PORTRET Z DIAMENTÓW Józef Lenart Obwolutę projektował JANUSZ GiRABIAŃSKI Zdjęcia JÓZEF LENART, ROMAN BIESIADA oraz Agencja „Novosti" FR1NTED' IN POLAND Iskry Warszawa 1966 1. Wysoki lot Pierwszy skok — 2900 kilometrów, drugi — ponad 1500. Siedem godzin lotu. Wyżej Dhaulagiri, Cho-gori, Mont Everestu. Pamiętam takie zdjęcie Jerzego Hajdukiewicza z dhaulagirskiej wyprawy: „Morze mgieł nad Nepalem i Indią". Ośnieżona, lodowata grań wyrastająca nad biel chmur. „Dach świata"... Jest bo w tym nazwaniu coś z poczucia skończoności materii dającej oparcie ludzkiemu życiu. Ona właśnie, ta dotykalna — zdaje się nam wyznaczać granice. A to już nieprawda. Te granice — odwiecznie nieprzekraczalne — łamią się. Człowiek wchodzi w nowy dla siebie wymiar. Realnie, fizycznie. Nad syberyjskimi przestrzeniami codziennie wkracza weń tysiące ludzi latających pasażerskimi odrzutowcami. Wysokości „dachu świata": Dhaulagiri — 8222 metrów, Chogori — 8611 metrów, Mont Everest — 8848. Lecimy wyżej — ponad tysiąc metrów wyżej najwyższego szczytu, zdobytego trudem wielu wypraw. Kiedy uświadamiam sobie ten trud, łatwość, z jaką Tupolew wznosi się ponad ów „dach świata" pokonując granice naszej ludzkiej ziemi — tak, ta łatwość wydaje mi się bluźnieristwem. I mnie bluźnierstwo przychodzi na r myśl — owe tysiąc metrów ponad granicą ziemi jest już kosmosem, w którym słoneczność nieba staje się tak głęboka, że błękit czernieje. Pół godziny po starcie z lotniska Domodiedowo już jesteśmy w tym nowym wymiarze. Temperatura na zewnątrz — minus 55 stopni. Rozjarzona Moskwa została za nami wysoką łuną. A pod nami Kazań — śmiesznie mały stąd — rzucona w granatową przestrzeń wyspa albo ściślej: suma bezładnie rozrzuconych punktów świetlnych. Wieczór zgasł na godzinę, może półtorej, na Północy teraz jeszcze jaśnieje seledyn uchodzącej już w krąg bieguna białej nocy, która tli się na obłościach skrzydeł. Na Wschodzie, gdzie lecimy, jest czarno i czuje się bliskość wielkich gwiazd. Stewardessa przechadza się od czasu do czasu pomiędzy fotelami. Może oiwo (wkroczenie w inny wymiar komuś zaszkodziło? Nie. Śpią. Śpią nawet najwytrwalsi „ceuwacze" — ostatni zasnął ten człowiek w okularach czytający Polszą i przyglądający mi się z zainteresowaniem, jakby chciał zagadać. Sąsiad z fotela przede mną wyrzucił ręce nad głowę, na wysokie, obciągnięte bielą oparcie. Tak pewnie sypia normalnie, w łóżku. A ten jasny półkrąg polarnej nocy powoli rozszerza się i widać, jak pełznie ku pułapowi granatowego nieba, wygaszając gwiazdy. To jest tak, jakby świt przychodził iz Północy. Narodziny dnia, tak nieuchwytne tam — na ziemi — tu jawią się intensywnie. Pomiędzy mocą a pło-mieniejącym kręgiem słońca jest chwila zaledwie, ale tak nasycona światłem, że jego materialność pozwala się dotykać nieomal jak woda, jak płynny, ostudzony metal. Dynamika zmienia nasze zwykłe odczucia, odbierając zjawisku delikatność powolnych przemian od brzasku do pełni dnia, zabija niegdysiejszą poetycz-ność, domaga się jakiejś nowej estetycznej miary. Potem pod nami jest zwarty masyw niżu rozciągniętego na tysiąc kilometrów. Tam, na dole, pewnie mroczno od tego i deszczowo. Tu — oślepiająca białość lodowej pustyni, gdzieniegdzie o przydymionej jakby powierzchni, a nad tym i nad nami — głęboki, prawie granatowy błękit, skażony pasmami mgły rozciągniętej wysokim podmuchem wiatru. Gdy się ten niż przerzedza, ;w białej pustyni obrzeżonej masywami łańcuchów górskich tworzą się wielkie, szarosine jeziora — na ich dnie jest ziemia. Tajga — ciemniejsza nieco od zenitu nieba. Błyszczą w niej kręte meandry rzek. Dalej już cuimuluisy. Samolot wpływa pomiędzy nie jak w wielkie krzewy koralowe. Z daleka mają skalną wręcz konsystencję, dotknięte skrzydłem są miękkie, dość jednak twarde, by zachwiać równowagę lotu. Lecimy więc we wstrząsach, podrzutach, zapaściach — lecimy już ku ziemi, w „normalny wymiar". W prześwitach — Angara z długimi kolcami zatok powbijanymi między pagóry porosłe tajgą. Już nie tyle Angara, co jezioro. Przelatujemy pomiędzy Bajkałeni a irkucką tamą — pierwszą z angarskiej kaskady. Na dole Franz Taurin zapewne oczekuje lądowania. Rzeczywiście — oczekiwał. Nie sani: z Dymitrem Milukowem, który również — prócz tego, że pracuje w Obkomie partii -— jest pisarzem. Zjedliśmy śniadanie w hotelu. A potem spać. Niedługo — na godzinę, półtorej. Nawet nie warto się rozbierać... Ależ tam! Obudziłem się o siódmej wieczorem. Dzień zachwiał się zupełnie, stracił proporcje ¦— bo ten lot sprawił, że dwa dni, wczorajszy i dzisiejszy, zeszły się w jeden, wydłużony nadmiernie. Jeszcze raz doświadczam owego rozbicia naturalności, wytrącenia z równowagi czasu, zamącenia rytmu. Tam, w górze, odczuwałem to jako piękno, teraz wywołuje we mnie pomieszanie. Czuję w tym dysharmonię, nawet brutalność pogwałcenia czasu, nawet brzydotę tego dnia — nie dnia, w którym ranek okazał się południem. Odbiorę sobie te pięć godzin czasu, który sczezł w przestrzeni między Moskwą a Irkuckiem. Sczezł. Roztopił się... Odbiorę sobie — w powrotnym locie, jak odbierałem dwa lata temu swoje roztopione osiem godzin pomiędzy Chabarowskiem a Moskwą. 2. Normalny wymiar Właściwie ¦— co to jest „normalny wymiar"? Rakiety trafiły w Księżyc, inne zagubiły się w przestrzeni kosmicznej, lecąc w kierunku Wenus. Nie ma już „dachu świata" i w naszych czasach jest to tak samo normalne, jak to, że żyjemy. Po prostu — poszerzamy granice naszego ludzkiego świata. Mont Everest został uczłowieczony w chwili, gdy na jego szczycie stanął Hillary wespół z Tensingiem Norkayem. Tylko trudno się przyzwyczaić — wciąż i na nowo trudno — do tego, co nas zmusza poszerzać nasze własne granice. Zwłaszcza te, w których zdążyliśmy się już wygodnie urządzić. Szanujemy pionierów, ale jesteśmy zbyt leniwi, by im towarzyszyć w zdobywczych pochodach. Leniwi i wygodni. Szanujemy pionierów i nienawidzimy ich wówczas, gdy pragną nas przekonać o potrzebie przezwyciężenia własnych granic wysiłkiem woli, wyobraźni, myśli opanowującej nowy obszar rzeczywistości ludzkiej, który należy przemienić w doświadczenie. Jakże różne bywają nasze „normalne wymiary"! Mój Australijczyk nazywa się całkiem po polsku — Skarbek i twierdzi, że go polityka nie interesuje. Sie- dzimy przy kolacji i rozmawiamy po polsku. Chłopak jest przystojny — wysoki, szczupły, nosi okulary z dobrej firmy. Jest inżynierem. Drugie pokolenie polskich emigrantów, dla których przedwojenny kraj nie był zbyt szczodry, więc wyjeżdżali w nieznane, poszukując lepszego losu. Fakt — byli to ludzie dynamiczni, jeśli stać ich było na takie decyzje. Coś z tego w nim pozostało, skoro się wybrał — dwa lata po ukończeniu politechniki — w podróż dookoła globu. Ale tylko „coś" — to znaczy ciekawość świata. Bezinteresowna w miarę i tyleż płytka. Podobnie podróżują sześćdziesięcioletnie Amerykanki jedzące przy sąsiednim stoliku. Nie byłby człowiekiem w pełni kulturalnym, gdyby sobie nie „zaliczył" Europy i kilku innych krajów, wśród których Związek Radziecki jest obecnie najmodniejszy. Amerykanki mówią: „podróże kształcą". On nieco inaczej. „Podróże stanowią nieodłączny element kultury współczesnego człowieka". Więc „zaliczył" już do swojej kultury Japonię, teraz „zalicza" Roisję z Chabarowskiem, Irkuckieni i Moskwą. Potem będzie Warszawa — stolica kraju ojców — następnie Paryż, Zurych, Londyn. „I coś ze Skandynawii..." — Polityka mnie nie interesuje, nigdy się nie zajmowałem polityką. I zaraz: — A pan pisze książki polityczne? Nie było w tym ciekawości, raczej chłód. Uśmiechnąłem się. — Nie, proszę pana... Politycznie to ja myślę, a piszę to, co myślę. Forma tego czasem nazywa się prozą. Mówi „aha", jakby pojął, ale bez przekonania człowieka, który pojął, tak, jakby posłyszał informację o rzeczy sobie nie znanej, obcej i nieco podejrzanej. Owo „podejrzanej" jest w tym „aha" wyraźne, acz f skrywane — bo Australijczyk to człowiek kulturalny. Moje z lekka prowokacyjne (wyznanie przywiodło go ku granicy własnego „normalnego wymiaru". Nie miałem zamiaru wyprowadzać go zeń — lepiej zagrajmy w szachy. Nieźle gra. A Milukow, któremu o tym mówię, nie może pojąć sensu takiej podróży, jaką przedsięwziął Australijczyk. Milukow myśli kategoriami społecznej użyteczności i te są miarą sensu ludzkiego przedsięwzięcia. — Inżynier i do tego młody — trochę za wcześnie na dwuletni odpoczynek... Straci te dwa lata. Pisze chociaż? Nie pisize... Żeby choć pisał... Ludzie by z tego mieli jakiś pożytek. Dima Milukow jest autorem książki „Przebudzona tajga", której bohaterami są budowniczowie kolei Aba-kan-Tajszet, na tej budowie spędził szmat czasu. Nie potrafi pojąć — jak można spożytkować swoje życie wyłącznie dla siebie. Takie podejście do życia trąci mu egoizmem. Czyli jest poza granicą tego, co skłonny jest uznać za „wymiar normalny". 3. Energia Paweł Silinski patrzy na mnie swoimi małymi oczami pół-Azjaty, zaplata palce, lekko się uśmiecha, najwidoczniej rad z naszego powtórnego spotkania po dwu latach. Długo milczy i ten czas wypełnia migotanie myśli w wąskich szparach jego powiek — wiem, że są to myśli przyjazne. „Co się zmieniło w ciągu tych dwu lat?" — powtarza raz i drugi. Chodzi o Syberię. O „jego", to znaczy o Wschodnią Syberię, w której przed trzystu laty jego pradziad Jefim Perfiliew — jeden z pierwszych zdobywców idących w kierunku wytyczo- 10 nym przez Jermaka — zakładał kozackie ostrogi. Ale Paweł Pawłowicz ma ochotę na razie na „mniejszy wymiar" — prywatny. Przekroczywszy pięćdziesiątkę, w nawale prac związanych z planowaniem industrialnych ofensyw — zdobył tytuł naukowy. „Kandydat nauk..." — Przez tyle lat nie mogłem się na to zdobyć... Wszystko było ważniejsze, aż dopiero na starość... Starość! Powściągana energia aż promienieje z tego człowieka. Śmieję się. Przychodzi mi na myśl, że taki właśnie musiał być Perfiliew, który — by pokrzywdzonym Buriatom dać satysfakcję — kazał przywiązać za nogi do końskich ogonów siedmiu kozaków z awanturniczych oddziałów Pochabowa. Kiedy Paweł Silinski mówi, musi widzieć twarz. Gdy sięgam po pióro, milknie nieraz wpół słowa i czeka, aż skończę notować. Dopiero gdy unoszę wzrok, znów zaczyna powoli ciągnąć słowa. — Więc... Przede wszystkim Brack. W zasadzie skończyliśmy budowę elektrowni na Angarze... — Co to znaczy „w zasadzie"? — Brackie Morze jeszcze nie jest wypełnione, GES nie osiągnęła pełnej mocy, do czterech i pół tysiąca MW zainstalowanej mocy brak jeszcze dziewięciuset MW, W najbliższym czasie zmontujemy tam cztery ostatnie turbozespoły. Ale już teraz budowniczowie poszli dalej — na północ, do Usfllima, gdzie powstanie trzeci stopień an-garskiej kaskady o mocy pięciu tysięcy MW. Będzie to największa w świecie moc zainstalowana- w elektrowni wodnej. Usfllimska GES pod tym względem zdystansuje Bradką. Praktycznie jednak Bracka pozostanie pierwszą, jeśli idzie o produkcję energii, decyduje o tym siła spadku wody. „Przy ujściu Ilima do Anga-ry budujemy osadę budowniczych tamy, tam już nieco 11 inaczej niż u początków budowy Brackiej GES — nie będzie się mieszkać w namiotach w pięćdziesięciostop-niowe mrozy, drogi przetarte w angarskiej tajdze, Brack jest silną bazą". Ale to nie jest wszystko, jeśli idzie o energię. „W ciągu tych dwu lat, gdy was tu nie było, uruchomiliśmy Manakańską GES. To wielka rzecz — elektrownia na Manakanie. Nie pod względem mocy, w zestawieniu z Bracką jest ona niewielka. Ma-nakan to nie Angara. Ale jest to pierwsza elektrownia wodna zbudowana na wiecznej marzłoci. Bardzo nam się przyda to doświadczenie przy budowie GES na Wiluju". Na Wiluju. Na diamentonośnym, dzikim Wiluju. Elektrownia wodna najdalej wysunięta na Północ, w bezpośrednim pobliżu koła podbiegunowego. Energia dla Niurby, Dałdynu, Mirnego, dla kraju kimberli-towych, diamentonośnych kominów. Manakan jest dla złota, to znaczy dla Bodajbo, Miasto drąg przepłukujących dna i brzegi złotonośnych potoków, rzucone w wąską dolinę Witimia, pomiędzy wysokie, ponure, a urzekające dzikim pięknem Góry Stanowe. — Diamenty, złoto... — zastanawia się. — To nie wszystko. Tam ziemia kryje znacznie więcej bogactw. Energia jest kluczem, którym to się otwiera. Od tego zaczyna się rozmach. Po chwili: — Polecicie znów do Bracka? — Mam taki zamiar. — No to sami zobaczycie, co to jest energia. Teraz tam już niekoniecznie trzeba lecieć, można w ciągu dziesięciu godzin dopłynąć wodolotem. „Meteor" płynie z szybkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. W hallu hotelowym wisi rozkład rejsów. Zwykły statek pokonuje tę odległość w ciągu dwu i pół doby. Tyleż płynie się z Portu Bajkał do Niżnie Angarska leżącego u północno-wschodniego krańca Bajkału. Reklama zachwala piękno brzegów Brackiego Morza. Paweł Silinski również: — Koniecznie płyńcie wodolotem, choćby w jedną stronę. Na przyszłość Paweł Pawłowicz obiecuje większe atrakcje — podróż statkiem od delty Selengi aż do Leningradu, Gdyni, Kopenhagi i jeszcze dalej. Do Casablanki i Pireusu. Jak? Bajkałem, kaskadą Angary i Je-niseju do Oceanu Lodowatego — a dalej wszystko już proste. — Nnno... Niezupełnie. Jak się te odrzutowce wodne będą przedostawać przez tamy? Macie zamiar budować śluzy? Żachnął się: — Kto by się dziś tym zajmował! Trzeba będzie zainstalować przenośniki, znacznie tańsze. To nie taki znów wielki problem przenieść statek o wadze tysiąca ton. Zaraził mnie tą wizją. — Istotnie, to żaden problem teoretyczny. Raczej ekonomiczny. Ale na zimę będziecie musieli wyposażyć się w całą flotyllę lodołamaczy. Zgadza się — będą musieli. I gdy przyjdzie na to czas, rzecz nie będzie przedstawiała szczególnych trudności. A kiedy przyjdzie na to czas? Pytanie o tyle bezsensowne, o ile ścisłe terminy nie pasują do wizji. Bo to przecież nie plan — to wizja. Wychodząca naprzeciw dzikości bajkalskich gór i surowej przyrodzie Północy. Ale też wychodząca naprzeciw wszystkim tym bogactwom, jakie kryje w sobie czasza Bajkału, Saja-nów, angarskiej i jenisejskiej tajgi. A to przecież czyni tę wizję realną możliwością ekonomiczną. Dar wyzwalania wyobraźni — czy to cecha jego zawodu? Jego wyobraźnia jest chyba z gatunku artys- 13 tycznych — udziela się z niewielu wypowiedzianych zdań. Ma ją i chyba właśnie dlatego jest planistą. Zbyt wielu jest planistów bez wyobraźni, by ją można przypisać do zawodu. I jeszcze pasja wewnętrzna. Ten człowiek jest nadzwyczaj oszczędny w słowach — i ona właśnie, przesycając je, nadaje im głębsze, wprost nie nazwane znaczenie. Taki jest początek naszej rozmowy o problemach komunikacyjnych Syberii. Bo komunikacja — to drugi klucz do jej bogactw. „Zakończyliśmy elektryfikację transsyberyjskiej magistrali kolejowej na odcinku od Moskwy do Bajkału. Ponad pięć tysięcy kilometrów. Skróciło to czas podróży z sześciu do trzech i pół doby. Ponadto budujemy linię kolejową Abakan-Tajszet. To niełatwa rzecz — góry, więc trzeba przebijać tunele. Gdzie indziej znów błoto. Przeciąga się ta budowa, a chciałoby się już dobrać do Sajanów. Ich bogactwa wciąż jeszcze pozostają we władaniu geologii, ale jak już zbudujemy kolej, zaczniemy otwierać ten sajań-s,ki skarbiec. Oczywiście — jedna linia kolejowa nie załatwia całej sprawy, to jest zaledwie początek rozwiązywania problemów komunikacyjnych we Wschodnim Sajanie. Plany całościowe opracowuje w tej chwili Moskiewski Instytut Komunikacji". ¦—¦ A Tajszet — co się działo w ciągu tych dwu lat w Tajszeoie? Silinski pociera czoło. Dłuższą chwilę patrzy w okno, na rozsłoneezniony skwer. — Na razie w Tajszecie nie ruszyliśmy z miejsca. Teraz przyszedł czas innego metalu niż żelazo i czas chemii. Żelazo jest na drugim planie. Poza tym tajsze-cki kombinat czarnej metalurgii powinien być większy, niż początkowo zakładano, koryguje się więc program inwestycji. Tajszet jeszcze poczeka parę lat. Nie da się w nieskończoność rozciągać frontu budów. Możliwoś- 14 ci mamy wiele, jest w czym wybierać, więc wybieramy. Wybierają — między innymi wybrali markowską naftę. Pierwszą wielką naftę na obszarze od Uralu po Sachalin. Kiedy dwa lata temu wytrysnęła w Markowie nad Leną ponad wysokość wieży wiertniczej, musiano uznać jej priorytet przed żelazem. A Bajkał? Bajkał, to też chemia. „Powstaje w tej chwili miasto Bajkalsk, a w nim kombinat celulozowy. Dzięki krystalicznej wodzie jeziora, będzie to najwartościowsza z możliwych celuloz. Miasto' liczy już dziesięć tysięcy mieszkańców". — To wszystko? Silinski chwilę popatruje na mnie nieco ubawiony. — Chodzi o plan, o bajkalski plan, o którym mówiła mi przed dwoma laty Wala Gałkina w Instytucie Lim-nologicznym. — A, o plan... — uśmiecha się. — Jest takie syberyjskie powiedzonko. Sto rubli nie pieniądz, sto kilometrów nie odległość. Dla Bajkału — dwa lata nie termin. To wielki kompleks problemów — Bajkał. No tak, znów potknąłem się o wymiary. Toż to nie Morskie Oko... Dwa tysiące kilometrów brzegu. Głębia wód, tajgi, gór Hamar-Dabanu, Barguzinu, Przymorskiego Masywu. Wszystko trzeba zbadać możliwie najdokładniej. Jezioro jest żywe, formuje się w codziennych niemal wstrząsach tektonicznych — trzeba znaleźć rejony najmniej dynamiczne, gdzie możliwa jest budowa. Ale to mało ¦— gdzie. Trzeba odpowiedzieć na pytanie — jaka jest możliwa i z czego. Ochrona przyrody, warunki rybołówstwa i myślistwa, eksploatacji drzewa, zasoby mineralne w niedostępnych górach i tajdze ¦— to są problemy, które należy zbadać, zanim będzie możliwe sformułowanie planu. Te dwa lata, to okres intensywnej pracy naukowej 15 dziesiątków ekspedycji. I jednocześnie burzliwego rozwoju irkuckiego ośrodka naukowego. Na stoku po drugiej stronie Angary, tam gdzie się rozrzedza żelazny las wież wysokiego napięcia niedaleko tamy Irkuckiej GES — ukończono budowę Miasteczka Politechniki. Powstały nowe Instytuty — Chemiczny, Energetyczny i Geologiczny. — Jeśli was szczególnie interesują Sajany, idźcie do Instytutu Geologii, do Michaiia Odincowa albo Floren-sowa. Może ich zastaniecie. Jeśli nie zaszyli się w górach. Bo to teraz sezon. Naukowcy są „w polu", jak przystało na geologów. — W razie czego poszukam ich w górach, Pawle Pa-włowiczu. Roześmiał się,: — Szukajcie! Sajany duże. Duże i bogate. 4. Sposób myślenia Aleksander Makarow — sekretarz irkuckiego Obko-mu partii. Rosły, czterdziestoletni mężczyzna w fotelu za pokaźnym biurkiem. Weszliśmy z Taurinem i Milu-kowem, uniósł się za biurkiem, wyciągnął dłoń do powitania i od razu z westchnieniem ulgi: — No, nareszcie Polak! — Dlaczego nareszcie? — Zatrzęsienie cudzoziemców na Syberii, Amerykanie, Anglicy, Francuzi, Czesi. A Polaków w tym tłumie nie widać. Z kim jak z kim, ale z wami my, Sybiracy, mamy stare związki. Tu żyli Dybowski, Czerski, Czeka-nowski, mają u nas swoje strumienie i góry... Jeśli dobrze pogrzebać w rodowodach, co piąty Sybirak okaże się z polskiej krwi. Nie czujecie tego — Owszem, czuję. — Roześmiałem się. Sprawił mi 16 przyjemność tym powitaniem. Serdecznym, kawaleryjskim, z lekka sarkastycznym. I na ten sarkazm trzeba było odpowiedzieć. — Owszem, czuję to ¦— może właśnie dlatego Syberia mnie tak przyciąga? A w ogóle — ludek piszący mieszczanieje. Polować już nie umiemy, chodzić po górach i tajdze... Ludek piszący nie bardzo chętnie spotyka się z historią, kiedy ta się staje. To znaczy, kiedy przeszłe przemienia się w przyszłe. Ludek wali w kurorty Południa. — Ot co! Pomyślał chwilę, uśmiechnął się do siebie, po czym odsunął się z fotelem od biurka. Usiadł z nami przy stole. „Co chcecie zobaczyć na Syberii?" Kłopotliwe pytanie. Nic nie chcę zobaczyć — wszystko chcę zobaczyć. I pojąć. Toteż kiedy mi radzi zrezygnować z podróży do Bodajbo na rzecz rodzącego się nad Leną markowskiego zagłębia naftowego — godzę się chętnie. Nie złoto jest istotne, i nawet nie nafta —- coś nieporównanie większego: świat ludzki, który tu się rodzi. Wiedzieć — jak i z czego. To znaczy — domyślać jego jutrzejszy obraz z dzisiejszych poczynań, realiów, sytuacji. Więc mówimy o tych poczynaniach, realiach, sytuacjach ¦—¦ najlepszy sposób na uniknięcie patetycznej retoryki. Gest zakończony machnięciem ręki: — Wschodnia Syberia powinna specjalizować się przede wszystkim w rozwijaniu energochłonnych i cie-płochłonnych gałęzi produkcji. Jeśli metal — to aluminium. Tona aluminium potrzebuje 16 tysięcy kWh energii — energię mamy w Bracku, w Irkucku, będziemy mieli w Usfllimiu. Oto dlaczego między innymi powstaje w Anziobie zakład aluminiowy. Bez tego metalu dziś równie trudno żyć, jak bez żelaza — lotów bez niego wyobrazić sobie nie sposób. Tam gdzie moż~ 2 — Portret z diamentów 17 I na, zastępujemy aluminium cięższe metale — na przykład w budownictwie. To nic nowego, oczywiście — żyjemy już w czasie, gdy kolej żelazna przestaje być wyznacznikiem poziomu cywilizacji; jest to czas, w którym nowy typ samolotu starzeje się już w kilka miesięcy po jego wyprodukowaniu. Inny kierunek ¦— chemia. Na mapie sprzed dziesięciolecia Angarsk jest miastem liczącym dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców — dziś sięga dwustu tysięcy. Chemia — to także Brack i Bajkalsk. Kombinaty drzewne. Nigdzie na świecie nie ma lepszych warunków dla produkcji specjalnych gatunków celulozy. Drzewo i tania energia. Gdzie znajdziecie wodę tak krystaliczną jak w Bajkale i An-garze? — Jeszcze tylko w Morzu Sargassa. — Owszem, nawet większa przezroczystość... — przypomniał sobie. Zaraz podjął: — Czystą wodę można otrzymać z każdego wodnego cieku, ale to wymaga skomplikowanych i kosztownych zabiegów. Zaiste — wielki to podarek od natury, ten nasz Siedoj i jego córa. — A więc papier? — Papier, meble, budulec, kalafonia — to również. Ale mówimy o chemii. Celuloza to plastyki. Sądzę, że w niedalekiej przyszłości zrezygnuje się z żelaza na przykład w produkcji karoserii samochodów, coraz większe zastosowanie mają plastyki w budownictwie. A włókno syntetyczne — to kolosalna sprawa. Taki Tupolew, gdy siada na lotnisku... Guma po prostu się topi. Widzieliście? W miejscu, gdzie taki okręt powietrzny siada i wyhamowuje, beton jest czarny jak smoła. Osiem, dziesięć lądowań i opony nadają się do wyrzucenia. Ta celuloza pozwoli nam zwiększyć ośmiokrotnie wytrzymałość opon. To już jest coś! Oba kombinaty — gdy osiągną pełną moc produkcyjną — dadzą nam znacznie więcej celulozy tego rodzaju, aniżeli wynosi aktualna produkcja1 USA. Plastyk i marmur... „Dawniej marmurem strojono pałace, trochę to przeniknęło w nasz wiek dwudziesty. Teraz marmur idzie na przemiał do cementowni slu-dianskiej. Mocna — milion ton cementu. Portland—500, niedługo zaczniemy produkować jeszcze lepszy — Portland—600. W tej nowej, prawdziwie dwudziestowiecznej postaci marmury Kułtuku i Sludianki służą do budowy tam angarskiej kaskady i produkcji prefabrykatów budowlanych — dla mostów, domów mieszkalnych, korpusów fabrycznych. Możliwości są o wiele bogatsze — wapnie Kułtuku i Sludianki stwarzają perspektywę rozwoju chemii. Ale to nie jedyne miejsce dla realizacji takiej możliwości. Na bajkalskiej wyspie Olchon wystają z wody białe, niebieskie, zielone skały — surowiec chemiczny stoi lity i czysty, tylko odrąbać i poddać chemicznej reakcji. A talk onocki! Wreszcie węgiel starego czeremchowskiego zagłębia. Dobry węgiel, ale niezupełnie dobry na tradycyjny użytek. Jeśli przyjrzeć mu się od strony możliwości chemii — jest świetny. Ale to tylko jeden aspekt węglowej sprawy. Możemy się nawet bardzo starać... Dopóki jednak będziemy palić tym węglem, nie ma mowy 0 takiej czystości naszych miast, jakiej sobie życzymy. Palimy półkoksem, ale to wciąż nie to... A ten węgiel ma dużo składników nie płonących, co podnosi jego wartość z punktu widzenia chemii". Marzy mu się chemia węglowa, ale jeszcze bardziej marzy mu się miasto z powietrzem jak bajkalska woda. Toteż z entuzjazmem mówi o ostatnim, sprzed kilku dni, odkryciu geologów. Wiercili w poszukiwaniu gazu — dobrze wiercili, tak dobrze, że się nawet nie spodziewali. Przed czterema dniami nastąpił wybuch 1 z odwiertu uchodzi około czterystu tysięcy kubików I 18 19 gazu w ciągu doby — żywioł. Teraz tam się toczy ciężki bój o jego opanowanie. Znów chemia — nowa jej możliwość. Ale i perspektywa eliminacji węgla, przynajmniej w dużej mierze. — W niedalekiej przyszłości w oparciu o te złoża zgazyfikujemy Irkuck, Szelechowo, Angarsk, Czerem-chowo, Usolię, Tajszet i Brack. Będzie to fakt o wielkim znaczeniu dla wzrostu kultury życia całego angarskiego okręgu przemysłowego. „To prawda -— chemia stwarza duże zapotrzebowanie na kalorie, budujemy więc również energetykę cieplną, węglową. Istotne jest jednak, że nie cała energetyka nasza ma ten charakter, a również i nie całe ciepłownictwo będzie oparte na węglu". Tak, gdy powietrze czyste — lżej żyć. Dobrze, że sekretarz to rozumie. Że tak dobrze to rozumie. Potem Makarow mówił o Usfllimskiej GES. Mieli kłopot z tą budową. — A wszystkiemu winien Krasnojarsk! Powiedział to półżartem. Napięcie sporów już minęło, ale czuje się, iż ich źródło jeszcze nie jest odległe. Jeśli w ogóle można mówić o jego odległości. Bo pomiędzy Wschodnią Syberią a Kr asno jarskim Krajem toczy się ciche współzawodnictwo — wyścig w rozwoju gospodarczym wyzwala lokalne patriotyzmy i wywołuje walkę o lokalizację i pierwszeństwo realizacji wielkich inwestycji, do jakich niewątpliwie zalicza się Usfilimska, Jenisejska, czy Szuszenskaja GES. Budowa Brackiej GES jest na ukończeniu — która z tych trzech zrodzi się po niej? Kolej była na budowę jenisejska tuż poniżej ujścia Angary. Ale gdy zaczęto intensywniej wypełniać zbiornik bracki, Angara w dolnym biegu poczęła ukazywać łachy swojego dna —¦ świetna okazja dla geologów. Badali to dno i okazało się, że w projektowanym rozlewisku jenisej- 20 skiego sztucznego jeziora zalegają zasoby bogatych rud ołowianych o światowym znaczeniu. Oczywiście — zalać to wodą niepodobna. Dokumentacja Jenisejskiej GES poszła ad acta — chyba na bardzo długo. W tym stanie rzeczy „krasno jarscy" —-jak ich nazywa Makarow— chcieli przystąpić do budowy elektrowni wodnej w Szuszenskoje. To samo Szuszenskoje, w którym Lenin był na zesłaniu. Wkrótce minie stulecie urodzin Lenina — elektrownia wodna byłaby najlepszym pomnikiem człowieka1, który kiedyś powiedział iż „komunizm to władza radziecka plus elektryfikacja". Nieźle pomyślane. Ale pomyślane bardziej ideologicznie niż ekonomicznie. Tak na dobrą sprawę... Czyż wszystkie elektrownie wodne — począwszy od tej pierwszej z leninowskiego planu, który nawet fantasta Herbert Wells nazwał wówczas utopijnym, od Woł-chowskiej GES, aż po kaskadę Angary — nie są pomnikami Lenina? Spór poszedł o ekonomię — gdzie się opłaca budować wcześniej: w Szuszenskoje czy w Usfllimiu. Ekonomia przemawia raczej za UstTlimem. Aleksander Makarow wylicza argumenty. — Po pierwsze... Istnieje już zgrany kolektyw budowniczych Brackiej GES, załoga sformowana z ogromnym trudem i z wielkim nakładem kosztów. Ludzie przyjechali w tajgę, w pionierskie warunki, zimowali w namiotach, zbudowali wszystko od podstaw — również własne domy. Chcą żyć w tych domach. I — co nie jest bez znaczenia — już umieją ze sobą pracować, rozumieją się wpół słowa. To zespół, który stworzył swoją epopeję, chlubi się tym. Wielkie wspólne przeżycie zrodziło silne międzyludzkie więzy, których bez wyraźnej konieczności rozrywać nie wolno. Tam, w Szuszenskoje, trzeba by zaczynać wszystko od nowa. 21 Od tajgi i zimowania w namiotach. Usf Ilim może budować bracka załoga w całości. Nowe miejsce pracy leży zaledwie dwieście pięćdziesiąt kilometrów poniżej brackiej tamy. — Wiecie jak to jest? ¦— wtrąca się Franz Taurin.— Uczestniczyłem w budowie irkuckiego stopnia kaskady. W końcowej fazie budowy pracowało tam siedem tysięcy ludzi. To już była kadra. Ta kadra wytopiła się — jak stal z rudy — z dwudziestu dziewięciu tysięcy tych, co przeszli przez budowę w czasie jej trwania. Makarow potwierdza tę informację skinieniem głowy, potem odgina następny palec. — Po wtóre... Warunki w Usfllimiu są niemal identyczne z brackimi. Taki sam przełom rzeki przez granitowe skały, odległość brzegów tak samo ośmiusetme-trowa. Niepotrzebna jest nowa dokumentacja, wystarczą niezbyt kosztowne korekty dokumentacji brackiej. Estakady... Tysiące ton uorganizowanej stali. Rozmiarami pasują niemal idealnie — wszystko da się wykorzystać po raz wtóry. Oddycha głęboko i zaraz podejmuje: — Po trzecie... Dzięki temu wszystkiemu czas budowy Usfllimskiej GES zostanie skrócony. Bracką wznosiliśmy osiem lat. Jestem pewien, że Usfllimska stanie za pięć. Siła tych argumentów wydaje się nie do odparcia. I chyba nie tylko dla Makarowa, skoro w Usfllimiu zaczęto z pełnym rozmachem budować osiedle budowniczych tamy. W Bracku już się demontuje dźwigi dolnej estakady — popłyną na Północ, w głąb angarskiej tajgi. A Szuszenskoje? — Szuszenskoje też się zaczyna budować. Postanowiono w końcu budować obie elektrownie jednocześnie. Ale prymat przyznano Usfllimskiej... 22 Tak zakończył się ten spór. Myślę o tym i mam wrażenie, iż szło w tym sporze o coś znacznie więcej niż ambicje regionów, a nawet — niż pośpiech czy niecierpliwość ludzi pragnących jak najszybciej ucywilizować najbliższy sobie pejzaż. Szło tu chyba również o sposób myślenia. 5. Rozmowa o cywilizacji Czekaliśmy z Franzem Taurinem na Makarowa. Pół dnia sekretarz wyplątywał się ze splotu codziennych spraw, które tyleż on trzyma w swych rękach, co one jego. — Szczęśliwy człek z ciebie — powiedział potem. ¦— Możesz sobie wybierać miejsce, czas... Wolny ptak. Ależ tam! Nie wydaje mi się unieszczęśliwiony tą swoją „niewolą", jest w swoim żywiole. To nic, że zdyszany. Umieramy najczęściej od tego, co kochamy, bo to nam zabiera siły. Może lepiej: mamy szczęście umierać od tego, co kochamy. Każdy z nas uważa to za ciężar w chwilach zmęczenia. Czasem swoje uwikłanie odczuwamy jako niewolę — to wówczas, gdy w zrealizowaniu jakiejś nowej możliwości przeszkadza nam odpowiedzialność za już podjęte. Wiem ¦— nie oddałby tego ciężaru i tej swojej niewoli za żadną cenę. A że jest zmęczony? Jeszcze kilka dni i wyjedzie na urlop. Do Polski. Może w Tatry, może na Mazury, może na Wybrzeże. „Póki jestem tu, w Irkucku, mam ochotę zobaczyć wszystko naraz, całą Polskę, jeszcze u was nie byłem..." Uwolnił się wreszcie. Pojechaliśmy do Listwienicznej, na Bajkał. Tajga. Zaraz po wyjeździe z miasta na Bajkalski 23 Trakt tajga stoi za rowami — dwie wysokie ściany lasu o gęstym poszyciu. Może lepiej: dwa strumienie drzew. Bo Wasia — szofer sekretarza Obkomu — wiedzie maszynę z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, z rozpędu pokonując wysokie wzniesienia Przymorskiego Masywu. Irkucki zalew wdziera się w głąb gór długimi fiordami, nad którymi las stoi dostojny i czarny. Wstrzymało nas stado pędzone po Trakcie. Wasia trąbi, ale cielęta i owce zdają się nie słyszeć. Ustępują powoli, niechętnie, jakby w obawie, że prędki bieg odbierze im godność. Przed Nikołą wybiegł na Trakt chłopiec z wiązką ryb nanizanych na witkę. •— Chariusy! — Makarow cmoknął. — Aleksiej Pie-trowicz przyrządzi nam takiego chariusa, jakiego nigdy nie miałeś szczęścia zakosztować. Minęliśmy chłopca. Obejrzałem się — wymachiwał za nami pięścią, jakby groził. Taurin się roześmiał: ¦— Zawiedliśmy jego nadzieje, trudno mu to znieść... W czasie tej drogi Makarow mówił o nie wykorzystanych bogactwach tajgi. „Nieprzebrane są te bogactwa, tylko rąk do czerpania... Trzy osoby na kilometr kwadratowy, nawet nie zupełne trzy..." — Ile w Polsce? — Około stu. Taurin szybko przeliczył: — Siedemdziesiąt milionów mieszkańców irkuckiej Syberii! Kiedy to będzie? Makarow parska. — W roku dwutysięcznym może będzie, ale wątpię. — To zupełnie bez sensu — mówię. —¦ Po co ma być siedemdziesiąt milionów ludzi na tym obszarze? I tak zaczęła, się nasza rozmowa o nowoczesnej cywilizacji. Bo — cóż to za wzór dla Syberii: zachodnioeuropejska cywilizacja? Ciasno. Stosunki międzyludz- 24 kie w wielkich skupiskach zagęszczają się tak, iż człowiek gubi się w nich, frustruje i podlega wyalienowaniu. Zatraca poczucie związku z naturą. Marzenie o uczłowieczeniu ziemi — przecież to nie to samo co dążność do zaludnienia każdego jej metra! Jaką przyjąć normę — chińską, japońską, niemiecką? Normę miast kolosów, owego kamiennego świata, w którym słońce, zieleń, powietrze i cisza stały się trudno dostępnym luksusem? — Najbardziej ekonomicznym organizmem miejskim jest miasto półmilionowe, wszystko już w nim może być... Kiepsko się czuję w miastach-kolosach. Człowiekowi trudno poznać takie miasto we wszystkich funkcjach, jego życie wymyka się naszej świadomości, która —¦ przecież to naturalne! ¦— pragnie je opano-waći Toż to miejsce, w którym żyjemy. — Takie miasto jest jak dżungla. Mówię o Helsinkach. Byłem tam jesienią. Nowe dzielnice stoją grupami punktowców wpisanych w lesisty, pagórkowaty pejzaż, w zatoki z wyspami. Każda cheł-mista, granitowa skałka jest wyeksponowana w kompozycji pejzażu. Las zachowuje swe mchy, które nie umierają od obecności człowieka, toczone kamienie moren nie przeszkadzają domom i drogom. A wszystko to powiązane przestronnymi autostradami ulic, w niczym już nie przypominających tego, cośmy zwykli nazywać ulicami-. Przestrzeń. Oczywiście — takie miasta były niemożliwe w epoce piechurów, dyliżansów, murów obronnych. Ale przecież jest to czas, gdy szybki i tani samochód, a także komunikacja lotnicza stają się dobrem powszechnym. Ekonomia miejsca? Nakaz oszczędzania każdego metra sześciennego powietrza? Och! niedługo sufity mieszkań będą przygniatać nas do podłóg! W czasie, gdy nasze 25 niebo podnosi się coraz wyżej... Nie mieć nerwicy — jakiż to luksus! . Możliwe, że ciasnota, zaduch i hałas to konieczność. Stwarza je ograniczoność środków, a także brak miejsca w gęsto zaludnionych krajach. To prawda, tak samo jak prawdą jest, iż nie sposób było wieść prospektów w granicach murów obronnych średniowiecznych miast. Ale przecież ciasnota łódzkich ulic zabudowanych famułami skądinąd się wywodzi — z nieludzkiej ekonomii, w myśl której najmniej wart oszczędzania jest człowiek. Syberia ma wszystkie dane, by stworzyć nowy styl cywilizacji. Przestrzeń, wspaniałą przyrodę, coraz lepsze środki opanowywania jednej i drugiej, nieprzebrane bogactwa mogące dać podstawę rozwoju każdej nowoczesnej gałęzi przemysłu, środki techniczne i energię zwielokrotniającą możliwości ludzkie na tyle, iż perspektyw opanowania tych olbrzymich obszarów nie trzeba już określać miarą nie kontrolowanego przyrostu naturalnego „roboczego mięsa". Franz Taurin roześmiał się: — Śnią ci się komunistyczne miasta-ogrody... — A tak, Franz, śnią się. Bo tu jest dużo miejsca na takie miasta. — Jeszcze trochę pożyjemy — mówi Makarow. — I jeszcze niejeden geolog zginie w tajdze, zanim zdołamy ją przemienić w park. A co się tyczy Finów... Robotnicy tam mieszkają, w tych dzielnicach? Oczywiście — nie. Tam mieszka fińska i szwedzka burżuazja. Mieszkania i restauracje jak w hollywodz-kich filmach z życia wyższych sfer — to znaczy urządzone w kiepskim guście. Ale co się tyczy architektury, przyrody, układów przestrzennych, czystości powietrza — a to kwestia nie tylko pyłu, lecz i hałasu - 26 gust mają niezły. Wiedzą, co dobre. Dla siebie wiedzą. Taki powinien być Brack. Przed dwoma laty, gdy tam byłem po raz pierwszy, zainteresowałem się koncepcją urbanistyczną tego miasta. Pewnie, że nie ta elegancja i architektoniczny rozmach, co w dzielnicach fińskiej burżuazji. Inne warunki — wokół wielki ocean syberyjskiej tajgi. Brack jest miastem pionierskim. Ale nie spełniając warunków architektonicznej elegancji, Brack ma być miastem w założeniu spełniającym wszystkie inne, o których mowa. Angarsk jeszcze nie, Angarsk budowano wcześniej, ale Brack już tak. Snujemy tego rodzaju refleksje, ale gdy Trakt otwiera przed nami Bajkał — milkniemy. Jezioro za każdym razem poraża pięknem. Dech zapiera. Tam gdzie An-gara skręca łagodnym łukiem, pod Nikołą, wiatr cichnie, lustro wody jest spokojne, zaciemnione odbiciem tajgi porastającej góry. Tarn właśnie wszerz rzeki, która już podniesiona, jeszcze nie jest w pełni irkuckim zalewem — sto długich łodzi, a w każdej amator cha-riusa zawzięcie kręcący kołowrotek spiningu. — Spece! — mówi Makarow. — Wiedzą, jak się ustawiać do chariusa. Minęliśmy rozbudowujący się ośrodek wczasowy u podnóża Góry Czerskiego, usytuowanej u wypływu Angary z Bajkału ¦— spędziłem tu parę dni przed dwoma laty. Był taki świt, gdy w mokrej od rosy tajdze brodziłem z „czifem" — Aleksiejem Pietrowiczem — za cedrówkami. Tamto polowanie szybko się skończyło — usiedliśmy na wysokim brzegu, palili papierosy i rozmawiali o wojnie, którą „czif" odbył w Bałtyckiej Flocie. — Później zajdziemy do „czifa", jest tu jeszcze, cieszy się dobrą sławą i jeszcze lepszym zdrowiem. Nowa droga — jeszcze gruntowa, zasypana kamienia- 27 mi — wije się stromymi serpentynami pod szczyt. „Tam, na dole —¦ mówi sekretarz — budujemy nowe sanatorium i basen, żeby było gdzie popływać i w zimie. A tu — wskazuje szczyt ze skałkami — tu postawimy restaurację, a może i hotel, tak, żeby było widać Bajkał i brzeg z Hamar-Dabanem. Dobre miejsce, co?" — Dobre miejsce — mówię. — A robotnicy tu przyjeżdżają? — A jakże! — żachnął się, po czym przyjrzał mi się uważnie i wybuchnął śmiechem. Klepnął mnie w plecy z rozmachem i pociągnął na szczyt góry, na skałkę, która ją wieńczy, skąd najlepiej się patrzy na to jezioro, stworzone przez naturę, by budzić podziw dla jej surowego i jakże delikatnego piękna. Poszliśmy potem grzbietem, głębiej w tajgę, gdzie Franz zapalił płat brzozowej kory i wrzucił w susz ogniska. Dopiero pod wieczór zeszliśmy na dół do „czifa" — na koniak i chariusa, „jakiego jeszcze nie zakosztowałem". Był to charius surowy i trzeszczał lodem w zębach. 