chodzić po wodzie z Anną Świderkówną rozmawia Elżbieta Przybył Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK Kraków 2003 Projekt okładki Witold Siemaszkiewicz Fotografie na 114 stronie okładki Daniel Malak Fot. na s. 234 i 241 Daniel Malak Fot. na s. 238 Elżbieta Lempp Pozostałe fotografie pochodzą z archiwum Anny Świderkówny Adiustacja Marek Zając Korekta Barbara Gąsiorowska Barbara Poźniakowa Łamanie ABRAND Copyright (c) by Wydawnictwo Znak <& Autorzy ISBN 83-240-0352-5 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-115 Kraków, ul. Kościuszki 7 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl Siostrze Hieronimie z Lasek Z podziękowaniem za wszystko Pan szedł bosymi stopy po wodzie - Piotra wezwał do siebie - Piotr na głos Pana wyskoczył z łodzi I biegł po morskiej kolebie. Spoglądał w jasność, w Pana oblicze, Gnała go miłość święta. Myślał o Panu, więcej o niczym, O sobie nie pamiętał. Deptał stopami fal siwe grzywy I szedł po wodzie - człowiek, Z wielkim patrzyli na niego dziwem Z łodzi apostołowie. .. Wtem wiatr się zerwał i w twarz pian białych Prysnęła mu ulewa... "Gdziem jest? Co robię?! Snadź oszalałem!" - Już fala go zalewa. "Głupoto! Nędzo! Jam się ośmielił?... Nie dla mnie wielkie czyny..." Ale zakrzyknął jeszcze z topieli: "Panie, ratuj, bo ginę!" A Pan mu rękę podaje zaraz, Cisza się w koło robi. "Piotrze, Pan rzecze, gdzież twoja wiara? ! - Czemu myślałeś o sobie?" Anna Świderkówna, Warszawa, 20 lipca 1952 "Uczyńmy człowieka../ Dlaczego Bóg stworzył człowieka? Nie dlaczego, tylko po co - po to, żeby na świecie zaistniała miłość. Jeśli świat miał być Boży, to znaczy żyjący dzięki Bogu i dla Boga, to przede wszystkim konieczne było Boże pragnienie, by podzielić się swoją radością, swoim szczęściem. To jest powód, dla którego powstał świat i dla którego nadal istnieje. Dotyczy to całego świata, na każdym jego poziomie - poczynając od ziarnka piasku poprzez gwiazdy aż po człowieka. Rozumiem, dlaczego Bóg zechciał stworzyć całe bogactwo przyrody. To jest dla mnie całkowicie jasne, kiedy widzę zająca przebiegającego przez mój ogród. Ale już z trudem pojmuję, że Bóg stworzył coś tak uparcie nieodpowiedzialnego i grzesznego jak człowiek. Przecież wiedział, kogo stwarza! Zauważ, proszę, że tuż przed stworzeniem, a jest to wers 26. Księgi Rodzaju, Bóg mówi: "Uczyńmy człowieka na nasz obraz, podobnego nam". Z kim Bóg rozmawia? Niektórzy Ojcowie Kościoła chcieliby widzieć tutaj Trójcę Świętą, czyli Ojciec rozmawiałby z Synem i Duchem... 10 To chyba najmniej trafne wyjaśnienie. Tajemnicę Boga Trójjedynego objawi nam dopiero Chrystus. Można powiedzieć, że pewne przeczucie tej tajemnicy pojawia się niekiedy także w Starym Testamencie, ale raczej nie we wspomnianych słowach. Tutaj Bóg rozmawia właściwie sam ze sobą. Przeczytajmy ten fragment uważnie: "Rzekł Bóg: "Uczyńmy człowieka [...]"" (Rdz 1, 26). Nie jest to wprawdzie tak zwany pluralis ma~ iestatis, bo coś takiego nie istnieje w języku hebrajskim. Nigdy żaden król żydowski nie mówił o sobie w liczbie mnogiej, tak jak do niedawna jeszcze mówili o sobie papieże. Natomiast istnieje także pluralis deliberationis, czyli liczba mnoga zastanowienia. Taką formę znajdujemy również w języku polskim i przypuszczam, że i w innych językach, bo to właściwie nie tyle forma gramatyczna, ile sposób wyrażenia myśli. Wyobraźmy sobie, że jestem zupełnie sama w mieszkaniu i mam jakiś trudny problem do rozwiązania. Mogę wtedy sobie powiedzieć: "Zastanówmy się, co mam zrobić". To jest zdanie zupełnie poprawne, chociaż nie ma nikogo, kto by się mógł razem ze mną zastanawiać. Tę kwestię rozważali także rabini. W Talmudzie znajdujemy piękną opowieść, według której Bóg naradza się z aniołami, czy ma stworzyć człowieka. Aniołowie miłości na to pytanie odpowiadają "tak", bo - jak twierdzą - właśnie człowiek będzie umiał kochać. Przeciwstawiają się temu zamiarowi aniołowie prawdy (i wierności, gdyż użyte tu hebrajskie słowo to trochę więcej niż nasza "prawda"), bo człowiek będzie kłamał i sprowadzi na świat wiele nieładu. Na szczęście, aniołowie sprawiedliwości nalegają, by stworzyć istotę, która potrafi sprawiedliwość zrozumieć. Niestety, aniołowie pokoju są innego zdania. Uprzedzają Boga, że człowiek nie tylko rozpocznie wojnę na świecie, lecz także będzie ją ciągle na nowo wywoływał. Bóg rozmawia, dyskutuje z aniołami i jak król zasięga rady doradców, tak On pyta aniołów o zdanie. Kim naprawdę jest anioł? Przede wszystkim posłańcem (takie pierwotnie znaczenie ma hebrajskie słowo malak, jak również grecki angelos). 11 Nie jest istotne, czy ten posłaniec przybiera postać ludzką, czy przejawia się w przyrodzie. Psalmy na przykład mówią, że Bóg czyni swymi posłańcami wiatry. Aniołowie spełniać mogą jeszcze inną funkcję: stają się wcieleniem pewnych wartości. Tutaj do głosu dochodzą: miłość, prawda (a właściwie wierność, albo jeszcze lepiej: niezawodność), sprawiedliwość i pokój. Okazuje się, że człowiek najbardziej zagraża prawdzie i pokojowi. Gdyby aniołowie faktycznie mieli głosować, decyzja nie zostałaby podjęta. Tymczasem jednak, gdy aniołowie rozprawiali i ważyli argumenty, pojawił się Bóg, który widząc ich niekończące się dyskusje, powiedział: "Już nie macie o czym dyskutować. Człowiek został stworzony. On już jest". Możemy zatem sobie wyobrazić, że Bóg naprawdę postawił to pytanie samemu sobie, a ponieważ nie możemy mówić, co dzieje się w Jego myślach, Talmud posłużył się aniołami. Sens tej opowieści widać jak na dłoni: stworzenie człowieka było ryzykowne, jednak Bóg dokonał tego dzieła. Dlaczego? Przecież ma z nami same kłopoty. Niezupełnie. Oczywiście, nie jesteśmy ideałami i można ująć to tak, jak napisałam we wstępie do jednej z moich książek: że Biblia nie jest historią świętych ludzi, lecz Świętego Boga, który ma ciągle kłopoty z bardzo nieświętymi i całkiem podobnymi do nas ludźmi. Jest to jednak żartobliwe stwierdzenie, które pokazuje całą rzecz po ludzku. Pochodzącą z Talmudu opowieść o dyskusji aniołów zaczerpnęłam z pięknej książki będącej zapisem audycji radiowych Bible Ouverte (Przy otwartej Biblii), której autorami są Josy Eisenberg i Armand Abecassis. Według nich: "człowiek jest istotą niemożliwą, niewytłumaczalną, taką, której nie można uspra- 12 wiedliwić, a jednak ta istota niemożliwa istnieje. Jest tu, podczas gdy ja się zastanawiam, czy on zasługuje na to, by żyć. W jego przypadku istnienie wyprzedza uzasadnienie tego istnienia. Jestem tu, ale nie wiem dlaczego ani dzięki czemu...", / taki sposób rozumowania jest jasny dla każdego, kto choć przez chwilę zastanawiał się nad dziejami ludzkości. Po tym, co udało się nam zrobić ze światem, nie ma żadnego powodu, dla którego Bóg miałby nas pozostawić przy życiu. Wystarczy wspomnieć biblijną opowieść o zniszczeniu Sodomy i Gomory... A jednak ludzkość nadal istnieje. Jesteśmy bowiem ważniejsi od tego, co potrafimy zrobić! Rzecz w tym, że my zawsze Boga antropomorfizujemy, myślimy o Nim na ludzki sposób. Traktujemy Go jak bardzo mądrego i niezwykle potężnego człowieka, który wszystko może. Stąd pytanie: Po co narobił sobie tyle kłopotów? Tymczasem wszystko sprowadza się do miłości. "Znaczenie mego istnienia podąża za mną, podczas gdy powinno mnie wyprzedzać", powiadają Eisenberg i Abecassis. Mówiąc prościej, niczym sobie na życie nie zasłużyliśmy. Ono jest darem - darem miłości, który mamy odwzajemnić. "Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył. .."W czym jesteśmy Bogu podobni? Na ten temat napisano ogromną liczbę komentarzy i wiele z nich jest dobrych i sensownych. Jednak ja sama - i, dzięki Bogu, tak chce również Kościół - zawsze zaczynam od tego, co miał na myśli autor ludzki, bo tylko w ten sposób mogę dotrzeć do tego, co chciał przekazać Autor Boski, czego zresztą i tak do końca nie zgłębimy. A zatem: co ludzki autor myślał, pisząc, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo? Otóż wydaje mi się, że na to pytanie wcale nie jest trudno odpowiedzieć. 13 Zawsze bardzo ważny jest kontekst. Tutaj mamy dwa konteksty - literacki i historyczny. Oba musimy wziąć pod uwagę, by znaleźć odpowiedź na pytania. Co ten fragment oznacza? Co to znaczyło dla autora? Trzeba uczynić też ważne założenie, że natchniony autor biblijny często wiedział, co chce powiedzieć, ale... Nie przewidywał wszystkich znaczeń? Właśnie. Nie przewidywał wszystkich sensów, które mogą kryć się wjego słowach. Interpretując Pismo Święte, do pewnego momentu jesteśmy na jednym poziomie - że tak powiem - z niewierzącymi, z niechrześcijanami. Autor biblijny nie domyślał się, jak jego tekst będzie odczytywany w przyszłości. Co więcej, późniejszy sposób odczytania w dużej mierze zależał od rozwoju filozofii i teologii. Natomiast człowiek niewierzący czy też niechrześcijanin nie uzna, że ów nieznany autorowi biblijnemu sens był od początku przez Boga ukryty w tych słowach, że Bóg wiedział, iż przyjdą takie pokolenia, tacy myśliciele, którzy ten schowany sens odnajdą. W Piśmie Świętym jest też ukryte przesłanie dla nas, dla mnie osobiście. Często mogę go nie dostrzegać, ale to nie jest takie tragiczne, bo jeżeli Bóg chce, żebym je w końcu znalazła, to mi je wskaże. Nie zauważam ukrytego sensu, póki nie jest mi potrzebny? Bo nie jest adresowany do mnie. Tej bardzo ważnej rzeczy możemy nauczyć się od naszych starszych braci - Żydów: świadomości, że Słowo Boże nigdy się nie dezaktualizuje. Ono jest zawsze aktualne, tylko żeby to zobaczyć, musimy je odczytywać na naszym własnym poziomie. Jeśli tak, to po co sięgać do tego, co chciał przekazać ludzki autor? Dlaczego od razu nie poszukiwać tych specjalnie dla nas ukrytych sensów? 14 Bo nie ma innej drogi, by je zrozumieć właściwie. To jest zabezpieczenie, byśmy nie wpadli w pułapkę własnych fantazji. A takich wpadek znajdziemy sporo w historii chrześcijaństwa. Jedynym lekarstwem jest dotarcie do oryginalnego tekstu, do jego dosłownego znaczenia. Wróćmy do stworzenia człowieka na obraz i podobieństwo Boga. Tutaj sprawa jest wyjątkowo prosta. Spójrzmy na kontekst. Mamy w 27. wersecie - "stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył...", natomiast wers 26. kończy się zdaniem: "Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi". Potem jest 27. werset, gdzie zostaje stworzony człowiek, a werset 28. brzmi: "Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: "Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali - i tutaj dosłownie powtarza się wers 26. -nad rybami morskimi"...". To nie jest tylko kwestia powtórzenia treści, niemal dosłownie powtarzają się również sformułowania. Jaki więc jest dosłownie kontekst literacki? Co to znaczy, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz? Po to by, jak Bóg, człowiek panował nad wszystkim, co żyje! Ale przecież Pan Bóg nie abdykuje na rzecz człowieka. Jakiego zatem rodzaju jest to podobieństwo? Tutaj z kolei pomaga nam kontekst historyczny. Ten tekst powstał najprawdopodobniej już w imperium perskim, ale gdyby powstał pod panowaniem babilońskim, właściwie nie byłoby różnicy. Persja była państwem tak wielkim, że król nie mógł rządzić nim sam, wobec czego państwo podzielono na prowincje, a na czele każdej postawiono namiestnika królewskiego, który był dla poddanych obrazem króla. Co więcej, 15 panował jak król i jego godność była tak wielka, że gdyby ktoś go zelżył, w jego osobie zelżyłby również króla. Gdyby go skrzywdził, podniósł na niego rękę, podniósłby rękę na samego króla. Ale była to nie tylko godność, ale i odpowiedzialność, bo niechby taki namiestnik myślał tylko o własnym interesie... Co się zdarzało... Często bywało tak w dziejach świata, ale w świecie starożytnym, to by dopiero za to zapłacił! Miał przecież rządzić prowincją dla króla. Oczywiście, sam również na tym korzystał, to było wliczone, że tak powiem, "w koszta", ale przede wszystkim musiał dbać o prowincję. Gdyby z jego winy powstały jakieś szkody, sam by za nie zapłacił. W taki właśnie sposób człowiek ma panować nad światem. Niejako "pan i władca absolutny", tylko jako namiestnik Boga. Dlatego będzie powiedziane, że kto podniesie rękę na brata, ten podniesie rękę na Boga. Każdy zamach na człowieka jest równocześnie zamachem na Boga. Ale - o czym wolimy nie pamiętać -w ślad za tą godnością idzie również odpowiedzialność. Mamy panować nad światem zwierzęcym w imieniu Boga i z tego, jak się w tej służbie sprawimy, kiedyś odpowiemy przed Bogiem. Utarło się jednak, że panowanie nad zwierzętami oznacza, iż człowiek może ze zwierzęciem zrobić wszystko. I, przepraszam bardzo, ale właśnie chrześcijaństwo wprowadziło taki sposób interpretowania relacji między człowiekiem i zwierzęciem... Opowiadał mi raz student z Towarzystwa Ekologicznego, że kiedyś pojechali na wieś z kolegami i próbowali tłumaczyć chłopom, co znaczy panować nad zwierzętami, nad ziemią. A potem wieczorem w parafii miejscowy ksiądz powiedział podczas Mszy: "Wy ich nie słuchajcie, bo panować znaczy robić wszystko, co wam się podoba". 16 Ale Bóg nie powiedział "dziel i rządź" ani "rób, co chcesz". Powiedział: pamiętaj, że jesteś namiestnikiem dla tego świata, jesteś obrazem Boga, lecz masz światem rządzić z pełną świadomością odpowiedzialności przed Stwórcą za to, co ci powierzył. I tego ludzie najczęściej nie rozumieją, bo nie umieją odczytać kontekstu. Skoro już jesteśmy przy kwestiach, które przez wieki były opacznie rozumiane... Po co Bóg stworzył kobietę? Przede wszystkim Bóg nie stworzył mężczyzny i kobiety osobno! To nie odbyło się tak, że stworzył najpierw mężczyznę, a dopiero po namyśle kobietę, jak można by wnioskować z drugiego rozdziału Księgi Rodzaju, tylko tak jak jest powiedziane we wspomnianym już wersecie 1, 28 z tej Księgi, gdzie czytamy: "stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, na podobieństwo Boga go stworzył, stworzył ich mężczyzną i kobietą", a dosłownie - "stworzył ich męskim i żeńskim". Równie dobrze mogłabyś zapytać, po co Bóg stworzył mężczyznę... Nie wie Pani, jak często zdarza mi się zadawać to pytanie [śmiech]. Ale mówiąc poważnie, Bóg po prostu stworzył dwie odrębne płcie... Właśnie. Bo chodzi tu o komplementarność. Mężczyzna i kobieta są stworzeni razem i są stworzeni dla siebie. Bóg od początku Księgi Rodzaju jest Bogiem "dla"..., dla człowieka przede wszystkim. I to podobieństwo duchowe wyraża się także w tym, że człowiek jest stworzony "dla". Mężczyzna jest stworzony dla kobiety, kobieta jest stworzona dla mężczyzny i żadne z nich osobno nie jest obrazem Boga. Są pełnym obrazem Boga dopiero wtedy, kiedy są razem i kiedy są komplementarni. co to znaczy? Widzisz, my na ogół tę komplementarność ograniczamy wyłącznie do łóżka, a tak nie jest. Oczywiście, to 17 też jest bardzo ważne, ale nie obejmuje całości zagadnienia. Jeżeli w Księdze Rodzaju (2, 24) czytamy, iż mężczyzna porzuca rodziców i łączy się z żoną "tak ściśle, że stają się jednym ciałem", to ciało (hebrajskie basar) jest nie tylko ciałem fizycznym. To po prostu cały ziemski człowiek. Nie jestem specjalistką od hagiografii, ale jeżeli weźmiemy życie świętych, to ile jest par, takich jak św. Franciszek i św. Klara, św. Joanna de Chantal i św. Franciszek Salezy, Wielka Teresa i św. Jan od Krzyża... To wzajemne uzupełnianie się ma wymiar fizyczny, psychiczny, ale również, a może przede wszystkim, duchowy. Powtórzę tutaj słowa Ojca Świętego - w ten sposób, poprzez tę komplementarność, tworzy się komunia osób stworzona na podobieństwo komunii Osób Trójcy Świętej. Sięgnijmy jeszcze raz do wersetu 28. Człowiek określony jest słowem ha adam, które oznacza gatunek ludzki i jednocześnie człowieka jako jednostkę. Słowo to zostało w tym wersie użyte w obu znaczeniach: za pierwszym razem w znaczeniu gatunku, za drugim - w znaczeniu jednostki. A jednostka ta jest jeszcze zróżnicowana płciowo. Jest też inny obraz stworzenia kobiety - z żebra Adama... dla nas zupełnie niezrozumiały i śmieszny. Bóg pogrążył Adama w głębokim śnie, a potem wyjął mu żebro i z niego stworzył właśnie kobietę. Dlaczego żebro? Niektórzy badacze upatrują w tym starej sumeryjskiej tradycji sięgającej może nawet trzeciego tysiąclecia. W języku Sumerów bowiem słowo ti oznacza zarówno żebro, jak i życie. W Biblii taki głęboki sen zwykle wskazuje, że stało się coś poza świadomością człowieka i że wydarzenie przekracza jego zdolność poznania. Najciekawsze jest jednak zdanie, które mężczyzna wypowiada po przebudzeniu, kiedy widzi kobietę: "ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała". Tutaj wytłumaczenie jest proste. To jest idiom hebrajski, idiom, 18 który znajdujemy nie tylko w tym miejscu, ale również chociażby w 5. rozdziale Drugiej Księgi Samuela. Kiedy Dawid został królem, ale rządził z Hebronu, bo Jerozolima jeszcze nie była zdobyta, przyszli do niego przedstawiciele dwunastu pokoleń Izraela i powiedzieli: "My jesteśmy twoje kości i twoje ciało". Co to znaczy? Po prostu tyle, co "jesteśmy twoimi najbliższymi krewnymi", Jesteśmy równi tobie". I to stwierdzenie równości, najbliższego pokrewieństwa ma sens, kiedy się spojrzy na kontekst. Bo trzeba wiedzieć, że u jahwisty przed stworzeniem kobiety Bóg stwarza zwierzęta i przyprowadza je do człowieka, tak jakby próbował sprawdzić, czy człowiek nie uzna zwierzęcia za swojego partnera. I jest jeszcze jedna rzecz. W Biblii Tysiąclecia czytamy: "Niedobrze jest żeby mężczyzna był sam". Tymczasem rzeczownik użyty w oryginale to nie "mężczyzna", ale "człowiek". I to jest ważne! Nie chodzi o to, żeby mężczyzna nie był sam. Nie jest dobrze, żeby człowiek był sam. Człowiek nie jest stworzony do samotności, lecz do wspólnoty. I to do wspólnoty z osobą sobie równą. Po co więc Bóg przyprowadza człowiekowi zwierzęta? Aby człowiek poznał smak samotności. By uświadomił sobie potrzebę dzielenia życia z drugą osobą, z kimś, kto będzie dla niego partnerem. Warto dodać jeszcze jedno. Człowiek staje się naprawdę człowiekiem i naprawdę osobą poprzez relację z bliźnim. Poprzez niego nawiązuje kontakt ze światem. To jest prawda znana i psychologom, i psychiatrom. Jaka jest rola kobiety w świecie biblijnym? Poza zupełnie wyjątkowymi sytuacjami i zupełnie wyjątkowymi Księgami, jak Księga Rut czy Estery, kobiety w kulturze żydowskiej okresu Starego Testamentu nie odgrywały więk- 19 szej roli. Owszem, rola kobiety, bardzo doniosła, sprowadzała się do urodzenia syna. Każdy Żyd chciał mieć syna, a właściwie synów, bo a nuż, któryś z nich jeżeli sam nie będzie Mesjaszem, to może praojcem Mesjasza? W dziejach świata można wykreślić dwie linie. Pierwsza to linia hierarchiczna: królowie, władcy, biskupi, czy arcykapłani w starożytności, przekazywana po mieczu, a więc przechodząca, zgodnie z namaszczeniem, na męskiego potomka. Druga jest linią profetyczną: tu nie potrzeba żadnych namaszczeń, poza najczęściej niewidzialnym namaszczeniem mocą Ducha Świętego. W tej linii uczestniczą zarówno mężczyźni, jak i kobiety. I jak ktoś powiedział, kiedy się skończy czas, skończy się także linia hierarchiczna, ale nigdy nie skończy się linia profetyczna. Jeśli kobiety należą do linii prorockiej, dlaczego wśród wielkich proroków nie ma żadnej kobiety? To był inny czas. Jak kobieta mogłaby być prorokinią? Była prorokini Debora, ale właściwie była ona sędzią. My przekładamy na świat biblijny czy świat starożytny w ogóle nasze pojęcia i wyobrażenia. Jest jednak prorokini Anna, ale o niej, prócz tego określenia, prawie nic nie wiemy... Bo to jest już język Nowego Testamentu, gdzie prorokami nazywano wszystkich, którzy byli zdolni wyjaśnić to, co ktoś inny mówił językami, to znaczy pod natchnieniem Ducha Świętego. Były to słowa niezrozumiałe często i dla proroka (tzw. głosolalia). Widzisz, po grecku profetes oznacza człowieka, który mówi za kogoś innego. Prorok może więc mówić w imieniu Boga lub w imieniu kapłana. Pierwsze znaczenie słowa profetes to ten, kto mówi w imieniu swego mocodawcy, najczęściej kapłan wyjaśniający niezrozumiałą wyrocznię. 20 Jednak pytanie o powód stworzenia kobiety Jakkolwiek troszkę przewrotne, nie jest bezzasadne. W całym Starym Testamencie Bóg ani razu nie zwraca się wprost do kobiety. Przepraszam bardzo, ale Bóg nie rozmawia ani z mężczyzną, ani z kobietą, ale ze swoim ludem! Z Izraelem. Wyjątkiem jest może Mojżesz. Bóg zwraca się do ludu, bo nawet jeżeli mówi ustami proroka, to mówi albo do króla, albo do ludu. To jest kwestia związana z czymś, co jest dla nas zupełnie niezrozumiałe - Izrael jest osobowością zbiorową. Kiedy Bóg zawiera przymierze z Izraelem, zawiera je z każdym Izraelitą, ale na tyle, na ile ten Izraelita jest synem Izraela. To nie znaczy, że Izrael go zrodził, to jest tylko takie wyrażenie, jak na przykład "syn nieprawości". Natomiast kobiety... Czegóż ty chcesz, żeby w Starym Testamencie były traktowane jak mężczyźni? Wystarczy przeczytać, co św. Paweł pisze o kobiecie, o jej zachowaniu - że kobieta ma milczeć w Kościele. Więc czegóż żądać od poprzedników Pawła? Kiedy wcale nie domagam się uznania specjalnego statusu kobiety ani nie próbuję robić rewolucji społecznej w czasach, które już dawno minęły. Staram się jedynie zrozumieć, dlaczego Biblia mówi o równości, podczas gdy tej równości wcale tam nie ma. Nie da się zaprzeczyć, że w czasach, kiedy powstawały opowieści o stworzeniu człowieka, kobieta bynajmniej nie była równa mężczyźnie. A mimo to, w obu biblijnych tradycjach o stworzeniu człowieka (Rdz 1, 27 i 2, 23), kobieta jest przedstawiona jako równa mężczyźnie. A z drugiej strony jest jeszcze coś ważniejszego - epoka Nowego Testamentu zaczyna się od Pozdrowienia Anielskiego. Bóg po raz pierwszy przez anioła przemówił wprost do kobiety, a nie do jej męża! 21 Można więc powiedzieć, że dla nas linię profetyczną otwiera właśnie Maryja. Bo wraz z epoką hellenistyczną zaczyna się doceniać rolę jednostki. Pojawia się indywidualizm. Wcześniej, w świecie judaizmu, nie liczyła się jednostka - tylko zbiorowość. Widzisz, my właśnie mamy tę jedną cechę, zrozumiałą zresztą, bo wynikającą z naszej kultury: wszystko indywidualizujemy. Jeżeli chodzi o świat żydowski, to Izraelici bardzo długo nie indywidualizowali w ogóle. Dla nich Bóg zawarł przymierze z Izraelem i był Ojcem Izraela, ale to nie znaczyło, że jest Ojcem każdego, indywidualnego Żyda. Owszem, ponieważ jest Bogiem Izraela, a każdy indywidualny Żyd należy do Izraela, przez tę osobowość zbiorową Bóg jest zarazem Ojcem każdego Żyda. Ale Boże ojcostwo przechodziło przez Izrael jako całość, właśnie jako zbiorowość. Wraz z indywidualizmem pojawia się również osobista relacja z Bogiem. I wtedy Bóg przemawia do konkretnego człowieka, a więc również do kobiety! Nie znam się na filozofii, ale jak dotąd nie spotkałam takiej teorii, która by zawierała w sobie coś, co zawiera chrześcijaństwo. Zwykle liczy się albo jednostka, albo zbiorowość. Nigdzie indziej nie trafiłam na koncepcję, która by łączyła ważność jednostki z ważnością zbiorowości. Tymczasem w chrześcijaństwie każdy z nas jest tak ważny, że gdyby był jedynym człowiekiem na świecie, wtedy Chrystus również za niego by umarł. Oczywiście, jeśli człowiek nie spełni swojej misji, jeśli nie odpowie na swoje powołanie, to nie będzie żadnej dziury, bo Bóg ją załata... Jeśli w tej symfonii zabraknie jednego instrumentu, Bóg go zastąpi, ale to już nie będzie ta sama nuta. Każdy z nas jest niezastąpiony i dlatego jest nieskończenie ważny, ale jednocześnie ważny jest tylko dla innych, tylko przez innych właśnie. To jest połączenie, które znalazłam tylko w chrześcijaństwie - że jednostka jest niezastąpiona i że 22 jednocześnie naprawdę liczy się wspólnota. Wydawałoby się, że to wewnętrznie sprzeczne, ale tak nie jest. C. S. Lewis pisze o tym w Perelandrze: "Każda rzecz została stworzona dla Niego. On jest ośrodkiem wszystkiego. A ponieważ jesteśmy z Nim, każdy z nas jest ośrodkiem wszystkiego. To nie jest tak jak w państwie należącym do opanowanego przez ciemność świata, gdzie mówią, że każdy musi żyć dla wszystkich. W Jego państwie wszystkie rzeczy są stworzone dla każdego. Kiedy On umarł w okaleczonym świecie, umarł nie dla mnie, lecz dla każdego człowieka. Gdyby każdy człowiek był jedynym człowiekiem stworzonym, On zrobiłby to samo. Wszystko - od najdrobniejszego ziarnka pyłu aż do najpotężniejszego Anioła -jest celem i ostateczną przyczyną całego stworzenia, a zarazem zwierciadłem, w którym promień Jego światłości przychodzi, by spocząć, i skąd do Niego powraca. Niechaj będzie błogosławiony!". Biblia mówi o stworzeniu świata w siedem dni. Dzisiaj już nikt nie próbuje udowadniać, że tak było naprawdę. Czy zamknięcie dzieła stworzenia w liczbie oznacza, że wszystko, co było, jest i będzie, już zostało stworzone? Wręcz odwrotnie. Siedem oznacza doskonałość, jest więc symbolicznym podkreśleniem tego, co sam Bóg stwierdza słowami "było dobre" i "było bardzo dobre". Ale już rabini żydowscy interpretowali tę siódemkę jeszcze w ten sposób, że twórcze działanie Boga pokrywa się z pełnią czasu. Zgodnie z taką interpretacją, tylko ono utrzymuje świat i nas samych w istnieniu. Nie wiemy, kiedy pojawiła się ta interpretacja, ale już w Ewangelii św. Jana, przy opisie uzdrowienia sparaliżowanego przy sadzawce, Jezus, odpierając ataki faryzeuszy, którzy oskarżają Go o to, że uzdrawia w szabat, mówi: "Ojciec mój działa aż do tej chwili i Ja działam" (J 5, 17). Oczywiście, mamy zapis tych słów po grecku, a Jezus mówił po aramejsku, ale użyty tutaj czasownik ergadzein pochodzi od słowa ergon, praca. Te słowa wyraźnie świadczą, że w czasie, kiedy żył Jezus, a przynajmniej w tym czasie, kiedy powstawała Ewangelia św. Jana, siedem dni stworzenia świata to pełnia czasu. A znaczy to, że akt stwórczy nie tyle trwa (bo trwanie możliwe jest tylko w czasie), ile raczej, że każdy z nas, wszystko, co nas otacza, w każdej chwili istnieje jedynie dlatego, że Bóg nas nieustannie stwarza. Dla nas to jest stwarzanie ciągłe, dla Boga to wieczność, jedno teraz. Zatem Bóg w tym samym momencie, który dla nas rozciąga się w czasie, stworzył człowieka, był przy nim, kiedy zgrzeszył, widział Jezusa na krzyżu... A także nowe niebo i nową ziemię. Właśnie tak. Dla Boga nie ma czasu. Dla Boga wszystko dzieje się teraz. Zarówno to, że dzisiaj rozmawiamy, jak i to, co z tego wyniknie. Ale właśnie dlatego nasze teraz jest tak ważne. To jest punkt, w którym stykamy się z wiecznością. Wraz z człowiekiem na świecie pojawia się grzech. Zacznijmy jednak od początku. Co to jest grzech pierworodny? Użycie tutaj słowa "grzech" jest błędem, czy może raczej pewną niedokładnością. Trzeba odróżnić grzech pierwszych ludzi i grzech pierworodny. To są dwa odrębne zjawiska. Ludzie, kiedy pojawili się na świecie, wypowiedzieli Bogu posłuszeństwo. A ponieważ wszyscy w jakiś sposób grzeszymy, to trzeba przypuszczać, że grzech pojawił się wtedy, gdy pojawiła się pełna ludzka świadomość. Póki ludzie byli jak zwierzęta, póki nie wybierali, nie grzeszyli. Zwierzę nie może zgrzeszyć, owszem, może zrobić coś złego i nawet taki na przykład pies będzie wiedział, że zrobił źle, ale to nie jest jeszcze pełna świadomość. Dla psa punktem odniesienia jest człowiek, kiedy więc pies będzie wiedział, że zrobił coś złego w stosunku do swojego pana, będzie miał poczucie, że coś jest nie tak, ale to jeszcze nie będzie grzech. Merton napisał kiedyś o kwitnącym pod jego oknem drzewie, że to jest święty Pański, bo całe życie drzewa to wypełnianie woli Bożej. Tyle tylko, że ono nie ma innej możliwości, bo nie ma wyboru. Czym więc jest grzech? Grzech to świadome popełnienie zła, wypowiedzenie Bogu posłuszeństwa. Ale wróćmy do grzechu pierworodnego. Obraz, który znajdujemy w drugim i trzecim rozdziale Księgi Rodzaju, to obraz człowieka, który świadomie wybiera grzech, łamie nakaz Boży. I to dlaczego, po co? Bo chce być jak Bóg. Takjednak się nie stało. Wprawdzie oczy się ludziom otworzyły, lecz zobaczyli tylko tyle, że są nadzy. Jak ten grzech wyglądał, oczywiście nie wiemy. Rzecz w tym, że dziedziczymy po naszych przodkach skłonność do mówienia Bogu "nie". O tym pisze zresztą św. Paweł w Liście do Rzymian: "Łatwo mi przychodzi chcieć tego, co dobre, ale wykonać - nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię właśnie zło, którego nie chcę" (Rz 7, 18-19). A mnie uczono, że grzech pierworodny to było pierwsze zbliżenie między mężczyzną a kobietą... ] Przecież jest powiedziane: "Bądźcie płodni i rozmnażajcie się". To jest nakaz! Faktycznie jednak tak rozumiano grzech pierworodny - i to przez długi czas. Skąd to się wzięło? Po prostu ludzie Kościoła uważali, iż akt małżeński można tolerować tylko dlatego, że muszą się rodzić dzieci. Nawet trudno sobie wyobrazić, że w takiej świadomości żyło wiele pokoleń. Nie mogli zrozumieć, że czystość to zupełnie co innego. I że istnieje również czystość małżeńska, która jest czymś niesłychanie ważnym. Nawet ślub czystości dozgonnej nie ozna- 25 cza, że małżeństwo jest czymś gorszym. Wręcz przeciwnie. Taki ślub jest oddaniem Bogu tego, co najwspanialsze w życiu. Przecież nie możemy oddawać Panu Bogu śmieci. Czy skłonność do grzechu ogranicza naszą wolność? : Mamy skłonność do grzechu, ale mamy też wolną wolę - mo- żemy powiedzieć "tak" lub "nie". Więc poza skłonnością do grzechu mamy również skłonność do czynienia dobra. Oczywiście, że tak. Nawet nie wiem, która jest większa. To zależy od nas, od naszej woli. Tak samo jak z grzechem, tak też jest z czynieniem dobra. Mówmy przecież o rzeczach codziennych, zwyczajnych. Rzadko się zdarza, żeby jakaś kasjerka od razu ukradła wielką sumę z kasy przedsiębiorstwa. Na ogół zaczyna się od tego, że raz nie ma pieniędzy, a na coś potrzebuje, "pożyczy" więc sobie i nikt tego nie zauważy. Następnym razem weźmie więcej i tak od mniejszej sumy przejdzie do coraz większej... Podobnie jest z każdym grzechem. Nigdy nie zaczynamy od naprawdę ciężkiego grzechu, tylko od małych grzeszków. Stąd to powiedzenie św. Augustyna: "Co jest bardzo małe, to jest bardzo małe, ale wierność w najmniejszych rzeczach jest czymś największym". Małych rzeczy nie należy wyolbrzymiać, ale jeśli zaczniemy brnąć w grzech, to brniemy coraz dalej. Podobnie jest, kiedy robimy coś dobrego. Nikt nie zostaje od razu świętym ani też nikt nie staje się momentalnie naprawdę złym człowiekiem. To się dzieje powoli. Oczywiście, potem przychodzi taki moment, niby równia pochyła. Ktoś, kto czynił zło, później już ześlizguje się w dół. Ale coś podobnego dzieje się również, kiedy staramy się czynić dobro. Mówi się przecież, że wystarczy Bogu dać mały palec, żeby On od razu 26 podał nam całą rękę. Ten początek zawsze zależy od nas, od naszego wysiłku i dobrej woli. Mało tego - dalszy ciąg też, bo chodzi o to, żebyśmy nie spoczęli na laurach. I to jest właśnie najdziwniejsze. O ileż łatwiej Bogu byłoby poradzić sobie z niesfornymi ludźmi, gdyby nie dał nam wolnej woli. Wszyscy byliby wtedy święci - czy chcieliby tego, czy nie. Bardzo ładnie tłumaczy to C. S. Lewis w książce Listy starego diabła do młodego, gdzie stary diabeł mówi o Nieprzyjacielu, czyli o Chrystusie, mniej więcej tak: "to jest co prawda dziwne, nie bardzo można to zrozumieć, ale Nieprzyjaciel naprawdę ludzi kocha i dlatego nie chce ich wchłonąć". Podczas gdy od strony piekła sprawa wygląda tak, że diabłom nie zależy na niczym innym, jak tylko na tym, żeby ludzi właśnie wchłonąć. Bóg natomiast chce, żebyśmy pozostali sobą, żebyśmy kochali Go świadomie i świadomie korzystali z Jego miłości. A do tego potrzeba tylko jednej rzeczy - żeby człowiek świadomie wybrał Boga. Gdyby nie był to świadomy wysiłek woli, to człowiek, spotykając się z Bogiem, ostatecznie zatraciłby swą osobowość. We wszystkim ukształtował mnie dom Zanim zaczniemy rozmawiać o Pani życiu, chciałabym zapytać o zasady, jakimi się Pani kieruje. Co dla Pani jest najważniejsze? Bóg. On jest sensem mojego życia. Widzisz, im człowiek jest starszy, tym jaśniej ten sens widzi. Zwykle ludzie patrzą na swoje życie z dość krótkiej perspektywy, najwyżej dziesięciu czy piętnastu lat. Ja mam perspektywę lat siedemdziesięciu, no, powiedzmy: sześćdziesięciu pięciu lat, świadomego życia. Z takiej perspektywy lepiej dostrzega się sens. Tak. Bóg jest dla mnie najważniejszy. Ile ma Pani lat? Siedemdziesiąt siedem. Urodziłam się 5 grudnia 1925 roku. Dosyć późno byłam chrzczona, bo dopiero w listopadzie 1926. Dom rodzinny miał na mnie wielki wpływ. Ukształtował moje życie we wszystkim, w różnych drobiazgach. Przede wszystkim wielki wpływ wywarła na mnie matka. Jeszcze dziś często robię coś albo myślę o czymś tak, jak ona by myślała lub robiła... A zatem z domu wyniosła też Pani silnie ugruntowaną wiarę... Nie. Zupełnie nie. 28 To nie był dom religijny? Mój ojciec, kiedy go pytano, mówił, że jest katolikiem wierzącym i praktykującym. Może i był wierzący, to była jego prywatna sprawa. Natomiast z tym praktykowaniem było dziwnie. W każdym razie rodzice nigdy nie chodzili do kościoła. Owszem, jak był jakiś pogrzeb czy inna uroczystość... Matka urodziła się w rodzinie protestanckiej. Dziadkowie byli ewangelikami, chociaż mój dziadek był typowym dziewiętnastowiecznym ateistą, przekonanym, że nauka i postęp "wszystko załatwią". Natomiast prababka, matka mojej babki, była bardzo pobożna, dzisiaj powiedzielibyśmy że była fanatyczną luteranką. Kiedyś moja matka przypadkiem podsłuchała rozmowę, w której prababcia i jej znajoma użalały się nad pewną panią, ponieważ spotkało ją "straszne nieszczęście"... jej córka wyszła za katolika! 29 Matka wspominała, że jej samej, kiedy chodziła do szkoły, trochę przeszkadzało, że protestantki i Żydówki nie brały udziału w lekcjach religii. Może dlatego zdecydowała się przejść na katolicyzm... Kiedy podjęła tę decyzję? Najpóźniej w siódmej klasie, bo to była wówczas klasa ostatnia... Kiedy została katoliczką, miała brać dodatkowe lekcje religii u prefekta, bo przecież była niedokształcona. Miała na nie chodzić z koleżanką, bo ksiądz nie chciał, żeby odwiedzała go sama. Jednak mój dziadek, który strasznie się bał o cnotę córki, nie pozwolił jej na te spotkania. Powiedział, że ksiądz to też mężczyzna, a temu przecież nie można było zaprzeczyć... Właściwie była bardzo zagubiona... Kiedy pytałam ją, dlaczego tak naprawdę podjęła tę decyzję, przyznawała, że przede wszystkim nie chciała się wyróżniać w klasie, ale mówiła także, że szukała wiary. Jednak potem zdarzyło się coś jeszcze. Przed ślubem poszła do spowiedzi i spowiednik zrobił jej jakąś straszną krzywdę. Nigdy mi nie powiedziała, o co chodziło. Widzisz, opowiadała mi różne rzeczy, nawet bardzo osobiste, ale tu wspominała tylko, że spotkało ją coś bardzo przykrego, coś, co raz na zawsze zraziło ją do Kościoła. Była religijnie obojętna w najdziwniejszy dla mnie sposób. Uważała, że Bóg prawdopodobnie istnieje, ale jej to w ogóle nie obchodziło. Tego nigdy nie umiałam zrozumieć. Czyli wzoru postaw religijnych nie wyniosła Pani z domu? Nie. Chociaż był w rodzinie ktoś, komu wiele zawdzięczam -brat stryjeczny mojego ojca. Nazywał się Władysław Świderek i był księdzem. W 1920 roku uciekł z seminarium na front, i potem miał trudności, bo go nie chcieli przyjąć z powrotem, ale jakoś w końcu został księdzem. Był proboszczem gdzieś 30 w okolicach Skierniewic, a w 1939 kapelanem w oblężonej Warszawie. Po kapitulacji trafił do oflagu, a stamtąd do Buchenwaldu, gdzie po paru miesiącach spotkał się z moim ojcem. Na koniec trafił do Dachau i tam został zamordowany. Pod koniec życia moja matka czasem do mnie mawiała: "A skądeś ty się u nas taka ulęgła?". Myślę, że dużo zawdzięczam stryjowi, który był do mnie bardzo przywiązany i na pewno wiele się za mnie modlił, także w obozie. A jego śmierć była przecież śmiercią męczennika... Pani babcia była luteranką... Luteranką była jej matka. Babcia to coś jeszcze innego... Była pod wielkim wpływem męża, owego dziewiętnastowiecznego ateisty, i póki żył, była taka sama jak on. Później to się zmieniło. Jeszcze przed wojną to właśnie ona zabierała mnie na nabożeństwo majowe czy różańcowe. Zawsze miała kult do Matki Boskiej. Później jej ukochaną książeczką do modlitwy stał się Mszalik rzymski. Nie mam wątpliwości, że babcia była tą osobą, która u nas w domu modliła się najwięcej, pewno więcej niż ja. Była ewangeliczką, nie miała zamiaru zmieniać wy znania, ale też nikogo nie próbowała nawracać. Natomiast z Panem Bogiem się dogadywała. Czy znała Pani prababcię, ową fanatyczną luterankę? Nie. Zmarła w 1917 roku, przed moim urodzeniem. Moja matka była przekonana, że prawdziwą przyczyną jej śmierci była tęsknota za mężem, który wcześniej został wywieziony na Syberię i tam umarł. Nazwiska panieńskiego prababki nie pamiętam, ale to już pal sześć. Po ślubie nazywała się Amalia Schmidt. Pochodziła z pobożnej rodziny luterańskiej, która uważała się za Kaszubów, ale czy oni rzeczywiście byli Kaszubami czy po prostu spolonizowanymi Niemcami, naprawdę 31 nie wiem. Po powstaniu styczniowym rodzice z jakichś powodów tak bali się o córkę, że zdecydowali się posłać ją do Niemiec, gdzieś pod Hamburg, do szkoły, która kształciła misjonarzy. Amalia uczyła się tam dobrych kilka lat. Jednak przed końcem ostatniej klasy przyszłym misjonarkom powiedziano, że -aby mogły wyjechać na misje - muszą wyjść za mąż za chłopców z sąsiedniej męskiej szkoły dla misjonarzy. Kto z kim się ożeni, to już pozostawiano ich decyzji. Jednak prababka była na tyle samodzielna i energiczna, że nie chciała się na taki przymus zgodzić. Widocznie nie widziała tam nikogo, kto by się jej specjalnie podobał... A zatem razem z koleżanką z klasy uciekła ze szkoły. Pomyśl tylko! To były lata siedemdziesiąte XIX wieku! A tu dwie młode dziewczyny nie dosyć, że uciekają ze szkoły dla misjonarek, jeszcze, ponieważ nie mają pieniędzy na podróż do Polski, dostają się do Hamburga i przez pewien czas pracują w porcie... W porcie?! ...w jakichś restauracjach czy barach. Prawdopodobnie musiały tam znać kogoś, do kogo miały zaufanie. Ale to są jedynie moje domysły. Jak długo tam pracowały? Nie wiem. Pewnie tak długo, żeby uzbierać pieniądze na powrót do kraju. No i wróciły, o ile wiem, obie... Ale kiedy Amalia znalazła się w domu, była mniej więcej pod trzydziestkę, a więc w wieku, który uważano już za staropanieński. Rodzina zatem postanowiła ją wyswatać i znalazła jej doskonałego kandydata - wdowca, dosyć zamożnego, który wydawał się pod każdym względem odpowiedni. Nie odpowiadał jednak Amalii, bo uważała, że jest za wysoki. Sama była bardzo wysoka, ale chciała mieć małego męża... I znalazła sobie Filipa 33 Schmidta, który był malutki, a jednocześnie był wdowcem z pięciorgiem dzieci. Potem ona urodziła mu jeszcze następną piątkę... Dziesięcioro dzieci! Wtedy była dość wysoka śmiertelność wśród dzieci... Moja babcia wspominała, że jak była małą dziewczynką, w rodzinie panowała szkarlatyna czy dyfteryt, a ona spała z przyrodnią siostrą Natalką w jednym łóżku. I Natalka umarła w nocy, a babcia całą noc leżała koło tego trupka. Moja babcia była najstarszym dzieckiem z drugiego małżeństwa, najstarszym dzieckiem Amalii i Filipa. Czy wszyscy w Pani rodzinie byli tak oryginalni? Wiem tylko, że druga moja prababka, to znaczy matka mojego dziadka, hodowała w domu, w Warszawie, kurę, którą wyprowadzała na spacer na sznurku [śmiech]. Była Pani bardziej związana z rodziną matki niż ojca. Kim byli jej rodzice? Joanna i Edward Borkowscy przede wszystkim byli bardzo kochającą się rodziną. Mieli dwoje dzieci. Starsza była moja matka - Halina, urodziła się 2 lipca 1899, młodszy o 2 czy 3 lata był jej brat - Stanisław. Rodzina Borkowskich była raczej majętna. Czym się zajmowała? Majątek wypracował mój dziadek razem z dwoma braćmi. Na początku babcia i dziadek dysponowali bardzo skromnymi środkami. Dziadek był księgowym. Pracował w cukrowni, a jej dyrektorzy cenili go do tego stopnia, że w czasach, kiedy żadne prawo nie nakazywało dawać urlopu, oni dawali mu sześcio- 34 tygodniowy urlop i na własny koszt wysyłali za granicę, do południowej Francji, żeby się leczył (dziadek był gruźlikiem). To o nich dobrze świadczy, ale też świadczy, jak bardzo cenionym pracownikiem był dziadek. Kiedy w końcu postanowił założyć własną firmę, nie mogli odżałować rozstania. A wszystko zaczęło się od sklepu, który był chyba na Żurawiej. Zdaje się też, że dziadek od razu założył również firmę, która nazywała się Bracia Borkowscy, spółka akcyjna. Do końca wszystkie akcje pozostawały w rękach rodziny. Jeszcze przed I wojną światową została zbudowana fabryka elektrotechniczna przy ul. Grochowskiej w Warszawie. Przed II wojną to była już bardzo poważna firma. Mogliśmy być naprawdę bardzo bogaci, ale pieniądze szły przede wszystkim na jej rozwój. Nie znaczy to jednak, że ich brakowało dla rodziny. Poza fabryką firma miała dwa sklepy w Warszawie i kilka filii w różnych miastach Polski - na pewno we Lwowie, w Poznaniu i chyba w Krakowie. Co więcej, utrzymywaliśmy kontakty z najróżniejszymi firmami zachodnimi, takimi jak Philips, Siemens czy General Motors. Marką naszej firmy był Brabork. Jesteś za młoda, żeby to pamiętać, ale pierwsze polskie lodówki elektryczne były produkowane właśnie przez naszą firmę. Myślę, że jeszcze parę lat, a marka wyszłaby za granicę. Zresztą była już pierwsza jaskółka... Śmieję się czasem, że to mój "przyrodni brat" -nowy, całkowicie polski, aparat rentgenowski, który się nazywał Promień X l. Jego projekt był dziełem inż. Chrzanowskiego i mojej matki. Aparat został wysłany na wystawę światową, która miała się odbyć w Nowym Jorku we wrześniu 1939... Gdyby nie wojna i komunizm, byłaby Pani dziedziczką firmy w najszybciej rozwijającej się gałęzi przemysłu... Co więcej, dziedziczyłabym 1/3, bo byłam jedyną spadkobierczynią mojego dziadka. Dwaj pozostali bracia Borkowscy mieli więcej dzieci i wnuków. 35 Rozmawiamy prawie cały czas o rodzinie Pani matki, a rodzina ojca? Nie pamiętam nazwiska rodowego matki mojego ojca. Była szlachcianką i bardzo ceniła sobie swoje pochodzenie, choć w żadnym wypadku nie było ono wysokie. Zdaje się, że pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Wyszła za mąż dosyć późno i chyba trochę pod presją rodziny. Poślubiła Konstantego Świderka, który był (tylko!) kolejarzem. Mój ojciec był ich najstarszym dzieckiem. Miał trzy siostry: Cecylię, Marię (nazywaną Marylą) i Wandę. Mieszkali w Łodzi, ale najstarsza córka Cecylia razem z rodzicami przeprowadziła się do Poznania, gdzie została dyrektorką żeńskiej szkoły. Kiedy Niemcy zaczęli Polaków z Poznania wysiedlać, przyjechała razem z matką do Warszawy i przez dłuższy czas mieszkały u nas. Maryla wyszła za 36 mąż w latach dwudziestych, ale jej mąż umarł bardzo wcześnie. W czasie wojny działała w konspiracji, prędko wpadła w niemieckie łapy i naziści ją rozstrzelali. W Łodzi została najmłodsza siostra ojca - Wanda. Była księgową i kiedy Niemcy zaczęli wysiedlać Polaków z Łodzi, ją zatrzymali, bo uznali za dobrą pracownicę. Nawet nie żądali podpisania volkslisty. Wanda była niesłychanie dobrą kobietą, serdeczną i ciepłą, ale nie wyszła za mąż. Kiedyś kogoś poznała, może by nawet za niego wyszła i byłaby szczęśliwa, ale okazało się, że to jest pastor protestancki i rodzina jej na małżeństwo nie pozwoliła Dlaczego? Bo rodzina ojca była z kolei bardzo katolicka. Jak poznali się Pani rodzice? Matka, jak tylko pozwolono kobietom studiować na wyższych uczelniach, zrobiła dodatkową maturę i poszła na Politechnikę Warszawską, na chemię. Tam chyba dosyć wcześnie poznała ojca, Mariana Świderka. Nawiasem mówiąc, pierwsze ich spotkanie wyglądało tak, że się ze sobą pokłócili. O co im poszło, nie wiem, ale pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Ojciec zresztą też studiował chemię, tylko na wyższym roku. Pewnie nie kłócili się długo, skoro się pobrali... Ach, bo to było tak... Moi dziadkowie mieli duże sześciopokojowe mieszkanie na Wspólnej 7. Ponieważ w Warszawie było wielu biednych studentów, których nie stać było na opłacenie mieszkania, a mój wuj miał dla siebie spory pokój, zwykle więc jakiś student z nim mieszkał. Wtedy akurat zwolniło się miejsce, mój ojciec zaś właśnie stracił mieszkanie w Warszawie. Nie miał pieniędzy, żeby za nie płacić, a cała jego rodzina była w Łodzi. Wyglądało na to, że będzie musiał przerwać studia. Wtedy rodzice mojej matki zaproponowali, żeby zamieszkał z wujem. Mój dziadek zażądał od niego jedynie obietnicy, że jeżeli się ożeni, natychmiast się wyprowadzi. Nie wiem nawet, czy to nie było pisemne oświadczenie... Dziadek jednak nie wszystko przewidział... Właśnie. Moja matka pisała zabawne wierszyki i kiedyś pokazywała mi taki wierszyk, w którym była mowa o tym, że mój ojciec nie dotrzymał zobowiązania: "że miał mieszkanie zmienić, gdyby tylko zamierzał się ożenić". Czyli nie musiał się wyprowadzić? Nie, i to wcale nie wyszło na dobre. Zdecydowanie głową domu był dziadek, który nie zachwycił się tym małżeństwem, natomiast moja babcia początkowo była w zięciu niemalże zakochana. Oboje jednak popełnili wielki błąd, z czego moja matka dopiero później zdała sobie sprawę. A mianowicie, chociaż dzia- 38 dek mógł wówczas z łatwością kupić lub wynająć mieszkanie dla córki, nie zrobił tego, bo uważał, że mają dostatecznie dużo miejsca, żeby mieszkać razem. Matka zawsze była przekonana, że to źle wpłynęło na jej małżeństwo. Mogę się tylko domyślać, że matki zazwyczaj miewają tendencję do bronienia racji swoich córek we wszelkich nieporozumieniach małżeńskich. A młodzi powinni sami "się dotrzeć". Babcia była mądra, ale tego jakoś nie rozumiała. Ślub rodziców odbył się 20 września 1921, natomiast zaręczyli się 20 marca tegoż roku. W rocznicę zaręczyn ojciec zawsze przynosił matce kwiaty. Na początku były czerwone goździki, a potem matka nauczyła ojca, że woli takie bladoróżowe... Jak wyglądały same zaręczyny, tego mi matka nie opowiadała. Powiedziała tylko dwie rzeczy: że nie dała odpowiedzi od razu, tylko prosiła o czas do namysłu, i że kiedy się ostatecznie zaręczyli, ojciec chciał ją pocałować, a matka się bała, że zaraz będzie dziecko... Miała ponad dwadzieścia lat, studia i myślała, że dzieci się biorą od pocałunku? Pytałam matki, jak to możliwe. Odpowiedziała, że tak się czytało w powieściach: on ją całował, dalej były trzy kropki, a potem rodziło się dziecko... A jak wyglądało Pani uświadamianie? . .,-.