Irena Jurgielewiczowa Wszystko inaczej Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1993 r. Spotkanie Michał dopchnął tapczan do ściany koło okna i popatrzył uważnie na zwolnioną przestrzeń: regał zmieści się na pewno. A więc?... „A więc przesunę go i koniec — zdecydował. — Jeżeli Leon uzna, że to samowola... tym lepiej. Tym lepiej!” — powtórzył z chłodną zaciętością, czując, że wspomnienie fatalnego wieczoru na nowo zaczyna piec i boleć. Przeszedł do przedpokoju, ujął kant półki u dołu i wolno ciągnął ku sobie. Stęknęła, jakby jej było żal opuszczać zasiedziałe miejsce, ale ustąpiła. Jeden bok odsunięty, potem drugi, na podłodze koło listwy odsłonił się jasny ślad — i biblioteka trzeszcząc we wszystkich spojeniach jedzie naprzód, mija próg. Teraz do tyłu, dosunąć do ściany. Równo?... Równo. „Dobra!” — powiedział sobie, rozglądając się po pokoju. Porządnie to będzie wyglądało: razem ze starą niską półką pod oknem — to już prawdziwa biblioteka, a nie kupa poobdzieranych książek, ciśniętych byle gdzie, jak to nieraz bywa u kolegów. Oczywiście, ułoży się wszystko na nowo, innym systemem. Na najlepszej półce, w pełnym świetle, historia, wydawnictwa geograficzne, podróże, atlasy, biała seria „Naokoło Świata”. A co obok? Chyba wojenne. Są i powieści, trochę kryminałów, podręczniki, sporo także rupieci. Tak czy inaczej, najpierw trzeba wywalić ten kram na podłogę, wyłączyć książki Leona (niedużo tego! Niech sobie z nimi robi, co mu się podoba), a potem systematycznie układać. Pustka w domu ma czasem dobre strony — uśmiechnął się z ironią do samego siebie: można się nie śpieszyć. Można się nie śpieszyć, można postać sobie w słońcu. Michał wyszedł na balkon. Znany widok: maszty i ramiona anten, szare płaszczyzny dachów, powietrze drga nad nimi od gorąca, niebo blade, ani jednej chmurki. Może lepiej pójść dziś na plażę?... Ale z kim? Samemu głupio, z Ignacym bardzo nieciekawie. Gdyby Rączkowie nie wjechali, byłoby inaczej. Michał spojrzał w dół, ku dobrze znanym oknom na parterze. Zamknięte. Zresztą — gdyby nawet były otwarte, cóż z tego? Ani się tam nie pójdzie, ani się żadnego z chłopców nie wywoła czy wygwiżdże. Miły dom u tych Raczków. A babka?... Jakaż była serdeczna! Udawała, że się gniewa, kiedy przychodził, mówiła: „Trzech za mało, tego tylko brakło nam do szczęścia, żeby przyszedł czwarty”, a potem kazała sobie o wszystkim opowiadać, wszystko ją interesowało. I zawsze się tam coś działo, każdy przylatywał ze swoim, opowiadał, naradzali się, kłócili, „młode Rączki” skakały sobie do oczu, ale to nic, awantura mijała, znowu byli razem. Wszyscy razem. Nie to, co u nas... A teraz na ich miejsce wprowadzili się nowi lokatorzy, ustawili meble, mieszkają jakby nigdy nic. Błysk szyby... jedno z tamtych okien otwiera się na całą szerokość, widać rękę, która utwierdza oba haczyki po kolei, za chwilę na parapecie zjawia się książka, kartka papieru, ołówek czy długopis... Michał śledzi to wszystko z niechętną uwagą, odmawia tym obcym prawa, by czuli się tu u siebie. Z Michałowego balkonu nie widać wnętrza parterowego mieszkania, sam tylko jego skrawek. I właśnie na tym skrawku zostaje ustawione krzesełko, a zaraz potem nad książką pochyla się jasna głowa. Dziewczyna. Na czubku ciemienia kokardka z czegoś czarnego, włosy nieporządnie rozsypane na szyi, wąskie, chude ramiona. Treść książki nie zanadto chyba nieznajomą pociąga: wsparła głowę na ręku, w drugiej ręce ołówek, bawi się nim, potem zaczyna kreślić na papierze jakieś znaki, których nie sposób z tej odległości rozpoznać, ale w których łatwo odgadnąć znane wszystkim uczniom świata esy-floresy, rysowane w chwilach nudy i zniechęcenia. Wszystko razem jest tak dziecinne i bezradne, że niechęć Michała słabnie. „Biedna mała — myśli z politowaniem. — Uczyć się podczas wakacji, w taki upał!” Po chwili oczy chłopca znowu kierują się ku górze, ku otwartej przestrzeni nad dachami, w huku motorów przecinają ją właśnie dwa odrzutowce. Znikły, grzmot milknie nagle, jakby zapadł się między domy, z pobliskiego gzymsu słychać niemrawe gruchanie gołębia, poza tym cisza. Cisza i pustka... Michał poczuł przygnębienie, westchnął. „Ach, co tam!... — skarcił w myśli samego siebie. — Nie nowina mi przecież. Lepiej zabrać się do roboty”. Kiedy książki z wyższych półek zaległy stertami podłogę, a te, które należą do Leona, zostały ciśnięte w kąt, czas zabrać się do półki najniższej. Tomy o dużych wymiarach, parę albumów, między nimi: „Warszawa 1939—1945”, przeglądany dziesiątki razy. Michał zdmuchnął kurz z obwoluty, wygładził starannie jej nadszarpnięte brzegi i zamyśliwszy się, trzymał tom na kolanach, nie otwierając. Wiedział, co w nim znajdzie, znał na pamięć zmieniające się z miesiąca na miesiąc obrazy miasta — ale oczywiście i tym razem nie pominie okazji, by je obejrzeć, i jak zawsze zacznie od strony dwudziestej piątej. Kartki rozchyliły się posłusznie, Michał przywarł oczami do fotografii. Ojciec. Podpis nie podaje nazwiska, nie może to być jednak nikt inny; ojciec jest tu młodszy i szczuplejszy niż na zdjęciu schowanym na dnie szuflady, ma na sobie mundur, na głowie hełm, ale podobieństwo jest zbyt wyraźne, żeby można było się mylić. Idzie zrujnowaną ulicą na czele małego patrolu, cegły jak tatrzańskie piargi zalegają chodniki i pół jezdni, z dala kłęby dymu. Odwrócił stronicę, potem jeszcze kilka. Żołnierze, pożary, ewakuacja szpitala pod bombami. Było tak, a teraz jest zupełnie zwyczajnie, jakby nigdy nic... domy, bloki, kina, teatry, ulice pełne ruchu, ludzie się śpieszą, żyją sobie, o tamtym zapomnieli. I tak jest nie tylko u nas, tak jest wszędzie. Jak to zrozumieć? Życie jest dziwne: tyle okropnych rzeczy i tyle wspaniałych, jedno osobno od drugiego. Czy tak powinno być? Z życia powinna układać się całość — a nie układa się, widoczne są tylko części, cząstki, o wielu z nich Michał ma zdanie wyrobione, ale reszta?... Gdyby można było o tym mówić z kimś, kto przeżył tamto, dawne, a równocześnie rozumie to, co nowe!... Ojciec rozumiałby na pewno. Ach, w ogóle! Gdyby ojciec żył, nigdy nie byłoby się samemu. Zgrzyt klucza w zamku... Michał zamknął książkę z pośpiechem, jakby to nie był druk, ale pełen tajemnic pamiętnik, i wsunął ją pod atlasy i albumy. Leon! Po kiego licha przychodzi do domu o tej porze? „Spokojnie!” — przykazał sobie. Nie należy okazywać uczuć, powinno być tak jak zawsze. Trwając na miejscu, jakby zjawienie się Leona wcale mu nie przeszkadzało, zaczął wyciągać z półek ostatnie książki i z hałasem rzucać je na ziemię. — Co to ma znaczyć? Michał uniósł głowę i nie odpowiadając spojrzał na Leona z udanym zdziwieniem. — Pytam, co to ma znaczyć? — usłyszał jeszcze raz. — Co ty robisz? — Chyba widać, co robię. — Jakim... jakim prawem zabrałeś regał z przedpokoju? — mówi Leon z lekkim jąkaniem się, jak zawsze, kiedy jest zdenerwowany. — Nie należy do ciebie! I są tu nie tylko twoje książki, moje także. — Odłożyłem je. — A cóż ja mam z nimi zrobić? Michał nie ma zamiaru udzielić odpowiedzi na to pytanie. — Chyba można było zapytać? — ciągnie Leon. — A ty nic, ty uważasz, że wszystko w porządku. — Tak. Uważam, że wszystko w porządku — i na dowód, że Leon zrobiłby najlepiej, gdyby poszedł do siebie, Michał zabiera się do roboty z powrotem. Cisza, Leon tkwi w progu, jak przedtem. — ...Michale? — Co? — Powiedz, dlaczego ty tak?... Czy naprawdę nie możemy się jakoś po ludzku porozumieć? — Słowa Leona brzmią inaczej niż przed chwilą, jest w nich skarga czy prośba... Michał zauważył ten ton, nie wzbudza on jednak echa w jego sercu. Mówi zimno: — Rozmowa z „nieodpowiedzialnym smarkaczem” nie sprawiłaby ci chyba przyjemności. — Mój drogi, zachowałeś się wtedy w taki sposób, że... — Jeżeli zaczniesz na nowo, to zaraz wychodzę. Wychodzę i nie wiem, kiedy wrócę. — Ależ, Michale! — Uprzedziłem cię, to wszystko. — Przecież to ty zacząłeś, nie ja. — W porządku — ucina Michał, myśląc z politowaniem, że w gruncie rzeczy Leon trochę się go boi. Tamten stoi niezdecydowany i najwidoczniej nie wiedząc, jak zakończyć tę wymianę zdań, oświadcza, że boli go głowa i że zrobi sobie herbaty. Po chwili jest z powrotem. — Nie ma herbaty! „No to co?” — nasuwa się odruchowo odpowiedź. Ale byłoby to odstępstwo od normalnych domowych obyczajów, lepiej zachować przyjęte formy niż narażać się na komentarze, na dociekania, „dlaczego jesteś taki”, i próby „porozumienia się po ludzku”. — Powinna być w pudełku na półce. — Nie ma. Patrzyłem. Wiadomo, do czego zmierzają te słowa... Nic wielkiego zresztą — zejść do spółdzielni, właściwie to nawet przyjemnie poruszać nogami. Leon musi jednak poprosić. — Michał?... — Co? — Skocz do sklepu, dobrze? Michał wstaje z wolna, z jawnie niezadowolonym wyrazem twarzy. — Daj pieniądze. — To może od razu kupisz chleba i masła? — pyta Leon z ożywieniem. — Mielibyśmy na kolację... Pojednawczy ton, liczba mnoga, mająca oznaczać domową harmonię Nic mu to nie pomoże — zacina się Michał. — Nic a nic!” Znalazłszy się na rozpalonym chodniku dziedzińca, uświadomił sobie nagle, że niedługo powinien nadejść listonosz., Nadzieja, którą sam wielekroć uznał za bezsensowną, budzi się w nim na nowo. — Rzeki Europy zachodniej ze względu na silne rozczłonkowanie lądu i bogactwo ukształtowania powierzchni są nieduże ale mają liczne dopływy. Dzięki temu, że wypływają przeważnie z gór, gdzie opady są obfite, rzeki te niosą duże ilości wody... — odczytuje półgłosem Maja. — Niosą duże ilości wody — powtarza czując, że znowu ogarnia ją rozproszenie. Tym razem nie płynie ono z zewnątrz, z widoku za oknem, gadaniny radia u sąsiadów, jego źródło zdaje się pulsować w samej książkowej formule. Dlaczego? Lepiej się nie zastanawiać, nie gubić wątku. — Rzeki biorące początek w wysokich górach — przymusza się do uwagi — mają wysoki poziom wody w okresach letnich... Myśl urywa się nagle, nudne podręcznikowe słowa przemieniają się w zapach, dźwięk i dotknięcie. Pod stopami trawa, najzieleńsza, najmiększa, jaka w ogóle może być, pod dłonią poręczna krzywizna wierzbowego pnia. Pochylić się lekko, rozgarnąć krzaki i już widać wodę. Piaszczyste dno pocętkowane słońcem, u przeciwległego brzegu czarne korzenie drzew i belka zerwanego kiedyś mostka, drobniutkie fale opływają ją z cichym bulgotaniem. I już go nie słychać: idzie się teraz płytką rzeczułką pod prąd, z szumem rozpryskując krople, wędruje się z jednej podwodnej ławicy na drugą, daleko, aż do zakrętu, do „pływalni”, gdzie jest głęboko i gdzie można skoczyć z wysokiego brzegu w bystry nurt. Potem wraca się miedzą, po obu stronach żyto, a nad żytem niebo. Tam jest lato. Atu?... No cóż, nie można narzekać — przepływa przez głowę ironiczna myśl. Tutaj także świeci słońce i rośnie wierzba. Ładniejsza nawet niż tamta. Stoi na środku podwórza nad dwiema pustymi ławkami i piaskownicą, w której dzieci prawie nigdy się nie bawią. Są i inne drzewa, owszem: koło śmietnika stary kasztan, ale go z okna nie widać, a wzdłuż domu rząd chudych lipek, każda przywiązana do palika, cienia pod nimi ani śladu. I od krańca do krańca rozległego dziedzińca — ani żywej duszy. Nie do wiary, żeby między czterema blokami domów mogło być tak pusto! Pod wieczór trochę się zmieni, oczywiście zaczną się śmiechy i krzyki nieznanych, hałaśliwych wyrostków, znikających rankiem nie wiadomo gdzie, pokażą się też dorośli. Nikogo wśród nich, do kogo można by się odezwać, o kim by się wiedziało, co robi, kim jest. Jedyny wyjątek: gospodarz osiedla. Mało, można powiedzieć. Właśnie się pokazał. Ogarnia wzrokiem nasłonecznione chodniki, rozmyśla nad czymś i wreszcie zabiera się do zamiatania. Maja śledzi, jak krótkie poruszenia miotłą przerzucają na szuflę niedopałki i pokurczone, szare liście (tu, w Warszawie, już opadają, tam, na wsi, na pewno są świeże i zielone)... O, jakiś starszy pan wychylił się z parterowego okna, mówi coś do dozorcy, ten mu odpowiada, po chwili zbliża się ku nim młody chłopak. Minie ich? Nie, zatrzymał się, pewno chce o coś zapytać. Rozmowa na chodniku odbywa się teraz w trójkę, nie wygląda na to, by przybyszowi chodziło o informację, jest jakby o coś zły, a w każdym razie poruszony. Oczy Mai odnotowują ciemną opaleniznę twarzy, dużo włosów nad czołem, niebieską koszulkę polo, otwartą pod szyją, wzruszenie ramion, którym zdaje się podsumowywać opinię o tym, co usłyszał. Ile może mieć lat? Więcej niż ona, na pewno. Piętnaście? Szesnaście? I chyba jest uczniem, wygląda na to. Głupie rozważania!... Tyle jej z tego przyjdzie, co z obserwacji, w jaki sposób zmiata się śmieci na szuflę. Nie zna tego chłopca i nie pozna. Czy jakiegokolwiek chłopaka można poznać naprawdę? Wiedzieć, co taki myśli i czuje, co się kryje za jego zewnętrznym zachowaniem, za jego słowami? Te słowa są przeważnie szorstkie albo kpiące, albo po prostu głupie. A czasem znów inaczej: wydają się jakby nie dokończone, zawierają ukrytą intencję, którą powinno się odgadnąć, a to jest właściwie niemożliwe... Nie dla wszystkich. Na przykład dla Joli to jest nie tylko możliwe, ale łatwe, już w pół zdania wie, o co takiemu chodzi, czasem wystarczy jedno słówko, nawet mruknięcie, a ona już na nie odpowiada, śmieje się lub złości, zgadza albo nie — ale zawsze wie, zawsze rozumie... I nawet jeśli się pokłócą, ta kłótnia ich wiąże, nie rozdziela. „Wytłumacz mi to!” — zabrzmiały w uszach Mai jej własne słowa, wypowiedziane w drodze do szkoły, wczesną wiosną. „Dziecinna jesteś — roześmiała się Jola. — Ale nic, wyrobisz się przy mnie” — i zaraz opowiedziała o dwóch swoich ostatnich sukcesach, wysnuwając z tych przykładów mnóstwo wskazówek. Razem wzięte tworzyły prawdziwą „teorię postępowania” i Maję, choć sama przecież domagała się „wytłumaczenia”, dziwnie to jakoś zraziło. Dlaczego? Trudno było zdać sobie z tego sprawę — i wtedy, i jeszcze teraz. Być lubianą, taką, do której ludzkie oczy (i oczy chłopców, rzecz jasna) zwracają się z błyskiem zainteresowania, tak... tego by się pragnęło — bardzo, och, jak bardzo! Ale osiągać to przy pomocy „sposobów”? Powodzenie powinno przychodzić samo z siebie, powinno być czymś takim, jak dar... Dar losu. No tak... a jeżeli los się ociąga albo w ogóle tego daru poskąpi?... Co wtedy? Maja westchnęła, nie rozwiąże tego ciężkiego problemu, nie potrafi. A zresztą, czy na razie miałoby to jakieś znaczenie? Żadnego. Jest sama, sama jak palec, nie ma na kim „sposobów” próbować, choćby nawet i chciała. Co innego w Sopocie! W Sopocie byłaby po temu okazja. Joli nigdy nie brakuje towarzystwa, no i jest tam przecież Staszek, ale cóż, do Sopotu się nie pojedzie, nie r wolno. „Nie wolno!” — powtórzyła w myśli z rozgoryczeniem. Tym razem rozmowa na chodniku skończyła się, znowu kompletna pustka. Trzeba się zabrać do nauki. Trzeba... tylko że to tak ciężko, tak nudno! Może — gdyby nie jątrzące poczucie krzywdy, które się w sobie czuje, i niemądre myśli, które ciągle się przyplątują — byłoby trochę łatwiej. Jak zrobić, żeby się nie przyplątywały? „Nie umiem tego” — myśli Maja w zgnębieniu i zamiast powrócić do rozdziału o „Wodach lądowych Europy” przegląda spis rzeczy, a potem cały podręcznik od początku do końca. Nieliczne tytuły i ilustracje budzą echa szkolnych lekcji, wiele jest jednak takich, o których wie się coś „mniej więcej”, a i to „mniej więcej” jest niepewne. Dwieście czterdzieści kartek po odliczeniu tych dwudziestu ośmiu z trudem przeczytanych w ciągu trzech dni!... Jak dać temu radę? Maja czuje taką bezsilność wobec ogromu swego zadania, jakby była mrówką, która ma osiągnąć szczyt góry. No tak... ale jeśli się tego zadania nie wykona?... Książka znowu zostaje więc otwarta na dwudziestej ósmej stronie, zaczyna się czytanie. Przez jakiś czas idzie nieźle, przezwyciężenie siebie sprawia nawet pewną przyjemność. Napięcie uwagi trwa, a kiedy po kilkunastu minutach z wolna opada i wzrok coraz częściej odrywa się od tekstu, na horyzoncie pojawia się ktoś nowy. Listonosz. O, jak przyjemnie!... Można z czystym sumieniem przerwać naukę, to nie jest lekkomyślność, to obowiązek: ma się do wykonania domowe polecenie. Na razie listonosz jeszcze daleko, krąży po drugiej stronie podwórza, znikając co chwila w głębi klatek schodowych. Zgrzany, na plecach ciemna plama potu, ramię, na którym przewiesił torbę, przegięte w dół. Gazety, książki, różne drobne druki, zawiadomienia... i listy. Właściwie to bardzo dziwna rzecz taka torba: ładunek możliwości i niespodzianek, nikt nie wie, co naprawdę w sobie zawiera. Większość listów nieciekawa, to jasne: rodzina, która mieszka poza Warszawą, pisze, jak się miewa i jak się jej powodzi, albo ktoś wyjechał na wczasy i oznajmia, że jest deszcz albo że jest pogoda i że przesyła pozdrowienia. Bywają jednak i inne listy, muszą być. Otwiera się kopertę, niczego ważnego się nie spodziewając, atu nagle wiadomość... i życie się odmienia. Na przykład, że jest ktoś, kto ją, Maję, wyróżnił spośród wielu innych i bardzo, bardzo, bardzo polubił... Dobrze byłoby dostać taki list!... Tylko że na całym świecie nie ma nikogo, kto by go napisał. Kiedy postać listonosza ukazuje się tuż przed oknem, Maja odsuwa krzesło od parapetu i wychodzi na schody. — Proszę pana. — No? — spytał niechętnie. — Nasza skrzynka była wczoraj otwarta, ojciec prosił, żeby panu powiedzieć. Mieszkamy tu na parterze, mieszkania sto dziewięć. Nie zareagował, otworzył właśnie zamek szafki i odchyliwszy ją zabierał się do wkładania przesyłek w blaszane przegródki. Zreumatyzowane palce z trudem wydobywały koperty spod paczek z książkami i Mai przykro było na to patrzeć. — Proszę mi dać — odezwała się nieśmiało, wyciągając rękę. — Co takiego? — Książki. Potrzymam. — Poradzę sobie — odtrącił nieprzyjaźnie jej propozycję, po czym jednak spojrzał na nią zza okularów i dodał miękcej: — Człowiek musi sobie radzić z robotą, inaczej nie idzie. Mieszka nie sto dziewięć?... A nazwisko? Chyba będzie Płońska? — Tak... to znaczy Płońscy, moi rodzice. — Zgadza się nam jak w zegarku — westchnął. Maja spojrzała uważnie, nie wiedząc, co miał na myśli. — Człowiek nic nie winien, ze skóry wyłazi, żeby wszystko było akuratnie, a teraz znowu będzie na niego. — Ja przecież nie mam żadnej pretensji — rzekła łagodząco. — Pewno nawet w tej skrzynce nic nie było, tylko że... — Było — przerwał. — Pocztówka, widoczek Balatonu, zapamiętałem, bo mi się upuściła na ziemię („Do mamy, od panny Heleny” — pomyślała bez zainteresowania Maja). Jakby nic nie było, po co by mieli otwierać? Oni się dobrze przyglądają, gdzie sięgnąć. — Jacy oni? — A ja wiem?... Już raz tak było, dwa lata temu, chłopak, jedenaście lat. Gdzie do kogo zagraniczny list, zaraz skrzynka otwarta, i spokój. — Może to znowu on? — Ale!... Wyprowadził się na Mokotów, dawno. Nowy filatelista się znalazł. — Myśli pan, że to chodzi o znaczki? — A niby o co? W górze schodów rozległo się trzaśniecie drzwiami, ktoś biegł z hałasem w dół. — Proszę pana! — dało się słyszeć. — Niech pan poczeka! Chłopiec w niebieskiej koszulce. Czyżby mieszkał tutaj? Ucieszyła się, on zaś przeskoczył kilka ostatnich stopni z takim impetem, że gdyby się nie cofnęła, byłby ją potrącił. — Czy pan wie? — zwrócił się do listonosza. — Wczoraj z dwóch skrzynek na dwunastej klatce ukradli listy. Dozorca mówił. — Nowiny nie powiedział. Na tej klatce też wzięli. — Właśnie z naszej skrzynki — wtrąciła Maja, pragnąc zaznaczyć, że ona jest tu także. Chłopak nie zareagował na to wystąpienie. — Więc co teraz będzie? — pytał nie odrywając wzroku od listonosza. — Co pan ma zamiar zrobić? — A co ja mogę? Mam ganiać po klatkach, łapać złodzieja? — Nie, nie — odezwała się szybko Maja, zauważywszy, że stary poczerwieniał z irytacji. — Nikt tak przecież nie myśli... — Poczta odpowiada za dostarczenie korespondencji do adresata — rzekł sucho chłopiec. — Więc jednak powinien pan coś zrobić. Listonosz spojrzał na niego spode łba. — Co „powinienem”, to zrobię, nie bój się. Zamelduję, jak i co, owszem. Tyle to da, co nic — i zamknąwszy z trzaskiem szafkę, skierował się ku drzwiom. Na schodach zaległa cisza. — Noto nas załatwił — mruknął chłopak. Maja doznała wrażenia, że powiedział to do siebie, nie do niej. — Jest zły, bo to dla niego duża nieprzyjemność — rzekła niepewnie. — Dla niego? — Ludzie się denerwują, pytają... — Większa nieprzyjemność dla tych, którzy nie dostaną swoich listów. — Już ci jakiś zginął? — Nie. — Ale pewno czekasz? — Co? Nie słuchał jej, myślał o czymś. — ...Pewno się jakiegoś listu spodziewasz — wyjaśniła dokładniej swoje pytanie. — Nie spodziewam się. I to nie ma nic do rzeczy, po prostu nie uznaję takiego bałaganu. Maję zdziwiła kategoryczność tych słów. Chciała coś o tym powiedzieć, ale tamten odwrócił głowę w stronę schodów, zaraz odejdzie... Spytała szybko: — Mieszkasz tutaj? Na tej klatce? — Uhm. Teraz on z kolei powinien zadać pytanie, zainteresować się, Skąd się tu wzięła, ale że milczał, powiadomiła go, że co do niej, to jest tu niedawno, sprowadziła się w końcu czerwca i zaraz potem wyjechała, a teraz... Urwała, nie było sensu mówić dalej, jej słowa wcale do niego nie docierały. — No to cześć — mruknął. — Cześć. Jak pusto w mieszkaniu! Jeszcze bardziej pusto niż przed chwilą. Widne, czyste pokoje — i co z tego? Tam, na dawnym miejscu, było się wśród swoich, coraz ktoś wpadał, Jola pokrzykiwała przez okno, znało się całą młodzież, wszystkie dzieci, wszystkie psy. Wystarczyło wyjść na pięć minut i już się spotykało znajomych. A tu? „Ten chłopiec nawet na mnie nie spojrzał” — stwierdziła ponuro. A rozmowa?... Rozmawiałby tak samo z jakimkolwiek nieznanym lokatorem. Nie obeszło go ani trochę, że są sąsiadami, nie zdziwił się, że się spotkali dopiero dzisiaj. „No to cześć” — powiedział. Cześć... i każdy w swoją drogę. Jak spotkają się znowu, minie ją bez słowa. Dobra wola, która dopiero co pozwoliła przebrnąć przez kilka stron podręcznika, rozwiała się bez śladu. „Jestem do niczego, do niczego w ogóle” — myśli Maja ponuro, jakby niepowodzenie z obcym chłopakiem przekreślało jej szansę nauczenia się nienawistnej geografii. Nie usiłuje czytać, opiera łokcie o książkę i trwa tak nieruchomo, zapatrzona w obcy i pusty dziedziniec. — No, już jestem — obwieściła wesoło matka, zatrzaskując za sobą drzwi. Pokój natychmiast wypełnił się jej działaniem, na stole spoczęły zakupy, krzywo wisząca serweta zostaje poprawiona, wilgotność ziemi w doniczce sprawdzona palcem, źle ustawione krzesło — popchnięte ku ścianie. — Ach, jak przyjemnie znaleźć się w domu! Mama w humorze, jak zwykle. Dawniej potrzebny, jak powietrze do oddychania, od jakiegoś czasu budzi w Mai opór. Po co udawać, że wszystko w porządku, że w rodzinie panuje zgoda? Jest inaczej, mama to wie. — Dużo miałam dziś gwałtu i krzątaniny — relacjonuje pogodnie matka, nie reagując na znaczące milczenie córki. — Ale jak sobie pomyślałam, że za parę godzin będę w tych czystych ścianach, wszystko wydało mi się od razu nieważne! Trudno się tylko przyzwyczaić, że nie ma Gośki. Smutno bez niej, prawda? Ileż to razy w ciągu ostatnich samotnych dni Maja pragnęła mieć Gosię koło siebie, poprowadzić ją na spacer, czuć jej małą rękę w swojej, gderać na nią, bawić się z nią! Żal do mamy jest jednak zbyt dotkliwy, by można było w czymkolwiek się z nią zgodzić. — Przynajmniej w domu jest trochę spokoju. — Ech, ty przekoro!... — śmieje się beztrosko matka i mijając córkę ogarnia ją lekko ramieniem. Maja sztywnieje. Ten uścisk krępuje ją, odwołuje się do czegoś, czego w tej chwili w niej nie ma. Nie odtrąca go, tego mamie zrobić nie można, ale ulegając mu, czuje się jak oszust. „Słowa nic nie znaczą — zdaje się mówić gest matki. — Najważniejsze, że jesteśmy razem i że się rozumiemy”. „Wcale się nie rozumiemy, wcale!” — myśli smutno Maja. — Wiesz co, Majeczko?... — w głosie mamy pogodna zachęta. Czy nic nie zauważyła? A może po prostu, jak zwykle, chce rozładować konflikt bezboleśnie, okazując dobrze Mai znaną, zniewalającą ufność? Nie jest łatwo oprzeć się temu nastrojowi, tym razem Maja nie chce mu jednak ulec i czeka niechętnie dalszego ciągu. — Zabierzemy się raz-dwa i wyniesiemy walizki do piwnicy, niepotrzebnie zajmują miejsce, wszystko przecież wypakowane. — Ja się teraz uczę. — To będzie jedna chwila. — Ojciec powinien je wynieść. To jest robota dla mężczyzny. — Coś ty?... — śmieje się mama — Przecież puste! Tatko się ucieszy, że w domu już porządek. Argument źle jest dobrany, Maja nie czuje skłonności, by sprawiać ojcu przyjemność. Nie mówi nic, tkwi sztywno na swoim krześle pod oknem. — Majka! — Co? — Ach, nic, głupstwo — ton mamy odrobinę zmieniony, chłodniejszy. — Ucz się, sama się zajmę walizkami, nic wielkiego. Maja wstaje, zwyciężona, chwyta porywczo dwie największe walizy i unikając wzroku matki, kieruje się ku drzwiom. — Poczekaj, wezmę klucze. Zejście do piwnicy odbywa się bez jednego słowa, ale kiedy są w mieszkaniu z powrotem, mama pyta lekko: — Cóż to za zły humorek? Miałaś jakąś przykrość? — Nie. — Rozumiem: po prostu wstałaś dziś lewą nogą. — Mamo! — No co? Cóż takiego? — Nic...