesmanów nic nie zauważył. W obozie tak kobiecym, jak i męskim trwa gorączka przedwyjazdowa. 6 kwietnia część męskiego personelu szpitalnego idzie na transport do Gross-Rosen, rc>: i chorzy czekają tak jak i my na wyjazd do Oświi mia. Esesmani mówią, że mamy wyruszyć 12 lub ii kwietnia. Jeszcze raz muszę wykorzystać hojn;} oflAl ność lubelskiego Czerwonego Krzyża — zwracam " z prośbą o nosze dla tych chorych, które trzeba i i wynieść z wagonu, są to przede wszystkim Peggy, a także Wanda Ossowska i Wala Gorzkowska z unieruchamiającymi opatrunkami na nogach, na skutek potyfusowego zakrzepowego zapalenia żył podudzi. Piękne nowe nosze przesyła nam natychmiast nasz nieoceniony opiekun PCK. Trochę jesteśmy speszone tym, że zabieramy ten tak cenny w czasie wojny sprzęt sanitarny, ale nie marny innego wyjścia. Bez noszy nie dałybyśmy rady. Jakże często w czasie podróży i na miejscu w Oświęcimiu błogosławiłyśmy PCK za te nosze — były niesłychanie przydatne w wielu przypadkach, a bezpośrednio pd przyjeździe i przy wyładowywaniu chorych po prostu nieocenione. Esesmańscy sanitariusze przysyłają paki i każą w nie chować cały dobytek szpitalny. Poza narzędziami, sterylizatorami, zestawem laboratoryjnym i dentystycznym, mamy także dużo cennych leków. Prócz naszych PCK-owskich pozostałości, wzbogaciłyśmy się ostatnio zapasem lekarstw z męskiego pola szpitalnego. Przysłali nam je koledzy w dniu swego wymarszu do Gross-Rosen. Chcieli je podobno odesłać z powrotem do PCK, ale nie zdążyli. Pakując do skrzyń, zapytuję sanitariusza, czy to wszystko jedzie razem z nami i czy będzie do naszej dyspozycji w Oświęcimiu. Daje mi wymijającą odpowiedź. Wtedy Ziutka Wdowska, zapobiegliwa szafarka naszych leków, mówi zdecydowanie: — Widzę po jego minie, że my tego, co pakujemy więcej na oczy nie będziemy oglądać, to z pewnością idzie na przepadłe. Podaje także od razu projekt, aby wszystkie lekarstwa i najniezbędniejszy sprzęt zapakować w walizy, których mamy po lekach pod dostatkiem, ukryć przed 154 esesmanami i wieźć razem z chorymi do Oświęcimia. Przyznaję jej całkowitą rację i zgadzam się bez zastrzeżeń z tym projektem, tym bardziej że niejednokrotnie słyszałam o wielkim braku lekarstw w Oświęcimiu. Napełniłyśmy lekami walizy i podręczne apteczki pielęgniarek. Skrzynie szybko zabijamy, aby sanitariusze nie chcieli kontrolować ich zawartości. A że trening w omijaniu zakazów i przepisów obozowych mamy już niezły, liczymy, że uda .się nam to wszystko przewieźć. Przy wyjeździe /. Majdanka utykałyśmy i chowały te cenne walizy między chorymi, pod noszami, obok chorych na noszach i gdzie się tylko dało. Te same sztuczki wyczyniałyśmy przy ładowaniu nas do wagonu i przy wyładowywaniu w Oświęcimiu. Najcięższy orzech do zgryzienia to była oświęcimska łaźnia. Wszystkie chore musiały być rozebrane do naga, wszystkich drobiazgi osobiste ściśle rewidowano i według widzimisię esesmanów redukowano do minimum. Było jasne, że nasze walizy przez łaźnię przejść nie mogą, muszą je w jakiś sposób ominąć, ale nie bardzo wiedziałyśmy, jak tego dokonamy. Dopomógł nam łut szczęścia i wyszkoli nic obozowe. Zapewne szesnaście miesięcy temu bałabym się wychodzić z łaźni i myszkować naokoło, szukając możliwości schowania waliz, teraz przyszło mi to z łatwością. Okazało się, że można było z jednej sLrony obejść barak nie zauważoną przez nikogo, a więc tą drogą przenieść i nasze walizy. Zrobiłyśmy to dopiero wtedy, kiedy pierwsza partia wykąpanych była już poza łaźnią i wśród nich ukryłyśmy nasze „skarby". Załadowanie ich potem na platformy samochodowe, wiozące chorych na kwarantannę i wyładowanie tamże — to już był drobiazg. Gdy wreszcie walizy dotarły do oświęcimskiego szpitala, zawartość ich okazała się skarbem nieocenio- 155 I nym. Głód leków był tam ogromny. Co najmniej pół roku PCK-owskie leki przywiezione z Majdanka ratowały wiele chorych oświęcimskich. 13 kwietnia 1944 roku — to nasz dzień wyjazdu z Majdanka. Tego dnia rano samochody ciężarowe wjeżdżają na nasze pole, by zabrać wszystkie na dworzec w Lublinie. Żegnamy się serdecznie z koleżankami, które pozostają. Jak zwykle w obozie nikt im nic nie mówi, czy, kiedy i dokąd one będą ewakuowane. Żadna z nas nie wie, czy zobaczymy się gdzie jeszcze, czy losy obozowe znów nas złączą gdzieś razem. Okazało się jednak, że złączyły nas w Ravensbriick, gdzie je wywieziono 19 kwietnia, a dokąd my zawędrowałyśmy dopiero po ewakuowaniu Oświęcimia. Chore jadą najpierw, my w ostatnim samochodzie opuszczamy Majdanek. Wiozą nas w ten pogodny, słoneczny, wiosenny ranek ulicami Lublina. Znów ludzie na trotuarach przystają, wpatrując się w nas uporczywie. Nikt nie ma wątpliwości kim jesteśmy — nasze pasiaki są naszą bezsporną legitymacją. Nie zajeżdżamy na dworzec, ale na znacznie oddaloną bocznicę. Esesmani i esesmanki wrzeszcząc każą chore rozlokować w oddzielnych bydlęcych wagonach. W jednym z wagonów jadą Żydówki. Pociąg jest długi, ładują przecież także i męski szpiki!. Chciałyśmy się rozlokować tak, by w każdym wa-gonie z chorymi była jedna pielęgniarka, nie zgadzają na to, personel ma jechać oddzielnie. Zezwalają wreszcie, aby razem z nami jechały te chore, które są noszach. Btoimy na tej bocznicy długo. Wagony są z jednej otwarte, można przez nie wyglądać. Pilnuje nas u Inojonych w pistolety maszynowe esesma- nów, siedzą na ławce, właśnie przed tą otwartą częścią wagonu. My stoimy, dla nas siedzeń nie ma. Patrzymy przez ich głowy na szyny, na jakiś przejazd kolejowy i widzimy, że koło tego przejazdu zbiera się coraz więcej ludzi. Jedna z pielęgniarek, Hanka Fularska, rozpoznaje wśród nich swoją znajomą z Lublina. Chcemy dać jakoś znać, że ich widzimy, że ją rozpoznajemy, i zaczynamy śpiewać. Esesmani żachnąwszy się trochę z początku, zezwalają na ten śpiew. Śpiewamy coraz to inną pieśń, a tamci zza przejazdu ukradkiem i niepostrzeżenie dają nam znaki rękami, że nas widzą i słyszą. A gdy Malinka Bielicka swoim miękkim