STANY ZJEDNOCZONE CZĘŚĆ ŚRODKOWA Marek Fiedler SZALONY KOŃ Wydawnictwo Poznańskie Poznań 1988 Opracował graficznie Jacek Pietrzyński Fotografie ze zbiorów autora inamr ,'W 82 93 t i-mR IN W. 5 © Copyright by Marek Fiedler, Poznań 1988 , Printed in Poland WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • POZNAŃ 1988 Wydanie I. Nakład 59 700 + 300 egz. Ark. wyd. 11,4; ark. druk. 10,75 + 1,0. Druk. ukończono w maju 1988 r. Zam. nr 36/87 B-8/1026 Zlec. druk. 70225/87 POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. M. KASPRZAKA Poznań, ul. Wawrzyniaka 39 ISBN 83-210-0734-1 1. Jasnowłosy Co uderzało u tego chłopaka, to jego jasna cera i płowa czupryna,' \ W obozowisku Oglalów* od wczesnego dzieciństwa przylgnęło do niego przezwisko Jasnowłosy. Nawet biali migranci, którzy w swej wędrówce na zachód, do Oregonu, zwykli popasać jakiś czas w Forcie Laramie, wyławiali go wzrokiem z czeredy podrostków indiańskich i zaciekawieni wymieniali między sobą ożywione uwagi na jego temat. Kiedyś nawet młoda Amerykanka przystąpiła do niego i dotknąwszy jego jasnych loków, przejęta zawołała w stronę swego męża pytającym tonem: — Captive?...** Chłopaka złościły natarczywe spojrzenia białych ludzi, a już wręcz burzyło mu krew to obce, dziwaczne słowo, które przybysze niejednokrotnie wypowiadali pod jego adresem. Tym bardziej że uszczypliwe młokosy w wiosce podchwyciły owo „captive" i drażniły go nim podczas sprzeczek. Wkrótce jednak kąśliwcy spostrzegli się, że lepiej z nim nie * Oglala — główna grupa Teton Dakotów, czyli Zachodnich Dakotów, mieszkańców prerii między rzeką Missouri a Górami Czarnymi (Black Hills). Pozostałe grupy Tetonów to: Brule, Hunkpapa, Miniconjou, Sans Arcs, Czarne Stopy Dakota i Dwa Kotły. Należy podkreślić, że grupy określane obecnie zbiorczą nazwą Dakota bądź Siuks, tworzyły przed najazdem białych związek zwany przez nich samych Oceti Sakowin, co znaczy Siedem Ogni Rady. Wskutek naporu białego osadnictwa związek uległ częściowemu rozpadowi, i wówczas też pojawiły się terminy Siuks i Dakota nadane tym Indianom przez obcych. Z czasem Indianie zaakceptowali tę ostatnią nazwę, oznaczającą w ich języku Sprzymierzeni bądź Spokrewnieni. Przy czym w ich Zgrupowaniu Wschodnim, Santee, wymawiano ową nazwę: Dahkotą, Yanktonai zaś należący do Zgrupowania Środkowego wymawiali ją: Nakota, a Tetoni ze Zgrupowania Zachodniego: Lakota. Najbardziej nas interesujący, Teton Dakota, dzielili się, jak już zaznaczyłem, na siedem grup. Te zaś z kolei jeszcze na podgrupy. Na przykład bohater naszej książki, Szalony Koń, był Teton Dakotą i należał do Hunkpatilów, jednej z podgrup Oglalów. ** captiye, ang. — pojmany, jeniec zadzierać, ponieważ w bójkach jest tak cięty, iż niejednemu roślejszemu nawet zawadiace potrafi nabić tęgiego guza. Wówczas też żachnął się gwałtownie i odskoczył od Amerykanki jak; oparzony. Brodaty mężczyzna, który tymczasem nadszedł, machnął tylko lekceważąco ręką i parsknął: i — Savage! Dzikus jak oni wszyscy! ? Po tym i kilku innych podobnych zajściach Jasnowłosy zaczął stronić od wasichus*. Tylko z daleka z błyskiem wyzwania w dumnych oczach obserwował ich karawany wozów pobrzękujące dzwonkami na Szlaku: Oregońskim. W takich chwilach z twarzą zasępioną prawie już nie po! dziecinnemu święcie sobie przyrzekał, że nigdy więcej nie będzie słuchał ich pełnego pogardy „savage" ani owego niedorzecznego „captive". Niedorzecznego i bzdurnego. Kogóż to obchodzi, że jego włosy i skóra są jaśniejsze niż u innych Indian?! Czyż nie należy z krwi i kości do1 Oglalów, myśliwych i panów Wielkich Równin od masywu świętych Paha Sapa czyli Gór Czarnych na zachodzie aż po nurty Missouri na wschodzie? Czyż jego ojciec noszący odziedziczone po przodkach imię Tashunka Witko**, Szalony Koń, nie jest poważanym przez współple-mieńców wichasha wakan***, mężem skromnym i mądrym, o którym powiadają, że jest natchnionym wizjonerem i dostrzega rzeczy niedostępne dla wielu innych? Także jego matka, w której żyłach płynęła krew Brulów, wywodziła się z okrytego sławą rodu i była siostrą Pstrego Ogona, jednego z najmężniejszych młodych wodzów Brulów.. Matka wprawdzie umarła wkrótce po jego urodzeniu, powalona jakąś chorobą, lecz malec nie zaznał goryczy sieroctwa. Z całym oddaniem otoczyła go troską siostra zmarłej, która indiańskim zwyczajem zajęła opustoszałe po niej miejsce u boku jego ojca. W Jasnowłosym było coś jeszcze, co różniło go od większości wyj rostków indiańskich — rzadko kiedy uczestniczył w ich hałaśliwych swawolach, lubił samotność, chętnie trawił całe godziny w zadumie gdzieś w głuchym zakątku z dala od oczu ludzkich. Rzec by można, że * wasichus — w języku Dakota: biaii ludzie ** Tashunka Witko — imię Szalonego Konia w języku Dakotów, które syn później przejął od ojca. W prawidłowym tłumaczeniu na język angielski powinno brzmieć Untamed Horse, Nieposkromiony Koń. Biali ludzie jednak przetłumaczyli imię błędnie jako Grazy Horse nadając mu wydźwięk pejoratywny. Crazy Horse bowiem to Szalony Koń, ale w znaczeniu: zwariowany, pomylony, obłąkany. Za późno jednak poprawiać owo fałszywe u Dakotów mąż obdarzony zdolnościami prorokowania znaczenie. *** wichasha wakan był jakiś smutek w tym chłopcu zanadto poważnym, małomównym, /azwyczaj zamkniętym w sobie, zatopionym w myślach tylko sobie znanych. Nie brakło w obozie Indian biorących go z tego powodu na języki, widzących w nim odludka, małego dziwoląga. Ten ujemny sąd o nim zakorzeniłby się na dobre w niejednym umyśle, gdyby nie pewne ważne /darzenie, które wiele zmieniło w życiu chłopaka. Jasnowłosy dochodził jedenastu zim, gdy wśród Oglalów rozeszła się wieść, że Garb, znamienity wojownik wsławiony świetnymi czynami, szuka ucznia. W zgodzie z najlepszą tradycją tych Indian wybitny wojownik, gdy zechce, bierze w swe ręce upatrzonego młodzika, uczy go, wychowuje, chłopiec zdobywa przy nim wszelkie życiowe doświadczenie, które później otwiera mu drogę do znaczenia i chwały. Taki wybór to nie lada wyróżnienie, przeto wiele rodziców w skrytości ducha liczyło, że (iarb zdecyduje się na ich syna. Najpewniejszy swego był Czarny Wilk, wojownik zarozumiały i chełpliwy, obnoszący się ze swą przynależnością do starego i w istocie nader wpływowego rodu Złych Twarzy, który wydal wielu wodzów Oglalów. Czarny Wilk miał syna, równolatka Jasnowłosego, który był jego oczkiem w głowie i dla którego od jakiegoś czasu szukał godnego opiekuna. Obecnie narzucał się z nim Garbowi. Jednakże ku zdumieniu wszystkich Garb udał się do Szalonego Konia i uroczyście mu oświadczył, że pragnie zostać opiekunem Jasnowłosego. — Co też Garbowi strzeliło do głowy, żeby brać tego dziwaka? — -sarkano pośród tipi*. Czy mało ma hożych zuchów pod ręką? Ale Garb był wcieleniem namysłu i rozwagi i wiedziano, że nie zwykł działać pochopnie. To zastanowiło poniektórych i skłoniło do uważniejszego przyjrzenia się Jasnowłosemu. Niebawem co bystrzejsi odkryli w tym cichym, niepozornym chłopaku to wszystko, co nieomylnie pierwszy wyczuł Garb: a więc nieugiętą wolę i jakąś utajoną siłę i zdecydowanie. Owszem, rzadko kiedy się odzywał, ale gdy przemówił w grupie rozbrykanych urwisów, to czyż wszyscy jakjeden nie milkli i w skupieniu go nie słuchali? Prawda, stroni! od hałaśliwych zabaw, ale w konnych .gonitwach, których nie przegapia!, czyż nie zmuszał innych do oglądania zadu swego karego szybkobiegacza? Przypomniano sobie, jak zuchwale * tipi - skórami - stożkowaty namiot Indian prerii, składający się ze szkieletu z żerdzi pokrytego ubił swojego pierwszego bizona, a przecież liczy! sobie wtedy ledwie dziesięć zim. W kilka zaś miesięcy później sam jeden pojmał i obłaskawił pięknego i wytrzymałego karego bieguna, pod którego wichrowatą sierścią rysowały się silne mięśnie. Podczas ceremonii nadawania młodym imion za ten czyn zdobył przydomek Podobny do Swego Mustanga. Siłą przyzwyczajenia nadal jednak wołano nań Jasnowłosy jak gdyby nie dostrzegając, że wyrósł już przecież z lat dziecinnych. W każdym razie odkąd został uczniem Garba, innymi oczami na niego spoglądano. O odludku i niewydarzeńcu nikt więcej nie wspominał. Tylko Czarny Wilk, ubodzony w swej próżności, chmurzył się ną jego widok, a do Garba zapałał otwartą niechęcią. Jasnowłosy pokochał opiekuna niemal równie wielką miłością, jaką darzył swego ojca. Towarzyszył mu w wyprawach i polowaniach, wnikał w tajemnice przyrody, doskonalił się u jego boku w czytaniu śladów tropił na leśnych stokach Gór Czarnych niedźwiedzia bądź jelenia, a n szerokich preriach podchodził stada bizonów i antylop widłorogich Razem z nim oddawał głęboką cześć Wakan Tańce* i Matce-Ziemi ora słał dziękczynne pieśni duchom upolowanych zwierząt. Chłopak żył pełną piersią i szybko mężniał. Szczególnie zaś rad by z tego, że między jego ojcem a Garbem wywiązała się serdeczna przy jaźń. Niezapomniane to były doznania, gdy ci dwaj podziwiani przez niego mężowie toczyli ze sobą długie, jakże przejmujące rozmowy przyi ognisku. Często przeciągały się one do późna w nocy. Jasnowłosy jed-' nak, leżąc w tipi na posłaniu wymoszczonym skórami, wcale nie odczu-j wał senności i zamieniony w słuch starał się jednego ich słowa, jednego; gestu nie uronić. Ich obydwu, Szalonego Konia i Garba, Indian nieprzeciętnych, o szlachetnej dumie i niezłomnych przekonaniach, połączyła głęboką więzią wspólna bolesna troska o losy Oglalów i całej wielkiej rodziny Dakotów. Owa troska przebijała niemal z każdego zdania ich rozmów. Czuło się w nich żal, czasem niepohamowany gniew. Padały z ich ust słowa ciężkie, surowe, nabrzmiałe goryczą o białych ludziach i o Indianach. A wszystko to w związku z falą złowrogich wydarzeń, która w owych latach dotarła na prerie, czyniąc tyle spustoszeń. * Wakan Tanka — Wielki Duch. Należy zaznaczyć, że pojęcie Wakan Tanka pier wotnie określało nadnaturalną silę dającą moc istotom i zjawiskom przyrody. Dopiero interpretacja tego pojęcia przez misjonarzy chrześcijańskich, którzy przy jego pomocy starali się wyjaśnić Indianom istotę Boga, uczyniła z Wakan Tanki Wielkiego Ducha. 8 O owych wydarzeniach, równie zaskakujących jak groźnych, Jasnowłosy słyszał już wcześniej od ojca, sam też niejedno widział i rozumiał. (iodzinami rozmyślał o tym wszystkim ze ściśniętym sercem w swojej ¦motni gdzieś na szczycie odległego wzgórza. Wieczorne pełne pasji rozmowy ojca i opiekuna rzucały jednak wiele nowego światła na owe powikłane wypadki, pozwalały młodemu umysłowi pełniej je ogarnąć i silniej, znacznie silniej przeżyć. Szalony Koń i Garb nawet się nie domyślali, że tuż obok w uśpionym, /dawałoby się, tipi mieli tak wiernego, poruszonego do głębi słuchacza. 2. Złowrogie wydarzenia na preriach W życiu Południowych Dakotów* nastąpił pamiętny przełom z chwilą pojawienia się na prerii dwóch piekielnie obrotnych amerykańskich handlarzy skórek z Gór Skalistych. Było to w roku 1834. Owi handlarze /. zastępem pomocników założyli faktorię dla Indian z równin u ujścia potoku Lararnie do rzeki North Platte w południowo-wschodnim Wyomingu. Doprawdy nie mogli trafić lepiej: tu bowiem, w samym sercu bezkresnej krainy, krzyżowały się prastare szlaki Indian wiodące ze wschodu ku zachodowi i z północy na południe, a wszędzie wokoło rozciągały się wyborne łowiska pełne zwierza. Placówkę tę pierwotnie zwano Fortem William, niebawem jednak przemianowano ją na Fort l.aramie — i pod tą nazwą przeszła do historii Wielkich Równin. Oglala, jak i pozostali Dakota, nabywali dotąd strzelby, proch, loporki, noże i przeróżne inne przedmioty białego człowieka u agentów Amerykańskiej Kompanii Futrzanej nad rzeką Missouri. W tym sęk, że placówki nad Missouri leżały z dala od głównych terenów myśliwskich tych Indian. Przeto nowa faktoria nad potokiem Laramie radowała ich serca: towary amerykańskie, w których zasmakowali, mieli wreszcie na wyciągnięcie ręki. Również handlarze poczuli się w swoim żywiole, zwłaszcza że interesy szły im jak z płatka i skór skupywali od Indian takie losy, iż przechodziło to ich wszelkie oczekiwania. Elektryzujące słuchy D ich Krociowych zyskach zataczały szerokie kręgi. Wnet też znęciły * Południowi Dakota to Oglala i Brule. Północnymi Dakotami zwano pozostałych pięć ¦rup Teton Dakotów. nad Laramie innych białych spryciarzy ze wschodu. Handlarze w Forcie Laramie spoglądali na przybyszów jak na rywali i wdzierców. Tamci wszak, uzbrojeni po zęby, gwizdali na pomstujących i bezczelnie wznosili drewniane kantory z własnymi towarami tuż pod ich nosem, po zewnętrznej stronie częstokołu okalającego placówkę. Owi szczwan; przybysze potrafili zręcznie jednać sobie Indian, nie szczędząc im rozmaitych podarków, zwłaszcza zaś wody ognistej. Posługiwali się pod-łym rumem zaprawianym tytoniem, tabaką i kwasem siarkowym. Ó\i „wybuchowy" trunek, wlewany hojnym strumieniem w gardła Dakotów odbierał im rozum, sprawiał, że wyzbywali się skór za pół darmo Handlarze w Forcie widząc, co się święci, w obawie o swe interesy jęl szafować rumem równie hojną dłonią jak tamci hultaje. Dusze i umysły pojonych bez umiaru Dakotów ogarnął dziki sza pijaństwa. W spokojnych dotąd obozowiskach rozpętały się pijackie żywioły. Indianie swarzyli się o byle co, brali za łby, wyładowywali furię na najbliższych. Drapieżnie rywalizujący między sobą handlarze wciągali we wza jemne rozgrywki poszczególnych wodzów, pragnąc mieć ich po swoje stronie. Ponieważ zaś nie brakło u Dakotów wodzów pomiędzy sob; zwaśnionych, owe kręte zabiegi podsycały tylko uczucia niechęci wśróc; nich, wbijały groźne kliny. A już jawną nienawiść wznieciły miedz] dwoma wodzami stojącymi na czele najznaczniejszych rodów, Niedź wiedziem i Dymem, którzy konkurując o pierwszeństwo u Oglalów, oc dłuższego już czasu kosym okiem na siebie spozierali. Z każdym miesiącem głębsza przepaść otwierała się między dworni skłóconymi obozami. Wszyscy widzieli kł.ębiące się chmury, nikt jednał nie umiał powstrzymać zgubnego biegu wypadków. Indianie, ulegają poduszczeniom handlarzy, zapamiętali się we wzajemnej wrogości i lad? iskra groziła nieszczęściem. Aż któregoś dnia 1841 roku doszło d rzeczy najstraszniejszej — do wybuchu bratobójczej walki, do rozlewi krwi w łonie szczepu. Wśród licznych ofiar szaleńczego rozjuszenia by także stary wódz Niedźwiedź. Zadźgal go nożem dwudziestolatek Czer wona Chmura, siostrzeniec wodza Dyma. Po tym paroksyzmie nienawiści zaległa grobowa cisza. Struchleli z zgrozy Oglala patrzeli pełni trwogi na swe makabryczne dzieło. Nigd dotąd nie przelano bratniej krwi w ich plemieniu, nigdy jeszcze młod wojownik nie podniósł u nich broni przeciwko własnemu wodzów W obliczu odrażających czynów, których się dopuścili, wielu popadli 10 w skrajną rozpacz i otępienie. Wielu złamanych szukało zapomnienia w skwapliwie podsuwanej im przez handlarzy wodzie ognistej. Ojciec Czerwonej Chmury pił do utraty przytomności, jak zatraceniec — i w istocie zapił się na śmierć. Wielu innych Oglalów spotkał podobny los. U pobratymczych Brulów nie działo się lepiej: i oni wpadali w szpony pijaństwa, i u nich dochodziło do nieobliczalnych awantur. A tymczasem —-jak na ironię — trzeźwość i przytomność umysłu nigdy jeszcze nie była im wszystkim bardziej potrzebna niż właśnie teraz. Oto bowiem biała Ameryka gotowała się, by rzucić wielkie wyzwanie ziemiom i plemionom zachodu. Najpierw, jeszcze w owym 1841 roku, na starym szlaku indiańskim wiodącym z zachodu wzdłuż rzeki Północnej IMatte pojawiło się raptem 81 wasichus, białych ludzi. O dziwo, nie byli to handlarze. Znajdowały się wśród nich kobiety i dzieci i wiedli kilkanaście wozów okrytych płótnem, z zaprzęgniętymi wołami. Owi nieoczekiwani podróżni uzupełnili zapasy w Forcie Laramie, po czym zniknęli za zachodnim horyzontem, przepadli niczym zjawy ze snu. Następnego lata ich śladem podążyła kolejna grupa białych ludzi. Już jednak liczniejsza, przeszło stuosobowa. Oszołomieni Dakota i tym razem ich nie zagadnęli jakim prawem niepokoją indiańskie łowiska. W 1843 roku wątły strumień białych wędrowców przerodził się w wartki potok: tysiące z okładem ich przeciągnęło przed zaskoczonymi i niezorientowanymi Indianami. A potem niepowstrzymana ciżba ludzka rokrocznie przewalała się przez prerie. Ludziom owym, w większości golcom głodnym ziemi, rozpalił umysły wizją podboju zachodu pewien protestancki misjonarz nazwiskiem Marcus Whitman. Poznał on dobrze zachodnie kresy kontynentu, zwłaszcza zaś zielone doliny Oregonu, gdzie dotarł, by nawracać Indian. Nie poprzestał jednak na słowie bożym, lecz później w miastach wschodu wysławiał pod niebiosa piękno i żyzność dorzecza Kolumbii. Tak porywające rzeczy prawił o tej bujnej krainie, że wielu Amerykanów, nie zważając na daleką, najeżoną niebezpieczeństwami drogę zapragnęło dotrzeć do owego raju na ziemi. Tak rozpoczęła się „gorączka oregoń-ska", wielka wędrówka w dziejach narodu amerykańskiego. Na domiar wszystkiego w 1849 roku zaczął się również lawinowy pęd po złoto kalifornijskie. W krótkim czasie w miastach i osadach na wschodzie sto tysięcy łowców fortuny rzuciło pracę, sprzedało, co tylko hyło można, kupiło strzelbę, kilof, łopatę, miskę-płuczkę, sito i namiot — i waliło przez prerię do owego eldorada. 11 Dakota — rozdarci wewnętrznie, wyniszczeni plagą pijaństwa, wykolejeni i chorzy, byli zupełnie bezsilni w obliczu eksplozji zuchwałej zaborczości Amerykanów. Szczęściem część starszyzny i mędrsi wodzowie podjęli mozolne wysiłki, by przywrócić jaką taką spójnię plemienną. Nasamprzód zwalczali pijaństwo, jak tylko mogli. I odwrócili klęskę; Dakota wracali do zmysłów i coraz to któryś zaklinał się solennie, że nie weźmie więcej zdradzieckiego trunku do ust. Przede wszystkim jednak Indianie widzieli katastrofalne następstwa pochodu białych ludzi przez ich łowiska. Wasichus przemierzali prerię niczym pożar pustoszący wszystko na swej drodze. Zawzięcie wybijali napotykane stada bizonów, jeleni, antylop widłorogich. Niebawem rozległe połacie ziemi na północ i na południe od Szlaku Oregońskiego obrócili w martwą niemal pustynię. Próżno myśliwy szukałby tam zwie rzyny —jedyną po niej pamiątką były walające się smętnie nieprzeli czone szkielety i czerepy zbielałe od słońca. Migranci trzebili takż wzdłuż szlaku bez opamiętania wszelkie drzewa. Barbarzyńsko spusto szyli drzewostan nad rzeką Północną Platte. Pod ich topory poszły tak poszukiwane na preriach topole, jesiony i drzewa bawełniane, które dostarczały Indianom niezbędnych żerdzi do tipi. Co gorsza, któregoś lata wasichus przywlekli czarną ospę i niektóre skupiska Indian ginęły jak muchy. Wymarła polowa Paunisów na wschodzie, zdziesiątkowani zostali Kiowa na południu. Śmiertelna fala szczęśliwie ominęła Dakotów i Szejenów, gdyż na wieść o epidemii rozproszyli się i to ich uchroniło. A przy tym wszystkim Amerykanie dufni w swą rosnącą z każdym rokiem potęgę przejawiali na szlaku wobec miedzianoskórych mieszkańców równin coraz więcej wrogiej hardości i pogardy. Już nie tylko słali ich do wszystkich diabłów w niewybrednych przekleństwach, lec również napotykanych na osobności częstowali ołowiem. W sercach Dakotów wzbierał gniew. Młodzi wojownicy, rozjątrzeni do żywego napastliwością migrantów, rwali się do broni. Jednakże ic odwetowe zamysły natrafiły na stanowczy odpór części starszyzny. Naj głośniej przeciwko zadzieraniu z wasichus przemawiali wodzowie Dy u Oglalów i Zwycięski Niedźwiedź u Brulów. Wywodzili oni, że za późn już na wojnę z białymi, bo jest ich zbyt wielu, zbrojnych w strzelby, rewolwery. Że zatem nie pozostaje nic innego, jak tylko schodzić i z drogi... Było w tym sporo słuszności. Wiedziano jednak również, ż wodzowie Dym i Zwycięski Niedźwiedź oraz inni im wtórujący wzdra 12 gali się przed myślą o walce głównie dlatego, że nie wyobrażali sobie już życia bez amerykańskich towarów. Towary białych ludzi! One działały na nich jak odurzający narkotyk. Toczeni nienasyconą żądzą posiadania żelaznych noży, toporków, zgrzebnych ubiorów, kocy, rozmiłowani w herbacie, kawie, słodkiej melasie, sucharach — przez okrągły niemal rok nie odstępowali handlarzy jak wierne psy swego pana. Coraz mniej polując, dopraszali się kredytu i popadali w jawną żebraninę. Dumniejsi Dakota, okazując żebrakom wzgardę za ich słabość charakteru, odsuwali się od nich i przezywali urągliwie Próżniakami Wokół Fortu, a Zwycięskiego Niedźwiedzia i Dyma napiętnowali mianem wodzów--handlarzy, co zaprzedali duszę i serca białym. Kolejne pęknięcie w plemieniu stało się faktem. Młodzi wojownicy nie zważając na przestrogi Próżniaków, krążyli wokół Szlaku Oregońskiego niczym stada rozsierdzonych wilków. Żaden z Amerykanów pojedynczo czy nawet w małej grupie nie śmiał się oddalić od swoich, a który na to się poważył, ten jakby w ziemię zapadł. Wędrowcy trzymani byli w nieustannej niemal bezsenności. Nawet w balladach, które śpiewali przy ogniskach, Indżunsi jawili się im jako plugawi, okrutni mordercy, zbroczeni po pachy krwią niewinnych ofiar, zdzierający skalpy z głów nieszczęsnych kobiet i dzieci. Posępne zawodzenia kończyli niezmiennie naglącym wezwaniem, spazmatycznym krzykiem do Wuja Sama, żeby wreszcie się ocknął i potraktował Indżusów tak, jak się traktuje wściekłe zwierzęta, żeby wyplenił trujące i hwasty wraz z korzeniami! Władze w Waszyngtonie nie pozostały głuche na owe nawoływania. W 1849 roku wykupiły od handlarzy Fort Laramie i obsadziwszy go wojskiem przekształciły w silny garnizon, by trzymał w ryzach czerwo-noskórych i strzegł bezpieczeństwa Szlaku Oregońskiego. Handlarze wynieśli się do nowych kantorów na zewnątrz palisady, żołnierze zaś zawarli za sobą wrota fortu i odtąd żaden Indianin nie miał tu wstępu. I >owódca garnizonu, wysoki, żylasty rotmistrz, czekał tylko okazji, by dać Indianom nauczkę. Któregoś dnia dojrzał stadko zbłąkanych .mlylop o pół mili od placówki. Natychmiast wezwał do siebie wszystkich znajdujących się w pobliżu Dakotów, po czym wydał komendę i potężny huk targnął powietrzem. Pocisk armatni uczynił z antylop jatki. Chyba połowa zwierząt rażona siekańcami padła trupem. Inne antylopy, skrwawione, powłócząc strzaskanymi kończynami, próbowały niezdarnie uchodzić — ale i one waliły się na ziemię. Rotmistrz z zadowoleniem śledził w indiańskich twarzach wrażenie, jakie rzeź zwierząt na nich wywarła. — Popamiętajcie sobie ten widok! — warknął w stronę zebranych. — To samo spotka każdego, kto wejdzie nam w drogę!... Młodym chwatom indiańskim serca bynajmniej nie uciekły w pięty. Grzmiąca długa strzelba żołnierzy mogła zastraszyć Próżniaków Wokół Fortu, i tak już poddańczo uległych białym — lecz nie ich! Dla nich wkroczenie wojska na prerię było kolejnym wołającym o pomstę do nieba aktem napastliwej samowoli Jankesów. — Dość już płaszczenia się przed wdziercami! ¦— kipieli w obozowiskach. — Dość podtulania pod siebie ogonów! — rzucali gorące słowa tym wszystkim, którzy nadal opowiadali się za pokojem i przywodzili przed oczy potęgę wroga. Napięcie wokół Szlaku Oregońskiego gwałtownie się wzmogło. Garnizon, który miał bronić migrantów, jedynie w najbliższej okolicy; panował nad sytuacją, wszędzie indziej na długiej drodze stawali oni okojj w oko z rozjątrzonymi do żywego wojownikami. Wieści o gęstniejących chmurach nad preriami spędzały sen z powiek; władzom w Waszyngtonie. Płonące równiny groziły zablokowaniem] Szlaku Oregońskiego. Gdyby do tego doszło, rozgoryczeni osadnicy i ich potężne stronnictwo zarzuciliby władzom nieudolność w działaniu.| Powstała tedy myśl zwołania plemion prerii na wielką naradę poko-ą jową w pobliżu Fortu Laramie. Przyrzekano Indianom sowite podarki, jak również życzliwe wysłuchanie wszystkich ich żalów i pretensji przez? wysłannika Wielkiego Ojca z Waszyngtonu. Indianie nie oparli się zachęcającym obietnicom. W 1851 roku pod Fortem Laramie zebrała się ich hurma, około dwunastu tysięcy, najwięcej Dakotów Południowych, dalej Szejenów, Wron, Arapahów, Assiniboinów, Arikarów i Atsinów. Sprzymierzeńcy i wrogowie obozowali obok siebie, poważniejsz\ch> zaognień jednak nie było. Uczty, tańce, gonitwy konne, a między t>m żmudne układy. Wysłannik prezydenta, komisarz Mitchell, prawił wzniosłe słowa' o zakopaniu na zawsze tomahawka wojennego, o zgodnym pożyciu Indian i białych, o wyznaczeniu granic myśliwskich między.plemionami,, o życzliwej opiece Wielkiego Ojca. Przede wszystkim szło mu jednak o zabezpieczenie przejazdu migrantów na Szlaku Oregońskim. By to ^ osiągnąć, domagał się zgody Indian na stworzenie wzdłuż szlaku linii 14 fortów i posterunków. Za to, jak też za zaniechanie napadów, rząd był gotów wyznaczyć im coroczną zapłatę w towarach i żywności. Tu Mitchell odmalował zebranym w nęcących kolorach szczodry strumień dóbr, który będzie na nich spływał — za wąską przecież niby nić smugę ich prerii. Próżniacy Wokół Fortu godzili się na wszystko. Nie brakło wszakże wodzów przenikliwszych, którzy stanęli okoniem. Targi przewlekały się, Mitchell tracił cierpliwość. Wreszcie zirytowany, całą sprawę załatwił na krótkim toporzysku. Najbardziej zależało mu na ułożeniu się z Dakotami, najpotężniejszymi na preriach. Spośród ich wodzów wybrał uległego mu Zwycięskiego Niedźwiedzia i ogłosił, że tak jak prezydent USA jest naczelnym wodzem Amerykanów, tak odtąd Zwycięski Niedźwiedź będzie głównym wodzem Dakotów, za nich wszystkich odpowiedzialnym. Ten zaś, połechtany w swej próżności, nie odmówił złożenia podpisu pod traktatem. Komisarz wracał do Waszyngtonu dumny z dobrze spełnionego zadania. Ani przez myśl mu nie przeszło — zupełnemu ignorantowi w sprawach indiańskich — że zawarte porozumienie było właściwie... świstkiem papieru. Bezceremonialne narzucenie Dakotom jako wodza Zwycięskiego Niedźwiedzia wielu Indian wzięło za kiepski żart. Skoro spostrzegli jednak, że komisarz traktuje całą rzecz serio — skwitowali hecę drwiącym wzruszeniem ramion. Zwycięski Niedźwiedź mógł sobie podpisywać, co tylko mu podtykano pod nos, oni bynajmniej nie czuli się tym związani. Byli bowiem ludźmi wolnymi, nie zaś jucznymi mułami, którym można byłoby cokolwiek narzucać bez ich zgody! Sam Zwycięski Niedźwiedź nie ulegał złudzeniu, któremu poddał się jego amerykański zwierzchnik. Jako Brule wiedział aż nadto dobrze, że żaden Oglala nie okaże mu posłuszeństwa, nie mówiąc już o Dakotach Północnych, zawsze niezależnych. A i pośród Brulów miał za sobą tylko 1'różniaków Wokół Fortu. Drążącego wątpliwości wypełzły na wierzch w jego ostatniej rozmowie z Mitchellem, przed odjazdem komisarza na wschód. Zwycięski Niedźwiedź nosił wprawdzie na głowie buńczucznie nasadzony oficerski kapelusz darowany mu przez Mitchella, wyraz jego twarzy jednak zdradzał rozterkę i niepokój. — Nie lękam się śmierci — rzekł w pewnej chwili do Amerykanina zniżonym głosem — lecz żeby stanąć na czele wszystkich Dakotów, muszę być wielkim wodzem. W przeciwnym razie znajdziecie mnie niebawem gdzieś na prerii martwego... Jeśli nie będę potężnym wodzem, 15 moi wrogowie zaczną dybać na mnie... Mam żonę i synów i nie chciałbym odchodzić... Zwycięski Niedźwiedź nawet nie przypuszczał, jak rychło spełni się jego ponure proroctwo... 3. Wasichus depczą pokój Sięgnijmy pamięcią do pełnych szlachetnego ognia wieczornych rozmów Szalonego Konia z Garbem, którym przysłuchiwał się z mocno bijącym sercem Jasnowłosy! Do głębi wstrząsnął chłopakiem przywołany przez ojca i opiekuna obraz wydarzeń owego fatalnego roku 1841, atmosferę rozdygotanej nienawiści, gdy w pijackim szale Indianie wznieśli broń brat przeciw bratu. Zarówno Szalony Koń, jak i Garb jedynie w odrodzeniu duchowej mocy Dakotów dostrzegali szansę ich przetrwania w tych czasach wielkiej próby. Obaj mężowie, hołdujący niezłomnym zasadom, w najgłębszej pogardzie mieli Próżniaków Wokół Fortu. Z gniewną odrazą piętnowali zwłaszcza tych wszystkich, którzy nie wyrzekli się nałogu pijaństwa. Niestety bowiem, pomimo najgorszych w tym względzie doświadczeń, skłonność do butelki ciągle się odzywała wśród Indian. Zrozumiałe, że i Jasnowłosy pod przemożnym wpływem ojca i opiekuna czuł niepohamowany wstręt do opilców w obozie zatruwających życie swym rodzinom. Prym wśród moczygęb wodził wtedy Biegnący Kujot. Ten muskularny olbrzym, przerastający innych rosłych wojowników niemal o głowę odznaczał się zdumiewającą krzepą i wyjątkowo słabą wolą. Pod działaniem wody ognistej przedzierzgał się w skończonego ordynusa i awanturnika. Pomni jego straszliwej siły, Indianie schodzili porywczemu zabijace z drogi, nie ujmowali się nawet za katowaną przez zwyrodniałego furiata jego nieszczęsną żoną. Rozbestwiony w swej bezkarności, Biegnący Kujot stał się zakałą całego obozu. Pewnego letniego popołudnia Jasnowłosy napatoczył się na pijanego do nieprzytomności Biegnącego Kujota, rozciągniętego jak kłoda na głuchej polanie nie opodal wioski. Po ostrożnym upewnieniu się, że jest on całkiem bez zmysłów, oczy chłopaka rozjaśniły się, do głowy wpadł mu pomysł. Wezwał cichym gwizdem swego mustanga, sięgnął po lasso i skrępował nim nogi i łapska olbrzyma tak sumiennie, że ten, gdyby się 16 przebudził, nawet by palcem nie ruszył. Po czym skrzyknął w tamto miejsce swego młodszego o rok brata, Małego Jastrzębia, i kilkunastu innych ochoczych wyrostków z obozu. — On nas ze skóry obedrze!... — wykrztusił zdławionym głosem któryś z nich na widok związanego opoja. — Ale z ciebie strachajło! — parsknął zuchowaty jedenastolatek, Mały Jastrząb. — Przecież nic nam nie może zrobić! Choćby pękł, rzemieni nie zerwie. — Kto go tam wie... On ma siłę niedźwiedzia... — Głupiś, nawet niedźwiedzia grizzly można pojmać na lasso — zawyrokował Jasnowłosy. — Dalej, rnaruderzy, przecież nie będziemy sterczeć tu bezczynnie! Polana w sam raz nadawała się na boisko do.bagataway — ulubionej gry, za którą wprost przepadali. Wśród radosnego rozwydrzenia wszczęła się niebawem karkołomna gonitwa za piłką, którą należało wbić rakietą do wąskiej bramki. Ową bramkę Jasnowłosy ustawi! o kilka ledwie kroków od woniejącego rumem cielska Biegnącego Kujota.. W ferworze zabawy jednak całkiem o nim zapomnieli. Piekielny harmider wzniecony przez swawolną czeredę przebudziłby chyba umarłego, nie dziw więc, że i pijaka wybił wkrótce z kamiennego snu. Pewnie zdawało mu się, że wali na niego stado cwałujących bizonów. Zdjęty nagłą trwogą, rozwarł szeroko przekrwione oczy. Gdy ujrzał chłystków kotłujących się wokół piłki tuż niemal nad jego głową,, z punktu oprzytomniał i wściekł się ze złości. Chciał się zerwać na równe nogi, lecz wierzgnął tylko komicznie i padł znówjak długi. Spróbował raz jeszcze: leżąc skulił się niczym do skoku i napiął mocarne mięśnie, lasso* jednak trzymało niewzruszenie i wpiło się jeno głębiej w jego członki. Potężne bary Indianina drgały, stawy trzeszczały — wszystko na próżno.. Biegnący Kujot zdjęty szałem miotał na głowy wyrostków straszliwe groźby i przekleństwa. Ci wszakże, rozhukani, wzmożonym zgiełkiem głuszyli jego dzikie ryki i jak gdyby w ogóle go nie dostrzegali. Jakgdyby wcale dla nich nie istniał. Nieopisana wrzawa ściągnęła na polanę grupę zaintrygowanych wojowników. Skoro tylko ujrzeli cudaczne widowisko, omal nie podusili się z urągliwej wesołości. Wreszcie i do Biegnącego Kujota dotarło, że jest pośmiewiskiem wszystkich. Szyderczy śmiech chłostał go bezlitośnie. Przestał się miotać» zaszył się w skorupę milczenia. Palącego jak ogień wstydu przyszło mu I 2 Szalony Koń 17 najeść się do syta. Dopiero późnym wieczorem, gdy polana opustoszała, przydieptała jego żona i rozciąwszy mu pęta wyzwoliła z uwłaczającego położenia. By! on odtąd nie do poznania, jego grubiaństwo i awanturnicze zapędy raz na zawsze zostały okiełznane. A wody ognistej unikał jak trucizny, jak przekleństwa. Szeptana wieść o roli Jasnowłosego w zdumiewającym przeobrażeniu Biegnącego Kujota migiem rozeszła się wśród Indian. Zmyślny młodzik wyrósł nieomal na bohatera chwili i zjednał sobie, jak również jego druhowie, dużo żywej sympatii u Oglalów. Powróćmy myślą raz jeszcze do wieczornych spotkań przy ognisku Szalonego Konia i Garba. Obaj mężowie w swych roztrząsaniach nie mogli się uwolnić od nabrzmiałego goryczą pytania: dlaczego w obliczu wasichus wdzierających się na równiny falą o charakterze kataklizmu wodzowie Dakotów tak haniebnie zawiedli? Wszczynając między sobą nieprzytomne kłótnie, wikłając się w różnorodne niechęci — obnażyli wolę spękaną i małość ducha. Dlaczego? — Marne nasze widoki — westchnął Szalony Koń ¦j— jeśli nie doczekamy rychło wodza, który będzie czuł odpowiedzialność za te doniosłe sprawy! Wodza zdolnego przywrócić jedność plemienia! Doprawdy bez takiego przywódcy szansę Dakotów w narastającym konflikcie z Amerykanami rysowały się w ciemnych barwach. Przecież wasichus, dzisiaj wędrujący do Oregonu i Kalifornii, jutro być może zechcą się osiedlić wprost na prerii! Czy z odległych obszarów, gdzie wstaje słońce, nie nadlatują jak czarne ptactwo coraz nowe mrożące krew w żyłach słuchy o tamtejszych plemionach indiańskich, których łowiska stają się pastwą białych osadników? Tymczasem jak na urągowisko, przywódcą Dakotów mienił się Zwycięski Niedźwiedź — ów papierowy wódz pełniący rolę bezwolnego narzędzia w rękach komisarza Mitchella. Uporczywie twierdził on, że z wasichus można dojść do porozumienia, że Wielki Biały Ojciec pragnie pokoju. Jeśli jego słowa znajdowały pewien posłuch, to tylko dlatego że przyrzeczone przez komisarza towary istotnie zaczęły przybywać. Owe towary były atutem w ręku Zwycięskiego Niedźwiedzia. Żyć w pokoju z wasichus — to jednak nader trudna rzecz. Dakotowie przekonali się o tym z całą brutalnością zaledwie w trzy lata po podpisaniu traktatu w Forcie Laramie. Właściwie nic nie zapowiadało wówczas katastrofy. W miesiącu dzikich wiśni — sierpniu 1854 roku — rodziny Oglalów i Brulów ściągnęły 18 w pobliże Fortu Laramie, by po raz trzeci już odebrać należne sobie przydziały. Rządowe furgony z oczekiwanym ładunkiem jeszcze nie nadjechały. Wojownicy zabijali bezczynnie czas gawędząc i kurząc fajki, kobiety krzątały się przy obozowych zajęciach, dzieciarnia dokazywała nad rzeką, to łowiąc ryby, to kąpiąc się. Niebo ziało słonecznym żarem, dni upływały leniwie. Ruch na Szlaku Oregońskim o tej porze roku już dogasał, jedynie nieliczni spóźnieni migranci zacinając woły parli co sił na zachód, aby nie dać się pojmać srogiej zimie w Górach Skalistych. Na szarym końcu podążał pewien mormon; jedna z jego krów, stara i wynędzniała, /. boleśnie poranionymi racicami, ledwie się wlokła po piaszczystej drodze, opóźniając pochód. Rozzłoszczony mormon począł ją okładać drągiem po sterczących żebrach. Maltretowana krowina wykrzesała skądś ostatnie iskry życia i porwała się do rozpaczliwej ucieczki, kłusując niezdarnie w stronę pobliskiego obozowiska Dakotów. Mormon splunął tylko z odrazą i podążył dalej za swym taborem. Ona tymczasem dobiegła do pierwszych tipi i padła na ziemię. Widząc ją w agonii, wojownik Szerokie Czoło poszedł po strzelbę i wpakował zwierzęciu kulę w łeb. Na odgłos wystrzału mężczyzna na szlaku przystanął i obejrzał się. Ujrzawszy Indianina z dymiącą bronią nad trupem krowy zaklął siarczyście i potrząsnął pięścią jak włochatą maczugą. Popędził ze skargą do Fortu Larmie. Nie darmo był mormonem. Jak większość wyznawców owej zaborczej sekty, skupiającej w swych szeregach kresowych farrne-rów-indianożerców, uważał „dzikich" Indian za najnędzniejsze kreatury, niewarte, żeby ich amerykańska ziemia nosiła. W forcie trafił na porucznika Johna Grattana, młodego, świeżo upieczonego wychowanka West Point, głośnej akademii wojskowej USA. Grattan przybył na prerię w pogoni za łatwą sławą i szybkim awansem. Zarozumiały chełpliwiec palił się do bicia Indian. Zawsze był zdania, że indiańska chołota potrzebuje twardej ręki. Wziął więc dwudziestu dziewięciu ochotników spośród żołnierzy, dwa polowe działka i ruszył do obozu Dakotów. Zwycięski Niedźwiedź, który wyszedł mu naprzeciw, zaofiarował sute odszkodowanie, lecz Grattan uparł się aby aresztować winowajcę, i nie chciał zgody. * — Gotów jestem oddać dwa, nawet trzy spośród moich najlepszych mustangów za ową krowę — nie ustawał w próbach udobruchania go Zwycięski Niedźwiedź. — Pragnę z całej duszy położyć kres sporowi, który wynikł z takiego głupstwa... — Nie! — warknął oficer. —• Żądam, byś wydał mi natychmiast tego hultaja! — Szerokie Czoło przybył do nas w gościnę ze szczepu Miniconjou. Będąc gościem, nie podlega mojej władzy — tłumaczył się wódz. — W takim razie sam go dostanę! Wykrzyknął komendę i ruszył z oddziałem w głąb obozowiska. Szerokie Czoło stał przed swym tipi ze strzelbą w jednej ręce i łukiem w drugiej. Należał do dzielnych wojowników znad rzeki Cheyenne, którzy nigdy dotąd nie zgięli karku przed białymi intruzami. Tyle było w nim wspanialej dumy, że dla nikogo z obecnych nie ulegało wątpliwości, iż prędzej odda życie, niźli pozwoli się komukolwiek dotknąć. Zwycięski Niedźwiedź nadal czynił wysiłki, by dojść z Grattanem do pojednania. Już i cztery, i pięć mustangów ofiarowywał za krowę. Gadanina wodza wszakże tylko drażniła butnego oficera. Chcąc się go pozbyć, zaczął miotać na jego głowę obelgi. W swym wrogim zacięciu był głuchy i ślepy na wszystko. Oliwy do ognia dolewał jeszcze tłumacz Grattana, niejaki Wyuse, syn któregoś z okolicznych handlarzy, pijaczyna i kreatura nader odpychająca. Stojąc za plecami oficera puszył się i odymał, i nie szczędził Indianom obelżywych gestów. Słowa Grattana w sposób wyrachowany zaprawiał od siebie dodatkowym jadem, żeby tym dotkliwiej znieważały Zwycięskiego Niedźwiedzia. Poniewierany wódz do ostatka desperacko próbował ratować sytuację. W końcu jednak i jego miara cierpliwości się przebrała. W tym zawsze ustępliwym, pokornym wobec Amerykanów wodzu, drzemało ukryte gdzieś głęboko poczucie godnościwłasnej — i ono wreszcie się ocknęło. Zbliżył się naraz do grubiańskiego porucznika i stężałym z gniewu głosem wycedził mu prosto w twarz: — Młody człowieku o ciasnym umyśle, znieważasz mnie! W innych okolicznościach tą oto ręką zamknąłbym ci usta na zawsze! Nie uczynię tego jednak, bom wodzem, który zawarł pokój z wasichus! Wyuse przełożył tylko dwa pierwsze zdania, pominął zaś trzecie. Zaakcentował groźbę, umyślnie natomiast przemilczał, że nie zostanie ona spełniona. Grattana w pierwszej chwili zatkało. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, że ten bojaźliwy, do znudzenia paplający o pokoju wódz — 20 poważył się jemu odgrażać! W napadzie wściekłości, z pianą na ustach ryknął komendę: — Ognia!! — Po salwie żołnierzy Zwycięski Niedźwiedź runął na ziemię ciężko ranny. Skoro tylko przebrzmiał grzmot wystrzałów, z lewa i z prawa podniosło się wycie rozjuszonych wojowników. W jednej sekundzie wszyscy oni z niesłychanym impetem ruszyli na wroga. Wśród Amerykanów pierwszym, którego ogarnął szał trwogi, był Wyuse. Wydawszy chrapliwy, zwierzęcy ryk, porwał się do ucieczki. Panika udzieliła się całemu oddziałowi. Żołnierze rozsypali się jak groch, szukając ratunku w obłędnej rejteradzie. Grattan nie zdążył skląć uciekających, w tejże chwili bowiem padł trupem z utkwioną w czole strzałą. Jego ochotnicy nie uszli daleko. Indianie piorunem spadli na ich karki i wszystkich wygnietli, stratowali kopytami, dobili maczugami. Jeden Wyuse, korzystając z zamętu, przytaił się w stojącym na uboczu tipi śmierci wodza, Głowy Byka. Ów stary wódz Brulów dokonał żywota poprzedniego dnia. Wyuse liczył, że wojownicy nie będą niepokoili miejsca spoczynku umarłego. Nędzny pokurcz nie przypuszczał, że jego ucieczkę śledziły bystre oczy indiańskiego chłopaka, dwunastolatka o płowej czuprynie. Jasnowłosy — bo to był on — przywołał naglącym ruchem ręki najbliższego wojownika i wskazując na tipi Głowy Byka, krzyknął: — Wyuse! Wojownik po krótkiej szamotaninie wywlókł na zewnątrz obłąkanego strachem, skowyczącego wniebogłosy uciekiniera. Indianin rąbnął go maczugą w głowę i martwego ze wstrętem porzucił, nie zatroszczywszy się nawet o jego skalp. Wyuse leżał o kilka kroków od Jasnowłosego. Chłopak skupił spojrzenie na jego nieruchomych oczach, których źrenice ciągle jeszcze rozszerzone były od panicznego strachu. A przecież dopiero co te same oczy wyzywały Indian jakże szyderczymi spojrzeniami. W piersi młodzika serce dygotało ze wzburzenia. Nagle błyskawicznym ruchem zdarł z siebie wszystek ubiór i stanął obnażony nad Wyusem, tym znieważającym gestem okazując mu najwyższą pogardę Dakoty. Już jednak po chwili oszołomiony śmiałością swego czynu, do jakiego uciekali się niekiedy jedynie wodzowie w tipi narad, spiesznie się okrył, nim ktokolwiek zauważył jego goliznę. Tymczasem raptowna cisza, jaka zapanowała na pobojowisku, wydawała się czymś niesamowitym po tak gwałtownym uniesieniu wojowni- ków. Indianie w milczeniu pozbierali walające się strzelby i pościągali z żołnierzy pasy z amunicją. Oba działa natomiast zawlekli ku rzece; zepchnięte do wody, zniknęły w mrocznej toni. Przede wszystkim jednak zajęto się Zwycięskim Niedźwiedziem. Był wielokrotnie ranny: w ramię, w udo, w nogę. Najgroźniejszy postrzał otrzymał w pierś: kula przeszła tuż koło serca. Z trudem chwytał powietrze, był bliski śmierci. Gdy ujrzał pochylonych nad sobą Indian, jego zamglone spojrzenie jak gdyby przytomniejsze się stało. Uczynił zwiotczałą ręką słaby znak, że chce mówić. — Ratujmy pokój z Amerykanami... — odezwał się ledwie dosłyszalnym szeptem. — Ratujmy pokój za wszelką cenę... — Wasichus to wściekłe wilki! —• zgrzytnął głucho młody wódz Pstry Ogon. — Grattan zły, ale inni dobrzy... Można z nimi żyć... Trzeba z nimi żyć... — wyszeptał z ogromnym wysiłkiem drżącymi wargami Zwycięski Niedźwiedź. Pstry Ogon i kilku obecnych wojowników wzdrygnęło się z oburzenia i chciało wybuchnąć gorącymi słowami protestu. Powstrzymali się jednak. Nie było celu wadzić się z umierającym. Opatrzono mu rany, tamując upływ krwi, i ułożono zemdlałego na noszach ze skóry bizona rozpostartej między dwoma żerdziami. Kobiety zwijały co żywo tipi i pakowały dobytek, szykując się do drogi. Wojownicy spędzali z pastwisk stada koni. Raz po raz wytężali wzrok w stronę odległego o kilka mil Fortu Larmie, oczekując, że wasichus wyruszą stamtąd ze spóźnioną odsieczą. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Więc Dakotowie przez nikogo nie niepokojeni, przebrnęli płytką, szeroko rozlaną rzekę North Platte i podążyli forsownym marszem na północny wschód. Utartym zwyczajem czterech naj-doświadczeńszych mężów z rady starszyzny jechało przodem, by wskazywać dogodne miejsca na krótkie popasy za dnia i na nocleg. Długą kolumnę kobiet, dzieci, starców, koni jucznych i koni ciągnących travois* otaczali po obu bokach i z tyłu zbrojni wojownicy na mustangach. W pobliżu czoła pochodu sześciu wojowników dźwigało nosze ze Zwycięskim Niedźwiedziem. Na najwyższym pagórku wznoszącym się opodal rzeki wielu Indian * travois — dwa drągi przytwierdzone do boków konia z końcami wlokącymi się po ziemi, służące do transportowania dobytku 22 o zasępionych obliczach przystanęło i obejrzało się. Raz jeszcze ogarnęli spojrzeniem jaśniejącą żółtawo wzdłuż południowego brzegu North Platte smugę Szlaku Oregońskiego i ginące w dali zarysy Fortu Laramie. Wszystko tego dnia zdarzyło się tak nagle. Wzburzenie Indian mieszało się z zaskoczeniem. Doznawszy raptownego wstrząsu, przekonali się, co wart był pokój z wasichus. Porucznikowi Grattanowi wystarczy! najbłahszy pretekst, żeby brutalnie na nich napaść i strzelać do najbardziej ugodowego pośród nich, do Zwycięskiego Niedźwiedzia, którego Amerykanie sami wyznaczyli na najwyższego wodza... Kimże więc są owi wasichus, którzy tak zuchwale przemierzają ich równiny i którzy tak łatwo, niesłychanie łatwo złamali wieczysty traktat, podeptali prawo przez samych siebie ustanowione? Skąd się bierze w nich tyle zajadłości i złej woli? 4. Wizja Zgniecenie oddziału Grattana, jak również późniejsze wieści, że żołnierze w Forcie Laramie nie odważyli się nawet wyjść, by pogrzebać swych poległych towarzyszy, składając tę czynność na barki okolicznych handlarzy — wszytko to wzmogło poczucie siły i pewności siebie u wielu młodych wojowników. W przeciwieństwie do nich jednak wśród niedawnych Próżniaków Wokół Fortu* którzy obecnie uchodzili wraz z innymi Dakotami na północ, obawy wzbierały jak czarne fale i rodził się lęk, co teraz z nimi będzie. Przysłowie głosi, że trzy dni żebrania wystarczy, by zostać na całe życie żebrakiem. Próżniakom, gdy tylko ochłonęli na drugi, trzeci dzień po walce, jakże trudno było się pogodzić z myślą, że utracili bezpowrotnie tegoroczne przydziały. Jakże wzbierała w nich gorycz, że być może nie ujrzą już więcej wszystkich pyszności, za którymi tak przepadali: cukru w kostkach i kawy, słodkich rodzynek, sucharów, bekonu i fasoli, wonnego tytoniu! Niepowetowana dla nich strata! Wtedy w głowie jednego z nich, Krwawego Noża, wylągł się pomysł haniebny, plugawy. Umyślił on ze swymi poplecznikami wygnać z obozu całą rodzinę Zwycięskiego Niedźwiedzia, a jego samego obarczyć przed białymi odpowiedzialnością za starcie z Grattanem! Krwawy Nóż gotów był pełzać u nóg Amerykanów, byle tylko wkraść się na powrót w ich 23 łaski. Nikczemne swe knowania podjął, zanim dogorywający Zwycięski Niedźwiedź wydal ostatnie tchnienie... Jasnowłosy nigdy jeszcze nie doznał takiego zamętu myśli i uczuć jak w owych dniach: zanosiło się na wielką wojnę z wasichus — a tymczasem wśród Dakotów nadal trwa rozbrat i nieobliczalni zaślepieńcy sieją zgubny ferment. We wrażliwym chłopaku coś nieustannie wołało, domagało się odpowiedzi na coraz więcej dręczących go dniem i nocą pytań. Jak potoczą się dalej losy Dakotów? Czy zdołają oni wyłonić wreszcie spośród siebie nowego wodza — o którym tak często mówił jego ojciec — wodza na miarę owych przełomowych czasów? A jemu, Jasnowłosemu, co przyniesie przyszłość? Czy wybije się na mężnego wojownika? Zawsze marzył, że gdy wyrośnie, będzie dla ludzi obozu itanką, Opiekunem wszystkich słabych, który skąpiąc mięsa swym ustom, nie da im zaznać głodu i osłoni ich własną piersią przed wrogiem. Gdy Dakota po kilku dniach forsownej wędrówki dotarli do rzeki Running Water i tu rozłożyli się obozem, by wytchnąć, Jasnowłosy nic • nikomu nie mówiąc wyruszył na swym karym mustangu ku majaczącym w oddali wzgórzom. Otoczyła go kraina dzika, zapadła, tajemnicza. Dobrnął na szczyt wyniosłego wzniesienia i znalazł tam dół-pułapkę, wydrążoną ongiś przez łowców orłów. Spętał postronkiem nogi konia, by nie mógł się zanadto oddalić, po czym wśliznął się do dołu i okryty tylko bizonią skórą legł na dnie. Kilka ostrych kamyków wetknął między palce u nóg, aby nie miała do niego przystępu senność. Zwrócił wytężoną myśl ku niezagłębionemu niebu nad sobą, wprawiającemu go w zadumę nad tajemniczymi potęgami odległych światów. Pragnął ze wszystkich sił dostąpić wizji*. Nie poddał się jednak koniecznemu w takich wypadkach rytuałowi oczyszczenia w szałasie do zażywania kąpieli parowych** i uzmysłowił sobie, że dopuszcza się niemal świętokradztwa. Prawda, ani jego ojciec, * Dla Dakotów i wielu innych Indian poszukiwanie wizji było rzeczą niesłychanie ważną. Zabiegi o dostąpienie wizji wiązały się ściśle z ich wierzeniami religijnymi. Indianin całymi dniami pościł w odosobnieniu i modlił się o dostąpienie tego przeżycia. W wizji objawiał mu się jego duch opiekuńczy, który odtąd towarzyszył mu i wspierał w chwilach dobrych i złych — co było niezbędne dla zdobycia powodzenia w życiu. W wizji szuka! też dla siebie dróg mądrości oraz czerpał z niej natchnienie do wybitnych czynów. ** Szałas do zażywania kąpieli parowych — kopulasty szałas zbudowany z wygiętych żerdzi, które okrywano skórami. W nim na środku leżały duże kamienie, które najpierw rozgrzewano, a potem polewano wodą. W kłębach pary wojownik odbywał rytualną kąpiel oczyszczającą, dzięki której mógł następnie udać się w poszukiwaniu wizji. Indianie wierzyli, że jeśli poszukujący wizji nie odbył przygotowawczych rytuałów, to wówczas spotkać go mogło nieszczęście, a nawet gwałtowna śmierć. 24 ani też opiekun w owych gorączkowych dniach nie mieliby głowy, by przygotować go do wyprawy w poszukiwaniu wizji. On zaś nie mógł czekać dłużej! Musiał poznać prawdę teraz! Poważył się tedy na krok tyleż samowolny, co ryzykowny. Czyż jednak nie dorósł duchowo do tej wielkiej próby? Czy od dłuższego już czasu nie sposobił się do spotkania z tajemnym światem Wielkiego Ducha jak żaden inny z jego rówieśników w obozie? Ten chłopak nad wiek dojrzały, skłonny do głębokiej zadumy, odbywający całodzienne posty w odosobnieniu nie raz już wprawiał się w stan niemalże mistycznego oszołomienia i był zda się, o krok od doznania wizji. Dwukrotnie ogniste słońce przetoczyło się ponad jego głową i skonało za zachodnimi wzgórzami, dwakroć rozmigotane gwiazdy odbyły swą wędrówkę i znikły z nieba. Pomimo jednak niesłychanego napięcia woli, najżarliwszych modłów zanoszonych do Wakan Tanki i błagalnego wołania o jego pomoc — nie doznał wizji. Wyczerpany i zniechęcony trzeciego dnia po południu wygramolił się z dołu i na wiotkich nogach zszedł ze wzgórza. Rozglądał się za swym mustangiem. Doskwierał mu piekący ból oczu z niewyspania, a skołczały język w ustach napuchł i był szorstki jak ogon bobra. Odnalazł karego w niewielkiej kotlinie, pośrodku której rosła bujna topola. Zbyt zmożo-ny, by dosiąść konia, uczuł zawrót głowy i spoczął na ziemi opierając się plecami o pień topoli, świętego drzewa o szepczących liściach. Zasnął. I wówczas nawiedziło go niezwykłe widzenie! Jak gdyby błyskawice rozjaśniały mroki wokół niego i odsłaniały coraz nowe obrazy, niekiedy wypełnione gwałtownym ruchem, frenetycznie migającymi postaciami i świstem kul, i śpiewem strzał. A ponad tym wszystkim górowała jedna postać, której myśl i czyny zdawały się być jego myślami i czynami. Wtem ostre szarpnięcie wyrwało go z transu. Zamroczony ujrzał dwóch ludzi pochylonych nad sobą. Począł się z nimi dziko szamotać, póki nie rozpoznał, że to jego ojciec i Garb. Obaj byli srodze zagniewani. Sądzili, że lekkomyślny chłopak zgubił się w tych dzikich wertepach. — Czy nie wiesz, że grasują tu nieprzyjaźni Paunisi i Wrony? Mogli byli cię pojmać! — czynili mu wyrzuty. Gdy próbował im tłumaczyć, że poszukiwał wizji, oni jeszcze bardziej go skarcili: —¦ Jakże to?! Bez nauk i uroczystych przygotowań, bez oczyszczają- 25 cej kąpieli parowej, czy choćby powiadomienia najbliższych, gdzie się wybierasz! Jasnowłosy milczał, by nie podsycać gniewu dorosłych. W sercu czuł jednak rozżalenie, że nie wysłuchali go do końca, że potraktowali go jak niesfornego mleczaka. A przecież tyle doniosłych rzeczy miał im do powiedzenia! Wiedział — i chciał niemal o tym krzyczeć — że nawiedziła go prorocza wizja, taka, której pragnie z całej duszy każdy Dakota, która jednak ukazuje się tylko nielicznym! Od owego dnia jeszcze usilniej szukał samotności. W jego widzeniu, w którym ujrzał swoje przyszłe życie, były istotne szczegóły nie dające mu spokoju, zagadkowe i niezrozumiałe. Sporo czasu jeszcze upłynie, zanim dojdzie całej prawdy i pojmie wszystko to, co mu wówczas objawił duch opiekuńczy. Jego wzmożone pragnienie samotności sprawiło, że Indianie ponownie mówili o nim „dziwny", „nieodgadniony" chłopak. Gdybyż wiedzieli, gdzie błądził myślami, z którymi nie mógł sobie dać rady. Gdybyż przeczuwali, że nadejdą jeszcze takie dni, kiedy on właśnie przysporzy im światła w osaczających ich mrokach... W obozie nad rzeką Running Water wyzionął ducha Zwycięski Niedźwiedź. W swej ostatniej godzinie odzyskał przytomność i głosem tak słabym i głuchym, jak gdyby pochodzącym z zaświatów, wezwał do siebie wodza Boją Się Jego Koni i wyjawił mu swą ostatnią wolę. — Pamiętaj o traktacie z Amerykanami. Nie dopuść do rozlewu krwi. Nie chcę, by mszczono moją śmierć... — umierający zamilkł, zaczerpnął tchu, po czym gasnącym głosem dokończył: — Ty będziesz mym następcą. Tobie powierzam wszystkich mych ludzi, wszystkich Dakotów... — Nie, nie! — zaoponował gwałtownie Boją Się Jego Koni. — Nie sprostam!... Lecz Zwycięski Niedźwiedź nie usłyszał już jego sprzeciwu. Noc objęła jego głowę. Dobroduszny wódz Boją Się Jego Koni był ogólnielubiany. Wszakże zdawał on sobie sprawę, że nie udźwignie brzemienia, które chciał włożyć na niego Zwycięski Niedźwiedź. Występować zaś w roli jeszcze jednego papierowego wodza nie miał bynajmniej ochoty. Tymczasem na obozowisko nad Running Water zwaliło się inne zmartwienie: widmo głodu jęło zagrażać Indianom. Zdając się.na przydziały rządowe, niewiele ostatnio polowali i zapasy mięsa mieli na wyczerpa- 26 niu. Tym bardziej więc niektórzy nie mogli przeboleć straty przydziałów. Zwłaszcza zaś Krwawy Nóż i jego stronnicy coraz głośniej domagali się wygnania rodziny Zwycięskiego Niedźwiedzia. Tylko udane polowanie mogło zażegnać biedę i zamknąć gęby zajadle szczekającym wichrzycielom. Tedy grupa rządzących się rozumem wodzów i wojowników niezwłocznie wysłała tropicieli w poszukiwaniu bizonów. Wyruszyli najdoświadczeńsi zwiadowcy, pośród nich Garb mający przy boku Jasnowłosego. Oni dwaj pierwsi wyśledzili niewielkie stadko kudłatych olbrzymów. — Czy te bizony starczą dla wszystkich w obozie? — niepokoił się Jasnowłosy. — Nie bardzo — odparł jego opiekun. — Ale na początek dobre i to. Chłopak nie dawał jednak za wygraną i przykładając ucho do ziemi, pochwycił jej drżenie. Więc podążyli dalej i nazajutrz rankiem ich twarze oblały się zachwytem, gdy ujrzeli stado bizonów tak ogromne, że czarna ciżba ciał sięgała aż po horyzont. Wnet przybyli w to miejsce powiadomieni łowcy, a za nimi rodziny. Straż plemienna pilnowała porządku, zwłaszcza zaś surowo strzegła, by jaki postrzeleniec niewczesnym wyskokiem nie spłoszył zwierząt. Mężowie z rady plemienia wskazali najwytrawniejszych łowców oznajmiając im, że wszystko, co tego dnia upolują, przypadnie potrzebującym: sierotom, samotnym kobietom, starcom. Był to wielki zaszczyt dla wybranych. Gdy Jasnowłosy ujrzał, że przywództwo nad nimi powierzono Garbowi, poczuł przypływ dumy; że miał tak wspaniałego opiekuna i przyjaciela. Równie pomyślnych łowów Południowi Dakotowie nie wyprawili od wielu lat. Zdobyto mnóstwo mięsa i skór. Bizony leżały na znacznej przestrzeni, rozkład piękny i okazały. Uszczęśliwione kobiety cięły mięsiwo na pasy i rozwieszały na rusztowaniach z żerdzi, by schło w słońcu. Skóry zaś rozpościerały na ziemi, dokładnie oczyszczały skrobaczkami i wcierały w nie pastę przyrządzoną z łoju zmieszanego z mózgiem i wątrobą. Największą wyprawioną skórę pięknie ubarwioną w magiczne wzory Indianie złożyli na szczycie wzgórza, darując ją Matce Ziemi. Natomiast z czerepów zwierząt uformowali święty krąg symbolizujący nierozerwalne więzy przyjaźni. W ten sposób oddali ostatnią przysługę bizonom, swym braciom i dobroczyńcom, bez których nie mogliby żyć. 27 Nocą hucznie ucztowano, tańczono i śpiewano. Oczy wszystkich rozjarzone były radością. W pewnej chwili wystąpił Garb i spojrzenia biesiadników z upodobaniem ogarniały dumną postawę wojownika. Krocząc od ogniska do ogniska śpiewał on głosem mocnym, donośnym o jednym spośród nich, który choć był jeszcze młody, to jednak pierwszy wpadł na trop bizonów. Ów jasnowłosy zuch nie zaliczył jeszcze uderzeń na polu walki, głos jego nie rozbrzmiewa podczas obrad rady plemiennej i rzadko też kiedy w obozie, lecz za to obdarzony jest szczególnym darem, darem niezrównanego słuchu! Dakota rozglądali się za Jasnowłosym i wesoło wykrzykiwali jego imię. On jednak cofnął się w cień tipi. Był oszołomiony nieoczekiwanym wyróżnieniem, lecz przecież szczęście rozpierało mu piersi. Tym bardziej, że czuł na sobie wzrok siedzącej nie opodal Czarnej Bawolicy. Roziskrzone, ogromne oczy tej powabnej dziewczyny od jakiegoś już czasu siały zamęt w jego głowie i sercu. Tymczasem Garb zakończył swą pieśń, darował trzy rącze mustangi biedniejszym rodzinom i przyjaźnie zewsząd pozdrawiany, wrócił na swoje miejsce. Nic nie zmąciło wesela Dakotów. Czuli się znowu silni i wolni, zespoleni. Gotowi nawet byli wymazać z pamięci niedawne podżegania Krwawego Noża. Niejeden z nich po raz pierwszy od wielu lat spędzić miał zimę z dala od wasichus, od handlarzy i ich towarów. Wszakże wszyscy z ufnością spoglądali w przyszłość. Obfite zapasy mięsa zapewniały dostatnie życie przez wiele miesięcy. Co prawda starsi, przezorniejsi wojownicy dłużej niż kiedykolwiek dotąd i skrupulatniej zbierali po polowaniu groty od strzał i lanc, by żaden się nie zmarnował. Któż bowiem mógł ręczyć, że już za miesiąc, za dwa nie będą potrzebne do obrony przed wrogim atakiem? Należało sposobić się na niewiadomą przyszłość. 5. Rzeź Jasnowłosy z .rosnącym upodobaniem wodził wzrokiem za Czarną Bawolicą. Po raz pierwszy spostrzegł, jaka jest urodziwa i gibka, gdy któregoś słonecznego dnia zbierała wraz z innymi miodkami dzikie czereśnie w bujnej dolinie rzeki North Platte. Widział, jak pięknie i powab- 28 po jej smukłych kształtach spływa cienka, długa koszula, jak wyraź- lysują się pod nią ostre brodawki piersiowe. Dziewczyna zdawała go nie dostrzegać. Lecz gdy zaczepnie trafił ją maleńką pestką w poli- k, uniosła szybko głowę i ich oczy spotkały się. W jej badawczym ipojrzeniu nie było śladu irytacji. Natomiast widział jej rumieniec, widział, jak się stara go ukryć, i wiedział od razu, że go lubi. Ta dziewczyna będzie kiedyś moja — śnił odtąd często i po ciele pi zalatywały mu płomienie nieznanego uczucia. Wszakże jego przybrana matka, która kochała go jak syna, westchnąwszy raz smutno rzekła doń cichym głosem: - Czarna Bawolicą jest bratanicą Czerwonej Chmury. On chce ją wydać za kogoś ważnego, wpływowego... Zamyśla bowiem wielkie rzeczy dla siebie... Czerwona Chmura istotnie mierzył wysoko. Ongiś, przed laty splamił swe ręce krwią wodza Niedźwiedzia, ale od tamtego haniebnego czynu wiele wody upłynęło w rzece Północnej Platte. Obecnie Czerwona Chmura zażywa miru wśród młodych wojowników i energicznie wybija się na ich czoło. Powiadano, że żądny jest wyniesienia na wodza wszystkich Oglalów. — Synu — ciągnęła matka —jesteś za młody dla tej dziewczyny. Nie zaprzątaj sobie nią głowy... — Ależ ona nie jest wcale starsza ode mnie! Za kilka lat zostanę wojownikiem i będziemy się mogli pobrać. Zaczeka na mnie! — Czerwona Chmura nie pozwoli jej czekać... — Przecież od niej samej będzie zależało, z kim zechce żyć! — Mylisz się, mój synu. Lepiej zapomnij o tej dziewczynie... Jasnowłosy nie pojmował słów matki. Pokochał całym impetem młodego serca i był głuchy na jej przestrogi. Jakżeby mógł zapomnieć o Czarnej Bawolicy, skoro spotykają codziennie, a jeśli nawet nie widzi jej dzień czy dwa, to i tak ma ją nieustannie przed oczami gorącej wyobraźni? Po wybiciu oddziału Grattana młodzi Dakotowie zasmakowali krwi wasichus. Szło na listopad, gdy wódz Pstry Ogon z hufcem wojowników zapuścił się w okolice Szlaku Oregońskiego. Panowała tam wonczas głucha pustka, poszczęściło im się jednak. Przydybali samotnie pomykający dyliżans pocztowy. Migiem sprzątnęli dwóch woźniców na koźle, którzy próbowali się odstrzeliwać. Trzeciego białego, wyciągniętego z pojazdu ze. strzałą w ramieniu, puścili wolno. W ciężkiej, okutej żela- 29 zera skrzyni znaleźli złote monety. Było tam też mnóstwo papierów, które rozrzucili po prerii. Gdy później opowiedzieli o tym przyjaznemu handlarzowi Bordeaux, mały Francuz aż podskoczył z emocji. -— Sacre! Wyrzuciliście dziesięć tysięcy dolarów albo i więcej! — Niepotrzebne nam wasze papierowe pieniądze! — parsknął Pstry Ogon. — Aie jeśli tobie są tak drogie, idź i pozbieraj je, może jeszcze coś znajdziesz... — Dalibóg pójdę — mruknął do siebie handlarz. Nabyli u niego za złoto kilka strzelb oraz moc prochu i kul, po czym wrócili do swoich. Widząc ich kipiących zuchwałą radością i obłowionych, wielu wojowników w obozie żałowało, że nie wzięło udziału w wyprawie. Przeszła jesień i zima. Żołnierze amerykańscy, przytajeni w Forcie Laramie, nadal nosa stamtąd nie wyściubiali. A Południowi Dakota, jak gdyby odrodzeni, czuli przypływ sił. Mięsa, a także suszonych śliwek i czereśni, słodkich jeżyn i jagód, i rzepy zebranej na wzgórzach mieli w bród. Wojownicy żywo sporządzali nowe łuki, maczugi, lance i tarcze. Kobiety zaś, także i te które niedawno nosiły tylko amerykańskie ubiory, szyły koszule, zdobne kurtki ze skór jelenich, legginy* i mokasyny**. Wraz z wiosną i latem przybyła do nich ciepłą falą jeszcze większa chęć życia. Waleczny wódz Brulów, Pstry Ogon, tym razem dokonał wypadu na wrogich Omahów, żyjących we wschodniej Nebrasce. Krążyły słuchy, że Omahowie skorzy byli zaprzedać się Amerykanom, więc Pstry Ogon zapragnął im nastąpić na karki, by wiedzieli, jak się postępuje z renegatami. Wielu paliło się by mu towarzyszyć, lecz on wybrał tylko najdzielniejszych. Wziął ze sobą także swego siostrzeńca, Jasnowłosego, którego darzył sympatią. Chłopak miał być pomocnikiem wojowników. Wiadomo było, że latem w miesiącu dojrzewających wiśni, lipcu, Omahowie opuszczają swe kukurydziane pola nad Missouri i łowią bizony na preriach. Dakota przekradli się po wilczemu do jednego z ich obozów myśliwskich i nagłym atakiem urwali z ich tabunu wiele koni. Unieśli również kilka skalpów wroga. Jasnowłosy głęboko przeżył tę swoją pierwszą zbrojną wyprawę. Spo- * legginy — indiańskie sztylpy, skórzane ochraniacze na nogi ** Na preriach noszono mokasyny o twardej podeszwie z nie wyprawionej skóry i .przyszytej do niej miękkiej cholewce. Mokasyny te chroniły stopy przed rozgrzaną przez sionce, twardą ziemią. Indianie leśni zaś używali do chodzenia po miękkim podszyciu mokasynów wykrojonych w całości z jednego kawałka delikatnej skóry łosia, zatem o ela- ¦ stycznej podeszwie. 30 I i /ywal na nim obowiązek stróżowania przy wierzchowcach wojowników i pełnienia innych posług na postojach. Podczas uprowadzania koni < )mahów trzymał się na uboczu. Dostrzegł nieprzyjaciela skradającego się w pobliskich chaszczach. Bez namysłu wypuścił z łuku strzałę. Celnie i rafii! Ugodzony Indianin porwał się na równe nogi i zaraz padł martwy na ziemię. Podniecony chłopak doskoczył do trupa z nożem w garści po swój pierwszy skalp. Głowę leżącej zdobiły dwa czarne, długie i lśniące warkocze. Teraz dopiero zrozumiał: uśmiercił dziewczynę. Wzięły go skrupuły, lecz szybko je przemógł. Wszak byłby to dobry ¦.kalp, który okryłby wstydem Omahów, nie potrafiących bronić swych kobiet. Więc ujął mocno warkocze poległej i już się zbierał do cięcia kory nad jej czołem... lecz w tejże chwili skupił wzrok na ładnej, smagłej il/.iewczęcej twarzy i coś się w nim skurczyło, uczuł ściśnięcie gardła. Martwa była łudząco podobna do jego starszej siostry. Jak oparzony ¦ •ofnął rękę, powstał i szybko się oddalił. Był zły na siebie za popełnioną omyłkę. Uprowadziwszy konie, część Dakotów przywarowała na dwóch wzgórzach wznoszących się jedno obok drugiego opodal obozowiska nieprzyjaciół, by tutaj powstrzymać ich grupę pościgową. Rozpoczęło się wzajemne ostrzeliwanie. Omahowie posiadali więcej strzelb i ich przewaga ognia niebawem dała znać o sobie. Już któryś z Dakotów nirzymał postrzał w rękę, inny zaś w udo, już celne kule raniły dwa,, irzy ich mustangi. Omahowie, których z każdą chwilą przybywało, nabierali animuszu, nacierali coraz zapalczywiej. I niezawodnie spędziliby przeciwników z obu wzgórz, gdyby nie zdumiewający, brawurowy wypad Pstrego Ogona. Nie bacząc na gęstą palbę, sam jeden porwał się na Omahów, niesiony przez swego ścigłego i zwrotnego jak sokół mustanga. Dakoci utaili dech w piersiach oczekując, że ich wódz zginie niechybnie. Pokryty świętymi malowidłami szarżujący Pstry Ogon o trzydzieści kroków od atakujących skręcił raptownie w prawo, aż tuman kurzu poszedł spod kopyt jego rumaka. Pędził dalej niczym wicher, teraz wzdłuż ogniowej linii wroga. A potem migiem zawrócił i jeszcze raz przeleciał tuż przed dziesiątkami celujących w niego luf, urągając strzelcom szyderczo. Ci zaś wychodzili zq skóry, by go trafić, wszakże — rzecz zdumiewająca — chybiali sromotnie. Nawet nie drasnęli nieposkromionego jeźdźca ni jego mustanga. A kiedy niezmożony Pstry Ogon po raz trzeci przegalopował przed nimi, chłostając ich bezlitosnym 31 szyderstwem, zmieszani celowali jeszcze gorzej niż uprzednio. Zwątpienie wgryzło się w ich serca, bo pojęli, że wódz Dakotów obdarzony jest niezwykłą mocą, która czyni go niezwyciężonym. Wyczyn Pstrego Ogona dodał skrzydeł jego wojownikom. Wszyscy ruszyli do frontalnego kontrataku. Straszliwe wycie targnęło powietrzem nad wzgórzami. Zdeprymowani Omahowie nie wytrzymali gwałtownego naporu, pierzchnęli jak stado spłoszonych kur preriowych. Dakotowie z uwielbieniem i zachwytem spoglądali na swego wodza, a już zwłaszcza Jasnowłosy patrzył w niego jak w tęczę. Oglala i Brule, zerwawszy z Amerykanami, poczuli się na powrót niby wolne ptaki. Razem z powietrzem stepów przenikało ich uczucie swobody tak nieograniczonej i rozkosznej jak prerie same. Niektórzy z nich, upojeni, gotowi byli nieledwie zapomnieć o istnieniu w,asichus, o Forcie Laramie i o Szlaku Oregońskim. Na bezkresnych obszarach Wielkich Równin tyle jeszcze zdało się być wolnego miejsca dla nich. Jednakże Amerykanie nie myśleli puścić im płazem pogromu Grattana. Szczególną zajadłością dyszała brukowa prasa amerykańska. Hałaśliwie żądała srogiej zemsty na czerwonoskórych mordercach, którzy rzekomo wciągnęli żołnierzy w zdradliwą zasadzkę. „Krwawa masakra bohaterskich żołnierzy woła o pomstę do nieba!" „Śmierć indiańskim bestiom!" — głosiły nagłówki pałających chęcią odwetu piśmideł. Późniejsza wieść o napadzie Dakotów na dyliżans pocztowy dolała tylko oliwy do ognia. Co prawda rząd amerykański wiedział, że wina jest po stronie żołnierzy, lecz postanowił teraz naciągnąć inną strunę, wojenną. Nasamprzód władze poprzez wysłańców zawiadomiły Południowych Dakotów, żeby ci z nich, którzy nie maczali palców w ataku na Grattana i na dyliżans, przybyli do Fortu Laramie. Wszyscy zaś pozostali mieli być surowo ukarani. Żądanie władz rozsierdziło wielu Indian do tego stopnia, że wysłańcy ledwie z gardłami od nich uciekli. Znaleźli się przecież i tacy Dakota, którzy posłuchali wezwania. Pierwszy na południe ruszył Krwawy Nóż, ów podlec, dalej kilku niższych rangą lękliwych wodzów ze swymi rodzinami. Lecz nie oni przecież decydowali o obliczu plemienia. Tymczasem dowództwo amerykańskie przygotowało ekspedycję karną przeciwko „mordercom Grattana" z generałem W.S. Harneyem na J 32 K le. Późnym latem 1855 roku maszerował on wzdłuż Szlaku Oregoń-go na zachód. Gdy jego podjazd wytropił Dakotów nad strumieni Blue Water, generałowi zaświeciły się oczy jak u kota, który /ył żer. I id Blue Water obozowali Brułowie z wodzami Pstrym Ogonem } [ałym Grzmotem. Przebywał tam wówczas także Jasnowłosy w goś- lle u swego mężnego wujka i innych krewniaków ze strony matki. legięm okoliczności akurat kiedy Harney prężył się do skoku, Jasno- ;o nie było w obozowisku. Uganiał się po prerii za upatrzonym bakiem, którego pojmał. Na równiny zsuwał się już mrok, gdy ruszył >•¦ drogę powrotną. W oddali przetoczyło się kilka gromów. Chłopak agą przysłuchiwał się głębokim pomrukom. Burze na preriach, : gwałtowne i huczące, przejmowały go zabobonnym lękiem. I \ naglił karego i zmusił do kłusu schwytanego źrebaka. Białe wstęgi M\skawic na horyzoncie co chwila spadały z chmur. ąc juź blisko wioski poczuł ostry, gryzący swąd spalenizny. Doznał ucia niepokoju: to nie był zwykły zapach ognisk obozowych! Wspiął | na wzniesienie, skąd można było ogarnąć wzrokiem tipi Brulów. ; izliwy widok uderzył jego oczy. Przez dłuższą chwilę trwał w miejs-jak skamieniały. Z tętniącej życiem wioski pozostały tylko zgliszcza! I u i ówdzie podnosiły się jeszcze dymy. I wszędzie leżały zmasakrowane •'.loki mężczyzn, kobiet, dzieci, pokłute bagnetami, porąbane szablami, rpane od wybuchów szrapneli. Chłopak zjechał powoli w dół i jak ¦¦ ¦ idziały patrzył na zabitych Indian. W gęstniejącym mroku rozjaśniały m błyskawicami naraz usłyszał żałosne skomlenie. Zwrócił się w tam-mii kierunku i rozpoznał dogorywającego psa swej babki, matki Pstrego gona. I naraz z całą nieubłaganą ostrością uzmysłowił sobie, że to ¦ stko, co widzi, nie jest koszmarnym urojeniem. Że ci martwi to jego ' ratymcy, jego bliscy, wymordowani bestialsko przez żołnierzy ame-1 niskich. Przy każdym mijanym.trupie krew tężała mu w żyłach, straszna uiiioc podpływała pod gardło. Potem jednak zaszło w nim coś dziw-Igo, coś jakby się przełamało w jego sercu, gniew i rozpacz ustąpiły nejsca zimnemu namysłowi jak u kogoś, kto planuje walkę i zemstę na Ma całe, na życie całe. Wtedy też z nagła wrócił pamięcią do owej wizji, lórej doznał przed rokiem. I zrozumiał, dlaczego ujrzał wówczas siebie "u^żającego wśród gradu pocisków i wojennego zgiełku. Jego prze-/enieni, iest walka, obronna walka na śmierć i życie... Zapadła noc. Błyskawice co chwila krzyżowały się na czarnym niebi W ich świetle odszukał ślady uchodzących Indian, którzy zdołali si wywinąć śmierci. Zorientował się po tropach, że na karkach uciekinid rów przez jakiś czas jechała kawaleria amerykańska. Postępując tym szlakiem napotkał leżące obok siebie zwłoki wojov nika i dziesięcioletniego chłopca. Obu pokrywały liczne rany, niektói zaczernione były od wystrzałów tak bliskich, że wszystek proch n zdołał zgorzeć. Naraz usłyszał czyjeś łkanie. O dwadzieścia kilka ku ków w lewo, gdzie w ziemię wrzynał się wąski parów, domacał się skó bizona, spod której dochodziło ciche zawodzenie. Podniósł skraj skó i w blasku błyskawicy ujrzał Indiankę z dopiero co narodzonym dzie kiem. Kryjąc maleństwo, przerażona skuliła się w oczekiwaniu na cic Ale gdy do niej przemówił łagodnie, poznała go. — Jasnowłosy... — szepnęła drżącym głosem — ratuj nas... Była to Żółta Kobieta, Szejenka, która bawiła w gościnie u Bruló Owi zaś dwaj zabici opodal, to jej mąż i syn. Będąc brzemienną, pode? ucieczki raptem zaczęła rodzić. Więc legła w parowie. A mąż i syn, chc ją osłonić, na sobie skupili uwagę i furię napastników i zginęli boi tersko. Jasnowłosy znalazł porzucone przez Indian travois-włóki, przymo wał je do boków karego i ułożył na nich Żółtą Kobietę z dzieckic Ruszyli szlakiem uciekinierpw, gdy tylko burza przycichła. Niebo przetarło i w poświacie księżyca ślady na ziemi rysowały się wyrazi O brzasku odnaleźli zbiegów. Obolali, wstrząśnięci i gniewni spoczy w oni w dolinie nad niewielkim jeziorem. Dakota otoczyli opieką Żółtą Kobietę i jej dziecko, jemu zaś, gdy posilił i nieco ochłonął, opowiedzieli o przebiegu wydarzeń minion dnia. Zbliżający się liczny oddział żołnierzy odkryto przed południem, t1 które Indianki zaczęły pakować dobytek i gotowały się do uciec Wszelako większość wojowników zachowywała spokój. Tworzyli pi cięż pokojowy obóz, nie wikłali się w awantury z wasichus, co więcej: szukali zemsty nad Amerykanami za brutalną napaść Grattana ; przelaną krew wodza Zwycięskiego Niedźwiedzia. Poprzestali jeil na zagarnięciu dyliżansu pocztowego, ale przecież owej błahej utar nie można było uważać za ich odwet. Więc zdawało im się, że tę ich di wolę i okazaną powściągliwość Amerykanie powinni byli docenić. Aby jednak upewnić się co do zamiarów nadciągającego wojska, 34 yii mu naprzeciw pod białą flagą wodzowie Pstry Ogon i Mały niot. Generał Harney przyjął ich ochoczo i nawet wypalił z nimi ¦ Wodzowie w swej dobrodusznej naiwności mniemali, że jest on im jazny. Jakiż złudny pozór! Szczwany lis Harney chciał tylko zyskać /asie, by jego kawaleria i piechota, korzystając z osłony wzgórz, kradły się z lewa i z prawa w pobliże wioski i wzięły ją w żelazne 'cze. Gdy doniesiono mu, że oddziały zajęły wyznaczone pozycje, r/.jego uległa przeobrażeniu jak szybko twardniejąca lawa. Głosem iownie podniesionym, w którym zadrgała groźba, oświadczył, że bywa, by przykładnie ukarać zabójców porucznika Grattana i jego ¦ierzy. Żądam, żebyście wszystkich winnych tej zbrodni natychmiast ;ili! — warknął złowrogo. icoczekiwana odmiana w zachowaniu Harneya zmroziła wodzów. ^oczeni milczeli dłuższą chwilę, po czym przemówił Pstry Ogon. Zbrodni? To przecież Grattan na nas napadł! Czy mieliśmy minie się przyglądać, gdy do nas strzelał! Musieliśmy się bronić! Musieliście czy nie musieliście, już inni to rozstrzygną —¦ zgrzytnął Harney. — Ja żądam wydania zabójców! Powtarzam: myśmy się tylko bronili. Więc wina nie po naszej iionie. Zatem sprzeciwiacie się memu rozkazowi! — huknął generał. —-Dobrze więc, inaczej z wami będę gadał! Precz mi z oczu!! Dalsze wydarzenia rozegrały się piorunem. Nim wodzowie zdążyli wrócić do swoich, nieprzyjaciel zasypał wioskę ¦iwiną pocisków, a następnie przypuścił gwałtowny atak i rozbestwioną il;i wtargnął między tipi. Wszczął się potworny zamęt. Odgłosy rozpaczy |nordowanych kobiet i dzieci mieszały się ze zwycięską wrzawą wroga. Kilku kawalerzystów również rzuciło się drapieżnie na dwóch •¦i/.ów, biegnących ku napadniętym. Obaj pozostawili oręż w obozie, teraz całkiem bezbronni, właściwie byli już zgubieni. Mały Grzmot, rzelony z rewolweru, pad? ranny na ziemię. Siepacz amerykański ił szablą ciąć w głowę Pstrego Ogona, ani jednak się spostrzegł, jak /ydarł mu broń z ręki niby dziecku i jednym ciosem zwalił z siodła, ióre sam migiem wskoczył. Nieustraszony wódz dokonał następnie h cudów waleczności, że wprawił w osłupienie żołnierzy. Dwoi! się ł, umiał być na raz niemalże w kilku miejscach, szalał wśród wrogów nai ich, i siekł. Sam jeden ukatrupił trzynastu! To on właśnie, z grupą 35 najwaieczniejszych wojowników, straszny w swym niesłychanym unid sieniu, powstrzymał nieco impet rozjuszonego żołdactwa i umożliwi ucieczkę wielu Indiankom i Indianom. • Niemniej nad potokiem Blue Water zginęło przeszło stu Bruló głównie kobiet i dzieci, dalszych zaś sto Indianek i dzieci zagarnięto ' niewoli. To był ciężki cios dla tych Indian. Owych stu jeńców uprowadzono do Fortu Laramie. Pędząc ich tan jak bydło, żołnierze śpiewali butnie na cały głos: Tęga to była robota, Uciszyliśmy Małego Grzmota, Nie będzie więcej nam bruździł! A brukowa prasa amerykańska piała z zachwytu, donosząc o świel nym zwycięstwie generała Harneya. Szkoda tylko, że wśród hałaśliwy! peanów na cześć „bohatera", przeszły bez większego echa artykJ w kilku poważniejszych pismach, które obiektywnie oceniając wypadli nie zawahały się napiętnować generała mianem Sąuaw-Killer Harney f Harney, zabójca kobiet! Za Jasnowłosym jeszcze długo wlokły się cienie pomordowanyc Bestialstwo żołnierzy było dla niego wstrząsającą nauką, którą zapami tał na całe życie. Doprawdy, Dakota stanęli oko w oko ze strasznjj wrogiem. Wrogiem, który kierował się wobec Indian brutalnością *" licującą ani z honorem, ani z moralnością, ani nawet z własną korzyś Wykonawcy rozkazów Harneya działali z całym okrucieństwem za1 dowych zabójców. Nie mieli litości dla nikogo, dla bezsilnych, dla rnalc Dakota w podobny sposób nigdy nie postępowali ze swymi nieprz; ciółmi. W potyczkach z wrogimi plemionami nie szło im nigdy o unie wienie przeciwnika, lecz najczęściej tylko o wykazanie własnej braw i przewagi bojowej. Charakterystyczne, że wojownicy nieporówn-wyżej cenili.dotknięcie w walce żywego wroga gołą ręką czy 1. uderzeń*, czy też łukiem aniżeli uśmiercenie go. Zawsze też dar * Najznamienniejszym dla Indian preryjnych sposobem zdobywania zaszczytu we nego byto liczenie coupów, czyli uderzeń. Zaledwie w walce padł ranny jakiś wojov przeciwnicy biegli do niego nie bacząc na niebezpieczeństwo ze strony innych wrogów, pierwszy go dotkną!, zdobywa! zaszczyt pierwszego uderzenia. Następni mogli się chv już tyllćo drugim i trzecim coupem. Posiadanie licznych pierwszych uderzeń przyspar wojownikowi głośniejszej chwały niż zabicie wroga. A już szczególnie mężnym czynem 1 dotknięcie zdrowego, będącego w pełni sił przeciwnika. Natomiast dotknięcie polegli wroga, w owej hierarchii bojowych czynów, spotykało się z najmniejszym uznanietrtj 36 . .icunkiem mężnego nieprzyjaciela. Ich wyprawy wojenne, organizo-le z chęci zdobycia sławy, zaszczytów, a także łupów, zwłaszcza koni, :ily nierzadko wrażenie swoistych turniejów, w których chlubną ławką bywało własne życie. Ojciec Jasnowłosego, gdy dowiedział się o krwawych wydarzeniach id Blue Water, popadł w bolesną zadumę. Ów dalekowzroczny mąż iadómił sobie, że indiański sposób wojowania, kultywowany w ma- i niach wojowników, w obliczu wroga nie przebierającego w środkach, Izie musiał ulec gruntownej zmianie — jak tyle innych rzeczy na iach po przybyciu wasichus. - Żeby obronić się przed okrutnymi najeźdźcami ze wschodu — il/ie!il się swymi przewidywaniami z oddanym przyjacielem Garbem —¦ imy przyswoić sobie nowe sposoby walki. Walki nieubłaganej, śmier- |i Inej... Gdy pomyślę, ile tu, na tych naszych preriach, poleje się jeszcze 11 wi... 6. Wielka narada Dakotów Jeżeli generał Harney mniemał, że swą napaścią na Brulów całkowicie ich złamie — to się mylił. Sponiewierani Indianie nie poddali się mzpaczy, cios znieśli z hartem. W owych ponurych dniach wielce podnosiła ich na duchu świadomość, że mają pośród siebie bohaterskiego, niezłomnego wodza. Pstry Ogon był, wprawdzie srodze pokiereszowany, ale z nadzieją widzieli," że jego rany goiły się niczym zadraśnięcia. Żył także i dźwigał się z niemocy postrzelony wódz Mały < i rzmot. Tymczasem w Forcie Laramie Harney twardo zapowiedział, że będzie więził zakładników dotąd, aż nie poddadzą się wszyscy winni śmierci Orattana. Krążyły także upokarzające słuchy, że żołnierze wybierali obie co ponętniejsze z więzionych Indianek i brutalnie niewolili je. Hrulowie zaciskali pięści w bezsilnym gniewie. Pstry Ogon, przyszedłszy do sił, zwołał starszyznę szczepu i co doświadczeńszych wojowników na naradę. Ludzie obozu czekali pełni napięcia na jego mowę. — Dostrzegam jedyną tylko możliwość uwolnienia nieszczęsnych — rzekł wódz do zebranych. Wszyscy zawiśli wzrokiem na jego ustach. — 37 L Oddam się w ręce żołnierzy wraz z kilkoma druhami, jak tego żąda Harney! Wśród Indian zmieszanie. Ten i ów wykrzyknął: — Nie rób tego! On was nie wypuści żywych z łap! — Więc jak uratować nasze kobiety i dzieci? Zebrani pospuszczali głowy. — Nieraz już zaglądałem śmierci w oczy — ciągnął Pstry Ogon. — Sami widzicie, że nie ma innej rady. Postąpię więc, jakem rzekł. Jakoż nadeszła chwila przygnębiającego rozstania. Pstry Ogon i tycłji kilku dzielnych, wszyscy w ceremonialnych strojach, uroczyście okrążyli na mustangach obozowisko nucąc pieśń śmierci: Nic nie żyje długo Tylko ziemia i góry. Następnie ruszyli w kierunku Fortu Laramie. Za odjeżdżającymi niosło się bolesne zawodzenie kobiet, które:; brzmiało jak pogrzebowe żegnanie umarłych. Brulów w obozie, a wśród nich Jasnowłosego, przygniatał dojmujący smutek. Tracili najszlachetniejszego wodza o wielkim sercu i najlepszych wojowników, którzy gotowi byli poświęcić swe życie, żeby ratować bliskich w niedoli. W Forcie Laramie Harney zakuł w kajdany Pstrego Ogona oraz jego towarzyszy i odesłał ich pod silną eskortą na wschód dó karnego więzie-i nia w Forcie Leavenworth, skąd ponoć nie było powrotu. Co gorsza, generał złamał swe słowo i bynajmniej nie uwolnił zakładników. Prze-, ciwnie: demonstrując siłę przemaszerował z wojskim wskroś łowisk indiańskich, kierując się na północny wschód, do Fortu Pierre nad rzeką Missouri. Dotarłszy tam, zawezwał uległych przywódców Dakotówi i wśród pobrzękiwania szablą narzucił kolejny traktat. Odnawiał on po-! przedni traktat oraz nakładał na powolnych wodzów surowy obowiązek wydawania żołnierzom wszystkich Indian, którzy dopuszczą się jakiegokolwiek przestępstwa przeciwko Amerykanom. Wezwani bez szemrania! podpisali papier i wkrótce ponownie przedzierzgnęli się w Próżniaków! Wokół Fortu. Harney dopiero teraz puścił zakładników. Tymczasem daleko na południu Jasnowłosy rozstał się z BrulamJ i podążył do obozu Oglalów. Po ciężkich przeżyciach zatęsknił do swych najbliższych. Nie mógł też się doczekać chwili, kiedy ponownie ujrzy Czarną Bawolicę. Ciekaw był, czy ciągle jeszcze nosi swe długie warko- 38 na plecach jak podlotek, czy może już na piersiach jak dojrzewająca wczyna. W rodzinnym obozie zgotowano mu serdeczne powitanie, Zauwa-|ono, że podczas rozłąki wyrósł i jest teraz jakby rozmowniejszy. Może . i;.i logo, że ma tyle do opowiadania? Przy wieczornym ognisku jego wyczuł w nim jeszcze coś nowego — coś, co wypełniając wnętrze, pn/ostaje niewidoczne jak soki w drzewie na wiosnę — wzrastającą siłę budzącą się dojrzałość. 