— załamuje się Maja, pełna żalu, że musi upominać się o siebie. Nie przyzwyczaiła się do tego, nie umie! — Widzę przecież, że coś ci leży na sercu. — Takie słońce, taki upał!... Wszyscy są na wczasach, nad morzem, w górach, a ja... Cisza, mama wydaje się zaskoczona. — Niezupełnie wszyscy — odpowiada po małej chwili. — Na przykład my z ojcem w tym roku nie wybieramy się nigdzie. Wiesz, dlaczego. — Wiem, ale... ale gdybym pojechała do Joli, to kosztował by was tylko bilet... Mamo! — Córeczko, czy to warto się tak rozżalać? Cały lipiec byłaś na wsi, a sierpień też nie będzie zły, pomyślimy, jak go uprzyjemnić, nie bój się. Mieszkanie już urządzone, jestem trochę wolniejsza, wyskoczymy sobie coraz do kina, na lody... I wiesz co? Namówimy tatkę i w niedzielę zrobimy wycieczkę statkiem. Chcesz? A jak nie, to autobusem nad Zalew, co będziesz wolała. No?... Podnieś łepek, podnieś, spojrzyj na mnie... Maja stoi jednak nadal z pochyloną głową, z oczami wbitymi w podłogę. Nie budzi w niej oddźwięku to, co usłyszała. „Mama jest dobra — myśli w rozżaleniu, nie wiedząc, czy bardziej żal jej siebie, czy matki, która tak źle trafia ze swoimi projektami. — Chciałaby mnie pocieszyć, zrobić przyjemność... ale przecież ja chcę czegoś innego, innego!” Ach, gdyby można było wytłumaczyć, jak to z nią jest, jakie to nowe myśli budzą się w głowie, nowe uczucia, nowe potrzeby!... Ale to się wytłumaczyć nie daje, trzeba by użyć innych słów niż dotychczas, nie dziecinnych już, te inne słowa nie padały jeszcze w rozmowach z mamą... i wstyd jakoś... — Wcale mnie nie rozumiesz — mówi Maja cicho. Na nic innego się nie zdobędzie, nie ma na to rady! — No, no... może ci się tylko tak zdaje? — łagodzi matka i znowu obejmuje córkę ramieniem. Maja czuje gwałtowną chęć, żeby przywrzeć do tego ramienia i rozpłakać się z całego serca, jak dawniej, kiedy wszystkie domowe nieporozumienia kończyły się w ten sposób. Coś jej jednak przeszkadza, jakieś nie znane dawniej poczucie, że nie wolno jej ulec i być znowu dzieckiem — skoro nim nie jest. Wiedząc, że sprawia matce przykrość, wysuwa się jej z ramion i nic nie mówiąc, wraca na swoje miejsce pod oknem. Po jakimś czasie zjawia się w domu ojciec, zaczyna się normalny rytuał przywitania, mycia rąk, pytań o naukę, o domowe sprawy. Maja odpowiada monosylabami, informując ojca o rozmowie z listonoszem, potem na polecenie matki zaczyna nakrywać do stołu; i idzie do kuchni po talerze. „Ten chłopiec... — przypomina jej się nagle. — Ten chłopiec powiedział, że żadnego listu się nie spodziewa, że upomina się tylko dla porządku... To nie była prawda. On czeka na list, na list, który jest dla niego bardzo ważny”. I nie wiadomo dlaczego, Maja doznaje nagle uczucia, że ten fakt jeszcze bardziej ogranicza jej niewielkie życiowe szansę. Niebo było jasne, ale na ulicy zapalały się już pierwsze latarnie, kiedy Michał wracał z kina do domu. Treść błahego filmu niedługo trzymała się w pamięci, myśli wracały do spraw powszednich. Jeżeli Leon, jak zwykle wieczorami, tkwi w domu, to dalsze porządkowanie książek odłoży się do jutra. Po co narażać się na komentarze i „zbawienne rady”, Leon na pewno by się od nich nie wstrzymał, ujawnił przecież wyraźnie, że zmierza do zgody. Michał nie ma ochoty tego nastroju podtrzymywać, zamknie się od razu w swoim pokoju i będzie czytał. Jeszcze tylko zakręt, mała uliczka i już dom. Michał zwalnia kroku, nieśpieszno mu teraz do tego domu. A przedtem? Przedtem też rzadko kiedy mu się do domu śpieszyło. Westchnął z cicha, popatrzył na mierzchnące niebo, na rozjaśnione od środka szyby mieszkań, sklepów, narożnego kiosku. Przed kioskiem wśród paru kupujących drobna sylwetka, w której jest coś znajomego. Zbliżył się i rozpoznawszy „dziewczynę z kokardką”, poczuł niechęć, tak samo jak wtedy na schodach, kiedy zbiegł do listonosza. Chciał pomówić z nim bez świadków (co to kogo obchodzi, czy on czeka na list, czy nie?), a ta sterczała cały czas przy skrzynkach i nawet wmieszała się do rozmowy. Cofnął się za drzewo, mogliby się zetknąć, kiedy dziewczyna zawróci, a nie miał na to ochoty. Kolejka posuwała się powoli, zorientował się, że może iść do siebie bez obawy spotkania — nie odchodził jednak. Dziewczyna przesunęła się tymczasem do okienka i roztrzepane jasne włosy zalśniły łagodnie w świetle lampy. Mała ręka wyciągnęła się i podała pieniądze nieśmiałym, dziecinnym gestem, który wydał się patrzącemu miły i wywołał z pamięci oglądany z balkonu obraz parterowego okna, pochyloną głowę i małą dłoń, kreślącą bezradnie nieczytelne znaki. Ostatecznie... cóż ona winna, że znalazła się wtedy na schodach? Wyszedł zza drzewa i stanął za plecami dziewczyny. Sprzedawca podawał jej paczkę „giewontów”. — Dobry wieczór — odezwał się niegłośno. Wzdrygnęła się, przestraszona, i szybko spojrzała za siebie. — Mam nadzieję, że to nie dla ciebie, te papierosy — powiedział, uśmiechając się. — Dla ojca! — wytłumaczyła naiwnie. — Idziesz do domu? — Tak. Szli obok siebie. Michał, prawie o głowę wyższy od swej towarzyszki, podpatrywał ją dyskretnie. Drobna, szczupła. Maszeruje równym kroczkiem, „niesie” paczkę papierosów, zaciskając ją w ręku, jak dziecko. A przy tym wyraz twarzy poważny, skupiony, sądzi zapewne, że w ten sposób doda sobie dorosłości. „To nie dziewczyna, to dziewczynka” — formułuje swoje wrażenia Michał. Nie oznacza to rozczarowania, ta dziecinność nowej znajomej budzi w nim ciepłe uczucie, które zdaje się wiązać z jakimś innym, głęboko ukrytym, o którym prawie się nie wie, ale które istnieje i czasem daje o sobie znać. Siostra... Gdyby miał siostrę!... Taką właśnie jak ta, nie starszą od niego, broń Boże, właśnie młodszą. Wyobraźnia, nagle poruszona, zaczyna działać, przedstawia obrazy domowego życia, w którym on, Michał, jest komuś niezbędnie potrzebny. Trzeba by się tą małą opiekować, „któż by się nią opiekował, jeśli nie ja?” Radziłby sobie doskonale, nie ma strachu, ta jego siostra byłaby zresztą inna niż większość dziewcząt, nie pozwoliłby, żeby była taka, jak tamte. Rozumieliby się doskonale, przebywaliby dużo razem, w domu byłoby przyjemnie i może wtedy nawet mama... Och, co za głupstwa!... Zreflektował się, zauważywszy, że dziewczynka spogląda niepewnie w jego stronę. — Trochę się teraz wieczorem ochłodziło — powiedziała jak na wizycie. Zrozumiał, że milczenie jej ciążyło i chciała je przerwać w jakikolwiek sposób. Uśmiechnął się mimo woli. — Nie musimy rozmawiać o pogodzie. — Oczywiście, że nie. — W której jesteś klasie? — W ósmej... To znaczy... — Co? — Nie, nic. — Nie masz w tym względzie pewności? — zażartował. Nie odpowiedziała, Michał wyczuł, że jego słowa zrobiły jej przykrość. — Pewno poprawka — rzekł poważnie. — Nie martw się, to się zdarza. — Ano tak — westchnęła. — A ty? — Co ja? — No... w której jesteś klasie? — Trochę wyżej niż ty. — W dziewiątej? — W dziesiątej. — Właściwie to tak właśnie sobie myślałam. — Myślałaś o mnie? — Michał bardzo się zdziwił. — Nie, nie... — zaprzeczyła szybko. — Tylko o tym, ile możesz mieć lat. — Ty pewno masz trzynaście? — Czternaście. — Skończone? — Oczywiście! Michał roześmiał się. Tak zabawnie to powiedziała! — Wiesz... — zaczął, mając zamiar powiedzieć jej o swojej obserwacji z balkonu, i urwał nagle. Nie, na razie nie trzeba się z tym zdradzać, mogłoby to wypaść jakoś głupio. — Z czego ta poprawka? — Z geografii. Idiotyczne, prawda? — spytała ze zgnębieniem. — Żeby jeszcze jakiś trudny przedmiot, matematyka, chemia... — Geografia jest łatwa tylko z pozoru, trzeba się uczyć bardzo systematycznie, żeby wszystko opanować. Jeżeli nauczyciel jest wymagający... — Nasz jest bardzo wymagający! Zauważył żarliwość, z jaką tę opinię wyraziła, i uśmiechnął się do siebie. „Wstydzi się tej poprawki — pomyślał. — Ciekawe, dlaczego jej tak nie poszło. Leniwa? Niezdolna? A może po prostu nie umie się uczyć?... Bywa tak”. Tymczasem weszli na dziedziniec i zbliżali się do siedemnastej klatki, za chwilę „noto cześć”, i koniec. Nie, nie chciał, żeby się tak urwało, było mu żal tej nieśmiałej dziewczynki. — Masz atlas? — Atlas?... Nie. — Ja mam. Bez atlasu niewygodnie uczyć się geografii, w podręczniku brakuje wielu map. A może chcesz notatki? Mój zeszyt jest dosyć porządny. — Przechowujesz notatki z siódmej klasy? — zdziwiła się. — Po co ci to? — Taka rzecz zawsze może się przydać. Mogę ci je pożyczyć. — Dziękuję. — No to poszukam ich jeszcze dziś i jutro ci przyniosę. Dobrze? — Dobrze... Odpowiedź była jednoznaczna, towarzyszył jej jednak jakiś spłoszony uśmiech. Michał spojrzał na dziewczynkę uważnie. — A może nie chcesz? Powiedz szczerze. — Stali już na parterze pod dobrze Michałowi znanymi drzwiami. — Chcę — odrzekła, tym razem zdecydowanie. — No to cześć. Przyjdę o jedenastej. Będziesz w domu? — Tak. Cześć. — Czekaj — zatrzymał ją jeszcze. — Nazywam się Michał. Michał Zagórny. A ty? — Płońska... Maja. — Dobra. Bywaj. Kiedy Maja znikła, przyszło mu na myśl, że następny dzień zapowiada się nieco lepiej niż inne: porządkowanie książek, rozmowa z tą małą... Szkoda jednak, że nie ma Raczków, bardzo szkoda. Michał ma plan „Za piętnaście jedenasta” — stwierdziła Maja. Nie było już nic do roboty, przysiadła więc i rozejrzała się wokoło. Wszystko gotowe: kurze wytarte, podłoga błyszczy, bukiet z wielkich ogrodowych słoneczników, wielokrotnie poprawiany, osiągnął maksymalną doskonałość. Ale meble! Meble nie poddały się przygotowaniom w najmniejszym stopniu, zdawały się nic o nich nie wiedzieć. Co Michał pomyśli, co w ogóle można o takim wnętrzu pomyśleć? Wyobraźnia poddawała ponurą odpowiedź na to pytanie. Gdyby chociaż było ciemno! Zapaliłoby się lampę z kolorowym abażurem, po kątach panowałby półmrok i wiele niepotrzebnych szczegółów uszłoby uwagi gościa. A tu jak na złość słońce świeci na posadzce jaskrawą plamą i wydobywa na jaw wszystko co najbrzydsze: zniszczone krzesła, paskudną etażerkę (ani jedna noga nie trzyma pionu), pocerowaną narzutę tapczanu, nie mówiąc już o sfalowanej powierzchni materaca. Tapczan najgorszy ze wszystkiego — westchnęła przyjrzawszy się jeszcze raz. A gdyby wyrównać go Jaśkiem? Pobiegła do drugiego pokoju, rozgrzebała posłanie matki, jasiek oczywiście na samym spodzie, jak zawsze, kiedy się czegoś szuka w pośpiechu. Ułożyła poduszeczkę w najgłębszej zapadlinie, przyklepała, przykryła narzutą i odszedłszy dwa kroki, sprawdzała, jak wypadło. Źle! Wyszarpnęła jasiek i odniosła go z powrotem. Musi być, jak jest — trudno. „Wytchniemy trochę po przeprowadzce i na przyszły rok kupimy coś nowego, może biureczko dla Majki?” — powiedziała parę dni temu mama; zabrzmiało to pogodnie, jakby „na przyszły rok” znaczyło tyle co „jutro”. Zresztą „jutro” także jest za późno, jeżeli ważne jest dziś. A dziś zamiast biureczka jest pospolity stolik, a nad nim goła ściana. Jak w urzędzie albo w internacie. Zbierało się cały okrągły rok reprodukcje, pocztówki, okładki, fotografie piosenkarzy i aktorów, etykiety, pudełka — wyżebrywało się, zamieniało... A potem jedno zdanie ojca: „Nie można niszczyć świeżej ściany dla głupstw”, i koniec, załatwione. „Głupstwa”... Cała młodzież tapetuje swoje pokoje! Gdyby Michał zobaczył tu kolekcję zdjęć, pięknie rozwieszoną, skomponowaną, to nawet te głupie meble nie miałyby znaczenia. Poznałby od pierwszego rzutu oka, że ona, Maja, jest na poziomie, że ma taki gust jak wszyscy. Że w ogóle jest taka jak wszyscy. A tak, to co? Przekonać go o tym słowami? Wątpiła z góry, czy jej się to uda, przekonywanie nie jest jej mocną stroną. I chyba w ogóle nie ma w niej „mocnych stron”... Jedenasta za pięć. Poderwała się, pobiegła do pokoju rodziców i zatrzymawszy się parę kroków przed lustrem, jęła przyglądać się własnemu odbiciu. Strapienie, które ją gryzło dopiero co, straciło nagle na znaczeniu. Chodzi teraz o coś ważniejszego: czy ta młoda osoba, którą widzi przed sobą, może zrobić dobre wrażenie? Wczoraj, kiedy tak niespodziewanie spotkała Michała, nie zastanawiała się nad tym ani przez chwilę, ale teraz? Sukienka w groszki, nowa, korale, białe trep-ki, „dorosłe” upięcie włosów... Obróciła się jednym i drugim profilem, spoglądając w lustro przez ramię, spróbowała paru ruchów i gestów, podpatrzonych u Joli. To ostatnie nie szło dobrze, ogólna ocena, wbrew uprzednim wątpliwościom i obawom, wypadła jednak znośnie: młoda osoba została uznana przez samą siebie za dość zgrabną. Podeszła do lustra zupełnie blisko. Twarz. Maja skrzywiła się ze zniechęceniem. Ten nos! Te piegi! A nierówny ząb? Rozciągnęła sztucznie wargi w niczym nie uzasadnionej nadziei, że ząb nie okaże się taki znów bardzo widoczny. Był widoczny, nie ma co się łudzić. Pewną pociechę stanowiły oczy — kolor co prawda jakiś głupio niezdecydowany, za to rzęsy gęste, gęste i długie, naprawdę. — Naprawdę! — powtórzyła głośno, jakby miała przed sobą kogoś, kto gotów był żywić w tym względzie wątpliwości. Pośliniła palec, żeby wyrównać brwi i dodać im blasku, a przy sposobności obgryzła wystającą skórkę u paznokcia. Spojrzenie na zegar — i nagle zupełna pustka w głowie, panika, jakby przyjście Michała było nie dającą się ogarnąć myślami katastrofą. Za chwilę się tu zjawi, stanie przed nią! Jak się zachować? Nie wiedziała, nie miała najmniejszego pojęcia. Przemyślane, opracowane w szczegółach postanowienie, że będzie nonszalancka jak Jola (tak! właśnie tak! może nawet trochę wyzywająca!), że w odpowiedniej chwili da Michałowi do zrozumienia, co myśli o wynalezionym przez niego śmiesznym pretekście (bo przecież to pretekst — ten atlas i notatki), okazało się nagle nie tylko idiotyczne, ale i w jakiś sposób poniżające. Gdzież dowód, że to miał być pretekst? Jak mogła wpaść na taki pomysł?... Jeśli tamto odpada, to co teraz?... Trzeba rozmawiać, ale o czym? O czym? O pogodzie, żeby się roześmiał, jak wczoraj? O poprawce, o geografii? Gotów pomyśleć, że prócz szkolnych spraw nic ją nie obchodzi. Więc? — przynaglała samą siebie do decyzji — więc?... Bezradność znowu wywołała w pamięci pouczenie przyjaciółki. „Zdziwię się, że przyszedł, udam, że zupełnie o tym zapomniałam”. Poczuła ulgę, taki wstęp powinien być dobry — i w tej samej chwili usłyszała dzwonek. — Punktualny jesteś — powiedziała bez namysłu, ujrzawszy chłopca. „Boże, jaka jestem idiotka!” — przeleciało przez głowę. — Dlaczego miałbym być niepunktualny? — zdziwił się spokojnie Michał. — Przeważnie wszyscy się spóźniają. — Nie lubię się spóźniać. — Wejdź. Wszedł do pokoju i położywszy na stole zeszyty i atlas, rozglądał się wokoło, nie mówiąc ani słowa. Maja poczuła się nieswojo. Niepokój o ocenę jej domowego wnętrza odżył na nowo, Michał miał jednak taki wyraz twarzy, jakby nie widział przedmiotów, które były przed nim, tylko coś zupełnie innego. — Znam doskonale to mieszkanie — oznajmił. — Mieszkało tu trzech chłopaków, a poza tym ich rodzice i babka. Nazywali się Rączkowie. Pod ścianą — o tu — stały dwa tapczany, w kącie składane łóżko, półka na książki, stół, biurko, telewizor... Ciasno było. Aha — i pianino. — No wiesz... — bąknęła Maja, zdziwiona tą niespodziewaną relacją. — Pianino musiało być, Andrzej, najmłodszy, chodził do szkoły muzycznej; robił wspaniałe modele szybowców, pełno tu tego było, niektóre wisiały na nylonowych nitkach pod sufitem. Teraz tu jest porządnie — dodał po namyśle. Maja nie była pewna, czy ta uwaga oznacza uznanie. — Wolisz bałagan? — Nie przeszkadza mi. To znaczy: tu mi nie przeszkadzał. Pasował do atmosfery. — Atmosfery? — wyrażenie wydało się Mai jakieś dziwne. — To nie była zwyczajna rodzina — ożywił się Michał. — Każdy z nich miał jakąś intelektualną manię. Najstarszy, Jurek (jest na architekturze), ciągle krytykował zabudowę Warszawy, uważał, że wszystko nie tak, za mało nowoczesne. Janek (to średni, chodził ze mną do szkoły) podśmiewał się z niego, dowodził, że najpierw trzeba mieć tworzywa, przyszłość zależy od chemii i tak dalej. Ciągle o tym gadali. — Tylko o tym? — No nie, oczywiście. Z Jankiem można było rozmawiać o wszystkim, bardzo inteligentny chłopak. „A ze mną? — pomyślała Maja. — Ze mną pewno o niczym”. Spytała nieśmiało: — To był twój przyjaciel? — Nie. Właściwie to nie. Lubiłem ich wszystkich razem, cały dom. — Często do nich przychodziłeś? — Co dzień. A teraz wyjechali na Śląsk, na stałe. — Zamilkł i znowu rozejrzał się po pokoju. — Co za historie tu były... Pragnął podzielić się z nią tymi historiami, wyczuła to, z każdą chwilą coraz bardziej zbita z tropu. Czy po to tu przyszedł? Zebrała się na odwagę i powiedziała: — No widzisz... I teraz zamiast trzech chłopaków jestem tu tylko ja. — Ano właśnie. Zamilkli. Maja z trudem zbierała roztrącone tym słówkiem myśli. „Ano właśnie” ... całkiem po prostu, nic więcej, choćby przez uprzejmość! — Nie martw się, o kolegów nietrudno — rzekła sztywno. — Ja tutaj nie znam nikogo, ale na Muranowie... Mieszkaliśmy do tej pory na Muranowie i tam... — następne zdania miały Michała poinformować, że „tam” trudno się jej było od przyjaciół, od dziewcząt, a zwłaszcza chłopców opędzić. Chodziło się z nimi do kina i na spacery, napraszali się, przychodzili do domu... Ten piękny plan nie został zrealizowany, słowa uwięzły w gardle, zanim je wypowiedziała, i jedyne, czego udało się dokonać, to unieść głowę i „efektownym” gestem Joli poprawić włosy. Był to właściwie nieporadny szkic tego gestu, przyciągnął jednak uwagę Michała. Popatrzył na Maję z rzeczową uwagą, jakby miał przed sobą okaz przyrodniczy, i powiedział: — Dzisiaj jesteś trochę inna niż wczoraj. — Jaka? — Wybierasz się gdzieś? — Nie. Wcale nie. — Przecież możesz mi powiedzieć. Ja tu gadam, a ty pewno się śpieszysz. — Dlaczego myślisz, że się gdzieś wybieram? — Wystroiłaś się. — Nie podoba ci się to? — Dlaczego ma mi się nie podobać? Mnie to przecież wszystko jedno. Maja poczuła gniew. Na Michała, że taki tępy, tępy, oschły, nic nie widzi, niczego nie rozumie! — i na siebie samą także. Po co włożyła tę idiotyczną odświętną sukienkę, dobierała korale, upinała włosy! Zapragnęła pobiec do łazienki, zrzucić z siebie to wszystko, wrócić tu w najgorszej spódnicy, w starej wypłowiałej bluzce. Jąkając się nieco, oznajmiła, że rzeczywiście ma dziś imieniny... kuzynki i za jakiś czas tam pójdzie. — Wyglądasz trochę doroślej niż wczoraj — odezwał się Michał, znowu poddawszy ją rzeczowej obserwacji. — Nie jestem dzieckiem! — Jesteś, jesteś... — uśmiechnął się pobłażliwie. — Ale to nic nie szkodzi. — Szkodzi. — Dorośniesz, nie martw się. Po co on tu tkwi? Byłoby daleko lepiej, żeby sobie poszedł. Michał nie zbierał się jednak do wyjścia, zaproponowała mu więc, żeby usiadł. Usiadł i nic nie mówiąc zagapił się w okno. Czekała dobrą chwilę, czując, jak jej pretensja narasta, i wreszcie, wbrew uprzednio powziętym postanowieniom, powiedziała, wydymając wargi: — Nie masz co patrzeć, jeszcze nie pora na listonosza. Michał drgnął, odwrócił się ku Mai, coś nieprzyjemnego zjawiło się w jego twarzy. — Nic mnie listonosz nie obchodzi. — Przyznaj się... — brnęła dalej, czując, że zachowuje się niezręcznie i głupio. — Mówiłem ci już wczoraj, że na żaden list nie czekam — rzekł dobitnie i sięgnął po zeszyt i książkę. — Widzisz?... To są te notatki. I atlas, tak jak się umówiliśmy. — Dziękuję — otworzyła zeszyt i bez przekonania zaczęła go przeglądać. — No wiesz!... — bąknęła po chwili ze zdziwieniem. — Co? — Że ci się tak chciało! — przewracała kartki zapisane porządnym pismem, z wklejonymi gdzieniegdzie wykresami i mapkami. Ważniejsze zdania podkreślone linijką!... linijką! Nie dobrze to Maję usposobiło. — Lubię geografię — oświadczył Michał. — Naprawdę? — Trudno było uwierzyć w takie oświadczenie. — Geografia otwiera ogromne horyzonty, na cały świat. I ten świat ciągle się zmienia. — Właśnie! — podkreśliła, bardzo niezadowolona. — Jak na lekcji jest „aktualizacja”, to aż się w głowie miesza. — Przesadzasz. Wystarczy czytać gazety. („Wystarczy — pomyślała z ironią. — Gazety to przecież okropne nudziarstwo”). Mnóstwo można się też dowiedzieć z telewizji i z radia — wywodził spokojnie Michał. — Nasz geograf ciągle aktualizował i robił to pierwszorzędnie. W ogóle świetny facet. — Słuchaj... — zaniepokoiła się. — Ty pewno bardzo dobrze się uczysz? — Raczej tak. — Masz piątki? — Nie ze wszystkich przedmiotów. — Przyznaj się — próbowała zakpić, żeby się jakoś „nie dać”. — Jesteś pewno pierwszym uczniem w klasie? — Drugim. Przypuszczała, że się będzie zapierał, wykręcał, jak wszyscy chłopcy w takich wypadkach. A on nie, odpowiedział po prostu, jakby chodziło o najzwyczajniejszą informację. Dlaczego tak? Żeby jej zaimponować? Poczuła jeszcze większą chęć oporu. — A ja naszej geografki nie znoszę. I nie będę się wysilać, żeby jej zrobić przyjemność. — Przecież się uczysz dla siebie, nie dla niej. — Akurat!... I ona jest bardzo niesprawiedliwa — rzekła popędliwie. — Umyśliła sobie, że „nie robię wysiłków”, że „stać mnie na więcej”. Co ją to obchodzi? Zapamiętała sobie, że w zeszłym roku miałam czwórkę, i ciągle mi to wypomina. — W zeszłym roku miałaś czwórkę? — Michał był zdziwiony. — Tak. — No to dlaczego w tym roku masz niedostateczny? — Dlaczego?... — No właśnie. — Nie wiem — zasępiła się Maja. — Jak to? Musisz to wiedzieć. Zauważyła, że patrzy na nią uważnie, jak nigdy przedtem, i popadła w bezradne milczenie. „Ja zupełnie nie wiem” — odpowiedziała w myśli na jego pytanie. Jedno tylko było pewne: że coś się w niej zmieniło, zmieniło i zmieniało nadal. To prawda, że „nie zdobywała się na wysiłek”, to jest prawda. Ale jeżeli między szkolną nauką a tym, co ją zajmuje, nie ma nic wspólnego, to jak sobie radzić? Z innymi przedmiotami wybrnęła, z geografią nie wyszło... — Tak się jakoś złożyło... — rzekła wreszcie. — Trochę na wiosnę chorowałam i ta przeprowadzka... — Przeprowadzka to sprawa paru dni — stwierdził rzeczowo. — No nie... — broniła się. — Najgorsze ze wszystkiego, że muszę siedzieć w Warszawie. Tak lubię wieś! — i pragnąc zmienić temat zaczęła opowiadać o ulubionej rzece, o plaży, o lesie... — Dla mnie to jednak niepojęte z tą twoją geografią — przeciął Michał. — Dowiodę ci, że to wcale nie jest trudne. — W jaki sposób? — Zobaczysz! Oczywiście będziesz musiała się pouczyć. Mam taki plan. Słuchała tego „planu” nie przerywając, z każdą chwilą coraz bardziej przestraszona. Codziennie przerobić parę rozdziałów, atlas, konturówki, potem on to sprawdzi, po większych całościach „repetycja”... Żeby się przekonać czarno na białym, jaka jest głupia? Przy takich lekcjach nic przecież nie da się ukryć! — A jak z mapami? — spytał, kończąc. — Umiesz sobie radzić? Milczenie. — No? — Mniej więcej... — Z mapą nie można mniej więcej. — Nie umiem — bąknęła. — Wprawisz się raz-dwa, zobaczysz. Znowu to „zobaczysz”, jakby roztaczał przed nią niebywale pociągające perspektywy. Maja pochyliła głowę i bębniła palcami po stole. Jak wywinąć się z tej sytuacji? — Dla mnie to będzie eksperyment — wywodził Michał. — Nieraz pomagałem kolegom, ale z nikim nie przerabiałem całorocznego kursu. Myślę, że powinno się udać. „Eksperyment? — przeraziła się ostatecznie Maja. — Nie chcę! Za nic!” Bezskutecznie szukała argumentów. — Dlaczego nic nie mówisz? — Tak jakoś... — Słuchaj! Ja się przecież nie narzucam. Może nie masz ochoty. Powiedział to normalnie, w jego głosie brzmiało jednak coś zupełnie innego niż przed chwilą. Rozczarowanie? Zawód? — Nie, owszem — cofnęła się natychmiast, nie chcąc robić Michałowi przykrości. Czy możliwe, żeby znajdował przyjemność w takim zajęciu? Gdyby mu się podobała, to co innego, wszystko jest dobre, byle mieć pretekst do spotkań. To jednak odpada (nie ma co robić sobie złudzeń), więc? — Dlaczego właściwie chcesz mnie uczyć?... Chyba że strasznie się nudzisz. — Ja się nigdy nie nudzę. To znaczy: prawie nigdy — uściślił swoją odpowiedź. — Daj książkę, podzielimy materiał. — Dzisiaj? Teraz? — Naturalnie, szkoda czasu. Co przerobiłaś do tej pory? — „Europa — przegląd ogólny”. — Mało — osądził krótko. („Zaczyna się?' — nastroszyła się Maja). — Daj jakąś kartkę, obliczymy to wszystko. Maja otworzyła szufladę. Na samym wierzchu leżał plik kolorowych zdjęć i etykiet. — Widzisz? — spytała ożywiając się. — Mam tego całe mnóstwo, chciałam wykleić cały swój kąt, byłoby fajnie, prawda? — Podoba ci się takie wyklejanie? — Naturalnie. — Dlaczego „naturalnie”? Równie dobrze mogłoby ci sięnie podobać. — Ale przecież wszyscy... — Tak, teraz jest taka moda. Mnie osobiście to nie bierze. Zgaszona na nowo, szarpnęła szufladę i szukała kartki, odsuwając na bok figurki z szyszek, patyków i słomy, które lubiła mieć blisko siebie. — Co to jest? — spytał, sięgając. — Zostaw! — zaprotestowała, zmieszana — To tam takie... Nie warto oglądać. — Kto to zrobił? — Ja... Bawię się tak, po głupiemu, jak mi się nudzi. — Sowa jest doskonała — osądził, przyjrzawszy się. — Bocian też. A ten człowieczek z piórkami? Indianin? — Aha. — Doskonale ci to wychodzi. — To przecież bardzo łatwe. — Jak dla kogo. Mapy, rysunek techniczny tego się można nauczyć, wiadomo, jakie są zasady, ale to... Trzeba mieć fantazję. Zerknęła niepewnie ku Michałowi. Śmieje się z niej? Nie, chyba nie, jest poważny. — Robiłam też figurki z korzeni — dopowiedziała z nadzieją. — Pokaż. Maja wyciągnęła drugą szufladę. Brał w ręce wszystkie zabawki po kolei i oglądał je długo, obracając każdą na wszystkie strony. — Bardzo dobre. — Ale tam! — zlekceważyła nieszczerze tę opinię, czując, że jest jej lekko, przyjemnie i wesoło, jakby zdarzyło się coś niezmiernie pomyślnego. — Jeżeli masz ochotę, to sobie coś weź. — Nie będzie ci szkoda? — Ach, nie! Wybrał jaszczurkę z długiego korzenia sosny. — Postawię ją na półce koło książek. Dziękuję ci. Dziwnie zabrzmiało to „dziękuję”! Może sztywno, może oficjalnie, a równocześnie tak, jakby odnosiło się do kogoś ważnego. — Dla Gosi ulepiłam z plasteliny całe zoo. Ciągle muszę robić jej zabawki, rysować, budować domki. Ma ogromne wymagania. — To twoja siostra? — Aha. Jest teraz na wsi, u naszej babci. A ty masz rodzeństwo? — Nie. — To znaczy, że jesteś rozpieszczony jedynak. — Dajże tę kartkę, trzeba się wreszcie zająć geografią — rzekł, wracając do swego mentorskiego tonu, co tym razem nie obudziło w Mai takiego sprzeciwu, jak przedtem. Patrzyła bez zniecierpliwienia, jak przegląda książkę, zastanawiając się nad długością i treścią rozdziałów i przypasowując je do ilości dni, które mieli do rozporządzenia. — Mechanicznie nie można — wyjaśnił jej swoje wahania. — Musisz uczyć się całostkami. — Ojciec... — szepnęła, usłyszawszy zgrzyt klucza w zamku. Zdarzało się, że wpadał na chwilę w ciągu dnia, jeśli miał jakąś inspekcję w pobliżu, ale żeby akurat dzisiaj!... — Ojciec przyszedł! — powtórzyła z zakłopotaniem, zauważywszy, że Michał wcale nie reaguje na jej ostrzeżenie i spokojnie oblicza swoje dalej. — Majko — zaczął ojciec, stając we drzwiach. I zaraz, innym, nieprzychylnym tonem: — Dzień dobry. Michał wstał. — Tatku... to mój kolega. — Nie jestem kolegą Mai ze szkoły — powiedział Michał swobodnie. — Mieszkam tu na trzecim piętrze. Przyszedłem... — Widzę — przerwał mu ojciec. — Myślałem, że się uczysz — zwrócił się do Mai. Zaczerwieniła się i, jak zawsze w chwilach niespodziewanej przykrości, poczuła, że nie jest w stanie się odezwać. — Moja droga — mówił ojciec dalej — uprzedź mamę, że nie będę dziś na obiedzie. Naszykuj mi parę kanapek, bardzo się śpieszę. — To ja pójdę — oświadczył Michał. Maja spojrzała na ojca, on jednak nie wykazał chęci, by gościa zatrzymać. — Do widzenia panu — żegnał się Michał. — Cześć, Maja. — Cześć. Drzwi stuknęły, Maja stała sztywno, patrząc w podłogę. — Co to za jeden? — Mówił przecież... — Dawno go znasz? — Od wczoraj — odrzekła odruchowo. „Lepiej było skłamać” — przyszło jej na myśl poniewczasie. — Przyniósł mi notatki i atlas. — Proszę, żebyś go więcej nie zapraszała. — Dlaczego? Dlaczego ciągle mam być sama? — Będziesz miała dość towarzystwa, jak zacznie się szkoła. Parę tygodni musisz wytrzymać. — Ale, tatku! — próbowała zaprotestować. — Moje dziecko... masz jeszcze czas na takie wizyty, wierz mi. — Michał! — zawołała z cicha, biegnąc przez ciemne podwórze. — Michał! Odwrócił się, czekał, żeby się z nim zrównała. — Gdzie tak lecisz? — Goniłam cię, zobaczyłam, że idziesz, powiedziałam, że chcę kupić „Filipinkę”. Słuchaj... — To po co stoimy? Chodźmy. — Słuchaj... — No? Maja przełknęła. — Słuchaj — powtórzyła jeszcze raz, nie wiedząc, w jaki sposób, jakimi słowami to powiedzieć. — Ja... ja nie chcę, żebyś przychodził do mnie na te lekcje. Nie mogę się z tobą uczyć. Chłopiec szedł, patrząc prosto przed siebie, a po kilku krokach zaczął z cicha poświstywać. — Michał? — W porządku. Notatki i atlas mogę ci zostawić do końca sierpnia, oddasz po poprawce. — Przykro mi, że to tak... Nie gniewaj się. — Skąd! Nie chcesz — to nie, twoja sprawa. Maja poczuła, że nie może tego tak zostawić. — Widzisz, to wcale nie ja... nie o mnie chodzi. To ojciec. — Ojciec? — Nie chce, żebyś do nas przychodził. — Dlaczego? — Uważa pewno, że nam chodzi o „flirty”. — Co takiego? — w głosie Michała zdumienie. — Jakie ma podstawy? Absolutnie żadnych! Śmieszne po prostu. — Oczywiście — potwierdziła Maja bez zapału, pomyślawszy niejasno, że Michał mógłby nie oburzać się aż tak bardzo. Przez kilkadziesiąt metrów szli w milczeniu. — To się da jakoś urządzić — rzekł nagle chłopiec. — Co? — Z tą twoją geografią, żebym ci mógł pomagać. Będziemy chodzili do biblioteki, to bardzo blisko. — Do biblioteki? — przestraszyła się. — Nic się nie bój. — I znowu przedstawił jej swój „plan”, robienie planów leżało widocznie w jego naturze. W bibliotece jest czytelnia, o tej porze roku są tam pustki, Maja przygotuje się w domu, a tam, w czytelni, wszystko zostanie sprawdzone i omówione. Przy pogodzie można posiedzieć na bibliotecznych schodkach, w słońcu... Słuchała z niepokojem, biblioteka kojarzyła się ze szkołą, przytłaczające szeregi książek, bibliotekarka spoglądająca pedagogicznym okiem... Dopiero „schodki w słońcu” dokonały pewnego wyłomu w jej oporze. — Ale tam się trzeba chyba zapisać czy jak? — Wszystkie takie czynności z góry wywoływały w niej niepokój. — Ja nie wiem... — Przynieś legitymację, to wszystko — przeciął Michał. — nie masz się o co kłopotać, będziesz tam przecież ze mną. To stanowczym głosem wypowiedziane oświadczenie, nie wiadomo dlaczego, zrobiło Mai przyjemność. Nie wahała się już. — No dobrze. Przyjdę o dziesiątej. Jak tam trafić? Wyjaśnił jej to zwięźle, ale dokładnie. Maja kupiła w kiosku „Filipinkę” i zawróciła w stronę domu, Michał zawrócił także, jakby rozumiało się samo przez się, że musi ją odprowadzić. Szli chodnikiem pod koronami młodych drzewek, nad którymi gdzieś bardzo wysoko iskrzyło się niebo. — Gwiazda spada! — zakrzyknęła z cicha Maja. — I znowu nie zdążyłam pomyśleć życzenia... Wiesz, że trzeba pomyśleć jakieś życzenie, kiedy gwiazda spada? — Słyszałem — rzekł pobłażliwie. — I nigdy nie próbowałeś? — Może kiedyś, jak byłem mały. To zresztą nie są żadne gwiazdy, tylko meteory, i przeważnie nigdzie nie „spadają”, tylko w czasie lotu wyparowują w atmosferze. Maję źle usposobił ten wykład. — A dla mnie to są spadające gwiazdy. — Jak to: dla ciebie? Śmieszna jesteś. — Możliwe. — Tylko dziewczyna może być taka nielogiczna. — Ale