głosem zaśpiewała Ave Maria — mocno szarpnęło parę razy wagonami i pociąg ruszył. Malina śpiewała dalej... i z tym jej śpiewem wyjechałyśmy z Lublina. ROZDZIAŁ XXVIII yjechałyśmy z Majdanka i z Lublina i zaczęły nowy, oświęcimski etap obozowy. Ponieważ początek naszego tam pobytu był nadal ściśle związany z majdankowskim szpitalem, chciałabym i ten okres włączyć do moich wspomnień. Opisując zaś pokrótce Oświęcim pragnęłabym także pokazać, jak bardzo różnić się mogą między sobą dwa, podobne przecież strukturalnie, obozy koncentracyjne. Jechałyśmy długo. Co jakiś czas pociąg stawał na całe godziny. Byłam niespokojna o nasze pacjentki, szczególnie bałam się o chore umysłowo, które jechały stłoczone razem z innymi. A było gorąco i duszno. Wyjątkowo ugodowo nastawieni esesmani konwojujący pociąg zgodzili się, abym przeszła po wagonach. Po- 157 Za we dwie /¦ pielęgniarką. Z podręcznej apteczki ny najniezbędniejsze leki i wróciłyśmy bo wszystkie chore znosiły drogę zupełnie chałyśmy do Oświęcimia dopiero na drugi dzień południem. Bocznica kolejowa prowadziła pod sam obóz. Wyładowałyśmy chore i czekamy na nieodzowny rytuał obozowy — łaźnię. Bałam się tej łaźni dla chorych, większość trzeba było wnosić i wynosić z niej, ale każda musiała przejść, jeśli już nie przez mycie pod prysznicami, to przez tę ich pseudodezyn-fekcję z flitowaniem i goleniem pod pachami i w pachwinach. Ustaliłyśmy, że część z nas wykąpie się wcześniej, aby przyjmować chore po wyjściu z łaźni. Przed kąpielą uzgodniłyśmy, iście po kobiecemu, aby nie oddawać swojej bielizny i pasiaków. Łaziebny zgodził się, obiecując, że dostaniemy wszystko z powrotem, tylko po dezynfekcji, na którą trzeba było poczekać. Wysz-łyśmy wobec tego nago z łaźni do pierwszej części baraku i czekałyśmy. Ta część miała drzwi prowadzące na obóz. Ciągle ktoś wchodził i wychodził: Niemcy w mundurach, więźniowie w pasiakach. Ale że nagość w obozie była rzeczą codzienną, a w łaźni regułą w ogóle, nikt na nas nie zwracał uwagi, ani my na nikogo. I tu zaszedł epizod, na wspomnienie którego dzisiaj jeszcze jestem zawstydzona, a który moje przyjaciółki obozowe opowiadają na naszych spotkaniach ze śmiechem, jako najlepszą z bardzo nielicznych obozowych anegdot. Podchodzi do naszej grupy mężczyzna w pasiaku i zapytuje: — Czy jest tu doktor Perzanowska? Odpowiadam: — Tak, to ja jestem. Na to on: — Pani pozwoli, że się przedsta tem 'i"1 Zenkteler. A ja według wszelkich prawideł ¦— Bardzo mi przyjemnie, jestem P i podajemy sobie ręce. Doktor Zenkteler wypytuje mnie ile w ti jechało chorych, ile chodzących, a ile tr bo mamy jechać- na kwarantannę, ustal portować chore, podaję dane liczbowe1. W pewnym momencie on zapytuje, czy lekarki. Ja nadal zachowując się jak w salo cam się do stojącej opodal Ady Brudkowsl — Ada, pozwól, że ci przedstawię doktora Zen! lera. Dopiero w tej chwili, kiedy zobaczyłam idą nam nagą, smukłą Adę, dopiero wtedy doszło do świadomości, że ja jestem też przecież naga i za w dziłam się bardzo. Widocznie to się jakoś uzewnąfa ło, bo doktor Zenkteler uporczywie zaczął pal w swoją obozową czapkę, którą trzymał w ręku, i ko się z nami pożegnał. Koleżanki nabijały się potem ze mnie niepra dobnie i opowiadały dookoła, jak to ja, stojąc n prowadziłam wytworną, salonową rozmowę. Ponieważ jednak w obozie do szeregu rzec/y pod chodziło się zupełnie inaczej i reagowało się też na odmiennie, gdy za parę godzin spotkałam się z dol rem Zenktelerem, żadne z nas nie tylko że nie p» zało po sobie, że pamięta tamto spotkanie, ale ohujr przeszliśmy nad tym do porządku dziennego, jak nic nie znaczącym drobiazgiem. Po łaźni, następny nieodmienny oświęcimsl ¦ tuał — tatuowanie. Każą się nam ustawić w i- I według alfabetu — chore leżące i na noszach też umieszczamy w kolejce. Więźniarki oświęcimskie szybko i sprawnie, długą, maczaną w tuszu igłą, podobną do szewskiego szydła, nakłuwają nam na lewym przedramieniu numer obozowy. W pewnej chwili robi się zamieszanie, bo „badaczki Pisma świętego", których jest parę wśród chorych, głośno protestują przeciw tatuażowi, „bo Chrystus nie był tatuowany"; po chwili, siłą zmuszone, poddają się temu zabiegowi. Wreszcie transportują nas na oddaloną chyba o kilometr kwarantannę, na której czekają na nas puste baraki. Rozlokowujemy się w nich razem z chorymi. Druga, dalsza część kwarantannowego pola, prowizorycznie tylko od nas oddzielona, to męski szpital. Ponieważ administracyjnie należymy do nich, przychodzą do nas, pytając o stan chorych i nasze najnie-zbędniejsze zapotrzebowania. Są nastawieni przychylnie i koleżeńsko, szczególnie dwaj lekarze odwiedzają nas często: jeden Polak z Końskich, drugi — wiedeńczyk. Na razie w naszej pracy i sytuacji niewiele się zmieniło. Te same chore, ten sam personel, leki mamy, nikt się właściwie do nas nie wtrąca, bo niemiecki lekarz obozowy wpada tylko na chwilę, co parę dni. Ciężko jest tylko z żywnością: PCK przestał dożywiać, a paczek z domów na razie nikt nie dostaje. Esesmańscy sanitariusze jak zwykle wrzeszczą, szczególnie jeden Ślązak ciągle krzyczy i bije pejczem każdego, kto mu się nawinie pod rękę. Ale nikt się tymi jego wrzaskami zbytnio nie przejmuje, a od razów odpędzamy się tak, jak od natrętnej muchy. ROZDZIAŁ XXIX Xen sześciotygodniowy pobyt na kwtranU był właściwie jedynym spokojnym okresem w Oświęcimiu. Pewnego dnia przychodzi rozkaz, że chore rozpoznań chorobowych mają być kolejno pr» do Oświęcimia-Brzezinki. Codziennie odprawiamy inną partię choi wreszcie z ostatnią wyruszamy my, cały i Znów jest trochę zamieszania i kłopotów z chov waliz z lekami i jesteśmy w końcu w Oświęcim obozie. Chore rozmieszczają po różnych barakach szpl nych — skończył się na razie nasz bezpośredni I takt z nimi, gubimy je z oczu, co jest dla obydwu :, przykrym przeżyciem. Nas, personel, ustawiają w szeregach przed amb torium obozowym. Stoimy na upale szereg god Przychodzi godzina obiadowa, noszą kotły z zupa. ile dla nas zupy nie ma, nami się w ogóle nikt nio li resuje, tylko od czasu do czasu esesman wypada z raku i sprawdza, czy stoimy wszystkie w przepisov piątkach. Nogi bolą, jest gorąco, chce się jeść i Wreszcie pod wieczór wypada z baraku doktor Men gele — tutejszy naczelny lekarz, elegancki bn z diabelskim błyskiem w oczach. Spytał, czy są lekarki, kazał nam odejść na b a pielęgniarki po prostu ręką przedzielił na poło I z mefistofelesowskim uśmieszkiem oświadczył. < ¦ po prawej stronie pójdą do pracy w szpitalu, a z lewej do kolumn roboczych w obozie. I poszedł, Teraz szło już wszystko szybko i planowo. Żabi gdzieś do obozu tamtą roboczą grupę, a nam w barak, gdzie sypiał szpitalny personel. I 11 — Gdy myśli... 