6. Portret z diamentów Deszcz. Jeśli się ta pieska pogoda ustali, diabli wezmą moją bajkalską podróż. Szczęściem — do Instytutu profesora Odincowa niedaleko. Institut Ziemnoj Kory — tak się to nazywa. To znaczy — geologia. Florensowa nie ma, przepadł gdzieś w górach, latem nie usiedzi na miejscu. Paweł Silinski miał rację. Geolog to jest geolog, nawet z wysokim tytułem naukowym. Co to znaczy? Zawsze to samo: geologia jest wyborem stylu życia. Droga do naukowych tytułów wiedzie przez tajgę, góry, przez to wszystko, co w ich języku nazywa się „być w polu". 28 Michaił Michałycz: — Najcięższe, co się może zdarzyć geologowi, to dyrektorowanie. Do administrowania potrzebny jest człowiekowi zupełnie inny temperament. Ale cóż, geolog też się starzeje... Michaił Michałycz jest już po pięćdziesiątce. Tak, dla geologa to już wiek. Dla Michaiła Michałycza Odincowa ten wiek oznacza profesurę, prezesowanie, kierownictwo pracami naukowymi Instytutu i związaną z tym administracyjną pracę. Ten człowiek jest żywą historią nowoczesnego okresu podboju Syberii. Zanim jeszcze zaczęto poważnie myśleć o budowie kolei Tajszet-Lena, przeszedł z ekspedycją tajgowe tropy tej przestrzeni, dziś już związanej z „wielką ziemią" stalową nicią szyn. Pierwsza robota: rozpoznanie zasobów rudy żelaznej w okolicach Korszunichy, która dziś jest Żeleznogorskieni. Stoi tam teraz zakład wzbogacania rudy o mocy produkcyjnej 12 milionów ton rocznie. I stoi tam miasto. Kiedy to było? Dawno, w roku mojego urodzenia. Zamierzchłe czasy! Pierwsze lata trzydzieste. Właściwie — wszystkie lata trzydzieste, bo koczowanie pomiędzy Angarą a Leną skończyło się dopiero w czterdziestym roku, tuż przed rozpoczęciem wojny... Potem przeniósł się do Bodajbo. Ale nie chodziło o złoto — złoto w owym czasie mniej było potrzebne niż minerał taki jak mika. Właśnie mika była celem poszukiwań mamskiej ekspedycji, w której był głównym inżynierem. — Chcecie wiedzieć, co było najtrudniejsze w moim geologicznym życiu? Właśnie ta mika. Mika, oprócz dyrektorowania oczywiście. Uśmiecha się nieznacznie. — Wojna, wojna.. Ludzi nie było, techniki nie było, a depszyt, jak wiadomo, skała twarda. Z materiałami wybuchowymi też było całkiem marnie. Przed wojną 29 mieliśmy taką normę — tona czystej miki z dziesięciu kubików odstrzelonej skały. Wtedy doszliśmy do tego, żeśmy usyskiwali tonę z dwu kubików. Oniemiałem na chwilę. Byłem w Tommocie przed dwoma laty. Zjeżdżałem do jednej z kopalń w Ilkoń-skich Górach. Chodniki jak w węglowej kopalni, gdy strop w piaskowcu. A tu niebieskawy, mocny depszyt przerośnięty ukosem błyszczącą, czarną żyłą, której miąższość sięga czterdziestu centymetrów. Z kubika skały odstrzelonej na dole sortownia' uzyskiwała 50—60 kilogramów czystej, miki. Aby uzyskać dwudziestokrotnie więcej, trzeba by schodzić upadem za żyłą wyrąbując tylko tyle skały, by się człowiek jako tako na brzuchu mógł wcisnąć w szczelinę, grożącą w każdej chwili zaciśnięciem. — Jak wyście to robili? Odincow chwilę przygląda mi się bacznie, z wahaniem, wreszcie odpowiada: — To kwestia metodyki. Mam ochotę głębiej zajrzeć w treść tego słowa — „metodyka". Tak wspaniale ekonomiczna, nie jest przecie uprawiana dziś w tommotańskich kopalniach! Ale profesor nie ma ochoty mówić o szczegółach i pewnie ma nację. \ Mówi o diamentach. Nie mika przyniosła mu wielką sławę, lecz właśnie diamenty Jakucji. Zajął się ich poszukiwaniem zaraz po wojnie. Mówią, że znalezienie ich na Syberyjskim Płaskowyżu uważał za główny cel swego „geologicznego życia". W jego przekonaniu wszystko* wskazywało na obecność tego bezcennego minerału w trappach Północy. Bezcennego — nie tyle z punktu widzenia potrzeb bogatych burżujek, ile rozwoju nowoczesnej cywilizacji. Dziś już nie może być mowy o przemyśle precyzyjnym bez diamentów. Również nie do pomyślenia 30 bez tego minerału są współczesne głębokie wiercenia skorupy ziemskiej. — Niedostatek własnych diamentów dał się mocno we znaki radzieckiemu przemysłowi, zwłaszcza w czasie wojny. A zaraz po wojnie, gdy znów zaczęła się zaostrzać sytuacja... Co tu dużo gadać — niedostatek diamentów wręcz groził nam zahamowaniem rozwojowym albo koniecznością uzależnienia od krajów, które były największymi diamentowymi potentatami. To jedna strona zagadnienia. i— A inne? — Sceptycyzm co do możliwości znalezienia eksploatacyjnych pokładów diamentonośnych... To ostatnie nie dotyczy Odincowa — w kwestii diamentów nigdy nie był sceptykiem. Był jednym z głównych inicjatorów poszukiwań i organizatorów tungus-kiej ekspedycji. Wczesną wiosną 1947 roku, kiedy jeszcze śnieg nie stopniał, ale już ruszyły pierwsze rzeki, eskadra „latających łodzi" zrzuciła tunguską ekspedycję w pobliżu dalekiej stanicy Ewenków — Jerbogaczen. Stąd dolinami rzek płynących przez głuchą tajgą zespoły poszukiwawcze miały udać się w drogę. Jeżeli na Syberyjskim Płaskowyżu są diamenty, najlepiej poszukiwać ich wśród rzecznych mierzei, mielizn, łach — rozumowali geolodzy... W Jerbogaczenie ekspedycja tunguską podzieliła się na trzy oddziały. Pierwszy, wanawarski, poprowadził wzdłuż rzek Wielka i Mała Jerema, dopływów Niżniej Tunguski — Siergiej Sokołów. Drugi oddział wyruszył wzdłuż rzeki Czumy — dopływu Niżniej Tunguski, albo jak ją jeszcze nazywają — Chatan-gi. Prowadził go Grzegorz Fajnsztejn. Trzeci posuwał się wzdłuż rzeki Ilimpiei, a na jego czele stał Włodzimierz Biełow. Odincowowi powierzono ogólne kierownictwo geologiczne. Na podniszczonym PO-2, pilotowa- 31 nym przez dzielnego lotnika syberyjskiego Kunicyna, Odincow latał jak meteor od oddziału do oddziału... „Latał jak meteor..." Niech będzie. Profesor nie ma przekonania do stylu Walerego Osipowa, w książce którego występuje jako jeden z bohaterów diamentowej epopei. „Niech będzie..." Siedzimy za stołem naprzeciw siebie. Po siedemnastu z górą latach od momentu opisanego przez Osipowa. Gabinet jest ciemnawy, dużo w nim okien, ale pokój obszerny, a ponadto deszcz w listowiu zaglądającym w szyby. Sporo się w tym czasie zdarzyło. Zginął Kunicyn. I nie on jeden. Zostawali na zawsze na wi-łujakich porohach i w górskiej tajdze, gdy zaskoczyła zima... Ale diamenty znaleziono. Nie w trappach — trappy ,to zaledwie, ale i aż kontekst. Trappy — to cały ogrom twardych skał Płaskowyżu. Musieli się 0 tym przekonać i za to naukowe doświadczenie zapłacili latami ciężkich, niebezpiecznych trudów. A koryta rzek zaprowadziły w końcu do potoków rozmywających kimberlitowe kominy i niosących diamentowe ziarenka. Znaleźli na Północy te kimberlity. Powstało miasto Mirnyj. Całe okręgi diamentonośne. Siedzimy za stołem naprzeciw siebie i Odincow po raz pierwszy śmieje się całą twarzą, odsuwa się od stołu, klepie po kolanach i śmieje się całą twarzą. Zacytował fragment artykułu po przemówieniu jednego z największych potentatów diamentowych — Harry'ego Oppenheime-ra — opublikowanego w „Diamand News and South America Jeweller". Artykuł dotyczy nowego partnera, jaki pojawił się na światowym rynku diamentowym 1 bojkotu na tymże rynku diamentów południowoafrykańskich. Harry Oppenheimer jest poważnie faktem tym zaniepokojony, czemu dał wyraz w przemówieniu skierowanym do wspólników i pomniejszych udziałowców diamentowego bussinesu, o czym właśnie 32 s Syberyjska rzeka skuta lodem Tu dopiero bajkalskie góry objawiają swą dzikość fi donosi gazeta. Michaił Michałycz śmieje się i jest to śmiech człowieka, który zwyciężył. To znaczy ¦— zmusił potentata do niepokoju. Współudział w odkryciu jakuckich diamentów Michaił Michałycz uważa za największy swój sukces osobisty. Ale sukceseni — nawet takim! — żyć zbyt długo nie można. Jakuckie 'diamenty to już dziś nie tyle rzecz geologii, ile eksploatacji. Już nie poszukiwacze odgrywają tam główną rolę, ci odeszli gdzie indziej. Od 1957 roku profesor i jego geologowie zajmują się między innymi poszukiwaniem diamentów na południu Syberii — w Sajanach i na ich przedgórzu. Linia pęknięć pól trappowych — najstarszych skał magmowych — biegnie i tutaj. (Zanim rozpękła się twarda skorupa skamieniałej magmy, istniało potworne ciśnienie — tam, pod spodem. Ciśnienie i temperatura zdolne wykrystalizować diament.) Rozsypane ziarenka diamentowe znajdowano sporadycznie na wschód i na zachód od Tajszetu w korytach rzek i potoków. — Teraz, kiedy już mamy za sobą ciężkie doświadczenia jakuckie ¦— mówi profesor — droga do diamentów jest krótsza, łatwiej nam po takich śladach trafiać do kimberlitów. — Trafiliście już? — Trafiliśmy. Dość dobrze trafiliśmy. Oczywiście — nie tylko' na diamenty. Każdy rok pracy sajańskich ekspedycji przynosi nowe odkrycia. Na południe od Czeremchowa ostatnio odkryto magnezyty, znaleziono świetne surowce aluminiowe, w oparciu o które rozwija się cały szereg zakładów w nadangarskim Okręgu. — Tak się jakoś utarło, że Wschodni Sajan traktowano do niedawna jako jałowiznę, mimo że te góry 3 — Portret z diamentów 33 nie są 'izolowane ani od Ałtaju, ani od Zachodniego Sajanu. Cóż, Ałtajem interesowano się poważnie już za czasów Piotra I... Na Wschodni Sajain dopiero teraz przyszedł czas. — Szames jeszcze pracuje w Sajanie? Michaił Michałycz ożywił się: — Piotr? Znacie go? — Poiznałem go przed dwoma laty. Niestety, nie w górach, tu na miejscu. — Świetny geolog! — zachwyca się profesor. — Siedzi w Indze, tam jego ekspedycja ma bazę. Prowadzą kompleksowe badania, ale najciekawsze rezultaty... Złoto. A po drugiej stronie Oki są właśnie diamento-nośne kimberlity. Kiedy profesor to mówi, pamięć przywołuje rozmowę, jaka zdarzyła mi się w osietrowskim porcie. Trzydziestoletni, wysoki mężczyzna o nazwisku Butenko — mieszkaliśmy w jednym pokoju parę dni. Był kom-sorgiem w Mirnym, w pierwszych, najtrudniejszych latach, kiedy diamenty już były, ale „do elektryczności jeszcze co najmniej wiek..." „Wydumali sztuczne diamenty i zaczęło im się zdawać, że można machnąć ręką na trud.tysięcy geologów... Przez ostatnie dwa lata z Mirnym było krucho, zmniejszono inwestycje diamentowe na Północy. Może one i coś warte — te sztuczne — choć nie bardzo w to wierzę. Ale rozeza-rowiania ludzi, którzy tyle wysiłku włożyli w znalezienie i wydobywanie... Przeszli tajgę, góry, przetrzymali purgi i siarczyste mrozy... Minorowo było, trzeba to otwarcie powiedzieć. Teraz okazało się, że sztuczny diament to całkiem nie to samo co jakucki. Dwa lata nerwów!" — Jak z tym jest, Michaił Michałycz, czyżby nieporozumienie? » Obruszył się: 34 •—¦ Nie ma w tym żadnego nieporozumienia. W takich sprawach nie ma miejsca na sentymentalizm. Wszystko da się wyprodukować, diament również. Już wiemy, jak to trzeba robić, ale nie mamy jeszcze takich komór, w których moglibyśmy przez dłużsizy czas utrzymać kolosalne ciśnienie i temperaturę potrzebne do wykrystalizowania dużego diamentu. Bo tu chodzi o czals — im dłużej, tym większy diament. Ameryka^-nie ostatnio osiągnęli możliwość krystalizacji diamentu wielkości dwu-trzech milimetrów, uważają to za wielki sukces. Ale to miałkie, zbyt miałkie, nie nadaje się na przykład do głębokich wierceń. Jeszcze nie to... Ale faktem jest, że w nieodległej przyszłości Siztuczny diament będzie tańszy niż naturalny. Powiemy wtedy bez żalu — no i dobrze, no i niech będzie. Szukaliśmy diamentów nie dla nich samych, lecz dla jakiejś ważnej potrzeby i nie diamenty są ważne, lecz spełnienie potrzeby. Zrobiliśmy swoje, uwolniliśmy kraj od określonej biedy... A „robiąc swoje" szli na bezludną Północ i uczłowieczali tę ziemię swoją obecnością, wysiłkiem, umieraniem również. I to także było spełnianiem jakiejś potrzeby — diamenty to cel pretekstowy. „Dwa lata nerwów" — mówił Butenko, i wiedziałem, że nie o diamenty tu chodzi, lecz o to, że miasto, które zbudowali na Północy, ten najbardziej człowieczy punkt ziemi isurowej, przedtem nie objętej ludzkim panowaniem, że to miasto umrze, zanim osiągnęło zdolność pełnego życia. Ale profesor odszedł od Jakucji, teraz najbardziej interesują go Sajany. Podobnie jak Paweł Silinski uważa, iż głównym i pierwszym problemem do rozwiązania jest komunikacja. Lotnictwo wszystkiemu nie poradzi. Tu chodzi o surowce. „Wciąż odkrywamy nowe złotonośne pokłady, azbest, boksyty, mikę, grafit, 35 są perspektywy na' mangan i rtęć. Nasza rzecz —'¦ odkrywać nowe możliwości, a te są ogromne. Ale dobrać się do tego! Potrzebne są koleje i szosy —¦ wtedy te możliwości zoistaną wyzwolone. Perspektywy? Kolej abafcańska... Bo drogi to układ krwionośny, tędy płyną impulsy wyzwalające łańcuchową reakcję cywilizacyjnego rozwoju". Rysuje schemat tych dróg, które powstają, a których — to naturalne — jeszcze nie ma na mapach. — Jak wy to nazywacie? Uczłowieczanie ziemi? To chyba talk jest. Zanim się jednak tę ziemię uczłowieczy siecią dróg... Szlaki tych dróg wydeptują geologowie. Oni też pierwsi płacą koszty tego uczłowieczania — nierzadko jest to koszt najwyższy. Człowiek siedzący za stołem w obszernym gabinecie przy centralnej ulicy Irkucka niejedno o tym wie. Mówi jednak niechętnie. Nie lubi przesady. — Ale to prawda? — Co? — To zdarzenie, gdyście z Kunicynem lecieli z Wa-nawary do faktorii nad Czumą? Uśmiecha isię smutno. — Nieprawda, że Kuinicyn był wtedy taki spokojny, jak to napisał Osipbw. Więc — lecieli do tej faktorii i urwało się śmigło samolotu. Nad czubami drzew udało się Kuinicynowi wyprowadzić swój latający karawan z korkociągu i osiąść na bagnistej polanie. Szli do tej faktorii przez tajgę — istotnie — sześć dni. Szczęściem mieli ze sobą broń. Wszystko to samo, tylko bez wesołkowatej dziars-kości. „To dobre przy ognisku, w opowieściach pełnych przechwałek, gdzie się rodzi określony rodzaj romantyki. Słownej romantyki..." : Po chwili: 36 — Rzeczywista jest głębiej. A Kunicyn potem zginął. I nie on jeden. Cóż, ludzie giną też na dobrze wyasfaltowanych ulicach — i często bez sensu. 7. Taurin i Siergiejew Rano jest nigławe, niepokojące. Ale gdy już płyniemy na pokładzie parowca do Portu Bajka!, rozjaśnia się z kwadransa na kwadrans. Mark ma humor znakomity, śpiewa piosenki Okudżawy w chórze z Żeńką Rukkerem i jego ojcem. Stary aktor ma urlop, przedsięwziął więc z synem podróż wokół Bajkału i z tej okazji postanowił się nie golić — dziś, w dniu rozpoczęcia podróży już ma tygodniową, mocno szpakowatą szczecinę. Żeńka nie ma tych kłopotów. Po prostu nosi bujną brodę, postarzającą go o lat dziesięć co najmniej. Nic z wymuskania — jest to broda burłaka. Ojciec też — wysloki, chudy, w kraciastej koszuli i małym, zniszczonym berecie — raczej na starego tragarza wygląda, niż na aktora. Na północno-wischodnim krańcu jeziora mają rodzinę — jest to rodzina rybacka. Tam płyną — do Niżnie Angarska, wrócą następnym rejsem. A Mark wróci jeszcze tego popołudnia, z Portu, gdy tylko odpłynie nasz statek. Śpiewa pieśni Okudżawy, potem .swoje własne kuplety, po których co chwila wybuchamy śmiechem. To absorbuje uwagę pasażerów — krąg powoli rozrasta się wokół nas. Mgła opada, na wodzie rozpalają się błyski i wyraźnieją góry brzegów porosłe tajgą. A wieczory upłynęły nam na dyskusjach i czytaniu wierszy — na przemian — Jewtuiszenki i Marka Sier-giejewa. — O, ty nawet nie maisz wyobrażenia — mówi Franz 37 o Jewtuszenee — jak on się ostatnio zmienił. Jakby mu skrzydła dano. Do wielkiego lotu. — Cóż, moje pokolenie już dorośleje, Franz. Uśmiecha się. Pijemy gruziński koniak. Potem Franz wyjmuje maszynopisy z kieszeni. Poemat Jewtuszenki o Bracku. — On tu był, niedawno, czytał to w Bracku. Sala nabita po brzegi i przez trzy godziny, gdy nie było oklasków, słyszałeś lot muchy, jakby ludzie wstrzymywali oddechy, jakby ich porażało po każdym wierszu poematu — na kilka sekund, pomiędzy ostatnim słowem a ruchem dłoni. Nie słyszałem dawno, by tak pisarz mówił o pisarzu. I by tak recytował jego wiersze. Franz czuje każdą frazę do głębi, jest jednocześnie autorem, podmiotem poematu i znakomitym recytatorem, który włada głosem jak doświadczony artysta. „Jarmark w Symbirsku". Rosja wcielona w pijaną babę w łapciach, Rosja z Dostojewskiego i wczesnych opowiadań Gorkiegio, i jeszcze z wierszy Jesienina. Miasto, w którym urodził się Lenin. „Stieńka Razin" w drodze na miejsce kaźni — obśmiany chichotem mieszczek i rubaszną kpiną uwolnionych od strachu bojarów — śpiewa straszną pieśń o opluwaniu. „Zawsze przecież w twarz plujecie tym, co chcą waszego dobra..." A poltem — „Nie umieraj, Iwan Iwano-wicz" — rzecz o chłopie z sioła zagubionego w tajdze, który ujrzał wielką budowę angarsfcą. Rzecz o twórcy historii nieświadomym siebie — piękna, przejmująca prawdą. I wreszcie „Bolszewik" — surowy, pełen pasji i dumy rachunek moralny wystawiony okrucieństwu minionego czasu. „Bolszewik" jest budowniczym Bracka. Był budowniczym innych elektrowni wodnych, lecz jako więzień, komunista pozbawiony legitymacji partyjnej, odpowiadający niezmiennie „gdy 38 łamali kości" -— „ja bolszewik"... Bez względu na osobistą sytuację — budował wtedy to samo, co buduje dziś. Tragizm, ale i godność, dostojeństwo tyich, co się nie pozwolili zemleć na moralną miazgę, wiernych sobie, prostym ludzkim uczuciom, idei, którą przenieśli w sobie i — mimo wszystko — wcielali ją w życie. Piękne to. I jakże okrutne. Mark Siergiejew jest poetą cichszym. W tamtych wierszach historia wieje jak lodowaty wicher. Mark mówi „zwracajcie uwagę na rzeczy miałe". Ale Mark był żołnierzem i ze swoim rocznikiem 1927 trafił w ogień. W pionierskich latach rocznik 27 sadził przed szkołą topole. Dwadzieścia sześć topól. Na tysiąc wiorst rozrzucone mogiły tych, co sadzili te topole, jak przyjaciele moi, żołnierze, stoją te drzewa w szeregu i w każdym z nich przyjaciół swych poznają cechy. Klim Szczerbakow! Topola piąta z prawej Odpowie: Padł w bojach o Leningrad. Stiepan Czernych! I wyjdzie topola trzecia. Mątwie) Kuzmin! Postąpi dwudziesta druga. Było nas dwudziestu sześciu, pięciu wróciło z wojny, ale przecież tamci nie odeszli zupełnie, zostali w tych topolach, nieśmiertelnych jak ziemia:.. Topole teraz mają po dwadzieścia pięć lat. Są wysokie, smukłe. Za „Bolszewikiem" sczezły lagry i zostały hydroelektrownie. Za geologami Północy został Mirnyj... Życie jest silniejsze. I my bywamy silniejsi niż wszystkie tragiczne nasze doświadczenia. Bywamy — wówczas tylko, gdyśmy je przeżyli. Do przystani na zalewie jechaliśmy z Markiem 39 obok tych topól. Stoją wzdłuż ulicy — drzewa, zwykłe drzewa miejskie. Kto tam dziś pamięta! — Oto one, a ta, właśnie ta — to jestem ja — mówi Mark. Uśmiecha się potem w zadumie. — Czasem mam uczucie, że żyję w dwu wcieleniach. .Czasem szumię sobie na wietrze, jak tamci, którzy są już tylko drzewami... A teraz płyniemy irkuckim zalewem do Portu Baj-kał i Mark z Rukkerem śpiewają piosenki Okudża-wy ¦— dowcipne, zaskakujące ironią point, delikatne w liryzmie, to znów sarkastyczne. Gdy dopływamy do Portu, nikną ostatnie chmury, przestrzeń jeziora otwiera się rozległa — od wypływu Angary aż po Kułtuk i przymglone łańcuchy Hamar--Dabanu. 8. Małe i Wielkie Morze U nadbrzeża, pod bielejącą nad Portem skałą, góry pni przyholowanych z wyrębów nad jeziorem. Na torach kilkanaście nie wyładowanych wagonów. „Kom-somolec" nie wygląda imponująco — raczej duży rybacki niż pasażerski statek. Stoi przycumowany do drewnianego mola, dziobem dotykając pękatego cielska lodołamaeza „Aragara", Spełniającego niegdyś pasażerskie funkcje. Teraz lodołamacz stoi w remoncie — powiadają, że od trzech lat. Jest jeiszcze niewielki „Babuszkin", którym przed dwoma laty odbywałem swój pierwszy bajkalski re'j!s z Liistwienicznej do Kat. Niepozorna je stąd ich temperatura. Martynow, który „przejął sztafetę" od Ładochina, odkrył dwanaście takich termicznych wycieków wód mineralnych. Najwyższa temperatura — 75 stopni Celsjusza, największy debit wody 20 tysięcy litrów na dobę. Trzy spośród chemicznie zbadanych term wykazują dużą zawartość hydro-karbonatu, chlorydu, sulfatu i natrium. Nie udało się Martynowowi zbadać zawartości chemicznej gazów i błot, to co na ten temat wiedział, było wiedzą „na nos" — błota wokół tych źródeł rozsiewają silny zapach siarkowodoru, jakby na potwierdzenie ludowych wyobrażeń o piekle, które mieści się w głębinach ziemi. 62 63 Z całą pewnością — twierdzi to Martynow — nie są to wszystkie źródła w tej okolicy. Widział wiele mineralnych strumyków, ale nie dotarł do ich źródeł przez cuchnące siarkowodorem błota, którymi są pokryte. Ten klucz dwunastu źródeł był najbardziej dostępny, wszystkie bowiem wypływają na tarasach rzeki, a są przecież takie, które biją z jej dna. Ile ich jest wyżej, w tajdze gęsto porastającej regle? Już to, co jest, wystarczyłoby dla kilku sanatoriów, leczących schorzenia układu nerwowego, reumatyzm i kilka innych chorób trapiących ludzi. Starczyłoby też na cieplarnie, w których hodowla pożytecznych roślin mogłaby trwać cały rok. Ale na razie wciąż jeszcze pierwszym gospodarzem tajgi jest niedźwiedź. Tu, na dwustu czterdziestu kilometrach kwadratowych rezerwatu, a więc i w dolinie Bolszej — strzelać nie wolno. Wszystko musi na razie pozostać tak, jak natura-matka stworzyła i jak ona sobie życzy. Tym się różni rezerwat od gospodarstwa. Żyje na jego obszarze ponad siedemset soboli. To jest granica możliwości — więcej niż trzy sobole na kilometrze kwadratowym się nie pomieści, jeśli jest zbyt gęsto, zaczynają się wielkie konflikty, gatunek rozprzestrzenia się albo się samozadławia. To jeden czynnik sobolej filozofii życia. Drugim jest cedr, ściślej — orzechy jego szyszek. Musi mieć co najmniej jedną trzecią kilometra lasu z cedrami, by się utrzymać we względnym dostatku, zważywszy, że konkurentem do tego jadła jest i niedźwiedź, i wiewiórka. Toteż zachowując właściwe proporcje, można bez uszczerbku dla pogłowia odstrzelić rocznie do dwustu pięćdziesięciu soboli. Odstrzelić albo złapać i wywieźć tam, gdzie soboli jest zbyt mało — na Ałtaj albo na Ural. Stąd wywieziono — w sposób filmowo opisany przez Marka Siergiejewa i Bieliń-skiego — tysiąc soboli. 64 —- Widzicie — mówi mi Dancer — w przyrodzie powinien istnieć stan równowagi i właściwych proporcji. Kiedy człowiek wkracza, zazwyczaj tę równowagę za-chwiewa. Prowadzimy więc teraz szerokie badania wszystkich możliwych stosunków wzajemnych zachodzących w tajdze i w górach. Jeśli idzie o sobole, znamy je dość dobrze. — A jeśli idzie o niedźwiedzia? — Żyje mu się tu dość bezpiecznie, co nie jest równoznaczne z naszym bezpieczeństwem... Ten też potrzebuje swojej „przestrzeni życiowej", nie pozwala innym wchodzić zbyt często na swoje gospodarstwo. Oczywiście — dopóki się czuje na siłach. Jest go tu tyle, co sobola. Mieliśmy tu jednego takiego „uczonego", co przez szereg lat zajmował się wyłącznie adaptacją głuszca w barguzińśkich warunkach. Zupełnie peryferyjny problem w sytuacji, gdy nie mamy wciąż jeszcze zewidencjonowanego łosia czy górskiego rena, nie mówiąc już o wielu „białych plamach" w świecie roślinnym. Zawsze tu było zbyt mało pracowników naukowych, stąd i trudności. — Tak ¦—• mówię. — Na europejskie wyobrażenia to jest skraj świata, komu się marzy czekać miesiącami na list, zanim nastanie ipora nawigacji... Zastanawia się chwilę i: — Fakt, to robota nie dla mieszczucha. Ale co on, mieszczuch, wie o urodzie życia? Co on wie... Ma się pod zmierzch. Wychodzimy z kantoru na taras doliny odetchnąć świeżym powietrzem. Słońce miedzianym blaskiem pokrywa jezioro, szczyty nad doliną płoną intensywnie czystą barwą wieczoru. W miarę jak zbliżamy się do zabagnionego ujścia Dawszenki odgrodzonej od jeziora kamienistą groblą usypaną przez fale, komary i maszka tną coraz dokuczliwiej. Tu, na nie- 5 — Portret z diamentów 65 wysokiej skarpie stoi nieduży obelisk, w który wmurowane są cztery nagrobne fotografie. — To było w 1961 roku, przed naszym przybyciem tutaj... Okropny był ten rok — pożar na Niemniandzie, i jeszcze to... Wszyscy czworo byli młodymi pracownikami naukowymi, przybyli tu niemal wprost z Instytutu, wśród nich jedna dziewczyna. Zdaje się, że była w ciąży. Wypłynęli na jezioro aluminiową płasko-denką — mieli się dostać na kordon u ujścia Bolszej — i przy wyjściu z zatoki, tam, na wysokości cypla Niem-niandy, spotkała ich fala i wywróciła. Czytam podpisy obok fotografii: Gala Błoch, ur. 1937, zm. 28.VI.1961. Jurij Wiłko, ur. 1938, zm. 28.VI.1961. Kola Wysokowskij, ur. 1938, zm. 28.VI.1961. Tola Tatarinow, ur. 1936, zm. 28.VI.1961. — Chyba chcieli ją ratować -— mówi Dancer po dłuższej chwili. — Inaczej niemożliwe, by wszyscy utonęli, w końcu to się zdarzyło nie tak daleko od brzegu. Ale pewnie chcieli ją ratować... Nurkowie ich poszukiwali, ale nie znaleźli. A łódka — owszem — znalazła się, Bajkał wyrzucił ją na plażę. Bo on bywa i taki, Siedoj. Powierzchniowy słój wody jest w miarę ciepły, ale niżej — lodowato. Jeśli łódź się przewróci, prawie żaden rybak nie wraca. A oni tu zahartowani przecież. On taki też bywa ten nasz Bajkał. 10. Niepokój o zaginionych w tajdze Wczoraj rano napięcie było jeszcze ledwie wyczuwalne, stało się wyraźne, gdy późnym popołudniem „Indy-girka" znów czarnym dziobem zaryła w kamienistą plażę zatoki. Ujrzawszy kuter przez okno, Dancer wyszedł na brzeg; obserwowałem chwilę, jak stoi przed dziobem 66 stateczku z zadartą ku górze głową i rozmawia z kimś wychylonym przez burtę. To już było postanowione: popłynę z nimi — do Niżnie Angarska, a może nawet wzdłuż tamtego brzegu jeziora. Oczywiście, jeżeli zechcą mnie przyjąć na kuter. Sasza Sotski już się urządził — wczoraj rano popłynął łodzią za Niemniandę do rybaków, obozujących w namiotach u ujścia rzeki Bolszej. Patrzyłem na to odpływanie: z zapałem ściągał na siebie wiosła, zapierając się nogami w dno łodzi. Gdy wypłynęli z zatoki na otwarte jezioro, nieco powyżej kamienistego cypla Niemniandy, łódź spotkała niewielkiego grzywacza, który uniósł jej dziób do góry — i była taka sekunda, gdy wiosła w rękach Sotskiego zamarły. Rybak uczynił szybki gest w jego stronę, łódź opadła tak, że przez moment głowy ich tylko było widać, potem Sasza mimo fali pracował wiosłami równo, jakby mu rybak głośno dyktował tempo i tak wypłynęli za kontur spalonej góry. Więc i ja postanowiłem się urządzić — na „Indygirce". Powiedziałem o tym Dan-cerowi. „To się załatwi — rzekł. — To się załatwi, tylko trzeba poczekać, aż wróci kierownik tej ekipy". Powinien był wrócić już dawno, dwie doby minie niedługo, jak powinien był wyjść na plażę u ujścia rzeki Bolszej, właśnie przy tej leśniczówce, gdzie rybacy rozbili namioty. Ale nie wyszedł. „Indygirka" była tam przedwczoraj wieczorem, dwie godziny stała w zatoce aż do ciemności, popłynęli znów wczoraj rano i wrócili z niczym. Wrócili zresztą na niedługo, zaraz znów odpłynęli ku ujściu Kabani, gdzie miała wyjść na brzeg dwuosobowa wyprawa, która przez trzy dni badała źródła potoków dopływających do tej rzeki. Ślęczałem tedy nad książkami do wieczora, studiując prace o sobolach, o badaniach Swatosza przeprowadzanych w dawszeńskim rezerwacie, wyprawach Ładochina i Martynowa w Barguzin, wreszcie o problemach ochro- 67 ny przyrody Syberii i Dalekiego Wschodu — szkice Kurażkowskiego, Kołdanowa, Izmaiłowa i Klincowa. Z niejakim roztargnieniem odbierałem filozoficzną lekcję tego fenomenu, który mnie był zafrapował w chwili, gdy usłyszałem o istnieniu dawszeńiskiego rezerwatu. Jeszcze dzień przedtem czytałbym rozważania Kurażkowskiego „o wzajemnych stosunkach człowieka i przyrody" inaczej — teraz przeszkadzało mi owo napięcie, narastające i coraz bardziej dokuczliwe. Wyszedłem na plażę, rozebrałem się pomiędzy łodziami i z determinacją rzuciłem się w wodę. Po pogodnym dniu była w miarę ciepła u brzegu zatoki, której spokojne lustro o zachodzie jest jak pokryte roztopioną miedzią. Gdy wpłynęli w zatokę, wzbudzili na niej falę — regularne, rozchodzące się od dzioba rytmy — taż właśnie roztopiona jakby ciężka miedź i jeszcze cięższy płynny ołów. Kuter zmów zarył dziobem w kamienistą plażę. Zrzucili na nią wąziutki, giętki trap, ale nikt nie zeszedł na brzeg. Gdy zmroczniało, ze stateczku wystrzelono zieloną rakietę. Poszła wysoko, zatoczyła łuk nad osadą, resztki ognia gasły tuż nad czubami cedrów za domami. Po chwili to się powtórzyło — lecz rakieta już była biała. Pytanie o niebezpieczeństwo — taki jest ich rakietowy kod — i ponaglenie do odpowiedzi. Nic jednak nie rozświetliło doliny w jej ciemniejącej głębi. Dancer się zirytował: — Znów wywołają pożar, psiakrew! Tajga sucha jak pieprz. Chybotliwym trapem zeszła na plażę dziewczyna Dancerowi na spotkanie. Poprosiła o zwrot śpiworów, które oddała na przechowanie. Swieta Didienko — szczuplutka dziewczyna o pociągłej twarzy ubrana w spodnie, trampki i luźny golf. — Kto strzelał? — Ja strzelałam — odparła. 68 — Od razu poznać — powiedział z przekąsem. — Rakieta powinna opadać nad wodą. Trzy lata temu spłonęła Niemnianda, teraz chcecie spalić i Wałukan? No i co tam, nie wyszli na brzeg? — Nie wyszli, Władymir Wasylicz. Dancer patrzy w dolinę. Nad czarnymi wierzchołkami cedrowej tajgi za domami Dawsze rozpływają się już w mroku ostre jeszcze przed chwilą kontury szczytów Barguzinu. Niebo nad nimi już zupełnie szare. —¦ W końcu to nie jest tak daleko — mówi z zastanowieniem. — Tropem nie więcej niż czterdzieści kilometrów. Trop jest wyraźny, zaciosy -na pniach nie tak jeszcze stare, dobrze widoczne. Ale tam jest i drugi trop, który wychodzi na Dawszenkę — zwierzęcy. W razie czego, powinni poznać, zwierzęcy jest bez za-ciosów... Może trafili właśnie na ten zwierzęcy? Żeby nim przejść, trzeba go dobrze znać, na Dawszence są bagna. — A jaki jest ten ludzki? — dopytuje się Swietła-na. — Nie ma tam żadnych większych przeszkód? — Nie ma w tajdze tropu bez przeszkód, na najlepszym nogę można złamać, zwłaszcza w ciemności. Żeby od źródeł dostać się na ten trop, trzeba przejść rzekę. W tym właśnie miejscu Bolszaja jest dość głęboka i rwąca, trzeba zbijać tratwę albo niżej szukać brodu. Czy oni wiedzieli przed wyprawą, że w tym miejscu bez tratwy nie można się przeprawiać do tropu? Dziewczyna chwilę milczała z zakłopotaniem. Nie wie, czy wiedzieli, wie, że mają mapy i oboje długo studiowali je przed wyprawą. Gdyby zbili tratwę i znaleźli trop, już powinni tu być, wybrali więc z pewnością inne rozwiązanie. Ale brodu też chyba nie szukają przez dwa dni? Dancer w zamyśleniu pociera czoło, wreszcie mówi; — No dobrze... Jeśli rano ich nie będzie u ujścia, trzeba będzie wezwać helikoptery. I zmienia temat: — A czemu to was chłopcy wysyłają po śpiwory? Dziewczyna odpowiedziała powściągliwie: — Chłopcy mają już dość... Pomyślałem: „popili się pewnie ze zmartwienia..." Długo nie mogłem zasnąć. Ciemność tajgi podchodzi do oszklonej werandy domu Dancerów. Nad czubami drzew palą się wielkie, intensywnie świecące gwiazdy, przymglone nieco tam, gdzie przebiega Mleczna Droga. Jej smuga nie ma ciągłości, składa się jakby z oderwanych kawałków lodu pogrążonych w granatowej głębinie. I nagle zdało mi się, że widzę błysk światła w górach, gdzieś u krańca tej doliny. Sierpień jest miesiącem meteorów... Pomyślałem jednak, że może to być spóźniona odpowiedź na rakiety wystrzelone z pokładu „Indygirki". Ale nim zasnąłem, następny błysk meteoru zaprzeczył złudzeniu. 11. Piąte jest szczęście Gdy się przebudziłem, „Komsomolec" stał na redzie — zwrócony burtą ku dolinie i wydał mi się większy niż wówczas, gdy ujrzałem go po raz pierwszy w Porcie Bajkał, i nierównie bielszy. Sfalowana zatoka oślepia nagłymi błyskami. Wycieram się ręcznikiem na plaży, gdy szturman Misza dobija do niej szalupą. — Nie wracacie z nami? — Następnym rejsem, Misza. Jakby się kto pytał, powiedzcie, że płynę z hydrogeologami. Studenci spod Niemniandy zwinęli obóz i szturman przewozi ich ekwipunek na statek. Dancer nie ukrywa swego zadowolenia: — Turyści... Dla dwu nocy przy ognisku... Swiatoj Nos też pewnie dlatego płonie. Nie umieją obchodzić się z ogniem w tajdze i potem — o, patrzcie! — zostaje takie cmentarzysko. I co z tym zrobić? Wyrąbać — sił nie starczy, ludzi tu mało. Można by sprowadzić drwali, żeby wycięli to dla kombinatu celulozowego, ale kombinatowi nie opłaci się ciągnąć tratw czterysta kilometrów po jeziorze, tym bardziej że nadpalone drzewo nie ma pełnej wartości... „Indygirka" przewozi pasażerów na rejsowy statek, szturman oddał szalupę komu innemu do prowadzenia. Owszem, zawiadomi, kogo trzeba w Chużyr, żeby nie czekali. „Może czegoś potrzebujecie z naszego bufetu?" Tak, tak — potrzebny mi jest koniak, przyda się na „Indygirce". Minie kilka dni, zanim statek znów pojawi się w zatoce pomiędzy Wałukanem a Niem-niandą, prawie tydzień, zanim ujrzę go — jeśli na „Indygirce" wszystko dobrze będzie się darzyć — w porcie Niżnie Angarsk. Przez ten czas dziesięć razy będą stać na redzie, przepłyną prawie półtora tysiąca kilometrów. Zanini statek odpłynie, „Indygirfca" kolebie się na falach, ocierając się ó jego burtę. A fala rośnie. Od środka jeziora ku długiej wnęce górskiej doliny wieje chłodny, niezbyt silny wiatr. Złudna jest ta jego lekkość, jezioro aż po horyzont zapełnia się białymi grzywami. U cypla Niemniandy zaczyna się huśtawka. Kuter idzie pod falę, coraz wyższą. Dziewczęta ułożyły się do snu na rufie, zaszyły się w śpiwory, ale zaraz spędzają je do luków bryzgi wody zalewające pokład; przytrzymując się lin i uchwytów chłopcy znoszą za nimi rzeczy. — Chodźcie do sterówki, tu was ukołysze. Sasza Didienko — mąż dziewczyny, która wczoraj 71 strzelała z rakietnicy. Ma najwyżej dwadzieścia pięć-sześć lat, nawet bujna, ryżawa broda go nie postarza. Pod nieobecność Pisarskiego spełnia funkcję dowódcy. Jeden z tych dwu, o których wczoraj Swieta powiedziała, że „mają już dość". Tym drugim jest Edik — niski, mocno zbudowany, młodszy od Didienki i też z brodą, ale nie tak bujną, przystrzyżoną — chwilami patrzy tak, że przypomina bezradne, nieco zalęknione dziecko. Lodowate, na mgnienie tworzące intensywne tęcze, bryzgi wszystkich prawie spędzają do kabiny nawigacyjnej. Kiedy już jest pełno, ostatni z pokładu schodzi i wciska się do kabiny „szczęśliwy ojciec syna urodzonego przed kilku dniami". Wystawiał się na zimny wiatr i kąpiel najdłużej — „gorąco mu, ze szczęścia!" — powiedziała Swieta — lecz gdy się wcisnął do sterówki, wiedziałem, że grzeje go również alkohol. Starali się tego nie zauważać, i on zdawał się być świadom tego azylu, jaki mu został stworzony, aby mógł w pełni przeżyć fakt narodzin syna, który przyszedł na świat daleko stąd, tak daleko, że dopiero późna jesień pozwoli ojcu po raz pierwszy wziąć chłopca na ręce — odległość czasu większa niż przestrzeni. Bo „szczęśliwy ojciec" pracuje samotnie w barguzińskich górach, śledząc każdego dnia sejmiczne ich poruszenia. Korzysta teraz z towarzystwa hydrogeologów z „Indy-girki" — kilka dni w wielu miesiącach samotności. — Co, popiliście wczoraj wieczorem? Ten jeszcze nie wytrzeźwiał... Didienko patrzy na Dancera zaskoczony: — Dlaczego wam to przyszło do głowy? Dancer wyjaśnił i wtedy Didienko roześmiał się: —¦ Nie, nie to... Mieliśmy wczoraj z Edikiem ciężki dzień, pod sam koniec wyprawy... Dlaczego nie pozwalacie strzelać niedźwiedzi? Namnożyło się tego co niemiara, nigdzie jeszcze .nie miałem tak, żeby kilka razy 72 dziennie trafiać na niedźwiedzi trop — to prawdziwy matecznik. — Na Kabani można strzelać, to już poza granicami rezerwatu — stwierdził Dancer. ¦— W takiej sytuacji, jaką mieliśmy wczoraj, strzelałbym i w samej dawszeńskiej dolinie... Gdybym miał czym, drogi Władymir Wasylicz. Po czymś takim człowiek nie może się rozprężyć, leży w luku, czuje potworne zmęczenie i nie może zasnąć. — Naszedł was Michaił Iwanycz? Fakt, to się często zdarza, trochę za często. Zimą szatuny chodzą. Widać trochę za gęsto tu się stało. Następuje cała seria anegdot o niedźwiedziach. „Siedzieli w namiocie, pięciu ich było, jak się potem okazało — grali w karty. Mieli broń. Przyszedł, zwalił namiot, zakotłował ich wszystkich na śmierć..." „A z naszego kursu trzy lata temu wyszło dwudziestu dziewięciu geologów, pięciu z nich już nie żyje..." Zapadło nagłe duszące milczenie — na chwilę tylko, wystarczająco jednak długą, by świadomość -sytuacji uczynić dojmującą do granicy odczuwania: kuter rozbija wysokie, sztormowe już prawie fale jeziora, sterówka dudni od bryzg i jest to piąty z kolei rejs do ujścia burzliwej rzeki górskiej, gdzie powinien się pojawić kierownik ekipy Pisarski z chemiczką Tumiło-wą. Sasza Wichlajew pierwszy przerwał to milczenie, wymusił uśmiech dykteryjką o chrobrym niedźwiedziu, dziewiętnastu krowach z Listwienicznej i pięciu tchórzliwych myśliwych, którzy z milicjantem na czele wybrali się w tajgę wziąć odwet za zamordowane bydlęta. Ktoś podjął ten ton z lekką domieszką fanfaronady: — Poznałem kiedyś niedźwiedzia geologa. Rozkopywaliśmy kamienisty grunt, taka sobie powierzchniowa geologiczna próba — robota naukowa, polegająca na wyrzucaniu kamieni na pryzmę nad wykopem. 