ARKADY GAJDAR DZIEŁA TOM I NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1951 Przekład z języka rosyjskleg* pod redakcją Aleksandra Wata Tytuł orginału: „Soczynienłja" Ilustrował A. Jermołajew Ilustracje z wydania rosyjskiego Okładkę projektował A. Pucek Redaktor odpowiedzialny K. Radziwiłł Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1951 Nnklad 20.000 -f 4S0 egz. Objętość 2S3/4 arkuszy. Papier druk.-mat, ki, v, •1X06 cm 70 g, Nr. zam. 7124. Druk zam.: 4. VII. 1951 r. Druk ukończono w sierpniu 1951 r. ińskie Zakłady Graficzne, Toruń, Rabiańska 15/17. — 1SS8 — 23. 5. Sl r. E-2-15863 ARKADY GAJDAR ród pamiątek po pisarzu zachowała się fotografia: w pogodny, słoneczny dzień Arkady Gajdar siedzi w ogrodzie w gronie swoich przyjaciół — radzieckich dzieci. Wygląda przy nich jak wesoły, dobry wielkolud. Ma na sobie bluzę wojskową, order na lewej kieszonce, szeroki skórzany pas i — zawadiacko zsuniętą z wysokiego czoła — czapkę-kubankę. Tak, to właśnie on, taki jaki był w rzeczywistości: duży, o bystrym spojrzeniu jasnych oczu. Człowiek mei-nego, wielkiego serca. Przeżył niedługie życie, trudne i szczęśliwe. Miał lat czternaście, kiedy stanął w szeregach żołnierzy — bojowni- ków radzieckiej Ojczyzny. I do końca, do samej śmierci pozostał żołnierzem, choć karabin i szable, kawaleryjską zamienił z czasem na inny oręż — na pióro pisarza. Ideami swych utworów walczył o ten sam cel: o przyszłość swej Ojczyzny, o jutro całej ludzkości — o komu- nizm... Kiedy próbuję ogarnąć myślą całokształt twórczości Gaj-dara, nasuwa mi się obraz żywego, świetlanego zdroju. A przecież Gajdar pisał nie tylko o samej radości, nie tylko o pogodnych, niefrasobliwych sprawach. W krótkim „Życiorysie własnym" pisarz wspomina, jak pod Kijowem raniony w boju, umierał jego przyjaciel Jasza Oksjuz. Ciężką miał śmierć. Gorycz utraty, smutek po zmarłym brzmią przejmująco z tych wspomnień napisanych po dziewiętnastu latach. A potem następują słowa: „Lecz nie ma takiej mocy, która by złamała władzę radziecką, ani dziś, ani jutro, nigdy. I to wystarczy". Jaka siła bije z tych słów! Jaka wiara w niepokonaną potęgę naszego "kraju, w niepożytą moc naszego narodu! W ciągu całego życia Arkady Gajdar myślał i pisał o jednym — o Kraju Rad, o potężnym narodzie, o ludziach radzieckich, o naszych dzieciach. Snuł marzenia o przyszłości. Często rozmawiał z kolegami 0 wychowaniu radzieckich dzieci. Mówił o nieuniknionych w przyszłości bojach bez lęku, bez trwogi. Wzywał do wychowania w młodym pokoleniu uczuć bohaterskich, czynnej i mężnej miłości Ojczyzny, szlachetnych dążeń, które znamionują radzieckiego patriotę — wytrwałego szermierza o wielkość swej Ojczyzny i bojownika o szczęście ludzkości. Na jednej z narad, poświęconych literaturze dla dzieci 1 młodzieży, Gajdar powiedział w żartobliwej co prawda formie, ale z poważną intencją, że w dalekiej przyszłości „potomkowie nasi" będą wyrażać się o nas w takich mniej więcej słowach: „żyli ongiś świadomi i wytrawni ludzie, którzy dla fortelu udawali, że są pisarzami dla dzieci. W istocie zaś wychowywali nieugiętą, czerwonogwiezdną gwardię". Minęło niespełna pięć miesięcy od tej narady, wybuchła wojna i cały świat ujrzał tę nieugiętą czerwoną gwardię. Cały świat podziwiał „młodą gwardię" Krasnodonu, Olega Ko-szewoja i jego towarzyszy, dowiedział się o nieśmiertelnym czynie bohaterki Zoi Kosmodiemianskiej, o Gastello, Smir-nowie, o Matrosowie i o wielu, wielu innych, których imiona pozostaną na zawsze w pamięci narodu. Gajdar nieustannie trzymał rękę na pulsie radzieckiego życia, wyczuwał tętno kraju i serce jego biło zgodnie z milionami innych nieustraszonych serc. Dla nich właśnie, dla tych milionów, tworzył swoje utwory, pomny na słowa Lenina, który na długo przed rewolucją nakreślił z genialną przenikliwością obraz literatury socjalistycznej powołanej do służenia... milionom i dziesiątkom milionów ludzi pracy, którzy są kwiatem kraju, jego siłą i jego przyszłością 1). Bohaterowie książek Gajdara — to właśnie kwiat naszego kraju. Gdy dorosną, staną się jego siłą, rękojmią jego wielkiej przyszłości. I dlatego nie są oni postaciami tuzinkowymi, szarymi, przeciętnymi. Nie jest tuzinkowy i przeciętny mały Timur. Ale jest typowy, nie wymyślony, nie sztuczny ani wyidealizowany. Autor stworzył go z rzeczywistych cech naszego młodego pokolenia. Gajdar jasno widział to, co najistotniejsze w ra- ') Lenin, „O literaturze", „Książka i Wiedza" 1951, str. 14 (przyp. tłum.). 