właśnie ja jestem dziewczyna. Michał umilkł na chwilę. — A wiesz przynajmniej, jakie życzenie chciałabyś tej „gwieździe” podpowiedzieć? — O, wiem! — Ciekawe. Nie powiesz mi? — spytał tonem, którym dorośli zwracają się do dzieci. — Nie. — Szkoda. — To się zresztą i tak nie spełni — powiedziała ponuro Maja. Dziwny charakter Pogoda, taka pogoda! Maja szła przez skwer ociągającym się krokiem. Na czystym niebie spiętrzone cumulusy, po obu stronach chodnika zieleń trawników, wróble ćwierkają... Wystarczyłoby usiąść na ławce, odwrócić twarz ku słońcu, nie myśleć — i byłoby tak dobrze! Niestety, nie można, trzeba iść na „lekcję”, umówiła się przecież. Poprzedniego dnia podjęła tę decyzję i były chwile, kiedy nawet się nią cieszyła, teraz jednak czuła się nieswojo. Żeby chociaż ten Michał był inny, nie taki dokładny, ścisły, zawsze wiedzący, czego chce! Nie poprawiała samopoczucia świadomość, że z rozdziałów, które rzekomo przerobiła — zostało w głowie bardzo niewiele. Co Michał sobie pomyśli? „Ach, nic mnie nie obchodzi!” — próbowała uodpornić się z góry przeciwko uwagom, których zapewne jej nie oszczędzi. Obchodziło ją jednak, niepokój nie dawał się stłumić. Zobaczyła chłopca z daleka, siedział na schodkach i czytał książkę. Wyobrażała sobie, że będzie zniecierpliwiony (umyślnie trochę się spóźniła), a tymczasem Michał wyglądał na całkiem spokojnego i kiedy przed nim stanęła, popatrzył na nią niezupełnie przytomnie. — Jestem — oznajmiła. — Co czytasz? — Nic takiego, o Afryce. Nim zamknął książkę, zauważyła, że w tekście są tabele i wykresy. „Boże, jaki on mądry! — przemknęło Mai przez głowę. — To okropne”. — Przyniosłem sobie książkę, bo nie wiem, czy jesteś punktualna — wyjaśnił Michał. — Na ogół dziewczyny nie są punktualne. — Często się z nimi spotykasz? — Rzadko, szkoda czasu. A gdzie atlas? „Że nie mam atlasu, to zauważył od razu — rozgoryczyła się. — Ale że włosy... to ani mowy!” Tym razem nie „wystroiła się”, włosy zostały jednak umyte i bardzo ładnie podwinięte. Niepotrzebnie, jak się okazuje. — Mam podręcznik, to po co atlas? — Będzie potrzebny. Chodź, idziemy do biblioteki. — Przecież możemy tutaj, przyjemniej na tych schodkach. — Musisz poćwiczyć na mapie, tu się nie da. — Jak to: poćwiczyć? — przestraszyła się. — No, na konturówce. Nanieść nazwy, narysować działy wodne itepe. Na pewno nieraz to robiłaś. — Nie mam konturówki. — Przewidziałem to. Przyniosłem. „Niemożliwy jest!” — myślała Maja. Minęli pusty hali i znaleźli się w czytelni. Stoły, krzesła, w oknach zieloność roślin, pod ścianami półki z pismami, solenna cisza, parę osób pochylonych nad lekturą. — Najpierw do bibliotekarki — zarządził. Szła koło niego sztywna, z napiętą uwagą, żeby nie popełnić błędu i nie narazić się na śmieszność. — Dzień dobry pani — posłyszała spokojny głos Michała — Przyprowadziłem koleżankę, chcielibyśmy się tu pouczyć. Jaka ulga!... Bała się, że będzie trzeba mówić coś, tłumaczyć się. Tymczasem Michał wziął wszystko na siebie i zrobił to zupełnie zwyczajnie, nie czuł się wcale skrępowany ich wspólnym zjawieniem się w tym miejscu. — Doskonale — bibliotekarka uśmiechnęła się przyjaźnie i wyciągnęła z rąk Mai legitymację. — I poproszę panią o atlas geograficzny, ten mniejszy — mówił Michał. — Bardzo dziękuję — dodał, otrzymawszy książkę. — Chodźmy pod okno — zwrócił się do Mai. Usiadła grzecznie i czekała, co dalej. Michał położył przed nią konturówkę i polecił, by wypisała nazwy mórz i cieśnin Europy. — Z pamięci?... A zresztą... — Maja szukała w popłochu jakiegoś żelaznego argumentu. — U nas w szkole wcale tego nie wymagają. — Nie bądź dziecinna. — Nie będę wypisywała. Nie umiem. — No więc dobrze — ustąpił. — W takim razie najpierw otwórz atlas, przyjrzyj się i zapamiętaj, co trzeba. Nie było rady, Maja czuła, że się od tego nieszczęsnego zadania nie wywinie — a skoro tak, to zapragnęła wypełnić je jak najlepiej i pilnie wpatrywała się w rozłożoną mapkę. Michał nie pośpieszał jej, patrzył w okno, odwrócił się dopiero wtedy, kiedy zamknęła książkę. Wzięła w rękę ołówek i pełna napięcia, zaczęła pisać. Szło nieźle, pomyliła się tylko dwa razy i dwa razy Michał dopowiedział nazwy, których zapomniała. — Teraz działy wodne. Maja westchnęła; to było trudniejsze. — Uważaj — rzekł w pewnej chwili Michał. — Aha, wiem, bardziej na lewo. — Na zachód — poprawił. — Czy to nie wszystko jedno? — Oczywiście, że nie. W geografii nie ma żadnego „na lewo” i „na prawo”. — Ale i tak zrozumiałeś, o co chodzi. — Co z tego! W nauce używa się terminów naukowych. Maja skrzywiła się nieznacznie. — Już — rzekła po chwili. Michał przyjrzał się rysunkowi i odłożył go na bok. Mógłby przecież coś powiedzieć, pochwalić lub zganić (raczej pochwalić!) — a on nic, oświadczył tylko, że teraz ją przepyta. — To chodźmy na schodki. — Po co? — Ja tam wolę... Zgódź się! — Niech będzie. — Tu jest o wiele przyjemniej. — Kucnęła na rozgrzanym stopniu, a po chwili wyciągnęła nogi przed siebie. — Lubię upał. Jak jest gorąco, to mogę tak siedzieć, opalać się i nic nie robić i wcale mi się nie nudzi. A ty? — spytała, pragnąc oddalić niemiłe chwile, które ją czekały. — Ja lubię opalać się na wycieczkach i na plaży, a wielogodzinnego wylegiwania się nie znoszę. Szkoda mi czasu. — Ciągle mówisz, że ci na coś szkoda czasu. — Bo tak jest. A teraz uważaj. — Na co mam uważać? — spytała leniwie. Ach, gdyby można wywinąć się jakoś od tej „lekcji”! — Jak to: na co? Zabieramy się do roboty. — Spieszy ci się? Mnie nie. — Lepiej mieć to z głowy. No i zaczęło się... Między pytaniami a odpowiedzią długief chwile niepewnego milczenia, wiadomości zastępowało zgadywanie, coraz niecierpliwiej prostowane przez surowego nauczyciela. — To nie ma sensu — rzekł stanowczo Michał po którejś z rzędu pomyłce. — Chyba wcale tego na świeżo nie przeczytałaś? — Jak to nie?... Tylko że... no, nie mogłam się skupić. — Dlaczego? Miała powiedzieć, że gapiła się przez okno i wiele razy nawracała myślą do ich wczorajszej rozmowy? — Bo grało radio. — Trzeba było je zamknąć — osądził prostolinijnie. — Musisz przeczytać te rozdziały jeszcze raz. — I otworzywszy podręcznik na właściwej stronie, podał go Mai. — Teraz? — zdziwiła się niemile. — Przeczytam w domu. — Przecież mówiłaś, że masz czas. — I na dowód, że rozmowa skończona, sięgnął po swoją książkę o Afryce. Maja patrzyła przed siebie. Co on sobie myśli?... Chce pomóc, pięknie, ale tak się rządzić? Traktuje ją, jakby miała dziesięć lat, rozkazuje, karci... To przecież niemożliwe! — Dlaczego nie czytasz? — zainteresował się. — A może wolisz wrócić do biblioteki? Maja milczała. — O co ci chodzi? — O nic. — No to czytaj. I staraj się zapamiętać to, co najważniejsze — polecił wracając do swojej lektury. Przez dłuższy czas panowała na schodkach zupełna cisza. — Już? — spytał, kiedy się poru szyła. — Przeczytałaś? — Tak. Ale wcale nie wiem, co jest ważne, a co nie — powiedziała obrażonym głosem. — Zobaczymy. — Opór Mai zdawał się nie robić na Michale żadnego wrażenia. — Powiedz mi... Wbrew przeżytemu dopiero co buntowi, Maja poczuła się tak, jakby znalazła się przed tablicą w obliczu całej klasy. Nie odpowiadała od razu, zastanawiała się, mówiła poprawnie, unikając tępionego w szkole „więc” na początku zdań. Z początku szło chropawo, parę razy się zacięła, szukając właściwego terminu, potem jakoś się wyrównało. Michał słuchał uważnie, prawie nie przerywając. — No widzisz — mruknął na zakończenie i wskazał rozdziały „na jutro”. To wszystko, co miał do powiedzenia! Duch opozycji obudził się w Mai na nowo. — Nie myśl, że na przyszłość to ja tak samo, jak dziś. — Nie rozumiem. — Nie będę wkuwała tak dokładnie, niepotrzebne mi to. — Jak się coś robi, to albo dobrze, albo wcale. Taka jest moja zasada. — Twoja to nie znaczy, że moja. — Lubisz się kłócić? — uśmiechnął się Michał. — Wcale nie, ale ty... — Co? Trzeba myśleć logicznie. Pytałem przecież, czy chcesz, żebym ci pomagał. — Chcę, ale nie tak. — To wcale nie jest dla ciebie trudne, widzę przecież. Z mapą poradziłaś sobie doskonale. — Bo ja mam pamięć wzrokową — upierała się Maja, kryjąc zadowolenie, które jej sprawiły te słowa. — W ogóle masz pamięć. — Wcale nie. — Jak porządnie poczytałaś, to umiałaś wszystko. — Powiedz... ty zawsze jesteś taki? — To znaczy jaki? Nie odpowiedziała, westchnęła sobie tylko. Czy dalej mają mówić o tej geografii? Działy wodne, klimat, układ pionowy i poziomy... może nawet łatwiej to wszystko opanować przy jego pomocy, ale ostatecznie są i inne rzeczy na świecie, o wiele bardziej interesujące... — Zdaje mi się, że jesteś bardzo dziecinna — uśmiechnął się lekko Michał. — A ty jesteś taki dorosły, co? Dwa lata różnicy to niewiele. Zwłaszcza między dziewczyną i chłopcem. — Dwa lata to dwa lata, wszystko jedno między kim i kim. — Wcale nie! Dziewczyny rozwijają się szybciej. — Nie zauważyłem — rzekł z kpiną. — Wielu rzeczy nie zauważasz. — Na przykład czego? „Wyobraża sobie, że to można wytłumaczyć, wyłożyć jak lekcję!” — Niczego... — szepnęła do siebie, a potem szukając dalszego ujścia dla swego rozgoryczenia powiedziała głośno: — I pomyśleć, że mogłabym teraz być w Sopocie, z Jolą i całą bandą. Na pewno wspaniale się bawią. Jola jest śliczna (to moja przyjaciółka), ma fantastyczne powodzenie, w ogóle!... — Spróbowała wstrząsnąć włosami podpatrzonym, efektownym gestem, niechże Michał popatrzy na nią, niechże pomyśli, że choć nie tak ładna, jak Jola, miałaby w tym powodzeniu niemały udział. Niestety, Michał przesuwał właśnie końcem buta mały kamyczek, nie odrywając odeń oczu, i wydawał się bardzo tym zaabsorbowany. — A ja nie lubię Sopotu — rzekł po chwili. — Byłeś tam?!... — Maja odczuła zawód. — Nie masz czego żałować. Okropnie dużo ludzi, ruszyć się nie można. — A ja właśnie to lubię! — sprzeciwiła się z taką energią, jakby honor Sopotu był jej najbardziej osobistą sprawą. — Gdyby nie rodzice, pojechałabym tam w jednej chwili. I pożegnała się z Michałem bardzo chłodno. — Dlaczego nie odpowiadasz? — spytał Michał. Siedzieli w tym samym kącie biblioteki, co poprzedniego dnia. Okno było zamknięte, a po szybie spływały krople deszczu. — Nie nauczyłaś się? — Nauczyłam się. — No więc?... Milczała dalej, Michał zdziwiony spojrzał na nią uważnie. Patrzyła w bok, nieswoja i jakby spłoszona. — Ta pani ciągle na nas patrzy. — No to co? — Mnie to peszy. Rysować to jeszcze, ale szeptać tak... strasznie głupio. — Nie przesadzaj, tu jest doskonale. Wiedział, że nie mówi prawdy — i jemu także przeszkadzała obecność bibliotekarki, która życzliwie, ale trochę za często ku nim spoglądała. Na schodkach byłoby milej, oczywiście, niestety przy takiej pogodzie to wykluczone. — Nie można gdzie indziej? „Można — pomyślał Michał. — Właściwie to można”. U niego w domu. Jest przecież pusto, nikt by nie przeszkadzał i oni nie przeszkadzaliby nikomu. Maja na pewno się zgodzi, a on postara się, żeby jej było przyjemnie. Jest co prawda trochę bałaganu, gdyby książki zostały ułożone do końca, pokój przedstawiałby się lepiej. Więc zrezygnować? Z powodu takiego głupstwa? Nie, to nie miałoby sensu. Zrezygnował jednak — nie ze względu na porozrzucane książki. Inne, zupełnie inne wątpliwości doszły w nim po chwili do głosu. On, Michał, nie zawiódłby zaufania Mai, to pewne, ale czy taka dziewczynka powinna iść do obcego, pustego domu, do chłopaka, którego zna od kilku dni?... Nie, na pewno nie. — Musimy zostać tutaj — powiedział szorstko. Zauważył, że sprawił jej zawód, i dodał łagodniej: — Nie przejmuj się... Załatwimy to szybko. A może wolisz pisać niż mówić? Można i tak. — To już wolę mówić — westchnęła Maja. Niedługo potem znaleźli się w hallu i stwierdzili, że deszcz zmienił się w ulewę. — Źle, że nie masz płaszcza — rzekł Michał. — Jak wychodziłam, to tylko trochę kapało. — Trzeba przeczekać. Stanęli przy oknie, przez szarą zasłonę wody widać było wartkie, żółte strumyki, płynące po obu stronach ścieżki. Michał nie bardzo wiedział, od czego zacząć rozmowę, czuł, że Maja nadal jest jakaś niechętna, a nie miał pojęcia, z jakiego powodu. — Zupełnie dobrze ci dzisiaj poszło — odezwał się po chwili. Postanowił wprawdzie, że nie będzie psuł dziewczynki pochwałami, pragnął jednak lepiej ją usposobić. — Etam!... — Stawiam ci pełną czwórkę. — Starałam się, geografia jest przecież ogromnie interesująca. — Jesteś o coś zła? — O nic, tak sobie. Nie lubię deszczu. Zabawna ta Maja, tracić humor z powodu niepogody! — Przejdzie, nie martw się. Jeżeli chodzi o mnie, to deszcz bardzo mi odpowiada. Porządkuję bibliotekę i chciałbym dziś skończyć. — Masz tyle książek, że to aż „biblioteka”? Michał zaniepokoił się, czy jego słowa nie zabrzmiały jak przechwałka, i powiedział lekceważąco: — Mam sporo, ale większość niestety mało warta. Tylko niektóre działy zbieram systematycznie. Przeczekał chwilę, mając nadzieję, że Maja go o te działy zapyta, ona jednak westchnęła tylko i rzekła niejasno: — Ty to w ogóle... — Co? — Strasznie jesteś mądry. Inteligentny, oczytany... — Nauka jest dzisiaj podstawą całego życia. Współczesny człowiek musi być wykształcony. — To ja nie jestem współczesna. — Jeszcze się zmienisz. — Wątpię. Wyczuwszy, że ten temat nie jest Mai miły, Michał spytał od niechcenia: — Co robiłaś wczoraj? — Uczyłam się geografii. A poza tym... ach, nic ważnego. — Ale co? — Zmajstrowałam taką głupią figurkę. — Dlaczego „głupią”? Wczoraj jeszcze raz przyglądałem się twojej jaszczurce, jest lepsza niż różne takie fidrygałki w Cepelii. I znalazłem dla niej bardzo dobre miejsce, będzie stała na tle serii „Naokoło Świata”, tej białej, doskonale tam pasuje. — Naprawdę? Zauważył, że Maja się uśmiecha, że ma inny wyraz twarzy niż dopiero co. „Dziwna dziewczyna — pomyślał. — Przygnębiona, smutna i nagle się to zmienia, nie wiadomo dlaczego”. — Co to za nowa figurka? — Dla Gosi. Bo wczoraj przyszedł od niej list, to znaczy od babki, ale Gosia dyktowała. Mnóstwo wiadomości o kotach, kurach, królikach... — wyliczała Maja ze śmiechem — a na końcu żądania pod moim adresem: mam zrobić Kopciuszka i sześć krasnoludków. Ale ja zrobiłam coś zupełnie innego. — Szkoda, że nie przyniosłaś. — Przyniosłam. — Wydobyła z kieszeni drobny przedmiocik i postawiła go na dłoni. — Co to jest? Nie odpowiedziała. Michał przyglądał się — nie tylko figurce z ciemnych korzeni, ale także uniesionej w górę dłoni. Jaka drobna, delikatna, jaka różowa... Czy wszystkie dziewczęta mają takie dłonie? Chyba nie, to niemożliwe. — Co to jest? — powtórzył, czując, że mówi niezupełnie swoim głosem. — Będziesz się śmiał. — Nie. — To ma być... Pędziwiatr. — Nie mogłem poznać, czy to człowiek, czy ptak. — Chciałam, żeby to był człowiek i ptak. — Dlaczego? — Ach, niewierni... — Na pewno wiesz. Powiedz. — Będziesz uważał, że to głupie. — Nie. — To bardzo trudno wytłumaczyć... Tak wyrwać się z siebie, to musi być przyjemnie, prawda? Być sobą, a naprawdę kimś zupełnie innym, nie oglądać się na nikogo i tylko się cieszyć, że wiatr, że się leci... — Udało ci się — odezwał się po chwili. — Myślisz? — Maja rozjaśniła się jeszcze bardziej. Schowała figurkę do kieszeni, Michał poczuł, że jego równowaga powraca. — Swoją drogą, to dla mnie niepojęte, skąd masz takie pomysły. — Pomysłów to mi nie brakuje, tylko że w ostatnich czasach to tak jakoś... — Co? Zauważyłem, że bardzo często nie kończysz zdania. — Och, Michał, nie bądź taki! — No dobrze już, dobrze — załagodził. — Więc co w ostatnich czasach? — Mój ojciec uważa, że powinnam się uczyć, i koniec. Nie pierwszy raz Michał pomyślał o ojcu Mai bez sympatii, spotkanie z nim przykry zostawiło po sobie osad. A bezsensowne posądzenie o flirty? Ujemny stosunek do zdolności Mai dopełnił tej opinii. — Myślę, że nie ma racji — rzekł, starając się być powściągliwym. — Nauka to nie wszystko. — A widzisz! — ucieszyła się Maja. — A sam dopiero co mówiłeś, że bez nauki ani rusz. — I utrzymuję to nadal — uśmiechnął się Michał, rozbrojony tym dziecinnym uogólnieniem jego poglądów — ale jeżeli ktoś ma talent w ręku, jak ty, to nie powinien go zaniedbywać. „Przesada z tym talentem. Nie zna się na takich robótkach, więc mu się wydaje Bóg wie co” — pomyślała trzeźwo Maja, czując równocześnie, że jej stosunek do świata bardzo się dzięki tej „przesadzie” poprawił. — Mój ojciec... — zaczęła, pragnąc wyjaśnić sprawę, która od dwóch dni leżała jej na sercu i o której do tej pory nie miała odwagi mówić. — Mnie było bardzo przykro, że wtedy u nas jakoś to wypadło nie bardzo... — Dlaczego „nie bardzo”? Zupełnie normalnie — Michał wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę okna. — Widzisz... ojciec się bardzo śpieszył. — Jasne. — Naprawdę się nie obraziłeś? — Ale skąd! Nawet mi do głowy nie przyszło. Niepotrzebnie się przejmujesz. Może naprawdę niepotrzebnie?... Może chłopcy nie są tacy wrażliwi jak dziewczynki?... Zerknęła na Michała, żeby się w tym upewnić, i rozpoznała, że skłamał: ma taki szczególny, sztuczny wyraz twarzy, patrzy w szybę udając, że zobaczył coś ciekawego. Na pewno skłamał! Przez delikatność, żeby jej nie zrobić przykrości. Wzruszyło ją to. Może on jest inny, niż się na pozór wydaje, wcale nie taki oschły i chłodny? Może umiałby ją zrozumieć? I poczuwszy dotkliwą tęsknotę do zwierzenia kłopotów i trudnych myśli, które ją gnębiły, odezwała się niepewnie: — Powiedz mi... ty jesteś dobry dla swoich rodziców? Michał drgnął. — Dlaczego o to pytasz? — Bo ja nie jestem dobra — wyznała. — Nie jesteś dobra?... — powtórzył z zastanowieniem. — A chciałabyś? — Nie wiem... Właśnie, że nie wiem! Dla mamy to tak... skłopotana umilkła na chwilę, usiłując zanalizować swoje pragnienia. — Mama jest kochana. Ale dawniej to było łatwe, jeśli czasem były jakieś gniewy, przeskrobałam coś, to zaraz przeprosiny i zgoda, nawet mi na myśl nie przyszło, żeby inaczej. I w ogóle — starałam się... A teraz, od jakiegoś czasu, to prawie ciągle mam do mamy żal i czasem czuję w sobie coś takiego... jakby mi nie sprawiało przykrości zrobić mamie przykrość. To przecież jest okropne, prawda? Michał nie odpowiadał, Maja spłoszyła się. Może go to nudzi? Może uważa za śmieszne rozmawiać o takich sprawach? — O co masz do mamy żal? — spytał. Poważnie, z zainteresowaniem. Zaczęła się biedzić, jak mu to wyjaśnić, i nagle doznała dziwnego wrażenia: że mama jest tuż obok i patrzy na nią z troską. Wzdrygnęła się, jakby to, co zamierzyła, było nielojalnością, prawie zdradą. O mamie nie można mówić, o mamie — nie! — Ach, nic takiego — wycofała się, zmieszana. — Naprawdę to chodzi o ojca. Przeciwko ojcu to ja jestem zbuntowana. — Dlatego, że ci się każe uczyć? — Myślisz, że to przyjemnie ciągle o tym słuchać? A poza tym mój ojciec... — przerwała nagle, zauważywszy, że chłopiec patrzy na zegarek. — Mam piętnaście minut — powiadomił ją. — Przyjdzie monter do gazu, muszę mu otworzyć! Dlaczego nic nie mówisz? — No, jeżeli się śpieszysz... — Wcale nie, piętnaście minut mogę być. Maja dotknięta i rozczarowana, milczała dalej. — Nie obrażaj się, nie bądź niemądra. Przecież muszę iść, jeżeli się umówiłem. Powiedział to miękko, zaczęła się więc wahać. Miała chęć mówić, ale czy godność nie wymaga, żeby za tę „niemądrą” obrazić się do reszty? — No? Dlaczego się buntujesz? — Ojciec mnie nie rozumie i nawet wcale się o to nie stara! Uważa mnie za dziecko... O wszystkim chce decydować. Mówi ciągle, że mam niewłaściwy stosunek do szkoły, że źle sobie dobieram koleżanki... Na przykład Joli to w ogóle nie znosi. Nawet o moich sukienkach ma swoje własne zdanie! O sukienkach, o uczesaniu... — To nie jest znowu takie ważne — uśmiechnął się Michał. — To jest ważne! To jest ważne, bo... — zająknęła się i czując, że wkracza na teren, który dla chłopca jest obcy, zakończyła z ironią: — Ojciec chce, żebym była „człowiekiem”! — Człowiekiem? — powtórzył Michał. Wyglądał na zdumionego. — No właśnie! — Przecież to zupełnie normalne. — No wiesz... — A ty kim właściwie chciałabyś być? Zauważyła, że znowu uśmiecha się pobłażliwie i mówi do niej pouczającym tonem. — Chcę być taka, jaka chcę być, a nie taka, jaką sobie umyślił ojciec... ojciec czy ktokolwiek inny! — Taka, to znaczy jaka? — Jak wszystkie dziewczyny. — Przecież nie wszystkie dziewczyny są jednakowe. — Są! — To by było ponure! — rzekł ironicznie. — Dlaczego? — Większość jest bardzo niemądra. — Uważasz tak? — Aha. — Mniejsza z tym. W każdym razie wszystkie chcą tego samego. — Czego? — Nie zrozumiesz. — Dlaczego mam nie zrozumieć? — pytał Michał z nieznośnym spokojem. — Jeżeli mi wytłumaczysz, to zrozumiem. — Tego nie można wytłumaczyć. — Jeżeli się naprawdę wie, o co chodzi, to zawsze można wytłumaczyć. Maja zacisnęła usta, zdecydowana nie odzywać się więcej. Michał spojrzał na nią wyczekująco. — Nie rozumiem, co to za ideał być „takim, jak wszyscy”. — A ty chcesz być inny niż wszyscy, już to zauważyłam. — Lubię mieć swoje własne zdanie. Zapadło milczenie, Maja patrzyła w szybę z ponurym uporem. — Muszę iść — rzekł Michał. — To idź. Zresztą ja też idę. — Przecież widzisz, że leje. — Nie będę tu tkwiła bez końca. — Poczekaj chwilę. — Michał otworzył drzwi. — Poczekaj!... — powtórzył surowo, zanim zdążyła zaprotestować. Niedługo był z powrotem — z gumowym płaszczem na ramieniu. — Okryj się — zarządził po swojemu. — Trochę na ciebie za duży, ale trudno, w każdym razie nie zmokniesz. — Ty jesteś dziwny... — powiedziała z wahaniem Maja. — Kłócisz się, a potem przynosisz płaszcz. — Jedno nie ma nic do drugiego. Jesteś pod moją opieką. — Zapalże sobie lampę, ciemno już! — Jeszcze widno — odruchowo odpowiedziała matce Maja, ale skłonna dziś do zgody, nacisnęła guzik. Światło objęło stolik, karty podręcznika zajaśniały. Czytała uważnym szeptem dalej, nie przerywając sobie, aż do końca rozdziału. A teraz — nie patrzeć już w książkę i pomyśleć, co było najważniejsze... Co Michał uzna za najważniejsze. Zmarszczyła brwi i pełna dobrej woli, szeregowała po kolei poznane wiadomości, czując, że idzie dobrą drogą, i znajdując w tym niespodziewaną przyjemność. Jakie to dziwne, że niedawno jeszcze uczenie się sprawiało jej tyle udręki!... I oto rozkoszna chwila: chowa się książkę do szuflady, gotowe. — Koniec na dzisiaj? — pyta mama. — Aha. — Może byś wyrzuciła śmieci? — Mogę wyrzucić. Z koszyka też? — Owszem! — Mama wyraźnie się uśmiecha. „Dziwi się, że jestem taka chętna” — pomyślała Maja. Na podwórzu ciemnawo. Szła powoli, kołysząc w jednej ręce wiadro, a drugą machając koszem na papiery. Było jej dobrze, czuła w sobie miłe podniesienie ducha, które ją ogarnęło w chwili, kiedy Michał zjawił się w bibliotece z przerzuconym przez ramię płaszczem. „Jesteś pod moją opieką”... Zdanie zostało powiedziane prawie mimochodem, czy nie było jednak ważniejsze niż kłótnia, którą przedtem toczyli? Sądziła, że tak, i wracała do niego myślą, jak w zimie wraca się do ogrzanego wnętrza, gdzie trwa i czeka upragnione ciepło. Przecież nikt go nie prosił o tę opiekę, nikt mu jej nie narzucał... Wytrząsnęła wiadro, stukając brzegiem o pojemnik, wyrzuciła z kosza papiery i żeby trochę swój „spacer” wydłużyć, skręciła w okrężny chodnik. Na dziedzińcu panowała zupełna cisza, nikły szum dalekiej gwarnej ulicy nie mącił jej, zdawał się nawet ją uwyraźniać. „Jak na wsi” — pomyślała poczuwszy zapach skoszonych niedawno trawników. Pod kasztanem czarny, gęsty cień. Miło tu, tajemniczo, może nawet trochę straszno? Nagle wstrzymała oddech. Gdzieś od dołu, jakby spomiędzy kamiennych płyt czy obramowania trawników, dobywał się cichy, a równocześnie przenikliwy, jednostajny dźwięk. „Świerszcz? — zdziwiła się. — Tutaj? W mieście?” Bezszelestnie postawiwszy na ziemi wiadro i kosz, stała nieruchomo, nasłuchując. Po chwili od strony bramy rozległy się kroki, niecierpliwie czekała, żeby przechodzień minął podwórze, żeby znowu było spokojnie. — Maja!... Co tu robisz? — Tss! — uprzedziła go. — Słucham świerszcza. — Co? — Nie mów tak głośno. Tu gdzieś jest świerszcz, dopiero co go słyszałam. — Rzeczywiście — odezwał się po chwili Michał. — Jak szedłeś, to na chwilę umilkł, widocznie się spłoszył — szeptała Maja. — Ale teraz cyka bardzo głośno, prawda? — Tak. — Słyszałeś go tu kiedy? — Nie. — Widzisz, mieszkasz tu parę lat, a właśnie ja go odkryłam. — To prawda. Śmieje się z niej?... Nie, chyba nie. — Strasznie lubię świerszcze — powiedziała z westchnieniem. — Położyć się na miedzy i słuchać, jak grają... albo w stogu siana. Nie wiem dlaczego, ale zawsze wtedy czuję, że to właśnie jest prawdziwe lato. Skąd on się mógł tutaj wziąć? Nic nie ma, płyty i asfalt, i trochę kusej trawy, a on siedzi w jakiejś dziurze i ćwierka sobie, jakby mu było jak najlepiej. — Siądźmy — odezwał się Michał. — Tu jest ławka. — Uważaj! Michał nie pojął jednak, na co ma uważać i potrącone wiadro przewróciło się z wielkim łoskotem. — Wyrzucałam śmieci — wyjaśniła ze śmiechem Maja — Ale rumor! Aż echo poszło. — Twój świerszcz znowu się przestraszył, nie słychać go. — Poczekajmy chwilę. Siedzieli obok siebie, nic nie mówiąc. — Odezwał się — szepnęła. — Tak. — Ale nie mówmy głośno. — Dobrze. Nigdy przedtem nie przyszło mi do głowy słuchać świerszcza. — Przyjemnie, prawda? — Przyjemnie. — Lubisz wieś? — Lubię góry. Lubię chodzić po górach. — A ja lubię wieś, nawet taką najzwyczajniejszą. Las, wodę, zagajniki — jak tak pachną, łąki... Lubię nawet łopiany — uśmiechnęła się. — Jak byłam mała, to siadałam w takim łopianowym lesie z rozmaitymi skarbami w kieszeni, muszelkami, kamykami, no, wiesz, dzieci zbierają takie rzeczy... i budowałam pałace. Przeżyłam tam różne przygody. — Jakie? — Zobaczyłam kreta! Układam klomb z kwiatów, a tu patrzę, piasek się podnosi i pęka, i tak coraz dalej, i dalej, aż do mojego „pałacu”... Pałac się rozlatuje, serce mi bije ze strachu i nagle widzę kreta. Z wrażenia nie mogłam oddychać. I wiesz?... Pogłaskałam go palcem, ale tylko raz, zaraz się zakopał w ziemię. — Nie żałowałaś swojego pałacu? — Och, nie, byłam taka szczęśliwa, że do mnie przyszedł! Chodziłam potem wiele razy w to samo miejsce, chciałam, żeby przyszedł znowu, na dłużej, i żeby wcale się mnie nie bał. Ale już się nie pokazał. A znowu kiedy indziej zobaczyłam tam małego szpaczka, który wypadł z gniazda, z dziupli... Chciałam coś pomóc, włożyć go tam z powrotem, ale samiczka latała ciągle nade mną, krzyczała, czułam, że chce mnie odgonić, że uważa mnie za wroga. Teraz rozumiem, że tak musi być, ale wtedy byłam rozgoryczona, uważałam, że to niesprawiedliwe. Słyszysz, jak spokojnie teraz ćwierka? — Tak — Jak myślisz, czy to taki sam, jak w „Świerszczu za kominem”? — W czym? — zdziwił się Michał. — No, to jest taka książka Dickensa, tytuł „Świerszcz za kominem”. Znasz? — Nie. Dickensa czytałem „Dawida Copperfielda”, „Opowieść o dwóch miastach” i „Olivera Twista”. — Tego „Świerszcza” to mama mi czytała głośno, jak byłam chora. Bardzo dramatyczne. Ale początek zabawny: w izbie jest pusto (to się dzieje na wsi) i słychać na zmianę świerszcza i imbryk... bo imbryk stoi na gorącej blasze i właśnie zaczyna syczeć. Mama czytała to tak zabawnie, naśladowała to świerszcza, to imbryk, żeby mnie rozśmieszyć. — Postaram się to przeczytać. — O, ja nie wiem, czy ci się to będzie podobało — zaniepokoiła się Maja. — W każdym razie będę wiedział, co podoba się tobie. — No tak, tylko że to było już dawno... Słyszałeś kiedy takiego świerszcza domowego? — Nie. Chyba nie. — Ja słyszałam, w gajówce. Nie wiem, czy to ten sam gatunek, co polne. — Ja też nie. Nie znam się na entomologii. — Na czym? — Na entomologii. To jest nauka o owadach. — Aha... — przyjęła do wiadomości Maja w nagłym zgnębieniu. — Michał? — Co? — Opowiadam takie głupstwa... Ciebie to pewno strasznie nudzi. — Nie. — Na pewno? — Możesz mówić, co ci się podoba. Możesz mówić wszystko. Chciał, żeby mówiła. Wyobrażał ją sobie wśród łopianów, w pachnącym zagajniku, na polnej dróżce, małą, trochę lękliwą, a równocześnie zachwyconą wszystkim, co jest dookoła, pełną wrażeń, których on sam nigdy nie doznawał. Miła jest, bardzo miła. Nie zawsze — pomyślał krytycznie — bywa i drażniąca, sztuczna jakaś i po prostu niemądra. Dziwny ma charakter, jakby w niej były dwie zupełnie różne natury. A potem