73 Poszliśmy na obiad, ale wpół drogi przypomniało mi się coś i wróciłem do swojego wykopu. Idę potem sam i widzę, że z dołu jednego z naszych chłopców lecą w górę kamienie. „Rabotiaga" — myślę sobie ¦— „nieśpieszno mu do stołu!" A to był „miszka". Musiał się przyglądać bestia, jak myśmy to robili i kiedy człowiek opuścił wykop, wlazł i postanowił naśladować. Niestary pewnie był, miał ochotę na zabawę. Kamienie najczęściej spadały z powrotem do dołu, ale jak mu się udało wyrzucić na pryzmę — śmiał się, bestia, z zadowolenia. Bo niedźwiedzie też się śmieją! — A jak to wczoraj było z wami, Sasza? Wzruszył ramionami i wyrzucił z siebie jak przekleństwo: — Prawo podłości — jedna pociąga za sobą drugą, i daj Bóg, aby to nie była długa seria. Pierwsza „podłość" miała miejsce w UsfBarguzinie zanim wypłynęli na tę długą wyprawę — ktoś wyciągnął Didienee spod głowy dwururkę i sztylet myśliwski. Takie rzeczy nie zdarzają się w bazach geologicznych, ale jednak taka rzecz zdarzyła się Didienee tuż przed wyprawą, więc wypłynął na nią bez broni. Poszli na ekskurs po Kabani z jedną tylko strzelbą i zanim zdążyli wyjść na bajkalski brzeg, mieli spotkanie z niedźwiedziem. „Szedłem za Edikiem i łuskałem orzeszki cedrowe, gdy na skraju gęstych zarośli karłowatego cedru wyszedł nam naprzeciw. Kiedy nas spostrzegł, cofnął się, ale zaraz pojawił się znów — nie chciało mu się przedzierać z powrotem przez trudne gąszcza. Edik wtedy wystrzelił... Nie, nie wystrzelił, pociągnął za spust, ale nie wystrzelił, i to była już trzecia z kolei «podłość» — niewypał. Chciał wystrzelić z drugiej lufy, śrutem, al^e ten nabój też nie wypalił.,," — Na wasze szczęście. — Jasne! Niechby ten śrutowy nabój wypalił! Nie pozbieralibyśmy swoich kości — uśmiecha się Edik. Wtedy się nie uśmiechał. Gdy niedźwiedź przebiegł obok nich, o dwa metry — bo w końcu zdecydował się na ucieczkę, ale nie nazbyt paniczną, skoro nie cofnął się w gęste zarośla cedru, lecz minął ich obierając dogodny sobie kierunek — Edik na chwilę stracił przytomność. A Didienko: „Jeszcze nigdy mi się nic takiego nie zdarzyło — przez cały czas stałem jak słup, i tylko ten ruch ręki, machinalny zupełnie, którym brałem z lewej dłoni cedrowe orzechy i niosłem je do ust. Kiedy sobie ten ruch uprzytomniłem po tym wszystkim, ogarnął mnie śmiech — ale zapewniam was, że nie był to śmiech lekki i dźwięczny". W zatoce wiatr cichnie i fala się uspokaja. Rzeka tworzy tu — podobnie jak w dawszeńskiej dolinie — deltę, wipływając do jeziora czterema strumieniami, których ujścia zagradzają mierzeje białych, wytoczonych kamieni. Bagnista delta stwarza złudzenie, iż rzeka płynie płaską niziną. Złudzenie. W głębi doliny nie ma już niskich tarasów — zwęża się ona i podnosi wysoko, aż do skalistego cyrku, który ją zamyka albo zdaje się zamykać. Bo ta rzeka musi mieć dłuższy bieg, skoro żadna z naukowych wypraw dotąd nie dotarła do jej źródeł. Za tym cyrkiem północno-wschodnie zagłębienia stoków błyskają jeszcze płatami śniegu — tego lata chyba już nie stopnieje. Na płaskim tarasie delty jest kordon — samotny dom -— widać go w prześwitach tajgi. I dwoje ludzi stoi na skarpie nad białą plażą — ale to nie tamci, to leśnik z żoną. Tamtych nie ma, podobnie jak wczoraj i przedwczoraj. Odpływamy z powrotem. ¦— Wszystko będzie dobrze — mówi radiotelegrafista — jeśli nie spotkają niedźwiedzia. On zdaje się nie najbardziej doświadczony w tajdze. 74 75 Dancer: — Mają karabin. — Karabin to jeszcze nie wszystko. Czasem bardziej potrzebna jest w tajdze zimna krew. — Przestań! — zirytował się Dancer. — Niedźwiedź teraz nie groźny, nie wolno przesadzać. Z Dawsze nawiążemy łączność, jeśli ich tani jeszcze nie ma, niech baza przyśle helikopter. Płyniemy z falą. Łotysz oddał ster sejsmikowi, który jest „szczęśliwym ojcem" — i kuter zatacza się po jeziorze. Swieta: „jakby słupy wymijał"... Ale gdy „In-dygirka" ustawia się burtą do fali, Didienko bierze ster w swoje ręce. Nie może jednak uciec od tego: — Widzieliście, rehiata, film „Niewysłany list"? Zwrócił się do wszystkich, którzy byli w sterówce, ale wiedziałem, że pytanie skierowane jest tylko do mnie — wszyscy oni ten film musieli znać, skoro podstawą jego scenariusza jest jeden z rozdziałów książki Osipowa, o której rozmawiałem z ich profesorem Mi-chaiłem Odincowem. — Filmu nie widziałem — mówię. — Czytałem książkę. Przeszedł do porządku nad tą odpowiedzią, jakby jej wcale nie oczekiwał. Mówił z sarkazmem: — Tragedia, ogromna tragedia, czysta tragedia! Tak nie bywa moi drodzy, tak nie bywa... Dlaczego pisać 0 geologach zawsze tak, jakby tylko śmierć była naszym udziałem? Fakt, umieramy, ale nie wolno na nas patrzeć jak na straceńców. Żyjemy, po prostu żyjemy. 1 coś ważnego przecież osiągamy. Wtedy wyjąłem koniak, przyniesiony mi rano przez szturmana Misze. Któryś w milczeniu wręczył mi scyzoryk z korkociągiem, Swieta zeszła do luku po szklankę, piliśmy po kolei. Nalewając brodaczowi, spytałem: — Przecież nie wiesz, co ja o tym imyślę... 76 — Fakt, nie wiem — odparł. — U nas powiadają „do trzech razy sztuka". „Prawo podłości", jak ty to nazywasz, przestało działać. Wtedy, gdy Edik chciał do niedźwiedzia wystrzelić śrutem i strzału nie było. Kradzież broni — raz, niedźwiedź — dwa, niewypał ostrego naboju — to trzy. Czwarte to już było szczęście. Piąte też będzie szczęście. Wypij... Opłynęliśmy zatokę dawiszeńską, kuter dobił do wąziutkiej plaży przy stromym stoku Wałukanu. Zeszli oboje — on i Swieta ¦— chybotliwym trapem. Pomógł jej przejść przez zwalony sztormową falą cedr leżący w poprzek plaży z koroną w wodzie. Pokonawszy sypką stromiznę, weszli na przybrzeżny trop — wyraźny, dobrze przydeptany. Swieta znalazła świeżo nadłamany grzyb. „ Niedawno ktoś tędy przeszedł, Saisza, spójrz!" Dowód jest nieprzekonywający— Didienko idzie dalej, uważnie śledząc wrzosy, trawy, dziko rosnące konwalie, mchy. Nie ma wyraźniejszych wgnieceń mchu -— więc mogła ten grzyb nadłamać kabarga albo soból. Zrezygnowali — Sasza upatrzył potężny cedr z szyszkami, wszedł na sam wierzchołek i zerwał kilka ciężkich kiści. Szyszki są ogromne, zaszyte w długie, gęste i ciężkie igliwie. Jeszcze niezupełnie dojrzałe, mają kolor niebieisko-fioletowy. Cały bukiet dla Świetlany — jedna kiść dla mnie, żebym pamiętał Bajkał. Ale Swietła-na nie może długo cieszyć się tym bukietem — na kutrze jest Dancer, który z pewnością doczytałby się w tym procederu okradania jego rezerwatowych soboli z najlepszego przysmaku. Swieta obrywa szyszki i upycha nimi kieszenie. —¦ A na was dyrektor nie będzie się złościł, dwie gałązki — maleńkie przestępstwo... Dopłynęliśmy do Dawsze — ale Pisarskiego i Tumiło-wej nie było. Didienko zdecydował więc, że nie można 77 dłużej czekać. Kazał Łotyszowi nawiązać radiowy kontakt z bazą. Zanim jednak nadleciał helikopter z Ust' Barguzinu, Pisarski z Tumiłową — w południe — wyszli tropem biegnącym po stoku Niemniandy na taras dawszeńskiej doliny. Godzinę po tym, jak „Indygirka" odpłynęła z kordonu, stanęli tam na plaży. Nie chcieli czekać — po krótkim odpoczynku ruszyli do Dawsze nadbrzeżnym tropem — doszli resztkami sił. Nie mogli się przeprawić przez rzekę w okolicach term, które badali, więc zdecydowali się przedrzeć do brzegu jeziora przez bezdroża, orientując się według kompasu. Jedną noc spędzili przy ognisku, drugą w szałasie, na który natrafili niedaleko kordonu. Ale w tym szałasie przespali nie więcej niż godzinę. „Gościa mieliśmy, obwąchiwał zimowjo do świtu, pozjadał resztki naszej kolacji, puszki po konserwach wylizał tak, że i umyć lepiej byś nie zdołał... Rano popatrzyliśmy przez okienka, nie było go już, ale na wszelki wypadek właz otworzyłem lufą karabinu". — Piąte jeist szczęście! — zaśmiał się Didienko. — Gdybyśmy wczoraj nie spotkali tego niedźwiedzia, wszystko byłoby w porządku z (naszymi nerwami. Dobrze jest, twoja racja — klepnął mnie w plecy — piąte jest szczęście... 12. Baza ekspedycji Borys Pisarski — niewysoki, zdradzający tendencję do tycia — ma nieco ponad trzydzieści lat, jest w przededniu zdobycia tytułu kandydata nauk. Zanim jednak zdobędzie ten naukowy tytuł — „pracuje w polu". Zresztą nie po raz pierwszy. Przed dwoma laty pracował w okolicach Sludianki, na zachodnim wybrzeżu Bajkału, tam, gdzie grzbiety Hamar-Dabanu -schodzą się z Przymorskim Masywem, zanim wystrzelą w niebo wysokie szczyty Tunkińskich Alp. „Patrzcie, zrobiłem to zdjęcie w czasie ulewy, trzy godziny minęło i było już tak..." Wzbierający, burzliwy potok, wszystkie etapy jego wzbierania, aż się przemienia w niszczycielską siłę, zdolną unieść stary cedr lub modrzew z korzeniami, toczącą głazy dwumetrowej śretinicy, zrywającą drogę i unoszącą domostwa. — Biedna Gucia — mówi o Tumiłowej. — Nic się nie stało, tylko zbiła szkła w czasie tej przygody. Kozła zobaczy na odległej skale, a niedźwiedzia może ujrzeć o dwa kroki i powie „jakoś dziwnie mi dzisiaj wyglądasz, Boria!" W chwilę potem: — Chyba każda górska rzeka ma naturę tego potoku, ale akuratnie Bolszaja jak na górską rzekę, wydała mi się niegroźna. Najpierw szukaliśmy brodu. Wszędzie rwie, Powinno być płytko, a postawisz dwa kroki i już po szyję. Sam przepłynę, ale z plecakami — strach. Gucia to zuch kobieta. Ale kobieta... Nic, odpocznie dzień-dwa i iznów pójdzie na wyprawę. Sa-sza Didienko też pójdzie. Musimy się śpieszyć, lato za-niedługo się skończy. Zanim osiągniemy Niżnie An-garsk jest jeszcze kilka takich dolin i rzek, potem popłyniemy wzdłuż tamtego brzegu — wskazuje lekko zasnute dymem masywy Bajkalskich Gór. — Tu, na Przymorzu, chodzimy dolinami rzek i strumieni, tam trzeba się będzie wspinać dość wysoko. Ale na razie polecimy do bazy ekspedycji, do UsfBarguzinu. Psiakrew! Niepotrzebnie się pośpieszyli z alarmem, teraz tam pewnie o niczym innym nie myślą, tylko o tym, co się stało z Pisarskim i Tumiłową, gotowi nam jutro zwalić na głowę całą eskadrę helikopterów... Trudno, będziemy świecić oczami. Wsiadaj, Zojka — zamaszystym ruchem zagania dziewczynę do helikoptera. — Przy okazji porobimy zakupy. Ważka — kładąc podmuchem trawy — powoli oderwała koła od nadbrzeżnego tarasu, zakołysała się w powietrzu i nagle ruszyła na Wałukan, ciągnąc po ziemi swój zogromniały cień. Z góry dawszeńska dolina wydaje się bardziej rozległa, zachodzi głębokim wcięciem za Wałukan, dalej już regiel przemienia się w kamieni-sto-trawiaste łysogórze z płaskimi plamami zarośli karłowatego cedru i kłują pogodne niebo masywne w podstawach, skaliste szczyty. Niemnianda z drugiej strony ma długi grzbiet, cały w tajdze, tamtędy droga do szczytów łagodniejsza, choć dłuższa. W głębi doliny Daw-szenka ukazuje na moment swoje pieniste bystrzyny. Lecimy ponad brzeżmym pasmem regli, chwilami czuby cedrów podpływają pod kadłub helikoptera, na dnie tajgi widać powalone starością i chorobami pnie drzew. W lewych iluminatorach powoli przesuwa się potężny łańcuch barguzińskich szczytów, pełen lodowcowych cyrków, z których progami spadają białe potoki. Dziewczyna nazwana Zojką przylepia twarz do iluminatora, na chwilę odwraca się i mówi coś, czego nie słychać. Z ruchu warg też trudno odczytać. Rezygnuje, uśmiecha się z zażenowaniem i znów chłonie oczami ten górski widok. A po drugiej stronie ¦— Bajkał z wąziutkim pasemkiem plaży. Brzegi urwiste i to pasemko plaży jest zwodnicze, dopiero z wysokości można to dobrze ocenić. Zaraz jezioro spada w głąb — zawrotną, jeśli sobie uświadomić, że krystaliczność wody pozwala widzieć dno do głębokości czterdziestu metrów. W słabo wciętych zatdkach podwodne pasmo widocznej ziemi przybiera kształt półksiężyca. To się zmienia dopiero wtedy, gdy lecimy nad zatoką rozdzielającą Barguzin od półwyspu Swiatoj Nos. Dym jego pożaru snuje się niewysoką chmurą, oddzielającą wyniosły i ponury szczyt od jego posad. Tu z wód zatoki wystają skaliste 80 wyspy lub pojedyncze skałki, na których wygrzewają się bajkalskie foki, czyli tiulenie. Nizina łącząca półwysep z lądem jest płaska, podmokła, na jej bagnach umiera las, gdzieniegdzie tylko zielony. Ziemia jest żywa, w nieustannym ruchu — przywykli jak ludzie przed Galileuszem i Kopernikiem do stałości gruntu pod stopami — wciąż jeszcze reagujemy zdumieniem. A wystarczy patrzeć na umierający las w przesmyku lądu między górami, by wieczny, wywołujący katalklizmy ruch stał się niemal dotykalny. Pnie cedrów, już pochylone w różne strony, jeszcze nie zdążyły upaść, kilka lat temu ich korony były zielone, owocujące szyszkami pełnymi orzechów, uganiały się po ich gałęziach sobole. Skrawek lądu z rdku na rok coraz głębiej pogrąża się w jezioro i nic nie wskazuje, że proces ten w naszej epoce zostanie zahamowany, więc półwysep za ćwierćwiecze, a może wcześniej stanie się wyspą; jeśli jakiś inny ruch sprasuje w zapadlisku wiekowe warstwy tajgi, my ¦— człowiek — znajdziemy tu kiedyś (węgiel. Spływamy z gór łagodnie, nad ujściem rzeki Barguzin i drewnianym miasteczkiem o prostych, kurzli-wych ulicach. Lądujemy na piaszczystym lotnisku. Na ulicach więcej psów niż ludzi — ludzie pracują, psy lumpują wciąż jeszcze i chuliganią. Idziemy do bazy ekspedycji i dwukrotnie natykamy się na bójkę. Jeden taki „gieroj" zwycięsko wychodzi ze starcia z trzema, którzy na oko zdają się być mu równi. Z rozdartym uchem, to prawda, ale zwycięsko. A ta trójka wyglądała mi na całkiem prawidłowo zorganizowaną dintoj-rę — bezskuteczną jednak. — Nudzą się — mówi Borys. — Lato, to dla nich zły czas. Sezon polowań jeszcze się nie zaczął. Taki teraz za największe szczęście uważa, gdy go pain zaprzęgnie do wózka i każe się wieźć ulicami. Portret z diamentów 81 Siedlisko bazy niczym się nie różni od innych domostw miasteczka — ogrodzony płotem dom z grubych, ciosanych bali, dwie izby z przedsionkiem, wszystko jeszcze pachnie żywicą. Na podwórzu nowa szopa z grubych desek, w której mieści się kuchnia i drewutnia, przez otwarte na ścieżaj drzwi widać kobietę oprawiającą omule. W środku podwórza stoi gazik z odkrytym motorem, w którym kierowca majstruje zawzięcie. Towarzyszy mu w tym chłopiec — szesna-sto-, może siedemnastoletni. Genadij, czyli Giena Odin-cow, isyn profesora, jednego z pierwszych i najznakomitszych twórców diamentowej epopei. „Wcześnie zaczyna, pływał w tym roku na «Indygirce», wyprawiał się z poprzednią ekipą w górę Bolszej, spisywał się znakomicie..." — Jako kto? — I jako Giena, i jako robotnik. Teraz musi wracać, niedługo zacznie się rok szkolny. Dla niego maturalny. Gdy już motor gazika jest naprawiony, Giena nie ma przy czym asystować. Przygląda się chwilę kobiecie oprawiającej omule, wreszcie wyciąga nóż myśliwski z pochwy, przeciąga ostrzem po dłoni i siada obok niej na podłodze. Ma swoich następców ma „Indygirce", i to aż czworo. Zojka, która z nami przyleciała, jest studentką trzeciego roku jednego z irkuckich instytutów, na kutrze spełnia funkcje zaopatrzeniowca i kucharki jednocześnie, Olga — siedemnastoletnia maturzystka — postanowiła wbrew mamie zostać geologiem, uprosiła więc Borysa, który jest jej szwagrem, by ją przyjął do swojej ekipy... Przyjechała aż z Eupatorii nad Morzem Czarnym, gdzie zdała maturę, teraz pomaga Swietła-nie w pracach kartograficznych. Jest jeszcze Wiktor z kolegą — obaj z Irkuckiej Szkoły Muzycznej — pracują jako robotnicy, podobnie jak przedtem Giena 82 Odincow. Urzekła ich romantyka bajkalskich wypraw? Możliwe. Jeśli tak, w największej mierze dotyczy to Olgi. Znudziło ją krymskie słońce. Ale Borys jest pewien, że jeszcze bardziej przestraszyła ją górska tajga, krwiopijczość komarów i masżki, wreszcie trud i niebezpieczeństwa wypraw. „Wróci na Krym i zostanie nauczycielką albo czymś w tym rodzaju, jak chce mama. No i dobrze. Pisałem matce, żeby nie sprzeciwiała się jej «geologicznemu powołaniu* niech posmakuje trochę gór i tajgi, potem sama wybierze..." Zoja — to co innego, jej już nie pierwszyzna. Rzadko kiedy wchodzi w tajgę, ale jezioro ją pociąga. Taka wyprawa — pracowita, to prawda — jest dla niej sposobem spędzenia wakacji. „Bo przecież wakacje to niekoniecznie lenistwo?" Chłopcy — przyszli muzyczni wirtuozi — rozumują podobnie jak nieco starsza od nich Zoja. Kiedy mówię o potrzebie pielęgnacji rąk muzyka, Wiktor śmieje się. „Ręce najlepiej się pielęgnuje, nie wyjmując ich z kieszeni, ale cóż to za ręce!" W każdej grupie ekspedycji jest kilku takich ochotników uczących się — z amatorstwa — tego, co kiedyś Piotr Szames nazwał był mową ziemi. A grup takich barguzińska ekspedycja liczy dwadzieścia, uczestniczy w ich pracach około stu pięćdziesięciu ludzi. Kieruje nimi Anatolij Szmotow, dobry znajomy Szamesa, który teraz pracuje w Sajanie nad Oką. Wysoki mężczyzna pod czterdziestkę, o kanciastej twarzy, ma w sposobie bycia coś wojskowego. Doświadczony geolog — przed jedenastu laty skończył Instytut, ale „w polu" pracuje już od piętnastu lat. Zaczynał nad Szumakiem w Tun-kińskich Alpach, potem włóczył się po barguzińskiej tajdze, zna „od wnętrza" prawie całą Buriatię. Nad dysertacją naukową pracował w dżydinskim rejonie na Zabajkalu. Jeszcze raz potem wrócił w Sajany, gdzie badał intruzje w rejonie okińskiego rozłamu tektonicz- 83 nego. Ma na swoim koncie odkrycie złóż polimetalo-wych i żelaza, publikację szesnastu prac naukowych, jest współautorem książki o wielkim Gobi-Ałtajskim trzęsieniu ziemi. Kieruje ekspedycją po raz pierwszy, ale to nie jest cała praca — pisze jeszcze artykuły. Nie, na razie jeszcze nie o wynikach badań tej ekspedycji, ma stare sajańskie długi. Te artykuły dotyczą procesów granityzacji wokół Oki — obszaru, na którym pracuje ekspedycja Szamesa. — To chyba nie takie łatwe — ciałem być tu, a myślami w Sajanie. Roześmiał się: : — I jeszcze w Irkucku. — A w Irkucku co? — Jak to co? Żona, dwoje dzieci! Nie wyglądam na męża i ojca? Żona jest inżynierem hydrologiem, gdyby nie mama, czort jeden wie, co by było z dziećmi. Ale przyroda jest łaskawa i inie taka znów głupia, skoro obdarza dzieci babciami. Dobry tata geolog najmniej cztery miesiące w roku nie pokazuje się dzieciom na oczy. Te artykuły chyba jednak napiszę dopiero w domu. Kierować ekspedycją to nie taka prosta sprawa. Ot, choćby ten Borys — od dwu dni człowiek żył nerwami: wylezie to-to z tajgi czy nie? Wylazł, na szczęście. Borys — jak to był przewidział — „świeci oczami". Niechętnie „spowiada się" z przygody. Siedzimy przy stole; zaimprowizowano przyjęcie. Stół stoi w sionce, długi, zbity z nie heblowanych desek, podobnie jak ławy. Nagle okazało się, że w bazie jest dużo ludzi. Zjawili się sejsmicy, burmistrz miasteczka i lotnicy z helikopterów obsługujących ekspedycję. Brakuje talerzy i misek. Tylko szklanek nie brakuje — lotnicy programowo nie piją, nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie lecieć w góry, ale nawet jeśli wiadomo, że jutro i w dzień pogodny, jak dzisiejszy — 84 też nie piją, dopiero, gdy mają perspektywę wolnego tygodnia. Giena również nie pije — ale dlatego, że jest za młody. Siedzi obok Olega Pawłowa, obgryza grzbiet omula, starannie odkładając ości na gazetę i uważnie wsłuchuje się w rozmowę. — Zostaw Borysa — namawia mnie Oleg Pawłów. — Zostaw go i zabieraj się z nami w dolinę Barguzinu, tam pracuje moja ekipa, sejsmicy to najwspanialszy naród wśród geologów. — Pracujecie w dolinie — mówię — a ja lubię góry. Góry i wodę. — W góry też chodzimy, jaikżeż! ¦— Ty go do zdrady nie namawiaj — interweniuje Szmotow. — Pewnie chcesz mu te żmije pokazać? Zostaw go... Na wąskiej, szlachetnie pociągłej twarzy Pawłowa ani na chwilę nie pojawia się uśmiech. „W góry też chodzimy, tam jest taka terma w intruzji lawy, zaczarowane źródło, strzeżone przez jadowite żmije. Woda gorąca paruje, ma wiele właściwości leczniczych, a one siedzą w porach lawy i tylko płaskie łby im widać. Kiedy ukąsi taka, śmierć człowiek ma lekką, bo krótką, kilka sekund to trwa, ale póki nie nastąpisz albo nie uderzysz kijem, jesteś bezpieczny. Buriaci z doliny uznają te żmije za święte i nietykalne, ale nie broniące dostępu do źródeł. Leczą się tą wodą. Żmijom to nie przeszkadza — im chodzi tylko o ciepło..." Jego ekipa pracuje równolegle z grupą „Imdygirki", lecz po drugiej stronie wysokogórskiego łańcucha, Zadanie jest to samo — mapa sejsmiczna, zasoby mineralne, wody głębinowe i określenie z ich pomocą struktury skorupy ziemskiej w tym rejonie. Te termy już mówią co nieco o burzliwym życiu ziemi. Lawa zastygła, to jest przeszłe. Geologicznie 85 nieodległe, lecz przeszłe. Termy mówią, jak głęboko pod stopami mamy ogień. Pawłów zbiera dane z jedenastu stacji sejsmicznych rozlokowanych w jego rejonie badawczym, notują one najmniejsze odczuwalne drgnienia ziemi. W rejonie badawczym Pawłowa zdarza się ich kilka w ciągu każdej doby. Słabszych i silniejszych. Późnym wieczorem leżymy zaszyci w śpiwory, rozmawiamy o tym i Pawłów zadaje pytanie: — Wiecie, jaka była siła trzęsienia, które zburzyło Skopje? — Bardzo duża — mówię. — Nie znam miar... — To było trzęsienie w sile dziewięciu stopni. Rzadkiej mocy kataklizm, jak na Europę. To daje pojęcie o gwałtowności tutejszych trzęsień. W ciągu ostatniego dziesięciolecia mieliśmy cztery takie i — co się może wydać nieprawdopodobne —• silniejsze. Pierwsze z tej serii miało centrum u krańca Tunkińskiej Doliny pod Munku Sardykiem, w Mondach —dziewięć stopni, tak jak w Skopje. Potem nastąpiło w roku 1958 bardzo rozległe trzęsienie znane pod nazwą Gobi-Ałtajskiego o sile jedenastu stopni. Przed dwoma laty jesienią potrząsnęło czaszą Bajkału z siłą ośmiu do dziewięciu stopni, Irkuck omal nie zachwiał się w posadach, na szczęście znalazł się na granicy obszaru objętego wstrząsem. I jeszcze w tym samym roku zdarzyło się Mujskie trzęsienie ziemi, o sile identycznej jak w Skopje. Buduj tu teraz! Codzienne małe wstrząsy — zanim nastąpi taki Gobi-Ałtajski — mogą sobie poradzić z żelbetem... Spęka po kilku latach, odchyli się od pionu, bo ja wiem co jeszcze? Swiatoj Nos podnosi się, a tuż obok przesmyk łączący tę monstrualną górę zapada w głąb wraz z ujściem Barguzinu i tym naszym miasteczkiem. Regle barguzińskie zresztą też — powolutku, powolutku — tracą wysokość. W jednym miej- 86 scu dno jeziora unosi się, w innym zapada, tak że i jego największa głębokość jest niestała. — Są chyba jednak miejsca jakiejś względnej stabilności, gdzie można budować? — Szukamy właśnie takich miejsc. Między innymi, oczywiście. Perspektywy gospodarcze Bajkału można określać tylko w związku z względnie stabilnymi obszarami, tam gdzie mocno „trzęsie", nie można przecież budować skomplikowanych kombinatów, czy wysokościowców mieszkalnych. A szkoda... A szkoda. Już widziałem w wyobraźni zespół nowoczesnych gmachów sanatoryjnych, gdzieś w okolicach czterdziestego kilometra od bajkalskiego brzegu u dwunastu źródeł, które ostatnio badał Pisarski z Tu-miłową — już je widziałem, rozstawione na stokash przemienionych w cedrowo-modrzewiowy park, z otwartym kąpieliskiem, z przesiekami dla górskiej kolejki i narciarskich zjazdów. Wątpliwy wobec tego wywodu jest wizjonerski rozmach. Drzewa tu jednak nie zastąpi żelbet, dobrze będzie, jeśli kiedyś ta dolina zabuduje się niewielkimi willami z cedru. Czy widzą taką perspektywę? „W tej dziedzinie jestem, podobnie jak wy, marzycielem, mam swoją wizję, bo też, gdy widzę jakąś piękną dolinę, od razu ją zaludniam wyobraźnią, ale to są nasze prywatne, prawie intymne marzenia. Mają to do siebie, że nie warunkują ich realne możliwości, swobodne są jak ptaki, te nasze myśli..." Patrzy w sufit, otacza twarz kłębami dymu, jedną rękę założył pod głowę. Żyłkin — sejsmodyslokator — leży Obok Pawłowa, również na dmuchanym materacu ułożonym na podłodze. Lotnicy już śpią. „Osobiście zapatruję się dość sceptycznie na najbliższe perspektywy w tym rejonie. Oczywiście w chwilach trzeźwości myśli. Odkrywamy tu sporo różnych bogactw, ale chyba jeszcze długo ich eksploatacja będzie ekonomicznie nieefektywna. Te 87 góry są niedostępne, trzeba by najpierw w niezmiernie trudnych warunkach stworzyć lądowy system komunikacyjny. Więc najważniejsze jest teraz drzewo, najłatwiej dostępne. Wiecie, że buduje się bajkalski kombinat celulozowy? Podobnie jest i na rzece Selenga, nie wiem, czy tam już zaczęli coś robić, czy nie... Z innych rzeczy — jak mi się wydaje — w najbliższej przyszłości rozwinie się kopalnictwo, przede wszystkim rud metali kolorowych. Na tamtym brzegu mamy dość duże znaleziska polimetaliczne — galenit, miedź, cynk, wolfram, wszystko zmieszane dość dokładnie. Poleży to jeszcze trochę, dojrzeje... Wszystko, co dojrzałe, jest lepsze..." 13. Koń o dwu nogach Rano Borys długo nie pokazywał się w bazie, nawet Szmotow stracił go z oczu, lotnicy zaczęli się niecierpliwić. Wreszcie pojechaliśmy na ulicę Sowiecką, gazik zatrzymał isiię przed domem z zamkniętymi okiennicami, i szofer kilkakrotnie nacisnął klakson. Dopiero po dłuższej chwili otworzyła drzwi starsza kobieta. „Zaraz, zaraz Anatolij Pietrowicz, matce synem nie dacie się nacieszyć..." Borys pojawił się za jej plecami wyświeżony, w upranej bluzie, którą niemożebnie wy-brudził w tajdze. Wcisnęła mu zawiniątko z czystą bielizną, pocałował ją w policzek i chciał odejść, ale go zatrzymała i kazała pocałować się w drugi. Ręce jej drżały, gdy niecierpliwie, macierzyńsko dotykała jego ramion i piersi. „Uważaj na siebie, Boria!" Kiedy już usadowił się w samochodzie, westchnął, poklepał się po kieszeni i oznajmił: — A teraz kupimy broń dla Saszy. Nie poziwolimy niedźwiedziom straszyć porządnego geologa. Ale przed- 88 tem jeszcze wpadniemy na pocztę, podjąć resztę pieniędzy. Szmotow zniecierpliwił się: — A cóżeś ty robił przez całe rano? — Za pieniędzmi chodziłem, mój drogi. W wielkim mieście UsfBarguzin jedna poczta nie dysponuje sumą, którą mam podjąć, musiałem sitarać się, żeby jedna poczta pożyczyła drugiej poczcie, ot co! Przejechaliśmy pół miasta. Borys ze Szmotowem zniknęli w pocztowym kantorku. Przeszliśmy z Gieną rozległy plac, przed magazynem leżały dwa psy zaprzęgnięte do dwukołowego wózka. — Szczęśliwcy... Powietrze w dolinie stoi, jest gorąco i duszno. Psy ułożyły się w cieniu, wywiesiły długie ozory, dyszą. — Zoja pewnie nie pomyślała o papierosach... Bierzemy dwadzieścia paczek „biełomorów" i wrzucamy do samochodu. Częstuję chłopca, bierze — więc palić mu już wolno. — Widzę, że godnie przedłużasz geologiczną tradycję rodu — śmieję się. — Pono pływałeś na „Indy-girce". — Nie jestem geologiem — odparł poważnie. — Zaciągnąłem się jako robotnik na wakacje. W przyszłym roku też się pewnie wybiorę na jakąś wyprawę. — Podoba ci się to? — Co? — Geologia. — Tak sobie. Na wakacje to piękna rzecz. Ale bardziej mi się podoba radiofizyka. Już się zdecydowałem, po maturze pójdę na ten kierunek studiów. — Dlaczego właśnie ten? — Myślę, że w tej dziedzinie jest więcej do zrobienia niż w geologii. Zaczynają się podróże kosmiczne... Geologia to ich sprawa. 89 Mówiąc to, wskazał na Borysa i Szmotowa, którzy właśnie wyszli z poczty. Myślał też pewnie o własnym ojcu. Czyżby sądził, że ich pokolenie definitywnie „załatwi" sprawy Ziemi? Chyba tak, przynajmniej w zakresie właściwym ambicjom nowatorstwa. Geologia jest nauką starą... Ale czy to ma znaczenie? Świat jest jeden, ten znany i nieznany, który — odkryty — ujawnia dla nas swój nowy wymiar. Może to być lodowa pustynia chmur ujrzana z wysokości lotu, wewnętrzne falowanie ziemi, pulsowanie fal świetlnych i radiowych w przestrzeni kosmicznej. Znana i nieznana, opanowana myślą, czy też wymykająca się naszej wiedzy i umiejętności władania ojczyzna ludzi. Tylko ta alternatywa ma dla nas rzeczywiście istotne znaczenie. Nie wiem, czy Giena myślał kiedykolwiek o tym. Patrzę, jak ze znawstwem ogląda strzelby. Czyni to z pełnym zajęciem, doradzając Borysowi: — Tę weź, droga, ale dobra, te strzelby są precyzyjne... — To się zawsze okazuje potem, Giena, zależy od egzemplarza. Jaki to kaliber? — Dwunastka. — A naboje są? Kule i patrony? — Nie ma — sucho i jakby od niechcenia odpowiada sprzedawczyni. — No to co mi po tym? Do dwunastek nie mam na kutrze ani jednego naboju. Szesnastka mi potrzebna, dajcie szesnastkę. — Jednolufowa tylko... — To tak, jakbyście mi chcieli sprzedać dwunogie-go konia. Nie strzelbę, ale pas ratunkowy. A pokażcie tamtą — Borys wskazuje ekspedientce dwururkę o rzeźbionej kolbie. — Dwunastka — mówi dziewczyna z cierpieniem na twarzy. — Szesnastka jest jedna i jednolufowa. 90 — Masz w bazie naboje do dwunastek? — pyta Borys Szmotowa. — Nie mam. Bierz, co jest, lejpsza jedna lufa, niż gołe ręce. Borys stęka ciężko: — Didienko mnie z pokładu zrzuci na środku jeziora... Jak wy się staracie tutaj, co to za handel! Dziewczyna wzrusza ramionami, nie udzielając Borysowi uwagi: — Nie podoba się, jedźcie do Irkucka. Dwa kroki... Wziął jednak ten „pas ratunkowy", tego „konia o dwu nogach", pełen niepokoju o swoje spotkanie z Didienką. Startujemy w gęstej chmurze pyłu wprost w białe chmurki błąkające się wokół wielkiej góry Swiatogo Nosa. Kiedy siadamy na tarasie dawszeńskiej doliny, Sasza Didienko, Tumiłowa, Wichlajew, jeden z przyszłych muzyków i Edik Małysz — już. spakowani czekają na helikopter. — Więc twoja partnerka, Borys też już leci? Nie pomyśleliśmy o szkłach dla niej... — W tej dziurze ledwie strzelbę kupisz, cóż mówić o szkłach! Ty się o nią mie martw, ona silniejsza od nas dwóch... Didienko wyprobowuje zakupioną broń, strzela do puszki ustawionej na pniu. Kilkakrotnie trafia niżej celu, przy większej odległości może się okazać, że strzelba ma jedynie wartość huku. Edik koryguje — uznany strzelec. Orzeczenie jest zgodne — kiepska strzelba, ledwie na kaczki i to z bliska. Oddaje Borysowi i: — Trzeba by wraz z nią nosić specjalną aparaturę namiarową. Zanim helikopter uniesie się W powietrze, by obie 91 ekipy zrzucić kolejno u wysokogórskich źródeł Froli-chy i Toniipy, Didienko z Borysem długo debatują nad mapą w otwartym włazie maszyny. Potem ważka unosi się nad doliną, zatacza krąg i znika za rudziejącym, spalonym grzbietem Niemniandy. Przed nimi dni ciężkich marszów po górach i tajdize. 14. Doświadczanie „Indygirka" wypłynęła na otwarte jezioro tuż po południu — żegnała mas z tarasu doliny cała rodzina Dancerów. Dla nich wraz z naszym odpływaniem kończy się lato i zaczyna jesień. Jeszcze dwa trzy rejsy statku, który rankiem stanie na redzie, i zaczną się sztormy. Wysoko w górach już się czuje jesień. Powietrze jest czyste, spokojne i chłodne, subalpejskie pasmo u granicy tundry wybucha czerwienią jarzębin, liście karłowatych brzózek — zagubionych jakby pomiędzy modrzewiami i cedrami — powlekają się pozłotą. Ostatnie czarne chariusy umykają z potoków do jeziora. Osłabione miotem ikry, zatrzymały się dłużej w górach, gdzie płycizny chronią je przed żarłocznością tajmienia. Niżej zdarzy się jeszcze lenok... Dla Dancerów idą miesiące, w których do Dawsze nawet listy nie docierają. Jeszcze dwa, trzy rejsy. Ostatnim z nich odpłynie chyba Sasza Sotski. Minęliśmy ujście Bolszej i dobili do plaży, gdzie bielał namiot rybaków. Sasza stał samotnie na brzegu. Kiedy odrzucił siatkę moskitiery, ujrzałem jego twarz z lekka posiniałą. Na wargach miał strupy. W chwilach zakłopotania dyskretnie oblizywał je językiem, widocznie piekły. Wyraźnie był przeziębiony. Został sam w obozowisku, tamci poiszli na jakąś polanę w głębi tajgi kosić trawę — sieci stawiają dopiero na noc. Gdy geologowie 92 po skończonych badaniach oddadzą kuter, „Indygirka" i siano, i zapas złowionych ryb przewiezie do Dawsze. — Jak ci tu jest, Sasza? Uśmiecha się, ale wciąż pozostaje mu na twarzy to coś nieuchwytne, budzące współczucie dla bezradnego dziecka: — Jest tak, jak myślałem. Tylko w nocy trochę zimno. Dla nich to nic, oni są przyzwyczajeni. Ja też się przyzwyczaję... —¦ Zanim zdążysz, czas będzie wracać do Moskwy. Do normalnego życia. Plaża otwarta jest na jezioro, spokojne teraz, kuszące matowym blaskiem rozległej gładzi. Łotysz z Sier-giejem poszli w tajgę, do tamtych — stanowiących część załogi „Indygirki" — którzy koszą trawę. Swie-ta z Olgą weszły w las, suchy i rzadki w tym miejscu. Oganiają się od komarów i zbierają jagody. Woda jest lodowata, ścina ciało mrozem, ale po chwili poszczególne punkty żaru promieniują na całe ciało i płynie się lekko, z zaufaniem we własne siły — niedaleko jednak, sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt metrów od rufy kutra. Potem już z każdym ruchem wyraźniej czuje się upływ ciepłoty z ciała i trzeba śpieszyć do brzegu. Skóra sparzona chłodem kraśnieje, powietrze zdaje się wtedy ciepłe i przyjazne. Kiedy przed dwoma laty wskoczyłem w lodowate jeziorko na wiecznej marzłoci, pod Jakuckiem, stary mój przyjaciel Elliaj w wielkim zdumieniu, z zachwytem począł wykrzykiwać: „Kola, popatrz, on pływa, on pływa!", po czym poklepał mnie po mokrych, jak teraz rozczerwienionych plecach i powiedział najpiękniejszą rzecz — „mógłbyś być Jakutem!" Może właśnie to — potrzeba próby, jak żyją inni i czego doświadczają żyjąc albo umierając — każe mi dokonywać na sobie takich eksperymentów? Stary poeta jakucki Elliaj, znający ludzi jak mało kto, 93 I od razu poznał się na tym i potwierdził owym „mógłbyś być Jakutem" sens takich doświadczeń. Pewnie dlatego sprawiło mi to taką radość. Wyobraźnia jest kaleka — a może tylko po prostu przy ciężka? — gdy sama sobie tworzy realność obszarów, ponad które się wznosi. Wszystko może stać się iluzoryczne, niekonieczne, wymienne, gdy brak rzeczywistych sprawdzianów, uczenie nazywanych punktami odniesienia. Myślałem o tych czworgu, co przed dwoma lal-y chcieli płynąć do ujścia Bolszej aluminiową płaskodenką i na wysokości cypla Niemniandy spotkała ich fatalna fala. I poszedłem po raz wtóry w lodowatość jeziora. Już nie siedemdziesiąt metrów, już tylko pięćdziesiąt...