9 dzieckim człowieku, w rozwijającym się młodym radzieckim człowieku, i to najistotniejsze pokazał jako naturalne i życiowo prawdziwe w naszej rzeczywistości. Bo i rzeczywistość nasza jest przecież nieprzeciętna i niezwykła. Tyle w niej nowego: świat przebudowuje się od podstaw! Nowe walczy ze starym i zwycięża. Książki Gajdara są dlatego tak promienne, że rozbrzmiewa w nich zwycięstwo. Mały Timur dlatego z taką wytrwałością walczy o sprawiedliwość, że nie jest samotny: są z nim jego towarzysze, jest z nim cała młodzież radziecka i wszyscy oni wspólnie stanowią przyszłą potęgę narodu. Gajdar wiele czasu i myśli poświęcał losom swoich bohaterów. Wiele pracy kładł w każdy swój utwór. W pierwszym okresie niełatwo mu było pracować: po latach odnowiła się ciężka rana z czasów wojny domowej. Ale w zamian wojna ta dała mu obfity materiał do pierwszych utworów. W kolejach losu bohaterów „R. W. S." i „Szkoły" powstaje przed nami na nowo życie ówczesne w całej jego urozmaiconej orkiestracji, w jaskrawości wszystkich barw, ze wszystkimi jego radościami i klęskami. W osobie Gorikowa, bohatera „Szkoły", poznajemy z łatwością samego autora (którego właściwe nazwisko brzmi zresztą Golikow). Poznajemy tu początki świadomego życia Arkadego Gajdara. Przy łoskocie bębnów i muzyki wojskowej ojciec jego odszedł z kompanią marszową1) na dworzec i dalej — na niemiecki front. Gajdar w „Życiorysie własnym" tak opisuje żołnierzy pierwszej wojny światowej: „Ci, którzy nie zostali kalekami, których nie zasypało, którzy nie zginęli od gazów trujących, którzy nie polegli na polach bitew w Ga- ') Kompania marszowa Iluin.). kompania wysyłana na front (przyp. licji, w Karpatach, pod Trapezuntem ł) czy pod Rygą — ci wszyscy wrócili na pomoc robotnikom Moskwy i Piotra-grodu, walczącym na barykadach o lepszą dolę, o szczęście, o braterstwo ludów, o władzę radziecką". Nastąpiły czasy natchnione wezwaniami Lenina i Stalina. Stanęli do walki: tokarz petersburski, fornal spod Riaza-nia, metalowiec z Uralu, górnik znad Donu, marynarz z Kronsztadtu. Gajdar miał czternaście lat, kiedy poszedł do wojska. Dzięki szerokim barom i wysokiemu wzrostowi mógł utaić swój wiek. Znamy dwa wypadki, w których Gajdar świadomie powiedział nieprawdę. Po raz pierwszy, kiedy zgłosił się do oddziału i podał, że ma lat szesnaście. Po raz drugi — na przeglądzie lekarskim, kiedy mieli go zwolnić z wojska. Upierał się, że jest zdrów, starał się ukryć następstwa ciężkiej kontuzji, przemóc drżenie rąk. A kiedy wszystkie wykręty zawiodły, zaprotestował gniewnie: — Jestem zdolny do służby. Zaskarżę tę decyzję. Ale i skarga nie pomogła. Skutki kontuzji dawały się we znaki coraz dokuczliwiej, trzeba było się leczyć. Dwudziestoletni Gajdar został przeniesiony do rezerwy w stopniu dowódcy pułku. Wtedy zaczął pisać. Co było pobudką, co wywołało tę potrzebę pisania? I cec-mu stał się pisarzem dla młodzieży? Sam Gajdar daje na to odpowiedź: „Prawdopodobnie dlatego właśnie, że ja sam w latach chłopięcych służyłem w wojsku — właśnie dlatego pragnąłem opowiedzieć innemu pe-koleniu chłopców i dziewcząt, jakie było to nasze życie, jak się wszystko zaczęło i jak się toczyło. Opowiedzieć ') Trapezunt (dawna Trebizonda) Mniejszej (przyp. tłum.). miasto portowe w 10 I wszystko, co widziałem i przeżyłem — a widziałem, przyznać trzeba, niemało". Niezwykłe było pokolenie, do którego należał Arkady Gaj-dar. Przypomnijmy sobie słowa Lenina, wypowiedziane w 1920 roku: „...Ale to pokolenie, które obecnie liczy piętnaście lat, ono właśnie zobaczy społeczeństwo komunistyczne i samo będzie budowało to społeczeństwo. I ono powinno wiedzieć, że całym zadaniem jego życia jest budowanie tego społeczeństwa komunistycznego" 1). Gajdar należał do tego pokolenia: w 1920 roku miał szesnasty rok. A kiedy miał lat trzydzieści siedem i był jednym z najbardziej ulubionych pisarzy radzieckich, napisał w swoim dzienniku: „15-letoi plan rozbudowy przemysłu w ZSRR. Będę miał 52 lata. Cóż, może jeszcze zobaczę". Agresja nieprzyjacielska na jakiś czas opóźniła wykonanie planu 15-letniego. Kula nieprzyjacielska przecięła życie Gajdara. - Był on w pierwszych szeregach pokolenia wyróżnionego przez Lenina. Budował komunizm. Niemal co roku dawał nowy utwór. Po „R.W.S.". wydanym w 1926, następują kolejno: w 1930 — „Szkoła", w 1931 — „Schron nr 4", w 1932 — „Dalekie kraje", w 1933 — „Niech świeci",,w 1935 — „Tajemnica wojskowa", w 1936 — „Błękitna filiżanka", w 1938 — „Los dobosza", w 1939 — „Dym w lesie", „Czuk i Gek", w 1940 — „Timur i jego drużyna", w 1941 — „Gorący kamień" i „Przysięga Timura" ') Lenin, „Zadania Związków Młodzieży", „Książka i Wiedza" 1950, str. 49—50 (przyp. tłum.). 