162 Ten pierwszy dzień oświęcimski nie oszczędził nam przykrych niespodzianek: zabrano nam chore, zabierają teraz połowę pielęgniarek. Nie wiemy dokąd je prowadzą, do jakiej przydzielą pracy, czy i kiedy zobaczymy się z nimi; obóz jest przecież olbrzymi, a my nie znamy nikogo. W naszej naiwności liczyłyśmy, że będziemy razem pracować, że nam dadzą pod opiekę chore z Majdanka. Nic z tego. Skończył się majdankowski szpital, straciłyśmy chore, połowę pielęgniarek i same czujemy się trochę zagubione. Wchodzimy do baraku. Jest wyjątkowo tłoczno i bardzo głośno. Kładę się z pielęgniarką Zosią Kra-sińską razem na pryczy, którą nam wskazano, i choć bardzo chcę zasnąć, nie mogę. Robię sobie wyrzuty, że zabrałam z Majdanka tyle pielęgniarek, z których tu połowa od razu przestała nimi być, niepokoję się o nie, ciąży mi moja bezradność i przytłacza tutejsza obcość. Wreszcie zasypiam. O świcie budzi mnie typowe obozowe wołanie: „Wstawać, wstawać!..." Rozbudzona patrzę i nie mogę uwierzyć własnym oczom: pośrodku baraku stoi pięknie uczesana w opadające na szyję loki, w czarnym aksamitnym szlafroku i z kołnierzem a la Maria Stuart, w pantoflach z łabędzim puszkiem, ze złotym krzyżem, wystającym spod dekoltu — wytworna, wysoka dama. Siadam na pryczy, widzę kobiety ubierające się w pasiaki, normalne, obozowe otoczenie, a ona stoi nadal. Dopiero jak zaczęła wymyślać po niemiecku, nagląc do pośpiechu, rozpoznałam w niej blokową tego baraku, Niemkę. Rozpoznałam, niemniej nadal nie mogłam się nadziwić, skąd ta elegancja i stroje w obozie. Za chwilę nowa niespodzianka. Chcę się umyć. Wskazują mi barak-umywalnie. Ledwo przekroczyłam próg baraku, posypały się na moją głowę i plecy mocne razy, którym towarzyszyły niemii ckli sły. Nie mogę się połapać za co, dlaczego I bije. Wreszcie widzę — więźniarka w pasiaku krzywioną ze złości twarzą wymachuje grub.i którą mnie przed chwilą okładała, i krzyczy: „rotłll Wyszłam czym prędzej, nadal nic nie rozumiejąc. Ale po paru dniach pobytu rozszyfrowałam jui te zaskakujące zagadki, bo poznałam specyfikę ob oświęcimskiego. Jak w każdym obozie, tak i tu były władze wli niarskie, takie jak starsza obozu, blokowe, kapo i Inni Stanowiska te w Oświęcimiu zajmowały przeważnie Niemki kryminalistki, nieliczne słowackie Żydówki i także nieliczne Polki i Jugosłowianki. Niemki, będąc w olbrzymiej większości, decydowały o odgórnej, wewnętrznej atmosferze obozu, tworzyły zupełnie odrębną, rządzącą grupę, robiły co chciały, nie licząc się z nikim i z niczym. Przekupne, żądna władzy i pozbawione wszelkich skrupułów moralnych wyżywały się maltretując współwięźniarki nie goi ' i od Niemców. Począwszy od starszej obozu Steni (nil stety Polki) poprzez blokowe i kapo — wszystkie bił] z pasją i sadyzmem przy lada okazji. Moja rozszyfrowana zagadka umywalni wygląda w ten sposób, że kapo, niemiecka złodziejka, wpuszczała do umywalni za ustaloną opłatą — jedno m kosztowało jedną porcję chleba. Ponieważ ja chleba jej nie dałam, zostałam zbita i wyrzucona z bar.i Poza biciem stosowano tu także inne kary. Taką ulubioną przez miejscowe władze było klęczenie dzinami w błocie lub śniegu z podniesionymi i obciążonymi dużymi kamieniami. Bardzo często U] wiano ją zbiorowo. Niejednokrotnie kilkasci ki klęczało z uniesionymi ramionami na oświe.< im obozowej ulicy. u • Gdy po upadku powstania znalazły się tutaj warszawianki, nie obeznane zupełnie z obozem i jego drakońskimi przepisami, one właśnie często były w ten sposób karane za byle jakie uchybienie. Tak, ale te kobiety żerujące na swoich stanowiskach, odkarmione kosztem głodowania innych, wypoczęte, wyspane, ubrane przez swoich kochanków, to przecież nie był obóz — to była ta najgorsza, minimalna jego cząstka. Olbrzymi oświęcimski obóz kobiecy to wiele tysięcy niewolnic wprzęgniętych w piekielny kołowrót machiny zagłady, która z diabelską perfidią niszczy im zdrowie i pozbawia resztek sił. Wszystkie są przeraźliwie chude, zszarzałe jak ich pasiaki i zmęczone ponad wszelką miarę i wytrzymałość. Bo to jest przecież wiosna 1944 roku, a one są tu już od dawna. Tu też, rzecz jasna, są kobiety różnych narodowości, środowisk i mentalności. Polek jest o wiele więcej niż na Majdanku. Trzymają się na ogół razem, są ze sobą zżyte i uspołecznione, poza nieliczną, nieciekawą, a nawet wręcz ujemną moralnie grupą. Kobiety starsze wiekiem lub obozowym stażem prawie z reguły matkują młodszym, słabszym i niezaradnym. Poznałam tu wiele więźniarek bardzo wartościowych, godnych szacunku za piękną postawę moralną i ogromną, zdolną do wyrzeczeń koleżeńskość. Spotkałam też sporo znajomych radomianek oraz dawne znajome z Warszawy. Szereg moich tam zadzierzgniętych związków przyjaźni przetrwało do dnia dzisiejszego. ROZDZIAŁ XXX Szpitalne baraki obsadę władz więźniarskich miały podobną jak w całym obozie^ ^ ^ Większość blokowych, P™L dywanami, były swój oddzielny pokoik J**™*^ bo womo im wytwornie uczesane i elega^ko U ' każda miała * Rdzenie, a ™^^*e miał dostępu do jej „sank-Nikt z nas, persone u me nie chciał? ale tuarium" i »-*L«LL*^oy, chcąc nam zaim-pamiętam 3ak kiedyś: cu garderobę. Było tam ponować demonst owała swo^g ^ bie_ futro, kilkanaście suk^ ^ . ^ par lizny, cieniutkich jedwa° y f ^ ^óvymi różnego rodzaju ^^J ' hodziły z grabieży obdarzył ją kochanek esesman P^ żydowskich transportów wł ^ prawdopodobnie Zgmęł^ w ^ ^.