- Moja matka, kiedy spodziewała się, że zostanę kobietą, uprzedziła mnie, jak to wygląda. Powiedziała mi wtedy, że jej nikt nie wytłumaczył, kiedy więc zobaczyła krew, to wpadła w panikę, bo myślała, że jest ciężko chora. Uprzedziła mnie zresztą we właściwym czasie, tak że dla mnie to był dowód dorosłości, a zatem powód do dumy. Natomiast pamiętam, że kiedyś zadałam pytanie: "Jak mężczyzna i kobieta mieszkają 39 ze sobą, co muszą zrobić, żeby mieć dziecko?". Wtedy odpowiedziała mi: "sama zrozumiesz...". Jeśli dobrze pamiętam, zrozumiałam to niemal od razu. Znałam już różnicę w budowie ciała chłopca i dziewczynki i to mi wystarczyło. Rodzicom chyba niełatwo odpowiadać na takie pytania... Na pewno. Gdybym miała dziecko, sama nie wiedziałabym, co i kiedy mu powiedzieć. Jaki był Pani ulubiony rodzaj psot dziecięcych? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiem, co można nazwać psotami. Pamiętam dwie takie historie... Moja babcia często wyjeżdżała ze mną do Świdra. Kiedyś poszłyśmy stam- 40 tąd pieszo do Otwocka. Ponieważ nigdy nie lubiłam specjalnie chodzić, nie byłam tym zachwycona. Wracałyśmy kolejką i na stacji w Świdrze, nie wiem już, jak to się stało, dosyć, że nie zdążyłyśmy wysiąść. Pociąg już ruszał, a ja byłam tuż przy wyjściu, wyskoczyłam więc. W pociągu zrobił się straszny gwałt, że dziecko wypadło. Nie przyznałam się do tego, że sama wyskoczyłam, bo wiedziałam, że babcia by mnie zwymyślała. Kiedy indziej dziadek zaproponował mi, że pójdziemy do kina... W pewnym momencie powiedział jednak, że go strasznie boli głowa. Wtedy zrobiłam z siebie taką bardzo czułą wnuczkę i powiedziałam: "To może nie pójdziemy". Dziadek się rozpłynął, jaka to ja jestem nadzwyczajna, szlachetna, już nie wiem jakich przymiotników używał, a ja sobie myślałam: "Boże, czyż on nie rozumie, że ja wiem, iż on i tak pójdzie ze mną do kina? Niechby tylko spróbował nie iść, to by zobaczył!". Muszę powiedzieć, że potrafiłam być nieznośna. Bardzo się liczyłam z moją matką, natomiast jak tylko zostawałam z moją opiekunką albo kucharką, to jak mi się coś nie podobało, potrafiłam położyć się na dywanie, walić nogami i rękami i wrzeszczeć... I jak, zawsze udawało się osiągnąć cel? Nie zawsze. To znaczy, o ile pamiętam, nigdy mi się to nie udawało z matką. Natomiast jeżeli chodzi o tak zwaną służbę, to bywało różnie. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze jedną rzecz. Wtedy w ogóle się nie nudziłam. Bardzo lubiłam być sama. Chodziłam po krzakach, po parku i opowiadałam sobie różne historie. To była jakby powieść, z tym że jej bohaterowie zawsze musieli mieć parę lat więcej niż ja. Dlaczego? Bo inaczej byliby za młodzi. Musiał to być ktoś taki, kto mi w pewnym sensie imponował. Ktoś mądrzejszy. Trwało to bardzo długo... Właściwie aż do Powstania Warszawskiego. Ja się tym doskonale bawiłam. To były jakieś przygody, walki, 43 pojedynki, coś w tym sensie, już teraz nie pamiętam. Nawet kiedyś to zapisywałam... Po Powstaniu już nie potrafiłam. Przed wojną uczyła się Pani w Szkole im. Cecylii Zyberk-Plate- równy... Tak, ale to nie było takie proste... Matka zawsze marzyła o grzebaniu w ziemi, o ogrodnictwie. Ja zupełnie tego po niej nie odziedziczyłam. W końcu, gdzieś w latach 1932-1933, dziadek kupił jej niewielki majątek pod Warszawą. Nie potrafię tego przeliczyć na hektary, ale było tam około 9 włók. Wieś nazywała się Siestrzeń. Wtedy mieszkałam w tym Siestrzeniu, a matka mieszkała tam ze mną, choć jeździła też do pracy do Warszawy. Ojciec przyjeżdżał do nas tylko na niedzielę. Wtedy uczyłam się w domu, to znaczy zatrudniano dla mnie nauczycielkę, taką guwernantkę. Co roku zdawałam w szkole egzamin pozwalający mi przejść z klasy do klasy. Kiedy kończyłam szkołę powszechną, przełożona poradziła matce, żebym przyszła na ostatnie miesiące do szkoły, dlatego że byłam za młoda, aby pójść do gimnazjum. Gdybym przyszła wprost do pierwszej klasy gimnazjalnej, to nie mogłaby mnie przyjąć ze względu na wiek, a jeśli przejdę z klasy do klasy, tak automatycznie, to wtedy będzie w porządku. Nawiasem mówiąc, szkoła była prowadzona przez "skrytki" - bezhabitowe zgromadzenie zakonne. Była Pani zapewne wzorową uczennicą? W zasadzie tak. Tylko na początku miałam trudności z matematyką, co mi się nigdy wcześniej ani później nie zdarzało. Wiem, iż wtedy pocieszano moją matkę, że to minie, że to jest przejściowe... I rzeczywiście przeszło. Potem byłam świetną 45 matematyczką i z przedmiotów teoretycznych byłam najlepsza w klasie. Mój wuj nawet mi obiecywał, że dostanę od niego 5 zł, jeśli przyniosę ze szkoły dwójkę. Musiał być pewien, że nigdy nie będzie musiał jej wypłacić. Czy był jakiś przedmiot, którego Pani nie lubiła, z którym miała Pani kłopoty? Zawsze miałam trudności z gimnastyką. Przeważnie dostawałam tróję, co mi psuło świadectwo. Tylko raz, kiedy moja matka i babka nauczyły mnie fikać koziołki, dostałam czwórkę. Wtedy miałam najlepsze świadectwo. Podpowiadała Pani na klasówkach? Z zasady nie, poza wyjątkowymi sytuacjami. Miałam jednak taką koleżankę, której zwykle pomagałam na klasówkach łacińskich i na matematyce. Pamiętam, że kiedyś pilnowała nas nauczycielka z geografii. Po klasówce wezwała mnie do siebie i zażądała, żebym poszła do nauczyciela matematyki i powiedziała mu, że pomagałam przyjaciółce, co zresztą było prawdą. Pamiętam, że ją prosiłam i mówiłam, iż nie mogę tego zrobić. Wtedy ona mi powiedziała, że "ma sumienie". Na to ja: "Ale nie ma Pani serca", i uciekłam z płaczem. Moja wychowawczyni, polonistka, obiecała mi, że to załatwi - i załatwiła. Słyszałam, że jedną z najbardziej pouczających lektur w Pani życiu było Quo vadis Henryka Sienkiewicza. Dlaczego? Ojej, to była jedna z dziwaczniej szych historii w moim życiu... Tutaj zawiniła jedna z moich prywatnych nauczycielek, może nadmiernie pobożna. Powiedziała mi kiedyś, że co prawda Quo vadis jest lekturą w pierwszej klasie gimnazjalnej, ale ona nigdy nie dałaby tej książki dzieciom, bo tam są takie sceny, 46 których dzieci nie powinny czytać. Oczywiście, spytałam, jakie to sceny. Nie bardzo jej było wygodnie odpowiedzieć, rzekła więc tylko, że "tak jest na przykład wtedy, kiedy cesarzowa Poppea przychodzi do Winicjusza"... Chodziło jej o to, że Poppea chce go uwieść, ale wolała tego nie mówić wprost... Nie myślała o scenach z lwami? O tym, żeby dzieci nie czytały tych okrutnych opisów męczeństwa chrześcijan? Ależ skąd! Chodziło o te sceny, które dzisiaj nazwalibyśmy erotycznymi. Ale to wszystko jeszcze nic... W pierwszej klasie gimnazjalnej, kiedy zachorowałam na grypę, matka kupiła mi Quo vadis, które rzeczywiście było naszą lekturą. Pierwszy raz przeczytałam książkę jednym tchem, z zachwytem. Ale miałam taki zwyczaj, zresztą mam go do dziś, że kiedy książka mi się podoba, to lubię ją czytać wiele razy. Potem jednak zaczęłam mieć skrupuły! Jak mam to czytać, jeżeli tu są te sceny? Słuchaj, zaznaczyłam sobie ołówkiem, taką małą kropką na marginesie, w którym miejscu należy przestać czytać, a potem, znów kropką, tam gdzie trzeba z powrotem zacząć... Mogę ci to nawet pokazać, bo cały czas mam ten egzemplarz. I tak, kiedy Eunice przychodzi do Petroniusza i siada mu na kolanach - kropka, kiedy Petroniusz mówi: "Kto u nas dzisiaj jest pewny swego ojca" - kropka... I tak przez całą książkę! Potem ten egzemplarz pożyczyłam koleżance i mówiłam jej o tych kropkach, żeby też mogła z nich skorzystać. A ona po latach powiedziała mi, że właśnie te fragmenty czytała z największą uwagą. Byłam dla siebie bardzo ostrym cenzorem. I słowo daję, że czytając książkę, zaznaczone fragmenty starannie opuszczałam. I długo tak? , Dosyć długo. Ale tylko Quo vadis Pani tak cenzurowała czy inne książki również? Tylko Quo vadis, bo tylko przed tą książką mnie ostrzegano. Ale przecież, o ile dobrze pamiętam, tam prawie nie ma scen erotycznych... , 48 W porównaniu ze współczesną literaturą czy filmami, rzeczywiście tak można powiedzieć... I przypuszczam, że gdyby nauczycielka mi tego nie powiedziała, to by mi nawet do głowy nie przyszło, żeby coś takiego robić. Ona uważała, że postępuje dobrze, a to po prostu było głupie. Muszę jednak powiedzieć, że bardzo mi zaimponowała taka samokontrola. Ja zrobiłabym dokładnie to samo, co Pani koleżanka... Mam jedną cechę charakteru - mogę sobie czegoś odmówić zupełnie, nawet jeśli to bardzo lubię, ale musi to być odrzucenie całkowite. Nie umiem odmawiać sobie "po trochu". We wstępie do książki Hellenika. Wizerunek epoki od Aleksandra do Augusta wspomina Pani: "Wstyczniu 1939 roku trzynastoletnia Ania napisała pełny dziecinnego uwielbienia list do Autora Grecji Niepodległej, który wprowadził ją w zaczarowany świat antyku. W parę dni później przyszła odpowiedź. Osiemdziesię-ciopięcioletni profesor, jeden z najwybitniejszych uczonych europejskich, członek Akademii polskiej, bawarskiej, brytyjskiej, rumuńskiej, rosyjskiej, bułgarskiej, doktor honoris causa Groningen, Oxfordu, Aten, autor ośmiuset prac tłumaczonych na 17 języków pisał do uczennicy warszawskiego gimnazjum...". Pani Profesor, mnie paraliżuje już sama lista tych wszystkich godności! Jak doszło do tego, że w wieku 13 lat postanowiła Pani napisać do prof. Tadeusza Zielińskiego? Kiedyś tak sobie westchnęłam, że bardzo bym chciała napisać list do profesora Zielińskiego. Na co babcia powiedziała: "To napisz". Mój list musiał go bardzo ubawić, chociaż w jego odpowiedzi, którą otrzymałam niemal natychmiast, wcale tego nie było widać. Dlaczego go rozbawił? Ponieważ zaczęłam od: "Wielce Szanowny Panie Profesorze", i potem to samo sformułowanie pojawiało się prawie w każdym zdaniu, tylko w różnych przypadkach. List od profesora niestety zginął, ale do dziś pamiętam jego początek i koniec. "Kochana - czy szanowna, tego już nie pamiętam - Pani Anno, takie dowody uznania ze strony czytelników są dla nas, piszących i pismem pouczających, bardzo miłe i pożądane. Dodają one otuchy i zachęcają do dalszej pracy. Niech się Pani nie zraża tym, że otoczenie Pani nie rozumie i nie podziela Pani zapału. Ma Pani pomimo to rację. Bo jak powiedział święty Augustyn, człowiek tyle jest wart, ile jest w stanie kochać, a że ideały antyku nie są złudne, o tym daje świadectwo chyba wystarczające moje własne życie, które im poświęciłem, czego mi nigdy nie wypadało żało- wać". Potem jeszcze było coś pośrodku i wreszcie zakończenie brzmiało tak: "Za kilka lat będzie Pani zapewne słuchaczką naszego Uniwersytetu. Czy mnie Pani znajdzie na mojej katedrze, jest raczej, wobec mojego wieku, wątpliwe. Ale niech najlepsze moje życzenia towarzyszą Pani na dalszej drodze życia". Kiedy po wojnie wyrecytowałam to mojemu profesorowi -Jerzemu Manteufflowi, to on, bardzo przejęty, powiedział: "No i trafiła Pani do jego ucznia". Praktycznie rzecz biorąc, byłoby dość trudno na filologii klasycznej, na Uniwersytecie Warszawskim nie trafić do ucznia profesora Zielińskiego. Ale jest jeszcze jedna rzecz. Mój zakład - zakład papirologii, mieści się przynajmniej częściowo w mieszkaniu profesora Zielińskiego. Chociaż nigdy go nie spotkałam, właśnie od niego przejęłam miłość do świata antycznego, przede wszystkim do Grecji. Czy wtedy zaczęła się Pani uczyć greki? Tak. Naprawdę zaczęło się wtedy, kiedy dostałam list od profesora Zielińskiego. Zaniosłam go do szkoły, do mojej łacinniczki i ona zapytała, czy znam alfabet grecki. Nie znałam. Wtedy skierowała mnie do swojej uczennicy, o 3 lata starszej ode mnie Ewy Czerny, która miała podręcznik i samodzielnie uczyła się greki. Aby mnie uczyć, musiała mi przepisywać lekcję po lekcji ze swojej książki. Wiele lat później opowiadała mi, że jej rodzice denerwowali się, że siedzi nad tym do późna, brała więc podręcznik, kawałek papieru i szła do łazienki "się myć". Przerabiałyśmy tę grekę w czasie wielkich pauz, w takiej olbrzymiej sali rekreacyjnej i byłyśmy - że tak powiem - punktem zainteresowania całej szkoły. Dwie wariatki, które się uczyły, zamiast się bawić. Dużo się wtedy nie nauczyłam - owszem, poznałam alfabet, akcenty, te podstawowe, elementarne rzeczy. Nauka greki przychodziła mi znacznie trudniej niż łaciny... 52 Potem wybuchła wojna i do Warszawy przyjechała moja ciotka, która kupiła mi podręcznik i sama niby zaczęła mnie uczyć greki. Była historyczką, ale na uniwersytecie liznęła trochę greki, jednak niewiele, dlatego niewiele też z tej nauki wyszło. W pierwszym roku wojny nie było regularnych lekcji. Nie pamiętam dokładnie, jak to wyglądało, ale to jeszcze nie były komplety, tylko jakby lekcje indywidualne. W każdym razie moja matka wtedy się zdenerwowała, że mam za dużo do roboty, i zabroniła mi uczyć się greki. Dopiero jak byłam w IV klasie gimnazjalnej, przed małą maturą, wtedy na Boże Narodzenie roku 1940, kiedy się zaczynała przerwa w szkole, poszłam do matki i powiedziałam: "Teraz jest przerwa, pozwól mi więc uczyć się greki". Pamiętam, że się roześmiała i powiedziała: "No to się już ucz tej greki, skoro tak ci na tym zależy". Wtedy zaczęłam uczyć się sama, co było dużo lepsze. Miałam tę moją łacinniczkę, która mi pomagała, kiedy trafiałam na coś, czego nie mogłam zrozumieć. Potem, nie wiem kiedy, zaczęłam czytać Homera, pamiętam jednak, że dość wcześnie, łacinniczka więc sama mi się ofiarowała, że początki Iliady to ze mną poczyta. Chodziło przede wszystkim o to, że Iliada jest pisana innym dialektem, do którego się trzeba przyzwyczaić, a do tego jeszcze sam heksametr grecki nie zawsze jest łatwy. Odkąd zaczęłam uczyć się greki "na serio", wolałam mieć do czynienia z greką niż z łaciną. Małą maturę zdała Pani w 1941 roku. Co było później? Komplety? Dalej było kilka dróg. Oczywiście, były komplety, ale moja matka panicznie się ich bała i nie chciała mnie na nie puścić. Chciała, żebym chodziła do oficjalnej szkoły, a taka była szkoła handlowa. Widzisz, rzeczywiście miała handlowe przedmioty, ale tak naprawdę była szkołą ogólnokształcącą, a handlowa była tylko dla Niemców. Mnie się jednak ten "handel" nie podobał... Wobec tego uradziłyśmy, że matka spróbuje mnie zapisać do liceum chemicznego. Wolała Pani liceum chemiczne od szkoły handlowej? Tak. Wtedy tak, ale już na drugim roku gorąco pragnęłam stamtąd uciec. Matka jednak nie chciała mi na to pozwolić. Gdzieś w lutym rozeszła się plotka, która na szczęście się nie sprawdzi- 54 ła, że Niemcy będą podjeżdżać samochodami właśnie pod oficjalne szkoły, będą zabierać młodzież i wywozić do Niemiec na roboty. Wtedy się zbuntowałam. Powiedziałam matce, że jeżeli oficjalna szkoła mnie przed niczym nie chroni, to chcę zrobić maturę humanistyczną. A miałam do tej matury trzy miesiące... Jak wyglądały tajne komplety? Nie wiem, bo nigdy nie byłam na kompletach. Tylko maturę zdawałam na kompletach, mogę powiedzieć więc, jak wyglądała taka matura. Nie pamiętam dokładnie, ile nas było, bo klasa była podzielona na grupy. Zdawałam maturę pisemną z francuskiego i polskiego. Chciałam, co prawda, zdawać z łaciny, ale nie mogłam. Pamiętam, że mieliśmy temat z romantyzmu, i wiem, że nicią przewodnią mojej pracy było: "Zemsta, zemsta, zemsta na wrogach, z Bogiem i choćby mimo Boga". Potem była matura ustna. Odbywała się w domu jednej z moich koleżanek. Zdawałam łacinę, historię i polski. Pró- 55 bowałam wytłumaczyć mojej łacinniczce, że wolałabym zdawać łacinę na Horacym, ale się nie zgodziła, twierdząc, że na Horacym zdaje się egzamin magisterski. Czy czegoś w domu Pani zabraniano? Jednej rzeczy zabraniano mi kategorycznie... Był u nas w szkole taki zwyczaj, żejakbyła spowiedź, a później komunia, to przez kilka dni, chociaż nie było Mszy rano, ale jak się przychodziło do szkoły, można było przyjąć komunię. Bo wtedy komunia nie była jeszcze tak mocno połączona z Mszą jak dzisiaj. Kiedyś spowiednik zadał mi za pokutę, żebym poszła do komunii po raz drugi... Taka pokuta? Tak. Odpowiedziałam, że rodzice mi na to nie pozwolą. "No to trudno - odrzekł -jak ci nie pozwolą, to nie pójdziesz, ale ich poproś". I rzeczy wiście, rodzice odmówili. Ale czego zabraniali? Przyjmowania komunii? Przyjmowania komunii więcej niż jeden raz po spowiedzi! Dlaczego? "Bo to jest przesada". Widzisz, jesteś młodsza ode mnie i dlatego tego nie pamiętasz, ale przez bardzo długi czas przyjmowanie komunii codziennie było uważane za przesadę. Tak było jeszcze po wojnie. Kiedyś mój kolega z Uniwersytetu poprosił mnie, żebym zajęła się jego siostrą, bo jest taka pobożna... Cała ich rodzina była szczerze katolicka, a ta dziewczyna nigdy nie słyszała, że można chodzić do komunii codziennie. A to były już lata czterdzieste, jeśli nie pięćdziesiąte, XX wieku! 56 Dopiero w XX wieku chrześcijanie zaczęli przypominać sobie, jak Eucharystię przeżywano w starożytnym Kościele, zaczęli rozumieć, że komunia to bycie z Bogiem i że można, a nawet trzeba, korzystać z tego daru jak najczęściej... No właśnie, przecież jeszcze za czasów Małej Teresy nie było oczywiste, że po spowiedzi można przyjąć komunię. Trzeba było dostać specjalne pozwolenie. Teresa miała takie pozwolenie, ale trzeba było o nie poprosić! Zresztą powiedziała, że się postara, żeby ludzie mogli chodzić częściej do komunii. Jest w tym coś niesamowitego. Komunia jest przecież jednym z tych darów, z których chrześcijaństwo najbardziej się cieszy... Właśnie. I tego zabraniano ludziom... A jeszcze to przekonanie, że koniecznie trzeba być doskonale przygotowanym... To zresztą jansenizm coś takiego nam zostawił. Zdawało się, że 58 to jest pokora, a w gruncie rzeczy to była pycha, która wypływała z przekonania, że można się w pełni przygotować do przyjęcia takiego daru. Ale wracając do zakazu moich rodziców... Pamiętam jak kiedyś wracaliśmy samochodem z Siestrzenia, nawet pamiętam miejsce na szosie, gdzie skończyła się moja kłótnia z rodzicami. Poszło o to, że chciałam pójść raz jeszcze do komunii. To może nawet było po tej spowiedzi.... Kiedy już przestałam się kłócić, to sobie pomyślałam: "Mówcie sobie, co chcecie, ale kiedy dorosnę, to i tak będę chodziła do komunii codziennie". "Oto jestem..." Pierwszym grzechem ludzi było przełamanie posłuszeństwa... I, jak zwykle w stosunkach z Panem Bogiem, było to idiotyczne przełamanie posłuszeństwa, które nie prowadzi do niczego dobrego. W Księdze Rodzaju pokusa przedstawiona jest pod postacią węża, ale przyjrzyjmy się raczej temu, co ten wąż robi. On po prostu podkopuje zaufanie ludzi do Boga. Niektórzy komentatorzy przypuszczają - i myślę, że to bardzo prawdopodobne - iż chodzi o to, że wąż był zwierzęciem świętym w różnych świątyniach na Bliskim Wschodzie, zwłaszcza w świątyniach bogów-lekarzy. Uważa się więc, że jest on jakby symbolem kultów pogańskich, czyli że ludzkiemu autorowi mogło chodzić tutaj o to, żeby pokazać zbytnią łatwość, z jaką Żydzi ulegali wpływom tych kultów. Ale cała rzecz w tym, że wraz z popełnieniem grzechu ludzie tracą zaufanie do Boga. Wąż przekonuje przecież kobietę, iż to nieprawda, że jak zje owoc, to umrze. Mówi jej, że wtedy ludzie będą jak bogowie. Czym jest posłuszeństwo? Co to znaczy być posłusznym? To jest bardzo istotna kwestia. My ciągle nie rozumiemy, czym ono właściwie jest. Wydaje się nam, że to są więzy krępujące 60 wolność człowieka. Jeśli nazbyt często widzimy w posłuszeństwie przeciwieństwo wolności, dzieje się tak przeważnie dlatego, że nie rozumiemy znaczenia dwóch słów: wolność i miłość. Wolność nie polega bynajmniej na robieniu tego, na co mam ochotę ("co mi się chce"), lecz tego, czego chcę naprawdę. A każda godna swego miana miłość dąży w sposób naturalny do pełnego zjednoczenia, do którego prowadzi przede wszystkim zjednoczenie woli. Miłość zatem pragnie chcieć tego, czego chce ten, kogo się kocha. W ludzkiej miłości bywa to nieraz niebezpieczne. Z Bogiem takiego problemu nie ma. Ludzie jednak bardzo często oburzają się na wszelkiego rodzaju zakazy. A jest przecież taki przykład, prosty i oczywisty: jeżeli jedziemy szosą i przed maską naszego samochodu spada szlaban, to - przepraszam bardzo - możemy się nawet złościć, bo akurat nam się spieszy, ale w gruncie rzeczy jesteśmy wdzięczni i, co więcej, ten zakaz rozumiemy. Dla mnie jednym z najważniejszych i najpiękniejszych tekstów, jeżeli chodzi o posłuszeństwo, są słowa z Ewangelii św. Jana (8, 29), kiedy Jezus mówi: "Ten, który mnie posłał, jest ze Mną; nie pozostawił Mnie samego, boja zawsze czynię to, co się Jemu podoba". I nie chodzi o to, że czynimy, co On nam każe. Bóg nam nic nie narzuca, tylko my sami czynimy to, co Jemu się podoba! To jest właśnie posłuszeństwo wypływające z miłości. Dlaczego Bogu zależy na takiej postawie człowieka? Najlepiej widać to na przykładzie Maryi. Bóg urodził się jako człowiek dlatego, że młodziutka Dziewica wyraziła na to zgodę. Co to znaczyło dla niej samej? Urodzić dziecko, które nie ma ojca, w tamtym świecie oznaczało znaleźć się wraz z tym niemowlęciem poza nawiasem społecznym. Ona jednak nie szuka żadnego zapewnienia, prosi tylko o wyjaśnienie, jak ma postępować, żeby nie pobłądzić. A słysząc odpowiedź, 61 mówi Aniołowi spokojnie: "Oto służebnica Pana, niech mi się stanie według słowa twego" (Łk 1, 38). I wbrew naszym tradycyjnym tłumaczeniom, nie ma w tym zdaniu zaimka "ja". Maryja nie zwraca się ku sobie, lecz jedynie ku Bogu, staje przed Jego obliczem jako służebnica, po to tylko, aby Jemu samemu służyć. Jest to deklaracja pełnej gotowości na wszystko, czego On zechce zażądać. Posłuszeństwo zawsze jednak oznacza, że pozwalamy sobą- kierować. I to jest właśnie miłość. To wcale nie przeczy wolności człowieka, ale ją uzupełnia! Dopiero prawdziwe posłuszeństwo jest pełnią wolności. Tylko trzeba się umieć na takie posłuszeństwo zdobyć. Ja sama ciągle jeszcze tego nie potrafię... Kiedy sięgniemy do Biblii, okazuje się, że z posłuszeństwem wobec Boga nie zawsze wiążą się rzeczy miłe. Są też i takie, które mogą przerażać. Wymieńmy choćby ofiarę Izaaka. Bóg nakazuje Abrahamowi, a więc temu, który zawsze był Mu posłuszny, złożyć w ofierze jedynego syna, na którego Abraham tak długo cze-kał... Czy ofiara Abrahama jest przerażająca? O co naprawdę chodzi w tym biblijnym obrazie, pokazał mi kiedyś Stanisław Krajewski. Pamiętam, że podczas jakiegoś spotkania strasznie się oburzał na termin, nie na sam fakt, tylko na określenie "ofiara Izaaka". Żydzi nie mówią o ofierze, tylko o akedah Izaaka. Aakedah oznacza "związanie". Abraham, wezwany przez Boga, mówi po prostu: "Oto jestem". Kiedy Bóg mu każe wziąć swego syna, "jedynego, umiłowanego", i złożyć go w ofierze na wzgórzu Moria, Abraham nie odpowiada nic, w ogóle nie reaguje. A Bóg, jakby z celowym okrucieństwem, podkreśla jeszcze, że to jest ten jego je- 62 dyny syn, syn umiłowany... Abraham milczy, przyjmuje wszystko z absolutnym posłuszeństwem i nawet nie próbuje tłumaczyć... To jest dopiero początek naszego niezrozumienia całej tej historii. Abraham zabiera syna i dwóch ludzi do pomocy, ale kiedy widzi wzgórze Morii, zostawia sługi, drewno na ofiarę kładzie na ramiona Izaaka, a sam bierze ogień i nóż. Wtedy następuje scena, kiedy po raz pierwszy i jedyny możemy zajrzeć w duszę Abrahama, w jego myśli. Izaak pyta ojca, gdzie jest ofiara. I wtedy Abraham mówi: "Bóg znajdzie sobie ofiarę". Co to znaczy? Można te słowa tłumaczyć na dwa sposoby: albo jako odpowiedź wymijającą, albo jako wyraz niezachwianego zaufania Abrahama do Boga. Co ciekawe, już św. Paweł w Liście do Rzymian, gdzie mówi o ofierze Abrahama, stwierdza, że Abraham uwierzył Bogu wbrew nadziei. A więc uwierzył, że Bóg nie dopuści do tej ofiary. Sęk w tym, że akurat tutaj trzeba spojrzeć odwrotnie, niż zwykle patrzymy na tę scenę. Ofiary z ludzi, zwłaszcza z dzieci, były czymś zupełnie normalnym przez wiele wieków i to nie tylko na Bliskim Wschodzie. Na czym polegała ofiara Ifigenii przedstawiona przez Eurypidesa? Ifigenia dowiaduje się, że ma zostać złożona w ofierze, w sposób dość brutalny. Agamemnon sprowadza ją z Myken, mówiąc, że poślubi Achillesa. Sprawa wychodzi na jaw, kiedy Klitajmestra, matka Ifigenii, spotyka Achillesa i wita go jako przyszłego zięcia. Jeżeli chodzi o Ifigenię, to jej pierwszą reakcją jest strach. Błaga o darowanie życia, prosi ojca o pomoc. Kiedy Achilles słyszy, że jego imię zostało podstępnie wykorzystane, oburza się i stwierdza, że nie pozwoli na jej ofiarę, choćby sam miał zginąć. A cała rzecz w tym, że Artemida obraziła się na Agamemnona i nie dawała dobrego wiatru, tak że flota grecka nie mogła wypłynąć z Aulidy. I tutaj 63 raptem okazuje się, że Achilles, nie pozwalając na złożenie ofiary, sprzeciwia się interesom wszystkich Greków. To jest moment, który jest dla mnie oczywisty i chyba musiał być oczywisty również dla poety. Ta sama Ifigenia, która dotąd się boi, załamuje się, błaga o pomoc, w momencie, kiedy się dowiaduje, że Achilles jest gotów umrzeć za nią, zmienia się całkowicie. Przecież to jest takie "babskie", takie prawdziwe. Po prostu nie chce dopuścić do tego, żeby Achilles zginął za nią. Występuje zatem jako bohaterka, jako ta, która chce umrzeć za Grecję. Dla mnie są to dwie Ifigenie, jakby dwie zupełnie różne osoby, i dla kobiety jest oczywiste, co ją tak zmieniło. Jak ofiara Ifigenii, czy też jakakolwiek inna pogańska ofiara, ma się do postawy Abrahama? Patrzymy na ofiarę Izaaka jak na historię, która się wydarzyła, podczas gdy to jest historia, która ma zdecydowanie pokazać, że ofiar z ludzi składać nie wolno! Ta ofiara się nie odbyła, bo sam Bóg przeszkodził w jej złożeniu. To On zatrzymał rękę Abrahama. Nie powinniśmy mieć tutaj pretensji ani do Boga, ani do natchnienia, ani do Biblii, bo to jest historia wprowadzona do Księgi Rodzaju po to, żeby raz na zawsze powiedzieć ludziom, że takiej ofiary nie wolno im składać. A przecież zwykle rozumie się ten moment jako wymaganie postawione człowiekowi przez Boga, żeby był posłuszny do końca, ślepo, włącznie z ofiarą z syna... I nie można powiedzieć, że tego sensu tam w ogóle nie ma. Tyle tylko, że mamy tu coś więcej. To nie jest wyłącznie kwestia tego, że Abraham ma złożyć ofiarę ze swego syna. Najważniejsze, że ten syn to cała jego przyszłość, to wszystkie obietnice, które Abraham otrzymał od Boga. I teraz, jeżeli Izaak umrze, wszystkie te obietnice okażą się puste. To jest nie tyle żądanie zabicia syna, ile 64 żądanie całkowitego zawierzenia Bogu, wiary, że Bóg takiej rzeczy żądać nie może, że jeżeli coś ci obiecał, to obietnicy dotrzyma. I jeszcze jedno - oddajemy nasze życie Bogu. Czasem chcemy się później z tego wycofać, ale tak naprawdę już je oddaliśmy. U Abrahama jest właśnie to absolutne oddanie. To jest ten moment, kiedy Bóg pyta: "Czy ty rzeczywiście oddałeś wszystko?" . Czasem wydaje się nam, że tak, że wszystko Mu oddaliśmy, a potem, kiedy przyjdzie złożyć ofiarę, nawet całkiem drobną, to my od razu, że tak powiem, "stajemy dęba". To jest najlepszy dowód, żeśmy wcale Bogu wszystkiego nie oddali. W Biblii znajdziemy wiele opowieści związanych z posłuszeństwem, ale jest jedna, która budzi wiele pytań. To historia Saula, któremu Bóg każe wymordować cały lud Amalekitów razem z ich zwierzętami. Pamiętam, że kiedy, jako nastolatka, przeczytałam ten fragment, później przez długi czas nie mogłam się zmusić, żeby dalej czytać Biblię... Co prawda, teraz już rozumiem, żeSaul oszczędził zwierzęta nie z litości, lecz przez chciwość, ale... Saul zresztą mówi Samuelowi, że przecież dochował zobowiązania. Wtedy Samuel mu odpowiada: "A co to za ryczenie tutaj słyszę?". Oszczędził tylko króla i bydło... Najlepsze bydło, które, jak twierdził, miało być złożone w świątyni na ofiarę. Jeżeli nawet, to przecież byłaby to ofiara biesiadna i ludzie to mięso by zjedli. Ale myślę, że nie poruszyła cię chciwość Saula, tylko kwestia herem. Hebrajskie słowo herem oznacza zarówno "poświęcenie Bogu", jak i to, co zostało Mu poświęcone, a także "wygnanie", "wyłączenie ze wspólnoty" i wreszcie "zniszczenie", "zagładę". Trzeba tu również przypomnieć, że najdoskonalszą ofiarą była wtedy ofiara całopalna, to jest spalenie w całości zwierzęcia ofiarnego. To, 65 z czym spotykamy się u Samuela, jeszcze wcześniej znajdziemy w Księdze Jozuego. Jozue co krok otrzymuje od Boga polecenie, że ma wymordować wszystkich Kanaanejczyków. Co więcej - polecenie posłusznie spełnia! Tylko jest tutaj jedno małe "ale". Jozue wchodził do Kanaanu prawdopodobnie około 1200 roku przed Chrystusem. Natomiast Księga Jozuego (zresztą tak samo jak Sędziów, Samuela i Księgi Królewskie, które powstały jako jedna księga historyczna z prologiem w postaci Księgi Powtórzonego Prawa) powstała na początku wygnania babilońskiego, czyli - powiedzmy skromnie - na początku VI wieku. A wydarzenia w niej opisywane miały się wydarzyć 600 lat wcześniej. O co tutaj chodzi? Żydzi zostają wywiezieni do kraju pogańskiego, gdzie na każdym kroku, w najróżniejszych sytuacjach, spotykają się z poganami. Pojawia się więc pokusa znalezienia sposobu na ułożenie sobie z nimi życia. Dlatego tak ważne staje się wtedy obrzezanie. Jest ono zewnętrznym, niemożliwym do usunięcia, znakiem. Dlatego też tak ważny staje się szabat, bo czegoś takiego jak święto, które powtarza się regularnie co siedem dni i w dodatku pociąga za sobą zakaz pracy fizycznej, nie znały inne ówczesne religie. Więc to jest coś, co ma Żydów wyróżniać - i wyróżnia. Szczególnie widoczne było wśród tych trochę biedniejszych wygnańców, którzy musieli pracować najemnie. Bo spróbuj, będąc w sytuacji robotnika najemnego, wytłumaczyć swojemu gospodarzowi, że nie będziesz pracować w sobotę... Nawet dzisiaj to bywa trudne... A co dopiero wtedy. Herem to oczywiście element wzięty z przeszłości i nam się zdaje, że to było takie strasznie okrutne. Dlatego może dobrze jest porównać to z czasami znacznie późniejszymi, choć ciągle jeszcze starożytnymi. W historii wojny peloponeskiej, czyli wojny Sparty z Atenami (431-404 66 przed Chr.). był okres pokoju, a właściwie przerwa, która robiła złudne wrażenie pokoju (tzw. zbrojny pokój w latach 421-415 przed Chr.). Właśnie w tym okresie posłowie ateńscy trafili na wyspę Melos (dzisiaj Milo). Wenus z Milo jest właśnie stamtąd. To wyspa blisko Peloponezu, wtedy zamieszkana przez ludność dorycką, niezwiązana ze Spartą, nigdy nie należąca do Związku Lacedemońskiego, czyli do symmachii spartańskiej . Mieszkańcy wyspy przez pierwszą część wojny zachowywali pełną neutralność. Było tak aż do "odwiedzin" Ateńczyków, bo wtedy Ateńczycy zażądali, by wyspa dołączyła do Związku Ateńskiego. Pertraktacje między Atenami a Melos zostały opisane przez Tukidydesa, który z pewnością nieco ubarwił całą historię, ale to już inna sprawa. Efekt negocjacji był taki, że Melijczycy wybrali śmierć. Ale jaką... Spada na nich najcięższa kara, jaka może spotkać buntownika w świecie greckim - miasto zostaje zrównane z ziemią, a flota spalona. To wszystko jednak głupstwo. Najważniejsze jest co innego: wszyscy mężczyźni zostają wymordowani, a kobiety i dzieci sprzedane do niewoli. A dzieje się to wszystko w końcu V wieku przed Chr., w ultrakulturalnych Atenach. Więc nie ma co się dziwić, że podobne okrucieństwa na pewno zdarzały się również w czasach, gdy Jozue zajmował Palestynę. Jest jeszcze jedna rzecz. Kiedy czytamy Księgę Jozuego, odnosimy wrażenie, że wszyscy dawni mieszkańcy Palestyny zostali wymordowani! No, może z jednym wyjątkiem -jest tam miasto, czy lud, który z jakiś powodów został oszczędzony. Poza tym pomyśl, skąd się biorą ci Kanaanejczycy i miasta kanaanejskie za czasów Samuela i Saula? A Dawid przecież zdobywa Jerozolimę dopiero około roku 1000 przed Chrystusem! To jest przecież wyraźna wskazówka, że nie do końca było tak, jak chciał biblijny autor. Więc o co w tym wszystkim chodziło? Czego Bóg wymagał od Izraelitów? .".. 67 Bóg wymagał absolutnej wierności, a więc niełączenia się w żaden sposób z poganami. I właśnie dlatego że ta pokusa była tak ogromna, zakaz ten tak bardzo jest podkreślany. Niewątpliwie historia heremu dojrzała w czasie wygnania, bo wtedy to było takie ważne. Póki Żydzi mieli coś w rodzaju własnego państwa, jakoś można było ten rozdział utrzymać. W niewoli zaś wszystko się rozsypywało... Jest też taki psalm, związany z niewolą babilońską, który zawsze wzbudzal we mnie co najmniej mieszane uczucia. Myślę o Psalmie 137, gdzie jest powiedziane: "Córo Babilonu, niszczycielko, szczęśliwy, kto ci odpłaci za zło, jakie nam wyrządziłaś! Szczęśliwy, kto schwyci i rozbije o skałę twoje dzieci". Tak, te dzieci rozbijane o skałę... To robi na nas straszne wrażenie. Nie przez przypadek w brewiarzu nie ma ostatniego wersetu tego psalmu. Takich wersetów wyrzuconych z brewiarza jest zresztą więcej. Co ciekawe, jest taki jeden psalm, w którym w brewiarzu zostawiono - i to chyba przez pomyłkę - werset: "żeby języki psów moich miały ucztę z krwi nieprzyjaciół". Ale widzisz, tutaj znowu masz zupełnie inny sposób myślenia niż nasz współczesny. C. S. Lewis napisał taką niedużą książeczkę o psalmach. Był zupełnym laikiem, ale odczuwał, iż te wszystkie klątwy i inne straszne rzeczy w psalmach są dowodem jednego - że ci ludzie są naprawdę gorący, że nie odkładają pewnych spraw dlatego, iż są nieprzyjemne czy trudne. Nie postępują jak ci, którzy układali nasz brewiarz. Wszyscy się zgodzą, że nam jest trudno przełknąć takie rzeczy, ale jednocześnie wielu biblistów zwraca uwagę, że przecież Jezus modlił się tymi właśnie psalmami! Nie miał przecież żadnego "oczyszczonego wydania". My natomiast najwyraźniej chce- 68 my być bardziej święci niż On. Oczywiście, jest jedna zasadnicza różnica. Jezus był człowiekiem tamtych czasów i tamtego świata. Jezus mógł powiedzieć: "Jeżeli cię Twoja ręka prowadzi do złego, to ją odrąb, bo lepiej jest, jak stracisz rękę niż życie. Jeżeli oko cię kusi do złego, to je wydłub"... Ale gdyby dzisiaj ksiądz powiedział coś takiego w kościele, bylibyśmy bardzo zbulwersowani... No właśnie. A to jest po prostu tak, że wtedy ludzie lubili bardzo mocne wyrażenia i pewną przesadę w sposobie mówienia. Nawet ten ewangeliczny nadstawiony policzek... Przecież tu nie tyle chodzi o nadstawianie policzka, ile o postawę, prawda? Jezus mówi jednak tak, jak się wtedy do tych ludzi mówiło, i powinniśmy starać się to zrozumieć. Lewis próbował jakoś te rozbijane o skałę dzieci "uratować", ale przyznaję, że mnie to nie przekonało. Oczywiście, nie zmieniał tekstu psalmu ani nie dowodził, że oznacza co innego, niż faktycznie oznacza, ale proponował, abyśmy sobie wtedy mówili: "żeby Bóg rozbił o skałę wszystkie nasze złe myśli". Ale sam jednak przyznaje, że takie wyjaśnienie go w pełni nie zadowala. Można tutaj jedynie powiedzieć, że to był zupełnie inny świat... Izraelici nie brali żadnej sprawy indywidualnie. To nie było tak, że - powiedzmy - ten człowiek zrobił mi krzywdę, więc i ja też zrobię mu krzywdę. Nie, oni myśleli: "To jest wróg Boga", i wobec tego zasługuje, by go zgładzić, zasługuje na to, bo przeszkadza w Bożych planach. Stary Testament jest pełen nakazów i zakazów nałożonych przez Boga na Izraelitów. Chrześcijaństwo zachowało tylko niewielką ich część. W Dziejach Apostolskich znajdujemy opis tak zwanego soboru jerozolimskiego, podczas którego ustalono, że chrześcijanie nie będą podlegać Prawu Mojżeszowemu. W efekcie ze starych zasad chrześcijanie zostali zobowiązani jedynie do 69 przestrzegania tak zwanych klauzul Jakubowych: "Powstrzymajcie się od ofiar składanych bożkom, od krwi, od tego, co uduszone, i od nierządu". Oczywiście, obowiązuje nas również Dekalog... Do dziś niektórzy chrześcijanie próbują szukać w Piśmie Świętym jakiegoś zbioru nakazów i zakazów, przepisów i poleceń, czując się nieraz zawiedzeni, jeśli czegoś takiego nie znajdują. Gorzej jeszcze, kiedy znajdowane w Ewangelii nakazy wydają się niezrozumiałe, niemożliwe do spełnienia czy nawet w jakiś sposób niewłaściwe. A wszystko dlatego, że nie wiedzą, jak szukać. Gdzie zatem szukać wskazówek? Najpiękniejszy program życia dla każdego chrześcijanina odnajdujemy w Kazaniu na Górze, kazaniu, które Jezus wygłosił przecież po to, by pouczyć swoich uczniów, jak mają żyć, jak postępować. Spośród Ewangelistów tylko św. Mateusz przytacza ten tekst w całości, pisząc, że kazanie to zostało wygłoszone na jakiejś górze w Galilei (Mt 5-7). Z kolei w Ewangelii ś w. Łukasza odnajdujemy to samo (lecz nie dokładnie takie samo) kazanie, niektóre słowa Jezusa zostały w nim pominięte i odkrywamy je w innych miejscach. W dodatku według Łukasza zostało ono wygłoszone nie na górze, lecz na równinie (Łk 6, 17-49). Przyjrzyjmy się więc temu bliżej. W Ewangelii św. Mateusza trzy pierwsze błogosławieństwa skierowane są w gruncie rzeczy do tych, którzy nie szukają spełnienia ani w bogactwie, bo takiego nie mają lub uważają, że nie mają (ubodzy), ani we własnym szczęściu, bo wydaje się im, że je utracili (ci, którzy się smucą), ani we własnej sile, bo nie umieją lub nie chcą rozpychać się łokciami (cisi). Pierwsze 70 błogosławieństwo stwierdza stan faktyczny: "do nich należy [już teraz!] królestwo niebieskie"; trzecie, wraz z Psalmem 37, jest obietnicą: wbrew wszelkim ludzkim rachubom to właśnie "cisi posiądą ziemię"! Te trzy błogosławieństwa określają postawę konieczną dla każdego, kto chce wejść do królestwa Bożego: przede wszystkim całkowite otwarcie na innych i na Boga oraz pełną gotowość przyjmowania. Bez takiej postawy nie nauczymy się nigdy, czym są prawdziwe szczęście i bogactwo. Czwarte błogosławieństwo zwraca się do tych, którzy "łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni". Sprawiedliwość w świecie biblijnym była rozumiana zawsze nieco inaczej niż w naszym. Oznaczała przede wszystkim życie w pełnej zgodzie z wolą Boga i to zarówno w relacji z Nim samym, jak i z drugim człowiekiem, znajdowała zatem swój wyraz w pełnym posłuszeństwie Prawu Bożemu. Jezus ustanowił jednak Nowe Przymierze. Wzywa On uczniów do Nowej Sprawiedliwości. Posłuszeństwo woli Boga oznacza już nie tylko posłuszeństwo Prawu, lecz posłuszeństwo nauce Jezusa, obejmującej relację z Bogiem i ludźmi. Ta ludzka sprawiedliwość ma być odbiciem sprawiedliwości Bożej, która - całkiem wbrew naszej logice - jest i darmowa, i miłosierna. Stąd też błogosławieństwo dla pragnących sprawiedliwości łączy się z błogosławieństwem dla miłosiernych. Po miłosiernych Jezus ogłasza szczęście tych, którzy są "czystego serca", to znaczy nie znają i nie próbują żadnych podstępów czy wykrętów, lecz są zawsze uczciwi wobec Boga i bliźnich; stanowią przeciwieństwo obłudników. To, co myślą i mówią, znajduje odbicie w tym, co czynią. Dziś powiedzielibyśmy o nich, że są autentyczni. Dlatego też oni "Boga oglądać będą". Psalm 37 obiecywał "cichym" rozkoszowanie się pełnym pokojem, a siódme błogosławieństwo zwrócone jest do ludzi wprowadzających pokój, bo "oni będą nazwani synami Bożymi". W następnym zaś powraca znowu temat sprawiedliwości, tyle tylko, że tu jest mowa o tych wszystkich, którzy 71 cierpią dla niej prześladowanie, do nich bowiem "należy królestwo niebieskie". Powtarzają się słowa z pierwszego błogosławieństwa: tam królestwo niebieskie należało już teraz do "ubogich w duchu", tutaj należy do cierpiących prześladowanie dla sprawiedliwości. Nietrudno zauważyć, iż pierwsze błogosławieństwo zawiera w sobie wszystkie pozostałe, gdyż wszystkie są - w taki czy inny sposób - skierowane do "ubogich w duchu". Ostatnie błogosławieństwo zostało jeszcze rozbudowane słowami, w których Jezus zwraca się już wprost do prześladowanych uczniów: "Błogosławieni jesteście, gdy wam urągają [...]. Cieszcie się i radujcie, albowiem wielka jest wasza nagroda w niebie (w. 11-12). Poprzednie błogosławieństwa, od pierwszego do ósmego (w. 3-10), zawsze były formułowane w trzeciej osobie liczby mnogiej ("do nich należy", "oni będą"), co nadawało im charakter obiektywnego stwierdzenia. Tutaj Nauczyciel podkreśla mocno osobisty związek z cierpiącymi uczniami. Ciekawe jest również zdanie zamykające kazanie: "Gdy Jezus dokończył tych mów, tłumy zdumiewały się Jego nauką. Uczył ich bowiem tak jak ten, który ma władzę, a nie jak uczeni w Piśmie". O jakiej władzy mówi tutaj Ewangelista? Czy chodzi o władzę znoszącą Prawo? Ależ skąd! "Nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo czy Proroków. Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić" - mówi przecież Jezus (Mt 5, 17). Chodzi tu o właściwy stosunek między "Prawem i Prorokami", czyli - mówiąc inaczej - między Starym Testamentem a nauką Jezusa. Ten pierwszy wcale się nie zdezaktualizował, Nauczyciel z Nazaretu interpretuje jedynie na nowo jego zasady i nakazy, ukazując ich sens głębszy i zawsze aktualny. Wtedy właśnie powtarza zadziwiające -jakby się nieraz zdawało: zuchwałe - słowa: "Słyszeliście, że powie- 72 dziano przodkom... A Ja wam powiadam...". Głosi w ten sposób nową sprawiedliwość, która musi być "pełniejsza od sprawiedliwości uczonych w Piśmie i faryzeuszów" (Mt 5, 20). Z kolei wers 12. rozdziału 7. Ewangelii św. Mateusza przynosi nam tak zwaną złotą regułę: "Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie. Albowiem to jest [istota] Prawa i Proroków". Reguła ta nie jest wynalazkiem Jezusa. Odnajdujemy ją w pismach starszych od Ewangelii zarówno na Bliskim Wschodzie, w świecie antycznym, jak również w Biblii hebrajskiej i w późniejszym judaizmie. Wystarczy tu przytoczyć sławne powiedzenie wielkiego rabina Hillela, który żył na początku ery chrześcijańskiej. Gdy pewien poganin zapytał go o istotę Prawa, Hillel podobno mu odrzekł: "Nie czyń bliźniemu tego, czego byś nie chciał, żeby ktoś uczynił tobie samemu. Oto całe Prawo, reszta jest tylko komentarzem". Jezusa odróżnia fakt, że ową "złotą regułę" sformułował pozytywnie. Nie mówi, jak nie należy postępować, lecz jak postępować trzeba. Inicjatywa pełnienia dobrych uczynków powinna zawsze wychodzić od nas. Wezwanie zaś do czynienia "wszystkiego" dla innych jest przypomnieniem, że nauki Kazania na Górze obejmują całe nasze życie. I taka właśnie jest istota "Prawa i Proroków" w nowej, pełniejszej interpretacji Jezusa. Wróćmy do kwestii posłuszeństwa, a właściwie do przypadków nieposłuszeństwa, które wcale Bogu nie przeszkadzają. Jakub walczy z Bogiem i wygrywa; kiedy Bóg chce ukarać Sodomę i Gomorę, ten sam posłuszny Abraham sprzecza się z Nim i mówi: "Zachowaj to miasto ze względu na dziesięciu sprawiedliwych...". Tak, ale w tym przypadku nie dotyczyło to jego samego, nie dotyczyło Abrahama, ale dwóch miast i to bardzo grzesznych. Abraham nie walczy tutaj o siebie samego, a jedynie wstawia się za innymi. To nie jest nieposłuszeństwo, tylko postawa 73 modlitwy błagalnej. Jakub natomiast walczy z "kimś", nie wiadomo do końca z kim - z Bogiem czy z Aniołem - i to jest przede wszystkim walka o łaskę tego tajemniczego Mocarza, a zatem również modlitwa błagalna. Współczesnym ludziom najłatwiej zrozumieć postawę posłuszeństwa wobec Boga na przykładzie posłuszeństwa dziecka wobec rodziców. Podobnie jest zresztą w świecie biblijnym. "Czcij ojca swego i matkę swoją" jest przecież czwartym z kolei przykazaniem następującym zaraz po przykazaniach odnoszących się do Boga. I to jest doskonały trop, aby wyjaśnić, na czym opiera się istota posłuszeństwa. Przypomina mi się fragment konferencji księdza Fedorowicza: Jesteśmy na dziesiątym piętrze wieżowca. Na parapecie okna siedzi siedmioletni Jaś. Przychodzi matka i prosi: "Jasiu, zejdź". "A dlaczego?" - pyta Jaś. "Bo spadniesz" - odpowiada mama i zaraz słyszy: "Ja nie spadnę". I co? Matka straciła argument, bo Jaś jest głęboko przekonany, że nie spadnie. Prawdopodobnie nawet ma rację. Co powinna była zrobić matka? Powinna była powiedzieć: "Zejdź, bo o to cię proszę. Zrób to dla mnie". Właśnie tak postępuje Bóg. Różnica między matką a Jasiem jest nieporównywalnie mniejsza niż różnica między nami a Bogiem. Bóg nam nie może wytłumaczyć, "dlaczego". Mówi tylko: "zawierz Mi", "zaufaj, a zobaczysz", "zaufaj, a przekonasz się". Skoro już jesteśmy przy relacji rodzice-dzieci, jak w tym świetle rozumieć słowa Jezusa: "Wy jesteście moją matką i moimi braćmi", skierowane do uczniów. Matka czeka pod drzwiami, a Jezus, jej jedyny syn, nie chce do niej wyjść... Ta scena łączy się w pewien sposób z Kaną Galilejską, chociaż tam jest zupełnie inna sytuacja. Chodzi mi o moment, kiedy 74 na prośbę Maryi Jezus odpowiada: "Co Mnie i tobie niewiasto?". To nie jest wcale delikatna odmowa. Tego samego wyrażenia w Nowym Testamencie używa tylko zły duch, zwracając się do Jezusa, kiedy ten chce go wypędzić. I nikt inny! Co właściwie znaczą słowa Jezusa? "Zostaw to mnie" - to jest najłagodniej powiedziane, bo bliższe byłoby: "nie wtrącaj się". I to właściwie jest bardzo proste do wyjaśnienia... A więc kolejna "bardzo prosta" rzecz, której nie sposób zrozumieć, czytając Ewangelię? [Śmiech]. To jest proste, choć sama dopiero niedawno to zrozumiałam. Zastanówmy się, jak to wygląda u Jana. Chodzi tu o jedną, bardzo zasadniczą rzecz. Kana Galilejska to sam początek misji Jezusa, ale Jezus ma już wtedy uczniów. Co się więc dzieje? Maria podchodzi do Jezusa i traktuje go jak syna, a więc jak dziecko, a to już przecież jest dorosły mężczyzna. A zatem słowa Jezusa to jest takie obcięcie: nie możesz traktować mnie tak, jak traktowałaś mnie dotąd. W Ewangelii ciągle spotykamy się z odsuwaniem Maryi przez Jezusa. Ona pójdzie za Jezusem wraz z innymi kobietami, ale będzie na tej samej, co one, płaszczyźnie.. To już nie będzie ten dom rodzinny, gdzie Jezus był jej synem, gdzie się nią opiekował... Teraz ten stosunek się zmienia i Maryja musi to zaakceptować. Co więcej, myślę, że również słowa Jezusa na krzyżu, które niby wyrażają troskę o Matkę, kiedy oddaje ją w opiekę umiłowanemu uczniowi, też musiały być dla niej trudne. Maryja zawsze musi sięgać ponad własną głowę, ponad to, co sama rozumie. Jak chociażby przy tej historii z dwunastoletnim Jezusem zagubionym i znalezionym w świątyni. Jest wyraźnie napisane, że Maryja i Józef tego nie rozumieli... Nie rozumieli, ale przyjmowali. Ona tyle razy nie rozumiała, ale kiedy musiała przyjąć, to przyjmowała. I właśnie na tym polega jej wielkość. To jest ta cecha Maryi, 75 którą możemy naśladować, bo również w naszym życiu często są takie sytuacje, że nie rozumiemy, dlaczego Bóg od nas czegoś żąda. Przecież nie powinien! Zwłaszcza wtedy gdy coś jest ponad nasze siły... Ale jest jeszcze ta sytuacja, kiedy Jezus pyta uczniów: "Kto jest moją matką?". Jak te słowa rozumieć? To jest fragment u Marka (3, 31-35). Teologowie tłumaczą, że Maryja jest matką Boga, ale nie dlatego, że Go urodziła, tylko dlatego, że zawsze pełniła wolę Ojca. Stosunek człowieka do woli Ojca jest właściwym związkiem z Jezusem. To jest więcej niż pokrewieństwo krwi. A trzeba jeszcze powiedzieć, że pokrewieństwo w tamtych czasach miało ogromne znaczenie. Tę samą scenę, ale troszkę inaczej opowiedzianą, znajdujemy też u Łukasza (8, 21): "Moją matką i moimi braćmi są ci, którzy słuchają słowa Bożego i wypełniają je". Jezus nie oszczędzał matki... Tak, ale naprawdę bardziej niebezpieczna jest sytuacja, kiedy matka tuli swojego synka i nie chce go puścić. Nie pozwala mu być dorosłym. Trzeba pamiętać, że szacunek dla rodziców nie oznacza, iż syn czy córka ma być niewolnikiem rodziców. A niestety, w naszym życiu to często tak wygląda. Ale że w posłuszeństwie mieści się również wolność. Ale w samych pytaniach: "Któż jest moją matką? Któż są moi bracia?", i w odpowiedzi, jakiej udziela Jezus: "Ten, kto pełni wolę mego Ojca, ten jest mi bratem, i siostrą i matką", ukryty jest jeszcze jeden sens - zupełnie niesamowity. Ten sens odnosi również do nas: i my, jeżeli tylko zechcemy, możemy być dla Jezusa i bratem, i siostrą, a co jeszcze dziwniejsze, możemy być i Jego matką, jeżeli będziemy pełnić wolę Ojca. 76 Matką Jezusa? W jakim sensie? Bóg ma taki zwyczaj, takie są Jego obyczaje, że przychodzi do ludzi przez ludzi. Przecież Bóg mógł się stać człowiekiem bez pomocy kobiety. Co więcej, ten człowiek mógł być całkiem realny, rzeczywisty i tak po prostu, nagle, ni stąd, ni zowąd zjawić się między ludźmi. Tymczasem On chciał się urodzić po ludzku! Chciał przyjść do nas przez kobietę! Kardynał Joseph Ratzinger pisze wręcz, że to właśnie posłuszeństwo się wciela: "Sięgając pełni, jest już nie tylko słuchaniem, ale staje się ciałem. Teologia Słowa staje się teologią wcielenia". Podobnie przez każdego z nas Bóg może przyjść do innego człowieka. Możemy być tą drogą, przez którą Jezus przychodzi do kogoś, kto Go nie zna, czy nie chce Go znać. Darowane życie Wybuch wojny był granicą Pani dzieciństwa... Czasem nawet myślę, że dopiero wtedy zaczyna się moje świadome życie. Moje przedwojenne wspomnienia są takie bardzo domowe, dziecinne. To, co się działo poza domem, w tak zwanym świecie, zaczęło mnie interesować dopiero wtedy, gdy wybuchła wojna. Pierwsze bombardowania nie były takie straszne, ale panowało szalone napięcie... Pamiętam jednak, że bomby spadały dosyć blisko. Moja babcia, ta ewangeliczka, 78 zebrała wtedy nas wszystkich w kuchni i zarządziła odmawianie różańca. Przypuszczam, że o tajemnicach różańcowych nie miała zielonego pojęcia... Był taki moment zaraz na początku września 1939, kiedy w Warszawie wszyscy myśleli, że właściwie wojna już się skończyła, że Niemcy się zaraz wycofają... To była niedziela 3 września. Przyszła wiadomość, że Anglia wypowiedziała wojnę Niemcom. Co się wtedy działo w Warszawie... Zupełne szaleństwo. Całe miasto poszło pod ambasadę angielską. I wyobraź sobie, że matka, która się o mnie tak panicznie bała, sama zaprowadziła mnie pod tę ambasadę! Wszyscy wiwatowali i krzyczeli, bo nam się zdawało, że to już koniec, wojna wygrana. Mieliśmy wielkie szczęście: o ile dobrze pamiętam, w tę niedzielę nie było żadnego nalotu, bo Niemcy zgłupieli. To był cud Pański, że nie przylecieli wtedy nad Warszawę i nie urządzili rzezi. Euforia jednak nie trwała długo... Już w nocy z 3 na 4 września zaczęła się ewakuacja miasta. Moją rodzinę to dotknęło bezpośrednio. Ojciec pracował w Instytucie Obrony Przeciwgazowej, więc zarządzenie o ewakuacji ministerstw i ważnych instytucji wojskowych dotyczyło także jego instytutu. Otrzymał nakaz wyjazdu z Warszawy. Chciał, żebyśmy pojechały razem z nim, ale matka się na to nie zdecydowała. Potem, kiedy dowiedziałyśmy się, że Warszawa nie ma być broniona, zdecydowałyśmy (to znaczy moje panie - czyli matka i babka - zdecydowały, bo ja nie miałam wtedy jeszcze prawa głosu), że wyjedziemy. Dzięki temu nie przeżyłam bombardowania i zdobywania Warszawy w 1939 roku. Na szczęście, wtedy jeszcze nie było nocnych bombardowań i nie strzelano do uciekinierów... Pojechałyście do Lwowa, a więc uciekając przed Niemcami, dostałyście się pod "opiekę" sowiecką... Czy była Pani we Lwowie podczas wkroczenia armii radzieckiej? Byłam. Nie przyglądałam się wkraczającym wojskom, ale mówiono mi, że żołnierze mieli karabiny powiązane sznurkami. Wtedy jeszcze usiłowali być "wyzwolicielami", bo przecież rzekomo przychodzili po to, żeby nas obronić przed Niemcami... To był dla mnie bardzo ważny moment. Warszawę zdobyli Niemcy, do Lwowa wkroczyli bolszewicy, doszłam więc do wniosku, że muszę coś zrobić. Ale ostatecznie, co ja mogłam? Wtedy nie miałam nawet 14 lat! Byłam smarkata, za młoda na jakieś partyzantki. Więc złożyłam ślub, że kiedy skończę 18 lat, a Polska jeszcze nie będzie wtedy wolna, pójdę do konspiracji. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że ten ślub był od początku nieważny, bo nie można złożyć żadnego wiążącego ślubu na własną rękę. Do tego konieczna jest aprobata spowiednika albo stałego kierownika duchowego. Póki nie miałam 18 lat, ten ślub mi nie przeszkadzał. Złożyłam go 80 i czekałam. Ale przecież skończyłam 18 lat w grudniu 1943 roku... A potem był jeszcze rok 1944... Kiedy, już po wojnie, ale w Polsce, która nadal nie była wolna, wyznałam wszystko spowiednikowi, powiedział mi, że mogę zastąpić walkę zbrojną stałą modlitwą za Ojczyznę. I do dzisiaj codziennie wieczorem modlę się za Polskę. Zresztą co mogłaby Pani zrobić w wieku 14 lat? Tak, to byłby idiotyzm. Chociaż w czasie tej wojny im młodsi byli ci, którzy walczyli, tym szli ostrzej. Dziecięca brawura... Może, ale poza tym nie liczono się z konsekwencjami. Nikt sobie nie zdawał sprawy, co to za wojna. Chyba nawet dorośli tego nie rozumieli, a co dopiero dzieci. We Lwowie nie mieszkałyście zbyt długo... Bardzo krótko. Bałyśmy się bolszewików, chciałyśmy więc uciec jak najszybciej. Dlatego moje panie zdecydowały, że przejdziemy przez zieloną granicę, nie czekając, aż zostanie otwarte obiecane przejście. Szłyśmy z grupą i przewodnikiem, który wskazywał bród. Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że słychać było jakieś strzały. Bardzo śmieszne było zakończenie tej historii. Widzisz, moje panie miały trochę dolarów, które zaszyły w rękawie futerka babki. W pewnym momencie matka wzięła babkę pod rękę i powiedziała: "Gdyby tak zrobił Niemiec, to te dolary wyczuje". Babka na to: "Nie spodziewam się, żeby mnie jakiś Niemiec brał pod rękę". Ale kiedy doszłyśmy do brzegu, byli tam żołnierze w niemieckich mundurach, którzy wyciągali uciekinierów z wody. Jeden z nich złapał babcię pod rękę i powiedział: "Mam nadzieję, że te papiery nie zamokły", na co 81 babcia odparła po prostu: "Ja również, bo to byłaby szkoda". I na tym się sprawa skończyła. Potem uformowali kolumnę i mieli nas zaprowadzić do obozu. Ale ta kolumna, choć od początku nie była wielka, po drodze coraz bardziej topniała. W rezultacie został tylko jeden żołnierz, Ślązak, i my trzy. W końcu usłyszałyśmy: "No to bierta się i idźta!". Trzeba wam było powiedzieć, że macie uciekać? No właśnie. Gdzieś po drodze "zgubiłyśmy" Pani ojca, który na początku września, został ewakuowany... Początkowo moja matka była przekonana, że ojciec razem z instytutem wyjechał do Rumunii. Okazało się jednak, że nie zdążył przekroczyć granicy. Przez jakiś czas był jeszcze we Lwowie. Jeśli dobrze pamiętam, spotkałyśmy się tam z nim, ale na krótko. W 1940 roku przedostał się przez zieloną granicę ze strefy bolszewickiej do Generalnej Guberni, a stamtąd próbował dostać się na Węgry. Niemcy złapali go w takim trójkącie, pomiędzy granicą rosyjską i węgierską, uznali go więc za szpiega radzieckiego. Na szczęście, nie rozstrzelali go, tylko wsadzili do więzienia w Sanoku. Siedział tam kilka miesięcy, później - 1 kwietnia 1941 - znalazł się w Buchenwaldzie, skąd został zwolniony 1 października 1943. Kiedy był w obozie, matka w najprzeróżniejszy sposób starała się go stamtąd wydostać. Zresztą warszawscy gestapowcy dość szybko stwierdzili, że nic przeciwko ojcu nie mają. Zażądali jednak, żeby matka przedstawiła jakieś prace ojca. Chodziło o to, żeby udowodnić, że ojciec zajmował się wyłącznie obroną bierną. Cała trudność polegała na tym, że wszystkie prace ojca były tajne, nigdzie nie drukowane (nawet jego pra- ca habilitacyjna), a do tego ojciec spalił je wszystkie we wrześniu 1939 roku, bo taki dostał rozkaz. Zawsze podziwiałam, z jakim spokojem o tym mówił. Miałyśmy tylko Vademecum obrony przeciwgazowej, w którym ojciec napisał część dotyczącą właśnie obrony biernej, przede wszystkim maski gazowej. Ta książka posłużyła matce za dowód. Ale i tak to wszystko wydawało się beznadziejne... Potem prof. Czochraj ski załatwił matce wizytę w siedzibie gestapo w Berlinie, żeby tam wyjaśnić całą sprawę. To był profesor Politechniki Warszawskiej, chemik, który nigdy nie zrobił matury, za to miał doktoraty honoris causa różnych uczelni. 83 Już przed wojną był związany naukowo z Niemcami, tolerowali go więc i zostawili na katedrze. Wielu ludziom wtedy pomógł. To była zima na przełomie 1942 i 1943 roku. Matka była w głównej kwaterze gestapo i z kimś rozmawiała... Potem opowiadała, że ten gestapowiec wpatrywał się w nią takim czystym, wydawałoby się, niewinnym wzrokiem. Czy w tym czasie docierały do was jakieś wiadomości od ojca? Ojciec przysyłał kartki, najczęściej podpisywał się na nich razem ze stryjem (z którym spotkał się właśnie w Buchenwaldzie), ale nam nie wolno było nic mu posłać. Matka kiedyś zrobiła mi fotografie i kazała mi na niej napisać po niemiecku: "Tatusiu, czy rozpoznałbyś swoją córeczkę?". Ojciec fotografii nie dostał. Kiedy jednak wypuszczono go z obozu, znalazł ją wśród swoich rzeczy. Rozumiesz? Niemcy jej nie zniszczyli, zachowali ją i gdyby ojciec zginął w Buchenwaldzie, toby nam ją odesłali. Gdzieś w okresie mojej matury matka dostała od ojca list, w którym w trudny do zrozumienia sposób dawał znać, żeby przestała się starać o jego zwolnienie. Pisał, że warunki się zmieniają... Najdziwniejsza w tym liście była prośba o przysłanie domowych pantofli. Wszystko się wyjaśniło dopiero, gdy ojciec wrócił na początku października 1943 roku. Niemcy zaczynali wtedy organizować w Buchenwaldzie instytut naukowy. Ściągali tam chemików i farmaceutów, bo mieli zamiar pracować nad jakąś szczepionką czy lekiem. Ludzie, którzy przy tym pracowali, dostawali lepsze jedzenie i mieli lepsze warunki, ale byli przekonani, że wszyscy zginą. Stąd właśnie ten dziwny ton listu. Potem okazało się, że więźniowie tak skutecznie sabotowali tę robotę, że wojna się skończyła, a oni nie zaczęli żadnej produkcji... W czasie Powstania Warszawskiego ojciec został ciężko ranny i lekarze nie dawali mu szans przeżycia. Potem matka cza- 85 sem mówiła, że może lepiej byłoby dla ojca, gdyby nie starała się o jego zwolnienie z obozu. Chodziło o to, że prawie wszyscy koledzy ojca z owego "obozowego instytutu" przeżyli wojnę i to w znośnych warunkach. Ojciec zawsze wtedy jej odpowiadał, że wszystko, co go potem spotkało, było lepsze niż jeden dzień spędzony w Buchenwaldzie. A ojciec nie był skłonny do przesady. Czy opowiadał, jak wyglądało życie w obozie? Nie wiem, co opowiadał matce, pewnie więcej niż mnie. Do mnie nie dotarło prawie nic, poza jednym, a to tylko dlatego, że nikt z nas nie chciał w to uwierzyć. Właśnie w Buchenwaldzie wyprawiano skórę ludzką na rękawiczki i abażury dla komendantowej. A przecież to był rok 1943! Myśmy wtedy już dobrze Niemców znali, a mimo to nie mogliśmy uwierzyć. Później te rękawiczki i abażury pojawiły się jako dowody rzeczowe na procesie w Norymberdze. Po wojnie ojciec zwykł mawiać, że nie byłby w stanie podać ręki Niemcowi. I wcale nie chodziło o te rękawiczki i abażury... W Buchenwaldzie przydzielano mu różne zajęcia i między innymi, przez pewien czas, był zatrudniony w wielkiej pralni chemicznej. Mówił, że prano tam tysiące ubrań dziecięcych. Niemcy byli bardzo praktyczni. Najpierw wszystko trzeba było uprać, by potem zobaczyć, co z tego się jeszcze przyda. Najstraszniejsze dla ojca było mordowanie dzieci. Z tym nie mógł się pogodzić. Po powrocie z Buchenwaldu natychmiast wszedł w pracę na Politechnice podziemnej. Pisał podręcznik, którego część zresztą się zachowała. W tej chwili nie ma już wartości naukowej, bo świat się tak bardzo zmienił... Poza tym wlazł powyżej uszu w konspirację, ale co tam robił, nie wiem. Z czego utrzymywaliście się w czasie wojny? Z fabryki braci Borkowskich, oczywiście. Matka, tak zresztą, jak i przed wojną, prowadziła dział elektromedyczny w naszej firmie. Przez pewien czas organizowała też kurs korespondencji biurowej dla młodzieży. Chodziło o to, żeby coś robić, żeby mieć jakieś zaświadczenie dla Niemców. Natomiast ja pracowałam w naszym sklepie w Alejach Jerozolimskich, a potem w ostatnim roku przed powstaniem w fabryce na Grochowskiej. Bo widzisz, matka zawsze chciała, żeby to była realna praca, a nie tylko sztucznie sfabrykowany ausweis. Większość fabryk, które wtedy pracowały dla wojska, miała tak zwanego trojhendlera (treuhandler), czyli Niemca, który był dyrektorem nad polskim dyrektorem. Otóż nasza fabryka była jedną z kilku, które tego trojhendlera nie miały, lecz były uzależnione bezpośrednio od instytucji wojskowej, która na- 87 zywała się Rustungskommando. To była instytucja zajmująca się zdobywaniem broni i nadzorem nad fabrykami, które można było podciągnąć pod gałąź zbrojeniową. To byli dziwni Niemcy. Twierdzili, że Hitler popełnił błąd, traktując Polaków jak niewolników. Uważali, że gdyby Niemcy mieli inny stosunek do Polaków, to wtedy Polacy poszliby razem z nimi na Rosjan. Czy tak rzeczywiście by było, to inna sprawa. Oni w to jednak wierzyli. I trzeba powiedzieć jedno, że na tyle, na ile mogli, starali się nam pomóc. Dyrektorem fabryki był wtedy mój wuj - Stanisław Borkowski - i właśnie on miał do czynienia z Rustungskommando. Siedział po uszy w konspiracji, był związany z polskim wywiadem, ale był też z niego straszny nerwus. Wiem, że zawsze bardzo przeżywał spotkanie z tymi Niemcami. A oni, wyobraź sobie, potrafili mu powiedzieć: "Proszę pana, my rozumiemy, że wy musicie pracować dla własnego podziemia, ale zróbcie też coś dla nas!". Mówiła Pani, że matka zawsze się o Panią bała. Jak przyjęła Pani decyzję wstąpienia do AK? To jest rzecz, która mnie zadziwia. Nie paliłam się do konspiracji, ale kiedy skończyłam 18 lat, uznałam, że - chcę czy nie - muszę wstąpić do AK. Powiedziałam to matce i wyobraź sobie, że nie zaprotestowała. Dopiero teraz potrafię to docenić. Dopiero teraz rozumiem, co to znaczyło. Po prostu takiej rzeczy odmówić nie było można. Przecież kiedy zrobiłam maturę, nie pozwoliła mi iść na uniwersytet podziemny, bo się bała. Ale to było co innego. Tu nie można było powiedzieć: "nie". Prosiła tylko, żebym całą sprawę załatwiła przez moją nauczycielkę, która była głęboko w AK i do której miała wielkie zaufanie. Przed Powstaniem Warszawskim zdążyłam wykonać tylko jedno zadanie - zaniosłam paczkę w pewne miejsce. To wszystko. Niewiele, ale mogę powiedzieć, że w AK byłam... Wiem, że powstanie przygotowywano od dłuższego czasu. Czy cywilni mieszkańcy Warszawy wiedzieli o tych przygotowaniach? Czy dawało się przeczuć, że coś się stanie? Oczywiście, byli ludzie, którzy wiedzieli. Poza tym właściwie można było palcem wskazać wojskowych na ulicy. Byli ubrani dosyć charakterystycznie - przeważnie mieli spodnie wpuszczone w wysokie buty. A poza tym to, co się działo przed powstaniem... To był kompletny zamęt. Zbliżał się front, Niemcy masowo się wycofywali i byli przerażeni. Pamiętam, że jakiś miesiąc przed powstaniem jechałam rano do pracy i zobaczyłam ogłoszenia, takie, jakie były drukowane dla Niemców - gruby czarny druk na czerwonofioletowym tle. To było zarządzenie o ewakuacji niemieckiej ludności cywilnej z wszystkimi informacjami: telefonami, miejscami zbiórki, listą rzeczy, które trzeba zabrać. Podobno działy się wtedy rze- 89 czy nieprawdopodobne. Niemcy dzwonili pod wskazane telefony, oblegali odpowiednie urzędy... A to była akcja polskiego podziemia... , To był tak zwany Oddział "N" należący do AK, którego głównym zadaniem było przekonanie Niemców, że wśród nich istnieje opozycja, zorganizowane podziemie niemieckie. Chodziło oczywiście o robienie zamętu. Tam pracowali ludzie, którzy świetnie znali niemiecki, między innymi prof. Kazimierz Kumaniecki. O prawdziwej pracy podziemnej wiedziałam bardzo niewiele. Ale zdarzyły się też rzeczy, o których mówiła cała Warszawa. Tak na przykład było z historią pomników Kopernika i Kilińskiego. Główna komenda policji niemieckiej mieściła się w Pałacu Staszica. Przed pałacem, jak wiadomo, stoi pomnik Kopernika, ale Niemcy na polskiej tablicy przybili tablicę z napisem: Demgrossten Astronomem, czy coś w tym rodzaju. Pewnej nocy, już nie pamiętam którego roku, pod samym nosem policji zdjęto tę niemiecką tablicę. Wtedy Niemcy się wściekli i usunęli pomnik Kilińskiego. Kiliński zniknął, a niedługo potem na Muzeum Narodowym pojawił się napis: "Ludu Warszawy, jestem tu. Kiliński". To jeszcze nie wszystko. Niemcy wydali oświadczenie, po niemiecku i po polsku, w którym napisali, że "w odwet" za zabranie tablicy zabrali pomnik Kilińskiego. Wkrótce potem ukazało się drugie ogłoszenie, na tym samym papierze i tym samym drukiem, też w dwóch językach: "W odwet za zabranie Kilińskiego przedłużam zimę o dwa miesiące. Podpisano - Kopernik". Humor był kapitalną bronią, bronią w sam raz dla nas. Dawał nam siłę. Zawsze podziwiałam ludzi, którzy w podobnej sytuacji potrafili znaleźć w sobie tyle wewnętrznej wolności, żeby wymyślić coś takiego. Ale pójdźmy nieco dalej. Jak wyglądał wybuch powstania? Widzisz, jeżeli chodzi o wiadomości historyczne, to mam ich bardzo mało. Wiem tylko tyle, ile sama przeżyłam. 31 lipca matka powiedziała, że jej bliski współpracownik inż. Chrzanowski uprzedzał ją, że następnego dnia o godz. 17.00 ma wybuchnąć powstanie. Mówił jej, że sygnał do rozpoczęcia walk będzie o 11.00 rano, i faktycznie, wtedy zaczęły wyć syreny. To było takie równe wycie - wydawało się, że bez powodu. Chyba koło 16.30 zaczęły się strzały na ulicach, ale ponieważ tak było co dzień, nie byliśmy więc pewni, czy powstanie rzeczywiście wybuchło. Z pierwszego okresu nie pamiętam wiele, przede wszystkim wielkie napięcie. Mój ojciec i wuj mieli wyznaczone punkty, do których się nie mogli dostać. Wieczorem powstańcy prosili wszystkich mężczyzn o pomoc przy budowie barykad. Oczy- 91 wiście, obaj panowie poszli i budowali barykadę, która zamykała Wspólną od placu Trzech Krzyży, bo w tym czasie plac Trzech Krzyży był jeszcze w rękach niemieckich. Potem opowiadali nam, że instrukcji, jak należy budować barykady, udzielał im Rosjanin. Co więcej, uważali, że to był oficjalny wysłannik armii radzieckiej i Może tak było. Za mało wiem na ten temat. Pani ojciec i wuj pewnie w końcu dotarli do tych wyznaczonych punktów i poszli walczyć? Nie. Nie dotarli, podobnie zresztą jak wielu innych warszawiaków. Natomiast chyba następnego dnia poszli do biura AK, które robiło nabór do wojska, ale zostali wyśmiani i wyrzuceni... Dlaczego? Bo byli za starzy. Mój ojciec miał wtedy lat 47, a wuj był trochę młodszy. Ale to nie byli, że tak powiem, młodzieńcy... Zawsze mi się wydawało, że w Powstaniu Warszawskim walczył, każdy, kto tylko mógł.... Wszyscy chcieli walczyć, ale - zwłaszcza na początku - nie wszyscy byli w stanie. Nie wszyscy mogli... Przecież nie było broni. Czym mieli walczyć? Wiem tylko, że mojego wuja to jakoś bardzo nie obeszło, natomiast ojciec wrócił wściekły. Ojciec w ogóle rzadko się wściekał, ale jak już, to naprawdę. Pamiętam, że już pierwszej nocy było słychać strzały i huki, a potem okazało się, że czołg niemiecki próbował przejechać barykadę. Nasi chłopcy rzucili mu granat, Niemcy się przestraszyli i uciekli. Potem, już nie wiem, czy wuj, czy ojciec rozmawiał z nimi i powiedział: "Trzeba go było puścić między dwie barykady i rzucić mu jedną butelkę z benzyną", na co usłyszał: 92 "Gdybyśmy mieli choć jedną!". W naszej prasie powstańczej czytałam nieco później podobną historię. Plac Trzech Krzyży należał już wtedy do nas. Na rogu Książęcej była barykada i oddział, który jej pilnował. W pewnym momencie chłopcy zobaczyli, że ulicą pod górę pełzną trzy czołgi niemieckie. A oni nie mieli nic! Wtedy jeden z chłopców zobaczył leżące obok trzy żelazne, pomalowane na czerwono, puste beczki. Zepchnięto je w dół na te czołgi, a te uciekły, jak zmyte. Widzisz, to jest dla mnie zupełnie oczywiste, bo żaden Niemiec nie mógłby sobie wyobrazić takiego idioty, który pustą beczkę zrzucałby na czołg. Tak wyglądało nasze uzbrojenie. Trzeba powiedzieć, że podobno mieliśmy trochę broni, jednak zostaliśmy odcięci od naszego zaopatrzenia. Ale co z tego, tak czy inaczej, byliśmy 93 przygotowani tylko na pięć dni. Nikt nie podejrzewał, że będziemy walczyć dwa miesiące! To było czyste szaleństwo. Wyobrażam sobie, że w takiej sytuacji najgorsza jest bezczynność. Jeżeli nie wszyscy mogli walczyć, co w takim razie robiliście? Wszyscy chcieliśmy coś robić. Dosyć prędko utworzono "wiodące piwnicami drogi podziemne i nawet spory kawał Warszawy można było przejść w ten sposób. U nas w piwnicy było skrzyżowanie Wspólnej z Hożą. Nie wiem, kto wpadł na ten pomysł, ale podejrzewam, że chodziło o to, iż wszyscy chcieli coś robić, a niewiele było zajęć. Otóż wymyślono, że w tych przejściach będą posterunki, które będą legitymować przechodzących. Również chciałam pełnić tę funkcję, ale powiedziano mi, że jestem za młoda. Natomiast matka stała na straży. Kiedyś trafił się jej przechodzień, którego jedynym dokumentem był papierek zwolnienia z Oświęcimia wystawiony 31 lipca 1944 roku. Prosto z obozu przyjechał do powstańczej Warszawy i matka mówiła, że był wprost nieprzytomny z radości. Był w dzikiej euforii. Wyobraź sobie, skoczyć z Oświęcimia prosto w wolną Warszawę. Bo widzisz, wtedy dla mnie (i chyba dla większości z nas) najsilniejszym uczuciem, silniejszym nawet niż strach, było poczucie wolności, takie upicie się wolnością. Czy to znaczy, że się Pani nie bała? Bałam się, oczywiście, że się bałam. Najgorsza jednak była niepewność. Pamiętam taki moment, kiedy pomyślałam sobie: "Jedno jest pewne, kiedyś umrę, albo teraz, albo później, ale kiedyś na pewno umrę". To mnie uspokoiło. Uspokoiła mnie myśl, że w tym wszystkim jest chociaż jedna rzecz pewna. W pierwszym okresie powstania miałam czas na wszystko, a w drugim nie miałam czasu na nic. To zresztą było bło- 94 gosławieństwo, bo ludzie, którym się nie udało znaleźć zajęcia albo którzy nie chcieli się do czegoś doczepić, siedzieli w piwnicy i myśleli tylko o nadchodzącej śmierci. To było straszne. Kłócili się ze sobą i nie ma się co dziwić - byli zdenerwowani, zmęczeni i głodni. Bezczynności nie potrafił znieść też mój ojciec, który od razu zaczął szukać dla siebie miejsca. Trafił na powstańczą fabryczkę amunicji, która była gdzieś na Kruczej, niedaleko Pięknej. Kiedy tam pracował, był szczęśliwy. Produkowali tam amunicję? Z czego? Z niewypałów, z niemieckich bomb zrzucanych na Warszawę, które nie wybuchały. Opowiadano nawet, że na jednej z takich bomb znaleziono napis: "Z najlepszymi życzeniami dla powstańców Warszawy". Sama fabryczka to było niezbyt duże pomieszczenie, w którym przy jednej ścianie było kilka ton bardzo wybuchowego piorunianu rtęci. Wiesz, dla mnie ten związek już z samej nazwy jest czymś strasznym. Mieli tam też okienko do piwnicy i kiedy jakiś niewypał stawał się niebezpieczny, to się go wyrzucało przez to okienko. Kiedyś szef ojca oglądał polski granat, który nie wybuchł, ale w jego rękach nagle "ożył". Wtedy chciał go wrzucić do piwnicy, jednak granat odbił się od ramy okiennej i spadł na ziemię. Ponieważ nie było mowy, żeby wszyscy zdążyli uciec, mój ojciec złapał ten granat i próbował wrzucić do piwnicy. Nie zdążył. Wybuchł mu w rękach. Co ciekawe, nikt prócz ojca nie został wtedy ranny. Jednak tylko ojciec nie stracił przytomności umysłu i wszystkimi wokół komenderował. Kazał się zanieść do pobliskiego szpitala polowego na Mokotowskiej 55. Na sali operacyjnej zapytał lekarzy, czy utrzymają go przy życiu do końca powstania, bo chciałby ten koniec zobaczyć. I wyobraź sobie, że lekarze nie odpowiedzieli. Nie chcieli go oszukiwać, bo byli przekonani, że nie przeżyje. Jednak ojciec był silniejszy od tych przewidywań. Właśnie w tym szpitalu zaczęła Pani pracować jako sanitariuszka... Tak. Matka przyszła zaraz do szpitala i już tam została. Miała materacyk, na którym spała w nocy, a w dzień siedziała przy łóżku ojca i przy okazji trochę tam pomagała. Ja również tam się znalazłam i zostałam przyjęta z otwartymi ramionami. Potrzebna im była pomoc, właśnie taka jak moja - że tak powiem - głupia pomoc. To była szczególna łaska Boga, bo gdyby nie ta praca... Widzisz, nikt by mnie do niczego nie "użył", boja do niczego się nie nadawałam. To była jedyna rzecz, którą mogłam robić, choć nie miałam specjalnego przygotowania do pracy sanitariuszki. To było również pierwsze prawdziwe spotkanie ze śmiercią... I było to spotkanie ze śmiercią twarzą w twarz. Zwłaszcza wtedy kiedy bolszewicy zaczęli nam zrzucać paczki i kazali sobie palić ogniska. Z punktu widzenia logiki, to może i było prawidłowe, bo chodziło o to, żeby lotnicy wiedzieli, gdzie mają je zrzucać. Ale Niemcy w te ogniska strzelali i wtedy bardzo dużo ludzi zginęło. Pamiętam takie stare małżeństwo, to byli chyba pierwsi ludzie, którzy przy mnie umarli... I młodego chłopaka - to było takie zaskakujące, bo nie miał żadnej 97 rany. Lekarze wtedy mówili o śmierci od szoku. Jeżeli pocisk wybucha bardzo blisko, to nawet gdy nie zrani, człowiek może umrzeć. Umarł w nocy, przy mnie... Wcześniej zmarłych ze szpitala wynosili dwaj jeńcy, żołnierze niemieccy (na początku bardzo przerażeni, w końcu powstania żegnali się z nami z płaczem). Kiedy ich zabrakło, cała ich robota spadła na nas - na sanitariuszki. Pamiętam taką noc, kiedy zostałam sama tylko z jedną dziewczyną mniej więcej w moim wieku. Zmarł wtedy jeden z rannych. Nie pamiętam ani jego śmierci, ani kim był, pamiętam tylko, że trzeba było go zanieść do kostnicy. Kostnica znajdowała się na podwórzu. Właściwie to była piwnica, gdzie się wkładało zmarłych. Tyle że tej nocy umarło wielu rannych i siostry, które ich odnosiły, prawdopodobnie nie chciały schodzić tam po ciemku, kładły więc nosze przy wejściu. Zrobiła się z tego piramida ciał. Położyłyśmy naszego zmarłego na górę i piramida zrobiła się jeszcze większa. Kiedy stamtąd odeszłyśmy, zaczęłyśmy się pokładać ze śmiechu. To był odruch, reakcja na makabrę. Na szczęście, ominęło mnie to, co było najstraszniejsze. Na samym początku, na Woli i chyba na Starym Mieście, Niemcy wchodzili do szpitali i wszystkich zabijali - chorych, rannych i obsługę szpitala. To jest coś, czego nie mogę zrozumieć. W pewnym sensie to była wina naszych kochanych zachodnich przyjaciół. Powinni byli od razu ogłosić nas kombatantami. Wtedy automatycznie weszlibyśmy pod opiekę prawa międzynarodowego. Póki tego nie zrobili, po prostu byliśmy "bandytami" i tak też Niemcy nas traktowali. A tamci czekali, bo to się Stalinowi nie podobało! Deklaracja w końcu nadeszła gdzieś pod koniec sierpnia. Czekali prawie miesiąc! Jan Paweł II w czasie swej pierwszej pielgrzymki do Polski w 1979 roku mówił w Warszawie o powstańcach "opuszczonych przez wszystkich sprzymierzeńców". Najbardziej bolało nas właśnie opuszczenie przez aliantów zachodnich. Przecież zdawaliście sobie sprawę, jaka wojna dyplomatyczna toczyła się o was między Wschodem a Zachodem. Tak. Mądrzy ludzie na pewno wiedzieli, zwłaszcza ci, którzy mieli pełny nasłuch radiowy. Front radziecki wtedy dość szybko się przesuwał i nikt nie sądził, że się zatrzyma. Był taki wiersz, który wtedy krążył po Warszawie: "Czekamy na ciebie, czerwona zarazo, żebyś wyzwoliła nas od czarnej śmierci". To świetnie oddawało nasze nastroje. Rzeczywiście nadsłuchiwaliśmy tego frontu i kiedy było go słychać, cieszyliśmy się, ale jednocześnie baliśmy się, bo nikt nie wiedział, co ze sobą przyniesie. 99 Czy pamięta Pani swoje największe uniesienie i największą frustrację związaną z powstaniem? Ajakże, oczywiście, że pamiętam. Największe uniesienie? Były dwa takie wydarzenia -jedno miało miejsce w pierwszą niedzielę powstania. Podwórze naszego domu to była taka studnia - budynek był wysoki, a podwórze niewielkie. W rogu podwórza zrobiono ołtarz, nad którym upięto wielką polską flagę, a na tej fladze, czy też nad nią, był biały orzeł. Uczestniczyłam w tej Mszy, ale do kogo albo do czego się wtedy modliłam, trudno powiedzieć. Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał, pewnie powiedziałabym, że Bóg jest ważniejszy, ale uczuciowo ta flaga i ten orzeł były najważniejsze. A później była jeszcze jedna rzecz. Nie znoszę akademii, wszystko jedno jakich. A wtedy, 15 sierpnia, w domu naprzeciwko nas, na podwórzu Wspólnej 10, zrobiono akademię. Słuchaj! Nie dość, że poszłam na tę akademię, to jeszcze przeżywałam ją całą duszą! Afrustracja? Ach, to było wyzwolenie Paryża Przepraszam, co? - Widzisz, w Paryżu, też w sierpniu, wybuchło powstanie, które trwało parę dni. Muszę powiedzieć, że kiedy Paryż został wyzwolony, byłam tak wściekła, że życzyłam Paryżowi, żeby się zamienił w kupę gruzów. Chodziło o to, że oni walczyli tylko kilka dni, a wy tak długo i bez pomocy? Tak. Inna sprawa, że jak zobaczyłam Paryż, to doszłam do wniosku, że to dobrze, iż ocalał. Ale wtedy wyzwolenie Paryża 100 przeżyłam bardzo boleśnie, chyba jak wszyscy. Po wielu latach, gdzieś na Zachodzie, oglądałam film. Nie pamiętam ani jego tytułu, ani treści, właściwie nie pamiętam nic poza jedną sceną, kiedy w klubie oficerskim w Londynie Francuzi święcą wyzwolenie Paryża. Panuje szalona radość, w której uczestniczą wszyscy, a nad salą góruje galeryjka. Bohaterka filmu stoi na tej galeryjce i widzi oficera RAF-u, który płacze. Zdziwiona, podchodzi do niego, pilot się odwraca i wtedy na jego ramieniu widać naszywkę "Poland". Nie mam wątpliwości, że reżyser musiał taką scenę widzieć na własne oczy, bo żaden Anglik czy Amerykanin czegoś takiego by nie wymyślił. Byliście zazdrośni o to, że Paryż został wyzwolony? Nawet nie. To nie była zazdrość. To była rozpacz i bezradność. Weź pod uwagę, że człowiek ma jednak instynkt samozachowawczy, każdy z nas więc zawsze miał poczucie, że- a nuż -ocaleje. A tam nawet oficer RAF-u był bezpieczniejszy niż my tutaj. To była ich bezradność, że nic nie mogą zrobić, że w żaden sposób nie mogą Warszawie pomóc. I nasza rozpacz wynikająca z tego, że my też o tym wiedzieliśmy... Na pewno w czasie powstania bohaterstwo ludności cywilnej było najbardziej widoczne. Jaki jest Pani obraz bohatera? Czy myśląc o bohaterach, myśli Pani o kimś szczególnym? Na pewno o lotnikach, którzy przylatywali z baz we Włoszech ze zrzutami dla powstańców. Jak wiadomo, Stalin nie chciał im udostępnić lotnisk radzieckich, które były blisko. Pamiętam, że aby uniknąć niemieckiej obrony przeciwlotniczej, która zresztą na szczęście była dosyć słaba, latali niemal po dachach. Zresztą te zrzuty skończyły się bardzo wcześnie. Tak strasznie dużo tych załóg nie wracało, że po prostu zabroniono im przylatywać nad Warszawę. 101 I druga rzecz - elektrownia warszawska. Powiśle było w rękach niemieckich i Niemcy bez przerwy elektrownie atakowali, a ci chłopcy bez przerwy się bronili. Bronili się i jednocześnie dawali prąd miastu. Mam szczególny kult dla tych ludzi. Dla nas ten prąd to było wszystko, to była woda, to było radio... Najbardziej dotkliwe były warunki życia - głód i brak wody. < Wiesz, jaka była najczęstsza potrawa powstańców? "Kasza pluj". Brzmi okropnie. I było też dosyć okropne. Na terenie Warszawy znaleziono wtedy - to było zresztą wielkie szczęście - duże zapasy pszenicy czy owsa. Żeby można było to zboże zjeść, trzeba było je wcześniej zemleć i ugotować. A i tak, kiedy się jadło, to się ciągle pluło łuskami. Nigdy nie lubiłam tłuszczów, a wtedy, pamiętam, chodził za mną boczek albo słonina... To dziwne, ale wtedy nie czułam głodu. Głodna byłam w obozie, ale nie w czasie powstania. Na szczęście, na podwórzu szpitala mieliśmy wodę, studnię. To było bardzo ważne, kiedy już nie było prądu i stanęły wodociągi. Pewnie każdy z powstańców słyszał to pytanie setki razy. Czy było warto? Tylu ludzi zginęło... Tak. Ludzie czasem pytają: "po co?". Zawsze wtedy odpowiadam, że nie było innego wyjścia. I nie chodzi tutaj o strategię, bo nie jestem wojskowym ani politykiem. Gdyby nie doszło do powstania, to Niemcy zaczęli by nas regularnie mordować. Wtedy powstanie i tak by wybuchło, tylko byłoby spontaniczne, a z takim Niemcy szybko by sobie poradzili. Pamiętam, że o to samo zapytał mnie Niemiec, kierowca jednej z sanitarek, którą po kapitulacji ewakuowano nasz szpital. 102 Kiedy jechaliśmy przez tą strasznie zniszczoną Warszawę, zapytał mnie: "Czy tak musiało być?". W tym jego pytaniu był raczej żal. Odpowiedziałam: "Musiało". Tuż przed powstaniem Niemcy wydali nakaz stawienia się do pracy 100 tysięcy mężczyzn. Chcieli ufortyfikować Warszawę, uczynić z niej twierdzę. Mieszkańcy dodatkowo obawiali się represji... Teraz więcej na ten temat wiadomo. Oczywiście, powstanie było szaleństwem, ale też szaleństwem byłoby czekanie na to, co Niemcy z nami zrobią. A czy było warto? Wiesz, już po wojnie, kiedy zaczęło się to oficjalne plucie na powstanie, napisałam wiersz, którego zakończenie brzmi: "Zdało się, że w tej dziwnej, straszliwej godzinie, Jakaś wielka potęga Gdzieś w wieczności się rodzi, gdy Warszawa ginie. Że jakąś nową kartą Te dni się zapisują we wszechświata księgach, Że jest sens tajemniczy, kosmiczny, że WARTO!" (2 września 1945). I Ciągle jestem przekonana, że miałam rację. Co Pani czuła, kiedy nadszedł moment kapitulacji? Niektórzy płakali, ale ja się cieszyłam, że mam szansę przeżyć. Chyba mimo wszystko to było darowanie nam życia. Właśnie tak to odczuwam. Muszę powiedzieć, że jestem wdzięczna Bogu przede wszystkim za to, że nie zginęłam, ale też za to, że byłam wtedy w Warszawie, że brałam udział w powstaniu, że przeżyłam te chwile... A sama kapitulacja? Przede wszystkim "Bór" wydał rozkaz, że członkowie AK mogą sami zdecydować, czy wychodzą jako wojsko czy jako cywile. Moi rodzice zdecydowali za mnie i mieli rację, sądząc, że będzie bezpieczniej wyjść jako 103 wojsko. Jak się później okazało, inaczej musiałabym przejść przez obóz w Pruszkowie, a stamtąd wielu ludzi zabrano na roboty albo do obozów koncentracyjnych. Zostaliście ewakuowani razem ze szpitalem.... W akcie kapitulacji był również punkt dotyczący szpitali polowych - Polacy mieli rozebrać barykady, żeby niemieckie sanitarki mogły podjechać i zabrać rannych do pociągu, a potem do szpitali w obozach jenieckich. I tak się rzeczywiście stało. To był długi pociąg, który z zewnątrz wyglądał jak pociąg towarowy, ale wewnątrz był to normalny niemiecki szpital polowy. Do pociągu ładowali dwa szpitale - nasz i drugi z Chmielnej. I była "piękna" scena, kiedy dwa szpitale, na oczach Niemców, zaczęły się kłócić o wagon. To jest takie typowo polskie, nie uważasz? Od razu dostaliśmy wojskowy prowiant... Wtedy wydawało się nam, że to niebywała uczta, bo od tak dawna nie jedliśmy nic normalnego. Dokąd was wywieźli? , , Trzeba zacząć od tego, że to był cud, ale zdziałany ludzkimi rękami, a właściwie głowami... Żałuję, że nigdy nie poznałam nazwiska oficera niemieckiego, który był komendantem naszego pociągu. Wszyscy, którzy znaleźli się w tym pociągu, zawdzięczają mu życie. Na początku zawieźli nas do Łodzi i postawili pociąg na torach za Łodzią Kaliską. Wczesnym rankiem pojawili się pierwsi łodzianie. A trzeba wziąć pod uwagę, że w tym mieście było wtedy bardzo niewielu Polaków. Na ogół mieszkali tam tylko ci, którzy podpisali listę reichsdeutschów albo volksdeutschów. A co się wtedy działo w Łodzi... Najpierw pojawili się ludzie z kartkami i znaczkami pocztowymi, żebyśmy mogli napisać do naszych bliskich. Potem zaczęli 104 przynosić jedzenie. Ale jakie! Czego tam nie było! Przynoszono rzeczy gotowane, kanapki najróżniej składane, jednym słowem - spadło na nas mnóstwo jedzenia. Pamiętam, że ktoś pytał, czy nie chcemy octu, żeby zrobić dla rannych sałatkę z pomidorów i cebuli. Pewna kobieta przyniosła gorącą zupę i kiedy sanitariuszka zaczęła jej dziękować, rozpłakała się i powiedziała: "Niech mi Pani nie dziękuje", odsłoniła klapę i pokazała swastykę. Mieliśmy jedzenia powyżej uszu i cały pociąg, jak długi i szeroki, chorował na żołądki. To było naturalne, tym się nie przejmowaliśmy. Ale na tym nie koniec. Niemcy mieli nas zostawić w jakimś obozie pod Łodzią i mocno podejrzewam, że chodziło o Radogoszcz, czyli o ten obóz, gdzie potem SS wymordowało wszystkich. Przenosiny już się nawet zaczęły, ale w pewnym momencie "nasi" Niemcy zaczęli się kłócić z SS, które się nami zainteresowało. Kłótnia trwała blisko dwie doby. Na drugi dzień pociąg został obstawiony kordonem niemieckich żandarmów. Wszyscy mieliśmy poczucie, że nas pilnują, ale potem doszłam do wniosku, że chodziło raczej o to, żeby SS nie weszło do pociągu. Spór skończył się w ten sposób, że ci, których już wywieziono, zostali przywiezieni z powrotem, i pociąg ruszył dalej. Zawieźli nas do Zeithain, a dokładnie - do szpitala jenieckiego należącego do obozu Mullberg-Stalag IV B. Niemcy sprowadzili sobie z jednego z obozów kilkunastu polskich oficerów do pomocy przy rejestracji. Oficerowie ci przyjechali z dziką ochotą, bo chcieli z nami porozmawiać. Opowiadali, że w gazetach niemieckich, kiedy zaczęło się powstanie, w ogóle nie było mowy o Warszawie, potem pojawiły się wiadomości o bandyckich rozruchach, a pod koniec ich ton się zmienił. Pojawił się jakiś rodzaj szacunku. Czy na tę zmianę wpłynęło uznanie powstania przez Zachód? 105 Z pewnością tak. Ale mnie się zdaje, że ważniejszy był szacunek, jakiego żołnierz nabywa dla przeciwnika, widząc jego bohaterstwo w walce. Czasem i my to wyczuwaliśmy. Ale było coś jeszcze. Mówiono nam, że kiedy oficer, który miał się nami zająć, dostał wiadomość o przyjeździe pociągu, to powiedział, że "musi iść odebrać drugą porcję tego warszawskiego baletu". Kiedy usłyszałam te słowa, to mnie zabolały, ale potem zaczęłam się zastanawiać. I wiesz, to zabrzmi dziwnie, ale to nie było złe określenie. Po pierwsze, znalazło się między nami całkiem sporo mocno starszych pań, a one z kolei..., no nie wiem - kanarki, pieski. A do tego w obozie przyszło na świat 17 niemowląt. Jednym słowem, to nie przypominało wojska, chociaż niewątpliwie nim było. W obozie najtrudniej było na początku. Potem, jak już zostaliśmy rozdzieleni na baraki, obie z matką zostałyśmy sanitariuszkami. Matka została przydzielona do baraku ojca. A więc jeżeli chodzi o Pani obowiązki, to niewiele się zmieniło. Dalej była pani sanitariuszką... Najpierw byłam sanitariuszką, potem pracowałam jako obieraczka kartofli, choć kartofli do obierania było bardzo niewiele, więcej było brukwi. Potem pracowałam w pralni. A już po odejściu Niemców pilnowałam Niemek, które dla nas prały. Koniec wojny zastał Panią w obozie... Tak. Komendant niemiecki wezwał naszego komendanta i męża zaufania, żeby im powiedzieć, że lada dzień Niemcy będą musieli nas opuścić. Zarówno front amerykański, jak i bolszewicki były blisko, ale nas mieli wyzwolić bolszewicy. Wobec tego - powiedział - zapraszają nas, żebyśmy poszli z nimi. Oczywiście, nikt z nas z nimi nie poszedł, ale byli tacy, którzy po odejściu Niemców udali się na Zachód. Wszystko to miało się od- 106 być jakoś później, a tymczasem, jeszcze tej samej nocy, obudziły mnie hałasy. Raptem otwarły się drzwi, wszedł mężczyzna i powiedział: "Proszę pań, jesteśmy wolni. Tylko cicho". Możesz sobie wyobrazić jak wyglądało to "cicho". Niemcy uciekli i mało tego, choć bardzo się spieszyli, wezwali do siebie naszego komendanta i męża zaufania, oddali im klucze i kłusem oprowadzili ich po magazynie. W ten sposób staliśmy się wolni. Naturalnie, całe towarzystwo wyległo wtedy na szaber. Wyszabrowali krowę, która odmówiła jedzenia obozowej strawy. Widzisz, raz dano nam na obiad zupę z czegoś dziwnego, z jakichś liści. Nie wiem, co to było. Pierwszą łyżkę jeszcze dawało się zjeść, natomiast już w żaden sposób nie można było przełknąć drugiej. Potem to leżało i leżało, a jak przyszła krowa, to też nie chciała tego jeść. Nasz obóz był przy drodze, mieliśmy więc okazję patrzeć na uciekających Niemców. Oni panicznie bali się bolszewików. To było mniej więcej to samo, co działo się w Polsce w 1939 roku, tylko że do nich nikt nie strzelał. Uciekali masami. Cały kraj opustoszał. Pierwszego ranka, kiedy Niemcy uciekli, w rowie koło naszego obozu znaleźliśmy rodzinę niemiecką z popodcinanymi żyłami - ojca, matkę i syna. Na szczęście, udało się nam ich odratować. - Próbowali popełnićsamobójstwo? Dlaczego? Tak bali się bolszewików... A może to był esesman, nie wiem, nikt ich o to nie pytał. Wieczorem tego samego dnia była strzelanina i rozeszła się plotka, że Niemcy wracają. A my już wtedy mieliśmy różne rzeczy naszabrowane - nie tylko tę krowę, ale też rowery i wiele innych rzeczy. Nasz komendant wydał wówczas rozkaz, żeby cały ten szaber wyrzucić z obozu. A wtedy Niemcy powiedzieli, żeby trzy rowery zostawić, bo przecież mogły należeć do nich. To było takie podziękowanie za uratowanie im życia. 107 W końcu jednak nadeszli bolszewicy... \ \ Tak. Zjawili się po trzech dniach. I znów mieliśmy szczęście. Do naszego obozu przylegał obóz włoski, potem był obóz francuski, a dalej bolszewicki. To były obozy szpitalne, a ten bolszewicki był dla gruźlików. Kiedy uciekli Niemcy, uciekli też wszyscy Francuzi i Włosi, a z obozu bolszewickiego ci, którzy tylko byli w stanie. Rozumiesz? Oni zostawili umierających kolegów! Kiedy tylko ich odkryliśmy, oczywiście się nimi zaopiekowaliśmy. Niektórzy uważali, że to mogło pozytywnie wpłynąć na stosunek do nas majora Leontiewa, który został radzieckim komendantem obozu. Zaraz, zaraz... Niemcy uciekli, Francuzi i Włosi uciekli, nawet Rosjanie postanowili umknąć przed swoimi rodakami, a wy zostaliście? Dlaczego? Nikt nie chciał iść z Niemcami. Większość z nas myślała raczej o powrocie do Polski, ale oczywiście nie wszyscy. Byli tacy, którzy woleli iść na Zachód i szli, nikt im w tym nie przeszkadzał. Byli tacy, którzy chcieli się lepiej zorientować, oraz tacy, a było ich całkiem sporo, którzy chcieli wracać jak najszybciej. Nikt z nas nie wiedział, do czego wracamy. Niektórzy śmiali się, że być może pojedziemy tranzytem na Syberię. Wyruszyliśmy długą karawaną, z przodu i z tyłu jechała straż pod bronią. Młode, jak ja, były jeszcze na tyle głupie, że -jakkolwiek wiedziały dokładnie, czego się nasze starsze panie boją -wcale ich to nie przerażało. Pamiętam taką sytuację, kiedy starsze panie siedziały i coś tam radziły, a moja młodsza koleżanka (później także profesor Uniwersytetu Warszawskiego) wynurzyła się spomiędzy prycz z pytaniem: "Czy już gwałcą?". Wojna rządzi się własnymi prawami... Muszę przyznać, że słu- chając tych opowieści, z jednej strony cieszę się, że nie musiałam tego przeżywać, z drugiej zaś trochę Pani zazdroszczę. To samo powiedział kiedyś pewien młody człowiek swoim rodzicom: "Wy to byliście szczęśliwi, bo żyliście w czasie wojny". W pierwszej chwili, kiedy to usłyszałam, pomyślałam sobie: "Co za głupstwo", ale chyba rozumiem, o co chodzi. Zazdroszczę Pani przede wszystkim poczucia, że się żyje w czasach, w których warto żyć... ... i w których warto umrzeć. Tak, to był czas, kiedy człowiek wiedział, po co żyje i za co gotów jest umrzeć. No właśnie. Z tym mam największy problem. Dzieli nas spora różnica wieku i różnią doświadczenia, a właściwie różni nas mój brak doświadczenia. Nie przeżyłam wojny, mam więc inne wyobrażenie tego, czym jest bohaterstwo. Dla mnie bohaterem jest raczej Matka Teresa z Kalkuty... 109 Wcale się tutaj nie różnimy. Dla mnie Matka Teresa również jest bohaterką. Jedno nie wyklucza drugiego... Pani jest pewna, że istnieją wartości, za które gotowa byłaby Pani umrzeć, a ja, ponieważ nigdy nie znalazłam się w sytuacji, w której musiałabym położyć na szali własne życie, sama nie wiem, co bym wtedy zrobiła... Ja również tego nie wiem. Nie wiem, co bym zrobiła, będąc w takiej sytuacji jak ojciec Kolbe. Tego nigdy się nie wie, aż do końca... Jak odróżnić śmierć bohaterską od samobójstwa, od ucieczki przed obowiązkami? Granica rzeczywiście jest trudna do określenia. Śmierć bohaterska musi mieć sens. Samobójstwo to śmierć bezsensowna, nikomu niepotrzebna. Widzisz, przede wszystkim kiedy człowiek jest bardzo młody, jest gotów do całkowitego oddania samego siebie. Tak jak dziewczyna, która jest gotowa oddać się mężczyźnie, jak mężczyzna gotowy jest oddać się swojej wybrance... Po prostu natura tak nas stworzyła, że to jest właśnie ten czas, kiedy jesteśmy gotowi oddać się bez reszty, nawet pójść na śmierć. Naturalnie, tylko wtedy kiedy uważamy, że nasza śmierć ma jakiś sens. Bo bohaterstwo to nie popełnianie samobójstwa, ale pełniejsza gotowość - gotowość na całkowite oddanie. Co zatem czyni z ludzi bohaterów? Nie wiem. Sama jestem tchórzem... Ale widzisz, mnie się zdaje, że prawdziwe bohaterstwo nie wyklucza tchórzostwa. Dla mnie bohaterstwo jest wtedy, kiedy człowiek się boi, ale idzie przed siebie, idzie z otwartymi oczami. Właśnie tak jak Kali powiedział Stasiowi Tarkowskiemu: "Kali się bać, ale Kali iść". 