przypomniała mu się nagle uniesiona ku górze różowa dłoń i jego myśli jakoś się zmąciły. — Niedaleko jest ulica, a tu cicho jak na wsi — odezwała się Maja. — Ach, jak ja chciałabym być na wsi! Na wsi to ja jestem zupełnie szczęśliwa. Niczego mi nie potrzeba. — A dziś rano mówiłaś, że chcesz jechać do Sopotu. — To co? Jedno nie ma z drugim nic wspólnego. — Właśnie. — A ty nigdy nie pragniesz naraz dwóch zupełnie różnych rzeczy? — Jak to? — Ja bardzo często. Na przykład marzę sobie, żeby tak iść łąką i żeby było niebieskie niebo i nic więcej — a równocześnie albo zaraz potem myślę o ludziach, o zabawie. Ale takiej, żeby mi było wesoło, żebym... — Co? — Nic... Nie wiem, dlaczego tak teraz ze mną jest. — Teraz? — Od jakiegoś czasu. Albo na przykład w domu: jestem zła, wszystko robię na przekór, ojciec się gniewa, mama smutna, a ja brnę dalej i dalej, choć gdzieś w środku czuję, że chciałabym być dobra. Głupio, ja wiem, „nielogicznie”. Michał nie odzywał się. — Ty pewno wcale tego nie możesz zrozumieć — zaniepokoiła się Maja. — O czym myślisz? — Zastanawiam się, czy ze mną bywa tak, jak z tobą. Chyba nie, ja zwykle wiem, czego chcę, i staram się tego trzymać. — No widzisz — zmartwiła się. — Jestem zupełnie inna niż ty. — Nie chciałbym, żebyś była taka, jak ja. — Nie chciałbyś? — Nie. — Dlaczego? — To by nie było ciekawe. — Co? — Ach, nic! Tak sobie mówię. Nie twoja sprawa — Michał... — odezwała się Maja. Siedzieli na schodkach bibliotecznego tarasu, podręcznik geografii i atlas, niepotrzebne już, spoczywały obok. Lekcja odbyła się sprawnie i oto nadeszła sposobna chwila do rozmowy, do ważnej rozmowy, w której Maja postanowiła zadać nurtujące ją pytanie. — Michał — powtórzyła niepewnie. — No? — Powiedziałeś raz, że z tym Jankiem Rączką spędzałeś dużo czasu, ale że on nie był twoim przyjacielem. — No bo nie był. — Ale dlaczego? Mieliście wspólne zainteresowania, lubiłeś go... — Dla mnie przyjaźń to jest nie tylko to. — A co? — Wspólne zainteresowania i tak dalej, to oczywiście jest ważne — mówił Michał z wyraźnym namysłem. — Przede wszystkim trzeba się dobrze rozumieć. Maja słuchała uważnie. To była teoria, dobrze jednak byłoby wiedzieć coś konkretnego. — A miałeś kiedy przyjaciela? — Miałem. — Opowiedz mi o nim. — Po co? — Tak sobie, chciałabym wiedzieć. Jaki on był? — Prawie się już nie widujemy. Mieszka teraz daleko, chodzi do innej szkoły... — Michał zamilkł. Maja spoglądała dyskretnie ku niemu, twarz chłopca zmieniała się z wolna, znowu pojawił się w niej wyraz skupienia i nieobecności, jak wtedy, kiedy wspominał rodzinę Raczków i zdawał się widzieć nie to, co jest przed nim i obok, ale to, co jawiło się w myślach. Czekała cierpliwie, niech sobie przypomni, jak z tą przyjaźnią było, niech sobie to dobrze uświadomi... — To był prawdziwy przyjaciel. Przekonałem się — odezwał się wreszcie Michał. — Wiesz, co on kiedyś zrobił? Mieliśmy jechać na narty, on i ja, i jeszcze kilku kolegów, a tymczasem na tydzień przed świętami pochorowałem się, zapalenie opłucnej, bolało mnie, gorączka... Alek przychodził co dzień, termin się zbliża, a on o tych nartach ani słowa. I wreszcie mówi, że nie jedzie, że „nie opłaci mu się. Myślałem, że udaje, że tylko tak, a on naprawdę. I został, przytaszczył mi z domu magnetofon, książki. A potem... — Michał znowu się zamyślił, sięgnął po grudkę cementu leżącą na stopniu, bawił się nią, i wreszcie powiedział jakby od niechcenia: — On był dziwny, ten Alek. Nigdy się o nic nie dopytywał, a wszystko wiedział. — Co? — No... o mnie. — Co o tobie? — zdziwiła się. Chłopiec milczał, poświstywał tylko z cicha, jakby chcąc dać do zrozumienia, że jego słowa nie oznaczają nic takiego, o czym warto by mówić. Zastanowiło ją to, zrozumiała, że nalegać nie trzeba. Zapanowało milczenie. Czas uciekał, niedługo trzeba będzie wracać do domu. Zebrała całą odwagę, na jaką ją było stać, i spytała: — Michał, jak myślisz. Czy może być prawdziwa przyjaźń między dziewczyną i chłopcem? Poruszył się swobodnie, Maja doznała wrażenia, że jest rad zmianie tematu. — Wiesz, nigdy się nad tym nie zastanawiałem — rzekł z wolna — ale chyba nie. — Dlaczego? — Z wielu powodów. Przede wszystkim dziewczyny są bardzo ciekawe, lubią wszystko wiedzieć, a potem zwierzają się koleżankom. — Nie wszystkie są takie! — Alkowi nie trzeba było mówić: „nie opowiadaj o tym”. Sam wiedział. I jeszcze jedno: jeśli przyjaźń, to na długo, inaczej nie warto. „Ja także uważam, że przyjaźń powinna być na długo” — chciała się odezwać Maja. Nie zdążyła, Michał ze spokojem wykładał swoje dalej: — Wątpię, czy dziewczyny są stałe pod tym względem. A poza tym, najgorsza rzecz, to jak się jedno w drugim zakocha, wtedy to już koniec! Przyglądałem się, to wiem. Jurek Rączka (ten starszy) przyjaźnił się z koleżanką, wszystko w porządku, no i nagle ona się w nim zakochała. Od tej pory robiła sceny, płakała, jeśli nie chciał się z nią spotkać, i tak dalej. — Biedna — szepnęła odruchowo Maja. — Biedna? Zupełnie była niemożliwa! — Widocznie on się w niej nie kochał. — No właśnie, on — nie. — A gdyby... — spytała, znowu bojąc się swojego pytania. — Gdyby oboje się pokochali, to może przyjaźń mogłaby trwać? — Nie mam pojęcia. Dlaczego cię to interesuje? Maja nie odpowiedziała, cóż miała odpowiedzieć? Wszystko poszło inaczej, niż sobie wymarzyła, niż się, szczerze mówiąc, spodziewała. Ton Michała, jego argumenty, wywody... \ nawet mu na myśl nie przyszło, że to mogłoby się odnosić do nich dwojga! Dlaczego tak?... Jest od niej starszy, mądrzejszy i w ogóle inny niż ona, ale powiedział przecież, że to dobrze... I parę razy były już takie chwile, kiedy wyglądało, że mu jest z nią przyjemnie, blisko, a wczorajszego wieczoru był taki miły! Nie podobała mu się, trudno, ale przyjaźnić się to przecież coś innego! Pełna była po temu gotowości — niestety, w Michale tej gotowości nie znalazła. A gdyby udało jej się złożyć dowód, że zasługuje na jego przyjaźń? Alek złożył taki dowód... Jak to zrobić? Takiej rzeczy nie można „wymyślić”, na to trzeba jakiejś okazji, jakichś szczególnych okoliczności. Zamyśliła się głęboko, westchnęła. Kto wie, czy coś takiego zdarzy się kiedykolwiek? — Więc jutro znowu o dziesiątej — rzekł Michał, nie ponawiając pytania, i przypomniał Mai, czego ma się nauczyć na następny dzień. Sięgnęła po książkę i wstała szybko, trzeba iść, nie ma rady. Michał nie ruszał się. — Z przyjaźnią bywa dziwnie — odezwał się z namysłem. — Z Alkiem byłem w tej samej klasie i nawet siedzieliśmy w tej samej ławce, i nic, kolega, jak wszyscy inni. I kiedyś... byłem tego dnia wściekły i w ogóle przegrany, nie odzywałem się do niego ani do nikogo. A on jakby nigdy nic odprowadził mnie do domu, po trochu zaczęliśmy gadać, potem ja go odprowadziłem — no i zaczęło się. Zabawne, prawda? — Nie, dlaczego?... — zaprotestowała Maja, na nowo poczuwszy nadzieję. W parę minut potem wchodzili na rozpalone podwórze. Trzasnęły jakieś drzwi, gdzieś z boku rozległy się powolne kroki. Listonosz. — Dzień dobry — odezwał się, przystając. — Wczoraj był zagraniczny list — zwrócił się do Michała. — Wyjąłeś. — Na pewno do nas? — spytał prędko Michał. — Mówię, że do was, to do was, nie od dziś tu chodzę. Z „filatelistami” się jakoś uspokoiło, to powinien być. Michał skręcił gwałtownie ku schodom. — Masz kluczyk? — spytała Maja. Stanęli przed skrzynką, Michał sięgnął do kieszeni, spojrzała ku ażurowej przegródce, za którą powinno się coś bielić. „Ciemno tu — pomyślała. — A może koperta jest szara i dlatego”... Zameczek zgrzytnął i otworzył się, chłopiec patrzył bez słowa w puste wnętrze, a potem pochylił się i zajrzał głęboko do środka. — Znowu ktoś ukradł! — zakrzyknęła z oburzeniem. Michał zatrzasnął skrzynkę z powrotem, schował kluczyk do kieszeni. — Bywaj — powiedział szorstko. — Do widzenia. — Michał, czekaj... — Co tak na mnie patrzysz? — Ja przecież tylko tak... — tłumaczyła się, odwracając wzrok od jego zmienionej twarzy. — Powiedz mi... — Co? — przeciął niegrzecznie. — Nic tu do mówienia nie ma. Jeden kolega miał do mnie napisać z Bułgarii. Głupstwo. — Do widzenia — szepnęła Maja, poruszona i zmieszana. Nazajutrz, zaraz po lekcji, Maja oświadczyła Michałowi, że śpieszy się do domu. Nie zdziwił się, nie zapytał dlaczego, powiedział tylko, że wybiera się zaraz na plażę. Cały czas był małomówny i choć wszystko odbywało się normalnie, czuła w nim jakąś sztywność. By ją zmniejszyć, zagadała parokrotnie o obojętnych sprawach, strzegąc się aluzji do tego, co zaszło poprzedniego dnia. „Alek nie pytał o nic, a wszystko wiedział”... Ona tak samo. Wracała do domu sama, bardzo szybko. Wszedłszy na schody, zatrzymała się przed skrzynkami na listy, trzeba sprawdzić, czy listonosz już był. Był... Za przegródkami jaśniał gdzieniegdzie papier kopert i pocztówek. Wrzucono je na pewno dopiero co, listonosz nigdy nie zjawiał się wcześniej niż koło południa, nic więc nie mogło jeszcze zajść. W mieszkaniu pusto, jak zawsze o tej porze. Oby tylko ojciec nie zaszedł niespodziewanie, mogłoby to zniweczyć jej zamiary! Przymknęła okno i zsunęła zasłony, zostawiając niewielką szczelinę, i ustawiła krzesło w taki sposób, żeby chodnik prowadzący ku wejściu na klatkę schodową był widoczny. Zaraz!... Przecież do klatki schodowej można dotrzeć i od drugiej strony, z okna nie da się jej obserwować, musiałaby mocno się wychylić. A więc trzeba być w przedpokoju, otworzyć zatrzask i nasłuchiwać, czy nie rozlegnie się podejrzany dźwięk. Jak długo?... Tego przewidzieć nie sposób, może bardzo długo. „Będę cierpliwa” — postanowiła siadając z książką w pobliżu wyjściowych drzwi. Nie otworzyła jej, myśli krążyły wokół zadania, które ją czekało. Nie tylko cierpliwości potrzeba, by się powiodło, ale także szczęścia — no i odwagi. To ostatnie największe jej sprawiało kłopoty. Jeżeli złodziej przyjdzie, a ona w najważniejszej chwili przestraszy się i cofnie? „Nie, nie! — mówiła do siebie kategorycznie, tłumiąc lęk przed tym kimś nieznanym i na pewno wrogim, z kim może lada chwila wypadnie się jej zetknąć. — Nie boję się i nie będę się bała!” Niech Michał odzyska swój list, skoro mu tak na nim zależy. Bo Maja nie uwierzyła słowom Michała o koledze w Bułgarii. Podejrzenie, które powzięła w dniu, kiedy się poznali, i które później, w toku dalszych spotkań, zaczynało się chwiać, zamieniło się w pewność: list, którego Michał oczekiwał, to list od dziewczyny. Inaczej — dlaczegóż by wszystko tak ukrywał i tak przeżywał? Nie miała mu tego za złe, rozumiała go. Gdyby sama czekała na taki list i dowiedziała się, że nigdy do niej nie dotrze? Ach, to byłoby okropne! Nie można się dziwić, że Michał się martwi, ani żywić o to pretensji. A że równocześnie jest jej smutno, to już trudno, widocznie musi tak z nią być. Trzeba się z tym pogodzić — i trzeba Michałowi pomóc. Na schodach cisza. Z przeciwka dobiega głoś radia, gdzieś za ścianą stukocze cicho maszyna do pisania, żadnych kroków, żadnych podejrzanych szmerów. Spróbowała czytać, odrywając co chwila oczy od książki i nadsłuchując — i w jakiejś chwili gwałtownie drgnęła: zgrzyt kluczyka!... Uchyliła drzwi, wyjrzała: starsza, tęga pani stała przed skrzynką i z wyrazem spokojnego zadowolenia przeglądała wyjęte listy. Maja poczuła skrępowanie, że ją podgląda, cofnęła się, a po paru minutach z na nowo bijącym sercem wyglądała na schody: tym razem otwierał skrzynkę znany jej z widzenia lokator z pierwszego piętra. Potem przez długi, długi czas nie działo się nic. „Nie przyjdzie”... — myślała Maja. Coraz trudniej było wysiedzieć na miejscu, czekać i nasłuchiwać, cierpliwość wyczerpywała się, wiara w powodzenie nikła. Przecież tamten mógł się zjawić o zupełnie innej porze, innego dnia, mógł też nie zjawić się wcale. A jeżeli zabrany list został już zniszczony? To przecież więcej niż prawdopodobne. „Prawdopodobne, ale póki co, lepiej o tym nie myśleć — mówi sobie Maja, walcząc ze zniechęceniem. — Postanowiłam, źe zrobię, co tylko można, więc muszę wytrzymać. I jeżeli dziś się nie uda, to jutro będę czekać znowu”. Co to?... Szelest i zaraz cichutki zgrzyt. Maja bierze ręką za klamkę, uchyla bezszelestnie drzwi. Przed skrzynką do listów — chłopiec, stoi odwrócony plecami... Osiem, może dziesięć lat, szczupły, bose nogi, w trepkach, ręka uniesiona do góry, wsuwa właśnie kluczyk do zamka. Oczy Mai ogarniają te wszystkie szczegóły, decyzja nie zapada jednak, może to ktoś zupełnie niewinny, może ma zanieść pocztę rodzicom? Otworzył, już ma w ręku dwa listy, zamyka... A teraz? Nie odchodzi, nie odwraca się, sięga ręką o dwie przegródki wyżej... Maja zrywa się gwałtownie, książka spada z kolan na ziemię — a chłopak... już go nie ma! Nie obejrzał się nawet, jeden skok przed siebie i silnie pchnięte drzwi z hukiem uderzają o futrynę. Maja wybiega na podwórze. Spojrzenie w prawo: pustka, spojrzenie w lewo, ku skwerowi. Jest! Biegnie po ścieżce, daleko już, ani mowy, żeby go dogonić. Jedyna szansa: iść za nim, nie tracąc go z oczu. Jeżeli nie zauważy, że jest śledzony, może zwolni i nic o tym nie wiedząc, doprowadzi ją do domu, gdzie mieszka. Przestał biec, Maja pohamowała się, żeby nie przyspieszać kroku. Obejrzał się nerwowo, po chwili jeszcze raz, tym razem wolniej, przez jedno i drugie ramię. Była rada, że na ścieżkach nie jest pusto, jakieś mamy toczą przed sobą wózki z niemowlętami, nieduża dziewczynka uwija się na trójkołowym rowerku, nie opodal rozmawiają dwaj mężczyźni. To wszystko zdawało się chłopca uspokajać, szedł przed siebie, wymachując po dziecinnemu chudymi rękami. Od Mai dzieli go przestrzeń rozległego trawnika, po chwili skręcił w bok, maszeruje wzdłuż siatki otaczającej małe boisko, za chwilę powinien skręcić w lewo, ku najbliższej kamienicy... Nie!... Idzie dalej, w stronę wzniesionych niedawno garaży. Niedobrze! Za garażami jest ulica, pełna ruchu, wystarczy jedna chwila, żeby stracić go z oczu. Oderwała wzrok od widocznego z dala czerwonego przegubowca i nagle stanęła jak wryta. Gdzież ten chłopak? Zniknął, jakby się zapadł pod ziemię. Wokoło szeroka, płaska przestrzeń trawnika i tylko te garaże... Są otwarte, puste, może schronił się w którymś z nich? Postanowiła to sprawdzić i przeszła wzdłuż budynku zaglądając ostrożnie do wszystkich boksów po kolei. Nic. Rozzłościła się na samą siebie: przegapiła coś, a tymczasem chłopiec prysnął, nie wiadomo jak i gdzie. I co teraz? Czy jutro pokaże się znowu? Wątpliwe, na pewno się dziś trochę spłoszył. A więc wszystko na nic! Przygnębiona i niezdecydowana tkwiła przy garażach bez ruchu; nagle usłyszała ciche szuranie, jakby ktoś ciągnął deskę po podłodze. Dźwięk dobiegał od strony prymitywnej budki, wyglądającej na składzik z narzędziami. Drzwi przymknięte, ale kłódki nie ma, z boku u framugi zwisa skobel. Znowu szuranie!... Podeszła na palcach, z bijącym sercem, jakby czekało ją coś niebezpiecznego— myśląc równocześnie, że w środku może być po prostu magazynier, nikt inny. Na wszelki wypadek pchnęła drzwi ostrożnie, przytrzymując je ręką, by nie otworzyły się zbyt szeroko. Zawias zgrzytnął, chłopiec, pochylony nad kupą desek, odwrócił się gwałtownie. — Czego tu chcesz?! Zabrzmiało to zuchwale, Maja zauważyła jednak, że się przestraszył, oczy biegają mu w prawo i lewo, oceniając możliwość ucieczki. Wsunęła się głębiej i zamknąwszy za sobą drzwi, oparła się o nie plecami. — Czego chcesz! — krzyknął jeszcze głośniej, cofając się obronnie. Maja milczała. Oburzenie, które towarzyszyło myślom o kimś niewiadomym, kto kradnie cudze listy, gniew, który ją ogarnął dopiero co na widok chłopca, usiłującego dobrać się do dwóch skrzynek po kolei — to wszystko zmalało. Czuła przykrość, było coś niemiłego, nieznośnego w sytuacji, w której się znalazła, którą sama wywołała. Przecież to dziecko... Czy należało tak je osaczyć, jak zwierzątko w jamie? Patrzy na nią z nienawiścią, boi się... Nie powinien się jej tak bać! — Słuchaj — odezwała się wreszcie, pokonawszy niemiły skurcz w gardle. — Nie zrobię ci nic złego... Nie odpowiedział. — Naprawdę — rzekła z naciskiem. — Nie bój się! — Nie boję się! — krzyknął na cały głos, jak przedtem. — To dobrze. — Sądziła, że biorąc jego słowa za dobrą monetę, ułagodzi go trochę. — Chodzi mi tylko o te listy. — Jakie listy?! Zwariowałaś? — Musisz mi je oddać. Te, które wziąłeś dzisiaj, i ten, co wczoraj. — Odczep się. Maja nabrała tchu. — Widziałam na własne oczy, jak wyjąłeś te listy. I nie puszczę cię stąd, dopóki mi ich nie oddasz. Przez chwilę patrzył spode łba, nic nie mówiąc, potem odwrócił się do niej plecami i wsparł łokcie o małe zakratowane okienko. Zrozumiała, że nie ma zamiaru jej ustąpić. Jaką znaleźć na to radę? Powiedzieć, że te listy są bardzo ważne, że ich strata może być dla kogoś prawdziwą krzywdą? Nie, to na nic, próżny wysiłek. Więc co? Schwycić go mocno i wyrwać listy z kieszeni? Te dwa zabrane dopiero co ma pewno przy sobie, ale tamten, do Michała?... I jest coś wstrętnego w tym, żeby tak przemocą, dlatego tylko, że jest starsza i mocniejsza. — Słuchaj... — odezwała się bezradnie. Chłopak odwrócił się gwałtownie i skoczył ku niej. Poczuła ból, bił ją, kopał, ciągnął za ręce. Oszołomiona, broniła się niezdarnie, aż wreszcie zrozumiawszy, że tamten usiłuje odepchnąć ją od drzwi, zebrała się w sobie i chwyciła napastnika za ręce. Szarpał się jeszcze, trzymała go jednak mocno i nie zamierzała puścić. — No widzisz — odezwała się polubownie, opanowawszy gniew, który ją ogarnął w czasie bójki. — Po co ci było? Stał tuż przed nią, ze schyloną głową, włosy zmierzwione, nierówny, zdyszany oddech... Nadgarstki uwięzione w jej dłoniach takie twarde, takie chude! Przeczekała chwilę, żeby się uspokoił. — Oddasz mi te listy, prawda? Milczenie. Może się zdecydował? Puściła jedną rękę więźnia, mocno ująwszy drugą. — Oddaj. Nie masz na co czekać. Wzruszył ramionami, jakby zażądała czegoś niesłychanie głupiego, i wyszperawszy w kieszeni dwie pomięte koperty, powiedział ze wzgardą: — To sobie weź, jak ci zależy. — Zależy mi — uśmiechnęła się. — A teraz daj mi ten, który wziąłeś wczoraj. — Nie mam go. Skłamał, to było widoczne. — Gdzie jest? — Gdzie jest, to jest. — Musisz mi oddać. — Puść! — krzyknął znowu próbując się wyrwać. — Puść! — wrzeszczał histerycznie, załamującym się głosem. Zdała sobie sprawę, że jest upokorzony, że protestuje przeciw jej przewadze, że nienawidzi jej, bo uległ i za chwilę ulegnie jeszcze raz. — Już zaraz sobie pójdziesz, uspokój się. Gdzie ten list? Chwytał ustami powietrze, jak po płaczu, mamrotał coś, co wcale nie było dla Mai pochlebne. Postanowiła być cierpliwa. — Tam... — mruknął wreszcie, wskazując brodą kąt pomieszczenia, gdzie na ziemi leżało w nieładzie kilka desek. Pociągnęła go za sobą, schylił się. Niebieska, podłużna koperta... Szybko, nie przyglądając się, schowała ją do kieszeni. — Innych listów nie masz? — Nie! — Na pewno? — Nie mam, i już! Puść mnie! Idź sobie! Rzeczywiście należałoby już iść, osiągnęła to, co chciała. Chłopiec przypomniał jej o tym, szarpiąc rękę i próbując się uwolnić. Więc pozwolić, żeby uciekł, i nic więcej?... To było złe, co zrobił, ale czuł się przegrany, poniżony i patrzył na nią z taką złością! Trudno było to znieść. — Powiedz mi... zbierasz znaczki? Wyrywał rękę jeszcze gwałtowniej niż przedtem, innej odpowiedzi nie było. — No, powiedz — powtórzyła nachylając się ku niemu. — Dlaczego nie chcesz powiedzieć? Mogłabym ci dać kilka znaczków. Masz album? — Co cię obchodzi? Ja chcę iść! Kiedy doszła do przekonania, że jej próba jest daremna, krzyknął nagle: — Mam dziesięć albumów! Dziesięć! Wiesz teraz? Znowu kłamał, na pewno nie ma ani jednego. — Więc nie chcesz? Naprawdę? — dopytywała się, ogarnięta dotkliwym współczuciem. — Akurat mi ich dasz. — Pójdę do domu i przyniosę. Poczekasz? — Ja będę czekał, a ty przyjdziesz z kim drugim. — Nie. Obiecuję ci, że nie. — Maja puściła rękę chłopaka i cofnęła się od drzwi. — Jakie to znaczki? — Zagraniczne. Francuskie, rosyjskie, jeden chiński... aha, i jeden z Afryki, z Ghany. Ja nie zbieram, miały być dla koleżanki, ale mogę ci dać. Stał patrząc uparcie w ziemię, a kiedy podniósł oczy i rzucił na nią ukradkowe, niepewne spojrzenie, odezwała się spokojnie: — No to ja idę, za chwilę wrócę. Biegła nie oglądając się. Czy zaufa jej? Nie skorzystał na razie z możliwości ucieczki, czuła jednak, że wahał się i walczył z sobą. Podejrzewał ją o podstęp! „Przekonasz się — przemawiała do niego w myśli. — Zobaczysz!” Po paru minutach szła z powrotem. Minęła trawnik, zakręciła, widać już budkę. Nie odszedł! Ucieszyła się — i naraz zwolniła kroku, ogarnięta wątpliwościami. Może to niesłuszne, co przedsięwzięła? Może trzeba było jakoś inaczej? Chłopak czekał jednak i było za późno na jakąkolwiek zmianę decyzji. — Masz — podała mu znaczki. Wziął je i wsunął do kieszonki na piersiach. A teraz? Czy na tym ma się to wszystko zakończyć? — Mieszkasz niedaleko? — spytała przyjaźnie. — Gdzie?... Nie powiesz mi? Położyła mu rękę na ramieniu. Odskoczył i puścił się pędem po ścieżce w stronę ulicy. Po jakimś czasie, w bezpiecznej już odległości, stanął i odwróciwszy się ku niej, krzyknął na cały głos: „Głupia dziewczyna!” Biegł znowu, patrzyła za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu. Dziwne było to wszystko, przykre. W głowie rodziły się pytania, które nigdy przed Mają nie stanęły, czuła niepokój. Żeby można zwierzyć się komuś... Ale komu?... Mamie?... Wykluczone, nie można przecież zdradzić tajemnicy Michała. Michałowi?... Oczywiście, że Michałowi! Jest mądry, interesują go poważne sprawy, ta sprawa jest chyba poważna? I właściwie biorąc, wspólna, jej i Michała, wynikła przecież ze starań o list, na którym tak mu zależy. Ruszyła z powrotem rozważając, co i jak będzie o swojej przygodzie opowiadać, żeby niczego istotnego nie pominąć, żeby Michał zrozumiał — i znalazł jakąś radę. Było jej dobrze o tym myśleć. Maja kręciła się po mieszkaniu, co chwila upatrując przez okno, czy nie zobaczy Michała. Jego list ciągle miała w kieszeni, nie obejrzała go nawet, od powrotu do domu nie była ani chwili sama. Korciło ją, żeby przyjrzeć się adresowi, pismu... i nazwisku nadawcy, wytłumaczyła sobie jednak, że to nie ma żadnego znaczenia. Żadnego! Osiągnęła swój cel i teraz trzeba oddać list jak najszybciej, niechże Michał się nie martwi — i niech się przekona, co ona, Maja, potrafiła dla niego zrobić. Ucieszy się... i może od tej właśnie chwili zacznie się ich przyjaźń? Zobaczyła go wreszcie, wracającego z miasta, i niepostrzeżenie wymknęła się na schody. Minął już jej drzwi, pobiegła parę stopni w górę. — Michał! — zatrzymała go szeptem. — Mam coś dla ciebie. — Co takiego? — Tss! — przyciszyła go. — List! Wykradziony wczoraj z twojej skrzynki. Cała historia, nie masz pojęcia — mówiła szybko, podniecona i wbrew wszystkim smutkom, które w niej ten list wywołał, ogromnie szczęśliwa. — Masz! — wyciągnęła porywczo rękę. — Jeden chłopak zabierał listy ze skrzynek, przyłapałam go. Michał?... — zająknęła się w przykrym zdziwieniu. Stał przed nią, nieprzychylny jakiś, sztywny, jakby to, co mówiła, wcale go nie obchodziło. Spojrzała na trzymaną w ręku kopertę. — Ach! — zakrzyknęła z cicha, rozśmieszona swoją pomyłką. — To wcale nie ten, mam listy i do innych! — To ten — rzekł oschle Michał. — Jak to? — Mówię, że to ten — powtórzył z naciskiem. — Ale tu jest zaadresowane... Leon Kołacz? — No właśnie. — Nie rozumiem. Kto to jest Leon Kołacz? — To jest mój ojczym. — Byłam najpewniejsza, że to do ciebie — tłumaczyła się, rozczarowana i stropiona. — Nie miałam kiedy się przyjrzeć, wszystko tak się dziwnie złożyło... ale się nie martw — dodała serdecznie. — Tamten list też przyjdzie, zobaczysz! — Nie twoja sprawa, czy przyjdzie, czy nie — wzruszył ramionami. — Zajmowałaś się tym wszystkim zupełnie niepotrzebnie. Maja spojrzała na chłopca ze zdumieniem, wydawało się nie do wiary, że mógł tak powiedzieć. Widocznie jednak mógł: jego twarz była zacięta i nieprzyjazna. Zły wieczór i zły poranek Michał zatrzymał się na półpiętrze i wyjął list z kieszeni. Znane, jak dobrze znane pismo! Adresat: „Leon Kołacz”, nie: „Michał Zagórny”, o, nie!... Syn, to przecież nieważne, nie ma po co zaprzątać sobie nim głowy. Zważył list w ręku — gruby, ciężki. Nic dziwnego: opisać podróż i to wszystko, co się tam robi, zadać pytania... czy Leon zdrowy, czy się nie męczy, nie nudzi? No i pewno jeszcze, czy on, Michał, nie sprawia Leonowi przykrości?... Tak, na pewno tak, mama jest przecież troskliwa. Podrzeć? Poczuł, że sprawiłoby mu to ulgę, z satysfakcją rozdzierałby papier na coraz mniejsze kawałeczki. Dlaczego ma się krępować? Ujął kopertę w obie ręce, gotów tego dokonać. Wstrzymał się: na dole szczęknęło, ktoś idzie schodami. Schował list i ruszył na górę. Przed drzwiami zatrzymał się i nasłuchiwał dłuższą chwilę. Leon zapowiadał wprawdzie, że wróci późno, lepiej jednak sprawdzić. „Nie chcę go widzieć!” — myślał z zaciętością Michał; niechęć, przyciszona nieco w ciągu ostatnich dni, odżyła i zdawała się wzmagać z każdą chwilą. „Patrzeć na niego, rozmawiać z nim? Za nic!” Zupełna cisza, można wejść. Włożył klucz w zamek, przekręcił go i nagle zamarł jak przyłapany przy wkradaniu się do cudzego mieszkania. W przedpokoju kroki! Spróbował bezszelestnie wyciągnąć klucz z powrotem i nagle drzwi otworzyły się przed nim na całą szerokość. — Znowu zamek się zaciął? — pytał życzliwie Leon. Michał stał w progu, nic nie mówiąc. — Zaglądałeś do skrzynki? — Co? — bąknął, czując, że krew napływa mu do policzków. — Nic nie ma — rzekł, przezwyciężając się. — Już dziesięć dni od wyjazdu! — westchnął Leon. — No trudno, trzeba czekać. Czemu nie wchodzisz? Co ci jest? — Co ma mi być? — Pewno się zmęczyłeś, okropny dziś upał — zamykając za Michałem drzwi mówił Leon. Ton polubowny, z wyraźnym nastawieniem na zgodę, które ujawniał od kilku dni! Michał poczuł wściekłość na siebie, że temu ulegał i od czasu do czasu wdawał się w krótką wymianę zdań. Gdyby było tak jak w pierwszych dniach po wyjeździe mamy, można by pójść do siebie bez słowa... a teraz tamten stoi i przygląda się krótko wzrocznymi oczami, czekając nie wiadomo na co! — Wcale się nie zmęczyłem, nie miałem czym — i mijają Leona, który właśnie otworzył usta, żeby coś powiedzieć, Michał przechodzi do kuchni, żeby napić się wody. „Pobędę chwilę i zaraz wyjdę — decyduje. — Wrócę, jak będzie spał”. — Jest kompot z wiśni, to orzeźwiające. A może napijesz się ze mną herbaty? — Wolę wodę. — Michale... — zawieszenie głosu jest zapowiedzią, że to wstęp do rozmowy. Leon zasiadł już w wąskim przejściu tarasując sobą drzwi. — Może usiądziesz? Chciałbym z tobą pomówić. — Mogę postać. Zresztą się śpieszę. — Znowu wychodzisz? — w głosie Leona zawód. — Tak. Leon westchnął. — To nie będzie trwało długo, nie bój się. Wiesz, przyszło mi na myśl, to znaczy, chciałbym... — jąka się nieporadnie po krótkiej chwili. Nie jest pewien swego, Michał czuje, że ojczym chciałby go do czegoś dobrze usposobić i nie bardzo wie, jak to osiągnąć. — Twoja matka zaraz po powrocie znowu zabierze się do pracy... — Normalne. Jak wszyscy po urlopie. — To przecież nie jest zwykły urlop, w czasie którego się odpoczywa... Osiem godzin dziennie wykładów, zwiedzanie, rozmowy, matka jest bardzo obowiązkowa, zależy jej, żeby jak najwięcej skorzystać, więc... — O co ci chodzi? — przecina sucho Michał. — Nic z tego nie rozumiem. — Zaraz... — stropił się Leon. — Ja tylko, że matka wróci zmęczona, no i w ogóle, dwa miesiące nieobecności. Pomyślałem więc, a gdyby tak odnowić mieszkanie? Matka miałaby niespodziankę, prawda?... Dlaczego nic nie mówisz? — Co mam mówić? Chcesz odnawiać mieszkanie, to zamów malarzy. — Malarzy? — Malarze remontują mieszkania, a nie kto inny. — Widzisz... — Leon najwidoczniej postanowił niczym się nie zrażać. — To wypadłoby za drogo, nie stać nas. A gdybyśmy tak sami, we dwóch? Jak ci się zdaje? Mieszkanie jest zniszczone, więc jak myślisz? Są wakacje... — Nie mam zamiaru sobie ich psuć. — To nie będzie duża robota, parę dni, machnęlibyśmy. Już raz odnawialiśmy wspólnie kuchnię, pamiętasz? Zupełnie dobrze poszło. — Nie przypominam sobie — twardo odcina się Michał. Niechże tamten zrozumie wreszcie, że ta cała gadanina nie prowadzi do niczego! — Widzisz... matka miałaby dowód, żeśmy o niej myśleli. — Mów za siebie. — Co? — Prosiłem, żebyś mówił za siebie! A poza tym to ja chciałbym już iść! Leon tkwi jednak dalej w tej samej pochylonej pozie, z twarzą pełną nie dającej się niczym sprowokować cierpliwości. „Nie znoszę tego — myśli Michał. — Traktuje mnie, jakbym był chorym albo wariatem!” — Chciałbym — odezwał się bardzo cicho Leon — żeby przywitanie było milsze niż pożegnanie... Bo pożegnanie... to sam wiesz... — O tym mówiliśmy już chyba dosyć. — Nie bój się, ja wcale... I muszę ci powiedzieć, że rzeczywiście... że niepotrzebnie się wtedy uniosłem... To nie powinno chyba psuć naszych stosunków?... Czy ten Leon naprawdę nic nie rozumie? Czy naprawdę jest tak naiwny, taki po prostu tępy? Wyobraża sobie, że chodzi tylko o tych kilka nieopatrznych słów po powrocie z dworca, że byle mu je „przebaczyć”, to już wszystko będzie dobrze, miłość i zgoda!... — Nic nie mówisz — troskał się Leon. — Zauważyłem już dawno, że masz jakiś żal... O co? — O nic. — Nie mów tak. Coś tkwi. Swobody masz chyba dosyć, nikt cię nie krępuje... „O, tak, swobody mam aż nadto — pomyślał Michał z goryczą. — Nikogo nie obchodzi, co robię”. Powiedział z kpiną: — Tego by jeszcze brakowało. — Jeżeli chodzi o twoje potrzeby, to chyba... — Czy ja się skarżę? — W każdym razie — ciągnął Leon — staramy się... wedle możności. — Powiedziałem ci już, że wcale się nie skarżę! — Młodzi w twoim wieku przeżywają nieraz... no taki bunt, trudno się im dogadać z dorosłymi, z rodzicami. Może to stąd te kłopoty. — Kłopoty? Jakie? Jestem drugim uczniem w klasie, a gdybym lubił biologię i chemię, byłbym pierwszym! — Oboje jesteśmy z ciebie bardzo dumni. „Oboje — powtórzył sobie w myśli Michał. — Wcale nie potrzebuję, żebyście oboje byli dumni”. — Ale szkoła... — ciągnął niewstrzymanie Leon. — Szkoła to nie wszystko. Są jeszcze inne obowiązki, domowe, wiesz, jak to w rodzinie. — Uważam rodzinę za zupełny przeżytek. — Ależ, Michale! — Tak! — Twoja... twoja matka... — jąkał Leon — no i przecież ja także... Chciałbym zastąpić ci ojca... Michał zacisnął zęby, opanowując wybuch. — Ogromnie ci jestem wdzięczny — rzekł z ironią. Leon podniósł się ociężale i bez jednego już słowa wycofał się do swego pokoju. Znalazłszy się u siebie, Michał rzucił się na tapczan, nie zapalając światła. Po co dał się wciągnąć w tę rozmowę? Po co?... Wiedział przecież od początku, że to będzie jeszcze jeden „zabieg pedagogiczny”, mający doprowadzić do porozumienia. „Nie uda ci się! — przemawiał w myślach do Leona. — Nie licz na to!” Jak długo tak będzie? Zawsze” — odpowiedział sobie i nagle przestraszył się tego słowa. „Zawsze?”