^ tle wynędzniałego umu ą hodzeniern, były nie bogate stroje, łączny z^ oburzające. tylko szokujące, *J^^&r** ^ zachowania Trzeba jeszcze dodać ze w J ^.^ Wul_ ^SSf ^ -wrzeszczane i wy- myślające ^0^™^ndenia więźniów nad perso-NaJWy1ZąJarlSn i Sokowymi była kapo całego nelTlaP S ok Zdegenerowana, lezbijka, po szpi ala " ^™ wypuszczająca papierosa z ust, męsku uczesana, nie wyt- wvgody i odpoczy- m IM I 166 leżaku. W tym samym czasie jej koleżanki, współwięźniarki, zmordowane całodzienną pracą, ledwo wlokące za sobą nogi, ustawiały się na apel. Władzą więźniarską nad lekarzami była młoda słowacka Żydówka Ena, podająca się za lekarkę, a jak się po wojnie okazało, nie posiadająca nawet średniego wykształcenia. Ponieważ jej kochankiem był jeden z niemieckich lekarzy, była pełna ważności i nieprzeciętnego tupetu. Mengele, gdy obchodził baraki szpitalne, czynił to zawsze w jej asyście, a gdy robił czasem selekcję Żydówek, bardzo gorliwie mu w tym pomagała. Te nasze władze szpitalne, począwszy od Orli i Eny poprzez większość blokowych, cechowało także przekupstwo i chęć dogodzenia sobie za wszelką cenę. Odbywało się' to przede wszystkim kosztem chorych i personelu. Prawie każda blokowa, rozdzielając chleb, a raz w tygodniu margarynę lub marmoladę, kradła dla siebie ile się dało. Wysoko gorączkującym i nieprzytomnym w ogóle nie wydzielała jedzenia. Chore jeszcze bardziej niż zwykle głodowały, a ona musiała mieć wszystkiego pod dostatkiem. Musiała się także opłacać Orli i Enie, którym posyłała odpowiednie porcje ukradzionego jedzenia. Nawet paczki żywnościowe przysyłane od rodzin podlegały rewizji, a częściowo i konfiskacie niektórych blokowych. Była taka blokowa Greta, której każda pielęgniarka, aby utrzymać się przy swej pracy, musiała dawać z paczki połowę żywności. Do całości obrazu niemieckich blokowych trzeba jeszcze dodać, że z upodobaniem zajmowały się szpiegostwem i donosicielstwem. Obrzydliwa, pełna zgnilizny moralnej atmosfera panowała wśród większości szpitalnych władz więź-niarskich. Gdy się wśród tej amoralnej zgrai znalazła blokowa o normalnych ludzkich uczuciach i uczciwym postępowaniu, było to nie tylko bezcenne*, ale i godne podziwu. Taką była młoda Jugosłowianka Ela Strafela, w której baraku pracowałam jakiś czas i którą wspominam najserdeczniej. Jakże inaczej, lżej, wydatniej można było pracować w tej uczciwej i życzliwej atmosferze, którą stwarzała dookoła. Bywały więc i takie blokowe, ale jakże ich było mało. Trudna była praca personelu szpitalnego w tych warunkach. Pielęgniarki pracowały po dwanaście godzin, wykonując szereg ciężkich prac fizycznych (noszenie kotłów z jedzeniem, wynoszenie ruchomych klozetów, szorowanie podłóg); na właściwą pracę pielęgniarską miały niewiele czasu. Szykany blokowej i fantazje Orli groziły także usunięciem z pracy w każdej chwili. Jeśli w tych warunkach i w tej atmosferze były pielęgniarki, które znalazły jeszcze czas i chęć na to, aby dać chorym maksimum opieki, troski i serdeczności, to było to tym bardziej cenne i godne uznania. Znałam taką niejedną i byłam z całym szacunkiem dla ich ofiarnej pracy. Większość jednak pielęgniarek nie przejmowała się chorymi w ogóle. Lekarek Polek w tym czasie, kiedy ja przyjechałam do Oświęcimia było chyba około dwudziestu. Pracowały z całym poświęceniem, w stosunkach koleżeńskich były bezpośrednie i serdeczne. Przebywała także bardzo miła Wiedenka, jedna Czeszka i kilka Rosjanek, które brak znajomości języka niemieckiego narażał na szereg przykrości. Nasza lekarska praca w tych warunkach na pewno nie była łatwa. Orli, Ena i blokowe utrudniały ją stale, ale największą klęską szpitala byli niemieccy lekarze: Mengele i Kónig. Mengele, histeryk, pasjonat z zimnym okrucień- 167 168 ni w oczach, miał jedną manię: antropologia. /, u iclk.j gorliwością sam robił selekcje żydowskie już rampie kolejowej, przy okazji wyszukując dla siebie .uiiropologiczne okazy: bliźnięta, albinosy, karły. Na (cienie szpitala też od czasu do czasu z upodobaniem przeprowadzał selekcje. Kónig, młody dryblas, pełen zjadliwej złośliwości, zamęczał swoim wszędobylstwem. Obydwaj codziennie chodzili po barakach szpitalnych, z reguły robiąc o coś awanturę, wrzeszcząc i wymyślając ordynarnie. Leczenie i chore w ogóle ich nie obchodziły. Za to jak najbardziej interesowali się liczbą kobiet wypisywanych ze szpitala. Według nich nikt w Oświęcimiu nie powinien chorować, a długie chorowanie to na pewno symulacja lub sabotaż. Trzymając się tej zasady, dwa razy tygodniowo, we wtorki i piątki, kazali zwalniać chore ze szpitala i skrupulatnie kontrolowali te wypisy. Gdy liczba zwalnianych wydawała się zbyt mała, sami robili przegląd całego baraku i wypisywali chore kobiety, o stanie ich zdrowia nie mając najmniejszego pojęcia. Z naszym zdaniem, rzecz jasna, nie liczyli się zupełnie. To była najgorsza zmora szpitala, z którą trzeba było walczyć w miarę sił i możliwości. Oni — awanturujący się o jak największą liczbę wypisywanych chorych, a my — ukrywające te chore przed wypisami. Obozowa rzeczywistość nauczyła nas kłamać i oszukiwać, więc trzeba było okłamywać ich stale i stale oszukiwać, używając coraz to nowych pomysłów. To nie było łatwe zadanie. Fałszowało się gorączkę, zmieniało rozpoznanie, chowało chore na trzecich piętrach prycz albo nawet w innych barakach. Stale musiała być napięta uwaga i czujność, aby robić swoje i nie dać się złapać. Nie było także mowy o jakiejkolwiek stabilizacji w pracy. Mengele tasował lekarki jak talię kart. Dla pierwszego lepszego widzimisię przenosił nas z jednego baraku do drugiego. W ciągu dziesięciu miesięcy pobytu w Oświęcimiu siedem razy zmieniał mi miejsce pracy. Podobne tasowanie robiła Orli z pielęgniarkami, z tym że ona te, które jej nie odpowiadały, po prostu wyrzucała ze