110 W jednym z Pani artykułów znalazłam zestawienie dwóch wydarzeń: Powstania Warszawskiego i bitwy pod Termopilami. Wiem, że w obu przypadkach myślała Pani o bohaterstwie walczących, ale muszę się do czegoś przyznać... W szkole zawsze mnie uczono, że Termopile to przykład postawy bohaterskiej, ale cóż poradzę, że za nic nie mogę zrozumieć, dlaczego ci biedni Spartanie musieli tam zginąć. Rozumiem, że uczono ich, iż przed wrogiem nie wolno uciekać, ale dla mnie to nie było bohaterstwo, tylko zwyczajna głupota... Sądzę, że większym bohaterstwem z ich strony byłoby przeciwstawienie się sztywnym regułom narzuconym przez wychowanie po to, żeby przeżyć i w przyszłości stoczyć skuteczniejszą walkę. Czy Spartiaci pod Termopilami rzeczywiście byli bohaterami, czy też bali się wrócić do Sparty? To jest przykład, jak wiele rzeczy przekręcono w nauce historii. Robimy krzywdę ludziom, których sławimy. Ja również wyniosłam ze szkoły taki sam obraz: król Leonidas i 300 Spartiatów poległo w Termopilach, bo Spartanie nie mogą uciekać. Zresztą jest tam napis: "Przechodniu, idź powiedz Sparcie, tu leżym jej syny, prawom jej do ostatniej posłuszni godziny". Co oczywiście rozumiemy w ten sposób, że prawo spartańskie zakazuje ucieczki z pola bitwy. Ale przecież ze Spartanami pozostało także 700 Fokijczyków (Fokida to kraj w środkowej Grecji), których żadne prawo do tego nie zmuszało. Otóż prawda jest zupełnie inna. Przede wszystkim starożytne Termopile to nie był wąwóz. Może w starej polszczyźnie "wąwóz" oznaczał wąską drogę? Wtedy by to pasowało... Przejeżdżałam przez Termopile i jak mi powiedziano, że to jest to miejsce, nie uwierzyłam. Tam jest przecież dość spora równina pomiędzy górami a morzem... Bo morze odsunęło się o 5 km. Ale w starożytności były tam strome skały, bardzo wąskie przejście i zaraz morze. To jednak jeszcze nie wszystko. Wzdłuż wybrzeży Grecji leży bardzo długa i dość wąska wyspa Eubea, która w jednym miejscu prawie stykała się z brzegiem (obecnie jest tu zresztą całkiem zrośnięta z lądem). Wtedy był tam bardzo wąski przesmyk, przez który mogły przepłynąć obok siebie co najwyżej dwie ateńskie triery. Kiedy Persowie szli od północy, to przy północnym przylądku Eubei, który nazywał się Artemizjon, stała cała flota grecka. Grecy nie byliby w stanie stawić czoła olbrzymiej flocie perskiej na pełnym morzu. Dlatego potem Temistokles doprowadził do bitwy w Zatoce Sarońskiej, przy Salaminie - bo tam było ciasno, tam wygrywał sytuację większą zwrotnością, a na otwartym morzu nie miałby żadnych szans. I jest rzecz, której bardzo długo nie rozumiałam. Kiedy Leonidas dostał wiadomość, że jest okrążany przez Persów, pierwsza rzecz, jaką zrobił, to wysłał gońca do admirała greckiego, który z całą flotą czekał przy tym północnym czubku Eubei. To 112 było najpilniejsze. Bo flota ateńska musiała się wycofać przez tę wąską szczelinę między lądem a morzem. Nie mogła się wycofać na otwarte morze. Gdyby wypłynęła zza Eubei, to by została zgnieciona przez Persów. Z kolei Leonidas i ci, którzy z nim zostali, musieli walczyć dopóty, dopóki flota nie przepłynie przez cieśninę. Ta flota była całą nadzieją Aten, całą nadzieją Hellady! Rozumiesz? Gdyby nie ich śmierć, to historia Europy wyglądałaby zupełnie inaczej... Żal mi, że nie tłumaczy się odpowiednio tego wydarzenia. Bo przecież to nie było tylko bohaterstwo, to nie był tylko wybór pomiędzy śmiercią a ucieczką, to było oddanie życia za bliskich i za kraj. Rozumiem, że można oddać życie po to, by ocalić innych, zwłaszcza tych, których się kocha, ale ciągle nie rozumiem, co to znaczy być gotowym oddać życie za ojczyznę... Więc powiem ci, że oddanie życia za ojczyznę to jest zawsze to samo co oddanie życia za innych. "Z głębokości wołam do Ciebie, Panie" Dlaczego Bóg pozwala, by Jego stworzenie cierpiało? Powiedzmy od razu - na to stare jak świat pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Cierpienie to tajemnica, a wszelkie próby jej zgłębienia do niczego nie prowadzą. Problem ten jednak dręczy człowieka od chwili, kiedy stał się człowiekiem. Kiedy tylko zaczął myśleć i oddawać cześć bóstwom, z którymi - jak wierzył - spotykał się na każdym kroku. Już wówczas pojawiło się pytanie, dlaczego bogowie pozwalają, żeby na ludzi dobrych, sprawiedliwych i wiernie im służących spadły nieszczęścia. Żyjący na przełomie W i III wieku przed Chrystusem grecki filozof Epikur dowodził nawet, że bogowie nie interesują się wcale tym, co się dzieje na ziemi, bo gdyby się interesowali i jednocześnie pozwalali na tyle zła i cierpienia, znaczyłoby to, że albo są źli, albo bardzo słabi. Przede wszystkim zaś, troszcząc się o los ludzi, nie mogliby być szczęśliwi. Rozważania na ten sam temat przynosi również apokryficzna (czyli nienależąca do kanonu) Czwarta Księga Ezdrasza. Aż do 1900 roku była ona zamieszczana w Wulgacie, na ogół na jej końcu. Powstała, jak się zdaje, po zburzeniu Jerozolimy przez Rzymian, gdzieś pod koniec I wieku po Chrystusie. W Księdze znajdujemy opowiadania o siedmiu "wizjach" Ezdrasza, który uparcie pyta rozmawiających z nim aniołów 114 o los narodu wybranego, o sprawiedliwość Bożą, o grzech i zbawienie. Jedną z rozmów odbywa z Aniołem o imieniu Uriel. Warto jednak zwrócić uwagę, że zwykle przez swego Posłańca Anioła przemawia nie kto inny, lecz sam Bóg. Cóż takiego mówi więc Uriel, a przez niego Bóg Ezdraszowi? -"Jesteś przejęty wstrętem na widok tego świata i chcesz zrozumieć zagadki Najwyższego?" I powiedziałem: "Tak, Panie mój". Odrzekł mi: "Zostałem posłany, by zadać ci trzy zagadki, by przedstawić trzy przypowieści. Jeśli rozwiążesz jedną z nich, wyjaśnię ci zagadkę, którą chcesz poznać, i wytłumaczę, skąd się bierze złe serce". Powiedziałem: "Mów, Panie mój". I rzekł do mnie: "Zważ mi trochę ognia, odmierz miarę wiatru albo przywołaj z powrotem dzień, który minął!". Na co odpowiedziałem: "Któż ze śmiertelnych mógłby uczynić coś z tego, czego ode mnie żądasz?". A on odparł: "Jeśli nie możesz poznać tego, co jest ci bliskie, w jaki sposób twój słaby umysł zdołałby uchwycić tajemnicę Najwyższego? [...] Jak ziemia została dana drzewom, a morze jego falom, podobnie i mieszkańcy ziemi mogą zrozumieć rzeczywistość ziemską, podczas gdy Ten, który jest ponad niebem, rozumie rzeczywistość sponad nieba". Odpowiedziałem wówczas: "Pytam Cię zatem, Panie, po co dałeś mi rozum do myślenia? Nie chciałem Cię wypytywać o Twoje tajemnice sponad nieba, lecz o to, co nas spotyka codziennie. Dlaczego Izrael został wydany na łup poganom? Dlaczego lud, który kochasz, został wydany narodom bezbożnym? Czy unieważniłeś Przymierze i Testament Twój, zawarty w Piśmie? Znikamy ze świata, jak szarańcza, życie nasze to lęk i przerażenie i nie jesteśmy godni dostąpić miłosierdzia. Co jednak uczynisz, Panie, dla imienia Twego, które wzywane jest nad nami? O to Cię pytałem!". Odrzekł mi: "Jeśli będziesz gorliwie dochodził, nieraz się zadziwisz. Ten świat przemija szybko, nie jest bowiem w stanie udźwignąć tego, co Bóg obiecał sprawiedliwym w czasie ostatecznym - gdyż świat ten jest pełen bezprawia i słabości. A co do tego, o co mnie pytasz: zło zostało wprawdzie zasiane, lecz jeszcze nie na- 115 deszła pora, żeby je wyrwać [...]. Ziarno zasiewu zła zostało bowiem zasiane na początku w sercu Adama, a ileż zbrodni wydało aż do dzisiaj i wyda jeszcze, zanim przyjdą żniwa! Sam więc policz: jeżeli ziarno zasiewu zła wydało tyle owoców zbrodni, jakże ogromne plony wydadzą kłosy dobra, kiedy wreszcie zostaną zebrane!". Odpowiedziałem: "W jaki sposób i kiedy to się stanie? Bo nasze życie trwa krótko i pełne jest udręki". A on mi odrzekł na to: "Nie śpiesz się bardziej niż sam Najwyższy" (IV Księga Ezdrasza 4, 1-6, 10, 21-28, 30-34; przekład A. Ś.). W powszechnym przekonaniu cierpienie jest karą za grzech. Przekonanie to jest równie stare jak literatura, a niekiedy nawet starsze. Już w początkach III tysiąclecia przed Chrystusem tak myśleli Sumerowie (lud żyjący w dolnej Mezopotamii). Twierdzili, że wszystkie nieszczęścia ludzi są skutkiem ich złego postępowania i że nikt nie jest bez winy. W podobny sposób rozumowali również autorzy biblijni. Wiązało się to z żydowskimi wy obrażeniami o tym, co dzieje się z człowiekiem po śmierci. Wyobrażenia te przedstawiały się co najmniej niejasno. Dla synów Izraela - aż po II wiek przed Chrystusem - życie ziemskie kończyło się zstąpieniem do Szeolu, gdzie umarli byli odcięci nie tylko od świata żywych, lecz i od samego Boga. Sprawiedliwości zatem musiało się stać zadość jeszcze przed śmiercią. Dlatego też mędrcy głosili konsekwentnie niezawodność zarówno kary dla występnych, jak i nagrody dla sprawiedliwych już za życia, gdyż zdawało się im, że tylko w ten sposób mogą bronić honoru swego Boga. Mamy jednak w Biblii księgę, gdzie cierpień doświadcza sprawiedliwy. Kto wystawia Hioba na próbę: Szatan czy Bóg? Oczywiście, że Bóg. To wynika z samej kompozycji Księgi Hioba. Zarówno prolog, jak i epilog, bo w tych fragmentach wy- 116 stępuje Szatan, to tekst bardzo stary, datowany nawet na X wiek przed Chrystusem. One właśnie stanowią pierwszą opowieść o sprawiedliwym Hiobie, która była dosyć prosta: Jahwe pozwala Szatanowi (a nie jest to jeszcze "nasz" Szatan) poddać Hioba straszliwej próbie. Traci on wszystkie dzieci i cały majątek, a wreszcie sam zostaje obsypany "złośliwym wrzodem od stopy aż do ciemienia". Gani jednak żonę, gdy ta namawia go, by złorzeczył Bogu. Wobec takiej nieugiętej postawy i wierności wszystko kończy się dobrze. Sprawiedliwy Bóg przywraca Hiobowi zdrowie, pomnaża jego majątek, daje mu liczne potomstwo i pozwala, by dożył w pomyślności 140 lat (Hi l, 1-2, 10; 42,10-17). Kim więc jest Szatan w tej opowieści? Przede wszystkim Szatan to po hebrajsku "przeciwnik", "oskarżyciel" i "oszczerca". Dlatego kiedy tłumacze Septuaginty szukali odpowiednika greckiego, zrobili z niego diabolos, co oznacza "oszczercę", "oskarżyciela". W odniesieniu do Księgi Hioba nie można mówić więc o Szatanie w naszym tego słowa znaczeniu, jako o uosobieniu zła, bo przecież Szatan nie ma miejsca na dworze Boga, nie może przebywać tam, gdzie jest Bóg. Ten tekst jest starszy niż Księga Rodzaju, a i tam nie było jeszcze Szatana, tylko wąż. W Księdze Hioba Szatan odgrywa taką rolę, jaką na dworze królewskim odgrywał błazen. To znaczy stara się w jakiś sposób sprowokować władcę, dowieść mu, że nie ma racji. To jest jego rola! Ale to jeszcze nie ten Szatan, którego znamy z późniejszych tekstów czy z Nowego Testamentu. W tym przypadku to po prostu taka bajka ludowa, historyjka, która miała dowieść tego, co nazywam "dogmatem literatury mądrościowej" - że sprawiedliwy, jeżeli cierpi, to z pewnością jeszcze za życia zostanie wynagrodzony, niesprawiedliwi zaś będą ukarani. Hiob jest mężem sprawiedliwym.! nie powinien więc był cierpieć. 117 Taki jest sens rozmowy z przyjaciółmi, którzy próbują Hiobowi udowodnić, że skoro cierpi, to musiał zgrzeszyć. Grzeszników bowiem zawsze spotyka kara, a sprawiedliwi zawsze mogą być pewni szczęśliwego zakończenia udręki. Autor Księgi Hioba postanowił jednak wykorzystać starą opowieść nie po to, żeby powtarzać powszechnie ugruntowane przekonania, ale żeby powiedzieć coś zupełnie nowego. Rozbił zatem tę starą opowieść na dwie części - prozaiczny prolog i epilog, które połączył własnym poematem, któremu nadał formę dialogu, czyli wspomnianej już rozmowy Hioba z przyjaciółmi. A Hiob naprawdę jest człowiekiem "sprawiedliwym", dzisiaj byśmy powiedzieli: przyzwoitym, porządnym, bo w Starym Testamencie "być sprawiedliwym" oznacza właśnie "być posłusznym Bogu", czyli "być porządnym". Co więcej, sam przyznaje, że nikt nie jest sprawiedliwy przed Bogiem, lecz nie wie, czym mógłby Mu zawinić. Myślę jednak, że cierpienie sprawiedliwego nie jest tym, co najtrudniej w Księdze Hioba zaakceptować. Dużo bardziej przerażająca jest myśl, że Bóg mógłby bawić się ludzkim cierpieniem. To samo zresztą w pewnym momencie Hiob zarzuca Bogu. A Bóg milczy. I to doświadczenie milczenia Boga wspólne jest wszystkim cierpiącym. Bóg milczy i - co gorsza - codzienna rzeczywistość wydaje się zaprzeczać Jego sprawiedliwości. Rzeczywiście, wielu ludzi postawionych wobec dylematu Hioba wolało wybrać samotność i pustkę niż Boga, który wydał się im okrutnikiem. Aktualność skargi Hioba każe nam niekiedy utożsamiać go z każdym cierpiącym, a przynajmniej cierpiącym niewinnie. W zasadzie jest to prawda, ale nie wolno zapominać o jednej ważnej różnicy: Hiob wprawdzie buntuje się przeciw Bogu, zarzuca 118 Mu obojętność, a nawet okrucieństwo, ale zupełnie nie przychodzi mu do głowy, że Boga może w ogóle nie być! Wewnętrzne rozdarcie Hioba nie wynika z wątpliwości, czy Bóg jest, czy Go nie ma. Jest znacznie głębsze i bardziej bolesne, gdyż godzi w sens wiary, zawierzenia: ów Bóg, dobry, święty, wszechmogący i sprawiedliwy, zdaje się znajdywać jakąś niezrozumiałą przyjemność w znęcaniu się nad człowiekiem niewinnym, który przecież od pierwszych chwil swego życia i tak skazany jest na śmierć. Hiob jednak nie odchodzi od Boga, ale wybiera inną drogę i u samego Boga dopomina się sprawiedliwości. Mimo wszystko, prawda? Hiob chce mówić z Bogiem, choć to właśnie On go skrzywdził i zburzył całe jego życie. Wreszcie, na końcu wielkiej mowy oskarżycielskiej, przygnieciony cierpieniem, rzuca Bogu wyzwanie: "Oto moje ostatnie słowo, niech Wszechmogący odpowie!" (Hi 31, 35). I Bóg odpowiada! Nie jest to jednak odpowiedź, jakiej Hiob mógłby się spodziewać. Teraz z kolei Pan Bóg przystępuje do ataku na Hioba. Pyta swego oskarżyciela, gdzie był, gdy powstawała ziemia, czy potrafi zatroszczyć się o pokarm dla głodnych lwiątek lub pomóc rodzącej łani. To jest to, co najbardziej kocham w Księdze Hioba - z jednej strony potęga i wszechmoc Boga, z drugiej strony zaś taka niezwykła delikatność. Wielkość Jahwe to nie tylko stworzenie świata i głęboka znajomość wszelkich jego tajemnic, nie tylko rządzenie nim, lecz i czuła troska, jaką otacza wszystko, co żyje. I Hiob przestaje się z Bogiem kłócić. Czyżby naraz zrozumiał, że jednak jest grzesznikiem? Nie! Zupełnie nie o to chodzi! Hiob milczy, bo w oślepiającym blasku spotkania z Bogiem pojął, że świętość Boga przekracza 119 wszelkie ludzkie pojęcia, wszystkie wyobrażenia, jakie człowiek może mieć o Bożej dobroci i sprawiedliwości. Przyznaje zatem: "Słyszeniem uszu słyszałem o Tobie, ale teraz moje oko Ciebie ujrzało. Dlatego żałuję i korzę się tak, jak tu jestem, w prochu i popiele" (Hi 42, 5-6). Dlaczego więc się korzy lub -jak chcą niektórzy tłumacze - kaja się i wyraża skruchę? Czego żałuje? Na pewno nie jakichś grzechów popełnionych jeszcze w latach pomyślności. Bóg mu przecież niczego takiego nie wypomina. Nie, Hiob po prostu dojrzał w sobie grzech, który kryje się w niezbitym przekonaniu o własnej sprawiedliwości. Dla niego samego jest to zresztą grzech całkiem nowy, bo dojrzał go po raz pierwszy dopiero w świetle spotkania z Jahwe. To jest grzech człowieka sprawiedliwego, najbardziej radykalny ze wszystkich grzechów, jakie może popełnić człowiek. Ma on początek właśnie w ludzkiej sprawiedliwości i pojawia się wtedy, kiedy mierzy się nią sprawiedliwość Bożą. Wtedy też człowiek jest przekonany, że ma prawo sądzić innych, nawet Boga. Rozumiem, że chodzi o taką postawę, kiedy mówimy sobie: "Urządziłbym świat lepiej niż Bóg", "Nie pozwoliłbym, żeby ludzie tak cierpieli". Rzecz w tym, że stawianie się na równi z Bogiem jest absurdem. Tutaj właściwie mamy nawet sytuację, kiedy człowiek stawia się wyżej Boga, bo żeby oceniać Boga, trzeba się czuć lepszym, wyższym od Niego. To jest powód, dla którego Hiob się kaja. Właśnie ten grzech w sobie zobaczył. A to nie nasza sprawiedliwość powinna być miarą sprawiedliwości Boga, ale przeciwnie: Jego sprawiedliwość powinna być miarą naszej. Może się wydawać, że to przerażające wymaganie. I byłoby tak, gdybyśmy byli pozostawieni sami sobie, ale tak przecież 120 Chodzić po wodzie nie jest. Jeśli tylko zrobimy krok w kierunku Boga, On wyjdzie nam naprzeciw. I jeszcze jedno. To jest odwieczny problem - antropomorfizujemy Boga. Mówimy o Nim, że jest sprawiedliwy i miłosierny zarazem, i dziwimy się niekiedy, jak możliwe jest połączenie tych dwóch cech, zdawałoby się, przeciwstawnych. Tymczasem warto pamiętać, że to On sam jest sprawiedliwością i wiernością, i miłością, i łaską, i miłosierdziem. Jego sprawiedliwość objawia się przede wszystkim w wierności i miłości, z jaką wypełnia obietnice Przymierza. A człowiek doświadcza tej sprawiedliwości w wierze. Spotyka się z nią, kiedy spotyka się z Bogiem. Dla nas zresztą spotkanie z Bogiem powinno być łatwiejsze niż dla Hioba. Dlaczego? Bo mamy Jezusa, Boga, który stał się człowiekiem i umarł na krzyżu. Nie jesteśmy, jak Hiob, samotni. Tylko o jednej rzeczy musimy pamiętać - musimy po prostu pogodzić się z tym, że może przyjść coś, czego nie zrozumiemy, że może nas spotkać coś, czego nie będziemy potrafili pojąć, albo że będziemy zmuszeni do zrobienia czegoś, co jest dla nas bardzo trudne, i nie będziemy rozumieć, dlaczego to właśnie na nas spada. Że nadejdzie cierpienie, którego nie będziemy mogli wytłumaczyć. Mało tego. Tłumaczenie człowiekowi cierpiącemu, dlaczego musi cierpieć, tak długo, jak on sam tego nie zrozumie, nic nie daje, nie pomaga. Cierpiąc, możemy zrobić tylko jedno - spotkać się z Bogiem, tak jak Hiob, prosić Boga o spotkanie. Hiob, choć stracił już nadzieję, do końca wołał Boga. Widzisz? W historii Hioba nie ma miejsca dla Szatana! Pozostając przy problemie cierpienia, nie sposób pominąć kwestii, która na pozór wydaje się jeszcze mniej zrozumiała. Dlaczego Bóg tyle cierpienia przeznaczył dla własnego Syna? 121 Tajemnica Krzyża... Po to, by choć w części pojąć jej sens, pojąć po Bożemu, a nie po ludzku, trzeba próbować lepiej zrozumieć Jezusa i Jego naukę. I to nie tylko słowa Jezusa, ale również każdy Jego krok, każdy gest, wszystko, co czyni, co cierpi i co przyjmuje, a także to, jak czyni, jak cierpi i jak przyjmuje. W drugim rozdziale Listu do Filipian św. Paweł pisze, że Jezus "ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi", że "uniżył samego siebie, stając się posłusznym aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej". A więc znów wracamy do posłuszeństwa? Oczywiście. Posłuszeństwo i miłość są tutaj kluczowe. Odwołam się do przekonań jeszcze do niedawna bardzo popularnych. Czy Jezus przyjął na siebie karę za grzechy świata? To jest całkowicie błędne przekonanie, chociaż jego źródeł należy szukać u dwóch wielkich świętych: Anzelma z Canterbury i Tomasza z Akwinu. Jeszcze do niedawna naukę tę można było znaleźć w katolickich katechizmach. Na szczęście, nie ma już po niej śladu w nowym Katechizmie Kościoła Katolickiego (gdzie na szczególną uwagę zasługują dotyczące tego paragrafy 606 i 616). Na czym polegał ów sposób myślenia? Był niezwykle prosty: Syn Boży musiał stać się prawdziwym człowiekiem, aby ponieść za nas karę, na jaką zasłużyliśmy naszymi grzechami. Musiał być również prawdziwym Bogiem, gdyż obraza mierzy się wielkością obrażonego, a skoro obrażony został Bóg, jedynie Bóg może tę obrazę wynagrodzić. A przecież tu nie chodzi o żadne wyrównywanie strat ani o wynagradzanie, tylko o nasze zbawienie. Czy nasze zbawienie musiało odbyć się kosztem cierpienia Boga? Widocznie tak. Dla Jezusa wola Ojca jest "pokarmem" (por. J 4, 34), źródłem siły, a nawet samego istnienia. W każdej chwili żyje 122 On tym, co Ojciec Mu daje i czego od Niego oczekuje - żyje "przez Ojca", w każdej chwili też, aż do ostatniego tchnienia na krzyżu i dobrowolnie przyjętej okrutnej, ludzkiej śmierci, jest cały bez reszty "dla Ojca". Często widzimy w tej śmierci jedynie cierpienie, jakby Ojciec mógł lubować się w cierpieniu Syna! A tymczasem śmierć Jezusa jest przede wszystkim ostatecznym otwarciem na miłość. Dlaczego tak łatwo mylimy cierpienie ze złem? To nie jest może takie zupełnie bezsensowne. Powiedzmy sobie, że ludzie z czasów Jezusa - nie zawsze, ale często - utożsamiali chorobę z opętaniem, przynajmniej z działaniem złego ducha. Podobnie jest ze złem i cierpieniem. W pewnych granicach to utożsamienie może być słuszne. Dlaczego Bóg pozwala na istnienie zła? Jeżeli pozwala na działanie Szatana, robi tak wyłącznie po to, żeby wyrosło coś dobrego. Bardzo ładnie ujął to Goethe, u którego Mefisto sam o sobie mówi, że jest mocą, która zawsze chcąc złego, ostatecznie zawsze czyni dobrze. Nie dlatego, że tak chce, tylko dlatego, że jeżeli Bóg pozwala mu na działanie, to wyłącznie po to, by przysłużyło się ono dobru. Jednak takie pytanie zadaje sobie wielu ludzi, którzy doświadczając cierpienia i nie znajdując odpowiedzi na swoje pytania, odchodzą od Boga. A doświadczanie zła, podobnie jak doświadczanie cierpienia, to również nauka dla nas. Najtrudniej zobaczyć wolę Boga w krzywdzie, która spotyka nas z ręki człowieka. Zapominamy, że chociaż ten, kto postępuje źle, sprzeciwia się Bogu, chociaż Bóg nie chce jego złego czynu, to z chwilą gdy owe zło nas - bez naszego udziału - dosięga, jest już zadaniem postawionym nam przez miłość samego Boga, jest tym kielichem, którego Jezus nie mógł odtrącić, ponieważ wiedział, że podaje Mu go ręka Ojca (J 18, 11). 123 Jednak zło czasem wydaje się triumfować. Ja tego tak nie widzę. Owszem, widzę propagandę zła, która potrafi być hałaśliwa, bo zło z natury takie właśnie jest. Strasznie dużo zła było w obozach koncentracyjnych. Tam było cierpienie i gwałt, ale zastanówmy się chwilę, dlaczego o wiele mniej mówi się o tym, ile tam było miłości, dobra, przebaczenia. Ilu tam było świętych, takich, którzy nigdy nie wejdą na ołtarze, bo nikt o nich nie pamięta... Kiedy rozglądam się wokół siebie, wcale nie widzę, żeby ludzie woleli wybierać zło niż dobro. Na świecie zawsze było źle, zło zawsze było obecne i niewątpliwie prawdą jest, że im więcej dobra, tym bardziej zło stara się je zagłuszyć. Próbuje je zasłonić, próbuje pokazywać świat tak, żeby wszyscy widzieli tylko zło. Czy ludzie mogą być z natury źli? Nie. Nie ma ludzi złych. Co prawda nie jestem ani psychologiem, ani lekarzem, moje zdanie więc nie jest ważne, ale ufam temu, co powiedział o. Karol Meissner, benedyktyn z Tyńca, a zarazem lekarz i psycholog. Stwierdził, że ludzie jedynie ulegają złu, dają się mu uwieść, ale nawet wtedy idą za nim, wierząc, że to jest jakieś dobro, przynajmniej dobro dla nich samych. Natomiast jeżeli ktoś powie sobie, że ludzie są źli, to zacznie w nich szukać właśnie zła. A ostatecznie w każdym z nas są jakieś cechy niepiękne, mniej zasługujące na pochwałę. I jeżeli się usilnie szuka, zawsze je się znajdzie. Jak się chce widzieć ludzi dobrymi i pięknymi, to stają się oni przy nas dobrzy i piękni. Wtedy bardziej się starają. Tak. Czegokolwiek będziemy pilnie szukać, to znajdziemy. Bo świat jest olbrzymi i jest w nim niesłychanie dużo rzeczy, które można znaleźć, jeśli się dobrze poszuka. , 124 A więc widząc wokół siebie zło, trzeba zrobić pierwszy krok ku dobru, żeby zło przezwyciężyć. To jest dokładnie zasada ś w. Pawła zawarta w 12. rozdziale Listu do Rzymian: "Nie daj się zwyciężać złu, lecz zło dobrem zwyciężaj". Tutaj jest jedna zasadnicza rzecz. Co to znaczy: nie daj się zwyciężać złu? Kiedy dajemy się złu zwyciężać? Powiedzmy, że ktoś zrobił nam przykrość, na przykład nam nawymyślał. Jeżeli odpowiadamy mu tym samym, jeżeli odpowiadamy złością na złość, jeżeli odpowiadamy nienawiścią na nienawiść, wtedy dajemy się zwyciężać złu. Kardynał Wyszyński napisał w Zapiskach więziennych: "Dziękuję Ci, Boże, że mi pozwoliłeś nie nienawidzić". To nie jest takie proste, prawda? To jest bardzo trudne. Lecz kiedy dajemy się złu zwyciężać, wtedy zło narasta w nieskończoność... , I ostatecznie sami jesteśmy i ofiarą, i sprawcą zła. Świat nie staje się lepszy, bo nie jesteśmy lepsi, niż byliśmy wczoraj. : Ale mnie się zdaje, że świat wcale nie jest taki zły. Oczywiście, jest w świecie dużo zła, właśnie zła, a nie tylko rzeczy trudnych, ale jest też nieprawdopodobnie dużo rzeczy dobrych. To jest legenda, że świat jest zły. Tego nie należy powtarzać, bo ile razy powtórzymy ten sąd, to tyle razy świat się staje odrobinę gorszy. Losem papirologa jest frustracja Czym zajmuje się papirolog? Papirolog czyta i wydaje papirusy, a dokładnie, jest to uczony badający teksty greckie (rzadziej łacińskie) spisane na materiałach nietrwałych, a więc nie tylko na papirusie, ale również na pergaminie, drewnie lub na skorupkach ceramicznych pochodzących z rozbitych garnków (tzw. ostraka). Można też nazwać papirologiem kogoś, kto zajmuje się interpretacją wcześniej wydanych tekstów papirusowych. Określenie "papirolog" często błędnie kojarzy się z czytaniem hieroglifów, tymczasem tym zajmuje się egiptolog. Najwięcej greckich papirusów zachowały piaski Egiptu, dlatego też papirologia pozwala poznać najlepiej Egipt grecko--rzymski (od schyłku IV wieku przed Chr. do połowy VII wieku po Chr.) To stosunkowo młoda nauka. Narodziła się u schyłku XIX wieku. Czy pamięta Pani, kiedy po raz pierwszy powiedziała Pani sobie: "Chcę zostać papirologiem"? Wydaje mi się, że nigdy nie miałam jasnej świadomości tego, kim chcę być. Kiedyś namawiano mnie, bym studiowała medycynę. Pewnie długo bym tam nie wytrzymała... Wahałam się raczej między fizyką a astronomią. Jednak kiedy w 1945 roku okazało się, że Uniwersytet Łódzki jest otwarty, a do tego, że jest na nim filologia klasyczna, natychmiast zażądałam od ojca, żeby mnie zapisał właśnie na ten kierunek. Oboje rodzice byli chemikami. Czy nie namawiali Pani do studiowania czegoś bardziej praktycznego? Nie, chociaż kiedy zdecydowałam się na filologię klasyczną, ojciec zapytał mnie, czy zdaję sobie sprawę z tego, że mam umysł matematyczno-przyrodniczy. Ze spokojem odpowiedziałam mu, że tak. Dzisiaj wiem, że temu właśnie zawdzięczam przejrzystość wykładu cechującą moje książki i pozwalającą je czytać z zainteresowaniem także matematykom czy fizykom. 127 Wydawało mi się, że od początku jest Pani związana z Uniwersytetem Warszawskim, a tutaj nagle ta Łódź... Jak długo Pani tam studiowała? Wcale. Ani razu na te studia nie poszłam. Kiedy wróciła matka i okazało się, że mamy mieszkanie w Warszawie, to się tam przenieśliśmy. Zostawiłam Łódź i chyba nawet nie napisałam żadnego listu z wytłumaczeniem. Wtedy zresztą miałam tylko jedno zmartwienie - czy zostanie otwarty Uniwersytet w Warszawie. W tej chwili to może się wydawać mało prawdopodobne, ale istniało niebezpieczeństwo, że Uniwersytetu nie będzie... Wręcz odwrotnie. Wydaje mi się raczej, że szaleństwem było wówczas myśleć, że w Warszawie coś będzie... Wtedy już było wiadomo, że Warszawa będzie odbudowywana. Zdecydowali o tym sami warszawiacy, którzy - choć nie mieli gdzie mieszkać - wrócili do miasta. W czerwcu 1945 roku pojawiło się pytanie, czy odbudowywać Warszawę, czy zostawić jej ruiny jako swego rodzaju skansen, a nową stolicę zbudować obok. To oczywiście trwałoby dłużej, a zatem postanowiono, że jeżeli Warszawa nie będzie odbudowywana, nie będzie też Uniwersytetu Warszawskiego. Dla tych, którzy wcześniej studiowali na tajnym uniwersytecie (i tylko dla nich), miały zostać zorganizowane komplety. Ten pomysł bardzo szybko upadł, ponieważ stwierdzono, iż taniej wypadnie odgruzować Warszawę, niż uzbroić nowy teren pod budowę. Jednak bardzo się tym przejęłam, gdyż chciałam koniecznie studiować w Warszawie. Poprosiłam więc koleżankę z obozu - Barbarę Wąsik (dzisiaj to pani profesor Barbara Filarska), która studiowała filologię klasyczną wtedy, kiedy ja studiować nie mogłam, żeby spytała profesora Kazimierza Kumanieckiego, czy przyjmie mnie jako swoją uczennicę. Profesor 128 odpowiedział, że uzna mnie za uczennicę pod warunkiem, że zdam u niego egzamin. Dał mi do wyboru: gramatykę opisową grecką albo tak zwany wstęp do filologii klasycznej. Wstęp do filologii nawet teraz nie jest specjalnie trudny, ale wtedy to w ogóle był niczym... Jednak ja chciałam zabłysnąć, bo wiedziałam, że muszę zostać na Uniwersytecie... Więc wiedziała Pani... ... że chcę pracować na Uniwersytecie, ale nie, że będę papirologiem. Wybrałam gramatykę grecką, a ponieważ miałam rok przerwy, musiałam sobie wszystko przypomnieć. Uczyłam się jak szalona przez prawie dwa miesiące. W tym czasie zdecydowano, że Warszawa będzie odbudowywana i że Uniwersytet zostanie otwarty. Wtedy Basia znów poszła do profesora z pytaniem, czy mimo to mam zdawać egzamin, na co on odpowiedział, że jeżeli chcę, to mogę. Widzisz, teraz doskonale go rozumiem - on po prostu był ciekawy, bo Basia mu opowiadała o mnie cuda, i on chciał zobaczyć to "cudowne dziecko". A i ja chciałam zdawać! Najśmieszniejsze było, że moja ukochana łacinniczka panicznie się o mnie bała, a to dlatego, że jej pomieszały się dwa egzaminy. A mianowicie, przed wojną wprowadzono specjalny egzamin (nazywał się hospitancki), po to, by odsiać studentów przed dopuszczeniem ich do seminarium. I widzisz, ona właśnie do tego egzaminu mnie przygotowywała. Pamiętam, jak mówiła, że muszę przeczytać trzy księgi Iliady i trzy księgi Odysei, trzy mniejsze dialogi Platona albo jeden większy i tragedię, ale bez partii chóralnych... Więc ja wszystko przeczytałam. Załamałam się jedynie na tragedii, na Antygonie, zresztą w prostym miejscu... Ale to nie wszystko, według niej, profesor miał mnie pytać nie z tekstu, który miałam przygotowany, ale z tekstu bez przygotowania. Przypuszczam, że zdała Pani śpiewająco... 130 Tak, ale rzecz w tym, że to wcale nie był ten egzamin. Profesor zapytał mnie, co przeczytałam z Iliady, a potem otworzył przeczytaną przeze mnie Księgę pierwszą (tyle że od końca) i kazał mi przetłumaczyć dwa wiersze. Czułam się wręcz zgorszona, bo to była "kaszka z mleczkiem"... Na koniec poprosiłam go o zaświadczenie i zdaje się, że jeszcze gdzieś je mam... Ale ważniejsze było co innego. Jeszcze tego samego dnia profesor spotkał się z moją łacinniczką i powiedział jej, że bardzo by chciał, żeby tak mu odpowiadano na egzaminie ostatecznym... Potem zaczęła Pani regularne studia? A żeby to! Na pierwszym roku było nas troje. Co więcej, nie było żadnych zajęć dla mnie. Dla wyższych lat było seminarium prowadzone przez prof. Kumanieckiego, a dla roku pierwszego lektorat dla tych, którzy greki nie znali. Moje uczestnictwo w lektoracie nie miało żadnego sensu, profesor więc zaprosił mnie na seminarium... Oczywiście, na pierwszym roku nie mógł mi tych zajęć zaliczyć jako seminarium, wobec czego otrzymałam zaliczenie z "ćwiczeń z Tukidydesa". Kiedy zaczęła się Pani przygoda z papirologią? Jesienią 1945 roku. Wtedy do Warszawy przyjechał lwowski profesor Jerzy Manteuffel, który zaczął nas uczyć papirologii. W końcu lutego 1946 roku, gdy stworzono dla niego katedrę papirologii, poprosił mnie po zajęciach do gabinetu i... zaproponował mi asystenturę. Powiedział: "Pani wie, że jest jeszcze za młoda, ale ja Pani obiecuję, że po magisterium, oczywiście jeżeli będzie Pani chciała, dostanie Pani u mnie asystenturę". Poczułam się trochę tak, jakby mi się oświadczył królewicz z bajki. Chciałam zostać na Uniwersytecie, ale w najśmielszych marzeniach nie wyobrażałam sobie, że ktoś mi to zaproponuje na pierwszym roku! Na początku to był wolontariat. Oznaczało to bar- 131 dzo luźne powiązanie z jakąś katedrą, ale dostawało się też legitymację i prawo wstępu do stołówki pracowniczej. Najważniejsza była ta stołówka, bo w pierwszym roku po wojnie po Warszawie chodziło się pieszo. Na Uniwersytet przychodziło się rano, do domu wracało wieczorem, a stołówka studencka zawsze była strasznie zapchana. Tyle tylko że kiedy zostałam wolontariuszką, wolontariuszy odesłano do stołówki studenckiej. Gdy przyszłam z tym do profesora, obiecał mi: "Coś Pani załatwię, albo kartę stołówkową, albo etat". O etat było łatwiej! Na którym roku studiów była Pani wtedy? Cały czas na pierwszym! Dostałam etat asystencki od 1 marca 1946. Dali mi go nawet trochę wstecz, za ten wolontariat. W ten sposób mam nieprawdopodobnie długi staż na Uniwersytecie, a panie, które wyliczały mi emeryturę, miały wielki kłopot, bo nie wiedziały, co zrobić z moimi studiami. Bo - przepraszam bardzo -jednego semestru nie da się dodać [śmiech]. Muszę przyznać, że nie przypuszczałam, że można robić karierę na Uniwersytecie w tak zawrotnym tempie. Wtedy takie rzeczy się zdarzały. Teraz, jak sama dobrze wiesz, już nie. Czy często dostawała Pani takie prezenty od losu? Rzeczywiście, Pan Bóg rozpuszczał mnie w zadziwiający sposób. Ojciec był profesorem na Politechnice Warszawskiej i pierwszym dyrektorem Instytutu Chemicznego na Żoliborzu. Bezpośrednim zwierzchnikiem ojca był wiceminister przemysłu chemicznego prof. Golański, przedwojenny komunista i kolega ojca sprzed wojny. Na wszelkie możliwe sposoby chciał wysłać ojca do Stanów Zjednoczonych, by tam zrobił sobie protezę ręki. Chodziło też i o to, żeby poczynić pewne istotne dla instytutu zakupy. Ojciec zaproponował mi, bym wyjechała razem z nim, a ja - wyobraź sobie - w pierwszej chwili odmówiłam, tłumacząc, że zaczął się rok akademicki, że jestem asystentką i nie mogę zostawić profesora... Ojciec przekonał mnie jednak, żebym przynajmniej zapytała profesora. Kiedy z wielkim strachem poszłam za tą radą, profesor odpowiedział mi, że choćby 133 miał mnie wsadzić do skrzynki i zabić ją gwoździami, to i tak mnie wyśle, skoro mam taką możliwość... Ale to jeszcze nie wszystko. Rzecz najpiękniejsza dopiero się zaczyna. Jeżeli mówię komuś, żew 1947 wyjechałam do Stanów Zjednoczonych, to jest bardzo dziwne, ale jeżeli do tego dodam, że jechałam przez Alpy, to się staje, wydawałoby się, już zupełnie niedorzeczne... Jak długo była Pani w Stanach Zjednoczonych? Mieliśmy wracać po trzech miesiącach i jak wyjeżdżaliśmy, martwiłam się, że to za krótko. Tymczasem już po dwóch miesiącach zaczęłam robić ojcu awantury, że chcę wracać. Mało tego. W końcu byliśmy tam pięć miesięcy. Na koniec ojciec zaproponował, żebyśmy wracali przez Anglię i Francję. Mieliśmy już nawet odpowiednie wizy w paszportach. Jednak odmówiłam! Chciałam wracać do domu. Potem, przyznaję, plu^ łam sobie w brodę, kiedy nie wiedziałam, czy jeszcze kiedykolwiek wyjadę za granicę. Na szczęście, wyjechałam... Dlaczego tak bardzo chciała Pani wracać? Strasznie tęskniłam. A poza tym przez nieśmiałość nie potrafiłam wykorzystać naukowo tego pobytu. Byłam za młoda i za głupia. Miałam list polecający do prof. Westermana z Columbia University od profesora Taubenschlaga, wspaniałego znawcy prawa papirusowego, który prawie całą wojnę przesiedział w Nowym Jorku, właśnie na tym uniwersytecie. Jednak bałam się do niego iść! Umierałam ze strachu! Później nawet mieszkałam tuż obok Columbia University jednak bardzo długo trwało, zanim wreszcie zdobyłam się na to "bohaterstwo". Kiedy wreszcie tam dotarłam, zostałam serdecznie przyjęta, ale i wtedy nie potrafiłam tego spotkania wykorzystać. Ojciec był bardzo zajęty, mało się widywaliśmy, proponował mi więc, żebym pojechała na wycieczkę do Kalifornii albo 134 Chodzić po wodzie na Bermudy, ale i tego się bałam! To głupota z mojej strony, ale muszę przyznać, że nie bardzo umiem zwiedzać, kiedy jestem sama. Zmarnowałam ten czas zarówno pod względem naukowym, jak i turystycznym. Trudno mi sobie wyobrazić Panią jako osobę nieśmiałą i bojaźliwą. Wydaje się Pani raczej osobą dosyć stanowczą... Aż tak bardzo się nie zmieniłam. Pewna nieśmiałość pozostała. Upłynęło jednak mnóstwo czasu i pomiędzy tymi dwiema osobami - mną z przeszłości i mną teraz, jest znaczna różnica. Teraz jestem bardziej samodzielna... Wróciła Pani do Warszawy, na studia... Miałam skończone dwa lata studiów. Wróciłam na drugi semestr trzeciego roku. Wtedy studia trwały cztery lata i miałam szczery zamiar napisać przyzwoitą pracę magisterską. Tymczasem, na początku czwartego roku, okazało się, że kończą mi się trzy lata asystentury. Prof. Tadeusz Manteuffel, który był dyrektorem Instytutu Historycznego, zapytał mnie wtedy, czy nie mogłabym zrobić magisterium do końca roku. Nie roku akademickiego, tylko kalendarzowego! Co więcej, powiedział mi o tym gdzieś w listopadzie, miałam więc niecałe dwa miesiące. Moja pierwsza reakcja - co zresztą dla mnie charakterystyczne - była negatywna. Ale potem, po zastanowieniu, poszłam do profesora i powiedziałam, że spróbuję, że praca nie będzie tak dobra, jak być powinna, ale spróbuję. Udało się dotrzymać słowa? Tak. Prawda, że praca była słaba, dostałam za nią czwórkę, choć uważam, że to i tak było za dużo. Weź pod uwagę, że musiała być napisana po łacinie. Wtedy -jak się śmieję - zło- 135 żyłam "ślub", że nigdy więcej nie napiszę nic po łacinie. I "ślubu" tego dotrzymałam. Wkrótce potem był doktorat... Magisterium zrobiłam na początku 1949, egzamin doktorski miałam już w lutym 1951 roku. Moja praca doktorska dotyczyła legendy ajtiologicznej w dziełach aleksandryjskiego poety Kallimacha. Termin "ajtiologiczny" pochodzi od greckiego słowa ajtion, to znaczy "przyczyna". Legenda ajtiologiczna wyjaśnia przyczynę na przykład pojawienia się jakiejś nazwy albo szczególny kształt góry itp. Typową legendę ajtiologiczną znajdujemy w trzecim rozdziale Księgi Rodzaju, gdzie wąż zostaje przeklęty, będzie po ziemi się czołgał i jadł proch ziemi. Ludzie w tamtych czasach wiedzieli, że wąż nie ma nóg, a ponieważ było to jedyne znane im beznogie zwierzę lądowe, sądzili więc, że musiało się stać coś takiego, iż zostało ich pozbawione. Wiadomo też, że wąż jada rzadko, ale dużo. Raczej trudno było im zaobserwować węża jedzącego, uznali zatem, że je ziemię. Dwa lata na napisanie doktoratu to niewiele... Stanowczo za mało. A do tego jeszcze, ponieważ pomyślałam, że praca napisana po polsku będzie dla niewielu, albo zgoła dla nikogo, pisałam ją po francusku. Potem zresztą okazało się, że muszę ją przełożyć na polski. Często powtarzam, że wszystko odbyło za szybko, ale tak się jakoś złożyło i były z tego dwie korzyści. Niedługo potem, w 1952 roku, zniesiono doktoraty i zastąpiono je czymś, co nazywało się kandydaturą nauk. Ten stan trwał do 1959 roku włącznie. Dzięki pośpiechowi miałam więc prawdziwy doktorat, a nie jakąś tam kandydaturę. Poza tym mój profesor - Jerzy Manteuffel - był już chory, a w ten sposób mógł wziąć udział w moim egzaminie doktorskim i być na promocji. Dla niego to była wielka radość. 136 Profesor Manteuffel zmarł wkrótce po Pani doktoracie... Zachorował jesienią 1951 roku i leżał sparaliżowany przez blisko trzy lata. Umarł na początku 1954 (nie miał wtedy nawet 54 lat!). Moim opiekunem na Uniwersytecie już od jesieni 1950 roku był jego stryjeczny brat - profesor Tadeusz Manteuffel. Właśnie on otworzył mój przewód doktorski, w 1960 roku doprowadził do mojej habilitacji, a później zdobył dla mnie etat docenta. W najtrudniejszych czasach bronił mnie przed wszystkimi zagrożeniami. Dzięki niemu także otrzymałam tytuł profesora nadzwyczajnego, w styczniu 1969 roku. Kiedy mu za to dziękowałam, powiedział: "Już mnie Pani nie potrzebuje. Teraz Pani sama może innym pomagać". Jedynie tytuł profesora zwyczajnego otrzymałam bez jego udziału, w 1986 roku. Wtedy Tadeusz Manteuffel już nie żył. Po śmierci profesora Jerzego Manteuffla, nie bardzo wiedziałam, co robić. Wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Widzisz, na początku chciałam pisać habilitację z literatury hellenistycznej, ale później pomyślałam, że skoro teraz za jedynego szefa mam dyrektora Instytutu Papirologii, historyka prawa, prof. Rafała Taubenschlaga, lepiej dla mnie będzie, jeżeli zajmę się dziedziną, w której może mi pomóc, choćby sprowadzając książki zza granicy. Wtedy zainteresowałam się dużą grupą papirusów, tak zwanym archiwum Zenona. Jest ich około 2000, w różnych miejscach świata: w Kairze, w Londynie, w Stanach Zjednoczonych, ale nie tylko. Zenon był sekretarzem Apolloniosa, pierwszego ministra Ptolemeusza II, a potem zarządcą jego majątku w Fajum. Miał pewną, bardzo pożyteczną dla potomnych cechę - wszystkie dokumenty, które przechodziły przez jego ręce, skrzętnie chował. Te dokumenty są zresztą bardzo ciekawe. Choć nie ma w nich żadnych wielkich sensacji, dobrze pokazują życie ówczesnego społeczeństwa. Moja praca habilitacyjna dotyczyła właśnie archiwum Zenona i była zatytułowana W "królestwie" 137 Apoloniosa. Społeczeństwo grecko-egipskie w Fajum w świetle archiwum Zenona. Wyszła w 1959. Ale było coś jeszcze. Prof. Taubenschlag nie wydawał papirusów. Był historykiem prawa antycznego. Natomiast ja wiedziałam, że jeżeli mam pracować naukowo, jeżeli mam być papirologiem, muszę się dostać pod rękę prawdziwego papirologa. Wtedy postawiłam Panu Bogu żądanie. Powiedziałam Mu, że przecież sam rozumie, iż muszę wyjechać za granicę, że jak będę siedziała w Polsce, nigdy się nie wykształcę, bo nie mam nikogo, kto mógłby mi w tym pomóc. Wyobraź sobie, że Pan Bóg spełnił moje żądanie. Dostałam stypendium do Francji i pojechałam do Instytutu Papirologicznego na Sorbonie, którym kierował prof. Andre Bataille. 138 Czy często stawiała Pani Bogu żądania? Parę razy, w ważnych dla mnie sprawach, i muszę powiedzieć, że Bóg zwykle dawał mi to, o co prosiłam... Tym razem było to ważne dlatego, że w przeciwnym razie moja praca naukowa nie miałaby sensu. Dlaczego? Aby nauczyć się czytać papirusy, trzeba mieć nauczyciela. Nie da się tego nauczyć samemu! Muszę powiedzieć, że miałam dużo szczęścia. Najpierw w 1957 roku trafiłam do profesora Bataille'a, który może nie był genialny, ale bardzo ciepły i, co najważniejsze, dał mi dwa papirusy do wydania. Bo widzisz, wtedy jeszcze byłam smarkata naukowo. Chodziłam na seminaria, ale o papirologii nie miałam specjalnego pojęcia... Te papirusy (a właściwie jeden papirus zapisany po obu stronach) to były rachunki rolnicze i zapiski dotyczące transportu materiałów do odbudowy świątyni. Oba zresztą zostały wydane w naszym czasopiśmie wychodzącym w Warszawie "Journal of Juristic Papirology". Drugą osobą, która wiele mnie nauczyła, był angielski profesor sir Eric Turner, wówczas jeden z dwóch najznakomitszych papirologów na świecie. Był dyrektorem Institute of Classical Studies w Londynie. Drugim był H. C. Youtie, profesor z Michigan University. W 1963 roku Turner zorganizował konferencję dla młodych papirologów, w której brał również udział profesor Youtie. To był kapitalny pomysł. Konferencja trwała dwa tygodnie i przez ten czas nauczyłam się więcej niż podczas wszystkich innych pobytów zagranicznych razem wziętych. Pracowaliśmy na swoich papirusach. Oczywiście, nie na papirusach oryginalnych, tylko na zdjęciach, bo tak pracuje papirolog. Codziennie rano "rzucaliśmy się" na profesorów i każdy z nas starał się "upolować" jednego z nich dla siebie. Ten, komu się udało, miał go potem na własny uży- 139 tek, to znaczy cała grupa, pod kierunkiem profesora, pracowała nad jego papirusem. Po drodze zgubiłyśmy jedno ważne wydarzenie. W1959 roku była Pani na stypendium w Egipcie. Efektem tego wyjazdu było wydanie tzw. papirusów aleksandryjskich. A zatem kiedy brała Pani udział w konferencji prof. Turnera, nie była już Pani "nieopierzonym", nikomu nieznanym naukowcem... Papirusy aleksandryjskie zostały wydane nieco później. Na konferencji londyńskiej również nad nimi pracowałam. W Egipcie byłam w 1959 roku Najpierw otrzymałam półroczne stypendium, które potem przedłużył o kolejne trzy miesiące prof. Kazimierz Michałowski. Pracowałam wtedy w Muzeum grecko-rzymskim w Aleksandrii. Wiadomo było, że w tym muzeum są papirusy, nawet kilkanaście oprawnych papirusów dyrektor Henry Riad miał w gabinecie, ale nikt nie wiedział, gdzie jest reszta. Moim pierwszym zadaniem było więc odnalezienie tych papirusów... W muzeum? Właśnie tak. Czasem nazywam to wykopaliskami w muzeum. Moim zadaniem było ich odszukanie i uporządkowanie. Papirus jest niesłychanie wrażliwy na wilgoć i dlatego, jak się go oprawia w szkło, trzeba szklane płytki dokładnie okleić. Niestety, często zdarzało się, że zostawiano kąty wolne, bo tak "ładniej wygląda"... Otóż jeżeli klimat byłby idealnie suchy, to papirusom by to nie zaszkodziło, ale w Aleksandrii panuje wilgoć. Dostawała się zatem przez te pozostawione szpary do papirusu, który zaczynał gnić. Rezultat zwykle był taki, że papirus, w ten sposób oklejony, był czarny i nie do odczytania. Wyobraź sobie, że kiedyś dyrektor dostał list od pewnego papirologa, który interesował się znanym papirusem aleksandryjskim, wydanym na przełomie XIX i XX wieku. 