12 i wreszcie w tymże roku 1941 — „Notatki z frontu" — ostatnie słowa Gajdara. Chwyciwszy raz jeszcze za karabin, nie zaniedbał pióra. Pisał do ostatniego dnia, kiedy poległ w boju. W czym tkwi siła oddziaływania książek Gajdara? Dlaczego tak czarują i niewolą radzieckiego czytelnika — zarówno młodego jak i dojrzałego? Dlaczego wierzy im się jak szczeremu słowu powiedziarremu od serca przez mądrego i serdecznego przyjaciela? Kiedyś Lenin powiedział o Glebie Uspienskim, że znakomity ten pisarz posiadał „talent sięgający do samej istoty zjawisk"...1). Takim przenikliwym talentem był też obdarzony Arkady Gajdar. Nie był nastawiony na chwytanie zjawisk powierzchownych, choćby wabiły oko pisarza, lecz wytrwale dążył do ujaWnienia istoty charakterów i zdarzeń. I dzięki temu, z całym uzasadnieniem można tu zastosować stalinowskie określenie, tak wysoko oceniające pracę pisarską: „inżynier ludzkich dusz". Gajdar tworzył nowe wartości w świadomości ludzkiej. Związany nierozłącznie z narodem, w nieustannej trosce o Ojczyznę, o jej dzień dzisiejszy i jutrzejszy, wsłuchiwał się czujnie w pierwsze znaki nadciągającej nawałnicy. Latem 1940 roku zapisał w pamiętniku: „W gazetach chwilowo cisza — ale na świecie niespokojnie!" A potem po kilku miesiącach stwierdza ponownie: „Niepokój, na ziemi..." W czerwcu 1941 nad ziemią naszą zawyły pierwsze bomby faszystów. Arkady Gajdar — pisarz-żołnierz — jako jeden z pierwszych zgłosił się do wojska. Czekając na przydział do ') Lenin, „Dzieła", „Książka i Wiedza" 1950, t. I, str. 271 (przyp. tłum.). 13 pułku, napisał utwór: „Do broni, do broni, plemię Komso-mołu!" Gajdar walczy na froncie. Przypomnijmy tu jedną z jego notatek frontowych: „Strefa przyfrontowa. Samochód nasz zatrzymuje się na skrzyżowaniu dróg, aby przepuścić stada kołchozowego bydła, które odchodzą ku spokojnym pastwiskom na wschód. Piętnastoletni chłopiec skoczył na stopień. Prosi o coś?... Czego ten chłopiec chce? — nie możemy go zrozumieć... Może pieniędzy, może chleba? A okazuje się: — Dajcie parę naboi. — Na co ci, chłopcze, naboje? — Tak sobie... Na pamiątkę. — Nk daje się naboi na pamiątkę. Wsuwam mu do ręki oprawkę z ręcznego granatu i błyszczącą wystrzeloną łuskę. Wargi chłopca wykrzywiły się pogardliwie. — A co mi po tym? Cóż z tego za pożytek? — Więc to tak, mój kochany! Chciałbyś takiej pamiątki, z której się ma pożytek? A może dać ci tę zieloną butlę albo to czarne jajeczko granatu? A może odczepić od ciągnika to nieduże działko przeciwlotnicze? Właź, bratku, do maszyny. Nie kręć, wal całą prawdę! I oto zaczyna się opowieść pełna niedomówień, wykrętów, ale słuchacze już wiedzą dokładnie, co o tym wszystkim myśleć... Zajrzałem mu prosto w oczy. Włożyłem mu do ciepłej ręki łódkę z nabojami. Ta łódka jest od mojego karabinu. Figurowała ona na moim rachunku. Biorę na siebie pełną odpowiedzialność za to, że każda kula, wystrzelona z tych pięciu naboi, trafi dokładnie tam, gdzie trafić powinna". Dalej następuje bezpośredni apel do radzieckiej młodzieży: „Miną lata. Będziecie dorosłymi ludźmi. I w godzinie odpoczynku po odpowiedzialnej pokojowej pracy z radością wspominać będziecie, jak to ongi, w groźne dla Ojczyzny dni, nie wałęsaliście się, nie siedzieliście z założonymi rękoma, lecz pomagaliście w miarę sił i możności swojemu krajowi..." Tak oto, na froncie, w grupie partyzanckiej, w ogniu walki, Gajdar nie zapominał o swoich młodocianych przyjaciołach, o losie radzieckich dzieci. Mógłże nie myśleć o ich losie, skoro wszystkie swoje myśli obrócił ku Ojczyźnie i jej przyszłym losom? ...Nie chcieliśmy wierzyć pierwszym wiadomościom o śmierci Gajdara. Donoszono, że dróżnik kolejowy znalazł jego zwłoki i pochował je w tajemnicy przed Niemcami. Nadszedł list od partyzanta, świadka śmierci. Niemcy otoczyli grupkę czterech zwiadowców z Gajdarem na czele. Odcięli wszelki odwrót. Gajdar wyprostował się, wydał rozkaz: „Naprzód, za mną!" — i bez trwogi rzucił się na wrogów. Padł od kul niemieckiego karabinu maszynowego. Potem nadeszło zdjęcie mogiły Gajdara. Ze wsi Lepłiowo okręgu połtawskiego. Nie było już wątpliwości... Jak wcześnie odszedł od nas Arkady Gajdar! Ale pozostaje dzieło jego życia — książki, które będą czytane wciąż na nowo przez wiele pokoleń. I nie zatrze się w pamięci naszej oblicze Arkadego Gajdara — ofiarnego syna Ojczyzny, wiernego towarzysza, jasnookiego marzyciela, poety, żołnierza. Po wojnie prochy Gajdara przeniesiono do Kaniowa, do miejskiego parku. Niedaleko stąd do mogiły wielkiego lir-nika Tarasa Szewczenki. 