'irożna wieść o bestialskiej napaści Harneya na Brulów odbiła się ¦ inkim echem we wszystkich koczowiskach Dakotów. Było to jak >nośne wezwanie do walki. .Wodzowie debatowali nad potrzebą zwo- nia siedmiu grup Teton Dakotów na wielką naradę. Między rozsia- • mi po prerii obozami pomykali wysłannicy, żeby ustalić czas i miejsce niosłego spotkania. Nie będą wasichus więcej bezkarnie na nas napadać! — mówił jęty Szalony Koń do Garba. -— Zjednoczeni damy im zasłużoną n.lprawę! Trapi mnie jednak, że niektórzy nasi wodzowie znowu wyrodzili w Próżniaków. - To prawda, Próżniacy są dla nas straceni. Lezą za białymi niczym bizony wabione na krawędź skały, żeby zginąć w przepaści... Jasnowłosy przysłuchiwał się jak ongiś wieczornym rozmowom ojca opiekuna. Jednakże teraz pochłaniały go coraz bardziej zupełnie inne myśli i uczucia. Czarna Bawolica wyrastała na dorodną, nader pociąga-jącą dziewczynę. Kiedy przechodziła mimo niego swym cudownie lek-1 im, zwinnym krokiem, słała mu niekiedy ukradkowy uśmiech, a z jej .renie błyskały wyzywające ogniki. Czasem udawało mu się zamienić / nią kilka słów na uboczu. Jej pełny, dźwięczny głos poruszał go do głębi i wibrował w nim jeszcze długo po krótkich spotkaniach. Oszołomiony łt szczęścia, czuł gorące dreszcze w żyłach. Jego rodzice widzieli, jak chłopakowi skrzą się oczy do kształtnej miodki. Wiedzieli jednak, że dziewczyna nie jemu jest przeznaczona. Nie mieli co do tego żadnych złudzeń. Czerwona Chmura wzrastał coraz bardziej w moc i zamierzał wydać swą bratanicę za kogoś ważnego, którego głos liczyłby się w radzie szczepu. Pragnęli tedy oszczędzić Jasnowłosemu gorzkiego zawodu. Któregoś dnia Szalony Koń przemówił do niego w te słowa: — Synu, przypomnij sobie, jak serdecznie zapraszała ciebie w gościnę do Szejenów Żółta Kobieta, której dzielnie pomogłeś. Również jej wuj, słynny i potężny czarownik Lód, wyraził życzenie, ażeby cię poznać... To wielki zaszczyt dla ciebie! Nie powinieneś dłużej zwlekać. Ruszaj śmiało w drogę! Poznasz bliżej przyjaznych Szejenów, wrócisz bogaty we wrażenia, uzbrojony w nowe doświadczenie... Jasnowłosy lubił Szejenów i bardzo pragnął ich odwiedzić. Równo- J cześnie jednak wzdrygnął się, gdy pomyślał, że znowu na jakiś czas Straciłby z oczu Czarną Bawolicę. Odparł więc wymijająco: — Ojcze, nie minął nawet rok, jak byłem u Brulów. Chciałbym jechać do Szejenów, ale może kiedy indziej, później... Szalony Koń nie dawał za wygraną. Żywił nadzieję, że Jasnowłosem u Szejenów wpadnie w oko jakaś hoża dziewczyna. Żółta Kobieta miał urodziwą siostrę... — Pamiętaj o wielkim spotkaniu Dakotów — rzekł z przyciskiem. -W owe dni musisz być razem z nami. Jedynie teraz nadarza się dogodna sposobność. Nie marnuj jej! — Przecież równie dobrze mogę jechać po zakończeniu spotkania. Dlaczego mam się tak spieszyć? — Dlatego, że nie wiadomo, co uradzimy i co dalej przyjdzie nam czynić. Powtarzam: teraz masz najlepszą okazję! Spotkanie rozpocznie się nie wcześniej niż w przyszłym roku. Wykorzystaj ten czas! Jasnowłosy bił się jeszcze z myślami, lecz ostatecznie uległ namowom ojca. „Czarna Bawolica nie umknie mi przecież — uspokajał się w duchu — zresztą wrócę niebawem!" Do Szejenów ruszył z dobraną paczką ćhwackich druhów. Po trzech tygodniach raźnej wędrówki dotarli do rzeki Solomon. Pora była zielona i ciepła, dzwoniąca ptactwem. W tej południowej krainie spoty-i kali odmienną roślinność i zwierzynę, nawet wiatry i chmury były tu jakby inne. Szczególnie radowała ich obfitość indyków, ptaków w ich ojczyźnie rzadkich. Z lubością polowali na nie; przypieczone na ogniu były nie lada smakołykiem, palce lizać! U Szejenów Żółta Kobieta i jej rodzina dogadzali im, jak tylkoj potrafili. Wśród przyjaznego otoczenia Jasnowłosy czuł się wyśmienicie.1 Nikt tu nie zwracał uwagi na jego jasne włosy, nikt nie czynił przytyków, do jego małomówności. Podobały mu się tutejsze dziewczyny. W prze-j ciwieństwie do miodek dakotańskich, nie krępowały ich. liczne surowe obyczaje i nakazy, były swobodniejsze w obejściu i poruszały się bea czujnego nadzoru starszych opiekunek. Poznał niejedną ujmującą Sze-1 40 ienkę, jednak żadna z nich nie zdołała wybić mu z pamięci owych ¦ nych, ogromnych oczu o szelmowskich ognikach, które pozostawił w rodzinnym obozie... Co mu osobliwie imponowało u Szejenów, to ich nierozerwalna jed- ość plemienna. Nie było u nich Próżniaków ani bojaźliwych ugodow- ów niweczących wewnętrzną spójnię. Tu jeden stał za wszystkich, zyscy za jednego. Wielką powagą cieszył się u nich czarownik Lód. mąż postaci olbrzymiej i dostojnej uchodził za najpierwszego ich wizjonera. Wojownicy Szejenów miewali w owych miesiącach ostre starcia wasichus podróżującymi Szlakiem Oregońskim. Zwykle migranci pier- i otwierali do nich ogień. Wówczas oni w odwecie podchodzili pod ibory wroga jak wilki pod stado i co tylko można było urwać, to wali. Niektórzy w tej robocie doszli do mistrzostwa. U Amerykanów 11 niósł się krzyk. Władze waszyngtońskie nabrały przekonania, że czas ukrócić żądlistych Szejenów. Pułkownik Sumner wyruszył ku rzece iolomon z rozkazem, żeby wytłuc ich ilu się da i wziąć część do niewoli, Inwem: skopiować akcję generała Harneya przeciwko Brulom. Jasnowłosy nie mógł się nadziwić niewzruszonemu spokojowi Szeje- ów, z jakim przyjęli wieści o zbliżaniu się wojska. Zdawać się mogło, że opatrzni wprost igrali z losem i wyzywali niebezpieczeństwo. W duszy. ilopaka narastał niepokój; w pamięci stanął mu od nowa obraz i ,i -;z!iwego pobojowiska nad Blue Water. Pełen nurtujących go obaw, rócil się do Żółtej Kobiety: Moja siostro, dlaczego tak spokojnie czekacie? Dlaczego matki / dziećmi nie uchodzą przed niebezpieczeństwem? Ty wiesz najlepiej, n ;;rozi rodzinom... Wojownicy są pewni zwycięstwa — odparła Indianka. — Nie bawiają się żołnierzy. Będą mieli na nich sposób. Czy to znaczy, że wojownicy wyruszą wreszcie na wroga i nie dopuszczą go w pobliże obozu? - Nie. Wojownicy tu, na miejscu, stoczą bitwę i pokonają napastników. Ależ to niesłychane ryzyko! Skąd pewność, że żołnierze nie wedrą ¦ do obozu? - Tę pewność daje nam mój wuj, Lód, i drugi nasz czarownik, Sęp. ij oświadczyli z całą stanowczością, że wszystkich wojowników nią odpornymi na kule wroga... ¦"* Jasnowłosy chciał coś na to powiedzieć, ałe słowa uwięzły mu w gardle. Czarownik Lód wzbudzał w nim głęboki respekt. Mąż ten uchodził za niepodważalną wyrocznię. Jego wystąpienie kładło kres wszelkim wątpliwościom. Niebawem rozpoczęto nakazane przez czarowników rytualne tańce Wojownicy oszołomieni monotonnym rytmem bębnów zatracali poczu cie miejsca i czasu, ich dusze ulatywały gdzieś wysoko, ku innym światom. Wprowadzonym w trans tancerzom zdawało się, że doznają przypływu niebywałej mocy. Zęby błyszczały niesamowicie w blasku ognisk, oczy tryskały żądzą walki. O wschodzie słońca bębny zgasły jakby stłumione tajemniczą siłą Czyniąc magiczne gesty, czarownicy powiedli Indian nad niewielkie jezioro, w którym wszyscy zanurzyli dłonie. Potem Lód nakłonił wojownika, który miał na podorędziu fuzję, by wypalił do niego. Wszyscy] wstrzymali oddech, gdy ten zawołany myśliwy z odległości zaledwiej kilku kroków wycelował w serce czarownika. Przebrzmiało echo wystrzału, dym się rozwiał, a Lód stal niewzrin szony i nie tknięty z wyciągniętymi w stronę strzelca dłońmi. W chwilę później wydobył z zakamarków swego szamańskiego odzienia ołowiany pocisk. Podnieceni Indianie jęli wznosić gromkie okrzyki podziwu dla! potężnego czarownika. ¦ — Niech no tylko żołnierze przybędą! — wołano w upojeniu. Wasichus przybyli w początkach miesiąca dojrzewających wiśni Wojownicy żwawo wyruszyli im na spotkanie. Będąc od wroga w odleg łości strzału z karabinu, wysunęli ku niemu rozczapierzone dłonie. Ocze kiwali spokojnie salwy wierząc święcie, że kule jak niegroźne karny' poupadają przed nimi na ziemię. Wówczas to zdarzyła się rzecz zgoła nieoczekiwana! Amerykani miast posłużyć się karabinami i rewolwerami, raptem dobyli długie noży, szabel i wśród przenikliwego jazgotu trąbek przypuścili gwałtowna szarżę na Indian. U tych konsternacja! Nim zbici z tropu zdążyli pomyś leć o obronie, już chmara kawalerzystów wdzierała się w ich szeregi już czterech wojowników w przodzie, przebitych na wylot, zwaliło sii z wierzchowców! Reszta Szejęnów, wyrwana z odrętwienia, runęła dc ucieczki na łeb na szyję. Rozpoczęła się opętańcza gonitwa. Szczęścien mustangi indiańskie rączością przewyższały konie żołnierskie. Tak wszakże była zaciekłość w Amerykanach, że dopiero po siedmiomilo wym pościgu, zniechęceni, wyhamowali. 42 Wojownicy uszli z życiem (prócz czterech), lecz doznali dotkliwego upokorzenia. Co gorsza, oddali na pastwę wroga obozowisko. Wprawdzie kobiety w czas pierzchnęły, lecz cały niemalże dobytek wpadł w ręce ¦ulnierzy, którzy wszystko puścili z dymem. Jasnowłosy w niedługim okresie był świadkiem zrównania z ziemią dwu wiosek indiańskich. Długo patrzał na zgliszcza, przybity ogromem niszczeń. Różne posępne myśli cisnęły się do młodej, skołatanej głowy. Miał on jednak umysł nad wiek dojrzały, przeto niebawem zaczęło drążyć go jedno istotne pytanie: Jak to się dzieje, że Dakotowie i Sze-"¦ nowie, przecież zawołani wojownicy, na polu walki zdolni do wyczynów, w których fantazja szła o lepsze z brawurą, w starciach z żołnierzami ponieśli już dwie druzgocące klęski? Czyż nie górują nad Uwalerzystami lotnością swych mustangów i niedościgłą sprawnością i/dziecką? Owszem, mniej mają strzelb, ale czy ich łuki, z których mogą Bzić napastnika gradem strzał, w ostrych zmaganiach nie są skuteczniej-częstokroć bronią niźli jednostrzałowe karabiny, ładowane żmudnie przez lufę? Więc dlaczego tak sromotnie obrywają? „Nie myli się mój ojciec powtarzający z uporem — rozmyślał lasnowłosy — że czas już zaniechać trzymania się kurczowo starych •-posobów walki, dobrych w potyczkach z indiańskimi przeciwnikami, zgoła niewystarczających wobec bezwzględnych żołnierzy. I jeszcze la nasza łatwowierność"... Brule zawierzyli generałowi Herneyowi i krwawo okupili swój błąd. cnowie pokładali nadzieje w mocy swych czarowników i też doznali iego zawodu. W jednym i w drugim przypadku Indianie, ulegając ludzeniom, zaniedbali rzeczy podstawowej: przygotowania twardej, i-tej obrony. Brutalnej sile wroga połamać pazury mogła jedynie własna możona potęga. Jasnowłosy i jego druhowie wracali do swoich na północ osowiali, pełnieni goryczą. Nawet nie potrafili smakować kruchego mięsiwa 'l/ikich indyków zabijanych w drodze. Doszły ich wieści, że plemiona Teton Dakoto w już się gromadzą na ką naradę, przeto podążyli wprostu ku górze Bear Butte. Owa góra wystrzelająca stromo i samotnie ponad prerię na północno-wschodnim pi/edpolu Paha Sapa, świętych Gór Czarnych, przywodziła na myśl żnego bizona wiodącego za sobą liczne stado na nowe pastwiska. i stóp Bear Butle odbywały się najdonioślejsze spotkania Dakotów. Kiedy tam dotarli — jakiż wspaniały, porywający widok roztoczy! się przed ich zdumionymi oczami! Stał tu obóz indiański rozległy po horyzont, a wszędzie wokoło wypasały się nieprzeliczone tabuny mustangów! Jasnowłosy mocno nabierał powietrza do płuc, wstępowała w niego na nowo otuchą, wzbierało uniesienie. Siedem grup Teton Dakotów ustawiło swe tipi w jednym ogromnym bratnim kręgu. Pośrodku widniało obszerne tipi narad wzniesione z długich żerdzi sosnowych, których dostarczyły kotliny Paha Śapa. Tu niebawem zasiedli wodzowie i najwybitniejsi wojownicy, wśród których uroczyście jęła krążyć wielka fajka Tetonów, by święty dym uczynił ich myśli jaśniejsze i napełnił je mądrością. Jasnowłosy po raz pierwszy ujrzał sławnych wodzów Dakotów Północnych, o których snuto opowieści przy zimowych ogniskach. Więc z walecznymi Miniconjou przybyli wodzowie: Dotykający Chmur, rosły siłacz o mięśniach jak powrozy, oraz jego dostojny ojciec, Samotny Róg. Mężnym Hunkpapom przewodzili: Cztery Rogi i jego krewniak, Siedzący Byk, który choć młody, już zdobył szeroki rozgłos jako natchniony wizjoner i zwycięski wojownik. Indian szczepu Dwa Kotły przywiódł śmiały Długi Mandan, a szczepu Sans Arcs roztropny Pióro Kruka. Przybyło jeszcze wielu innych rwących oczy wodzów z północnych prerii. :¦• Na czele Dakotów Południowych stali wodzowie Boją Się Jego Koni i Czerwona Chmura. Dakotowie Południowi nie mogli odżałować Pstrego Ogona i niektórzy mówili wprost: On jeden zwycięsko wiódłby nas do walki! Takiego trzeba by nam wodza! Ani Boją Się Jego Koni, ani Czerwona Chmura nie dorastają mu do pięt! Właśnie, Pstry Ogon... Na samą myśl o bohaterze wzruszenie dławiło serca Indian. Czy doczekają jego powrotu z więzienia? Czy żyje jeszcze? I oto spadła na wszystkich niesłychana nowina: Pstry Ogon wrócił! Zjawił się nagle wraz ze swymi towarzyszami niedoli w wielkim obozie u podnóża Bear Butte! Indianie zrazu nie posiadali się z radości jednakże niebawem okrzyki powitalne dziwnie jakoś zamarły w ich gardłach... Pstry Ogon, którego mieli przed sobą, jakże różnił się od tamtego, chowanego w pamięci. By! to już jakby zupełnie inny człowiek. Ciężkie więzienie wycisnęło na nim swe piętno; wychudł, twarz jego się zapadła, poorały ją liczne głębokie zmarszczki. Oczy zaś, ongiś pełne zuchwałych sków, teraz były przygasłe, jakby zaciągnięte mgłą żałości. Co jednak prawiło szczególnie przykre, wręcz wstrząsające wrażenie, to to, że 1 .isichus nie tylko zdrowie jego podkopali, ale także — a może przede us/ystkim! — spętali jego wolę, zdruzgotali dumę. Ten dotychczas icustraszony, wspaniały wódz teraz nie mówił o niczym innym, jak tylko D niezmożonej potędze Amerykanów, wobec której na nic się zdadzą izelki opór, wszelka obrona... Przysłuchujący mu się Indianie nie dowierzali własnym uszom. - Z wasichus nie można waiczyć — perorował głosem zaprawionym C"iyczą. — Jest ich więcej niźli ziaren piasku w naszych rzekach. Jak arańcza obsiedli tereny Indian na wschód od Missouri. Wkrótce lobiof-ą się do naszych łowisk. Część ziemi przyjdzie nam wówczas pddać, żeby zachować resztę. W przeciwnym razie zabiorą wszystko... Milczenie ciężkie i pochmurne wbiło się między Indian. Przerwał je po iższej chwili wódz Cztery Rogi, który wykrzyknął oburzony: Nie oddamy ani piędzi naszej ziemi! Będziemy stawiać czoło > żdzcy do ostatniego tchnienia! To będzie samobójstwo! Nie mamy żadnych szans. Oni mają "ii /liczone wojska. Na jednego zabitego żołnierza przyślą dziesięciu, dwudziestu innych! Powtarzam, nie można z nimi walczyć! Słowa Pstrego Ogona zmroziły obecnych. Z trudem przychodziło im uwierzyć, że mogły wyjść z jego ust. Były złowróżbnym zgrzytem dia otów, którzy radzili nad wspólną obroną.przed wasichus. Więc mamy czekać potulnie, aż nas zamkną w swych rezerwa-i u li!? — zawrzał któryś ze starszych wojowników. Odwiedził on nie-|«wno ludne miasto handlowe St. Louis nad Mississippi. I niemało II,kichał się o plemionach znad tej wielkiej rzeki, nędznie wegetujących I i ezerwataoh w haniebnej zależności od Amerykanów. Sprawy nie przybiorą dla nas złego obrotu tylko wówczas, gdy iemy zabiegać o pokój z białymi — Pstry Ogon uparcie obstawał swoim. Więc mamy pozwalać, żeby bezkarnie palili nasze obozowiska, by zabijali nasze kobiety i dzieci! — wzdrygnął się młody wódz Iledzący Byk. — Nigdy! Przenigdy! Ciężko zawiedzeni Indianie zaczęli uru'kać Pstrego Ogona. Powzięto ¦Wet podejrzenie, że wasichus celowo właśnie w owych dniach >* v puścili go z więzienia. Zapewne oczekiwali, że zniewolony duchowo • i Iz posieje truciznę zwątpienia'w sercach obradujących Dakotów. 44 Jeśli takie były rachuby Amerykanów, to się w nich zawiedli. Bram grupy zebranych z całą determinacją poprzysięgły nieustępliwą walj wszystkim białym ludziom, którzy spróbują wedrzeć się na ich łowisl Uroczyście też przyrzekły sobie wzajemną pomoc w niebezpieczeństw Podniesiono konieczność zgromadzenia jak największej ilości strza i prochu oraz wszelkiego innego oręża. Mocno biło serce Jasnowłosego, gdy przysłuchiwał się niezłomi wystąpieniom wodzów. Niechby sobie było wasichus nawet takie ni przeliczone mrowie, o jakim prawił jego chory do głębi duszy wj Nadejdzie dzień, kiedy Dakotowie powstaną niczym groźna, brzemien| piorunami chmura nad obszarem prerii i wstrząsną zwycięsko całą ziemią aż po muliste wody Missouri daleko na wschodzie! Nadejdą taki dzień! 7. Narodziny wojownika W kotlinach Paha Sapa górskie sójki wszczęły hałaśliwe sejmi obwieszczając swój odlot na południe. Nadciągała jesień. Dakota zwin:( ogromny obóz i siedem bratnich grup rozjechało się ku swym łowiskoj Oglala skierowali się na zachód do przepięknej, bujnej krainy nad rzej Powder, rojącej się wszelką łowną zwierzyną. Oglalom było spieszą żeby schronić się tam w jakimś zacisznym zakątku przed nastaniem słój i chłodu. Jedynie Jasnowłosy i jego ojciec odłączyli od szczepu i powędrowź w innym kierunku. Pod wpływem ostatnich zdarzeń o niezwykłej wad w głowie Szalonego Konia zrodził się pewien plan. Postanowił z Jasn włosym odwiedzić-miejsce narodzin chłopaka i odbyć z nim rozmów poważną rozmowę ojca z synem, taką, która zapada w pamięć na ca życie. Jasnowłosy liczył już sobie szesnaście zim i nadal różnił się uspos bieniem od wielu rówieśników. Nadal lubił oddawać się rozmyślanie gdzieś na samotnym wzgórzu, na którym rósł jałowiec dziwacznie pow kręcany jakby w bólu od zmagań z wichurami. Nie pociągały go tani ani wesołe śpiewy, gardził zdobnymi strojami, za którymi przepada wielu innych próżnych młodzieńców. Za to z jakąż skupioną uwagą prz; glądał się w swym ustroniu zwinnej przepiórce wiodącej swe maleńst 46 ¦pi/.ez zarośla, z jakąż radością sycił wzrok widokiem osobliwego .1 godowego napotkanych wiosną kur preriowych. Zdawać się !o, że podczas swych samotnych wędrówek zgłębiał i chłonął tajem-wszystkiego, co żyje, podobnie jak spragniony człowiek syci się laliczną wodą ożywczego źródła. /alonemu Koniowi, obserwującemu pilnie, aczkolwiek dyskretnie .'.o syna, jęło wstępować w serce ni to przeczucie, ni cicha nadzieja, że id włosy może wyrośnie kiedyś na wielkiego wichasha wakan, który lii tajemną mądrość przenikającą wszystkie rzeczy na Ziemi. Ową I rość, która wskazuje drogę do czynów nieosiągalnych przez zwy-h śmiertelników... „Może doczekam dnia — dumał Szalony Koń — iy mój syn wyrośnie wysoko w naszym szczepie i porwie wojowników ,valki, w której rozstrzygną się nasze losy". ¦ /alony Koń, jak wielu indiańskich ojców, pragnął dla swego syna ||>©haterskiej przyszłości. Jednakże umiał on rozsądnie ważyć sprawy ¦W myślach i ojcowskie uczucia bynajmniej nie mąciły jego trzeźwego ^¦fttijrzenia. W Jasnowłosym istotnie tkwiła jakaś moc szczególna, jakaś wola ugięta, która pozwalała mu, pomimo jego chłopięcego ciągle wyglądu, iwać nad gromadą roślejszych i starszych młodzieńców. Czasem wało się, że całą jego istotę ogarnia dziwny, rozedrgany płomień. ;>ki i zwinny jak ryś nie miał sobie równego w gonitwach i zapasach, 'alce nie tracił czasu na decyzję. Działał jak piorun. Mało kto mógł się rzyć z nim w strzelaniu z łuku czy rzucaniu tomahawkiem do celu. idszy jego brat wodził za nim wzrokiem pełnym uwielbienia i starał mśladować go we wszystkim. o póltoradhiowej wędrówce, przerwanej nocnym popasem, Szalony Hoń wspiął się z synem na wzniesienie, skąd ukazał się ich oczom widok ta urzekającą dolinę z toczącym się wartko wskroś niej srebrzystym potokiem. Osobliwy spokój i słodycz rozlane były po tym ustroniu. Szalony Koń dobył z zawiniątka fajkę, starannie ją nabił i zapalił. Zwyczajem indiańskim milczał długo, aby przed rozmową z synem ics/.cze raz ogarnąć i skupić najważniejsze myśli, które zamierzał wypowiedzieć. Zaczął od tego, że w tej dolinie matka Jasnowłosego wydała go na łwiat wczesną jesienią w dniu równie słonecznym i ciepłym, jak obecny. Niestety, były to niepomyślne czasy dla Południowych Dakotów. Woda oimista białych handlarzy wielu im mieszała rozum, indiańskie ręce zbroczyły się bratnią krwią. Zarówno u Oglalów, jak i u Brulów, żadc z wodzów nie umiał zaradzić złu, żaden w porę nie potrafił położyć ta niezgodzie i nienawiści czadzących dusze. Szalony Koń zastygł w milczeniu ze wzrokiem wpatrzonym w pr strzeń, jak gdyby stamtąd napływały do niego ponure wspomnieni Dopiero po jakimś czasie ponownie przemówił głosem brzmiący niezwykłą powagą: — Nadal brak nam wybitnego wodza! Gorzko, bardzo gorz zawiódł nas Pstry Ogon. A przecież teraz właśnie, w tej dziejowej dla n chwili, trzeba nam przywódcy potężnego, dalekowzrocznego! Syn widziałeś siedem naszych grup skupionych w jednym świętym kręg Pomnij, może to było ostatnie zgromadzenie Teton Dakotów, jaki oglądaliśmy. Coraz groźniejsze chmury kłębią się na naszym niebi coraz natarczywiej śmierć zagląda nam "w oczy! Jeśli nie chcemy zginaj musimy być silni, bardzo silni i odporni! A przewodzić nam musi wóq prawdziwie wielki, taki, który zespoli wszystkie nasze siły!... Szalony Koń ponownie zamilkł i przez godną chwilę badawcz! przyglądał się Jasnowłosemu, jak gdyby chciał go wskroś przejrzę Następnie rzekł z naciskiem: — Przywódca, jakiego potrzebujemy, powinien "wyłonić się spośr naszych młodych junaków! Nie może on mieć rąk skalanych bratob czymi burdami. I co ważniejsze, musi on dokonać porywających cz nów dla dobra i chwały ogółu! Doprawdy, tylko ktoś nadzwyczaj sili i bezprzykładnie mężny zdoła stawić czoło niebezpieczeństwu, któ zawisło nad nami! Słowa Szalonego Konia onieśmielały Jasnowłosego. W taki sposó ojciec nigdy jeszcze do niego nie przemawiał. Z przejęcia gorąco oblał go po całym ciele, skronie mu pulsowały. Nie miał odwagi podnieść om na ojca, gdyż raptem uzmysłowił sobie, jak bardzo sam jest słaby. Ir ojciec dobitniej podkreślał konieczność wielkości i siły, tym dotkliwie ukazywała mu się jego własna mizerność, znikomość... Tymczasem Szalony Koń prawił dalej: — Wszelako muskularne ramię i nieustraszone serce, to jeszcze ni wszystko! Ów przyszły wódz musi doznać proroczej wizji, wizji, któr zwielokrotni jego moc ducha i która powiedzie go wprost ku wielkiem przeznaczeniu — tak jak napięta cięciwa posyła strzałę prosto do cel Jasnowłosy nadal nie śmiał spojrzeć na ojca. Ile wrzało w nim wątj pliwości, jakże nękało go i obezwładniało poczucie własnej słabościj \ jednak po ostatnich słowach Szalonego Konia jego serce żywiej ubiło! Oczy chłopaka zapaliły się nagłym przypomnieniem owego nie- , kłego widzenia, które miał we śnie przed czterema laty, tuż potem kiedy porucznik Grattan wszczął awanturę z Dakotami. Przeczucie mu mówiło, że to była wyjątkowo ważna wizja. Może więc nadeszła wreszcie sposobność, żeby wyjawić wszystko ojcu? Szalony Koń zdawał się czytać w myślach syna. Zbliżył się do niego i itanął u jego boku, po czym głosem miękkim, w którym brzmiała nuta Aichęty, rzekł cicho: — To prawda, że tylko ktoś wielki, nieustraszony, osłoni nasze i odziny przed wrogiem. Wszakże, synu, ja wierzę w ciebie!... Jasnowłosy uniósł głowę, przejmujące wzruszenie biło z jego twarzy. Naraz uświadomił sobie, jak wiele zawisło od tej jednej chwili. Ojciec ¦ podziewa się po nim mężnej, niezachwianej postawy, a on nie chce go zawieść! I nie zawiedzie! Jednym ruchem ręki zrzucił koc, który okrywał jego ramiona, i całą postacią zwróci! się ku ojcu. Stal przed nim podniosły i zdecydowany, oczekujący poleceń. Szalony Koń zrozumiał jego gest bez słów. Powiódł syna w dolinę nad brzeg potoku i tam zbudował szałas do zażywania kąpieli parowych. Skoro tylko Jasnowłosy poddał się w nim oczyszczającemu rytuałowi^ opowiedział ojcu o swej wizji. Mówił o tym, jak ujrzał tajemniczego jeźdźca, którego mustang wielokrotnie zmieniał swą maść, raz był gniady, raz bułany, to znowu kary czy srokaty. Ów mustang niósł go tam, gdzie srożył się zamęt bitewny i kłębiło się mnóstwo postaci, gdzie gęste dymy przesłaniały pobojowisko. Wokół jeźdźca ołowiane ptactwo kul przelatywało ze straszliwym świstem i bzykały roje strzał — lecz go nie trafiały, wszystkie go omijały. A kiedy już się zdawało, że jednak im nie ujdzie — znikały, rozwiewały się jak dym, zanim go ugodziły. Niekiedy znów wydawało się, że fala wrogów zakryje jeźdźca, ale on roztrącał ich jak burza, pędził naprzód jak huragan. Bywały takie jednak chwile, że nieomal ustawał, gdyż nie tylko nieprzyjaciel zabiegał mu drogę, ale i jacyś hidzie postępujący za nim, należący chyba do jego własnej grupy, mieszali mu szyki, łapali z tyłu za ramiona i próbowali krępować swobodę ruchów. I wówczas nieziemskie światło, które rozświetlało jego postać, światło pulsujące, płomienne, wątlało, 48 4 Szalony Koń 49 ¦niemalże ginęło wśród gęstniejących mroków wokoło. Wszakże potem na nowo rozbłyskiwało jak słońce wynurzające się zza chmury. Wszystkie myśli i przeżycia jeźdźca jawiły Się chłopakowi jako jego własne doznania. Tak jakby to on sam tkwił w skórze tajemniczego męża. Zapadło mu jeszcze w pamięć, że za uchem jeźdźca wisiał święty talizman — niewielki, okrągły, brązowy kamyk, w jego zaś jasnych, długich włosach tkwiło jedno tylko pióro, a nad jego głową unosił się sokół z czerwonym ogonem, który zawsze wtedy, gdy niebezpieczeństwo było tuż tuż, krzyczał ostrzegawczo: killy, killy! Jasnowłosy skończył opowieść i spojrzał wyczekująco na ojca, który uchodził za wytrawnego znawcę wizji, potrafiącego nieomylnie wykładać ich najskrytsze znaczenia. Szalony Koń tymczasem zatonął w myślach i długo trwało, nim przemówił. — Synu, zaiste doznałeś wielkiej wizji! — zawyrokował wreszcie. — Nie wolno ci się uchylać od doniosłego zadania, jakie stanęło przed tobą! Ów jeździec jest tym, kim ty w istocie będziesz w przyszłości. Musisz tedy nieugięcie dążyć jego śladem, czynić to wszystko, co on czynił. Ty poprowadzisz naszych wojowników i będziesz pierwszy i najdzielniejszy w walce! Kule wroga nie dosięgną cię, bo przeznaczeniem twoim jest spełnienie szczególnej misji!... Przed tobą ~ ciągnął Szalony Koń — droga spowita mrokiem. Nie lękaj się jednak nawet najbardziej nieprzeniknionych ciemności. Ufaj, że po nocy choćby nie wiem jak ponurej nastąpi brzask... Kiedy Szalony Koń zamilkł, Jasnowłosy niespokojnie się poruszył i zadał mu pytanie, które go trapiło: — Ojcze, a te ręce, chwytające jeźdźca z tyłu za ramiona... Czyje to ręce? — Tak, to przykre, bolesne... — oczy Szalonego Konia zaszły chmurą. -—-Niektórzy nasi ludzie, jako zawsze zazdrośni, patrzeć będą na ciebie rosnącego w siłę z zawiścią. Niejeden z nich dopuści się zdrady. Musisz się wystrzegać zdrajców naszej krwi!... Trudno wprost wyrazić, jakie ogromne znaczenie miała dla młodzieńca ta rozmowa z ojcem. Oto nabrał niezachwianej pewności, że Wakan Tanka, który zesłał na niego wizję, udzielił mu szczególnej mocy, by mógł spełnić nałożone na niego posłannictwo. Że jego upatrzył na przyszłego przywódcę zagrożonego narodu Dakotów.- Wieść o wizji Jasnowłosego wywarła również niemałe wrażenie na 50 Oglalach obozujących nad rzeką Powder. Wielu wojowników ciekawiło pytanie, czy istotnie moc, którą władał, okaże się niezawodna w walce. Już najbliższe dni miały przynieść odpowiedź na to pytanie. Organizowano wyprawę przeciwko Wronom, w której Jasnowłosy zapowiedział swój udział. Z Wronami Dakotowie od dawna gryźli się jak dwa złe wilki. A już zwłaszcza teraz, kiedy rozbili tipi w krainie rzeki Powder, ściągnęli na siebie gwałtowną nienawiść przeciwnika. Wrony bowiem cały ten bujny obszar uważali za swą wyłączną domenę*. Oglala tedy nie myśleli czekać, aż rozsierdzony wróg uknuje coś niedobrego. Postanowili śmiałym wyprzedzającym atakiem zmusić go do ustępstwa. Szalony Koń starannie przygotował syna do wyprawy. Sporządzi! dla niego zawiniątko z lekami**, wyszukał także brązowy kamyk talizman do zawieszenia pod uchem oraz sokoła z czerwonym ogonem, by towarzyszył Jasnowłosemu w boju. Tymczasem w przeddzień wyjazdu przytrafiło się młodzieńcowi nieszczęście! Któryś z wojowników w obozie niechcący postrzelił go w kolano. Była to głupia sprawa, którą puszcza się w niepamięć, tak jak zapomina się o wrzuconym w głębię kamieniu. A jednak powiało od niej przestrogą, zwłaszcza gdy wrócono myślą do proroctwa zawartego w wizji, że synowi Szalonego Konia szkodzić będą Indianie z jego własnego otoczenia... Unieruchomiony na jakiś czas Jasnowłosy nie móg! wziąć udziału w zbrojnej wycieczce, która zresztą skończyła się fiaskiem, ponieważ nie wyśledzono miejsca pobytu Wron. Przypuszczalnie koczowali oni gdzieś dalej na północy, za rzeką Yellowstone. Pogodnie, niemal sielsko upływały Oglalom dni w kraju rzeki Powder. Tu Wielkie Równiny zmieniały swój charakter: przeistaczały się w bardziej sfałdowany, poprzecinany dolinami teren podgórski sięgający * Ileż razy dochodziło do podobnych konfliktów wśród Indian! Źródłem ich była ekspansja białego człowieka, który zajmując ziemię i wyniszczając zwierzynę, zmuszał plemiona do szukania nowych łowisk i wchodzenia na tereny swych sąsiadów. Od kiedy istniał Szlak Oregoński, stada bizonów na tradycyjnych łowiskach Ogialów między Biack I lills a Missouri szybko topniały. To zdecydowało o wędrówce Ogialów do kraju Powder River. ** Zawiniątko z lekami — byt to woreczek, w którym Indianie przechowywali różne przedmioty uznane przez nich za święte, a wskazane im przez duchy w czasie wizji. Rozwijano go tylko w szczególnie uroczystych momentach bądź w krytycznych chwilach życia. 51 aż do masywu Bighorn. Przez tę krainę przepływa z południa ku północy kilka bystrych rzek wpadających do Yellowstone: Bighorn najdalej na zachód wysunięta, następnie Rosebud, Tongue oraz najdłuższa, zasilana wieloma dopływami Powder. Okolice te były rajem na ziemi w pojęciu Indian. Natura rozwinęła tu całą swą krasę. Balsamiczne powietrze, najzdrowszy z klimatów, lasy rozłożystych świerków i jodeł na zboczach, puszyste łąki w dolinach, zdumiewająca obfitość zwierzyny, bizonów pławiących się w soczystej trawie, niedźwiedzi czarnych i grizzly, łosi, jeleni wapiti, antylop, mnóstwo pstrągów w srebrnych strumieniach, olbrzymich szczupaków i okoni w rzekach, zatrzęsienie zajęcy, kur preriowych i innego ptactwa, wreszcie pieniące się jagody, maliny, porzeczki, dzikie wiśnie i czereśnie — wszystko to składało się na przyrodniczy przepych. Więc nic dziwnego, że smakowite zapachy opiekanego mięsiwa co dzień przesycały powietrze wokół tipi, a lica Indian jaśniały zadowoleniem. W obozowisku nad rzeką Powder rodzina Czarnej Bawolicy wyprawiła na cześć stojącej u progu dojrzałości dziewczyny huczną biesiadę. Zeszło się mnóstwo Indian, wszyscy wpatrywali się w Czarną Bawolicę z zachwytem. Siedziała na skórach u wejścia do tipi i wyglądała ślicznie w białym skórzanym kaftaniku, od którego uroczo odcinały się jej czarne, długie i gęste warkocze. Smagła, ujmująca twarz dziewczyny ubarwiona była cynobrem, na jej piersiach widniały sznury z niebieskimi, czerwonymi i żółtymi koralikami, a jej ręce zdobiły srebrne i miedziane bransoletki. Gdy słońce, które właśnie chyliło się ku zachodowi, złotymi promieniami uwydatniło wielki powab Czarnej Bawolicy — była urodziwa tego dnia jak nigdy. Stojący obok niej starszy rodu głosem donośnym, żeb#. wszyscy słyszeli, pouczał ją i udzielał rad na przyszłość. Prawił o spoczywającym na niej — do czasu zamążpójścia — obowiązku posłuszeństwa wobec ojca i braci i stosowania się do ich woli w każdej ważnej sprawie. Mówił następnie o cennych zaletach, jakimi powinna się chlubić kobieta Dako-tów — o pracowitości, skromności, nieskażonej prawości i dobroci serca okazywanej ludziom. — Naśladuj Matkę Ziemię we wszystkim! — doradzał.— Obserwuj,-jak karmi swe dzieci, jak je przyodziewa i udziela im schronienia, jak dodaje im otuchy swoim wzniosłym pięknem, kiedy zdarzy im się upaść na duchu. Naśladuj Matkę Ziemię we wszystkim, a będziesz dobrą kobietą! 52 j i'ilząca skromnie Czarna Bawolica raz tylko uniosła głowę i wów- oczy jej spotkały się z oczami Jasnowłosego. Ujrzała go tak blisko umieniec okrasił jej twarz. Jasnowłosy zaś poczuł radość, że właśnie D w tej ważnej chwili odszukała spojrzeniem. W tłumie gości nie i II o innych młodzieńców, którzy nadskakiwali dziewczynie przy lada ii, lecz ona nawet nie musnęła ich wzrokiem. Szczególnie natarczywie zalecał się do niej osiemnastoletni zadzierzy- | junak Płytka Woda. Był on bardzo pewny siebie, jako że stała za nim • nl/.ina zasobna w mustangi i potężna dzięki pokrewieństwom z wieloma •¦¦ i idzami. Matka Czarnej Bawolicy darzyła go przychylnością i zawsze, kdy się zjawił, szeroki uśmiech wykwitał na jej twarzy. Mówiono, że Ko jedynego spośród zalotników wyróżnia i wpuszcza chętnie o każdej wrze dnia do tipi/ by mógł gawędzić do woli z jej córką. Wobec innych i la surowa i szorstka. Jasnowłosemu zaś okazy wała jawnie swą niechęć "ilnosiła się do niego wręcz opryskliwie. < idy Jasnowłosy odwiedził kiedyś Czarną Bawolicę w jej rodzinnym hpi i zasiedział się do późnego popołudnia, to krewka sekutnica I \ i /.uciła go na łeb śląc za nim siarczyste przekleństwa. Traf chciał, że alający się spiesznie młodzieniec wpadł wówczas na Płytką Wodę. ren widząc, jak odprawiono rywala, aż buchał złośliwą uciechą. Hej, Jasnowłosy, co z tobą? — zarechotał drwiąco. — Zmiatasz, kby ci sfora wilków po piętach deptała! Wcale nie zmiatam — burknął zatrzymany. - Przecież nie jestem ślepy, dobrze widziałem! — Płytka Woda wał się zmieszaniem rywala. - Pilnuj swego nosa! — zgrzytnął tamten. - To ty pilnuj swego i nie wścibiaj go tam, gdzie nie trzeba! — sknął szyderczo Płytka Woda. — Posłuchaj uważnie, bracie, mojej Siwej rady: przestań naprzykrzać się tam, gdzie cię wcale nie chcą! - To niby ciebie ona chce?! — odciął się Jasnowłosy cedząc gniewnie Iłowa, - Co za ona? Nie strugaj durnia, dobrze wiesz: Czarna Bawolica! Przecież ona n i wet rozmawiać z tobą nie ma ochoty! Mamusia ci nadskakuje, ale I żarna Bawolica ma cię w nosie, opędzić się od ciebie nie może! Chyba mc zaprzeczysz, hę? — Czarna Bawolica będzie moja, nie twoja! Zapamiętaj to sobie, I liłystku!! — Płytka Woda pociemniał na twarzy. 53 •¦— To się jeszcze okaże! A teraz złaź mi z oczu! — Jasnowłosj odepchnął zagradzającego mu drogę tak mocno, że ten aż się zatoczyłj Płytka Woda, chociaż roślejszy o pół głowy, nie zaryzykował jednał rzucenia się na odchodzącego z pięściami, mimo że miał na to wiel ochotę. Tymczasem na uroczystości urodzinowej leciwy mąż zakończył poc niosła mowę do Czarnej Bawolicy. Zanim przystąpiono do biesiad Jasnowłosy wymknął się z ciżby gości i wróci! do swego tipi. Rzucił się M legowisko i zagrzebał w skórach. Pragnął w ciszy i skupieniu pomyśl o zadaniu, które go czekało nazajutrz. Otóż w okolicy odkryto Szoszoj nów, nieprzyjaciół równie zaciętych jak Wrony, na których postano wio no co rychlej uderzyć. Jasnowłosy już całkowicie wyleczył zranione kcf lano i bez wahania zgłosił swe uczestnictwo w emocjonującej wyprawi^ Wyruszyli skoro świt w kilkadziesiąt koni. Na ich czele był Gar którego Jasnowłosy niezmiennie poważał i kochał, jak się miłuje kog najbliższego. Szoszoni mieli czujnych zwiadowców i nie dali się podejść. Przywita' nadjeżdżających kąśliwym ogniem ze szczytu trudno dostępnego wzg rza. Garb i jego wojownicy zaczęli krążyć galopem wokół obrońców, b; sprowokować ich do opróżnienia strzelb. Wszakże tamci nie trwoni bezmyślnie kul i prochu na strzelanie do niełatwo osiągalnych napastni ków. W tej sytuacji Garb porzucił myśl o gwałtownej szarży na wroga Spróbowali innego sposobu: zeskoczyli z mustangów i poczęli czolga< się zboczem pod górę. Nie znajdując jednak dostatecznej osłony nieprzyjacielskimi pociskami, wnet utknęli i podali tyły. — Dobrze się zaszyli, juchy — mruknął z uznaniem Garb. - NI pozwolą się wykurzyć. W pewnej chwili mustang Jasnowłosego odniósł ranę, więc miodzie nieć pochwycił błąkającego się samopas konia przeciwników i dosiadł go Był to młody, wyjątkowo narowisty ogier. Spłoszony bliskim wystrza łem, nagle pliścił się w szalony cwał przed siebie wprost na stanowisk; Szoszonów! Wokół unoszonego Jasnowłosego — zupełnie jak w jeg< wizji! — bzykały kule, migotały strzały, warczały włócznie nie czynią mu najmniejszej szkody. Krzepko ściskał kolanami boki raptusa. Pochy lony nad rozwichrzoną grzywą strzałą z łuku ugodził Szoszona, któr; wynurzył się przed nim z jamy w ziemi. Wróg padł jak ścięty, on za zdołał opanować popędliwego bieguna i migiem zjechał do swoich. O wszyscy wznosili okrzyki radości, że tak chwacko się znalazł i nie dozn 54 uszczerbku. Garb skoczył ku niemu, by go chwalić — lecz nie zdążył. Młodzieniec, rozogniony i niesyty boju, zawrócił konia i ponownie ude-r/ył na przeciwnika. Nic sobie nie robiąc z deszczu kul i strzał, uśmiercił iii ugiego Szoszona, który stanął mu na drodze. Powtórnie dały się sły-. okrzyki podziwu Oglalów. Fala radosnego uniesienia zalała mu ser-i c. Zeskoczył na ziemię i — na oczach wściekłych Szoszonów — oskalpował obydwa trupy, tego ostatniego i tego pierwszego,leżącego opodal. Wówczas jego szczęśliwa passa się odwróciła: otrzymał postrzał w nogę i w tejże chwili zapalczywy ogier wyrwał się spod jego władzy i uszedł. W srogim opale Jasnowłosy nie straci! głowy. Kulejąc uciekał zygzakami \ śród kul tnących ziemię i trawę na prawo i na lewo od niego. Znalazł schronienie za występem skalnym, gdzie mógł odetchnąć. Nadbiegł Garb, który wyłuskał z jego nogi żelazny grot i zatamował k rwawienie, przewiązując ranę paskiem skóry, zdartym z ubitego konia. 1'owrót do swoich nie był już trudny. Gdy się zbierali, Garb podniósł / ziemi dwa skalpy zdobyte przez Jasnowłosego. Ten jednak zapro- lował: — Zostawmy je tutaj! One wszystkiemu winne! — Co mówisz?... — Gdybym ich nie tknął, wróciłbym cało do was. — To prawda, zanadto ryzykowałeś... Ale zasłużyłeś sobie na te i ofea i dlatego chciałem je pokazać wszystkim w obozie! — Nie, nie! Tylko nie to! Nigdy więcej nie zedrę włosów z głowy i .przyjaciela. Raz już tego żałowałem... A teraz w dodatku przypomniałem sobie, że moja wizja zabroniła mi zdobywania skalpów! Sam nie wiem, jak mogłem o tym zapomnieć! — W takim razie rzeczywiście nie wolno nam ich zabierać — rzekł (iarb. Po ich powrocie Oglala uznali, że starczy wojowania i że czas wracać do wioski. Zjawili się tam z podniesionymi czołami: zdobyli kilkanaście dobrych koni, zgładzili dwóch wrogów, a reszcie napędzili strachu, sami mc ponosząc żadnych strat. Więc niebawem odprawiono taniec zwycięstwa, podczas którego śpiewano o męstwie wojowników, zwłaszcza zaś podkreślano czyny Jasnowłosego. On wszakże nie dzieli! radości z innymi. Rana w nodze niezbyt mu ilokuczała, nie mógł sobie jednak darować, że tak haniebnie pokpił prawe i swym nierozważnym czynem zagniewał tajemne moce. Więc sie- J* dział strapiony, gdy wtem doszedł do jego uszu dźwięczny głos ojca. Szalony Koń, krocząc z wolna od ogniska do ogniska, śpiewał wzbien jącym głosem Pieśń dobrego imienia. Słowa niosły się donośnie po całe vwiosce: Mój syn walczył z Szoszonami. Dokonał dzielnych czynów. Na pamiątkę daję mu nowe imię, imię jego ojca, i wielu ojców przede mną. Daję mu godne imię, obdarzam go imieniem Szalony Koń! Wokół Jasnowłosego — a właściwie już teraz Szalonego Konia zebrała się gromada ożywionych Indian i Indianek. Wkrótce przystąpić no do wielkiej Uczty i uroczystych tańców, bo oto wśród Oglalów wyłonił się nowy wojownik, nowy Szalony Koń, któremu jak utrzymywali niektórzy, przeznaczona była wielka przyszłość. Jego zaś zacny ojciec, oddawszy mu swe imię, rozgłosił, że odtąd sai będzie się zwał skromnie Robak. 8. Sercowy zawód Już piątą i szóstą wiosnę wolni Oglala spędzali z dala od fortów rykańskich, mocno wciągając w płuca ożywcze powietrze prerii. Dobrze było swobodnie koczować pod otwartym, błękitnym niebem, wsłuchiwać się w mruczenie strumieni i rzek płynących opodal schludnych obozowisk, intonować o poranku pieśni na cześć wschodzącego słońca, cz) wreszcie rozkoszować się zachwycającym widokiem olbrzymich ciągl^ stad bizonów w krainie rzeki Powder. Zaiste, dobrze było żyć! Lecz wieści napływające z południa nie pozwalały zapomnieć o stającym tam niebezpieczeństwie. Po obu stronach Szlaku Gregońskiegc rozciągało się teraz pustkowie szerokie już na sto mil angielskich koszmarny pas śmierci pozbawiony wszelkiej łownej zwierzyny. Niepowetowane szkody czynili ciągnący karawanami na zachód bialii osadnicy. Jednakże szczęściem dla Indian preryjnych nie myśleli oni 56 (eszcze ograbiać ich z ziemi ojczystej. Wielkie Równiny na razie mało nich znaczyły, były jedynie uciążliwym etapem w dalekiej podróży do upragnionych dolin Oregonu czy Kalifornii. lakże niekiedy łatwo umysłom ludzkim wpoić można całkowicie błęd-c wyobrażenie! Oto w początkach dziewiętnastego stulecia w Stanach /jednoczonych rozpowszechniło się niezachwiane przekonanie, że cały obszar prerii między rzeką Missouri a Górami Skalistymi — to jedna wielka niepłodna jałowizna, zupełnie bezwartościowa dla rolnictwa. I ego zdania byli Lewis i Clark, dwaj głośni podróżnicy i zarazem pierwsi Amerykanie, którzy lądem w 1805 roku dotarli do Pacyfiku. Zdecydowanie wtórował im inny sławny odkrywca zachodnich kresów, Zebulon M. Pikę, twierdząc stanowczo, że w owym suchym pustkowiu nigdy nie ta zapuścić korzeni żadna uprawna roślina. Kropkę nad i postawił w 1820 roku major Stephen Long, zasługujący na zaufanie poszukiwacz ych szlaków wśród dzikich bezdroży, który poznawszy prerie jak u lasną kieszeń, mocą swego autorytetu nazwał je „wielką amerykańską ynią". To ukute przez niego powiedzenie rzecz jasna było przenoś-Przez wielu jednak zrozumiane dosłownie, tak rzetelnie wryło się w świadomość przeciętnego Jankesa, że przez kilka następnych dziesię-l nieci był on święcie przekonany, iż Wielkie Równiny to istotnie jakaś diabła warta amerykańska Sahara. Absurdalny pogląd opóźnił znacznie l pionizację tej żyznej krainy i ¦— co za tym idzie — odwlekł ostateczne ¦ lerzenie się Indian równin z zachłanną cywilizacją białego człowieka. Oglala więc nadal radowali się swobodą. A Szalony Koń syn szybko wybijał się jako nieustraszony, zwycięski wojownik. Brał udział w poty-ich z Wronami bądź Szoszonami, w których zawsze wyróżniał się ególną walecznością i przytomnością umysłu. Choć bardzo młody, mliczył wkrótce więcej dotknięć żywych wrogów laską uderzeń niż nie-sden doświadczony wojownik. Nie lubił jednak rozgłosu, nigdy nie śpiewał pieśni o swych czynach, jak to było u Indian w zwyczaju. A końmi, które zdobywał, obdarzał biednych, zadowalając się posiadaniem jedynie dwóch, trzech rączych mustangów. Jego ojciec niezmiernie rad był . lakiej postawy syna i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że wybije się on na wodza i obrońcę Dakotów. „Oby tylko starczyło dlań i zasu — ojciec pogrążał się w zadumie — żeby mógł w pełni rozwinąć wszystkie swoje zdolności, zanim nadejdzie czas najcięższych rozstrzygnięć!" Ojciec jego przeczuwał, ze obecny spokój na preriach to jedynie /ludna cisza przed nieuniknioną zawieruchą. 