140 Ów papirolog chciał coś w nim sprawdzić, dyrektor więc poprosił mnie, żebym ten papirus znalazła. A była w tym muzeum szklana szafka, w której znajdowały się różne: materiały. Pamiętałam, że było w niej również coś dużego, długiego i czarnego, oprawnego w szkło. Identyfikując ten papirus, opierałam się na jego wymiarach, bo wydając papirusy, zawsze podaje się ich wymiary. Ponieważ to był zwój, więc jego rozmiary były charakterystyczne - był długi i stosunkowo niezbyt szeroki. Pamiętam, że kiedy wyciągnęłam tamto coś z szafy i okazało się, że wymiary się zgadzają, zaczęłam szukać i znalazłam fragment tekstu, który jeszcze dało się odczytać. To rzeczywiście był ten papirus, tylko właściwie można go było wyrzucić na śmieci. Obecnie znacznie lepiej umiemy konserwować papirusy, ale i tak wątpię, żeby cokolwiek udało się z niego uratować. Nawet zwęglony papirus można odczytać. Dlaczego nie można odczytać czegoś takiego? Bo się rozpada. To cudowne, że można odczytać zwęglony papirus. Najdziwniejsze jest, że opiera się on wilgoci. Jednego z pierwszych dużych odkryć papirusów, znalezionych w czasie wykopalisk przez W M. Flindersa Petriego w końcu XIX wieku, dokonano w spalonej chacie. To było w delcie Nilu, czyli tam gdzie dochodziła woda, ale właśnie w tym spalonym domku papirusy się zachowały. Takie papirusy można czasem odczytać, ale nie da się tego zrobić ze zgniłymi. To jednak nie był koniec moich muzealnych "wykopalisk" w Egipcie. Otóż jedne papirusy były zgniłe, bo nie były do końca oklejone, a inne... To były papirusy zapisane najprawdopodobniej tylko z jednej strony, jak zresztą większość. Ktoś, najprawdopodobniej dawny dyrektor muzeum, takie papirusy przyklejał na tekturkach. Tymczasem różnego rodzaju robactwo, które nie jada papirusów, jada klej, toteż papirusy te zostały wygryzione w misterne wzory. Na szczęście, były i takie, które ocalały, ale wiele było zupełnie nieczytelnych albo mało czytelnych. Jak się czuje papirolog, który znajduje papirusy sprzed dwóch tysięcy lat gnijące w muzeum? 142 No, szlag człowieka trafia! Ale co można poradzić? Wtedy już nic nie da się z tym zrobić. To znaczy te pogryzione przez robaki można było jeszcze próbować ratować, jeśli dały się odczytać... Te papirusy, które ocalały, wydała Pani później razem z Mariangelą Vandoni... Tak. To była włoska papirolożka z Universita Stattale di Milano, która przyjechała do Egiptu w sierpniu (ja wyjeżdżałam w końcu września). Odstąpiłam jej wszystkie bizantyńskie papirusy, ponieważ nigdy nie zajmowałam się tym okresem, a ona właśnie na nie miała największą ochotę. W ten sposób powstało nasze wspólne wydanie papirusów aleksandryjskich, zresztą nie idealne... W pierwszych polskich wykopaliskach w Egipcie prowadzonych przez prof. Kazimierza Michałowskiego w Edfu brał udział również Pani profesor - Jerzy Manteuffel. To był bodaj pierwszy przypadek współpracy papirologa z archeologami na wykopaliskach... We wspomnieniach Michałowski napisał, że dzięki tej współpracy można było na bieżąco odczytywać znajdowane teksty, a co za tym idzie - dokładniej datować znaleziska. Wyobrażam sobie, że mógł planować dla Pani taką właśnie przyszłość. Czy nigdy nie pociągała Pani archeologia? Nie, zupełnie nie. Nie chciała Pani być Indianą Jonesem w spódnicy? Widzisz, ja się zupełnie do tego nie nadawałam. Owszem, byłam na wykopaliskach prowadzonych przez Michałowskiego w Delcie i profesor nawet mnie tam widział. Sam się wtedy przekonał, że się do niczego nie nadaję. W ciągu trzech dni zdołałam tylko skręcić sobie nogę. Stypendium u prof. Micha- 144 łowskiego było wyłącznie skutkiem mojej pracy w muzeum aleksandryjskim. On po prostu chciał mi dać więcej czasu. Co jest takiego fascynującego w pracy papirologa, że dziewczyna, która z miłości do Homera zaczęła uczyć się greki, porzuciłafilologię dla ślęczenia nad papirusami? Zawsze najbardziej interesował mnie człowiek. Tak jest do dziś. Nawet w literaturze biblijnej przede wszystkim interesuje mnie człowiek - ten, który te teksty pisał, i ci, którzy ich słuchali czy czytali, a także postacie, o których pisano. Nigdy nie interesowała mnie formalna filologia, jaką zajmowały się moje koleżanki, na przykład styl albo rytm zdania greckiego... Rzeczowniki i czasowniki... I to, jak były budowane zdania. Nie twierdzę, że to nie jest ciekawe, tyle tylko że mnie to nigdy nie interesowało. Wolałam zajmować się żywymi ludźmi, których spotykałam w papirusach, tym, jak żyli, jakie mieli problemy... Przecież papirusy, którymi się Pani zajmowała, to były głównie rachunki... Ależ nie! Są wśród nich różne umowy, sprawozdania sądowe, listy prywatne i wiele innych dokumentów. Wszystkie pokazują życie na gorąco - jedną, niepowtarzalną chwilę, która gdyby ktoś jej nie zapisał, zginęłaby na zawsze. Te dokumenty ukazują świat starożytny w sposób znacznie głębszy niż dzieła antycznych historyków. Pokazują niewielki wycinek, ale za to tak bardzo z bliska, że widać szczegóły, których nigdzie indziej nie zauważysz. Pokazują człowieka takiego jak ty czy ja. Nie męża stanu, poetę czy polityka, ale zwykłego śmiertelnika, którego historycy zwykle nie zauważają. 145 W jaki sposób? Dam ci przykład. Przypomnij sobie przypowieść o robotnikach wynajęty ch do pracy w winnicy (Mt20, 1-16). Wszystkim robotnikom, zarówno tym wynajętym rano, jak i najętym w ostatniej godzinie, gospodarz zapłacił po denarze. Jak rozumiesz tę przypowieść? To jest przypowieść o robotnikach "ostatniej godziny". Wydaje mi się, że chodzi w niej o to samo, co w przypowieści o synu marnotrawnym: nie mamy zazdrościć tym, którym Bóg daje to samo albo więcej niż nam, choćby nam się wydawało, że wcale na to nie zasługują... Właśnie. Muszę to jeszcze zbadać, ale znając papirusy, myślę, że gospodarz od samego początku przepłacał robotników! Płacił im więcej, niż w tym czasie dostaliby gdzie indziej za podobną pracę... A to znaczy? To znaczy, że ta przypowieść może mieć też inne znaczenie. Mówi nam, że od Boga zawsze dostajemy więcej, niż na to zasługujemy, więcej niż się spodziewamy. W ten sposób papirusy mówią o człowieku... Podczas pewnej audycji radiowej ks. prof. Marek Starowieyski, który uczęszczał na Pani zajęcia z papirologii, opowiadał zabawną historię. Grupa, do której należał, była bardzo dobra, postanowiła więc Pani nieco "przytrzeć im nosa". Przyniosła Pani na zajęcia papirus, który miał wypalony cały środek i tylko na bokach były jakieś niewielkie resztki. Jednak studenci wśród tych resztek znaleźli słowo, które bardzo rzadko występuje w papirusach, po czym odnaleźli wydany tekst i dumnie odczytali Pani pełny tekst z innego wydania... 146 Tak. Znaleźli ten tekst przez słownik i to był bardzo dobry przykład na to, jak powinien pracować papirolog. Dajmy na to w poezji aleksandryjskiej z III wieku jest bardzo dużo słów używanych tylko w jednym utworze i w jednym miejscu. To są tzw. hapaks legomena, "raz jeden powiedziane". W słowniku naukowym podane są wszystkie miejsca, w których takie słowa występują. W ten sposób tekst już jest znaleziony. Było to więc proste zadanie, które miało im pokazać, jak można przeczytać bardzo trudny tekst. Ale nie zawsze jest tak łatwo... Jasne, że nie. Kiedyś, w odpowiedzi na moje żale, profesor Youtie napisał mi, że "losem papirologa jest frustracja". Naprawdę nie zwykle rzadko udaje się trafić na tekst czytelny od początku do końca. Te, które były czytelne, już są wydane, a szansę, że znajdziemy taki właśnie tekst, są minimalne. Ale to jest właśnie najciekawsze! Trzeba zacząć od tego, że chociaż mówi się o odczytywaniu papirusów, tak naprawdę chodzi o rekonstrukcję. To jest jak rozwiązywanie krzyżówki albo rebusa. Zaczyna się czytać i w pierwszym momencie nic nie można zrozumieć. Potem, kiedy już wchodzi się coraz głębiej, zaczynają pojawiać się słowa, zdania... Zaczynasz mniej więcej pojmować, o co może chodzić. I wtedy kiedy już coś niecoś wiadomo, szuka się przez słowniki (teraz może już przez komputery) wszystkich wydanych papirusowych dokumentów na podobny temat. Na przykład, kiedy miałam tekst, który dotyczył rolnictwa w latach 78-79, musiałam wejść w najróżniejsze zagadnienia związane z rolnictwem. Dowiadywałam się, co robili rolnicy, ile płacili robotnikom. W tym celu musiałam przeczytać różne wydane już teksty. Rozumiesz? Po to, żeby wleźć w ten papirus, właziło się w inne... To naprawdę była pasjonująca robota. .,-< Które papirusy są najważniejsze dla biblisty? , 147 Moim ukochanym papirusem jest Ewangelia św. Jana - książka, która znajduje się w Bibliotece Bodmera w Genewie. Miałam to szczęście, że go widziałam. Kiedy byłam pierwszy raz w Genewie w 1989, ówczesny dyrektor biblioteki Bodmera wy ciągnął go dla mnie z lodówki, w której jest przechowywany, by nie uszkodziła go pleśń. Mogłam go nawet dotknąć. Ta książeczka datowana jest na ostatnie lata II wieku. Jednak największą biblistyczną sensacją papirologiczną jest tekst wydany w roku 1935, tzw. Rylands Papyrus znajdujący się w Rylands Museum w Manchesterze. To jest maleńki skrawek (prawa i lewa strona) z fragmentem rozmowy Jezusa z Piłatem - miejsce, gdzie Jezus mówi: "Ja narodziłem się po to i po to przyszedłem na świat, żeby dać świadectwo prawdzie". Zawsze mówię, że Pan Bóg ma poczucie humoru. To jest, jak dotąd, najstarszy tekst Nowego Testamentu, jaki mamy. Otóż ten papirus był datowany tylko na podstawie pisma przez trzech papirologów, średnia proponowanych przez nich dat to 120-125 rok. Jeżelijakiś tekst powstał poza Egiptem (jak Ewangelia św. Jana), a znajdujemy jego odpis sporządzony w Egipcie, to zakłada się, że między powstaniem tekstu a sporządzeniem jego odpisu musiało upłynąć co najmniej 20 lat. A zatem Rylands Papyrus dowodzi, że Ewangelia św. Jana powstała około 100 roku. Dlaczego to ma być dowodem poczucia humoru Pana Boga? Bo nikt nigdy nie próbował datować powstania pozostałych trzech Ewangelii na II czy III wiek. Znaleźliśmy najstarsze fragmenty właśnie z Ewangelii św. Jana, która jest najpóźniej napisaną Ewangelią. A poza tym w owym tekście mowa jest o "świadectwie". Właśnie Rylands Papyrus jest dobrym przykładem tego, o co chciałabym Panią zapytać. Papirus, którego zdjęcie leży przed nami, ma zaledwie kilka centymetrów i, na moje niewprawne oko ignoranta, 148 nie ma tutaj ani jednego całego wyrazu! Skąd zatem wiadomo, że jest to fragment Ewangelii Jana? Akurat to jest bardzo proste. Trzeba tylko znaleźć takie miejsce, w którym ten kawałek tekstu będzie pasował... Na tym skrawku masz fragment: "abym dał świadectwo", "po to się 149 narodziłem", a tutaj jest koniec tego zdania - "świat" (kosmo). I teraz chodzi o to, żeby to dopasować do tekstu. Ilustracja dobrze pokazuje, o co chodzi. Mamy papirus, który - na dwóch stronach - zawiera fragment Ewangelii Jana 18, 31-33 i 37-38. Z opowieści ks. Starowieyskiego wynikało, że czasem, kiedy znajdujemy jedno słowo, mamy odczytany tekst... Ale przecież może być taki fragment, gdzie nie ma ani jednego całego słowa... Wtedy najczęściej sprawa jest beznadziejna. Czytanie i wydawanie papirusów było tylko częścią Pani pracy naukowej. Niemal równolegle zaczęła Pani pisać książki popularne. Jakie były tego początki? Zaczęło się dość zabawnie. Wiedza Powszechna szukała wtedy nowych autorów książek popularnonaukowych i pewien znajomy mojej matki zaczął ją namawiać, żeby coś napisała. Matka mu odmówiła, lecz skierowała go do mnie. W ten sposób po- 150 wstała moja pierwsza książka popularnonaukowa: Kiedy piaski egipskie przemówiły po grecku, która wyszła w 1959 roku (wznowiona została w 1970). To była książka, która - że tak powiem - wprowadziła mnie na rynek księgarski... Wcześniej były jeszcze przekłady poezji greckiej i łacińskiej. Te tomiki zostały bardzo ciepło przyjęte, zwłaszcza przez Juliana Tuwima i Jana Parandowskiego, który nawet zaprosił mnie do swojego domu. Obaj wielcy mistrzowie pióra okazali mi dużo serdecznego uznania, tym cenniejszego, że byłam jeszcze właściwie nikim. Później ukazały się kolejne książki popularyzujące papirologię: Historie nieznane historii (1962), napisana wspólnie z Marią Nowicką Książka się rozwija (1970) i Życie codzienne w Egipcie greckich papirusów (1983). W pewnym momencie, mniej więcej w latach sześćdziesiątych, zaczęła Pani publikować książki poświęcone historii okresu hellenistycznego. Zawsze mi się wydawało, że naukowcy zajmujący się Grecją klasyczną nie przepadają za tą epoką. I tak właśnie jest. Więc jak to się stało, że zainteresowała się Pani hellenizmem? Szczerze mówiąc, nie bardzo umiem odpowiedzieć. Pierwszy raz zetknęłam się ze światem hellenistycznym poprzez książkę Tadeusza Zielińskiego Republika Rzymska. Ukazywał hellenizm od strony Rzymian i pamiętam, że czytałam to z wielkim nabożeństwem. Potem zupełnie o tym zapomniałam i nie pamiętałam nic ze świata hellenistycznego - poza jedną anegdotą. Najstarszy z następców Aleksandra Wielkiego - Antygon Jednooki (podobnie zresztą jak inni) dążył do tego, żeby posiąść całe królestwo Aleksandra dla siebie i dla swojego syna Demetriusza nazywanego Poliorketesem, czyli "zdobywcą miast", a właściwie "oblegaczem miast". Ojciec i syn, co w tamtych czasach było rzeczą zasługującą na uwagę, bardzo 151 się kochali i byli ze sobą bardzo zżyci. Pewnego dnia, kiedy już byli królami, Antygon wezwał do siebie Demetriusza. Tymczasem tak się złożyło, że Demetriusz miał właśnie u siebie piękną panią. Wobec tego posłał ojcu wiadomość, że jest chory. Antygon przejął się i poszedł do niego osobiście. Kiedy wchodził do pałacu Demetriusza, tuż przed nosem przemknęła mu kobieca postać otulona welonem i wtedy zrozumiał, co za "choroba" męczyła syna. Z kolei Demetriusz, próbując zachować twarz, leżał, udając chorego. Antygon podszedł do łóżka syna, wziął go za rękę i zaczął liczyć puls, a wtedy Demetriusz powiedział: "Gorączka mnie opuściła", na co Antygon odpowiedział: "Spotkałem ją nawet po drodze". Recenzenci jednej z Pani książek, myślę o Helladzie królów (1967, 1969), dobrotliwie wytykali, że kocha się Pani właśnie w Demetriuszu Poliorketesie... Co było zresztą świętą prawdą [śmiech]. Zdarzyła mi się nawet pewna zabawna historia. Matka uparła się, żebym kupiła sobie futro. Po długich naleganiach w końcu dałam się jej przekonać. Ubrana w nowe futro, u wejścia do Instytutu Historycznego spotkałam prof. Aleksandra Gieysztora, który zwrócił uwagę na mój nowy nabytek. Powiedziałam mu żartobliwie: "To jest prezent od Demetriusza Poliorketesa", na co Gieysztor odpowiedział: "Ma dobry gust". Helladę królów pisało mi się cudownie. Częściowo powstawała w Laskach, a ponieważ pisałam na maszynie, strasznie mi przeszkadzało, że muszę przestać pracować o 21.00, żeby innym nie przeszkadzać. To była chłodna jesień. Pytano mnie, czy nie marznę, ale odpowiadałam, że nie mogę marznąć w XX wieku, skoro żyję w III wieku przed Chrystusem. Przełamała Pani pewien schemat myślenia o hellenizmie. W szkole uczono mnie, że hellenizm oznacza schyłek pięknej cywiliza- 152 cji greckiej. Zupełnie inaczej przedstawia to Pani w swoich książkach... Bo też inaczej było w rzeczywistości. Wiązało się to zresztą z idealizacją Grecji klasycznej i ogólnym przekonaniem, że wszystko, co było dawniej, było lepsze od tego, co nastąpiło później. Tymczasem hellenizm to nie koniec greckiego świata, ale jego przemiana. Co więcej, właśnie ta przemiana sprawiła, że kultura grecka rozlała się szeroko - na Wschodzie aż po Indie, na Zachodzie zaś podbiła Rzym i jego imperium. Na ogół także i dziś nie zdajemy sprawy z tego, że Rzymianie zetknęli się już z Grecją hellenistyczną i że my także, nie wiedząc o tym, dopiero za pośrednictwem hellenizmu poznaliśmy grecką kulturę klasyczną. Język książek naukowych bywa zupełnie niezrozumiały dla większości czytelników. Niektórym uczonym wydaje się wręcz, że pisząc niezrozumiale, są bardziej "naukowi"... Niestety, tak było zawsze. Jak Pani książki popularnonaukowe przyjmowało środowisko akademickie? Od początku bardzo dobrze. Profesor Kumaniecki, który nie znosił popularyzacji, przyniósł kiedyś na seminarium moją książkę, nie pamiętam, czy to była Hellada królów czy Hellenika, i podał ją za przykład tego, jak powinna wyglądać książka popularnonaukowa. Z kolei mój kolega, młodszy zresztą ode mnie, prof. Kolendo zwykł mawiać o popularyzacji, że jest to naukowa prostytucja, ale wyłączał z tej opinii moje książki. Bo widzisz, cała rzecz polega na tym, że z popularyzacji rzeczywiście można zrobić naukową prostytucję, kiedy się pisze wyłącznie dla pieniędzy. Oczywiście, pieniądze także się liczy- 153 ły, ale cała rzecz polega na tym, że aby dobrze popularyzować, trzeba mieć specyficzny talent. Jeżeli się go nie ma, to choćby temat był najwspanialszy, autor i tak go położy. A jeszcze gorzej jest, kiedy autor nie lubi tego, co robi, i pisze tylko dla pieniędzy. Moje książki zresztą nie są wcale łatwe, przynajmniej nie wszystkie. Czy nigdy nie myślała Pani o pisaniu książek beletrystycznych? Myślałam. Nawet taką książkę napisałam i zrobiłam to z pasją równą tej, zjaką powstawała Hellada królów. To jest książka Koń, który nazywał się Bukefalas, napisana dla V klasy szkoły podstawowej (właśnie wyszło jej nowe wydanie pod zmienionym tytułem - Koń, który trafił do historii). Bardzo chętnie pisałabym beletrystykę, ale w tej chwili już mnie nie stać na to, aby wejść w jakąś epokę na tyle, żeby napisać powieść historyczną, a literatura współczesna nie jest dla mnie. Ja żyję w starożytności... Muszę jednak przyznać, że beletrystyki w moich książkach byłoby więcej, gdyby nie moi redaktorzy. Autor uczy się, pisząc, ale uczy się przede wszystkim od mądrych redaktorów. Pamiętam, że kiedy oddałam Helladę królów, byłam z niej bardzo dumna. Później jednak redaktorka zaczęła ją "czyścić". Mówiła, że: "tępi wszystkie krwawe zachody słońca". I to jest bardzo dobre określenie tego, co robiła. Zawsze miałam tendencję do ozdobników. W każdym razie nauczyła mnie, że gatunków literackich nie należy mieszać. W 1991 roku ukazała się ostatnia z Pani książek "hellenistycznych" - Bogowie zeszli z Olimpu. Bóstwo i mit w greckiej literaturze świata hellenistycznego, ukazująca przemiany w greckiej świadomości religijnej, jakie zachodziły w przeddzień pojawienia się chrześcijaństwa. Jest to w pewien sposób zapowiedź zmiany Pani zainteresowań. 154 Kiedy odeszłam od papirologii, zajęłam się tym, co zawsze chciałam robić - to znaczy pisaniem. Podpisałam umowę na książkę Bogowie zeszli z Olimpu. Książka ta pokazuje przygotowanie dróg Ewangelii w mentalności religijnej ludzi tamtych czasów. Jednocześnie był to okres, kiedy pracowałam jeszcze na Uniwersytecie, miałam wykłady z literatury antycznej i z historii Grecji, ale to nie było to, co mi było potrzebne do szczęścia. Szukałam dla siebie miejsca. Pozostawiła Pani grono dobrze przygotowanych uczniów, którzy kontynuują pracę. Tym samym stworzyła Pani polską szkołę papirologii... I muszę powiedzieć, że w tej chwili każdy z nich czyta papirusy lepiej, niż ja kiedykolwiek je czytałam...Trzeba zacząć od tego, że kiedy zostałam docentem w 1961 roku, wskrzeszono dla mnie katedrę papirologii, bo ta katedra "spała" od chwili śmierci prof. Rafała Taubenschlaga, czyli od roku 1958 (a właściwie już od śmierci Jerzego Manteuffla, czyli od 1954 roku). Byłam jej kierownikiem w latach 1961-1991. Potem mój uczeń - Zbyszek Borkowski, zgodził się objąć po mnie kierownictwo. Bo, przyznam, że po 30 latach miałam już dosyć. Niestety, Zbyszek wkrótce umarł. Po nim kierownikiem zakładu (bo w swoim czasie katedrę przemianowano na zakład) został Jan Krzysztof Winnicki. W 1974 roku, otwierając Międzynarodowy Kongres Papirologów w Oksfordzie, profesor Turner powiedział coś, co mi zapadło głęboko w serce. Wcześniej wydał trudny papirus literacki, a w Oksfordzie przyznał: "Wydałem ten tekst i popełniłem pewne błędy, ale mój uczeń mnie poprawił. To znaczy, że dokonałem czegoś na świecie, kiedy mój uczeń mnie poprawia". Słowa te zrobiły na nas wszystkich ogromne wrażenie. Zawsze marzyłam, żeby moi uczniowie byli lepsi ode mnie. W papirologii ten cel udało mi się osiągnąć. "Rozkaż mi przyjść do Ciebie po wodzie Gdyby mogła się Pani spotkać z Jezusem i rozmawiać z Nim, jak teraz ze mną, o co by Go Pani zapytała? Nie wiem. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Wydaje mi się, że raczej nie zadawałabym Mu pytań, tylko prosiłabym o wzmocnienie mojej miłości, o wzmocnienie mojej wiary, o opiekę nad ludźmi, którzy są mi bliscy, o to, żeby nauczył mnie włączać się w tę chwałę, którą daje Ojcu. Teraz już nie mam pytań do Niego. Miałam je, oczywiście, że miałam, ale teraz już nie mam. Nie chciałaby Pani wiedzieć, co się z nami stanie, jak zbudowany jest wszechświat albo kiedy nastąpi koniec świata? Nie. Po co? Ludzi pociąga wiedza... Nie mnie. Chociaż, prawdę mówiąc, pociąga mnie wiedza, ale tylko ta, która jest drogą. Widzisz, wiedza jest czymś wspaniałym, ale nie jest najważniejsza. W życiu człowieka najważniejsza jest miłość. I to taka miłość, która jest jak najpełniejszym otwarciem. Ale tego jesteśmy pewni. O to nie musielibyśmy pytać... 156 Że Bóg nas kocha? Rzeczywiście, o to nie musielibyśmy pytać. Kiedy mnisi benedyktyńscy zadali to samo pytanie Dalaj Lamie, ten odpowiedział, że chciałby zapytać Jezusa o naturę Ojca... I na to pytanie odpowiedzi by nie dostał. Dlatego że Chrystus nie przyszedł na świat po to, żeby nam urządzić nawet najdoskonalszy wykład o naturze Boga. Bo intelektualnie poznać tego nie możemy. Możemy poznać i zrozumieć różne rzeczy, ale nie wszystko i nie do końca. Jezus przyszedł na świat po to, żeby nas zaprosić do uczestnictwa w życiu samego Boga, do komunii Boskiej. Dopiero kiedy zdobędziemy się na przyjęcie Jego zaproszenia - a to wcale nie jest takie proste, jak nam się zdaje - poznamy wszystko. Wtedy też zyskamy wiedzę, ale osiągniemy ją zupełnie inną drogą. Stale wracam do tych samych porównań. Nie można na-: Uczyć się pływać, nie skacząc najpierw do wody. Nie można nauczyć się chodzić, póki nie postawimy pierwszego kroku. Wreszcie nie można nauczyć się kochać, póki tego nie spróbujemy, póki nie zaczniemy z tym drugim człowiekiem żyć. Jest takie bardzo mądre polskie przysłowie, że trzeba zjeść z kimś beczkę soli, żeby go poznać. Może powiem teraz herezję, ale wydaje mi się, że w pewnym sensie łatwiej jest poznać Boga niż człowieka. Może dlatego że człowiek się broni, a Bóg nie. Bóg nas zaprasza do komunii ze sobą, ale my po prostu jesteśmy zbyt leniwi... Jak pogodzić postawę naukową z wiarą? Często słyszę to pytanie. A ja właśn\ie dlatego wierzę! Dzięki podejściu naukowemu różne rzeczy, w które trudno byłoby mi uwierzyć, stały się dla mnie w pewien sposób oczywiste. To dotyczy na przykład początku Biblii, początku świata i człowieka. Ponieważ zawsze byłam wierząca, trudność sprawiało 157 mi słuchanie w kościele czytań z pierwszego rozdziału Księgi Rodzaju. Chciałam w to wierzyć, bo wiedziałam, że Kościół tak naucza, ale miałam z tym wielki problem. Teraz najbardziej chce mi się śmiać z tego, że największe trudności miałam akurat nie z tym, co rzeczywiście istotne, ale z wersetem opisującym stworzenie sklepienia nieba i rozdzielenie wód pod sklepieniem i nad sklepieniem... Dokładnie to brzmi tak: "A potem Bóg rzekł: "Niechaj powstanie sklepienie w środku wód i niechaj ono oddzieli jedne wody od drugich!" Uczyniwszy to sklepienie, Bóg oddzielił wody pod sklepieniem od wód ponad sklepieniem; a gdy tak się stało, Bóg nazwał to sklepienie niebem". To był drugi dzień stworzenia. Więc wody pod sklepieniem mi nie przeszkadzały, natomiast te nad sklepieniem niebieskim denerwowały mnie ogromnie. Teraz jest to dla mnie takie oczywiste... A skąd pada deszcz? Przecież z góry, z nieba, znad sklepienia niebieskiego. To staje się oczywiste dopiero wtedy, kiedy się spróbuje spojrzeć na ten werset oczami tamtych ludzi. A nie oczami współczesnego fizyka... Właśnie. Zrozumienie tej prawdy niewątpliwie bardzo mi pomogło, nie tylko w wierze, ale także w zachwycie... A właściwie obudziło mój zachwyt i podziw dla ludzi, którzy pisali to, co się złożyło na pierwsze jedenaście rozdziałów Księgi Rodzaju. Dopiero gdy się w to wejdzie głębiej, można zrozumieć ich geniusz. Jak naukowiec może wierzyć w coś, czego się nie da udowodnić? Zapominasz, że jestem humanistką, a w naukach humanistycznych wielu spraw nie da się udowodnić. Odpowiedź na to pytanie jest zresztą prosta. Na tym polega wiara! Dopiero jeśli nie można czegoś udowodnić, to się w to wierzy (albo nie). Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, na każdym kroku jesteśmy zmuszani do aktów wiary, takiej wiary "doczesnej"; 158 Wyobraź sobie na przykład, że ktoś z twoich znajomych wyjechał w podróż, choćby na Saharę. Wrócił i opowiada nieprawdopodobne rzeczy. A przecież w żaden sposób nie może ci udowodnić, że to wszystko się faktycznie zdarzyło. Czy mu uwierzysz (bo to jest już kwestia wiary), zależy tylko od tego, od jakiej strony go znasz. Jeśli go w ogóle nie znasz, to mu nie uwierzysz. Jeżeli znasz i wiesz, że jest człowiekiem solidnym i nie ma tendencji do ubarwiania historii, to będziesz mu wierzyć, a jeżeli znasz go z tego, że często rozmija się z prawdą, to zwyczajnie mu nie uwierzysz. Ale i ty, i on nie macie żadnej możliwości udowodnienia, że to, co mówił, to prawda bądź fałsz. Pytasz, jak można uwierzyć w coś, czego nie można udowodnić. Przecież jeżeli coś udowodnię, to już nie muszę w to wierzyć! Mój ukochany autor z dziedziny fantastyki naukowej - Izaak Asimov, zasadniczo niezajmujący się kwestiami religijnymi, napisał esej o swoim stosunku do wiary i do Boga. Zakończył go deklaracją, że nie ma nic przeciwko Bogu, ale prosi: "udowodnijcie mi, że Bóg jest, wtedy uwierzę". Kiedy to przeczytałam, miałam ochotę do niego napisać, by go zapytać, jak to możliwe, że tak inteligentny człowiek nie rozumie, iż jeśli coś zostanie udowodnione, to już nie będzie w co wierzyć. Wtedy przecież będzie wiedział, a nie wierzył. To jest nagminny błąd. Zatem nie jest możliwa postawa: "jestem człowiekiem wierzącym, bo wiem, że Jezus jest Bogiem"? Oczywiście, że nie! Tego nie można wiedzieć. Wiedzieć mógł sam Jezus. Nie wiem nawet, czy to samo można powiedzieć o św. Pawle, który przecież spotkał się z Jezusem zmartwychwstałym. Bóg mu się ukazał jako Jezus zmartwychwstały. Wiedział więc, że Jezus zmartwychwstał, bo się z Nim spotkał, i przeczuwał, że musi istnieć jakaś przedziwna relacja między Jezusem a Bogiem, co - przypuszczam - było dla niego niesłychanie trudne do zrozumienia. , - 159 Ludzie po prostu nie odróżniają wiedzy od wiary. Pociąga to za sobą jeszcze i taką konsekwencję, że niektórym wydaje się, iż do religii, podobnie jak do ideologii, można człowieka przekonać, jeżeli wyjaśni mu się wszystkie założenia. A to jest błąd podstawowy. Wiary nie można udowodnić. Czasem przychodzą do mnie tacy ludzie, którzy krążą wokół wiary, wokół religii... Chcieliby przejść przez bramę, ale nie potrafią. Wydaje mi się, że zachowują się jak człowiek, który przyszedłby na basen i powiedział do trenera: "Bardzo chcę się nauczyć pływać. Niech mnie pan koniecznie nauczy... Ale nie wejdę do wody, póki nie będę umiał pływać". A zatem wiar a jest decyzją? Nie. Wiara jest życiem. Jednak tak właśnie rozumiem to, co Pani powiedziała - trzeba podjąć decyzję, żeby "wejśćdo wody"... Jacek Kuroń w swojej pierwszej książce napisał o swoich "pokusach" wiary. O tym, że chciałby uwierzyć, ale zdaje sobie sprawę, że to znaczy skoczyć, a on już raz skoczył i tak strasznie się rozbił. Teraz po prostu się boi. Oczywiście, dla kogoś, kto był wychowany w wierze, ale od niej odszedł, powrót na pewno jest łatwiejszy. Natomiast jeżeli ktoś nigdy się z wiarą nie zetknął, jeżeli nigdy tego nie przeżył, to musi być rzeczywiście skok do głębokiej wody. Zawsze rozumiałam to w ten sposób, że trzeba postanowić, trzeba sobie powiedzieć: "Będę właśnie taka", a później starać się to zrealizować... Tak, ale nie chodzi o to, żeby powiedzieć to sobie, tylko żeby powiedzieć Bogu. Trzeba powiedzieć Bogu "tak". Ale to jeszcze 160 nie wszystko. Dla mnie wiara jest przede wszystkim wtedy, kiedy tego zupełnie nie czujemy. Ludziom niewierzącym, takim, którzy utracili wiarę, lub też tym, którym się zdaje, że ją utracili, często się wydaje, że człowiek wierzący żyje stale w aureoli wiary, w poczuciu bliskości Boga. I rzeczywiście, każdy z nas, wierzących, ma takie okresy albo momenty w życiu, kiedy w sposób szczególny czuje, że Bóg jest blisko, kiedy czuje się z Nim związany, czuje Go koło siebie. Ale bardzo często nie czujemy nic. Jednak kto raz zakosztował prawdziwej wiary, ten wie, że to jest uczucie absolutnej pewności. Takiej pewności nie mam w stosunku do niczego innego. Nawet w stosunku do nauki? Zwłaszcza w stosunku do nauki. Wiedza to jest coś bardzo ulotnego. Wiadomą rzeczą jest, że w nauce wszystko się zmienia i to "w sposób radykalny. Moją matkę jeszcze uczono w szkole, że najmniejsza, niepodzielna cząstka materii to atom... Co to znaczy wierzyć? Dla mnie wierzyć oznacza właściwie zawierzyć, zaufać. Posłużę się definicją znalezioną w Biblii Jerozolimskiej: "Wiara to postawa zaufania i oddania się bez reszty, kiedy człowiek przestaje stawiać na własne zrozumienie i własne siły, żeby oddać się całkowicie słowu i mocy Tego, w którego wierzy, któremu wierzy" (przypis do Mt 8, 10). Tak więc wiara jest przede wszystkim zawierzeniem, i to zawierzeniem bezgranicznym. A to często bywa bardzo trudne. Pozwól, że to pokażę na przykładzie pewnego wydarzenia z mojego dzieciństwa. Moja matka zawsze gwałtownie chciała, żebym była bardziej wysportowana, ale to jej kompletnie nie wychodziło. Udało się tylko z pływaniem. W Siestrzeniu były dwa duże stawy i matka, chociaż sama pływać nie umiała, 161 wchodziła do wody i zmuszała mnie, żebym położyła się na jej wyciągniętych rękach i wykonywała ruchy żabki. Miałam wtedy jakieś 10 lat, byłam więc dostatecznie dorosła, żeby wiedzieć, że matka prędzej sama się utopi, niż pozwoli mi utonąć. Jednak tak bardzo się bałam, że darłam się wniebogłosy: "mamusiu, litości!". Dopiero wiele lat później zrozumiałam, że tak samo zachowuję się w stosunku do Boga. Wiem, że leżę na Jego rękach, że On mnie trzyma, a mimo to drę się ile sił. Wtedy też zrozumiałam, że wierzyć to "położyć się na rękach Boga", oddać się w Jego ręce. Wiara jest jak pływanie, nawet to moje - koślawe. Musisz uwierzyć, że jeśli położysz się spokojnie na wodzie, to nie utoniesz. W rozumieniu potocznym "wiara" oznacza przekonanie, że Bóg rzeczywiście istnieje. Jednak to jest dopiero początek wiary, niejako pierwszy krok w jej kierunku. Z wiary musi wynikać cała postawa człowieka wierzącego, bo inaczej nie ma co mówić o jego wierze. Rzecz ciekawa: na ogół wiedzą o tym ludzie niewierzący, nawet ateiści, którzy rozumieją (przeważnie lepiej od pobożnych chrześcijan), że Boga może nie być, ale gdyby się nagle pojawił, oznaczałoby to przemianę całego ich życia. Siostra Teresa Landy, franciszkanka z Lasek, lubiła wspominać pewne zdarzenie ze swojej młodości. Pochodziła z żydowskiej rodziny inteligenckiej, absolutnie niewierzącej, i sama jako młoda dziewczyna była ateistką. Pewnego razu w szkole koleżanki rozpoczęły dyskusję, czy Bóg jest, czy Go nie ma. Wtedy zabrała głos (a jak mi potem mówiła, właściwie nigdy nie wiedziała, dlaczego tak powiedziała): "Jeżeli Bóg jest, to ja idę do klasztoru". Oczywiście, nie znaczy to, że każdy człowiek wierzący musi zaraz pójść do klasztoru. Znaczy to jednak, że z wiary powinna wynikać cała jego postawa, bo inaczej nie jest to wiara prawdziwa. 162 Jezus często zarzuca uczniom brak wiary, a i oni skarżą się, że nauki Mistrza są trudne - "Trudna jest ta mowa. Któż może jej słuchać". A przecież na własne oczy widzieli Jego dzieła... Nikt nie mówił, że to będzie łatwe. Trzeba mieć świadomość, czego Bóg od nas wymaga, a wymaga wiele. Chce nas całych dla siebie. Nie darmo woła do Izraelitów ustami proroka: "Jeśli nie uwierzycie, nie ostoicie się" (Iz 7, 9). Mocy Bożej doświadczymy tylko wtedy, gdy zawierzymy Mu całkowicie, gdy oddamy się Mu bez reszty. Doświadczymy jej na tyle, na ile zdołamy Mu naprawdę zaufać. Najpełniej i najlepiej ujmuje to ostatni, 22. werset psalmu, który w łacińskiej Wulgacie jest Psalmem 32 (w Biblii hebrajskiej: 33). Niestety, jak to często bywa, dokładny polski przekład jest tu niemożliwy. Po łacinie werset ten brzmi: "Fiat misericordia tua, Domine, super nos, quemadmodum speravimus in te", dosłowny przekład: "Niech zstąpi na nas, Panie, miłosierdzie Twoje, na tyle, na ile Tobie zawierzyliśmy". Biblia Tysiąclecia tłumaczy z oryginału hebrajskiego: "Niech nas ogarnia łaska Twoja, Panie, według ufności pokładanej w Tobie". Jest to chyba najlepszy z poetyckich przekładów tego wersetu, choć nie każdy może od razu uchwyci tę zadziwiającą prawdę, że to nasza miara, nasze zawierzenie Bogu jest miarą tego, co możemy od Niego otrzymać. I nie tylko miarą. Zawierzenie to wyznacza niejako sposób i zasięg, w jaki Jego moc w nas i dla nas się objawia. Potwierdzenie tej prawdy znajdujemy w Piśmie Świętym niemal na każdym kroku. Gdybyśmy chcieli tutaj odwołać się do wszystkich lub chociaż tylko do większości tekstów, które ową prawdę ilustrują, musielibyśmy w gruncie rzeczy przytoczyć całą Biblię. Autor Listu do Hebrajczyków poświęcił wierze cały rozdział 11., ale i tak bardzo niewiele zdołał w nim zawrzeć. Wiara czyni cuda, czyni rzeczy niemożliwe. Kto w pełni uwierzy, może przecież góry przenosić, albo chodzić po wodzie... 163 To jest cudowny obraz i niesłychanie dla mnie ważny. Piotr prawdopodobnie nie chciał, żeby ta historia była opowiadana, choć to był przecież wielki cud. Prawda, że jednak stchórzył... A więc u Marka, który miał podobno notować to, co Piotr powiedział, tej historii nie znajdziemy. Wszystko zaczęło się od prośby. Jest to prośba zuchwała, ale okazuje się, że dla Boga nie ma próśb zbyt zuchwałych. Jezus sam mówił przecież o tym bardzo wyraźnie: "Bądźcie bezczelni w waszych prośbach". Wers ten pojawia się w Ewangelii Łukasza, w przypowieści o przyjacielu, który przychodzi w nocy po chleb. "Z powodu jego bezczelności da mu" wtedy gospodarz tyle, ile potrzebuje, a nie tak, jak ładnie napisali nasi tłumacze: "dla jego natręctwa". Jednym słowem, wobec Pana Boga mamy prawo, a nawet powinniśmy, być bezczelni. I Piotr też jest w pewnym sensie bezczelny, choć jego prośba wynika również z miłości. Prosi: "Panie, jeśli to Ty jesteś, rozkaż mi przyjść do Ciebie po wodzie". W tym momencie Piotr wierzy Jezusowi całkowicie i bez zastrzeżeń. Jaki jest tego efekt? Wezwany, po prostu wychodzi z łodzi i idzie po wodzie. Idzie na spotkanie z Jezusem. A chwilę później zaczyna tonąć. Dlaczego? Bo się wystraszył, zwątpił. Był przecież silny wiatr. Wyobrażam sobie, co mogło się wtedy stać. Piotr zapewne pomyślał: "Ojej, taki wiatr, co ja tutaj robię?". Do tej chwili patrzył tylko na Jezusa, nie widział nic innego, tylko Jego, i szedł po wodzie. W chwili kiedy zwrócił uwagę na samego siebie, zaczął myśleć, kim jest, nawet jeśli myślał o sobie z pokorą: "Jestem marnym człowiekiem. Czego mi się zachciało?", kiedy z przerażeniem stwierdza, że robi coś całkiem niemożliwego, wtedy właśnie zaczyna tonąć. Najważniejsze jest jednak, że przestał patrzeć na Jezusa. Na szczęście dla samego siebie zawołał: "Panie, ratuj!", i Jezus ocalił mu życie, lecz jednocześnie zganił go za brak wiary. 164 Może nam się wydawać, że jest to sąd bardzo surowy. Przecież Piotr dowiódł chyba dostatecznie swojej wiary-zawierzenia, kiedy zdecydował się wyjść z łodzi. Tymczasem okazuje się, że to mimo wszystko nie wystarcza. Jeszcze minuta lub dwie, a Piotr, nie spuściwszy oczu z Jezusa, doszedłby do Niego bezpiecznie, idąc po wodzie! Nie doszedł, bo spojrzał na siebie i na otaczające go wzburzone fale. W tym momencie prysła jego wiara. Co to znaczy dla nas? Sądzę, że to niesłychanie ważna nauka. Niekiedy zdaje się nam, że Bóg żąda od nas rzeczy niemożliwych. I jest to w pewnej mierze prawda, przynajmniej dopóty, dopóki patrzymy na siebie. Życie prawdziwie chrześcijańskie bywa czasem "chodzeniem po wodzie", ale nie darmo ś w. Paweł powtarza słowa proroka Habakuka wołającego, że "sprawiedliwy będzie żył wiarą" (Rz 1, 17; Gal 3, 11). Wiara jest spojrzeniem utkwionym w Jezusie. Róbmy więc to, czego On chce, nawet wtedy gdy nasze zajęcia są całkiem prozaiczne. Jedno jest tylko ważne: że przez wszystko idziemy ku Niemu. Jeśli zaś w jakiejś chwili wiatr wyda się nam zbyt silny i wiara w nas się zachwieje, zawołajmy jak Piotr: "Panie, ratuj mnie!", a Pan na pewno nie zawiedzie. Chodzi o to, żeby nie patrzeć na siebie, nie myśleć o sobie. Wtedy wszystko może się zdarzyć, wtedy będziemy mogli chodzić po wodzie. Nigdy nie będę sama Dużą rolę w Pani życiu odegrał obóz zorganizowany przez Sodalicję Mariańską tuż po wojnie. Kiedy Pani do niej wstąpiła? Z Sodalicją miałam stosunkowo niewiele do czynienia. Tak naprawdę wstąpiłam do Sodalicji w sierpniu 1947 roku. Prowadziłam później grupę dziewcząt w szkole zawodowej i to właściwie było wszystko. W końcu 1949 roku Sodalicja została rozwiązana przez władze państwowe. Obozy były wcześniej. Pierwszy miał miejsce w sierpniu 1946 roku. To był zupełnie wyjątkowy obóz pod każdym względem, nie tylko dla mnie. Mnie olśnił na dwa sposoby: po pierwsze, odkryłam, że można z Panem Bogiem żyć na co dzień, po drugie, zakochałam się w Tatrach. Były tak piękne i przez trzydzieści dni w słońcu... tylko jeden dzień padało! Warto wspomnieć jeszcze jedno. Przyjechał wtedy pewien ksiądz, który w górach miał wygłosić dla nas konferencję. Pojechaliśmy na Kasprowy, poszliśmy na Liliowe i... Myślę, że jeżeli ktokolwiek z nas coś z tej konferencji zapamiętał, to tylko pierwsze zdanie: "Te góry mówią nam bardzo niewiele o Bogu...". A było dokładnie na odwrót! Wtedy też nauczyłam się chodzić po górach. Mam lęk przestrzeni, ale po górach chodziłam. Na tym obozie poznała Pani ojca Augustyna Jankowskiego, który od wielu lat jest Pani ojcem duchowym. 166 Wtedy jeszcze nie był ojcem Augustynem, tylko księdzem Bogdanem Jankowskim. Znamy się od 31 lipca albo od 1 sierpnia 1946 roku. Był moderatorem żeńskiej Sodalicji akademickiej warszawskiej. Poznaliśmy się w pociągu i chyba już wtedy usłyszałam, że jest świetnym spowiednikiem. Swoje powołanie widział głównie w duchowym prowadzeniu kobiet. Spośród jego córek duchowych starsze ode mnie były: Krystyna Osińska - lekarka, oraz Zofia Sułowska - dziś Teresa, szara urszulanka. Poznałam ją, gdy była jeszcze na studiach, i nawet nie wiedziałam, że ma zamiar wstąpić do klasztoru. Ją ojciec uważa za swoją "pierworodną" córkę. Ksiądz Jankowski nie od razu został moim ojcem duchowym. W połowie sierpnia, a więc jeszcze w czasie trwania obozu, wyjechał na studia do Rzymu. Studiował dwa lata w Instytucie Papieskim. W tym czasie moim spowiednikiem został ks. Czesław Jakubiec, biblista, starotestamentalista, profesor warszawskiego seminarium. Był to człowiek wręcz chorobliwie nieśmiały. Bardzo się do mnie przywiązał, właściwie więc nie rozumiem, dlaczego w pewnym momencie naszej współpracy zaczął mnie namawiać, bym poszukała sobie innego spowiednika. Uważał, że kto inny mógłby mnie lepiej poprowadzić. W końcu, gdzieś w grudniu 1950 roku, wybrałam się do spowiedzi, właśnie do ks. Jakubca, ale go nie zastałam. Do konfesjonału przyszedł natomiast ks. Bogdan Jankowski i do dziś pamiętam to uczucie, że jestem u siebie, że jestem tu, gdzie miałam być. A więc znacie się 56 lat, a córką duchową ojca Jankowskiego jest Pani od lat 52. To jak, przepraszam za porównanie, stare, dobre małżeństwo. Moi rodzice znają się krócej... Tyle że to jest zupełnie co innego. Toteż Ojciec Augustyn najchętniej mówi o związku ojca duchowego z synem lub córką jako o relacji. Małżeństwo to silny związek fizyczny. Relacja 168 z ojcem duchowym rozgrywa się na zupełnie innej płaszczyźnie. Widzisz, kiedyś złapałam się na takiej myśli, że mój stosunek do Ojca byłby zupełnie inny, gdyby on nie był mężczyzną. Bardzo się tego przestraszyłam. Pamiętam, jak z wielkim lękiem mu o tym powiedziałam. Ojciec odrzekł po prostu: "Oczywiście. Przecież jesteś kobietą, a ja mężczyzną, to jest zupełnie normalne". Na tym polega komplementarność mężczyzny i kobiety. Często sprowadza się ją do seksu, a tymczasem ona obejmuje całe życie człowieka, wszelkiego rodzaju współpracę. Mężczyzna i kobieta naprawdę mogą sobie bardzo wiele dać, nie tylko na płaszczyźnie fizycznej, ale również duchowej. W relacji ojciec-córka czy syn duchowy chodzi przede wszystkim o duchowe ubogacenie. Ojciec duchowy to więcej niż stały spowiednik? Znacznie więcej. To nie tylko spowiednik. Zresztą wyjaśnił mi to już ks. Jakubiec. Kiedyś podczas spowiedzi zaczęłam mówić o moich kłopotach rodzinnych, ale pomyślałam, że niepotrzebnie zawracam mu głowę. Wtedy ks. Jakubiec powiedział, że mam mu mówić wszystko, co mnie dotyczy. Z kolei Ojciec Augustyn na podobne obiekcje odpowiedział, że wszystko zależy od tego, jak to traktuję. Pamiętam, że mówił: "Jeżeli to jest sakrament spowiedzi, to rzeczywiście takie sprawy nie należą do materii spowiedzi i wtedy nie ma po co o tym mówić. Jednak jeśli mam być twoim kierownikiem duchowym, to powinnaś mi mówić o wszystkim, co ciebie dotyczy". I od tego momentu wiedziałam, że nie ma takiej rzeczy, która by mnie dotyczyła albo martwiła, a o której nie mogłabym ojcu powiedzieć. Bo cała rzecz polega na tym, że kierownik duchowy musi możliwie jak najdokładniej znać całą sytuację swojego penitenta, osoby, którą kieruje. Nie tylko to, że opuściła Mszę albo że zrobiła coś złego, również to, co zrobiła dobrego. Wszystko jest ważne. Rozumiem, że jest kimś w rodzaju duchowego przyjaciela, kimś, u kogo szuka się porady... Tak, oczywiście, ale i czymś więcej. Bardzo ważną rzeczą jest sam początek, pierwsze kroki, jakie się stawia w tej relacji. Ojciec Piotr Rostworowski napisał w książce Kierownictwo duchowe, że ojciec duchowy jest jak niania, która uczy dziecko chodzić. Na początku musi je prowadzić za rączkę, by się nie przewróciło, ale potem coraz bardziej je puszcza, żeby chodziło samo, bo inaczej nigdy chodzić się nie nauczy. Podobnie jest z kierownictwem duchowym. Na początku chce się z każdą rzeczą biec do ojca. Widzisz, ja na przykład miałam wrażenie, że najgorszą rzeczą, jaka mogłaby mnie spotkać, byłoby zniknięcie ojca. Bo czegokolwiek się wtedy bałam, a ze względu na sytuację polityczną mogłam się bać różnych rzeczy, ze wszystkim biegłam do ks. Jankowskiego. Najbardziej lękałam się utraty tego bliskiego, stałego kontaktu. 170 A później? Póki człowiekjest zupełnie "zielony" i jeszcze nic nie rozumie, to ojciec duchowy jest od tego, żeby wskazywać drogę, żeby odpowiedzieć na pytanie, żeby "prowadzić za rączkę". Ale tylko do pewnego momentu. Bo jak to dziecko, które nie nauczy się chodzić, jeżeli się go nie puści, tak i człowiek, który zawsze byłby prowadzony, nigdy by nie dojrzał. Taki człowiek nigdy nie stałby się naprawdę sobą. W najlepszym razie byłby odbiciem swojego ojca duchowego. Na szczęście, zazwyczaj Pan Bóg sam dobrze radzi sobie z takimi rzeczami. / z Panią też Bóg tak sobie poradził? Tak. Bóg zabrał ojca do Tyńca. Ważny był nawet sam sposób, w jaki to zrobił. Dowiedziałam się o tym w Zakopanem od znajomego księdza. I to jeszcze nie dosyć. Powiedział mi, że ojciec może nawet już wstąpił do klasztoru... Do tego wstąpienia było jeszcze daleko, bo działo się to latem 1954, a Ojciec wstąpił do Tyńca we wrześniu 1955 roku. Ale kiedy to usłyszałam, miałam takie uczucie, że mi się świat zawalił. Gdy wróciłam do Warszawy, przy pierwszej nadarzającej się okazji pognałam do Ojca, do konfesjonału i z miejsca zapytałam: "Czy to prawda, że ojciec wstępuje do Tyńca?". Odpowiedział mi, że to potrwa jeszcze około roku. Ale przecież nie byłam jedyna! Ojciec miał w tym czasie dużo córek duchowych, było też kilku panów, choć przeważały kobiety. Wtedy wszystkim nam powtarzał Si licet parva comparare magnis, to znaczy: "jeżeli można porównywać rzeczy małe z wielkimi", powiedziałbym wam - i tutaj cytował słowa Jezusa z Ewangelii św. Jana - "pożyteczne jest dla was, żebym odszedł". I miał rację! Miał głęboką rację! Nie wiem, jak to przeżyły inne jego córki, ale dla mnie to była wielka łaska. Dojrzewałam do tego przez cały rok, kiedy Ojciec jeszcze był w Warszawie. Po jego odejściu, gdy już wiedziałam, że przez rok będzie w nowicjacie, że nie będzie wolno pisać do niego listów ani nie będzie możliwości spotkania, ku mojemu zdziwieniu, zupełnie mi to nie przeszkadzało. W relacji między ojcem duchowym a córką czy synem jest coś bardzo szczególnego, o czym warto powiedzieć, choć trudno to wyrazić. Wytwarza się między nimi bardzo specyficzna więź. Z biegiem lat uczę się domyślać, co Ojciec by powiedział. Widzisz, ja często dobrze wiem, jak by daną kwestię rozstrzygnął. Kiedy Ojciec skończył nowicjat i mogłam do niego pisać, pisałam regularnie - raz albo dwa razy w miesiącu. To były stałe sprawozda- 172 nia. Potem te listy stawały się coraz rzadsze, były też coraz mniej potrzebne. Coraz mniej było spraw, które wymagałyby jego podpowiedzi, przy których konieczna była jego rada. Ale to jeszcze nie wszystko. W swoim czasie Ojciec upoważnił mnie do tego, żebym - kiedy któraś z jego córek będzie miała problem, a ja będę wiedziała, jakiej rady on by udzielił - odpowiedziała w jego imieniu. Oczywiście, są też takie przypadki, kiedy nie wiem... To jest naturalny proces dojrzewania. Podobnie jest z dziećmi, które uczą się od rodziców, co jest dobre, a co złe, i w pewnym momencie już nie muszą pytać, wiedzą same... Tak, bo ojciec duchowy kieruje synem lub córką, ale też powoli się wycofuje. Teraz po prostu od czasu do czasu składam mu sprawozdanie i na jego podstawie Ojciec wie, czy wszystko idzie w dobrym kierunku, czy też należałoby coś poprawić. Pamiętam taki moment, kiedy Ojciec powiedział, że cieszy się, bo widzi, że Duch Święty prowadzi mnie właśnie w tym kierunku, którego on sam się domyślał. I tak właśnie jest. To nie ojciec duchowy kieruje synem lub córką, nie on prowadzi, on tylko pilnuje, żebyśmy nie "stanęli okoniem" Duchowi Świętemu. Ojciec Augustyn zawsze się wystrzegał, zawsze bał się tego, żeby jego własne "ja", jego własny pogląd, nie wywarły na mnie zbyt wielkiego wpływu, nie skierowały mnie na tę czy inną drogę. Raz, gdy coś nabroiłam, napisałam do Ojca: "Tylko niech mnie Ojciec nie odrzuca. Ponieważ Ojciec jest dla mnie przezroczysty, to jeśli mnie Ojciec odrzuci, miałabym takie uczucie, jakby mnie sam Bóg odrzucił". Ojciec odpisał mi, że skoro jest przezroczysty, to nie może mnie odrzucić, bo Bóg mnie nie odrzuci nigdy. We wstępie do książeczki o. Johna Chapmana napisała Pani: "Właściwym zadaniem kierownika jest utrzymać swoje dzieci duchowe w pokorze, uchronić je przed zbytnią pewnością siebie w samodzielnie 173 podejmowanych decyzjach oraz przed nadmiernym zaufaniem do tego, co uważają za otrzymane z góry światło". Oznacza to, że ojciec duchowy ma również pomóc przy podejmowaniu ważnych decyzji... Więcej. Nie można podjąć żadnej ważnej decyzji, tak samo jak nie można złożyć żadnego ślubu, bez błogosławieństwa, bez zgody kierownika duchowego. Inaczej taki ślub jest nieważny, zwyczajnie się nie liczy. Czy nigdy nie bała się Pani, że w kwestiach dotyczących Pani życia ktoś inny podejmuje decyzje za Panią? Nie, bo to wcale nie jest tak, jak myślisz. Ojciec zawsze mnie pytał, jaka jest moja decyzja... Pamiętam, jak zapytał mnie kiedyś, czy nie działam pod jego wpływem. No, mój Boże, w pewien sposób oczywiście tak. Jednak nie chodzi o to, że w jakikolwiek sposób chciał na mnie wpłynąć, ale że wiedziałam O nim to, co wiedziałam. To na pewno miało dla mnie znaczenie. Podobnie jak wtedy, gdy podoba się nam czyjaś osobowość I chcemy być tacy jak ten ktoś? Właśnie. Nikt nas do tego nie zmusza. Prawdopodobnie, gdyby moim kierownikiem duchowym był ktoś inny, może i ja byłabym inna. Ale przecież to Pan Bóg chciał, żeby Ojciec był moim kierownikiem. A więc to wszystko, od początku do końca, jest Jego droga. Ojcostwo duchowe to duża odpowiedzialność, która wymaga wielkiej siły wewnętrznej i umiejętności wycofania własnych oczekiwań, chęci, marzeń, by nie rzutować ich na drugą osobę. Bo jeśli człowiek czuje się na swoim miejscu, czuje się szczęśliwy, to chciałby, żeby to szczęście było także udziałem innych... 