szpitala. Pielęgniarek Z Majdanka wyraźnie nie lubiła i wiele z nich usunęła na obóz. ROZDZIAŁ XXXI 2jatem nie tylko możliwości pracy, ale i układ warunków szpitalnych w Oświęcimiu był inny niż na Majdanku. Na Majdanku blokowymi w szpitalu były pielęgniarki Polki, które się zgłosiły na początku i które potem, w miarę rozszerzania się szpitala, obsadzane były po różnych barakach. Tu Orli wybierała na blokowe przeważnie amoralne Niemki, kryminalistki, które o jakiejkolwiek pracy przy chorych w ogóle nie miały pojęcia. Tu blokowa utrudniała pracę, a tam organizowała i ułatwiała w miarę możliwości. W szpitalu na Majdanku było nie do pomyślenia, aby blokowa okradała chore z jedzenia, w Oświęcimiu to było regułą i uświęconym prawem. Nieprzytomnym, z wysoką gorączką chorym blokowa na Majdanku odkładała chleb i margarynę, aby potem miały czym się pożywić; tu zawsze zabierano im całodzienną porcję. Tam wszystkie bez wyjątku pielęgniarki pracowały z całym poświęceniem, tu takie były w ogromnej k,'» :. Tam miały ośmiogodzinne dyżury i peł-' pielęgniarską pracę, bo do innych zajęć przątaczki, tu pracowały po dwanaście godzin unie i ganiano je do ciężkich robót fizycznych. Tam cały personel lekarsko-pielęgniarski tworzył .|i(lii;j zżytą, koleżeńską grupę, wspólnie dbającą o doli i-o chorych, tu Enę, Orli i większość blokowych nie tylko chore nic nie obchodziły, ale razem z Niemcami utrudniały pracę szpitalną na każdym kroku. Ponieważ na Majdanku szczęśliwym zbiegiem okoliczności niemieccy lekarze obozowi nie wtrącali się zupełnie do tego, jak długo chore leżą w szpitalu, można było pacjentki trzymać w nim dopóki całkowicie nie powróciły do zdrowia. W Oświęcimiu każdy nasz dzień szpitalny był pod znakiem lęku przed wizytą Mengelego i jej konsekwencjami, a chore także stale drżały ze strachu, że niemieccy lekarze mogą je wyrzucić na obóz, gdy taka im przyjdzie fantazja. Na Majdanku możliwości leczenia także były inne. Dzięki pomocy PCK i RGO miałyśmy względnie dostateczne ilości leków, tu był ich ciągły brak. Dzięki tejże pomocy chore były dożywiane, a nawet mogły utrzymać częściowo dietę, tu jeśli nie dostawały paczek z domów głodowały stale, co bardzo utrudniało i opóźniało powrót do zdrowia. W tym zespole warunków oświęcimskich praca lekarska była istotnie bardzo utrudniona. Rzecz jasna, że w żadnym z obozów koncentracyjnych o spokojnej pracy w szpitalu nie mogło być mowy i że żyło się w dużym napięciu nerwowym, ale takiego lęku o los chorych, jaki się przeżywało stale w Oświęcimiu, na Majdanku, poza dniem 3 listopada, nie było nigdy. I Ilatego też byłam i jestem z całym uznaniem dla lekarek oświęcimskich — za ich niezmordowaną, pełną 170 poświecenia pracę w takich właśnie warunkach. 8 łmm f jednakowe strukturalnie, dwa koncentracyjne zagłady. Zapewne, władze esesmańskie w obydwu 11 były do siebie podobne. Z całą pewnością Thurn dorównywał w swojej pasji mordowania i sad oświęcimskiemu Hóssowi. Na pewno Ehrich ani n nie była lepsza od oświęcimskiej komendant.!. I smańskie dozorczynie i tu i tam pastwiły bietami jednakowo. Tak samo jednakowy był ten wielot nędzarek w pasiakach. Tylko niejednakowa 174 zupełnie inne były kobiety, sprawujące nad tymi nę-dzarkami swoją więźniarską władzę. I właśnie tylko to decydowało o zasadniczej różnicy między tymi dwoma obozami. Rzecz jasna, że taka a nie inna obsada tych stanowisk była z precyzją zaplanowana i wykonana przez oświęcimskie władze esesmańskie. Przysyłano do obozu wiele niemieckich złodziejek i prostytutek. Z racji swej narodowości, a tym bardziej swojej amoralności, według opinii niemieckich władz jak najbardziej nadawały się na odpowiedzialne „funkcje". Były już dostatecznie zdeprawowane, aby wykonywać nie tylko bez oporów, ale z sadyzmem i satysfakcją wszystkie odgórne zalecenia. Biorąc przykład z esesmanek i esesmanów i chcąc im się także przypochlebić, prześcigały ich niejednokrotnie w okrucieństwie i bestialstwie. Otrzymywały na to nie tylko pełną aprobatę niemieckich władz, ale nie szczędzono im także pochwał, nagród, a nawet pewnego spoufalenia. Czuły się wobec tego pewne i bezkarnie żerowały na nędzy współwięźniarek. Nikt ich nie gnał do ciężkich prac, były syte i zasobne, bo kradły co się dało i gdzie się dało, nie bito ich, a za to one biły przy każdej okazji. Właśnie to połączenie i zgranie się w sadyzmie i ło-trostwie władz esesmańskich z władzami więźniarski-mi — dawało dopiero ten najpotworniejszy obraz obozowego piekła. Podobnie jak w Oświęcimiu działo się w większości obozów koncentracyjnych tak męskich, jak i kobiecych, gdzie najczęściej najgorsze kanalie wybierano na najwyższe obozowe funkcje. O tym, że na kobiecym polu na Majdanku było inaczej, zdecydował tylko i wyłącznie przypadek, że dwa pierwsze transporty składały się z samych i więźniarek politycznych i władze m obsadziły obozowe stanowiska więźniarskie bo miały innego wyboru. Szczęśliwy pr/yp;ulc! sprawił, że przy organizowaniu szpitala pozwę samej wybrać odpowiedni personel, a nikt, tnJ narzucał. Ale i na Majdanku wśród tych dwóch pier transportów znalazła się jednak upodlona Żeni.i sobie dobrała do pomocy dwie niemieckie ki listki — Monikę i Gaby. Na pewno wyrządziły dużo krzywdy, na pewno pi śladowały swoje koleżanki, ale za to wewnątrz ba ków więźniarki miały wreszcie trochę spokoju, bfl blokowe i inne funkcyjne nie tylko że nie biły, b] były nawet opiekuńcze. Z całą pewnością żadna z blo kowych nigdy nie była na usługach Żeni, tak jak to było na porządku dziennym w Oświęcimiu, gdzie w szość była stałymi zauszniczkami starszej obozu Steni. Zatem o istocie różnic międzyobozowych decydou właściwie wewnętrzne, współwięźniarskie w I i A ewentualna podłość i amoralność tych władz de< dowała także o większym lub mniejszym koszrn obozu. To że bili i znęcali się esesmani i esesmanki ¦ 11 był rytuał, to należało do ich służbowych obowi.r-i od nich się nikt niczego innego nie mógł spodzie Ale nie