57 Znamiennym rysem charakteru młodego Szalonego Konia było to, że zawsze spieszył z pomocą wszystkim słabym i bezradnym. Często z nara żeniem własnego życia wynosił z zamętu bitewnego rannych towarzysz Mówiono o nim, że nie potrafi przejść obojętnie obok czyjegokolwia nieszczęścia. Któregoś dnia podczas zbrojnej wycieczki zdarzyło się, że wra z grupą kilkunastu Oglałów został otoczony przez przeważający zastój Szoszonów. Przytaili s»ę wśród kępy topoli, gdzie zamierzali doczeka nocy, by pod osłoną ciemności wymknąć się z usidlenia. O strzeleni z łuku do ich kryjówki, w błotnym dole, który ongiś służył bizonom d kąpieli, leżał ciężko ranny rumak. Żałosne jęki dogorywającego zwierza cia, które daremnie próbowało dźwignąć się na nogi, brzmiały rozdzi| rająco, niczym błagalne zawodzenie kobiety w rozpaczy. Młody Szalon Koń nie mógł tego słuchać: z maczugą w garści ruszył ku skarżącemu si aby przerwać jego cierpienia. — Wracaj! Igrasz ze śmiercią!! — krzyczeli za odbiegającym wzbii* rzeni starsi wojownicy, ale on biegł dalej. . W samej rzeczy drogo mógł opłacić swą nieostrożność, gdyż Opędzi wprost pod lufy przeciwnika. Już-kilku Szoszonów brało go na muszli a kilku innych pełzło w kierunku błotnego dołu z nadzieją na zdobi cie skalpu. On wszakże nie bacząc na nich jednym ciosem maczug przerwał cierpienia mustanga, piorunem zawrócił i sadził zakosani z powrotem. Trzech najbliższych wrogów rzuciło się w pościg za niri| Naraz przed uciekającym wyprysnął na wierzchowcu jeszcze jedei Szoszon; ten wojownik jednak wcale go nie widział, gdyż okrążają! galopem kępę topoli, pochłonięty byl mierzeniem w stronę Oglalóy ze strzelby. Przytrzymywany przez pętlę, wisiał ukryty za karkien swego rumaka — ukryty dla wszystkich Oglalów z wyjątkiem Szalo nego Konia, który nieoczekiwanie znalazł się tuż za jego płecami Ponownie maczuga zawarczała w ręku młodzieńca — a potem jedet skok na opróżniony grzbiet konia, błyskawiczne przecięcie pętli aby uwolnić się od wleczonego za nogę ogłuszonego nieprzyjaciela i powrót cwałem do towarzyszy. Przy tym wszystkim uciekinier zdo] lal jeszcze pochwycić w biegu wypuszczoną przez Szoszona strzelb i unieść ją ze sobą. Była najnowszego typu i jak się okazało — świe^ nie biła. — Doprawdy wielką władasz mocą w walce! — rzekł któryś z starszych wojowników do zziajanego zucha. Po czym jednak dod przyganą w głosie: — Lecz powinieneś zachować ją dla ważniejszych nów niźli dobijanie rannego mustanga! Inni w grupie też nie pochwalali jego zbytecznej brawury —lecz ccież pozyskiwał ich serca, gdyż wiedzieli, że w ciężkiej potrzebie .ily ich nie zawiedzie. Jego obecność dodawała wszystkim otuchy. M" ci dzielni Indianie, nierzadko okazujący pogardę śmierci — drżeli kdnak z obawy przed jedną rzeczą. Zimne ciarki przechodziły im po gi/biecie na samą myśl, że — gdyby legli w boju — ich zwłoki mogłyby , . sć w bezlitosne łapy wrogów i zostać przez nich szpetnie pokiereszo- ,me. Wówczas —-jak wierzyli —• powędrowaliby do Krainy Wiecznych I "\vów jako nieszczęśni kalecy i już na zawsze byliby zmuszeni wieść >t upośledzonych wśród duchów zmarłych przodków. Nocą Oglala wyśliznęli się bez kłopotów z osaczenia. W głównym bozie zastali kilku zaprzyjaźnionych handlarzy, którzy przybyli z oko-Fortu Laramie. Przywieźli oni obfitość towaru: żelazne kotły do "'owania strawy, toporki, noże, koce, srebrne dolary, igły i szklane i uiorki. Handlarze mieli także amerykańskie gazety i czytali India-iiiim — tłumacząc tekst na ich język — o wielkiej, niesłychanie zażartej wojnie między białymi ludźmi z północy i białymi ludźmi z południa. W niepojęcie krwawych bitwach ginęły tysiące i tysiące wasichus! Oglala nie mogli się nadziwić: jakiż to szał nienawiści ogarnął sv;isichus, że z takim okrucieństwem wyrzynali się między sobą wzajemnie, że urządzali sobie tak krwawą kąpiel? Czyżby postradali wszelki 58 Rąbiąc się między sobą, przynajmniej pozostawią nas w spokoju -/.mważył młody Szalony Koń. Może tak, może nie... —- jego ojciec pokręcił głową powątpie wająco. - Handlarze mówią, że wielu żołnierzy opuściło Fort Laramie i odmaszerowało na wschód. Pozostała ich tylko garstka. To przecież dobra nowina! - Odeszło, ale czy na długo? Czy nie wrócą wkrótce? — zastanawiał mc ojciec. - Jeżeli nawet wrócą, to mocno poturbowani, wyczerpani wojną. Lecz za to bardziej niż kiedykolwiek biegli w obchodzeniu się / bronią, wprawni w zabijaniu, wprawni w strzelaniu do nas... — rzekł ojciec i po chwili dodał: - - Nie, ta ich wojna nic nam chyba dobrego nie wróży... 59 Młody Szalony Koń nie przestawał zaprzątać sobie głowy Czarny Bawolicą. Jego oczy często zachodziły rozmarzeniem i wówczas dosi dał rumaka i pędził do obozowiska Złych Twarzy, gdzie żyła rodzin dziewczyny. Złe Twarze tworzyli wśfód Oglalów odrębną grupę i ostaj nio coraz częściej obozowali oddzielnie, a na ich czele stał wódz Czej wona Chmura. Szalony Koń w zgodzie z utartym zwyczajem, odwiedź! jąc Czarną Bawolicę okrywał jej i swoją kibić kocem i siedząc przy iii w błogim odosobnieniu, wiódł z nią przyciszone rozmowy Nie on jeden, jak wiemy, zabiegał o Czarną Bawolicę. Wśród zalo: ników nadal brylował Płytka Woda. Jego przesiadywanie u dziewczyn i zarozumialstwo grało na nerwach Szalonemu Koniowi. Chcąc się wi upewnić co do jej uczuć, zagadnął ją raz tymi słowy: — Powiedz mi szczerze, z ręką na sercu, czy ty mnie lubisz? Lekko uśmiechnęła się i skinęła głową, że tak. — Chciałbym jednak wiedzieć, czy lubisz mnie bardziej aniże innych, którzy do ciebie przychodzą? Spojrzała na niego zdziwiona, a po chwili jej lśniące ząbki ponown błysnęły między rozchylonymi w uśmiechu wargami. — Tak, lubię cię bardziej- Chyba wiesz. Dlaczego pytasz? — Jest ktoś taki, kto ciągle kręci się wokół ciebie. — Kogo masz na myśli? — Płytką Wodę. — Ach, nie mów mi o nim! - - jej twarz oblekła się ciemny rumieńcem. — Nie chcę o nim słyszeć! Mam go dość! — Jednak ciągle przychodzi. —- Przychodzi, bo moi rodzice są mu życzliwi. Lecz ja go nie lubięj Nigdy go nie polubię! Nie mówmy o nim więcej!... Ledwie dziewczyna zamilkła, gdy raptem oboje wzdrygnęli się, ponie; waż ktoś ostrym szarpnięciem zdarł koc z ich ramion. To nadeszła matM Czarnej Bawolicy, niezadowolona, że zbyt długo ze sobą gawędzą. Je niestosowny postępek był obraźliwy dla Szalonego Konia, młodego dzielnego wojownika. Gdy jego przybrana matka usłyszała o tym zajściu, nie posiadała siej z oburzenia i raz jeszcze próbowała przestrzec zadurzonego: — Mój synu, Złe Twarze upatrzyli sobie kogoś innego dla tej dziew-^ czyny. Doznasz rozgoryczenia, jeśli nie przestaniesz myśleć o niej!... W kilka dni później z obozu Złych Twarzy przybył do Hukpatilów* (grupy, do której należała rodzina Szalonego Konia) wysłannik Czer 60 mej Chmury, który w imieniu wodza zaprosił najdzielniejszych wo-r.ików Hunkpatilów na nową wielką wyprawę przeciwko Wronom. rwonej Chmurze zależało szczególnie na udziale Garba, młodego S/.alonego Konia i jego brata, Małego Jastrzębia. Szalony Koń z miejsca się zapalił. W lot pojął, że oto nastręczała się posobność wyborna, by dowieść Czerwonej Chmurze, iż jest godzien i bratanicy. A tego gębacza, Płytką Wodę, zapędzi w kozi róg, pokaże wszystkim, że o całe niebo przerasta chełpliwca męstwem! Wkrótce dobrana grupa kilkudziesięciu wojowników ruszyła w drogę. Wszakże nie minęło pól dnia, gdy Płytka Woda jął głośno pomstować na ból zęba. Przytknął pięść do policzka i złorzeczył losowi. Wszyscy wiedzieli, że jego lekami, z których czerpał moc, były dwa kły niedźwiedzia grizzly. Przeto jeśli ząb mu dokuczał, dopatrywano się w tym niepomyślnej wróżby dla niego. Płytka Woda tedy dał za wygraną i powrócił do wioski. Pozostali podążyli dalej. W tydzień później napadli na łowiecki obóz Wron. Wywiązała się zażarta walka, w której Oglala wzięli górę i zmusili przeciwnika do ucieczki. Wrony zbiegli za rzekę Tongue, po czym z prześladowcami na karkach jeszcze dalej — za rzekę Little Bighorn. Ich wojownicy jednak nie okazali się tchórzami, mężnie osłaniali kobiety i wszystkich słabych. Widząc to Czerwona Chmura i Garb orzekli: — Umieją walczyć, są mężczyznami! Pozwólmy im odejść! Oglala wracali upojeni triumfem. Zdobyli tabun koni, dokonali niemało brawurowych wyczynów. Najbardziej ze wszystkich wyróżnił się bitnością Szalony Koń. Nawet wstrzemięźliwy w słowach wódz Czerwona Chmura nie skąpił mu pochwał. Kiedy jednak dotarli do wioski Złych Twarzy — na młodzieńca spadł cios, cios nieoczekiwany, najdotkliwszy. Przyplątał się do niego Niewieści Ubiór, niezguła i charłak, który chorobliwie zazdrościł mu sukcesów bitewnych. Niewieściemu Ubiorowi zjadliwy grymas wypełzł na szczurzą twarz, kiedy oznajmił mu ostatnią nowinę. — Mój kuzyn, Płytka Woda, zabrał do swego tipi tę, którą dobrze znasz! Szalony Koń pobladł. Wyprężył się jak gdyby w obronie przed jakimś miażdżącym go ciężarem. I nagle jakby błyskawica oświetliła wszystko, ujrzał całą perfidię, z jaką wyprowadzono go w pole! Płytka Woda umyślnie i przebiegłe zasłonił się bólem zęba tylko po to, by wrócić czym prędzej do obozu i pojąć Czarną Bawolicę za żonę! 61 Młodzieniec zaStygł w bezruchu niczym paraliżem tknięty. Gdyby nie owa niemoc bez wątpienia rąbnąłby maczugą sa odlew w wykrzywioną drwiącyin uśmiechem gębę Niewieściego Ubioru. Kiedy ocknął się z zamroczenia tamtego już nie było. Przezornie zniknął. Szalony Koi, przytłoczony i zgryziony, skierował rumaka do swego rodzinnego %.'pragnął jak nigdy samotności. Sprawiał wrażenie jakby trawiła go choroba. Jego rodzice od razu domyślili się, co zaszło. Gdy legł niby martwy na posłaniu ze skór, ojciec cicho zasłoni! otwór wejściowy do tipi i wraz z żoną przeniósł się do swego brata, Długiej Twarzy. Tam oboje postanowili zostać dotąd, aż ich syn odżyje znowu j dla świata. Tylko matka jego nie mogła się powstrzymać, żeby nie \ •zaszemrać: — OstrZega}am go> że tę dziewczynę bardziej pochłaniają zbytki aniżeli uczucie dobrego wojownika... Podobnie mówiono w wiosce. Zwłaszcza zaś szeptano, że Czerwona Chmura raz jeszcze postawił na swoim i że cała wyprawa przeciwko Wronom by}a jedynie sprytnym fortelem, ażeby oddalić Szalonego Konia od obozu na ten czas, kiedy odbędą się zaślubiny tamtych dwojga. Czerwona Chmura nie przebierał w sposobach, ażeby jeszcze ,, bardziej umocnić swą pozycję w szczepie. Urodziwą bratanicę oddał | Płytkiej Wodzie, bo ten miał możnych krewnych, których głosy liczyły < się w radzie Oglalów. Tak tłumaczono sobie ostatnie wydarzenia. Po trzech dniach Szalony Koń wrócił do przytomności. Otrząsnął się jakby po koszmarnym śnie. Wyprostował dumnie kark, sięgną! po strzelbę i łuk, dosiadł mustanga i kierując pałający wzrok ku zachodowi wyruszy} jeszcze raz przeciwko Wronom. Nigdy nikomu me zwierzył się, jakich WÓWczas doznał przejść. Zauważono jedynie, że, wrócił z noWą zdobyczną strzelbą, którą darował bratu, i z długimi, oczami — lornetką, jakich używali amerykańscy dowódcy. Ponownie włączyl się w nurt życia wioski. Przy czym jeszcze tkliwszą niż dotąd troskliwość okazywał wdowom i starcom w potrzebie. Zawsze 1 miał dla nich dobre słowo, często zanosił im mięsiwo lub darować pojmanego mustanga. Niektóre dziewczyny uśmiechały się do niego i chciały mu się przypodobać,'ale nic go nie obchodziły. Więc matki z dorastającymi córkami, które żywiły nadzieję, że zechce odwiedzać ich tipi, wkrótce zrozumiały, iż próżne ich, oczekiwania. Jego myśli błądziły gdzieś daleko... 62 iz prozne ic^ Przez całe miesiące Płytka Woda i Czarna Bawolica omijali z dala wioskę Hunkpatilów. Aż któregoś popołudnia w miesiącu barwnych liści Szalony Koń napotkał na prerii Czarną Bawolicę zbierającą jesienne zioła do koszyka. Indianka na jego widok zadygotała i ukryła twarz w kocu. Kiedy wszakże jeździec stanął obok niej i nie padło z jego ust słowo pogardy czy potępienia, opuściła powoli zasłonę i zduszonym głosem rzekła: <• -— Mój ojciec i matka, i bracia żądali, abym była im posłuszna... Pamiętasz, co prawił starzec na mojej uroczystości urodzinowej... — próbowała się nieporadnie tłumaczyć, głos uwiązł jej w gardle, drżała jak liść osiki. ¦ Szalony Koń uniósł rękę w geście pozdrowienia: — Hou, koła! Nie mówmy o tym więcej! Nie ma już gniewu w myr sercu! Dokonałaś wyboru! To rzekłszy klepnął rumaka i ruszy! przed siebie. Indianka długo odprowadzała wzrokiem jego malejącą postać. A potem nagle zapalczywym ruchem rzuciła koszyk na ziemię, aż się wszystkie zioła rozsypały. Schowała twarz w dłoniach i zaniosła się niestrzymanym, głośnym szlochem... 9. Wieści do gromów podobne Jakże złudne okazały się nadzieje Oglalów na spokojne życie z dala od białych ludzi! Oto w 1862 roku zaczęły dochodzić do zacisznych dolin w kraju rzeki Powder słuchy o wielkim powstaniu ich wschodnich braci, Santee Dalcotów, w dalekiej Minnesocie. Santee Dakota, ograbiani z ziemi, przywiedzeni do rozpaczy głodem, chwycili za broń i targnęli się na białych najeźdźców. Niejedna osadnicza rodzina poszła pod topór. Rozsierdzone władze amerykańskie nasłały na buntowni-ków wojsko. Powstańców rozbito, zdziesiątkowano, wielu wyłapano, icsztę przepędzono jak dzikie zwierzęta. Zwycięzcy szaleli ogniem, s/.ablą i szubienicą. Część niedobitków zdołała zaszyć się w Kanadzie, inni z zastygłą na obliczach trwogą uszli za Missouri, do Teton Dako-lów. Żal ściskał serca Oglalom i pozostałym Zachodnim Dakotom na widok nieszczęsnych wygnańców. Wiadomości o krwawych wypadkach w Minnesocie wielce też poru- 63 62 Zachodi dzień os" Hla na któr ' ranek lRfi x szyły białveh sfcwaterow i poszukiwaczy złota, rozsianych po ziemiach Zachodu 7vli °n* w stracmi> ze spadnie na nich zemsta Indian preryj-nych za t wszy^0' co tam na wschodzie się stało. Na domiar wojna secesvina rożaca s*% ™Cdzy unionistami i konfederatami pozbawiła ich ochrony wojsK°weJ- W teJ sytuacji kresowcy tworzyli własne oddziały do zwale ni» Indian. ^° ochotniczych brygad garnęli się ludzie o twar-l dei nieść" • strze'^'e me °d parady. Większość ich miała Indian za plugastwo,łktóre do cna należy wytępić. Skuokic zabijaków dyszących fanatyczną wręcz nienawiścią do Indian r> sta*0 w Kolorado. W 1858 roku odkryto tam bogate żyły złota i w eci^8u trzecn lat osiemdziesiąt tysięcy łowców fortuny zalało złotonośne %°^ J doliny stwarzając cały specyficzny nastrój Dzikiego ód huku strzałów rewolwerowych rodziły się z dnia na. stouca- Denver na czele. Zajadła hałastra w Kolorado, s*a* pułkownik Chivington, dokonała w listopadowy-ranek lRfi xo^n bestialskiej rzezi pokojowego obozu Szejenów wodzów Czarne tLotia i Białej Antylopy nad Sand Creek. Przed napaścią w iatko brutal Chivington, wiedząc, że u Szejenów pozostały niemal same k h" tV i dzieci, bo wojownicy udali się na polowanie, tak pouczał swych pojęt»ych zbirów: __ y h-iaic'e wszystkich, dużych i małych! Z gnid wyrastają wszy! Niekt' e Indianki z malcami na rękach zrazu sądzify, że wróg' okaże im litość- Więc biegły w szeregi napastujących i poddawały się. Daremnie. -j^j rjSoners! Żadnych jeńców! — krzykiem przypominali oficerowie " szVst^e schwytane kobiety zabijano bez wyjątku, a dzieciom rozbijano gtówld strzałami z rewolwerów. Żołd v wszystkich pomordowanych skalpowali. Skoro tylko się] roznio ł ifi P°'e§* Biała Antylopa, wielu chciało mieć jego skalp, także I podpułkownik Bowen- Lecz gdy oficer odszukał jego zwłoki, głowa I wodza h łaiu^ kilkakrotnie oskalpowana i nie pozostał na niej ani jeden włos Wobec teL° ^owen odciął uszy zabitego i potem przez długie miesi a i»ia' z n*c'1 zys^owną zabawę, gdyż ciekawi ludzie chętnie często" li ę° rumem za pokazywanie rzadkiego trofeum w saloonacł w Denver. Ma kra oa^ Sand Creek wzburzyła do głębi wszystkich Indian na preria h W°Jown'cy Dakotów rwali się do broni, by wziąć na wasichus odwet przelana- krew swych oddanych przyjaciół. Wśród poległych 64 była także Żółta Kobieta, co napełniło smutkiem zwłaszcza Szalonego Konia. Mściciele podążyli w pobliże Szlaku Oregońskiego i tu połączyli się f. Szejenami, którzy zdołali ujść znad Sand Creek. Sprzymierzeńcy rozpoczęli dzieło odwetu: napastowali stacje dyliżansów i posterunki wojskowe, spalili strażnicę Julesburg, obalali słupy i zrywali całe mile ilrutów telegraficznych. Przechwytywali i grabili transporty, przecinając trakt do Kolorado. Mieszkańcy Denver, którzy dopiero co fetowali wycięstwo Chivingtona, wpadli w panikę na skutek okrojonych dostaw żywności. Gdy nastały przejmujące chłody, Dakota powiedli Szejenów do my rzeki Powder na swe zimowe leża. Od jakiegoś już czasu oba niona były sobie bardzo bliskie, teraz zaś postanowiły żyć jedno obok liwgiego i wspólnie walczyć z wasichus. Latem 1865 roku sojusznicy ponownie uderzyli na wroga — tym em w miejscu, gdzie Szlak Oregoński przekraczał mostem rzekę 1'ólnocną Platte. Ten strategicznie ważny punkt Amerykanie zwali Slanicą Platte Bridge. Pod koniec miesiąca dojrzewających wiśni Indianie dotarli niepo-eżenie na pagórek, z którego widać było jak na dłoni Platte Bridge. przeciwległym końcu mostu mieścił się posterunek wojskowy ¦dzony przez stu żołnierzy. Wodzowie postanowili wywabić Niebie-l ie Kurtki na zewnątrz i sprzątnąć jak najwięcej. Dwudziestu wojowników bez pośpiechu zbliżyło się do rzeki, łako-przyglądając się stadu koni i mułów na drugim brzegu. Owej dwu-stce przewodził Szalony Koń, który od jakiegoś już czasu podej-fcował się najtrudniejszych zadań. Amerykanie nie kwapili się do opuszczenia placówki, ale po kilku ¦ iransach, rozdrażnieni, pchnęli pluton kawalerii, by przepędził uzów. Indianie wypuścili kilkanaście strzał i zaczęli uchodzić. Ostatni ał Szalony Koń. Skoro tylko spostrzegł, że żołnierze zniechęceni stają, sam również przyhamował mustanga i sz}'jąc w nich z łuku, */ywał do walki. Tamci podjęli pościg — i wydawało się, że nic już nie 11 roni ich przed wpadnięciem w chytrą zasadzkę wśród pagórko- ».itego terenu. lednak młodzi niesforni zapaleńcy o kilka chwil za rychło wyprysnęli rycia. Chcieli pierwsi dorwać się do wroga — i zepsuli wszystko! Kuwalerzyści w czas zawrócili. ilony Koń 65 ^ Szalony Koń zżymał się na niekarnych raptusów i niejednemu ostro*1 przymówił, aż^mu w pięty poszło. Nazajutrz Szalony Koń i kilkunastu wojowników znowu ukazali się na wabia, lecz ich wysiłki spełzły na niczym. Dopiero trzeciego dnia ku zdumieniu Indian oddział kawalerii przejechał przez most i kłusem podążył na wschód. Wśród wojowników zawrzało. Kilkuset rzuciło się w pogoń i z impetem uderzyło na wroga. Po krótkiej, zażartej walce kawalerzyści zostali rozbici. Tylko część z nich zdołała się przebić z powrotem i umknąć na most. Haubice zza rzeki położyły kres pościgowi. Tymczasem wojownicy na wzgórzach odkryli przyczynę nieoczekiwanego wypadu oddziału. Od wschodu zbliżała się karawana pięciu wozów zaopatrzeniowych. Załoga transportu, ujrzawszy Indian, ustawiła wozy w obronnym kręgu i rozpoczęła ogień. Natarcie poprowadził Orli Nos, wojenny wódz Szejenów (wódz Czarny Kocioł, zwolennik pokoju z Amerykanami, po rzezi nad Sand Creek utracił wpływy w plemieniu i ż garstką zwolenników oddalił się na południe, za rzekę Arkansas). W sposobnej chwili, kiedy większość obrońców opróżniła karabiny, Orli Nos i jego wojownicy rzucili się zapalczywie i wygnietli wszystkich. Zawartość wozów rozczarowała Indian: wypełnione były pościelą dla wojska. Nocą w wojennym obozie sprzymierzeńców odbyły się tańce. Naliczono dwadzieścia osiem zdobytych skalpów, radowano się z zagarniętych koni i strzelb. Jednakże gdy nad ranem zwiadowcy donieśli, że od Fortu Laramie ciągnie silny oddział kawalerii z odsieczą, Indianie oddalili się na północ, do kraju Powder River. Myślą wybiegali już ku dorocznemu polowaniu na bizony, nie przeczuwając wcale, że najgorsze dopiero przed nimi! Fort Laramie tętnił od jakiegoś czasu ruchem. W 1865 roku zamilkły ostatnie wystrzały wojny secesyjnej i placówka zaroiła się świeżo przy byłym ze wschodu wojskiem. Byli to żołnierze zaprawieni w czterolet nich walkach i twardzi jeden w drugiego. Ściągnięto ich tu, ponieway przygotowywano wielką ekspedycję karną przeciwko Dakotom. Wojac) okropnie złorzeczyli Indianom, że przez nich tłuc się muszą po dzikich wertepach, zamiast wrócić wreszcie do domów. Nie silili się też wcale by dzielić czerwonoskórych na pokojowych, żyjących wokół fortów oraz wrogich. Dla nich każdy Indianin zasługiwał na stryczek. Od razi. też pod obuchem ich nienawiści znaleźli się okoliczni Próżniacy 66 /u jakieś drobne przewinienia trzech ich wodzów stracili na szubienicy. I 'różniący skulili się w sobie. A tamci odnosili się do nich z coraz głębszą pogardą, upokarzali ich na każdym kroku. Raz kilku żołnierzy ujrzało Indiankę z maleńkim dzieckiem, które ¦ lopiero co ums.rlo na odrę. Zrozpaczona matka kołysała trupka w ramionach, szlochając spazmatycznie. Na to jeden z żołnierzy zarechotał do kamratów: -— Na żywy Bóg, widzicie tę sąuaw! Spójrzcie tylko, jak udaje ból, jak małpuje białe kobiety! Bezwstydnica! Do Oglalów nad rzeką Powder zrazu docierały tylko skąpe wieści " lym, co się działo w Forcie Laramie. Któregoś jednak dnia u Ogla- w powstało w związku z rozgrywającymi się tam wydarzeniami silne iruszenie. Szalony Koń z bratem Małym Jastrzębiem tropili właśnie niedźwie- ia o kilkanaście mil od obozu, gdy dostrzegli jeźdźca pędzącego południa na bardzo zgonionym rumaku. Byl to Czerwony Kujot, .len z Próżniaków, o którym wiedzieli, że gorliwie łasi się do alych. Czerwony Kujot, rozpoznawszy ich, podjechał ku nim i wykrzyknął i o/paczliwie: — Nieszczęście! Wielkie nieszczęście!!... —¦ Jakie nieszczęście ci się przydarzyło? Mówże! — Nie mnie tylko, nam wszystkim żyjącym wokół Fortu Laramie! Wasichus chcą zgotować nam zgubę!... Bracia spojrzeli po sobie. - Czy dobrze słyszałem?! — parsknął po chwili Mały Jastrząb, młodzian o ciętym języku. — Wasichus, do których lgnęliście jak /•czoły do miodu, oni teraz waszymi wrogami? A może nie dość jeszcze ni się podlizywaliście i dlatego nabrali do was wstrętu? Czerwony Kujot tylko jęknął błagalnie: - Jeśli nie pomożecie, zginiemy!... - Mów wreszcie jasno, co się u was dzieje — domagał się Szalony l. oń. Czerwony Kujot wciągnął powietrze w płuca i tak zwięźle, jak tylko i rafii, opowiedział, że wasichus, którzy w ostatnich miesiącach coraz ¦nawistniej odnosili się do Próżniaków, obecnie umyślili wszystkich pozbyć. Spędzili ich w jedną gromadę i pod groźbą karabinów i iowadzą ich teraz do Fortu Kearney, gdzie czeka ich niewola. 67 — Prowadzą nas na zatracenie! — ciągnął zdławionym głosem Czerwony Kujot. — W okolicy Fortu Kearney żyją te psy, Paunisi^ sojusznicy białych, a nasi nieprzejednani wrogowie! Żaden z naszych ludzi nie wydostanie się stamtąd cało! — Domyślam się, że ty w drodze uciekłeś żołnierzom? — Tak! Nocą schwytałem konia i wymknąłem się strażom. Nie s«| silne. Wszystkich żołnierzy prowadzących Indian jest mniej niż tyle dziesięciokrotnie rozwarł dłonie pokazując palce obu rąk. — Gdybyście tylko na nich natarli!... — Gdzie teraz kroczy ten wasz ponury pochód? — pytał Szaloi Koń. — Czy daleko jest jeszcze od miejsca przeznaczenia? — Daleko! — wykrzyknął skwapliwie tamten. — W grupie mamyi wiele kobiet i dzieci, które opóźniają marsz. — Więc nasza odsiecz zdążyłaby? — Tak, tak! Daję głowę, że tak! Szalony Koń postanowił bezzwłocznie działać. Także Mały Jastrząt świadom powagi chwili, nie sarkał więcej na Próżniaków, chocia| świerzbił go język, by wygarnąć Czerwonemu Kujotowi wprost, co myśł| o ich bezdennej głupocie. Skrzyknięci w obozie wojownicy natychmiast wyruszyli zbrojny: hufcem, ażeby odbić nieszczęśników, pośród których niemal każdy miał bliskich krewnych. Dopadli kolumnę Indian i żołnierzy w pobliżr miejsca, gdzie do rzeki Północnej Platte wpływa Horse Creek. Niebie* skie Kurtki wzięci pod ostrzał myśleli przede wszystkim o własnej skórze, przestali zważać na eskortowanych jeńców i wycofali się prze-j zornie ku Fortowi Laramie. Indianie oczywiście uciekli. Radość Indian z odniesionego sukcesu zmąciła jedna tylko przykra okoliczność. Otóż kilkunastu Próżniaków, bez reszty zaprzedanycł białym, wzięło stronę żołnierzy i razem z nimi uszło z pola walki. — Pomyśleć tylko, jak te ścierwa przeraziły się, widząc, że ich uwal-l niamy! — zgrzytnął Szalony Koń do brata. — Niedźwiedzią przysług? chcieliśmy im wyświadczyć! Oni nie potrafią już inaczej żyć, jak tylkc w poddańczym upodleniu. Dopiero im stracha napędziliśmy! Poczynania Dakotów i Szejenów w ostatnim czasie — ich odwetowe napady wzłuż Szlaku Oregońskiego oraz odbicie wleczonych do niewoli Próżniaków — przyśpieszyło podjęcie przez władze amerykańskie zdef cydowanych kroków, by wziąć za łby buntowników. Bojowe zadaniff powierzono generałowi Connorowi, głośnemu specjaliście od pacyfiJ 68 kowania Indian. Connor w 1863 roku otoczył wioskę Paiutów nad rzeką Bear i wytłukł 278 mieszkańców. Za czyn ów został okrzyknięty przez białych osadników walecznym obrońcą granic przed „czerwonym wrogiem". Generał pragnął dodać jeszcze blasku swej reputacji i dosadnie uświadczył, że wszyscy wrodzy Indianie, koczujący na północ od rzeki 1'latte, „będą tępieni jak wilki". Wiedział, że gniazdem rebeliantów jest kraj rzeki Powder, tam więc postanowił zadać im druzgocący cios. Plan jego odznaczał się rozmachem i rokował powodzenie. Trzy silne oddziały wojska —jeden pod bezpośrednim dowództwem Connora — dokonać miały koncentrycznego najazdu na tereny Indian i wziąć ich wszystkich w kocioł. Początek wielkiej kampanii zdał się potwierdzać gromkie zapowiedzi < 'onnora o łatwym rozgromieniu Indian. Amerykanie wyśledzili obóz /nprzyjaźnionych z Dakotami Arapahów i przepędzili ich, a cały dobytek: tipi, mnóstwo skór i koców oraz trzydzieści ton zimowych zapasów suszonego mięsa, puścili z dymem. Oglala i ich sojusznicy w obliczu śmiertelnej pętli zaciskającej się wokół nich wybrali jedyną możliwą w tych warunkach taktykę obronną. 1'nikali walnych bitew z groźnym wrogiem, uświadamiając sobie, że w wypadku niepowodzenia ich rodziny wydane byłyby na pastwę olnierzy. Natomiast zmyślnie kluczyli i wodzili najeźdźców za nos. \ przy tym sami polowali: urywali wozy, konie. Uskakiwali jak wilki, otowe zawrócić, byli jak żądliwe osy. Kiepsko dowodzone oddziały trzymali nieustannie w stanie alarmu. arpali je podjazdami, wzniecali panikę w tylnych szeregach. Amerykanie coraz trwożliwiej i posępniej spoglądali na otaczające ich rozłogi. /dawało im się, że walczą z cieniami. Także najęci przez nich zwiadowcy, Paunisi, zdradzali coraz silniejsze zaniepokojenie, aż wreszcie • i radli-do reszty głowy. Dowódcy przestali mieć z nich jakikolwiek /tek. A kiedy nadeszły jesienne chłody i zaczęło brakować prowiantu — \ l nacja wojska z trudnej przerodziła się w krytyczną. Wszyscy myśleli tylko o tym, jak wynieść cało głowy z awantury, w jaką się wpako- . W gorączkowym odwrocie żołnierze pędzili ciasno zbitymi kupami d siebie, żeby tylko umknąć jak najprędzej od Indian. Którejś nocy zalała się wichura z marznącymi bryzgami deszczu i kawalerzyści, ie mogąc nakłonić pokrytych lodem koni do dalszej jazdy, niemal wszystkie musieli zastrzelić. Nazajutrz rano widok opuszczonego obozowiska usłanego trupami zwierząt zdumiał Indian. Wojsko wracało do Fortu Laramie zmorzone głodem i wycieńczone jak po dotkliwej klęsce. Generał Connor stał się celem pośmiewiska i cała jego sława indiańskiego pogromcy bezpowrotnie się rozwiała. Skompromitowany w opinii swych przełożonych, został niezwłocznie odkomenderowany na wschód. Indianie mogli wreszcie ze spokojem rozłożyć się na zimowych leżach. Minęło niebezpieczeństwo i niektórzy wojownicy sądzili, że żołnierze najedli się takiego strachu, iż już nigdy nie poważą się wtargnąć do kraju Powder River. Ostrożniejsi jednak nie ulegali złudnej nadziei. Tym bardziej że zewsząd dochodziły wieści o walkach różnych plemion z wasi-chus. Odgłosy bitewne dochodziły i z południa, i z północy, nawet na I zachodzie odległe wioski Bannoków i Szoszonów zostały zaskoczone napaścią żołnierzy. Napawały również niepokojem wezbrane jak nigdy fale osadników na Szlaku Oregońskim. Coraz więcej szkód czyniły też bandy grasujących na preriach łowców skór bizonich. Rozpasana tłuszcza ogarnięta pasją strzelania, wybijała szlachetne zwierzęta tysiącami, dziesiątkami tysięcy! Nic nie potrafiło powstrzymać okrutnej I gorliwości myśliwych uzbrojonych w dalekosiężne precyzyjne strzelby Sharpa. Gdy Indianie przepędzili jednych, na ich miejsce zjawiało się wielu innych. Gdziekolwiek biali wtargnęli, nieznośny odór zgnilizny unosił się w powietrzu. W obłędnej pogoni za zyskiem zdzierali tylko skóry z ubitych zwierząt, zostawiając całą resztę: mięso, nawet garby i jęzory, wilkom i sępom na pożarcie. Zgroza przejmowała Indian na widok tak haniebnego marnowania cennej zwierzyny. Najkrwawsze pogromy bizonów myśliwska hołota urządzała w Kansas, w dolinie rzeki Smoky Hill. Było to daleko na południu, a przecież spędzało sen z oczu Oglalom. Ich piękny kraj nad rzeką Powder nadal obfitował w łowną zwierzynę, lecz dookoła wzbierało niebezpieczeństwo niby powódź wokół samotnej wyspy. W tipi narad Oglalów ponownie podnoszono konieczność zwarck-wszystkich sił, a także zaprowadzenia większej dyscypliny wśród młodych wojowników zapaleńców, którzy nierzadko swą niepohamowaną żywiołowością zniweczyli plany bitewne wodzów. — Dawnymi laty mieliśmy nosicieli świętych koszul, którzy byli prawą ręką wodzów i trzymali w ryzach zagorzalców! —rozległy i głosy wśród starszyzny. —¦ To prawda! — podjęli żywo inni. — Czas wskrzesić dawną dobrą tradycję! Niech wodzowie spośród młodych wojowników wskażą czterech najlepszych, którzy dostąpią zaszczytu noszenia koszul! Sprawa wyboru nosicieli koszul zapaliła umysły Indian. Wszakże niektórzy żywili obawy, czy wodzowie istotnie sięgną po najwartościow- • v.ych kandydatów. —- Wiadomo, jak z tym bywa -— szemrali niedowiarkowie. — Będą lorowali własnych synów. Już dzisiaj łatwo przewidzieć, kto wejdzie w skład owej czwórki wyróżnionych!... Szalony Koń nie brał udziału w gorących dyskusjach i snuciu ilomysłów. Natomiast w owych dniach raz jeszcze zmierzył się z Płytką Wodą. Tym razem poszło -— o rumaki. PłytMa Woda chełpił się, że u Oglalów nikt nie posiada wierzchowca równie rączego jak jego szybkobiegacz. Istotnie w gonitwach żaden nie mógł mu sprostać. Niski Pies, druh Szalonego Konia, zagadnął go, dlaczego nie zmierzył się dotąd z zarozumialcem. —¦ Przekonany jestem, że oglądałby zad twego gniadosza! I przesiałby wreszcie się puszyć. Ponoć rozpowiada, że go unikasz, bo się I'/kasz porażki! — Nie obchodzi mnie jego gadanina! — Szalony Koń wzruszył i .imionami. — Więc pozwolisz, żeby znowu był górą, żeby znowu triumfował? — • Iopiekł mu tamten. Trafił widać w czułe miejsce, gdyż nazajutrz doszło do gonitwy S/alonego Konia z Płytką Wodą. Zebrała się liczna gromada ciekawskich. Przyszła także Czarna Bawolica. Powiła już dwoje dzieci, ale w odróżnieniu od innych Indianek, które z reguły, zostając matkami, vybko tracą powabną sylwetkę — zachowała smukłą kibić i była równie urodziwa jak dawniej. Do połowy dystansu oba mustangi pędziły łeb w leb, ale potem szala zwycięstwa przechyliła się na stronę gniadosza S/.alonego Konia, który stopniowo wysuwał się do przodu i ostatecznie zwyciężył o dwie długości ciała. Policzki Czarnej Bawolicy zaszły pąsowym rumieńcem z emocji. S/alony Koń bez słowa wetknął za pas wygrany rewolwer, który snu wręczył Płytka Woda. W tej samej chwili z ust Indianki wyrwał się okrzyk podziwu: — Ach, co za piękny rumak! Jakżebym chciała mieć takiego! Płytka Woda zbity z tropu spojrzał chmurnie na żonę. Zawsze jed- 71 : nak ulegał jej zachciankom. Teraz też nie potrafił się jej oprzeć. Więc chociaż kosztowało go to wiele wysiłku, powstrzymał odchodzącego Szalonego Konia nieoczekiwanym zapytaniem: — Bracie, czy nie odstąpiłbyś mi swego mustanga? Dam za niego trzy moje — na jego ustach pojawił się krzywy, zakłopotany uśmiech. — Zanadto zżyłem się z tym gniadoszem, ażebym mógł się z nim rozstać — brzmiała krótka odpowiedź. — A może jednak? —- wtrąciła się przymilnie Czarna Bawolica. Szalony Koń zmierzy! ją dziwnym wzrokiem i rzekł szybko: — To niemożliwe! Ja nie'zdradzam bliskich mi istot! Indianka zrozumiała — i zrobiła się szara jak popiół na twarzy. Wkrótce nadszedł wyczekiwany dzień ogłoszenia imion czterech dzielnych młodych wojowników, dla których uszyto święte koszule. Od samego rana Indianie obiegli tipi narad. A kiedy zasiadło w nim siedmiu starszych dziedzicznych wodzów Oglalów, zwanych Wielkie Brzuchy, wszyscy pełni napięcia czekali na doniosłe rozstrzygnięcie. Czterokrotnie obwoływacz opuszczał tipi narad, aby wskazać wojowników, na których padł wybór. Wyróżnienie spotkało syna wodza grupy Hunkpatilów, Boją Się Jego Koni, który nosił takie samo imięjakjego ojciec. Następnie obwoływacz podszedł do Amerykańskiego Mustanga, syna wodza grupy Prawdziwych Oglalów, Siedzącego Byka. Trzecim wybranym był Ostry Nóż, syn wodza grupy Oyukhpe, Dzielnego Niedźwiedzia. Za czwartym razem obwoływacz długo się rozglądał, a potem przeciskał przez ciżbę widzów, zanim znalazł tego, którego szukał, stojącego skromnie w tyle. — Szalony Koń! Szalony Koń!! — zerwały się gromkie wiwaty. O ileż były huczniejsze i radośniejsze aniżeli okrzyki na cześć jego poprzedników. On jeden wśród wybranych nie miał ojca wodza, przeto wyróżnienie zawdzięcza! wyłącznie sobie, swym mężnym czynom i szlachetnej postawie — nikomu innemu! Nastąpił ceremoniał obłóczyn. Wodzowie przyodziali młodzieńców w pięknie haftowane koszule uszyte wedle świętych reguł ze skór kozłów górskich. Wszyscy widzieli, że rękawy koszuli Szalonego Konia przybrane były największą ilością frędzli z włosia mustanga. Każdy zaś lok upamiętniał dokonanie przez posiadacza koszuli jakiegoś dzielnego czynu, jak ocalenie rannego towarzysza, zaliczenie uderzenia, powalenie czy też pojmanie wroga, uprowadzenie wierzchowca i wielu, wielu innych rzeczy. 72 — Podobno jest ich dwieście czterdzieści na koszuli Jasnowłosego! — wyszeptała jakaś stara Indianka i wiadomość ta krążyła z ust do ust. W pamięci Indian odżywały wyczyny bitewne młodego wojownika. 1 'hociażby jedno z ostatnich zdarzeń, które rozbrzmiewało szerokim echem podczas najazdu generała Connora. Amerykanie, jak wiadomo, przywiedli ze sobą Paunisów jako swych zwiadowców. Paunisi zrazu rorliwie węszyli za Dakotami, do których pałali nienawiścią. Któregoś dnia kilku Paunisom udało się wytropić główny obóz Oglalów. O swym odkryciu chcieli co rychlej zawiadomić Amerykanów, znajdujących się 0 kilkanaście mil dalej. Gdyby dopięli swego, rodzinom w obozie zagro-iloby poważne niebezpieczeństwo. Zatem oddział Oglalów puścił się w pogoń za nimi, by ich wszystkich zgładzić. Paunisi istotnie zostali Popędzeni i uśmierceni. Lecz jeden z wrogich zwiadowców, wojownik wyjątkowo zręczny, władał łukiem tak celnie, że powstrzymał Oglalów 1 nie pozwolił im zbliżyć się do siebie. Udało mu się schronić na wzgórzu, / którego zaciekle się bronił. Już trzech wojowników padło od jego itrzal, a gdy te się wyczerpały, Paunis zbierał z ziemi strzały swych wrogów i dalej walczył. Był nie tylko wyśmienitym łucznikiem, lecz żwawością ruchów umiał unikać strzał, w niego skierowanych. Oglala mc mogli użyć broni palnej w obawie, by huk nie zaalarmował stojących niedaleko Amerykanów. A tymczasem niesamowity przeciwnik wprawiał ich w coraz to większe zdumienie i zakłopotanie. Wówczas nadjechał Szalony Koń, który pragnął się upewnić, czy pościg został uwień- /ony powodzeniem. — Co, jeszcze go nie macie? — zawołał do wojowników. — Nie mamy... I nie mamy na niego sposobu. Jest wściekle zręczny... — Odstąpcie! Zabrałem kilka strzał, akurat na niego... Na oczach wojowników rozpoczął się przejmujący pojedynek. Szalony Koń zeskoczył z wierzchowca, wybrał sobie trzy strzały i biegnąc ku przeciwnikowi, wystrzelił do niego. Ten uskoczył i strzała chybiła; /winny Paunis dopadł do niej i już nałożył na cięciwę. Druga strzała S/alonego Konia minęła go tak samo. W tej chwili wróg miał przewagę, posiadał dwie strzały przeciw jednej. Natarł, wypuszczając pierwszą, cz Szalony Koń był równie szybki jak on: uchylił się zręcznie. Teraz wszystko rozegrało się w ciągu jednego krótkiego oddechu ludzkiego. Nie powstrzymując swego pędu, nie dając czasu Paunisowi na nałożenie drugiej strzały, Szalony Koń przypadł do niego jak furia i z kilku 73 kroków wystrzelił. Trafił. Tamten legł jak długi z przebitą na wylot głową. , • Niebawem się okazało, że był on jednym z naj waleczniej szych wojowników w swym plemieniu. Wieść o jego śmierci tak przygnębiła jego towarzyszy-zwiadowców, że ich pewność siebie u boku Amerykanów szybko zwątlała. Tymczasem uroczystość obłóczyn uświetnił swą mową mąż w lata podeszły, cieszący się powagą. Przypomniał on czterem nosicielom koszul powinności, które na nich spoczywały, tek w życiu codziennym wioski, jak i na ścieżce wojennej. Mieli czuwać nad ogólnym porządkiem oraz baczyć, aby wszyscy należycie wywiązywali się z poleceń i rozkazów wodzów. 1 — Kierujcie się zawsze rozwagą i poczuciem sprawiedliwości prawił starzec — ludziom okazujcie serce, natomiast wszelkiemu złu przeciwstawiajcie się z całą stanowczością. Niesfornych rozbijaczy najpierw upominajcie, jeśli zaś to nie poskutkuje, użyjecie siły, a gdy i to nie wystarczy, musicie zabić! Człowiek żyjący samopas może czynić, co mu się żywnie podoba. Jeśli jednak dzieli los z innymi, winien się nagiąć dla dobra ogółu! Nie ma bowiem rzeczy gorszej niźli rozłam w plemieniu, niż rozbicie narodu na skłócone odłamy, słabe i bezbronne. W każdej większej grupie bywają ludzie samolubni, zapalczywi, zawistni. Jeśli sie nie powściągnie im cugli, nie zmusi do posłuchu, wyrządzają niebez pieczne szkody! 1 — How, how! — rozległy się aprobujące okrzyki. Oglala z ufnością ogarniali postacie czterech młodych wojowników z których twarzy biła odwaga i siła. W postawie nosicieli koszul zna' było wszakże pewne charakterystyczne różnice. Miody Boją Się Jelgi Koni, w którego możnej rodzime honory były niemalże czymś powszed nim, przyjął wyróżnienie jak coś, co z samej natury rzeczy mu si' należało. Amerykański Mustang natomiast z trudem hamował wybuci radości i rozsadzającej mu pierś dumy. Podobnie Ostry Nóż, który stai wyprostowany z wysoko uniesioną głową i rozglądał się dokoła, jakby] chciał się upewnić, czy wszyscy widzą jego triumf. Jeden Szalony Koni sprawiał wrażenie zakłopotanego tym wszystkim, co się wokół niego) działo. Opuścił wzrok ku ziemi i nawet nie dostrzegł wpatrzonych w niego wielkich, błyszczących oczu Czarnej Bawolicy. A Indianka przypatrywała mu się długo i uporczywie, badawczo i tak jawnie, że aż zwróciło to uwagę obecnych. '¦ 74 — Spójrzcie tylko — prychnęła z cicha jakaś niewiasta w ciżbie — Czarnej Bawolicy spadły wreszcie łuski z oczu. Miała pod ręką orła, a głupia! wybrała liszkę, co tylko jedno dobrze potrafi: swój ogon chwalić! Owa „liszka", Płytka Woda, przełykał rozczarowanie i złość. Wielkie Brzuchy pominęły go, chociaż miał poparcie Czerwonej Chmury. Zauważono także, że i Czerwona Chmura przyglądał się uroczystości mroczny i namarszczony. Ongiś właśnie on przyczynił się do upokorzenia Szalonego Konia, a teraz ten wyrastał zwycięsko! Czerwona Chmura nie lubił, gdy sprawy brały obrót nie po jego myśli. Na widok przyobleczonego w koszulę młodzieńca w jego oczach błysnęło razi drugi coś ostrego, niedobrego. Lecz Szalony Koń tego nie widział. W uszach brzmiały mu słowa wiekowego męża, że nosicielowi koszuli nie wolno ulegać uczuciom osobistej niechęci i urazy do nikogo /.e współplemieńców. Od tej chwili bowiem spoczywał nań święty obowiązek osłaniania wszystkich Oglalów przed wzbierającym dokoła niebezpieczeństwem — wszystkich bez wyjątku! 10. Wielkie zwycięstwo Po całkowitym fiasku wyprawy generała Connora koła rządowe w Waszyngtonie pod naciskiem opinii publicznej poddały ostrej krytyce nieudolność wojska w pacyfikowaniu Dakotów. — Jest nie do przyjęcia — sierdzono się w stolicy — żeby urządzać lak kosztowną kampanię, której celem jest zabijanie Indian za cenę grubych tysięcy dolarów od głowy, nie licząc wielu naszych żołnierzy, którzy utracili życie, licznych pomordowanych osadników i zniszczonych dóbr na zachodnich rubieżach! W tej sytuacji władzom nie pozostawało nic innego, jak tylko raz jeszcze wysłać na prerie komisarzy, by ci szczodrymi darami udobruchali wojowników i zawarli z nimi nowy pokój. Komisarze najpierw odwiedzili górną Missouri, gdzie uzyskali podpisy niższych rangą przywódców Dakotów Północnych. Natomiast ich wysiłki, żeby dogadać się z czołowym wodzem Hunkpapów, Siedzącym Bykiem, spaliły na panewce. Wiosną 1866 roku komisarze przybyli do Fortu Laramie. Przede 75 ¦wszystkim mieli za zadanie doprowadzić do otwarcia nowego szlaku wiodącego ku złotonośnym terenom w południowej Montanie. Ów szlak, wytyczony ukradkiem w 1863 roku przez niejakiego Bozemana, przecinał prosto jak lot kuli łowiska Oglalów w kraju Powder River. Dotychczas jednak mało któremu poszukiwaczowi złota udało się przemknąć tą drogą do Montany. Oglala z taką pasją atakowali wszystkich białych intruzów, że ci rychło pomiarkowali, iż korzystanie z tego szlaku to samobójcze przedsięwzięcie. Chcąc nie chcąc wybierali znacznie dalszą i uciążliwszą drogę omijającą od zachodu dużym łukiem ziemie Oglalów. Jednakże z chwilą, gdy amerykańska wojna domowa dobiegała kresu, dziesiątki tysięcy postrzeieńców chciało jak najprędzej dorwać się do złota w Montanie. Rozległy się gwałtowne żądania, by władze zabezpieczyły przejezdność Szlaku Bozemana. Szef komisji pokojowej w Forcie Laramie, John Tylor, miał twardy orzech do zgryzienia. Jedynie kilku słabych duchem, ugodowych wodzów Brulów nie poskąpiło mu swych podpisów. Natomiast Oglala, właściwi władcy krainy rzeki Powder, zignorowali jego zaproszenie: żaden z nich nie zjawił się w forcie. Tylor wszakże nie dawał za wygraną. Jego wysłannicy przedkładali Oglalom, że komisarz pragnie z nimi jedynie pokoju i chce obdarować ich kocami i melasą, bekonem i herbatą, nawet strzelbami, amunicją i baryłkami prochu. Tak, dostaną strzelby i proch! Wystarczy tylko, że dotkną piórem papieru. Koniec końców wodzowie Boją Się Jego Koni i Czerwona Chmura doszli do wniosku, że nie zawadzi przekonać się o intencjach Tylora. — Może z tym komisarzem znajdziemy wspólny język — mówili. Wielu Indian na to kręciło głowami i przestrzegało ich, by nie jechali. — Oni wszyscy są jednacy — twierdził Garb. — Prawią słodkie słówka jak ktoś, kto nęci psa kawałkiem mięsa, podczas gdy w drugiej ręce ukrywa nóż, by mu poderżnąć gardło! Dziwne zdarzenie zaszło w czasie ostatniej narady przed podróżą dwóch wodzów do Fortu Laramie. Oto wieczorną ciszę zalegającą obóz dwukrotnie rozdarł potężny, donośny głos, nie wiadomo z czyich ust pochodzący: — Miejcie w pamięci Zwycięskiego Niedźwiedzia! Każdego, który za prezenty zostanie papierowym wodzem, czeka podobny los!! Jednakże nie speszeni tym Czerwona Chmura i Boją Się Jego Koni 76 nazajutrz ruszyli w drogę i kilka dni później spotkali się z Tylorem. Przede wszystkim domagali się, żeby komisarz wyjaśnił im szczegółowo sens pokojowego układu, zdanie po zdaniu. Na początku wszystko szło gładko, ale gdy tylko ten napomknął im o szlaku przez ich łowiska, -erwali się jak oparzeni. Wówczas komisarz jął spiesznie tłumaczyć im, że zaszło nieporozumienie, przykra pomyłka, którą on natychmiast sprostuje, że wcale nie miał na myśli nowej drogi, lecz już istniejącą, starą i mocno wydeptaną... Wodzowie mierzyli go nieufnie. — Starą drogę? A gdzież ona? Którędy biegnie? — uniósł brwi Czerwona Chmura. — Czy to ten szlak poszukiwaczy złota, który omija od zachodu kraj Powder River? —- Ten sam! Jakżeżby inaczej, właśnie ten! — skłamał bez zająknienia Amerykanin. Za wszelką cenę, mydląc wodzom oczy, pragnął doprowadzić do tego, by podpisali traktat. Czerwona Chmura z niedowierzaniem spytał: — Czyżbyśmy zatem przybyli tu tylko po to, żeby rozmawiać o starej drodze? — O nie, nie tylko! — gładko odparł komisarz. — Spotkaliśmy się i utaj, ponieważ-pragnę wypalić z wami świętą fajkę pokoju! Gorącym yczeniem Wielkiego Ojca w Waszyngtonie jest, ażeby już nigdy nie polała się krew Indian i Amerykanów na preriach. Na intencję pokoju, Mory stanie między nami, Wielki Ojciec przysyła wam szczodre dary... Tylor oczekiwał, że Indianie skupią uwagę na stojących opodal wozach z prezentami. Lecz wtedy właśnie nastąpiła rzecz zgoła nieprze-. śdziana! Wodzowie ujrzeli wzbijającą się na wschodzie kurzawę nad zlakiem Oregoriskim. Wzniecali ją żołnierze, wielu żołnierzy maszeru-icych w długiej kolumnie, za którymi ciągnęły działa polowe i mnóstwo ozów wyładowanych po brzegi ekwipunkiem wojskowym i gospodarczym. — Jakże to?! — warknął Czerwona Chmura ściągając groźnie rwi. — Niebieskie Kurtki przychodzą tu teraz, gdy ma być pokój?! ' kim chcą walczyć? W jednej chwili wylazło szydło z worka. Pułkownik Carrington, lory na czele 18. pułku piechoty wkroczył na dziedziniec placówki, agadnięty przez Indian, rąbnął bez osłonek, że będzie wznosił forty ¦ kraju Powder River wzdłuż Szlaku Bozemana. 