174 Tak, i to działa w obie strony. Wydaje mi się, że gdyby ktoś mnie namawiał "wstąp do klasztoru" albo "wyjdź za mąż", to bym się obruszyła... Poza tym kryją się w tym różne niebezpieczeństwa. Troszkę za mało wiem na ten temat, ale wydaje mi się, że ksiądz może mieć ogromny wpływ na kobietę, zwłaszcza na kobietę samotną. Kiedyś matka ksieni z Żarnowca tłumaczyła mi, dlaczego ich proboszcz, wtedy jeszcze całkiem młody, nie lubi kobiet. Zaraz po seminarium posłali go, jeszcze takiego zielonego, na parafię. Był bardzo przystojny, jakieś babsko więc się w nim zakochało. Ale mało tego. Ta kobieta przychodziła i mu się z tego spowiadała. Rozumiesz? Jego obowiązywała tajemnica spowiedzi! Nie mógł nikomu o tym powiedzieć. Wydaje mi się, że z takiej sytuacji jest tylko jedno wyjście. Powinien poprosić biskupa o przeniesienie, tłumacząc, że chodzi o tajemnicę spowiedzi. Doświadczony ksiądz może sobie z czymś takim poradzić pewnie i w inny sposób, ale taki młody, tuż po studiach, może tylko uciec. Na szczęście, nie każdy kapłan musi być kierownikiem duchowym... Jednak kierownictwo duchowe jest niezwykle potrzebne. Tyle że to nie jest takie proste. Można potrzebować kierownictwa, całe życie go szukać i nigdy nie znaleźć. Nie każdy człowiek szukający kierownictwa duchowego je znajdzie. Czasem Pan Bóg pokieruje nim tak, że albo kierownictwa w ogóle nie będzie miał, albo z takich czy innych powodów zostaje ono przerwane. Nigdy jednak nie jest sam, bo zostaje z Bogiem. Ale kiedy Bóg wie, że człowiek sam sobie nie poradzi albo że byłoby mu bardzo trudno, to daje kierownika. Inaczej musiałby za każdym razem posyłać anioła... Bóg myśli ekonomicznie? 175 Bardzo ekonomicznie. Doświadczyłam tego sama w czasie mojego pobytu w Egipcie. Bałam się, że będę się tam czuła opuszczona. Listy Ojca Augustyna wprawdzie przychodziły, ale to by mi nie wystarczyło. Pan zarządził więc inaczej. Co ciekawsze, posłużył się polską, komunistyczną ambasadą w Kairze. Jako stypendyści mieliśmy się tam zgłosić zaraz po przyjeździe. Wtedy, w tej ambasadzie, wręczono nam kartkę z nazwiskiem, telefonem i adresem dominikanina - ojca Anawati. Był on dyrektorem Dominikańskiego Instytutu Studiów Orientalnych. Znalazłam w nim naprawdę nadzwyczajnego kierownika duchowego. Najdziwniejsze było to, że nigdy nie brakowało mu czasu. Pewnego dnia rozmawiałam z nim blisko godzinę, a miałam się jeszcze wyspowiadać. Powiedziałam więc: "Tyle czasu już Ojcu zajęłam, a przecież Ojciec musi być bardzo zajęty". Podskoczył, jakby go coś ukąsiło, i zapytał: "Czy to po mnie widać?". Nie, tego nigdy nie dał nam odczuć. Jak rozpoznać, czy kierownictwo duchowe jest złe czy dobre? Skąd mamy wiedzieć, czy nasz duchowy kierownik nie popełnia błędów? Myślę, że trzeba to zostawić Bogu. Trzeba zaufać, że sobie z tym poradzi. Weźmy na przykład moją kuzynkę. Przed wstąpieniem do klasztoru studiowała w Toruniu na polonistyce i za moją radą znalazła sobie kierownika duchowego. To był jezuita, bardzo mądry, znany z tego, że jest dobrym kierownikiem duchowym, ale z nią jakoś nie mógł się dogadać. A może to ona nie mogła się z nim dogadać... W rezultacie ta relacja wyglądała tak, że ona mówiła mi, co on jej poradził, a ja, kiedy tego nie rozumiałam, pytałam Ojca Augustyna. To było takie piętrowe kierownictwo. Najciekawsze było może to,|jak kiedyś jej kierownik duchowy powiedział, żeby nie chodziła za często do komunii... .-.,,,., 176 Co najmniej dziwne... Zwłaszcza gdy tak mówi znany kierownik duchowy. Czy wyjaśnił jej dlaczego? Kiedy opowiedziałam o tym Ojcu Augustynowi, poradził mi, a przeze mnie jej, żeby zapytała go o powody. Wiem, że spowiednik wymienił jej aż siedem powodów, z których pamiętam tylko jeden - żeby nie zwracać na siebie uwagi. Pamiętam, jak przed spowiedzią, klęcząc w konfesjonale, wyrecytowałam Ojcu te siedem powodów, a on powiedział coś, co sama dobrze czułam: że żaden z nich go nie przekonuje. Moja kuzynka uparła się i pozostała przy tym kierowniku, bo tak rozumiała posłuszeństwo - myślała, że skoro go wybrała, to musi go słuchać. Za nią, nieomal od początku jej życia, chodził klasztor. Uważała wtedy, że natychmiast po zakończeniu studiów powinna podjąć ostateczną decyzję o wstąpieniu do klasztoru, a do tego potrzebny był kierownik. Jednak kiedy poszła do niego pół roku przed zakończeniem studiów, dowiedziała się, że wyjechał do Ameryki. Wtedy Ojciec Augustyn zaprosił ją na spotkanie do Warszawy. Czy zdarzyło się Pani sprzeciwić decyzji Ojca? Złamać posłuszeństwo? Tak. Widzisz, jestem urodzoną palaczką. Zaczęłam palić w obozie jenieckim. Tam nie było zapałek i papierosy zapalało się od takiego żelaznego piecyka. Oboje moi rodzice palili. Kiedy matka była chora, to zapalałam jej papierosa. Do tego trzeba było się zaciągnąć. Bardzo mi smakowało. Ale nigdy nie mogłam wypalić całego papierosa, co mogłoby wywołać mdłości. W rezultacie nauczyłam się palić. Potem, już w Warszawie, zawsze mi się wydawało, że powinnam to palenie oddać Panu Bogu, bo przecież wyjdzie mi to 178 tylko na zdrowie. Ciągle więc rzucałam te papierosy i ciągle do nich wracałam. Prawda, paliłam rzadko i jeśli się kiedyś zdarzyło, że wypaliłam 10 papierosów w ciągu dnia, to było bardzo dużo. Kiedy moim ojcem duchowym został ks. Bogdan Jankowski, zaczęła się historia z tym łamaniem posłuszeństwa. Ponieważ ciągle mnie to męczyło, Ojciec zaproponował, żebym przestała palić pod posłuszeństwem jemu. W ten sposób, jeśli zapalę, nie będzie to grzech, tylko złamanie posłuszeństwa. No to ja ciągle to posłuszeństwo łamałam... Moja przyjaciółka mówiła mi wtedy: "Słuchaj, ty po prostu przestań palić albo skasuj ten zakaz, żebyś się nie męczyła". A ja paliłam i męczyłam się... Wtedy się przekonałam, że jeżeli się jest niewiernym w małej rzeczy, wszystko inne przestaje wy chodzić. Nawet modlitwa nie jest taka, jak być powinna. No więc w końcu wymyśliłam... Wymyśliłam coś, czego się Ojciec przestraszył. Zaproponowałam mu, że złożę ślub, na rok, pod grzechem ciężkim, że nie będę paliła. I Ojciec się nie zgodził. Jednak po pewnym czasie, kiedy ciągle się to wałkowało, w końcu ustąpił. Po złożeniu tego ślubu - wyobraź sobie - problem przestał istnieć. Zniknął zupełnie, całkowicie, jakby w ogóle go nie było... Pewnie gdybym czuła głód nikotynowy, nie byłoby to takie łatwe. Ale ponieważ paliłam mało, wcale go nie czułam. Po roku ślub odnowiłam, a po dwóch latach, ponieważ to już nie miało dla mnie żadnego znaczenia, nawet zapomniałam go odnowić. Wypadła mi wtedy jakaś denerwująca rozmowa z kimś, kto palił papierosy. Aż raptem przypomniałam sobie o tym nieprzedłużonym ślubie... i poprosiłam o papierosa. Zaraz potem poszłam do spowiedzi i ślub odnowiłam. Nigdy więcej już nie zapaliłam. Jakiś czas temu powiedziałam Ojcu, jak się bałam, kiedy składałam ten ślub, a on mi odpowiedział: "A jak ja się bałem!". W tej chwili już go nawet nie odnawiam, bo to nie jest potrzebne. Ale żyje we mnie świadomość, że nie mogę zapalić ani jednego papierosa. .. 179 Potem był jeszcze taki moment, kiedy sprawiłam Ojcu przykrość. To mnie wiele nauczyło i w pewnym sensie pogłębiło naszą relację. Chciałam przyjechać do Tyńca na Wielkanoc, więc napisałam do Ojca, a on odpisał mi dosyć szorstko, a może tylko mi się tak wydawało, że nie ma czasu, bo zaraz po Wielkanocy jedzie do Rzymu. Wtedy z kolei ja napisałam list, który zranił go, chociaż napisałam też coś, co zawsze lubię powtarzać: że nie mam innej tożsamości niż ta, że jestem jego córką. Odpisał mi szybko i ostro, bo zabolały go moje pretensje. Odebrałam to jak uderzenie batem. Kiedy po roku ten list znalazłam, nie mogłam pojąć, dlaczego tak to odczułam. Moja pierwsza reakcja była taka, że Ojciec nie ma racji i że powinnam dowieść swojej słuszności. Ale widzisz, to była wiosna 1981, toczyły się właśnie rozmowy rząd-"Solidarność" i każda strona dowodziła swego. To mnie uratowało! Pomyślałam: "No tak, to będzie akurat jak rząd i "Solidarność"". Wtedy zrozumiałam, że tak być nie może. Napisałam więc krótki list, że "mogłabym tłumaczyć, iż Ojciec coś źle zrozumiał, ale wiem, że zrobiłam przykrość i za tę przykrość przepraszam". Wtedy też dostałam krótką, błyskawiczną odpowiedź, a niedługo później list: "Możesz przyjechać do Tyńca...". Kiedy przyjechałam i podczas spowiedzi chciałam się oskarżyć, że zrobiłam mu przykrość, nie pozwolił mi. Od tego czasu pewna sztywność, jaka jeszcze była między nami, zupełnie znikła. Kiedyś zapytałam Ojca, jak to jest, że od czasu tamtego naszego starcia jesteśmy bliżej siebie, niż byliśmy kiedykolwiek. "Bo się lepiej poznaliśmy" - odpowiedział. I to prawda. Cała rzecz w tym, że taka bliskość wcale nie wymaga obecności, nie wymaga ciągłego "trzymania za rękę". Teraz już się Pani nie boi zostać bez kierownika? Nie. Widzisz, jakieś dwadzieścia czy trzydzieści lat temu Ojciec był tak bardzo chory, że szykował się na śmierć. Wtedy 180 powiedział: "Musisz się przygotować na to, że zostaniesz sama". Odpowiedziałam mu, prawda, że ze łzami: "Nigdy nie będę sama". I właśnie tak to czuję. Czy kobieta może być kierownikiem duchowym? Oczywiście. Może być matką duchową. Parokrotnie taką funkcję pełniłam. Chociaż na początku tak bym tego nawet nie nazwała. Moją pierwszą córką duchową była prof. Barbara Filarska. Poznałam ją bliżej zaraz po jej nawróceniu, kiedy ona prawie nic nie wiedziała. Potem była siostra mojego kolegi, a jeszcze później moja kuzynka. Ale zawsze w takim wypadku mówiłam: "szukaj sobie kierownika duchowego". Dlaczego??? Bo właściwym ojcem duchowym powinien być kapłan. Niekiedy jednak Bogu podoba się poprowadzić kogoś inaczej. Myślę, że nawet nie muszę pytać, ile kierownictwo duchowe znaczy w Pani życiu... Nie wyobrażam sobie mojego życia bez tej łaski. Oczywiście, Pan Bóg ma swoje sposoby na wszystko. Ale wiem jedno: ja sama bardzo potrzebuję posłuszeństwa. Pamiętam, że był taki moment, kiedy powiedziałam Ojcu w konfesjonale: "Pan Bóg zabiera do klasztoru takich silnych ludzi jak Ojciec, a zostawia w świecie takich jak ja, którym tak bardzo potrzebne jest posłuszeństwo zakonne". Zakosztowała Pani posłuszeństwa klasztornego... Rzeczywiście. I wiem z własnego doświadczenia, że bywa bardzo trudne... "Największa jest miłość" We wszystkich książkach bezustannie powraca Pani do jednego tematu- do miłości. Bo miłość jest najważniejsza. Jest przecież powiedziane: "Teraz zostały wiara, nadzieja i miłość. Z tych trzech największa jest miłość". Nawet biorąc pod uwagę zwykłe ludzkie życie, szczęśliwy może być tylko człowiek, który kocha i wie, że jest kochany. Ale to nie wszystko. To nie wystarcza. Potrzeba nam jeszcze pewności, że ta miłość nas nie zawiedzie ani nie opuści. Taką pewność daje nam tylko miłość Boża. Św. Jan mówi: "Bóg jest Miłością" (U 4, 16). Dziś nikt nie używa takich wzniosłych słów... Dlatego że utożsamiamy miłość z porywem uczucia, które jest kapryśne, ulotne i niestałe. Co więcej, jest niezależne od naszej woli, bo przecież uczucia nie można sobie nakazać! Zapominamy, że Jezus widzi wyraz i zarazem kryterium miłości w posłuszeństwie. A widzi je tak przede wszystkim dlatego, że posłuszeństwo jest aktem woli otwierającym drzwi naszego wewnętrznego "ja". Francois \varillon twierdził, że kochać to nie znaczy brać, lecz przyjmować i dawać. Przyjmować to, co nam dają, i Tego, kto do nas przychodzi (jeśli to 182 człowiek, przychodzi w nim zawsze Bóg), a dawać wszystko i siebie samego również. To oczywiście nie jest łatwe. Jezus poleca uczniom: "Trwajcie w miłości mojej!". Co znaczą te słowa? W jaki sposób możemy spełnić to Jezusowe wezwanie? Dokładnie ta wypowiedź brzmi następująco: "Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Trwajcie w miłości mojej!" (J 15, 9-10). Jak to spełnić? Jezus sam odpowiada na to pytanie! Mówi: "Jeżeli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca i trwam w Jego miłości". "Trwać w miłości" to coś więcej niż po prostu kochać. Św. Jan w swoim Pierwszym liście pisze: "Bóg jest miłością, kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim" (1 J 4, 16). Otóż grecki czasownik tłumaczony tutaj przez "trwać" ma głębsze znaczenie. Oznacza "trwać", ale także "przebywać", "mieszkać". "Mieszkać w miłości" to coś więcej niż "trwać". Drugim słowem wymagającym wyjaśnienia jest "przykazanie". Użyte tu greckie słowo entole może oznaczać "przykazanie", ale także jakiekolwiek "polecenie". A więc zwyczajnie chodzi o przestrzeganie przykazań? Nie tylko. Obecnie słowo "przykazanie" odnosi się jedynie do Dekalogu albo do przykazań kościelnych. Dzisiaj rodzice już nie dają dzieciom przykazań! Nawet jeśli możemy zrozumieć, że Jezus poleca uczniom zachowywać "przykazania", to z pewnością dziwi nas dalszy ciąg tego zdania: Jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego". Jezus nie mówi tu przecież o zachowywaniu Dekalogu! Jeśli nie o Dekalogu, to o czym? No właśnie. Greckie entole to także każde polecenie, życzenie czy nawet prośba skierowana do nas przez kogoś godniejsze- 183 go. Ponadto należy zwrócić uwagę na użyte w tym zdaniu czasy. Jezus mówi do uczniów w czasie przyszłym: "jeśli będziecie zachowywać", o sobie zaś w perfektum, owym specyficznym czasie greckim, będącym swego rodzaju pogłębionym czasem teraźniejszym. Wolałabym więc zdanie to tłumaczyć: "jak Ja zawsze zachowuję polecenia Ojca mego". .-.,.. A więc kochać znaczy tyle, co spełniać polecenia? Spełniać życzenia, a nawet uprzedzać życzenia osoby, którą się kocha. Jednak nigdy nie należy opierać naszego rozumowania - zwłaszcza w sprawach ważnych - na jednym, wyrwanym z kontekstu zdaniu, choćby to zdanie samo w sobie było istotnie prawdziwe. Jezus, mówiąc o swojej relacji z Ojcem, nie ogranicza się do "poleceń". Gdzie indziej czytamy przecież: "Ten, który mnie posłał, jest ze Mną; nie pozostawił mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba". A w innym miejscu zostało to powiedziane jeszcze mocniej: "moim pokarmem jest, żebym wypełnił wolę Tego, który mnie posłał i wykonał Jego dzieło" (J 8, 29 oraz 4, 34). Swego rodzaju komentarzem do tych słów są inne słowa Jezusa, również z Ewangelii św. Jana. W wielkiej mowie o Chlebie życia Jezus woła: "Jako mnie posłał żyjący Ojciec, a Ja żyję przez Ojca i dla Ojca, tak i ten, kto Mnie pożywa, żyć będzie przeze Mnie i dla Mnie" (J 6, 56-5 7). W naszych przekładach pisze się zazwyczaj tylko "przez Ojca" i "przeze Mnie", lecz użyte tu małe greckie słówko dia znaczy zarówno "przez", jak i "dla". Dla Jezusa wola Ojca jest "pokarmem", źródłem siły, a nawet samego istnienia. W każdej chwili żyje On tym, co Ojciec mu daje i czego od Niego oczekuje - żyje "przez Ojca" i cały, bez reszty jest "dla Ojca". To jest pełne miłości otwarcie - doskonałe przyjęcie i oddanie. W całym swym ziemskim życiu Jezus jest zawsze Tym, kim jest od wieczności, objawiając nam w ten 184 sposób tajemnicę wiekuistego Syna i tajemnicę Trójjedynego Boga. Dlatego tak często mówi, że Ojciec jest w Nim, a On w Ojcu. Jeżeli będziemy żyć podobnie jak On, przez Niego i dla Niego, wówczas także i my zostaniemy wciągnięci w to Święto, w ten Taniec Nieskończonej Miłości. Bóg przecież stworzył nas "na swój obraz, stworzył mężczyzną i kobietą", abyśmy całym naszym człowieczeństwem, całym naszym psychofizycznym "ja", tęsknili i dążyli (nawet podświadomie) do tego nieustannego "przyjmowania i dawania", które jest odwieczną radością Trójjedynego Boga. Trójjedyny Bóg, relacja, w jakiej pozostają Trzy Osoby Boskie - Ojciec, Syn i Duch Święty - to najdoskonalsza miłość. Dlaczego tę prawdę opisują najtrudniejsze dogmaty, jakie kiedykolwiek zostały sformułowane w chrześcijaństwie? Bo to wcale nie jest łatwo opisać. Mówiąc o Bogu Trójjedynym, nie należy zaczynać od formuły dogmatycznej. Nie darmo Kalwin stwierdził, że słowo "osoba" w jego (a cóż dopiero w naszych!) czasach rozumie się zupełnie inaczej niż w IV wieku, kiedy ten dogmat powstawał. Zaczynać trzeba od początku - po prostu od słów Jezusa. A wtedy może zrozumiemy również, że Bóg jest poza wszelkimi kategoriami, w tym także poza kategorią liczby. Trójca Święta to nie matematyczna zagadka, gdzie trzy może się równać jeden, ale tajemnica radości Boga, który jest jeden, ale nie jest samotny. W Ewangelii św. Jana Jezus często powtarza: "Ja w Ojcu, a Ojciec we Mnie" (por. J 10, 38; 14, 8-11. 20; 17, 21. 23), ale trudno nam zrozumieć, co chce przez to powiedzieć. Może pomogą tu nieco Jego słowa z Modlitwy Arcykapłańskiej, kiedy to na progu swego odejścia do Ojca Jezus woła do Niego: "Wszystko, co moje, Twoje jest, a co Twoje, moje" (J 17, 10). A "wszystko, co moje", znaczy nie tylko "wszystko, co mam" (w chwili odejścia Jezus nie ma już nic), lecz również "wszyst- 185 ko, czym jestem". Taka wspólnota życia i miłości nazywa się po grecku fcoinonia, po łacinie communio. Po polsku na określenie tej wspólnoty nie znajduję innego słowa niż "komunia". Komunia to taka relacja, taki związek, w którym każdy może każdemu po wiedzieć: "Wszystko, co moje, twoje jest". To znacznie więcej niż wspólnota, bo wspólnota to może być po prostu grupa ludzi. W normalnej, nawet dobrej wspólnocie jeden drugiemu nie może powiedzieć: "wszystko, co moje, twoje jest". Dlaczego? Dlatego że nawet gdyby to było prawdziwe w odniesieniu do dóbr materialnych, to przecież nie można przekazać drugiej osobie całego siebie, całej swojej istoty. Nawet w najlepszym małżeństwie nie ma pełnej komunii. Człowiek jest w pewnym sensie zamknięty w sobie. Dla nas komunia oznacza przede wszystkim udział w Eucharystii... I Eucharystia jest niejako zadatkiem naszego udziału w odwiecznej Komunii Trójjedynego. Przypomnę jeszcze raz - Bóg stworzył mężczyznę i kobietę, stworzyłjedno dla drugiego. Są sobie równi, bo każde z nich jest osobą, a zarazem są komplementarni - uzupełniają się przez wzajemne przyjmowanie i dawanie. Ojciec Święty nazywa ten związek "komunią osób" stworzoną na obraz komunii Osób w tajemnicy Boga Trójjedynego. Komunia to nie jedność. Jedność jest wtedy, kiedy dwa różne elementy stapiają się ze sobą, kiedy z dwóch rzeczy powstaje jedna. Komunia zachowuje pełną odrębność! Trzeba też pamiętać, że ta komunia, która jest istotą Trójcy Świętej, to jest komunia trzech Osób, które różnią się między sobą nieskończenie. W Bogu przecież wszystko jest nieskończone, a więc także różnice. Trudno też mówić o związku kobiety i mężczyzny jako o całkowitym zlaniu się dwóch osób... 186 Bo to nie byłby związek! Jedno pochłonęłoby drugie. Ale to jeszcze nie wszystko. Bóg stał się człowiekiem, żeby nas zaprosić do udziału w Komunii Trójjedynego. To jest zawrotne, ale wszystkie sprawy Boże są zawrotne. W Starym Testamencie Bóg wielokrotnie zwraca się do Izraelitów, mówiąc: "Jestem Bogiem zazdrosnym"... Nawet więcej: "Ogniem pochłaniającym, Bogiem zazdrosnym" (Pwt 4, 24). Tak jest nazywany zarówno Bóg Starego, jak i Nowego Testamentu. Co to znaczy? W sensie ludzkim zazdrość nie jest budującym uczuciem. Kojarzy się raczej z zaborczością, z próbami zawładnięcia drugą osobą. Czym jest Boża zazdrość? To, że Jahwe jest Bogiem zazdrosnym, znaczy tyle, że chce dla siebie całego człowieka. Nie zgadza się na żadne podziały. Wymaga wyłączności. Na początku wydaje się nam zazwyczaj, że takie wymaganie nie pozwala nam kochać ludzi lub przynajmniej nas w tym jakoś ogranicza. Ale naprawdę miłość jest tylko jedna i właśnie od Boga uczymy się autentycznie kochać tych, których On stawia na naszej drodze. Miłość nie ogranicza, lecz stawia coraz większe wymagania, nie dzieli, ale łączy. Inaczej nie byłaby miłością. Jest coraz pełniejszym otwarciem na Boga i na człowieka. Zazdrośni o swojego Boga są także Izraelici... Tak, i warto przytoczyć tu przykład, wcale nie taki całkiem oczywisty. Kiedy Mojżesz udał się na górę Synaj po tablice Prawa, Izraelici zwrócili się do Aarona, by uczynił dla nich złotego cielca. I to ma być historia o zazdrosnym Izraelu? To jest raczej historia o cierpliwym Bogu i Jego niewiernym ludzie! : 187 Ale nie tylko. Lud buntujący się pod górą Synaj czekał na Mojżesza 40 dni i miał już dosyć tej ciągłej niepewności. Izraelici już od tak dawna sami nie decydowali o swoim losie. Niewidzialny Jahwe rozstrzygał, kiedy mają wyruszyć, gdzie rozbić obóz i jak długo w nim pozostawać. Mojżesz był im przewodnikiem w wędrówce przez pustynię. A teraz Mojżesza zabrakło. Dlatego właśnie zażądali od Aarona: "Uczyń nam boga, który by szedł przed nami". Dzisiaj w złotym cielcu widzimy najczęściej symbol przywiązania do bogactwa. Ale wystarczy dokładniej przeczytać to biblijne opowiadanie, żeby zauważyć, że wszyscy Izraelici z ochotą oddają swoje bogactwo, by cielca stworzyć. O cóż zatem chodzi? Zacząć trzeba od usunięcia pewnego, pozornie mało istotnego, nieporozumienia. Słowo "cielec" ma zabarwienie pejoratywne, autorzy biblijni użyli go w pełni świadomie, żeby podkreślić cały bezsens takiego kultu. Naprawdę był to młody byk. We wszystkich krajach Bliskiego Wschodu byk, przez swoją siłę i płodność, stanowił jeden z najczęstszych symboli bóstw pogańskich. Przy nim człowiek wydawał się czymś zgoła mizernym i słabym, można nieomal rzec: niegodnym, by przedstawiać boską potęgę. Co więcej, ani niewierny lud, ani Aaron, który cielca wykonał, początkowo zdają się w ogóle nie rozumieć, czym zasłużyli sobie na gniew Jahwe i Mojżesza. A przecież złamali w sposób nieulegający żadnej wątpliwości drugie z przykazań Dekalogu. Nie mieli wcale poczucia, że zdradzają swojego Jahwe. Ów złoty byk, który "wyszedł" z ognia, miał przecież być właśnie Jego posągiem, symbolem Jego obecności. Przecież dlatego złożyli przed nim ofiary, ogłaszając: "Izraelu, oto bóg twój, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej". Dla nich miał to być właśnie Jahwe otoczony chwałą i czczony uroczystym kultem. Dodajmy: Jahwe w pewien sposób "oswojony". Kiedy lud zechce wyruszyć w dalszą drogę, nie trzeba już będzie czekać na Jego decyzję. Po prostu wprowadzi się procesyjnie posąg byka na odpowiednio przystrojony wóz i ustawi na 188 czele pochodu, "aby szedł przed nami". Tam gdzie Izraelici postanowią się zatrzymać, tam i złoty byk się zatrzyma. Oczywiście, wszystko odbywać się będzie z należytym nabożeństwem... A jakże! Historia "złotego cielca" przypomina nam, że Bóg nie jest niczyją własnością, nawet własnością ludu wybranego. Nie można Go zamknąć ani niczym ograniczyć, bez względu na to, czy byłby to najpiękniejszy posąg czy najdoskonalsza myśl ludzka. Jest to Bóg, którego nikt nie może posiadać, który jedynie sam się nam daje. Daje się na swój własny sposób, najczęściej dla nas niezrozumiały, a my wolelibyśmy, by stosował się do naszych życzeń i wyobrażeń. Przed tym właśnie niebezpieczeństwem ostrzega przykazanie "nie będziesz sobie czynił wizerunku Boga". Przyznam, że mówiąc o zazdrości ludu o Boga, myślałam raczej o przekonaniu niektórych, że kontakt z Bogiem mogą mieć tylko "czyści", czyli ci, którzy drobiazgowo przestrzegają Prawa... Myślisz o faryzeuszach... Po to, żeby wiernie przestrzegać Prawa, trzeba było je dobrze znać - studiować i rozważać. Ten, kto go nie znał, nie mógł być człowiekiem prawdziwie religijnym. Stąd narastająca pogarda dla prostego ludu, dla tych, którzy nie zdołają nigdy zdobyć należytej znajomości Prawa ani nie potrafią troszczyć się o wszystkie rytualne przepisy. Takich przykładów jest wiele. Można by je mnożyć, ale przecież nie o to tutaj chodzi. Dla mnie chyba najlepszym przykładem zazdrości człowieka o Boga jest opowieść o Jonaszu. Ta niewielka Księga, prawdziwa perełka literatury światowej, liczy zaledwie dwie strony, a ileż zawiera treści! Jej główny bohater - Jonasz -został posłany przez Pana do Niniwy, by tam głosić wezwanie do pokuty. Wstaje co prawda od razu i od razu rusza w drogę tak, jak by to uczynił każdy inny prorok, ale rusza w kierunku dokładnie przeciwnym, na zachód, zamiast ku wschodowi. Chce bowiem uciec "jak najdalej od Jahwe" i w porcie Jafo (dziś Jaffa) wyszukuje sobie statek, który płynie do Tarszisz, czyli "na koniec świata" (bo nazwa tego portu na zachodnim wybrzeżu Hiszpanii na ogół takie właśnie ma znaczenie w Biblii). Prorocy nieraz bronili się przed powołaniem. Żaden z nich nie powiedział jednak Bogu tak zdecydowanie "nie", jak czyni to Jonasz. Dlaczego? Na to pytanie odpowiada sam Jonasz, ale nie zawsze tę odpowiedź właściwie rozumiemy. Po wielu perypetiach, w tym po trzech dniach i trzech nocach spędzonych w brzuchu wielkiej ryby, która go połknęła, trafia w końcu do Niniwy. Wbrew swojej woli idzie zatem do miasta i oznajmia tam, zgodnie z poleceniem Boga, że "jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie zburzona" (Jon 3, 4). Owe "czterdzieści dni" to w Biblii liczba symboliczna wskazująca na okres przygotowania, postu, pokuty. W tej zapowiedzi kryje się też zalążek nadziei. Jest to czas dany Niniwitom do opamiętania. I dzieje się rzecz niesłychana. Jonasz potrzebował trzech dni, żeby przejść całą Niniwę, ale wystarczył dzień jeden, aby poganie się nawrócili, "uwierzyli Bogu, ogłosili post i oblekli się w wory, od największego do najmniejszego" (Jon 3, 5). Ta powszechna pokuta jest niejako błaganiem zwróconym do Wszechmocnego, by okazał miłosierdzie skazanym na zagładę. "I pożałował Bóg niedoli, jaką im zagroził, i nie zesłał jej na nich" (Jon 3, 10). To się jednak Jonaszowi bardzo nie spodobało. I teraz dopiero zdradza przyczynę swojej ucieczki, wołając: "O Jahwe, czyż nie to miałem na myśli, będąc jeszcze w moim kraju? Postanowiłem uciec do Tarszisz, ponieważ wiem, że jesteś Bogiem łaskawym i miłosiernym, nieskorym do gniewu, pełnym miłości i litującym się nad niedolą" (Jon 4, 2). 190 Nie chciał, żeby Boże miłosierdzie objęło również pogan? Właśnie. Przecież synowie Izraela od wieków z upragnieniem wyglądali Dnia Jahwe, kiedy to Bóg ukarze wreszcie wszystkich bezbożników, przy czym nie wątpili ani na chwilę, że oni sami w Dniu owym dostąpią Jego miłosierdzia. Na ogół nie przychodziło im do głowy, że miłosierdzie Boże mogłoby objąć także pogan. Jonasz najwyraźniej wie lepiej od samego Boga, kto na Jego litość na pewno nie zasługuje. Od początku pragnie zagłady znienawidzonej Niniwy. Jego Jahwe jest Bogiem łaskawym i miłosiernym jedynie dla narodu wybranego i prorok pragnie Go zmusić, aby takim pozostał, wszystkich zaś wrogów Izraela sądził zawsze jako surowy Pan nieugiętej sprawiedliwości i należytej pomsty. Znając jednak obyczaje swojego Boga, od początku też się obawia, żeby w ostatniej chwili nie cofnął karzącej ręki. Woli zatem uciec jak najdalej od Jego głosu, w nadziei, że w ten sposób uda mu się przeszkodzić Jahwe, by nie okazał się "Bogiem łaskawym i miłosiernym" również dla Niniwitów. Miłość, jaką Bóg obdarza swój lud, to miłość wypływająca z miłosierdzia. Czy źródłem Bożej miłości jest litość? Ależ skąd! Całe zamieszanie wzięło się stąd, że na Synaju Bóg sam przedstawia się Mojżeszowi w taki oto sposób: "Jahwe, Jahwe, Bóg miłosierny i łaskawy, nieskory do gniewu, bogaty w łaskę i wierność". Otóż ta "łaska i wierność" to po hebrajsku hesed we'emet, z których pierwsze słowo, hesed, jest właściwie nieprzetłumaczalne, drugie zaś, emet, które zwykło się tłumaczyć na język polski jako "prawdę", faktycznie znaczy tyle, co wierność albo raczej niezawodność, coś, na czym możemy oprzeć się z całym zaufaniem. Dlatego jej symbolem jest skała. Ale co oznacza słowo hesed? Określa ono wzajemny stosunek partnerów przymierza. Septuaginta, a za nią Wulgata, tłumaczą hesed Boga jako miłosierdzie. Dzisiejsze przekłady proponują, zależnie 191 od kontekstu: łaskę, łaskawość, życzliwość, lojalność, ale najlepiej chyba tłumaczyć hesed jako miłość, i to miłość czynną, pojmowaną jako postawę woli. Hesed się czyni, a nie czuje! Jest zarówno owocem przymierza, jak i aktem woli, który przymierze inicjuje. Ale nie ma to nic wspólnego z litością. Dlaczego nie litość? Przecież ostatecznie Bóg lituje się nad ludźmi, choćby nad tymi Niniwitami... Oczywiście, Bóg może również litować się nad swoim ludem. Z litością Boga często spotykamy się w Biblii. Ale przecież nie na litości oparte jest Jego panowanie nad światem. Ono opiera się właśnie na hesed i na emetl l to jest postawa wzajemna dwóch partnerów przymierza. A skoro tak... to spróbuj się zastanowić, czy ludzie mogą litować się nad Bogiem? Oczywiście, że nie. To dlaczego Bóg mówi do Ozeasza: "Miłosierdzia chcę, a nie ofiary"? Jeśli tłumaczy się hesed jako miłosierdzie, to zdanie to można zrozumieć właśnie tak, jakby Bóg chciał, byśmy się nad nim litowali. A przecież różne rzeczy można powiedzieć o Bogu ale nie to, że ludzie się nad Nim litują. W polskim tłumaczeniu jednego z psalmów można przeczytać, że Bóg się lituje nad nami jak ojciec nad swoimi dziećmi. Przepraszam bardzo, ale czy ojciec lituje się nad dziećmi? Nie! Tu nie chodzi o litość, tylko miłość! Można tu mówić o miłości, o czułości, tkliwości, ale nie o litości. Według mnie, najlepszym słowem polskim na oddanie tego, czym jest hesed, jest "miłość". Hesed to miłość wyrastająca z Przymierza. W języku polskim tylko miłość jest obustronna. Ja kocham Boga i Bóg kocha mnie. Miłość Boga do ludzi wypływająca z Przymierza spełnia się w Jezusie Chrystusie i w Jego całkowitym posłuszeństwie wobec 192 woli Ojca. Kościół naucza, że Jezus umarł za nasze grzechy. Pamiętam, że jako dziecko zastanawiałam się, co też ludzie musieli zbroić, że aby ich odkupić, Jezus musiał umrzeć tak straszną śmiercią... Jedynym powodem jest nasz brak miłości. Ostatecznie wszystko się do tego sprowadza, bo wszystkie nasze złe czyny, mniejsze czy większe, ale już podpadające pod pojęcie grzechu, pod pojęcie zła, są zawsze brakiem miłości, sprzeciwem wobec miłości. Co musieliśmy zrobić? Jeżeli zastanowimy się nad własnym życiem, to na pewno każdy z nas przypomni sobie wiele takich momentów, kiedy czegoś nie przyjęliśmy albo czegoś nie daliśmy, kiedy nie wy słuchaliśmy drugiego człowieka... Oczywiście, czasem może to być trudne, a nawet bardzo bolesne, ale wydaje mi się, że jeżeli będziemy uczyć się cierpliwie nieustannego przyjmowania i dawania, to wówczas, gdy w godzinie śmierci przyjdzie nam spotkać się z Panem, będzie to po prostu już ostateczne, najpełniejsze otwarcie na wieczne przyjmowanie i dawanie. Miejmy nadzieję, że usłyszymy wówczas z ust Jezusa: "Wszystko, co Moje, twoje jest". Cała rzecz polega na tym, że nie potrafimy sobie wyobrazić Jego miłości. Mierzymy miłość Boga naszą własną, ludzką miłością, która może być bardzo wielka, ale często bywa niemądra. Tego nie wyjaśni żaden, nawet najbardziej uczony, traktat teologiczny. Co więcej, niektórzy bardzo mądrzy teolodzy dochodzili czasem do wniosków zupełnie przedziwnych, jak choćby te właściwe scholastyce próby odpowiedzi na pytanie: "gdyby Adam nie zgrzeszył, czy Syn Boży by się wcielił, czy nie?". Wróćmy jednak do miłości i miłosierdzia. Utarło się takie przekonanie, że Stary Testament ukazuje oblicze Boga sprawiedliwego, a Nowy Testament to wizja Boga-Miłości. A to wynika z tego, że ludzie nie czytają Biblii. 193 Pewien mój znajomy, ateista, zwykł mawiać, że jedną z najbardziej przewrotnych rzeczy w chrześcijaństwie jest to, że Bóg pełen miłości i miłosierdzia posłał swojego jedynego Syna na śmierć i, co więcej, sprawił, że Jego Ofiara powtarza się niezliczoną ilość razy... I to jest bardzo poważny błąd. Wystarczy zajrzeć do Listu do Hebrajczyków, żeby przekonać się, jak patrzy na tę tajemnicę jego autor. Stwierdza wielokrotnie i z naciskiem, że Chrystus tylko raz został ofiarowany "dla zgładzenia grzechów wielu". Wskazuje nawet wprost na absurdalność koncepcji powtarzania Ofiary, mówiąc, że "w takim przypadku musiałby cierpieć wiele razy od stworzenia świata" (Hbr 9, 26-28). Co więcej, nie zadowala się tym przecież już mocnym stwierdzeniem, lecz dalej, w pięciu zaledwie wersetach rozdziału 10. powraca aż trzykrotnie do tej samej prawdy. Pisze mianowicie: "Przez ofiarę ciała Jezusa Chrystusa uświęceni jesteśmy raz na zawsze. Wprawdzie każdy kapłan [oczywiście, kapłan Starego Testamentu] staje codziennie do wykonywania swej służby i wiele razy składa te same ofiary, które żadną miarą nie mogą zgładzić grzechów. Ten przeciwnie, złożywszy raz na zawsze jedną ofiarę za grzechy, zasiadł po prawicy Boga, oczekując tylko, aż nieprzyjaciele Jego staną się podnóżkiem pod Jego stopy. Jedną bowiem ofiarą udoskonalił na wieki tych, którzy są uświęcani" (Hbr 10, 10-14). Na szczególną uwagę zasługuje zwłaszcza ostatni werset. W oryginalnym tekście czasownik "udoskonalił" został użyty w greckim perfektum (mówiłam już, że to nie jest czas przeszły, lecz swego rodzaju pogłębiony czas teraźniejszy). Należałoby to właściwie tłumaczyć: "Udoskonalił, tak że są już doskonali". Owe "dziś" rozciąga się w czasie. Zatem to, co dokonało się ongiś, jest aktualne również dla nas, u progu trzeciego tysiąclecia. Stąd też dalszy ciąg zdania: udoskonalił "tych, którzy są uświęcani" (czas teraźniejszy!) mocą tej samej Ofiary, w każdym kolejnym pokoleniu. 194 Ale co z tą miłością Boga... Miłość Syna do Ojca wyraża się w pełnym posłuszeństwie "aż do śmierci, i to śmierci na krzyżu" (Flp 2, 8). Nasza miłość do Pana musi także znaleźć swój wyraz w równie bezwzględnym posłuszeństwie "aż do śmierci", bo inaczej nie jest miłością. Cała rzecz polega na tym, że miłość Boga stawia przed nami coraz to nowe wymagania. Wybór Boga kształci. Aby dobrze to zrozumieć, odwołajmy się do przykładu narodu wybranego. Wielu chrześcijan myśli, że gdyby Żydzi rzeczywiście byli narodem wybranym, to wiodłoby się im lepiej. A przecież Biblia pokazuje, że im bardziej zaszczytny wybór, tym trudniejszy dla wybranego. Bóg doświadcza tych, których kocha. : < , : Tak. I najlepiej widać to na przykładzie tego Wybranego par excellence - Jezusa Chrystusa. Najczęściej jednak źle rozumiemy słowa, którymi w Ewangelii św. Jana określa Go Jan Chrzciciel: "Oto Baranek Boży który gładzi grzechy świata" (J 1,27). "Gładzi" - a więc "usuwa", "niszczy" - a nie "sam się nimi obciąża". Znaczenie to jest znacznie wyraźniejsze w oryginalnym tekście greckim. To też jest źle rozumiane. A tymczasem rozumiemy to tak: "nagrzeszyli słudzy, a Ojciec katuje Syna". Ale nie o to chodzi. Wybór to jest zawsze wezwanie do jakiejś misji. Im ważniejsze jest to, co zostało wybranemu powierzone, tym większa godność i tym większa odpowiedzialność. A więc wszystko zasadza się na tym, że miłość Boga jest trwała i niezawodna... I dana darmo. Całkowicie darmo. Często i tak łatwo zapominamy, że miłość, każda miłość - nawet ta w pełni ludzka, jeżeli tylko jest miłością autentyczną - nie może być zapłatą 195 za żadne zasługi, nie można sobie na nią "zarobić". Miłość jest zawsze darmowa. Jak czytamy w Księdze Powtórzonego Prawa, Bóg zawarł przymierze z Izraelem, ponieważ wybrał go "spośród wszystkich narodów, jakie są na powierzchni ziemi", aby był "Jego szczególną własnością". Zaraz jednak po tych słowach następuje swego rodzaju ostrzeżenie: " Jahwe wybrał was i znalazł w was upodobanie nie dlatego, że liczebnie przewyższacie wszystkie narody, gdyż ze wszystkich narodów jesteście najmniejszym, lecz dlatego, że Jahwe was umiłował" (Pwt 7, 6-8). Przymierze, ów związek oblubieńczy według interpretacji Ozeasza, jest po prostu wyrazem miłości Jahwe i Jego miłość stanowi jedyne uzasadnienie wyboru. Jest on jednak nie tyle przywilejem, ile raczej trudnym zadaniem, wezwaniem do służby Panu wszechrzeczy. Ozeasz to ten prorok, któremu Bóg nakazał poślubić nierządnicę po to, by pokazać Izraelitom, jak bardzo ich kocha... I chociaż żona okazała się niewierna i uciekła z powrotem do swoich kochanków, on - i tym razem posłuszny słowu Boga - wykupił ją i przyjął ponownie do swego domu, narzucając jej jako jedyną karę "wiele dni" samotności. Ozeasz pierwszy odkrył, że Przymierze Boga z Izraelem jest przede wszystkim związkiem miłości, podobnym do jego własnego małżeństwa z Gomer, że jest związkiem oblubieńczym. Jahwe potrafi mocą swej miłości stworzyć na nowo to, co wydawało się już umarłe. Trzeba tylko jednego: by ten, który się zagubił, powrócił do domu. Młody rozrzutnik otrzyma wtedy z powrotem godność synowską, a oblubienica zostanie na nowo zaślubiona. Darem ślubnym od Oblubieńca będzie sprawiedliwość, prawo, miłość, miłosierdzie i wierność. A nawet jeszcze więcej, bo oto jak przemawia Bóg do Izraela: "I poślubię cię sobie na wieki, poślubię przez sprawiedliwość i prawo, przez miłość i mi- 196 łosierdzie. Poślubię cię sobie przez wierność i poznasz Jahwe" (Oz 2, 21-22). A czasownik "poznać" wjęzyku hebrajskim oznacza wejście w najściślejszą, najbardziej intymną zażyłość, właśnie taką, jaką daje związek oblubieńczy mężczyzny i kobiety. Właśnie taki związek ofiarowuje Jahwe niewiernej Oblubienicy, odnawiając z Izraelem wielokrotnie zrywane przymierze. Cała inicjatywa należy tu do Boga i jest w pełni darmowa. Wymaga wszakże odpowiedzi człowieka. Oblubienica porzuciła swych kochanków, gdy przekonała się, że to nie oni dają jej to, czego potrzebuje, że w poprzednim związku było jej lepiej. Syn marnotrawny powrócił, ponieważ był głodny i świniom zazdrościł ich pokarmu. Oboje wracają i Bogu to wystarcza. To się wydaje oczywiste. Kiedy kochamy, nie szukamy przecież uzasadnienia dla miłości. Tak, ale należy tutaj dokonać pewnego zastrzeżenia. Ludzka miłość może się skończyć, a miłość Boga - nie. Jednak miłośćBoga do ludzi łatwiej nam pojąć poprzez miłość ludzką. Czy dlatego do kanonu ksiąg Starego Testamentu została włączona Pieśń nad pieśniami? Oczywiście. Niektórzy nie rozumieją, co taka księga robi w Biblii. Przecież to jest zbiór pieśni weselnych opisujących miłość między kobietą a mężczyzną. Ale zapewne już od początku była to księga odczytywana alegorycznie jako hymn sławiący mistyczne zaślubiny Boga z Izraelem. Zarówno autorowi, jak i jego współczesnym pomógł w zrozumieniu jej sensu przede wszystkim Ozeasz, ale również i inni prorocy. Nie zapominajmy, że na nich się wychowali, że - inaczej niż my - oni naprawdę księgami biblijnymi żyli. Jeżeli człowiek się zdobywa na miłość albo na jakieś poświęcenie dla drugiego człowieka, to jest to dla niego pewnego 197 rodzaju wyrzeczenie. Otwarcie się na drugiego człowieka zawsze jest - większym lub mniejszym - rozdarciem. Miłość to właśnie otwarcie, przyjęcie tego, czego ktoś ode mnie chce, i przyjęcie samego człowieka, za którym zwykle jest Bóg. Ale to jest także oddanie siebie, oddanie jak najpełniejsze, często bolesne. Smak miłości poznajemy wtedy, kiedy przyjmujemy i dajemy. Pomyśl o miłości w całości, od początku, o wszelkich rodzajach miłości, także o miłości fizycznej. Bo, widzisz, przede wszystkim tego przyjmowania i dawania uczy nas miłość fizyczna, która ma służyć za elementarz miłości. Dlatego to jest takie mocne przeżycie. Elementarz musi być przecież kolorowy. Prosto po krzywych ścieżkach Czy wyobrażała sobie Pani kiedyś, jak by to było, gdyby wyszła Pani za mąż, miała dzieci... Wydaje mi się, że gdyby Bóg ułożył moje życie inaczej, gdybym miała męża i dzieci, wtedy tak bardzo dałabym się pochłonąć życiu rodzinnemu, że na nic innego nie starczyłoby miejsca. Nie wyobrażam sobie, bym wtedy mogła zrobić dok- 199 torat czy habilitację. Podziwiam moje koleżanki, które w takiej sytuacji zostały profesorami, miały uczniów itd. Może dlatego że jestem wyłączna, strasznie egoistyczna, albo raczej egotyczna. Nie umiem się dzielić. Albo zwyczajnie nie spotkała Pani nikogo, dla kogo warto byłoby to wszystko poświęcić? Może tak. Czy planowała Pani żyć samotnie? Pytasz, czy nigdy nie chciałam wyjść. za Właśnie. Otóż, chciałam. Przez dość długi czas pragnęłam wyjść za mąż. W tej mojej ochocie może najwięcej było ciekawości. Chciałam wiedzieć, jak to jest! Kiedyś nawet skarżyłam się matce, że jeśli nie wyjdę za mąż, to nigdy tego nie będę wiedziała. Odpowiedziała: "Jeśli wyjdziesz, nie będziesz wiedziała, jak to jest, gdy się nie wyjdzie" . A więc nie jest Pani sama z wyboru? Nie, wręcz przeciwnie [śmiech]. Problem polegał na tym, że prawie zawsze kochałam się bez wzajemności. - Czy pamięta Pani swoją pierwszą miłość? , ; , -\ . ; Oczywiście. Przecież takich rzeczy się nie zapomina! To było jeszcze przed maturą. Miałam 16 lat. W domu byłam traktowana jak dziecko i sama też za dziecko się uważałam. Latem 1942 roku pojechałyśmy z matką i babką na wakacje do 200 niedużego majątku gdzieś pod Grodziskiem Mazowieckim. Jego zarządcą był pan Henryk Sadowski, wcześniej zarządca majątku mojej matki, który zresztą udało się sprzedać jeszcze przed wojną. Jego pomocnikiem był chłopak starszy ode mnie chyba o 6 lat. Nazywał się Jerzy Zieliński, ale to nie było jego prawdziwe nazwisko (to prawdziwe oczywiście znałam, teraz niestety już go nie pamiętam). Ukrywał się przed Niemcami... Strasznie mi to imponowało. Co ciekawsze, jego rodzina w Warszawie mieszkała na naszej ulicy -na Wspólnej. Mówiłam już, że matka gwałtownie chciała, żebym była bardziej wysportowana, i to jej zupełnie nie wychodziło. Właściwie nauczyłam się jedynie pływać i jeździć konno. Więc przez całe wakacj e jeździłam konno w towarzystwie Jurka, bo matka bałaby się mnie puścić samą. Raz zaczął padać drobny deszczyk. Przejeżdżaliśmy przez podwórze majątku, gdzie spotkała nas matka i zapytała: "Czyście nie zmokli?", na co on odpowiedział: "Nad nami deszcz nie pada". Wszystko to było bardzo ładne i trwało, nie pamiętam, trzy tygodnie, może miesiąc, bo w sierpniu wróciłyśmy do Warszawy. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że podobam się mężczyźnie... Jak Pani matka traktowała ten młodzieńczy romans? Obie z babcią przyjęły bardzo mądrą postawę: po prostu śmiały się z tego. Ale to nie był żaden złośliwy śmiech, tylko takie podśmiewywanie. Dlaczego uważa Pani, że to było dobre? Przede wszystkim dlatego, że wtedy jeszcze byłam na to za młoda. A poza tym one zdawały sobie sprawę z tego, co i ja później dostrzegłam - to nie był chłopak dla mnie. Mimo to niczego mi nie utrudniały. 201 Czytałam kiedyś u jednego ze współczesnych filozofów, że dopiero miłość sprawia, iż zaczynamy bać się śmierci... Tak, to prawda. Wtedy po raz pierwszy naprawdę poczułam lęk przed śmiercią i wielką chęć życia... Wcześniej, podczas jednego z bombardowań, strasznie się bałam, ale nagle zupełnie przestałam się bać. Kiedy bombardowanie się skończyło, byłam raczej zdziwiona, że to koniec. Natomiast w czasie mojego pierwszego "romansu" tak bardzo chciałam żyć, że zaczęłam panicznie bać się bombardowań. Wreszcie matka wysłała mnie do Anina, do mojej rodziny, żebym się trochę uspokoiła. Potem mi przeszło. Byłam w Warszawie podczas bombardowań i jakoś je znosiłam, choć oczywiście bez zachwytu. Ale muszę powiedzieć, że prócz strachu pojawiła się wtedy jeszcze ogromna chęć życia... Pamiętam, że chodziłam i nuciłam piosenkę: "Zakochanym być, i kochanym być, i mieć wciąż dwadzieścia lat". Ciekawa piosenka, zwłaszcza kiedy się ma lat szesnaście.:. Ale miałam to przyjemne uczucie, że jeszcze dużo czasu przede mną, że do tych dwudziestu lat trochę mi brakuje... / to już koniec? Nie, oczywiście, że nie. W maju 1943 po ustnych egzaminach maturalnych matka zaproponowała mi wyjazd do tego majątku, czego ja bardzo chciałam Pojechałyście razem? Nie, skąd. Przecież matka pracowała. Pojechałam sama. Widzisz, to mi się niesłychanie u niej podobało. Oczywiście, wiedziała, że jesteśmy pod opieką dorosłych, do których miała 202 zaufanie. Dzisiaj to by się nazywało, że pojadą na "zieloną trawkę" i nie wiadomo, co zrobią. Jednak wtedy takiej możliwości w ogóle nie brano pod uwagę. Znów zaczęliśmy jeździć konno. Wtedy po raz pierwszy mnie pocałował. To był mój pierwszy w życiu pocałunek. Nawiasem mówiąc, dopiero potem zdałam sobie sprawę z tego, że nawet nie umiał całować! Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to jest pocałunek, ale on miał 22 lata i też tego nie wiedział! Muszę powiedzieć, że teraz, kiedy myślę, że on był rzeczywiście taki niewinny, tym więcej mam dla niego serdeczności... Wtedy też mi się oświadczył i zupełnie mnie tym zachwycił, bo przecież właśnie tego chciałam. To było zresztą bardzo ciekawe, gdyż jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że teraz - w żadnym wypadku - za mąż nie wyjdę. Może kiedyś, w przyszłości, ale nie w tej chwili... Usiłowałam mu to zresztą wytłumaczyć. Ale było coś jeszcze, z czego on sobie doskonale zdawał sprawę, bo w pewnym momencie powiedział: "Pani się teraz ze mną nudzi". I to była prawda. Jak się oświadczył, to już nie było co zdobywać? ! Właśnie. Mężczyźni nazywają to kobiecą przewrotnością... Co się z nim stało? Przeżył wojnę, ożenił się, miał dzieci... Nasze drogi się zupełnie rozeszły. Był starszy ode mnie, jeżeli więc w tej chwili żyje, jest staruszkiem. Zostało mi po nim ciepłe wspomnienie. To jest takie zabawne, że człowiek doskonale wie, co się dzieje między kobietą a mężczyzną. Chociaż jest taki smarkaty, zupełnie niedojrzały, a jednak wie! Jestem mu wdzięczna, że pozwolił mi to wszystko przeżyć. I - szczerze mówiąc - to był jedyny mężczyzna, który mi się oświadczył... , , ?, ,. Ale to nie jedyna miłośćw Pani życiu. Dlaczego więc została Pani sama? Nie wiem. Kiedy patrzę wstecz, zdaje mi się, że Bóg od początku chciał mnie dla siebie. Pewnie dlatego zrobił coś, czego sama nie dostrzegałam. Jeszcze zanim się po raz pierwszy zakochałam, mój kuzyn powiedział swojej matce, że mnie się wszyscy chłopcy boją. I tak właśnie było. Zresztą wiesz, to jakoś nigdy nie wychodziło. Choć słyszałam, że w Egipcie próbował Panią swatać nawet sam wielki profesor Michałowski. To bardzo wesoła historia. Gdy pracowałam w grecko-rzymskim muzeum w Aleksandrii, zaprzyjaźniłam się z tamtejszym dyrektorem. Kiedyś ponoć, na schodach prowadzących do tegoż muzeum, profesor Michałowski spotkał jedną z moich koleżanek, która bardzo podobała się mężczyznom. Widząc ją, powiedział: "Pani Zosiu, niech Pani pamięta, Riad jest 204 dla Świderkówny!". Ale z tego nic nie mogło wyjść. Tak to wszystko Bóg jakoś poukładał. Poza tym za mną już wtedy "chodził" klasztor... Kiedy podjęła Pani decyzję wstąpienia do klasztoru? To nie stało się tak od razu. Zaczęło się od tego, że gdzieś chyba w 1959 lub 1960 roku złożyłam - oczywiście, za zgodą i błogosławieństwem Ojca - ślub czystości wieczystej i doskonałej. Jednak najważniejszym dla mnie momentem był 2 lutego 1961. Wówczas złożyłam ślub, że wstąpię do klasztoru wtedy, kiedy to będzie moralnie możliwe. Co to znaczy? Chodziło o to, że miałam matkę i babkę, których w żaden sposób nie mogłam zostawić. Ślub składałam w Laskach. Najpierw odbyłam trzydniowe, samotne rekolekcje, a czwartego dnia miałam złożyć ślub. Widzisz, wszystko zostało ułożone z Ojcem, byłam absolutnie spokojna i całkowicie zdecydowana. A jednak przeżyłam coś, co podobno na ogół przeżywa się przed ślubami zakonnymi. Nawet Mała Tereska w noc przed złożeniem ślubów miała wątpliwości, uważała, że jest niegodna, i bardzo ją to męczyło. Wieczorem był różaniec odmawiany przez siostry, potem jakieś pół godziny milczenia i wspólna kompleta. W czasie różańca zaczęłam się panicznie bać tego ślubu. Strach spadł na mnie całkiem nagle. Co najgorsze, nie było nikogo, kto mógłby mi doradzić - Ojciec był daleko, księdza Tadeusza Fedorowicza właśnie wtedy w Laskach nie było... Zresztą wiedziałam, że gdybym mu o tym powiedziała, to odradziłby mi składanie ślubu. Za mało się wtedy znaliśmy. Wtedy zaczęłam się modlić. Wiesz, ja nie jestem bardzo "maryjna", ale w trudnych momentach zawsze modlę się do Matki Boskiej. 205 To taka modlitwa, która właściwiejest jednym wewnętrznym krzykiem. To, co się później stało, było cudowne. Najpierw przyszło uspokojenie i pewność. Ale to było tylko przeżycie wewnętrzne. Po czymś takim można sobie powiedzieć: "Modliłam się, uspokoiłam się, przeszło, skończyło się...". Jednak na tym się nie skończyło. Kiedy po komplecie wychodziłam z kaplicy, zatrzymała mnie siostra i spytała, czy nie chciałabym zostać, bo ksiądz Fedorowicz będzie miał konferencję. Zdziwiłam się: "Przecież nie ma go w Laskach". W odpowiedzi usłyszałam, że właśnie wrócił. Wygłaszał konferencję dla nowicjatu, właściwie dla sióstr, które przyjmowano z postulatu do nowicjatu. Z tego rodzaju konferencji wewnętrznych siostry zwykle wypraszały wszystkich gości świeckich, a ta siostra sama mnie zatrzymała! A potem zdarzył się jeszcze większy cud - ksiądz Fedorowicz punkt po punkcie odpowiedział na wszystkie moje pytania i wątpliwości. Dla mnie to był znak. Już wtedy nie miałam żadnych wątpliwości. Następnego ranka, kiedy składałam ślub, wszystko było proste i oczywiste... Ile lat upłynęło, zanim mogła Pani go wypełnić? Siedemnaście. Ale muszę powiedzieć, że ten ślub naprawdę wiele mi dał. Pomagał mi w trudnych chwilach. Miesiąc później moja matka ciężko zachorowała. Najpierw stwierdzono zawał serca, potem zawał płuca... Pamiętam, był taki moment - wtedy był dla mnie bardzo ważny i jest ważny do dzisiaj... Późnym wieczorem szłam do apteki po leki i cały czas tłumaczyłam sobie, że wcale nie jest tak źle, że kiedy wrócę do domu, matka będzie czuła się lepiej... Mało tego, do strachu o matkę dołączył się jeszcze inny niepokój - czy będę potrafiła rzucić to wszystko, czy dam radę odejść z Uniwersytetu... Wtedy przypomniałam sobie słowa, które Ojciec Augustyn dał mi "na drogę", gdy jechałam składać ślub. Jest taka modlitwa Dawida z Pierwszej Księgi Kronik: In simplicitate cordis niei laetus obtuli universa - 206 "w szczerości serca mego, pełen radości ofiarowałem wszystko" (1 Krn 29, 17; przekł. Wulgata). To była wielka łaska. Widzisz, aż do tej chwili uciekałam przed tym, co się stało. Potem wszystko się zmieniło. Rzeczywiście oddałam wszystko. To było bardzo dziwne. Kilka lat wcześniej pewna stara siostra zmartwychwstanka powiedziała mi, że prawdziwy smak radości poznaje się w cierpieniu. Wówczas wydawało mi się to zupełnie bez sensu, ale tej nocy zrozumiałam. Stałam się innym człowiekiem. To, co dotąd było bardzo trudne, nagle stało się łatwe. Moi bliscy i znajomi nie rozumieli, co się ze mną dzieje - byłam taka spokojna i pogodna. Całkiem inna niż zwykle. Nie czuła się Pani w jakiś sposób winna? Myślę o tym, że czasami się nam wydaje, iż swoimi decyzjami zmieniamy życie ludzi wokół nas. Wyobrażam sobie, że w takiej sytuacji mogłabym pomyśleć, iż to, co się dzieje, jest trochę "na moją własną prośbę" - skoro chcę iść do klasztoru, Bóg mi to ułatwia... Takich wątpliwości nie miałam. Miałoby to znaczyć, że tym ślubem ściągnęłam chorobę na moją matkę? Nie. Zupełnie nie. Nawet mi to do głowy nie przyszło. Myślałam raczej, że jeżeli Bóg chce, to tak będzie, a jeżeli nie, to nie. Bardzo modliłam się za matkę. Ponieważ nie było jej wolno się ruszać, od czasu do czasu unosiłam ją odrobinę, podkładając dłonie pod plecy. Ten gest był moją modlitwą. Prosiłam, żeby Bóg zrobił to, co dla niej najlepsze. Zrozumiałam wtedy jeszcze jedno. Mówiąc codziennie Ojcze nasz, powtarzamy: "Bądź wola Twoja", ale nie zdajemy sobie sprawy, że w tym może być zawarte wszystko, także bierne poddanie się woli Boga, który jest przecież silniejszy, rezygnacja wynikająca z uznania konieczności. Przypomina mi się historyjka pochodząca od jednego z greckich stoików, który w taki oto sposób wyjaśniał kwestię naszego stosunku do rzeczywistości - do tego, co się wokół nas 207 dzieje: Jeżeli przywiąże się psa do wozu, a koń, który ten wóz ciągnie, dostanie batem, to pies może się opierać, ale i tak zostanie pociągnięty. Jeśli będzie się opierał, może tylko zrobić sobie krzywdę. Natomiast jeśli pies pójdzie dobrowolnie, to będzie mu łatwiej iść. Często przypominamy tego psa, który się opiera, a przecież "bądź wola Twoja" znaczy więcej niż: "zgadzam się, bo muszę". Jan XXIII odnalazł piękną modlitwę któregoś z papieży - Klemensa IX lub Klemensa XI, którą nawet opatrzył odpustem zupełnym. Modlitwa jest długa. Ja cenię sobie najbardziej jeden jej dwuwiersz: "Chcę, czegokolwiek Ty chcesz. Chcę tylko dlatego, że Ty chcesz. Chcę w taki sposób, jak Ty chcesz. Chcę tak długo, jak Ty chcesz". Te słowa stały się wtedy moją modlitwą. Naprawdę, uczciwie chciałam tego, czego On chce, chociaż prosiłam Go też, żeby stało się to, co najlepsze dla mojej matki. Pamiętam, że później powiedziałam Ojcu ze zdziwieniem, bo mnie samą to dziwiło: "chcę tego, czego Bóg chce". Wtedy usłyszałam: "To właśnie jest miłość". To był dla mnie szok. Sama tego nie rozumiałam. Teraz już wiem, chociaż czasem to wcale nie jest łatwo chcieć tego, czego On chce. Matka wyszła z tej choroby. Do końca życia miała pewne trudności, ale... Bóg spełnił moją modlitwę. Zawsze z rozrzewnieniem wspominam jej słowa: "Nie wyobrażałam sobie, że będę jeszcze taka szczęśliwa". Dla mnie to była odpowiedź Boga. Od chwili gdy złożyła Pani ślub, do momentu kiedy mogła Pani wstąpić do klasztoru, upłynęło siedemnaście lat. To długi okres, wiele mogło się w tym czasie zmienić. Czy wtedy nie miała Pani wątpliwości? Oczywiście, że miałam. Nie byłam pewna, czy wstępować do klasztoru. Chodziło przede wszystkim o mój wiek! Na szczęście, mogłam prosić o pomoc mojego ojca duchowego. Jadąc do Tyńca, nie wiedziałam, jak Ojciec tę sprawę rozwiąże. Dla niego było oczywiste, że jeżeli chcę wypełnić ślub, muszę wstąpić do klasztoru, ale zadał mi też pytanie, czy rzeczywiście tego chcę. Bo widzisz, to był taki ślub, który mnie wiązał ostatecznie, ale i w takim wypadku można było starać się o dyspensę u papieża albo u prymasa, bo prymas miał wtedy bardzo szerokie uprawnienia. Ale ja chciałam iść do klasztoru! Nie miałam zamiaru uciekać! Pamiętam, że prosto z Tyńca pojechałam do Żarnowca i wyciągnęłam ksienię na rozmowę. Choć wiedziała o moim ślubie, była trochę zdziwiona. Związana jest z tym też dosyć zabawna historia. Żyła wtedy jeszcze wspaniała siostra, jedna z sióstr wileńskich, siostra Bogumiła, która na swoim grobie ma napis 72 lata (albo 74, nie pamiętam dokładnie) powołania zakonnego. Wstąpiła do klasztoru, mając jakieś 12 lat. To była prosta siostra, bo ongiś istniały dwa chóry, tzn. chór pierwszy - siostry wykształcone, które śpiewały brewiarz po łacinie, uczyły w szkole - oraz chór drugi - proste siostry, które nie znały łaciny i przede wszystkim wykonywały prace fizyczne. Te siostry odmawiały pol- 209 skie modlitwy zamiast łacińskich. Na II Soborze Watykańskim zniesiono te dwa chóry, ale żeby nie robić krzywdy siostrom z drugiego chóru, pozwolono im nadal modlić się po polsku lub jeżeli chciały, mogły wejść do pierwszego chóru. Siostra Bogumiła, która łaciny przecież nie znała, póki jeszcze mogła się ruszać, chodziła do pierwszego chóru. To była cudowna siostra. Miała kapitalne powiedzenia. Kiedy zobaczyła mnie po raz pierwszy za klauzurą, w sali rekreacyjnej, zawołała: "Jak mądrze pani zrobiła, wstępując do klasztoru. Co może człowiek zrobić mądrzejszego na starość, jak pójść do klasztoru? Gdzie byłoby mi tak dobrze jak tutaj?". W każdym razie moja matka zmarła 11 września 1976 roku, a do klasztoru wstąpiłam dwa lata później, we wrześniu 1978 roku. Jednak ostateczna decyzja zapadła już na wiosnę 1977. Porzucała Pani Uniwersytet... Tak, ale to była prosta sprawa. Po pierwsze, wystąpiłam o bezpłatny urlop, a wtedy dziekan, któremu nawet się nie śniło, na co ja ten urlop chcę wykorzystać, powiedział, że należy mi się roczny urlop płatny. Miałam więc urlop bezpłatny na pierwszy semestr, na drugi semestr wzięłam urlop płatny, a później jeszcze urlop bezpłatny na rok akademicki 1979/1980. Więc na uczelni nie wiedzieli, że Pani jest w klasztorze? ., Oficjalnie, nie. Byli oczywiście tacy, którzy wiedzieli, którym powiedziałam... I było coś jeszcze. Wtedy Kazimierz Brandys pisał takie notatki, które rozchodziły się w drugim obiegu i były czytane w Wolnej Europie. W pewnym miejscu, wspominając o moim tłumaczeniu Dziejów Grecji Hammonda, napisał: "pani profesor Świderkówna rzuciła katedrę filologii klasycznej i wstąpiła do klasztoru...". A mnie szlag trafił. Po pierwsze dlatego, że nigdy go nie upoważniałam do pisania o mnie 210 takich rzeczy, a po drugie, jak już pisał, to mógłby przynajmniej sprawdzić, że nigdy nie miałam katedry filologii klasycznej! Rzuciłam wtedy już nie katedrę, ale zakład papirologii! W każdym razie wieść rozeszła się szeroko. Jakie miała Pani imię zakonne? Benedykta. To zresztą było moje wymarzone imię. Widzisz, Ojciec Augustyn nadawał imiona swoim córkom. Zosia była Primogenita, to znaczy Pierworodna, natomiast mnie ochrzcił Eruditissima (Wielce Uczona). Ale mi to się bardzo nie podobało, kiedy więc mu o tym powiedziałam, zaraz to zarzucił i pisał do mnie "Moje dziecko". Jednak kiedy zostałam Benedykta, zaczęłam się podpisywać: "Ania - Benedykta", a on z tego zrobił A. B. W ten sposób pisze do mnie do dzisiaj: "Moja A. B.". Podobno w życiu zakonnym najtrudniejszy jest początek... Sam początek może nie jest aż taki trudny. Jednak przychodzą chwile, kiedy, z różnych powodów, robi się trudno. Spróbuję pokazać to na przykładzie, nie z własnego życia, ale z życia mojej kuzynki. Po wstąpieniu do nowicjatu przeżywała ciężki dołek. Było jej tak trudno, że chociaż zwykle nowicjuszek nie posyła się do gości, to kiedy tam przyjeżdżałam, jej mistrzyni przysyłała ją do mnie, żebym ją podtrzymała na duchu. Widzisz, chyba jedną z największych trudności życia zakonnego jest to, że się jest zawsze w tej samej grupie. Nawet taka śmieszna rzecz jak zamknięte czy otwarte okno urasta do rangi wielkiego problemu. Jedna siostra będzie zawsze chciała okno otwierać, druga będzie je zamykać. Pamiętam, że moja kuzynka wtedy strasznie biadoliła: "Nie wiesz, jak to jest w klasztorze". Pamiętam, iż zaczęła od tego, że: "nie nadaje się do klasztoru, ale poza 211 klasztorem w ogóle nie widzi swojego życia". Bo widzisz, jest jeszcze coś... Kolejność wstępowania do klasztoru rzutuje na całe życie zakonne, chyba że zdarzy się coś nadzwyczajnego. A wkrótce po mojej kuzynce do Żarnowca wstąpiła również jej dobra znajoma, koleżanka ze studiów. W świecie żyły ze sobą bardzo dobrze, natomiast w klasztorze, kiedy mieszkały razem, ciągle miały jakieś problemy. A do tego największym problemem było to, co będzie, kiedy będą musiały razem mieszkać przez całe życie. Chodziło o to, że zawsze będą razem i zawsze będą grać sobie na nerwach. Pan Bóg jednak pokazał, jak wszystko może się ułożyć. Minęło sporo lat, obie nie tylko złożyły śluby, ale i dojrzały. Początkowo mieszkały razem, ale ponieważ nie mogły się wieczorami nagadać, to je w końcu rozdzielono. Po czym tak się złożyło, że ta druga została ksienią w innym klasztorze. Byłam potem w Żarnowcu. I wyobraź sobie, moja kuzynka znów była w rozpaczy. Dlaczego? Bo jej przyjaciółki "nie ma i nie wiadomo, czy wróci, bo może się tak zdarzyć, że ją wybiorą po raz drugi...". Wtedy nawet przypomniałam jej, jak mi się wypłakiwała w czasach swego nowicjatu, że będzie przez całe życie z tamtą, ale zupełnie tego nie pamiętała, i podejrzewam, że mi nie uwierzyła. Takie kryzysy się zdarzają zawsze, z najróżniej szych powodów... Nie tylko w klasztorze... Nie, nie tylko, ale w klasztorze pewne sprawy urastają do rozmiarów niewyobrażalnych. Przypuszczam, że podobnie może być w małżeństwie... Może, ale przecież mieszkałam z matką w jednym pokoju, i obie doskonale się dogadywałyśmy. Po prostu nauczyła mnie otwierać okno... I było po sprawie. 212 Dlaczego Żarnowiec? Ojciec Augustyn miał wtedy nadzieję, że do Żarnowca trafią siostry, które, odpowiednio już w świecie wykształcone, w klasztorze będą pracować naukowo. W tym duchu Ojciec myślał też i o mnie. Kiedy szłam do Żarnowca, wiadomo było, że będę tam pisała. I rzeczywiście, właśnie w Żarnowcu napisałam, przynajmniej w dużej części, książkę Życie codzienne w Egipcie greckich papirusów (PIW, 1983). Wiem, że plany się nie powiodły. Dlaczego? Chyba przede wszystkim dlatego, że w tamtych czasach za mało było nowicjuszek, za mało było kandydatek. Dopiero teraz przybyło nowych powołań, ale naukowo pracuje i wydaje książki tylko moja kuzynka. Powiedziała mi Pani kiedyś, że na początku życie zakonne Panią uwiodło... A tak, uwiodło mnie coś, czego nie spodziewałam się w klasztorze znaleźć - radość. Oczywiście, nie chodzi o to, że w klasztorze jest tylko i wyłącznie radość, ale na pewno jest jej bardzo dużo... Jeżeli chodzi o rzeczy zabawne, kiedy na Wielkanoc do Żarnowca przyjechały przełożone z różnych klasztorów na zjazd ksień, to wspomniana już siostra Bogumiła, wiedząc, że jej życie już się kończy, mówiła: "Proszę, jaka jestem ważna. Tyle ksień przyjechało na mój pogrzeb". W tym także była ogromna radość. Siostry opowiadały mi też historię, która wydarzyła się przed moim wstąpieniem do Żarnowca. Dawniej w klasztorach było coś, co nazywało się kapitułą win. Spotykała się wtedy cała wspólnota (bez nowicjuszek) i siostry same siebie oskarżały publicznie, ale nie o grzechy, nie o to, o co się oskarżamy w konfesjonale, tylko o takie rzeczy, jak powiedzmy: "był dzwo- 213 nek, a ja nie wstałam na czas; przez nieuwagę stłukłam jakieś naczynie" itp. Jest jeszcze w Żarnowcu siostra Gabriela, mocno schorowana, ale podejrzewam, że niezmożona jak zawsze. Opowiadano mi, że kiedyś, na takiej kapitule, właśnie ona oskarżała się: "Krzyczałam na matkę ksienię, ale nie udało mi się jej przekrzyczeć". Mówiła Pani o tym, co przeszkadzało innym siostrom. A Pani? Czy Pani nic w klasztorze nie przeszkadzało? Fałszowanie. Widzisz, ja nie umiem śpiewać. W domu usiłowano mnie nauczyć śpiewania kolęd, ale nic z tego... Owszem, mogę się włączyć, kiedy śpiewają inni, ale sama nie jestem w stanie niczego zacząć. Nie mam dobrego słuchu, ale i takjest on lepszy niż możliwość odtwarzania. Nie fałszuję, bo mnie nie słychać. Już po wyjściu z Żarnowca spytałam kantorkę, czy jej przeszkadzałam w chórze, na co ona odpowiedziała: "nigdy, bo wcale cię nie słyszałam". Natomiast była tam taka siostra, bardzo dobra i z całej duszy kochająca oficjum, która ryczała na własną melodię i obojętnie, co robiła siostra kantorka, to ona i tak wszystko robiła po swojemu. Przypomina mi się tutaj fragment z książki Znak Jonasza Mertona. Tłumaczy tam, czym się różni życie ascetyczne od mistycznego, i jako przykład podaje chór klasztorny. Jeżeli kantor fałszuje, a ty chcesz się modlić, to na poziomie życia ascetycznego masz do wyboru albo śpiewać razem z kantorem - i wtedy się nie modlisz, tylko mu wymyślasz - albo się wyłączyć i śpiewać po swojemu. Natomiast na poziomie życia mistycznego łapiesz byka za rogi - śpiewasz z kantorem, śpiewasz z chórem i jednocześnie się modlisz. I ta siostra robiła to drugie? Nie wiem, co robiła ta siostra, ale kiedyś mi opowiadano taką historię. Przez pewien czas była podprzeoryszą, siedziała więc 214 w chórze koło matki ksieni. A matka miała taki drewniany młoteczek, którym - jeżeli klękał przed nią ktoś, kto odprawiał pokutę - uderzała w swój klęcznik na znak, że ten ktoś może wstać. Podobno kiedyś matka waliła tym młotkiem po głowie fałszującą sąsiadkę, ale to też nie pomogło. Bo widzisz, ona nie rozumiała jednej rzeczy: że można w ogóle nie śpiewać, można milczeć, ale jeżeli już się śpiewa, to trzeba śpiewaćjakinni. Nie można inaczej. Ale co Pani w tym przeszkadzało? To, czego zupełnie nie przewidziałam. Moja przyjaciółka również mająca za sobą doświadczenie klasztorne, ale znacznie trudniejsze niż moje, kiedy szłam do Żarnowca, powiedziała: "Zobaczysz. Twoje trudności nie będą takie, jak teraz przewidujesz, ale całkiem inne". Muszę powiedzieć, że wszystko mogłabym przewidzieć, tylko nie to, że będę płakała z powodów muzycznych. Bo widzisz, fałszowanie tak strasznie mnie bolało... To cudze fałszowanie... To, jak ta siostra ryczała sobie, a chór sobie. Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, że jestem tak wrażliwa na muzykę. A w Żarnowcu... Wiesz, to zdaje się matka Edyta mówiła, że: "Żarnowiec fałszuje, ale to dobrze, bo jak Pan Bóg słyszy, to od razu wie, że to Żarnowiec". / / tylko tyle? Tylko to fałszowanie Pani przeszkadzało? O nie! Jeszcze wiele innych rzeczy, choćby milczenie, a właściwie jego brak. Są, oczywiście, okresy rekolekcji, ale tego codziennego milczenia niemal całkowicie brak. Prawda, że trudno jest zachować milczenie, kiedy siostry muszą pracować poza klasztorem... Ale ten zarzut dotyczy również mnie samej, bo widzisz, ja zawsze lubiłam mówić, a zwłaszcza wtedy kiedy nie było wolno. Ale nie to jest najważniejsze. 216 Istotne jest, że życie zakonne wygląda zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażasz. Są tacy, którzy patrzą na życie zakonne krytycznie, i tacy, którzy je idealizują. Ale ono nie jest ani takie, ani takie. Po II Soborze Watykańskim do życia klasztornego (w tak zwane zwyczajniki, czy też konstytucje) wprowadzono wiele zmian. Chodziło o aggiornamento, o przystosowanie... Ale ta robota chyba ciągle jeszcze nie jest zakończona. Niewątpliwie, w życiu zakonnym wiele już się zmieniło i musi się zmienić. Jaki jest więc sens istnienia klasztorów w świecie współczesnym? To jest wielki temat. Powiedziałabym nawet, że pytanie jest źle postawione. Wydaje mi się, że jeszcze nigdy życie zakonne nie było tak potrzebne jak teraz. Zresztą wystarczy popatrzeć, jak ludzie garną się do klasztorów, jak pchają się do Tyńca, do Żarnowca i do innych klasztorów. Przyjeżdżają, żeby się pomodlić, żeby być wśród mnichów czy mniszek, żeby pożyć trochę tą Bożą atmosferą. To jest coś, czego dzisiejszy świat jest bardzo spragniony. /,.... Dlaczego postanowiła Pani wystąpić z klasztoru? To władze klasztorne usunęły mnie z Żarnowca! A to dopiero... Dlaczego? Moja mistrzyni stwierdziła, że nie mam powołania. Właściwie -jak pamiętam - wszystko narastało od jakiegoś czasu... Czytałam książkę, w której była mowa o umartwieniu, i zdaje mi się, że coś w niej zakwestionowałam czy też wyraziłam mój brak aprobaty dla takiego postawienia sprawy. Teraz już nie pamiętam, czy ta opinia była reakcją mistrzyni na to, co powiedziałam... W każdym razie ją też to chyba wiele koszto- 217 wało. Obawiała się, jak przyjmę jej decyzję. W końcu jednak powiedziała, że "doszła do wniosku, iż nie mam powołania". Jak Pani zareagowała na te słowa? Co Pani czuła? Jak powiedzieć, co wtedy czułam... Wtedy chyba przede wszystkim ulgę, że nie ja muszę o to prosić... Widzisz, o ile na początku, w pierwszych miesiącach mojego pobytu w klasztorze, byłam bardzo szczęśliwa, potem było mi coraz trudniej. Nawet nie umiem powiedzieć, dlaczego tak było. Może tylko jedno... Niewątpliwie popełniono jeden podstawowy błąd. Na początku, kiedy byłam postulantką, moją mistrzynią była matka ksieni. Potem, ze względu na moją długą znajomość z Żarnowcem, matka skróciła mój postulat. W czasie przyjmowania mnie do nowicjatu bez żadnego uprzedzenia przekazała mnie pod opiekę nowej mistrzyni, która była tym zaskoczona chyba nawet bardziej niż ja. Przy tym matka ksieni miała trochę inną koncepcję kształtowania mnie niż moja nowa mistrzyni. Samo w sobie to nie musiało być złe, gdyby nie fakt, że każda z nich nadal trzymała się swojej linii. A wyrażało się to często w niezbyt szczęśliwy sposób. Dam ci przykład. Kiedy zostałam przyjęta do postulatu, oddałam matce ksieni całą moją kawę, lecz ona wtedy powiedziała: "Nie. Skoro jesteś przyzwyczajona do kawy, to zawsze będziesz ją miała. Kiedy ci się skończy, przyjdź do mnie i ją dostaniesz". To jest zresztą normalne w klasztorze. Jeśli komuś czegoś potrzeba, idzie do szafarza albo do przełożonego i prosi o to, czego mu brakuje. Jednak moja nowa mistrzyni traktowała kawę jako coś pośredniego między narkotykiem a alkoholem. W każdym razie dla niej picie kawy było "straszną zbrodnią". Kiedy zaczął się Wielki Post, chciałam zdobyć się na jakieś umartwienie i wobec tego oddałam jej całą kawę, jaką miałam. Wtedy mistrzyni, triumfując, poszła z tą kawą do matki ksieni, a matka kazała jej odnieść ją mnie. To tylko pokazuje, jakie 218 niemądre rzeczy dzieją się czasem w klasztorze. Bo widzisz, matka ksieni chciała dobrze, moja mistrzyni chciała dobrze, a zupełnie inaczej wy chodziło... Później było coraz gorzej. Był jeszcze jeden mój występek, tym razem już całkowicie mój. Do Żarnowca przyjechał profesor Skubiszewski, historyk sztuki z Uniwersytetu Warszawskiego. Kiedy go zobaczyłam, nie wy trzymałam i do niego podeszłam. A przecież jako nowicjuszka nie miałam prawa, nie powinnam była. Podeszłam i rozmawiałam z nim na podwórzu, na terenie klasztoru, a potem zrobiłam rzecz jeszcze gorszą, bo powiedziałam o tym mojej mistrzyni - oskarżyłam się, że z nim rozmawiałam, i oświadczyłam, że wcale tego nie żałuję. Zastanawia mnie jedna rzecz. Siedemnaście lat czekała Pani na to, żeby wstąpić do klasztoru, żyła w nim Pani ponad rok... Jak to jest usłyszeć, że się do tego miejsca "nie pasuje"? Reakcje są bardzo różne. Dla mnie było to o tyle łatwiejsze, że jednak byłam już dobrze "podchowana". Wiedziałam jedno. Nie tylko w to wierzyłam, ale też byłam głęboko przekonana, że decyzja władz zakonnych to decyzja samego Boga. Zastanawiałam się i wtedy jeszcze nie rozumiałam, dlaczego Bóg najpierw mnie do Żarnowca ściągnął, a potem z niego wyprosił. Teraz myślę, że po prostu tak chciał. W ten sposób wskazał mi drogę, którą dla mnie przeznaczył. Bo nawet jeśli przełożony zakonny się myli, Bóg zawsze ma rację. Pan potrafi pisać prosto po naszych krzywych ścieżkach. Pamiętam jednak, że na początku, po tym oświadczeniu mistrzyni, byłam oszołomiona i miałam poczucie ulgi, że to się kończy... Jednocześnie dosyć szybko, właściwie już po paru dniach, zaczęło mnie męczyć poczucie winy. Widzisz, Ojciec Augustyn napisał do mnie, że jego zdaniem decyzja władz zakonnych została podjęta zbyt wcześnie i że nie powinnam wi- 219 dzieć w tym swojej winy. To samo zresztą mówiła mi moja mistrzyni i wszyscy wokół. Mimo to miałam poczucie winy.. Dlaczego? A żebym to ja wiedziała! To było poczucie winy niewytłumaczalnej i to takiej, której nie mogę naprawić. Jeżeli zrobię coś złego, mogę to w jakiś sposób naprawić, mogę się też wyspowiadać i prosić o wybaczenie, lecz tutaj miałam poczucie zupełnej bezradności. Czułam, że zrobiłam coś źle, tylko nie wiedziałam co, i wiedziałam, że nie mogę tego naprawić, bo nie mogę wrócić do klasztoru. Wtedy, może jedyny raz w życiu, doświadczyłam łaski spowiedzi. W klasztorze miałyśmy spowiednika, którego największą zaletą było, że udzielał rozgrzeszenia, na ogół nic nie mówiąc. Poszłam do spowiedzi i powiedziałam, że wychodzę z klasztoru, a on - swoim zwyczajem - nic mi nie powiedział, tylko udzielił rozgrzeszenia. Kiedy odeszłam od konfesjonału, poczucie winy znikło. To było namacalne dotknięcie Boże. A jak to jest z powołaniem? Czuła się Pani do tego przeznaczona, a tu naraz: "Nie, to nie twoja droga"... Lecz to nie znaczy, że nie jestem powołana. Przecież w tej chwili rozumiem moje powołanie znacznie lepiej! Pobyt w klasztorze pozostawił we mnie przekonanie, że kariera naukowa nie jest najważniejsza! W tej chwili doskonale widzę, jak przez całe życie Pan mnie kształtował, przygotowywał do tego, co robię teraz. Po prostu wychowywał mnie w tym powołaniu. I to jest właśnie takie cudowne. "Naucz nas liczyć dni nasze" W starożytności starość była kojarzona z mądrością, natomiast czasy współczesne wydają się gloryfikować młodość. Im głębiej cofniemy się w historii, tym wyraźniej widać, że starość jest wiekiem zasługującym na prawdziwe poważanie. W cywilizacjach starożytnych rada starszych decydowała o rzeczach najważniejszych. Tak było w Grecji i w Rzymie. Ostatecznie przywykliśmy do łacińskiego słowa "senat" określającego taką właśnie radę, Przez długie wieki utrzymywało się przekonanie, że dopiero starszy wiek (jaki - to bardzo trudno ustalić) daje człowiekowi doświadczenie i coś, co można chyba nazwać mądrością. W Biblii starość zawsze była uważana za wyraz Bożego błogosławieństwa. Niemałą rolę odgrywał tu także fakt, że dosyć długo, bo właściwie aż do II wieku przed Chrystusem, los człowieka po śmierci wydawał się raczej dosyć nieokreślony, i w związku z tym za błogosławieństwo Boże przede wszystkim uważano długie życie. W tym kontekście warto zajrzeć do piątego rozdziału Księgi Rodzaju. Znajdziemy tam wyliczonych kolejno patriarchów sprzed potopu, od Adama do Noego. Wszyscy żyją nieprawdopodobnie długo, niewiele mniej niż tysiąc lat (z wyjątkiem Henocha porwanego przez Boga, gdy miał zaledwie lat 365). Dodać tu można, że auto- 221 rzy biblijni i tak są bardzo skromni, gdyż według listy królów sumeryjskich sprzed potopu żyli oni aż po kilkadziesiąt tysięcy lat. Natomiast późniejsi biblijni patriarchowie mieli żyć już znacznie krócej. Z tych bardziej dla nas uchwytnych historycznie Abraham miał żyć 175 lat, jego syn Izaak 180 lat, ale już Jakub tylko 147, a Mojżesz 120. Jak to wytłumaczyć? Wydaje mi się, że w tradycji biblijnej był to po prostu jedyny sposób podkreślenia, iż mężom tym towarzyszyło wielkie błogosławieństwo Boga. Z czasem ludzie stają się coraz gorsi i dlatego żyją coraz krócej. Nam oczywiście takie wyjaśnienie nie wystarcza... Dzisiaj starość postrzegana jest zupełnie inaczej, nie tylko przez młodych. Często spotykałam się z tym, że starzy ludzie traktują swój wiek jak dopust Boży. Czy starość musi być smutna? Zwykle wynika to z poczucia własnej nieprzydatności. Do pewnego momentu wcale się nad tym nie zastanawiałam, ale jakiś czas temu zaczęłam myśleć o starości i zdałam sobie sprawę, że dla mnie to jest szczególne błogosławieństwo Boże -właśnie błogosławieństwo starości. Bardzo ważne jest, żeby to ludziom powiedzieć. Być może ktoś uzna, że łatwo mi tak mówić, bo jestem w dobrej sytuacji materialnej i ciągle jeszcze jestem potrzebna. Rzeczywiście, póki co, jest mi łatwo. Tak długo, jak się to Panu Bogu będzie podobało. To jest Jego rzecz, nie moja. Starość wcale nie musi być smutna. Oczywiście, niesie ze sobą pewne utrudnienia. Problemem może się stać nawet wchodzenie po schodach, dłuższy spacer, wolniej się pracuje i łatwiej męczy. Stajemy się słabsi fizycznie i umysłowo i z tą słabością musimy się pogodzić. Zresztą każdy z nas, obojętnie, czy ma lat siedemdziesiąt jak ja czy trzydzieści jak ty, musi godzić się ze zmianami fizycznymi, musi zacząć robić niektóre rzeczy inaczej... Oczywiście, że to jest strata. Ale czy 222 to jest smutne? Dla mnie nie. Starość to proces, w którym się wiele traci, ale też wiele zyskuje. Jednak kiedy mowa o starości, o starzeniu, najczęściej podkreśla się, jak wiele rzeczy się traci. Cóż więc się zyskuje? Pamiętam, jak kiedyś moja matka, bliska mojego obecnego wieku, powiedziała, że nie chciałaby być młodsza. Dlaczego? Bo nie chciałaby przeżywać drugi raz pewnych rzeczy i nie chciałaby stracić tego, co ma. Teraz ją rozumiem. Dawniej, jeszcze jakieś trzydzieści lat temu, nie byłabym w stanie napisać tylu książek, wygłaszać tylu odczytów. Podobno w Chinach największym komplementem, jaki można powiedzieć kobiecie, jest stwierdzenie: "Jaka pani jest stara!". Raczej nie będę próbowała prawić nikomu takich komplementów. .. Lepiej tego nie rób. U nas takie zdanie, nawet wypowiedziane z zachwytem, brzmi zupełnie inaczej. Ale rzeczywiście jest w tym wiele prawdy. Starość to przecież czas zysku, czas zbierania plonów, "zapłaty" za całe życie. Kiedyś powiedziałam mojemu "nadzwyczajnemu spowiednikowi" –belgijskiemu jezuicie, że oboje się starzejemy. On mi na to odparł: "Tak, ale to też jest wygrana". Z czasem nabywamy mądrości i to jest zysk. Mądrość ta polega między innymi na tym, że wiemy, jak wiele jest warte to, co mamy, i to, co możemy robić. Czym więc jest starość? Tu może nam pomóc pewne porównanie, tym razem już nie z Biblii, lecz z notatek rekolekcyjnych Teilharda de Chardin. Pod koniec życia dużo rozmyślał o starzeniu się i starości. 223 Znalazł kapitalną odpowiedź na to pytanie. Doszedł mianowicie do wniosku, że "być starym to być gotowym. A być gotowym...". Tu, niestety, stajemy przed zdaniem bardzo ważnym, którego jednak nie można dobrze przełożyć na język polski. Teilhard de Chardin mówi bowiem, że być gotowym to "etre tendu en avant" - dosłownie: "być spiętym do przodu". Po polsku to zdanie nie ma sensu. Trzeba tu posłużyć się obrazem. Jest to postawa, jaką przyjmuje biegacz czekający na sygnał do startu: jest cały pochylony do przodu, spięty, gotowy, by zerwać się do biegu. To jest starość. Jednak większość ludzi kojarzy starość raczej z obrazem dobiegania do mety... A to jest jedno i drugie. Po prostu chodzi o gotowość. Takie oczekiwanie nie ma nic wspólnego z rezygnacją, z jaką czasem może kojarzyć się starość. Oczywiście. To jest obietnica tego, co nadejdzie "wkrótce", jak mówi Apokalipsa. Powinno się o tym mówić głośno, bo nie wszyscy to wiedzą. Ludzie starzy mają często poczucie, że już nic im nie zostało - tylko czekanie na śmierć. To jest tragiczne. A przecież tak wiele zależy od naszego stosunku do starości i starzenia się. Trzeba o tym mówić zarówno tym, którzy się już zestarzeli, jak i tym, którzy dopiero będą się starzeć - nie jest prawdą, że stary człowiek jest niepotrzebny. Człowiek w postawie biegacza nie może się nudzić ani mówić, że nie ma co robić. On nie ma na to czasu! My także mamy mało czasu i powinniśmy zdawać sobie z tego sprawę. W jednym z moich ulubionych psalmów autor lamentuje nad szybkością, z jaką przemija życie człowieka: "Porywasz ich [ludzi] i stają się niby sen poranny, jak trawa, która rośnie, rankiem zielona 224 i kwitnąca, wieczorem więdnie i usycha. Wszystkie nasze dni mijają w Twoim gniewie, nasze fata dobiegają końca jak westchnienie. Miarą naszego życia jest lat siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, gdy jesteśmy mocni, a większość z nich to trud i marność, bo szybko mijają, my zaś odlatujemy" (Ps 90, 9-12). Zwróć jednak uwagę na kolejny werset tego psalmu: "Naucz nas liczyć dni nasze, byśmy zdobyli mądrość serca". W tym zdaniu zawiera się coś bardzo ważnego: prośba o to, by zrozumieć, co się z nami dzieje, i by zawsze sięgać ku Bogu, ku Jego mądrości. Wszyscy się starzejemy, ale jeżeli będziemy umieli całkowicie zawierzyć Bogu, zachowamy wieczną młodość. Starość napełni się radością. Taki będzie obraz naszej starości, jeżeli będziemy potrafili spojrzeć na nią z perspektywy Bożej. Będzie początkiem, a nie końcem. Trzeba tylko jednego: zawierzyć całkowicie naszemu Panu i prosić, by nauczył nas patrzeć na naszą starość jak na drogę, na której każdy krok przybliża nas do Niego. Lęk przed starością to często lęk przed śmiercią. Śmierć traktuje się wtedy jak przegraną... Najczęściej zapominamy przy tym zupełnie o przestrodze Jezusa, że kto za wszelką cenę chce "zachować życie", ten bardzo łatwo może je "stracić", (Mt 10, 39; 16, 25; Mk 8, 35; Łk 17, 33; J 12, 25). To jest jedyne powiedzenie Jezusa, które występuje w ewangeliach aż pięć razy (oczywiście, w różnych wersjach). Oznacza to, że te słowa są bardzo ważne. Dla mnie jednak najmocniejszy jest tekst z 12. rozdziału Ewangelii św. Jana, gdzie na wieść o tym, że chcą się z Nim widzieć poganie, Jezus mówi o sobie samym: "przyszła godzina, aby uwielbiony był Syn Człowieczy". Dla Jezusa są oni znakiem zbliżającej się śmierci, bo wie, że świat pogański dopiero wtedy na Niego się otworzy. I zaraz potem padają słowa: "Jeśli 225 ziarno pszeniczne wpadnie w ziemię i nie obumrze, samo zginie, ale jeżeli obumrze, obfity owoc przyniesie". W Kościele na ogół słyszymy ten fragment tak, że wydaje się nam, iż odnosi się on do uczniów Jezusa. A On mówi tu przede wszystkim o sobie! Cała rzecz polega na tym, że jak długo będziemy czepiać się wszystkiego, czym jesteśmy, co mamy, tak długo będziemy marnować swoje życie. Mój Boże, ja sama jestem w wieku dość zaawansowanym, rozumiem więc, że można się bać śmierci. Co więcej, wcale nie jestem pewna, że sama nie będę się jej bała, kiedy się zbliży. Ale teraz, kiedy o tym myślę, przypominają mi się dwie rzeczy. Pierwsza to postawa słynnego starożytnego filozofa Epikura, który walczył o to, by ludzie nie bali się śmierci, i dowodził, że tak długo, jak ja jestem, nie ma śmierci, a kiedy jest śmierć - mnie już nie ma. Druga to opowiadanie, całkowicie fikcyjne, nie pamiętam ani tytułu, ani autora, gdzie główny bohater zostaje rozstrzelany i tuż przed śmiercią, dokładnie pomiędzy rozkazem "pal" a strzałem, widzi, że śmierci nie ma. Wybucha w nim nagle szalona radość, i chce się nią podzielić z tymi, którzy go za chwilę zabiją. Istnieje taka hipoteza Borosza, węgiersko-niemieckiego teologa i autora książki Misterium mortis, że sam moment śmierci jest momentem, kiedy Bóg daje człowiekowi największą jasność, kiedy człowiek widzi całe swoje życie w świetle Boga. Dlaczego więc boimy się śmierci? Może wynika to z poczucia, że ciągle nie jesteśmy na nią przygotowani. Poczucia głupiego ibardzo ludzkiego, bo czyż można się dobrze przygotować na spotkanie z Bogiem? Domyślam się, że są ludzie, którzy tego się właśnie boją. Co więcej, często są to ludzie głęboko wierzący. Nigdy się Pani śmierci nie bała? 226 Kiedyś tak. Był w moim życiu taki okres, nazywam go "okresem onkologicznym". Miałam raka i byłam naświetlana kobaltem. Wtedy bałam się śmierci i był to strach czysto fizyczny. Moja interpretacja tego strachu była taka, że ponieważ miałam niesłychanie zdrowy organizm, każda komórka we mnie krzyczała, że chce żyć. Myślę, że ważna jest różnica pomiędzy śmiercią, która przychodzi po długiej chorobie, kiedy człowiek jest wy czerpany i sam organizm jest gotowy, by umrzeć, a tą, która przychodzi szybko. Czy chodzi o to, co potocznie nazywa się śmiercią przedwczesną? Nie. Uważam, że nie ma niczego takiego jak śmierć przedwczesna. Bóg zawsze najlepiej wie, kiedy mamy umrzeć. Oczywiście, nie w takim znaczeniu, że wie, o której godzinie... Ale nikt z nas nie umiera przed czasem ani nikt nie żyje za długo. Często można spotkać się z takim zdaniem: "Ten to niepotrzebnie się męczy". Wydaje mi się, że to jest troszkę tak - oczywiście, porównanie jest bardzo niedobre, bardzo krzywe -jak z motylem, który wylatuje z poczwarki. Gdybyśmy tę poczwarkę zniszczyli wcześniej, zabilibyśmy również motyla. Gdybyśmy umieścili ją w takich warunkach, że motyl nie mógłby się z niej wydostać, życie motyla oczywiście też by się skończyło. I wydaje mi się, że każdy z nas, nieważne, czy umiera młodo, w wieku średnim czy późno, umiera we właściwym czasie. Bóg wie, że to jest dla niego najlepszy moment na śmierć, że nawet jeżeli ten człowiek nie jest jeszcze święty, to już nigdy nie będzie bliższy świętości. Widzisz, to jest jedyna decyzja, którą Bóg podejmuje za nas, a więc na pewno podejmuje ją słusznie i w najwłaściwszym momencie. Oczywiście, sama śmierć jest zawsze wielką niewiadomą, czymś nieznanym, wielkim przejściem. Ale podobno najcięższym przeżyciem są narodziny - tylko że my tego nie pamiętamy. Śmierć zaś przeżywamy świadomie. 227 W XX wieku zaszła wielka zmiana w podejściu do śmierci. Dziś już się o niej nie mówi. Philip Aries, autor książki Człowiek i śmierć/ twierdzi, że zaczynamy traktować śmierć jako coś przypadkowego, anormalnego, jako efekt pomyłki lekarskiej. Mało tego, coraz częściej fakt śmierci odsuwany jest w zacisze szpitalnego pokoju, z daleka od rodziny. Często nawet sam umierający nie wie, że umiera, bo się to przed nim ukrywa. Opowiadano mi kiedyś historię, która przydarzyła się w czasie wojny w dywizji gen. Maczka. Na jakimś odcinku frontu dywizja ta walczyła razem z Kanadyjczykami, a właściwie z oddziałami Indian kanadyjskich, z których większość była katolikami. Przyjaciel znajomej, która mi to opowiadała, lekko ranny trafił do szpitala, gdzie leżał również pewien Indianin. Wszyscy wokół wiedzieli, że umrze. W pewnym momencie zażądał kapelana ze swojego oddziału. Polacy, jak to Polacy, poczuli się nieco obrażeni. Myśleli: "kapelan polski mu nie wystarczy...". Kiedy przyprowadzono kanadyjskiego księdza, chłopak od razu zapytał go: "Czy ja umrę?". A kapelan odpowiedział: "Tak, umrzesz". Wyobraź sobie, jak wtedy zareagowało całe towarzystwo! Ale to jeszcze nie koniec. Chłopak poprosił kapelana, by został przy nim, i kiedy zacznie się agonia, żeby spróbował go obudzić. A zatem ksiądz siedział przy nim, a otaczający ich Polacy milczeli, ale "mieli kapelanowi za złe". W końcu, kiedy rzeczywiście zaczęła się agonia, księdzu udało się obudzić umierającego. Krzyknął do niego: "Uważaj, teraz umierasz!". Chłopak się ocknął i niedługo później skonał. Polacy siedzieli cicho, póki chłopak żył, ale jak tylko zmarł, rzucili się na kapelana z pazurami. A wówczas on powiedział: "Słuchajcie Panowie, śmierć to jest najważniejszy moment w życiu człowieka. Jeżeli Bóg daje komuś łaskę, że może ten moment przeżyć świadomie, to nie wolno go tej łaski pozbawiać". I wszyscy krytycy zamilkli. 228 Lęk przed śmiercią często wiąże się z lękiem przed sądem Bożym. Biblia przecież wielokrotnie mówi o bojaźni Bożej, a i sam Bóg na górze Horeb poleca Mojżeszowi: "Zgromadź mi naród, niech usłyszą me słowa, aby się nauczyli mnie bać przez wszystkie dni życia na ziemi i nauczyli tego swoich synów" (Pwt 4, 10). Więc jak tu się nie bać spotkania z takim Bogiem? Niestety, we współczesnym języku polskim mamy do wyboru tylko czasowniki "bać się" i "lękać", przy czym ten drugi jest jeszcze dalszy od oryginału hebrajskiego. Rzeczowników mamy więcej, z nich zaś wszystkich najodpowiedniejsza jest tu "bojaźń", chociaż słowo to odczuwamy jako trochę archaiczne i właściwie już nie w pełni je rozumiemy. Jego znaczenie zostało zafałszowane przez długie wieki straszenia karą i surowym sądem Bożym. Wielu kaznodziei uważało, że jedynie w taki sposób można odciągnąć ludzi od grzechu. Podobnie zresztą rodzice do niedawna byli przekonani, że tylko za pomocą bata zdołają należycie wychować dzieci. Dzisiaj nawet psy myśliwskie, policyjne czy wojskowe trenuje się bez użycia tego narzędzia. Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy są o słuszności tej metody przekonani ani że wytępiono całkiem okrucieństwo wobec najsłabszych. Opowiadanie o Sądzie Ostatecznym i o wymyślnych karach dla grzeszników było uznawane w średniowieczu za jedną z najlepszych metod ewangelizacji... Trwało to długo, ale na szczęście w końcu zrozumieliśmy (świeccy i kaznodzieje), że mocniej niż strach przed zapowiadaną karą porusza ludzi ofiarowane im miłosierdzie. Nie znaczy to jednak, iż z jednej skrajności mamy od razu wpaść w nową i uważać, że skoro Bóg nie jest tak surowy, jak to się naszym dziadom wydawało, to na pewno wszystko nam przebaczy. Lud Biblii wiedział, że spotkanie z Bogiem to nieobli- 229 czalne ryzyko dla człowieka kruchego i grzesznego, ale wiedział także, iż spotkanie takie jest zawsze wielką łaską i zaproszeniem do nowego życia. Przymiotnik "straszliwy", często pojawiający się w Biblii, by określić wrażenie, jakie wywołuje sama bliskość Boga, jest chyba najlepszym polskim odpowiednikiem hebrajskiego słowa. Rudolf Otto pisał, że człowiek, stykając się ze świętością, doświadcza jednocześnie misterium fascynacji (misterium fascinansj i misterium strachu (misterium tremendumj. Tak, choć słowo "strach" nie jest chyba najlepsze. Jak odróżnić bojaźń od zwykłego strachu? Spróbujmy na przykładzie. To będzie historyjka-przypowieść zapożyczona z książki jednego z francuskich biblistów. Wyobraź sobie, że jesteś w domu, a o tym, co znajduje się w pokoju obok, dowiadujesz się od kogoś, komu wierzysz bez zastrzeżeń, nawet gdy mówi rzeczy całkiem nieprawdopodobne (to zaufanie jest w tym przypadku warunkiem nieodzownym). Najpierw słyszysz, że w tym pokoju jest dziki tygrys, który właśnie uciekł z ogrodu zoologicznego i lada chwila może się do ciebie przedostać. Twoją reakcją będzie strach - zwyczajnie boisz się tygrysa. A teraz załóżmy, że twój znajomy powie ci, że w tym pokoju jest straszliwy upiór, który zaraz przeniknie przez ścianę, bo ta nie stanowi dlań żadnej przeszkody. Będziesz się go bać, lecz będzie to lęk zupełnie innego rodzaju. I wreszcie ten godny zaufania informator mówi, że w tymże sąsiednim pokoju pojawił się Duch wielki, dobroczynny i święty, który pragnie, byś się z nim spotkała. Uczucie, jakie cię wtedy opanuje, będzie miało w sobie coś z owego drugiego rodzaju lęku, ale nieporównanie więcej będzie w nim głębokiego szacunku i świadomości własnej nędzy. Na starożytnym Bliskim Wschodzie "bać się" bóstwa lub króla (władza królewska miała zawsze charakter sakralny) 230 znaczyło uznawać jego potęgę, jego pełne prawo do dysponowania moją osobą, jak również ufać mu i być mu we wszystkim posłusznym. I to właśnie jest bojaźń Boża. Wróćmy jeszcze do momentu Sądu... Obraz Sądu jest głęboko zakodowany w naszej świadomości. Ma to zresztą swoje podstawy także w Ewangelii, jak choćby we wspaniałym zakończeniu 25. rozdziału Ewangelii wg św. Mateusza. Jest to taki obraz Sądu Ostatecznego, gdzie jedynym kryterium decydującym o wiecznym losie człowieka jest miłosierdzie okazywane "tym najmniejszym", gotowość do służenia wszystkim, którzy naszej pomocy potrzebują. Nie darmo św. Jan od Krzyża mówił: "Pod koniec naszego życia będziemy sądzeni z miłości". Pamiętając o tym, człowiek łatwiej zda sobie sprawę z sensu, lub bezsensu, własnego życia. Widzi wszystkie momenty, kiedy Panu Bogu psuł robotę. Wtedy też sam podejmuje decyzję: albo odchodzi od Boga, albo idzie ku Niemu, w cierpienie. Bo to jest cierpienie! Trzeba się wypalić, jak w ogniu, żeby się z Bogiem spotkać. To jest cierpienie, ale jednocześnie wielka radość. I co wtedy? Jak byliśmy dobrzy, to trafiamy do nieba, jak źli - do piekła, a wszyscy trochę tacy, trochę tacy do czyśćca? Po pierwsze, nie ma takich miejsc. To znaczy: ani piekło, ani niebo, ani czyściec to nie miejsca, gdzie trafiamy. Niebo to bycie z Bogiem. Tutaj w ogóle wychodzimy poza granice naszego poznania, bo przekraczamy granice śmierci, a nasze doświadczenie sięga jedynie do pewnych stanów tuż przed śmiercią. Nawet to, co się nazywa "życiem po życiu", dotyczy nie tyle tego, co człowiek przeżywa po śmierci, ile tego, co przeżywa poza świadomością. Człowiek jest nieświadomy, nieprzytomny, ale jednak żyje. Jeśli umrze, to już o niczym nie może 231 powiedzieć. Jeżeli nie uwierzymy naprawdę, że śmierć jest tylko bramą do innej formy życia, to piekło zawsze będzie straszyło w Kościele i nie ma na to siły. Czy możliwe jest, by Bóg powiedział człowiekowi w chwili jego śmierci: "Nie będziesz oglądał Mojego oblicza"? Nie. Tego Bóg na pewno nie powie. Jednak człowiek może z własnej woli odwrócić się od Boga, choć wydaje mi się, że w chwili spotkania z Nim będzie to mało prawdopodobne. Zatem czy to przysłowiowe piekło jest puste? Tego nie wiemy. Kościół uczy, że istnieje możliwość wiecznej kary. Ale jednocześnie ten sam Kościół nie pozwala nam mówić o kimkolwiek, nawet o Judaszu, że jest potępiony. Czy piekło jest puste? Nie wiem. Mam nadzieję, że tak. Nie psuć roboty Bogu Wystąpiła Pani z klasztoru... Wróciłam do Warszawy i, szczerze mówiąc, nie wiedziałam, co mam robić. Czułam się bardzo zagubiona, bo wszystko, co dotąd robiłam, utraciło swój sens. Osobnym problemem była kwestia powrotu na Uniwersytet. Aleksander Gieysztor bardzo mnie do tego namawiał, lecz ja się bałam... Czego? Tego, że ci wszyscy, którzy wiedzieli o klasztorze, będą się ze mnie śmiać. Bardzo pomógł mi wtedy Gieysztor. Powiedział: "Wielubyło takich, którzy Pani zazdrościli". Zapytałam: "Czego?". "Siły przekonań" - odpowiedział. I jestem głęboko przeświadczona, że mówił o sobie, bo któżby mu się z takich odczuć zwierzał? Poza tym bałam się, że mój powrót pozbawi etatu mojego ucznia, którego przyjęto niejako na moje miejsce. Nie zdawałam sobie sprawy, że nie można zatrudnić adiunkta na etacie profesora. Wreszcie, ponieważ moi uczniowie, a zwłaszcza Zbyszek Borkowski, bardzo chcieli, bym wróciła do papirologii, zdecydowałam więc się wrócić. Zrobiłam to ze względu na uczniów. Spotykaliśmy się w poniedziałki po południu i czytaliśmy papirusy, starając się pomagać sobie nawzajem. Jednak to jakoś nie wychodziło. Może częściowo nawet z mojej winy. Wtedy myślałam o pracy popularnonaukowej, ale to wszystko było jeszcze niezbyt wyraźne. Miała Pani własną katedrę, osiągnięcia naukowe, kontakty z zagranicznymi ośrodkami, a mimo to nie czuła się tam Pani "u siebie". Dlaczego? Zmieniłam się, to znaczy zmieniło się moje podejście, ale również, muszę przyznać, stało się to po części z powodu oczu. Wydawanie papirusów wymaga bardzo dobrego wzroku, a ja go już nie miałam. Papirologia stała się dla mnie przeszłością. I tak zresztą musi być. 235 Po powrocie z Żarnowca szukała Pani zajęcia dla siebie i znalazła Pani - wykłady o Biblii... Kiedyś, dawno temu, gdy na spowiedzi oskarżałam się, że za bardzo troszczę się o karierę naukową, zza kratki konfesjonału usłyszałam: "Twoją karierą jest Bóg". To było kapitalne! Te słowa po prostu strzeliły we mnie. Później zrozumiałam, że mój pobyt w Żarnowcu był potrzebny, żeby mnie wyrwać z kariery naukowej, nie po to nawet, by mnie jej pozbawić, lecz żeby pokazać, że ona nie jest najważniejsza. Jak doszło do tego, że zaczęła Pani prowadzić wykłady o Biblii? W parę miesięcy po wyjściu z Żarnowca spotkałam przypadkiem młodszego kolegę ze studiów, redemptorystę i patrologa, ojca Emila Stanulę. Dopiero wtedy poznałam jego niesłychaną głębię wewnętrzną. Mogę dziś o tym śmiało powiedzieć, bo nie ma go już między nami. Ojciec Stanula zaproponował mi wtedy, żebym poprowadziła grupę młodzieżową przy warszawskim kościele redemptorystów. Tak się zaczęła moja praca biblijna. Potem poprosiłam ks. (obecnie biskupa) Dembowskiego, żeby mnie przyjął do św. Marcina, gdzie miałam wykłady przez dwa albo trzy lata. Później, kiedy przeprowadziłam się na Marszałkowską, a było to w 1983 roku, mój proboszcz upomniał się o wykład w naszej parafii Zbawiciela. Jednak nie trwało to długo, bo tu zwyczajnie nie ma miejsca. Wtedy przeniosłam się na Rakowiecką i tam prowadzę spotkania biblijne do dzisiaj. Potem profesor Puzynina spytała księdza Twardowskie- go, kogo może poprosić o prowadzenie wykładów o Biblii na pierwszym roku polonistyki. Z kolei ksiądz Twardow- ski spytał mnie, na co ja zaproponowałam siebie. Może zresztą przypuszczał, że się zgodzę, ale to ja zgłosiłam się, na ochotnika! ,...,,... 