przypuszczałyśmy, że to samo będą robi I \ sze więźniarskie władze — i to okropności obozu pi pełniało już ponad miarę. Stawało się to wszystko bardzo ciężkie do zni< z wielu względów. Przede wszystkim przez swo manencję. Esesmanki po wieczornym apelu w,V' ły, blokowe, kapo i inne funkcyjne były stali nimi nie było schronienia, a zatem nie było chwili wytchnienia. Psychiczna strona tego zagadnienia była nie mniej cięika. Gdy patrzyło się na to, co robiły niemieckie krymi-nalistki i prostytutki, też było się trudno z tym pogodzić, ale one właściwie były do tego predestynowane zawodowo. Gdy jednak wśród tej gromady łotrzyc były także i Polki — to już stawało się przerażające. Bo przerażająca była myśl, że do tej deprawacji mógł je doprowadzić obóz. Taka Stenia — oświęcimska starsza obozu — chwaliła się, że jest po maturze, że ma literacko-intelek-tualne zainteresowania, podkreślała swoją polskość, ale to wszystko jej nie przeszkadzało, że była wyjątkowo brutalna i znęcająca się nad współwięźniarkami. Żenią Piekarska wyparła się swojej polskości i podała się za reichsdeutschkę, ale w Pawiaku była więziona jako Polka. Reichsdeutschostwo swoje złączyła od razu z upodleniem i w tym trwała przez cały czas. Ona też miała inteligenckie aspiracje. Gdy zatem człowiek uświadomił sobie, że tak jedną, jak i drugą aż tak mógł zdeprawować obóz, że on wyzwolił w nich te najgorsze instynkty i że oprócz nich zdeprawował także wiele innych kobiet — ta świadomość była istotnie przerażająca, tym bardziej że taka właśnie prawdziwa. Sam problem deprawacji ludzi w obozie może być na pewno tematem psychologicznych rozważań. Życie obozowe musiało wywoływać szereg emocjonalnych reakcji. Pierwszą i dominującą było uczucie 176 lęku i grozy. Bali się ludzie katowania, pracy ponad siły, zimna i głodu. Gdy potem by In się na apelach i wiecznie głodowało, di obawa, że się tego nie przetrzyma, żo nic ln;i uchronić się przed zagładą. Jeśli tego strachu człowiek nie potrafi] "|J|1 rozklejał się zupełnie nerwowo, jednocześnie wie myśląc, jak utrzymać się przy życiu. M krążyły przede wszystkim koło możliwości nia głodu i one właśnie najczęściej osłabiały h moralne, a wyzwalały prymitywne instynkty, łające na zdobycie jedzenia za wszelką ceną. Gdy to była tylko kradzież kawałka chleba pi doprowadzonego do ostateczności, głodnego więźnia pewno nie była przestępstwem i w skali spraw ofa wych nigdy za takie nie była uważana — to było ; ważnie tylko chwilowe załamanie. Jeśli była spoa ćzna, gdy się człowiek wy dźwignął z tego stanu, z i nością nie doprowadzała do żadnych trwałych v. czeń charakteru. Dopiero gdy kosztem stałych ustępstw moraln; kosztem wyzbycia się koleżeńskości i spójni obozowi zaczynało się szukać okazji do nie głodowania I twiejszego życia, a znalazłszy ją zasmakowali> u w możliwościach lepszego bytowania, płacąc za to swojego poniżenia i swej uczciwości — to już ri czynała się deprawacja. A teraz już szybko po równi pochyłej posuw I naprzód. Bo jak się zdobyło dobrą funkcję, to cl się ją utrzymać, idąc na wszelkie ustępstwa. I więc brutalnym, bezwzględnym, bo tetf.o i to pochwalano. Było się nieuczciwym, bo z ti nikały osobiste korzyści. A strach przód I wróciła dawna nędzna egzystencja, tam mulce moralne już nie działały, pobudzi 12 — Gdy myśli... większej gorliwości w prześladowaniu swoich współtowarzyszy. I to już było upodlenie. Taka, wydaje się, była najczęstsza droga obozowego upadku moralnego. Rzecz jasna, że tysiące więźniów żadne „funkcje" nie potrafiły zdemoralizować i pełnili je najuczciwiej, a opiekując się i ofiarnie pomagając innym, chlubnie zapisali się w pamięci swoich współtowarzyszy. Niemniej jednak wielu było takich, którzy splamili bardzo kartę swojego życia obozowego, i to także w ludzkiej pamięci pozostało. Nie ulega wątpliwości, że obóz, poza wszystkim innym, był próbą sił moralnych. Ciężką i trudną próbą. Ludzie o słabszym i chwiejnym kośćcu etycznym mieli tu mnóstwo okazji do deprawacji, porywała ich za sobą fala zła i upodlenia. Ci silniejsi moralnie potrafili jednak iść przeciwko tej fali i utrzymać się przez cały czas na należytym, a często nawet bardzo wysokim poziomie. ZAKOŃCZENIE S kończyła się wojna, skończyły się obozy I łyśmy do domów, idąc pieszo przez piękne oto Meklemburgii. Prawie przez cały czas naszej wędrówki była « jątkowo ciepła, słoneczna majowa pogoda. Po la: kwitły konwalie, a pod domami żonkile, wszędzie i bardzo zielono i bardzo wiosennie. Szłyśmy jakby z lekka oczadziałe tą wiosną, wol nością i świadomością tego, że przeżyłyśmy obozy i ,,¦ to wszystko jest już poza nami. Czułyśmy się chyl,;, tak, jak człowiek po długotrwałej narkozie lub bard/,, ciężkiej chorobie. Zatem tak jak po mocnej narkozie tłoczyło się mnóstwo najróżniejszych myśli do z lekka jeszcze zamroczonej tym wszystkim głowy. A więc myślałam: To dobrze, to bardzo dobrze, że jesteśmy wolne właśnie teraz, na wiosnę, że wracamy do życia razem z całą majową przyrodą. Tak jak oat strząsnęła z siebie zimowe pokrycie, może i my be dziemy mogły odrzucić od siebie ten potworny ki mar obozu. Może wiosenne słońce, które pozwał:, nowo ziemi pokrywać się zielenią, pozwoli i nam teraz pełnym życiem tak jak dawniej. A może d< wiosenny spłucze i zmyje z nas psychiczne ślady obo zowej ohydy i będziemy mogły, wciąż jeszcze zi bione, odnaleźć wreszcie swoją dawną osobowość. 