15 i W dole szumi Dniepr, ostroskrzydłe czajki unoszą się z krzykiem nad polami i daleko w krąg rozbrzmiewają gwizdki radzieckich statków. Nad grobem Gajdara schodzą się pionierzy, aby w głębokim milczeniu złożyć mu hołd. A. KONONOW ŻYCIORYS WŁASNY sierpniu 1914, kiedy rozpocząłem jedenasty rok życia, ojca mego powołano do wojska i wysłano na front niemiecki. Na od jezdnym przybiegł z koszar, żeby się z nami pożegnać. Głowa wygolona, na głowie czapka żołnierska z siwych baranków, na nogach — ciężkie, podkute buty. Nasza ruda suczka nie poznała go i przywitała przeraźliwym szczekaniem. Najmłodsza siostrzyczka, Katiuszka, długo nic nie rozumiała. Wytrzeszczywszy na niego oczęta, ciągnęła go za połę, tarmosiła naramienniki i śmiejąc się przygadywała: — Tatusiek-żołnierzyk! Żołnierzyk-tatusiek! S — Dzielą t. I. i • Kiedy nastąpiła chwila rozstania, wszyscy zapłakali. Wtedy też Katiuszka domyśliła się, że nie pora się śmiać, i uderzyła w taki wrzask, jakby ją sparzono ukropem. A ja? Ja wziąłem się w garść. Za oknami huczały bębny, grzmiała muzyka wojskowa i oto z kompanią marszową ojciec mój odszedł na dworzec. Pamiętam — zapadał zmierzch. Dworzec przesycony był mocnym zapachem nafty, karbolu i jabłek antonówek, które w tym roku obrodziły w nieprzebranej obfitości. Pamiętam to dobrze: kiedy pociąg ruszył, przystanąłem na mostku nad parowem. Tego wieczoru niebo płonęło bajecznymi kolorami. Nad widjnokręgiem, spomiędzy rozpędzonych ponurych chmur, wieczorna zorza jaśniała w szkarłatnej wspaniałości. I zdawało się, że daleko, za wioską Morozówką, tam gdzie skrył się pociąg z żołnierzami, wstaje jakieś inne, nowe życie... Już było po pocałunkach, po płaczu; rezerwiści pohała-sowali, ruszyli — i po wszystkim! „Żegnajcie, kochani, bywajcie zdrowi!" Odjeżdżali od spłakanych rodzin z hałasem i gwizdem, z muzyką i pieśnią. A z czymże, mili, będziecie wracać? Wrócili po czterech latach. Ci, którzy nie zostali kalekami, których nie zasypało, którzy nie zginęli od gazów trujących, którzy nie polegli na polach bitew w Galicji, w Karpatach, pod Trapezuntem czy pod Rygą — ci wszyscy wrócili, by pomagać robotnikom Moskwy i Piotrogrodu 1), walczącym na barykadach o lepszą dolę, o szczęście, o braterstwo ludów, o władzę radziecką. ') Obecny Leningrad, przed wojną Petersburg, podczas wojny I Niemcami 1914—18 przemianowany na Piotrogród (przyp. tłum.). Miałem lat czternaście, kiedy przystałem do Czerwonej Armii. Ale byłem chłopcem nad wiek wybujałym i barczystym i :— co tu taić! — dorzuciłem sobie parę latek. Byłem na wielu frontach: na petlurowskim i na polskim, na kaukaskim i na wewnętrznym, w końcu wojna zagnała m,nie do granic Mongolii. Czego-m się w ciągu tych lat nie napatrzył — jak to się raz nacierało, a raz odstępowało — tego wszystkiego nie da się opowiedzieć na poczekaniu. Ale jedna rzecz, najważniejsza, wbiła mi się na zawsze w pamięć: to wściekły upór, zacięta nienawiść — bezgraniczna, niepohamowana — jaka uskrzydlała naszą Czerwoną Armię w walce z całym białogwardyjskim światem. Pod Kijowem, koło Bojarki, konał w malignie mój przyjaciel, kursista *) — Jasza Oksjuz. Na zapiekłych wargach burzyła się już różowa piaina, a on bełkotał, zdawało się od rzeczy, i nikt go nie rozumiał: „Nad ranem zmienić posterunki. Potem brzegiem Dniepru i hajda, za Wołgę... Wrzućcie tam list. A z granatami ostrożniej! I nigdy, nigdy... To wszystko! Nie... nie wszystko... Albo nie — to właśnie wszystko, wystarczy, towarzysze!" I cokolwiek bredził, leżąc wśród stratowanych grządek ogórków i marchwi, jakkolwiek trząsł głową i majaczył, i marszczył brwi — rozumiałem go. Wiedziałem, że pilno mu powiedzieć, abyśmy bili białych ciągle, dziś, jutro, do samej śmierci, i byśmy nad ranem sprawdzili posterunki, i że Petlura 2) pierzchnie za Dniepr, a Kołczaka s) przepędzono już za Wołgę. Wiedziałem, że pragnie nam powiedzieć, iż ') Uczeń kursów dla dowódców, zorganizowanych w latach wojny domowej (przyp. tłum.). 2) Petlura (1879—1926) — skrajny nacjonalista ukraiński, przywódca reakcji na Ukrainie w okresie wojny domowej (przyp. tłum.). 3> Kołczak (1874—1920) admirał carski, jeden z przywódców kontrrewolucji (przyp. tłum.). 