*. I położyłem się na wznak, wsłuchany w swoje ciało, wpatrzony w zimną, bardzo niebieską kopułę czystego nieba. Już na tym pięćdziesiątym metrze chłód prze-niknął do wnętrza, krew stygła i zaparło dech. Mięśnie poczęły drętwieć. I gdy pojawiała się obojętność, ułamkami myśli zrazu nieuchwytnymi, nie chciało mi się nawet wykonywać tych nikłych ruchów dłoni, które utrzymywały mnie na gładzi jeziora we względnej równowadze. „Oszaleliście, czy co! Dlaczego nie wracacie?!" Sasza zaniepokoił się całkiem poważnie. Powoli dopłynąłem do brzegu-. Mięśnie miałem twarde i nieruchawe, z trudem opanowałem szczękanie zębów. —: Stało się wam co? — Nie, skądże! Jak się tam leży, niebo wydaje się bardziej niebieskie... Rozcierał mnie włochatym ręcznikiem i powoli wracało ciepło, ale wewnątrz ocieplił mnie dopiero spory łyk koniaku. Zostawiliśmy Sotskiego, samotnego, na brzegu. Z daleka przyglądałem mu się przez lornetę. Siedział nie opodal namiotu pod skarłowaciałą sosną z odwiniętą moskitierą zawieszoną u ronda kapelusza, l/h od czasu do czasu ruchem ręki oganiając się od komarów. Palił „biełomory", które mu zostawiłem — jeden po drugim — i wciąż patrzył w naszą stronę. Może w tej chwili właśnie godził się ze światem, z którego — tak przecież pozornie! — uciekł. Łotysz zabrał mi lornetę. „Zapolujemy sobie na kaczki, odmienimy trochę menu..." Niedługo szukał. Odjął lornetę od oczu i wskazał kilka ciemnych punktów na jeziorze, Siergiej bez namysłu skierował dziób kutra w tamtą stronę. Stadko już ucieka. — Dlaczego nie lecą? — Teraz są za ciężkie — odpowiada Łotysz. — Nie ujdą... Lorneta skracając przestrzeń, skupia rozproszone na wodzie światło, powierzchnia jeziora staje się ciężka, jakby rtęciowa. Nie, nie ujdą, mimo że płynąc pomagają sobie skrzydłami. Biją nimi tę rozlaną rtęć silnymi, rytmicznymi ruchami. Lecz kuter jest szybszy, zbliża się do uciekających ptaków i już nic ich nie uchroni... Ależ tam! Dwie oderwały się od stadka i zmieniły kierunek — ku brzegowi, te ujdą z życiem, reszta nie potrafi przyjąć taktyki „na rozproszenie". Siergiej strzela bronią, którą pogardził był Sasza Di-dieniko. Potem kuter kołuje i Siergiej wraz z Łotyszem wyławiają ptaki siatką. „Ech, myśliwi, myśliwi! Ptactwo strzela się w locie..." Ale to przecież nie sport. Wiecznie jada się tu tylko jajecznicę w proszku i rybę we wszystkich jej możliwych wcieleniach: od łia wpół surowego chariusa i omula, ledwie zasolonych, poprzez uchę, do smażonych, nadziewanych... Śniadanie, obiad i kolacja — jajecznica i ryba. „Odmiana menu!" Dziewczęta mają robotę z oskubywamiem ptaków. Nocujemy u ujścia Irindy. Łotysz, Siergiej i Wiktor o zachodzie spuszczają łódź na jezioro i rozstawiają sieci w zatoce. Pierwsze, 94 95 co się widzi rankiem, to ich ciemniejące postacie i zarys łodzi we mgle. Tuman podnosi się powoli odsłaniając zbocza i niższe kopuły regli. Spływają tu do jeziora dwie rzeczki, ujścia obu oddziela od siebie płaska przestrzeń doliny dość szerokiej i bagnistej. Borys tłumaczy, wskazując na mapie: — Tędy właśnie przebiega linia rozłamu tektonicznego, od ujścia Irindy doliną, zachodzi za ten gruby mys i kończy się, dla nas oczywiście, na brzegu jeziora, kilkanaście kilometrów na północo-wschód. Trzeba więc przejść ten łuk, gdzieś tędy wiedzie trop, podobno nieźle widoczny... Podobno... Godzinę brodzimy po bagnach w poszukiwaniu początku tropu, kilkakrotnie przechodząc przez rzeczkę to na ten, to na drugi brzeg. Nogi toną w głębokim, podmokłym mchu, przeskakujemy dziesiątki murszejących pni, przedzieramy się przez gęste zarośla rododendronów i pospolitej wikliny, podnosząc do lotu całe chmary komarów —: i jedynym wynikiem jest brak pewności, czy znajdujemy się we właściwym miejscu, czy Irinda istotnie jest Irindą, a nie jakąkolwiek inną rzeczką. Wróciliśmy więc na kuter, by to jeszcze raz sprawdzić z jeziora. Tak, to była jednak Irinda. Trop znaleźliśmy u podnóża regla, wychodził w tajgę wprost ze sporego zalewu, który od wiosny nie zdążył wyschnąć. Dalej już biegnie równolegle do rzeczki, widoczny po zaciosach na, pniach cedrów, modrzewi i sosen, które też tu się trafiają — wysokie i strzeliste jak cedry, ale z rozłożystymi koronami. To prawdziwy tor przeszkód, na każdych stu metrach wymagający dziesiątka co najmniej skoków przez powalone pnie, obejść, w czasie których pokonuje się gęste zarośla. Nogi toną w wiekowym mchu, ten jest jak wspaniale kolorowy dywan cieszący oko, ale zdradliwy w swej miękkości, kryjący głazy, korze- -*•¦. i-M Dawsze Przed odlotem na wyprawę — Dancer, Pisarski i Didienko ł mAl \ li :/¦ -: ¦ Dopływamy do krańca jeziora — Niżnie Angarsk nie, butwiejące pnie i nagle zapadliska. Po czterech kilometrach takiego marszu schodzimy ku rzeczce. Borys mierzy jej temperaturę — siedem stopni. Wiktor skacze na niewielką, kamienistą łaszkę, kładzie się i chłepce wodę, komary dopadają jego karku i twarzy, pachnie im ludzki pot, więc Wiktor ochlapuję się wodą, przynoszącą ulgę — jej bryzgi na moment rozpraszają chmarę owadów. Borys po zrobieniu notatek czyni to samo. Dla mnie tajga — wypełniona jeszcze porannym oparem, który prześwietlony słońcem jawi się gęstym układem ukośnych promieni -— jest szczególnie duszna. Oni przez całe lato nawykli do duszności tych ukośnych, metalicznie wręcz wyglądających promieni. Borys zdaje się o tym pamiętać. Po krótkim marszu siadamy w bogatym jagódniku i obrywamy go dość zapamiętale. Borys śmieje się: — Przyjdzie tu za godzinę- dwie Michaił Iwanycz, zdziwi się — gospodarz! — że ktoś odważył się buszować w jego włościach i jak nie zacznie wymachiwać pięściami, pomstować... Minęliśmy na tropie krwawy ślad jego gospodarowania: zakrzepła krew jakiegoś niewielkiego zwierzaka, ślady łap, kępka kudłów na pniu, a nieco dalej odchody. Materialne wcielenie jednej z miliona codziennych tragedii, jakie się rozgrywają w każdej gęstwie... Prymityw, początek, od którego się mierzy postęp w ludzkim świecie. Wymierność postępu staje się oczywista w momencie, gdy patrząc na ów ślad życia nieodległy od miejsca dostrzeżonej tragedii, stwierdzam jego trywialność tak wyraźnie, że ogarnia mnie śmiech. Póki idzie się tropem, marsz jest sielanką. Gdzieś na siódmym kilometrze Borys wypatrzył strumyczek i zboczyliśmy z tropu, by dojść do jego źródła — w matecznik, w splątane gałęzie i rozdoły. Skórę mam 7 — Portret z diamentów 97 „miejską", nie przywykłą do ukąszeń. Brzozową rózgą biję się bezustannie po twarzy, karku, dłoniach, a mimo to po czole, ze skroni, spod oczu ściekają mi strużki krwi. Maszka — najgorsze przekleństwo tajgi. Niektórzy puchną od takich ukąszeń — oto przyczyna, dla której dziewczęta z „Indygirki" nie ośmielają się zapuszczać w głąb tajgi. Mnie puchną tylko dłonie, kiedy krew wycieka jest i lepiej, i gorzej. Lepiej, bo mimo wszystko twarz zachowuje ludzki wygląd, gorzej, bo zastygające strużki krwi przyciągają swoim — dla człowieka nieuchwytnym — zapachem coraz to nowe chmary krwiożerczych owadów. A strumień zanika pod korzeniami drzew, znów pojawia się po kilkunastu metrach, płaszcząc w kamieniach, w prześwitach mchu, to znów w środku najbardziej splątanych gąszczy. Po godzinie takiej drogi zatrzymujemy się na dłuższą chwilę przy zwierzęcym wodopoju. Wiktor, przyjrzawszy mi się, parsknął śmiechem: — Szkoda, że nie ma lusterka! Umyjcie się... Sam zaciągnął kaptur skafandra. Borys jednak wygląda świeżo, jego maszka oszczędza. „Widocznie można się do tego przyzwyczaić, po jakiejś ilości ukąszeń pewnie w ludzkiej krwi pojawia się antidotum... Ale to świństwo straszne! Temu, kto poradzi sobie z maszka i komarami, ludzkość powinna postawić pomnik..." Póki co jednak, nie ma takiego, który by z tego powodu na pomnik zasłużył. W Bracku pracowały całe ekipy parazytologów, lecz maszka zniknęła dopiero wówczas, gdy padunskie porohy znalazły się na dnie sztucznego zalewu. Tutaj z owadem mogłyby poradzić sobie tylko jaskółki, ale jaskółek nad Bajkałem nie ma, klimat chyba zbyt surowy. Dalej droga ani trochę lżejsza, mimo, że grunt nieco twardnieje u podnóża regla. Źródło rozczarowuje Borysa — nie wytryska ze skały, lecz z kamienistej, błotnistej gleby — zapewne z wiecznej marzło ci. Jego wartość informacyjna jest zatem znikoma. Temperatura — półtora stopnia Celsjusza, debit — około litra na sekundę. Notuje jego położenie i bieg, zmiany kierunków i na wszelki wypadek każe Wiktorowi napełnić wodą niedużą, plastikową bańkę — analiza chemiczna nie przyniesie rewelacji, tego Borys jest prawie pewien, ale tylko prawie... Znacznie cenniejsze z jego punktu widzenia są źródła głębinowe, przechodzące przez wiele warstw Skorupy ziemskiej, przemywające je i wynoszące na powierzchnię ślady ich zawartości, w ten sposób z góry określając obszary przyszłych wierceń i konkretne ich cele — rudy minerałów radioaktywnych, metali i innych pierwiastków. Ezecz prosta — nie jest to jedyny rodzaj przeprowadizanych badań wstępnych, profesor Odincow nawet nie umiał, czy (może nie chciał podać liczby i rodzajów ekip pracujących tego lata w górach wokół Bajkału. Wiadomo tylko, że są tu zaangażowane wszystkie możliwe specjalności i kierunki badań współczesnej geologii. Iluś tam ludzi, jak my teraz — przedzierających się przez gąszcza, kąsanych przez komary i maszka, kładących się u potoków, strumieni i rzek, by się napić wody, obmywających twarze z potu i zaschniętych strużek krwi — wnosi w tę dziką głuszę swoje ludzkie myśli i odczucia wysublimowane wiekową •kulturą, narzędzia niepojęte w swoim skomplikowaniu, a mówiące o tej olbrzymiej odległości, jaką człowiek przeszedł, wychodząc stąd, właśnie stąd... Jednym z nich jest Didienko — już drugi dzień schodzi ku jezioru doliną Frolichy, trudniejszą pewnie niż ta nasza, bo jeszcze dłuższą, teraz dochodzi już do jeziora, jakie ta rzeka tworzy w odległości ośmiu kilometrów od bajkalskiego brzegu. Nie, chyba 99 jeszcze nie __ mieij przed sobą siedemdziesiąt kilometrów w li^ii prostej. Daleko im do jeziora. Wichlajew ma mniej, juz dziś wieczorem powinien być w Tompie. Przeklęta maSzka! Wszystkie pokąsane miejsca okropnie sWędzą. — Nie cjrapj bo się dodrapiesz! — ostrzega Borys. Przed c2wartą po południu znów wychodzimy na trop z gęstych zarośli karłowatego cedru. „Ale nas zawiódł strumyczek, co? A zdawało się, że źródło tuż — tuż..." Nie obejdziemy jednak tego grubego mysa, mogłaby nas w tajdze złapać noc, a na to nie jesteśmy przygotowani. Więc wracamy z biegiem Irindy. „Indy-girki" nie \,yiQ w zatoce, popłynęła na umówiony punkt kontaktowy. „Wrócą tu, jak się przekonają, że nas tam nie ma..." Wiktor po krótkiej chwili odpoczynku rozbiera się i wchodzi w ziąb jeziora. Borys kładzie się na kamienistej plaży z rękami pod głową i patrzy, jak oblewam Sobie twarz i kark wodą. Tu już bezpiecznie, wiatr od jeziora odpędza roje owadów w głąb tajgi. Woda łagodzi swędzenie, ale ślady ukąszeń pozostaną przez kilłc,a dni. — N'° jak? — uśmiecha się Borys, gdy staję nad nim. — Czy ty zawsze tak szybko chodzisz po tajdze? Toz to był bieg z przeszkodami. Musiałbym trochę potrenować. Śmieje sję bezgłośnie: — Gdybyś p0SZedł z Wichlajewem, dopiero byś wiedział, jak się szybko chodzi po tajdze, Saszka nogi ma dłuższe, biega jak szatan. Dla niego dwadzieścia kilometrów tajgi to mniej więcej tyle, ile zjeść średniej wielkości Omuia. Unosi Sic na łokciu i: j^ na jokciu i: — Ale to już nie to, co parę lat temu, teraz pracuj.* 100 się w luksusowych warunkach. Kuter to nie to samo, co zwykła łódź z wiosłami, a przecież mamy i helikopter. To jest tak, jakby dwie trzecie wysiłku odjęto każdej wyprawie. Gdyby nie to, wyprawa w górny bieg Tompy i z powrotem do brzegu trwałaby sie-dem-osiem dni, jeśli założyć, że ekipa posuwałaby śię w tempie dwudziestu kilometrów dziennie. Teraz już masz pojęcie, co to jest dwadzieścia kilometrów w tajdze. Tak, chyba wiem — każdym mięśniem swojego ciała. Wiem — sobą. I ponad izmęczenie jestem z tej wiedzy zadowolony. Kładę się obok niego na plaży i mam pod sobą całe te wyniosłe góry, twarde brązy ich gnejsów, czystą biel dolomitów poprzerastanych błyszczącymi kryształami kwarcu, różnobarwne granity. Zniesione przez potok tworzą mierzeję gładko obtoczonych kamieni, kiedy zasypiam, nie czuję ich twardości. 15. Pożegnalne rakiety Płynęliśmy ku Tompie. Jeszcze nie zdążyliśmy zjeść obiadu — właśnie te ustrzelone kaczki-krzyżówki — gdy jawi się pożar. Wybuchnął w dolinie, nad którą teraz unosi się zwarta, przerażająca ogromem chmura szarego dymu słupami podnosząca się z tajgi. Dalej chmura przestaje być sobą — jest tak, jakby ziemia podniosła się nagle szarą kipielą tysiąc metrów nad siebie. Ogień posuwa się szybko po koronach drzew, spopielając je w oka mgnieniu. Na tarasie doliny, jw łagodnym łuku brzegu stoi samotny dom — leśniczówka, od pożaru dzieli ją nie więcej niż dwieście, trzysta metrów zielonej jeszcze tajgi. Łotysz chwilę ogląda ton dom, potem oddaje mi lornetę. W zbliżeniu widać 101 gorączkowy pośpiech ludzi wynoszących dobytek do łodzi. Dziecko uginające się pod tobołeim na białym pasemku plaży. — Za godzinę, może dwie, tego domu już nie będzie. Łotysz uspokaja mnie: — Ogień pnie się na regle, mają dużo czasu. Tam, w górze, wiatr od morza powinien zatrzymać pożar, w każdym razie teraz ten wiatr chroni leśniczówkę. — Możliwe, tak kiedyś odwrócił się pożar od Daw-sze, gdy płonęła Niemnianda, ogień już był o pięćdziesiąt metrów od domów — mówi Siergiej. — Też wszystko przenosiliśmy do łodzi. Mijamy czoło pożaru — nie zatrzymał się jednak na grzbietach regli — spełza w dół po zboczach wielokilometrowym frontem. Gęsty las nawet w wichurę utrzymuje swoją nieruchomą duchotę, więc tylko wysoki dym cofa się, tworząc głęboką niszę i to świadczy, że na szczytach pożar strącił nieco na impecie. Tompa jest osadą zamieszkałą przez cztery rodziny — ściślej przez pięć. Bo ten dom na skraju płonącej tajgi, to też Tompa. Żona leśnika prowadząca tu sklep, jest zdenerwowana. Mężczyźni poszli „do pożaru". Borys przeraził się; westchnął z ulgą, gdy okazało się, że nie do tamtego ¦— tamten już tylko sam może się zadławić, człowiek jest bezsilny. Zaraz więc spytał: — Nasza ekipa już przyszła? — Przyszła — odpowiedziała kobieta. — Przyszła i poszła. — Dokąd? — No, do pożaru. Wszyscy mężczyźni poszli. Tu niedaleko, na wyspie, cztery-pięć kilometrów. Zostawili ognisko. Pewnie ci wasi. Borys obruszył się: — Co też wygadujecie? Sasza i Kola nigdy by czą- 102 goś takiego nie zrobili. I po co mieliby rozpalać ognisko pięć kilometrów od Tompy? Kobieta patrzy chwilę uważnie w twarz Borysa i tonem skargi: — Och, spłonie nasza Tompa... Uspokaja się, gdy wraca jej mąż, leśnik. Nie znaleźli tego pożaru na wyspie. ¦—¦ A jednak stamtąd szedł dym — nie dowierza. Leśnik rozkłada ręce. — Teraz tu wszystko przesiąknięte dymem, wszystko... Niebawem wrócili Wichlajew ,z Kolą. Owiszem, rozpalali ognisko — nie pięć, lecz ponad dziesięć kilometrów stąd, gdzie ich zastała noc. Zamiast wypocząć po forsownej, szybkiej wyprawie, wrócili tam sprawdzić, bo może istotnie zostawili po sobie jakiś żywy węgielek żaru, który rozrósł się w żywioł? Nie zostawili. Ten alarm kosztował ich jednak dwadzieścia kilometrów ciężkiego marszu, dodanego do sześćdziesięciu, jakie przeszli w wyprawie. Siedzą teraz obaj na stopniach ganku, zmordowani do cna. Ściągam z nóg Koli parcianki, stopy ma w bąblach. Trzeci z nich, kolega Wiktora — przyszły muzyk — ma twarz opuchniętą od ukąszeń maszki, jedno oko jak podbite. — Ciężki bój masz za sobą, co? — śmieje się Siwie-ta. — Ale się nie martw, kobietom nie podobają się tacy, co ni razu w życiu nie mieli zapuichniętego oka... A żona leśnika swoje: — Już od pięciu lat przeklinam tę waszą sto dziewiątą... Stoi na ganku, patrzy z niepokojem na odległą, podbitą czerwienią i ognia, i zachodzącego słońca chmurę dymu: . . — Przy takich nigdy nie można być pewnym... Rozpalili dwa ogniska nocą jako sygnał dla helikoptera... Żeby miał gdzie lądować. Ot, i macie ten sygnał. 103 — Przecież nie zrobili tego rozmyślnie! Tajga sucha... Machnęła ręką: — Naumyślnie czy nie, a leśniczówka spłonie, jeśli już nie spłonęła. Zupełnie jak dzieci obchodzą się z ogniem. Rano ruszamy dalej w zamglone jeszcze jezioro. Dopiero gdzieś pod Chakusami powietrze jest wolne od zapachu spalenizny. Dzień pogodny, po jeziorze chodzi łagodny wiatr, foki wypływają na powierzchnię, nie pozwalają jednak zbliżyć się na odległość strzału. Kola całe godziny przesiaduje na dziobie i wypatruje oczy — a nuz pokaże łeb tak, że ją będzie można sięgnąć... Owszem, Kola nawet parę razy składa się do strzału, ale nic z tego — ujrzawszy kuter, foka natychmiast wywija kozła, na ułamek sekundy wystawia brunatny grzbiet i znika, Z zaczerpniętym zapasem powietrza może przepłynąć dobrych kilka kilometrów. Wichlajew odpoczywa inaczej — gramy w szachy. — A Didienko z Tumiłową i Edijkiem schodzą z gór doliną Frolichy. Lotnicy zrzucili ich na wysokości około tysiąca sześciuset metrów na zasłane skalnym złomem zbocze golca. Dosłownie zrzucili. Maszyna zawisła półtora metra nad spłaszczonym w tym miejscu stokiem i trzeba było wyskakiwać z włazu — w rozrzedzonym powietrzu ciężka ważka helikoptera z wielkim trudem tylko mogłaby startować. Gdy już było po wszystkim, maszyna zeszła w dół, równolegle do stoku, poderwała się dopiero wówczas, gdy pod jej kadłubem tundra poczęła przerastać w tajgę. Ale to już daleko, to już nad jeziorem, jednym z setki, jakie rozsiane są w tej partii Barguzinu. O zmroku dopłynęliśmy do mierzei Frolichy, na której płonęły dwa ogniska. Od jednego z nich strzeliła w niebo czerwona rakieta. Stoją wszyscy troje. „Ży- 104 wi i cali..." — Świetlana wychyla się przez burtę, gdyby mogła, pociągnęłaby kuter za sobą. Tu już ciemno, lecz jezioro za nami jeszcze pełne jest intensywnego blasku — orząc gładź zatoki „Indygirka" podnosi miękkie fale, których grzbiety ruchliwie się mienią barwami miedzi, ołowiu, złota, i te rytmy zamierają długo po tym, jak stateczek osiądzie dziobem na białej mierzei. Nie, nie było pożaru u nich, ale widzieli tamten, spod Tompy, okrążali tę chmurę. Płonęło już wtedy ponad czterysta kilometrów kwadratowych. Ale rzeka! Boże drogi... Wiele już złaziłem dolin, chłopcy, ale takiej rzeki nie widziałem. Płynie w wysokich golcach, pod wspaniałymi nawisami — wyobraźcie sobie — ani komarów ani maszki. Doszliśmy do jeziora Froli-cha — to nie jezioro', to rajski zakątek, gdzieś około szesnastu kilometrów kwadratowych, brzegi pięknie urzeźbione, a woda kryształowa — i siedzieliśmy parę godzin jak urzeczeni. Szczupaki stoją na dnie niby kłoT dy, widać wszystko jak w akwarium, lepiej nawet niż w Bajkale. Niestety, car-ryby nie nałowiliśmy, na pstrąga potrzebna dobra wędka z muszką. I na koniec: — To nie była wyprawa, lecz kurort. Zwłaszcza Guci to było potrzebne po tym, jak żeś jej omal nie zamordował w poprzedniej wyprawie. Borys: — A źródeł ileście zbadali, Saszka? — Sześć. — Promieniują? Roześmiał się: — Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany, Boria? Wszystko, jak trzeba, opiszemy. Utrafił — Borys i my wszyscy kąpaliśmy się w gorącej wodzie. I też mieliśmy swój kurort: Chakusy. 105 Dziesięć gorących źródeł w zasłoniętej od wiatrów niszy, położonej na stoku wyniosłego golca, u stóp którego rozlokował się autentyczny kurort. Dwie chaty tylko na wysokim brzegu, głębiej tajga nieco przetrzebiona w poszyciu, żwirowa alejka i trzy długie domy z ciosanych bali na polanie — to właśnie jest uzdrowisko. Oczywiście letnie; piece stoją na polanie, przy jednym z nich stół i ławki. Jakaś rodzina spędzająca tu urlop pałaszuje obiad. Źródła są nieco dalej i niżej, jako się rzekło — w niszy, z której bierze początek bystry potok. Sasza Wichlajew i Kola, rozebrawszy się do naga, wleźli do wanny postawionej u wycieku najgorętszego ze źródeł. Któryś nie wytrzymał i z wrzaiskiem wyskoczył na trawę stoku. Byliśmy ostrożniejsi, pławiliśmy się w płytkim stawku o kamienistym dnie, gdzie wody wiszystkich źródeł zlewają się w potok o znacznie niższej temperaturze, mniejszym stężeniu mineralnym i sile promieniowania, Ogromnie dużo radości! Potem dopiero Borys z długonogim Wichlajewem i Kolą zabierają się do roboty naukowej — określają moc cieków, biorą próby, fotografują. Borys wręcz wpycha głowę w otwór źródła. Jak gruba warstwa gleby? Jakie porosty w wodzie? Jakie skały pod glebą? Gleba jest cieniutka, korzenie świerków i modrzewi pełzną po opoce, szukając zaczepienia. Porosty mają oślepiająco jaskrawą zieleń. A skały — to gnejsy i mocno sprasowane granity — najzwyklejsze na Przymorzu. Wyżej, za granicą lasu, całe wysokie i strome zbocze góry zasypane jest złomem tych skał równomiernie, tak że linia skłonu rysuje się miękko i stromizna zda się łagodnieć w miarę zbliżania. — Ech, chłopcy! — wzdycha Borys. — W Kisłowod-sku siedzi jeden na drugim, na ramiona wchodzi zde- 106 chlak zdechlakowi, gdy chce nogi pomoczyć... Przenieść by to cudo pięć tysięcy kilometrów na zachód, co? — Przenieść? A po co? Kiedyś tu też ludzie będą żyć... Kiedyś! Skoro oni tu już są, owo „kiedyś" nie jest znów takie odległe. Od czasu wypraw Czerskiego zmieniło się coś w tempie następowania zdarzeń — o ileż więcej mieści ich dziś jednostka czasu: tydzień, miesiąc, rok! Helikopter i kuter — jeśli odwołać się do tego, co mówił Borys — w warunkach tej wyprawy powodują co najmniej trzykrotnie większą pojemność czasu. Ilekroć Tupolew zwiększa tę pojemność dla mnie, gdy odbywana w ciągu kilku godzin lot równy pięciu tysiącom kilometrów? Kiedy Tumiłowa zajmie się tą wodą w laboratorium chemicznym, w ciągu kilku godzin precyzyjnie określi jej zawartość, również jeśli idzie o jej właściwości lecznicze i będzie to czas, mieszczący dziesięciolecia ludowych doświadczeń, w wyniku których z grubsza określono rodzaj chorób, jakie ta woda leczy lub łagodzi. I jeszcze coś ponadto, bo w końcu nie wiadomo, czy będzie tu kurort, czy nie. Ich — geologów to sprawa. I jeszcze: sprawa planistów, którym źródła coś istotnego powiedzą o wnętrzu tej góry i jej okolicach. W zależności od tego, jakie będą te informacje, zdecydują, czy ten pięknie położony chakuski taras z niszą pełną źródeł przemieni się w najbliższej przyszłości w kurort o dużym znaczeniu czy w coś innego, o nie mniejszym być może znaczeniu. Podobnie będzie z doliną Bolszej, z Goria-czenskiem, iz dziesiątkami innych nadbajkalskich miejsc, przed którymi obecne, rozwinięte na dużą skalę badania otwierają perspektywę zaludnienia. Kiedy to będzie? W przyszłości, z pewnością nieodległej. Nasz ludzki czas jest dziś bardzo pojemny. Nazajutrz rano odpływamy z ujścia Frolichy do Ńiż- 107 t\ nie Angarska; tu się kończy Bajkał. Z lewej burty w łańcuchu Bajkalskich Gór kotlinki pod szczytami błyszczą łachami śniegu, bliżej jeziora tajga tu i ówdzie strzela w niebo słupami dymu. Powietrze nad „morzem" stoi — chłodne, czyste, prawie jesienne. Popłyną wzdłuż tamtego brzegu już beze mnie i bez Olgi, szwagierki Borysa, która zdecydowała ostatecznie porzucić marzenie o geologii i wrócić do Eupatorii. Wyprawili nam wspaniałe pożegnanie. Z rakietami. Podszedł Sasza Didienko i: — Powiedz, jaką chcesz rakietę na pożegnanie? Białą, czerwoną, zieloną? Przez chwilę usiłuję sobie uświadomić ich świetlny kod. — A można i białą, i zieloną, i czerwoną? Roześmiał się: -— Dobrze, będziesz miał wszystkie! Na szczęście. Już noc. Syrena rejsowego statku głośno obwieszcza odpływanie, a oni wciąż jeszcze tańczą — Zoja, Swieta, Sasza Didienko, Wichlajew, Kola i Ędik — na przednim pokładzie. Daleko na jeziorze, rażąc w oczy reflektorami, dogania rias „Indygirka". Przesiadają się już w biegu na kuter i chwilę potem strzelają w niebo rakiety. Biała, czerwona, zielona. „Na szczęście". Noc jest zimna i bardzo gwiezdna. Nikleją światła portu. 16. Droga na Północ Pociąg pnie się na rozległy Płaskowyż, słychać jak ciężko pracują diesle lokomotywy. Maleńkie, drewniane osiedla. Skarczowane pnie u ich granic jeszcze deszczami nie obmyte z ziemi. Nazwy: Zjawa, Rieczu-szka, Zatapliajemyje. Dalej Żeleznogorsk, czyli Kor- 108 szunicha. Odległość osiedla od osiedla kilkadziesiąt kilometrów. Punkty nanizane na nić jednotorowej kolei — młode, pachnące żywicą pąki cywilizacji... A za nimi góry Płaskowyżu i tajga. W każdym fragmencie z osobna las sosnowy, brzozowy, modrzewiowy, a wszystko razem tajga. Ziemia czerwienieje — ma kolor rdzy. Gdzieś tam, za wzniesieniami jeden z syberyjskich kolosów ->- że-leznogorskie odkrywki i zakład wzbogacania rudy. Dwanaście milionów ton. Obecność człowieka w tajdze jawi się wyrwami w tej czerwonej ziemi. Geologowie wdzierają się kilkanaście metrów w głąb zboczy, po czym dane nanoszą na mapę. Ekskawator wisi nad wykopem, dalej budują mostek nad ledwie widocznym, zabagnionym strumieniem, trzej półnadzy mężczyźni prowadzą namiary na skraju drogi zawalonym trupami padłych dnzew, jeszcze dalej dwaj myśliwi wychodzą z gąszcza ku nasypowi, po którym biegnie kolej. Potem tajga jest inna. Drzewa stoją wysokie, często nadpalone u dołu. Smukłe, gęsto obok siebie wyrosłe — i martwe. Gdzieniegdzie tylko zieleni się ocalała korona sosny lub modrzewia. Słabo urzeźbiony Płaskowyż zdaje się bezwodny. Naprzeciwko — dwaj chłopcy. Krętowłosy w mundurze, o szeroko rozstawionych kościach policzkowych, ma przypięty znaczek kornsomolski i odznakę wzorowego- żołnierza. Drugi jest czarniawy, smukły, pozuje na nonszalancję — ma tatuaż na prawej dłoni. Kotwica i serce albo wdzięcznie przegięta naga dziewczyna, która przy napięciu zmienia pozycję... Nie, nic z tych rzeczy — po prostu napis dość koślawy: przysięga. Nie zabudu mat' rodnuju. Podsuwa mi papierosy: ¦— Pal, proszę. Mam jeszcze papierosy z filtrem, „kronsztackie" — częstuję ich obu w zamian. Nie chce mi się rozmawiać. 109 Po obiedzie żołnierz odchodzi, Tatuowany jeszcze zamawia wino. Ja — koniak. Dla kompanii. Milcząca kompania. Patrzę na to nie kończące się cmentarzysko drzew. — Umierają drzewa — powiedział, jakby domyślił się niego zafrapowania tym wolno przesuwającym się pejzażem. — Umierają — powtórzył. — Tak. — Kiedyś pożar przeszedł dołem po pniach. — Tylko niektóre nadpalone. — Tak, tylko niektóre. — A prawie wszystkie martwe. — Oblazły z kory. Ogień po pniach przeszedł, potem zgasił go deszcz. — Zmyło spaleniznę. — Zmyło i na popiele zaczęły wyrastać brzozy. Twardy żywot ma brzoza, rok po pożarze już rośnie. Po chwili podjął: — Diesle tu od niedawna chodzą. Lokomotywa parowa to klęska w tajdze, szczególnie.gdy śnieg stopnieje. Zeszłoroczna trawa jest sucha jak pieprz. I liście. A zieleni jeszcze nie ma. No i płonie. Dopiero potem przychodzą deszcze. Kiedy zabierał się do odejścia, wyciągnął ze swojej paczki trzy „biełomory" i położył przede mną. — Jedziesz dalej, masz, przyda ci się. Wskazałem na swoje ,*kronsztackie": — Dziękuję, wystarczy mi. — Weź, weź... Skinął głową na pożegnanie. Mrugnął, unosząc nieco twarz ku górze — jakbyśmy się znali lata całe i jakby mi w czymś chciał dodać otuchy. Coś tam pewnie wyczytał dla siebie z mojego milczenia albo mu się zdało, że wyczytał. Nic — po prostu zmęczenie, stan, kiedy się człowiek na kilka godzin zapada w siebie. Kiedy zostawiał mi papierosy, znałem już cenę tego gestu. To się zaczęło na stacji Rieczuszka. W tych pachnących żywicą osadach pociąg Moskwa-Lena przystaje zaledwie na minutę. Czekają nań. W biegu wskakują na stopnie i biegną do wagonu restauracyjnego. Oczywiście — papierosy. Czasem wino, ale przeważnie papierosy. Biorą po dziesięć paczek „biełomorów". Chcą więcej, ale nie dostaną — na następnym przystanku czekają inni, w wagonie się o tym pamięta. Ten chłopiec z tatuażem wysiadł na jednej z takich stacji. Pociąg do UsfKuta dotarł rano. Tajga tu znów zielona jak nad Angarą. Na zboczach nieduże poletka kartofli i warzyw starannie ogrodzone przed zwierzyną. Nad Kutem i nad Leną rzadko rozrzucone domy, tak wyglądają wsie rozsiadłe szeroko na zboczach gór. A jest to trzydziestotysięczne miasto i o nie byle jakim znaczeniu. Wrota do Jakucji. Te wrota znajdują się nieco dalej, wzdłuż lewego brzegu Leny: port rzeczny Osietrowo. W tych okolicach jest więcej z miasta — kilkanaście murowanych dwu-trzypiętrowych budynków; głębiej, bliżej zboczy wyrąbanych z tajgi, lecz jeszcze nie wykarczowanych, domy znów drewniane, z komórkami, z sagami bierwion przygotowywanymi na zimę. Ulokowałem się w portowym hotelu. Iwan Pańczukow — sekretarz ust'-kutskiego part-koma — jest Buriatem. Niewysoki, krępy, o małych, uważnie patrzących oczach, schowanych głęboko pod szerokim czołem. Spałem, gdy wszedł. Niedługo spałem ¦— pół godziny. — Już zaniepokoiliśmy się o was. Ale wy, jak widać, nie z tych, co się gubią w obcym świecie... Ubawiło mnie to „w obcym świecie". Zamiast wysiąść z pociągu na stacji Lena — tuż naprzeciw por- 110 lll tu _ wysiadłem w UsfKut. I nic się nie stało, dojechałem autobusem. Żaden powód, by mówić o „obcym świecie". Zanim położyłem się spać, już spotkałem znajomych. Pierwszym był ten kędzierzawy żołnierz z wagonu restauracyjnego. __ Wyspaliście się w drodze? -r- Niezupełnie, właśnie zamierzam dosypiać. Uśmiechnął się. — Ja prawie zupełnie nie spałem. — Czemu? — Myśli, myśli... Dopiero nad ranem mnie zmorzyło. To mój pierwszy urlop. W domu się wyśpię. Wsiądę na statek i popłynę sobie do domu. — Na Północ? — Tak na Północ. Matka jeszcze nic nie wie... Ale zanim edążyłem się ulokować w portowym hotelu, spotkałem jeszcze jednego znajomego, którego widziałem po raz pierwszy w życiu. Major - lotnik z Tixi. — Tixi? . . T — To daleko, bratku, to na Północy, tam gdzie Lena uchodzi do Oceanu Lodowatego. Siedział na fotelu w recepcji i gdy usłyszał, ze je-stem Polakiem, podszedł. — Polska, to kawał mojego życia — powiedział. — Prawie cała' młodość... Trzeba wypić za takie spotkanie. I ujął mnie pod rękę. Bo w ogóle - on nie tyle z Tixi, ile ze Stryja. Tam ma rodzinę, z btórą spędza jeden miesiąc w ciągu roku Bierze urlop i spotykają się w Soczi. „Przez ten miesiąc pławię się w południowym słońcu za cały rok . A potem? Loty na dalekiej Północy. Kiedyś latał nad Polską na bombowcu. Stacjonował w roku 1944 w moim rodzinnym mie- Iwan Pańczukow 112 Praca w tajdze ście -— w Rzeszowie — zanim front ruszył za Wisłę i przebrnął przez tarnowskie lasy. Szczegółowo opowiada, jak „wisieli" nad Królewcem. — A teraz się broni dalekiej Północy. Żeby się nikt nie ważył, żeby się nikt nie ważył! Niewysoki, czarniawy, brwi nieco nawisie, piękne oczy, które po dwu kieliszkach wina wyraźnie mętnieją. Trzeci kieliszek — za nasze spotkanie. Niedużo potrzebuje, by się wylała z jego słów tłumiona tęsknota — za górami Południa i jego słońcem, za żoną i chłopakami, którzy uczą się tam, w Stryju. Wygląda młodo, tylko lekka szreń we włosach. Czterdzieści trzy lata i już emerytura. Ale to prawie nieprawda. Przecież pracuje. Tam, w Tixi. Przecież jeszcze lata! Owszem — lata sam i uczy latać — nieprędko zamierza przestać. „Dopóki jest na świecie choć jeden taki, który może się ważyć..." — A wy też na Północ? — Na Północ, ale nie tak daleko. Do Markowa. — Interesuje was nafta? Rzućcie to, zajrzyjcie do nas, do Tixi. Tam nawet diabeł nie mówi dobranoc, bo kiedy... Nie ma wieczorów — jak noc, to kilka miesięcy, jak dzień, to też kilka miesięcy. Właściwie u nas rok to jest jedna doba, taka ogromna, jakby była monstrualnie spuchnięta. U ujścia Jany, bywają lata, przez cały rok nie rozmarza. Ale zabierajcie się do nas, do Tixi, przyjmiemy jak w każdym rosyjskim domu. Kobiet nie ma, to fakt, ale wylatacie się z nami za całe życie. No? Patrzę na Pańczukowa i powtarzani tamto: — No? Roześmiał się, wyjął z kieszeni paczkę papierosów, wytrząsnął z otworu kilka tutek i wyciągnął ręce w moją stronę. Zapaliliśmy. — Chcecie jednak do Markowa? 8 — Portret z diamentów 113 — Och, żeby tak można jednocześnie być i tu, i tam, i jeszcze tam. Długo trzeba tam płynąć? — Do Tixi? Trochę więcej niż dwa tygodnie. 17. Port na Lenie Nafta. „Pierwsza wielka nafta pomiędzy Uralem a Sachalinem". To właśnie Markowo, niewielka osada nad brzegiem Leny, w połowie jej biegu między portem Osietrowo a Kirenskiem. Zanim Pańczukow został sekretarzem, uczył w tamtejszej szkole — i chyba właśnie nafta sprawiła, że sekretarzuje teraz w Ust' Rut. Bo kiedy tam zaczął się ruch wokół odkrycia geologów, znacznie powiększył się obszar działalności, na który wejście sprawdzało umiejętności i inteligencję ludzi. Ale to nie nafta zdecydowała, że w ciągu ostatniego dziesięciolecia UstfKut wyrósł z niewielkiej osady na jeden z ważnych ośrodków Wschodniej Syberii — acz ona z pewnością zadecyduje o rozwoju tego miasta w przyszłości. Zdecydowała kolej. Było tu sennie jeszcze w owym czasie, gdy Stiepan Bakłanow — dziś budujący Zakład Aluminiowy w Anziobie — wróciwszy z obozu pod Weimarem, nie mógł sobie w Moskwie ułożyć życia i znalazł się na Syberii, przy budowie kolei Tajszet-Lena. Ciągnęli tą linię kolejową zimą i latem. Szlakiem, który tylko geologowie i myśliwi dotąd deptali. Latem zżerały ich komary i krwiożercza maszka, zimą przenosili namioty dalej, obok wydłużającej się linii nasypu i szyn. Tak doprowadzili tę kolej aż tu, do brzegu Leny. Wszystko ma swoją kolejność. Ponad trzysta lat temu tędy przeszedł zdobywczy pochód praszczura Pawła Silinskiego. Jefim Perfiliew, a potem Chaba- 114 row zostawiali za sobą kozackie ostrogi — tak powstał Kirensk i UsfKut nad Leną, Ilimsk i Braok nad An-garą. Tak też powstał Chabarowsk nad Amurem. Tych zdobywców wymienia historia — o Bakłanowie i jemu podobnych w szkołach się uczyć nie będzie. Setki, tysiące takich jak on — współczesnych Chabarowów — zmieści się w zbiorczym „budowniczowie kolei Tajszet--Lena", acz ten pochód nie mniejsze od tamtych sprzed stuleci miał znaczenie, nie mniej wymagał siły i męstwa. „Współcześni Chabarowowie"... Przesada? Pięćdzie-sięciostopniowy mróz jednako przecież ścinał oddech Chabarowa i Bakłanowa, purga dla żadnego z nich nie była łaskawsza ze względu na różnicę stulecia. Tajga wtedy była takimż gąszczem jak dziś i jej opór stawiany człowiekowi nie zmienił się przez różnicę czasu. Maszka wyrajająca się z angarskich porohów jednako piła krew kozaków Perfiliewa i budowniczych brackiej tamy czy kolei, która miała związać Jakucję z transsyberyjską magistralą. Jedni i drudzy pozostawiali za sobą ostrogi — tamci nad odwiecznymi szlakami ludzkich wędrówek, u brzeigów rzek, ci u brzegów żelaznej drogi. Bo czymże są owe maleńkie osady, które mijaliśmy przedwczorajszym popołudniem i nocą? Ta linia kolejowa otworzyła drogę do Jakucji. Jej uwieńczeniem jest Port Osietrowo. Od tego czasu Lena stała się ruchliwą autostradą, wyznaczającą kierunek cywilizacyjnej ekspansji. Fakt — zimą, gdy lody ją skują, „autostrada" przymiera. Ale te pięć-sześć miesięcy w roku, kiedy możliwa jest żegluga, też coś znaczy. Coś! Zważywszy, że oprócz powietrznej jest to jedyna droga opanowywania trzech milionów z okładem kilometrów kwadratowych Jakucji... Toż to obszar dziesięciu takich krajów jak Polska. — Zimą Lena przymiera, to prawda, ale nie za- 115 f miera — mówi Pańczukow. — Lód bywa gruby, miejscami rzeka przemarza do dna. Wtedy staje, się autostradą w dosłownym znaczeniu — dla samochodów. Samochody nie mogą co prawda odbywać tysiąckilo-metrowych rejsów jak statki i barki... Chociaż — na upartego, z zapasem paliwa... W ciągu trzystu lat, jakie minęły od czasu, gdy UsfKut narodził się jako kozacki ostróg, osada osiągnęła siedem tysięcy mieszkańców. Od czasu, gdy dotarła tu kolej i powstał port — miasto wzrosło do trzydziestu tysięcy mieszkańców. Średnia roczna przyrostu ludności wynosi ponad dwa tysiące. —' Z tego dziewięćset to przyrost naturalny. — O, całkiem nieźle! A Pańczukow: — Naród krzepki i młody. Port osietrowski w ciągu tych dziesięciu lat osiągnął największe rozmiary przeładunków wśród wszystkich radzieckich portów rzecznych. Chodzimy po tym porcie, zaglądamy do magazynów — każdy z nich mógłby być stadionem hokejowym — do barek załadowanych tysiącami ton najprzeróżniejszych maszyn, cementu, samochodów, opon, beczkowanego wina, szkła, porcelany, konserw, broni myśliwskiej. Rozpełzną się te barki po całym żeglownym dorzeczu aż do Morza Łaptiewych i zimnego ujścia Jany. Około osiemdziesięciu procent ładunków płynie na Północ, około dwudziestu drogą powrotną. — To całkiem niezły interes! — od razu zastrzega Dubrowski. — Te dwadzieścia procent jest warte tysiąckrotnie więcej. Jakucja jest bogata w najcenniejsze minerały... Zanim pojechaliśmy na teren drugiego portu — budują go szybko, z wielkich żelbetowych prefabrykatów — brodzimy po nabrzeżu. Skończyła się zmiana, dźwigi odpoczywają, robotnicy stoją grupami paląc. A niżej — przycumowane barki, które jutro popłyną na Północ. Ciężko obładowane, tysiąctonowe. „Gdybyśmy mieli ładować te karawany bez wielkich mechanizmów, miasto dla samego portu musiałoby liczyć sto tysięcy..." I zaraz: — Ot, zawód portowego tragarza wymiera... Z tradycjami zawód, ho-ho! Zaniedługo zmontujemy stuto-nowy dźwig. Cholernie potrzebny. Owszem. Na torach kolejowych za magazynami stoją trzy elektrownie, oczekiwane w „diamentowym kraju". „Ta właśnie dla Mirnego... Póki nie zbudują GES na Wiluju, trzeba podsyłać takie, nieco mniejsze..." Waga każdej — ponad 80 ton. Owszem, konieczny jest ten dźwig. Pod nami, na załadowanej barce, w lukach między skrzyniami — daszki z papy i brezentu. Spi tam kobieta z dzieckiem, spod drugiego daszku wystają obute nogi mężczyzny owiniętego w koc. Dubrowski: -— Mają kajuty, a nawet tusz, ale wolą świeże powietrze. Jutro popłyną z biegiem Leny aż do Oceanu Lodowatego albo za Jakuckiem wejdą w bieg Ałdanu, może Wiluju. Czy zdążą wrócić, zanim rzeka skuje się lodem? Mrozy tu przychodzą wczesne i silne. Dubrowski zapewnia, że zdążą. 18. Syberyjski kambr Pańczukow przyszedł rano, jeszcze niezupełnie się przebudziłem. - Czas w drogę. Wasyłi Maksimycz przysłał ślizgacz. I/, 116 117 Paweł Bołdakow czekał już na dole. Był tam i Wa-syli Maksimycz — familiarnie tak się nazywa dyrektor portu Dubrowski. Dostarczył ślizgacz i chce 4— jak powiada — pomachać nam na pożegnanie „niebieską chustą". Śniadanie w biegu, pół litra koniaku na drogę i — jazda. Z biegiem Leny ku nafcie. Rzeka tu nie nazbyt szeroka, mniej więcej jak Wisła pod Kazimierzem. Ale to nie to samo. Na lewym brzegu jest port, drewniane miasto wpełzające na zbocza wyrąbane z tajgi, drugi port w budowie i skupisko zbiorników paliwa — baza dla Północy. A po drugiej stronie rzeki zwarte masywy wzniesień Płaisikowyżu — ciemnozielone, kosmate. Gdy miasto zostaje za nami, tajga i góry, rzeka i chmurnawe, grożące deszczem niebo pozostają na długi czas jedynymi elementami pejzażu. Potem dopiero, gdy się wyzwolić z przytłoczenia, dostrzega się kamieniste plaże. Rybak na wysokim brzegu, opuszczona, półwaląca się chata, stary, poczerniały imłyn u ujścia potoku, koń pijący wodę. I barki wczoraj widziane u nabrzeża w porcie. Wypłynęły wcześniej — całe tabuny holowników i barek. Z powrotem wracają puste lub obładowane złomem i zdartymi oponami. Diamentów, złota i futer nie transportuje się barkami —: to domena lotnictwa. Jest i ta barka, nad którą się zadumałem wczoraj, na nadbrzeżu. To samo: w wąwozach wielkich pak z maszynami daszki z papy i brezentu, kobieta z dzieckiem, buty mężczyzny owiniętego kocem — jakby to wszystko zastygło i trwało od wczorajszego dnia. Może tak i jest? Dla nich czas liczy się inaczej — płyną dalej i wolniej. Nasz ślizgacz mija te karawany z prędkością pięćdziesięciu kilometrów —- w ciągu trzech godzin powinniśmy dopłynąć do Markowa. Pierwsza wielka nafta syberyjska. Oczywiście — na tak rozległym obszarze nafta mu- siała być — co do tego nikt nie miał wątpliwości. Ale że tu, i że w kambryjskiej formacji geologicznej — takie przypuszczenie uczonych traktowane było przez innych z kolei uczonych bardzo sceptycznie. A jednak tu, właśnie tu wystrzeliła w górę wielka fontanna, 0 której i słyszałem legendy. — Kiedy przed dwoma laty leciałem do Jakucka nieco na wschód od tych gór, lotnicy pokazywali mi tę właśnie naftę. Trasa lotu wiodła pewnie z półtorej setki kilometrów od miejsca, gdzie płyniemy. Tam było co innego — też geologowie, ale nie nafciarze. Jednakże lotnicy musieli być pod wrażeniem owej fontanny, skoro przemieścili ją na trasę swojego lotu. „Niegłębo-ko wiercili i wystrzeliła siedemdziesiąt metrów w górę..." Ładnie mi niegłęboko! Ponad dwa tysiące metrów. I nie siedemdziesiąt metrów w górę, lecz nieco ponad szczyt wieży wiertniczej, to znaczy około czterdziestu pięciu metrów. Wystarczy. To odkrycie stworzyło nowe perspektywy dla rejonu Ust'Kuta. Prócz nafty, o tych perspektywach stanowi jeszcze drzewo. Istotnie — dobierają się do tajgi na dobre. W Bracku, nad bajkalską Selengą i na zachodnim brzegu Bajkału. Również tu — na razie jednak w planach i marzeniach. Mijamy rozłożone na skarpie sioło: kołchoz imienia Żdanowa. Na polach tego kołchozu ma powstać kombinat celulozowy. „Niewielki", minimalny wariant opiewa na przeróbkę czterech, maksymalny zaś na przeróbkę sześciu milionów kubików drzewa. — Kiedy to się zacznie? — Nieprędko — wzdycha Pańczukow — chyba dopiero po siedemdziesiątym roku, kiedy już i Brack, 1 Selenga, i Bajkalsk będą prawie staruszkami. Zaraz potem Kazarki. Tu prawie nie widać pól. Na lewym brzegu z tajgi wystrzelają w górę dwie wieże 118 U9 wiertnicze. Bołdakow dopłynął granicy swojej domeny, j — Zaczęli tu nasi wiercić i z czterystu metrów jak nie ehluśnie! — Śmieje się, ukazując złotej zęby. — Nie, nie nafta. Woda. Ogromna ilość mineralnej wody. — No i co? I — No i nic. Zatkaliśmy betonem. Wiercirjry dalej. Nafta też tu musi być, tylko znacznie głębiej'. U ujścia Tajury stare sioło. „Jedna z baz: wypadowych naszych ekip geologicznych". Pańczukow wskazuje cerkiewkę z zerwanym krzyżem. Drewniana, ce-bulasta wieża wygląda jak obcięta. „Zmarł śmiercią naturalną kult Pana Boga, teraz w tej cerkiewce mieszkają geofizycy; badają rejon ujścia Tajury". Pochyla się, wyciąga koniak, ogórki i cukierki. Kto mi to opowiadał? Chyba Franz Taurin. Erenburg — koneser szampanów i koniaków — w podobnej sytuacji omal nie zerwał stosunków towarzyskich... „Powinniście wiedzieć, że koniak zagryza się tylko serem, a gdy nie ma sera, wystarczy się uśmiechnąć..." Deszcz zaczyna popadywać, zrobiło się zimno. Pewnie dlatego Buriat sięgnął po koniak. Pijemy. Z niezdrową satysfakcją zagryzam ogórkiem i dopiero potem się uśmiecham. Ślizgacz zostawia za rufą długi warkocz spienienia. Widziałem to kiedyś z góry — strzała w locie. Kierowca — Pańczukow mówi do niego Saszka — to dwudziestokilkuletni chłopak o krostowatej twarzy, milczący. Uśmiecha się samymi tylko oczami. Gdy mija statki, ta jego strzała z motorem „Wołgi" odbija się od twar-.: dych fal, skacze — i dopiero wtedy naprawdę wiado^-mo, że woda jest twardsza niż kamień. Znów dwie wieże wiertnicze w tajdze. Bołdakow: — Baczakta. Głębokie wiercenia. Badamy całą strukturę geologiczną aż do fundamentu. 