77 ; Wśród Oglalów zakipiało. Czerwona Chmura, wysunąwszy się do przodu, ogarnął pałającym wzrokiem Amerykanów i głuchym od dławiącej go pasji głosem przemówił w następujące słowa: — Wy, wiarołomni wasichus, wypieraliście Indian rok po roku, aż doszło do tego, że musimy żyć na małym skrawku ziemi na północ od Platte River! A teraz i tę naszą ostatnią ostoję, schronienie naszej grupy, chcecie nam wydrzeć! Nasze kobiety i dzieci będą głodować, ale jeśli chodzi o mnie, to wolę umrzeć w walce niż z głodu! Pamiętajcie me słowa: będę walczył do upadłego!! Po czym jakby roślejszy niż zwykle, samą postacią wyrażający zdecydowanie na wszystko, ruszył przez dziedziniec i wraz z towarzy-1 szami opuścił niezwłocznie Fort Laramie. Jim Bridger, słynny zwiadowca i znawca Zachodu, podówczas w służbie u pułkownika Carringtona, przyglądając się z ponurą miną odjeżdżającym Oglalom, rzekł do dowódcy: — Well, pułkowniku, oto znika nasza ostatnia szansa na pokój. Jeś teraz wtargniemy na łowiska tych Indian, napytamy sobie biedy! — Mam swoje rozkazy! — uciął Carrington szorstko. — Jasne, pułkowniku, pan ma swoje rozkazy — sapnął Bridger —j zaś mam swoją czuprynę na głowie... do czasu, w każdym razie... Podczas następnych kilku tygodni, kiedy kolumna Carringtona pos wała się na północny zachód wzdłuż Szlaku Bozemana, indiańskie czuj dzień i noc śledziły najeźdźców. Pod koniec czerwca Carrington wzniósł niewielki Fort Reno pobliżu strumienia Dry Fork, gdzie pozostawił czwartą część sweg pułku. W połowie lipca dotarł do zbiegu strumieni Little i Big Piney n wschód od gór Bighorn. Tu zbudował silny Fort Phil Kearny, w który urządził swą kwaterę główną. Po ukończeniu prac wysłał stu pięćdziesię ciu ludzi dziewięćdziesiąt mil na północny zachód, by wznieśli trzeci placówkę strzegącą Szlaku Bozemana, Fort C. F. Srnith. Potępiające wasichus wystąpienie Czerwonej Chmury i jego stano cza zapowiedź, że będzie walczył do ostatka, przysporzyły wodzo miru u Oglalów. Nikt więcej nie poddawał w wątpliwość jego pier wszeństwa w grupie, wszyscy oczekiwali, że pod jego przewodem pokonają wroga. Indianie byli dobrej myśli. Zeszłego roku generał Connor najechał ich łowiska z trzema tysiącami żołnierzy... i uciekł jak zbity pies. Obecnie zaś Carrington przywiódł nie więcej niż tysiąc 78 Niebieskich Kurtek, na domiar obarczonych słabymi białymi kobie-lami, żonami oficerów, więc nie był to napastnik straszny. Czerwona Chmura zwleka! jednak z podjęciem zaczepnych kroków. Palących się do walki wojowników hamował przypominając im, że najpierw muszą odbyć jesienne polowanie na bizony. Jego wywodom trudno było odmówić racji: należało bowiem uzupełnić zapasy mięsa przed nadchodzącą zimą. Niemniej opieszałość w atakowaniu Carringtona pozwoliła pułkownikowi umocnić się w trzech fortach. Wnet też ogłosił on, że całkowicie panuje nad Szlakiem Bozemana, czym wzbudził entuzjazm poszukiwaczy złota. W duszy Szalonego Konia, który wraz z garstką druhów wyostrzonym wzrokiem śledził poczynania wasichus, narastał niepokój. W młodym wojowniku burzyła się krew na myśl, że o sto mil na północ, w obozowisku nad rzeką Tongue, Oglala spokojnie odprawiają Taniec Słońca i gotują się do łowów — podczas gdy tutaj, wzdłuż Szlaku liozemana, sprawy przybierają coraz groźniejszy obrót! Nurtujące go obawy wyjawi! towarzyszom: — Wasichus zapuszczają korzenie na naszej ziemi, a my nic, tylko się przyglądamy! To błąd. Czas już ukrócić bezkarne panoszenie się wroga! — Podzielam twoje zdanie — rzekł jego druh, Niski Pies. — Sami jednak niewiele wskóramy. Pozostaje nam czekać na Czerwoną Chmurę i wojowników. — Czekać, ciągle czekać! — żachnął się Szalony Koń, a po chwili dodał: — Bez wątpienia kilkunastu zwiadowców nie wykurzy Niebieskich Kurtek z ich fortów. Ale owym włóczęgom, kopaczom złota, którzy bezkarnie przemierzają nasze łowiska, im powinniśmy stanąć kością w gardle!... — Mało nas... — Może to i lepiej — zauważył Szalony Koń. — Będziemy krążyć wokół nich jąk mściwe duchy, niewidzialni a kąśliwi! Przekonał druhów. Jeszcze raz dowiedli, jakimi byli mistrzami podjazdowej walki. Nękali białych wędrowców, szarpali, uderzeniami w najsłabsze miejsca szerzyli popłoch w ich karawanach. Chwytali konie, zagarniali nawet całe wozy z lupami. Nieważne, że ich siły były nikłe. Niebawem przecież wzmoc-ni©ne zostały kilkudziesięcioma wojownikami przybyłymi z obozowiska ¦ ' nad rzeką Tongue. Oni również dosyć już mieli bezczynności. Więc wsparli Szalonego Konia, i to tak skutecznie, tak zapalczywie i brawurowo, że wkrótce wszyscy poszukiwacze złota, którzy podróżowali Szlakiem Bozemana, przejęci trwogą, w panice pierzchali. Trzy forty Carringtona okazały się złudną dla nich ochroną. Szalony Koń dopiął swego: Szlak Bozemana był ponownie nieprze^-, jezdny. Pozostawało jeszcze dobrać się do Carringtona. Lecz Czerwona Chmura nadal się ociągał, nadal grał na zwłokę. W tym wodzu dokonała się w ostatnich tygodniach jakaś zawiła, niepokojąca przemiana. Zawsze rozpierany ambicją władzy, gorącym pragnieniem przodowania w grupie, teraz kiedy osiągnął wreszcie pozycję, do której z uporem niepo-1 wstrzymanie dążył, kiedy Oglala pragnęli widzieć w nim swego zwycięskiego przywódcę — otóż właśnie w tej doniosłej chwili jak gdyby ciężar odpowiedzialności okazał się nad jego siły. Wjego poczynaniach dawało się odczuć niezdecydowanie, nadmierną ostrożność. Brak stanowczości wodza ujawnił się dojmująco podczas pierwszej próby wciągnięcia żołnierzy Carringtona w pułapkę. Było to na początku miesiąca pękających drzew, grudnia, kiedy Czerwona Chmura wresz-, cie ściągnął z wojownikami w pobliże Fortu Phil Kearny. Zdawać się mogło, że zrazu wszystko idzie po myśli Ogłalów. Oddział kawalerii,] sprowokowany przez wabiów indiańskich, puścił się w pogoń za nimi wprost ku miejscu, gdzie rozstawiona była silna zasadzka. Zanosiło się na pogrom lekkomyślnego wroga. A jednak cała akcja Indian wzięła w łeb. Zabrakło bowiem najważniejszego: wodza czuwającego nad biegiem! wydarzeń, który trzymałby wojowników w karbach dyscypliny. Czer-.j wona Chmura z odległego wzgórza biernie przyglądał się rozwojowi wypadków. Nie było go tam, gdzie powinien był trwać: wśród czających' się wojowników. A oni, zostawieni samopas, popadli w swój: grzecl główny: wielu młodych nie potrafiło cierpliwie czekać i przedwczesnyr wypadem zaprzepaściło wyborną szansę. Zapaleńców jeszcze raz ponic sła nieokiełznana żądza zdobycia skalpów przed innymi. Siła nawyki wyniesiona z potyczek z Wronami, Szoszonami czy Paunisami, w ktc rych taki sposób wojowania: każdy na własną rękę, był im najbliższy. W starciach z regularnym wojskiem okazywał się jednak szkodliwyr przeżytkiem. Szalonemu Koniowi do późnej nocy tłukły się po głowie gorzkie myśli. Bo czyż z wojownikami, którzy ulegali wciąż nieposkromiooyr 80 nałogom i niweczyli wysiłek innych, będzie można zdziałać cokolwiek? I czy pojmą oni wreszcie, że rwąc się do walki jak postrzeleńcy — są niczym pudło z amunicją wrzucone w ogień, czyniące mnóstwo huku, lecz mało szkody wrogowi? W dwa tygodnie później Oglala ponowili próbę. Tym razem Garb stanął na ich czele. Ten wspaniały, a przy tym wyjątkowo skromny wojownik, zażywający miru wśród swoich, nigdy nie piął się do zaszczytów ani też nie czynił starań, by przewodzić innym. Wszelka żądza władzy, pragnienie dominowania w szczepie — były obce jego naturze. Dopiero t',dy Czerwona Chmura zawiódł, a sytuacja wymagała zdecydowanych poczynań, uznał, że nie może pozostawać dłużej w cieniu. Powiadają, że wielkie próby są sprawdzianem dla tych, którzy przez nie przechodzą. Garb przebył swą próbę w sposób przynoszący mu chwałę. Na kilkanaście godzin przed rozpoczęciem zaczepnych kroków wygłosił do młodzieży mowę, która zapadła słuchaczom w pamięć. Zaczął od tego, że raduje go myśl, iż może dowodzić zastępem tak walecznych wojowników. Wojowników, którzy wszakże nie powinni ani przez chwilę zapomnieć — głos Gacha brzmiał głęboko i donośnie — że nie będzie zwycięstwa bez posłuchu, bez karności wszystich biorących udział w walce! — Nie muszę przypominać wam, jak mało mamy strzelb i amunicji — ostrzegał mówca — więc pozostaje nam tylko jeden rozsądny plan: wciągnąć wroga w pułapkę i wybić, jak się wybija osaczone bizony. Nie iwdno dopuście, ażeby plan ów ponownie zniweczyli ci, którzy nie potrafią czekać! A jeśli zaślepieńcy zechcą nadal postępować jak chłystki, dla których walka jest tylko zabawą dobrą do wyszumienia się, niech pomną, że nasze łowiska ze stadami bizonów, że nasze rodziny w obozie, c .Yszystko to zostanie rzucone na pastwę wasichus! Były to słowa twarde, surowe i wielu zawstydzonych młodzieńców ipuściło wzrok ku ziemi... - Wódz Niebieskich Kurtek zwany Carrington — ciągnął Garb — | M ijchał, że jest nas wielu krążących wokół fortu. Będzie przeto ostrożny '¦KY.ym wilk, który już raz o mało nie utracił łapy w potrzasku. Vv/ególnie więc trudne zadanie czeka naszych wabiów. Od ich postawy ¦dzie zależało, czy cokolwiek zwojujemy. Na czele wabiów powinien iiiinąć ktoś nadzwyczaj sprytny, potrafiący zwieść wroga, żeby połknął ¦ •uY.yk, ktoś umiejący ryzykować wiele, a przy tym zachowujący ostroż- ilony Koń 81 .........¦ ¦ ¦ ¦ ¦, ność rysia, ktoś taki wreszcie, kto już wielokrotnie dowiódł sweg wyjątkowego męstwa i roztropności. Garb na chwilę zamilkł, bystrym okiem potoczył po zebranych, czym rzeki: —- Jest jeden wśród nas, który spełnia wszystkie wymogi, o jakie' wspomniałem! To Szalony Koń! Ufam, że z Szalonym Koniem na czefl wabiów żołnierze wpadną w matnię i ziemia nad rzeką Piney zbroczy sil ich krwią! Howgh, powiedziałem! Aprobujący szmer przeleciał przez zgromadzonych wojownikowi Junacy z miejsca otoczyli zwartym kołem Szalonego Konia. Każdy pala się, by ten wziął go do swej drużyny wabiów. Szalony Koń wybrł dziewięciu najzmyślniejszych. Później, gdy zapadł zmrok, młodzieniel zapragnął w samotności zwrócić myśli ku walce, która miała rozgorzel nazajutrz. Wspiął się na wzgórze za obozem. Ziemię ściął grudniowi mróz. Odziany w skórę bizona z włosem zwróconym do wewnątrz, nil czuł chłodu. Księżyc w pełni wychylał się zza gór Bighorn i iskierki gwiazd drgały lekko na zimowym niebie. Z doliny niosło się przeciągła wycie wilka być może wieszczącego burzę śnieżną. Długo trwał bel Tuchu i przywoływał wspomnienie wizji, której doznał przed laty, będąc chłopakiem. Przed oczami przechodziły mu ponownie tamtl obrazy, z gradem kul i mrocznym wrogiem kłębiącym się wokoło. — Nie zawiodę Garba! Będzie to nasz dzień zwycięstwa! — szepnął z-mocą do siebie. — W forcie jeden z małych wodzów ponoć chełpi si J że z pięćdziesięcioma żołnierzami rozpędziłby na cztery wiatry wszysł kich Dakotów. Jutro damy mu szansę, niech tylko spróbuje!... Szalony Koń nawet nie przypuszczał, jak prorocze snuł myślą W Forcie Phil Kearny istotnie zadzierzysty kapitan William Fetterman rwał się do walki z Indianami i nieustannie wiercił dziurę w brzuchu Carringtonowi, by pozwolił mu na nich uderzyć. Ten jednak kategoryl cznie odmawiał. Ostrożność pułkownika irytowała zuchwałego, kipiącego energią Fettermana. W kantynie oficerskiej w gronie kolegów nil szczędził docinków pod adresem przełożonego. — Czy wiecie, kim w rzeczywistości jest nasz dowódca? — zagadną! raz kompanów wykrzywiając usta szyderczo. Gdy jego towarzysze spojrzeli nań pytająco, parsknął urągliwie: — Gamoniem, safandułą, ciepłymi kluchami! Żaden z młodych oficerów nie zaprotestował, owszem, kilku przytak* nęło mu z przekonaniem. Fetterman był ich idolem, zażywał rozgłosu 82 tęgiego rębacza. Za swe wyczyny podczas wojny domowej dobił się nawet rangi podpułkownika. Co prawda był to stopień wyłącznie hono-rowy, niemniej ceniony w armii amerykańskiej. Dla wbitego w pychę Fettermana Indianie, rzecz jasna, byli zgrają dzikusów, którą on zmiótłby jak kupę pierza. Gdyby tylko nie ten strachajło Carrington... — Ciepłe kluchy, dobrze powiedziane! — przytaknął skwapliwie ii-den z oficerów, któremu wielce imponowała pewność siebie choj-raka. — Naszemu pułkownikowi na każdą wieść o pojawieniu się i/crwonoskórych w okolicy łydki trzęsą się jak galareta... — W istocie ¦— dodał półgłosem inny gorliwiec — nasz wódz naj-chętniej wcale nie wyścibiałby nosa zza palisady. Marne nasze widoki. Zamkniętym tu Bóg wie jak długo, przyjdzie nam chyba zdychać / nudów! Wtedy jeden z poruczników, który trzymał się cokolwiek na uboczu i zachowywał powściągliwość, odezwał się z wahaniem w głosie: — Czy jednak zbytnio nie lekceważymy Dakotów? Nasz pluton o włos wpadłby w ich zasadzkę. Byłoby gorąco... — Wierutna bzdura! — zgromił porucznika Fetterman. — Ta banda, to żaden przeciwnik! Powtarzam raz jeszcze: z pięćdziesięcioma kawale rzystami przejechałbym im wszystkim po brzuchach! Zrównałbym /. ziemią ich siedliska nad rzeką Tongue! Dwudziestego pierwszego grudnia 1866 roku Fettermanowi trafiła się upragniona okazja. Mroźnym rankiem owego pamiętnego dnia półtorej mili od fortu Indianie zaczęli niepokoić drwali, którzy wozami wyjechali po drewno. Na odgłos pierwszych strzałów Carrington pośpieszył wysłać oddział wojska z odsieczą napadniętym. Wykonanie zadania powierzył kapitanowi Powellowi. Wówczas jednak wystąpił Fetterman nalegając, żeby jemu dał dowództwo nad oddziałem. Carrington znalazł się w rozterce. Mąciciel przyczyniał mu ciągłych utrapień, w zgo-dzie jednak ze starszeństwem rangi jemu przysługiwało pierszenstwo. A ponieważ pułkownik miał protokół wojskowy za rzecz świętą — chcąc nie chcąc, przekazał mu komendę. Żeby jednak z góry pohamować krewkiego oficera, dał mu wyraźny rozkaz, by w żadnym wypadku nie ścigał Indian poza grzbiet Lodge Trail. Opuszczającego fort Fettermana rozpierała radość. Również w jega oddziale panowała zuchowata wesołość. Wiódł osiemdziesięciu chłopa: 51 piechurów, 27 kawalerzystów, a także dwóch cywilów; ci ostatni pałali chęcią wypróbowania na Indianach najnowszych, szesnastostrza- lowych rusznic Henry'ego, których wszyscy im zazdrościli. Rozporządzał tedy siłą przewyższającą tę, jaką — wedle hucznych przechwałek — chciał skręcić kark całemu narodowi Dakotów. Tymczasem Indianie napastujący drwali odstąpili i rozproszyli się.' Zniknęli z widoku. — Ścierwa przeklęte zmiatają! — ryknął Fetterman. — Naprzód, kuj pasmu Lodge Trail! Przetniemy im ucieczkę! Oddział popędził we wskazanym kierunku — przodem konni, za nimi] biegiem piechurzy. O trzysta kroków przed Amerykanami wynurzyło się raptem z szuwarów porastających brzeg zamarzniętej rzeki Big Piney dziesięciu Indian. To Szalony Koń i jego drużyna przystąpili do akcji. Owa dziesiątka, udając przestrach, chciała jak gdyby ponownie cofnąć się w krzaki. Wróg już ją jednak odkrył, przeto jęła uchodzić w stronę1 grzbietu Lodge Trail. — Prędzej, prędzej za nimi! — ponaglał Fetterman żołnierzy, zwłaszcza zaś piechurów, by nie zostawali w tyle. Dziwna to była gonitwa. Szalony Koń i jego wojownicy uchodzili przemyślnie, że kawalerzystom zdawało się ciągle, iż mają ich już niemal w garści. Jednakże uciekinierzy za każdym razem wyślizgiwali się z im pazurów, by potem znowu zwolnić i marudną jazdą łudzić żołnierzy. Zaiste była to jakaś rozpalająca krew w ścigających i w ściganyci zabawa w kotka i myszkę. W zapamiętałym pościgu żołnierze ani się spostrzegli, jak dotarli n; szczyt grzbietu Lodge Trail. Tu jednak raptownie stanęli. Czyżby wido: kanionu strumienia Peno przed nimi, zamkniętego z lewa i z prawi stokami, gdzie zwietrzałe skały tworzyły rumowiska z mnóstwem kry-jówek, od których tchnęło niewiadomą groźbą — obudził w nich nagł; niepokój? Szalonemu Koniowi, widzącemu wahanie Niebieskich Kurtek, skronie zaczęły pulsować. Ruszą w dół, czy się cofną? Zszedł z rumaka i przy' brawszy stroskaną minę oglądał jego kopyta. Amerykanie zaczęli strze^ lać, kule świstały blisko, bardzo blisko lecz on nic sobie z nich nie robi i nawet zaczął zbierać chrust na ognisko. Żołnierze prażyli coraz gęściej, Dopiero jednak gdy kula rozsypała mu kupkę chrustu pod rękami, niewzruszony wojownik uniósł się i posłał ku strzelającym zaciśniętą pięść wraz z wiązanką siarczystych amerykańskich przekleństw, któn znał od handlarzy. Tego było za wiele Fettermanowi. Butnemu weteranowi wojny domo- 84 i l iwarz skurczyła się wściekłością. Obelgi Szalonego Konia przypiekły o jakby rozpalonym żelazem. Naprzód!!! — wybuchnął drapieżnie. Oddział popędził w dół ku swemu przeznaczeniu. S/alony Koń dosiadł rumaka i uciekając dołączył do dziewięciu towarzyszy, którzy znajdowali się głębiej w kanionie. Gdy razem z nimi |»i/osadził skuty lodem Peno Creek, wszyscy żołnierze, zarówno konni Jnk i piechurzy, weszli już w pułapkę. Wówczas Szalony Koń podzielił • woich na dwie grupki, które przecięły nawzajem swe szlaki. Był to umówiony sygnał do ataku. lak grom z jasnego nieba uderzył w żołnierzy triumfalny okrzyk >'"kilów i Szejenów i zwaliła się na nich gwałtowna ulewa strzał. Spłoszone wierzchowce kawalerzystów stawały dęba. Oszołomiony I dterman próbował się cofnąć. Na próżno. Powitała ich mordercza iiilwa wojowników odcinających im odwrót. Wpadli w kleszcze. Indianie przypuścili szturm z obydwu stoków kanionu. Najpierw na 1'nchurów, którzy bronili się przestarzałymi strzelbami ładowanymi |>i/ez lufę. Po oddaniu strzałów, nim zdołali ponownie wprowadzić tulunki, byli bezbronni jak stado owiec osaczone przez wilki. Tę chwilę >*skorzystali wojownicy. Wdarli się z potwornym impetem między ' imarłych z trwogi żołnierzy, wybijając ich do ostatniego maczugami, .'inahawkami, włóczniami. Tu także śmierć dosięgła Fettermana. Tięższą przeprawę mieli Indianie z kawalerzystami. Ci władali nowo- «/csnymi, ładowanymi przez zamek karabinami Springfielda, pozwalają- . mi na prowadzenie ciągłego, skutecznego ognia. Zwłaszcza zaś dwaj nwile wśród nich szaleli ze swymi szesnastostrzalowymi rusznicami llrnry'ego. Wszyscy oni, korzystając z tego, że wojownicy pochłonięci li dobijaniem piechurów, wspięli się na stok, skąd łatwiej było się bronić. Niebawem jednak Indianie pełznący pośród załomów i głazów icisnęli wokół nich bezlitosną pętlę. Wierzchowce osaczonych, ogłu- i.ile od huku, chrapiące z przerażenia, rzuciły się nagle do ucieczki. '•icktórzy młodzi wojownicy popędzili za nimi, co zagniewało Garba i S/.alonego Konia. Wracajcie!! Jeszcze nie koniec walki!! — rozległy się ich napomnienia. Lecz dla gorących głów ważniejsza była zdobycz. Wrócili dopiero, |dy wychwytali wszystkie konie. Ponownie zagrała w nich narowista Mew. 85 . Tymczasem przybierający na sile lodowaty wicher przygnał z p nocy zwały czarnych chmur. Zanosiło się na śnieżycę. Należało kodl czyć bój. Amerykanie nie zamierzali tanio sprzedać swej skóry. Za wielkim głazem dwaj cywile uwijali się jak w ukropie. Wprawdzie strzelali I popędliwie, więc niezbyt celnie, tworzyli jednak zaporę ogniową trudną do sforsowania. — Musimy najpierw uciszyć tych dwóch! — rzekł Garb do Szalonego I Konia. Obaj wojownicy czaili się w bruździe skalnej o pięćdziesiąt kroków od wroga. — Biorę na siebie tego w bobrowej czapie — odparł Szalony Koił I Polowanie na cywilów nie trwało długo. W ferworze strzelania jedełI z nich zanadto się wychylił i padł przeszyty strzałą. Drugi miał sfl bardziej na baczności. Szalony Koń posłał mu strzałę w taki sposób, bil ta zatoczyła stromy łuk w powietrzu i opadając niemal pionowo dosięgła go w kryjówce za skałą. Gdy próba nie poskutkowała, bystro wypuścił | jeszcze kilka podobnych strzał. Naraz nieprzyjaciel wrzasnął dzikł Ostatnia strzała ugodziła go w sam czubek głowy i ześlizgując się rjfl czaszce przeorała skórę aż po nasadę czoła. Bryznęła krew zalewając mu oczy. Oślepły, oszalały ze strachu cywil zerwał się na równe nojfl Natychmiast zagrzmiała strzelba Garba kładąc go trupem. Kilku kawalerzystów też już znalazło śmierć na skalnym stoku, a kin I kunastu dalszych odniosło rany. Inni bronili się jeszcze, ale coraz słabił i bez nadziei. Garb i Szalony Koń nie zwlekali dłużej. Rozległy się icll gromkie okrzyki: — Hoye!! Na nich!! Wojownicy uderzyli ze wszystkich stron równocześnie i tak jałę I płomień pochłania kępę wyschłych krzewów, pochłonęli żołnierzy. Nad stokiem kanionu zaległa przejmująca cisza, jeszcze tylko tu i ówdzie rozlegało się,słabe rzężenie konających Amerykanów. Nie tknięty pozcłl stał tylko ich pies, który z podtułonym ogonem umykał z pobojowisk™ Biegł w stronę fortu przystając kilkakrotnie i trwożnie spoglądając zll siebie. Szalony Koń zatrzymał na nim przez chwilę uwagę, zdziwiony,™ wcześniej go nie widział. Straty Indian były niewielkie: zginęło i ciężko rannych zostało dziesięciu Oglalów i kilku Szejenów. W oczach zwycięzców świeciła dumłl Szybko pozbierali nieprzyjacielskie strzelby i rewolwery — zdobycz wojenną niezmiernie ich radującą. I W powietrzu zawirowały pierwsze kryształy lodu, po czym rozhulała lię wichura kręcąca ogromnymi tumanami śniegu. Indianie schronili się kilka mil dalej w osłoniętym od wiatru kanionie, a kiedy tylko nawałnica zelżała, wrócili nad rzekę Tongue. Mroźną zimę postanowili przeczekać w głównym obozie. Tymczasem w Forcie Phil Kearny po zagładzie oddziału Fettermana Amerykanie przeżywali piekło. Wszyscy doznali szoku. Osaczyła ich Irwoga. Dzień i noc prześladowały ich myśli o szturmie tysięcy Indian na osłabioną placówkę. Roztrzęsiony Carrington umieścił żony oficerów i dzieci w prochowni, którą miano wysadzić z nimi w powietrze w razie przedarcia się napastników przez palisadę. Skoro tylko zapadła noc po dniu klęski, Carrington wysłał jednego K swoich ludzi na najlepszym koniu do Fortu Laramie z błaganiem 0 pomoc. Kiedy ten po trzech nocach i trzech dniach morderczego zmagania się ze śnieżycą dobrnął na miejsce, w Forcie Laramie właśnie wyprawiano bal wigilijny. Jakież zdumienie ogarnęło świętujące towa-i/.ystwo, gdy raptem w drzwiach wiodących do rzęsiście oświetlonej sali ukazało się posępne widmo z obłąkaniem w oczach, okryte łachmanami, ledwie na nogach stojące. Straszna zjawa zdołała wycharczeć tylko kilka słów: — Fetterman zabity... Osiemdziesięciu jego ludzi zabitych- Indianie atakują!... — i padła nieprzytomna na podłogę. Wieść o bitwie, w której żaden żołnierz nie uszedł z życiem, niczym huk wystrzału dotarła po drutach telegrafu do Waszyngtonu. W kołach 1 /ądowych zapanowała konsternacja. Srogiej konfuzji doznał prezydent Andrew Johnson, który dopiero co gratulował Kongresowi sukcesu w związku z ratyfikowaniem traktatu z ugodowymi wodzami Dakotów. Prezydent nie omieszkał zauważyć przy tej okazji, że problem indiański w kraju Powder River uważa tym samym za pomyślnie i ostatecznie rozwiązany... Znany ze swej wrogości do miedzianoskórych plemion generał Sher-man, który niebawem miał objąć stanowisko głównodowodzącego sił zbrojnych USA, zażądał natychmiastowego przedstawienia mu okoliczności, w których doszło do „masakry Fettermana". Oto fragment jego rozmowy odbytej z komendantem Fortu Laramie za pośrednictwem telegrafu: — Domyślam się, że to Czerwona Chmura wciągnął Fettermana w zasadzkę? — pragnął się upewnić Sherman. 87 — Istotnie, sir, dokonali tego Dakota Czerwonej Chmury. Ale doszły nas słuchy, że nie on nimi dowodził ani żaden inny wódz, tylko dw wojownicy: Garb i Szalony Koń. — Co to za jedni? — Garb jest ich uznanym wojownikiem. Natomiast o Szałowymi Koniu wiem tyiko tyle, że to wybijający się dwudziestokilkulatek. — Co?! Takiemu gówniarzowi powierzyli dowództwo? — Mnie też trudno było w to uwierzyć. Jednakże informacje, któroj posiadamy, nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości. —- W takim razie należy oczekiwać, że o tym groźnym czerwonoskói rym jeszcze nie raz usłyszymy. Miejcie się przed nim na baczności! — Rozkaz, panie generale! 11. Dopóki trawa będzie rosła... Do Fortu Laramie ponownie jęły zjeżdżać komisje pokojowe. Pier-i wszą przybyła w kwietniu 1867 roku, gdy tylko lody z rzek spłynęły. Nid jednak nie zdziałała, ponieważ żaden z wodzów niezależnych Dakotów nie chciał wdawać się z nią w układy. Następna komisja przybyła już w czerwcu. — Kręcą się tu — parsknął Mały Jastrząb — jak zgłodniałe kundla wokół kotła ze strawą na ogniu! Tym razem wodzowie Dakotów spotkali się z komisarzami i zażądali od nich wycofania wszystkich żołnierzy z krainy Powder River. Wodzoi wie, podbudowani zeszłorocznym zwycięstwem, przemawiali stanowi • czo, dobitnie, hardo. Jeden tylko Czerwona Chmura — rzecz zastana! wiająca — nie odezwał się ani słowem. Jego milczenie wielu wojownikom zdało się czymś niezrozumiałym i niepokojącym. Złe Twarze tłumaczył jednak zachowanie swego przywódcy wywodząc, że oddał głos innym, gdyż sam myślą pracował już nad tym, co przyjdzie im czynić dalej w razie zerwania układów. W samej rzeczy rozmowy utknęły w martwym punkcie. Komisarze, przypierani zdecydowanymi, twardymi żądaniami, chcieli wykręcić sil sianem, wyłgać pustymi obietnicami. Bezowocnie: wodzowie, przejrzawszy ich grę, jednego dnia po prostu opuścili fort i rozjechali się do wiosek. Po powrocie nad rzekę Tongue Czerwona Chmura oznajmił wojow->m: - Uszy wasichus są zamknięte na nasze słowa. Inaczej tedy do nich ,'i. emówimy! Kule i strzały od słów wymowniejsze! Oglala zdecydowali, że ponownie dobiorą się do żołnierzy w Forcie I'liii Kearny. Zbliżywszy się do placówki, stanęli utajonym obozem nie dal grzbietu Lodge Trail. Panował wśród nich nastrój zuchwały, waleczny. A kiedy zwiadowcy donieśli, że o trzy mile od fortu biwakują ¦ li wale, których chroni jedynie trzydzieści Niebieskich Kurtek — wszyscy byli pewni łatwego zwycięstwa. Zapowiadała się emocjonująca i.ibanina i kolejny pogrom wroga. Co prawda owa trzydziestka żołnierzy obwarowała się kilkunastoma wozami, ustawionymi w krąg — przeszkoda ta jednak nie powstrzymywała Oglalów. Pewni swej miażdżącej przewagi nie poczynili szczególniejszych przygotowań do natarcia. Wszystko zdawało się przejrzyste jak na dłoni i dziecinnie proste. Starsi wodzowie z Czerwoną Chmurą i o/siedli się wygodnie na pobliskim wzgórzu, by obserwować widowisko. Tymczasem drwale, dostrzegłszy napastników, dali drapaka do żołnierzy w obręb wozów. Wojownicy rozpoczęli bój wedle wypróbowanej indiańskiej taktyki. 1'uściwszy się w cwał krążyli wokół wroga niczym stado drapieżnych ptaków zaciskając coraz bardziej pętlę i czekając chwili, kiedy obrońcy opróżnią strzelby, ażeby gwałtownie na nich runąć i wybić do nogi. Lecz cóż to! Tamci nie przestawali pluć ogniem! Nowoczesne Spring-fieldy w ich rękach zdawały bojowy egzamin. Wobec nieprzerwanego gradu kul Indianie zmieszali się i na ostrzegawcze okrzyki Garba i Szalonego Konia zawrócili, uwożąc trzech martwych i kilku rannych towarzyszy. Po krótkiej naradzie postanowili spróbować pieszego natarcia. Lecz i czołganie się na otwartym, płaskim polu dokoła wozów nie wróżyło powodzenia. Obrońcy, częstując pełznących salwami, jedną po drugiej, tychło zmusili ich do odwrotu. — Mają szybkostrzelne karabiny i amunicji w bród! — warknął (iarb. . . — Walą do nas jak do jakiego stada bizonów! — dorzuci! wzburzony Szalony Koń. Wtedy wystąpił rosły wojownik zwany Dżipaia. Dzierżąc przed sobą 39 ogromną tarczę obciągniętą grubą, twardą skórą z karku bizona, ruszył samotnie ku żołnierzom. Kroczył w całej swej okazałej postaci bez pośpiechu i bez lęku, nucąc dumnie pieśń wojenną. Uderzył snadź wszystkich swą odwagą, bo nawet strzelby Amerykanów zamilkły. Dżipala, zbliżywszy się na dwadzieścia kilka kroków do nieprzyjaciela! napiął łuk i skoczy! wysoko w powietrze posyłając strzałę ponad najbliższym wozem w głąb korralu, po czym błyskawicznie jeszczeJ dwie następne. Żołnierze ocknęli się, zaczęli kropić do bohaterskiego straceńca. Szalony Koń poprowadził szybką szarżę z przeciwnej strony, żebJ odwrócić od niego uwagę Amerykanów, lecz było już za późno. Dżipalaj ugodzony wieloma pociskami, przypieczętował krwią swój niezwykła wyczyn. Nawet zwłok jego nie zdołano zabrać; spoczywały zbyt blisko wozów. Poniesione straty ostudziły wojowników. Cięta obrona nielicznego! wroga była dla nich nieprzyjemnym zaskoczeniem. Dwukrotnie jeszczJ próbowali nacierać, ale już bez większej wiary w powodzenie. A gdji z fortu wyruszyła odsiecz, zniechęceni oddalili się. Wieczorem Szalony Koń i Garb siedząc przy ognisku długo wpatryJ wali się w płomienie, jak to czynią ludzie trawieni troską. PonuiB milczenie przerwał w końcu Szalony Koń: — Nasze łuki i maczugi są psa warte przeciwko nowym strzelbonl wasichus... — Zaiste :— z piersi Garba wymknęło się westchnienie — najmężl niejsze nawet serca i ramiona tęgie jak wiatr północy nie sprostają gradowi kul. ¦— Jeśli nie zdobędziemy wielu takich strzelb i amunicji, której ciąglJ nam brak, będzie ciężko... Ową bitwę na barykadzie wozów żołnierze okrzyknęli za swój triumf! Wielką widać odczuwali potrzebę zatarcia wspomnienia klęski Fenem mana, skoro gromko rozdmuchiwali wieści o niezmiernych stratach! jakie rzekomo zadali obecnie Indianom. Jeden z oficerów nawet obrał chował „dokładnie", że obrońcy położyli trupem ni mniej ni więcej tylkfl 1137 czerwonoskórych! Karykaturalność owej „dokładności" obnaża już choćby fakt, że w ataku na wozy brało udział niespełna ośmiuset wojowników i w rzeczywistości poległo tylko dziesięciu, a rannycj zostało dwudziestu dwóch. Żołnierzom też się dostało: zginęło pięciJ rany zaś odniosło kilkunastu. Co więcej, wielu żołnierzy odczuwała 90 po walce tak straszliwe wyczerpanie nerwowe, że niektórzy — w tym i o wnież ich dowódca, kapitan Powell — nigdy już nie odzyskali równo-wagi duchowej. W Waszyngtonie trzeźwo oceniono sytuację. Bitwa na barykadzie wozów była dla rządu kolejnym świadectwem determinacji Indian w obronie krainy Powder River. Rząd zaś nie mógł sobie wówczas pozwolić na uwikłanie się w przewlekłą wojnę z Dakotami. W dolinie i cki Platte przystąpiono do wielkiego dzieła: kładziono tory kolei l iion Pacific, która miała spiąć oba oceany. Budowniczym żelaznego l/laku należało zapewnić bezpieczeństwo; wszelkie zawichrzenia na preriach groziły zahamowaniem tempa prac. Władze więc wysłały na , zachód kolejną pokojową komisję, zalecając jej, by doszła do porozu-lienia z Dakotami — nawet za cenę ewakuacji garnizonów z kraju Powder River! Owa komisja naszpikowana była prominentami. Może władze oczekiwały, że sam widok towarzyszących komisarzowi do spraw Indian, Tylorowi, pięciu (!) generałów ż Shermanem na czele oraz senatora llcndersona oszołomi Indian?... Nie oszołomił. A wódz Czerwona ('hmura nawet zbojkotował rozmowy. Z Oglalów zjawili się tylko Boją Się Jego Koni i kilku niższych rangą przywódców. Komisarz Tylor przemówił pierwszy, uderzając w pojednawczy ton: — Jako wysłannicy Wielkiego Ojca pragniemy wysłuchać waszych . iłów i pretensji i poznać przyczyny niepokoju. Przyjaciele moi, mówcie wszystko, mówcie otwarcie całą prawdę... Wojna jest zła, pokój jest dobry... Musimy wybierać dobro, a nie zło... — Biali przyjaciele — odparł mocnym głosem wódz Boją Się Jego Koni — gdybym przybył do waszego kraju i tam się osiedlił, i zabijał wasze zwierzęta, co byście powiedzieli? Czyż nie byłbym najeźdźcą i nie wydalibyście mi wojny? Przyjaciele, poniechajcie drogi przez nasze łowiska, nie płoszcie naszej zwierzyny, nie wybijajcie naszych stad, a pokój zapanuje na preriach! Inni wodzowie z nieugiętym uporem żądali tego samego. — Kraina Powder River należy do Dakotów — wyraźnie i dobitnie leciały słowa — i wasichus muszą stamtąd odejść! Muszą odejść! Z postawy wodzów przebijała desperacja. Desperacja ludzi świadomych, że idzie o stawkę najwyższą: o ostatni już teren łowiecki, jaki im jeszcze pozostał. Ale generała Shermana irytował ton ich wypowiedzi. Wyniosłemu 91 dowódcy zdawał się zanadto arogancki i zuchwały. Drugiego dnia otj przemówił w imieniu komisji. Nie mógł się powstrzymać, aby głoser szorstkim, przywykłym do rozkazywania nie dać upustu swej zaciekłe| wrogości wobec Indian. Drogi będą wytyczane przez wasze tereny! — warknął w stro-J nę wodzów. — Więc im rychlej się z tym pogodzicie, tym lepiej dla wa| Jedynie pokojowi Indianie mogą liczyć na nasze względy! Wszyscy zjśi pozostali niech zawczasu sprawią sobie wiele łuków i strzał, bo będą ijj potrzebne! Głośny szmer powstał wśród wodzów. Ich oburzenie i sprzęci^ ześlizgiwały się jednak po gruboskórnym generale jak tępe groty twardej tarczy. Sherman, podnosząc jeszcze bardziej głos, ażeby prz krzyczeć wrzawę, ciągnął: Kilka waszych szczepów nie oprze się naporowi potężnej biafj rasy na ziemie Zachodu, tak jak kilku ludzi nie zdoła zatrzyma pędzącego stada bizonów! Pokojowo ustąpić to jedyne, co wam pozć staje! — rudobrody generał lekko przygarbił barczystą sylwetkę, jakbj gotował się do skoku, i grzmotnął na koniec: — A jeśli zechcecie nada walczyć, naślemy na was tyle wojska, że wszyscy zostaniecie wystrzeli Wszystkich zabijemy!! Musicie wiedzieć, że to nie jest tylko pokojowj komisja! Jest to również wojenna komisja!! Tego Indianom starczyło. Z taką komisją o żadnym porozumieniu : mogło być mowy. Wzburzeni i rozgoryczeni zebrali się do odjazdu i nie słuchając komisarza Tylora, który próbował łagodzić sytuację i i woływał ich, by zostali — jeszcze tego samego dnia rozjechali się obozów. Srogi generał odsłonił swe oblicze indianożercy. Tym razem jedna zagalopował się: swymi groźbami Indian nie zastraszył, a doprowadź tylko do zerwania ważnych rozmów, co bynajmniej nie było na rządowi. Rozsierdzeni Oglala w odwecie zaczęli napastować rancza w pobliż Szlaku Oregońskiego. Na ranczerów zapolował również Szalony Koi Wraz z bratem Małym Jastrzębiem, druhami Niskim Psem i Małyi Wielkim Człowiekiem oraz jeszcze piętnastu wojownikami najechał rai czo oddalone o pół dnia drogi od Fortu Laramie. Gospodarz z rodzir schronili się w głównym budynku mieszkalnym i rozpoczęli ogień z otw<| rów strzelniczych. Indianie obsypali zabudowania płonącymi strzałami. Wkrótce zaję się stajnia i inne pomieszczenia gospodarcze, a kiedy nastał zmierzchr pożar ogarnął również budynek mieszkalny. Wojownicy czujnie baczyli, żeby ranczerzy nie wymknęli się śmierci. Raptem dach domostwa zatrzeszczał, jakby go rozdarto, i zapadł się wraz z pułapem, aż iskry huchnęly do nieba. Indianie przekonani, że obrońcy zginęli, rozłożyli się na spoczynek. Jednak nazajutrz wśród zgliszcz nie znaleźli żadnych kości. Odkryli natomiast tajny tunel wiodący do kępy brzóz pięćdziesiąt kroków za łlomem. Tędy drapnęli pogorzelcy. Wojownicy puścili się w pogoń. Ślady wiodły do sąsiedniego rancza. Właściciele tego rancza dołączyli do uciekinierów i wszyscy razem, w siedmioosobowej grupie — teraz już na koniach — uchodzili w stronę Tortu Laramie. Nie uszli daleko. Oglala na ścigłych jak wiatr mustan-iv,ch wnet zaczęli deptać im po piętach. Ranczerzy, widząc że ich koniom brak tchu, porzucili je i wszyli się gęstwinę krzewów porastających brzeg niewielkiego potoku. Lecz gdy Indianie podłożyli tam ogień, wykurzeni z kryjówki ruszyli biegiem stronę wzgórza pokrytego kępą sosen; ich prześladowcy w skok za nimi — z najhałaśliwszym Małym Wiel-Człowiekiem na czele. Ten porywczy, silny jak niedźwiedź wojownik 1 chełpić się swymi czynami. Jego dzikie oczy błyszczały teraz jak U rysia: tych siedmiu biegnących to było siedem pewnych skalpów! Jeden z Amerykanów dostał strzałą w samo oko; przystanął jednak i) Iko na chwilę i wyrwał grot wraz z gałką oczną z broczącej krwią rany. Wojownicy, czując podziw dla jego hartu, nie strzelali doń, póki nie ¦lolączył do towarzyszy. Potem jednak ów ranny mężczyzna legł martwy i innej strzały. Kilku Indian dotknęło jego zwłok łukiem bądź ręką; tak iwykli czynić z każdym dzielnym powalonym wrogiem. Wkrótce zginął następny ranczer; tan palnął sobie w skroń z rewol-- ni, ponieważ nie mógł dalej biec, utraciwszy moc krwi z otrzymanych Indianie nie tknęli skalpu samobójcy. Trzecim wrogiem, którego iwnicy dostali, był stary, siwy mężczyzna. Unieruchomiony postrza- w nogę, przyklęknął i zwrócił się ku prześladowcom ze strzelbą oniach. Broń miał jednak opróżnioną, zatem czekał już tylko śmierci. awa starego, pełna spokoju i godności w tej jego ostatniej chwili, szyła mimowolnie Szalonego Konia. Zawsze miał on współczucie < bezbronnych i słabych. Naraz zapragnął krzyknąć do wojowników, oszczędzili starca. Zaledwie jednak otworzył usta, gdy Mały ^^L gHHl ' Q 93 '^¦^.w.v,,,..v,:. Wielki Człowiek skoczył ku klęczącemu i tomahawkiem rozpłatał jeg siwą głowę. Szalonemu Koniowi serce drgnęło w dziwny sposób. Na czterech pozostałych jeszcze przy życiu ranczerów nie potrafił już patrzeć jak Da śmiertelnych wrogów. Pokryci ranami, słaniający się, zupełnie be silni —budzili w nim tylko litość. To już nie byli owi złowrodzy wasichusj których nienawidził całą duszą —to byli udręczeni, wycieńczeni ludzie. Więc gdy wojownicy otoczyli ich, rozległ się jego mocny glos: — Stójcie! To dzielni mężczyźni! Wystarczy zabijania! Pozwólmy im żyć! — O nie, nigdy! — nasrożyl się Mały Wielki Człowiek; oczy miał rozpalone żądzą krwi. — Ci wasichus okradają nas z łowisk! Śmierć im!