19 wartownik nie w porę rzucił granat i dlategośmy wleźli dxU w taką kaszę, i że list do młodziutkiej żony — sam to zresztą widzę — sterczy mu z kieszeni wytartego frencza. A w liście, ma się rozumieć, te same zawsze słowa: „Żegnaj! Nie zapomnij!" Lecz nie ma takiej mocy, która by zmogła władzę radziecką, ani dziś, ani jutro, nigdy. I to wystarczy. Może ktoś z was zna wioskę Kożuchówkę pod Kijowem, niedaleko Bojarki? Ciekawe, jakie tam obecnie są kołchozy, jakie mają nazwy? Zapewne „Jutrzenka Rewolucji", „Październik", „Płomienie", „Naprzód" czy „Zwycięstwo". A może po prostu niegłośny i skromny „Świt"? W tamtych właśnie stronach pochowaliśmy naszego Jaszę. Potem pochowaliśmy dziesięciu innych i dwudziestu, i stu, i tysiąc. Ale władza .radziecka przeżyła i żyje, i nikt, towarzysze, nikt jej nie zmoże. W Czerwonej Armii przebyłem sześć lat. Jako piętnastoletni wyrostek ukończyłem kursy dla dowódców w Kijowie i tam też w sierpniu 1919 r. zostałem mianowany dowódcą szóstej kompanii drugiego pułku brygady kursistów. Potem dowodziłem batalionem, potem oddziałem kombinowanym, następnie byłem dowódcą 23 pułku w Woroneża i wreszcie dowódcą 58 specjalnego pułku do walki z bandytyzmem. Byłem wtenczas bardzo młody i — co tu wiele gadać! — na pewno nie byłem wodzem na miarę Czapajewa! Zawsze coś tam szwankowało w moim dowództwie: jak nie jedno, to drugie. Zdarzało się, że na przykład zamyślę się, wyjrzę przez okienko i naraz strzela mi do głowy myśl: „Jakby to było pysznie odpiąć szablę, zdać do magazynu mauzerek i zagrać z chłopakami w palanta!" Poszkapiłem się nieraz, nieraz robiłem głupstwa, zdarzało mi się też czasem pobrykać. W takich razach właśni moi 20 towarzysze uczyli mnie rozumu. Dawali mi twardą szkołę,, co zresztą wychodziło mi zawsze na korzyść. Kochałem Czerwoną Armię i miałem zamiar zostać w niej do końca życia. Ale w roku 1923 odezwała się nagle dawna kontuzja prawej strony głowy. Rozchorowałem się na dobre: dokuczał mi nieustanny szum i pulsowanie w skroniach oraz bardzo męczące drgawki warg. Leczyłem się długo i w kwietniu 1924 roku, w dwudziestym roku życia, zostałem przeniesiony do rezerwy w randze dowódcy pułku. Od tego czasu jestem pisarzem. Prawdopodobnie dlatego właśnie, że ja sam w latach chłopięcych służyłem w wojsku — właśnie dlatego zapragnąłem opowiedzieć nowemu pokoleniu chłopców i dziewcząt, jakie było to nasze życie, jak się wszystko zaczęło i jak się toczyło. Opowiedzieć wszystko, co widziałem i przeżyłem — a widziałem, przyznać trzeba, niemało. Jakie są moje książki — sami wiecie. Jeżeli pominąć nieudolne pierwociny, to zostaną: „R. W. S.", „Szkoła", „Dalekie kraje", „Schron nr 4", „Tajemnica wojskowa" i „Błękitna filiżanka". Obecnie kończę opowiadanie pod tytułem „Los dobosza"-Będzie to utwór nie o wojnie, ale o rzeczach niemniej ciężkich i niebezpiecznych, jak sama wojna. 21 JL R. W. S. i awniej zbiegała się tu dzieciarnia, aby łazić i myszkować śród zapadniętych i na pół rozwalonych stodół. Było tam rzeczywiście przyjemnie. Kiedyś, dawno temu, Niemcy, którzy okupowali wówczas Ukrainę *), zwozili do tych stodół siano i słomę. Ale Niemców przepędzili czerwoni, po czerwonych przyszli hajdama- 1) Podczas pierwszej wojny światowej (przyp. tłum.). 23 cy1), hajdamaków wypłoszyli petlurowcyB), pctlurowców z kolei kto inny — a siano leży i gnije w poczerniałych stertach. Od czasii jednak, gdy ataman Kriwołob, ten sam, który nosił naokoło baraniej czapy żółto-błękitną wstęgąs), rozstrzelał w tym miejscu czterech Rosjan i jednego Ukraińca, dzieci straciły ochotę do wałęsania się po krętych zaułkach i zakamarkach, tak świetnie nadających się do zabawy w chowanego. W głuchej ciszy i zapomnieniu stały odtąd czarne stodoliska. Jedynie Dymka zaglądał tu często, bo i słońce przypiekało tu jakoś szczególnie dobrze, i przyjemnie pachniał piołun słodką goryczką, i spokojnie grały trzmiele nad szerokimi liśćmi łopuchu. A rozstrzelani?... Kiedy ich już dawno nic ma. Zwalono ich do wspólnego dołu i zarzucono ziemią. Stary dziad Aw-diej, chodzący po prośbie, postrach wszystkich smyków we wsi, zbił z dwóch patyków mocny krzyż i po kryjomu postawił go nad mogiłą. Nikt tego nie widział, tylko jeden Dymka. Widział, a przecie nie puścił pary z ust. W skrytym zakątku Dymka przystanął i bacznie rozejrzał się wokoło. Nie stwierdziwszy nic podejrzanego, jął szperać w słomie i po chwili wyciągnął dwie taśmy nabojów, ') Hajdamaey — uczestnicy ruchów chłopskich na początku XVIII w. głównie na Prawobrzeżnej Ukrainie — przeciwko obszarnikom ukraińskira i polskim (w okresie kiedy ziemie te znajdowały się we władaniu Polski). W 1917 r. nazwę hajdamaków przyjęły kontrrewolucyjne wojska Ukrainy (przyp. tłum.). *) Petlurowcy — bandy kontrrewolucyjne na Ukrainie vr ezasi* wojny domowej (przyp. tłum.). 