... To niemożliwe! Poczuł się zagubiony, jakby był małym dzieckiem. — Mamo — szepnął bezwiednie. W gruncie rzeczy chodzi przecież o matkę, nie o Leona. Gdyby mama była inna, cóż Leon mógłby go obchodzić? Ale mama... I myśl Michała znowu zaczęła krążyć wokół zdarzeń sprzed dziesięciu dni. Były już długie godziny, kiedy udawało się o nich nie myśleć, w czasie spotkań z Mają przykre wspomnienie zacierało się prawie doszczętnie, a teraz stanęło w pamięci jaskrawo i dotkliwie, jakby wszystko miało miejsce wczoraj. Ranek. Mama szybko przygotowuje się do wyjścia. Leon drepce koło niej, jeszcze bardziej zatroskany i nieporadny niż zawsze. Narzeka, że „tak nie można”, „zamęczysz się”, „po co jeszcze dzisiaj do biura, trzeba było się zwolnić”, i tak dalej. Mama słucha jednym uchem, robi swoje, on, Michał, jest na boku, mama zdaje się tego nie zauważać i dopiero przed samym wyjściem... — Nie martwcie się o mnie — powiedziała właśnie tak, choć przecież tylko Leon wyraził swoje „zmartwienie”. — Odpocznę wieczorem, chcę spędzić wieczór tylko z wami, spokojnie. Będziesz chyba w domu, Michasiu? — Będę. — To ślicznie — uśmiech, króciutkie pogłaskanie po włosach, co się od niepamiętnych czasów nie zdarzyło. — Porozmawiamy sobie. „Porozmawiamy”... Ubrdał sobie, że te słowa coś znaczą, że zapowiadają porozumienie i powrót do bliskości! Obmyślał mozolnie, co powie, o co zapyta, jak się to wszystko odbędzie. Wynalazłszy Leonowi jakieś zajęcie, żeby nie przeszkadzał, mama przyjdzie do pokoju Michała, pogadają, przypomną sobie czasy, kiedy byli tylko-we dwoje. „Opowiadaj” — rozkazywała, zabierając się po powrocie z pracy do gotowania, a on pomagał i „składał sprawozdanie” ze szkoły, z podwórza, z wypraw do sklepu... Sama też dużo o sobie mówiła i chociaż był wtedy mały, znał jej kłopoty, troski i zamiary o wiele lepiej niż teraz. Niewiele wyszło z miłej zapowiedzi... Koło szóstej dzwonek, przywitanie serdeczniejsze niż zwykle, mówi się o uroczystej, pożegnalnej kolacji. („Bardzo dobrze — pomyślał wtedy. — Rozmowa będzie potem, bez pośpiechu, bez przeszkód”). Drugi dzwonek: w progu pani Celina. Leon zachwycony: „Jak to ładnie, siostruniu, że przyszłaś”. „Zostaniesz z nami na wieczór, prawda?” — pyta mama. Pani Celina certuje się, mama nalega, że koniecznie, że jej nie puści; zaczyna się nakrywanie stołu na cztery osoby. I nagle to uczucie, jakby gdzieś w środku coś w człowieku pękło. — Idę do kina. — Co? Jak to? — jąka Leon. — Teraz? — Teraz. Na ósmą. — Ależ, Michale! — to znowu Leon, mama nic. — Umówiłem się z Ignacym. W przedpokoju jeszcze krótka, pełna napięcia chwila oczekiwania: może mama rozgniewa się, powie, że nie ma mowy, nie zgadza się! Nic z tych rzeczy, mama opowiada Celinie coś zabawnego śmiejąc się niefrasobliwie. Nazajutrz rano rozmawia tylko z Leonem. Żadnych wymówek, ani słowa o poprzednim wieczorze, jakby nic nie zaszło. Na pytanie, czy nie zdjąć z pawlacza walizki, gładka odpowiedź: „Dziękuję ci, Leon już zdjął”. Bardzo się śpieszy, musi zaraz iść do banku. I już, wyszła. Leon spogląda niepewnie, zaraz będzie coś mówił, trzeba się od tego odciąć: — To ja idę. — Idziesz? Dokąd? — Na plażę. — Dziś? Ale chyba na krótko? — Zobaczę. — Michale! — Leon oburzony. — Co? — Mama za dwie godziny ma być z powrotem. Plaża, smażenie się na słońcu, byle jak najdłużej. Po cóż ma być w domu, jeśli jest niepotrzebny? Leon załatwi wszystko, jest taki troskliwy, taki „dobry”! Jeśli się wróci na godzinę przed pociągiem, to wystarczy. W przedpokoju Leon. — Co?... Co? — jąka, patrzy nieprzytomnie, mrugając oczami, jakby się dziwił, że widzi Michała żywego i zdrowego. — Co się stało? — Co się miało stać? — Matka... matka strasznie się niepokoiła! — Przecież nieraz wracam z plaży o tej porze. — Jest Michał! — woła w głąb mieszkania Leon. Mama nie pokazuje się, trzeba iść do jej pokoju. Parę kroków. Nie jest to łatwe, serce bije. Trzeba się opanować. — Mamo, jest piąta. Sprowadzić taksówkę? Mama sięga po papierosa, pali chwilę, dopiero po chwili pada spokojna odpowiedź: — Owszem, bardzo cię proszę. Na dworcu rodzina, znajomi, koleżanki z biura — i tylko ta jedna chwila w przedziale, kiedy znaleźli się sami. Walizki już na półkach, mama wiesza płaszcz, odwrócona plecami, trwa to jakoś długo, dziwnie długo, jakby nie chciała nawet spojrzeć. I wreszcie: — Dziękuję ci, moje dziecko, to już wszystko. — Mamo... — Masz mi coś do powiedzenia? — Ja?... Nie. Na peronie zamieszanie, ktoś woła, że pociąg zaraz rusza, w szybie zdenerwowana twarz Leona, pożegnalne machanie rękami. Trzeba iść, jest jak jest, i koniec. I nagle — nie wiadomo skąd, bezsensowna prośba: — Mamo, napisz do mnie! ...No i mama napisała. Do Leona. Michał zasiadł na schodkach i otworzył książkę o Afryce. Wszystko jak zwykle. Maja przyjdzie, sprawdzi się, co umie, zapowie się, co na jutro. Obiecał pomóc, będzie więc pomagał dalej, a że już bez ochoty, to trudno. Wycofać się nie można. „Co jej z tym listem przyszło do głowy?” — myślał, rozjątrzony na nowo. Dał chyba wyraźnie do zrozumienia, że ta sprawa nikogo nie powinna obchodzić. Tylko dziewczyna może być taka wścibska! Człowiek nie zdradza się ani jednym słowem, a ona i tak dotrze w końcu do tego, co ją zainteresowało. Teraz Maja na pewno już wie, że w jego domu jest jakoś niedobrze, że to nie jest normalny dom, jak inne, jak jej własny. Domyśla się wszystkiego, wystarczyło spojrzeć na jej twarz, żeby to rozpoznać. Gdyby zaraz nie odszedł, zaczęłaby wypytywać, co, jak, dlaczego... W każdym razie do dalszych pytań dopuścić nie wolno. „Lekcja, owszem, ale żadnych rozmów — zdecydował. — Jeżeli Mai będzie przykro, trudno, sama jest sobie winna”. Po jakimś czasie uświadomił sobie, że dziewczynka jest spóźniona bardziej niż zwykle. Pięć, dziesięć minut — to można darować, nie robił z tego żadnej kwestii, uważał za normalne, że raczej on powinien na nią czekać niż ona na niego. Dwadzieścia minut to jednak przesada. „Oduczę ją — pomyślał ze zniecierpliwieniem. — Ostatecznie mój czas też się chyba liczy”. Przewertował kilka kartek i znowu spojrzał na zegarek: pół do jedenastej. Nie przyjdzie, musiało jej coś wypaść, może po prostu któreś z rodziców jest w domu i nie mogła się wydostać. Niezadowolony, ruszył z wolna z powrotem. Właściwie biorąc, powinien się cieszyć, że dzisiejsze spotkanie go ominęło, dlaczego więc czuł zawód? To śmieszne! Parterowe okno uchylone, firanka zaciągnięta do połowy, nie wiadomo, kto jest w środku, lepiej nie wołać i nie pokazywać się. Powędrował na górę, przez chwilę krążył po mieszkaniu, zerknął do gazety, przestawił parę książek w inne miejsce. Głupie zajęcia... Wyszedł na balkon i spojrzał w dół. W oknie — Maja. Wsparta na ręku, na parapecie książka, kartka, długopis... jak wtedy, kiedy zobaczył ją pierwszy raz. I tak jak wtedy zniechęcona jakaś, może smutna? Zbiegł na dół i zapukał do drzwi. Na pewno jest sama, nie ma co do tego żadnej wątpliwości. — Czekałem pół godziny! — rzekł z pretensją. Zaczerwieniła się i patrzyła na niego bez słowa. — Ktoś jest? — spytał zdziwiony, ściszając głos. — Nie. — Więc? Przecież umówiliśmy się. — Nie mogłam. — Nie mogłaś? Co się stało? — Ja nie będę się z tobą uczyła. — Co takiego? Dlaczego nie będziesz się ze mną uczyła? — Bonie. — To nie jest wytłumaczenie! — Byłeś dla mnie niegrzeczny. — Ja? — pytał z rosnącym zdumieniem. — Kiedy? — No wczoraj. „Niegrzeczny”... jakaż ona dziecinna! Zorientował się natychmiast, że był na fałszywym tropie, że nie domyśliła się niczego, niczego! Poczuł ogromną ulgę — i równocześnie zrobiło mu się żal tej niemądrej dziewczynki. — Nic takiego nie zrobiłem. — Powiedziałeś... powiedziałeś, że to wszystko niepotrzebnie. — Bo niepotrzebnie. — Wcale nie wiesz, jak to było. — Nie mówmy o tym, dobrze? W każdym razie nie ma powodu, żebyś się obrażała. — Możemy nie mówić — szepnęła. Zatrzymała się na chwilę, a potem przełknąwszy, dokończyła zdecydowanie: — Będę się uczyła sama. — Znakomicie. I z powodu „obrazy” zdasz poprawkę o wiele gorzej, niżbyś mogła. — A jeśli nawet, to co? — Kobieca logika. — Możliwe. — Jeżeli cię nie przypilnuję, to wcale nie wiem, jak to wypadnie. — Wszystko mi jedno. — Ale mnie nie jest wszystko jedno — rzekł szorstko, coraz bardziej wzburzony jej uporem. — Jeżeli coś zaczynam, to lubię kończyć. — I tak byś na pewno nie skończył... — Dlaczegóż to? — Możliwe, że za parę dni wyjadę. — Wyjedziesz? — Tak. Do Sopotu. — Przecież rodzice ci nie pozwolili! — Ale pewno pozwolą. Michał zamilkł. Wakacyjne dni, które miał przed sobą, pełne zaplanowanych z góry zajęć i rozrywek, wydały mu się nagle puste, jakby tylko spotkania z Mają nadawały im jakąś wartość. — Kiedy się to ma zdecydować?— spytał opanowawszy się. — Myślę, że dziś. Przez chwilę trwała między nimi zupełna cisza. — Muszę iść — powiedziała sztywno Maja. — To idź! Przecież cię nie trzymam. — Nim te słowa zdążyły przebrzmieć, zdał sobie sprawę, jak były ostre i niemiłe. To nic. Chciał być niemiły. Trudno się porozumieć Kiedy Michał odszedł, Maja z impetem zamknęła drzwi i wróciwszy na swoje miejsce przy oknie zaczęła czytać. Wzrok przesuwał się po drukowanych wierszach coraz dalej i dalej, odwracała kartki, znowu czytała — aż do chwili, w której nagle odkryła, że nic z tego wszystkiego nie rozumie. Nic a nic!... Jakieś nazwy, które się z niczym nie łączą, jakieś bezsensowne zdania... Przez dłuższą chwilę spoglądała tępo przed siebie, a potem gwałtownym ruchem położyła na parapecie oba ramiona i ukryła w nich twarz. Dobra wola, energia, zdolność do skupienia się, które jej towarzyszyły, kiedy uczyła się z myślą o lekcji z Michałem — znikły bez śladu. „Nie mogę... nie potrafię — snuł się w myślach bezradny protest. — Niczego nie potrafię!” — dopowiedziała sobie i tak mocno przycisnęła czoło do książki, że aż zabolało. Niech boli, bardzo dobrze! Jeżeli jest taka głupia, taka beznadziejnie głupia, to niech boli! Kiedy ramiona zdrętwiały, dźwignęła się i ująwszy długopis, jęła kreślić na kartce zawiłe esy-floresy. Powstawał z nich dziwaczny rysunek, plątanina kwiatów, łodyg, ptasich i motylich skrzydeł, ludzkich twarzy. Przez chwilę dawało to jakąś ulgę, sięgnęła po drugą kartkę i westchnąwszy, nie tkniętą odłożyła na bok. Rozżalenie trwało, nie było sposobu opanować go. Gdyby naprawdę można było znaleźć się w Sopocie! Powiedziała Michałowi, że wyjedzie, nie wierząc we własne słowa, ot, tak, żeby odciąć się od jego pouczeń i złośliwości — a teraz zapragnęła tego wyjazdu tak silnie, jak nigdy dotąd. Trzeba się będzie uczyć, oczywiście. To nic. Tutaj jest trudno, bo głowa nabita bezsensownymi myślami, Michał i Michał, ciągle się do tego wraca. Tam będzie inaczej. Na dwie godziny dziennie znajdzie się na pewno jakiś spokojny kąt — zaczęła rozważać, jakby wyjazd nie był marzeniem, a konkretnym projektem. Odwali się całą porcję, a potem już cały czas z Jolą i jej paczką, jest tam przecież i Staszek... Drobne zdarzenie sprzed paru miesięcy, kiedy Staszek odprowadził ją do domu po szkolnym przedstawieniu, odżyło nagle i zaczęło nabierać barwy. Staszek, co prawda, milczał całą drogę i nic z tego wspólnego spaceru nie wynikło, skoro jednak nie poszedł z innymi koleżankami, tylko z nią, to czyż to mogło być bez żadnej przyczyny?... Może teraz, kiedy spędzą z sobą więcej czasu, uda się uzyskać od niego jakieś krzepiące słowa, coś takiego, co z przyjemnością powtarza się przyjaciółkom i długo przechowuje w pamięci?... I Maja doznała uczucia, że pobyt w Sopocie to konieczne, konieczne, pilne zadośćuczynienie za porażkę z Michałem, za przykrości w domu i w szkole, za wszystko! Decyzja zależy od mamy. Odmowę przesądził ojciec, wiadomo, ale gdyby mama się wstawiła... Trzeba ją poprosić, bardzo poprosić, z całego serca! Jeśli zrozumie, jakie to ważne, ten wyjazd, jak strasznie Mai na nim zależy, to ustąpi, niemożliwe, żeby nie ustąpiła. Jest przecież dobra, nie lubi sprawiać bliskim przykrości i ostatnio nastrój w domu wyraźnie się poprawił... „Ach, mamo!” — poszeptuje Maja z umacniającą się coraz bardziej nadzieją. Rozmowę trzeba przeprowadzić, zanim przyjdzie ojciec, jak mama wróci z pracy. Żeby się tylko nie spóźniła! — Dzień dobry, córko! Pocałuj mnie, szybko! — mówi wesoło mama. — Warto, mam niespodziankę! Maja chętnie spełnia życzenie matki, serdeczny ton przywitania sprawia jej dziś podwójną przyjemność. Może osiągnięcie zgody nie będzie wcale takie trudne? — Cóż to za niespodzianka? — Teatr! — Strasznie dawno nie byłam w teatrze! — No, widzisz. Idziemy na „Most” Szaniawskiego. Polowałam na bilety od Bóg wie kąd i nareszcie się udało. — To pysznie. Kiedy ten teatr? — W przyszły wtorek. — ...W przyszły wtorek? — zająknęła się Maja. — Tak, od jutra za tydzień. Wiesz, to „dorosła” sztuka, ale ostatecznie... — w głosie mamy ton żartobliwego, spiskowego porozumienia. — Tatko na pewno da się ubłagać. Wszyscy mówią, że świetnie grane. Cieszysz się? — Tak... naturalnie. — Majka? — Co? — Masz jakąś dziwną minę. Maja czuje się jak schwytana w pułapkę. Przygotowana dla niej przyjemność, obwieszczona z taką radością, z podnieceniem, które zawsze mamę ogarnia, kiedy zorganizuje coś miłego, zdaje się z góry przekreślać marzenia o Sopocie. Przecież jeśli jechać, to jak najprędzej, w każdym razie w tym tygodniu, do końca miesiąca zaledwie kilkanaście dni! Więc zrezygnować? Zostać w domu, uczyć się geografii? A potem szkoła, spotkania z koleżankami, każda opowiada cuda o wakacjach, a ona? „Majka to wiadomo: bawiła się z Gosią i karmiła kury u swojej babci!” — powiedziała w zeszłym roku Danka. — Coś mi się zdaje, że trafiłam kulą w płot z tym teatrem — mówi z wolna mama. Och, jak przykro! Za mamę, że jest zawiedziona, za siebie, że tak trudno się to wszystko układa... Gardło się ściska, nie wiadomo, jak sobie poradzić, chciałaby matkę przekonać, że wcale nie jest niewdzięczna, wcale, że kiedy indziej cieszyłaby się tym teatrem nie wiadomo jak... — Nie gniewaj się... Ja... ja bym chciała jechać do Joli... — Co? — Zgódź się! — uprzedza protest Maja. Przełamała się już, słowa płyną szybko, gorące, nabrzmiałe nadzieją i prośbą: — Proszę cię! Mnie tak zależy! Mamo! — Ależ, moje dziecko... Od dawna nie ma o tym mowy, więc skąd nagle teraz? Co się stało? Nic nie rozumiem. Oczywiście, że mama nie rozumie. Trzeba by powiedzieć o tylu zdarzeniach, przeżyciach, nadziejach i zawodach, żeby zrozumiała! I w poczuciu swojej bezradności Maja mówi dziecinnie: — Ja bym się tam uczyła... — Moja droga... Nie tylko o naukę chodzi, wiesz dobrze. — Wiem. O to, że ojciec nie lubi Joli. Ale ja ją lubię! Bardzo! — Za co? Nieoczekiwane pytanie zbija Maję z tropu, nigdy nie przyszło jej na myśl zastanawiać się nad tą sprawą. Dlaczego zresztą ma to być dla mamy ważne? Dlaczego? Czy to nie jest jej, Mai, własna sprawa? — Myślę, że po prostu ci imponuje. Jest ładna, ładnie ubrana. — To nic złego — broni się Maja. — Oczywiście. — Mama milknie na chwilę, a potem przygarniając córkę do siebie mówi serdecznie: — Nie trzeba tak się śpieszyć. To wszystko, czego pragniesz, towarzystwo, zabawy, powodzenie, to wszystko jest przed tobą, masz czas, to jeszcze przyjdzie... Nie bój się! — Ależ, mamo — protestuje Maja, czując, że się czerwieni. Więc mama wie? Skąd? Jak to się stało, że się domyśliła? — A co do Joli, to widzisz... przy Joli przestajesz być sobą. A my kochamy cię taką, jaka jesteś naprawdę, i chcemy, żebyś taka została. „Dlaczego mam zostać sobą?” — przelatuje Mai przez głowę. Jeżeli jest się kimś, komu się wszystko udaje, to pewno, że można. Ale tak? „Nie chcę być sobą! Chcę być kimś zupełnie innym! I to nieprawda, że mam czas. Inni biegną naprzód, a ja na końcu, zawsze, zawsze, na końcu!” — Mamo... — No co, córeczko? Ciepłe, czułe pytanie. Mama sądzi, że jej argumenty trafiły, sprawa rozstrzygnięta. Czy to możliwe, że dawniej tak łatwo było się z mamą porozumieć? Teraz jest tak, jakby dzieliła je jakaś przestrzeń, mówi się, woła, a dochodzą tylko pojedyncze słowa. — Pozwól mi jechać. Proszę cię. Proszę cię! W odpowiedzi — milczenie. Mama ciągle jest blisko, tylko jej ramię takie teraz sztywne. Odmówi, nie potrzeba żadnych słów, by to wiedzieć. Zadawniona, gorzka pretensja wybucha w sercu na nowo. — Nie chcesz się zgodzić, bo ojciec... Ja wiem! Wiem od samego początku! — A jeżeli uznam, że ojciec ma rację? — Nie ma racji! Powinnaś była mnie obronić!... Tak! Powinnaś! Dlaczego mnie nie obroniłaś? Znowu cisza, nabrzmiała od przykrości i od potępienia. To niesprawiedliwe! Niesprawiedliwe! — Można by pomyśleć, że tatko chce twojej krzywdy. Było nam bardzo przykro ci odmówić — mówi chłodno matka. Maja nie baczy już na nic. — Ojcu nie było przykro! — Nie wierzysz chyba w to, co mówisz? — Wierzę! Wierzę! Właśnie, że wierzę! Niedługo potem przychodzi do domu ojciec, matka wita go jakby nigdy nic, z pogodną twarzą, można by pomyśleć, że wszystko w domu jest w porządku. — No, jak tam, córko, z tą geografią? — Głos ojca serdeczny, dawno już nie odzywał się w ten sposób. — Mama mówiła mi, że uczysz się bardzo porządnie. — Przecież nic innego mi nie wolno — odpowiada Maja. Twarz ojca szarzeje, twarz mamy jakby się skurczyła. I nikt nic więcej nie mówi. Byłoby lepiej, żeby się gniewali, żeby na nią nakrzyczeli! Dlaczego ją tak piętnują? Nigdy tego przedtem nie było, nigdy... Droga do Domu Towarowego, do którego wysłano Maję, z sucho wyrażonym poleceniem, wiodła przez zieleniec koło świeżo zbudowanych garaży. Zerknęła mimo woli w ich puste wnętrza, ciemne teraz o zmroku, jak wejścia do piwnic, potem wzrok skierował się ku drewnianej budce. Drzwi przymknięte, jak wczoraj... Tępe rozgoryczenie na rodziców zelżało nagle, inne sprawy, inne myśli doszły do głosu. Przypomniał się lęk, który trzeba było powściągnąć, żeby pchnąć drzwi, i to dziwne uczucie, kiedy trzymała chłopaka za ręce, a on spoglądał na nią z nienawiścią i gniewem. Co się z nim teraz dzieje? Nie potrafiła wyobrazić sobie domu, w którym taki chłopiec może mieszkać, ani rodziny, do której przynależy. Niejasny wyrzut sumienia odżył na nowo i zaczął dokuczać. „Wyobraziłam sobie, że Michał mi pomoże” — nasunęła ironicznie pamięć. Niestety, Michał nie chciał słuchać o niczym. Tylko jedno go obchodziło: że spotkał go zawód, że to nie ten list, którego się spodziewał. Czy go w końcu otrzyma? Możliwe, nikt już chyba nie będzie okradał skrzynek. Michał zobaczy przez kratkę, że coś się bieli, przekręci kluczyk, wyjmie... Czy od razu rozetnie kopertę?... Chyba nie, takie listy czyta się w samotności, trzeba oderwać się od wszystkiego i dopiero wtedy, słowo po słowie... Ale jakie to mogą być słowa? Uroczyste, niezwykłe?... A może właśnie zupełnie zwyczajnie, o pogodzie, jak się spędza czas — i nagle między tym wszystkim jakieś jedno zdanie, to właśnie, które jest ważne. Potem taki list trzeba głęboko ukryć. „Ja to nie miałabym gdzie, obie szuflady bez zamków... Ach, cóż to za głupie myśli! — rozgniewała się na siebie. — Długo jeszcze na taki list poczekam. Może nie przyjdzie nigdy?...” A Michał... Wydawało się, że coś się zaczyna, coś miłego, pięknego... I już skończone. Najlepiej byłoby o tym nie myśleć. Ale jak to zrobić? Kiedy stanęła pod drzwiami mieszkania, u góry schodów rozległy się kroki, ktoś szybko zbiegał w dół. — Maja, czekaj! Nie odwróciła się i podniosła rękę do dzwonka. — Czekaj! — syknął z gniewem. — Chwilę! — Bo co? — Wyjeżdżasz? Maja milczała. — Chyba możesz odpowiedzieć? — Nie wyjeżdżam — mruknęła. — Bardzo dobrze. Ten wyjazd nie miałby żadnego sensu. — Jak dla kogo. — Dla ciebie, nikt inny nie wchodzi przecież w rachubę — wyjaśnił mentorsko. — Na pewno byś się tak nie uczyła. Więc jutro czekam o dziesiątej. Aha — i jeszcze jedno: gdybyś kiedy miała nie przyjść, to mnie uprzedź, nie mam zamiaru tracić czasu na próżno. Włóż karteczkę za framugę drzwi od piwnicy, z lewej strony, jest szpara. Co do mnie, to nie mam zwyczaju nawalać. Na jutro... — Słuchaj! — przerwała te zdecydowane słowa Maja. — Ja... — Co? No co? Przerywasz i nic nie mówisz. Na jutro dwie porcje, pamiętaj. Kończymy Związek Radziecki, a potem Czechosłowacja i Węgry. — Aleja... — zaczęła znowu, chcąc powiedzieć, że wcale się na spotkanie w bibliotece nie wybiera. — Ja nie wiem, czy zdążę — dokończyła niespodziewanie. — Dlaczego masz nie zdążyć? Nie jest jeszcze tak późno — zabrzmiała surowa odpowiedź. Michał wsparł się plecami o ścianę bibliotecznego budynku i spoglądał w ścieżkę, którą Maja miała nadejść. Do dziesiątej brakuje paru minut, trzeba poczekać. To nic. Teraz, kiedy już wiadomo, że Maja nie wyjeżdża, można czekać spokojnie. Co to w ogóle za pomysł z tym nagłym wyjazdem? Jest dziecinna, trochę nieodpowiedzialna, to prawda, ale ostatecznie powinna się orientować, że do końca wakacji blisko, a nie przerobionego materiału bardzo dużo. Całe szczęście, że jej rodzice storpedowali ten projekt! „Punktualna dzisiaj” — stwierdził po jakimś czasie. Minąwszy zakręt, uniosła głowę i spojrzała w jego stronę. Zaraz podniesie rękę i na przywitanie poruszy zabawnie palcami, jak to robiła w ostatnich dniach, jeżeli się nie zaczytał i dostrzegł ją z daleka. Nie. Spuściła głowę, idzie przed siebie nie patrząc. No cóż... „gniewa się”, trudno, dziewczynki lubią się od czasu do czasu obrażać, choć nie ma po temu żadnego powodu. Przejdzie jej, jak zobaczy, co dla niej przyniósł. I chcąc z góry wzbudzić ciekawość Majki, wyjął spod pachy gruby tom i otworzywszy go, zaczął przerzucać kartki. — Jestem — oznajmiła, stając przed nim. — Nie spóźniłaś się dziś, bardzo ładnie — odpowiedział z umyślną swobodą, nadal przeglądając książkę. Czekał na jej zapytanie, co to takiego, powinna zauważyć, że to nie „Afryka”, którą zwykle studiował, czekając na nią. Ale że nie reagowała, rzekł od niechcenia: — Mam tu coś ciekawego. Pożyczyłem — dla ciebie. — Dla mnie? — Aha. Odwinął szary papier i pokazał lśniącą obwolutę ozdobioną zdjęciem trzech barwnych, dziwacznych figurek. — To jest książka o zabawkach różnych narodów, od starożytności do naszych czasów. Po niemiecku, niestety, ale jest mnóstwo obrazków, to sobie obejrzysz. Pożyczyłem od jednej znajomej, jest historykiem sztuki, ma wspaniałe książki. Uprzedziłem, że nie dla mnie... ale że biorę odpowiedzialność. Możesz trzymać przez tydzień. — Dziękuję. Zaskoczony, spojrzał na Maję szybko. Można by pomyśleć, że to, co mówił, wcale jej nie obeszło! — Myślałem, że ci to będzie pasowało... — Dziękuję — powtórzyła obojętnie jak za pierwszym razem. — Ale bardzo się dziś śpieszę, więc jeżeli masz zamiar mnie przepytać, to może zaczniemy. — Nie zmieniam zamiarów z dnia na dzień — rzekł sucho. — Przerobiłaś Czechosłowację i Węgry? — Tylko Czechosłowację. — Trudno. Usiadła wyprostowana i oficjalna, jak w szkole, i najwyraźniej czekała na pytania. Michał milczał chwilę, opanowując zawód i gniew. To śmieszne, żeby się tak zachowywała! Wtrąciła się niepotrzebnie do jego spraw, darował jej to, czas chyba przejść nad tym do porządku, a nie bezsensownie się burmuszyć. No, ale jeśli tak chce, niech tak będzie! Wziął podręcznik do ręki i przekartkowawszy rozdziały, których miała się nauczyć, zadał pierwsze pytanie. Odpowiedziała mu zupełna cisza. Maja nieruchomo patrzyła przed siebie. — Więc? — zniecierpliwił się. Zaczerwieniła się i przycięła usta, Michał zmieszał się. Co się z nią dzieje? Nie wiedział, jak się zachować, ona jednak wróciła tymczasem do równowagi i powtórzywszy pytanie, dała poprawną odpowiedź. Pytał dalej — i znowu było dobrze. Nauczyła się starannie, bardzo starannie... tylko że wszystko przebiegało tak, jakby tą swoją poprawnością starała się od niego odgrodzić — od jego uwag, od jakiegokolwiek bliższego kontaktu. Znosił to w milczeniu, a kiedy skończyła, rzekł sucho: — Na jutro Węgry, Rumunia i Bułgaria. Więcej niż zwykle, musisz nadrobić. — Dobrze. — Niedługo dziś trwało, tak jak chciałaś. Zresztą mnie też to odpowiada. Wracasz do domu? — Tak. — No to bywaj, ja idę do tramwaju — rzekł, chociaż nie miał zamiaru nigdzie się wybrać. — Cześć. — A książka? Jeśli nie chcesz, to nie. — Owszem, wezmę — powiedziała po chwili wahania. — Dziękuję ci — dodała tak grzecznie, że Michał zaciął usta i wielkimi krokami ruszył przed siebie. „Ciągle to samo”... — myślał z goryczą Michał, podczas gdy Maja obliczała według tabeli gęstość zaludnienia Jugosławii. Przychodzi, odpowiada, wysłuchuje, co ma przerobić na następny dzień, „cześć” albo „bywaj” — i to wszystko. O pożyczonej książce ani słowa! Parokrotnie chciał ją o to zapytać, wstrzymywał się jednak, to jej rzecz, nie jego, poruszyć ten temat. Zresztą i inne tematy leżą odłogiem. — Skończyłaś? — Tak. — Dobrze — ocenił, spojrzawszy na kartkę, którą mu podawała. — A teraz... — Jutro odniosę ci tamtą książkę — przerwała niespodziewanie. — Jaką? — spytał, udając zdziwienie. — O zabawkach. — Przejrzałaś? „Lepiej byłoby nie zadawać tego pytania” — pomyślał poniewczasie. — Tak, naturalnie. — Nie podobała ci się. — Owszem. Bardzo ładna. Inaczej to sobie wyobrażał, kiedy wbrew złemu usposobieniu poszedł do matki Jacka i prosił ją o pożyczenie cennego tomu! Myślał, że Maja będzie rada, że popatrzy na niego takimi rozjaśnionymi oczami, jak to się parę razy zdarzyło — a potem, przy okazji oglądania ilustracji, odbędzie się miła, długa, długa rozmowa. Zbyt wygórowane były te marzenia. „Bardzo ładna” — oceniła książkę Maja. I