12* Gdy jednak nadchodziła noc i zmęczona długim marszem zasypiałam, wszystkie okropności obozu wracały w jakże męczących snach. I tak było codziennie. Majowa zieleń i słońce dawały ukojenie i złudę wewnętrznego spokoju, a w nocy — mów upiorne sny. Te sny były zawsze bardzo wyraziste i pełne realizmu: wieszają na szubienicy więźniarkę, a potem ma być moja kolej, prowadzą mnie do krematorium, z którego bucha ognisty pióropusz dymu; idziemy do Ravensbriick — strzela do mnie esesman, który przed chwilą zabił obok młodziutką moją oświęcimską pacjentkę; Ehrich bije mnie pięścią po twarzy, a Blankę śmieje się z tego w głos. Codziennie inne sny — repertuar ich jest ogromny, tak jak ogromna jest widocznie nagromadzona w mojej podświadomości ilość psychicznych urazów. Po paru dniach wiem już zatem, że nie tak łatwo otrząsnąć się z koszmaru tamtych lat. Za mocno, za głęboko tkwi w nas jeszcze to wszystko, cośmy tam musiały przeżyć. Za brutalnie, za jaskrawo narzucała się wszystkim naszym zmysłom zmora obozu, aby można się było od niej od razu uwolnić. Jest w czasie tej pieszej wędrówki dużo czasu na myślenie, przychodzi więc ochota, aby policzyć i podsumować zmiany, jakie w nas zaszły, aby zdać sobie sprawę z tego, jak bardzo odmienić musiał skalę naszych odczuwań pobyt w obozie. Jakie są zatem te tkwiące w naszej świadomości i podświadomości psychiczne urazy, jaka jest ta nasza dzisiejsza inność, różniąca nas tak bardzo od nas samych z dawnych, ojennych czasów? jasna, że jesteśmy odmienione zewnętrznie, moje przyjaciółki, z którymi wędruję, i na wszystkie obrzęknięte nogi, zmęczone «^^^M i postarzałe twarze, a ja jestem także siwa. Ale to jest nieważne. Nie będzie mi na pewno przeszkadzała moja siwizna, nogi prawdopodobnie wrócą do normy i zmęczenie z twarzy też ustąpi niedługo. Natomiast nie jestem pewna, czy i kiedy pozbędę się tego, co się siłą wżarło w moją sferę uczuciową. Obóz otworzył upust do wielu takich doznań, których przedtem prawie nie znałam. Przede wszystkim uczucie nienawiści, które do wojny było mi właściwie zupełnie obce. Mogłam kogoś nie lubić, były osoby, które mnie drażniły swoją obecnością, mogłam nawet pomyśleć, że kogoś nie cierpię, ale to było bardzo dalekie od uczucia nienawiści. Tego nauczono mnie dopiero w więzieniu, a szczególnie w obozach. Te bestie ludzkie, mordujące, znęcające się z sadyzmem nad bezbronnymi ludźmi, musiały w każdym z więźniów obozowych obudzić uczucia nienawiści. Ja, najbardziej chyba nienawidziłam niemieckich lekarzy, z Mengelem i Blankem na czele, i do dziś buntuję się wewnętrznie, że muszę do określenia ich osób dodawać słowo: lekarze, bo wiem, że do nich można przymierzyć tylko i wyłącznie jedno słowo — zbrodniarze. Zatem dokładnie i mocno nauczono mnie nienawiści w ciągu tych paru obozowych lat. Wiele także innych przykrych uczuć musiałam tam doświadczyć. Gdy widziałam jak współwięźniarki zadręczają się nawzajem, gdy Żenią z Moniką biły pejczem ledwo trzymające się na nogach, wygłodniałe i wymęczone kobiety, a większość oświęcimskich blokowych okradała z głodowych porcji swoje koleżanki i także biła je przy lada okazji — budziło się we mnie uczucie najwyższego oburzenia. 181 Gdy patrzyłam na romanse niemieckich blokowych w Oświęcimiu, na pseudolekarkę Enę mizdrzącą się do niemieckiego lekarza Koniga, gdy widziałam poniżające swoją godność i płaszczące się przed niemieckimi władzami więźniarki — miałam dla nich uczucie głębokiej pogardy. Gdy w Kavensbriick więźniarka, pomagająca w kancelarii obozowej przy biciu swoich współkoleżanek, przychodziła do Niemki-prostytutki, blokowej szpitalnego baraku, w charakterze kochanka od lezbijskiej miłości i zostawała u niej na całą noc, i gdy na tę ohydę prawie każdego dnia musiałam tam patrzeć — powstawało we mnie uczucie dławiącego wprost obrzydzenia i wstrętu. Te wszystkie doznania, wstrząsające człowiekiem do głębi i przytłaczające jak zmora, były także czymś zupełnie nowym, obcym i nie do pomyślenia w dawnych, normalnych warunkach. Nigdy dotąd nie musiałam się aż tak na kogoś oburzać, nikim aż tak pogardzać i nie znałam nikogo, kto by budził we mnie uczucie aż takiego obrzydzenia. Dławiło to wszystko, chciałoby się od tego odejść jak najdalej, pozbyć się, a tymczasem z każdym miesiącem więcej nagromadzało się tych pełnych odrazy obrazów. Setki tysięcy normalnie reagujących więźniów we wszystkich obozach męczyło się tak samo, przeżywając podobne, codzienne, lokalne realia. Wszystko to razem powodowało właśnie tę naszą, tam powstałą inność. Po dłuższym pobycie w obozie poszerzała się ona jeszcze o coraz to nowe elementy. Aby móc przetrwać to wszystko, czego się było świadkiem lub bezpośrednim uczestnikiem, naj silnie j- 182 szy z ludzkich instynktów — instynkt samoobrony na- kazywał wyzbycie się wrażliwości i wyzwalał ott(>| >i ¦ nie. To musiało przyjść, bo przecież z normalną wra liwością nikt by nie był w stanie przetrzymać obozi i wego piekła, które mogłoby doprowadzić po prostu d(J zbiorowego obłędu. Jedynym ratunkiem przed nim było właśnie otępienie. U kobiet z natury bardziej miękkich i wrażliwych występowało ono po zwalczeniu dużo większych chyba oporów wewnętrznych niż u mężczyzn. Gdy się już ustabilizowało, zmieniał się nawet wygląd twarzy — znikała gdzieś jej ruchliwa mimika, a zjawiała się prawie nieruchoma maska. To jeszcze jednak nie był koniec odmiany kobiecej osobowości w obozie. W tej brutalnej walce o przetrwanie musiałyśmy uporać się także z własnymi słabościami, takimi jak tęsknota za wolnością, rodziną i rodzinną serdecznością. Trzeba było zatem także i przed tym się bronić, nie wolno było pozwolić sobie na refleksje. Tępiłyśmy więc uparcie resztki kobiecej miękkości i tkliwości, a wyrabiałyśmy oschłość i zawziętość. Musiałyśmy być twarde, nie pozwalałyśmy sobie ani innym na żadne roztkliwianie się, odrzuciłyśmy od siebie naszą dawną, normalną, czułą kobiecość. Jako lekarz w szpitalu zwalczałam zawsze wszelkie mazgajstwo i rozczulanie się nad sobą, bo wiedziałam, że to pierwszy krok do załamania nerwowego, co w obozie prawie z reguły kończyło się tragicznie. A zatem chciałyśmy, bo musiałyśmy, się zmienić, bo to była nasza konieczność życiowa. W czasie tej majowej włóczęgi, gdy podliczyłam wreszcie i podsumowałam wszystkie nam przemiany i dodałam do tego jeszcze tkwiący w nas nadal koszmar obozu, nie pozwalający na spokojny sen — to powsta- ło zaraz pytanie: jak będzie wyglądał nasz powrót do normalnych warunków życiowych? Jak długo to wszystko będzie w nas tkwiło i