120 — To znaczy? — Do granitu. Stary i głęboki jest kanibr. W ciągu pięćdziesięciu milionów lat, jakie dzielą Ziemię od tamtej epoki, jego strukturą skomplikowała się tak, że geologowie nie mogą narzekać na brak zagadek i kłopotów. Pytanie — jest nafta w dolnym paleozoicie czy nie ma? — przez wiele lat dawało uczonym powody do sporów, j Oczywiście — nafta była. Znajdowano ją w Ałdanie, również w basenie Tołby, która jest prawym dopływem Leny. Tam właśnie, nad Tołbą, pracował w roku 1933 W. Seniukow, jeden z tych upartych, którym zawdzięcza się markowskie odkrycie. Ale zanim do tego doszło, nie było w tym względzie żadnych oczywistości. Tamte ałdańskie i tołbińskie odkrycia miały znaczenie raczej naukowe niż praktyczne. Nie chodziło przecież o naftę w ogóle, lecz o naftę w ilości i jakości stwarzających perspektywy przemysłowej eksploatacji. To zupełnie inna sprawa. I spór też uzasadniony — w końcu teoretyczne rozstrzygnięcia, warunkujące decyzje głębokich wierceń, kosztują drogo. Decyzja niepodejmowania głębokich wierceń może kosztować jeszcze drożej — już nie dziesiątek wież wiertniczych zmontowanych w najbardziej niedostępnych górach i tajdze, lecz budowę całego kombinatu, w którym otrzymywano by płynne paliwo z węgla. A była taka koncepcja. Teoretyczne uzasadnienie miała w przekonaniu, iż życie organiczne w dolnym paleozoicie — to życie, które do naszych czasów dotrwało jako ropa naftowa — było zbyt ubogie, by mogły wytworzyć się wartościowe złoża. Ponadto uzasadniało ją przekonanie, iż to, co się wytworzyło w kambrze, rozpełzło się w ciągu owych pięćdziesięciu milionów lat albo zostało niemal doszczętnie rozbite ruchami tektonicznymi — tak że znalezienie cennych 121 zapasów eksploatacyjnych jest prawie niemożliwe na obszarze Wschodniej Syberii. Praktyczne niepowodzenia — również tutai w mar-kowskim rejonie — zdawały się przez wiele lajt z rzędu potwierdzać te poglądy wielu uczonych. Musiało to oczywiście wpływać na wielkość inwestycji i tempo prac poszukiwawczych. Był taki rok — 1958 — gdy irkucki trust naftowy miał ulec likwidacji, pó oznaczałoby rezygnację z poszukiwań na długi okres. Wtedy to właśnie sekretarz irkuckiego Obkomu partii pojechał do Moskwy ratować sytuację. Był przekonany, że irkuccy geologowie — a przynajmniej znaczna ich część, stanowiąca niejako „stronnictwo wiary w syberyjski kambr" — mają rację. Była w tej obronie jeszcze jedna wielka racja: nie wolno zbyt szybko rezygnować, nafta to niezbędny czynnik rozwoju cywilizacyjnego Syberii. Nie „nafta gdzieś tam", lecz tu, na miejscu. Owo „gdzieś tam" jest w Baku, pod Kuj-byszeweim, w Tatarii, a z drugiej strony na Sachalinie. W obie strony tysiące kilometrów. Angarsk potrzebował ropy — trzeba było zbudować wielki rurociąg z Baszkirii. Nic straconego, taki rurociąg się przyda, ale na co przydałby się wielki zakład produkujący syntetyczne ipaliwo z węgla? I okazało się, że uparci mieli rację — nie sceptycy. Właśnie profesor Seniukow i doktorant Kuźniecow broniący swojej pracy, w której — wbrew praktycznym niepowodzeniom poszukiwawczym — dowodził, że w okolicach Markowa kambr musi dać przemysłową naftę. Mówił mi o tym jeszcze w Irkucku Franz Taurin. Był 'W Markowie niedługo potem, jak nafciarze z niezwykłym trudem opanowali „wielką fontannę", która w końcu przekreśliła wieloletni spór i wahania, I stało 122 się to w momencie, gdy już prawie nikt nie wierzył w naftę nad Leną. — Sama markowska ekipa już nie wierzyła — mówi Bołdakow. —; Na dwu tysiącach głębokości jeszcze nic nie było. Cóż, zawsze taki odwiert można nazwać doświadczalnym. Chodzi wtedy nie o coś konkretnego, ale o kompleksowe badanie struktury geologicznej. Więc się już zgodzili na to — dlatego ten wybuch był dla ekipy zaskoczeniem... 19. Czas wielkiej fontanny Nad plażą, która spełnia teraz wszystkie funkcje portu, brzeg podnosi się niewysoką skarpą i tam stoi Markowo — miasteczko pachnące żywicą, jak wszystkie osady i osadki przy linii kolejowej Tajszet-Lena\ Tu jednak nie wszystko jest „żywiczne" — bądź co bądź brzegi Leny to jeden z najgęściej zaludnionych pasów Wschodniej Syberii; rzeka od dawna spełnia rolę wielkiego szlaku komunikacyjnego. Stare Markowo, w którym niegdyś nauczycielem był Iwan Pańczukow, liczyło dwa tysiące mieszkańców, teraz — jako stolica okręgu naftowego — liczy już siedem tysięcy. Przedtem najważniejszy był tu kołchoz, geologowie występowali jako goście. I to dość kłopotliwi; wdzierali się ze swoimi maszynami na orne pola, a karczowanie tajgi dla zrekompensowania ubytków nie należy do przyjemności. Teraz hierarchia gwałtownie się odwróciła. Najważniejsza jest nafta. Za kilka lat wszystkie te orne pola kołchozowe i jeszcze trochę tajgi rozkopią buldożery pod fundamenty naftowego miasta, tak samo, jak rozkopywały tajgę —¦ przed dwoma laty jeszcze litą, w miejscu, gdzie rodzi się miasto Brack, 123 Ale na razie domy „pachną żywicą", a przyszłe asfaltowe ulice to po prostu czerwonawa glina ubita oponami ciężkich samochodów. • Przyjmuje nas kierownik markowskiej ekspedycji Borys Fuks. Jest tu od niedawna, w czasie kłopotów z fontanną pracował w innym rejonie. Tłumaczy mi geologiczne zawiłości kambru, w końcu przyznaje, że oni sami o tej nafcie też jeszcze nie wszystko wiedzą. Dotychczas taką naftę mają tylko Stany Zjednoczone. Podobno trochę ma jej również Kanada. Jest to więc trzecie miejsce na świecie, gdzie stary paleozoit zawiera eksploatacyjne zasoby. — Ale... Trzeci, to nie musi znaczyć ostatni. Powinno natomiast znaczyć, że istnieje pilna potrzeba prac naukowych i eksperymentowania. Tu się mówi „do czasu fontanny" i po... Ten dzień — 18 marca 1962 — stanowi dla-Markowa granicę epoki. Na dowód tego Borys Fuks przytacza dane. Do „czasu fontanny" plan dla tego rejonu przewidywał dwa tysiące metrów wierceń w ciągu roku — ot tak, jak się u nas powiada: „aby Polska nie zginęła". Po fontannie, w roku 1962, dodano do planu siedem tysięcy metrów wierceń. I właśnie wówczas pojawiły się wieże wiertnicze poza Markowem, w tajdze, w górach. — Od tego czasu posunęliśmy się dość daleko. Kilkadziesiąt kilometrów po brzegach Leny w stronę UsfKuta i tyleż w stronę Kirenska. Półtora roku temu objęte było głębokimi wierceniami, dwieście kilometrów, teraz już obejmujemy obszar trzech tysięcy kilometrów kwadratowych. Na całym tym obszarze w fałdach kambru na wierzchołkach wypukłości powinna być nafta, a w siodłach antyklin wielkie zasoby soli. Baku... Właściwie nowe Baku, może nawet bogatsze. Na razie rozpoznajemy te zapasy — sądząc z dotychczasowych trudności, ale i wyników, za piętnaście 124 szesnaście lat wydobycie ropy w tym rejonie można określić na osiemnaście milionów ton rocznie, to jest 0 milion więcej niż w Baku. Sądzę, że jest to prognoza realna. Czuję ostrożność tej wypowiedzi, nawet pewną rezerwę, nie pasującą do zapewnienia o realności prognozy. — Wiecie. Najpierw nie chcieli w tę naftę uwierzyć, potem apetyty tak wzrosły, że niektórym zaczęło się wydawać, iż wystarczy postawić wieżę, by popłynęła nafta. Roześmiał się i dodał: — I to taka, jak z parfionowiskiego złoża! Biały, niemal benzynowy koncentrat... Podchodzi do szafki, stawia przede mną buteleczkę z tym naturalnym koncentratem, obok kładzie siną, przesyconą naftą grudkę piaskowca. — A tymczasem — nie wystarczy... Warunki są takie, że można wiercić otwory jeden tuż obok drugiego — pierwszy da naftę, a w drugim ani śladu. To jest kambr -— z nagłymi uskokami, potrzaskany wewnątrz. 1 piekielne ciśnienia. Dwieście pięćdziesiąt, dwieście siedemdziesiąt atmosfer. Dobrze trzeba się głowić, by nie pozaciskało otworów już w trakcie wiercenia. Po drodze do naftonośnych pokładów trzeba się przedrzeć przez dolomity. W ogóle struktura jest niezmiernie skomplikowana. W całym okręgu pracuje obecnie pięć ekspedycji, z których niarkowska jest największa — ich zadanie polega na zbadaniu tych złożonych struktur i określeniu zapasów nafty. W trakcie tych badań okazało się, że naftonośnych pokładów piaskowca w kambryjskich odkładach jest cztery. Ale fontanna nie wytrysnęła z żadnego z nich. - Wierciliśmy w dolomicie. Na to nie ma mądrych. 125 Wiadomo, że w dolomicie nie ma nafty. A fontanna poszła z dolomitów. To była żyła wepchnięta ciśnieniem w obcą skałę. — Właśnie dlatego byliście nieprzygotowani? Wzruszył ramionami: — Powiedziałem — na to nie ma mądrych. Ale nie tylko dlatego. To już nie kierownik ekspedycji. Mistrz wierceń, odznaczony po „czasie fontanny" Orderem Lenina. Niko-łaj Fandiejew. Ma trzydzieści pięć lat, jest ojcem trojga dzieci. Naf-ciarz z dużym doświadczeniem. Jeden z tych "Sybiraków, których styl życia można określić jako nowoczesne koczownictwo. Zanim się zjawił w Markowie, pracował przy wierceniach w Osie, potem w Zajarsku. W Osie dowiercili isię do naftonośnego pokładu, który występuje i tutaj, jako jeden z czterech — dlatego właśnie pokład ten nazwano osińskim. — A co z rodziną? Wszędzie wodzicie ją za sobą? — A jakżeby inaczej? Rodzina już jest ze mną. Po przybyciu w te strony poczekałem dwa miesiące, aż się zacznie pora nawigacji, i sprowadziłem wszystkich. Nie było problemu, od razu dostałem nowy dom. Za obszerny był dla mnie samego, więc póki nie było nawigacji, mieszkałem tam z całą bandą kumpli. Uśmiecha się nieznacznie: — Potem trzeba było kumpli przegnać — rodzina to jest rodzina i swoje prawa ma... Tym bardziej że żona miała urodzić — córkę tym razem. Potem mistrz Fandiejew opowiada o ujarzmieniu fontanny. — To było coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem. Z początku radość, sami rozumiecie... Ale potem zaczęło nas zalewać. To była ta szczelina w dolomitach nad parfionowskim pokładem. Nie nafta z niej szła, a pra- 126 wie czysta benzyna,, tylko do baków wlewać. Wlewali kierowcy samochodów i buldożerów — pracowali jak szaleńcy. Bo potem zaczęło się prawdziwe szaleństwo z tą fontanną. Uderz pałką w strumień i pałka odskoczy, jakbyś w żelazo rąbnął. Ciśnienie takie. Potem obliczono, że tryskało tysiąc ton na dobę, a oprócz tego ponad dwieście tysięcy kubików gazu, prawie tyle, ile zużywa Irkuck, a to nie jest małe miasto. Jak ta nafta poszła w górę, od razu zadzwoniłem do głównego geologa naszej ekspedycji. Fandiejew, powiedział mi Owczannikow... Fandiejew, wy sobie nie róbcie żartów. W końcu uwierzył. Prawdę mówiąc, byliśmy bezradni. Trzeba było organizować wszystko od początku, żeby tę naftę ująć. Bogactwo przecież, a wiatr zanosił to aż na drugi brzeg Leny, zalewało domy, a domy w pobliżu, tuż przy odwiercie. Jak się zapali, to sam diabeł nie poradzi. Przyleciało naczalstwo z Irkucka i Ust'-Kuta. Zatrzymali wszystkie transporty na Północ, z barek i pociągów pozdejmowali samochody i buldożery, z Bracka ściągnięto koleją i statkiem inne maszyny. To była potworna robota. Nikt nie pytał — robotnik, czy kierownik... Ubrali się w płaszcze z kapuza-mi — Karasiow, główny towarzysz z irkuckiego trustu, Czirko i nasz Owczannikow — i weszli pod fontannę sprawdzać. Wrócili półżywi. A potem na nas przyszła kolej. Siedmiu nas było, wybrano najbardziej doświadczonych i niestrachliwych, dowodził nami Iwan Czer-niakow, towarzysz. Mieliśmy założyć syfon. No... Pracowaliśmy. Jeszcze tak nie pracowałem, żeby nafta jak żywioł, tak jeszcze nie. Oczy wyjadało. W masce nie można było tego robić, od razu zaleje i jeszcze gorzej. Gaz. To było najgorsze — gaz. Znosili nas — szli towarzysze na zmianę. Najgorszy moment był wtedy, gdy już przezwyciężyliśmy siłę ciśnienia i metal syfonu zbliżał się do metalu rury wylotowej: pójdzie iskra, 127 czy nie pójdzie... Jeśli pójdzie, spłoniemy jak ćmy. Jak ćmy. Nie poszła. I tak ujęliśmy tę fontannę. Resztkami sił. Po mieisiącu od dnia wytrysku. A chłopcy pracowali buldożerami, żeby tej nafty nie dopuścić do Leny. Umilkł na chwilę, zamyślił się. Podjął wreszcie, już spokojniej: — Otamowywali tę naftę. Zebrało się tego trzydzieści tysięcy ton. Sześćset pięćdziesięciotoniowych cy-sterin. Gdyby to spłynęło do rzeki! Bożesz-ty-mój... Nie byłoby ani jednego tajmienia w Lenie aż do Oceanu. Wywieźć też nie było jak. Więc wypuszczaliśmy po tysiącu ton na przygotowany plac i spalali, Przez tydzień nie było tu nieba, tylko ciężki dym. Żal tej nafty, ale cóż było robić... I kończy filozoficznie: — Łatwiej wyzwolić żywioł, niż go okiełznać. Odwiert numer jeden — właśnie ten — okiełznany już, z założonym syfonem, obudowany, stoi pośrodku ogrodzonego placu, na którym garażują ciężkie samochody i gąsienicowe ciągniki podobne do czołgów. „Mądra sztuka — mówi Fandiejew, wskazując czołgowate maszyny — wlezie to-to na każdą górę, przetrze drogę w tajdze, a w razie potrzeby może być i elektrownią". Jedziemy gazikiem do Słostnoja. Wieża została ustawiona przed kilku zaledwie dniami — wiercą dziesiąty metr. Wyrąb polany w tajdze, szopa kantoru, składowisko stalowych rur o dużych średnicach, maszynownia ledwie oszalowana tarcicą. Diesle huczą, jakby dziesięć Tupołewów startowało na raz, nie można rozmawiać. Obok Słostnoja kręci się przy maszynach siedmio-ośmioletni chłopiec. Fuks przekrzykuje huk diesli: — Uważaj na niego Aleksiej Iwanycz! — Co? 128 Ot, zavx>d tragarza portowego wymiera... Złoża marmuru Fuks wskazuje na chłopca. — Bo nie zdąży ci dorównać wzrostem!" — Eee tam... To już doświadczony fachowiec. Wychodzimy z maszynowni. „Chłopcy na całym świecie są tacy sami, co?, ciągną do techniki". Siadamy na rurach w przyzwoitej odległości od motorów, wprawiających wiertło w ruch. Słostnoj wtajemnicza mnie w plan tego wiercenia. Brygada pragnie zdobyć tytuł „zespołu pracy komunistycznej", dlatego podjęła się trudnego technicznie zadania. Nie tak dawno to była zbieranina, a nie brygada — „po prostu kasza". Ale na poprzednim szybie ludzie zdążyli nabrać doświadczenia i zespolić się w robocie. Gdyby nie zaufanie kierownictwa do nich jako do zespołu — tak utrzymuje Fuks — nie dostaliby tego doświadczalnego odwiertu. Plan jest taki: 350 metrów w głąb wiercenie ma się odbyć prostopadle w średnicy 458 milimetrów, potem do głębokości 1970 metrów w średnicy 377 milimetrów. Wtedy przyjdzie nowe i najtrudniejsze. Trzeba będzie wywiercić krzywiznę do głębokości 2180 metrów, aby w naftonośny pokład wejść już poziomo i tak właśnie przewiercić ostatnie 150 metrów. Razem 2330 metrów. — Ten poziomy otwór powinien nam pozwolić na lepsze rozeznanie pokładu. Chcemy też sprawdzić, czy w tych warunkach, z jakimi mamy do czynienia, poziome przewiercenie pokładu zwiększy wypływ ropy. Program na sześć miesięcy. Wyniki tego przedsięwzięcia będą wiadome pod koniec stycznia przyszłego roku. Śnieg tu wtedy wszystko pokryje, pięćdziesięcio-stopniowy mróz będzie ścinał oddechy. Wokół tej świeżo wyrąbanej polany, której ziemia po raz pierwszy poczuła na sobie stal i gumę opon — modrzewie stać będą w czapach śniegu. Śnieg tu bywał nieskazitelnie biały. Patrzę na rury wydechowe dieslowskich moto- 129 rów — ziemia u ich wylotów jest spękana od żaru i poczerniała od spalin. I pomyślałem, że w tym miejscu po raz pierwszy śniegu nie będzie i że wokół straci on swoją dziewiczą białość. A wiertło — metal przez człowieka uformowany — przechodzi w ciągu półrocza przez warstwy ziemi, ale i przez warstwy czasu. Gruba jest ta warstwa czasu — pięćdziesiąt milionów lat... Bardzo stary jest kambr. W tej drodze doń przez milionlecia ludzie Słostnoja przebyli już pierwsze dziesięć metrów. Przeprawiamy się motorówką ekspedycji do jedenastego odwiertu — tu z kolei prawie koniec Brygada Szypowskiego zakończyła z pełnym powodzeniem swoją wyprawę do kambru. Wieża lada dzień zostanie zdemontowana i przeniesiona w inny punkt na terenie owych trzech tysięcy kilometrów kwadratowych zagłębia naftowego. Syfon założony, lecz ujście ropy jeszcze nie całkiem zamknięte: ku Lenie biegnie rurociąg, którego ostatni, kilkumetrowy odcinek ma przekrój większy niż pozostała część. Tu ciecz z gazem rozpręża się gwałtownie, powodując ostry spadek temperatury. Na rurze gruba warstwa szronu, a u jej wylotu płomień, od którego czerwienieją kamienie leńskiej plaży. Szypowski „chachłaczy" z ukraińska: — Wiercenie skończone, teraz trzeba określić wydajność otworu, jego właściwości, słowem — przygotować do eksploatacji. Stąd ten upust gazu i ropy. Obserwujemy. Potem, gdy rozmawia z Borysem Fuksem, orientuję się, że wewnątrz z górą dwu i pół kilometrowego odwiertu ruch gazu i cieczy wywołuje to samo zjawisko co w tej rurze wypuszczonej otworem na plażę. Po prostu — zamarza. W motorówce Borys Fuks mówi o Szypowskim. 130 — Ten wszędzie za mną trafi. Syberia jest ogromna, ale nafta to nieco mniejsza, mimo wszystko, nasza domena, nawet na wielkim obszarze odnaleźć się nietrudno... Owszem, zwłaszcza doborowej kadrze. Przenoszą się z miejsca na miejsce, przez odległość tysiąca kilometrów. Stracą się z oczu ma rok i odnajdują znowu we wspólnej robocie. Każdy o każdym wie, gdzie się w danej chwili znajduje. Znają się na wylot — jak powiada Fuks — „a nawet jeszcze głębiej", tworzą zwarte środowisko wbrew przestrzeni, jak marynarze żeglujący po morzach. Fandiejew jest jednym z nich — gdyby było inaczej, nigdy nie miałby szans znaleźć się wśród tych siedmiu ujarzmiających fontannę, którym dane było dostąpić zaszczytu zmierzenia się z grozą śmierci. Bo to przecież — jakkolwiek by nie zakrawało na paradoks — było dostąpieniem zaszczytu. „Siedmiu nas było, wybrano najbardziej doświadczonych i niestrachliwych..." Wybrano. Doświadczonych; i niestrachliwych. A więc kodeks. O tym kodeksie myśli Fuks, gdy mówi: — Do takiej roboty nie nadaje się byle kto. Prócz wiedzy i doświadczenia potrzebny był charakter. Silny, męski, można powiedzieć — syberyjski charakter. A Słostnoj: ¦— Posłali do trudnej, niebezpiecznej roboty, to znaczy, że cię cenią człowieku, uznają w tobie kompana na dobre i złe. Kompanów na dobre jest zatrzęsienie, na złe... Tak, trochę inaczej niż tam, gdzie przyjaźń polega na konszachtach i łatwiźnie. Mało to tego jeszcze jest na świecie? Szypowsiki jest z tych, z którymi Borys Fuks mógłby iść ujarzmiać fontannę. Poznali się w Osie. Fuks był tam głównym geologiem ekspedycji, Nikołaj Szy-powski technikiem. Przyjaźń zaczęła się od konkuren- 131 cji o dziewczynę. Wyszedł z tego górą Szypowski — teraz ta dziewczyna jest jego żoną, ma tytuł inżyniera i pracuje w markowiskim laboratorium. Trudno będzie powiedzieć, że mieszkali w Osie, Za-jarsku, nad Tołbą, czy w Markowie. Mieszkali — żyją -r- wszędzie. To znaczy na Syberii. Nie miejsce, lecz obszar. Nie mieszkanie ich wiąże z miejscem, zostawiają domy, gdy skończy się robota, i budują nowe o tysiąc kilometrów dalej. Zasiedziałość to nuda. Nie to, że nie mają ochoty na zasiedziałość — mają czasem, bo człowiek przywiązuje się do pejzażu i ludzi. Mają, ale to jakby drugi plan, przyszłość, a najpewniej — starość. Krasnodarczyk jeszcze nie jest z tych, ale Borys Fuks uznaje, że ma wszelkie dane. Przy wieży Szy-powskiego miałem okazję słyszeć jego rozmowę z Krasnodarczykiem. Ten jest mężczyzną około trzydziestki, sposób bycia ma dość nonszalancki, nawet cwaniacki. Widać od razu — nonszalancja nietutejsza, miejska, styl, jaki przyjmują w wielkich zgęszcze-niach ludzie trochę nieśmiali, może bezradni, usiłujący się znaleźć w obcym dla siebie otoczeniu. Jeśli tak jest — a chyba jednak nie zawsze tak jest —¦ Krasnodarczyk w uprawianiu tego stylu ma wprawę. Sybiracy są inni ¦— bez maskujących póz, bardziej dosłowni i prości. Ten przyjechał z Kraisnodaru przed dwoma miesiącami zaledwie. Wlazł bez pytania na kołchozowe pole, i począł stawiać dom. Przyszedł do niego przewodniczący kołchozu. „Cholera! To już zupełna anarchia. Żebyś choć spytał, czy wolno..." Zdarzyły się ostre słowa, nazbyt ostre. Krasnodarczyk w języku jest giętki i nie obca mu jest sztuka budowania nawet „wielopiętrowych uogólnień". Jeszcze nie zdaje sobie sprawy, czym to tutaj grozi. Nie, nie -— po sądach włóczyć nie będą, to spra- wa raczej moralna. A od takich spraw jest inny sąd — koleżeński. Na zebraniu otwartym. Przywołują do porządku — i nic poza tym. Nic? Tu się nie zgubisz w tłumie... A poobracaj się człowieku pomiędzy swoimi sędziami! Niby nic, a przecież czujesz, że jesteś mniej wart. Nawet gestu przeciw tobie nie uczynią, a wiesz, że póki milczą, póki nie obrócą w przyjazny żart — wiesz, że nie wybaczyli. Są surowi. Krasnodarczyk już pewnie domyśla się co nieco. Gdy Fuks sprowadza rozmowę na ten temat — delikatnie, lecz wyraźnie — Krasnodarczyk wywija się bystrym dowcipem, lecz po chwili poważnieje: — Ech, Borys Abowicz! Staje przed tobą jakiś człowiek i wykrzykuje. Nie wiem, kto on zacz i jakie ma prawo. Kiedy się zorientowałem, że to przewodniczący kołchozu, zwróciłem mu honor. Miał prawo. W łodzi Fuks mruga porozumiewawczo: — Ot, typek... Widzieliście go? Ale to będzie nasz chłopak. Dwa miesiące i już widać, że przystał. Dom zaczął budować — niewłaściwie, to fakt, ale zaczął budować... Będzie z niego Sybirak. Z przeciwległego brzegu zsuwa się do rzeki ciężka, gąsienicowa amfibia — może wziąć na grzbiet ciężarówkę z czterema tonami ładunku i przeprawić. „Gdyby nie wojskowy ekwipunek, byłoby tu piekielnie ciężko, prawie niemożliwie". Tak, na każde stanowisko, zanim rozpocznie się wiercenie, trzeba przewieźć trzy, do czterech tysięcy ton. Przez tajgę, strumienie i rzeki, góry i wszelkie wykroty. Oprócz tego trzeba dowozić całe cysterny wody i paliwa. Zwłaszcza na szczytach trudno jest z wodą. W drodze powrotnej mijamy te wieże wiertnicze na szczytach. Płyniemy naszym ślizgaczem w górę Leny, do Uist'-Kuta w niezdecydowanie siąpiącym deszczu. Owinąłem się płaszczem i — podobnie jak P,ańczukow — 132 133 postanowiłem się przespać. Udało mi się, lecz nie na długo. Łódź, mijając karawanę barek, poczęła tak skakać na falach, że Sasza zwolnił bieg. Nie pomogło, sen odleciał. Czarny, zamknięty górami, deszczowy horyzont przyciąga wzrok i każe domyślać się szczeliny, którą przecieknie rzeka. 20. Łowy selengijskie Zora spłynął nad miasto z lotniska położonego w górach. U ujścia Kuta zatoczył łagodny łuk i zniżając lot, zniknął za konturem góry. Siadł na łące u rzeki, niedaleko sanatorium. Dubrowski podjechał gazikiem pod osietrowski Dworzec Wodny. Wyszedł na peron w gumiakach odwiniętych od pachwin, w słomkowym kapeluszu zsuniętym na tył głowy. Szeroko zamachał rękami: — No, Zora już poleciał. — Widziałem. Spłynął z gór jak anioł. Pognaliśmy — z jakąż fantazją on prowadzi wóz! —¦ nad Kut, za miasto, wznosząc chmurę żółtego kurzu. Dubrowski przesuwa językiem papierosa z jednego kąta ust w drugi. — Tam zaraz jest sanatorium, nie byliście jeszcze? Dobre błotko, radioaktywne. Niebezpiecznie za długo siedzieć w wannie, ale spróbować dwie minutki nie zaszkodzi. Rad, bor i brom, rozliczność soli. Dużo mamy takich źródeł wokół, można by zbudować kilka sanatoriów. Wielkich, o światowym znaczeniu. Odsuwa kapelusz jeszcze dalej na tył głowy i: — Boże, ileż tu można zbudować! Drzemała sobie ta ziemia ze wszystkimi swoimi bogactwami i nie wiedzieliśmy o niej prawie nic. Ile jeszcze jest takich ob- szarów, o których nie wiemy nic i długo jeszcze nie będziemy wiedzieć... — Długo, dopóki nie zjawi się kolej... Spojrzał na mnie z ukosa. — Kolej... Może być kolej... Zjeżdżamy z gościńca, Dubrowski sprawnie przeskakuje rów i łąkę, podjeżdżamy do helikoptera. Zora — spłynąwszy z gór — stoi teraz ze swoim drugim pilotem, pali i milcząco, uśmiechniętymi oczami przygląda się „towarzystwu" — a towarzystwo jest bardzo odmienione strojami. Powściągliwy, poważny Włady-mir Fedorenko — pierwszy sekretarz rejkomu — ma na sobie mocno podniszczoną, pamiętającą chyba ko-misarskie czasy, skórzaną kurtkę i jaskrawo czerwony beret. Pańczukow w gumowych butach do pachwin, w kraciastej koszuli, przyciasnej jakby, w burym, kopulastym i bardzo miękkim kapeluszu — przeistoczył się w Buriata-rybaka albo myśliwego, człowieka z tajgi. Sasza Szafranowski wyciąga z gazika wielki tobół i taszczy go do helikoptera. Kadrowiec Snietkow i „człowiek z perspektywami na kombinat drzewny" Iłłarion Jakowlew oglądają z zajęciem dwururkę. Przerzuciliśmy ładunki i jeszcze wypalili po papierosie, po czym Zora zagonił nas do helikoptera. Zgoła nie komfortowy wewnątrz — wszystkie przewody, aparaty, całe żeberkowanie kadłuba na wierzchu — ale lata. Wiatr od wiertła kładzie trawy. Ważka unosi się pionowo, po czym nagle rusza do przodu i widać piaszczyste łachy dna Kuta, wśród których płynie ku Lenie kilka tratew. Od tej chwili można rozmawiać tylko na migi. Lecimy na Południe. W iluminatorach — góry i tajga. Osadzone potężnie, słabo urzeźbione masywy syberyjskiego Płaskowyżu i tajga — jak okiem sięgnąć, miejscami rudziejąca lub bielejąca u dna trupami umarłych drzew. 134 135 A ta rudość w tajdze, to jeszcze nie jesień. Widzieliśmy rude zbocza nadleńskie, płynąc do Markowa. „Nie, to nie jesień — mówił Pańczukow. — Pożary. Dobrze, że mamy helikoptery, udało nam się ostatnio zlokalizować kilkanaście takich ognisk..." Potem dodał jeszcze: — Dotąd tajga płonęła sobie, jak chciała. Przyroda trawi samą siebie bezrozumnie, ale takie jest jej prawo nieludzkie, takie jej prawo. A teraz ten las jest nam potrzebny, teraz to dla nas celuloza i wszystko inne, co się da zrobić z drzewa... Ludzie Iłłariona Ja-kowlewa obliczyli, że mamy tu zapas drzewa całkiem pokaźny — 90 milionów kubików. W tym połowa so-smy. Fakt, celuloza to sprawa przyszłości, ale interweniujemy. Już możemy sobie pozwolić na to — mamy technikę i chemię. — Wystarczy wam? Uśmiechnął się wtedy: — Skądże! Jak się pożar rozhula... Teraz Pańczukow siedzi przy burcie obok Fedoren-ki, wsparty łokciami o kolana, pochylony tak, że zza ronda jego burego kapelusza nie widać twarzy. O czym myśli? Jakby wyczuł mój wzrok — unosi twarz, mówi coś, czego nie słyszę w huku motoru, widzę tylko poruszenie warg. Na koniec mruga i uśmiecha się lekko, po czym wraca do poprzedniej pozy. A pod nami lesiste zbocza wzniesień pną się ku górze, zda się, że maszyna trąci kołami wysokie czuby cedrów, po czym stoki opadają w płytkie doliny — tak się odbywa powolne falowanie ziemi. Po półgodzinnym locie jesteśmy na miejscu — rozległa polana w płaskiej dolinie z kępami olszynowych krzaków, zarosła wysoką trawą i zielskiem. Jej środkiem płynie Selenga — ale to nie ta bajkalska, zbie- 136 rająca wody potoków Hamar-Dabanu. Ta jest raczej potokiem niż rzeką, dopływa do Turuki i wraz z nią wpada do Leny. Tu nas Zora zostawił i odleciał. Właśnie nad Turukę, do ekspedycji geologicznej. Oczekują go tam niecierpliwie — leci z listami. Drugi pilot — dwudziestoparoletni, niewysoki, lecz mocno zbudowany chłopak o śniadej cerze i czarnych matowych oczach — ma w tej turukańskiej ekspedycji dziewczynę. Odlatujący helikopter rozgonił komary; teraz znów wypełzły z traw i zarośli, opadły nas cienko bzyczącą chmarą i kąsają. Maszki na razie nie widać. Nie zdążyłem tego uczynić w UsfKut ¦— tutaj dopiero się , przebieram. Mój „garnitur" wygląda imponująco. Gumiaki, nieokreślonej barwy cajgowe spodnie, takaż bluza i płaski słomkowy kapelusz. Przeguby i pas ciasno opięte gumą. Potem — obładowani — idziemy w głąb tajgi, w dół biegu Selengi. Trop prowadzi do zimowja. Jest to szałas po trosze, a po trosze jurta z grubych, poczerniałych bali, z dwoma okienkami tuż nad ziemią, z płaskim, zarosłym zielskiem dachem i niskim włazem od przedsionka. Wewnątrz, gdy oczy przyzwyczają się do gęstego półmroku, zarys legowiska i piec bez komina — dym uchodzi włazem. Kiedy się pali, dym zapewne gryzie w oczy, ale za to ciepło nie uchodzi kominem. Ciepło... W palenisku kamienie — to też dla ciepła: kamień długo trzyma żar. Chleb owinięty szczelnie w papier, pozostawiony przez kogoś, kto tu był przed nami. Chleb i zapałki. Należy zawsze zostawiać. Teraz — pół biedy, ale w deszcz, purgę, w trzaskający mróz te zapałki i kawałek suchego chleba mogą dla zaginionego, czy zaskoczonego geologa lub myśliwego znaczyć życie. 137 Przed włazem jest też piła i podrdzewiały, wbity w pal topór. Mamy swoją piłę i topór. Przydźwigaliśmy mnóstwo rzeczy, jakby to miała być długotrwała wyprawa. — Nigdy nie wiadomo — powiada Fedorenko — ile taka wyprawa może trwać. A jeśli w nocy pogoda się zepsuje? Wiesz, co to jest „nielotna pogoda?" — Spędziłem kiedyś kilka dni na lotnisku... — Lotnisko... A tu jest tajga. Dookoła grzbiety górskie, potoki. Póki nie było helikopterów, od tego zimowiska do Leny trzeba było się przedzierać cały tydzień. Miejsca, których nie tknęła stopa ludzka... Poszliśmy z Dubrowskim i Snietkowem w dół rzeczki, tamci w górę. Broń rozdzielono na grupy, aby w każdej z nich był ktoś z dwururką. Snietkow wręczył mi ją i podał pas z nabojami: — Taka wasza rola. —¦ Strzelec ze mnie nietęgi — mówię. Roześmiał się: — A niedźwiedź nie wiewiórka. W prawej lufie macie śrut, to na kaczki, jak się trafi jaka, w lewej kula rozrywająca. — Też pięknie. Na pierwszej bystrzynie Snietkow dał się poznać jako nie byle jaki mistrz. Po kilkunastu sekundach pierwszy charius złapał muszkę i zatrzepotał na kamieniach. Piękna ryba — znacznie mniejsza od bajkal-skiego czarnego chariusa, który się łowi w Nikole, u wypływu Angary. Mniejsza i niepodobna. Dlaczego więc charius? Kiedy nastroszy górne płetwy, wygląda wojowniczo. Raczej pstrąg. Nie — lipień. Srebrzysty, ze złoceniami, z brązowymi nalotami na białym brzuchu. Ogromne, czarne źrenice. 138 — Królewska ryba — zachwyca się Snietkow. — Takiej uchy nagotujemy wieczorem! Mówi to uważnie patrząc w miejsce, gdzie muszka prowadzona po bystro przeciekającej między kamieniami wodzie zostawia za sobą promienisty ślad. Lekko podrywa i wyciąga kolejnego chariusa. Mruga szelmowsko i ruchem głowy wskazuje Dubrowskiego, w którym ma zazdrośnika. Istotnie, Dubrowskiemu wiedzie się nieco gorzej. W ciągu pół godziny Snietkow ma na' swoim koncie dziewiętnaście chariusów. Du-browski tylko osiem. Przekomarzają się — ściślej: Snietkow przekomarza się z dyrektorem portu, który domaga się zmiany sposobu łowu: — Rzuć to bezpłodne zajęcie, Aleksandr Stiepanycz, tak będziemy na samą uchę łowić do nocy... — Duch sportowy w tobie zamarł, kochany... — Idźź do stu diabłów, Sasza, z twoim duchem! — Idei w tobie nie ma, Wasyli Maksymicz, interesuje cię wyłącznie ordynarna ekonomia, człowieczeństwo tracisz... I Snietkow przechodzi kilka kroków dalej „obtań-cowując" w dalszym ciągu swoje szczęśliwe miejsce. Drugie szczęśliwe miejsce jest tuż za następną by-strzyną, w niewielkiej zapadłości, gdzie bieg potoku wytraca szybkość. — Spójrz no, tu cała ławica stoi, och ty... Rzeczywiście — cała ławica. I stoi. Przez krysta- liczność wody prześwietlonej słońcem widać ciemniejsze nieco od dna1 podłużne kształty spokojnych, bo nie nawykłych do obecności człowieka ryb. Liczę te cienie. I Snietkow liczy. Dopiero ten rachunek skłonił go do usłuchania namów Dubrowskiego: zakładają sieć. Przechodzimy z Dubrowiskim na drugi brzeg po śliskich, ruchomych głazach. Na bystrzynie rwie mocno. I nie jest tak płytko. Mam gumiaki tylko do kolan, 139 nabrałem wody. Ale isieć stanęła, a kiedy stanęła, trzeba było rzucać kamienie w tę spokojną zapadłość. Ryba wchodzi w sieć i dopiero wtedy błyska bielą brzucha. Trzydzieści, dokładnie trzydzieści sztuk. Wtedy odbywa się ceremonia zdejmowania butów. Przemokłe onuce jakby napęezniały. Mocno zapieram się łokciami w ziemię. Dubrowski trzyma mnie za ramiona. Ależ krzepki ten Sasza Snietkow! Chłopisko wysokie, zbudowane jak tur. — Aleksandr Stiepanycz, zlituj się, nogi mi nie wyrwij! Nogi nie wyrwał, ale zatoczył się i siadł na kamieniach. Roześmialiśmy się wszyscy — głośno, wesoło. Potem idziemy dalej, brodząc po płyciznach i przeskakując z kamienia na kamień. Znów: sieć, rzucanie kamieni, wyplątywanie ryb z sieci. Aż do tej pory, gdy nad wodą podnosi się zrazu delikatna, potem tumaniejąca mgła wieczornego oparu, a las gęstnieje od mroku. Przy ognisku króluje Diibrowski — jest uznanym specjalistą od uchy. Patroszymy ryby z Pańczuko-wem. Iłłarion rąbie drzewo, Snietkow przygotowuje miski. Są wszyscy prócz Szafranowskiego. Fedoren-ko zaniepokoił się: — Gdzie on polazł? I to tak bez broni łazi... Zdjął strzelbę z węgła i wypalił w górę. Chwilę nasłuchiwaliśmy. Cisza. Odgłos wystrzału wsiąkał w czarną kosmatość tajgi na zboczach. — Ty się tak nie przejmuj — powiedział Dubrowski. — Sasza to indywidualista i sportowiec. Jak ryba bierze, nawet noc go nie przepędzi. Zjawił się wreszcie z plecakiem do połowy wypełnionym złowionymi ehariusami — zmoczony, ale rad z siebie. Usiadł przy ognisku i widać było, jak jego odzież paruje. Dubrowiski już nalewał w miski 140 i talerze pachnącą dymem uchę, wyławiając jednocześnie rybę, którą układał pośrodku rozłożonej plandeki, obok grubo pokrajanego, razowego chleba. Niebo się wygwieżdżą. Tajga stoi nieruchoma, z brzegu tylko rozczerwieniona światłem ludzkiego ognia. Pijemy, rozmawiamy i śpiewamy do późna. Pora spać — i nie chce się odchodzić od ognia. Również z tego miejsca na ziemi, które już ugrzało się własnym ciałem. Kiedy mi mówią, bym poszedł spać do szałasu — później będzie zimno — odpowiadam, że nie chcę, że lepiej mi będzie pod gwiazdami... Mam w pamięci opis marszruty Mawry Czerskiej z kołym-skiej wyprawy, z której wracała już bez męża, pochowanego niedaleko uroczyska Omołonie. ...Zamiast okien niewielkie otwory w ścianach, założone kawałkami lodu alho śniegiem, albo w najlepszym wypadku płytką miki. Wewnątrz takiego pomieszczenia chronią się ludzie wraz z domowymi zwierzętami. Ciężkie, duszne powietrze i temperatura niczym nie odróżniająca się od tej, jaka jest na dworze... Mówili mi zesłańcy polityczni, że w tych pomieszczeniach temperatura dochodzi do minus pięćdziesięciu stopni. Tego rodzaju „stacje" ...spotykaliśmy dość często zbliżając się już do Jakucka. I dalej: po pół godzinie pragnie się nade wszystko świeżego powietrza. Niechby nawet było mroźne. Pozwolili mi spać „pod gwiazdami". Snietkow nakrył mnie swoim płaszczem.. Buriat położył się obok dotykając plecami moich pleców. Poleżał chwilę, po czym uniósł się na łokciu, zdjął swój ciepły, miękki kapelusz i nałożył go ma moją głowę. Spaliśmy zaledwie trzy godziny. Pierwszy zerwał się Szafranowsfci — i znów poszedł sam. Spotkaliśmy go dopiero około południa. Wyszedł z tajgi w momencie, gdy uwieszony gałęzi przeciągałem sieć przez gę- 141 stwę wysokiego w tym miejscu brzegu. Zanim go ujrzałem — zaaferowany — usłyszałem jego głos: — Rzuć mi sznur, przeciągnę. P,omógł mi, chwilę jeszcze poasystował, podziwiając Iłłariona, który brodził w lodowatej wodzie do pasa — „ale się rozgrzał, co?" — i zniknął. Teraz znów jesteśmy przy ognisku, już przebrani, a jego nie ma. -7- Nie przyjdzie, póki nie usłyszy Żory —• śmieje się Pańczukow. — Rzadko kiedy spotkasz takiego zapaleńca. A Iłłariona dziś widziałeś? — Łowiłem z nim. — Też dobry! On Bajkał w bród by przeszedł... On isani — Pańczukow — też niczego sobie. Porusza się spokojnie, nie okazując podniecenia, chciałoby się rzec godnie. W jego stosunku do otaczającej przyrody jest coś gospodarskiego, ciepłego, lecz zupełnie pozbawionego sentymentalizmu. — Powiedz, ile jest jeszcze takich miejsc na świecie, gdzie w ciągu dnia złowisz na wędkę dwadzieścia kilo tajmienia albo chariusa? A zwierzęta... Z naszego rejonu odstawiamy rocznie dwa i pół tysiąca sobolich skórek. Nie odłowisz wszystkiego, co by należało. Łosia tu zatrzęsienie. To bardzo piękny zwierz — łoś. Trzymasz takiego na lufie i żal strzelać. Ale należy trzebić — zwłaszcza starych samców. Ciągnie taki stado klemp, młodych nie dopuszcza — i łoś się degeneruje... Gdy to mówi przypomina mi się jego wywód o tajdze, gdyśmy ślizgaczem płynęli po Lenie. „Dotąd tajga płonęła sobie, jak chciała. Przyroda trawi sama siebie — bezrozumnie..." Przedtem szliśmy ledwie widocznym tropem, przeskakiwaliśmy leżące w poprzek pnie, przedzieraliśmy się przez nadbrzeżną gęstwę. Las — stary, nie trzebiony, gdzie się walą zgrzybiałe drzewa, gdzie głazy po- kryte grubym mchem czają się swoim odwiecznym spokojem, gdzie nagłe zapadliska — „nie tędy, nie tędy, buty zostawisz!" — po zmurszałych, już w pulchne błoto zamienionych pniach. Pańczukow szedł przodem — milczał. Na łatwiejszych odcinkach tropu, gdzie można sobie pozwolić na rozejrzenie się, widziałem, jak powolnym, ciężkim jakby ruchem ręki ogania się od komarów. Podziwiałem lekkość, z jaką ten — dość przecie otyły, trochę niedźwiedziowaty — Buriat poruszał się w gąszczach. Kiedy odstawałem, krzyczał: — Ho-ho-ho-hooo! I to było coś takiego, jak ów gest, którym przed zaśnięciem nakładał mi na głowę swój ciepły i miękki kapelusz. Potem też krzyczał „ho-ho-ho-hooo!" — ale inaczej. To było wtedy, gdy już Zora przyleciał od strony Turuki, kiedyśmy zjedli obiednią uchę i ryby ugotowane w niej przez Dubrowskiego, zagasili ognisko i przenieśli na polanę do helikoptera wszystko, co było do przeniesienia: ponad sto kilo złowionego chariusa, sieci, plandeki i broń. Patrzył na góry, ponad które zaraz mieliśmy się wznieść, odchylił się do tyłu i zakrzyczał: — Ho-ho-ho-hooo! Nasłuchiwał chwilę, a gdy echo odpowiedziało — kiwnął głową z zadowoleniem, uśmiechnął się do siebie i wszedł w kadłub helikoptera. Teraz śpi w huku, pochrapując. Zsunął na oczy swój bury, miękki kapelusz i — obejmując strzelbę — śpi. A Zora zanim przeleci na drugi brzeg Leny, kilkakrotnie zatacza krąg nad wierzchołkiem lesistej góry, gdzie wczoraj — wracając z Turuki do bazy — widział niedźwiedzia. 