koniec, uważa, że to wystarczy. — Słuchaj! — odezwał się szorstko, poczuwszy, że ma już zupełnie dość tej demonstracyjnej obojętności, którą jest od paru dni częstowany. — O co ci właściwie chodzi? — Nie rozumiem. — Jesteś zupełnie inna niż dawniej. — Ty też. — Wcale nie. Ja jestem taki sam. — Nieprawda! — zaprzeczyła z niespodziewaną energią. Wyglądało to na początek kłótni, kłótnia nieraz prowadzi do porozumienia... Gotował się już do wyłuszczenia zarzutów, kiedy Maja powiedziała obrażającym tonem: — Zresztą mnie to zupełnie nie obchodzi. — Doskonale — odwzajemnił się bez wahania. — Bądź łaskawa mi powiedzieć, z jakich republik składa się Jugosławia? — Serbia, Słowenia, Bośnia... Macedonia i Hercegowina. — To jest pięć. A jest sześć. — Sześć? — Sześć. — Czarnogóra. — Góry i rzeki Półwyspu Bałkańskiego? — Karpaty Wschodnie i Południowe, Bałkany, Góry Dynarskie... Michał! — Co? — Dlaczego ja mam przychodzić na te lekcje? — spytała z rozjątrzeniem. — Doskonale poradzę sobie sama! Dlaczego masz się tak przymuszać? — Wcale się nie przymuszam. — Przecież się piekielnie nudzisz. Nie rozumiem po co. — Mówiłem ci, że nieraz pomagam kolegom, więc tak samo i tobie, normalne — wyjaśnił sucho. — Jeżeli dalej będziesz się uczyła tak, jak dotąd, to na pewno zdasz. O nic innego nie chodzi. Maja nie odpowiedziała, odwróciła głowę i patrzyła gdzieś w bok — niechętna, obca! A przecież niedawno, zaledwie kilka dni temu, wydawało się, że go lubi, że jest jej potrzebny... że z czasem będzie jej potrzebny coraz bardziej. Kłócili się, to prawda, nie to przecież było ważne, tylko coś zupełnie innego... jej „dziwność”, która go ciekawiła, jej nieśmiałość, która go wzruszała. Nie umiał okazać serdeczności, myślał jednak, że Maja zdaje sobie z niej sprawę i że jest jej rada. Głupio myślał, jak się okazuje. — Co dalej? Michał drgnął, wyrwany niespodziewanie ze swych myśli. — Rzeki Półwyspu Bałkańskiego? Wymień, a potem pokażesz je na mapie. — Nie przyniosłam atlasu. — Mogłabyś nareszcie pamiętać, że atlas trzeba przynosić za każdym razem! Michał pełen niepokoju Michał słuchał odpowiedzi Mai z rosnącym niezadowoleniem. Była dobrze przygotowana, jak zawsze w ostatnim czasie, wkuta, i jeżeli coś myliła, to tylko drobne szczegóły — a jednak... Przez dłuższą chwilę nie mógł zdać sobie sprawy, o co mu właściwie chodzi, wreszcie jednak udało mu się to odkryć. — Maja słuchaj. Recytujesz te geograficzne wiadomości, jakbyś wcale nie wierzyła, że to istnieje naprawdę. — Bo nie wierzę. — Co? — Zdumiewające było to kategoryczne oświadczenie! — Dlaczego mam wierzyć? Jakbym zobaczyła te rozmaite kraje na własne oczy, to co innego, a tak... — Trudno, żeby każdy uczeń odbywał podróż naokoło świata. — Wiadomo. Ale jak oni piszą, no na przykład o „lazurowym wybrzeżu Adriatyku”, a ja widzę obok zamazaną szarą fotografię, to co? To mam się tymi „lazurami” przejmować? — Plączesz zupełnie różne rzeczy. Podręcznik podaje uogólnienia, oparte na badaniach, na faktach, a zdjęcia... — Niech sobie! — przerwała ze zniechęceniem. — Tak czy inaczej te uogólnienia są suche jak pieprz i nudne jak nie wiadomo co. Chciałeś mnie przekonać, że geografia jest piekielnie interesująca... Wcale ci się to nie udało. Nieprzyjemne były te słowa i nieprzyjemny ton, którym zostały wypowiedziane, ale cóż? Zawierały prawdę i Michał, choć dotknięty, musiał to w duchu przyznać. Nie udało się... Z geografią i w ogóle. Kiedy proponował Mai swoją pomoc, wyobrażał sobie, że ją bez trudu do ulubionego przedmiotu zachęci, liczył, że uzupełni podręcznik tym, co sam wiedział i widział, a dodatkowe ilustracje i albumy, które zamierzał dla niej zdobyć, dokonają reszty. Próba z książką o zabawkach zahamowała te plany, wszystko inne nie kleiło się także. Maja nadal jest niechętna, prawie wroga, jedyne, co ich jakoś łączy, to te nudne lekcje. „Jestem dla niej korepetytorem — pomyślał. — Niczym więcej”. Czuł dotkliwą przykrość. — Uczę się, bo muszę — mówiła krnąbrnie. — Może wrócimy do Wielkiej Brytanii? — przeciął sucho. — Wcale mi się nie chce. Strasznie gorąco. Zdziwiło Michała to oświadczenie, nie pasowało do chłodnej poprawności, stosowanej przez Maję z nieznośną konsekwencją. — Możemy pójść do czytelni, tam jest chłodno. Ani słowa odpowiedzi. Oparła się plecami o balustradę i przymknęła oczy. Odwrócił się gotów przywołać dziewczynkę do porządku i nagle przycichł. Ta Maja!... Przyglądał się jej ze zdziwieniem, prawie z niedowierzaniem. Ależ ona jest śliczna, śliczna... Nie wiedział, czy to stwierdzenie sprawia mu radość, czy przykrość. „Taka jasna, cała jasna i giętka jak... jak...” Bezskutecznie szukał odpowiedniego porównania, myśli plątały się. Patrzył, czując, że dokonane odkrycie, nie wiadomo dlaczego, budzi w nim niepokój. — Chyba będzie burza — odezwała się, otwierając oczy. Michał drgnął. — Jest parno — mruknął i zaraz dodał bardzo srogo: — To nie powód, żeby przerwać lekcję. — Więc kończmy — westchnęła leniwie. — Pytaj. — Zaraz! — rozgniewał się, jakby go przynaglała. — Mogę poczekać. — Klimat Wielkiej Brytanii? Wpływ klimatu na żeglugę? Miasta portowe? — Tak wszystko razem? — Nie razem, tylko po kolei. Maja odpowiadała nieźle, ale wolno i jakby niedbale, chwilami zaś milkła i zdawała się myśleć o czymś innym. Michał nie miał zamiaru temu pobłażać, to, co przeżył przed chwilą, skłaniało go do jeszcze większej niż zwykle surowości. Poprawiał niecierpliwie najmniejsze potknięcia, żądał dokładnych sformułowań, czepiał się drobiazgów, które do tej pory zwykle pomijał. Maja spoglądała ku niemu najpierw ze zdziwieniem, potem z niechęcią, a kiedy spytał ją, ile na kanale La Manche jest w ciągu roku dni sztormowych, wyraźnie się zbuntowała. — Takie szczegóły są mi zupełnie niepotrzebne! — Boisz się, że będziesz umiała za dużo? — Uważam, że to jest tylko zaśmiecanie sobie głowy. — Czyżby? — Za parę dni i tak nie będę tych liczb pamiętała. Może i miała rację, nie mógł jej jednak tego przyznać, za nic w świecie. Gdyby okazał jakąkolwiek słabość, któż wie, czy nie domyśliłaby się uczuć i myśli, które go dopiero co zaprzątały... Nie wolno do tego dopuścić. Powiedział z ironią: — Wolisz myśleć o głupstwach. — Możliwe — odpowiedziała po swojemu, niby to przyznając mu słuszność, a w gruncie rzeczy dając do zrozumienia, że się z jego zdaniem wcale nie liczy. — Głupstwa są przeważnie o wiele ciekawsze od twojej geografii. — Dlaczego „mojej”? — Przecież ty kochasz geografię, nie ja. — Śmieszna jesteś. — Możliwe... Znowu to krnąbrne słówko! Nie znosił go. Wziął podręcznik do ręki i przerzucał kartki w obrażonym milczeniu. — Na jutro reszta Anglii i kraje alpejskie. — Na jutro tyle nie zrobię. — To nie jest więcej niż zwykle. — Ale dzisiaj nie będę miała czasu. Spotkałam koleżankę i... — Może tę Jolę? — Skąd! Jola jest w Sopocie. Dankę, ona jest z tej samej paczki. Dopiero co przyjechała, świetnie się bawiła, opowiadała mi. I Maja uniosła dumnie głowę, jakby chciała dać do zrozumienia, że w relacjach Danki było mnóstwo ciekawych rzeczy, których nie ma po co Michałowi powierzać. Nie obeszło go to, zdziwił się tylko niespodziewaną rozmownością dziewczynki. — Nie powiedziałaś mi jednak, dlaczego nie możesz przerobić dziś krajów alpejskich. — Idę z Danką do kawiarni. Do „Storczyka”. Uśmiechnął się lekceważąco. Chce mu zaimponować swoją dorosłością, wyobraża sobie, że on się na to nabierze! — Zdaje się, że mi nie wierzysz. — Oczywiście, że nie. — Możesz sobie nie wierzyć. I tak tam pójdę. — I rodzice ci pozwolą? — spytał ze wzburzeniem, poznawszy po jej tonie, że to wcale nie żarty. — Pozwolą ci? — Nie będę ich pytała. Zblaguję coś. — Nie powinnaś tak postępować! — A ty nigdy tak nie robisz? — spytała kpiąco. — Nie. — No, ty jesteś nadzwyczajny, wiadomo. Wzorowy uczeń, wzorowy syn. Ja nie mam zamiaru... Chcę żyć, jak mi się podoba. — Maja! — Co? — To jest zupełnie bez sensu, ten cały pomysł. — Uważasz, że mam się tylko uczyć i uczyć? Ty to zupełnie jakbyś nie był młody... Sam zresztą kiedyś powiedziałeś, że nauka to nie wszystko. — Nie myślałem wtedy o „Storczyku”. — Mam prawo do rozrywek. — Ale nie takich. — A cóż to nadzwyczajnego? Kawiarnia! — Bardzo specjalna kawiarnia. — No... młodzieżowa. — Byłaś tam? — Nie. — A ja byłem, to wiem. — Wiele moich koleżanek tam chodzi. — Nie obchodzą mnie twoje koleżanki, niech sobie chodzą, gdzie im się podoba. Ale ty... to nie jest dla ciebie. — Skąd możesz wiedzieć, co jest dla mnie, a co nie? — Wiem. Czuł, że to jego „wiem” zabrzmiało głupio, nieprzekonywająco, że nie jest w niczym lepsze od jej „bo tak”, które nieraz wyśmiewał. Zazwyczaj łatwo przychodziło mu dowieść, czego chciał, teraz było inaczej. Żywiołowy protest, który w nim powstał przeciwko jej zamiarom, nie dawał się rozłożyć na argumenty. Jakże te sprawy można wytłumaczyć, nawet dla siebie samego trudno je ująć w słowa, a cóż dopiero przekazać dziewczynce... takiej dziewczynce jak Maja. — Moim koleżankom, na przykład Dance, bardzo się tam podobało — wróciła do swego. — Koleżankom — rzekł wzgardliwie. — Ale ty... — zatrzymał się, coś przeszkadzało mu w dokończeniu zdania. — Ty jesteś na to za młoda. — Zdaje ci się. — Słuchaj. — Opanował się, starał się mówić ze spokojną, życzliwą perswazją. — Nie będzie ci tam przyjemnie, wierz mi. Tam się zbiera bardzo ordynarna młodzież. I piją. — Ja nie będę w ordynarnym towarzystwie, idę z Danką i z Tomkiem, jej kolegą. Mówiła, że bardzo fajny. — Nawet go nie znasz! — Więc go poznam. Michał umilkł. Jakaż ona jest uparta, uparta! Powiedział wszystko, co mógł, i nic, trwa przy swoim. Przyzwyczaił się, że ma nad nią przewagę, uważał to za naturalne, a teraz nie mógł sobie z nią poradzić. Nie będzie przecież jej prosił. Jeżeli nie pomogły tłumaczenia, to prośby tym bardziej, z jakiej racji miałaby się liczyć z jego prośbami, jeśli on nic dla niej nie znaczy? Szkoda w ogóle próbować. I ledwie sformułowawszy ten wniosek, pochylił się ku Mai i rzekł niepewnie: — Słuchaj... Nie idź tam! — A może miałbyś ochotę pójść z nami? Spotkamy się o pół do szóstej. — Patrzyła na niego z uśmiechem, ironicznym czy prowokacyjnym, który z punktu wzbudził w nim gniew. — Myślę, że Danka nie miałaby nic przeciwko temu — dodała sztucznie, jakby grała jakąś rolę. — Ani mi się śni! — odpowiedział przez zęby. — Bywaj. Dość już zmarnowałem dziś czasu. Przez całe popołudnie Michał tkwił twardo przy swoim stole, zajęty segregowaniem i wklejaniem do albumu fotografii z ostatniej tatrzańskiej wyprawy. Postanowił, że zajmie się tym, nie zawracając sobie głowy niczym innym, kiedy jednak minęła piąta, coraz trudniej było skupić się nad robotą, problemy właściwego ułożenia zdjęć na kartonie i sformułowania podpisu z każdą chwilą stawały się mniej ważne, a wreszcie, na piętnaście przed szóstą, wydały się wręcz idiotyczne. Odsunął z rumorem krzesło i wyszedł z domu. Po paru minutach krążył po ulicy naprzeciwko wejścia do „Storczyka”. Nie chciał być widziany. Kiosk „Ruchu” i zaraz obok drugi, z kwiatami, sprzyjały tym zamiarom. Rozglądał się pilnie dookoła, gotów każdej chwili uskoczyć w bok. Czas mijał, Maja nie nadchodziła. Może więc zrezygnowała? Może zastanowiła się nad tym, co jej mówił, i w końcu przyznała mu rację? Chciał to sprawdzić, po to się tu zjawił. Wypatrywał między przechodniami znanej sylwetki, pragnąc równocześnie, żeby się wśród nich nie pokazała. Doznawał dziwnego uczucia, że jeśli ją zobaczy wchodzącą w tamte drzwi naprzeciwko, to to już nie będzie Maja, którą spotykał dotychczas, tylko ktoś zupełnie obcy, ktoś, z kim właściwie nie warto mu mieć do czynienia. Mówiła wielokrotnie, że chce być „jak inni”, „jak wszystkie dziewczyny”, przeciwstawiał się temu niezbyt się przejmując, słowa nie wydawały się ważne, skoro i tak była do tych „innych” niepodobna. Nieraz go drażniła, rozgoryczało go jej niepojęte zachowanie, coraz częściej czuł do niej żal... ale to wszystko innej było natury niż to, co dzisiaj Powinna mnie usłuchać — myślał, — Powinna zrozumieć!” Nie ma jej. Nie ma, nie przyjdzie, odetchnął z ulgą po jakimś czasie. A tam, na rogu, za wysokim wojskowym?... Coś jasnego, jasne włosy do ramion. Ona. Żadnych wątpliwości, obok chłopak i tęga dziewczyna o pół głowy wyższa od Mai, na pewno ta Danka czy jak jej tam... Wszystko według umowy, tyle tylko, że spóźnili się trochę. Ruszył przed siebie, nie zastanawiając się, dokąd idzie i co z sobą zrobi. Wymijał ludzi machinalnie, nie widział ich, miał przed oczami znane kawiarniane wnętrze. Był tam tylko raz, w zimie, wspomnienia pozostały jednak żywe i teraz dokładnie odtwarzały się w pamięci. Głupie oczy Ignacego, rozczerwienione policzki Mariana, jego bełkot, przerywany od czasu do czasu bezsensownymi okrzykami... i ta Maryśka, której wystarczył jeden gest Ignacego, żeby się do nich przysiadła, a potem w szatni, objęta przez niego wpół, śmiała się obrzydliwie. Teraz jest tam Maja, patrzy na takie obrazki, a może nawet sama... Nie, to niemożliwe, niemożliwe! „Czemu ja się tak tym przejmuję? — zastanawiał się po chwili, usiłując zaprowadzić ład w tym, co przeżywał. — Nie lubi mnie przecież... i nie mam do niej żadnych praw”. Uświadomił sobie, że przez wszystkie godziny, które z sobą spędzili, ani razu nie przyszło mu do głowy, żeby ją pocałować. Dlaczego więc teraz, na myśl, że zrobi to ktoś inny, ogarnia go taki gniew i żal? Czy coś się w nim zmieniło? A może to ona się zmieniła? Nie jest już wzruszającą dziewczynką, która mogłaby być jego młodszą siostrą, na pewno nie. Przypomniał sobie jej głos, jej ruchy, gesty, dłoń z ustawioną na niej figurką, oczy, które się tak rzadko uśmiechają, miękkie jasne włosy... Ale przecież nie to jest ważne, najważniejsze, nie to sprawia, że tak mu na niej zależy. Więc co?... Nie sposób tego nazwać, czuje się tylko, że wbrew wszystkim pozorom, niemądrym słowom i postępkom jest w niej coś wyjątkowego, cennego... coś, co chciałoby się chronić. „Nie mam do niej żadnych praw — powtórzył sobie z goryczą. — Absolutnie żadnych!” Cóż stąd? Uczucie, że Maja popełniła zdradę i wobec niego, i wobec samej siebie, nie dawało się opanować. Wróciwszy do domu, Michał skierował się od razu do swojego pokoju. Nieuważnym spojrzeniem ogarnął rozłożone na biurku fotografie i powiódł wzrokiem po półkach z książkami. Na tle serii „Naokoło świata” — brązowa jaszczurka. Wziął ją w rękę, przez chwilę obracał w palcach.- „Zabawna jest — pomyślał — ma dużo wyrazu, szczególnie ten uniesiony ku górze łepek”. Połamał zabawkę na drobne kawałeczki i wyrzucił je przez balkon w ciemniejące podwórze. Stał przez chwilę bez ruchu, patrząc w dół, w parterowych oknach już się świeciło. Cóż stąd?... Gdyby tam mieszkali Rączkowie, można by pójść, a tak to nie ma gdzie. Przeszedł do pokoju rodziców i przekręciwszy gałkę telewizora, usiadł w półmroku i zagapił się w ekran. Film. Nie chciało mu się wstać i sprawdzić w gazecie, co to takiego, patrzył leniwie na zmieniające się sytuacje, nie troszcząc się o ich sens. Wystarczało, że coś się rusza i przyciąga wzrok. „Zabawny ten chłopak” — pomyślał po jakimś czasie i zaczął patrzeć uważniej. Dlaczego taki podniecony? Co chwila przed lustrem, poprawia kołnierzyk koszuli, układa włosy to tak, to inaczej, biegnie do szafy, wyciąga krawaty, krzywi się (pewno wolałby inny?), wzdycha... Zdecydował się, znowu jest przed lustrem, przykłada krawat do koszuli. Drzwi się otwierają, dziewczynka dwanaście, trzynaście lat (siostra?... Chyba tak), obok mały chłopaczek, skupiony i przejęty, patrzy na starszego z podziwem. Dziewczynka spogląda na krawat bardzo krytycznie. — Oszalałeś? Na bal w takim krawacie? — Myślałby kto, że się na tym znasz! Nie chodzisz na bale. — Nie chodzę, ale się znam. — Nie mam innego krawata. — A ten, który Henryk dostał na imieniny? — Będzie się złościł, jak mu wezmę. — Biorę to na siebie, nic się nie bój. „Śmieszna mała — myśli Michał. — Miła”. O, jest i ich mama... stoi w progu, na ręku marynarka, patrzy na syna z czułością. — Odprasowałam, przymierz. Przymierzanie, siostra i matka obchodzą chłopaka naokoło, lustrują, matka z uśmiechem, siostra z powagą, mały z przejęcia zaczyna podskakiwać Idealna rodzina... — przepływa Michałowi przez głowę sarkastyczna myśl. — Idealna rodzina, czyli dawno i nieprawda”... Śledzi jednak akcję dalej. Dziewczynka przynosi bratu małą chusteczkę, wsuwa w kieszonkę marynarki. — A jak wrócisz, to mi opowiesz. — Co mam opowiedzieć? — Jak to: co?... Wszystko! Michał drgnął: Leon wraca. Wstał, gotów odejść, jak to zawsze ostatnio robił, nawet jeśli program jak najbardziej go interesował. Nim zdążył wyłączyć telewizor, tamten był już w progu. — Nie przeszkadzasz mi, oglądaj sobie. — I tak chciałem już zamknąć. — Siadaj, siadaj... — mówi Leon z serdeczną zachętą. — Wstawię herbatę i też popatrzę. „Zależy mu”... — stwierdza bez ironii Michał. Po raz pierwszy od wielu dni „dążenie do zgody” nie budzi w nim niechęci, odruch przeciwstawiania się Leonowi zawsze i we wszystkim osłabł. Może ustąpić? Nie można przecież tak bez końca samemu i samemu... a Leon się ucieszy. Ostatecznie nie jest taki zły, nieraz bywa i miły i przecież to nie on jest naprawdę winien. — No?... — pyta wyczekująco Leon. — Czemu stoisz? Michał stoi dalej, unieruchomiony rozterką. Być z Leonem, kiedy ma się przy sobie ten list? Wykluczone! Więc oddać?... Niespodziewany dla niego samego pomysł rozbłyskuje w myślach jak iskra i gaśnie. — Nudzi mnie ten film. Nie będę patrzył. Przez chwilę Michał obija się bez celu po swoim pokoju, a potem, znużony, opiera się o framugę balkonu. Światła na dole palą się we wszystkich oknach... „Jest śliczna... — przypominają mu się własne myśli. — Cała jasna i giętka jak... Jak łodyga” — podsuwa się nagle właściwe słowo. Tak... tylko że nigdy już nie chce jej widzieć. „Ucz się dalej sama, poradzisz sobie. Ja wyjeżdżam”... — układa się w głowie pożegnalny list. A jeżeli Maja pójdzie na spotkanie nie zauważywszy kartki za framugą?... Nie szkodzi, odnajdzie ją po powrocie. „No dobrze — zreflektował się — ale dokąd jechać? Z kim?” Dużego wyboru nie ma. Wsunął się cicho do przedpokoju, zabrał telefon do siebie i nakręcił numer Ignacego. — Ignąc, słuchaj! — I zdecydowanym głosem przedstawił koledze projekt wspólnej wyprawy. Maja robi odkrycia Łąka, cóż to za łąka!... jakby wszystkie łąki świata oddały jej swoją zieloność, miękkość i zapach... Niebo nad nią ogromne, czyste, to jest właśnie niebo „lazurowe”... Słońca nie widać, ale świeci i grzeje — w sercu, w myślach, w każdej cząstce ciała. Słońce? Nie, to szczęście... Szczęście. Nic złego nie może się stać. Pod palcami trawa śliska jak ptasie pióra, dziki ptak przyleciał, jest obok, nie boi się, nie odlatuje, można go pogłaskać i okryć dłonią... Ciszę płoszy dźwięk kroków, Maja otwiera oczy, mruży je obronnie przed bijącym z okna blaskiem. Błogość snu trwa, przez chwilę jest tak, jakby tu w pokoju znalazła się tylko przypadkiem i zaraz miała wrócić tam, gdzie być powinna, na słoneczną łąkę. Znowu kroki... To rodzice, wstali już, krzątają się w swoim pokoju. Ranek, zaczyna się dzień, to nie będzie dzień przyjemny... Ach, gdyby można było jeszcze zasnąć! Ciche skrzypnięcie drzwi, Maja mocno zwiera powieki. Nie chce, nie może z mamą mówić, boi się i słów, i spojrzenia, uważnego spojrzenia, które poprzedniego wieczoru parokrotnie na sobie poczuła. Gdyby nie kolega ojca, który długo się zasiedział, doszłoby może do pytań! Kroki zbliżają się, mama tuż przy tapczanie, słychać jej oddech, zaraz poczuje się dotknięcie ręki i usłyszy serdeczne słówko: „Córuś, czas wstawać”... Nie, mama odchodzi. — Nie obudziłaś jej? — dobiega z pokoju rodziców głos ojca. — Niech sobie pośpi. — Czy nie lepiej, żeby wstawała zawsze o tej samej porze? — Wakacje! I wczoraj była jakaś mizerna. Dalszego ciągu rozmowy nie słychać, widocznie przymknięto drzwi. „Zawsze taki sam” — formułuje się niechętna myśl o ojcu, rozproszona natychmiast przez inną, ważniejszą i dręczącą. Po co powiedziała Michałowi, że wybiera się do „Storczyka”, po co?... Można by się z nim spotkać, jak każdego innego dnia, niczego by się nie domyślił, nie jest tak przenikliwy jak mama. A teraz, kiedy on już wie, będzie trudniej. Pytania można przeciąć, oczywiście, można powiedzieć „co cię to obchodzi?”, ale jeśli równocześnie nie uda jej się być spokojną i pewną siebie, jakby miała za sobą pomyślne zdarzenia — to Michał rozpozna prawdę, na pewno, nie ma co się łudzić. „Nie będzie ci tam przyjemnie” — powiedział. Przyznać, że miał rację? Ach, za nic!... Więc może nie iść na dzisiejsze spotkanie? Napisać kartkę z byle jakim wytłumaczeniem i zostać w domu? No tak... a jutro? Jutro zaczęłoby się to samo. I Maja z ponurą determinacją dochodzi do wniosku, że jedyne wyjście z sytuacji to nie widywać się z Michałem wcale. Do tej pory znosiła jakoś tę sztywność i chłód, jaki między nimi panował, ale teraz już nie chce!... Po tym, co przeżyła wczoraj — już nie. Odwróciła się gwałtownie do ściany, jakby zmiana pozycji mogła pomóc w zmartwieniu i, nieruchomiejąc znowu, przywarła mocno do poduszki: drzwi się uchyliły. Teraz to już na pewno zostanie obudzona, ojciec nie ustąpi. Mama nie zbliża się jednak, otwiera cicho szafę, coś z niej wyjmuje, kroki oddalają się znowu. Ach, jaka ulga!... — Dolać ci kawy? — Co?... Owszem, proszę. Głosy słychać wyraźnie, tym razem drzwi pozostały uchylone. — Tak czy inaczej, nie mogę zamykać oczu na fakty — mówi ojciec. Brzmi to jak dalszy ciąg wymiany zdań czy może sporu, ojciec jest poirytowany. „Jakieś sprawy biurowe” — domyśla się Maja, nierada rozmowie, która przeszkadza jej myśleć o swoim. — Bardzo je wyolbrzymiasz. — A ty je umniejszasz. Jesteś optymistką. — Naturalnie! Czy mogę nie wierzyć we własne dziecko? Ach, więc to o niej mowa! Maja unosi głowę, nasłuchując. — Nie myśl, że chodzi mi tylko o naukę. Ale jak ona się zachowuje? Jakby jej nic nie obchodziło! — To są tylko pozory — protestuje żywo matka. — Na jej serce można liczyć, zawsze. Ma dobre serce! Jak dziwnie, jak bardzo dziwnie jest usłyszeć te słowa! „Mama się myli — ocenia bez namysłu Maja, zmieszana i bardzo tą matki pomyłką wzruszona. — Dawniej to może nie byłam zła, ale teraz... przecież ciągle robię rodzicom przykrości... Co do ojca, to trudno... — nasunęło się chłodne zastrzeżenie. — Ale mamie nie powinnam. Wiem, że nie powinnam, a nie umiem się wstrzymać, w czasie ostatniej rozmowy zachowałam się obrzydliwie... A mama nawet o tym nie wspomni, broni mnie!” — Miała dobre serce, przyznaję. — Zgodność opinii ojca z jej własną, dopiero co w pełni uświadomioną, budzi w Mai odruchowy protest. — Nie zmieniła się — mówi ufnie mama. Milczenie. Czy nic już więcej nie powiedzą? — Nad czym się tak zamyśliłeś? — Och, nic! — Nie bądź smutny... Nie ma powodu, naprawdę. „Smutny?” — dziwi się Maja. Ojciec może być surowy, chmurny, nie w humorze — ale smutny? To chyba niemożliwe. — Może masz rację, ale... — w ojcowskim głosie brzmi teraz wahanie, nie tylko wahanie, jeszcze coś więcej, jakiś ton, którego Maja nigdy nie słyszała i który wydaje się zupełnie do ojca nie pasować. Zbita z tropu, czeka dalszych słów, ojciec robi między nimi dziwne pauzy, jakby mu było trudno mówić, to także jest niezwykłe. — Widzisz... — mówi dalej — w stosunku do mnie Maja zmieniła się na pewno. Ty umiesz się z nią porozumieć, jesteście z sobą blisko, a ja... Co tu gadać, traktuje mnie jak obcego... Ciężko mi jest... Zmieszanie Mai wzrasta. To prawda, że myślała o ojcu jak o obcym i dawała mu to do zrozumienia, nie brakło przecież powodów. Na pewno nie brakło! Więc dlaczego teraz taki wstyd? Dlaczego chociaż nic nie zostało wytłumaczone ani usprawiedliwione, chciałoby się wszystko tamto załagodzić?... A może mama to załagodzi? Powinna! — Mój drogi, to minie. Minie, zobaczysz! — Może... na razie mam takie uczucie, jakbym zgubił do niej drogę... Często nie mogę po prostu pojąć, co się z nią dzieje. — Ona też nie może tego pojąć. — Jak to? — Trudny wiek. Przestaje być dzieckiem, zaczyna być młodą dziewczyną. — Ma przecież czternaście lat, czternastolatki to dzieci. Dawniej... — Dzisiaj młodzi wcześniej dorastają niż dawniej. Ale zamęt, jaki to w nich wywołuje, jest zawsze chyba taki sam, w Majce też. Rozmowa skończona, szurają odsuwane krzesła. Maja słucha w napięciu znanych domowych odgłosów. Wyjściowe drzwi klasnęły lekko, rodzice wyszli. „Zamęt”... — powiedziała mama: Tak, czuje w sobie zamęt, a teraz, po wysłuchanej dopiero co rozmowie — jeszcze większy niż przedtem. Więc oni wiedzą, wiedzą, że nie jest dzieckiem! Mama nazwała ją młodą dziewczyną, mówiła o tym tak prosto, tak serdecznie! Dlaczego więc przeżywa się to jak tajemnicę, dziwną i trudną? Dlaczego nie umie się z nikim o tym mówić?... Z nikim! To, co z Jolą, wcale się właściwie nie liczy. No, a z mamą? Do tej pory nie udawało się, a gdyby spróbować? Ciepły głos, który jeszcze brzmi w uszach, zdaje się potwierdzać tę niespodziewaną możliwość. Zwierzyć się, naradzić, poczuć to krzepiące porozumienie, którego tak strasznie brakuje; ach, jakby to było dobrze! Maja wzdycha boleśnie, marzenie jest nie do zrealizowania. Nigdy, nigdy nie potrafiłaby powiedzieć matce o Michale! O tym, że go poznała, że się spotykają — tak, na to mogłaby się zdobyć, ale nie to przecież jest ważne! Ważne jest, co się czuło i czuje: głupie, na niczym nie oparte nadzieje, zawód, który przyniósł tyle wstydu, gorzkie niezadowolenie z siebie... Nie wykrztusiłaby na ten temat ani jednego słowa, nie ma co się łudzić. Czy inne dziewczyny zwierzają matkom swoje sekrety? Wątpiła w to. Może w jakichś rzadkich wyjątkowych wypadkach... Łatwiej byłoby mówić o nich z przyjaciółką, ale trzeba mieć tę przyjaciółkę, prawdziwą, rozumiejącą, dobrą... A jeśli takiej nie ma — zostaje samotność. Może dlatego okres życia, który jest teraz jej udziałem, nazywa się „trudny wiek”? I czy to nie dziwne, że choć i młodzi, i dorośli wiedzą, że „trudny”, nikt nie może temu zaradzić? „Ona sama nie wie, co się z nią dzieje” — powiedziała mama. Słusznie, nieraz nie wie. Albo wydaje się, że wie, a potem wszystko wychodzi inaczej. Westchnęła po raz drugi. Wczoraj też było inaczej, niż sobie zamierzyła, wyobrażała. Michał nie chciał, żeby szła do „Storczyka”, odmawiał, jak tylko mógł. „To jest nie dla ciebie” — tak właśnie się wyraził. Miał rację. Od początku, od samego progu, było jej tam źle. Hałas, tłok, szare od dymu powietrze, to oczywiście nieważne, ale peszy, trudno rozróżnić twarze i głosy, całą uwagę pochłania udawanie swobody. A potem... tuż obok para, objęta wpół i tak pochłonięta sobą, jakby wokół nie było nikogo, pod oknem chłopak przechylony przez stolik, chwyta dziewczynę za włosy, za nos, za ucho, ona cofa głowę, nie tak jednak, by nie mógł jej dosięgnąć, śmieje się, jest rozbawiona. Poprzez gwar rozmów dobiegają z różnych stron strzępy zdań i podniecone okrzyki... Gdyby można było udać, że się ich nie słyszy! Skrępowanie rośnie, przecież skoro się je słyszy i nadal się tu tkwi, to jest tak, ' jakby się wyrażało na nie zgodę. — Serwus, Tomcio! — Koło stolika zatrzymał się jakiś obcy chłopak, klepie Tomka po ramieniu. — Dwie naraz? Powodzi ci się! — Nie wygłupiaj się, Darek — odpowiada Tomek. — Siadaj, jak ci się chce. — Niech będzie — odpowiada łaskawie przybysz i wcisnąwszy się z krzesłem, spogląda na Dankę. — Widziałem już tu kiedyś tę czarnulkę — ciągnie dalej, jakby tylko Tomek był przy stoliku. — A ta?... Masz upodobanie do niemowląt? Maja nie od razu zdaje sobie sprawę, że te słowa odnoszą się do niej i, zorientowawszy się, gwałtownie czerwienieje. W pytaniu Darka jest coś obrzydliwego... coś, co ją dotyka, obraża! Chciałaby dać temu wyraz, ale jak? Boi się śmieszności, może do reguł gry, które tu panują, należy przyjmowanie takich wystąpień za dobrą monetę? Te rozmyślania płoszy i miesza uważne spojrzenie chłopaka. Darek przygląda się... długo, trochę drwiąco, a zarazem bardzo uważnie; Maja uświadamia sobie, że jeszcze nikt nigdy tak na nią nie patrzył, że spodobała się, „odniosła sukces”. Dlaczego więc nie sprawia jej to przyjemności? Przecież pragnęła tego, po to tu przyszła! — Niezła — mówi