kiedy odzyskamy ten zagubiony obecnie, nasz dawny, wewnętrzny spokój? Czy ta nasza poobozowa inność nie utrudni nam współżycia z ludźmi, czy pozwoli bez oporu włączyć się w normalny nurt codziennej pracy na wolności? Wiedziałam, że te wszystkie moje myśli niespokojnie plączące się po głowie skonfrontuję niedługo z życiem i ono mi da na nie rzetelną odpowiedź. Istotnie, przyszła szybko ta konfrontacja. Skończyła się wędrówka, każda z nas gdzieś do czegoś wróciła i próbowała na nowo montować życie. ' Początki, tak jak się obawiałam, były jednak trudne. Bo choć cofało się otępienie, przyszło niepotrzebne wyczulenie i nadwrażliwość. W tym stanie psychicznym niełatwo było nam, nędzarkom poobozowyni, znaleźć wspólny język z normalnie wyglądającymi, dobrze ubranymi i zasobnymi ludźmi. Ich serdeczność drażniła nas na każdym kroku, ich pytania o to: „jak tam było?" wprowadzały nas na nowo w stan odrętwienia i upartego zamknięcia się w sobie. Jakże bardzo denerwował nas i rozdrażniał głośny śmiech, wesołe rozmowy, kawiarnie pełne rozbawionego towarzystwa. Unikałyśmy znajomych, bo nam się wydawało, że wszyscy patrzą na nas jak na ciekawe eksponaty. Jedynie w towarzystwie obozowych koleżanek czułyśmy się dobrze i rozumiałyśmy się w pół słowa. Z początku myślałam, że to tylko u mnie tak jaskrawo przejawia się to wszystko, dlatego iż jestem nadal bezdomna, kątem mieszkająca u coraz to innych znajomych, że nie pozostało nic z mojego przedwojennego 184 dorobku i że moja obecna, poobozowa bieda uczula mnie specjalnie. Okazało się jednak, że \v leżanki, a więc również i te, które wracały darowanych domów, obserwują u siebu reakcje. W miarę możliwości starałyśmy się ukrywać to n;i wyobcowanie, otoczenie często tego nie zauważało, tłumacząc sobie takie zachowanie słabym jeszcze sta- Grupa byłych więźniarek obozu zagłady na Majdanku (trzecia od lewej autorka wspomnień) nem naszego zdrowia. Dla nas samych było to jednak bardzo męczące. Powoli zaczęły się zacierać te jaskrawe dysonanse z otoczeniem, starałyśmy się opanowywać nasze wyczulenia, zdając sobie sprawę, że nie ma do nich żadnych realnych podstaw i uzasadnień, a wciągnięte w gorączkowe tempo powojennego życia stopniowo wracałyśmy do równowagi. Ja, jako starsza i z mocnym systemem nerwowym, uporałam się z tym wszystkim w dość niedługim czasie. Znałam jednak i znam szereg koleżanek, które nie its mogły sobie dać z tym w ogóle rady, i którym te długotrwałe wewnętrzne niepokoje bardzo utrudniały życie i prowadziły do szeregu przykrych konfliktów z otoczeniem. W ostatnich paru latach dużo się na ten temat pisało i mówiło. Przeczytałam wiele artykułów krajowych i zagranicznych, wysłuchałam szeregu referatów omawiających sprawy zmiany osobowości i zachwiania równowagi nerwowej u byłych więźniów obozów. Zmiany te tak bardzo odbiegały od wszelkich dotychczasowo spotykanych, że na międzynarodowym zjeździe w Hadze uznano je jako nową jednostkę chorobową pod nazwą: „zespół obozów koncentracyjnych" (Kon-zentrationslager Syndrom). Zatem teraz, po latach wiem, że w ten sam sposób reagowali wszyscy więźniowie obozowi wszystkich narodowości i że można by je właściwie paradoksalnie nazwać normalnym efektem pobytu w obozie. Taka czy inna nomenklatura, takie czy inne nazwanie tego, co się z nami wtedy działo, a co w złagodzonej formie tkwi do dzisiejszego dnia u wielu osób, w niczym nie może zmienić faktu, że w ogóle mogły istnieć takie sytuacje życiowo-bytowe, które pustoszyły w ten sposób systemy nerwowe setek tysięcy ludzi — i że to wszystko działo się w dwudziestym wieku, wieku chlubiącym się rozwojem nauki i kultury. Kończąc te wspomnienia chcę i muszę jednak jeszcze napisać o tym, co tak intensywnie narzuca się moim myślom wracającym czasem do Majdanka. Poza całą skalą negatywnych odczuwań, jak nienawiść, oburzenie, odraza i pogarda, które musiały w nas 186 tam się narodzić, nie zubożałyśmy jednak psychicznie na tyle, aby nie było nas stać na tak wartom uczucia jak przyjaźń i wzajemna serdeczność. Chyba nigdzie ludzie nie poznawali się naw tak dogłębnie jak w obozie i to poznanie niekti-oddalało od siebie zupełnie, a innych jak najfoar. zbliżało. Zbliżenia te z czasem przeradzały się w pi jaźń. Słowo przyjaźń w obozie zawierało w sobie o wi głębszą treść i miało stokroć większy ciężar gai kowy niż w warunkach spokojnego życia na woln* Nędza obozowa codziennie wystawiała ją na ogni próby. Człowiek, który nigdy nie zaznał uczucia dotkliw głodu, chyba nie jest w stanie pojąć, jaką cenę. prznl stawiała jedyna pajdka chleba, którą przyjaciółka dawała bardziej jeszcze od niej wynędzniałej koleż;m ce. Bo przyjaciółka — to ofiarność, opieka, ochr* ostoja w najcięższych sytuacjach, których nie szczęd I obóz! Prawdziwa przyjaźń była bezcennym skarbem nic tylko dlatego, że łagodziła codzienną udrękę obozów bytowania, ale przede wszystkim dlatego, iż przywrą cała wreszcie wiarę w człowieka i jego moralne war tości. Wyrabiałyśmy w sobie celowo oschłość i zaciętość, ale jednak serdeczne odruchy, serdeczne słowa, które były innym potrzebne, nie były nam nigdy obce. I nic obce było szczere, bliskie zżycie się z sobą. Zawarte w obozie związki przyjaźni przetrwały do dziś próbę czasu, tak jak przetrwały próbę tamtych ciężkich lat. Moje majdankowskie przyjaciółki są mi tak samo bliskie i drogie teraz, jak były przed dwudziestu paru laty. Każda z nas jest mocno zaabsorbowana swoją prac;) i swoim życiem osobistym, ale gdy się spotkamy, dzielimy się nadal własnymi kłopotami i radościami, i wiemy dobrze, że obecnie również, tak jak na Majdanku możemy zawsze i niezawodnie liczyć na siebie. Tym akcentem przyjaźni, którą tak bardzo wysoko sobie cenię, chcę zakończyć moje wspomnienia. Bo to jest jedyne dobro, które nam pozostawił Majdanek — nasza wspólna, serdeczna bliskość i nasza wypróbowana przyjaźń. Niewymierne są wartości takiej przyjaźni, tak jak niewymierna jest cena, którą przyszło nam za nią zapłacić.