142 143 21. Odlot z Płaskowyżu „Tam na Zachodzie myślą, że u nas niedźwiedzie chodzą po ulicach. Za parę lat — koniecznie do nas zajrzyjcie — to będzie ibardzo piękne, nowoczesne miasto..." Owszem — niedźwiedzi na ulicach nie widać. Są za to krowy. Leżą na placu między domami, tarasując drogę i powoli, z właściwą swemu rodzajowi flegmą — przeżuwają. I jest mnóstwo bezrobotnych o tej porze roku ipsów. Mnóstwo. Żadne tam eleganckie pudle, ratlerki i pekińczyki — to są psy pracujące, kundlo-wate wilczury i owczarki różnej maści, silne i gonne. Są wśród nich odważne spece od obskakiwania niedźwiedzia w tajdze, dobre na wiewiórki i sobole, geniusze w zaprzęgu, wierne człowiekowi do ostatniego tchnienia w mróz i purgę. Pańczukow mówi o nich — „nasze sybirskie łajki". Teraz nie sezon, jeszcze nie sezon, więc wałęsają się znudzone po drodze i opłotkach tego drewnianego miasta. Opuszczają się, tracą fason. Odzyskują go w tajdze. Już przymilnie, łasząc się, spoglądają ludziom w oczy. Tak też można widzieć UsifRut. Ale to jest prawda o nim sprzed czasu, w którym dotarła do Leny kolej z Tajszetu — to znaczy sprzed dziesięciolecia. Takie ono było przez całe trzysta lat, od chwili, gdy założono kozacki ostróg. Dziś ta prawda i jest jeszcze, i już nie jest prawdą. To, co w tym mieście najistotniejsze, dynamiczne — jest przezwyciężeniem tamtej, trzystuletniej prawdy o syberyjskiej osadzie u ujścia Kuta do Leny. Zaczęło się od kolei żelaznej, która miała otworzyć drogę do Jakucji, potem powstał największy z syberyjskich portów rzecznych. Otwarto drogę nie tylko do Jabucji, lecz także do pierwszej wielkiej nafty pomiędzy Uralem a Sachalinem i wiel- ^ ft JM Łowy selengijskie 144 Sioimy u źródła — pachnie krwią. Afrikan Bałburow i autor Na strażnicy kapitana Wszywkowa 4 " A -u kich zapasów drzewa w nadleńskiej tajdze. To znaczy — do perspektyw rozwoju nowoczesnej cywilizacji przemysłowej nad Leną. Fedorenko i Pańczukow — pozbywszy się strojów z tajgi, odziani już jak Bóg przykazał gospodarzom wielkiego, w niedalekiej przyszłości przemysłowego rejonu — odwożą mnie na lotnisko. Nowe lotnisko — w budowie. Z tego lotniska spłynął nad miasto Zora. Droga tam wiedzie, jeszcze gliniana, ale obok niej na pryzmach ziemi i kamieni wydobytych spod cienkiej jej warstwy, nad rozkopami leżą już całymi kilometrami żelbetowe łożyska dla rur ciepłowniczych. Jedzie się cały czas pod górę — zda się, iż wzniesienie nigdy się nie skończy. A potem, ponad trzysta metrów wyżej miasta, otwiera się płaskowyż z szerokim widokiem na bezmiar granatowej tajgi, która go porasta. Ziemia na setki hektarów czerwona, ubita oponami ciężkich samochodów, naga. Wożą tędy dorodne, smukłe pnie modrzewia, cedru i sosny — pomiędzy nowo zbudowanym dworcem lotniczym i jeszcze nie wykończonym hotelem. Fedorenko: — Za dwa, trzy lata — bo oczywiście musicie jeszcze do nas zawitać — będziecie na tym lotnisku lądować Tupolewem. Na betonowych pasach, których nie rozmyje żaden deszcz... Zrozumiałe, syberyjskie Baku musi mieć nowoczesny port lotniczy. — A na starość — uśmiecha się Pańczukow — oferujemy nasze wody mineralne i sanatoria... Na razie Tupolewy tu nie siadają. Odlatuję dwu-dziestomiejscowym Li bez normalnego pasażerskiego wyposażenia. Przy obu burtach są śliskie ławki pomalowane na kolor stalowy. Kiedy Li nabiera szybkości, 10 — Portret z diamentów trzeba się mocno trzymać, czego się da, by się nie zsunąć po pochyłości ku bagażom. Trzymam się mocno i zapieram nogami w pokład. Uśmiecham się do myśli, że za dwa — trzy lata będą stąd startować do dalekich rejisów ciężkie, szybkie i wygodne Tupolewy. Bo tak będzie — oczywiste, że tak będzie. Przed pięciu laty, gdy Iwan Pańezukow przybył do UsfKuta, pocztę rozwoziło się konno. Śmiał się, opowiadając o tym. — To nie byli listonosze, lecz dżokeje! — No i popatrz, jak to się zmieniło... W jednej tylko pocztowej dziedzinie. Wtedy i konno do dzisiejszego obozowiska geologów nad Turuką trzeba by się dobierać z tydzień. Zora dziś tam leci czterdzieści pięć minut. Przeskoczyliśmy wprost ze średniowiecza w wiek dwudziesty. Poczta w UsfKut ma teraz pięć szybkobieżnych motorówek, ślizgacz z samolotowym motorem, trzy aerosanie ośmiomiejscowe, a jeszcze w tym roku otrzyma dwa pojazdy na poduszkach powietrznych — amfibie, dla których nie będzie błot, wybojów i rzek... Z taką techniką, jaką dysponujemy i tajga nam przyjazna... Widziałem ten ślizgacz z samolotowym motorem, gdyśmy wracali z Markowa. Nasza „Wołga" była żółwiem —szedł po Lenie ledwie muskając dnem jej powierzchnię, zostawiając za sobą chmurę wodnego pyłu. „Z taką techniką... i tajga nam przyjazna". PJynie ta tajga pod nami. Naszym małym Li rzuca w burzowych chmurach. 22. Miaia humanizmu Jedziemy na Południe. Za Szelechowem — „miasto aluminium" — Trakt wspina się na pagóry Przymorskiego Masywu, potem 146 spada w dół nagłym zwojem serpentyn, otwierając szeroki widok na chmurną ponurość Hamar-Dabanu. W dole, na brzegu bajkalsfciej czaszy leży Kułtuk. Dalej, gdzie hamardabański masyw obrywiście spada w jezioro — Sludianka pod skłębionymi chmurami. Marmury, cement, mika. Głębiej wyrasta z tajgi nowe miasto Bajkalsfc. To z Jkolei celuloza. Tak potrzebna i talki budząca sprzeciw, mimo milionów rubli zainwestowanych w oczyszczalnię ścieków. Bo te ścieki mimo wszystko umartwią jezioro w promieniu dziesiątków kilometrów, kto wie, czy nie aż po wypływ Angary. Jeśli tak, do Kułtuka nie dopłynie żaden omul i czarny charius, nie uświadczysz już o świcie i pod wieczór czerniejących kształtów łodzi z rybakami, którzy zarzucają sipiningami rzekę od Szamana aż po Nilkołę. — Do diabła! Czy nie można nic wymyślić, żeby woda z kombinatu wracała do jeziora tak samo czysta... Co, nie stać nas ma to? No to na razie nie budować, tym bardziej że Hamar-Daban sejsmicznie jest bardzo aktywny i niebezpieczny! To jeszcze w Irkucku — Marfk Siergiejew. Poeta. Nie może przeboleć tej celulozy. — Słuchaj, ty... Skoro jesteśmy świadomością tej planety, bądźmy wobec niej uczciwi! Staliśmy w miejscu, gdzie Trakt przełamuje się przez Przymorski Masyw, i powtarzałem to zdanie w myślach, teraz dopiero, w obliczu nagle otwartego pejzażu, przeniknięty do głęjbi tą lapidarnie powiedzianą myślą. — Zimno tu — powiedział Bałburow. — Jedźmy. Arszan daleko. Spadamy w dół tak nagle, że się czuje wzrost ciśnienia jak po zniżeniu lotu. Skręcamy na zachód Tun-kińskim Traktem, łączącym Kułtuk z Mongolią. Obok 147 asfaltowej szosy, brzegiem tajgi, ciągnie się drugi trakt — zwierzęcy, wydeptany kopytami jaków i owiec pędzonych stadami wzdłuż całej doliny Irku-ta znad jeziora Kosogoł i jeszcze z dalsza, z mongolskich stepów. Tabuny idą niespiesznie — nieświadome przeznaczenia, ku któremu je wiodą poganiacze trzaskający biczami — poskubując trawę ma polanach w tajdze, ogrzewając Swoim ciepłem ziemię tam, gdzie w wędrówce ku śmierci zastanie je zimna, górska noc. Kiedy pasemko Traktu wywikła się z niewysokiego pasma gór zamykających wieniec wokół Bajkału, wjeżdżamy do Tunfcińskiej Doliny. Jest płaska nieomal, spływa jak gdyby z grzbietów Hamar-Dabanu ku gwałtownie wyniesionym w niebo łańcuchom alpejskich turni, wyrastającym nagle, bez żadnego uprzedzenia z miękkich linii pejzażu doliny. U jej krańca te dwa łańcuchy górskie — stary, ponury hamarda-bański, i ten młody, alpejski — schodzą się u stóp sześciogłowej, wiecznie białej góry Munku-Sardyk, królującej Sajanom i całej Syberii na wysokości prawie trzech i pół tysiąca metrów. Tamtędy właśnie, przełęczą, idą z Mongolii stada owiec i jaków — przez Mondy, Turan, Kyrien i Tunkę aż do rzeźni w Kuł-tuku. Gdyby nie to, że przełęcz otwiera mongolskie stepy, byłby to pewnie świat zamknięty, którego spokój mącą jedynie silne wiatry zmierzające do Bajkału. „Buriackie plemiona pasterskie żyły tu spokojne i w miarę bezpieczne od burz historii; góry, góry, góry..." Bałburow — pisarz i redaktor buriackiego czasopisma literackiego — ma swoją teorię powstania i Bajkału, i tej Doliny. Wykładał ją jeszcze w Daw-sze, gdyśmy się po raz pierwszy spotkali. Nieduże skośne oczy w Okrągłej twarzy czterdziestoletniego Buriata grają wszystkimi odcieniami ironii, liryzmu, 148 całą ,gamą zmiennych nastrojów, i jest to kod wypowiedzi równoległej do słów — zmieniający ich znaczenie, nadający im ważność lub wręcz unieważniający je już w momencie wypowiadania. Gdyby nie to, korpulencja mogłaby tę twarz uczynić nieprzeniknioną dla Europejczyka. „Geologowie cierpią, mój drogi, na brak Wyobraźni" — mówił tam, na tarasie daw-szeńskiej doliny. „A gdy się wśród nich zjawi ktoś taki, kto zgrzeszy śmiałością, nie uwierzą. Co do mnie, ruchy górotwórcze nawet w największej skali nie mogą mi wyjaśnić, jak powstała wielka wyrwa, w której mieści się takie cudo jak Bajkał. Spójrz na mapę, no spójrz... Jest taka hipoteza, najzupełniej naukowa... Tu jest jezioro, na zachód nieco wyżej, jakby na przedłużeniu jego czaszy — głęboki, podłużny kształt Tunki. .To tak, jakby jakieś ogromne ciało niebieskie przeleciało i wyrwało miąższ ziemi, wokół wywołując górotwórcze zaburzenia". A więc siła była kosmiczna, w każdym razie pozaziemska, mógł to być księżyc albo gniewna dłoń boga z Siedmiu Sfer, ale raczej półserio potraktowane ślady szamańskich wierzeń Buriatów szukających naukowych potwierdzeń. Słowa pełne były przekonania, myśl biegła dalej, ku nieznanym potworom żyjącym w górskich i tajgowych jeziorach, i gdybym nie uchwycił w jakimś momencie szelmowskiego błysku oczu, wyprowadziłby mnie w pole i pewnie zacząłbym dowodzić serio, że obszar Tunki wykazuje geologicznie tendencję ujemną w stosunku do wysokogórskiego pasma ponad nią, bo i dziś jest to proces żywy. Więcej, począłbym się dziwić, że tak ruchliwa inteligencja i... Kto wie? Może straciłbym uroczego kompana w podróży? Udało mi się ominąć kilka takich pułapek i gdy to uznał, miałem otwarte konto przyjaźni. — Kiedy tu dotarł Iwan pochabow swoim zdobyw- 149 czym pochodem — opowiada teraz — Duriaci dobrze go przyjęli. Ale zdobywca wCrótce się rozbestwił jak hiszpański konkwistador. Płacili mu podatki w skórach sobolich. Był to dość niespokojny okres, Buria-ci z Doliny ciągle coś tam mieli z Mongołami za Mun-ku-Sardykiem. Poszli wojowie brać się za łby, a Pochabow chciał skorzystać z okazji. Podniósł, jakbyśmy to dziś powiedzieli, stopę podatkową. I to po wiele-kroć — z pięciu, na pięćdziesiąt skór sobolich. Wiesz, naród w górach cichy jest, ale hardy, rabunku na sobie nie zniesie. Poszli posłańcy za Munlku-Sardyk, wojowie zareagowali ostro. Z Mongołami zawarli ro-zejm, wrócili do Doliny, a ujrzawszy spalone pod ich nieobecność wsie, ruszyli pochodem na Brack i obiegli tam kozaków Pochabowa! zamkniętych w ostrogu. — O ile wiem, Perfiliew założył braoki ostróg. — O, Perfiliew to był wielki człowiek. Carskie imperium istniało nie dzięki takim jak Pochabow, ale dzięki takim jak Perfiliew właśnie. — Znasz Pawła Silinskiego, Afrikan? Spojrzał na mnie z zaciekawieniem. — Nie. A kto to taki? — Jest szefem planowania w Irkucku. — No to co? — Nic! — roześmiałem się. Ostatnio zdobył tytuł naukowy. Kandydat nauk. Uroczy człowiek. — No to co? — zniecierpliwił się. — Więc on, Paweł Silinski, jakoś tam jest podobny do ciebie. A ponadto wywodzi się z rodu Perfiliewa, który założył bracki ostróg. — Dziękuję! — roześmiał się. —- Za co? — Że jestem do niego podobny. Ale posłuchaj... Oni tam wtedy nie odstąpili od oblężenia, dopóki nie zjawił się właśnie Perfiliew. Czy Silinski jest, według ciebie, dobrym dyplomatą? Z tradycji rodu powinien dziedziczyć nie tylko mądrość, lecz i talent dyplomatyczny. Bo Perfiliew był mądrym zdobywcą i dalekowzrocznym politykiem. Jego to zasługa, że Dolina pozostała wówczas w granicach imperium. Przybył z Je-nissiejska i od razu zażegnał konflikt. Cofnął zarządzenie o pięćdziesięciu skórkach sobolich, a ponadto uwolnił tunkińskich Buriatów od podatków na okres pięciu lat. Wybrał siedmiu najokrutniejszych kozaków Pochabowa, kazał przywiązać ich do końskich ogonów... Konie pognano — rozwlekły siedem okrutnych kozackich istnień po kamienistej ziemi. I w Dolinie znów nastał spokój. Jak coś mieli bracia-Buriaci, szli delegacją przez góry i tajgę do cara — pięć tysięcy kilometrów z petycją lub zapewnieniem wierności dla imperatora. — A co Perfiliew uczynił z Pochabowem? Ten był przecież okrutniejszy od siedmiu okrutnych kozaków? — Ale Pochabow był wodzem — szelmowsko błysnął oczami. — Był jednym z najbardziej zasłużonych zdobywców Syberii. Po chwili poważniejąc, dodał: — Czy nie za wiele żądasz? W końcu tacy jak on sprawili, że Buriatów, Ewenków, Jakutów nie spotkał los indiańskich plemion, na których krwi rodziła się cywilizacja obu Ameryk. Wystarczy. Porównaj Pizar-ra, Valdivię, a nawet Corteza z Perfiliewem, będziesz miał miarę humanizmu. Ta jest — co warto wiedzieć — zawsze względna. Więc już jesteśmy w tej Dolinie. Ma się pod zmierzch, chłód przenika do samochodu. Tunkińskie szczyty stoją nieruchome, nawet nasza szybkość — sto na godzinę — nie jest w stanie ich bezruchu pokonać. Ale — to też już wiem — ich bezruch jest względny. Dolina rna tendencję do ruchu ujemnego, rozpłomie- 150 151 i nione niskim już słońcem granie dźwigają się wzwyż po każdym wstrząsie, w niedostrzeżonych liniach wciąż dokonujących się rozłamów tektonicznych zastyga bazalt i gnejs. Świat wciąż się staje, uświadamia nam to dopiero skrót dokonany w przestrzeni i czasie. Cor-tez... Jeśli przeniesiemy się myślą na drugą półkulę i cofniemy o cztery wieiki wstecz, spotykamy konkwistadorów i wyniki ich czynów, które w nieludzkie piekło przemieniały najpiękniejsze zakątki ziemi. Claude Levi-Strauss pisze w „Smutku tropików": Aby ocenić charakter absolutny, totalny, nieprzejednany dylematów, które osaczały ludzkość XVI wieku, należy przypomnieć sobie niektóre zdarzenia. Do tej Hispa-nioli (dzisiaj Haiti i Dominikana), gdzie ludność tubylcza liczyła sto tysięcy w 1492 roku, a sto lat później pozostało z niej dwustu ludzi, umierających raczej z powodu strachu i wstrętu do cywilizacji europejskiej niż z powodu chorób wenerycznych i bicia, kolonizatorzy posyłali komisją za komisją, w celu ustalenia natury tych ist o t... Zaś nieco dalej: Kiedy Las Casas usiłował znieść roboty przymusowe, kolonizatorzy byli bardziej zdziwieni niż oburzeni: a więc nie wolno nawet posługiwać się zwierzętami pociągowymi? Czy istotnie — jak usiłuje dowodzić Levi-Strauss — ówcześni zdobywcy nie byli intelektualnie przygotowani na tyle, by pojąć, iż tubylcy amerykańscy są ludźmi? Przecież kultura europejska tego czasu rodziła umysły tak wspaniałe jak Erazm z Rotterdarnu... Współcześnikiem Kolumba był Leonardo da Vinci. W wieku, w którym giną narody czy też plemiona na Haiti i Dominikanie w zetknięciu z europejską cywilizacją, w Europie pełny rozkwit przeżywa bujna epoka Renesansu, tak wspaniale odkrywająca piękno i sens człowieczeństwa. Byłbyż to przykład bezsiły kultury? Kolonizacja Ameryk wówczas się zaczęła, ale przecież nie skończyła, w wieku dziewiętnastym odbywała się na nierównie większą skalę, obejmując głęboko obszary północnego kontynentu. Eksterminacja Indian — nie mniej brutalna niż w czasach konkwistadorów — zmusza do ponowienia tego pytania: czy i wtedy zdobywcy nie byli intelektualnie przygotowani, by pojąć człowieczeństwo czerwonoskórych? Więcej — tak, trzeba pytać o więcej —czyż byli na tyle nie przygotowani, ky P°jąć człowieczeństwo samych siebie? Levi-Strauss, surowo przecież osądzający europejską cywilizację, a zwłaszcza jej „ambasadorów" na amerykańskim kontynencie, cofa się jakby za zasłonę absurdu przed tym, co jest już poza granicą zrozumienia. Mianowicie przed rozkiełznanym barbarzyństwem, nietolerancją, rabunkiem — żywiołami degradującymi człowieczeństwo, lecz wciąż i na nowo, izarówno w czasach konkwistadorów, jak i w naszym pięknym wieku dwudziestym, wymykającymi się z tych więzów, jakimi pragnie je okiełznać organizacja społeczna i kultura. Tu nigdy — na szczęście — do czegoś takiego nie doszło, może właśnie dlatego tutaj rodzi się nowy styl cywilizacji? Wbrew (temu, co się przywykło sądzić, perspektywa czterech wieków wykazuje nadzwyczaj przekonywająco, że pogarda dla człowieka, narodu, kultury — tak mocno ciążąca na nowożytnej cywilizacji zachodniej — nigdy tu nie miały ani ćwierci tej niszczącej siły. Inne — by użyć określenia Levi--Straussa — „nieprzejednane dylematy" „osaczały ludzkość" tej części świata. O tak, z pewnością zapóźnionej w cywilizowanym rozwoju, ale też ustrzeżonej od uroków zachodniego „kulturtragerstwa" i jego skutków w ukształtowaniu całej formacji kultury i typu ludzkiej mentalności. Spotykam Rosjan, którzy nie lubią Buriatów, czy Ormian nie lubiących Gruzinów — 152 153 współżycie narodów obok siebie, często przemieszanych wzajemnie na pograniczach zawsze dotąd rodziło, i jeszcze chyba długo rodzić będzie tego rodzaju opozycje wynikające z różnicy mentalności, kultury czy najprzeróżniejszych historycznych „zaszłości". Faktem jednak jest, że te narody istnieją, nigdy nie były tępione jako narody i zamykane po przetrzebieniu w rezerwatach godnych wymierających gatunków zwierząt. Wiele z nich, przed rewolucją nie mających własnego alfabetu, posiada dziś własną warstwę inteligencji, rozkwitającą literaturę i sztukę, rozwiniętą świadomość historyczną i uprawnione poczucie kulturowej odrębności. Są to rzeczy tak zwykłe, że prawie niedostrzegalne, lecz przecie tworzą atmosferę, którą oddycha i on — Buriat, Afrikan Bałburow — i ja. Rozmowę o tych sprawach zaczęliśmy już w Dawsze, przy gościnnym stole Dancerów, i wiedliśmy ją długo w noc, gdy wszyscy posnęli. „Każda kultura, choćby najprymitywniejsza ma takie wartości, które warto ocalić, bo zawiera jakiś obszar naszego ludzkiego doświadczenia. Zniszczyć łatwo, ale przecież jest to kradzież dokonana na samym sobie..." Jego „Śpiewające strzały" — książka bardzo wysoko ceniona — zaczyna się od kompromitacji bardzo ważnego elementu buriackiej kultury, jakim był szarna-nizm. Dojrzewanie narodu do przyjęcia rewolucji — akcja książki rozgrywa się właśnie w przedrewolucyj-nym okresie — postawiło ten problem na porządku dziennym. Bałburow maluje z epickim rozmachem sceny wypędzania złych duchów choroby z „pięknej Magriny z ułusu Chasanga", jest to tyleż malownicze, oo wstrząsające. Ale jest w tym coś, co zrazu może zirytować czytelnika nawykłego do weryzmu współczesnej prozy na przykład amerykańskiej. Równolegle do rytmu narastania scen „ludzkich", przesiąkniętych wręcz okrucieństwem, przewija się w opisie łagodny motyw „przyrodniczy" — niezmiernie charakterystyczny — słońca, gór, ptaka. Słońce spokojnie barwiło góry płynnym złotem, zapałało ośłepiające błyski w oknach domostw i zajrzało, mimochodem jakby do dusznej izby, w której ze trzydziestu łudzi popykiwało z fajek. Albo: Płiszka — ptak doświadczony. Nie poleciała wprost do gniazda — początkowo skręciła ku wysokiemu, obry-wistemu brzegowi, nazwanemu przez łudzi Ganga-Erie i siadła na gałęzi. Uważnie przepatrzywszy wkoło, ptak raz i drugi machnął ogonem, śmignął w dół, siadł na zeschłej łodydze łopuchu i potem dopiero zniknął w trawie. Jednakże i tego było mało. Zbyt wielki jest świat otaczający pięknie splecione gniazdo, a w świecie zbyt wielu wrogów, gotowych zgnieść tylko co złożone jaja... Słońce i ptak zarówno zdają się mieć — nie tyle może rozum — ile poczucie celowości i sensu, przyroda jest w tych opisach specyficznie antropomorfizo-wansc. Specyficznie, bo w szamanizmie będącym przecież tradycją kulturową narodu Bałburowa, słońce jest boskie. Boskość ta nie jest przekładalna na symbol zewnętrznie człekopodobny, wyposażona jest jednak w pewne cenne wewnętrzne walory człowieczeństwa, mianowicie świadomość, odczuwanie. Boska może być łosza i małe łosiątko — jak to jest u Tunguzów — mieszkający tam, gdzie my dostrzegamy Wielką i Małą Niedźwiedzicę. Bałburow kompromitując szama-nizm z jego demonologią i magicznymi praktykami, zdaje się ocalać zeń to, co jest poezją przyrody — naturalnego i w tych warunkach wszechobecnego środowiska człowieka — schodząc się w tym punkcie z odmiennymi inspiracjami, nic z religią nie mającymi wspólnego, uważnego stosunku do natury. W koń- 154 155 cu ten motyw — mimo różnicy zabarwień — stapia się w jedno: tworzy wrażliwość na piękno przyrody, tyleż obecne w poezji filmowych obrazów Marka Sier-giejewa, ile w prozie Bałburowa. Więc — zaczęliśmy tę rozmowę przy gościnnym stole Damcerów, potem rozstaliśmy się na pewien czas. Koniecznie chciałem płynąć po Bajkale z ekipą geologów. Czekał, aż wrócę, w usule Maksymicha, u swego przyjaciela Żygżyrowa — pisarza i myśliwego, którego specjalnością są polowania na niedźwiedzie. „Nie, taki Hemingway to ja nie jestem!" Musiałem po bajkalskiej wyprawie wyleczyć początki szkorbutu. Posłałem wiadomość i natychmiast przyleciał isamolotem z Ułan-Ude, ku mojej ogromnej radości. Jedziemy teraz do Arsza-nu, wprost na tę wspaniałą ścianę Tunkińskich Alp, u stóp której rozłożył się kurort — właściwości jego leczniczych wód sprowadzają rozmowę na osobliwości i racjonalne pierwiastki ludowej medycyny, a stąd krok tylko do erudycyjnego wykładu o medycznej mądrości tybetskiej. Kończy się ten wykład u ocienionego źródła, wokół którego gałęzie drzew rozkwitają kokardkami kolorowych wstążek — kwiaty wdzięczności ludzkiej za wracające zdrowie. — To już nie religia — mówi Afrikan — to już obyczaj. Uzdrowisko. Jest to „oswojona tajga", zabudowana drewnianymi pawilonami, pocięta siecią żwirowanych alejek i ścieżek wydeptanych wśród korzeni sosen i modrzewi. Leczy się tu kilkaset osób, przeważnie z okolic Irkucka i Ułan-Ude. Obfite źródła dziesiątkami wytryskują ze zbocza u początku tej stromizny, która podnosi się regularną, siedemdziesiąt parę stopni nachyloną linią przez wszystkie górskie strefy, wprost do szczytu, liczącego ponad dwa i pół tysiąca metrów wysokości. Ta nieobecność załamań, uskoków tworzą- cych wizualne bogactwo rzeźby — powoduje wrażenie nadmiernego uproszczenia, brutalnej nagłości, z jaką siła ruchów tektonicznych wyidźwignęła to wysokogórskie pasmo, gwałcąc łagodność krajobrazu. Wrażenie to potęguje jeszcze jednostajna, regularna linia odgraniczenia doliny od stromizny zboczy wszystkich kolejnych szczytów, ustawionych — jak żołnierze — według wzrostu w karnym szeregu. Mijamy pijalnię wód i budynek łazienek. Wspinamy się na niewysoką stromiznę, ścieżka wiedzie wzdłuż szumiącej w kanionie Kyngyngi, przez dostojny modrzewiowy las, wystający obnażonymi korzeniami nad przepaść. Rzeka spada z głębi gór jedenastoma wodospadami, wypełnia wściekłym szumem wąski, głęboko wcięty wąwóz, jej niszcząca gwałtowność cała jest w wielkości głazów, jakie potrafi staczać. Obnażone w jej korycie warstwy skał pozwalają czytać historię ziemi, są jak otwarta księga. Kiedyś Piotr Szames tłumaczył mi, że Ziemia ma swoją mowę, sztuka polega na tym, by ją zrozumieć. Tu Ziemia nie mówi, lecz krzyczy z całą siłą swojej młodości, obnaża się — „patrzcie! taka jestem!" Właśnie — jaka jest? Wspinam się tym kanionem coraz wyżej. Do drugiego wodospadu — mimo trudnej drogi — trop, kamienie i mostki pełne są kuracjuszy i wycieczkowiczów. Dalej kanion się zwęża, mostków już nie ma, chwilami wspinaczka staje się niebezpieczna — już jest z czego i gdzie spaść. Granie sypią ostrym złomem, w zagłębieniach leżą piargi grożące lawinami. Oto leci jedna, niewielka. Ktoś mało świadom niebezpieczeństwa, czepiając się ostrej pochyłości, usiłuje ją przebrnąć wszerz. Obsuwa się kilka metrów. A to, co się przetoczyło tuż obok i zatrzymało wśród głazów spieniających nurt, jest wielkim kawałem krystalicznego, białego kwarcu. U wylotu rzeki z kanionu, 156 157 gdzie woda obnażyła warstwy skorupy ziemskiej, grubość kwarcowego pokładu nie była tak duża — najwidoczniej więc wzrasta z wysokością. Całe dno rzeki jest białe: z kwarcu i marmurów; gdzie indziej niebieszczą się pegmatyty i wygładzone nurtem dno ujawnia twardość bazaltu. Siedziałem do późna w noc nad rzeką i w pewnej chwili zdało mi się, że ziemia drgnęła, potem jakby się lekko zakołysała — doznałem zawrotu głowy. Było to niewielkie trzęsienie ziemi, zdarzenie tu zwykłe, codzienne niemal. Po raz pierwszy przeżyłem to na tarasie dawszeńsikiej doliny. Nic się od tego nie zmieniło, nic, co mógłbym zauważyć — może jakiś głaz niedostrzegalnie zmienił pozycję na trwalszą, może gdzieś spadła w górach lawina wezbrana na stromych piargach? Ale — znów skrót czasu — jeszcze w trzeciorzędzie ten obszar ziemi był wysoką prawierównią, cały jak ta Dolina. W porządku geologicznych warstw nie było zakłóceń. Sajan był sztywną bryłą, która na górotwórcze niepokoje wewnętrzne planety reagowała niezmo-żonym zda się oporem. Warstwy poddane ciśnieniom stawały się zwięzłe i twarde, co najwyżej zamieniały się w łupki. A jednak wstrząsy — drobne, jak ów odczuty, i poważne, jak ten znany pod nazwą Gobi--Ałtajskiego, i jeszcze silniejsze zapewne, możliwe do wyobrażenia — zmogły twardą skorupę, doprowadziły do wylewu całych rzek bazaltu tworzącego dziś skalne usypiska gołoborzy, pomieszały wszelki porządek epok, tu właśnie stwarzając urokliwy i jakże dynamiczny w wyneizie konglomerat. Ile dziś podniósł się szczyt nad Kyngyrgą — o mikron? Kiedy miejsce tej Doliny było tropikiem, kiedy morzem, kiedy krajem polarnym? Tam gdzie kanion szumi pierwszym albo jedenastym wodospadem zaczyna się obszerna, wysoka dolina śród- górską w której rodzi się rzeka. Musiało tu być lodowcowe jezioro, ale najpierw lodowiec, którego topnienie pozwoliło wyżłobić górne piętra kanionu, a potem, w miarę ocieplania klimatu tego obszaru, pogłębić go i osuszyć dolinę. Tu już ludzie rzadko kiedy przychodzą, częściej można spotkać ślady żubra, górskiego rena, kozice. Zmęczony leżę na kamieniach, chłepcę wodę, chłodzę spoconą twarz i kark, potem przebieram kamienie — geologiczny konglomerat — i nawiedza mnie bluźnier-cza myśl, że to nie kamienie, lecz tysiąclecia czasu zastygłe w bryły tak się poddają mojej ciekawości i chęci zabawy, a poddając się, nabierają wobec mnie stosunku, którego nie najmniej ważną treścią jest dyskretna ironia. 23. U podnóża Tunkińskich Alp Od początku tej Doliny do jej zachodniego krańca u stóp Munku-Sardyka jest ponad dwieście kilometrów. Na wysokości Arszanu szerokość Doliny obliczana jest na kilometrów osiemdziesiąt, co wydaje się nieprawdopodobne, gdy jednym spojrzeniem można objąć całą tę przestrzeń. Ale im dalej na zachód, Dolina się zwęża coraz bardziej — kanion Irkuta oddzielający Munku-Sardyk od łańoucha Tunkińskich Alp niewiele przestronniejszy jest niż przełom Kyngyrgi. Żyje tu obecnie 25 tysięcy ludzi, jest to więc jeden z najgęściej zamieszkałych regionów Syberii — trzy osoby na kilometrze kwadratowym. Centrum administracyjne rejonu stanowi osada Kyrien. Inne, równie ważne centrum, to Mondy, gdzie mieści się baza wypadowa ekspedycji geologicznej i stacja badań kosmicznych. Codzienność Doliny to rolnictwo. Dziś już rolnictwo. 158 159 Jeszcze długo po rewolucji dominowało tu pasterstwo i myślistwo. Nie jest to ziemia rolnictwu przyjazna. Półtorasta metrów nad Doliną temperatura spada 0 jeden stopień, powyżej granicy górskiej tajgi, która tu sięga 1900 metrów, już w sierpniu — zwłaszcza gdy pogoda piękna jak teraz — nocą zdarza się mróz dziesięciostopniowy. Potem, gdy Bajkał wyparowuje swoje letnie ciepło, z Munku-Sardyfca i jego lodowców szalonymi wichrami przewalają się przez Dolinę masy mroźnego powietrza. Trudno utrzymać wtedy nawet niewielką ilość owiec i jaków. Pierwszy kartofel został tu zasadzony dopiero pod koniec minionego stulecia. Dziś jeszcze traktowany jest zupełnie inaczej niż w Europie. Podstawą wszystkich dań jest mięso i chleb. Trzydzieści lat- to zbyt krótki okres, by mogła się wykształcić w miarę bogata kultura rolna. Nawet w naszym stuleciu, które ma to do siebie, że wszelkie zachodzące w nim procesy dokonują się w przyśpieszonym rytmie, czasem na tyle gorączkowym — jak w sztuce — że zamierają, zanim osiągną stadium dojrzałości. Indywidualne rolnictwo jest tu więc prawie zupełnie pozbawione tradycji. Kołchozy były pierwszą formą gospodarstwa rolnego, która uzyskała jakiś rozmach. To tak, jakby od pierwotności dokonać nagłego skoku do nowoczesnych form gospodarowania — i to właśnie tu, w niezmiernie trudnych warunkach klimatycznych. Nic też dziwnego, że kołchozy Doliny nie osiągnęły oszałamiających wyników. Jak na nasze wyobrażenie współczesnego tempa rozwoju była to wegetacja raczej niż rozwój. Wykarczować tajgę i ziemię wziąć pod uprawę — to sprawa najprostsza. Jak utrzymać jej urodzajność, jak ją uprawiać? Jak wszczepić pasterzom 1 myśliwym tę wielowiekową, często niepisaną mądrość, jaką posiadł choćby nasz polski chłop albo z jakiej korzysta amerykański farmer? Jak przekonać — ale tak 160 najgłębiej — do sposobu życia odmiennego niż sposób życia wciąż jeszcze chodzących po świecie przodków? Kołchozy... Nawet z sowchozami ¦— a istnieją w Dolinie dwa — było całkiem niewesoło, mimo techniki i kadry fachowców. To jedno z najdziwniejszych zjawisk w naszym socjalistycznym świecie: nierentowne, wielkoobszarowe, wyposażone w nowoczesną technikę gospodarstwo rolne. Ale — jakkolwiek dziwne — prawdziwe. I Tunkiński i Sajańsfci były właśnie takimi sowchozami. Były. Z Tunkińskim wciąż jeszcze niewesoło. Zaczyna się coś zmieniać w Sajańskim. Od czasu gdy zjawił się w Dolinie Siergiej Siergiejewicz Awtuszenko. Ten człowiek właśnie w codzienność Doliny wniósł coś rzeczywiście nowego. Bałburow mówi o nim z niekłamanym entuzjazmem: — Tacy, właśnie tacy są solą ziemi. I solą rewolucji. Pokolenie lat trzydziestych wydało ich tysiące — do przesady skromnych, zapominających o sobie, całą swoją energię psychiczną oddających idei i jej wcielaniu w życie... — No tak — mówię. —¦ W końcu to oni postawili w nadamursfciej tajdze miasto Komsomolsk. — Nie jeden Komsomolsk był do zbudowania. Przyjechał w roku trzydziestym czwartym do Buriatii na wezwanie Komsomołu, jak tamci nad Amur. Pracował jako agronom i doszedł do godności wiceministra rolnictwa w buriackim rządzie republikańskim. Chorował poważnie, przeszedł więc do pracy naukowej, ale to, jak mi się zdaje, nie na jego temperament. Musi wszystko sprawdzać. Po chwili milczenia: — Znam wiele ludzi, którzy zawsze na wszystko mają odpowiedź, to bardzo niesympatyczny gatunek... — Jeśli taki ma refleks i odrobinę błyskotliwości — 11 — Portret z diamentów 161 śmieję się — to znaczy, że urodził się na propagandy-stę. — Może, ale w kiepskim stylu — zareplifcował natychmiast. — Kiedy człowiek wie wszystko, zawsze podejrzewam, że naprawdę nie wie nic. On jest w dd-brym stylu. Rekomendacja znakomita. Aby pojąć jej racje, trzeba się wgłębić w wewnętrzne życie tego sowchozu, którym od dwu niespełna lat kieruje Awtuszenko. Sowchozowa osada raczej nie (sprawia dobrego wrażenia. Rozrzucona na dużej przestrzeni straszy anar-chiczną, byle jaką drewnianą zabudową, wystawia na widok wnętrzności szop, latryn, komórek, prezentuje rozjeżdżone, błotne drogi. Ale już się czuje myśl porządkującą w tych kilku budowanych przy Trakcie domach. Niedawno oddano do użytku spory, piętrowy szpital. Zwarte kwartały nowych chlewni i obór — pustych teraz, jako że bydło jest na wypasie w górach — też zdają się świadczyć o myśli porządkującej: można się domyślić przyszłej geografii sowchozowych dzielnic mieszkalnych, handlowo-usługowych, produkcyjnych. Ale to zaledwie zarysowana możliwość. Awtuszenko nieomal ginie za swoim olbrzymim biurkiem. Dopiero, gdy wstaje z krzesła, widać, że jest wysokim mężczyzną. Podniszczony garnitur, niezbyt przypasowany, nadaje mu pewien rys abnegacji. Głowa jest piękna, o posiwiałych skroniach, szlachetnie pociągła twarz o rysach surowych, lecz nie ostrych — takie głowy cenią rzeźbiarze i portreciści. Zdaje się nie być zachwycony wizytą. W końcu — gospodarstwo tak ogromne, roboty tyle! Właśnie: jak ogromne? Od razu sypie danymi. „Sa-jański" rozciąga się na całą szerokość Doliny, długość obszaru wynosi 135 kilometrów. Obszar siewów 8880 hektarów. Przeważnie pszenica. Sieje się trzy gatunki, 1R2 zależnie od mikroklimatu, najlqpiej udaje się selengij-sika. „Bardzo dobra pszenica, zwłaszcza dla obszarów wyżej położonych tutaj <— wskazuje za okno, na wzniesienia hamardabańskie —¦ i tam, na zachodzie, bliżej mongolskiej granicy". Ponadto sieje się owies — „złoty deszcz" — i pewne gatunki grochu na karmę dla zwierząt. — To jest zbyt mały obszar — mówi. — Stanowczo zbyt mały. Sowehoz musi się rozprzestrzeniać, jeśli ma być rentowny. — Znów wskazuje za okno, na zbocza górskie porosłe tajgą. Powyżej pól pszenicznych widać całe połacie wyrąbanego laisu. — Wchodzimy na te zbocza, są bardzo urodzajne. Tam, gdzie rosła brzoza, ziemia jest znakomita. W całości sowehoz obejmuje prawie 50 tysięcy hektarów, to, co dotychczas jest pod uprawą, stanowi przecież tylko niewielką część tego obszaru. Nasze zadanie polega na tym, aby w najbliższych latach odebrać tajdze i uprawić 14 tysięcy hektarów, to jest więcej, niż uprawiamy dotychczas. Po chwili namysłu kontynuuje: — Dalej... Na majątek sowchozu składa się 8,5 tysiąca rogacizny, w tym 2750 mlecznych krów, reszta to bydło mięsne. Dalej — 2700 świń, 12700 owiec, 6800 kur, 1260 koni. Nie nudzą was liczby? — pyta nagle z nieznaczną ironią. Nie, oczywiście nie nudzą, raczej oszałamiają, mimo, że miałem już czas przywyknąć do syberyjskich wymiarów. Mimo woli odnoszę te wielkości do miar, jakimi charakteryzują się nasze polskie gospodarstwa i to mnie dezorientuje. Mało to czy dużo — jak na te warunki? Awtuszenko rozprasza te wątpliwości. To jest mało, to jest bardzo mało w zestawieniu z możliwościami. Czy owa liczba hektarów, jakie zamierzają odwojować od tajgi — jakie już odwojowywać zaczęli — nic nie mówi o tych możliwościach? 163 Ambicje Awtuszenki nie kończą się na rozwinięciu gospodarstwa wszerz. Od tego się zaczynają. „Nowoczesne rolnictwo, a my tu chcemy mieć nowoczesne!, to przede wszystkim intensywność, maksymalna specjalizacja..." Specjalizacja — to produkcja zwierzęca. Mięso, skóry, wełna, mleko i produkty mleczne. Głównym problemem do rozwiązania jest więc powiększenie ilości i jakości pasz. To kwestia obszaru i charakteru upraw paszowych, ale i chemii. Również kwestia intensywnego eksperymentowania, wielkiej pracy, którą trzeba wykonać, aby dobrać rośliny odpowiednie do uprawy w tych warunkach i możliwe do przystosowania. To znaczy — trzeba znaleźć do tej Doliny odpowiedni klucz. — Znaleźliście? — To nie takie proste — mówi poważnie. — Szukamy. Formułę, jak widzicie, już znaleźliśmy i w tym roku po raz pierwszy od chwali założenia sowchozu wykonujemy i przekraczamy plany. Sądzę, że pod koniec roku — jak to się mówi — wyjdziemy na swoje. Gospodarstwo osiągnie rentowność. — W jaki sposób? Awtuszanko popatruje na Bałburowa. — No to jak, Afrikan Andreicz? Trzeba pokazać? — Pokażcie przede wszystkim chemię, to najważniejsze. — Chemię? — zapalił się. — Dobrze, możemy zacząć od chemii. Dotąd nikt tu o niej nie myślał, uprawiał ziemię, jaką Bóg dał, a tajga odstąpiła. Więc najpierw zbadaliśmy w laboratorium jej zawartość i dowiedzieliśmy się, że gleba jest uboga w azot. Rozlewamy wodę amoniakalną, wsączamy 47 kilogramów wolnego azotu w hektar — według naszych obliczeń tyle właśnie trzeba. Ten rok mieliśmy bardzo suchy, a mimo to średni zbiór zboża z hektara wyżiszy niż w całkiem 164 niezłych pod względem klimatycznym latach poprzednich. Niewiele wprawdzie, ale jednak wyższy. Inny przykład —• z udojem. W silosach mieliśmy niedostateczną ilość białka i proteiny, co stwierdziliśmy laboratoryjnie. Sprowadziliśmy 24 tony karbonatu i eksperymentowaliśmy, w różnych dozach dodając go do paszy — powiodło się i zaczęliśmy stosować wypracowaną metodę. Poważnie podniosła się mleczność krów. Ale karbonat to nie jedyny przecież środek tego rodzaju. Opracowujemy całą technologię wzbogacenia pasz, stosujemy różne biostyinulatory. Wreszcie machnął ręką: — Wiecie co? Lepiej jedźmy w pole, tam wszystko lepiej widać. I powietrze jest świeże. Wsiadamy więc do gazika i jedziemy — do kompostów. Widok nieszczególny: puste owczarnie, obory i cielętniki — błotno, gnojno i czystość powietrza najwyraźniej przereklamowana. Na zapleczu zabudowań kilka sporych kopców brunatnej barwy, zarastających zielenią chwastów. To są właśnie komposty — po kilkaset tom w każdym kopcu. Receptura samego Awtuszenki. Wykłada ją szczegółowo — jest skomplikowana, ale daje się uchwycić w trzech głównych elementach. Zmielony zwierzęcy nawóz, plus chemikalia, plus sproszkowany marmur „wycyganiony" w Slu-diance. Awtuszenko drąży w kopcu otwór, wyjmuje pełną garść ciepłego nawozu, wciska mi go w ręce, każe go wąchać i rozcierać w dłoni, sarni to czyni z przejęciem i po raz pierwszy w czasie naszego spotkania jego surowa twarz rozjaśnia się pięknym uśmiechem: — No? Ciepły? — pyta. — Ciepły, ciepły, dojrzewa sobie! — odpowiada sam na pytanie i zaraz wyjaśnia, że dopóki jest ciepły, nawóz zwierzęcy, amoniak, azot, „wycyganiony" sludianski proszek marmurowy wcho- 165 dzą ze sobą w skomplikowane, a przez niego, Awtu-szenkę, przewidziane stosunki chemiczne. Wygląda na to, że jest uszczęśliwiony. Przejeżdżamy osadę, gazik brnie przez szeroko rozgałęzione, bia-ło-ikamieniste koryto potoku. Awtuszenko wiedzie nas ku pszenicy. Stuhektarowy łan leży na zboczu, otoczony przez tajgę, której wyrwano przed dwoma laty ten skrawek ziemi. Pszenica zgoła nie syberyjska i nie górska — takie łany widywałem w Północnym Kazachstanie w pierwszych latach zagospodarowywania stepów: wysoka do ramion, gęsta, z ciężkim kłosem i tak czysta, że budzi zdumienie. — Nic w tym zdumiewającego — tłumaczy Awtuszenko. — To też sprawa chemii. Chemii i lotnictwa. Opylaliśmy ten łan z powietrza — skutecznie. Ani jednego chwastu. Niestety, lotnictwo na takich niewielkich obszarach nie grzeszy precyzją. Patrzcie na brzegi tajgi. ¦ Patrzę. Jest tak, jakby nagle wybuchnęła przedwcześnie jesień. Korony brzóz pożółkły, zrudziały szczyty modrzewi, klony płoną krwisto. — Tego będziemy chcieli w przyszłości uniknąć. Bałburow rozciera kłos w dłoniach i uważnie liczy ziarna. Mówi, że jest taka ludowa pieśń, w której zawarto marzenie o kłosie tak pełnym, że się zeń wysypie czterdzieści ziaren. Rozlega się jego śmiech: — Pięćdziesiąt cztery! „Pięćdziesiąt cztery"... Awtuszenko oblicza inaczej — będzie tej pszenicy co najmniej trzydzieści kwintali z hektara. Tutaj, w wysokiej dolinie górskiej, gdzie dotąd zbierano średnie plony zbóż poniżej dziesięciu kwintali. „Kiedy się to mówi naszym ludziom z sow-chozu, nie dają wiary — nie ma cudów... Ateiści!" — Awtuszenko podskakuje na przednim siedzeniu gazika, 166 bije głową w brezent dachu. „Przychodzą oglądać, cichcem, miętoszą kłosy... Tak dotychczas chodzili do leczniczych źródeł nad Nilową Pustynię i do term Szu-maku. Jeszcze trochę i będą przychodzić na łąki su-dańskich traw, w zarośla sorga i kukurydzy". Jedziemy na pola doświadczalne. Na obszarze godnym dużego gospodarstwa rozciąga się jedno z laboratoriów Awtuszenki: bada się tu, wedle jego słów, „jak w trudnych warunkach Doliny zachowują się różne gatunki roślin'" — słoneczniki i łubiny, rozsiewające odurzające zapachy, pięć odmian sorga, ileś tam odmian kukurydzy i jej hybryd, hodowanych tak, by kaczany, jako że „świnia głowy nie podnosi", wyrastały na łodygach nisko i dogodnie dla trzody chlewnej, wreszcie cały bukiet" kępiastych, gęstych i wysokich sudańskich traw. „Dochowamy się własnych nasion, wykształcimy specyficzne cechy roślin... To piękna Dolina, może być bogata nie tylko pięknem!" Wszystko to jest dopiero zalążkiem bogactwa, eksperymenty chemiczne i uprawowe jeszcze w niewielkim zakresie stosowane są na całym obszarze gospodarstwa. Chociaż... Zdołali już użyźnić nowymi metodami ponad połowę ziemi znajdującej się pod uprawą, osiągnęli wyższą mleczność krów, wykarczowali kilka tysięcy hektarów tajgi. Dzieje się to w granicach jednego gospodarstwa i droga od teorii i praktyki jest krótsza o wszystkie perypetie biurokratyczne. Dlatego pojawienie się tu dynamicznej myśli naukowej i pasji eksperymentatorskiej Awtuszenki otwiera realne perspektywy praktyczne. Sowchoz funkcjonuje na zasadzie rozrachunku gospodarczego z państwem, a więc przekroczenie dotąd jakby zaczarowanej granicy rentowności stworzy akumulację i znacznie większe niż dotąd możliwości inwestycyjne. Oto jedna z takich możliwości: termy. 