Darek do Tomka. Wyraźnie, półgłosem, nie przeszkadza mu wcale, że ona jest tuż. Obejrzał ją, otaksował i z całą swobodą wypowiedział ocenę. Maja spogląda na Dankę, szukając w niej oparcia. — Ma się rozumieć, że niezła — odpowiada chłopcu Danka. — Inaczej bym jej tu nie wzięła. Trochę ją tylko trzeba podchować. — Zrobi się. Rozmowa przycicha, Danka spokojnie przeglądała się w lusterku, chłopcy upatrują kelnerki, Maja, zostawiona sobie, siedzi sztywno, bojąc się odezwać i poruszyć, jakby nie była wśród ludzi, lecz wśród nieznanych stworów, których zachowania nie sposób przewidzieć. Jest jej źle, źle! Jest upokorzona. Co z tego, że okazała się „niezła”? Nie chce być „niezła” dla takich, jak ten chłopak! Nie chce podobać się komuś, dla kogo jest niczym — bo jest niczym, czuje to. Ach, gdyby umiała zareagować jak trzeba! Nie umie, nie wie, jak się bronić. Och, Michale!... Uświadomiła sobie nagle coś, co nigdy przedtem nie przyszło jej na myśl: że Michałowi można ufać. „Przecież będziesz ze mną — mówił. — Przecież jesteś pod moją opieką”. Potem przeżyła przez niego gorzki zawód, a on sam stał się niemiły, oschły, nieraz prawie niemożliwy — coś jednak z tej atmosfery trwało nadal i teraz, w tym niemiłym otoczeniu, w którym wszystko ją raziło — okazało się bezcenne. A poza tym — rozważała dalej, przejęta dokonywanymi w samej sobie odkryciami — poza tym Michał jest taki, że choć nie zdobyła ani jego uczuć, ani przyjaźni, to jednak jej życie, myśli, słowa i postępki mają dla niego znaczenie. Najczęściej go złoszczą, przeciwstawia się im, ale go obchodzą. Gdyby tak nie było, po cóż by jej pomagał i po cóż by się z nią kłócił. „Lubię Michała” — pomyślała z gwałtownym żalem, czując, jak bardzo, jak gorąco pragnie, żeby on lubił ją także. Darek nadal odwrócony ku sali, Tomek także, można by skorzystać i wyjść. Czy się odważy?... Nim podjęła decyzję, przy stoliku w głębi, koło bufetu, wybucha awantura. Śmiech, równocześnie ktoś klnie, słychać zdławiony krzyk dziewczyny: „Kazik, dosyć już!... Kazik!...” Wspomnienie kawiarnianych przeżyć, tak wyraźne i dominujące, że Maja zapomina prawie, gdzie jest — urywa się nagle: zza okna słychać donośny głos, który pyta o godzinę. „Pół do dziesiątej” — pada odpowiedź. Pół do dziesiątej!.. Trzeba się natychmiast zrywać, trzeba się śpieszyć! Z wahań, które ogarnęły Maję po obudzeniu, nie pozostało ani śladu: choćby poza lekcją nie padło ani jedno słowo, lepsze to niż wcale Michała nie widzieć. — Nauczyłam się tylko Anglii, trzy ostatnie rozdziały... — mówiła niepewnie Maja. Idąc do biblioteki utwierdzała się w postanowieniu, że niczego nie da po sobie poznać, zachowa taką samą obojętność jak zawsze. A tymczasem głos jej drży i słowa z trudem wydobywają się z gardła. — No i Irlandii... Michał ani słowa. — Wiem, że to mało, zastanawiałam się, czy warto przychodzić, ale... — Urwała, na próżno szukając argumentu, który by to „ale” wyjaśnił. Michał siedzi dalej bez ruchu, z nieodłączną książką o Afryce w ręku. — Niewiele brakowało, a ja też bym nie przyszedł — mruknął po chwili. — Tak?... — Co się tak dziwisz? — Wcale się nie dziwię... Mogło ci przecież wypaść coś niespodziewanego. — Nic mi nie wypadło. Miałem zamiar wyjechać. — Wyjechać? — przestraszyła się Maja. — Jak to? — Uważasz to za niemożliwe, jak widzę. Przecież są wakacje, tak czy nie? — No tak... — Dlaczego miałbym nie wyjechać? — pytał ironicznym, nieprzyjemnym tonem. — I gdyby Ignacemu nie nawalił rower, tobym pojechał na pewno. Na Mazury. — Mówiłeś... Mówiłeś, że lubisz kończyć, co zacząłeś. — Nie należało się na to powoływać, czuła wstyd, że to robi, nie mogła się jednak powstrzymać. — A ty mówiłaś, że doskonale sobie beze mnie poradzisz. Minęła długa chwila, zanim Maja odezwała się znowu. — Michał... — szepnęła. — Co? — spytał ostro. — Ja już więcej nie przyjdę, dobrze?... — Jak chcesz. Podciągnęła kolana i objęła je rękami, pochylając nisko głowę. Żeby tylko łzy nie zaczęły kapać! „Muszę się opanować! — nakazywała sobie gorączkowo. — Muszę! Nie wolno płakać, nie wolno, nie wolno!” — Myślisz, że Azja pójdzie ci tak lekko, jak Europa? — odezwał się napastliwie. — Przeczytasz i wystarczy! — Ależ, Michale?... — zająknęła się ze zdumienia. — Azja jest o wiele trudniejsza od Europy! Uniosła głowę i patrzyła na chłopca suchymi już oczami, całkowicie zbita z tropu tym wystąpieniem. Jak on się zachowuje? O co mu chodzi?... Zaprzecza sam sobie, raz to, drugi raz tamto... Wydało jej się nagle, że ma przed sobą kogoś nieznanego. — Wiem, że trudniejsza... Milczał chwilę, a potem rzekł niecierpliwie: — Może nareszcie zabierzemy się do lekcji? — Do lekcji?... — Po to tu przecież przyszłaś. — Czekaj... zaraz... — plątała się, czując w głowie przeraźliwą pustkę. — Nie mogę tak od razu... — Dlaczego? — Muszę się skupić. — Przestań myśleć o „Storczyku”, to ci pójdzie łatwiej. — Wcale nie myślę o „Storczyku”! — Ale dobrze się tam bawiłaś? — Doskonale! — zakrzyknęła wytrącona z równowagi. — To świetnie. Maja poczuła, że nie panuje już nad sobą, że ma dość tej ironii, tego chłodu, przytyków, przeciwko którym nie umie się bronić. Wybuchnęła płaczem. — Maja! Szlochała głośno, nie zważając już na nic. Dlaczego Michał ją krzywdzi? Dlaczego jest taki niedobry, niesprawiedliwy, wstrętny! Poczuwszy na ramieniu dotknięcie jego ręki, gwałtownie, całą siłą ją odtrąciła. — Maja! — dał się znowu słyszeć jego przestraszony głos. — Co się stało?... Powiedz! Maja nie można tak!... Powiedz! Pod wpływem tych słów łzy popłynęły jeszcze obficiej niż przedtem. — Ja przecież muszę wiedzieć! Maja! — Nic — wytchnęła między jednym szlochem a drugim. — Nic, tylko... — Tylko co? — Dlaczego jesteś taki? — Ja? — Ty! Naturalnie, że ty! — Nie płacz! Nie chcę, żebyś płakała! Nic nie zostało wyjaśnione, jest już jednak inaczej, poczucie krzywdy traci ostrość. Żal trwa, musi trwać, tylko że tajemniczym sposobem staje się podobny do pragnienia zgody. Jeszcze parę zachłyśnięć, parę głębokich bolesnych oddechów i płacz mija. — Maja... — powtarza uspokajająco Michał. — No! — Byłam w „Storczyku” tylko dziesięć minut! — Nie podobało ci się? — Nie! Wcale! „A widzisz!” — powinien teraz powiedzieć, Maja czeka na te słowa, zasłużyła na nie. Michał milczy, a potem pyta nie swoim głosem, jakby pokonywał jakąś trudność: — Ktoś ci tam zrobił przykrość? — Nie... Właściwie to nie... — poczuła, że nie jest w stanie zdać sprawy ze swoich przeżyć z Darkiem. — Nie podobało mi się! — powtórzyła za Michałem. — Chciałam wyjść od razu, tylko się bałam, że to jakoś głupio. Ale jak się zrobiła awantura, to już nie mogłam wytrzymać. — Jaka awantura? — To było wstrętne!... Siedziały tam dwie dziewczyny i jacyś chłopcy... Pili wino... jeden to już był prawie nieprzytomny, miał takie okropne oczy. Zawołał na kelnerkę, żeby podała nową butelkę, i dziewczyna, która siedziała koło niego, zaczęła prosić, żeby już nie pił, zaklinała go: „Kazik, już dosyć, Kazik”. Czułam, że to dla niej okropne, że się o coś boi, a może go kocha i dlatego... Złapała go za rękę, a on ją odepchnął, tak mocno, że przewróciła się z krzesłem. A tamci, wiesz, ci, co z nim byli... Wcale jej nie pomogli! Krzyczeli: „Chciałaś, to masz, czego się go czepiasz!” I śmieli się z niej! Rozumiesz?... Śmieli się! Spojrzałam na Tomka i jeszcze jednego, co z nami był, Darka, a oni tak samo, bawiło ich to! I wtedy pomyślałam sobie, że ty... ty byś się tak nie zachował! Michał poruszył się nieznacznie, patrzył gdzieś w bok, nie odpowiadając, aż w końcu ogarnęły Maję niejasne wątpliwości. — Prawda, że nie?... Powiedz! — Oczywiście, że nie. — A widzisz! — odetchnęła. — Oni byli obrzydliwi, nie mogłam tego znieść, zerwałam się i uciekłam. Pewno mnie uważają za wariatkę. Danka też. — Niech uważają, co im się podoba! — zlekceważył to oświadczenie Michał. Milczał chwilę, a potem sięgnąwszy po grudkę cementu i bawiąc się nią, powiedział z wolna: — Nie przypuszczałem, że będziesz tam o mnie myślała. — Mama zdziwiła się, że wróciłam tak prędko — rzekła szybko Maja, pragnąc zmienić temat. Czyżby się czegoś domyślił?... Nie, chyba nie. — Powiedziałam, że nie dostałyśmy biletów... Bo ja mamie mówiłam, że idziemy do kina — wyjaśniła ze skruchą. — Jesteś niemądre dziecko, wiesz? Jak serdecznie, jak miło zabrzmiały te „obraźliwe” słowa!... Uśmiechnęła się i głęboko, z ulgą sobie westchnęła. — Michał?... — No co? — Uważasz pewno, że trzeba się zabrać do geografii? — Ano trzeba — powiedział bez zapału i ta wspólność uczuć znowu zrobiła Mai przyjemność. Wiadomość o angielskim przemyśle i handlu, a w szczególnie o rozpadzie Brytyjskiego Imperium nie okazały się zbyt gruntownie przyswojone, ale że nauczyciel ujawnił rzadką u niego wyrozumiałość i łagodność, lekcja minęła bezboleśnie. — Wracasz teraz do domu? — spytała Maja, wysłuchawszy, czego ma się nauczyć na następny dzień. — Tak. Szli obok siebie, z rzadka tylko wymieniając błahe słowa. Nie ciążyło Mai to milczenie, czuła w sobie dawno nie zaznany spokój — i dopiero, kiedy mieli się już rozstać, przyszło jej nagle na myśl, że Michał wcale jej nie przeprosił. Powinien przecież! Pogodzili się, to prawda, i teraz jest miły, ale przedtem? A wczoraj? Zwróciła ku niemu głowę, gotowa zapytać, dlaczego tego nie zrobił, i niespodziewanie przychwyciła jego spojrzenie. — Masz dzisiaj taką samą kokardkę, jak tego dnia, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem — powiedział przypatrując się z uwagą jej włosom. — Ładnie ci w tym uczesaniu. Maja zaczerwieniła się i — zrezygnowała ze swego pytania. Spacer nad Wisłą Michał sięgnął do portfelu, który zawsze nosił przy sobie, /dobył niebieskawą podłużną kopertę. Oglądał ją tyle razy, czując zazdrość i upokorzenie, a czasem bezsensownie rojąc, to jego imię i nazwisko widnieje w adresie! Mimo to patrzył nią znowu, jakby układ wyrazów i kształt liter miały pomóc odjęciu decyzji. Od chwili kiedy Leon zastał go przy telewizorze, myśl, by zwrócić list, kilkakrotnie jawiła się w mózgu, za każdym razem niweczona przez zastarzałą niechęć i świeżą urazę. Teraz wróciła znowu — natrętna, jak nigdy. Cóż się właściwie zmieni, jeśli zatrzyma list przy sobie?... Nic. Nic a nic! Mama jest, jaka jest, i taka pozostanie, trudno. A Leon?... Skomplikowana to sprawa, niełatwo się w niej rozeznać, jedno tylko wie się na pewno: że zmartwienie Leona, zmartwienie, na które można zaradzić, staje się coraz bardziej dokuczliwe, nie daje się ze świadomości usunąć. Przeszkadza. I będzie przeszkadzało nadal — nawet w czasie spotkania z Mają. „Nie chcę! — zaprotestował przeciwko tej możliwości. — Nie chcę!” Radość, wzbudzona przez wczorajsze zwierzenia dziewczynki, nie tylko nie zmalała, ale zdawała się rozrastać. Nie trzeba, żeby ją coś mąciło. Spojrzał na list jeszcze raz — i przeszedłszy do pokoju rodziców, położył go na stole w widocznym miejscu. Leon znajdzie go po powrocie, kiedy w domu będzie pusto. Tak najlepiej: uniknie się wszelkich komentarzy. W chwilę potem Michał maszerował ścieżką między trawnikami. Myśli, wyswobodzone i lekkie, krążyły wokół Mai. Skręciwszy w stronę biblioteki, Maja zauważyła, że Michał wbrew swoim stałym zwyczajom czeka na nią nie czytając i ma twarz zwróconą w jej stronę. To było miłe — podniosła rękę, leciutko poruszyła palcami na znak powitania i przyśpieszyła kroku. — Ale upał! — oznajmiła, raźno wbiegłszy po schodkach na rozprażony taras. — Tutaj jest zupełnie jak na patelni. — Podsmażymy się, nie szkodzi. — Mnie bardzo szkodzi — powiedział z łobuzerską miną, której nigdy dotąd u niego nie zauważyła. — I jeżeli myślisz, że mam piekielną ochotę zajmować się klimatem Morza Śródziemnego albo turystyką we Włoszech, to jesteś w grubym błędzie. — Michał?! — roześmiała się z serca, zachwycona i pełna zdumienia. — Nie wierzę własnym uszom! — Mam pewien plan. Uważam, że jest znakomity. Odwalimy geografię i pójdziemy na spacer. Nad Wisłę. Chcesz? — Nie. — Dlaczego? Jaki zawód w głosie Michała! Maja roześmiała się znowu. — Chcę iść nad Wisłę od razu. Bez żadnego odwalania geografii przedtem. — Tak nie można. Masz jeszcze bardzo dużo roboty przed sobą: dokończyć Europę, potem Azja... — Jutro przepytasz mnie ze wszystkiego, zrobimy dwie porcje na raz. Proszę cię! — nalegała żarliwie. — Uczyłam się cały czas solidnie aż do obrzydliwości. I będę się uczyła dalej jak anioł! Zobaczysz! — Więc dzisiaj mają być wagary? — Atak! — No... niech będzie — przyzwolił po chwili namysłu. — Pójdziemy Krasińskiego w dół, a potem Wybrzeżem w stronę Starego Miasta. Dobrze? — Mnie wszystko jedno. Kiedy ruszyli, rozmowa dopiero co tak łatwa i bezpośrednia, urwała się nagle. Nigdy jeszcze nie byli razem na spacerze i Maja czuła się uroczyście. Michał spoważniał również, wydawał się myśleć o czymś intensywnie. Nie chciała płoszyć jego myśli zwyczajnymi, błahymi słowami. Minąwszy szeroką ulicę, nakrytą zielonym dachem gałęzi, a potem rozsłoneczniony plac Komuny skręcili w wiodącą ku rzece parkową aleję. Milczenie trochę zaczęło już Mai ciążyć, raz i drugi zerknęła ku Michałowi. Powinien się wreszcie odezwać. — A co?... — spytał, wyrwany nagle z zamyślenia. — Nic... — Zdawało mi się, że chcesz coś powiedzieć. — Nie... Ładnie tu jest. — Nad Wisłą będzie o wiele ładniej. Znowu milczenie. Zebrała się na odwagę i spytała: — O czym tak myślisz? Michał uśmiechnął się dziwnie, trudno się było zorientować, co ten uśmiech oznacza. Odpowiedział nie od razu: — O jaszczurce. — O jaszczurce? — Tej, którą mi dałaś. — Skąd ci to przyszło do głowy, żeby myśleć o czymś takim? — Ciągle robisz te swoje figurki? — Przez długi czas nic. — Dlaczego? — Tak jakoś... Do tego trzeba humoru. — Nie miałaś humoru? — Nie. — Ja też nie. Te krótkie, cicho wypowiedziane słowa sprawiły, że Maja poczuła się, jakby ją czymś obdarowano. Trwała przez chwilę we wzruszonym milczeniu, a potem pragnąc podkreślić, że poprzedni dzień odegrał zasadniczą rolę w zmianie jej usposobienia, rzekła znacząco: — Wczoraj po obiedzie zrobiłam nową figurkę. — Jaką? — A taką zabawną... Grubego śpiewaka z otwartymi szeroko ustami i podniesioną ręką. Widziałam kiedyś takiego śpiewaka w telewizji, głosu nie było słychać, a on śpiewał i śpiewał. — Brak fonii daje nieraz bardzo zabawne efekty. Pewno wydał ci się komiczny. — Oczywiście... Ale trochę mi go było żal. — Żal? — No tak, bo pomyśl — on myśli, że go słuchają, podziwiają, a tu nic... więc dlatego temu swojemu śpiewakowi dorobiłam publiczność. On jest z kartofla, a słuchacze z żołędzi, na podstawkach. Gosia będzie ich ustawiała, jak jej się spodoba. — Wiesz... — odezwał się z namysłem Michał. —Ty masz czasem bardzo dziwny punkt widzenia. — Jak to? — zaniepokoiła się natychmiast. — Taki, który nikomu innemu nie przyszedłby w ogóle do głowy. — Pewno uważasz to za głupie? — Dlaczego tak myślisz? Mnie się to podoba. — Naprawdę? Wiedziała, że naprawdę powiedział to z przekonaniem, ale ona, jeśli czuła się czasem „inna”, to tylko w tym, co wypadało na jej niekorzyść — i słowa Michała ogromnie ją zdziwiły. — Ja już nie pierwszy raz to w tobie zauważyłem. Oryginalna cecha. — Oryginalna? — Patrz, zupełnie jak chmura — rzekł Michał, spoglądając na niebo za Wisłą. Skręcili właśnie ku Wybrzeżu. — Tak — bąknęła, pragnąc dać do zrozumienia, że nie jest to temat, który by mógł ją zainteresować. Czy nie lepiej wrócić do jej „oryginalnych” punktów patrzenia, które się Michałowi podobały? Rada by dowiedzieć się o nich czegoś więcej. — Dym z Żerania bardzo się dziwnie czasem układa, zauważyłaś? Zależy to oczywiście od prądów powietrza. — Teraz rzeczywiście podobny do chmury — rzekła Maja, tłumiąc westchnienie zawodu. — Prawdziwe chmury też są, widzisz? Dopiero co niebo było czyste. — Bardzo jest gorąco. — Tak. Na tym wymiana zdań urwała się znowu. Szli, spoglądając to na rzekę, to na bujną zieleń drzew i krzewów, Mai przyjemnie było tak wędrować, chwilami w słońcu, a chwilami w gęstym cieniu... ale czy nie szkoda upływającego czasu? Są razem, swobodni, w dobrym nastroju — i milczą. Co do niej, to zawsze ma kłopoty z wypowiadaniem się, wiadomo, z rzadka tylko coś się w niej jakby otwiera i może wtedy mówić swobodnie — ale Michał? Jest śmiały, tyle różnych rzeczy wie, ma własne poglądy, dopiero co powiedział coś takiego dziwnego i miłego — a teraz milczy! — Na czym ostatnio byłaś w kinie? — spytał niespodziewanie. Zrozumiała, że tak, jak i ona, nie bardzo wiedział, jak nawiązać rozmowę. — Na „Panience z okienka” — rzekła skwapliwie. — Parę tygodni temu. Ale za parę dni idę do teatru na „Most” — uzupełniła z zadowoleniem, że może trochę swoją wypowiedź rozwinąć. — To podobno bardzo ciekawe. Byłeś na tym? — Nie. Z mamą idziesz? — Z mamą i ojcem. — No tak... — mruknął niejasno, zaraz jednak dodał informacyjnie: — Ja rzadko chodzę do teatru. — A do kina? — Częściej. Ale na byle co nie lubię chodzić. — Wiem — uśmiechnęła się. — „Szkoda czasu”. — Naturalnie — Michał uśmiechnął się także, Maja czuła, że porozumienie nawiązało się znowu. — Jakie filmy lubisz najbardziej? — Różne, w każdym razie raczej poważne, problemowe niż komedie. Najbardziej interesują mnie filmy wojenne. — Jak wszystkich chłopców. — O, mnie nie chodzi o przygody — zastrzegł się natychmiast Michał. — Owszem, nieraz są bardzo ciekawe, wciągają, że trudno się oderwać, dla mnie nie to jednak jest ważne. — A co? — Interesuje mnie ówczesne życie. — I wojna? — I wojna. Chciałbym jak najwięcej o tym wiedzieć. — A ja nie chciałabym o tym wiedzieć nic, to jest straszne — zaprotestowała odruchowo i zaraz zlękła się, że Michał uzna jej wystąpienie za dziecinne i „nie na poziomie”. — Straszne — rzekł poważnie. — I ludzie to przeżyli... I dokonywali takich rzeczy, o jakich nawet się nam nie śni. — Ty jesteś bardzo dziwny... dla innych chłopców to tylko technika i technika, a ty... — Technika mnie bardzo interesuje, nie myśl. Ale uważam, że sama technika nic nam nie da. — „Nam”? — dopytywała się nieśmiało. — To znaczy w Polsce? — Nie tylko w Polsce, wszędzie. Jeżeli człowiek nie zmądrzeje, ciągle będzie na świecie taki sam bałagan, jak teraz. — Bałagan?... — Choćby wojny. Już by mógł być z tym koniec, nie? Tymczasem ciągle ktoś się z kimś bije i to najczęściej mocny ze słabym. A gospodarka? Jedne kraje pękają od bogactwa, a w innych ludzie umierają z głodu. Nie uważasz, że to jest idiotyczne? — No, oczywiście... — W ogóle współczesne życie jest piekielnie skomplikowane. Ciekawe, kiedy świat upora się z tymi wszystkimi problemami: ekonomicznymi, politycznymi, technicznymi... Myślę, że najwięcej do powiedzenia będzie tu miała nauka. Maja w rozterce słuchała tych słów. Cieszyło ją i podnosiło na duchu, że Michał zwierza jej swoje myśli, i mobilizowała całą dobrą wolę, żeby je ogarnąć i zrozumieć. Cóż jednak mogła mu odpowiedzieć? Nic, zupełnie nic! Bała się ujawnić swoją ignorancję, jedno głupie zdanie, i Michał zorientuje się, że ona wcale się do takich rozmów nie nadaje. Jeśli chodzi o przejścia wojenne i okupacyjne, to do jednych, najokropniejszych, odnosiła się, jakby były sennym koszmarem, o którym najlepiej zapomnieć, inne kojarzyły się z lekcjami historii i nużącymi wspomnieniami ojca. A co do „problemów”... ekonomicznych, politycznych i tak dalej, to uświadamiała sobie ze skruchą, że jak dotąd to uważała je po prostu za najgorszy składnik szkolnego programu. — Nie wiem, czy te sprawy cię interesują. — Dlaczego, owszem... — zmieszała się, zauważywszy, że Michał spogląda na nią uważnie, i pragnąc dać dowód, że jego słowa spotkały się z oddźwiękiem, rzekła na chybił trafił: — Mój ojciec nieraz opowiadał mi o wojnie, o konspiracji... ojciec pracował w tartaku, mieli tam skład broni, wiesz? — Kto miał? Partyzanci? — Zdaje się... Jak to: zdaje się? — No... tego ja dobrze nie wiem... i aby uratować jakoś swój honor, pośpieszyła z wyjaśnieniem: — Bo najwięcej to ojciec opowiadał mi o tym, jak się wtedy uczył. Najpierw miał pięć kilometrów do szkoły, a jak Niemcy zaaresztowali nauczyciela, to musiał chodzić do innej, osiem kilometrów. I nieraz miał przerwy, musiał wartować przy tartaku... z powodu tej broni, rozumiesz? — Musiał być dzielnym chłopakiem. Maja poczuła miłe ciepło w sercu i choć do tej pory nie zanadto się przeszłością ojca interesowała, potwierdziła skwapliwie: — No, naturalnie. Bardzo! — My dzisiaj, jak trzeba podjechać do szkoły tramwajem, to już uważamy, że daleko. — Jasne, dla nas szkoła to normalne, żadne cudo... Ale... dorośli wcale tego nie rozumieją, zauważyłeś? — Tak. Czytałem kiedyś zdanie, że każdy człowiek patrzy na świat poprzez doświadczenia swego dzieciństwa i młodości, że inaczej nie może. — Nie może? — zastanowiła się Maja. — Jak to: nie może? — No właśnie, przecież to nonsens. Życie się zmienia, dorośli to widzą jeszcze lepiej niż my, pamiętają różne rzeczy, o których my wiemy tylko z książek. Wcale się z tym zdaniem nie zgadzam. — Ale niektórzy to chyba naprawdę tak... Mój ojciec ciągle porównuje to, co dziś, z tym, co dawniej. Uważa, że ja „nie doceniam”. — Swoją drogą, ciebie to trzeba trochę z tą nauką pilnować — powiedział Michał, uśmiechając się lekko. — Dlaczego? — Zanadto się kierujesz nastrojami. Inaczej jak wytłumaczyć, że w szkole zarobiłaś dwójkę, a teraz idzie ci zupełnie dobrze? „Bo teraz uczę się dla ciebie” — odpowiedziała w myśli Maja. Ale że nie należało się do czegoś takiego przyznawać, zapytała od niechcenia: — Powiedz mi, ty się pewno wybierasz na wyższe studia? — Tak. — Na historię? — Nie. Historia, a właściwie historia najnowsza, to tylko moje hobby. Pójdę pewno na socjologię, a specjalnie chcę się zająć afrykanistyką. — Czym? — Afrykanistyką, nauką o Afryce. — No wiesz... — Uważam Afrykę za jeden z najciekawszych obecnie kontynentów, ma przed sobą ogromną przyszłość. W Mai, której nigdy jeszcze nie zdarzyło się cokolwiek „uważać” na temat Afryki, informacja ta znowu wzbudziła popłoch. Michał dodał wyjaśniająco: — Chciałbym tam wyjechać. — Jak to „wyjechać”? Na stałe? — Tak. — Ale dlaczego? Po co? — pytała, czując żywiołowy opór przeciwko zdumiewającemu projektowi. — Bardzo wielu specjalistów wyjechało do Afryki. Tam jest dużo do roboty. — Atu? — Naturalnie, ale... — Tu jest mnóstwo do roboty! — przerwała i szukając, czym by Michała przekonać, niespodziewanie dla samej siebie powołała się na zdanie, które zasłyszała poprzedniego wieczora i które wówczas wcale jej nie obeszło: — Mój ojciec mówi, że w Polsce to teraz trzeba pracować za parę pokoleń! — Wcale nie twierdzę, że będę tam całe życie. Zdała sobie sprawę, że go nie przekona, i wbrew dopiero co użytym patriotycznym argumentom powiedziała z nagłym pesymizmem: — Ja to na pewno nigdy nigdzie nie wyjadę! — Nie wiadomo. Masz jeszcze czas o to się martwić. Na chwilę zapanowało milczenie. Minęli ostatnie forty Cytadeli i wyszli w otwartą przestrzeń u stóp Starego Miasta. Kolorowe domy jaśniały pięknie na tle ciemnego, zachmurzonego nieba. — Zbiera się na deszcz — rzekł Michał. — Czy to grzmi? — zlękła się Maja. — Nie, pociąg wjechał na most. — Może lepiej zawrócić? — Już? Michał niezadowolony, chciałby przedłużyć spacer... To było miłe, jej też zrobiło się żal, ale te chmury!... Coraz groźniejsze, już nie tylko nad Starym Miastem, nad Pragą także. I zupełnie nie ma gdzie się schować! — Sam mówisz, że będzie padać... — No to wracamy. — Jak chcesz. Kiedy znowu znaleźli się pod zielonym, gęsto zarośniętym stokiem, szarość chodnika zaczęły plamić wielkie, rzadkie krople deszczu. Michał spojrzał w niebo i osądziwszy, że „chyba przeleci”, maszerował równym krokiem, Maja czuła jednak coraz większy niepokój. — Pociemniało jakoś, prawda? — Aha. — Chyba się trzeba pośpieszyć? Zaczęli iść szybciej — i nagle ogarnęła ich gęsta, szeleszcząca ulewa. — Lećmy! — krzyknął Michał. Schwycił Maję za rękę i pociągnął za sobą. Przebiegli jezdnię i wtargnąwszy na trawnik wspinali się po zboczu ku rozłożystym drzewom. — No! — odsapnął po chwili. Stali już koło pnia wielkiej lipy, skryci pod jej gałęziami, i dyszeli lekko. — Michał?... — Co? — Naprawdę myślisz, że to nie burza? — Gdyby to była burza, nie zaprowadziłbym cię pod drzewo — rzekł spokojnie chłopiec i Maję ogarnęło poczucie bezpieczeństwa, jakby znalazła się we własnym domu. — Wcale się przecież nie błyska i nie grzmi. Zwyczajny deszcz. — Deszcz, ale nie taki znów zwyczajny — uśmiechnęła się. — Leje, aż szaro w powietrzu. — A tu tylko czasem coś kapnie. Lipa to jak parasol. — Ziemia zupełnie sucha. — Ale twoje pantofle mokre. Nie masz skłonności do kataru? — Wcale! — Pochłodniało trochę. Nie zimno ci? — Nie. — Mam czystą chustkę... może chcesz sobie wytrzeć włosy? — Daj. Przetarła kosmyki koło twarzy, przy sposobności usiłując poprawić kokardkę. — Przekrzywiła się trochę — rzekł Michał z uśmiechem. — To może lepiej zdjąć? — spłoszyła się. — Nie. Dobrze jest... Maja poczuła, że zaraz się zarumieni, i cofnąwszy się lekko, skryła głowę za pniem. — Wiesz... — odezwała się po chwili — mnie się tu bardzo podoba. — Mnie też. — Te drzewa... im musi być dobrze, jak tak pada, prawda? Jej samej też było dobrze. Bardzo dobrze!... Co za sens martwić się o Afrykę? Afryka daleko, a Michał tuż, opiekuńczy i przyjazny. — Maja... — Co? — Ciągle żałujesz, że nie pojechałaś do Sopotu? — Ach, wcale! — To dobrze — pomyślał chwilę i dodał: — Ja to nie lubię tej Joli. — Jak to? Przecież jej wcale nie znasz. — Ale zauważyłem, że jak o niej mówisz, a może nawet jako niej myślisz, to się jakoś zmieniasz. — Na niekorzyść? — Chyba tak... Przestajesz być sobą. „Jakie to dziwne... — myślała Maja poruszona. — Mama także mówiła, że powinnam być sobą”. Żądanie matki wywołało w niej wtedy protest, wydało się ograniczeniem możliwości, które chciała zdobyć — a teraz te same słowa podnoszą na duchu i budzą ufność do siebie! — W tobie to są jakby dwie natury — mówił dalej Michał. — Zupełnie różne. — I jednej z nich nie lubisz? — Nie bardzo. — „A drugą?” Zapragnęła to wiedzieć, nie poważyła się jednak zadać głośno swego pytania. A może Michał sam z siebie coś o tym powie? — Przestało padać — oznajmił. — Można ruszać. Uważaj, żebyś się nie pośliznęła na korzeniach. Po chwili szli chodnikiem wzdłuż pienistego strumyka, płynącego z boku jezdni. Drzewa, krzewy i trawa, przemyte i odświeżone, lśniły pięknym, chłodnym blaskiem. — Wspaniale teraz pachnie! — westchnęła z przyjemnością Maja. — Czujesz? — Tak. — Lubię to Wybrzeże. — Wiesz... — odezwał się Michał z niezwykłym u niego wahaniem w głosie. Nieraz przychodziłem tu z moim ojcem. — To było dawno? — Dawno! Umarł osiem lat temu. — Dobrze go pamiętasz? — Naturalnie! — wzruszył ramionami, jakby się dziwił, że ktoś żywi co do tego wątpliwości. — Ale za mały byłem, żeby z nim rozmawiać tak naprawdę. Ty to możesz o swoim ojcu wiedzieć wszystko. Co myśli, jakie miał życie. W ogóle. Zastanowiły Maję te słowa. Może to ze względu na ojca Michał interesuje się „historią najnowszą”, okupacją, wojną?... — Bardzo go kochałeś? — spytała, ściszając głos. Nie odpowiedział, szedł patrząc przed siebie. Maja dorozumiała się, że nie należało zadawać takiego pytania. Pierwszy raz wspomniał o swoim ojcu... A o matce? O matce ani razu. Przebiegła myślą kolejne spotkania i utwierdziła się w tym przekonaniu. Może matka jest dla niego niedobra i ojczym także? To chyba jedyne wyjaśnienie, dlaczego Michał nie mówi wcale o swoim domu. Rozmawiali o różnych, najróżniejszych sprawach, tylko nie o tym, swoich zmartwień nie zdradził ani jednym słowem. „Musi być bardzo trudno tak się w sobie zamykać, nie mówić tego, co najważniejsze” — rozważała, czując gotowość, by chłopcu w jego trudnościach dopomóc. Jest skryty, ale gdyby zaprzyjaźnili się naprawdę, może udałoby się to pokonać? Wczorajsze i dzisiejsze przeżycia zdawały się wskazywać, że ich przyjaźń się zaczyna, Michał jest bliski, jak nigdy, powiedział parę miłych rzeczy. Nie umiała, co prawda, sprostać mu w mądrych dociekaniach i nie liczyła, by to było możliwe kiedykolwiek — może jednak nie jest to takie ważne? Co do niej, sądziła, że o wiele ważniejsze jest zaufanie, poczucie, że się jest potrzebnym, serdeczność. Z czasem może i Michał będzie tego zdania? Żeby jeszcze można