3) Żółto-błękitna wstęga — barwy nacjonalistów ukrainskieh (przyp. tłum.). stempel do karabinu i zardzewiały austriacki bagnet bez pochwy. Z początku czuł się zwiadowcą, więc czołgał się, a w chwilach szczególnego niebezpieczeństwa, kiedy miał prawo przypuszczać, że nieprzyjaciel jest blisko, padał na ziemię i, pełzając z najwyższą ostrożnością, dokładnie i szczegółowo badał nieprzyjacielskie pozycje. Dzięki szczęśliwemu przypadkowi czy też może z innych powodów powiodło mu się dzisiaj wyjątkowo. Udało mu się mianowicie raz i drugi podkraść blisko do nieprzyjacielskich czujek, po czym, pod gradem kul, pod obstrzałem karabinów maszynowych, a chwilami nawet baterii, wracał za każdym razem bez szwanku do swojego miejsca postoju. Następnie, uwzględniwszy informacje dostarczone przez wywiad, wysyłał do akcji szwadron jazdy. Z wrzaskiem i piskiem wrzynał się w sam gąszcz łopuchów i ostów, które ginęły bohaterską śmiercią, nie chcąc mimo szalonego impetu przeciwnika ratować się ucieczką. Dymka cenił odwagę i męstwo i dlatego nie dobijał nieprzyjaciół, lecz brał ich do niewoli. Zakomenderowawszy: „baczność", „zbiórka", zwracał się do jeńców ze srogim upomnieniem: — Przeciw komu walczycie? Przeciw własnym braciom, przeciw robotnikom i chłopom? Albo z innej beczki: — Komuny się wam zachciewa? Wolności się zachciewa? Przeciwko prawowitej władzy?... Zależało to od tego, jakim wojskiem dowodził w danej chwili. Był bowiem po kolei wodzem to jednej, to drugiej z wojujących armii. Tak się dziś zapamiętał w zabawie, że oprzytomniał dopiero na dźwięk dzwoneczków. Trzody wracały już z pastwiska. 25 „A niech to gęś kopnie — zaklął w duchu. — To mi matuś natrze uszu, a może i jeść nie da". Szybko schował swą broń i galopem puścił się do domu, medytując w biegu, co by tu wymyślić na usprawiedliwienie. Ale ku swemu szczeremu zdziwieniu, w domu nie dostał po uszach i nawet nie musiał kłamać. Matka nie zwróciła na Dymkę uwagi, chociaż o mało nie zderzyli się na ganku, a babka, dzwoniąc kluczami, dobywała z komórki, nie wiedzieć po co, starą marynarkę i parę spodni. Braciszek Tupaj starannie wydłubywał patyczkiem dziurę w grudce gliny. Ktoś ostrożnie szarpnął Dymkę za portki. Dymka obejrzał się i zobaczył kudłatego Szerszenia, który spozierał na nilgo smutnymi ślepiami. — Czego ty, głuptasie? — zapytał pieszczotliwie i nagle zauważył, że Szerszeń ma rozciętą wargę. — Mamo, kto mu to zrobił?! — zawołał rozgniewany. — Ach, daj mi święty spokój! — odwracając się odpowiedziała matka opryskliwie. — Cóż to, mam go pilnować czy co? Ale Dymka poczuł, że coś tu nie jest w porządku. — To wujek kopnął go butem — wtrącił Tupaj. — Jaki znów wujek? — Wujek... taki bury... a no ten, co siedzi w izbie. Nawymyślawszy jak należy na „burego wujka", Dymka otworzył na roścież drzwi. Na łóżku siedziało ogromne chło-pisko w żołnierskiej bluzie. Obok na ławie leżał bury żołnierski płaszcz. — Głowacz! — zdziwił się Dymka. — Skąd? — Stamtąd — brzmiała krótka odpowiedź. —¦ A dlaczego kopnąłeś Szerszenia? — Jakiego tam Szerszenia? 26 — A mojego pieska? — Żeby nie szczekał. Bo mu łeb ukręcę. — Żeby tobie łba nie ukręcono — odparł Dymka ze złością i skrył się za piecem, bo już ręka Głowacza chwyciła ciężki but, który stał przy łóżku. Dymka myślał i myślał, i nie mógł się domyślić, skąd się tu wziął .wujek Głowacz. Dopiero niedawno zabrali go czerwoni do wojska, a on znów jest w domu. Chyba to niemożliwe, żeby służba trwała u nich tak krótko. Podczas wieczerzy nie mógł się powstrzymać i zapytał: — Przyjechałeś na urlop? — Na urlop. — Na długo? — Na długo. — Łżesz, Głowaczu — rzekł Dymka z głębokim przekonaniem. — Ani czerwoni, ani biali, ani zieloni *) nie puszczają teraz na długo, bo wojna, bracie, to wojna. Tyś na pewno zdezerterował. Natychmiast dostał pięścią po karku. — Dlaczego bijesz dziecko? — ujęła się za Dymką matka. — Nie masz to już się z kim zadawać? Głowacz jeszcze bardziej poczerwieniał, szarpnął nerwowo swoją okrągłą głową z odstającymi uszami (której zawdzięczał przezwisko „Głowacz") i odpowiedział gburowato: — Lepiej byście milczeli... Proletariusze petersburscy... Doigracie się, że was wszystkich powyganiam z chałupy. 