187 Temperatury ciepłych źródeł nie są zbyt wysokie — niewiele ponad czterdzieści stopni, ale to wystarczy. Można ująć te źródła, zainstalować sieć ciepłowniczą, nakryć szkłem dość duże połacie ziemi przy termach — i tak powstaną inspekty warzywne. Niektóre z tych źródeł, zwłaszcza na Nilowej Pustyni, mają dużą moc cieków, a przy tym rozliczne właściwości lecznicze. W dalszej przyszłości Dolina dzięki nim może stać się wielkim uzdrowiskiem. Ta woda jednak posiada pewną agresywność chemiczną, co trzeba wziąć pod uwagę przy projektowaniu instalacji. Będzie to kosztowne przedsięwzięcie, ale z pewnością opłacalne: trzy hy-drocieplice po tysiąc metrów kwadratowych każda. Ponadto trzy mniejsze, po pięćset metrów kwadratowych każda. Jest to plan, który zabezpieczy zaspokojenie aktualnych potrzeb Doliny. Gdy nad Szumakiem i na Nilowej Pustyni pojawią się sanatoria, trzeba będzie zbudować więcej takich cieplic. Warzywa przestaną być luksusem, zmienią się powoli obyczaje gastronomiczne mieszkańców Doliny. Ludzie zaczną lepiej żyć. Właściwie już zaczęli. Ruszyły budowy gospodarcze i mieszkalne. Znaleźli nowy materiał budowlany — jest to wulkaniczny tuf, lekki i porowaty jak silikat, łatwy do obróbki. Do budowy mieszkań to się nie nadaje, ale na garaże — dlaczego nie? Postawiono wiel- [ ką owczarnię, dwie obory, murowany skład warzywny. A ponadto jest już ta aluzja do uporządkowanej zabudowy osiedlowej przy Trakcie: dziesięć niebrzydkich, dwu- i czterorodzinnych domów, a także zapowiedź dalszych ośmiu, jakie staną do końca roku. — Niewiele. W tym tempie zmiana warunków mieszkaniowych siedmiu tysięcy ludzi trwałaby... — Jakieś dwadzieścia pięć lat — szybko oblicza Bałburow. — Ależ to żadne tempo! — oponuje Awtuszenko, —» 168 To zaledwie aluzja do tempa. Co innego dziś jest najważniejsze. — Co mianowicie? ;— Że drgnęło. Zbudowaliśmy szpital. Dotychczas jeździło się oglądać filmy do Turami. Mróz trzaskający, wicher, purga i dwadzieścia kilometrów jazdy krytą ciężarówką — to był prolog i epilog każdego filmu. A teraz właśnie kończą roboty malarskie w nowym sowchozowym klubie. Ta zima będzie już inna. Drgnęło i od tej chwili tempo będzie narastać. Oby tylko zdrowia starczyło... Oby tylko wytrzymało serce. Serce. Zdaje się, że ten człowiek choruje właśnie na serce — mocno bije, z pewnego punktu widzenia zbyt mocno. Gdy odjeżdżamy traktem do Kyrienu, ten człowiek stoi na środku asfaltu bez ruchu na lekko rozstawionych nogach i odprowadza nas wzrokiem. Bałburow odwraca się i: — No? — Sól ziemi — mówię. Uśmiechnął się szeroko. Kierowca kyrieńskiego komitetu partyjnego, który nas wiezie — Iwan Aleksie-jewicz, uosobienie spokoju i dyskrecji —¦ również odwrócił swoją buriacką twarz. „Dobry on człowiek, Sier-giej Siergieicz, rozum ma jasny jak pogodny dzień. Mało takich po świecie sieją, a nam się zdarzył!" Pięknie mówi, ale pachnie mi akademią. — Najważniejsze, że drgnęło! — przedrzeźniam. — Na „Sajańskim" Dolina się nie kończy. Coś tu się chyba jeszcze dzieje? — Nic, poza tym, że wszędzie drgnęło — odparł Bałburow. — Sekretarz ci wszystko wyłoży po porządku, jedziemy do sekretarza. — Przejeżdżamy przez drewniane miasteczko. Sekretarza miałem okazję poznać już w Arszanie. Nosi zaskakujące nazwisko — Wizantijskij, co się prze- 169 kładą na Bizantyński. Wysoki, wysportowany, młodzieńczy. Smagła, cygańska cera i bardzo ciemne, doskonale oprawione brwiami, kpiąco uśmiechnięte oczy. Mówi — to częste na Syberii — „w moich żyłach płynie trochę polskiej krwi, a nie jest to zła krew!" Obok Buriat uprzejmy i zachowujący się z tą pełną delikatności dyskrecją, jaka charakteryzuje sposób bycia wszystkich dotąd spotkanych przeze mnie Buriatów: przewodniczący Reispołkomu — Purbo Erdyniejewicz Rinczinow. Ci też mówią: „drgnęło". Podkreślają zgodnie, że odwojowywanie ziemi od tajgi teraz dopiero nabrało rozmachu i informują o pracy brygad leśnych — jest ich cztery — ich wyposażeniu technicznym i zarobkach. Ale na tym nie kończy się ich staranie o rozszerzenie areału upraw. Mówią o Kajmonow-skich Błotach, które się melioruje. „Kiedy już wody z tych Błot spłyną do Tunkinki, będzie w Dolinie o dwadzieścia pięć tysięcy hektarów więcej"... Ponadto: rozwija się przemysł spożywczy. W najstarszej osadzie Doliny, w Tunce — od której Alpy biorą swoją nazwę —• buduje się kombinat przetwórczy zboża i mięsa. W Żemczudze już zimą ruszy duży zakład mleczarski, który będzie wytwarzał trzydzieści różnych produktów. — A co z produktami poszukiwań geologicznych? — Przecież wybieracie się do Mond? Owszem, wybieram się do Mond. Jutro. Lokują nas w hotelu, gdzie się można umyć i nieco odpocząć. Jak przed batalią. Trzeba głębiej odetchnąć, zanim się siądzie do gościnnego stołu z tak wspaniałą kompanią. 24. Jesteśmy u źiódła — pachnie krwią Za Turanem Trakt przedziera się przez niewysoki grzbiet górski. Taras szosy wyrzeźbiony jest w stro- mych, lesistych zboczach, gdzieniegdzie szczerzy się nawis ściętej skały. Irkut głośno szumi w głębokim wąwozie. Ten najtrudniejszy odcinek Traktu budowano w latach trzydziestych rękami więźniów. Jeszcze teraz, w niszy, przy jakimś mostku, wczepiony w obnażoną skalę chyli się do upadku murszejąc powoli — relikt tamtych czasów: barak za drutami. Bałburow co nieco o tym wie. Wprawdzie nie on budował Trakt, ale wie... Ma w swoim życiorysie osiem lat spędzonych w — jak to nazywa — „tajożnym siole" na zesłaniu. „W końcu to nie było najgorsze, uczyłem dzieci czytać i pisać, to też coś warte!" — O co poszło? — Czy musiało o coś chodzić? — roześmiał się. — Czy sądzisz, że polujący na czarownice wierzyli w działanie czarów? Czary to zaledwie szczegół. I wcale nie najważniejsze — prawdziwy czy nieprawdziwy. Istotą rzeczy był strach przed herezją i rozpadem Kościoła. — Byłeś heretykiem? — Byłem i jestem komunistą — odpowiedział z godnością. — No więc? — Co chcesz wiedzieć? — Dlaczego mimo to znalazłeś się w „tajożnym siole". — Znalazł się dureń — odpowiedział cierpko — który dopatrzył się w moim myśleniu niebezpieczeństwa „buriackiego nacjonalizmu". Po chwili zaś: — Było, przeszło. Nie zmarnowałem tych lat. A durnie u nas spokornieli, to znak, że nasze życie wraca do normy. Już po drugiej stronie spienionego Irkuta, między szosą a ścianą tajgi, stoi obelisk zbity z desek, uwień- 170 171 czony pięcioramienną gwiazdą, a tuż obok altanka — miejsce, gdzie ginęli żołnierze Kałandraszwilego w starciu z turańskimi kozakami, broniącymi Rewolucji wstępu na obszar Doliny. „Był tu kiedyś taki pisarz gruziński... Mówię to nazwisko — Kałandraszwili — a on: kto to taki, nazwisko gruzińskie, ale kto to był Kałandraszwili? A, toś ty taki, bracie-pisarzu! Wiesz, co bym pomyślał o tobie, gdybyś tak zareagował... Nno, powiedzmy — na nazwisko Pułaski?" Nie zaskoczył mnie tym nazwiskiem. Historię polską zna bodaj nie gorzej ode mnie, a tę „syberyjską", dzięki której sekretarz partii w Kyrienie na wstępie rozmowy za zaszczyt poczytuje sobie fakt, iż w jego „żyłach płynie trochę polskiej krwi" — z całą pewnością zna lepiej i głębiej. Kiedyś zaczynał na slawistyce — to stąd, lecz nie tylko stąd. Slawistykę porzucił, do polskiej historii wracał. „Dramatyczna ona jest bardzo i pełna godności... Wiesz, dlaczego Sybiracy są tacy, jacy są? Bo ich mentalność kształtowało to między innymi, co waszą historię uczyniło tak godną... I to, co nadawało godność rosyjskiej historii ubiegłego stulecia — Czernyszewski, Korolenko, Czerski, Dybowski, a później Lenin, Ordżonikidze i Kałandraszwili. Nie irkucki gubernator Murawiew, ale oni właśnie stworzyli tu kulturę, ukształtowali wzór człowieczeństwa..." — Co byś pomyślał, Afrikąn, gdybym nie wiedział, kto to był Pułaski? Roześmiał się serdecznie: — Pomyślałbym, że nie bardzo szanujesz swój naród. Stoi przed obeliskiem upamiętniającym śmierć żołnierzy Rewolucji. Ręce założył do tyłu, patrzy na zeschnięte wiązanki kwiatów i wygłasza długi monolog o właściwym pojmowaniu patriotyzmu. I to jest tak, jakby w ten sposób czcił pamięć Gruzina i jego poległych żołnierzy. — A wiesz, jak to było? — Powiedz. — Chodził Gruzin po mongolskich stepach, siał Rewolucję. Ale przyszedł czas, że musiał przejść przez góry na pomoc czerwonym oddziałom, które porały się z Kołczakiem. Od jeziora Kosogoł albo Chubsuguł — jak je inaczej nazywają — tędy na Północ prowadzi jedyna droga. Prowadził go Buriat — myśliwy Szarłaj Ajuszejew, który Tunkę i Kitoj zna jak własną kieszeń. Przeprawili się przez Przełęcz Momdińską, zeszli do Kotliny i tym właśnie wąwozem chcieli się przedostać do Tunki i dalej, do Kułtuku. Odwraca się i wskazuje na góry, które niemal szczelnie zamykają to miejsce — kocioł wymarzony dla zasadzki. — Kozacy z Turanu obsiedli stoki dookoła i mieli oddział Gruzina jak w klatce... — Przebił się w końcu? — Przebili się z powrotem do Mond, ale wielu zostało tu na zawsze. Szarłaj później przeprowadził ich morderczym szlakiem przez Aljpy. Wielu ich jeszcze zostało w przepaściach na tym szlaku. Ci, co przeszli, walczyli na jakuckim froncie, którego komisarzem był Polański, syn polskiego zesłańca spod Bracka. A Szarłaj... Jeszcze żyje. Sędziwy staruszek — jak relikwia. Mieszka w Orliku. Gest w stronę Mond: — To tam, w samym sercu Sajanu. Stoimy u źródła — pachnie krwią. Takie źródła zawsze — na całym obszarze historii — pachną krwią. Przekleństwo, czy nasza ludzka nieumiejętność wyplątania się z uwikłań epok i praw zbyt już człowieczeństwu ciasnych? Przekleństwo czy prawo, które przypomni znów o swoim istnieniu wbrew nadziejom tych, co podjęli się przeprowadzić świat poza granice starej 172 173 epoki? Wiemy już — a on, Bałburow, wie o tym lepiej ode mnie — że za tą granicą oczekują nas nowe uwikłania i nowe dramaty. Czy potrafimy przezwyciężyć je tak, by uwikłania nie splątały się w nowy węzeł gordyjski, a dramat nie przemienił w tragedię? Południowe zerwy Munku-Sardyka opadające ku jezioru Kosogoł — to już Mongolia. Bielejące w wyrwach chmur szczyty błyskają śniegiem. Wszystko jest w jasnym, lecz matowym świetle górskiego słońca, które prześwituje białym kręgiem przez szary dach Kotliny, wsparty o tunnie. Przed samochodem przebiegają Trakt dziesiątkami małe, puszyste zwierzątka. — To plaga — mówi Bałburow. — Susły. Jeśli człowiek chce tu żyć, musi wygrać z nimi wojnę. Mondy leżą na wysokości tysiąca trzystu metrów. Drewniana osada rozrzucona jest nieco bezładnie wzdłuż burzliwego Irkuta, który bierze początek ze śnieżnych pól Sześciogłowej Białej Góry. Nad osadą dwie równolegle do siebie biegnące skarpy — jak dwa gigantycznych rozmiarów stopnie prowadzące ku szczytom. To przypomina, że w tej Kotlinie znajdowało isię epicentrum jednego z tych wielkich trzęsień ziemi, którego siła zdolna jest kruszyć żelbet. Ale Mondy — że drewniane — ostały się w kataklizmie. To tutaj decyduje o wielu sprawach — jakkolwiek by nie było zdumiewające dla mnie, mieszkańca kraju, którego ziemia jest uładzona i spokojna sejsmicznie, jako że chroni ją stwardniała, lita platforma, ów fundament niedostrzegalny, ukryty na głębokości paru tysięcy metrów. Nowy szef okińskiej ekspedycji geologicznej — Sier-giej Wiktorowicz Mielnikow — zna tę naszą „ziemię uładzoną". Powiada z uśmiechem, że wydała mu się egzotyczna w swojej równinności i ... „Wasz naród ko- 174 cha się w geometrii! Przemierzyłem Polskę z Pierwszym Białoruskim Frontem. Patrzyłem na wasze pola i pomyślałem, że to pewnie ten kraj wydał na świat geniusz Pitagorasa!" — Bardzo żałuję — śmieję się. — W geometrii jesteśmy tylko uczniami, za to w obrotach ciał niebieskich — ho, ho! Ale to nie wasza specjalność. — To specjalność profesora Stiepanowa, siedemset metrów wyżej. Właśnie kończą budować drogę do niego. Człowiek niedużego wzrostu, szczupły, około pięćdziesięcioletni. Spojrzenie pełne zaciekawienia, skrywanego jednak dość starannie. .Dotychczas pracował na Zabajkalu, „gdzieś pomiędzy Ułan-Ude a Gzitą" — jak sam to określa. — Co to za ziemia, towarzysze! W tej zabajkalskiej czaszy znaleźliśmy ponad siedemdziesiąt rodzajów surowców. Martemowskie żelazo trzydzieści kilometrów od transsyberyjskiej kolei. W tamtych regionach zewidencjonowaliśmy około dwu miliardów ton zapasów rudy żelaznej, a w tym jednym miejscu około 180 milionów ton. — Toż to szansa na nowy Kuznieck! — A jakże! Te formacje geologiczne mają swój ścisły związek z Ałtajem. A ponadto — wolfram. Dużo wolframu. Molibden, fosfor, ołów, złoto. Piękne złoto, mezozoiczne, ze stosunkowo ¦niskich temperatur — im głębiej, tym więcej go i bogatsze... Szeroki gest dokoła. — A tu? Węgiel. Pokład grubości osiemnastu metrów bodajże z wychodnią na powierzchnię nieco na wschód od linii Arszanu, bliżej Kajmonowskich Błot. Zaraz jednak dowiaduję się, że nie wiążą z tym węglem żadnych poważnych perspektyw wydobywczych. 175 Nie jest zbyt wartościowy, a czeremchowskie zagłębie wprawdzie za górami, lecz nie tak znów daleko, aby warto było się zajmować tym pokładem. Są rzeczy ważniejsze. Na przykład: Botogoł. Wielka, spłaszczona u wierzchołka góra o wysokości przekraczającej 2300 metrów — wyładowana wprost bryłami czystego grafitu. Czystego, to znaczy o 96 procentach zawartości węgla. „Grafit o cztery kroki od diamentu..." A bryły? Od kilku, do kilkunastu tysięcy kubików. Zwiedział się o tej górze Francuz Aliber i pod koniec ubiegłego stulecia czynna tani była jego kopalnia. Grafit na jukach przeprawiano przez niedostępne góry (to wielka wada Botogoła: jest w miejscu bardzo trudno dostępnym) i wywożono do Niemiec na ołówki. No cóż, od tego czasu zastosowanie grafitu nieco się poszerzyło... Na przykład: francuskie, angielskie i radzieckie reaktory atomowe mogą działać dzięki grafitowym moderatorom -— fakt ogólnie znany specjalistom... Zjawia się przed mną położona przez inżyniera Żu-kowa czarna, ciężka bryła, a obok niej mocno sprasowany naturalnymi ciśnieniami azbest ilczyrski, skała złoto- i chromonośna; ta piękna zieleń, bogata niebieskawymi odcieniami — to nefryt, kamień magiczny przeciw chorobom. Stare wierzenia uczyniły go ważnym, zwłaszcza w Chinach, chemia wciąż jeszcze nie... Jeszcze bor i miedź. I znów złoto. W dolinie czynne są dwie kopalnie złota — „Pionierska" i „Komsomolska". Całe bogactwo tej ziemi, perspektywy na bogactwo ludzkie. — Nie, nie całe — uśmiecha się Żuków. — Myśmy tu zaczęli wiercić dopiero przed dwoma laty. Przecież nie wszystko jest tu — mimo że góry „jak otwarta księga" — na wierzchu. Są regiony nie zbadane jeszcze nawet przez geofizyków. Ale — odkryć, to też nie znaczy — móc wziąć. „W tym roku zginęło w górach 176 trzech geologów z naszej ekspedycji. Aż trzech... Niechby tani, gdzie ginęli, znaleźli najcenniejszy minerał, stwarzający perspektywę przemysłową — cóż z tego? Skoro doświadczony geolog ginie w drodze do tego minerału, cóż mówić o tysiącach tych, którzy mieliby to bogactwo eksploatować?" Buduje się kolej z Abaka-nu do Tajszetu — linia biegnie przez góry. Wiadukty, tunele. Ale to są stare góry, to jest to, co się nazywa pejzaż średniogórski. Żuków wskazuje turnie tonące teraz w chmurach. ¦— Przeprowadźcie tędy linię kolejową! A potem przy mapie zastanawia się, może lepiej — marzy: — Nie jest to chyba całkiem niemożliwe. Gdyby tak stąd — wskazuje miejsce przecięcia Sajanu przez kolej abakańską i wiedzie szlak przez Orlik, stoki Mun-ku-Sardyka do Mond, i dalej grzbietami Hamar-Daba-nu wzdłuż mongolskiej granicy aż do Zakamienska — przeciągnąć kolej, cała ta ziemia zostałaby dla człowieka otwarta. Bałburow zaśmiał się: — A walory turystyczne takiej kolei! Który by to był cud świata, co? Straciliśmy Karakorum, rozsypało się wraz z imperium Czingiz-chana... Który to byłby cud świata? — Nie jest to całkiem niemożliwe — powtarza Żuków i mówi coś podobnego temu, co usłyszałem od Awtuszenki parę dni temu, mianowicie, że tu „zaledwie drgnęło", a jeśli już „drgnęło", to czas w tych górach będzie biegł coraz szybciej, coraz szybciej... Być może ku któremuś tam „cudowi świata" zrodzonemu myślą u podnóży Munku-Sardyka. Kapitan Wszywkow, dowódca mondińskich żołnierzy pogranicza, wiezie nas gazikiem ku przełęczy, przez którą przełamuje się Tunkiński Trakt, zanim osiągnie 12 — Portret z diamentów 177 Mongolię. Tuż przed granicą, zaznaczoną symbolicznie ociosanym pniem modrzewia, z którego uczyniono szlaban — nowa droga wiedzie w górę łagodnie nachylonego stoku. Wysoko, poziom Kasprowego Wierchu. Nawet wyżej. Modrzewiowa tajga skarlała, zieloność ustępuje czarnym krechom pni — już ich nie może okryć. Ostatnie z drzew okalają rozległą, płaską polanę, na której stoją dwa domy, „wagończyk" robotników kończących budowę drogi, cysterny i namiot. W głębi i nieco niżej wznosi się pokaźna szopa ustawiona na grubych, ciosanych balach. To właśnie jest mondińska stacja badań kosmicznych profesora Władimira iStiepanowa. Wychodzi z domu — wysoki, dystyngowany pan około pięćdziesiątki, czyni powściągliwe, lecz bardzo serdeczne gesty gościnności, potem, gdy odkrywa moje zdumienie, śmieje się najwyraźniej ubawiony. „Ach, gdzież te kopuły i wielkie teleskopy, toż to jest miejsce, gdzie raczej jaki pędzone z Mongolii mogłyby popasać!" — Rzeczywiście, skąd pan to wie, profesorze? — Jak to skąd! — uśmiecha się. — Jestem tak samo zdumiony jak i wy. A śmieję się, bo jednak coś wiem o tym. — Co mianowicie? Poważnieje. Bierze mnie pod ramię i prowadzi polaną ku tej szopie ustawionej na palach. Za nią, głęboko w dole, w rozległym krajobrazie Mongolii, pobłyskuje matowa tafla Kosogołu. i— Bardzo nam się śpieszy, nie możemy czekać z badaniami, aż wybudują ośrodek naukowy. Zabrali się do tego, tam ¦— wskazuje za siebie — nieco wyżej, ale tempo jest, jak na nasze wymagania, żółwie. Ruszą szybciej, gdy ta droga zostanie oddana do użytku. Bez drogi dowieźć tu materiały budowlane — to prawie niemożliwe. 178 Wiem coś o tym. W miejscu, gdzie pracują drogowcy kapitan zmuszony był przepełznąć gazikiem rów i ostatni, krótki- na szczęście odcinek przejechać obok powstającej drogi. Wóz grzązł po osie w mazistym, grząskim gruncie. Wieczna marzłoć; latem stok taje na głębokość zaledwie kilkudziesięciu centymetrów, woda nie spływa, zatrzymuje ją tajga mszystym poszyciem, gdyby nie to, byłaby tu pustynia bazaltowych głazowisk. Tak, bo wysokość tego miejsca przekracza dwa tysiące metrów. „A nam się bardzo śpieszy..." Loty kosmiczne już się odbywają, łączność radiowa i telewizyjna jest w pełnym rozwoju. Stare stacje badań kosmicznych pracują w pogarszających się — wraz z postępami urbanizacji — warunkach, wzrasta w atmosferze wokół nich zapylenie, a to deformuje dane, które muszą być możliwie najbardziej ścisłe. To miejsce posiada tę właściwość, że atmosfera nad nim jest niemal kryształowo czysta. — Nawet w Kisłowodsiku, nie mówiąc już o Pułkow-skim Obserwatorium, coraz trudniej o taką precyzję badań, jakie możliwe są do osiągnięcia w naszych —¦ nawet tak prymitywnych, na pierwszy rzut oka — warunkach. Niedawno wróciłem z Monachium, miałem tam referat o ruchach pola magnetycznego. Wielu uczonych narzeka na to samo... Roześmiał się: — Z tego wynika, że my, którzy kontaktujemy z kosmosem naszą cywilizację, najchętniej uciekamy od niej, gdzie pieprz rośnie... Wnętrze tej „szopy na palach" zaskakująco kontrastuje z obrazem zewnętrznym. Antoszewicz i brodaty Misza Kuklin — profesorska rekomendacja: „piekielnie utalentowany naukowiec, jeszcze świat będzie o nim mówił!" — posługują się aparaturą o największej mo~ 179 żliwej precyzji. Pojęcia, którymi operuje się w tej głuszy: „plamy słoneczne", „spektrograf Gerasimowa", „sito dyfrakcyjne" „magnetograf słoneczny", „trzy wektory pola magnetycznego", „elektronowy zapis tego pola i jego ruchu", „koronograf", „sztuczne zaćmienie", „śmiertelna doza promieniowania", „rentgeny jonizujące". Na siedemdziesiąt wybuchów, jakie mają miejsce na Słońcu, jeden jest źródłem promieniowania o takiej sile, która może uśmiercić człowieka w statku kosmicznym. Tu więc, między innymi, ustala się prognozę na loty kosmiczne. Ale nie tylko — tu również bada się reakcje naszego globu na aktywność Słońca, wpływ nie znanych nam dotąd sił działających w przestrzeni kosmicznej na łączność radiową, telewizyjną, a dalej — być może, na zmiany sytuacji fizycznej i psychicznej człowieka, dotąd tajemnicze lub nawet nie uświadamiane. Słucham tego poglądowego wykładu, jakim raczy mnie i Bałburowa profesor Stiepanow — jego specjalistyczny język dla mnie szczególnie jest trudny — i jednego tylko jestem pewien: tego samego uczucia, które opanowało mnie w czasie wysokiego lotu, tak wysokiego, że błękit czerniał nad nami... Dla nich ocieranie się o kosmois, budzące we minie dreszcz i poczucie bluźnierstwa, jest już codziennością. Przez nich człowiek wykracza poza granice, na przebywanie w których skazany był od zarania. Jeszcze rok i pasa-sażer statku kosmicznego wyjdzie z kabiny w locie. Jeszcze kilka lat i będzie kroczył po powierzchni Księżyca. Wracamy do Mond, na strażnicę. Kapitan zaprasza do siebie, do domu. Jest teraz sam, żona — nauczycielka — wyjechała na pewien czas. „Trudno, poznacie ją z fotografii. I latorośl kapitańską też..." Poznajemy więc żonę i kapitańską latorośl, a tymczasem gospodarz improwizuję obiad. Granica jest spokojna i to się 180 daje odczytać z jego sposobu bycia i nawyków. „Przeżyło się wojnę, mamy swoje małe pragnienia..." — Co to jest, te małe pragnienia? ¦— Dom, bezpieczeństwo, pokój... Jak wiszystko zebrać razem, wcale nie jest to takie małe. Uśmiecha się szeroko: — Przez tę przełęcz wiedzie szlak gonny. Lubię patrzeć, jak stada przechodzą granicę. Stada jaków i owiec. Lubię słuchać, jak poganiacze strzelają biczami. Potem wiedzie nas do „ogrodu" i tłumaczy, że ta Kotlina — mimo surowości wysokogórskiego pejzażu — może być człowiekowi przyjazna. Przy odrobinie przemyślności i starania natura daje się ugłaskać. Patrzymy więc, jak kapitan „ugłaskuje naturę"... Skrawek ziemi — osłonięty od lodowatych wiatrów wysokim, litym płotem — podzielony na kwartały i grządki. Rodzi pomidory, ogórki, marchew i koper. I kartofle. Tu, na wysokości tysiąca czterystu metrów. — Awtuszenko! — śmieję się do Bałburowa. — W wymiarze działki przyzagrodowej, ale niewątpliwy Awtuszenko... Kapitan jest zadowolony z uznania. Każe smakować pomidory i marchew. „Wszędzie można dobrze żyć, wszędzie. Pod warunkiem, że się człowiek nie zgodzi na to, jak jest. To jest w człowieku najważniejsze, że się nie zgadza na to, jak jest... Kiedy nazajutrz wracamy z Mond do Kyrienu, zatrzymujemy się przy drewnianym obelisku poległych żołnierzy z rewolucyjnego oddziału, którym dowodził Kałandraszwili. Jesteśmy u źródła — w tym punkcie wielkich obszarów czasu, w jakim drgnął cały nasz ludzki świat, poruszony wybuchem siły, która nigdy nie pozwalała człowiekowi godzić się na swój los i pozosta- 181 wanie w granicach, jakie zdają się być nam wyznaczone. U tego źródła składamy kwiaty. Potem lecimy nad Doliną i wysoki łańcuch Tunkiń-skich Alp powoli, iz niechęcią jakby odpływa wstecz. 25. Lida z Krasnoarmiejskiej Jednak nie uda mi się popłynąć do Bracka „Meteorem" — dziesięć godzin na pokładzie wodolotu o szybkości pociągu pośpiesznego, pomiędzy brzegami tajgi — o tak!, byłby czas na doznanie przedsmaku tej wizji Pawła Silinskiego, jaką kiedyś rozsnuwał przede mną: „Selenga, Port Bajkał, Irkuck, Angarsk, Czerem-chowo, Usolia, Brack, Padun, Usfllim, Murmańsk, Leningrad, Helsinki, Gdynia, Kopenhaga, Kilonia, Casablanca, Pireus..." Zanim to nastąpi, jest szara codzienność. Po Brackim Morzu pływają namokłe, zanurzone niegłęboko pod powierzchnią pnie drzew. To się nazywa „taplaki". Właśnie dziś rano, wracając z Bracka „Meteor" wpadł na taki półzatopiony pień i połamał podwodne skrzydła. Polecę więc samolotem — jeśli jutro będzie „lotna pogoda". Wszystko przemawia za tym, że będzie. Dzień jest słoneczny, gorący. Cały Irkuck na nadbrzeżu. W rozlewisku Angary, wykorzystując rozległe zagłębienie po żwirze wybranym dla budowy pierwszego stopnia angarskiej kaskady — urządzono plaże, wypożyczalnie motorówek, łodzi, kajaków i chybotliwych kanadyjek, w których się płynie z jednopiórym wio-słem, przyklęknąwszy na kolano. Odbywają się jakieś zaimprowizowane zawody. Kiedy ci w kanadyjkach lub długich a wąskich kajakach wywracają się, (zatłoczonym bulwarem toczy się fala śmiechu. Jeśli to samo zdarza się na bystrzynie skaczą- 182 cym po falach narciarzom wodnym — bulwar milczy, i owo milczenie jest pełne napięcia. Tam woda jest lodowato zimna, a „Rakiety" płyną z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Więc milczą i patrzą — jak się chłopiec zachowa w nagłym zetknięciu z wodą? Zachowują się — na szczęście — zawsze tak samo. Kozackim stylem płyną ku mieliźnie, walcząc z wartkim prądem, który ich znosi. Niedziela. Chodzę ulicami starego Irkucka. Za Kre-stowozdwiżenską Cerkwią jest całe piękno i nędza sy-birskiej architektury. Domy — piętrowe, a nierzadko i dwu-, drewniane, bogate kształtami i rzeźbą, spatynowane na brąz, z białymi okiennicami, zapadające się, o ścianach powichrowanych. Spaczone, pełne szpar bramy, drewutnie i komórki, frymuśne altanki na mikroskopijnych podwórzach. Tu na jednej z trzech kra-snoarrniejiskich ulic spotkałem Lidę. Siedziała wyraźnie przygaszona na krawężniku jezdni i przyglądała się, jak fotografuję. Wreszcie odezwała się do mnie. „Diadia..." Po prostu, jakbym nie był obcym człowiekiem i jakby nigdy nie było tak, że dzieci boją się obcych i dorosłych. — Diadia... A powiedz, dlaczego fotografujesz domy? Odpowiedziałem: — Bo są bardzo ładne. Odbywaliśmy rozmowę zapoznawczą. Po pierwszych chwilach zainteresowania znów zapadła w swój smutek. Coś jej mówiłem, coś co powinno było być dla niej interesujące, a potem postawiłem pytanie, żeby mogła odpowiedzią kontynuować naszą rozmowę. Jakby nie słyszała. — Poszłabym sobie na Angarę. — A po co? . — Tam dzisiaj wesoło. — Więc czemu nie idziesz? 183 Spojrzała na mnie iz niejakim wyrzutem. — Przecież sama nie mogę. Kostia mi uciekł. Ach, to za sprawą Kostii... A to hunewot! Zachciało mu się latać całkiem swobodnie, w hurmie chłopaków, biegiem. A ona by mu przeszkadzała, bo przecież nie dorówna w biegu i odwadze starszemu bratu. Uciekł, po prostu sobie uciekł. — To ja ciebie sfotografuję, Lida, a Kostii nie. Na chwilę jakby się ucieszyła. Jak będzie miała zdjęcie, Kostia pęknie z zazdrości. Takie zdjęcie, gdy Lida siedzi na krawężniku, a za nią są te domy kras-noarmiejskiej ulicy — wichrowate, z białymi okiennicami. Ale kiedy odchodzę po pół godzinie, Lida znów siedzi na krawężniku i podpiera dłonią brodę. Pożegnawszy mnie, wróciła do swego zmartwienia. I to też jest normalny wymiar. 26. Fantaści większej wiaiy Pierwszy raz leciałem do Bracka przed dwoma laty. Właściwie — Bracka wtedy już nie było i jeszcze nie było. Stary był pod wodą, spiętrzoną wówczas do wysokości sześćdziesięciu metrów, a w miejscu, gdzie powinien być nowy, stała lita tajga oddzielona od drogi rowem i liliowymi kiprejami — nad tą drogą, na symbolicznej bramie widniał napis „Bratsk". W ciągu tych dwu lat musiało tu zajść wiele zmian. Pierwsza, zauważalna już z samolotu: Brackie Morze — bo ten zalew nie bez racji nazywają tu morzem —' rozszerzyło się znacznie i wydłużyło. Woda weszła na wykarczowane z tajgi zbocza, wdarła się dalekimi zatokami w ujścia sajańskiej Oki i mniejszych dopływów. Brzegi tych zatok pełne są zrąbanych pni, a wody zatłoczone tratwami, oczekującymi spływu. Wy~ 184 ,. ¦ ... . ¦ n Tak wygląda tutaj spław drzewa sokość spiętrzenia sięga dziś osiemdziesięciu trzech metrów, a więc do końca formowania się Morza pozostało jeszcze dwadzieścia trzy metry. Razem będzie sto sześć. Druga zmiana: na trasie przelotu znacznie więcej uprawnych pól. U ich granic wykarczowane pnie sterczą w górę korzeniami, jak zasieki broniące tajdze dostępu do przestrzeni odebranej jej przez ludzi. I wreszcie trzecia: wówczas samolot lądował tak, iż zdawało się — siądzie na wodzie. Tamto lotnisko jest już na dnie Morza, tak jak stary Braok. Teraz samolot zatacza szeroki łuk nad tamą, nad dźwigami układającymi u jej szczytu żelbetową antresolę, po której przebiegnie linia kolejowa i autostrada, nad srebrzącym się lasem wież wysokiego napięcia... Będziemy lądować za Padunem. Nie, jeszcze dalej — za osiedlem Energetyk. Widać to nowe lotnisko — jeszcze bez betonowych pasów startowych. Na jego krańcach, jak u granicy nowych pól uprawnych — korzenie wykarczowanyeh pni. Ten szmat płaskowyżu też ledwie odwojowano od tajgi. r— Nasze lotnisko... Budowa prawie jak GES! Wasyl Kuzniecow na pewno przesadza i na pewno zdaje sobie sprawę z tego. Największe nawet lotnisko dla nowoczesnych odrzutowców to nie to samo co największa w świecie elektrownia wodna. Na razie za samolotami podnoszą się chmury pyłu, jak na tamtym, zatopionym lotnisku. Ale to prawie nie rzeczywistość. Przyszłe zdaje się równie realne jak to, co dziś jest. Dziś jest kilka baraków skleconych naprędce i te skar-czowane pnie u granicy wyrębu. Ogromna, płaska przestrzeń, której jeszcze nie było półtora roku temu, gdy przyjeżdżał tu Fidel. Nie Fidel Castro, lecz po prostu Fidel. Tamto moje lądowanie na starym lotnisku było jednym z ostatnich — dolina pogrążała się , w Morze. Fidel już nie zdążył "I jeszcze nie zdążył. Tam 185 już nie można było lądować, tu jeszcze nie było na czym, więc przyjechał z Tajszetu pociągiem. Ale wracał już stąd, z tego lotniska. „Postaraliśmy się dobrze przygotować ten pierwszy pas istartowy. Nasi lubią Fidela — chłop ogromny, brodaty i szeroką ma duszę, mógłby być Sybirakiem..." Kierownik nowego brackiego lotniska jest rozko-chany w Syberii jak nowicjusz. Owszem, zna Zachód. W pierwszych latach powojennych stacjonował w Brześciu, bywał w Białymstoku... Zachód, to znaczy przede wszystkim Moskwa, Mińsk, Ukraina. Zna też Południe — góry Kaukazu i Krym. Ale od lat czternastu jest Sybirakiem i największą rozkosz sprawia mu kąpiel w lodowatej wodzie Bajkału. Najpiękniejszy urlop to znaczy: zbudować sobie tratwę, a na tratwie rozbić namiot i pod wieczór rozpalić ognisko, którego blask czerwono odbije się w ruchliwych wodach Angary albo Ilimu. Ilim... — Wiecie, że tam przenosi się budowa? Jednak tam się przenosi... To dobrze. Przenosi się... W kronikach budowy Brackiej GES ta data jest wypisana wyraźnie i dokładnie: 6 luty 1963 roku godz. II20. Dokładnie wtedy spod Mysa Pursiej, górującego niegdyś nad paduńskimi porohami, a dziś będącego przedłużeniem tamy, dokładnie wtedy wyruszył z Bracka do ujścia Ilima, na miejsce przyszłej budowy trzeciego stopnia angarskiej kaskaćly —- pierwszy transport. To był pociąg na płozach — po śniegu i lodzie. Tego dnia mróz był pięćdziesięciostopaiiowy. Słońce minęło zenit, oświetla dwuramienne dźwigi górnej estakady — ową antresolę komiunikacyjną — i wieże, las wież, ostro srebrzysty las węzła rozrząd-czego. Od tej strony masyw tamy jest zacieniony. Pięćsetmetrowej długości, na dwadzieścia metrów wy- soki gmach elektrowni wygląda jak niska przybudówka w tle tego masywu. Środkiem jego wysokości po żelaznej estakadzie przepełza pociąg cystern, a tuż obok, łamiąc rytm tego pełzania, powoli suną wielotonowe wywrotki. To widziałem tylko na ekranie — dokument z pierwszych lat budowy. Angara była już zwężona groblami od Mysa Pursiej i od Skały Żurawi, ale środkiem tym potężniej przewalał się żywioł jej wód, przepływających z mocą trzech i pół tysiąca metrów sześciennych w ciągu sekundy. Taka woda z hukiem toczy ogromne głazy, znosi wszystko — jak postawić most, aby możliwe było przegrodzenie rzeki? Z taką siłą spływu nie zetknęli się dotąd żadni budowniczowie elektrowni wodnej. Zrobiono most — zaprojektował go młody inżynier Aleksiej Marczuk. Podeszli Angarę zimą, w siarczyste mrozy, kiedy nawet taki żywioł musi się poddać lodom. Potem, przez wiosenne i pierwsze letnie miesiące, można już było kończyć budowę tego mostu — nad rzeką. Stał ma dnie — i dobrze stał. Ale zanim stanął, taplali się u grobli w lodowatej wodzie, pomiędzy krami. Nie za wiele tego było — w końcu to już nie czasy budowy Wołchowskiej elektrowni — ale było. Wielu z nich zimowało jeszcze wtedy — na przełomie roku 1958 i 59 — w namiotach i odstawionych z torów wagonach. Dobrze, że ten most stanął isześć dni przed terminem. Trzeba było przyśpieszyć przegradzanie Angary — i wcale nie dlatego, by pozbawić Harrimana widoku tej bezprecedensowej akcji. W Sajanach spadły ulewne deszcze i korytami Irkuta, Kitoja, Białej i Oki szła ku Angarze groźna fala, w trójnasób powiększająca siłę naporu wód na paduńskie porohy. Więc postanowili nie czekać na wysokiego gościa ze Stanów. O ósmej wieczorem, dnia 18 lipca 1959 roku wjechały na most 186 187 Marczuka pierwsze ciężkie „Mazy". To nie była robota —• to był najprawdziwszy szturm, obliczony na uprzedzenie ogromnych mas wody spływającej z Sa-janów. Wyliczono, że przy normalnym ruchu przegrodzenie rzeki powinno trwać czterdzieści osiem godzin. Nie mogło trwać tyle. Po dziewiętnastu kamienie przestały tonąć — woda musiała je przeskakiwać. Tysiące ludzi pod Mys Pursiejem wydało wielki krzyk triumfu. My pókorili tiebia, Angara! Obiektyw kamery filmowej prześliznął się po stalowej konstrukcji mostu — całe jej partię pogięte i postrzępione. Ten moment utkwił mi w pamięci szczególnie —' jako syntetyczny skrót dramatycznego szturmu. Dwudziestopięciotonowy, a jeszcze przeciążony „Maz" podsuwa się tyłem ku brzegowi mostu, koła zatrzymują się o metr przed krawędzią i mechanizm wywrotki rycząc unosi łożysko z ogromnym, granitowym głazem. Ten, zanim zsunie się w wodę, siłą swego ciężaru podrywa w górę przód wielkiej wywrotki i wtedy właśnie z kabiny zawisłej w powietrzu wyskakuje kierowca i odbiega kilka kroków. Nieszczęścia nie było — głaz poszedł w wodę bez „Maza". Ostatnie kadry tej sekwencji pokazują, jak wywrotka opada na przednie opony i drży — wyraźnie drży. Był to głaz piramidalny. W ciągu owych godzin zrzucono takich tysiące. . Wybuchy i „Mazy". I dźwigi ładujące te ciężary. Tempo. Technika w końcu nie tak skomplikowana — złożoność turbogeneratorów i elektronika automatycznego sterowania jest nieporównywalnie większa, nie mówiąc już o sicie dyfrakcyjnym ze stacji kosmicznej w Mondach. Nie o złożoność idzie w tej chwili, lecz ilość tej techniki wprzągniętej w realizację gigantycznego zamierzenia, jakim jest bracki stopień angarskiej 188 kaskady. Porównanie ilości koni mechanicznych oddanych do użytku budowniczym Wołchowskiej GES — pierwszej z leninowskiego planu elektryfikacji — i budowniczym GES w Bracku, to jest miara wzrostu sił rewolucji w ciągu niespełna półwiecza. Gdy w roku 1920 G. M. Krzyżanowski — przewodniczący Komisji Elektryfikacji — referował ten plan na Zjeździe Rad przy świetlnej mapie, trzeba było w Moskwie pogasić wszystkie światła z kreiralowskimi włącznie, aby mechanizm mapy mógł działać. Pisał o tym Zjeździe Aleksy Tołstoj. Ludzie w sali widowiskowej — garść owsa wydanego dziś zamiast chleba w kieszeniach wojskowych szyneli albo w poprzestrze-lanych bekieszach — nie dysząc, słuchali o zawrotnych perspektywach rewolucji wstępującej na drogą tworzenia... Rok przedtem zaczęto z inicjatywy Włodzimierza Iljicza prace przygotowawcze do budowy elektrowni wodnej w Wołchowie. Nazywało się ją wówczas „wielką" — miała mieć moc 60 tysięcy kilowatów. To też warte porównania... Moc Irkuckiej GES jest dwuna-stokrotnie większa. Moc Brackiej będzie większa siedemdziesiąt pięć razy. Z perspektywy czasu wielkość tamtej pierwszej realizacji trzeba mierzyć nie ilością energii — dużą przecież na owe czasy — lecz wielkością pionierskiego trudu, decyzji otwierającej perspektywę tworzenia z dzisiejszym rozmachem. Wołchow-skie łopaty i taczki to była jeszcze przeszłość, trzy eks-kawatory i piętnaście parowozów — oddanych do użytku budowniczym tamy — to już był zaczyn tego, z czym mamy do czynienia tu, w Bracku. Tam nie było piramidalnych kamieni. Był piramidalny trud. To wtedy właśnie wielki fantasta Herbert Wells — twórca utopijnej wizji kaskad energetycznych — okazał się dość małodusznym sceptykiem. Lenin w końcu 189 sam doszedł do utopii, utopii elektryfikacji... Jak można sobie wyobrazić realność tego rodzaju planów w tym ogromnym, równinnym, pokrytym lasami kraju, zaludnionym niepiśmiennymi chłopami..., nie mającym technicznie wykształconych ludzi, w którym prawie zamarł handel i przemysł? Zrealizowanie takich projektów w Rosji można sobie wyobrazić jedynie z pomocą nad-fantazji. A jednak! W roku 1926 oddano do eksploatacji elektrownię w Wołchowie. Kiedy rok później rozpoczynano prace przy budowie największej w owym czasie w Europie elektrowni wodnej — Dnieprogesu —; równolegle wznoszono już tamy w jedenastu innych punktach tego „kraju zaludnionego niepiśmiennymi chłopami" — na Ukrainie, na Kaukazie, w Erywaniu, w Średniej Azji, na Ałtaju. A co się tyczy „zaludnienia niepiśmiennymi chłopami"... Drugie — tak, bo to już drugie — pokolenie tych niepiśmiennych może sobie pozwolić na okrzyk triumfu... My pokorili tiebia, Angara! I nie tylko — to pokolenie pod Asuanem kieruje pracami nad ujarzmieniem Nilu. Kiedy w Ameryce Południowej myślą o budowie elektrowni wodnej na Rio Parana — ich, synów „niepiśmiennych chłopów" pytają o zdanie i przyjmują ich koncepcje. Bywali w Rosji fantaści większej wiary niż Herbert Wells. 