236 To był pierwszy po wojnie wykład o Biblii na uniwersytecie państwowym. .. I był wielką sensacją! Wtedy Biblia pozostawała jeszcze do pewnego stopnia tematem zakazanym. To był rok akademicki 1983-1984. Na początku miałam stracha, bo musiałam się solidnie przygotowywać. Tutaj trzeba powiedzieć jeszcze jedno. W czasie mojego pobytu w Belgii, chyba w 1976 roku, ks. Marek Starowieyski dał mi telefon do Mile Lecoq z katolickiego Towarzystwa Entraide d'Eglises w Brukseli. Od tego czasu dostawałam od nich wszystkie książki, o które poprosiłam. Mile Lecoq rozpuszczała mnie do niemożliwości. Stworzyli mi bibliotekę, dzięki której mogłam wejść we współczesną biblistykę, w biblistykę posoborową z końca XX wieku. Mój wykład na Uniwersytecie, zwłaszcza pierwszy, wywołał nieprawdopodobne zainteresowanie. Pierwsze spotkanie miałam w małej sali, a przyszły tłumy ludzi. Teraz jest to wykład ogólnouniwersytecki, który odbywa się w ramach Instytutu Historycznego, w dużym audytorium na 200 osób. Przychodzą studenci z najróżniejszych kierunków, zawsze najwięcej jest historyków, ale są też fizycy i matematycy, i inni. Bała się Pani tych wykładów, ale w pewien sposób przygotowywała się Pani do nich od lat. Z jednej strony to były popularyzacje historii starożytnej, z drugiej zaś - wieloletnie spotkania biblijne z ks. Twardowskim... Spotkania te zaczęły się wiosną 1961 roku. Miałam jakąś sprawę do ks. Twardowskiego, ale go nie zastałam, zostawiłam więc list. Potem, gdy poszłam do niego po raz drugi, zaprosił mnie do siebie, mówiąc, że ma do mnie wiele pytań. Okazało się, że są to pytania z historii starożytnej. Wtedy mu powiedziałam, że wydaje mi się, iż mogłabym mu bardziej pomóc w teologii niż w historii. I zaczęło się... Jeśli by- 237 liśmy oboje w Warszawie, to musiałam odwiedzać go co tydzień. Nigdy mi nie przepuścił. Najczęściej to była sobota, jakieś dwie godziny. Jeśli nie było mnie w Warszawie, to do mnie pisał i oczekiwał odpowiedzi. Trwało to ponad trzydzieści lat, aż do chwili, kiedy miał ciężki zawał. Potem jeszcze od czasu do czasu telefonował i pytał, co ma powiedzieć na kazaniu. Bo widzisz, wszystko polegało na tym, że miałam pomagać mu w układaniu homilii, kazań czy rekolekcji... To mnie nauczyło jednego: jakie to strasznie trudne! Te same albo podobne teksty Ewangelii powtarzają się przecież wielokrotnie. Pamiętam zwłaszcza jeden taki moment - chodziło o uleczenie trędowatego - i moje poczucie rozpaczy: "co ja mu powiem?". Oczyszczenie? Już tyle razy się o tym mówiło. A potem, raptem coś się otwierało, jakby studnia bez dna... I to było właśnie najdziwniejsze i najcudowniejsze. Ksiądz Twardowski często, nawet publicznie, mówił, ile mi zawdzięcza. Prawda jest taka, że się uczył ode mnie, a ja od niego. A naprawdę oboje nas uczył Duch Święty. Uczyłam się zresztą nie tylko od ks. Twardowskiego. W latach osiemdziesiątych pojawił się w moim życiu jeszcze ktoś, kogo pominąć tutaj nie mogę - "rasowy" biblista, obecnie arcybiskup gnieźnieński Henryk Muszyński. Zbliżyła nas szczególnie współpraca w Komisji Episkopatu do spraw dialogu z judaizmem, którą w tym czasie tworzył i której przewodniczył. Czy potrafi Pani w wierszach ks. Twardowskiego odnaleźć ślad waszych rozmów? Zupełnie wyjątkowo, czasem tak... Często jednak w ogóle nie znajduję. W jego książkach, w wierszach jest mnie bardzo mało. Ale jest taka książka Łaską zdumiony. Właściwie to nie jest moje, to jest tylko coś, co mu powiedziałam: myśl zaczerpnięta z książki francuskiego autora Lafrance'a. Napisał on, że modlitwy powinniśmy się uczyć od psa. Ks. Twardowski wykorzystał to szeroko, jako tekst prozaiczny. Poza tym napisał też taki wierszyk, jak to pies czeka na pana przywiązany pod sklepem. Kończy się tak: "Uczmy się od niego czekać na Pana". Ale to nie ja wymyśliłam... Ksiądz zadedykował Pani jeden ze swoich wierszy - Sprawiedliwość... I ten wiersz jest najbardziej mój. Zaczęło się od mojego sformułowania, że to, co mam, i to, czego nie mam, mam dla innych. To, co mam - mam, żeby dać innym, a to, czego nie mam, żeby mi inni dali. No a potem z tego wyrosło coś więcej. 239 Pozwoli Pani, że zacytuję? "Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka gdyby wszyscy byli silni jak konie gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości :- gdyby każdy miał to samo nikt nikomu nie byłby potrzebny". To troszkę przewrotny sposób patrzenia na sprawiedliwość... Ale czyż tak właśnie nie jest, że nasze niedostatki wyrównują inni albo sam Bóg? Kiedy zaczynała Pani wykłady o Biblii, prowadziła Pani również inne wykłady - z historii Grecji i z literatury antycznej. Kiedy została już tylko sama Biblia? Nie pamiętam. Nie umiem powiedzieć. Wiem, że na wykładach na Rakowieckiej ma Pani takich słuchaczy, którzy przychodzą regularnie od kilkunastu lat... Tam wszystko się zaczęło od tego, że ówczesny proboszcz poprosił mnie o trzy lub cztery wykłady biblijne. Teraz mija już czternasty rok... Początkowo przychodziło kilkanaście osób, teraz mamy salę na 60 osób. Tych, którzy przychodzą od lat, nie jest dużo, tylko kilka osób. Mam nawet dwójkę przyjaciół chodzących od samego początku, jeszcze od św. Marcina. Teraz pilnują spraw nagłośnienia, oświetlenia, krzeseł... Przychodzą co tydzień. Ja też przychodzę co tydzień, ale dlatego, że muszę. Nie przychodziłabym, gdybym sama tych wykładów nie prowadziła [śmiech]. Oni z konieczności różne rzeczy słyszą wielokrotnie. Zawsze się śmieję z jednego - że moich słuchaczy nauczyłam coś niecoś z gramatyki greckiej. Widzisz, oni nie znają greki, ale wiedzą, co to jest greckie perfectum, bo to jest czas wy- 240 bitnie teologiczny. Pamiętam jeszcze z dzieciństwa, jak czytałam książkę na temat przenoszenia wiadomości na odległość. Była tam opowieść o biegu maratońskim (nawiasem mówiąc, to legenda). Wtedy jeszcze nie znałam greki, ale w pamięci utkwiło mi słowo, które ów posłaniec wykrzyknął, kiedy wbiegł do Aten - nenikekamen. To jest właśnie perfectum od greckiego czasownika nikao. Jeżeli chciałabyś powiedzieć to w czasie przeszłym dokonanym (czyli "zwyciężyliśmy"), byłoby to enikesamen. Ale wtedy (po grecku) nie miałoby to sensu, bo znaczyłoby, że kiedyś tam zwyciężyliśmy. W ten sposób moglibyśmy mówić na przykład o zwycięstwie pod Grunwaldem. Kiedy Jezus, żegnając się z apostołami (J 16), mówi do nich (w naszych przekładach): "Odwagi! Jam zwyciężył świat", po grecku to jest właśnie perfectum i znaczy właściwie "Jestem zwycięzcą świata, bo świat właśnie zwyciężyłem". Wcześniej była Pani znana z popularyzacji historii antycznej. Dlaczego tak długo trzeba było czekać na Pani książki popularyzujące Biblię? Bo się bałam. Namawiano mnie do tego już dużo wcześniej, zwłaszcza na wykładach na Rakowieckiej, ale się bałam. Bałam się pisać o Biblii. Wtedy zwróciła się do mnie prof. Ewa Wipszycka, która od wielu lat współpracowała z "Mówią wieki". Miała taki zwyczaj, że kiedy się dowiedziała, iż ktoś pisał książkę popularną, to prosiła o jeden rozdział dla tego czasopisma. Powiedziała mi wtedy, żebym pisała, co chcę, jak chcę, w jakiej chcę kolejności i absolutnie jak mi się podoba, ale żebym pisała. Wówczas zaczęłam... Zaczęłam chronologicznie, poczynając od tego, co to jest Biblia, mniej więcej w układzie mojej pierwszej książki. Z tego się narodziły Rozmowy o Biblii, bo kiedy te artykuły przeczytała moja redaktorka z PWN-u, pani Bożena Żółtowska, to kupiła je "na pniu". Książka wyszła po raz pierwszy w 1994 roku. Druga - Rozmów o Biblii ciąg dalszy - ukazała się w 1996 roku. A w 2000 roku ukazały się Rozmowy o Biblii. Nowy Testament. Wszystkie trzy części ciągle są wznawiane. Obecnie zaczynam pisać część czwartą. 242 Jedna z recenzji trzeciego tomu Rozmów o Biblii została zatytułowana "Biblia dla wierzących i niewierzących" i faktycznie, choć jest Pani osobą głęboko wierzącą, nie próbuje Pani nawracać czytelników. .. Bo widzisz, to, że cały czas uwzględniam niewierzących, w dużej mierze wynika z tego, jak byłam wychowana. Dosyć szybko przekonałam się, że w domu nie mogę prawić kazań. Dopiero później zrozumiałam, że to jest odbierane jako puste słowa, a dla mnie to były słowa pełne treści. To jest ta różnica: słowa, które naraz nabierają życia. Miałam takie momenty, kiedy jakaś książka czy powiedzenie, które znałam od dawna, nagle we mnie ożywały. Jednak w domu... Może pod sam koniec swego życia moja matka odbierała to trochę inaczej. Wtedy była tak całkowicie i bez reszty nastawiona na mnie, że po prostu nie mogła się przede mną zamknąć. Swego czasu, kiedy jeszcze nic teologicznego nie pisałam, kiedy w ogóle bałam się takiego pisania, napisałam tekst specjalnie dla niej, a ona oczywiście go przeczytała, bo był jej zadedykowany. W ten sposób powoli coś do niej przeciekało. Właśnie w domu uczyłam się mówić do tych, którzy byli dalecy od Kościoła albo zgoła mu obcy. Bo trzeba dodać, że ile razy ktoś u mnie w rodzinie (najczęściej mój wuj) miał pretensje do Kościoła, to oczywiście wylewał mi je na głowę. A ja musiałam znajdować usprawiedliwienie i tłumaczyć, jak jest naprawdę. Księgę czyta Pani niemal od zawsze. Czy ma Pani jakąś ulubioną postać w Biblii, kogoś, z kim się Pani utożsamia? Nie, raczej nie mam. Słyszałam jednak, że jest ktoś taki, i muszę przyznać, że kiedy mi powiedziano, co to za postać, dwa razy spytałam, czy to nie pomyłka. Jak to jest z tą oślicą Balaama? 243 [Śmiech] Ach, oślica Balaama, to tak! Na to się zgadzam. Trzeba tylko dodać kilka słów o tym, jak ta oślica Balaama się "pojawiła" . Byłam wtedy w Szczecinie, gdzie miałam wykłady dla karmelitanek, na które przychodził również bp Majdański. Kiedy się skończyły i żegnaliśmy się, powiedział coś takiego, że udaje mi się mówić o pewnych rzeczach w sposób bardziej jasny i zrozumiały, niż kiedy to robi fachowy egzegeta. Bardzo się tym ucieszyłam i dziękując mu, powiedziałam, że - ponieważ jest biskupem - jego słowa wyrażają dla mnie ocenę Kościoła. Wtedy w odpowiedzi usłyszałam, że przecież Pan Bóg przemówił przez oślicę Balaama! [śmiech] Kiedy biskup się zorientował, że wzięłam to do siebie, zaczerwienił się jak burak, bo oczywiście myślał o sobie. Ale przepraszam bardzo, on był mężczyzną, a ja kobietą, no więc kto w tym towarzystwie miał być oślicą? Nazywam to wydarzenie spotkaniem dwóch oślic Balaama. Rozumiem, że to było śmieszne, ale skąd u Pani ten związek z obrazem oślicy? Musisz pamiętać, że kiedy zaczynałam wykłady o Biblii, praktycznie nie miałam żadnego wykształcenia biblijnego. Nie powiem, żebym w tej chwili miała jakieś nadzwyczajne przygotowanie, ale jakieś mam. Poza tym jest jeszcze jedna historyjka. A mianowicie przed moim wstąpieniem do klasztoru, na jesieni 1977 roku, przyjechał do Żarnowca benedyktyn z Clairvaux, bardzo znany autor, ojciec Leclerq. Dużo podróżował i wykładał w różnych miejscach. Powiedział nam nawet, że bracia śmieją się z niego, iż jego benedyktyńska stabilitas znajduje się w samolocie. Pamiętam, że podczas pobytu w Żarnowcu jedną homilię poświęcił triumfalnemu wejściu Jezusa do Jerozolimy. Mówił o tłumach, które wybiegły na spotkanie Chrystusa. Jeśli sobie wyobrazisz tę scenę, tak jakbyś tam była, co widzisz? Tłum ludzi, którzy rzucają gałęzie palmowe, własne szaty... i postać Jezusa, która powolutku porusza się ponad tymi tłumami. Nie widzisz tylko jednej istoty - osiołka. 244 A on przecież jest tutaj niesłychanie ważny, bo Jezus się porusza, a wraz z Nim cały tłum, właśnie dlatego, że osiołek idzie naprzód. I co ważniejsze, wszyscy wokół widzą Jezusa, a osiołek nie widzi nic prócz tłumu wokół siebie. Nie wie, kogo niesie. Właściwie czuje jedynie na sobie ciężar Chrystusa. Tylko tyle! Stąd ojciec Leclerq wysnuł wniosek, że mnich benedyktyński powinien być jak osioł z Niedzieli Palmowej. Tak na marginesie, jeszcze przed moim wstąpieniem do klasztoru moja kuzynka nazwała mnie kangurem, dlatego że wszędzie chodzę z torbą. Po tej homilii zażądałam, żeby nazywano mnie osłem. Niestety, odmówiono mi i to z całkiem logicznych powodów. Kuzynka powiedziała: "Wiesz, jeżeli zapomnimy, że w klasztorze jest ktoś obcy i zawołamy na ciebie »kangurze, to może być trochę dziwne, ale jak zawołamy »oślico, będzie dużo gorzej". Te dwie rzeczy mi się nałożyły. Obraz osiołka, który jedynie czuje ciężar Chrystusa, ale nic nie widzi, nie ma żadnego udziału w radości Niedzieli Palmowej, i to, że nie mam właściwego przygotowania biblijnego, a jednocześnie o Biblii mówię i trafiam do ludzi. Dla mnie to oznacza, że Pan Bóg tego chce. Oślica Balaama zobaczyła anioła, który zamknął drogę przed Balaamem, a Balaam, wielki prorok pogański, go nie dostrzegł. Ona była tylko oślicą, ale mogła zobaczyć coś, czego nie widział prorok. Rozumiem to tak, że nie należy się zbytnio martwić, iż nie jesteśmy przygotowani do czegoś, co zamierzamy zrobić, bo jeżeli Pan będzie chciał, to potrafi przemówić i przez oślicę. Jeśli tak się naprawdę dzieje, znaczy to, że nie psujemy do końca Panu Bogu roboty. Mówi Pani o sobie, że przychodzi do Jerozolimy ze świata pogańskiego, a przecież już w II wieku w obronie wiary chrześcijańskiej Tertulian wołał: "Cóż mają wspólnego Ateny i Jerozolima? Cóż Akademia i Kościół? Cóż poganie i chrześcijanie?". W moim przypadku chodzi o drogę czysto naukową, o to, że zaczęłam od badania świata starożytnego, a dopiero później 245 przeszłam do Biblii. Na tym polega w dużej mierze moja oryginalność, oryginalność tego, co piszę i co mówię. Bibliści (i to jest zrozumiałe) wychodzą od Biblii, startują z Jerozolimy. Nawet ci, którzy uznają, że aby zrozumieć Biblię, trzeba poznać środowisko, otoczenie, świat, w którym powstała, jednak czasem pewnych rzeczy nie potrafią dostrzec, bo są zamknięci w Biblii, nie dostrzegają tego, co działo się wokół. Dam ci przykład. Komentarze biblijne usiłują na różny sposób wyjaśnić, dlaczego Paweł ma dwa imiona: "Szaweł zwany także Pawłem". Przeważnie uważa się, że nazwano go Pawłem, gdy został chrześcijaninem. Tymczasem jest rzeczą prawdopodobną, że z chwilą kiedy wszedł głęboko w świat grecki i rzymski, zaczął używać imienia, które w tym świecie było zrozumiałe i oczywiste, podczas gdy imię Saulos (bo to tak brzmiało po grecku) było tam zupełnie nieznane. Takich podwójnych imion w Nowym Testamencie jest sporo. Pierwsze podaje się jednak zawsze imię hebrajskie lub aramejskie. Najbardziej znane tego przykłady (poza Pawłem) to Jan zwany także Markiem. A Szymon Piotr? To jest akurat co innego. Został nazwany Piotrem przez Jezusa, a tak naprawdę został nazwany Kefasem. Kefa to po aramejsku skała. Jest to zupełnie nowe imię, nawet nie przydomek, ale właśnie nowe imię, które oznacza jego misję. Nie należy tych dwóch rzeczy mylić. Ale inni? Jeden na przykład ma na drugie imię Justus, czyli Sprawiedliwy, a drugi Niger, czyli Czarny. No dobrze, ale o czym to ma świadczyć? Mamy wiele zachowanych dokumentów z Egiptu z tego samego czasu, w których jest mnóstwo takich podwójnych imion. Z tym, że tam pierwsze jest zawsze imię egipskie, 246 a drugie - greckie. Najbardziej może znaną postacią jest drobny urzędnik, pisarz wiejski Menches (imię egipskie), zwany także Asklepiadesem (imię greckie). Ale to nie jedyny przykład. Jest ich całe zatrzęsienie. Po prostu był taki zwyczaj, że pierwsze imię jest imieniem miejscowym, egipskim w Egipcie, hebrajskim lub aramejskim w Palestynie, a drugie jest imieniem greckim albo rzymskim. Widzisz, ja czasem widzę różne rzeczy z zupełnie innej perspektywy niż fachowi bibliści. Kościół naucza, że Biblia jest księgą zamkniętą, że wraz z ostatnim pismem Nowego Testamentu objawienie Boże się zakończyło. Czy to znaczy, że Bóg nie ma już nic do powiedzenia swojemu ludowi? A czy powiedział mało? Bóg ciągle do nas mówi, również poprzez Biblię, tylko trzeba ją stale czytać, stale zgłębiać. Tego musimy uczyć się od Żydów, dla których Słowo Boże jest ciągle żywe, ciągle aktualne, skierowane właśnie do mnie i to ja mam je odczytać i zrealizować w swoim życiu. Wierząc, że Biblia jest księgą natchnioną, wierzymy równocześnie, że zawiera przesłanie dla każdego z nas, zawiera sens, który czeka, abyśmy go odkryli wtedy, gdy do niego dojrzejemy. W tym znaczeniu Biblia jest zawsze aktualna. Rozumiem, że Bóg, który jest poza czasem, kiedy rozmawia ze swoim ludem, jak na przykład z Mojżeszem na górze Synaj, to mówi zarówno do Mojżesza, do Izraelitów, którym Mojżesz przekazał słowa Boga, jak też i do mnie, kiedy dzisiaj czytam Biblię. I dla każdego z nas te same słowa są równie prawdziwe... Tak, i jeszcze więcej. Trzeba dodać, że nie jest to tylko prawda w takim znaczeniu, jak ją zwykle pojmujemy -jako coś zgodnego z rzeczywistością. Takie znaczenie ma grecka aletheia 247 (prawda). Termin hebrajski określający prawdę - emet -jak już mówiłam, odpowiada najbliżej naszemu słowu "niezawodność". Określa coś, na czym można się oprzeć, dlatego symbolem tej prawdy jest skała. Tak więc Hebrajczyk, który mówił o jakimś opowiadaniu, że jest prawdziwe, stwierdzał przede wszystkim, że jest to opowieść, na której można się oprzeć w budowaniu własnego życia. Więc Luter miał rację, walcząc o to, by chrześcijanie czytali Biblię w zrozumiałym dla siebie języku... I tak, i nie... Zawsze mówię, że to jednocześnie wielka zasługa Lutra i jego kolosalny błąd. Zasługą jest to, że dał Niemcom Biblię po niemiecku,błędem zaś to, że powiedział: "Czytajcie bez komentarzy". Musimy zdać sobie sprawę, że w Biblii jest wiele mało istotnych szczegółów. Na przykład według św. Marka Jezus uzdrowił niewidomego, wychodząc z Jerycha, a według św. Łukasza, wchodząc do tego miasta. To, jak było naprawdę, jest całkowicie nieistotne, choć trzeba przyznać, że niektórzy współcześni bibliści lubią się nieraz bawić takimi szczegółami. Jednak jeżeli ktoś zacznie to wszystko roztrząsać bez odpowiedniego przygotowania i bez żadnej pomocy, łatwo się uwikła. Nie trzeba przez to oczywiście rozumieć, że nie należy szukać odpowiedzi i wyjaśnień tam, gdzie to jest możliwe. Bóg obdarzył nas rozumem właśnie po to, żebyśmy z niego korzystali. Jeżeli Bóg do nas mówi, to znaczy, że chce, byśmy starali się go zrozumieć. Wszelkie szczegóły są na tyle ważne, na ile służą poznaniu Jego woli, a nie wikłają nas w nieistotne rozważania. Skąd mamy wiedzieć, który szczegół jest ważny, a który nie? To był właśnie błąd Lutra. Jeżeli odrzucimy i zlekceważymy wszystkie istniejące możliwości pogłębiania naszej wiedzy 248 o Biblii - całą dostępną nam literaturę, bogactwo komentarzy, które były opracowywane przez wiele wieków i są zgodne z tradycją Kościoła - możemy łatwo wpaść w wielkie niebezpieczeństwo. Myślę o takiej pułapce, kiedy samych siebie uznamy za najwyższy autorytet. Oczywiście, jeżeli nie mamy żadnej pomocy, dostępu do opracowań i komentarzy, nie oznacza to, że powinniśmy przestać czytać Biblię. Wtedy możemy liczyć na pomoc Ducha Świętego. Biblia tłumaczy samą siebie, ale niejest to łatwa droga. Najważniejsze jest nasze otwarcie na Jezusa. Jednak jeżeli możemy znaleźć jakieś wyjaśnienie, możemy dowiedzieć się czegoś więcej, to naszym obowiązkiem wobec Boga jest poszukiwanie takiej wiedzy i korzystanie z niej. "Nowe niebo i nowa ziemia" Na niektórych przedstawieniach Sądu Ostatecznego zmartwychwstanie ciał ilustrowano w ten sposób, że ryby i zwierzęta przynoszą fragmenty ludzkich szczątków, żeby mogły się połączyć z resztą ciała... I to jest oczywiście bzdura. Po pierwsze, "ciało" może oznaczać całego człowieka w jego ziemskości. Zmartwychwstanie nie jest więc zmartwychwstaniem ciała, które zostało pochowane! S w. Paweł mówi o tym bardzo wyraźnie w 15. rozdziale Pierwszego Listu do Koryntian, starając się przekonać niedawno ochrzczonych pogan, że oni też zmartwychwstaną. Kiedy czytałam to pierwszy raz, zdawało mi się, że Paweł chce udowodnić Koryntianom, iż Chrystus zmartwychwstał. Ale Paweł wcale tego nie udowadnia! Dla niego jest to fakt oczywisty! On spotkał Chrystusa Zmartwychwstałego, może więc z całą siłą powiedzieć: "Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, to próżna jest wiara nasza". Natomiast chce im udowodnić, że skoro Chrystus zmartwychwstał, to i oni zmartwychwstaną. Jak mogą myśleć, że nie zmartwychwstaną, jeżeli Chrystus zmartwychwstał? Starożytnym znacznie mniej kłopotu sprawiała wiara w zmartwychwstanie Chrystusa. W religiach pogańskich było przecież wielu bogów, którzy umierali i zmartwychwstawali. Trudno natomiast było im zrozumieć ich własne zmartwych- 250 wstanie. Grecy myśleli trochę tak, jak my do dziś myślimy, i to jest błąd. Dzielili człowieka na ciało i duszę, przy czym ciało, według nich, było więzieniem albo nawet grobem duszy. Po co zatem ma zmartwychwstać ciało? I jak ma zmartwychwstać? Paweł daje tu porównanie "roślinne". Jak ziarno spada w ziemię i musi umrzeć, aby wyrosła nowa roślina, nowe ciało, tak i my zmartwychwstaniemy w nowym ciele, w nowej postaci. Bo przecież jeżeli żołądź wpadnie do ziemi, to z tego żołędzia wyrośnie dąb, a nie wielki żołądź. I tak św. Paweł stara się Koryntianom wytłumaczyć, że ciało, które zmartwychwstanie, będzie całkiem odmienne od tego, jakie znamy, całkowicie przemienione chwałą Bożą. My zaś traktujemy zmartwychwstanie trochę jak wskrzeszenie... Ale wskrzeszenie to nie jest zmartwychwstanie! Wskrzeszenie to przywołanie do życia, to powrót do tej samej egzystencji. Oczywiście, Chrystus ma tę moc, że może umarłego przywrócić do życia, tego samego życia, którym żył wcześniej. Tak zrobił z Łazarzem. Ale wyobrażanie sobie, że to samo stanie się z nami w momencie zmartwychwstania, to jest błąd. Przecież zmartwychwstaniemy tak samo jak Jezus i to nie będzie powrót do starego życia, lecz przejście przez śmierć w życie zupełnie nowe! To jest przecież doskonale pokazane w Ewangelii, co może czasem niepokoić. Uczniowie, spotykając się ze Zmartwychwstałym, najczęściej, przynajmniej na początku, Go nie poznają. W zakończeniu Ewangelii św. Mateusza, kiedy uczniowie widzą Jezusa na górze w Galilei, chwilę przed tym, zanim Jezus obwieści im uroczyście: "Dana mi jest wszelka władza na niebie i na ziemi", to -jak czytamy - "niektórzy jednak wątpili". I tutaj rodzi się pytanie: jak mogli wątpić? A jeżeli już tacy się znaleźli, to po co było o tym pisać? Dlaczego ewangeliści nie postarali się zatrzeć tego wspomnienia? Odpowiedź jest prosta - właśnie dlatego, że to było bardzo ważne! Po pierwsze, chodziło o podkreślenie, że to nie jest powrót Jezusa do dawnego życia. Jest to jednocześnie ten sam i nie taki sam Jezus. On już przeszedł przez śmierć i żyje innym, nowym życiem, na zupełnie odmiennej płaszczyźnie. Może najlepiej widać to w scenie spotkania Jezusa z Marią Magdaleną, kiedy to słyszy ona od Mistrza: "Nie zatrzymuj mnie!". Uczniowie chcieliby, żeby Nauczyciel pozostał z nimi, żeby wszystko było jak dawniej. A Jezus musiał im pokazać, że wprawdzie będzie z nimi, ale w sposób całkiem nowy. Pozwoli Pani, że przytoczę pewien dosyć obrazowy tekst biblijny: "Jahwe Zastępów przygotuje dla wszystkich ludów na tej górze ucztę z tłustego mięsa, ucztę z wybornych win, z najpożywniejszego mięsa, z najszlachetniejszych win. Zedrze On na tej górze zasłonę, zapuszczoną na twarz wszystkich ludów, i całun, który okrywał wszystkie narody, raz na zawsze zniszczy śmierć. Wtedy Jahwe Pan otrze łzy z każdego oblicza, zdejmie hańbę ze swego ludu na całej ziemi, bo Jahwe przyrzekł. I powiedzą w owym dniu: Oto nasz Bóg, Ten, któremu zaufaliśmy, że nas wybawi, oto Jahwe, w którym złożyliśmy naszą ufność. Cieszmy się i radujmy z Jego zbawienia!" (Iz 25, 6-9). To nie jest wizja raju, która przemawia do wegetarian! Takie obrazy jednak silnie ukształtowały świadomość chrześcijańską... I obraz ten trudno nam odczytać tak, jak powinniśmy, bo zapomnieliśmy już, co znaczy wspólnota stołu, nawet ta zwykła, codzienna. Ten, kogo do takiej wspólnoty dopuściłeś, stawał się niejako twoim bratem i dlatego też nie każdy był tego godny (stąd oburzenie faryzeuszów, że Jezus jadał z celnikami i grzesznikami!). Uczta towarzyszyła też wielu ofiarom składanym Bogu w świecie biblijnym, a udział w niej stwarzał swego rodzaju wspólnotę z Nim samym. Podobnie myśleli zresztą i poganie spożywający mięso złożone w ofierze któremuś ze swoich licznych bogów. 252 Ucztę wyprawia również król w znanej przypowieści z Ewangelii św. Mateusza. Pod tą postacią niewątpliwie kryje się sam Bóg. Ewangelia dorzuca jednak kilka istotnych elementów. Po pierwsze: jest to uczta weselna, którą w dodatku królewski ojciec wyprawia dla syna. Po drugie: goście zlekceważyli zaproszenie i zajęli się własnymi sprawami, a posłańców króla znieważyli i pozabijali. Oburzony gospodarz wysyła przeciw nim wojsko, a sługom poleca wyjść na rozstajne drogi i zapraszać na ucztę wszystkich, których spotkają, nie zwracając uwagi na ich stan czy godność. "I sala weselna napełniła się biesiadnikami"(Mt 22, 2-10). Tekst Mateuszowy uzupełnia obraz z Księgi Izajasza, który przytoczyłaś. Pokazuje on, jak bywa przyjmowane zaproszenie Boże. I Biblia hebrajska wyjaśnia lepiej, o co ostatecznie w tym zaproszeniu chodzi: "Cieszmy się i radujmy z Jego zbawienia!". A zatem owa tajemnicza uczta przedstawia po prostu wieczną radość zbawionych, przy czym już w Księdze Izajasza Bóg wyprawia ją dla wszystkich ludów. Wzmianek o takiej uczcie nie brak i w innych miejscach Nowego Testamentu, lecz na ogół, niezbyt je rozumiejąc, nie zwracamy na nie uwagi. Oto Jezus, pełen podziwu dla wiary pogańskiego setnika, woła: "Powiadam wam, że wielu przyjdzie ze wschodu i zachodu i spoczną przy uczcie w królestwie niebieskim, wraz z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem" (Mt 8,11; por. Łk 13, 29). My widzimy w tych słowach zazwyczaj jedynie radosną zapowiedź zbawienia niezliczonych dzieci Bożych także spoza narodu wybranego, a nie zastanawiamy się wcale, co może znaczyć "uczta w królestwie niebieskim". A w Ewangelii św. Łukasza Jezus mówi uczniom przy Ostatniej Wieczerzy: "Ja przekazuję wam królestwo, jak Mnie przekazał je mój Ojciec, abyście w królestwie moim jedli i pili przy moim stole" (Łk 22, 29-30). Pozostaje tylko zapytać: czy rozumiemy tę obietnicę? A jak należy ją rozumieć? 253 O uczcie mowa jest w wielu przypowieściach Jezusa. Przypomnimy tu na razie tylko jedną, Łukaszową, o sługach, którzy w pełnej gotowości, przepasawszy biodra i z płonącymi w ręku pochodniami, oczekują na powrót swego pana z uczty weselnej. "Szczęśliwi owi słudzy, jeżeli pan, nadszedłszy, zastanie ich czuwających. Zaprawdę powiadam wam: przepasze się i każe im spocząć przy stole, a sam, obchodząc, będzie im usługiwał" (Łk 12, 35-37). O ile początek tej przypowieści jest całkiem realistyczny, o tyle zakończenie zdecydowanie wykracza poza rzeczywistość ziemską. Widzimy tu niewątpliwie już "ucztę w królestwie niebieskim", a usługującym Panem jest sam Jezus, który w 13. rozdziale Ewangelii św. Jana umywa nogi swoim uczniom. To jest zaproszenie do komunii z Bogiem Trójjedynym. Właśnie. Zaproszenie do komunii z Bogiem to postawienie przed człowiekiem nie lada wyzwania. Wydaje się, że tylko święci są tego godni... Tak naprawdę nikt nie jest godny. Takie zaproszenie to zawsze darmowa łaska. Warto jednak dodać, że "święty" znaczy tyle, co "ten, kto należy do Boga". Tymczasem, w powszechnym przekonaniu, świętość oznacza bezgrzeszność, święci zaś najczęściej przedstawiani są jako "nadludzie". Wynika to z całkowitego niezrozumienia, czym jest świętość, co to znaczy być świętym. To ma zresztą długą tradycję. Z jednej strony uważa się, że święty to ktoś, kto został kanonizowany. Tymczasem świętych jest bez porównania więcej niż kanonizowanych! Stąd w Apokalipsie św. Jana te tłumy, których nikt nie mógł policzyć. Druga pomyłka, która ma jeszcze głębsze korzenie, to przekonanie, że święty w ogóle nie grzeszy i już w okresie niemowlęcym w piątki pościł i nie ssał piersi mamy! 254 Czy zwykły śmiertelnik może mieć z takim świętym cokolwiek wspólnego? Pamiętam, że kiedyś przeorysza karmelu kaliskiego prosiła mnie, żebym porozmawiała z nowicjuszkami, ponieważ były bardzo zgorszone postawą jednej z sióstr, skłóconej z resztą wspólnoty. Wiesz, co mnie najbardziej zaskoczyło? One były głęboko przekonane, że kiedy już się złoży wieczyste śluby zakonne, to człowiek automatycznie staje się święty! Jest idealny i już w ogóle nie grzeszy. W jednym ze swoich listów ojciec Considine napisał, czym się różni święty od zwykłego grzesznika. A mianowicie: normalny grzesznik, kiedy popełni coś złego, czuje się skrępowany wobec Boga i przeważnie mija jakiś czas, zanim do Boga wróci. Natomiast święty, kiedy popełni grzech (bo święci także grzeszą!), czym prędzej biegnie do Boga, rzuca mu się na szyję i przeprasza. Bo święty co prawda lepiej zna złość grzechu - twierdzi Considine - ale też lepiej zna miłosierdzie Boże. I takie rozumienie świętości wydaje się bliższe współczesnemu człowiekowi. Święty to człowiek, który należy do Boga. I na ile do Boga należy, na ile otwiera się na Niego, na tyle jest święty. Jest jedna zasadnicza rzecz - święty to człowiek, przez którego działa Bóg, który pozwala Bogu działać przez siebie. Doskonałą ilustracją tego jest fragment z historii Proboszcza z Ars. XIX wiek był czasem kompletnej niemal ateizacji Francji, a w tym spoganiałym kraju, w Ars działy się cuda i inne niesamowite rzeczy. Zeszła się zatem w Paryżu gromadka wolnomyślicieli, którzy wydelegowali spośród siebie jednego, by pojechał, zobaczył z bliska, jak to wszystko wygląda, i "zdemaskował tego szarlatana". Kiedy wrócił, towarzysze powitali go śmiechem i pytaniami: "Dobrze się bawiłeś?". A on im na to odpowiedział: "Nie śmiejcie się. Boja widziałem Boga w człowieku". Dla mnie to jest definicja świętości. Oczywiście, trzeba duszy bardzo prze- 255 zroczystej, żeby Bóg w człowieku był tak wyraźnie widoczny, żeby nawet ktoś nastawiony negatywnie mógł Go zobaczyć. Wychowano nas w przekonaniu, że świętość to coś, co musimy w sobie wypracować, co musimy zdobyć, co musimy osiągnąć. A tymczasem świętość to oczyszczanie drogi przed Panem Bogiem, zgoda na to, by Bóg działał przeze mnie. Niestety, my zawsze stawiamy przed Bogiem jakieś przeszkody. Nie chodzi o to, że robimy coś złego, ale że ciągle jesteśmy zajęci innymi sprawami. Bóg potrzebuje od nas tylko jednego: naszej zwróconej ku Niemu uwagi. On jest zawsze z nami, nawet wtedy - a może wtedy najbardziej - kiedy nam się zdaje, że Go nie ma. To my jesteśmy często bardzo od Niego odlegli, po prostu nieobecni. On zaś potrzebuje naszej obecności. Pani opowieść o Biblii to opowieść o relacji łączącej Boga z człowiekiem... Oczywiście, bo Biblia to Księga Przymierza. Przymierze jest podstawową ideą spajającą Stary i Nowy Testament. Bóg chce związać się z ludźmi w sposób niesłychanie bliski. Trzeba powiedzieć od razu, że hebrajskie słowo "przymierze" (berit) znaczy dużo więcej niż to, co rozumiemy pod tym słowem dzisiaj. Arcybiskup Henryk Muszyński tłumaczy je jako "wspólnotę życia i miłości". W Biblii hebrajskiej wielokrotnie powtarza się formuła: "Ja jestem Bogiem waszym, a wy jesteście moim ludem". Tak mówi Bóg, a lud Izraela odpowiada Mu: "My jesteśmy Twoim ludem, a Ty jesteś naszym Bogiem". Odnajdujemy ją w zakończeniu ostatniej księgi biblijnej, w Apokalipsie św. Jana. I to jest właśnie owe hebrajskie "przymierze", którym to słowem określa się każdy związek, także zawarty przez ludzi, zobowiązujący obu partnerów do wierności, do wzajemnego oddania. Nam słowo "przymierze" łączy się zwykle z prawnym pojęciem traktatu, natomiast hebrajskie berit lepiej mieści się w kategoriach relacji międzyosobowej. 256 Przymierze zostało zawarte na wieczność. Przypuszczam, że z Bogiem inaczej nie można... Chyba nie. I Bóg trwa, i będzie trwał przy swoim przymierzu, bo jest wierny swojej obietnicy. Ludzie ciągle to przymierze łamią, a Bóg je przywraca, odbudowuje. Mało tego, przez proroków Jeremiasza i Ezechiela obiecuje zawarcie Nowego Przymierza: "Umieszczę moje Prawo w ich wnętrzu i wypiszę je na ich sercu. Będę ich Bogiem, oni zaś będą Moim ludem" (Jer 31, 33). Przez Ezechiela Bóg obiecuje "przymierze wiekuiste": "I zawrę z nimi Przymierze pokoju. Będzie to wiekuiste przymierze z nimi, a mój przybytek pośród nich umieszczę na stałe. Mieszkanie moje będzie wśród nich, a Ja będę ich Bogiem, oni zaś Moim ludem" (Ez 37, 26-27). Czym jest wieczność? : Najdoskonalsza definicja wieczności, jaką znam, pochodzi od Plutarcha, pogańskiego filozofa żyjącego na przełomie I i II wieku po Chrystusie, znanego u nas głównie jako autora Żywotów stawnych mężów. Tenże Plutarch napisał również wiele prac filozoficzno-teologicznych, m.in. niewielki traktacik, który nosi tytuł O literze "E" (tj. oczywiście o greckim epsilon), w którym pisząc o Delfach wspomina, że na murach świątyni zobaczyć można właśnie literę E i należy ją przeczytać jako Ej, tzn. "jesteś". Jest to jedyne słowo, jakim można powitać Boga, gdyż Bóg jest jedynym, który istnieje naprawdę, a my tylko uczestniczymy w Jego bycie. To przypomina imię Boże objawione Mojżeszowi: "Jestem, który jestem". A jeszcze dalej Plutarch mówi, że ten byt doskonały, jedyny, który jest naprawdę, "napełnia całą wieczność jednym teraz". To jest fantastyczne zrozumienie wieczności. Tego stwierdzenia Plutarcha nie da się przetłumaczyć dokładnie, ale widzisz, słowo "napełnia" to jest greckie perfectum, to znaczy, że należałoby to przetłumaczyć "napełnił i jest napełnione". Z kolei Plutarch nie używa słowa "wieczność", ale "zawsze". A więc: "całe zawsze napełnia jednym teraz". Czy Przymierze, obejmuje tylko ludzi? Czy inne stworzenia Boże są poza Przymierzem? Przypomnij sobie historię Noego, któremu Bóg powiedział: "Ja zawieram przymierze z wami i z waszym potomstwem, które po was będzie, z wszelką istotą żywą, która jest z wami: z ptactwem, ze zwierzętami domowymi i polnymi, jakie są przy was, z wszystkimi, które wyszły z arki, z wszelkim zwierzęciem na ziemi. Zawieram z wami przymierze, tak iż nigdy nie zostanie zgładzona wodami potopu żadna istota żywa i już nigdy nie będzie potopu niszczącego ziemię" (Rdz 9, 9-12). Przymierze zostało zawarte między Bogiem a "wszelkim ciałem, jakie jest na ziemi". Znakiem tej obietnicy jest tęcza, "uśmiech" Boga po burzy, która z kolei często jest odczytywana jako wyraz Jego gniewu. Co ciekawsze, tęcza ma przypominać o złożonej obietnicy nie ludziom, ale Bogu. Zachowanie wszelkiego życia na ziemi leży całkowicie w rękach Boga i Bóg o tym pamięta. W wizji "nowej ziemi i nowego nieba" nie mówi się jednak o zwierzętach. Co się z nimi stanie? Nie można wyobrazić sobie nowego nieba i nowej ziemi bez zwierząt. Niebo i ziemia w języku biblijnym znaczą tyle, co cały wszechświat, a więc wszystko. A skoro wszystko, to i zwierzęta. Czy potrafisz sobie wyobrazić, że mogłabyś być szczęśliwa bez psa, którego kochasz? Nie? A przecież Bogu chodzi, o to żebyś była szczęśliwa. Istnieją dwie różne hipotezy dotyczące przyszłego życia zwierząt. Jedna przyjmuje istnienie wspólnej duszy gatunku, druga zakłada, że wszystko, co kochamy, obdarzamy cząstką własnej nieśmiertelności. Nie zgi- 258 nie nic z tego, co kochamy. Przecież Bóg stworzył nas właśnie dla miłości, jak więc mógłby nas jej pozbawiać? Wszystko się kończy ale miłość trwa. Mało tego, dopiero wtedy poznamy, co to jest miłość prawdziwa, bo skoro jest ona przyjmowaniem i dawaniem, to tylko Bóg może nas przyjąć całkowicie i oddać nam siebie w pełni. Jak będzie wyglądało to nasze nowe życie? Tutaj można zacytować słowa końca Apokalipsy św. Jana (21- 22), gdzie autor roztacza obraz nie tyle końca świata, ile raczej jego prawdziwego początku, kiedy to nowe Jeruzalem - nowy Kościół - zstąpi z nieba od Boga, "ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły [...]. I miasto święte - Jeruzalem nowe ujrzałem zstępujące z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża. I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu: "Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi i bę dą Jego ludem, a On będzie Bogiem-z-nimi. I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już nie będzie, ani żałoby, ani krzyku, ani trudu już nie będzie. Bo pierwsze rzeczy przeminęły". I rzekł Zasiadający na tronie: "Oto czynię wszystko nowe"" (Ap21, 1-5). To nie koniec, lecz nowy początek stworzenia. Indeks osób Aaron 186, 187 Abecassis Armand 11, 12 Abraham 61,62,63,64, 72,221,252 Adam 17, 115, 192,220 Aleksander Wielki 150 Anawati, o. 175 Anna, prorokini 19 Antygon Jednooki 150, 151 .i Anzelm z Canterbury, św. 121 Apollonios, pierwszy minister Pto- lemeusza 136, 137 " Aries Philip 227 Asimov Izaak 158 Augustyn, o. 165, 166, 168, 169, 170, 171, 172, 173, 175, 176, 178, 179, 180, 204, 205, 207, 210,212, 218 Augustyn, św. 25, 49 Bataille Andre, prof. 137, 138 Bogumiła, benedyktynka 208, 209,212 Borkowska Joanna, babcia 28, 32, 33, 36, 37, 38, 39, 40, 42, 45, 48, 53, 77, 78, 79, 80, 199, 200 Borkowska Małgorzata, benedyktynka 208 Borkowski Edward, dziadek 28, 29, 32, 33, 34, 36, 37-38, 40, 41 Borkowski Stanisław, wuj 32, 33, 36, 37,45, 87, 90, 91 Borkowski Zbigniew 154, 233 Borosz Ladislaus, teolog 225 Brandys Kazimierz 209 Broniec Hieronima, franciszkanka 208 Chrzanowski Stefan, inż. 34, 90 Considine Daniel, o. 254 ...... Czerny Ewa 51 : Dalaj Lama 156 . , -,... Dawid 18, 66, 205 , Debora, prorokini 19 Dembowski Bronisław, bp 235 Demetriusz Poliorketes, syn Antygona 150, 151 Edyta, benedyktynka 214 Eisenberg Josy 11, 12 Epikur 113,225 Estera 18 Eurypides 62 Ezdrasz 113, 114, 115 Ezechiel 256 Fedorowicz Tadeusz, ks. 73,204,205 Filarska Barbara, prof. 127,128,180 260 Franciszek Salezy, św. 17 Franciszek z Asyżu, św. 17 Gabriela, benedyktynka 213 Gieysztor Aleksander, prof. 151,233 Goethe Johann Wolfgang 122 Golański, prof. 131 Gomer, żona Ozeasza 195 Hammond Nicholas G.L., autor Dziejów Grecji 209 Henoch 220 Hillel, rabin 72 , Hiob 115-120 Hitler Adolf 87 Homer 52 Horacy 55 , Izaakól, 6.2, 63,221,252, ,. Izajasz 252 Jakub 72, 73, 221, 252 Jakubiec Czesław, ks. 166, 168 Jan Chrzciciel, św. 194 Jan Ewangelista, św. 22, 23, 60, 74, 147, 148, 170, 181, 182, 183, 184,194,224,245,253,255,258 Jan od Krzyża, św. 17, 230 Jan Paweł II, papież 17, 9 7 Jan XXIII, papież 207 Jankowski Bogdan, ks. - patrz Augustyn, o. Jeremiasz 256 Joanna de Chantal, św. 17 John Chapman, o. 172 Jonasz 188, 189 Jozue 65,66 Judasz 231 Kallimach, poeta aleksandryjski 135 Kalwin Jan 184 Kiliński Jan 89 "-. Klara, św. 17 , Klemens IX, papież 207 Klemens XI, papież 207 Kolbe Maksymilian Maria, św. 109 Kolendo Jerzy, prof. 152 Komorowski Tadeusz, "Bór" 102 Kopernik Mikołaj 89 Krajewski Stanisław 61 Kumaniecki Kazimierz, prof. 89, 127, 128, 130, 152 Kuroń Jacek 159 Lafrance Jean, pisarz 237 Leclerq Jean, o. 243, 244 Lecoq Francoise, mile 236 Leonidas, król Sparty 110, 111, 112 Leontiew, mjr 107 Leszek, cioteczny brat autorki 50 Lewis Clive Staples 22, 26, 67, 68 Luter Marcin 247 Łukasz Ewangelista, św. 69, 75, 163, 247, 252, 253 Maczek Stanisław, gen. 22 7 Majdański Kazimierz, bp 243 Manteuffel Jerzy, prof. 51, 130, 131, 132, 134, 135, 136, 137, 142, 154 Manteuffel Tadeusz, prof., stryj. brat Jerzego 136 Marek Ewangelista, św. 75,163,247 Maria Magdalena 251 Mateusz Ewangelista, św. 69, 71, 72, 230, 250, 252 Meissner Karol, o. 123 Menches (Asklepiades) 246 Merton Thomas 24, 213 Michałowski Kazimierz, prof. 142, 144,202 261 Mojżesz 20, 186, 187, 190, 221, 228, 246, 256 Muszyński Henryk, abp 237, 255 Noe 220, 257 Nowicka Maria 150 Osińska Krystyna 166 ;" Otto Rudolf 22 9 Ozeasz 191, 195, 196 ",: Parandowski Jan 150 Paweł Apostoł, św. 20, 24, 62, 121, 124, 158, 164, 245, 249, 250 Petrie sir William Matthews Flin- ders 140 Piotr Apostoł, św. 163, 164, 245 Platon 128 Plutarch 256 Proboszcz z Ars - patrz Vianney Jean-Baptiste, św. PtolemeuszII 136 Puzynina Jadwiga, prof. 235 Ratzinger Joseph, kard. 76 Riad Henry 139, 202 Rostworowski Piotr, benedyktyn 169 Rut 18 Rybakówna Jadwiga 44 Sadowski Henryk 200 Samuel 64, 65, 66 Saul 64, 66 Schmidt Amalia, prababka 28, 30, 31 Schmidt Filip, mąż Amalii 31-33 Schmidt Natalia 33 Sienkiewicz Henryk 45 Skubiszewski Piotr, prof. 218 Stalin Józef 97, 100 Stanula Emil, o. 235 Starowieyski Marek, ks. prof. 145, 149, 236 Sułowska Zofia 166, 210 Szymon Piotr - patrz Piotr Apostoł, św. Świderek Cecylia, ciotka 35 Świderek Halina, z domu Borkowska, matka autorki 27, 28, 29, 30, 32, 33, 34, 35, 36, 37, 38,41, 42, 43, 44, 45, 46, 52, 53, 55, 58, 78,79,80,81,82,83,85,86,87, 90, 93, 95, 102, 105,126, 150, 151, 160, 161, 176, 199, 200, 201, 204, 205, 206, 207, 242 Świderek Konstanty, dziadek 35 Świderek Maria (Maryla), ciotka 35 Świderek Marian, ojciec autorki 28, 29, 30, 33, 35, 36, 37, 38, 43, 55, 58, 78, 79, 81, 82, 83, 85, 90, 91, 92, 94, 95, 102, 105, 126, 131, 132, 133, 176 Świderek Wanda, ciotka 35, 36 Świderek Władysław, stryjeczny brat Mariana 29, 83 Taubenschlag Rafał, prof. 133, 136, 137, 154 Teilhard de Chardin Pierre 222, 223 Temistokles 111 Teresa Landy, franciszkanka 161 Teresa z Avila, św. 17 Teresa z Lisieux, św. 56, 204 Teresa, Matka, właśc. Agnes Gonxha Bojaxhiu 108, 109 Tertulian 244 Tomasz z Akwinu, św. 121 Tukidydes 66, 130 Turner sir Eric, prof. 138, 139, 154 Tuwin Julian 150 262 Twardowski Jan, ks. 235, 236, 237,238 Vandoni Mariangela 142 Varillon Francois 181 Vianney Jean-Baptiste, św. 254 Wąsik Barbara - patrz Filarska Barbara Westerman Claus, prof. 133 Winnicki Jan Krzysztof 154 Wipszycka Ewa, prof. 240 Wyszyński Stefan, prymas 124 Youtie H. C., prof. 138, 146 Zawadzki Tadeusz, "Zośka" 92 Zawadzki Józef, prof., ojciec "Zośki" 92 Zenon, sekretarz Apolloniosa 136 Zieliński Jerzy (fałszywe nazwisko - ukrywał się podczas okupacji) 198,200 Zieliński Tadeusz, prof. 48, 49, 51, 150 Żółtowska Bożena 240 : Spis treści "Uczyńmy człowieka..." 9 We wszystkim ukształtował mnie dom 27 "Oto jestem..." 59 Darowane życie 77 "Z głębokości wołam do Ciebie, Panie" 113 Losem papirologa jest frustracja 125 "Rozkaż mi przyjść do Ciebie po wodzie" 155 Nigdy nie będę sama 165 " Największa jest miłość" 181 Prosto po krzywych ścieżkach 198 " Naucz nas liczyć dni nasze" 220 Nie psuć roboty Bogu 233 "Nowe niebo i nowa ziemia" 249 Indeks osób 259