było wiedzieć, dlaczego zagubiony list miał dla niego takie znaczenie! — O czym myślisz? — odezwał się Michał. — Zmarkotniałaś jakoś. — Och, nie! — odpowiedziała natychmiast. — Zdaje ci się! — Jak się masz! — ucieszył się wyraźnie Leon. — Z plaży? Deszcz cię nie złapał? — Nie byłem na plaży, łaziłem po Żoliborzu. Potem reperowaliśmy u Ignacego radio — odpowiedział Michał z wyjątkową u niego rozmownością, byle tylko uniknąć komentarzy na temat listu. — No i pomyśl, list od matki szedł dwa tygodnie! Okropnie ta poczta marudzi, tyle czasu go przetrzymali! — Wszystko u mamy w porządku? — Skoro już się to zaczęło, lepiej załatwić sprawę od razu i nie wracać do niej więcej. — Tak, zupełnie. Zapracowana, naturalnie, ale zadowolona. To bardzo ważne dla matki, że dostała się na ten kurs. — No, pewnie. — Pisze, że organizacja doskonała, czas mają wypełniony od rana do nocy. Zresztą... Zadzwonił telefon, Michał szybko zbliżył się do aparatu. — Do ciebie — rzekł z ulgą, podając słuchawkę, i przeszedł do swojego pokoju. — Michał? Leon już w progu! Krótko trwała telefoniczna rozmowa. — Co? — Nie, nic. Masz tu ten list... przeczytaj sobie. — Przecież to nie do mnie. — To nic. Cóż to szkodzi? Przecież... — jąkanie Leona zaczyna się wyraźnie wzmagać. — Nie mogę wszystkiego opowiedzieć... Tyle szczegółów! — Nie czytam cudzych listów. — Oczywiście, tak... Ale jeśli ci daję? Zrobisz, jak chcesz. — I położywszy list na brzeżku stołu, Leon wycofywał się niezręcznie, bardzo jakiś zakłopotany. — Zaraz wychodzę, mam... mam spotkanie — dodał jeszcze i zamknął za sobą drzwi. Michał spoglądał na zapisane kartki czując, że wcale nie chce wziąć ich do ręki. Po co ma je czytać? Nie ciekawi go, co mama zwierza Leonowi! „Powiem, że nie będę czytać! — pomyślał z zawziętością, która ostatnio już w nim zanikła. — Oddam mu, i koniec!” Z wykonaniem zamiaru należało jednak poczekać: trzasnęły frontowe drzwi. Odłożywszy list na półkę, wydobył z szuflady tekturowe pudełko, po brzegi wypełnione zdjęciami. Po zaprowadzeniu ładu w bibliotece uporządkowanie zbioru fotografii było drugim wakacyjnym zadaniem, którego postanowił dokonać. Album tatrzański już gotów, z kolei trzeba się zabrać do innych tematów. Przez krótki tylko czas udawało się skupić uwagę na robocie. Oczy coraz częściej odrywały się od lśniących odbitek, przyciągane przez leżące w pobliżu niebieskie karteluszki. Czy mama wspomniała o nim choć jednym słowem? „A jeśli nawet, to co?” — odpowiedział sobie ze wzruszeniem ramion. Pytania o zdrowie albo „co Michaś porabia” nie mają żadnego znaczenia. Zawsze zamieszcza się w listach takie rzeczy. Zdjęcie warszawskie... Stare Miasto, Syrena nad Wisłą, Nike. To z mamą widział pierwszy raz ten pomnik, zaraz po odsłonięciu. „Przeczytam” — zapada nagłe postanowienie. Kochany Leonie, oto moje sprawozdanie. Piszę w hotelowym pokoju, mam za sobą pierwszy dzień zajęć. Wzrok przemyka szybko po gęsto usianych linijkach. Parę zdań o towarzyszach podróży, przejazd statkiem, „zniosłam go dobrze”, kilkanaście zdań o londyńskiej ulicy, potem — szerzej — o programie kursu, pierwszych wykładach i rozmowach, projektowanych wycieczkach... Tak więc, jak widzisz, dni tu będę miała gruntownie wypełnione, nie będzie wiele czasu na smutne rozważania, od których nie umiem się wstrzymać, gdy tylko mam wolną chwilę. Całą drogę myślałam i myślałam o Michasiu... „Jak to?” — przemknęło Michałowi przez głowę. O Michasiu — odczytał literę po literze, jakby znane pismo kryło możliwość pomyłek, a potem zachłannie czytał dalej. Nie byłam w stanie zapomnieć tych koszmarnych godzin przed moim wyjazdem, kiedy wydawało mi się, że tylko jakiś ciężki wypadek mógł spowodować jego nieobecność. Ach, Leonie, czy to możliwe, żeby tak był pozbawiony wszelkich uczuć? Czy nie rozumie, że jeśli ja nie jestem potrzebna jemu, to on mi jest potrzebny — jak życie? Michał poczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, serce bije mocno i niespokojnie, policzki palą. Co za szczęście, że nikogo nie ma w domu! „A może Leon wyszedł umyślnie? — przemknęło nagle przez myśl — Ależ tak, oczywiście, że tak”... Nie wiem kiedy, nie wiem, dlaczego dokonała się w nim zmiana, był przecież inny — czytał dalej Michał. — Tłumaczysz mi, że jego obojętność minie, trudno mi jednak w to uwierzyć. Czasami, żeby się pocieszyć, wmawiam sobie, że to wszystko pozór, że tak jak ja nie umiem walczyć o uczucia i okazywać ich, tak samo i on, jesteśmy przecież bardzo do siebie podobni. Może mijamy się i nie możemy do siebie trafić jak dwoje ślepych. Nie miej do mnie żalu, że o tym piszę, nie lubisz, kiedy się martwię — ale jakoś mi lżej, kiedy się przed Tobą wygadałam. Napisz do mnie szczegółowo o wszystkim. Pozdrów ode mnie Michasia. W wagonie, przed rozstaniem, prosił, żebym do niego napisała (nie bardzo to rozumiem). Może niedługo to zrobię, na razie nie mogę zdobyć się na serdeczność, a zanadto go kocham, żeby przesyłać mu zdawkowe słowa... Kiedy Michał podniósł znad listu głowę, zarysy mebli, ścian, balkonu wydały mu się mgliste i zamazane. Przetarł oczy i patrzył przed siebie, oszołomiony i pełen zdumienia. Jak się to mogło stać? Obserwował, przyglądał się, myślał, wyciągał wnioski — i tak się pomylił! Wszystko jest inaczej. Mijamy się i nie możemy do siebie trafić jak dwoje ślepych... — odczytał jeszcze raz. Prezent Nudno stać w kolejce. Maja ma w oczach różowy blask, którym zaszłe dopiero co słońce wypełniło pół nieba i powlekło urodziwym kolorem ściany domów, w płucach czuje wiślany wietrzyk, płoszący z ulic resztki upału — a tu tak duszno, tak niemiło w martwym świetle sklepowych lamp, wśród zmęczonych ludzi, pełnych przytajonego zniecierpliwienia. Jeszcze co najmniej kilkanaście minut, zanim można będzie wyrwać się na ulicę! Ciche porozumiewawcze chrząknięcie zza ramienia — i nastrój gruntownie się poprawia: ani śladu nudy, widok nieba starty w pamięci i nawet nie duszno... zupełnie miłe miejsce ta wielka spółdzielnia! — Co kupujesz? — pyta Michał. — Masło. — Ja po wędlinę. — To też postoisz. Okropnie dużo ludzi. — Sobota. No i kończą się wakacyjne pustki. — Właśnie! — mówi Maja i niepokojąca ją od paru dni sprawa znowu nasuwa się myślom. „Co będzie? — chciałaby zapytać. — Co będzie z nami?” Chwila nie jest jednak po temu, wolałaby zresztą, żeby raczej Michał wypowiedział się pierwszy na ten temat. — Spotkamy się przy kasach, dobra? — mówi chłopiec. — Aha. Tam też kolejka. — Co robić. Niedługo potem Maja zajmuje miejsce w długim obciążonym koszykami szeregu. Michała nie ma jeszcze, to nic, można na niego poczekać i po drugiej stronie kasy. Tak czy inaczej, pójdą do domu razem, dobrze się złożyło, zwłaszcza że jutro niedziela, pusty dzień przerwy. Oczy Mai błądzą między ludźmi, myśl jest gdzie indziej. Pierwsze wieczorne spotkanie było przy kiosku, drugie na podwórzu, pobiegła wtedy za Michałem, żeby „odwołać” lekcje, wracali ulicą pod drzewami i pokłócili się o spadającą gwiazdę. Trzecie przy kasztanie, koło śmietnika, słuchali świerszcza, Michał był miły, a ona pierwszy raz pomyślała sobie, że może jest mu z nią dobrze. Nie widać go jakoś. Obejrzała się parokrotnie, tłumek napierał jednak, trzeba się posuwać do przodu. Na chwilę przyciągnęła uwagę hałaśliwa sprzeczka klientki z kasjerką, potem wzrok zatrzymał się na drobnej postaci, wciśniętej między dorosłych. Widać tylko głowę i chude ramię w zielonym, spłowiałym sweterku; ten widok z punktu wywołuje w Mai coś jakby alarm. To on, to nie może być nikt inny, tylko on! Maja robi pół kroku w bok i wychyla się zza pleców mężczyzny, który stoi przed nią. Dostrzega teraz zarys chłopięcego policzka, potem jej oczy biegną w dół, wzdłuż dziwnie zwisającego ramienia: w małej brudnej ręce wypełniona po brzegi siatka: kartofle, dwie głowy kapusty, chleb... to przecież za ciężko dla takiego małego! Uczucie, że trzeba „coś zrobić”, które ogarnęło ją, kiedy chłopak, upokorzony i wrogi, stał przed nią w budce magazyniera, wróciło znowu. Wtenczas nie udało się, uciekł — teraz jest tuż, tylko trzy osoby ją od niego dzielą i zaraz zjawi się Michał! „Nie mówmy o tym”... — przypominają się nagle Mai przykre słowa, zasłyszane w chwili kiedy oddawała Michałowi list. „Ale teraz jest między nami inaczej — odpowiada sobie natychmiast. — O list go pytać nie będę, ani mowy. O chłopcu muszę powiedzieć, Michał zrozumie”. Ach, żeby tylko się zjawił, zanim mały podejdzie do kasy, inaczej znowu straci się go z oczu. — Jestem! — sygnalizuje Michał. Podsunął się ku niej. Wokoło ostre spojrzenia, pełne podejrzeń o nielegalne zajęcie miejsca. — Idę na koniec ogonka, poczekaj przy drzwiach. — Michał! — zatrzymuje go znaczącym szeptem Maja. — Co? — Spojrzyj. Ten chłopiec w sweterku, przede mną... Nie znasz go? — Nie, chyba nie. A bo co? — Tss... Przyjrzyj się dobrze. — Nie znam — powtarza Michał, coraz bardziej zdziwiony. — O co ci chodzi? — Nie czas teraz na rozmowy! — przywołuje Maję do porządku zniecierpliwiona pani, która stoi za nią w ogonku. Michał cofa się, Maja zgnębiona własną bezradnością spogląda na chłopaka, który właśnie zbliżył się do kasy. Jedyna nadzieja, że może zamarudzi przy wyjściu, tam także kłębią się ludzie. Zapłacił, Maja czuje, jak niewygodnie mu z ciężką siatką w jednej ręce, a koszykiem w drugiej. Przeciska się dalej, kładzie siatkę na wolnym brzeżku ławy, z trudem dopycha do siatki ostatnie zakupy, bochenek chleba wsuwa pod pachę. Nie spieszy się, wszystko jednak odbywa się nerwowo i niepewnie, jakby w pobliżu był ktoś, kogo się boi; przykro jest na to patrzeć. — Pieniądze? — karcąco pyta kasjerka. Maja podaje banknot i odbiera resztę, usiłując się skupić na tej czynności. Chłopak jeszcze się grzebie. Jeżeli Michał szybko przebrnie kolejkę, dogonią go może na ulicy? Jest już w drzwiach, trzeba wyjść na zewnątrz i popatrzeć, dokąd się skieruje. Na ulicy zmrok, ale od witryn bije jaskrawy blask i oświetla drobną postać. „Jaki on chudy, jaki wątły” — myśli ze ściśniętym sercem Maja. I ten ciężar! Za każdym krokiem siatka obija się o cienką, podrapaną nogę. Iść za nim? Czekać?... Jest Michał, na szczęście. — Słuchaj — szeptem zwraca się ku niemu Maja. — Idziemy za tym chłopcem, dobrze? — Ale po co? — Powiem ci później. — Co to za jeden? — Tss... Nie chcę, żeby mnie dostrzegł. Kilkanaście kroków, i z wypchanej siatki wypada na chodnik kartofel, po chwili jeszcze dwa... chłopiec zatrzymuje się, odwraca i przykucnąwszy, zbiera je z trudem, a kiedy się podnosi, Maja dostrzega w jego oczach nagły lęk. Poznał ją! Rzuca się naprzód, między ludzi, i znika w tłumie, który gęstą falą wypływa właśnie z bramy kina. Maja zatrzymuje się, nie można go przecież gonić jak złodzieja. — O co ci właściwie chodziło? — pyta Michał. — Znasz go? — Właściwie to nie. Chciałam wiedzieć, gdzie mieszka. — Dlaczego? — Bo tak... — Nic nie rozumiem. Oczywiście, że Michał nie rozumie, jak ma rozumieć? Ale żeby wszystko wyjaśnić, trzeba się opanować, napięcie, które ogarnęło Maję na widok chłopaka, jeszcze trwa... Nie jest to zresztą jedyna przeszkoda, która staje na drodze zwierzeniom: zadawniona obawa wróciła. A jeżeli Michał znowu się rozgniewa, znowu stanie się niemiły i daleki? Milczenie przedłuża się i nabiera przykrego znaczenia, staje się czymś, co ich dzieli, i każda upływająca chwila ten rozdźwięk powiększa. — Dziwnie się zachowujesz — stwierdza chłodnym tonem Michał. Maja płoszy się jeszcze bardziej. — Bo ja nie wiem, czy ty... — To jakiś sekret? — Nie... — Możesz nie mówić, jeśli nie chcesz, wcale nie nalegam. Znowu milczenie. Jak zacząć?... — Myślałem, że uważasz mnie za przyjaciela. — Michał! — wyrywa się Mai cichy okrzyk. Teraz nie będzie już trudno, chociaż wzruszenie plącze pierwsze słowa. — Powiem ci, naturalnie, że powiem. Ten chłopak... to właśnie on ukradł ze skrzynki list! Ja już dawno chciałam o nim z tobą pomówić, ale nie mogłam. — Dlaczego? — Chyba wiesz — wstydliwie ścisza głos Maja. — Byłeś na mnie bardzo zły... Na chwilę zapada cisza, a że należy wyminąć kilku przechodniów, nie sposób się zorientować, jak Michał przyjął te słowa. — No więc... — niegłośno i jakby z wahaniem odzywa się chłopiec. — Więc powiedz mi teraz. — Chcesz? — Tak. Opowiadanie idzie trochę nieskładnie, trzeba sobie wszystko dobrze przypomnieć. Maja pragnie na razie przedstawić same fakty, pomijając to, co nasuwało się uczuciom i myślom. Oczekiwanie w przedpokoju, obawa, że wszystko może być na próżno, chłopiec wyjmujący listy z dwóch skrzynek po kolei, jego ucieczka, rozmowa w budce magazyniera... — Nie chciał się przyznać za nic — mówi Maja z coraz większym podnieceniem, czując, jak uważnie jest słuchana. — Twierdził, że o niczym nie wie, wyrywał się. W końcu jednak oddał, i ten twój, i te, które zabrał w moich oczach, odniosłam je potem według adresów... Ale wiesz, jak już je miałam w kieszeni, a on tak stał przede mną, to... — Czekaj — przerywa niespodziewanie Michał. — Czekaj... Bo Michałowi coraz trudniej skupić się na składanej mu relacji, z opowiadania Mai wynika coś niejasnego, coś go niepokoi i domaga się wytłumaczenia. — Powiedz mi... — odzywa się z namysłem. — Dlaczego właściwie ty to wszystko zrobiłaś? Dlaczego ci tak zależało na ukradzionym liście? — ...No bo tobie na nim zależało. — Przecież ci mówiłem, że to głupstwo, list od kolegi. Tym razem Michał czeka na odpowiedź przez dłuższą chwilę. — Wiedziałam, że to nieprawda. — Jak to „wiedziałaś”? — No, nie wiem... czułam to. I nie myśl, że chciałam się mieszać w twoje sprawy — dopowiada Maja z pośpiechem. — Bo ja wcale... naprawdę! Chodziło mi tylko o to, żebyś się nie martwił. „Czuła to”... — powtórzył sobie. I dzięki temu dostał w końcu list do ręki i mógł się przekonać, że tamto z mamą było zupełnie inne, niż sobie wyobraził. W stosunku do Mai także popełnił pomyłkę. Posądzał ją o wścibstwo, o ciekawość, złościł się, że go nie usłuchała, a potem długi, długi czas miał pretensje o jej sztywne zachowanie. Więc tak jest trudno zrozumieć innego człowieka? Wiedzieć, co tamten odczuwa i myśli?. Popatrzył na dziewczynkę idącą obok, tak różną od niego, pełną wątpliwości, „niemądrą” — i zrobiło mu się wstyd. Pragnął to jakoś wyrazić... Nałóg skrywania uczuć krzyżował te plany, nie dawał się opanować. — No i co ten chłopiec? Mówiłaś, że stał przed tobą. Rozmawiałaś z nim? — Chciałam! Nie dało się, nic nie mówił. Było mi go żal, i w ogóle tak jakoś głupio, nie wiedziałam, jak sobie poradzić. I wtedy... ty pewno będziesz uważał, że niedobrze zrobiłam... — Co zrobiłaś? Zawahała się chwilę, zanim na nowo podjęła opowiadanie. Słuchał uważnie, doznając dziwnego wrażenia, jakby odsłaniało się przed nim coś zupełnie nowego, o czym nie wiedział nawet, że istnieje — a co dla Mai było oczywiste i bliskie. — Widzisz... — tłumaczyła się Maja, kończąc. — On był taki jakiś przegrany, biedny, chciałam, żeby miał jakąś przyjemność, żeby się ucieszył. — I ucieszył się? — Chyba tak. Powiedz... — Co? — Może nie trzeba było dawać mu tych znaczków? — Na pewno wiesz lepiej ode mnie, czy było trzeba, czy nie — rzekł z wolna Michał. Miała przecież ten swój szczególny „punkt widzenia”, który innym nie przychodzi do głowy. — Jak to? — No tak. — Czułam, że inaczej nie mogę... — No właśnie. Maja zamilkła, Michał odniósł wrażenie, że nie rozwiał jej wątpliwości. — No dobrze — odezwał się po chwili. — Jednego nie rozumiem. Dlaczego cię to interesuje, gdzie on mieszka? Chcesz zawiadomić jego rodziców, że kradł znaczki? — Nie, nie! On ma chyba niedobrych rodziców... a może nieszczęśliwych? Myślałam tylko, że trzeba mu pomóc. — W jaki sposób? Westchnęła bezradnie i Michał domyślił się, że liczyła na niego. Nie chciał jej zawieść, ale... Temu małemu dzieje się krzywda, oczywiście, sam jego wygląd jest jakiś szczególny, odbiega od normy, nie widuje się takich dzieci jak on. Cóż jednak można na to poradzić? Uważał, że nic. Nie zajmował się takimi problemami, nie zna ich, ale czy można sobie wyobrazić, by ktokolwiek był w stanie odmienić los takiego chłopaka? — Żeby tylko zdobyć jakoś jego adres — odezwała się Maja. „I wtedy co? — rozważał dalej Michał. — A może Maja sądzi, że gdybyśmy mieli ten adres, powinien bym tam pójść?” Poczuł, że skóra jeży się na nim na samą myśl o takim przedsięwzięciu. Wtargnąć do nieznanych ludzi, wtrącać się w ich osobiste sprawy, pytać, jak, co, dlaczego... To niemożliwe! Niemożliwe i wcale nie prowadzące do celu, przepędziliby go na cztery wiatry i trudno by się temu dziwić. — Musi być przecież ktoś, kto się zajmuje takimi sprawami. — Myślisz? — spytał z powątpiewaniem. — No, oczywiście. Zapytałabym mamy, tylko wiesz... mama nic o tobie nie wie, więc mi trudno. Zresztą na razie i tak wszystko na nic. Słuchaj... ale gdybyś go kiedy zobaczył, to poszedł byś za nim? Dzisiaj się nie udało, bo się mnie przestraszył, ale ciebie przecież nie zna. — Dobrze — rzekł bez wahania Michał. — Bardzo możliwe, że go spotkam, mogę nawet umyślnie się powłóczyć, dopóki mam czas. — Nadal zapatrywał się pesymistycznie na całą sprawę, jakżeż miał jednak Mai odmówić? Rozmowa urwała się, szli teraz znaną ścieżką między trawnikami, o tej wieczornej porze prawie bezludną, mroczną i cichą. Michał był rad, że tak właśnie jest, w ciszy i zmroku łatwiej mu będzie powiedzieć wstydliwe słowa, które z każdą chwilą nurtowały go coraz bardziej. — Maja... — Co? — Nie gniewaj się, że tak wtedy powiedziałem. — Kiedy? — Jak oddałaś mi list od mamy. „Nie twoja sprawa” i tak dalej... Głupi byłem. — Już od dawna się nie gniewam. Doznałeś zawodu, ja rozumiem — rzekła nie od razu. Smutno to zabrzmiało i Michał uderzony nagłą myślą, która nigdy przedtem nie przyszła mu do głowy, spytał szybko: — Myślisz, że spodziewałem się listu od kogoś innego? Zatrzymała się jak wryta, jego słowa najwidoczniej bardzo ją zaskoczyły. Czekał chwilę na odpowiedź i nagle poczuł, że choćby go to dużo miało kosztować, musi powiedzieć Mai prawdę. — Widzisz... — szepnął — ja właśnie od mamy chciałem mieć list. Od mamy — do mnie. — Jak to? — Mama jest za granicą — wyjaśnił normalnym już głosem, wróciwszy do równowagi. — Wiesz, między nami były takie... no, nieporozumienia. Nic wielkiego, jesteśmy do siebie podobni i wszystko przez to. Teraz jest już dobrze. Maja wracała z biblioteki pełna niepokoju. Michał nie przyszedł! Wczoraj ani jednym słowem nie wspomniał o takiej możliwości, musiało zajść coś nagłego i zupełnie nieprzewidzianego. Może za framugą będzie jakaś kartka? Nie przyszło jej na myśl, by zajrzeć tam, ich codzienne spotkania zawsze dochodziły do skutku. Pchnęła szybko drzwi na schody i ogarnęła oczami umówioną skrytkę. Nic! Niepokój powiększył się, zawirowały w głowie przypuszczenia, których nie chciała dopuścić do głosu. Trzeba sprawdzić... Brudząc palce, zaczęła obmacywać lewą stronę framugi i po krótkiej chwili miała już w ręku wielokrotnie złożoną kartkę z zeszytu. Gruntownie ją Michał ukrył! Nie czytając, otworzyła kluczem drzwi mieszkania i starannie zamknęła je za sobą. Była sama — teraz można już otworzyć list, bez obawy, że ktokolwiek przeszkodzi. Żadnego nagłówka... no trudno. Nie mogę przyjść na spotkanie ani dziś, ani jutro. Leon wziął dwa dni urlopu i będziemy odnawiali mieszkanie. „Akurat teraz? — pomyślała z rozżaleniem. — Cóż za pomysł!” Powiedział mi o tym wczoraj wieczorem i nie mogłem Cię już uprzedzić. Musisz sama sobie poradzić. Na jutro zrób Japonię, na pojutrze Indie, Pakistan i Cejlon. Pamiętaj, że dane z tabeli podręcznika (str. 270, 271) trzeba uzupełnić atlasem. Obliczyłem, że potem zostanie materiału na dwie lekcje. Ostatnie dni rezerwuję na powtórzenie całości, wtedy będę miał już spokój, że Ci dobrze pójdzie. Cześć. Michał Jest jeszcze dopisek, drobnym pismem otacza list z czterech stron, jak ramką. Czy także dotyczy geografii? Wczoraj wieczorem stałem na balkonie i widziałem, jak spadła gwiazda. To dziecinada, ale ni z tego, ni z owego pomyślałem sobie, żebyś mnie tak lubiła, jak ja Ciebie. Bo ja Ciebie lubię bardzo. M. Maja znieruchomiała i patrząc w równe pismo, znane do tej pory tylko ze szkolnego zeszytu z notatkami, poczuła w sobie coś jakby uroczystą ciszę. Może i warto nie widzieć się dwa dni, jeśli w zamian otrzymuje się taki list? Przeczytała dopisek parokrotnie, za każdym razem wzrok zatrzymywał się na słówku „bardzo”, podkreślonym grubą linią. — Dużo masz jeszcze? — spytała mama, przerywając układanie bielizny w szafie. — Jakoś nie chce mi się siedzieć dziś w domu. — Zaraz kończę, za parę minut. — Miałabyś ochotę na kino? — No pewnie! Podszedłszy do stołu, na którym Maja rozłożyła swoje książki i zeszyty, matka pochyliła się nad nią, poprawiła spadający na czoło jasny kosmyk, a potem sięgnęła po atlas i przeglądała go od niechcenia. — Co to za „Michał Zagórny”? — zdziwiła się, odczytawszy podpis na pierwszej stronie. — Nie pamiętam tego nazwiska. Z twojej klasy? Pytanie było zdawkowe, można odpowiedzieć cokolwiek i mama przejdzie nad tym do porządku. „Tak, z mojej, ale go nie znasz” — zabrzmiała w myśli gotowa odpowiedź — i zaraz, choć nie została wypowiedziana, na policzki Mai wystąpił rumieniec. — Mamo... — No? Cóż takiego? — On nie jest moim kolegą... Mieszka tu nad nami. — Aha — życzliwie przyjmuje do wiadomości matka. Dalszy ciąg będzie trudniejszy, Maja milczy przez chwilę, a potem nabiera tchu. — Spotykam się z nim w bibliotece, on mnie uczy geografii. My... — zająknęła się czując, że nie potrafi tego „my” wyjaśnić. Przyjaźń... no tak, oczywiście, ale dziś dostała list z dopiskiem i zresztą od kilku już dni wiedziała, że prócz przyjaźni jest między nimi i coś innego, czemu sama przed sobą bała się nadać nazwę, tak było delikatne, niezwykłe i do żadnych innych doznań niepodobne. Mama nazwała ją „młodą dziewczyną” i dużo rozumie, na pewno jednak ani jej przez myśl nie przejdzie, że ona, Maja, przeżywa coś takiego. Może by to nawet mamę rozgniewało? — No i? — ocucił Maję ciepły głos. — To jest bardzo porządny chłopak, mamo. Naprawdę! Doskonale się uczy i w ogóle... Co dzień mnie przepytuje, a na końcu zrobimy powtórzenie. Wcale się teraz poprawki nie boję. — No dobrze. Ale dlaczego spotykacie się w bibliotece, nie tutaj? — To ty nic nie wiesz? — Czego nie wiem? — Przecież ojciec zabronił! Zastał Michała, jak tu był pierwszy raz, przyniósł mi właśnie atlas i notatki. Ale ja... Michał poradził, żeby uczyć się w bibliotece, i ja się zgodziłam. Zapada cisza, za chwilę padną karcące słowa, inaczej nie może być. Milczenie przedłuża się, Mai robi się coraz bardziej nieswojo, podnosi wreszcie oczy i dostrzega ze zdziwieniem, że mama jest zmieszana, jakby nie była pewna, co powiedzieć. — Masz do tatki żal? — Teraz już mniej, z początku to tak... — Widzisz, tatko się bardzo przejął twoją poprawką, w ostatnim roku w ogóle mało się do nauki przykładałaś. Wyrównasz to, jestem pewna, ale tatko zdobywał wykształcenie z wielkim trudem i niełatwo mu się pogodzić, że lekceważysz sobie szkołę. — Ja rozumiem. Ale jeśli chodzi o Michała, to ojciec nie miał racji, prawda? Prawda, mamo? — Zaproś do nas tego chłopca. — Jak to?... A ojciec? — Porozmawiam z nim. Zgodzi się, bądź spokojna. — Och, mamo! — raduje się Maja. — I powiesz mu, że dzięki Michałowi umiem geografię? Powiesz? — pyta niecierpliwie, podniecona świadomością, że ojciec tak oczywisty, tak nie do zwalczenia będzie miał dowód, że się pomylił. Mama nie bierze udziału w tym podnieceniu, jest jakby na boku. — Chcesz, żebym mu to powiedziała? — zapytuje z wolna, rzucając na Maję przenikliwe spojrzenie. — Namyśl się. Zrobię, jak zdecydujesz. Nadzieja triumfu, którego dopiero co tak gorąco Maja zapragnęła, zaczyna blednąc, coś ją przytłumia, czyni nieważną, nawet niemiłą. W głębi pamięci odzywają się słowa, wypowiedziane z troską i wahaniem, tak w ustach ojca niezwykłe: „Straciłem do niej drogę. Ciężko mi jest”. — Tatce będzie przykro. — Właśnie. Z czasem sama mu powiesz, jak było, lepiej jednak nie teraz, nie od razu. Zgadzasz się ze mną? — Tak — powiedziała cicho Maja. — Przerobiłaś wszystko? — spytał Michał surowo, jakby od poprzedniej lekcji nic nie zaszło. — Cejlon też? — Japonia, Indie, Pakistan, Cejlon — recytowała Maja i na końcu westchnęła, ubolewając nad sobą, choć w gruncie rzeczy cieszyła się ogromnie tym pierwszym po przerwie spotkaniem. — Ta Azja jest okropna. — Mówiłem ci. Mamy dziś dużo roboty. — Wyobrażam sobie, jak mnie wymaglujesz. Jak poszło odnawianie? — Dobrze. Czekaj, bo zapomnę. Rozmawiałem z Leonem o tym chłopaku. — Z Leonem? Kto to jest? — No, mój ojczym. Mówił, że to bardzo trudna sprawa. — Więc nic nie robić? — Wcale tego nie powiedział. Zna paru facetów, którzy zajmują się takimi sprawami. Prosił, żebyś do niego przyszła. — Ja? — przestraszyła się Maja. — Po co? — Chce z tobą pogadać. Opowiedziałem mu o tym wszystkim tylko tak, piąte przez dziesiąte. Maja milczała, stropiona. Iść do kogoś obcego, kto w dodatku na pewno jest niesympatyczny? To okropne! — No więc? — Może porozmawiam z mamą... — Przecież mama nie zna tej dzielnicy, sama mówiłaś, a Leon mieszka tu dwadzieścia lat. Tak się przejmowałaś, a teraz nie chcesz. Zresztą wcale cię nie namawiam, rób, jak ci się podoba — dodał po chwili, z wyraźnym już rozgoryczeniem. — To ja przyjdę. — Nie bój się, Leon nie jest taki groźny — uśmiechnął się. — A ja... ja też chcę, żebyś do nas przyszła — Tak?... — No pewnie. Tylko nie wcześniej niż za dwa dni. — Dlaczego? — Wcześniej nie zdążę z porządkami. Pokój rodziców, kuchnia i łazienka już gotowe, mój pokój skończymy dziś po południu. Muszę wszystko poustawiać, chcę, żebyś zobaczyła książki i w ogóle, jak u mnie jest. — Zatrzymał się na chwilę i dodał jakby od niechcenia: — Ale tej twojej jaszczurki to już nie mam. — Rozleciała się przy odnawianiu? — Nie. — Oddałeś komuś — powiedziała spokojnie, czując jednak lekką przykrość. — Też! — obruszył się. — Połamałem ją. Na kawałki. — Ty?... — Aha. Ze złości na ciebie, jak poszłaś do „Storczyka”. Nawet nie wiesz, jaki ja wtedy byłem zły. — No widzisz... A ja właśnie wtedy, w „Storczyku”, poczułam, że... — utknęła przestraszona tym, co miał zawrzeć koniec zdania. — Że co? — Ach, nic... — Mówisz coś, a potem nagle przerywasz. — Już mi to raz powiedziałeś. Głupie przyzwyczajenie, co robić? Jeżeli chcesz, zrobię ci nową figurkę. — Pewno, że chcę. Michał wziął podręcznik do ręki. Koniec rozmowy, zaczyna się geografia. Czekała-na pierwsze pytanie, usiłując się skupić. — Jeszcze tylko pięć dni — rzekł z namysłem. — A potem? Trudno się będzie widywać, jak pójdziemy do szkoły. — Nie. — Nie? — Będziesz przychodził do nas. Tak! — podkreśliła z rozradowaniem, tym większym, że Michał, zdawał się zupełnie osłupiony niespodziewaną nowiną. — Powiedziałam mamie, że się spotykamy, że mi pomagasz. Kazała cię do nas zaprosić. — A twój ojciec? — Mama bierze to na siebie. I wiesz... ja jestem pewna, że tatko nie będzie już taki surowy... W czasie lekcji, która nastąpiła po tej wymianie zdań, Michał piłował Maję, jakby całe dwa dni tylko na to zbierał energię. „Niemożliwy jesteś” — protestowała bez skutku. Wreszcie, ustaliwszy dalszy rozkład zajęć, ruszyli w stronę domu. Kiedy znaleźli się na schodach pod drzwiami Mai, Michał odezwał się jakimś sztywnym, nie swoim głosem: — Aha, czekaj. Mam coś dla ciebie, zaraz przyniosę. — I nim zdążyła otworzyć usta, by zapytać, o co mu chodzi, biegł wielkimi susami w górę. Czekała bardzo zaintrygowana. Co to będzie? Chyba jakaś książka. Na pewno książka. — Masz — rzekł, wręczając jej dziwną paczkę, niezbyt kształtną, lekką i obwiązaną sznurkiem. — Co to jest? — Nic, głupstwo, pomyślałem sobie tylko, że to do ciebie pasuje. Rozwiniesz, to zobaczysz. Cześć! — Cześć. — O! — zdziwiła się mama i wziąwszy wazonik do ręki, wąchała pąk róży na cienkiej, delikatnej łodydze. — Skąd się to tu wzięło? — Dostałam — odpowiada Maja czując, że okropnie się czerwieni. — Od Michała. To nie pytanie, to stwierdzenie. Co z sobą zrobić? Stać tak, a może uciec? W pokoju taka cisza... — Śliczna róża. I ślicznie pachnie — mówi jakimś szczególnym, ciepłym głosem mama. Maja podnosi zdumione oczy. Więc mama wie?... Wie — i uśmiecha się tak przyjaźnie!