| Byłby wystrzelił, gdyby nie to, że Szalony Koń wyskoczył przed niego i rzucił mu piorunujące spojrzenie. Mały Wielki Człowiek cofnął się, ale twarz jego była straszna: w poprzek czoła wystąpiły głębokie bruzdy, brwi wygięły się jak sępie skrzydła, a nozdrza drgały gwałtownie. Powoli jednak opuścił strzelbę. Ileż wysiłku kosztowało go, aby powściągnąć w sobie zwierzę, kiedy już raz je wypuścił na wolność. Tymczasem Szalony Koń odłożył broń i ruszył ku Amerykanom, un sząc ręce w geście pojednania. Tamci wymierzyli weń karabiny lecz oj z zupełnym spokojem podszedł do nich i usiadł przed nimi, dobył faj z futerału, nabił tytoniem, zapalił i wydmuchał dym ku ziemi, następn ku niebu i kolejno ku głównym stronom świata. Cztery skurczone napi ciem twarze z wolna tajały. A potem zmęczone dłonie sięgnęły zaofiarowaną im fajkę. Szalony Koń przemówił: -—¦ Zginęło trzech ludzi. Nie chcę więcej przelewu krwi — kilka sló angielskich, które znał, wspierał mową znaków. — Może któregoś d będziemy braćmi... Biali ludzie i Indianie... Wypalmy fajkę z myślą o ty: dniu... Puszczając oszołomionych ranczerów wolno, zażądał jedynie, b oddali amunicję, którą mieli przy sobie. Po ich odejściu przez pewie czas miał na oku Małego Wielkiego Człowieka, gdyż wiedział, że gdyb tylko dać mu swobodę, zgładziłby wszystkich. Wiosną 1868 roku zaniepokojony rząd amerykański przysłał następn komisję (którą to już z kolei?) do Fortu Laramie. Członkowie komisj. otrzymali stanowczy rozkaz doprowadzenia do pokoju z Indianami Papier, który przywieźli, głosił, że cały obszar między Missouri a śnież' nymi szczytami gór Bighorn, łącznie z krainą rzeki Powder i Góra: 94 ( zarnymi, pozostanie w rękach Dakotów i Szejenów i nie będzie .nacho-< I żony przez białych ludzi, dopóki trawa będzie rosła i rzeki płynęły. Zapowiadał też rychłe wycofanie wojska z fortów wzdłuż Szlaku Bozemana. Wielu Indian uznało, że traktat spełnia ich żądania. Wkrótce podpisali go wodzowie Boją Się Jego Koni i Pstry Ogon. Ale Czerwona Chmura I iowstrzymał się. Zapowiedział, że wtedy dopiero przybędzie i złoży swój znak na papierze, gdy Niebieskie Kurtki opuszczą trzy forty. A nieprze-(ednani wodzowie Hunkpapów z północy, Siedzący Byk i Cztery Rogi, wtórzyli jeszcze raz, że o żadnym paktowaniu z wasichus nie chcą iłyszeć i nigdy niczego nie podpiszą. Z postawą Hunkpapów solidaryzował się Szalony Koń. — Oto prawdziwi Indianie! — mówi! w gronie przyjaciół. — Nasi zaś wodzowie chyba cierpią na krótką pamięć! Czyż nie dość nasłuchali się u losie plemion, które podpisywały „wieczyste" papiery. Gdzie teraz są Ich łowiska? Kiedy z Fortu Laramie wrócił zadowolony z siebie, obdarowany prezentami Boją Się Jego Koni, Szalony Koń powitał go tymi słowami: —¦ Wodzu, jednego nie pojmuję! Dlaczego podpisywałeś w sprawie ziemi, która zawsze do nas należała? Przecież papier nie daje nam niczego, czego byśmy dotąd nie posiadali! Po cóż nam papier, który daje nam nasz własny kraj? Zagadnięty nie dał się zbić z tropu. Odparł: — Mylisz się, daje nam też inną ważną rzecz: upragniony pokój? —¦ Oby, oby! —- rzucił powątpiewająco przysłuchujący się wymianie zdań Garb. Wszakże tym razem władze w Waszyngtonie — nie mając zresztą wyboru — dotrzymały słowa i jeszcze latem 1868 roku odwołały żołnierzy z fortów w kraju Powder River. Dakota i Szejenowie wśród radosnego podniecenia niezwłocznie spalili opuszczone placówki. A Czerwona Chmura przybył do Fortu Laramie i ku uldze komisarzy dał wreszcie swój podpis pod traktatem. Koniec końców więc zwycięstwo w wojnie o krainę rzeki Powder przypadło Dakotom. Cokolwiek by rzec, był to ich wielki triumf. Nawet prasa amerykańska, zdumiona takim obrotem wypadków, z niejakim podziwem dla Indian zmuszona była przyznać wówczas, że była to w dotychczasowej historii USA jedyna wojna, którą rząd i siły zbrojne tego wielkiego kraju przegrały! I 95 12. Straszne rozdarcie Dakota nie zdążyli się jeszcze nacieszyć zwycięstwem, gdy dziwne pogłoski krążące po prerii zwarzyły wojowników. Głuche pogłosl 0 jakichś agencjach nad rzeką Missouri, wokó! których wszyscy onil jakoby mieli żyć. Żyć stłoczeni jak stada łaciatego bydła białych farme-T rów! Niezależni, wolni Dakota — z dala od łowisk, na łasce wasichus!!| — Agencje dla nas!? Któż wymędrkował te brednie? — sierdzili młodzi wojownicy skupieni wokół Szalonego Konia. — O niczym takir nie było mowy, kiedy wodzowie podpisywali pokojowy papier! — A czy wodzowie w ogóle wiedzieli, co podpisują? —- warknął Sza^ lony Koń. — Czy któryś z nich rozeznaje się w mówiących papierach^ Komisarze bez wielkiego zachodu mogli wyprowadzić ich w pole! — Więc komisarze popełniliby tak haniebne oszustwo? Wkrótce złe przeczucia Szalonego Konia i jego towarzyszy jeszcze bardziej się wzmogły. Zwłaszcza wówczas, gdy gruchnęła wieść, że sa wielki Biały Ojciec pragnie rozmówić się z przywódcami Dakotów zaprasza ich do swej siedziby w dalekim Waszyngtonie, a Czerwona Chmura wraz z kilkoma innymi wodzami przyjęli zaproszenie. To nie wróżyło nic dobrego! Podróż w głąb kraju zamieszkałego przez wasichus zawsze wychodziła Indianom na złe. Była dla nich duchowyr wstrząsem, z którego wielu nie mogło się ocknąć do końca życia. Przyzwyczajeni do liczenia plemion na kilka czy kilkanaście tysięcy główj Indianie ze zgrozą odkrywali niezliczone rojowiska wasichus w ichl kamiennych miastach. Na widok potęgi białego człowieka nawet naj-l mężniejsi z wodzów wpadali w osłupienie. — W Waszyngtonie nie ma nic — rzekł Szalony Koń — co by byłol nam, Indianom, potrzebne do życia. Lepiej więc, żeby Czerwona Chmura| tutaj strzegł tego, co nasze!... — Jedzie tam chyba tylko po to — wycedził gniewnie Garb — żebyl •dać się ogłupić i podpisać jakiś nowy papier!... Wieści o agencjach nadl Missouri przyjął z całkowitym spokojem! Gdy Czerwona Chmura wyruszył w podróż, jedynie Złe Twarze| odprowadzili swego przywódcę do Fortu Laramie i życzyli mu pomyślnej drogi. Natomiast w obliczach wojowników z kręgu Szalonego Konia 1 Garba malowała się nieufność i podejrzliwość, czy wódz nie nagnie : do nowych żądań wasichus. W owym czasie myśli Szalonego Konia zaprzątała również całkier mną sprawa — bardzo osobista. Ostatnio coraz częściej gościł u Złych Twarzy. Stare, wścibskie Indianki widząc go przyjeżdżającego tam, wymieniały między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Dobrze wie-i działy, do czyjego tipi kierował swe kroki. Długie wizyty składał Czarnej Bawolicy. Czarna Bawolica powiła już troje dzieci, a jednak nadal kobiecym M>wabem mogłaby zapędzić wiele młodych Indianek w kozi róg. Jej > Airne, głębokie oczy nie straciły nic z dawnego blasku, a głos — z miłej, l wiecznej barwy. Po swym nagłym ślubie z Płytką Wodą, zmieszana i zawstydzona zrazu unikała Szalonego Konia, jak tylko mogła, jak wyrzutu sumienia. Później jednak, kiedy Szalony Koń wybił się na wspaniałego wojownika —jej rozpłomienione zachwytem spojrzenia ">raz jawniej i natarczywiej zwracały się ku niemu. On w końcu nie "l>arł się ogniom bijącym z jej wabnych oczu — wszystko, co w nim żyło, 'ilawało się topnieć w tych oczach. Nawet bolesna zadra, którą nosił 'lęboko w sercu, szła w zapomnienie... Ona jedna spośród wszystkich kobiet, które znał, przyprawiała go n gorące dreszcze w żyłach, ona jedna usposabiała do popełniania •;ileństw. Gawędząc z nią poufale całe popołudnia, nie baczył zupełnie na Płytką Wodę, który ledwie maskował dławiącą go wściekłość. Znalazł ¦ u- nagle w wirze, który go wciągał w coś niezwykłego, w coś, czemu nie 1'nirafił się oprzeć. Jednego wieczoru, gdy wrócił od niej później niż zwykle, zastał twego ojca palącego fajkę przy ognisku. Ojciec ocknął się z zadumy, j.ulał mu woreczek z tytoniem i wskazał miejsce naprzeciwko. Po czym »\jawił, że dopiero co byli u niego dwaj mężowie z obozu Złych I warzy. Oświadczyli mi, że nie dopuszczą, żebyś zabrał Czarną Bawo-icc — mówił ojciec. — Ona jest siostrzenicą Czerwonej Chmury i zapoci odzieli, że nie pozwolą jej odejść... - Oho! Nie pozwolą jej odejść! — Szalony Koń wybuchnął zapal-i/ywie; złość uderzyła mu do głowy. — Czyżby zapomnieli, że każda I kobieta, skoro zawiedzie się na swym mężu, może go w każdej chwili opuścić i połączyć się z innym mężczyzną? Niejedna ciesząca się szacunkiem Indianka tak właśnie uczyniła! Ojciec pokręcił głową: < - Ona ma zbyt potężnych krewnych, żeby mogła postępować wedle »lasnej jeno woli. Musi się liczyć z ich zdaniem. Co więcej, ci dwaj iny Koń 97 ostrzegli mnie, że nie ustąpią bez walki, że poleje się krew, gdybyśJ / Wronami. Wśród części starszyzny dakotańskiej od jakiegoś już czasu próbował postawić na swoim... dojrzewała myśl, ażeby wreszcie noiedna^ «;* ^ ,,„-„„;,___^__• _..- — Straszyć walką w łonie Oglalów! Głupcy! Grozić rozłamem powodu kobiety porzucającej męża! Skończeni głupcy!! I ..i, „ i,«u;at« +„ r.UnAT\ \\p. n urażona ambicie. obraź w grupie z Nie tyle o kobietę tu chodzi, ile o urażoną ambicję, obrażoną dumę. Te zaś namiętności doprowadziły do niejednej groźnej awantury między ludźmi... Pomyśl dobrze, synu, zanim się zdecydujesz na jakil nierozważny krok. Pomyśl o cierpieniach, na jakie naraziłbyś rodziny, gdyby doszło znowu do bratobójczej walki... Szalony Koń słuchał przestróg z niechęcią — słowa ojca jednak padł* w jego serce. „Nie wolno mi uczynić niczego „Nie wolno mi uczynić niczego — rozmyślał w bezsenną noc — co mogłoby sprowadzić cierpienia na słabych i niewinnych..." Więc całą siłą woli wstrzymywał się, żeby nie odwiedzać więcej Czan nej Bawolicy. Było to niemal ponad jego siły, gdyż rozkochał się w niej na nowo bez pamięci. Jakże tęsknił za jej gorącymi oczami, w któryci zapalało się tyle radosnych błysków na jego widok. Jakże brakło ml bijącego od niej ciepła, którym go otaczała. Ażeby ochłonąć i zająć głowę innymi myślami, wyruszył co rychlej rd .~:~,„„;i,Av., nr7cnwtn Wronom. Walczył Z Zl czele licznego zastępu wojowników przeciwko wronom, waiczyi z zapierającą dech brawurą, wdzierał się w szeregi nieprzyjaciela z niesłł chana pogardą śmierci. Aż Wrony, wprawieni w osłupienie, sądząc, 1 przyszło im się zmagać z demonem jakimś, lękali się go bardziej nil całego oddziału Oglalów! I sromotnie umknęli daleko poza niebotyczj szczyty Bighorn. Nastąpił triumfalny powrót zwycięzców do wioski. Wszyscy uczes| nicy wyprawy sławili bezprzykładne męstwo Szalonego Konia. — Niechże sobie bojaźliwi wodzowie jeżdżą do Waszyngtonu! Nie 1 nam wcale potrzebni! — wołali zadzierżyści junacy zwracając rozpaloł ~~ *„,„••.„» „, otmnc na? I czy nie odebrano mu jej podłym podstępem? Ona nie kochała • i i pragnęła wreszcie połączyć się z tym, któremu w młodości dała ». Doprawdy długo czekał na tę chwilę! i Ktentacyjnie wyprowadził się od rodziców i wzniósł własne tipi I ipodal obozu Złych Twarzy. W owych dniach większość Złych Twa-w tym także Płytka Woda -— odjechało na południe, naprzeciw •i wonej Chmurze, który miał niebawem wrócić z Waszyngtonu. 99 Nocą serce skoczyło mu galopem, gdy złowił cichy odgłos kobiecycł kroków. Zwinna postać wśliznęła się do tipi i uczuł lekką, podniecając? woń tej, której oczekiwał. Mocno przygarnął Czarną Bawolicę do siebie Pierś jej podnosiła się i opadała drżącym oddechem. Oszołomieni ogarnęło całą jej istotę, gdy szeptała gorączkowo: — Płytkiej Wodzie zostawiłam wiadomość, że przestał być moir mężem, że nie wrócę do niego już nigdy... Dzieci powierzyłam krewnym.. Pragnę być z tobą... Tylko z tobą!... Nazajutrz uszczęśliwieni wybrali się razem na polowanie w strom rzeki Yellowstone. Oboje przeżywali upojne chwile. Ich miłość paliła si< pełnym płomieniem. On nie mógł wprost oderwać od niej wzroku, gd]| rankiem krzątała się z wdziękiem, zręczna i gibka, przy pakowani* sprzętów niezbędnych w podróży. Ona uśmiechała się do mego ro* kosznie, a oczy jej promieniały zwycięsko. Gotowa była żyć z nim jawni* i otwarcie, jak dojrzała kobieta, która, korzystając ze swego prawa d j tego, dokonała ostatecznego wyboru. Pijany szczęściem Szalony Koń zapomniał zupełnie przestróg ojcal Zapomniał również o swym bracie, który przebywał ze zbrojną wyciecM ką gdzieś opodal Szlaku Oregońskiego. A Mały Jastrząb tak prosił gej żeby mu towarzyszył w owej wyprawie. Zapomniał też o Garbie, który niedawno proponował mu wspólni podróż na północ. — Hunkpapowie planują wypad na wasichus nad Missouri. Przyj łączmy się do nich. Radzi będą nas ujrzeć! - zachęcał go przyjaciel* — Nie mogę teraz... — wymówił się. Na to tamten smętnym głosem wymamrotał do siebie, tak jednak* Szalony Koń go dosłyszał: . — Że też kobieta zawsze musi stanąć między mężczyznami... Nie chciał o tym wszystkim pamiętać. Jak para beztroskich ptakólj bujali we dwoje po prerii kierując się z wolna ku zielonej dolinie rzej Yellowstone. Przed zmierzchem spotkali popasających nad jakimś str j mieniem Małego Wielkiego Człowieka, Tęgą Tarczę i kilku jeszej druhów którzy zaprosili ich na wieczerzę do swego tipi. WkroJ . wszyscy siedząc w krąg z ochotą zanurzali dłonie w smakowitej waśnij i nakładali sobie słuszne porcje na talerze z kory brzozowej. I Raptem z zewnątrz doszły ich gniewne krzyki i tupot nóg. Ni| wasna — indiański gulasz z mięsa bizona 100 ¦askoczeni, zdołali cokolwiek uczynić, czyjaś ręka jednym szarpnięciem odrzuciła na bok zasłonę u wejścia do tipi. Do wnętrza wtargnął Płytka Woda; w jego oczach gorzała nienawiść. — Spójrz na mnie! Oto jestem!! — wrzasnął strasznym głosem i wycelował rewolwer w Szalonego Konia. Ten zerwał się z miejsca i złapał za nóż. Znienacka jednak Mały Wielki Człowiek ucapił go za rękę i szarpnął do tyłu. Równocześnie Płytka Woda wypalił mu prosto w twarz. Szalony Koń ujrzał oślepiający błysk przed oczyma i poczuł przeszywający ból w czaszce; w tejże sekundzie Itracił świadomość i runą! jak długi w ognisko. Przyjaciele dbskoczyli i wyciągnęli go z żaru. Płytka Woda tymczasem wybiegł z tipi zanosząc się histerycznym śmiechem, jak gdyby postradał I zmysły'. Indianie pełni trwogi spoglądali na Szalonego Konia. Leżał bez ruchu i wszystkim zdawało się, że nie żyje. Dziki gniew chwytał wojowników tu włosy. Któryś wydał jęk podobny do skowytu rannego zwierza. Inny iż się zachłysnął, tak mu wściekłość na usta nagle wykipiała: — Złe Twarze! Złe Twarze! Zawsze pałali nienawiścią do naszego S/alonego Konia! Krwi! Krwi! Już chwytano za broń, jaką który miał pod ręką. Jeden tylko Mały Wielki Człowiek stał jak trusia przeszywany druzgocącymi spojrzeniami towarzyszy. I przy pierwszej sposobności czmychnął z tipi i przepadł (dzieś jak spłoszony pies. Kilku mścicieli wybiegło w poszukiwaniu Płytkiej Wody. Ten już i linak umknął na rączym koniu i pościg za nim wśród gęstniejących " icmności nie był na razie możliwy. Wojownicy w swej furii gotowi byli yć z samego rana wprost na obóz Złych Twarzy. Przed świtem przybył, zawiadomiony o nieszczęściu, ojciec Szalonego Konia wraz ze swym bratem, Długą Twarzą. Gdy dwaj mężowie pochylili się nad postrzelonym, nadal nie dawał znaków życia. Czarownik >dnak, który zeszył mu ranę (kuła przebiła szczękę poniżej kącika nosa) i opatrzył ją ziołami oraz czuwał nad nim przez całą noc, oznajmił: . — Wygrzebie się z tego! Przed tipi zbierała się coraz liczniejsza grupa przyjaciół Szalonego Konia. Młodzi wzburzeni wojownicy malowali twarze wojennymi barwami. Najzapalczywsi zapowiadali, że jeśli nie dostaną Płytkiej Wody * swe ręce, wygnają precz całą jego rodzinę z obozu — choćby nawet przyszło do srogiej rąbaniny ze Złymi Twarzami! ' ¦ 101 d i Gdy blask poranku oświetlił twarze Ifldian, Szalony Koń odzyskał. Wreszcie przytomność. Poruszył się niespokojnie i rozwarł oczy. Rozpoz4 nał ojca i stryja, z wysiłkiem uniósł ręce i posługując się mową znaków wyjawił im swe życzenie: — Nie chcę przelewu krwi z mego powodu! Nie chcę walki między^ Oglalami! — chwilę odpoczywał, po czyrU ponownie „przemówił" dłoni mi: _ Nie pozwólcie skrzywdzić Czarnej Bawolicy! Ona nie uczyniłM nic złego! Dwaj mężowie wyszli do wojowników i powiadomili ich o jego woli. Zapewnili też, że będzie on żył. Oczy Zgromadzonych długo jeszczl miotały błyskawice, lecz ostatecznie skończyło się na pogróżkacM Wszyscy zastosowali się do życzenia rannego. Jednakże niechęć do Złycł Twarzy głęboko wraziła się w ich dusze- Po kilku dniach wielkiej niemocy Szalony Koń z wolna jął wracać dnie i resztę drogi odbył pieszo. Przebijając ciemności wytężonym /rokiem ujrzał czterech drabów naradzających się opodal tipi. Gdy len z bandziorów wszedł do tipi, by sprawdzić postronki krępujące ną Chustkę, kamień spadł mu z serca, gdyż uzyskał pewność, że ma jeszcze żyje. Skoro tylko tamci rozeszli się na swe stanowiska — rozpoczął 'Kiwanie. Podpelzł do najbliższego wroga i błyskawicznym ciosem lżą przebił mu serce, żelaznym zaś chwytem drugiej ręki ścisnął Miającemu gardło, dławiąc jego jęk. Równie gładko uporał się następnym zbójem. Wkrótce i trzeci wyzionął ducha. Raptem jednak 109 wierzchowiec tego Amerykanina, uwiązany w pobliżu do drzewa, jął okazywać niepokój. Wietrzył szeroko rozwartymi chrapami i rża głośno. To przykuło uwagę czwartego żyjącego jeszcze złoczyńcy. Jack — or był właśnie — warknął półgłosem w ciemnościach: — Bili, ucisz swą szkapę! Wierzchowiec Billa dalej się wiercił. — Bili, do kata, co się u ciebie dzieje?... —• zawrzał ponownie Jad Nie doczekawszy się odpowiedzi, kuty na cztery nogi bandzior zwęszył pismo nosem. Odgadł niebezpieczeństwo czające się tuż obok. Więc nie dbając o towarzyszy porwał się z kryjówki jakby ukąszony prze grzechotnika, jednym susem dosiadł swego rumaka i rzucił się chj ucieczki na łeb na szyję. To go uratowało. Szalony Koń raz i drug wypalił za nim z rewolweru, ale bezskutecznie. W ćmie nocy łot przepadł jak kamień w wodę. Uwolniona Ciemna Chustka, gdy tylko ochłonęła, opowiedziała mężowi o swych przejściach z napastnikami. — Najgorsze było poczucie całkowitej bezradności i to, że nie mogłam ciebie ostrzec... — Co mówisz, przecież wybornie mnie .ostrzegłaś! — Nie rozumiem? — A dzięki komu rumak mego brata uszedł? I kto mu kazał pędzić dc mnie? — Lecz skąd mogłam wiedzieć, że go spotkasz... — W każdym razie pragnęłaś tego ze wszystkich sił. I on cię posłuchał.! Wybiegł mi naprzeciw. Dzielnie się spisałaś! — Szalony Koń przygarnął żonę do piersi i mocno uścisnął. Jeszcze tej nocy wyruszyli w drogę powrotną. Nikt ich nie niepokoili ani nie postępował ich śladem. Więc nazajutrz, napotkawszy zaciszną dolinę nad rzeką Bighorn, wznieśli tam rusztowanie, na którym złożyli szczątki Małego Jastrzębia. W kilka dni później dotarli do obozu Oglalów. Tu zastali silne poruszenie. To za sprawą Czerwonej Chmury, który wrócił z Waszyngtonu i rozwodził się nad wszystkim, co w tym wielkim mieście widział i co usłyszał z ust wysokich urzędników. Opowiadał rzeczy dziwne i wielce niepokojące. Tak przynajmniej odbierali je młodzi wojownicy z kręgu Szalonego Konia — sam Czerwona Chmura bowiem nie zdawał się stroskany tym, z czym przybył, a przeciwnie, odnoszono wrażenie, że przystawał na żądania Amerykanów, jakie mu w stolicy przedłożyli. —• Wielki Biały Ojciec i jego urzędnicy pragną — mówił — ażeby wszyscy Dakota osiedli w rezerwacie, gdzie otrzymają wiele darów i wszelką pomoc. Oznajmili mi, że Dakota co prawda mogą nadal koczować tam, gdzie dotychczas, lecz oni tego nie pochwalają i nie przyślą koczownikom żadnych prezentów ani też nie dopuszczą do nich handlarzy z towarami... — A gdzie jest ten... rezerwat? — rzucił pytanie Niski Pies. — To obszar rozciągający się między rzeką Missouri a Górami Czarnymi. Szmery poczęły przelatywać po zebranych, jak porywy wiatru przed burzą. — Czy dobrze zrozumiałem? — poderwał się gniewnie jakiś młody, /adzierżysty wojownik, trzymający się dotąd w tyle. — Więc mielibyśmy opuścić krainę Powder River, ostatni nasz teren obfitujący jeszcze w zwierzynę łowną?! Między Missouri a Paha Sapa nie ma już bizonów, nie ma tam dla nas życia!... — Jak mogło władzom coś podobnego przyjść do głowy? ¦—zakrzyknęło kilku innych wzburzonych Indian. — O tym mówi papier podpisany przez naszych wodzów w Forcie I-aramie — odparł Czerwona Chmura. Wśród Indian zakotłowało się na dobre. Ci zaś, którzy podpisali traktat, tłumaczyli się gęsto: — Nic o tym nie wiedzieliśmy! W Forcie Laramie nie było wcale mowy o rezerwacie! Również Czerwona Chrnura przyznał, że nie wiedział nic o rezerwa-cie, gdy podpisywał pokojowy papier. Dowiedział się o nim dopiero w Waszyngtonie, kiedy mu odczytano pełny tekst traktatu... — I co wówczas uczynił wódz Złych Twarzy tam w Waszyngtonie? — naparli na Czerwoną Chmurę rozgorączkowani młodzi wojownicy jeden przez drugiego. — Czy się sprzeciwił temu podłemu oszustwu? Czy wygarnął urzędnikom prosto w oczy ich wiarołomne gałgaństwo? — Otóż nie! Doszły nas słuchy, że wcale nie protestował! •— ciągnął zapamiętale, podnosząc głos coraz wyżej, inny z rozjątrzonych junaków. — Przeciwnie, podobno przystał na wszystko i nawet... słuchajcie! kichajcie! uzgodnił już miejsce, gdzie ma powstać agencja jego imienia Da terenie rezerwatu!! 110 ¦¦¦¦¦¦i * Na ściągłej twarzy Czerwonej Chmury odmalowało się zmieszanie. J Zachował jednak przytomność i odparł spiesznie: — Nierozumni, wszystko to uczyniłem, żeby wydobyć od wasichus jak najwięcej prezentów dla was! Poza tym zapowiedziałem im, że co do agencji, to nie mogę decydować samodzielnie, że muszę naradzić się z mymi ludźmi! Oto dlaczego przysyłają wam tyle cennych darów i przyślą ich jeszcze dużo więcej! Czerwona Chmura mniemał, że udobrucha młodych gniewnych wojowników, sprawiło to jednak taki skutek, jakby chciał prochem ogień zasypać. — Więc za prezenty mamy opuścić nasze łowiska?! — zerwał się istni huragan sprzeciwu. — To zdrada!!! Czerwona Chmura przemawiaj jakby zapożyczył język od wasichus!! Wtem z grupy rozsierdzonych wyskoczył bodaj najmłodszy, Czujnjj Lis, podbiegł do Czerwonej Chmury i wpiwszy w niego gorejące oczy, zasyczał urągliwie: — Wódz Złych Twarzy rzekł białym urzędnikom, że musi się naral dzić z nami w sprawie agencji! Niech zatem jedzie znowu do Waszyngtonu i przekaże im naszą odpowiedź! Oto ona! Czujny Lis błyskawicznie obnażył się przed wodzem, zrzucająi koszulę i legginy. Wszystkim zebranym dech zamarł w krtani. Tymczasem zuchwały młodzieniec przepadł w ciemnościach nocy, pozostawiająl za sobą głęboką ciszę śmiertelnej obrazy. Ostateczny rozłam między Oglalami stał się faktem. Potwierdził)! się najgorsze obawy Szalonego Konia i jego zwolenników: Czerwoni Chmura uległ naciskom w Waszyngtonie i zgodził się zamieszki w rezerwacie. Raz na zawsze pożegnał się z myślą o oporze wobJ wasichus. Władze amerykańskie stworzyły dla niego agencję o 32 mifl na wschód od Fortu Laramie, gdzie niebawem osiadł wraz z więW szością Złych Twarzy i pewną liczbą starszych, ugodowych wodzół i wojowników z innych grup Oglalów. Równocześnie AmerykanM wyznaczyli drugą agencję, nad rzeką White, dla uległych BrulÓB Pstrego Ogona. Wszyscy Oglala, którzy nie myśleli się poddawać, skupili się — rzeol jasna — wokół Szalonego Konia. Wiedzieli bowiem, że on, ożywionl nieugiętym duchem wolności, wolałby zginąć niż wegetować w haniebni zależności. Jego stronę wzięło nawet kilka rodzin spośród Złych TwaraB wyrzekając się Czerwonej Chmury. 112 Nowa sytuacja okryła Szalonego Konia szczególną powagi nabrały niesłychanie skupionego wyrazu, przechodził on j^kąś wielką przemianę. Był wypełniony jedną, jak ściśnięta żyła pulsująca myślą. Na nim teraz spoczęła odpowiedzialność za losy wszystkich niezależnych Oglalów! Niebawem zwołał oddanych sobie wojowników fla doniosłą naradę i podzielił się z nimi swymi przemyśleniami: — Na preriach nie ma sprawniejszych wojowników mzn my' Dakota — mówił. —Jednakże naszymi i naszych ojców sposobami walki, nie odeprzemy wasichus, jeśli naślą na nas tysiące Niebieskich Kurtek. A że prędzej czy później tak postąpią, to oczywiste... piękna t0 rzeCZ zaliczać uderzenia na przeciwniku, nie uśmiercając go wcale. Piękna i zaszczytna! Wszakże teraz musimy odrzucić laski uderzeń. a w r^u dzierżyć jedynie broń, która zabija! W przeciwnym razie bezwzględny wróg wygubi nasze wioski... Jakże często trwonimy bezcenny czas ścią-gająe skalpy podczas boju! Uczmy się od wasichus: oni Walczą, żeby /niszczyć wroga, a skalpy zdzierają dopiero wtedy, gdy osia-g11^ zwyc*ę~ siwo, gdy nie potrzebują się już spieszyć. Musimy jak najstaranniej przysposobić się do obrony. Zawsze będziemy ustępować żoJn'erzom Poc* względem uzbrojenia. Niedostatek strzelb i amunicji wyrównamy jednak umiejętnością zadawania nieoczekiwanych, do gromów podobnych u&e~ rżeń. Będziemy wiele ćwiczyć! Podzielimy się na dwie g*"uPy: Jec*na wystąpi w roli wasichus, druga — atakujących ich Indian-- Tegoż jeszcze dnia pełni zapału wojownicy przystąpili &° intensywnych ćwiczeń. Zrazu niełatwo było wprowadzić ład w rozhulany Ale wytrwałe szkolenie owocowało. Szalony Koń wpoił Indi#nom s/eństwo rozkazom wydawanym w ogniu pozorowanej bitwy* aż w cu tworzyli oni jakby jeden zespolony organizm. Wystarczył gwizd swistawki albo ruch ręki, by po błyskawicznym wypadzie nastąpił równie nagły odwrót czy inny manewr. — Teraz działamy jak jeden mąż, nie zaś każdy na własną rękę — siwierdzjł zadowolony Szalony Koń. — I choć mniej licz*", jesteśmy silniejsi niż kiedykolwiek... — Hoye! — entuzjazm tryskał z oczu junaków wielu z zakreślało dłońmi kręgi na tle nieba — święte znaki jedności. Niezależni Oglala bardziej niż kiedykolwiek zbliżyli siQ do swych północnych pobratymców, Hunkpapów pod wodzą Siedzftce§° By^a-lak jedni, jak i drudzy równie gorąco przywiązani do wol*10^' coraz Częściej obozowali razem, doznając krzepiącego poczucia wspólnoty. S/alony Koń 113 i Latem 1872 roku obydwa szczepy odbyły wielki Taniec Słońca nad rzeką Rosebud. Szalony Koń omówił wówczas z Siedzącym Bykiem plan wyprawy przeciwko Niebieskim Kurtkom, którzy wytyczali szlak kolei żelaznej w dolinie rzeki Yellowstone. Wspólna wyprawa zakończyła się pełnym powodzeniem: żołnierze myszkujący wzdłuż Yellowstone zostali stamtąd przepędzeni. Tymczasem nadeszły niepokojące wieści z agencji Czerwonej Chmury. Otóż Amerykanie, pragnąc odepchnąć Indian jak najdalej na północ od rzeki Platte, nalegali na przywódcę Złych Twarzy, żeby zgodził się na przeniesienie swej agencji nad rzekę White. Czerwona Chmura był przeciwny temu. Ale gdy pewnego razu wrócił z kilkunastodniowej wycieczki łowieckiej — doznał upokorzenia. Agent za jego plecami przekupił innych wodzów w rezerwacie i ci bez szemrania, wraz z rodzinami, przeprowadzili się tam, gdzie im kazano. Czerwonej Chmurze nie pozostało nic innego, jak zgryźć w milczeniu gorycz i pójść ich śladem. Na opuszczone przez Indian tereny między rzekami Platte a White runęli jak lawina osadnicy. Ci wiecznie chciwi ziemi ludzie między bajki włożyli dawną gadaninę, że prerie to bezużyteczna jalowizna. Obecnie Wielkie Równiny jawiły im się nową Ziemią Obiecaną, obszarem ogromnych możliwości rolniczych. Złowieszcza pętla wokół kraju Powder River zaciskała się coraz bardziej. 14. Najazd na Paha Sapa Po roku wspólnego życia z Szalonym K-oniem Ciemna Chustka powił córkę. Maleńka rozszczebiotana istotka wniosła mnóstwo radości do ic tipi. Szalony Koń z lubością pochylał się nad jej kolebką i muskał jt nosek zajęczym ogonem przywiązanym do sznurka, budząc rozkoszn> uśmiech na twarzy niemowlęcia. A gdy nieco podrosła, brał ją często na barana i biegał z nią truchtem dookoła tipi. — Konik, mój konik! — wołała rozpromieniona do matki podczas zabawy. Oczy jej błyszczały, na policzkach wykwitał gorący rumieniec Prędko się jednak męczyła i zasypiała w ramionach ojca. Była bardzc krucha i słabowita, przeto w duszy Szalonego Konia wzrastał niepokó o nią. Nocami zanosiła się kaszlem, czarne włoski przylepiały się d( 114 ,1 i z.oła i skroni. Cała twarzyczka po atakach kaszlu była taka jak bezbronna, wyczerpana. Gdy Szalony Koń wrócił raz z polowania na antylopy u podnóża Highorn, jego ojciec, który wyszedł ku niemu okryty żałobnym kocem, i/ekł strapiony: — Synu, bądź mężny! W chwilę później ujrzał uczernioną sadzą, żałośnie zawodzącą ( iemną Chustkę i zrozumiał, że jego córka, którą kochał nad wszystko, mc żyje. Rozpacz ścisnęła serce wojownika, wstrząśnięty bólem długo stał jak w zamroczeniu. —¦ Nawet nie zdążyłem się z nią pożegnać... — jęknął. Nazajutrz wyruszył ku miejscu, gdzie ją pochowali. W zacisznym kanionie odszukał platformę ze spoczywającymi na niej drobnymi zwłokami owiniętymi w czerwony koc. Na drągach rusztowania wisiały ulubione zabawki dziecka: grzechotka z kopytek antylopy i druga z pęche-i/yka z kamykami wewnątrz, barwny wierzbowy krążek i maleńka skórzana lalka, z którą zmarła nie rozstawała się do ostatnich swych godzin. Widok tych dziecięcych drobiazgów, tych najdroższych sercu pamiątek sprawił, że ziemia jęła się usuwać spod nóg wojownika i zdawało mu się, że przygniata go całym swoim ciężarem. Odrętwiały legł obok córki na platformie. Dopiero po dwóch dniach i dwóch nocach przyszedł do zmysłów, odszukał swego wierzchowca i podążył ku Fortowi Laramie. Opodal placówki uśmiercił trzech żołnierzy, a czwartego ścigał aż pod same wrota fortu — po czym oddalił się, gdyż zrozumiał, że zabijanie Niebieskich Kurtek bynajmniej nie koi jego żalu. Gdy wrócił do obozu, czekały nań tu napawające grozą nowiny. Dowiedział się od wojowników, że wojsko amerykańskie wtargnęło do Paha Sapa, Gór Czarnych! Zatem już i tę najświętszą krainę Dakotów ważyli się pogwałcić wasichus! Krainę, na którą Dakota spoglądali jak na serce swej ziemi! Tam wśród głębokich, mrocznych, tchnących tajemniczością kanionów, jarów, gardzieli i jaskiń skalnych zamieszkiwały — wedle ich wierzeń — duchy i cienie dawno wymarłych na ziemi zwierząt i potworów. Wojownicy- często odwiedzali te uświęcone ustronia, by wysłuchać Wakan Tanki i dostąpić proroczych wizji. Najazdu na Black Hills dokonał generał Custer z rozkazu generała Sheridana, dowódcy departamentu Missouri. Sheridan — generał o grubym karku oraz osobliwie krótkich i grubych, kołyszących się na strony 115 ikaś rękach zakończonych pięściami nieprzeciętnych rozmiarów, rzec można, wojskowy o posturze srogiego niedźwiedzia — darzył Indian nieprzejednaną nienawiścią. Dla niego każdy Indianin, który stawia opór, gdy się do niego strzela — to dzikus. Jak tylko w społeczeństwie amerykańskim, histerycznie reagująeyr na wszelkie wieści o złocie, gruchnęły plotki, że w Górach Czarnycł w samym sercu terenów Dakotów, znajduje się żółty kruszec — Sheri-dan przystąpił niezwłocznie do działania. Uknuł plan nikczemnie biegły: znęcić do Paha Sapa tysiące amerykańskich górników i tyr samym podetknąć Dakotom pod nos pięść, która ich prędzej czy później zdruzgocze. Żeby zaś rozpętać gonitwę po złoto, należało wysłać w Góry Czarne wyprawę zwiadowczą, której raporty olśniłyby całą Amerykę. I oto latem 1874 roku silna ekspedycja wojskowa pod wodzą rała Custera wdarła się od północy w Black Hills. George Armstrong Custer znany był w amerykańskich kołach wojskowych jako oficer zuchwały aż do szaleństwa, o rozpasanej ambicji, pałający nade wszyst| ko ogromną żądzą rozgłosu- Podczas wojny domowej wybił się na głośnego dowódcę kawalerii, którą prowadził do wielu porywających szarż na białą broń, sławionych przez ówczesną prasę. Następnie szuka rozgłosu na Zachodzie oczekując, że dzięki sławie droga do najwyż szych zaszczytów w państwie stanie przed nim otworem. Obiecywa sobie nawet, że będzie kandydować na urząd prezydenta, Amerykanie bowiem chętnie oddawali głosy na bohaterów walk z Indianami. Niezmordowanie więc uganiał się za miedzianoskórymi mieszkańcami prerii ijemu to głównie Stany Zjednoczone zawdzięczały złamanie oporl południowych plemion. Mianowicie w listopadzie 1868 roku udało mi się znienacka napaść na obóz Południowych Szejenów nad rzeką Washita i wyrżnąć ich niemal do nogi. Zyskało mu to tytuł pogromcjl Indian, niebawem jednak pokazało się, że w obozie nie było prawie wcalaj wojowników (przebywali akurat na polowaniu) — pod kule i szable poszły kobiety i dzieci. Zadzierzystość Custera, wybuchowy charakter i niesforność utrud«j niały mu karierę. Wymagał ślepego posłuchu, dezerterów rozstrzeliwał bez sądu — co nie przeszkodziło jednak jemu samemu, gdy uległ zachciance odwiedzenia żony, opuścić samowolnie posterunek w Forcie! Wallas i popędzić do stęsknionej połowicy, za co został na voiĘ zawieszony w pełnieniu obowiązków dowódcy. 116 Custer palił się do starcia z Dakotami, najwaleczniejszymi wojownikami na preriach. W pokonaniu ich dostrzegał swą wielką życiową /.ansę. Kiedy więc Sheridan jemu powierzył zadanie spenetrowania Gór Czarnych — marzenia zagorzałego generała zaczęły się urzeczywistniać. Custer wiódł obok 7. pułku kawalerii i baterii dział polowych, także naukowców i dziennikarzy. Wynik był oszałamiający: ziarna złota widziano nawet pod korzeniami trawy i wkrótce od Atlantyku do Pacyfiku rozległ się potężny hymn o bogactwie mineralnym, a także leśnym i rolniczym odkrytego obszaru. Podczas swej kilkutygodniowej wyprawy Custer natężał czujny słuch ku zachodowi, by złowić szelest skradających się mokasynów indiańskich. A nuż wojownicy, sprowokowani najściem, uderzą na niego? 0 takim spotkaniu śnił ambitny generał. Miał przeszło tysiąc wybornego żołnierza i czuł się na siłach, by na łeb pobić niezależnych Dakotów. Lecz Indianie nie pojawili się. Szalony Koń, sparaliżowany żałobą 1 obolały, żegnał wówczas w samotności swą córeczkę. A Siedzący Byk przebywał daleko od Paha Sapa i gdy mu doniesiono o najeździe Pahuski, Długich Włosów — tak Custera nazwali Indianie — było już za późno, żeby mu przeszkodzić w jego marszu. Dalsze wydarzenia potoczyły się przewidzianym biegiem: jeszcze jesienią 1874 roku przeniknęło do Gór Czarnych kilkuset awanturników ogarniętych żądzą kopania i płukania złotonośnego piasku. Drugie tyłe mniej sprytnych zostało zatrzymanych w drodze i odesłanych z powrotem przez placówki wojskowe podległe Sheridanowi. Tym posunięciem szczwany generał upiekł dwie pieczenie przy jednym ogniu. Po pierwsze — nikt teraz nie mógł mu, jak sądził, czynić zarzutu, że złamał uroczyste przyrzeczenie traktatowe USA z roku 1868, które przyznawało Black Hills po wsze czasy Indianom. Po wtóre — utrudniając górnikom dostęp do złota rozpłomienił ich gorączkę do szału, że wiadomo było, iż prędzej czy później nic ich nie zdoła powstrzymać, żadne zakazy, żadne kordony! A o to przecież w gruncie rzeczy Sheridanowi chodziło... Niezależni Dakota, oburzeni do głębi, Pahuskę-Custera napiętnowali mianem Wodza Wszystkich Złodziei, a drogę, którą wytyczył do Paha Sapa, okrzyknęli Szlakiem Złodziei. Nawet w rezerwacie wielu młodych ubarwiło twarze farbami wojennymi i popędziło do swych wolnych braci. Rozgoryczeni odrzucili przywództwo Czerwonej Chmury i przeszli na stronę Szalonego Konia. Szalony Koń niebawem wyruszył -do Black Hills, żeby rozeznać się tam w sytuacji. Towarzyszyło mu pięćdziesięciu wojowników. Miał przy boku także Ciemną Chustkę, która ubłagała go, żeby zabrał ją z sobą. Nie chciała pozostać sama w ziejącym pustką tipi. Wspólne cierpienie po utracie córki mocnymi więzami zespoliło ich oboje. Gdy zamajaczyły przed nimi Palia Sapa, owe niezwykłe góry dominujące nad prerią — widok porywający i niesamowity wśród bezkresu równin — serca mocno biły im w piersiach, a każdy nerw dygotał niecierpliwością i niepokojem. Okazało się, że niektóre kaniony Paha Sapa tętniły od ludzkiego gwaru. Jak grzyby po deszczu wyrastały tu osady górników. Wszyscy biali przybysze byli uzbrojeni po zęby, wielu dzierżyło w rękach wielo-strzałowe karabiny, w tym także najnowocześniejsze dwunasto- i piętna-stostrzałowe winczestery. Był to twardy, nieustępliwy przeciwnik. I czujny. Szalony Koń wprawdzie błyskawicznymi wypadami zadał mu kilka ciosów, ale potem coraz trudniej było go zaskoczyć. Górnicy dzień i noc trzymali się w gromadzie, ani na chwilę nie rozstawali się z bronią. Atakujących wojowników natychmiast witali gradem kul i zmuszali do odwrotu. Jednego dnia Szalony Koń wysłał dziesięciu wojowników z wywiadem do położonego na uboczu, porośniętego świerkami wąwozu. Ów podjazd napotkał tam kilku górników przepłukujących piasek dobywany z dna potoku. Całkowicie pochłonięci pracą Amerykanie, zdawało się, zapomnieli o świecie. Gorliwie potrząsali przetakami, chciwie wypatrując ziarn złota. Nawet o wystawieniu warty nie pomyśleli. Indianie wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Od górników dzieliło ich niewiele więcej niż sto kroków. Nim tamci się spostrzegą, runą im na karki i wygniotą wszystkich! Pory wczo spięli mustangi do galopu. Wtem z lewa i z prawa gruchnęły strzały! Ukryci strzelcy przeszyli powietrze świszczącymi, zabójczymi pociskami. Zasadzka! Czterech wojowników, ugodzonych śmiertelnie, zwaliło się na ziemię. Gęsta palba karabinowa, kwiki końskie, rzężenie konających — rozbudziły wszystkie echa w wąwozie. Pozostali Indianie, kuląc się, odruchowo ściągnęli rumaki i zwrócili je do ucieczki. Lecz prażący ogniem przeciwnik powalił jeszcze dwóch z nich, a trzech innych uchodzących postrzelił, szczęściem tych ostatnich niezbyt groźnie. Owych trzech rannych przywiódł do Szalonego Konia Samotny Wilk, jedyny z podjazdu, który uszedł bez uszczerbku. 118 Gdy Samotny Wilk opisał wodzowi to, co ich spotkało, temu skóra na twarzy naprężyła się, aż wystąpiły kości. Wparł w wojownika surowy wzrok i zgrzytnął głucho: — Sądziłem, że wysiałem dziesięciu wojowników, ale się pomyliłem! Chyba tylko stado ślepych gęsi mogło pójść na wroga tak jak wy, nie zatroszczywszy się wcześniej o dokonanie zwiadu! Indianie rzadko kiedy widzieli Szalonego Konia równie wzburzonego. Lecz nie dziwili mu się. Im również ciężko było pogodzić się z utratą druhów, którzy w taki dziecinny sposób dali się wciągnąć w zasadzkę. Dopiero po dłuższej chwili, gdy cokolwiek ochłonął, Szalony Koń przypomniał sobie o pewnym szczególe w relacji Samotnego Wilka. — Mówiłeś — zagadnął go — że widziałeś, jak biali strzelcy wyskoczyli z ukrycia i podbiegli do zabitych Indian, by ich oskalpować?... — Tak. Ponieważ nas czterech nikt już riie ścigał, przystanąłem i przez chwilę zza drzew ich obserwowałem. Było ich dwudziestu. — Chodzi mi o przywódcę. O tego rosłego brodacza, na którego wołali Jack. Czy jesteś pewny, że tak właśnie brzmiało jego imię? — W wąwozie głosy wasichus niosły się wyraźnie. Podnieceni, donośnie krzyczeli. Kilkakrotnie do niego się zwracali. Dobrze słyszałem. Spostrzegłem też, że miał osobliwą rusznicę dwulufową. — Czyżby to był ten sam Jack bandyta?... — wyrwało się Ciemnej Chustce. — Morderca brata mego męża też miał taką strzelbę! — Trzeba wziąć go pod światło — rzekł Szalony Koń, po czym dodał twardym głosem: — Jeśli to istotnie on, tym razem mi nie ujdzie! Pójdę tam sam/tak będzie lepiej. Przez lornetkę przyjrzę im się bacznie. — Weź mnie ze sobą! — Ciemna Chustka zawiesiła na nim proszące spojrzenie. — Twarz tego zbója Jacka utkwiła mi w pamięci! Rozpoznam go z daleka! Ty zaś widziałeś go tylko w mroku... Faktycznie jedynie ona znała dobrze draba. Gdyby poszedł sam, nigdy nie miałby absolutnej pewności, czy to istotnie on. To go przekonało. Zabrał żonę z sobą. Szli ostrożnie, często przypadając wśród skał i zarośli. Lecz w wąwozie górników już nie zastali. Najwyraźniej jedynie dla pozoru szukali tu złota, z myślą zastawienia pułapki. Gdy dopięli swego, wynieśli się o trzy mile na południe do rozleglejszego wąwozu, gdzie stał ich główny obóz. Było to rojne skupisko, liczące niemal setkę białej hałastry. Ze szczytu wyniosłego stoku, skąd mieli otwarty widok na wroga, Szalony Koń z żoną wytężali wzrok. Przyciskająca lornetkę do oczu Ciemna Chustka raptem drgnęła. — Widzę! Widzę go! — wyszeptała przejęta. Dokładniej ustawiła ostrość szkieł. — Mogę przysiąc, że to on! Przyjrzyj się temu dryblasowi czyszczącemu strzelbę, o tam... Szalony Koń wziął lornetkę i długo patrzał. Na koniec, odejmując szkła, rzekł: — Teraz już wiem, gdzie nocą znajdę mordercę mego brata i innych naszych ludzi. — Więc jednak zamierzasz wejść do ich obozu? — na twarzy Indianki odmalował się niepokój. —¦ Dlaczegóż by nie? — Ależ to igranie ze śmiercią! Oni mają wielu strażników! Wiedzą, że jesteśmy w pobliżu! Nie powinieneś się tak narażać! — A jednak spróbuję. Ciemna Chustka, wytrącona z równowagi śmiercią sześciu Indian z ich grupy, nie potrafiła tego dnia utrzymać nerwów na wodzy. — Więc to tak! — aż się zachłysnęła, wzburzona. — Samotnego Wilka i jego druhów umiałeś zganić za lekkomyślność! I słusznie, należało im się! Lecz obecnie czy ty sam nie porywasz się na rzecz równie lekkomyślną, mogącą przynieść ci zgubę!... Więc idź, idź w gniazdo wrogów, czyń sobie, jak chcesz! Pomnij jednak, że nasi ludzie potrzebują wodza żywego, a nie martwego! I ja też pragnę mieć męża żywego!... Na ów potok gorączkowych słów oczy Szalonego Konia zamigotały,, ale nie były to gniewne błyski. — Mylisz się sądząc, że poważam się na lekkomyślny krok -spokojnie tłumaczyć zaperzonej Indiance. — Wszystko rozważyłem. Jest ich wielu, tym lepiej! W takiej gromadzie są pewni siebie, zatem mniej baczni. Gdyby było ich tylko dwudziestu, trzydziestu, wówczas nic ryzykowanym wejścia pomiędzy ich namioty. — Ale przecież mają strażników! —- I bardzo dobrze. Któryś z nich okaże się nawet przydatny, ułatwi; mi zadanie! — Nie pojmuję... — Pojmiesz później. — Później! Później! Przecież to wszystko na nic!... 120 — Zatem wolałabyś, żebym dał za wygraną i zapomniał o Jacku? ¦— twarde rysy Szalonego Konia pokryły się jak gdyby cieniem gorzkiego .mutku. — Żebym opuścił Paha Sapa nie szukając zemsty? — Wolałabym! — odparła impulsywnie. — Jeśli nawet uśmiercisz lego jednego bandytę, czy to odmieni cokolwiek? — Być może nie odmieni niczego — posępnie przyświadczył. -— Nieubłaganego losu nie odwróci. Wiem, że Paha Sapa już właściwie utraciliśmy. Nie jesteśmy w stanie wypędzić stąd białych kopaczy. Nawet ndybym przywiódł tu wszystkich wojowników, nie dalibyśmy im rady... Żeby choć co dwudziesty nasz wojownik posiaclał broń strzelającą równie szybko jak ich karabiny... Z ciężkim sercem przyjdzie nam odjeżdżać stąd po tym wszystkim, cośmy tu widzieli i czegośmy doświadczyli... Nie dopuszczę jednak — uniósł głowę, z jego twarzy biły stanowczość i siła — ażeby moi ludzie popadli w przygnębienie, poddali się rozpaczy! l"o byłoby najgorsze!... Jeśli teraz nie zgładzę bandyty Jacka po tym wszystkim, co nam złego wyrządził, będzie to równoznaczne z naszą kolejną porażką. Więc on zginie, żeby wszyscy wiedzieli, że walki nie poniecham, że będę bronić naszej ziemi do końca! Najeźdźcy niech wbiją ^>bie w głowę, że nie damy im się panoszyć w tych górach bezkarnie! że żaden złoczyńca nie może być pewny jutra!... W miarę jak mówił, oczy Ciemnej Chustki, wpatrzone w niego, zwilżyły się wzruszeniem. A gdy zamilkł, naraz przytuliła się do jego piersi i szepnęła: - Będę zawsze przy tobie! W najcięższych chwilach nie zawiodę!... Niebawem oboje wrócili do czekających Indian. O zmierzchu w towarzystwie pięciu wojowników Szalony Koń ruszył ponownie ku obozowi kopaczy. Przed północą dotarł z nimi na stok, który poprzednio jemu i Ciemnej Chustce służył za punkt obserwacyjny. Tu rozstał się z towa-i /yszami. — Pójdę dalej sam — powiedział. Widząc ich zwarzone miny, dodał: Samemu łatwiej mi będzie wśliznąć się niepostrzeżenie... Zostawił mustanga i strzelbę, zabrał ze sobą jedynie rewolwer i nóż. Jego druhowie po godzinnym, pełnym napięcia oczekiwaniu usłyszeli nagle wściekłe krzyki i przekleństwa dochodzące z obozu górników. Przejęci niepokojem o niego, jęli gorączkowo naradzać się, jak by mu pomóc, o ile jakakolwiek możliwość pomocy wchodziła jeszcze : achubę... 