1) Biali — biała gwardia, przeważnie oddziały regularnej armii pod dowództwem kontrrewolucyjnych generałów. Zieloni — luźno działające bandy składające się z dezerterów, z reakcyjnego chłopstwa, grasujące głównie na Ukrainie podczas wojny domowej; ukrywali się przeważnie w lasach, stąd nazwa — zieloni (przyp. tłum.). Posłyszawszy to matka zgarbiła się i skuliła nawymy-ślawszy Dymce, który połykał łzy: — A ty, bałwanu-, nic wti ;\< a i się do nic swoich rzeczy, bo jeszcze gorzej oberwieu. Po wieczerzy Dymki wcisnął lic do sionki, położył się za skrzynią 11,1 wiąiO iłomy, nakrył się matczynym kaftanem i długo leżat ni ląć. Potem po cichutku przyczoł- gał się S/ci mordkę na ramieniu przyjaciela. — Wy je 11 d, mamo, do Pitra1), do tatki. — Och, Dymka. l'o jechałabym zaraz, tak jak stoję... Ale spróbuj się tera! przedostać. Nie da rady bez tych różnych papierów, przepustek. Sam wiesz, co się tu dzieje wszędzie naokoło. — A w tym Pitrze, mamo, jacy tam są? , — Kto ich tam wie. Powiadają ludzie, że czerwoni. A może tylko plotą, byle pleść. Kto się w tym rozezna? Dymka potwierdził, że rzeczywiście trudno się rozeznać. Przecie to i gmina jest blisko, o dwa kroki a też nie wiadomo, kto tam teraz rządzi. Podobno przed paru dniami zajął ją ataman Kozołup... A choćby i Kozołup — kto go tam wie, do jakiej partii należy? I znów zwrócił się do zamyślonej matki: — Matuś, a Kozołup to zielony? — Bodajby zmarnieli wszyscy razem — rozeźliła się matka. — Ludzie byli ludźmi i już, a teraz co... Bardzo ciemno jest w sionce. Przez otwarte na roścież drzwi widać niebo gęsto przetykane gwiazdami i wąski sierp jasnego księżyca. Dymka zabija się głębiej w słomę, przygotowując się do dalszego ciągu wczorajszego snu, który ') Petersburg (w skrócie gwarowym Piter) — dawna nazwa Leningradu (przyp. tłum.). był — ach, jaki ciekawy, ale nie dośniony do końca. Zasypiając czuje w całym ciele, jak przyjemnie ogrzewa mu szyję przytulony doń, wierny przyjaciel Szerszeń. Na błękitnym niebie brzegi chmur srebrzą się od słońca. Po polu, jak okiem sięgnąć, wiatr igra złotymi kłosami. La-zurowo spokojny jest dziś letni dzień. Jedynie ludzie są niespokojni. Gdzieś za ciemnym lasem karabiny maszynowe od-terkotały swoje. Hen za widnokręgiem głucho rozprawiały między sobą armaty. I dokądś przecwałował oddział kawalerii. — Mamo, z kim oni się biją? — Daj mi spokój. Dymka dał matce spokój, podbiegł do płotu, wgramolił się i długo patrzał w ślad za znikającymi jeźdźcami. Tymczasem Głowacz łaził po obejściu, zły jak diabeł. Musiał się przecie ukrywać za każdym razem, kiedy przez wieś przeciągał oddział czerwonych. Dymka teraz już nie wątpił, że Głowacz jest dezerterem. Kiedyś babka kazała mu zanieść na gumno kawał słoniny i kromkę chleba dla Głowacza. Dymka odszukał ukryte legowisko i zobaczył Głowacza, jak, odwrócony plecami, coś tam tajemniczo majstrował. „Karabin — zdziwił się Dymka. — A to heca! Na co Głowaczowi karabin?" Oczyściwszy starannie zamek, wujek zatkał lufę szmatką i wsunął karabin w siano. Przez cały wieczór i przez parę następnych dni Dymkę rozpierała ciekawość. Chciał sprawdzić, co to za karabin: rosyjski czy niemiecki? A może się tam i nagan *) znajdzie? W tym czasie wszystko wokoło ucichło. Czerwoni przepę- ') Nagan — rodzaj pistoletu (przyp. tłum.). Nł dzili Kozołupa i poszli dalej, na któryś z frontów. Maleńka wioszczyna żyła znów spokojnie i cicho. Głowacz wymykał się często z gumna i znikał na wiele godzin. I oto, któregoś dnia pod wieczór, o tej godzinie, kiedy różowiejący staw rozbrzmiewa żabią muzyką, kiedy gibkie jaskółki ślizgowym lotem uwijają się w powietrzu, kiedy bezmyślnie grać zaczynają komary, Dymka zdecydował się zakraść na gumno. Wejście do stodoły było zamknięte na kłódkę, ale Dymka miał swój własny przełaz poprzez kurnik. Skrzypnęła odsunięta deska, głośno zagdakały spłoszone kury, a Dymka, przestraszony sprawionym hałasem, czym prędzej wdrapał się na wierzch. W stodole było duszno i cicho jak makiem zasiał. Wcisnąwszy się w kącik, gdzie leżała zapierzona poduszka w czerwonej poszewce, Dymka począł szperać koło krokwi i wnet namacał coś twardego. „To kolba!" — domyślił się. Nadstawił ucha: naokoło głucha cisza. Szarpnął i wyciągnął z siana karabin. Naganu natomiast nie znalazł. Karabin był rosyjski. Dymka długo obracał go w ręku, dotykając ostrożnie i przypatrując się każdemu szczegółowi. „A gdyby tak otworzyć zamek?" Sam tego nigdy dotychczas nie robił. Ale nieraz przyglądał się, jak żołnierze repetują broń. Pociągnął lekko — rączka poddała się naciskowi. Cisnął do siebie mocniej, ile się dało. „Nieźle sobie radzę", stwierdził chełpliwie, ale natychmiast zauważył, że w zamku skądsiś wyskoczył żółty nabój. Trochę