27. Bzackie Morze Angara... Rzeka i już nie rzeka. Od strony spiętrzenia „rzeka" — brzmi abstrakcyjnie. To było kiedyś. Teraz to się daje wyrazić kilometrami kwadratowymi i kubicznymi. I jeszcze przez ruch. — Wczoraj o tej porze w Brackim Morzu było 78,6 km3 wody, dziś jest już 79,2 km3. W tej chwili siła spływu Angary wynosi 3 330 kubometrów na sekundę. A co się tyczy powierzchni... Dyrektor pochyla się do szuflad biurka, przerzuca papiery i znalazłszy potrzebny, zapisany liczbami, odczytuje: — Wczoraj o tej porze zbiornik Morza miał 2 948 km2, dziś będzie... Patrzy na zegarek. — Tak, jeszcze nie teraz, ale iza parę godzin będzie miało (powierzchnię 2 950 km2. Co oznacza, iż jego powierzchnia powiększa się obecnie w tempie dwu kilometrów kwadratowych na dobę. Powiedziawszy to, chwilę popatruje na mnie uważnie. — Pisarze nie przywykli do takiego języka? — pyta, wyraźnie ubawiony. Cóż odpowiedzieć? Rzeczywiście — nie przywykli. A ruch, jaki się dokonuje w tym pejzażu organizowanym przez człowieka, można precyzyjnie wyrazić tylko tym językiem. „Inżynierskie kategorie..." To zaledwie surowiec językowy. Dopóki literatura nie opanuje, nie przyswoi sobie, nie wysublimuje tego języka, pozostanie bezradna w wyrażaniu współczesnych procesów cywilizacyjnych. Dalej — społecznych, historycznych. Pozostanie w miejscu, w jakim opuścił ją Proust. Słuchał uważnie tego wywodu, wreszcie aprobująco kiwnął głową: — Też mi się tak wydaje. Ale to chyba nieprosta sztuka? —¦ Owszem, nieprosta. Niewysoki, szczupły mężczyzna około sześćdziesiątki Konstantin Andrejewicz Kniaziew — jeden z tych, co przez wiele dziesiątków lat przemieniali leninowską 190 191 ideę w rzeczywistość. Bez względu na sytuację — jak ów bolszewik z poematu Jewtuszenki. W latach trzydziestych zaczynał od poszukiwania nad Bajkałem materiałów dla przyszłych angarskieh budów. „Wtedy to wszystko było odległe i niemal nieprawdopodobne... Tego rozmachu, tej siły, z jaką mamy do czynienia dziś, po trzydziestu latach od tamtych bajkalskich poszukiwań, wówczas nawet nie można było sobie wyobrazić. A wyobraźni tam nie brakowało w latach trzydziestych. Może nawet cierpieliśmy na pewien jej nad- miar... Patrzy za okno. Barak dyrekcji mieści się pod granitową, wysoką skałą Pursieja, która kilkaset metrów dalej wiąże się uorganizowanym żelbetem tamy ze Skałą Żurawi po drugiej stronie rzeki. Patrzy za okno, na burzliwą wodę, która „odpracowawszy swoje dla komunizmu" w turbinach, znów staje się rzeką. Patrzy tam i uśmiecha się — a to nie jest cały uśmiech, raczej coś, co się zwykło określać półuśmiechem, a może grymasem — do jakiejś myśli, której nie wyjawi. Wreszcie mówi: — Jednak okazaliśmy się silniejsi. I więksi. Nawet od młodzieńczych naszych wyobrażeń. W kategoriach, jakimi najchętniej operuje, owo „większe od młodzieńczych wyobrażeń" wyraża się liczbą 22,9 miliardów kilowatogodzin energii rocznie; gdy zostaną zmontowane WiSzystkie turbogeneratory, i gdy Morze osiągnie poziom 106 metrów, to znaczy, gdy nastąpi pełny napór wody na turbiny. Kiedy to będzie? Za rok? Za rok skończy się robota, ale elektrownia nie osiągnie pełnej mocy — Morze jeszcze nie będzie wypełnione, to potrwa nieco dłużej. Owe dwadzieścia trzy metry, jakie brakuje do planowanego poziomu lustra wody — objętościowo stanowią więcej, niż to wszystko, co się dotychczas spiętrzyło na wyso- 192 kość 83 metrów. „Pamiętacie tę liczbę — 79,2 wody? Na te 83 metry spiętrzenia tyle wystarczyło. Na pozostałe 23 metry trzeba zatrzymać w zbiorniku 88,8 km3. Razem będzie 169 kilometrów sześciennych — nie ma jeszcze na świecie takiego sztucznego zbiornika. Oczywiście — napełnienie go nie jest wielkim problemem. Angara jest mocną rzeką. Rocznie toczy 91 kilometrów sześciennych wody. Ale przecież nie dopuścimy, by na Północy rzeka zupełnie wyschła na rok. Swoją drogą — u ujścia Ilima łatwiej będzie przegradzać Angarę. W tym czasie zechcemy przepuszczać minimalną ilość wody. W każdym razie nasza tama stwarza taką możliwość". Więc to będzie za rok. Gdy tu byłem przed dwoma laty, w hali elektrowni pracowało sześć agregatów. Teraz pracuje już szesnaście, każdy o mocy 225 tys. kWh. Pozostałe cztery montuje się albo w najbliższym czasie będzie się montować w przygotowanych kraterach. — Za rok ta hala generatorów będzie taka jak Gieor-giewska Sala na Kremlu. To znaczy — dużo światła i zieleni. Palmy. Będzie się chodzić w białych kitlach. Ale na razie konstrukcje są szare szarością betonu i u wejść czuwają kobiety z karabinami. Nad nami przesuwa się trzystutonowy dźwig z uwieszonym na linach ciężkim wałem, który na chwilę nieruchomieje nad siedemnastym kraterem. Inżynier Markin — człowiek, który zna każdy zakamarek tamy, chciałoby się rzec: zna jej intymności jak nikt, bowiem na jego oczach i przy jego odpowiedzialnym udziale rodził się każdy jej fragment — urządził mi niebywałą wycieczkę po jej wnętrzach. Jakbym zwiedzał miasto i to wcale niemałe miasto. W czasie obchodu spotkałem starego znajomego — inżyniera Zo-towa. Centrum sterowania mieści się w gustownej, acz nie ukończonej jeszcze willi pod skałą Pursieja. To sa~ 13 Portret z diamentów 193 łon. Właściwiej — połączenie salonu z elektroniką. Wtedy jeszcze dyżurował w hali wypełnionej ruchem i szumem generatorów. Wtedy „był na chodzie". Teraz „siedzi" ¦—¦ to znaczy powinien siedzieć i uważnie wpatrywać się w setki najprzeróżniejszych zegarów, przekazujących w każdej chwili nie znane mi informacje. Ale nie siedzi. Przechadza się, jest swobodny, mam wrażenie, że patrzy i widzi nie tylko oczami. Rozmawiamy i z tyłu zapala się czerwone światełko. Zotow natychmiast odwraca się, jakby wyczuł ten sygnał przez skórę. Sięga po słuchawkę. A po rozmowie prowadzonej w na wpół żartobliwym, a przecież zdecydowanym tonie, mówi: — Transformatory się przegrzewają, trzeba ich było pogonić. — Kogo? — No, tych tam, eksploatatorów od siedmiu... To jest ten, który porzucił ustabilizowane życie na Zachodzie i przyjechał w tajgę. Żeby dusza „nie obrosła w tłuszcz". „Tajga? Człowiek najbardziej powinien się obawiać tajgi w sobie..." Pytam, czy utrzymuje się przy zamiarze jeszcze jednej, kolejnej zmiany miejsca zamieszkania. —¦ Oczywiście! Tu już prawie wszystko znam. Jak tylko trochę podciągną budowę w Krasnojarsku, pojadę tam. Dlaczego? Już znam to wyjaśnienie. Musi poznawać najnowocześniejsze agregaty. Krasnojarskie turbogeneratory będą dwakroć większej mocy niż te, z którymi ma do czynienia w Bracku — 500 tysięcy kWh. Musi je dobrze poznać — w działaniu. A takich agregatów jeszcze' nie ma nigdzie na świecie. Myślę, że właśnie takich jak on pytają o zdanie, gdy chcą budować na Nilu czy na Rio Parana. Takich jak on i takich jak Najmuszyn i Gindin. Brodzimy po placu budowy, śledzę zmiany, aby od- czytać z nich dynamikę tej wielopostaciowej roboty. Oto jedna z tych zmian: zrzuty wodne milczą- Wtedy z wnętrza tamy wytryskiwało z wściekłym rykiem prawie dwa tysiące metrów kubicznych spienionej wody na sekundę. — Zamknęliście? Markin jest nieco stropiony. — Nie. Zalaliśmy betonem. — Dlaczego? — Trzeba było zmienić koncepcję. Okazuje się, że dotknąłem jednej z najbardziej dramatycznych spraw. Najmuszyn — szef budowy brackiego kompleksu energetyczno-przemysłowego — i główny inżynier Gindin złamali prawo. Bo przyjęty projekt to dla realizatora prawo. I tak musi być. Musi. A czasem bywa, że nie wolno tego prawa nie złamać. Kanały zrzutów siedmiometrowej średnicy biegły wewnątrz tamy. Wszystko było dobrze wyliczone, a jednak żywioł wody począł zżerać beton. Każda maleńka wyrwa w kanale mogła grozić nieobliczalnymi konsekwencjami. Kiedy zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, natychmiast zawiadomili instytut projektowy. Odpowiedź była spokojna — „rozważymy". I rozważali, nie śpiesząc się zbytnio. To mogło zbyt drogo kosztować. Gdyby masy wody wyzwolone spod kontroli runęły w wyrwę tamy... Wtedy właśnie Najmuszyn i Gindin podjęli decyzję i złamali prawo, ryzykując swoimi osobistymi losami. Teraz zrzuty wodne. — na razie jeszcze zaryglowane śluzami — biegną po zewnętrznej pochyłości masywu tamy, od miejsca gdzie się kończy hala elektrowni, aż po Skałę Żurawi. „Tak jest bezpieczniej... I ten wodospad, ta Niagara, też będzie piękna". Roześmiałem się: pamięć o pięknie sprawiła mi wielkie zadowolenie. 194 195 Wracamy do Padunu -— już inaczej, niż się wracało dwa lata temu. Teraz trzeba naokoło. Pod Pursiejem do szosy, przez osiedle Energetyk, koło rozrastającego się kombinatu budowlanego, przez jar już podchodzący wodą zalewu, nad którym buduje się most. Około dziesięciu kilometrów. Zatrzymaliśmy się w osiedlu Energetyk. Wtedy ledwie wyrastały z ziemi fundamenty pierwszych domów i ciepłowni —• teraz to już prawie miasto. Zupełnie inne niż Hydrostroitiel za tamą, na prawym brzegu Angary. Padun jest jeszcze drewniany, ale już barwny — raczej „dacza" niż w pośpiechu i byle jak budowane pionierskie miasteczko, tamto właśnie na prawym brzegu. Energetyk też jest kolorowy — lecz barwami tynków. Domy trzy-czteropiętrowe. Cegła i prefabrykaty. To znaczy, że kombinat budowlany produkuje już nie tylko na potrzeby tamy, kompleksu fabryk drzewnych i Zakładu Aluminium powstającego w An-ziobie, że przyszedł czas na pełny rozmach przemysłowego budownictwa mieszkaniowego. To osiedle jest zapowiedzią Bracka — luźna zabudowa, wysoki standard wyposażenia. Jeszcze Konstantin Kniaziew: — Skończyły się czasy prowizorki, bohaterstwa, pionierskiego romantyzmu, teraz trzeba myśleć o solidności i wynikach ekonomicznych. Na przykład — jeśli w Grand-Culi Amerykanów kilowat kosztuje 15 setnych kopiejki, jak dojść do tego, by nas kosztował 13 setnych. To już wyraz „psychiki drugiego okresu". Od „psychiki pierwszego" różni się ona tak, jak wygląd tego miasteczka na prawym brzegu Angary od wyglądu osiedla Energetyk. > Z centralnego placu pokrytego asfaltem, wchodzi się wprost w tajgę przemienioną w park. Babki wożą tam 196 wnuki w wózkach. Sczezły komary i masżka. A w centrum placu stanął Dom Kultury, o którym mój stary znajomy i przewodnik zarazem — Wasyl Swierczkow mówi, że lepszego nie znajdę na całym obszarze Syberii. Żelbet, aluminium i szkło. Czysta w linii, nowoczesna w prostocie architektura. I kolor. Biblioteka z czytelniami, sala koncertowa, sala gier, pomieszczenia dla różnych sekcji amatorskich, kino... Kino wypełnione po brzegi — wyświetlają western nad westernami: „Siedmiu wspaniałych". Zaglądam przez kotarę. Saloon. Scena gry w kości. Napięte twarze — atmosferka. Egzotyka. Nie dlatego, że „Dziki Zachód", ale dlatego, że na owym „Dzikim Zachodzie" głównym źródłem napięć jest starcie człowieka z człowiekiem. Tutaj, na Syberii nie ma miejsca dla dzielnych szeryfów... Zupełnie inny styl. Nadają go geologowie, ów szofer wyskakujący z „Maza" na; moście Marczuka, Najmuszyn i Gindin. 28. Celuloza, aluminium i oranżerie Zdążyli w ciągu tych dwu lat wyasfaltować szosę, łączącą osiedla zgrupowane wokół tamy z Brackiem i Anziobą — i asfaltują ją odcinkami po raz nie wiadomo który. Przy takim ruchu pokrywa nie trzyma się długo. Ciężkie samochody z drzewem i żelbetowymi prefabrykatami suną ciężko jeden za drugim tą górzystą trasą przebitą w tajdze. Nad szosą, pomiędzy dwoma zwartymi masywami starodrzewu, ta sama symboliczna brama z napisem „Bratsk" — lecz kilka kilometrów za nią już wiadomo, ile ów symbol stracił na symboliczności. W przerzedzonym, rozrytym lesie buduje się miasto. Pierwszy 197 mikrorejon był drewniany — jak Padun i Anzioba. Drugi •— jeszcze nie otynkowany, ale już zamieszkany — czerwienieje cegłą pomiędzy drzewami. Trzeci już nie tyle się buduje, ile montuje, podobnie jak to ma miejisce na osiedlu Energetyk. Z chaosu wykopów wyłaniają się pierwsze aleje i ulice. Ale nie daj Boże deszczu! W deszcz można tu ugrzęznąć w lepkiej, czerwonawej glinie. To gorsze niż kurz, podnoszony teraz kołami samochodów i trzeszczący w zębach. Takich mikrore jonów będzie dwadzieścia — za sześć lat, w roku siedemdziesiątym. 130 tysięcy mieszkańców—-centrum układu miast satelitarnych, których będzie pięć: Energetyk, Padun, Hydrostroitiel, Anzioba, Osiedle Leśników. To ostatnie, budowane w stylu pionierskim, leży zbyt blisko zalewu — trzeba je będzie przenieść nieco wyżej. Istotnie: woda podnosząca się w Morzu podchodzi pod domy, gdy jej poziom sięgnie stu sześciu metrów, z nabrzeżnymi ulicami będzie całkiem kiepsko. To, co się buduje — to jeszcze peryferie Bracka. Na bulwary Morski i Kosmonautów, a także na wysokościowce Leninowskiego Prospektu przyjdzie czas później. Zaczynając stąd, miasto będzie schodzić ku Morzu łagodnymi skłonami wzgórz i płytkich dolin, które je dzielą — właśnie tak: w towarzystwie nie wytrzebionych sosen starej tajgi, sosen, które uwolnione z gąszczu stają się podobne istrzelistym palmom. Śpieszą się — lato krótkie, zaledwie. dziewięćdziesiąt dni bez mrozu; zimą można montować domy, nawet murować iprzy dobrych chęciach, ale o wykopach hie ma mowy. Toteż wykopy i żelbetowe łożyska dla ruf ciepłowniczych — jeszcze zanim powstaną ulice z prawdziwego zdarzenia — wyznaczają szlaki zabudowy. Na budowie kompleksu .fabryk drzewnych też się 198 śpieszą. Przed dwoma laty ledwie zaczynano roboty ziemne, teraz już —• równolegle z wznoszeniem fabrycznych korpusów — odbywa się montaż skomplikowanej armatury zakładu celulozowego, kartonowni, oczyszczalni, młynów, elektrociepłowni, całego długiego ciągu technologicznego, mającego swój początek nad zatoką Brackiego Morza, w porcie drzewnym. Osiem i pół tysiąca ludzi — wyposażonych w mocną technikę — śpieszy się i ten pośpiech widać na każdym kroku. Pierwszy obiekt tego kompleksu — Elektrociepłownia I —¦ musi być oddana do eksploatacji za sześć tygodni. Będzie potrzebne ciepło... „Owszem, trzeba zabezpieczyć miasto na zimę,- to też jest bardzo ważne..." To też... Ważna jest celuloza — dwieście tysięcy ton tego gatunku celulozy, który jest niezbędny dla rozwoju nowoczesnych gałęzi produkcji. — Tona tej celulozy na rynku światowym kosztuje 365 dolarów. Ale żeby nam chcieli sprzedawać! Kupowaliśmy przez pośredników, a ci wiedzieli, jak kazać sobie za pośrednictwo zapłacić — bywało, płaciliśmy i po tysiąc dwieście dolarów za tonę. A tajga stała „dremuezaja" jak u Puszkina i krystaliczna woda An-gary płynęła sobie na północ... Nie tak już krystaliczna jak w Bajkale, ale jednak! Tajga i woda to dwa niezbędne czynniki... A czynniki trzeci i czwarty — to specjaliści i armatura. Specjalistów wykształcono. Lew Władimirowicz Dinize jest jednym z nich. Nie pierwszej młodości jest ten specjalista -—- radziecka chemia to jednak przede wszystkim domena młodych. Lew Dinze -^ jak sam to określa — wywodzi się z ostatniego „wychowu lwów". Gdy zmarł wielki Tołstoj, chrzczono chłopców jego imieniem. Masowo. Z tego „wychowu" żaden wielki „lew" w literaturze się nie pojawił, ale w innych dziedzinach... 199 Spojrzał na mnie z błyskiem rozweselenia w oczach, roześmialiśmy się jednocześnie i w tej jednoczesności reakcji na żart było coś porozumiewawczego. — Dotąd tę celulozę kupowaliśmy głównie od Szwedów. Niezła była, oni tam mają niewielki wprawdzie rozmiarami, ale równie świetny zbiornik wody, jak nasz Bajkał. Waepern to jezioro się nazywa, czy jakoś tak podobnie... Ale wiecznie przecież nie mogliśmy kupować od nich celulozy, mając tak doskonałe warunki do jej produkcji, i to w skali nieporównywalnie większej. Lepiej kupić armaturę... Zdecydowali się nam sprzedać, przyjęliśmy nawet warunek, że przez pięć lat nie wyeksportujemy ani tony tej naszej celulozy. Pięć lat! Trudno. W ciągu tego czasu nasze kombinaty — bo bracki, to tylko jeden z wielu — postawią Związek Radziecki na czele producentów celulozy w świecie. Kiedy chodzimy już drugą godzinę po różnych obiektach tego kolosa, wysłuchując wykładu technologicznego, zaczynam rozumieć, dlaczego mówią o tym „kompleks", a nie kombinat. Jest to po prostu wielki zespół fabryk, z których każda ma swoisty zakres skomplikowanej i różnorodnej produkcji. „Tu się nic nie zmarnuje, założenie polega na tym, by spożytkować przemysłowo każdy rodzaj drzewa, łącznie z korą i wykarczowanymi korzeniami". Więc pierwszym, wyjściowym elementem tego kompleksu jest port. Zatoka już przedzielona jest potężną groblą, która ma chronić port od burz Morza. Pozostaje przesmyk dla tratw. Wielkość i stopień zmechanizowania tego portu musi dać gwarancję przyjęcia w ciągu okresu bezlodowego 4 milionów metrów ku-bicznych drzewa. Na razie. W drugim etapie rozbudowy port musi być zdolny do przyjęcia 6 milionów kubików. ,,A dalej zobaczymy..." Potem jest ogromnych 200 wymiarów rozryty plac, gdzie buduje się około siedemdziesięciu wież wyposażonych w najbliższej przyszłości w nowoczesne urządzenia przeciwpożarowe. To jest plac drzewny — ściślej, miejsce składowania zapasów na okres niespławny. Obok —- zarysy przyszłych dróg transportowych, wiodących do sortowni, tartaków, bębnów okorowujących, szczapiarni i młynów. Już po tym zespole portowo^mechanicznym nie da się chodzić pieszo — nogi byś schodził wśród chaosu żelbetowych słupów. „Przyprowadziliśmy tu pewnego Anglika — chodził tu, dziwował się wymiarom, a potem: wyrąbaliście tajgę drewnianą po to, żeby założyć tajgę żelbetową..." — Trafił — mówię. — Bez dobrego przewodnika można tu zginąć w gąszczu. — Na razie — uspokaja mnie. — Niebawem wszystko się stanie przejrzyste, ten chaos ma przecież swoją wewnętrzną logikę. Będą drogi. Sto dwadzieścia kilometrów dróg wewnętrznej komunikacji. — Owszem, trzy dni przepisowego żołnierskiego marszu. Przemierzamy budowę w ogromnym ruchu samochodów, spychaczy, dźwigów unoszących elementy konstrukcji hal i montowanej jednocześnie z budową i wewnątrz niej skomplikowanej armatury parowej, chemicznej i trudno powiedzieć jakiej jeszcze. Zakłady celulozowe jawią się w niebieskich błyskach palników acetylenowych. Korpusy kotłów, plątanina rur i rurek. Pół życia trzeba by strawić wysilając pamięć, by oswoić świadomość z ich logicznymi, funkcjonalnymi układami. Wystarczy — dwieście tysięcy ton celulozy. Fabryka kartonu — dwieście pięćdziesiąt tysięcy ton. Fabryka kalafonii i jej pochodnych budowana jest w ramach kooperacji RWPG. Dostawy z Polski. Przyjemnie to usłyszeć. Produkcja — dziesięć tysięcy ton. 201 Do smarowania wszystkich smyczków świata starczyłoby na dwa stulecia chyba... Ale potrzeby świata są bardziej różnorodne. W ten sposób zostaną spożytkowane wszystkie pnie jeszcze zalegające granice terenów odwojowanych u tajgi. Dalej — 42 tysiące ton drożdży karmnych. Wszystko to i jeszcze trochę innych fabryk powstających w tym kompleksie potrzebuje tysiąca ton pary wodnej w ciągu godziny. Toteż dwie elektrociepłownie, każda o mocy stu tysięcy kWh, budowane z najbardziej widocznym pośpiechem — to kolejny element tego kompleksu. — Budujemy oczywiście nie dla energii, tej mamy pod dostatkiem. Energia jest tylko ubocznym produktem ruchu pary — ta jest nam niezbędna przede wszystkim. Ładny mi „produkt uboczny" — 200 MW! Widać jeszcze niezupełnie się zagubiłem w tych wymiarach, skoro mnie stać na zdumienie... ¦ Minęliśmy „Super-Alfę" — bo tak nazywa się oczyszczalnia iwody — i kontynuowaliśmy tę naszą długą wędrówkę po różnych fabrykach. Na razie nie mówiliśmy o tym, na razie notowałem wszystko, co dotyczy przyszłego rozwoju tego zakładu. Bo to jeszcze nie koniec. Jeśli drzewo —• to papier. Jeśli celuloza — to włókno syntetyczne. To wszystko będzie — w drugim etapie budowy. Będą również wielkie oranżerie, w których rozwinie się na wielką skalę hodowlę kwiatów na miejskie klomby i warzyw na syberyjskie stoły. Bardzo pięknie, że o tym pomyślano — zwłaszcza myśl o kwiatach jest zawsze myślą o tym, co najbardziej ludzkie, co tu, właśnie tu, nie powinno być zapomniane w gorączce i wspaniałym rozmachu budowy. Ale wiem, że chemia to powietrze i woda. Pas bezpieczeństwa oddzielający miasto od chemii, dobre usytuowanie w róży wiatrów, a nade wszystko nowoczesna 202 technika — to wiszystko rozwiązuje problemy powietrza. A woda? Jak będzie z wodą, Lwie Władymirowi-czu? — Nieźle będzie z wodą. Dużo jej. Pod względem czystości gorsza niż bajkalska, ale Super-Alfa poradzi sobie z zanieczyszczeniami. To piekielnie droga rzecz, oczyszczać wodę. Osiem i pół metra na sekundę. — Tak — mówię. — Cała rzeka i wcale nie najmniejsza... — Widzicie... Główny problem polega na tym, żeby ta woda nie zetknęła się z żelazem, jeśli się zaże-lezi, celuloza... Toteż rury muszą być pokryte... — Rozumiem. Ale to połowa problemu. •— Chodzi wam o ścieki? Sześć i pół kubików ścieków — oczywiście na sekundę. Też rzeka. Będziemy oczyszczać i odprowadzać do Wichariowki. To jeszcze trudniejsza sprawa. — Ryba będzie żyć w Wichariowce? Przyjrzał mi się z lekkim grymasem. ¦— Nie. To będzie martwa rzeka. Mimo oczyszczania ścieków żadna roślina tam nie wyżyje na dość dużej przestrzeni. — W Anziobie jest jeszcze Zakład Aluminium... Nie wiem, co bardziej zabójcze dla życia tej rzeki. Pewnie chemia. Skoro Wichariowka wpada do Angary... — Wpada już poniżej tamy, Morza to nie zanieczyści. Zresztą — Angary również nie. Zanim Wichariowka spłynie do Angary, zanieczyszczenia się wytracą. Poza tym tam się, nie będzie budować żadnych osad ludzkich. Tak, to już jest coś — takie postanowienie. A jednak rzeka będzie martwa — ten ślad naszej ludzkiej działalności w przyrodzie pozostanie. To jest właśnie powód niezadowolenia. Oczyszczalnia ścieków brackie-go kompleksu pochłonęła 12 milionów rubli, co ozna- 203 cza 7,5% inwestycji. W Bajkalsku — kosztowała dwukrotnie więcej. Przyrodnicy wręcz sterroryzowali inwestorów. Ale Wichariowka to nie Bajkał. Czy owe 24 miliony zainwestowane w oczyszczalnię w Bajkalsku całkowicie eliminują niebezpieczeństwo zatrucia wód jeziora w tym rejonie? Lew Władymirowicz utrzymuje, że tak. Mark Siergiejew temu zapewnieniu nie daje wiary. Kto ma rację? Czy życie rzeki Wichariowki zatem nie było warte zainwestowania dodatkowych 12 milionów rubli — jeśli prawdą jest, że rybom w Baj-kale nic nie grozi? Kłopotliwe pytanie. Z ekonomicznego punktu widzenia — z pewnością nie było warte. Rzeka płynie przez głuszę dzikiej tajgi. Przestrzeni jest dość, to nie Europa. Tu — mimo przestrzeni i bezludności więcej się myśli o naturze. Więcej i bardziej bezinteresownie. Czyż on, Lew Władymirowicz Dinze — inżynier, ale przecież czytelnik Priszwina i Paustowskie-•go — nie boleje nad umartwieniem tej rzeki? Boleje, boleje. Dyskretnie i z dystansem, bez wszelkiego sentymentalizmu, jako że ten niegodny jest mężczyzny. Czuję przez skórę, że mnie właśnie o ten sentymentalizm podejrzewa. Mówię więc: — Nie dziwcie się, mamy doświadczenie. Gwałt na przyrodzie w swoich, często nawet nieodległych konsekwencjach, najczęściej okazuje się gwałtem na człowieku. — W Europie tak, tu jeszcze nie... I jest w tym poczucie ograniczoności własnej racji, na jakie stać tylko ludzi mądrych. 29. Marzenie o uprawie tajgi Wasilij Sazanow też mówi o oranżeriach. „Uszczknie się trochę ciepła z kompleksu drzewnego..." Uszczknie 204 się i w trzykilometrowym pasie bezpieczeństwa pomiędzy miastem a LPK — bowiem taki jest skrót nazwy zakładów ¦—• powstanie coś, czego Syberia jeszcze nie widziała. — Eee... A taki przemysł widziała? Wszystko jak na gusty sprzed ćwierćwiecza niesłychane. — Fakt — przyznaje krótko. Tak się tylko mówi. Bo arbuzy, brzoskwinie, storczyki... Tutaj! No nie ¦— przyznajcie jednak, że to zadziwiające... Lato krótkie, mrozy siarczyste, wieczna marzłoć na północnych stokach! Referuje ściśle i niemal sucho, jak ekonomista, nawet jak buchalter. Wasilij Iljicz jest doświadczonym partyjnym pracownikiem — na tyle doświadczonym, że wie, iż naprawdę liczą się i znaczą tylko fakty. Ale gdzież tam! Wystarczy taki fragment rozmowy, by poznać go nieco lepiej -— jakąż ma świeżość uczuć, skoro zdolny jest do takich zdumień! A jest to zdumienie-nad sobą samym — bo przecież to jeden z tych, co przezwyciężają surowość syberyjskiej przyrody. I to nie najmniej znaczący „jeden z tych" —• jest pierwszym sekretarzem Komitetu Rolnego partii, powołanego do rozwiązania problemów żywnościowych rodzącego się ośrodka przemysłowego. Przed dwoma laty tego Komitetu jeszcze nie było. Wszystkie siły skoncentrowane były na budowie GES, kombinatu budowlanego, LPK i Zakładu Aluminium w Anziobie. Jednakże zbyt długo nie można się rozgrzeszać warunkami [pionierskimi. Ludzie chcą jeść i chcą jeść dobrze —¦ to jest im „co najmniej" tak samo potrzebne do życia jak energia elektryczna, aluminium, celuloza i mieszkania. Przez pierwsze lata problemy rolne były wyraźnie zaniedbane, skutki tego dały się szczególnie mocno we znaki w czasie, gdy poczęto wypełniać zbiornik Bra- 205 '. ckiego Morza. Na jego dnie wraz ze starym Brackiem i Padunem pozostała znaczna część uprawnych ziem. Kołchozy i sowchozy musiały zdobywać zupełnie nowe tereny. A przecież i tak rolnictwo zbyt było wątłe, by w jakiejś znaczącej mierze zaspokoić potrzeby rodzącego się ośrodka przemysłowego. Trzeba było aż uchwały Rady Ministrów, by ruszyć z martwego — ale i kryzysowego^ — punktu. — Jest ta uchwała i jest sroga kontrola. Dobrze, że jest ta kontrola — pomaga nam wypełniać plany. Czasem ktoś wciąż jeszcze nie pojmuje, że dostarczyć na czas prefabrykaty potrzebne do budowy cielętników to zadanie tak samo ważne, jak dostarczyć żelbetowe elementy korpusów LPK. Budują dużo i na bardzo rozległej przestrzeni. Do najbliższego sowchozu — 90 kilometrów. Na południe — 180 kilometrów, na północ — 250. Obszar kilku polskich województw, na którym rozmieszczone są cztery sowchozy i piętnaście kołchozów. To są zaledwie wyspy w morzu tajgi. Przede wszystkim trzeba było rozwiązać problemy komunikacji. Rozwiązano — w każdym sowchozie i kołchozie można lądować. Latają małymi PO-2. Kukuruźnik w tych warunkach jest nieoceniony. Podobnie jak wynalazek radiotelefonu. Aby rozwinąć hodowlę bydła z 6 do 10 tysięcy głów, trzeba budować obory i cielętniki. W tym tylko roku postawiono ich dwadzieścia trzy, każdy na dwieście głów. „Gdybyśmy chcieli budować z drzewa, trwałoby to w nieskończoność, mimo że drzewo mamy pod ręką. I ludzi by zabrakło. Więc montujemy z prefabrykatów — zawozimy i montujemy. Dwudziesty wiek pozwala robić takie rzeczy. Jeśli się już rozwiąże problem dotarcia z maszynami w jakieś miejsce, budowa domu mieszkalnego czy pomieszczenia gospodarczego — to kwestia tygodnia". — Wszystko to młode... Najstarszy z naszych sow-chozów powstał przed sześciu laty. Najmłodszy, Ilir-ski, zaledwie przed kilku miesiącami, na wiosnę. Właściwie trzeba budować od podstaw. Np. mieszkania. W tych czterech sowchozach w bieżącym roku musimy oddać do użytku 5 tysięcy metrów kwadratowych mieszkań. „Jeśli się rozwiąże problem dotarcia..." Rozwiązują — inaczej nie mógłby powstać Zakład Mleczarski. Istnieje już taki w Padunie. Z tego, co mówi Sazanow, wynika, iż Padun będzie spełniał nie tylko rolę „daczy", ale i głównego ośrodka przemysłu spożywczego. Tam bowiem buduje się również kombinat mięsny. Rybołówstwo w Brackim Morzu postawi na porządku dziennym budowę zakładu przetwórczego ryb. Oczywiście jeszcze nie teraz — na razie ryba w Morzu „jest taka sobie — średnia..." Spowolnienie biegu Angary doprowadziło do ocieplenia wód, zwłaszcza w zatokach. „Klimat nam łagodnieje z roku na rok, co rolnictwu stwarza niezłe perspektywy". A złagodnienie „klimatu" Angary spowodowało, że całkiem nieźle czuje się w niej „średnia ryba" z zalanych niewielkich jezior -— okoń, szczupak, karaś. Nie poprzestaną jednak na tej „średniej" — już w tej chwili rozpoczęli wielką pracę nad hodowlą w Brackim Morzu bajkalskiego omula i chariusa. Będą ponadto hodować siga i ster-lecia. Więc „wielka ryba" to nieodległa przyszłość. Dużo się mówi o przyszłości, oni wszyscy są jak gdyby wychyleni ku niej. Kiedy pytam o największe trudności, Sazanow na chwilę gaśnie, jakby zapada się w siebie — musi wrócić właśnie z przyszłości. Długo się zastanawia, wreszcie macha ręką: — Nie mamy największych trudności. Wszystko ra- 206 207 zem jest największą trudnością, a wszystko razem jest normalne. — Filozof! Wtedy wtrąca się — milczący dotąd — Miełowa-now. — Największa trudność, to brak ludzi w sowcho-zach. Moglibyśmy zrobić o wiele więcej... Sazanow oponuje: — Ludzi nie trzeba znów tak wiele. Ale trzeba wykształconych. Prawie cała hodowla jest możliwa do zmechanizowania. Cóż ty myślisz, że dzisiejsze rolnictwo to ręce? To już przemysł. Technika, organizacja. I głowa. W tym rzecz, a nie w ilości ludzkiej siły roboczej. Po chwili kontynuuje: — Jeśli do czego brakuje ludzi, to do tajgi. Bogata ona! Och, bogata... Gdybyśmy tak byli w stanie uprawiać tajgę... —• Jak powiedzieliście? Uprawiać tajgę? — A co? Obłaskawić po prostu, jak zwierza. Niech sobie rodzi brusznice i grzyby — bardzo mądre zajęcie dla kobiet. Niech się mnoży i łoś, i soból, i lis. Piękne zajęcie dla mężczyzn — polować. Maszyną tego nie zrobisz, a gdyby i można było, nie trzeba. Po co odzierać życie z ładnych rzeczy? Poluje u nas ośmiuset mężczyzn — a ilu mogłoby? Jasne, każdemu dać strzelbę do ręki byłoby zbrodnią. Do tego też potrzebne są kwalifikacje, i wysokie. Również moralne, a jakże. Zadbać o zwierzynę, planowo... Zachować proporcje... Możnaby zorganizować taki ogromny sowchoz — największy na świecie — leśny. Żeby to był zawód. Sybiracy umieją polować.— ale żeby to był nowoczesny zawód. Teraz polują przeważnie traktorzyści z so-wchozów —; zimą. Zajęcie uboczne... Czuje się, że to go pasjonuje. 208 — Polecielibyście do takiego sowchozu... Psów ce niemiara. Już się ma pod sezon! Zaczynają tańczyć łajki. Przypomniałem sobie rozmowę z Makarowem i Tau-rinem w drodze na Bajkał. Przecież Sazanowa między nami nie było... 30. Zostanie po nas — złom żelazny? Zmierzcha już. Chłodnawo. Dzień był upalny, kurz-liwy, spędzony na budowach. Schodzę ku wodzie skłonem Pursieja, pomiędzy przerzedzonymi sosnami. Znów rozgarniam wodę wysoko ponad niegdysiejszymi dachami rybackiej wioski Padun — wysoko, wyżej niż przed dwoma laty. W powietrzu jest spokój. Księżyc wędruje nisko nad górami wschodniego brzegu. Kiedy przyjadę tu następnym razem, już pewnie nie będę mieszkał w Padunie, lecz w Bracku, przy Prospekcie Lenina. Poproszę w hotelu, by mi dali pokój na najwyższym piętrze, skąd będzie widać jak miasto tajgą przemienioną w park, dzielnicą sportu, klinik i dzielnicą szkół schodzi ku Morzu i przystaniom. Stamtąd powinno być widać również brzegi wielu zatok — wyrąbane z tajgi, którą przemiele się na drobne w młynach i zamieni w celulozę, sztuczne włókno, papier — już zarosłe zbożem. Ten fragment przyszłości jest widoczny — z samolotu, gdy się przelatuje nad Morzem — jego zapowiedź stanowią wyłysiałe po- ' łacie po wyrębach i tratwy na brzegach oczekujące spławu. Ale stąd widać tylko wielką przestrzeń wody zamkniętą czerniejącymi górami i tajgą. By wiele widzieć, 14 — Portret z diamentów 209 trzeba się wysoko wznosić. Więc poproszę o pokój na najwyższym piętrze hotelowego-wieżowca. Świetnie się pływa o zmierzchu. Rano przemknęliśmy się ku estakadzie pomiędzy ciężkimi wywrotkami. Póki nie oddadzą do użytku „antresoli" komunikacyjnej u szczytu tamy, nic nie rozładuje tłoku — ale to już niedługo. Znaleźliśmy się wreszcie na Skale Żurawi. Stąd serpentyną w dół, potem groblą obok wysłużonej betoniarni, na wyspę w szerokim rozlewisku rzeki, rozrytą koparkami wybierającymi żwir. Dopiero w głębi wyspy, daleko od tamy, pejzaż się unaturalnia — las stoi wysoki i gęsty. Obóz pionierski „Angara". Czterysta dzieci — z Padunu, Energetyka, Hydro-stroitiela i z odległej Korszunichy, nazywanej bardziej współcześnie Żeleznogorskiem — spędza tu wakacje. Piękny jest ten obóz, doskonale zorganizowany i wyposażony. Ojcowie się postarali. Wowa nie odstępował mnie przez całe przedpołudnie. Nosił mój notes. Jeździliśmy razem na karuzeli, komentował mi obozowe zawody lekkoatletyczne, prowadził do basenu i pracowni modelarskiej, na plac apelowy z portretami kosmonautów, wreszcie do oswojonego łosia, który też tu obozuje. Spytałem go w jakimś momencie: — Wowa, kim jest twój ojciec? — Ślusarzem. Przystanął i patrząc mi uważnie w twarz, powtórzył: — Jest ślusarzem. Udarnik komunisticzeskogo truda. Co oznacza tytuł przodownika pracy. Dla Wowki — tytuł do dumy. Mówił to i patrzył na mnie z godnością, bo oczywiście zaszczyt ojcowskiego tytułu zdobytego w pracy w jakiejś mierze spada na niego ¦—w każdym 210 razie Wowa się do tego poczuwa z całą powagą swoich ośmiu lat. Teraz już siedzę w przedziale pociągu Moskwa-Lena. Za oknami powoli przesuwa się niskie, drewniane miasto — Hydrosrtroitiel — co znaczy „budowniczy elektrowni wodnej". Tu właśnie zimowano w namiotach — w pięćdziesiątym szóstym, siódmym, jeszcze ósmym. W pięćdziesięciostopniowe mrozy, w purgę. Jest to miasto bez asfaltowych ulic, bez neonów, bez poloru i wdzięku — jest jak spracowana kobieta w walonkach, waciaku i grubej chustce. Takie potrafią harować i rodzić — dzięki nim jesteśmy. Na peryferiach, to znaczy na granicy tajgi i karczo-wisk, pierwsze dni wielkiej angarskiej budowy nacierają na wzrok i świadomość — przez czas i dokonania. Jestem u początku tego gigantycznego trudu, który ludzie tu włożyli, by było, jak jest i jak będzie jutro. Tę północną część miasta oddzielają od zwartej ściany tajgi rozległe zasieki pni o rozwichrzonych korzeniach sterczących w niebo — czasem nadrąbanych, czasem nadpalonych. Zasieki wchodzą pomiędzy domostwa — a te ludzkie domostwa, to po prostu wagony. Dziesiątki towarowych wagonów ustawionych na szynach prostopadłych do biegu leńskiej kolei, stłoczonych ciasno, błyskających maleńkimi szybami w oknach — jeszcze zamieszkałe, wciąż jeszcze zamieszkałe, bo miasto Brack dopiero co wyrasta z ziemi i z tajgi wraz ze swoim wysokościowym hotelem i parkami na skłonach gór ku Morzu. Rzędy wagonów mają swoje szczerby. Wiele z nich porąbano w czasie ciężkich zim — wystawiają teraz na widok swoje żelastwo zżarte rdzą. Slumsy. Dziś to już slumsy, ale i świadectwo dramatyzmu tej walki, jaką tu podjął człowiek. I przychodzi mi na myśl wiersz Borowskiego: 211 I ...Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń. Nie, nie... Myślę o obozie w rozlewisku Angary, o małym Wowie. Nie. Nawet jeśli „złom żelazny", nawet jeśli — to śmiech ani głuchy, ani drwiący. 1964 r. Wi________104________106 WS i Hiejsamrośd: odwiedzone przei autora 0 50 1jl0 1jC 300 kra } SPIS TREŚCI 1. Wysoki lot . . . ........ 5 2. Normalny, wymiar . . . . . . . . . 8 3. Energia........ ..... 10 4. Sposób myślenia........ . 16 5. Rozmowa o cywilizacji........ 23 6. Portret z diamentów........ 28 7. Taurin i Siergiejew......... 37 8. Małe i Wielkie Morze ........ 40 9. Dawszeński taras......... 51 10. Niepokój o zaginionych w tajdze..... 66 11. Piąte jest szczęście......... 70 12. Baza ekspedycji.......... 78 13. Koń o dwu nogach......... 88 14. Doświadczanie.......... 92 15. Pożegnalne rakiety......... 101 16. Droga na Północ........... 108 17. Port na Lenie .......... 114 18. Syberyjski kambr...... . . . 117 19. Czas wielkiej fontanny........ 123 20. Łowy selengijskie......... 134 21. Odlot z Płaskowyżu........ 144 22. Miara humanizmu....... . . 146 23. U podnóża Tunkińskich Alp . . . .,'-.. . 159 24. Jesteśmy u źródła — pachnie krwią . . . . 170 25. Lida z Krasnoarmiejskiej . . . . . . . 182 26. Fantaści większej wiary........ 184 27. Brackie Morze.......... 190 28. Celuloza, aluminium i oranżerie . . . . . 197 29. Marzenie o uprawie tajgi....... 204 30. Zostanie po nas — złom żelazny? .... 209 Państwowe Wydawnictwo ..Iskry", Warszawa 1966 r. Nakład 30.000 + 257 egz. Ark. wyd. 10,9. Ark. druk. 13,5. + 1 ark. wkładek. Papier ilustr. kl. V, 70 g, 82 X 104 z f-ki we Włocławku. Oddano do drukarni w sierpniu 1965 r. Druk ukończono w styczniu 1966 r. Nakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego" w W-wie. Zam. nr 6355. Cena zl „K— E-88