121 — Hoye! — raptem tuż obok rozległo się ciche zawołanie i z ciemności wyłoniła się postać Szalonego Konia. — Coście się tak rozkrakali? Przecież jestem! Indianie przypadli do niego, odetchnęli z ulgą: był cały i uśmiechał się. — A morderca Jack? — rzucił pytanie Niski Pies. — Dostałeś go? — Ów łotr pożegnał się już z tym światem. Jego kamraci właśnie odkryli trupa, stąd ich ryki i kotłowanina. Istotnie w obozie w dole huczało jak w ulu, wszyscy kopacze porwali się na nogi. Lecz szóstka Oglalów znajdowała się poza icł zasięgiem. — Mów, jak upolowałeś tego zbója? Okazało się, że Szalony Koń najpierw powalił jednego ze strażnikó\ na skraju obozu i wciągnął na siebie jego ubiór, dzięki czemu w mrokt nie różnił się od pierwszego lepszego Amerykanina. Bez kłopotu dotarł do namiotu Jacka, w którym paliła się lampa łojowa. Przez szparę u wejścia dojrzał Jacka i trzech jeszcze mężczyzn grających w karty. Cala czwórka tęgo przepłukiwała gardła wodą ognistą. Przyczajon> w ciemnościach czekał. Jeden z mężczyzn, przyciśnięty przez potrzebę naturalną, wyszedł na chwilę na dwór. Potem jeszcze jeden. Aż wreszcie przyszła kolej na Jacka. Gdy wstawiony bandyta wygramolił się na zewnątrz i odszedł na bok, Szalony Koń bezszelestnie doń się zbliżył i stanął za jego plecami. W namiocie trzech pozostałych graczy ochrypłymi głosami rozprawiało o czymś. Jack nagle wzdrygnął się i spojrzał za siebie. — Ach, to ty, Frank! — warknął. — Aleś mi zabił ćwieka! Myślałem, że to czart jakiś się skrada. Na drugi raz nie próbuj podobnych sztuczek,, bo ci wpakuję cały magazynek w bebechy! Indianin ani drgnął. Gdy tamten zamilkł, rzekł tylko cicho: — Jestem Szalony Koń. ¦— Co tam mamroczesz? — bandyta przysunął się, żeby zajrzeć w twarz rzekomemu Frankowi. I wtedy oczy stanęły mu w słup ze zgrozy^ ] Odruchem sięgną! po rewolwer. Lecz Szalony Koń był szybszy: bandzior ugodzony nożem w samo serce, osunął się martwy na ziemię. Trzej karciarze w namiocie nadal hałaśliwie rozprawiali. Szalony Koń bez pośpiechu wydostał się z wrogiego obozu, zrzucił obce lachy i wrócił do swoich. Nocne przymrozki powarzyły już liście w kotlinach górskich. Oglala 122 /.dając sobie sprawę, że niewiele tu zwojują, wkrótce opuścili Paha Sapa i udali się na zimowe leża nad rzeką Rosebud. W następnym roku, gdy tylko wiosna pobudziła ptaki i napełniła strumyki rwącą wodą, kilkanaście tysięcy dalszych zapamiętałych łowców fortuny rzuciło się na Black Hills i zanim jeszcze trawy puściły się bujnie, w tamtejszych wąwozach i dolinach wyrastały rojne miasteczka: Deadwood, Custer, Sturgis i inne. A potem władze amerykańskie poprzez posłańców rozgłosiły wśród Dakotów o wysłaniu do agencji Czerwonej Chmury specjalnej komisji, która zaproponuje Indianom, że kupi od nich lub wydzierżawi Paha Sapa. Gdy posłaniec zjawił się u Szalonego Konia, by go nakłonić do przybycia do agencji, ten dał mu ostrą odprawę: — Jeśli złodziej przychodzi kraść, nie rozmawiam z nim, tylko wychodzę do niego ze strzelbą! Również Siedzący Byk, dumny wódz Hunkpapów, nie chciał słyszeć o żadnych rozmowach z komisją. — Pragnę, byś poszedł do Wielkiego Ojca i powiedział mu ¦ grzmotnął w posłańca — że nie sprzedam rządowi ani piędzi ziemi! ¦ Wziął w palce szczyptę pyłu i dodał: — Ani tyci! Szalony Koń zdawał sobie jednak sprawę, że w agencji Czerwonej Chmury rozstrzygać się będą zbyt doniosłe rzeczy, by mógł poprzestać na bojkocie negocjacji. Istniało niebezpieczeństwo, że tamtejsi wodzowie ulegną żądaniom i podpiszą akt sprzedaży Paha Sapa. Dlatego pchnął do rezerwatu wojowników, aby swą obecnością wywierali presję na Czerwoną Chmurę i innych obłaskawionych wodzów i patrzyli im na ręce. Wysłannicy spisali się chwacko. Wpadłszy do agencji z bronią gotową do strzału, pokryci barwami wojennymi, otoczyli płócienny namiot, przed którym zasiadali komisarze wraz ze starszyzną indiańską, niby kręgiem rozjątrzonych szerszeni. Zapowiedzieli, że pierwszego wodza, który opowie się za sprzedażą świętych gór, zastrzelą jak psa. Na starszyznę podziałało to jak lodowaty prysznic. Także Amerykanie najedli się strachu co niemiara. W pewnej chwili z kręgu Indian wyskoczył ku nim wojownik o wściekle latających nozdrzach i obnażonej piersi ozdobionej licznymi szramami. Był to Mały Wielki Człowiek. W prawej ręce dzierżył winczestera, w lewej zaś pas z amunicją. Złowieszczo wydyszał w twarze komisarzy: — Zaraz usłyszycie głos mej strzelby! Kul starczy mi na każdego złodzieja ziemi! .: :¦¦¦•¦:*:? 123 Z największym trudem starszyzna pohamowała gwałtownika. Roztrzęsieni komisarze co rychlej wrócili do Waszyngtonu i przedłożyli rządowi gniewny raport, w którym utrzymywali, że jeśli na preriacł ma zapanować spokój, należy raz na zawsze ujarzmić prowodyró\ zaburzeń, niezależnych Dakotów w kraju Powder River. Wobec tego w początkach grudnia 1875 roku Biuro do Spraw Indiai. poleciło zawiadomić Dakotów i Szejenów żyjących poza rezerwatami, żeby stawili się w nich co do jednego do końca stycznia 1876 roku. W przeciwnym razie „zostaną wysłane siły zbrojne, by wszystkich wichrzycieli do tego zmusić". Gdy goniec z agencji Czerwonej Chmury przedstawił owo żądank Szalonemu Koniowi, zdawało się, że ten wybuchnie straszliwym gniewem, lecz się przemógł. Rzekł tylko dziwnie zmienionym głosem: ¦— A więc wojna! — Wojny nie będzie, jeśli w porę dotrzecie do rezerwatu... — Głupiś! — ofuknął gońca. — Wojnę władze już przesądziły! Dobrze wiedzą, że nawet gdybyśmy przystali na ich bezczelne żądanie, w żaden sposób nie zdołalibyśmy dotrzeć na czas... Z rodzinami, ze starcami, z dziećmi w środku zimy palącej mrozem, przez śniegi po pas... — ton jego głosu był taki, że tamtem powstrzymał się od wszelkich dalszych uwag. Po dłuższej chwili milczenia Szalony Koń odezwał się ponownie: — Dobrze więc, damy dowód, że potrafimy walczyć dzielnie! Będą mieli wojnę! 15. Rusza machina wojenna Skoro tylko upłynął termin wyznaczony „wrogim Indianom" na to,, by stawili się w rezerwacie, Ministerstwo Wojny upoważniło generała Sheridana do wszczęcia działań przeciwko „bandom Szalonego Konia i Siedzącego Byka oraz ich zwolennikom w kraju Powder River". Indianożerca Sheridan nie myślał trwonić czasu. Chociaż mróz wciąż tęgo trzymał —-. był początek lutego 1876 roku — rozkazał generałowi Crookowi w Forcie Fettermana, ażeby niezwłocznie przygotował uderzenie na gniazdo buntowników. Szalony Koń i jego ludzie zimowali wówczas w dolinie rzeki Tongue. 124 Wkrótce jęły ich niepokoić wieści o niebezpieczeństwie grożącym im od żołnierzy. Do serc co trwożliwszych Indianek wkradał się niepokój. — Coz nami będzie — zarzucały pytaniami mężów —jeśli Niebieskie Kurtki napadną na nasz obóz zimą? Skoro przyjdzie nam uchodzić, jak przebrniemy przez kopiaste zaspy z dziećmi, ze starcami, z chorymi, jak zdołamy ocalić nasze mienie, zapasy jadła?... — niczym ławica ciężkich chmur napływał odganiany z trudem lęk. U schyłku lutego zjawił się u nich Jack Ostra Strzała, syn handlarza / okolic Fortu Laramie z ostrzeżeniem, że nie pozostało im wiele czasu do namysłu. Ów Jack był półkrwi Dakotą i często odwiedział Oglalów, przyjaźnił się z młodymi wojownikami i towarzyszył im w polowaniach. — Dlaczego wzdragaliście się przyjąć zapłatę za Paha Sapa, którą komisarze wam proponowali, skoro tak czy owak przyjdzie wam się rozstać z tymi górami? — prawił Indianom zebranym w tipi narad. — Bądźcie rozsądni! Wnet wsiądzie wam na karki chmara żołnierzy! Tym razem oni nie żartują, wystawiają ogromne siły! Cała wasza walka nie ma sensu, nie oprzecie się nawale! Zbierajcie się więc póki czas i ruszajcie do rezerwatu! Wprawdzie termin już upłynął, ale może jeszcze zdołacie się ocalić! Szalony Koń najchętniej krzyknąłby, żeby Indianie nie słuchali przybysza, żeby zamknęli uszy na jego mowę sączącą jad zwątpienia w serca... Czyż jednak miał prawo tak postąpić? Czy oto nie nadeszła decydująca chwila, w której każdy z jego ludzi musi sam rozstrzygnąć, co będzie czynić dalej? On zdecydowany był pozostać na wolności, lecz nie mógł narzucać swego wyboru innym. Nad jego drogą piętrzyło się coraz więcej gróźb... — Wiem, że wojownikowi trudno jest walczyć — przerwał ciężkie milczenie, zwracając się do towarzyszy — kiedy jego kobieta, zdjęta trwogą, upadnie na duchu. Nie będę czuł żalu do nikogo z was, który ¦cchce odejść... Ja jednak nie zaprzestanę walki! Wasichus mają nas za i obactwo, które zaprzysięgli sobie zdeptać. Jeśli im na to pozwolimy, nabiorą przekonania, że w istocie byliśmy tyłko marnym robactwem na ich szlaku... Gdy jednak damy dowód, że umiemy do końca walczyć, pamięć o tym nieprędko zginie między ludźmi. Może kiedyś ta nasza walka będzie dla kogoś podporą, umocnieniem... Chciałbym, żeby kiedyś, gdy lata przeminą, któryś z naszych wnuków bądź prawnuków mógł rzec z podniesionym czołem: „Jestem Dakotą! Ludzie mego plemienia dzielnie bronili wolności! Dumny z nich jestem!" 125 Mówił to z taką siłą przekonania, że oczy wpatrzonych w niego Indian nabierały życia od gorących słów. — Hou! Hou! — rozległy się w koło głośne okrzyki. Przejmujące słowa wodza wywarły na zebranych nieodparte wrażenie. Jeden tylko Indianin milczał jak kamień. Szalony Koń poczuł ukłucie w głębi piersi: tym milczącym był Niski Pies, od lat wierny druh, który nigdy dotąd go nie zawiódł. Nazajutrz wczesnym rankiem, zanim jeszcze Niski Pies ze swą rodziną wyruszył na południowy wschód ku rezerwatowi, Szalony Koń oddalił się od obozu. Nie chciał być obecny przy odjeździe starego przyjaciela. Tego dnia ciążyła mu bardzo samotność. Wiele rozmyślał o najbliższych, których na zawsze utracił. Odszedł od niego Garb, niezapomniany przewodnik po ścieżkach indiańskiej mądrości, odszedł Mały Jastrząb, brat najserdeczniejszy, wykruszyło się wielu innych druhów — część padła w walkach, niektórzy, co jeszcze bardziej bolało, wyrzekli się wolnego życia za darowane ochłapy w rezerwacie. Do tych ostatnich dołączy teraz Niski Pies. Więc już najwierniejsi zawodzą! A za miesiąc, za dwa, gdy śniegi znikną z prerii, czyż inni nie podążą jego śladem? Taki więc ma być koniec wszystkiego, żałosny kres ich walki? Osaczony posępnymi myślami Szalony Koń zgoła nie przeczuwał, ż nieoczekiwany rozwój wypadków zgotuje mu niejedną jeszcze niesp dziankę, odmieniającą wiele rzeczy. Otóż zdarzyło się, że Niski Pies w drodze do agencji spotkał nad rze Powder obozujących Szejenów wodza Dwa Księżyce. Ponieważ Szej nowie też wybierali się do rezerwatu, Niski Pies przyłączył się do nich. Na razie jednak zatrzymała ich zadymka śnieżna. Czekając, aż niebo się przejaśni, nie mieli pojęcia, że wprost na nich maszerowała z południa karna ekspedycja generała Crooka. Na czele wojska ostrymi kłusami szła kawaleria pod pułkownikiem Reynoldsem. O świcie 17 marca Reynolds wtargnął do obozu Szejenów. Gwałtownie rozbudzeni wojów nicy, walcząc rozpaczliwie o życie rodzin, zajadłością jakby potrajają< swe siły, powstrzymali impet napastników. Zginęła tylko jedna Indiank i jeden wojownik, reszta zdołała ujść skalnym zboczem pod gór Jednakże cały ich dobytek, łącznie z tabunem mustangów, wpadł w ręce wroga. Kawalerzyści niezwłocznie przystąpili do burzenia tipi i zwalania na kupę wraz z ubiorami z wyprawianej skóry, kocami, skórami bizonimi i innymi, wreszcie mnóstwem suszonego mięsiwa. Podłożony ogień pod ogromny stos strawił wszystko. 126 Indianie, ledwie odziani, pozbawieni jadła i mustangów, jedyną deskę ocalenia ze śnieżnej toni widzieli w jak najszybszym dotarciu do Szalonego Konia. Mróz palił im płuca, wiatr smagał twarze. Dźwigając na rękach malców, niedołężnych starców i rannych, marsz okupywali największym trudem. Gdy tylko dobrnęli do Oglalów, doznali od nich natychmiastowej pomocy. W mig wszystkich rozbitków odziano, ogrzano i nasycono. Każdy dzielił się z nimi wszystkim, co tylko miał najlepszego, każdy pragnął przygarnąć ich pod swoje tipi. — Chodźcie do nas! Chodźcie do nas! — proszono zewsząd. — Mamy dla was wiele miejsca! — wszędzie przyjmowano ich z otwartymi ramionami. \ Spontaniczny wybuch braterskich uczuć poruszył przybyszów do głębi. A kiedy Dwa Księżyce i Niski Pies zasiedli przy ognisku z Szalonym Koniem, przejęty wódz Szejenów rzekł do wodza Oglalów: — Dzięki ci... Oczy nasze przetarły się. Będziemy walczyć wspólnie /. tobą póki tchu stanie w naszych piersiach!... Wzruszenie biło także z twarzy Niskiego Psa. I jemu wylazła bokiem wszelka myśl o wędrówce do rezerwatu. Na samo wspomnienie o nim aż się otrząsał. Szalony Koń czuł się tego wieczoru tak szczęśliwy, jak szczęśliwym czuje się człowiek, który odzyskał przyjaciela. Niespodziewanie jeszcze jedna sprawa wzięła pomyślny obrót. Otóż pułkownikowi Reynoldsowi, który z okrutną gorliwością puścił z dymem dobytek Indian — mina niebawem się wydłużyła! Palnął nie lada głupstwo! W rachubach generała Crooka zdobyta wioska z namiotami i zapasem mięsa posłużyć miała jako dogodna baza wypadowa przeciwko Dakotom. Tymczasem krótkowzroczny Reynolds zniweczył generalskie plany. Zmarznięci i utrudzeni żołnierze nie mogli wypocząć w ciepłych tipi, na domiar widmo głodu zajrzało wszystkim w oczy, gdy Indianie nocą uprowadzili im stado wołów. Wyobrazić sobie można wściekłość i zawód Crooka: jego nadzieje na chwalebną kampanię zostały pogrzebane, zmorzone głodem oddziały musiały ratować się odwrotem. W Forcie Fetterman Crook oddał Reynoldsa pod sąd wojskowy. Na razie więc bezpośrednie niebezpieczeństwo od żołnierzy minęło. W obozie Oglalów wszyscy jednak wiedzieli, że wróg wkrótce ponownie wyciągnie ku nim swe szpony. Pragnący dodać sobie ducha wojownicy uroczyście w owych dniach okrzyknęli Szalonego Konia wodzem wszystkich Oglalów. Po prawdzie od dawna mieli go za swego przy- 127 ' wódce. Szło jednak o to, żeby wieść o nowym wodzu rozbrzmiała po całej prerii, żeby zwłaszcza przejęto się nią w rezerwatach, gdzie część młodzieży stała na rozdrożu. Niebawem kilkunastu posłańców popędziło ku agencjom. Czerwonej Chmury i Pstrego Ogona. — Przybywajcie do nas! — nawoływali tamtejszych Indian. — Mamy wodza, który zwycięża w każdej bitwie! Szalony Koń,stoi na czele nas wszystkich! Który z was nie zatracił serca, niech się nie ociąga! Wielu młodych posłuchało wezwania. Wymykali się z rezerwatów i pędzili do kraju Powder River. Wśród nich nawet osiemnastoletni syn Czerwonej Chmury, który stawił się u Szalonego Konia z paradną strzelbą nabijaną srebrem — broń tę przywiózł jego ojciec z Waszyngtonu. Powietrze tchnęło wiosną i z dnia na dzień się ocieplało. Oglala! pociągnęli na północ i spotkali się z Hunkpapami Siedzącego Byka. Niedługo potem dołączył do nich Dotykający Chmur z grupą Minicon-jou. Było im raźniej razem. Garnęli się do siebie tak jak bizony ścigane przez myśliwych, zbijając się w jedną gromadę dla lepszej obrony przeć prześladowcami. Podjęli wędrówkę ku dolinie rzeki Rosebud w poszukiwaniu zwie rzyny i bujnej trawy. Niemal każdego dnia ich obóz powiększał się Z odległych agencji przybyli do nich Sans Arcs, następnie Czarne Stopy, Brule i Dwa Kotły, zjawiło się nawet kilka rodzin Santee Dakotów i Arapahów. Dotarłszy do Rosebud, wszyscy razem posuwali się z wolna w górę rzeki, pozwalając mustangom nabierać sił. Z nastaniem miesiąca gromadzenia tłuszczu, czerwca, rozłożyli siej ogromnym obozem u źródeł Ro,sebud. Tu Hunkpapowie odbyli Taniec Słońca. W pobliżu świętych skał Deer Medicine Siedzący Byk ofiarował Wakan Tańce sto cząstek swego ciała — po pięćdziesiąt z każdego ramienia, wydłubanych szydłem. Po czym tańczył aż do wieczora wpa-j trując się nieprzerwanie w słońce. Nazajutrz ze wschodem ponownie zatopił wzrok w ognistej kuli toczącej się po niebie. Koło południa zapadł w omdlenie i legł na ziemi. Kiedy się ocknął, opowiedział o wizji, jaka go nawiedziła. — Spojrzałem w niebo i ujrzałem chmarę żołnierzy spadających niczym polne koniki. Lecieli głowami w dół i gubili czapki. Spadali prosto na nasz obóz! Wtedy usłyszałem głos wołający: „Daję wam ich, bo nie mają oni uszu!" Siedzący Byk słynął jako natchniony wizjoner, toteż jego słowa wy« 128 warły ogromne wrażenie. Wszyscy doskonale rozumieli: żołnierze wkrótce zaatakują. A ponieważ nie mają uszu i nie chcą wysłuchać prawdy, Wakan Tanka da ich Indianom, żeby ponieśli karę. Pastwiska u źródeł Rosebud szybko się wyczerpywały, przeto sprzymierzeńcy przenieśli się z ogromnym tabunem mustangów o dwadzieścia mil na północny zachód, do zielonej doliny rzeki Little Bighorn. Przybywający nieustannie z rezerwatów wojownicy donosili o wielkich siłach Niebieskich Kurtek maszerujących z trzech stron. Zabójczą pętlę zarzucił na ich gardła generał Sheridan. Trzy świetnie wyposażone armie zbliżały się do ich ustronia od południa, północnego zachodu i wschodu. Pętla szybko się zaciskała. Na szczęście dla nich wschodnia część pętli nie dopisywała. Stanowiła ją armia generała Terry, u którego był także generał Custer. Na skutek fałszywego wywiadu Terry zmitrężył wiele dni na daremnym gonieniu za Siedzącym Bykiem w dzikich wądołach, w których wodza wcale nie było. Najszybciej maszerowała armia z południa. — Nad Rosebud aż ciemno od żołnierzy! — alarmowali indiańscy zwiadowcy. — Wiedzie ich ponownie Trzy Gwiazdy Crook! Wodzowie i wojownicy podzielili się na dwa odłamy. Jedni byli za tym, /eby co rychlej wyruszyć naprzeciw Crookowi i jeszcze nad Rosebud natrzeć na niego i zmusić do odwrotu. Drudzy zaś, żywiąc obawy o los rodzin, które pozostałyby bez ochrony, utrzymywali, że wojownicy powinni czekać w miejscu na wroga i tu wydać mu walną bitwę. Wywiązała się burzliwa dyskusja. Tak jedni jak i drudzy uparcie "bstawali przy swoim. — Hoppo! Nie czas na czczą gadaninę! — gorączkowała się młodzież stanowiąca trzon pierwszej grupy. — Ruszajmy wreszcie! Mamy wodza, który wie, jak bić Niebieskie Kurtki! Szalony Koń da radę napastnikom! — A kobiety i dzieci? — oponowali ci drudzy, ostrożniejsi. — Więc I licecie wydać rodziny na pastwę żołnierzy, którzy mogą nadejść z innej Mrony! Powinniśmy trwać wokół obozu niczym wał nie do przebycia! — Trwać tu chyba tylko po to, żeby Trzy Gwiazdy nas osaczył i wy-ii/eial ze swych armat! — zżymali się młodzi. — Toż to wymysł skostniałych głów! Któryś z wodzów próbował uciszyć swarzących się, lecz jego głos •)inął w narastającej wrzawie. Naoncząs wodzowie jęli spoglądać ku Błony Koń 129 temu pośród nich, o którym wiedzieli, że wojownicy go wysłuchają. Więc Szalony Koń powstał i uniósł prawą dłoń na znak, że chce przemówić. Najbliżsi Indianie umilkli, bardziej oddaleni zrazu nie spostrzegli szczupłej sylwetki wodza, lecz niezadługo i oni powściągnęli języki. — Przyjaciele, zbyteczne wasze spory! Postąpimy tak, żeby zadowlić wszystkich tu obecnych! — zaczął Szalony Koń. — Zaprząta nas szczególna troska o bezpieczeństwo rodzin. Rodziny nie mogą pozostać bez rzetelnej ochrony. Tę ochronę zapewnią im starsi wodzowie i wojownicy, którzy z nimi pozostaną. Reszta zaś wojowników nie zwłócząc wyruszy ku Rosebud, by tam powstrzymać pochód wroga. Mówca potoczył wzrokiem po zebranych, żeby się przekonać, czy wszyscy uważnie go słuchają, po czym mówił dalej: — Podejdziemy żołnierzy skrycie i uderzymy na nich, zanim zdołają sprawić szyki. Weźmiemy na cel raczej mniejsze grupy pozostające w oddaleniu, od głównych sił i poprowadzimy natarcie równocześnie z kilku stron, siejąc zamieszanie u nieprzyjaciela. W ataku bądźmy jak huragan, którego nic nie zdoła zatrzymać. Wówczas lęk ogarnie żołnierzy i niektórzy rzucą się do ucieczki, przez co łatwo padną łupem naszych maczug i tomahawków! — Hoye! — rozbrzmiały aprobujące okrzyki. Niedawne spory dzielące Indian poszły w zapomnienie. — Hoye!! — bojowy zapał porywał wszystkich. Szalony Koń odczekał, aż wrzawa przycichnie, i rzekł: — Rad jestem, żeście mnie wysłuchali. Kończąc, chciałbym, ażeby każdy z nas uprzytomnił sobie rzecz najistotniejszą! Ongiś z okrzykiem! „hoye" zwykliśmy przepędzać czy to Wrony, czy Szoszonów, czy innych nieprzyjaznych Indian niepokojących nasze łowiska. Wszakże obecna wojna, narzucona nam przez wasichus, jest zgoła odmienna od tamtych potyczek, jest to bowiem wojna o nasze istnienie! Tak, istnienie! W tej wojnie nie brawurowe wyczyny dokonywane w pojedynkę, nie zaliczanie uderzeń i zdobywanie skalpów, a przede wszystkim wspólny, najwyższy wysiłek nas wszystkich przeważy szalę! Żołnierze przybywają tu, by zgotować nam śmierć — dajmy im więc odprawę, na jaką zasługują! Powiedziałem! W godzinę później tysiąc wojowników było gotowych do wyjazdu. Gdy w pełnym uzbrojeniu, wśród kobiecych okrzyków zachęty i przy wtórze bębnów odbywali pożegnalną rundę — Szalonego Konia przejął naraz mimowolny, nieprzeparty smutek. Na dnie duszy wodza rodziło 130 się bolesne pytanie, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzy Dakotów i ich sojuszników równie dumnie okrążających obóz przed wielką wyprawą. A jeśli to już ostatni raz, jeśli już nigdy więcej?... Jakże mało strzelb posiadali wojownicy! Zatem jak długo będzie można z łukami i maczugami przeciwko karabinom i armatom żołnierzy?... Chwila słabości wodza trwała krótko, bardzo krótko. Odegnał od siebie ponure myśli i gdy ruszał na czele wojowników ku Rosebud, wszyscy widzieli w jego twarzy tę samą pewność i silę, towarzyszące mu zawsze w decydujących momentach. 16. Dwa największe zwycięstwa Grupa bojowa Szalonego Konia po północy dotarła w pobliże Rosebud i stanęła na krótki popas, by wierzchowce nabrały sił. O świcie Indianie wspięli się na wzgórze, skąd otwierał się widok na dolinę rzeki, i ujrzeli obóz Niebieskich Kurtek. Rachuby Szalonego Konia na zaskoczenie wroga zawiodły. Generał Crook miał na swoje usługi ćwierć tysiąca indiańskich zwiadowców, Wron i Szoszonów, którzy wytropili zbliżających się Dakotów. Przybyszów powitały uformowane w szyku bojowym oddziały amerykańskie. Ten i ów z młodych w gorącej wodzie kąpanych wojowników już spinał mustanga, by pomknąć w dół ku wrogowi, lecz Szalony Koń powstrzymał zapaleńców: — Stójcie! Tu na nich zaczekamy! Im będzie trudniej wspinać się; pod górę! W spokojnym głosie wodza było tyle niewzruszonej stanowczości, że nawet najbardziej niesforni junacy posłuchali rozkazu. Żołnierze liczebnością nieznacznie przewyższający Indian, mieli przygniatającą, dziesięciokrotną przewagę broni palnej. Toteż generał Crook — weteran wojen indiańskich, pogromca bitnych Apaczów w Arizonie — był przekonany, że wszystko pójdzie jak z płatka, że wystarczy zdecydowane uderzenie silnym frontem, żeby złamać wszelki opór wojowników. Zbyt pewny siebie Crook na samym początku boju nieroztropnie pchnął osiem szwadronów kawalerii w dół Rosebud, mylnie mniemając, że w tej stronie, nie dalej niż o pięć, sześć mil leży obóz Indian. Generał niebawem gorzko pożałował swego błędu. 9* 131 Przebieg walki całkowicie zaskoczył Amerykanów. Właściwie rozgorzało kilka oddzielnych bitew. Indianie według poleceń Szalonego Konij uderzali na skrzydła wojska, dobierali się do najsłabszych punktów. Dzięki swej niesłychanej lotności, nie wróg ich, lecz oni szarpali wroga, Powietrze napełniło się zgiełkiem i kurzawą. Wypadki następowały pc ¦sobie jak błyskawice i oficerowie amerykańscy tracili z sobą łącznośa Napór sił indiańskich wytrącił ich z równowagi. Jedni myśleli już tylk<| o obronie, inni ze swymi oddziałami próbowali jeszcze atakować -¦ich ciosy padały jednak w próżnię. Gdy ogień stawał się zbyt gorący, Indianie w zygzakowatych unikach wycofywali się, ażeby po wypatrzeniu dogodnej chwili nagłym kontruderzeniem poskromić zapęd) przeciwnika. W bitewnym zamęcie raz po raz górował okrzyk Szalonego Konia: — Hoka hey!! Bądźcie nieustraszeni, wojownicy! Oto nasz dzień' chwały!! Jakże krzepiła Indian postawa ich wodza, który był zawsze tam, gdzie kipiał najzażartszy bój! Ileż to razy wiódł wojowników do natarcia^ jakże też często z poświęceniem ratował z opresji rannych towarzyszy! unosząc ich w bezpieczne miejsca! Albo z jaką niezrównaną zręcznością ¦wychwytywał w pełnym galopie strzelby rannych bądź zabitych żołnie] rzy, usuwał z nich łuskę i wprowadzał nowy nabój do lufy, po czym gotową do użytku broń wpychał w ręce zdumionego wojownika, który] z własnej strzelby wystrzelał już wszystkie ładunki! Dzień ów zapisał się w pamięci wieloma wspaniałymi czynami. Szejen, Wódz-Ukazuje Się, który z pogardą śmierci wpadał w szeregi wroga, stracił mustanga, otoczony chmarą żołnierzy. Wszyscy sądzili, że już po śmiałku. Wtem, roztrącając nieprzyjaciół jak burza śmignęła ku niemu na koniu jego siostra, Ścieżka Młodych Bizonów. I nie bacząc na gęstą palbę, wichrem uwiozła go cało do swoich. Wojownicy zgotowali dzielnej dziewczynie radosną owację. Swą zdumiewającą ruchliwością, swą zapalczywością i uniesieniem Indianie oszołomili przeciwnika —że ten aż się skulił, jakby zaniemówiły! Powodzenie swe wojownicy okupywali jednak nadludzkim zgoła wysiłkiem muskułów, ścięgien, nerwów. Jedynie dwojąc się, trojąc i usetniając mogli zrównoważyć ogromną przewagę ognia wroga. Wszakże z upły*| wem czasu znużenie dawało im się coraz dotkliwiej we znaki. Także jnustangi ich coraz mniej miały tchu w piersiach. Na domiar złego na płac boju wróciło właśnie owych osiem szwadro- '132 nów kawalerii po chybionej wycieczce w dół Rosebud. W jednej chwili szala zwycięstwa przechyliła się na stronę wojska. Teraz ono nabrało rozmachu, nastąpiło na całej linii. Utrudzeni Indianie nie wytrzymywali wzmożonego naporu, coraz bardziej się chwiali. I gdy się wydawało, że nic już nie odwróci-ich porażki — niezmożony Szalony Koń raz jeszcze poderwał wojowników do walki. Uniósł się na mustangu, żeby wszyscy w koło go widzieli, i wskazując ręką w stronę żołnierzy, krzyknął wielkim głosem: — Naprzód, przyjaciele!! Pamiętajcie o naszych kobietach i malcach w obozie! To dobry dzień, by umrzeć!! Hoka hey!! I rzucił się sam jeden na wroga. Gali, Dotykający Chmur, Niski Pies, Ognisty Grzmot, Byk Złe Serce i wielu, wielu innych podchwyciło gromkie wezwanie wodza: — Hoka hey!! To dobry dzień, by umrzeć!! — I zaszła rzecz niezwykła: wśród Indian nie było już zmęczonych; niczym fala uniesiona nagłym porywem wszyscy społem runęli na Amerykanów. Aż ci się stropili i speszeni podali tyły. Dolina rozbrzmiewała opętańczymi okrzykami bojowymi Indian. Ich gwałtowne kontrnatarcie omalże sięgnęło wzgórza, na którym usadowił się generał Crook ze swym sztabem. W ostatniej chwili żołnierze zwarli szyki u stóp wzniesienia i utworzyli zaporę z setek strzelb. Widząc to, Szalony Koń ostrym gwizdem swej świstawki rozsypał wojowników na strony i dał sygnał do odwrotu. Zręczny ów manewr sprawił, że pierwsza amerykańska salwa trafiła w próżnię, druga zaś, wystrzelona poniewczasie, już nie dosięgnęła Indian. Generał Crook, nie dowierzając własnym oczom, zakrzyknął do oficerów przyduszonym przez zdenerwowanie głosem: — Goddam! Toż to diabły wcielone! Nie sposób z nimi walczyć!... Okrutna kotłowanina z Indianami tak dojadła generałowi, tak dotkliwie wstrząsnęła jego pewnością siebie, że marzył on już tylko o uniesieniu cało głowy z bitwy. Więc odetchnął głęboko, gdy stwierdził, że również Indianie dosyć mają walki i wszyscy z wyjątkiem zwiadowców, oddalają się na północny zachód. Nazajutrz Crook wycofał się do swej bazy wyjściowej nad strumieniem Goose i tu zignorował ostry rozkaz telegraficzny generała Sheri-dana, żądający by wracał nad Rosebud i ponownie zaatakował buntowników. — Łatwo mu rozkazywać! — wybuchnął rozgoryczony na Sheri-dana. — Niechby sam spróbował poskromić trzech Siuksów przy pomocy jednego żołnierza! Ciekawym, czy karku by sobie przy tym nk skręcił! Nie ruszę się stąd, dopóki nie otrzymam posiłków! W samej rzeczy Crook był święcie przekonany, że zmagał się z cc najmniej trzema tysiącami Indian. Oto, co zdziałała nadzwyczajni ruchliwość wojowników, owych czartów kąśliwości, którzy na dodatek urządzili popis walki zespołowej w najlepszej formie! Zwycięscy Indianie, wróciwszy do rozległego obozu nad Little Big-horn, opiewalj przy ogniskach męstwo Szalonego Konia, jak również Galia i Wielkiego Kruka od Hunkpapów, Dotykającego Chmur od Mi-niconjou oraz wielu innych'wspaniałych wojowników Dakotów, Szeje-nów i Arapahów. Szczególnie wzruszającą pieśń odśpiewał Wódz-Uka-zuje Się na cześć swej nieustraszonej siostry, Ścieżki Młodych Bizonów! Szalony Koń nie brał udziału w uroczystościach. Swym zwyczajem spędzał pełne zadumy, godziny na wzgórzu z dala od obozowego zgiełku. Chwilami, gdy spoglądał na piękny kraj rozciągający się u jego stóp, głęboka bruzda troski przecinała mu czoło. Little Bighorn wiła sit; malowniczo wśród zielonych wzgórz. Zachodzące słońce zdawało się obmywać lice w przeczystych wodach rzeki. Poci tchnieniem wiatrt bujne trawy na wyniosłościach falowały jak morze. Jakkolwiek kraj ten od szeregu lat stanowił ostatnią ostoję wolnych Dakotów i ich sojuszników, zwierzyny wciąż jeszcze było tu pod dostatkiem. Świadczyły o tym ślady bizonów i łosi, wapiti i niedźwiedzi. O ile mniej tropów jednak widziało się obecnie aniżeli ongiś. A za rok, za dwa, czy starczy jeszcze dla nich łownej zwierzyny? I czy zdołają obronić ten wspaniały kraj? Prawda, zmusili do odwrotu żołnierzy nad Rosebud — lecz Niebieskie Kurtki nie dadzą za wygraną. Duże siły maszerują ku nim od północy znad Yellowstone i od wschodu... Późnym wieczorem Szalony Koń zagadnął swego ojca: — Wódz Siedzący Byk ujrzał żołnierzy spadających głowami w dó! na nasz obóz. Nad Rosebud walczyliśmy z dala od obozu, zatem to nie o tę bitwę chodziło?... — W istocie nie o tę! Ta z jego wizji dopiero przed nami. — I zwyciężymy w niej?... — Zwyciężymy! — Wolałbym jednak walczyć jak najdalej od naszych rodzin przyznał Szalony Koń. — Pojmuję twój niepokój, synu. Lecz tym razem wróg nadciąg z dwóch, a być może i trzech stron... Wyruszysz przeciwko jedne 134 l.olumnie, dajmy na to na północ, a druga tymczasem zwali się od wschodu... — To prawda. Jeśli jednak pomyślę sobie, że niebawem znajdziemy się w kotle... — Wojownicy są pełni otuchy. Ufają w przepowiednię SiedzącegG Byka, — Ja też ufam, że ona się wypełni •— odparł Szalony Koń, po czym ilodał: — Wszystko zależy od jednej okoliczności... — Co masz na myśli? — To, czy oddziały wroga przybędą tu równocześnie, czy też nie. Jeśli nie zjawią się jednocześnie, nasze widoki nie będą najgorsze. — Wasichus maszerują przez obcy im kraj. Wszystko może się /.darzyć... Oddziały amerykańskie nie przybyły równocześnie. Pierwszy nadciągnął ze swą kawalerią generał Custer. Wdzierając się od północy w górę doliny Rosebud, pod wieczór 24 czerwca natrafił na ślady indiańskie. Custerowi oczy rozbłysły radosnym zapałem: — Założę się, że oni są w równoległej do Rosebud dolinie rzeki Littie Bighorn! — zawołał do swych oficerów. — Mamy ich, panowie! Stoimy u wrót sławy! Pożerany ambicjami Custer przeżywał uniesienie. Oto jest wreszcie w samym mateczniku krnąbrnej zwierzyny. Teraz — jak mniemał w swym podnieceniu — nadarza się jedyna sposobność, by zmazać wszelkie plamy przeszłości i pozyskać sobie cały naród. Za Custerem wlokło się piętno niesubordynowanego oficera. Również jego popędliwość, zaczepne usposobienie nie przysparzały mu przyjaciół u przełożonych w Waszyngtonie. Wdał się też w rozgrywki polityczne, narażając się samemu prezydentowi Grantowi. Więc teraz albo nigdy!... Nie zważając na poczynione ustalenia, postanowił nie czekać na inne oddziały i sam odnieść zwycięstwo. Byle tylko zdobycz nie umknęła mu sprzed nosa! Zarządził forsowny nocny marsz i następnego dnia przed południem przeprawił się przez wzgórza dzielące obydwie doliny. Zwiadowcy raportowali mu o odkryciu nad Little Bighorn —jak przewidywał — bardzo wielkiego obozu, rozciągniętego wzdłuż doliny na przestrzeni trzech, czterech mil. — W tym obozie może być do kilku tysięcy wojowników — zauważył jego młodszy brat, Boston, który wraz z kilkoma cywilami brał udział 135 w wyprawie. -—• Czy nie powinniśmy zaczekać na przybycie piechoty pułkownika Gibbona? — Czekać, żeby uciekli!? — zgromił brata Custer. —r Nie zaprzepaszczę okazji! Będziemy działać natychmiast! Płonącym wzrokiem wodził po swych szwadronach. Jego ludzie należeli do najprzedniejszych na Zachodzie kawalerzystów, do sławnego 7. pułku. Rozkoszując się ich widokiem, nabierał jeszcze bardziej pewności siebie. Olbrzymi obóz? To tym lepiej! Tym większe będzie zwycięstwo i sława dla niego! Dzisiaj wybije sobie wrota do kariery! Ażeby Indianom uniemożliwić ucieczkę, podzielił pułk na trzy oddziały: major Reno z trzema szwadronami miał natrzeć na południową część obozu, rotmistrz Benteen również z trzema szwadronami — wesprzeć jego skrzydło, w odpowiedniej chwili, sam Custer zaś z resztą pułku, pięcioma szwadronami, zamierzał obejść obóz z prawa i uderzyć odi północy: tak wziętym w kleszcze Indianom szykował pewną klęskę. Dzień 25 czerwca, miesiąca gromadzenia tłuszczu, był nad wyraz piękny. Życie w dolinie Little Bighorn pulsowało pełnią zdrowego roz-. kwitu. Mężczyźni w indiańskim obozie rozłożonym na zachodnim brze-j gu rzeki odpoczywali w cieniu tipi, dzieci wesoło baraszkowały nad wodą, niektóre kobiety spokojnie zbierały dziką rzepę na pobliskiej polanie. Wtem z przeciwległego brzegu rzeki dał się słyszeć ostrzegający krzyk: — Niebieskie Kurtki nadjeżdżają! Niebieskie Kurtki nadjeżdżają! Krzyk ten niczym armatni wystrzał targnął powietrzem spokojne! doliny. W obozie zawrzało. Zwiadowca, który przepłynął rzekę, wcłał: j — Jadą od południowego wschodu! Niedaleko stąd przeprawiają się] na naszą stronę! Zaraz tu będą!! Wojownicy chwytali za broń, wskakiwali na konie. Niebawem ujrzeli tuman kurzu, jaki wzniecały pędzące ku nim szwadrony majora Reno.jJ Indianie obozowali kręgami szczepowymi. Najdalej na południu rozłożyli się Hunkpapowie, następnie Sans Arcs, Miniconjou, Oglalai Brule, Północny kraniec obozu zamykali Szejenowie. Reno zamierzał uderzyć na krąg tipi Hunkpapów, lecz nie dotarł do niego. Odepchnięty przez wojowników Hunkpapów, zatrzymał się w zagajniku przy rzece. Tymczasem z głębi obozu na czele Oglalów i innych Indian przybył Szalony Koń. Oddział amerykański liczący 112 kawalerzystów, zaczsil szybko topnieć pod gwałtownym naporem wojowników. W końcu nie 136 było dla niego innej rady, jak uciekać przez Little Bighorn z nadzieją na schronienie się na szczycie widniejącego po. drugiej stronie rzeki wzgórza. Podczas karkołomnej przeprawy przez wodę Indianie dopadali uchodzących ze wszystkich stron, jak zwykli to czynić przy polowaniu na bizony, i pakowali w nich swe strzały. Trzecia część żołnierzy zginęła, zanim reszta dobrnęła na wysoki brzeg i tu wsparta trzema szwadronami rotmistrza Benteena stawiła skuteczniejszy opór. Amerykanie gorączkowo okopywali się na wzgórzu widząc w takiej obronie jedyny dla siebie ratunek. Przypuszczalnie jednak nie oparliby się chmarom wojowników zaciskającym krąg wokół ich stanowiska. Wsz-akże Indianie nie przypuścili szturmu. Nie. zdążyli. Złowróżbnie niczym grom przeszył powietrze krzyk od przeciwległego, północnego końca obozu, że inni żołnierze tam gotują się do ataku! Krzyk przejmujący zgrozą: tam przecież uszło i skupiło się wiele kobiet i dzieci, gdy tylko rozgorzała bitwa z oddziałem majora Reno. — Za mną! Nie mamy czasu do stracenia!! — wezwał Szalony Koń. , Indianie pomknęli z powrotem przez rzekę w dó! doliny; przy ob'ężonych pozostał jedynie niezbędny do pilnowania wroga zastęp wojowników. Szalony Koń wiedział już, że to było wojsko Pałmski, Długie!. Włosów. Jeden z Szejenów, Czerwone Pióro, uważnie przyjrzał się insygniom na mundurze powalonego kawalerzysty. Były takie same jak u żołnierzy, którzy osiem lat wcześniej dokonali bestialskiej rzezi kobiet i dzieci szejeńskich nad rzeką Washita. —¦ Zabili mi wtedy matkę i żonę! ¦—¦ zadyszał Czerwone Pióro. -— To oni, zabójcy bezbronnych! Smagający rumaka Szalony Koń nagle spostrzegł, że jego gniadosz, widać raniony w nogę, zaczął kuleć. W tej sytuacji wódz dał znak wojownikom, żeby gnali naprzód, sam zaś podążył ku swemu tipi, gdzie przewidująca Ciemna Chustka już czekała z innym mustangiem. Migiem /mienił rumaki i rzucił uspokajające słowo żonie i kilku towarzyszącym, jej kobietom. Wówczas dwuletni berbeć na plecach jednej z kobiet, wykrzyknął do niego zuchowatym głosikiem: — Hoka hey! Stężałe twarze Indianek nieco się rozjaśniły. — Hoka hey! — odkrzyknął malcowi Szalony Koń i pomknął dalej. 137 Z ulgą stwierdził, że napastnicy nie przypuścili jeszcze szturmu na północny koniec obozu. W tej samej chwili ujrzał w oddali sylwetki czterech Szejenów, którzy przebrnęli rzekę i samotnie stawili czoło nadciągającemu wrogowi. Czterech bohaterskich obrońców: Bob-Ogon Mustanga, Cielak, Dere-szowaty Niedźwiedzi jeszcze jeden, którego imienia nie znał — czterech wspaniałych desperatów przeciwko pięciu szwadronom kawalerii! I wtedy zaszła rzecz zdumiewająca. Generał Custer, widząc owych straceńców przed sobą, jakby zafrapowany ich odwagą — powstrzymał żołnierzy. Po drugiej stronie rzeki kobiety i dzieci w popłochu uciekały wzdłuż brzegu. Custer przez chwilę myślał, że to ogólna panika Indian, napie-ranych przez Reno i Benteena. Już nawet z szalonej radości jął zamaszyście powiewać kapeluszem, widocznie rojąc sobie, że uciekającym urządzi krwawy pogrom. A tu raptem owych czterech nieustraszonych, którzy strzelając tak szybko, jak tylko potrafili, stanęło niezłomnie ramię przy ramieniu! Płynęły decydujące sekundy. Custer wciąż zwlekał z atakiem. Może obawiał się zasadzki? Do czterech Szejenów dołączyło pięciu Dakotów. A potem dziesiątki dalszych wojowników. Co chwila ich przybywało. Custer przegapił swą szansę. Wkrótce zaczął się wycofywać ku północy parowem biegnącym równolegle do Little Bighorn. Coraz więcej wojowników przyczepiało się do jego tyłów i utrudniało postęp. Indianie nacierali z niezwykłą zaciekłością, a przewodzili im wodzowie Gali i Dwa Księżyce. Szalony Koń widząc, że bezpośrednie niebezpieczeństwo grożące wiosce zostało zażegnane, przywoływał do siebie wojowników, którzy jeszcze nie przebrnęli na wschodni brzeg rzeki. — Odetniemy żołnierzom ucieczkę! — krzyknął. Popędzili w dół Littłe Bighorn, tam szybko przebyli ją w bród, po i czym zawrócili i jak spod ziemi wyrośli przed kawalerzystami. Custer wzięty w dwa ognie, osaczony wkrótce ze wszystkich stron, kazał żołnierzom zeskoczyć z wierzchowców i bronić się za ich grzbietami. Był j oszołomiony. Nie mógł pojąć tej srogiej niespodzianki ani bitności ] Indian. Wśród zgiełku słychać było donośny głos Szalonego Konia: — Naprzód wojownicy! Hoka hey! Nie trzeba było zachęty. Wszyscy chcieli się dorwać do wroga. Nikt - ' 138 - nie trwonił czasu na zaliczanie uderzeń bądź polowanie na skalpy. Atakowali z taką siłą i rozmachem, jak klin wbija się w rozszczepione drzewo. Śmierć kosiła otoczonych szybko. Ginęli dzielnie, broniąc się do ostatka. Gdy zostało ich niewielu, Szalony Koń z grupą Oglalów gotował ostatni cios. Naraz powstrzymali go Szejenowie, wołając: — Tam jest Pahuska, zabójca naszych kobiet! — Zatem on wasz, kończcie z nim! — odkrzyknął wódz. Teraz dopiero dostrzegł Custera. Nie miał on swych długich włosów, był ostrzyżony jak inni żołnierze. Osunął się na klęczki. Z przestrzelonej jego piersi i z ust sączyła się krew. Wokół niego siedziało kilku Amerykanów; wszyscy byli ranni, lecz ciągle jeszcze starali się strzelać. Custer trzymał rewolwer. Obserwował zbliżających się Szejenów i gdy już niemal go sięgali, przyłożył szybko lufę rewolweru do skroni i pociągnął za spust. Tak wymknął się zawiedzionym mścicielom. Walka dogasała. Coraz mniej było huku, wkrótce strzały zupełnie ustały. Czas jakiś jeszcze zadymioną polana żaliła się jękami: ktoś zatkał jak dziecko, ktoś rzęził w agonii. Potem zaległa cisza. Zdumienie opanowało Indian, że wygrana przyszła tak łatwo, nie dowierzali, że już po wszystkim. Owego dnia 25 czerwca 1876 roku odnieśli największe zwycięstwo na preriach: 204 kawalerzystów liczył oddział Custera i 204 zginęło! Nie licząc strat, jakie odniósł Reno. W końcowym przebiegu walki nie brał udziału wódz Siedzący Byk. Z odległego wzgórza śledził ruchy przeciwnika i wojowników. Wytężonym wzrokiem pochłaniał szczegóły dogorywającej bitwy i nucił z cicha przejmującą pieśń dziękczynną do Wakan Tanki. Indianie najgłębsze wzruszenia wyrażali w pieśni; nawet tuż-przed zgonem śpiewali pieśń śmierci. Tak samo wódz odczuwał wówczas nieprzepartą potrzebę złożenia pieśnią podzięki siłom nieziemskim. Bo czyż wszystko nie przebiegało tak jak w jego wizji, której niedawno dostąpił? Później złośliwe języki puściły plotkę, że Siedzący Byk nie brał udziału w walce, bo owładnęła nim bojaźń. Naiwna plotka. Rzucona przez ludzi nic a nic nie pojmujących z duszy indiańskiej. Nadal trwała piękna pogoda. Gorące czerwcowe słońce z wolna chyliło się ku odległym szczytom Bighorn. Szalony Koń rozglądał się po pobojowisku. Ofiar wśród Indian było zadziwiająco mało; zginęło ich tylko dwudziestu. Wszędzie natomiast leżeli, martwi Amerykanie. Wojownicy zdarli ze wszystkich mundury i, oskalpowali ich, nie tknęli jedynie głów kilku samobójców, w tym także Custera. Bielące się na polanie nagie ciała nieprzyjaciół przedstawiały smętny widok. Jakże marnie skończyli — dumał Szalony Koń. — Owładnięci żądzą zabijania, zatracili poczucie rzeczywistości! Nie. pomyśleli, że nasi wojownicy to nie to samo, co bezbronne kobiety i dzieci w wiosce Szejenów nad Washita... 17. Ostatnie dni wolności Nazajutrz po klęsce Custera przybyły na teren walki oddziały generała Terry'ego i pułkownika Gibbona ze spóźnioną odsieczą. Indian już nie zastały — ci bowiem, paląc za sobą trawy, odeszli na południe. Mogliby rzucić się jeszcze na nadciągające wojsko, lecz nie chcieli, dosyć mieli walki. Wielki rozlew krwi nad Little Bighorn był dla nich potężnym przeżyciem, po którym pragnęli ochłonąć. Na wieść o śmierci generała Custera całe Stany Zjednoczone doznały szoku. Ogromne czcionki na pierwszych stronach gazet układały się w nagłówki: KRWAWA BITWA Z INDIANAMI, STRASZLIWA RZEŹ, SZWADRONY CUSTERA UNICESTWIONE!!! Od dnia śmierci Abrahama Lincolna kraj nie przeżył równie głębokiego wstrząsu duchowego. Custer: bohater wojny domowej, Custer: nieustraszony dowódca — zginął z rąk „dzikich" Indian! Za doznane upokorzenie opinia publiczna żądała odwetu, chociażby przyszło zmobilizować niewspółmierne rezerwy ludzkie i materiałowe! W istocie władze niebawem wystawiły do walk z Indianami w kraju Powder River ogromne siły. Niemalże pięćdziesiąt procent służby czynnej całej armii USA przystąpiło do akcji! Do Indian wnet zaczęły docierać odgłosy gwałtownej burzy wśród wasichus. Przybysze z rezerwatów donosili o wzmacnianych garnizonach wojskowych i nowych, twardych agentach w mundurach oficerskich. A potem uderzyła Indian jak obuchem wiadomość, że Góry Czarne, święte Paha Sapa, zostały sprzedane! Wojownikom zdało się to koszmarnym urojeniem, nie mogło im się w głowach pomieścić, że wodzowie w rezerwatach zdolni byli podpisać haniebny papier. — Wasichus musieli ichspoić wodą ognistą! — mówili gromadząc się przed tipi Szalonego Konia i jak gdyby szukając u wodza pomocy. 140 Niebawem wyszło na jaw, jak cała rzecz się odbyła. Amerykanie, po wezwaniu wodzów do fortu, odczytali im papier o sprzedaży gór. Gdy wodzowie stanęli okoniem, zatrzaśnięto wrota placówki i oświadczono im, że ich rodziny, którym nie wyda się żywności, będą głodowały dotąd, ;iż oni nie zmienią zdania. Wówczas podpisali. Najpierw Czerwona Chmura, następnie Sinute (ialeshka czyli Pstry Ogon i pozostali — ogółem trzydziestu Indian. — Trzydzieści podpisów wystarczyło — rzekł posępnie ojciec Szalonego Konia. — A przecież osiem zim temu w Forcie Laramie komisarze uroczyście zapewniali nas, że nigdy nie dojdzie do sprzedaży choćby skrawka naszych łowisk, o ile nie przystanie na to trzech spośród każdych czterech Dakotów... Kolejne zdeptane przyrzeczenie... Indianie wbrew wszystkiemu jeszcze ciągle żyli zdobytą nad Little Bighorn chwałą, jeszcze ciągle oddawali się tańcom zwycięstwa. Przeczuwali, co ich wkrótce czeka, więc oddech ostatnich miesięcy wolności wciągali w płuca niepohamowanie z całych sił. Był to zapewne ich ostatni już wielki wspólny obóz, przeto chociaż czas naglił, ażeby się rozproszyć i utrudnić Niebieskim Kurtkom polowanie na nich, odwlekali chwilę rozstania z tygodnia na tydzień. Wzdragali się wybiegać myślą w mro-czną przyszłość. Nie wszyscy jednak chowali głowy w piasek. Zwłaszcza zaś wodzowie Siedzący Byk i Szalony Koń nieustannie przemyśliwali nad dalszymi krokami, jakie wypadnie im podjąć. Jednego dnia między wodzami doszło do ważnej rozmowy. — Pobiliśmy żołnierzy dwukrotnie, lecz nie polepszyliśmy tym naszego położenia — zauważył Szalony Koń. — Oni nie spoczną, póki nie pomszczą klęski. Zechcą nas bezwzględnie zdławić... — Z tych opałów widzę dwa tylko wyjścia -— oznajmił Siedzący Byk. — Jakie to wyjścia? — Ujść stąd na południe do kraju Hiszpanów albo na północ do Kanady! W przeciwnym razie przyjdzie nam tu złożyć kości obok /czątków naszego brata pte, bizona. Szalony Koń słuchał z pochyloną głową. — Wolę Kanadę — ciągnął Siedzący Byk —¦ to kraj pokojowy i rozległy. Nie odmówi nam gościny. Mój przyjacielu, powinniśmy co rychlej podążyć na półnod — Nie, mój bracie — odparł cicho, acz z mocą Szalony Koń. — Cokolwiek mnie tu czeka, zostanę na tej ziemi. Uchodząc stąd, nie unikniemy swego losu. Z Kanady przyszłoby nam wnet wracać, gdyż 141 dla Czerwonych Mundurów bylibyśmy tam tylko ciężarem, któregc długo nie zechcieliby dźwigać... — Ja jednak mimo wszystko schronię się w Kanadzie. Nie cho jeszcze umierać!... I tak się rozstali. Siedzący Byk z Hunkpapami ruszył ku Krajov Klonowego Liścia, Szalony Koń zaś powędrował na wschód, do Be< Butte. Po prerii tłukły się już jesienne wiatry. Coraz trudniej byłj o bizony, które zostały wybite bądź przepłoszone przez oddziały ameryl kańskie. Toteż ci z Indian, którzy wiosną i latem wymknęli się z rezer watów, postanowili na zimę wrócić do nich. Liczyli, że ucieczka ujdzil im płazem. • ¦ 'I Tymczasem nieprzyjacielskie wojska rozpinały gęste sieci. Pierwsz wpadł w nie Żelazna Tarcza, wiodący czterdzieści tipi do agenci Czerwonej Chmury. Żelazna Tarcza miał szczególnego pecha: trafił nP generała Crooka. Ten zaś płonął żądzą poprawienia nadszarpniętJ reputacji po bitwie w dolinie Rosebud. Widząc Indian, twarz ipJ skamieniała od zaciętości. Warknął do oficerów: — Rozszarpcie ich, zanim dotrą do agencji! Dwa tysiące żołnierzy runęło na swe ofiary. Indian w mig wybit jedynie niewielu zdołało wyśliznąć się i zapaść wśród okolicznych jaró i rozpadlin skalnych. Żelazna Tarcza z czterema wojownikami piętnaściorgiem kobiet i dzieci nieszczęśnie uwięźli w ślepym wąwo/i Przez pół dnia odpierali ataki żołnierzy, zabijając kilku i rani; kilkunastu. Zniecierpliwiony Crook wysłał w końcu parlamentariusz żeby nakłonił obrońców do poddania się. — Przyjdźcie i weźcie nas! — warknął szyderczo w odpowied Żelazna Tarcza. Coraz bardziej poirytowany i zdumiony Crook po dalszym dług trwałym ostrzale wąwozu zdołał wreszcie nakłonić Indianki z dzieci do opuszczenia pułapki. Wszakże Żelazna Tarcza i tamci czterej r złożyli broni. — Szalony Koń nas pomści! — ze skalnej czeluści ozwał się gl Żelaznej Tarczy. — Wodzu Trzy Gwiazdy, wspomnij bitwę n Rósebud! Szalony Koń niebawem znowu nastąpi ci na kark! Gdy Crookowi przełożono zuchwałe słowa, wargi generała zadrgj z wściekłości. Więc ci przeklęci Indianie znowu wystawiają go pośmiewisko! Bo czyż to nie wstyd, że kilku obszarpańców drwi so| z jego potęgi i przez cały niemal dzień wiąże mu skutecznie ręce? 142 - Dość tej hecy! - zgrzytnął głucho. Kazał walić ze wszystkich dział. Po morderczej kanonadzie cmentarna cisza spowiła wąwóz, żołnierze znaleźli czterech Indian martwych, jedynie Żelazna Tarcza żył jeszcze. Szrapnel rozharatał mu okropnie brzuch. Chciano go wynieść, lecz nie pozwolił się dotknąć. Nadludzkim zrywem woli sam powstał i przytrzymując rękoma wnętrzności wyszedł ' *ąW°ZU ' zbllż>ł si? ^ Crooka. Kroczył zlany potem i krwią, ale głową podniesioną. Generał niemalże struchlał z mimowolnego podziwu na jego widok. Wskazał mu miejsce przy swym ognisku, żelazna larcza zdołał jeszcze siąść, po czym - nie wydawszy nawet jęku -osunął się martwy na ziemię. - Ależ to są wojownicy! — wyrwało się blademu z przejęcia rookowi. - Teraz pojmuję, dlaczego tak ciężko nam idzie!... bzalony Kon, przebywający daleko od owego miejsca, nie był w sta-"C P°7CIC ZeIazneJ Tarczy, natomiast przygarnął niedobitków z jego ¦ rupy. którzy do niego dobrnęli. Niebawem na Indian spadł kolejny cios. ym razem dostało się Szejenom pod Tępym Nożem. Też zamierzali -trzeć do rezerwatu, lecz nie zdążyli. Kawaleria amerykańska niespo-d/.ewanym uderzeniem zrównała ich wioskę z powierzchnią ziemi, hmieszkancow po części wysiekla, po części rozproszyła. Ponownie roz-*. kowie szukali ratunku u Szalonego Konia. Przybywali wycieńczeni, * odn.aH, zz.ębnięci. Nie słyszało się z ich ust słowa skargi, lecz dość V\o spojrzeć na skurczone cierpieniem twarze, na martwe dzieci tulone o P'ersi na odmrożone bose nogi. Milcząca rezygnacja przybyszów *rdziej była bolesna niż głośna skarga Kiedy na człowieka walą się jedno po drugim niepowodzenia, dusza iczyna w nim drętwieć, człowiek popada w apatię. U Oglalów zapa-owało przygnębienie. Ze ściśniętym gardłem spoglądali na wynędznia-fch przybyszów i dręczylo ich pytanie> czy dzje, jutrzej jm m ||e zgotuje równie okrutnej poniewierki. - Nasi ludzie coraz bardziej przywodzą mi na myśl stado chorych fcustangow z nisko zwieszonymi głowami - Szalony Koń zwierzył się •rcmu ojcu. Wczesna i nadzwyczaj cięźka zima ścjsnęJa prerię. Rownie t ich Iro.ow me pamiętali najstarsi Indianie. Co i raz zrywały się nawałnice fcc/ne W m.esiącu pękających drzew, grudniu, zaczęło straszyć Ogla-IW widmo głodu. Szczupłe zapasy pemmikanu, z których nasycić trzeba Jflo także przybyszów, szybko topniały. Srożące się zamiecie uniemoż- 143 łiwialy polowanie, a gdy niebo się przejaśniało, wojownicy nie mogli szukać zwierzyny z obawy, żeby nie zdradzić miejsca swego postoju. Oddziały amerykańskie nieustannie myszkowały po okolicy, nie dając tropionym chwili wytchnienia. Czuli się osaczeni. Kulili się w tajnych wądołach, pełni najgorszych przeczuć. Byli już ostatnią grupą wolnych Indian w kraju rzeki Powder. Dowódcy amerykańscy wychodzili ze skóry, ażeby ich dostać w swe ręce. Każdemu z nich marzyła się sława pogromcy Szalonego Konia. W tym zaciekłym współzawodnictwie próżnych ambicji prym wiedli generał Crook i pułkownik Miles. Zarówno jednego, jak i drugiego, nękała obawa, że rywal go ubiegnie i pierwszy upoluje głośnego wodza Oglalów. Lecz upolować Szalonego Konia nie było rzeczą łatwą. Miał on wyjątkową zdolność wyślizgiwania się z ciężkiego położenia. Często całe dnie spędzał gdzieś z dala od swoich, a potem nagle wracał do obozu i kazał wszystkim bezzwłocznie zwijać tipi i wiódł łudzi do innej, pewniejszej kryjówki. Takie przenosiny z miejsca na miejsce odbywały się wyłącznie przy pruszącym śniegu zasypującym ślady. Nieuchwytność Szalonego Konia stała się prawdziwą zmorą dowódców amerykańskich. Wojska ich przetrząsając teren marzły na kosi i grzęzły po pas w głębokich śniegach — i cały ten żołnierski trud psu na budę się nie zdał. Więc Crook i Miles spróbowali z innej beczki: zaczęli nakłaniać Dakotów w rezerwatach, by dotarli do ukrywających się braci i przekazali im ich zapewnienia, że unikną wszelkich represji, jeśli tylko się opamiętają i dobrowolnie złożą broń. Pierwszy z misją pokojową u Szalonego Konia zjawił się Czujny Jastrząb, mąż poważny wiekiem i wymową. Miał on wielu krewnych w obozie niezależnych Indian i sprawiał wrażenie człowieka szczerze stroskanego ich losem. ¦— Pułkownik Miles jest życzliwie usposobiony — zapewniał Oglalów. — Mówił mi, że dołoży wszelkich starań, aby was uczciwie potraktowano... — Co to znaczy: uczciwie potraktowano? — spytał Niski Pies. ¦— Pułkownik będzie zabiegał u władz w Waszyngtonie, żebyścia mogli pozostać tu, w waszym ulubionym kraju rzeki Powder, gdzie wyznaczy się dla was rozległy rezerwat. — A jeśli władze odmówią? Jeśli nie pozwolą nam tu zostać? odezwał się ponownie Niski Pies. 144 A — Pułkownik Miles to poważny dowódca. Jeśli on się za wami ujmie, władze z pewnością go wysłuchają. — Z pewnością, to wcale nie znaczy, że na pewno! —- rzucił powątpiewająco któryś z Indian. Po chwili milczenia Szalony Koń zapytał: — Czy to wszystko, z czym do nas przybyłeś? — Nie... Miles bardzo pragnie poznać ciebie, wodzu, i dogadać się z tobą. Przeto zaprasza cię do swego fortu. Ręczy, że włos ci z głowy nie spadnie... Okropny mróz, ścinający ludziom krew w żyłach, wciąż trwał. W parze z nim Indianom dawał się we znaki coraz dotkliwszy głód. Wszyscy opadali z sił. Na najsłabszych choroby rzucały się jak kruki na trupa. Ciemną Chustkę każdej nocy chwytały gwałtowne ataki kaszlu. Szalony Koń pełen niepokoju troskliwie okrywał żonę ciepłymi skórami: taki sam duszący kaszel ongiś zgasił życie jego córki. Szarpiąc się w rozterce Szalony Koń uradził w końcu z wojownikami, że pójdą do Milesa i przekonają się co pułkownik ma im do powiedzenia. Może rzeczywiście jest on uczciwszy od innych dowódców amerykańskich i nie rzuca słów na wiatr? Kilka dni wędrowali całym obozem w dół rzeki Tongue. U ujścia Tongue do Yellowstone Miles wzniósł niedawno (emu Fort Keogh. Do placówki zbliżyło się ośmiu wojowników, by powiadomić pułkownika o gotowości Szalonego Konia do rozmów. Byli bez broni, jeden dzierżył lancę z płachtą białego sukna na końcu. Po zewnętrznej stronie palisady obozowała gromada Indian Wron — zwiadowców Milesa. Przybyszom machali rękoma na powitanie i wykrzykiwali zachęcająco: — Hou, hou, koła! — A potem zdradzieccy dranie podnieśli nagle broń do oka i wygarnęli do nadjeżdżającej ósemki ze wszystkich luf i łuków. Pięciu Oglalów padło jak ściętych nożem, jedynie trzech zdołało umknąć do swoich. Co prawda Miles był wściekły na Wrony i nawet przepędził ich, lecz Szalony Koń nie myślał więcej wdawać się z nim w jakiekolwiek układy. Srodze rozgoryczony, oddalił się ze swymi ludźmi na południe. Najgorsze, że Miles wiedział teraz, gdzie ich szukać. Zaraz ruszył ich tropem. Makabrycznie mroźna aura działała na jego korzyść. Oni bowiem nie mieli wyboru w ucieczce — musieli się trzymać doliny Tongue, gdyż na otwartej prerii, nie oparliby się szalejącym wichurom. Straszna to była walka z dwoma wrogami: wojskiem Milesa i przeszywającym zimnem. Kilkakrotnie kawaleria niemalże ich dopadała, za 10 Szalony Koń 145 każdym razem jednak nadludzkim wysiłkiem wojownicy zatrzymywali napastników, umożliwiając rodzinom ucieczkę. Zdesperowani ostatkiem sił przebrnęli w końcu przez wzgórza do sąsiedniej doliny Rosebu i wówczas dopiero Miles da! za wygraną: wrócił ogrzać się do fortu. Skoro tylko mrozy nieco zelżały, zaczęli przybywać do nich kolejni wysłannicy — tym razem od generała Crooka. — Dość już zaznaliście głodu i tułaczki! — przedkładali swy znękanym krewniakom. — Trzy Gwiazdy Crook chce, żebyście przyb do agencji, gdzie wydadzą wam żywność i ciepłe ubiory. A potem zno wrócicie do kraju Powder River, gdyż prawdą jest, że tu wyznaczon zostanie dla was rezerwat! Wśród słuchających tych słów, zwłaszcza zaś wśród kobiet, odżywała nadzieja. Z niejednej niewieściej piersi wydobyło się głębokie westchnienie. Wszyscy czekali, co powie Szalony Koń. Lecz ich wódz milczał. A nazajutrz — nie bacząc na srożącą się ponownie zamieć — opuścił obóz i zniknął samotnie w śnieżnej kipieli. Pełni obaw Indianie udali si do jego ojca, lecz starzec bezradnie rozłożył ręce: — Mój syn stoi przed bardzo trudnym wyborem... Żaden z nas nie je w stanie mu pomóc. Pragnie rozważyć wszystko w samotności i nam ni pozostaje nic innego, jak tylko czekać... — Czy nie ma jednak jakiegoś sposobu, żeby go zatrzymać w ob zie? —- zastanawiał się głośno Niski Pies. — Oddalanie się od obozu w taki cza« to igranie ze śmiercią! Jeśli mu się coś złego przydarzy, co wtedy poczniemy? — A może by mu wyszukać drugą żonę, młodą i powabną? — poddawał pod rozwagę myśl Mały Wielki Człowiek. — Ciemna Chustka jesl chorowita i coraz słabsza. — W istocie... Najpierw musimy jednak porozmawiać z Ciemną Chustką... Jakoż w kilka dni później, kiedy Szalony Koń wrócił do obozu, zastał w swym tipi urodziwą Szejenkę, Ścieżkę Młodych Bizonów, tę samą, która tak chwacko spisała się w bitwie nad rzeką Rosebud. W pobliżu nie było Ciemnej Chustki. Szalony Koń, widząc rozgoszczoną dziewczynę, w lot pomiarkował wszystko, udał jednak całkowitą nieświadomość sytuacji. Był bardzo przywiązany do Ciemnej Chustki i nie dopuszczał myśli o drugiej żonie. Poza tym żył wówczas nierównie poważniejszymi sprawami. — Moja siostra szuka Ciemnej Chustki, nieprawdaż? — z głupia 146 frant zwrócił się do Szejenki. — Ona zapewne poszła po chrust do zagajnika nad rzeką, tam więc najłatwiej będzie ją znaleźć! Ścieżka Młodych Bizonów chciała coś wyjaśnić, Szalony Koń jednak zasiadł do czyszczenia swego winchestera i jakby o niej całkiem zapomniał. Speszona Indianka spiekła raka i wymknęła się z tipi, by więcej już do niego nie wrócić. , • Odbiegającą dziewczynę ujrzała Ciemna Chustka, która nadeszła z przeciwka. Powitawszy męża spytała go, dlaczego nie zatrzymał Szejenki. — Po cóż miałbym ją zatrzymywać? — uniósi brwi, —r Ona przecież zgodziła się zostać twoją drugą żoną. — To miło z jej strony — odparł z błyskiem rozbawienia w oczach — aleja mam dobrą żonę i nie chcę żadnej innej... — Myślisz tylko o sobie, a zapominasz o mnie — rzekła z łagodnym wyrzutem w głosie. Chciała coś jeszcze dodać, ale zakrztusiła się gwałtownie suchym kaszlem. ;¦! Gdy atak kaszlu minął, zakłopotany spytał: ¦— Zapominam o tobie? Dlaczego tak sądzisz? — Pomyśl, ten kaszel rozszarpuje mi płuca... Coraz rai ciężej. Jakżebym chciała, żebyś wziął drugą żonę! I pomogłaby mi podtrzymywać ogień w tipi, i raźniej we dwie by nam było w długie wieczory... Gdy ciebie nie ma tyle czasu, opadają mnie ponure myśli, źle mi... Tej nocy znowu męczył ją uporczywy kaszel. Długie, mroźne godziny wlokły się beznadziejnie. Nazajutrz Szalony Koń przywiódł inną kobietę, która z nimi zamieszkała. W ostatnich walkach straciła ona męża i jedynego, dorastającego syna. Wskutek doznanego bólu zamknęła się w sobie i całe dnie milczała. Przyjęli ją jak kogoś bliskiego, którego potrzebowali i który iph potrzebował. W marcu 1877 roku generał Crook, pragnąc zademonstrować dobrą wolę., wysiał do Szalonego Konia dwustu pięćdziesięciu Indian z rezerwatu. Głodującym przytaszczyli oni na travois obfite zapasy żywności. — Dostaniecie jeszcze więcej mięsiwa i sucharów, słodkiej kawy i ty-loniu, skoro tylko przybędziecie do agencji! —zapewniali przybysze. — Trzy Gwiazdy Crook ponownie też kazał wata oznajmić, że władze tu, wśród waszych pieleszy, w kraju Powder River, stworzą dla was rezerwat. Nie zwlekajcie tedy dłużej. Czy trzeba wam jeszcze tłumaczyć, że choćbyście nawet nie dali się pojmać żołnierzom, to i tak zginiecie /. głodu... — O Crooku wiemy tylko jedno, że zawsze był gotów do nas strzelać! — odparł sucho Szalony Koń. — Jakże przeto możemy mu teraz zaufać, że dotrzyma swej obietnicy? Dość już nasłuchaliśmy się fałszywych przyrzeczeń! — Istotnie niejeden raz sparzyliśmy się na wasichus — przyznawali wysłannicy. — Ale Crook nie chce przeciągać tej wojny. Już nawet wycofał wszystkie swe oddziały do fortu. Mówił nam, że pragnie uniknąć dalszego rozlewu krwi. Wierzymy mu. On zwalczał Indian, ale nigdy nie chełpił się, że urządzi im krwawą kąpiel, jak to butnie zapowiadał Długie Włosy Custer czy choćby kapitan Fetterman nad rzeką Piney. Crook te człowiek innego pokroju... Szalony Koń widział wlepione w niego błagalnie znużone oczy ludzi. Te oczy mówiły: „Zejdźmy z drogi walki, wszak nie ma na niej dla nas nadziei!" Nadeszła dla niego najtrudniejsza chwila. Bo czyż potrzeba wolności nie żyła w nim jak gorący oddech, jak bicie serca? Ponownie zaszył się w pustelni skalnej wiele mil od obozu. Chwilami brała go nieprzeparta chęć, by pozostać w odosobnieniu już na zawsze, by wieść życie na podobieństwo niektórych bizonów-samotników, jakie spotykał niekiedy w zapadłych kątach. Sam jeden i wolny. Tyle znał grot, wnęk, kolib skalnych, tyle zacisznych schronów, że nie straszne mu były najsroższc zawieruchy i mrozy. Jednakże gdy w kilka dni później odszukał go jegc ojciec, rzekł do starca, któremu nadmiar trosk i trudów poorał czoli w głębokie bruzdy: — Przewodziłem ludziom w walce, nie opuszczę ich i wówczas, gc przyjdzie nam złożyć broń. Ojcze, powiedz wszystkim, że mogą na mr polegać i że wrócę niebawem. A kiedy zima przeminie, pójdzier wszyscy do agencji, gdzie zażądam od Trzech Gwiazd Crooka, żel wywiązał się ze swego przyrzeczenia... ¦— Dobrze, synu, powtórzę twe słowa — starzec skinął głową i chci się oddalić. ' — Nie odchodź jeszcze — powstrzymał go Szalony Koń. Kiedy si rzec siadł'obok niego, syn milczał przez jakiś czas, a potem zwrócił doń: — Ojcze powiedz mi... Ta nasza walka, prowadzona przeze mnie końca, czy miała właściwie sens?... — I ty to mówisz?... — zdumiał się zapytany. ¦— Bo widzisz, kiedy pomyślę o tych wszystkich spojrzeniach, j;i V 148 nasi ludzie ostatnio zwracają w moją stronę, spojrzeniach śmiertelnie znużonych, przymglonych cierpieniem, w których przestała się już tlić nadzieja... Więc może Czerwona Chmura miał jednak słuszność, uznając kontynuowanie walki za bezcelowe i szkodliwe?... Może powinienem był postąpić tak jak on i oszczędzić ludziom cierpień?... — I ty to mówisz, synu?... — Różne myśli mnie opadają. Ja sam najchętniej chciałbym zginąć w boju. Ale rodziny nasze muszą żyć. Tak, muszą żyć. Lecz będzie im ciężko, kto wie, czy nie ciężej jeszcze niż obecnie. Więc będą szukać podpory duchowej. Wierzę, że nigdy nie zginie pamięć naszej mężnej walki! - Zatem walczyliśmy tylko dla potomnych, żeby mogli wspominać nasze czyny?. — O nie, nie tylko! — rzekł starzec. — Sądzisz, że generał Crook i pułkownik Miles przyrzekaliby nam rezerwat w kraju Powder River, gdybyśmy wcześniej złożyli broń? W głowie by im to nawetnie zaświtało. Albo czy tak szczodrze dostarczaliby żywności do agencji Czerwonej Chmury, jak to czynią w ostatnich miesiącach? Oni zaczynają rozumieć, ze jesteś godnym ich przeciwnikiem! A tylko takiego przeciwnika skłonni są szanować. — Obyś miał słuszność, ojcze... 18. Kłębowisko zawiści Z nastaniem maja 1877 roku długa kolumna Oglalów ciągnęła ku l -uncji Czerwonej Chmury. Wszyscy Indianie w rezerwacie, jak również licerowie i żołnierze z pobliskiego Fortu Robinson, wylegli na drogę, ty obserwować niezwykły pochód. Na jego czele podążał Szalony Koń • swymi najbliższymi towarzyszami walki: Niskim Psem, Długą Ścieżką Małym Wielkim Człowiekiem, dalej pozostali wojownicy, a pośrodku uch rodźmy z dobytkiem wleczonym na travois; orszak zamykał ogrom-1 tabun mustangów. Przybysze zachowywali całkowite milczenie, łizakże mijając fort naraz zaintonowali pieśń zwycięstwa Dakotów. Na Boga! — zdumiał się jeden z oficerów. — Toż to jest triumfalny iiiirsz, a nie kapitulacja! o też me była to zwykła kapitulacja. Szalony Koń oddawał się w ręce 149 , wojska, które go nigdy nie pokonało w walce. A czynił to otrzymawszy solenne, kilkakrotnie ponawiane przyrzeczenie od generała Crooka, że władze niebawem pozwolą mu wrócić do ojczystych łowisk w krainie rzeki Powder. Gdy Szalony Koń zszedł z rumaka, przystąpił doń dowódca garni- > zonu, zwany przez Dakotów Białym Kapeluszem. Wódz wręczył mu swego winczestera. Wojownicy zaś złożyli swe łuki i strzelby na ziemi. Następnie odebrano im wszystkie mustangi — ogółem tysiąc siedemset rumaków. Całe to ogromne stado darowano Indianom w mundurach policjantów. Szalony Koń uczuł ściśnięcie gardła widząc, jak zgraja owych sprzedawczyków rzuca się na ofiarowany jej łup. Starym sposobem posługiwania się jednymi Indianami przeciw drugim władze rezerwatu zdążyły już utworzyć liczną policję indiańską, która, wierny swemu panu brytan, na każde skinienie była gotowa do najbrudniejszej roboty. Poddawszy się, Szalony Koń stał się dla Amerykanów niemałą sensacją. Oficerowie i agent często odwiedzali go w tipi i wypytywali o szczegóły jego walk. Przy czym zachodzili w głowę, jak to było możliwe, że ten nadzwyczaj opanowany i spokojny, odznaczający się młodzieńczym wyglądem wódz podczas zeszłorocznej kampanii w przeciągu zaledwie ośmiu dni zdołał niezgorzej wychłostać generała Crooka i unicestwić kawalerię generała Custera! — A może jakiś biały człowiek, wam przychylny, przyłożył do tego rękę i podpowiadał wam, jak macie atakować? — snuł naiwne domysły jeden z młodych poruczników. Gdy Szalonemu Koniowi przetłumaczono owo niedorzeczne przypuszczenie, wódz tylko uśmiechnął się, biorąc je za żart. Amerykanie szczególnie ciekawi byli, kto zabił Custera, jak długo Custer się bronił, czy któryś z jego ludzi został wzięty do niewoli i przeżył — i wypytywali o wiele podobnych spraw. Niekiedy padały pytania szorstkie, przepojone niechęcią, a nawet jawną wrogością. Szalony Koń trzymał jednak nerwy na wodzy i unikał zadrażnień. Z czasem coraz bardziej ujmował swych rozmówców układnością w obejściu i godną postawą. Raz tylko, w pierwszych dniach pobytu w rezerwacie, pod niósł głos, gdy z grona oficerów rzucono mu następujące oskarżenie i pogróżkę: — Jak mogliście dopuścić się tak strasznej rzezi na żołnierzacl Custera? — w ustach zadającego to pytanie Amerykanina coś się kłębił 150 i błyskało. — Czy nie zadrżała wam ręka, gdyście ich bestialsko mordowali? Chyba nie sądzisz, Szalony Koniu, że nasz naród i nasza armia wybaczą wam ten nikczemny mord? Wódz zmierzył zacietrzewionego oskarżyciela płomiennym spojrzeniem i odparł z mocą: ' — Człowieku, nie przekręcaj prawdy! Zabicie Custera nie było morderstwem! On zginął z własnej winy, bo najechał naszą ziemię z zamiarem wytępienia nas! Jedyną naszą zbrodnią było to, że nie chcieliśmy umierać, że nie pozwoliliśmy się wyrżnąć! Myśmy się tylko bronili! Zniszczyliśmy zaciekłego napastnika, broniąc naszych kobiet i dzieci! Czy wy wszyscy, biali ludzie tu zebrani, nie postąpilibyście tak samo, gdyby napastowano wasze rodziny? Czy nie bronilibyście ich do ostateczności? Każdy przy zdrowych zmysłach stwierdzi, że byłoby to waszym świętym obowiązkiem! Tak jak naszym świętym prawem była walka, obronna nad Little Bighorn! Część Amerykanów odnosiła się z niejakim respektem do bezgranicznie oddanego swym ludziom wodza Oglalów. Także dowódca garnizonu, Biały Kapelusz, ujęty nieprzeciętną osobowością Szalonego Konia, wyrażał się o nim z uznaniem i zdecydowanie wyżej stawiał go od Czerwonej Chmury i innych zasiedziałych w rezerwacie wodzów. Opromieniony blaskiem przeszłości bojownik indiański, gotowy obecnie do uczciwego pojednania się z białymi, skromny i zrównoważony, odnosił kolejne zwycięstwo — tym razem pokojowe. Wkrótce nawet swoista zażyłość wywiązała się między nim a Białym Kapeluszem oraz kilkoma innymi oficerami odznaczającymi się szerszym horyzontem myślowym. Nadal chętnie zachodzili oni do niego, już nie po to jednak, żeby go zarzucać pytaniami, lecz aby gawędzić z nim o polowaniach, o dawnym bujnym życiu na preriach i wielu innych sprawach. Raz przyprowadzili fotografa. Szalony Koń jednak stanowczo się sprzeciwił i odprawi! go z kwitkiem. Biały Kapelusz, zdumiony jego reakcją, spytał z przekąsem: — Wodzu, czyżbyś oba wiał się, że ten człowiek z czarnym pudełkiem ukradnie twoją duszę? — Nie, nie boję się tego. A jednak nigdy nie pozwolę się sfotografować. — Dlaczego? — Bo wzdragam się na myśl o tych wszystkich naszych wodzach, którzy jeździli do dalekiego Waszyngtonu i wracali stamtąd dumni, że 151 ' przywożą swe wizerunki utrwalone na papierze, nie domyślając się nawet, że zatracili już swoją indiańskość... Przychylny stosunek części Amerykanów do niego, napawał Szalonego Konia otuchą, niebawem wszakże jedna rzecz niepokojąco uderzyte wodza. Otóż zarówno oficerowie, jak agent, wyraźnie uchylali się oc rozmów o przyrzeczonym mu rezerwacie w kraju Powder River. Kilkakrotnie próbował poruszyć tę palącą kwestię, wszelako Biały Kapelus2 zbywał go mówiąc, że musi czekać cierpliwie na generała Crooka. — Czy generał przybędzie niebawem? — pytał wódz. — Tego nie wiem. — Zatem pozwólcie, bym sam do niego pojechał. — Niestety, to nie jest możliwe. Nie mam stosownych rozkazów... i Biały Kapelusz nabierał wody w usta. W tej sytuacji Szalony Koń pragnął zasięgnąć rady Czerwonej Chmury, co dalej ma czynić. Ten przecież dobrze znał Amerykanów. A sprawy rezerwatu nie wolno było odwlekać. Spotkało go jednak gorzkie rozczarowanie: Czerwona Chmura stronił od niego i zgoła nie miał dla niego czasu. Starzejący się przywódca Złych Twarzy raz jeszcze dał się ponieść małostkowym ambicjom. Od samego początku zawistnyr okiem patrzał na względy, jakie Szalonemu Koniowi okazywali Amerykanie. Zżymał się na samą myśl, że jego, Czerwoną Chmurę, najwyższego rangą wodza w rezerwacie, biali nigdy nie wyróżniali w podobn) sposób. Nie zdarzyło się, żeby Biały Kapelusz czy agent kiedyś do niegc się pokwapili z przyjazną wizytą; pamiętał zaś aż nazbyt dobrze, ile or sam musiał się do nich nakołatać, ile musiał się przed nimi napłaszczyć, aby cokolwiek od nich uzyskać. Złość Czerwonej Chmury natężała jeszcze bardziej, gdy zaczęła krążyć pogłoska, że Szalony Koń niebawer zostanie naczelnym wodzem rezerwatu. — Nigdy do tego nie dopuszczę, żeby ten warchoł stanął nade mną! syknął złowieszczo, gdy jego zausznik, Płytka Woda, przyniósł mu ow? zasłyszaną nowinę. Jakże zawiść potrafi wypaczyć człowieka! Owładnięty nikczemna zazdrością Czerwona Chmura upadł doprawdy nisko, skoro jak zwykł) donosiciel poszedł do fortu i jął przestrzegać oficerów, żeby nie ufali Szalonemu Koniowi, gdyż może on być niebezpieczny! — Niebezpieczny? — zdziwił się Biały Kapelusz. — Jak może być niebezpieczny Indianin pozbawiony broni, pozbawiony nawet mustangów? Ejże, wodzu Czerwona Chmuro, chyba zagalopowałeś się! Czyż- byśisądził, że Szalony Koń zamyśla rzucić się na nas z gołymi rękoma? Przfecież to niedorzeczny pomysł! Pó chybionej wizycie Czerwonej Chmury w forcie pogłoski o wyniesieniu. Szalonego Konia na naczelnego wodza rezerwatu jeszcze bardziej się nasiliły. W samej rzeczy Biały Kapelusz już nawet zaproponował mu dowództwo nad policją indiańską. Lecz ten odmówił; odrzekł, że nigdy nie przywdzieje żołnierskiego munduru. Jednakże wobec '.natarczywości Amerykanina, żeby uniknąć zakłócenia dobrych stosunków z nim, zgodził się ostatecznie, by dwudziestu pięciu jego wojowników z Małym Wielkim Człowiekiem zasiliło szeregi policji w rezerwacie. Pod koniec maja Szalony Koń docze"kał się wreszcie Crooka, który przybył do agencji i zwołał na naradę wodzów i starszyznę indiańską. Podczas ceremonii powitania, gdy obaj mężowie po raz pierwszy z bliska spojrzeli sobie w twarz, generał znacznie dłużej niż innym ściskał rękę swego niedawnego przeciwnika i przyglądał mu się z ciekawością. A kiedy przystąpiono do rozmów, jego pierwszego wezwał do zabrania głosu. Więc Szalony Koń wysunął się do przodu i mierząc oczyma Crooka, rzekł donośnie: — Do niedawna, wy, biali ludzie, potępialiście mnie jako wrogiego Indianina, lecz czy słusznie? Żyliśmy pośród naszych łowisk, jak żyli nasi ojcowie, i nie zamierzaliśmy wadzić nikomu. Lecz żołnierze najechali naszą ziemię i strzelali do nas, zmuszając do walki obronnej. Czy obronę własnej ziemi i własnego życia uważać można za przestępstwo? Podczas ostatniej zimy wasi wysłannicy donieśli nam, że jeśli zaprzestaniemy walki i przybędziemy do agencji, wódz Trzy Gwiazdy sprawi, iż otrzymamy rezerwat w sercu naszych łowisk. Byliśmy zmęczeni walką, więc posłuchaliśmy wezwania... I Mówca zamilkł na chwilę i jeszcze mocniej niż dotychczas spojrzał w oczy Crooka, po czym przejmującym głosem rzekł: — Dzisiaj rad bym dowiedzieć się rzeczy najważniejszej! Czy ty, generale, nadal jesteś tym samym mężem, którego wysłannicy chwalili jako wielkiego wodza Trzy Gwiazdy, wodza mającego jedno tylko słowo i nigdy nie rzucającego przyrzeczeń na wiatr? A więc, czy nadal podtrzymujesz swoją obietnicę? Nawet gęsta, czarna broda pokrywająca twarz Crooka nie zdołała przesłonić rumieńca zakłopotania, który wy kwitł na jego policzkach. Wszyscy pełni napięcia czekali, kiedy generał przerwie nabrzmiewające 153 milczenie. Była tak głęboka cisza, że niejeden słyszał bicie własnego serca. Wreszcie Crook powstał; jego twarde oczy rzucały błyski niczym kryształy lodu, przemówił jednak niemalże łagodnym głosem: -— Cieszy mnie, że widzę was wszystkich tu, wokół agencji, dobrze sobie radzących — uśmiechnął się, ignorując rzucone mu wprost firzez Szalonego Konia pytanie. — Powinniście jednak wiedzieć, że ani ja, ani moi żołnierze nie parliśmy do walki z wami. Zmuszały nas do tego rozkazy Wielkiego Ojca w Waszyngtonie, którego wszyscy jesteśmy obowiązani słuchać. A wy, Indianie, zawsze zbyt skoro strzelaliście do nas, gdy tylko się pojawialiśmy w waszych stronach. — Bo to była nasza, indiańska ziemia, na którą się wdzieraliście! wykrzyknął któryś z młodych wojowników stojących za Szalonyr Koniem. Crook puścił mimo uszu gorące słowa. — Skoro tylko będzie to możliwe, udamy się razem do Waszyngtonu — oświadczył łaskawie — i zwrócę się z prośbą do prezydenta, ażeby poszedł wam na rękę. Obecnie mamy nowego Wielkiego Ojca; jest on bardzo zapracowany, więc pojedziemy, kiedy będzie miał wolniejszą głowę. Żeby zaś czas wam się nie dłużył, zgadzam się, byście latem wyruszyli na polowanie do kraju Powder River. Pozwolę wam tropić zwierzynę przez cały miesiąc, po czym spokojnie, bez żadnych awantur, wrócicie znowu do agencji. — Hou! Hou! — rozległy się ochocze okrzyki wielu Indiaa, którzj znękani dojmującą nudą i monotonią życia w rezerwacie, zapowiec łowów powitali z niekłamanym entuzjazmem. Natomiast Szalony Koń zasępił się; zdawał sobie sprawę, że Crooi wywinął się sianem. Zamiast przyrzeczonego rezerwatu rzucił India nom nędzne ochłapy: obietnicę polowania i zwodniczą nadzieję podróż do Wielkiego Ojca w niewiadomej przyszłości. Niepokojer napawał wodza także fakt, że Crook wprost z agencji pośpieszył do kole żelaznej, by spotkać się z generałem Sheridanem, odbywającym podrd inspekcyjną po ziemiach Zachodu. O tym zaś, że Sheridan pałał nic nawiścią do Indian, Szalony Koń wiedział od handlarzy z okolicy Fortl Robinson. — Ponoć Sheridan usilnie nalega — mówili mu handlarze — żeb) osadzić w więzieniu ciebie i innych przywódców wrogich Dakoto w. — To chyba nieporozumienie. Wszak przestaliśmy być „wrogim: Indianami! — oburzył się Szalony Koń. Być może... Zdaje się jednak, że dla Sheridana nadal nimi jesteście... Ale przecież wódz Trzy Gwiazdy jest świadkiem, że dobrowolnie tełożyliśmy broń i pragniemy współpracy z władzami __ rzekł Niski Pies. — \Zapewne. Lecz Sheridan jako przełożony Crooka może narzucić mu swój punkt widzenia... W owym czasie inna jeszcze wieść poruszyła do głębi Dakotów. Otóż w Góijach Skalistych wojska amerykańskie wszczęły walkę z Nezper-sami. Ą przecież Nezpersi, miłujący pokój jak żadne inne plemię, zawsze wiernie\ dochowywali przyjaźni białym ludziom! — Skoro więc nawet Nezpersi w swych górskich dolinach wystawieni są na kule wasjehus, to któż może się czuć przed nimi bezpieczny? — wpadali w zadumę Indianie. Jakoż pastroje w rezerwacie z dnia na dzień zmieniały się na gorsze. Zwłaszcza gdy przybył tu nowy agent, niejaki doktor Irwin. Ów nadgorliwy urzędnik był przepojony szczególną niechęcią do Indian. Irwin podzielał poglądy tych kół rządowych i wojskowych, które głosiły, że w rezerwatach należy wypowiedzieć wojnę wszystkiemu, co było najdroższe Indianom: ich wierzeniom, obrzędom, obyczajom, ich upodobaniom, tańcom, śpiewom, wreszcie ich dumie i godności. W wyobrażeniach Irwina Dakota mieli stanowić galaretowate zbiorowisko ludzi całkowicie mu podległych, ludzi bez tradycji, bez własnej woli i spójni. Nowy agent przybył z gotowym planem działania. Przede wszystkim wziął na cel wodzów. Zamierzał tolerować jedynie wodzów posłusznych mu i słabych, a zwalczać wziętych i wpływowych. Rzecz zrozumiała że od pierwszych chwil za szczególnie groźnego przeciwnika uznał niezależnego duchem i najdumniejszego z nich — Szalonego Konia. Oburzony na Białego Kapelusza i kilku innych oficerów za ich gorszące spoufalanie się z przywódcą Oglalów, czekał tylko okazji, żeby wytknąć lekkomyślnym ów fatalny błąd i postawić na swoim. Niebawem pewne zdarzenie otworzyło mu drogę do przypuszczenia ;itaku. Otóż generał Crook wyraził życzenie, aby Dakota swą wyprawę łowiecką poprzedzili ucztą. W tym celu miano im wydać dodatkową żywność. Dotychczas gospodarzem wszelkich uczt i uroczystości był Z natury rzeczy Czerwona Chmura. Tym razem jednak Biały Kapelusz, przychylając się do oczekiwań niemałej liczby Indian, zaproponował, żeby ucztę wyprawił Szalony Koń. 155 —• Uhonorujemy w ten sposób Oglalów i ich wodza, którzy do $as przybyli — rzekł podczas spotkania ze starszyzną. Na te słowa twarz Czerwonej Chmury posiniała od złości. Nie męgąc strawić w sobie przepełniającej go żółci, zawistnik tego jeszcze iinia poszedł ze skargą do doktora Irwina. Towaszyszyli mu Płytka Woda, Czerwony Pies i kilku innych Złych Twarzy. :—¦ Ponieważ nasz biały ojciec od niedawna przebywa wśród mas — zwrócił się do agenta Czerwona Chmura —przeto nie wszystkie sprawy są mu wiadome. | I wylewając całą nagromadzoną nienawiść oświadczył, że nie pójdzie na ucztę do Szalonego Konia, bo ten zawsze był wichrzyciele^ przysparzającym ciągłych utrapień starszyźnie plemiennej. A w ogóle to nie jest on wcale dziedzicznym wodzem, lecz jedynie uzurpatorent niepohamowanym w dzikich zapędach, którego ongiś rada Dakotów; potępiła odbierając mu świętą koszulę! Agent z prawdziwą satysfakcją dawał ucha potokowi pomówień. Kiedy Czerwona Chmura zamilkł, chytrus rzekł głosem niemal uroczystym: — Dzięki ci, wodzu, za zaufanie, którym mnie obdarzasz, dzieląc się ze mną swymi jakże poważnymi obawami. Twoja odpowiedzialna postawa niezmiernie mnie raduje! Powiadasz, że Szalony Koń zawsze był wichrzycielem. Chciałbym obecnie usłyszeć od ciebie, czy nadał z jego strony może nam grozić jakieś niebezpieczeństwo? Czerwona Chmura, widząc pełną zachęty życzliwość rozlaną na twarzy agenta, palnął bez wahania: *— Jestem przekonany, że jeśli tylko otrzyma mustangi i broń na wyprawę łowiecką, wstąpi niechybnie na ścieżkę wojenną i będzie zabijać białych ludzi!... — Czy może kiedyś zdradził się tymi niecnymi zamiarami? — ciągnął go za język agent. ¦— Właściwie to nie... Nie słyszeliśmy... On jest małomówny, zamknięty w sobie, ale właśnie dlatego tym niebezpieczniejszy. Trudno cokolwiek z niego wydobyć... Irwinowi to wystarczyło. Ucztę u Szalonego Konia odwołano. A gdy nazajutrz telegraf wystukał polecenie Crooka, by Indianom wydać broń i sprzedać amunicję na polowanie, agent również stanowczo temu się sprzeciwił. W alarmistycznym tonie doniósł generałowi, że Szalony Koń knuje groźny bunt i że najpoważniejsi wodzowie w rezerwacie, przejrzawszy jego grę, odcięli się od niego. Oskarżenia zaślepionego zawiścią wodza Złych Twarzy, podchwycone i rozdmuchane przez agenta, szybko rodziły zatrute owoce. Nawet przyjazny dotąd Biały Kapelusz jął się teraz odnosić do Szalonego-Konia z rezerwą. A generał Crook wstrzymał wydawanie broni. Handlarze tylko przez jeden dzień sprzedawali amunicję, potem zaś potrząsali przecząco głowami, zasłaniając się generalskim rozkazem,. Przy okazji pokazywali Dakotom gazety z sążnistymi artykułami na pierwszych stronach o indiańskich rozruchach. O zbrojnym powstaniu Nezpersów, których rzekomo lada dzień miały wesprzeć powracające z Kanady żądne mordu hufce Siedzącego Byka. Nie brakło też w histerycznym tonie podanych doniesień z Gór Czarnych. Tamtejsi kopacze złota oferowali sto pięćdziesiąt dolarów za każdy indiański skalp i gromko wzywali wojsko na ratunek przed hordami czer-wonoskórych. — Przecież tam nie ma wcale Indian! — wykrzyknął zdumiony Szalony Koń. — Odkąd się poddaliśmy, w Paha Sapa nie ma bodaj jednego wojownika! — Być może — zgodził się handlarz, który czyta! mu gazetę — ale pewnym kołom bynajmniej nie jest to na rękę. Kiedy trwała wojna z wami, dostawcy wojskowi robili świetne interesy. Potem nastały dla nich chudsze dni. Więc teraz znowu podnoszą krzyk, żeby tylko nabić sobie kabzy... Doprawdy trudno było zrozumieć pobudki postępowania białych ludzi. Rezerwat wrzał od plotek, pogłoska goniła pogłoskę. Przyjaciele Szalonego Konia mówili mu o nikczemnych poczynaniach Czerwonej Chmury i Złych Twarzy i ostrzegali przed wrogością agenta Irwina. Ów zaś niezłomny wojownik, któremu nie straszny był najgroźniejszy przeciwnik w otwartym polu, wobec oszczerczej kampanii prowadzonej za jego plecami czul się bezsilny. Popadł w przygnębienie. Los wyciągał dławiącą rękę ku niemu, lecz on nie potrafił się bronić. Jak gdyby przeczuwał, że wszelka obrona byłaby daremna... 19. „Ojcze, powiedz naszym ludziom, że nie usłyszą więcej mego głosu" Z Gór Skalistych nie przestawały docierać wieści o walce dzielnych Nezpersów*. Zmobilizowano przeciw nim liczne szwadrony kawalerii i pułki piechoty, nowoczesną artylerię i wszelki sprzęt wojenny -— a oni mimo to pozostawali nieuchwytni i do tego jeszcze zadawali Amerykanom straty, urządzali zwycięskie zasadzki, wodzili żołnierzy za nos. Generał Howard i pułkownik Miles w końcu zrozumieli, że bez wytrawnych zwiadowców na niewiele się zda ich przytłaczająca przewaga sił w tej dziwnej wojnie. Więc zaczęto wórbować indiańskich tropicieli. A ponieważ walki wkrótce przeniosły się na teren niedawnych łowisk Dakotów w okolicach Yellowstone — na udział tychże Indian w kampanii najbardziej liczono. Wypełniając otrzymany rozkaz, Biały Kapelusz wezwał na naradę Szalonego Konia. W krótkich słowach, tłumaczonych przez niejakiego Franka Grouarda, półkrwi Indianina, przedstawił mu sytuację, jaka zaistniała w rejonie Yellowstone i oświadczył, że armia amerykańska potrzebuje tam Szalonego Konia i jego wojowników jako zwiadowców. — Nie! — sprzeciwił się wódz. — Nie chcemy brać udziału w waszej walce! Pragniemy żyć w pokoju, jak nam przyrzeczono. Owszem, chętnie odwiedzilibyśmy nasze północne łowiska, lecz jedynie żeby tam polować... Oddaliśmy broń i mustangi, gdyż byliśmy zmęczeni walką. A tymczasem Wielki Ojciec i dowódcy, i ty także, którego mieliśmy za jaciela, żądacie od nas, żebyśmy ponownie wstąpili na ścieżkę wojenrui Nie! Towarzyszący Szalonemu Koniowi wojownicy z przekonaniem wt