go to zaniepokoiło. Postanowił więc zamknąć z powrotem. Ale teraz nie szło tak gładko. Spostrzegł poza tym, że żółty nabój włazi wprost do lufy. Zastanowił się, nie wiedząc, co dalej robić. Na wszelki wypadek odsunął od siebie karabin. — Czego leziesz, diable — mruknął. Trzeba się było śpies/yć. Zamknął przeto karabin, jak mógł najlepiej, i powolutku wsunął .go w siano, na dawne 30 miejsce. Już go był prawie całkiem wsunął, gdy raptem otwarły się na roścież wierzeje i przed Dymką nagle ukazała się zdziwiona i wściekła twarz Głowacza. — Co tu robisz, psiajucho? — Nic — odpowiedział przerażony Dymka. — Spałem... — Co mówiąc, niedostrzegalnym ruchem nogi popchnął kolbę głębiej w siano. W tej chwili grzmotnął głuchy, ale silny wystrzał. Dymka o mało nie zepchnął Głowacza z drabiny. Zeskoczył na łeb na szyję i puścił się biegiem przez ogrody warzywne. Przeskakując przez płotek przy drodze, pośliznął się, zwalił się w rów, a gdy skoczył na nogi, poczuł równocześnie, że rozwścieczony Głowacz capnął go za koszulę. „Zabije mnie na śmierć! — pomyślał Dymka. — Mamy nie ma, nie ma żywej duszy, rety, koniec!" Pierwszy cios wyrżnął go w plecy, aż mu pociemniało w oczach. Upadł na ziemię, czekając na następne razy. W tej chwili dał się słyszeć tętent na drodze. Ręka Głowacza nagle osłabła i czyjś głos, gniewny i rozkazujący, wykrzyknął: — Nie waż się! Dymka otworzył oczy i najpierw zobaczył końskie nogi — sztachety z końskich nóg. Czyjeś mocne ręce uniosły go w górę i postawiły na nogi. Mógł się teraz przyjrzeć otaczającym go kawalerzystom, a szczególnie jeźdźcowi w czarnej bluzie z czerwoną gwiazdą na piersi, przed którym nieśmiało stał Głowacz. — Nie waż się bić! — powtórzył nieznajomy, popatrzył na zapłakaną twarz Dymki i dodał: — Nie płacz, chłopcze, nie bój się. Już on cię więcej palcem nie tknie, zobaczysz. Skinął głową na któregoś z jeźdźców i ruszył naprzód z całym oddziałem. Jeden z nich pozostał w tyle i zapytał surowym głosem: — Coś ty za jeden? 31 — Tutejszy — odpowiedział ponuro Głowacz. — Dlaczego nie w wojsku? — Nie ten rocznik. — Nazwisko?... A no, sprawdzi się, jak będziemy wracać. Jeździec spiął konia ostrogami i koń z miejsca porwał się galopem. I oto Dymka został na środku drogi, oszołomiony i nie bardzo jeszcze przytomny. Obejrzał się za siebie — nie ma nikogo. Rozejrzał się po bokach. — Głowacz znikł bez śladu. Spojrzał przed siebie: malejąc coraz bardziej, w oddali znika za widnokręgiem oddział czerwonych. Obeschły łzy. Stopniowo ustal ból. Ale strach wracać do domu. Dymka postanowił czekać do późnej nocy, aż wszyscy pójdą spać. Z tym postanowieniem udał się nad rzeczkę. Pod brzegiem, w cieniu zarośli, woda była ciemna i spokojna, ale bliżej środka mieniła się różowym światłem i wolniutko pluskała fala przelewając się ponad płytkim kamienistym dnem. Na tamtym brzegu, u skraju nikolskich lasów, zamglonym blaskiem świeciło jakieś ognisko. Nie wiadomo czemu wydało się Dymce bardzo odległe i tak zagadkowe, tak wabiące! „Któż by tam mógł być? — głowił się Dymka. — Czyżby pastuchy? A może bandyci? Gotują wieczerzę: ziemniaki ze szperką czy może co innego?..." Połykał ślinę. Był bowiem głodny. Bardzo głodny. W półmroku zapadającego wieczoru daleki płomień rozpalał się coraz mocniej, jak gdyby mrugał zachęcająco do Dymki. Ale za to coraz groźniej chmurzył się i ciemniał niespokojny nikolski las. Dymka schodził na dół steczką. Nagle stanął: za zakrętem na brzegu rzeki ktoś śpiewał wysokim, modulowanym *) altem, w swoisty i dziwaczny, ale bardzo ładny sposób rozbijając słowa na głoski: „Ta ¦— waa — riszczi, ta — wa —- riszczi — Skazał on im w otwiet, — Da zdra — stwu it Ra — ssija — Da zdra — stwu — it Sowiet2)". „A niech cię gęś kopnie! Ale śpiewa!" — pomyślał zachwycony Dymka i biegiem puścił się na dół. Nieduży, chudziutki chłopczyna leżał na piasku, a obok niego obdarta torba podróżna. Na odgłos kroków urwał pieśń i niepewnym wzrokiem zmierzył Dymkę od stóp do głów. — Czego? — Nic... Tak sobie. — Aha — przeciągał zwolna tamten, widać, że zadowolony z odpowiedzi. — To nie będziesz się bić? — Czego? — Mówię przecie: bić się... Bo, bracie, lepiej nie zaczynaj! Nie myśl, żem taki nieduży, ale jak łupnę... Dymka nie miał najmniejszej ochoty bić się i z kolei zadał pytanie: ') Modulowanie — podnoszenie i na przemian zniżanie głosu w śpiewie (przyp. tłum). 2) Dosłownie: „Towarzysze, towarzysze — rzekł im w odpowiedzi — Niech żyje Rosja, niech żyją Rady" — piosenka żołnierska z czasów rewolucji. Słowa rosyjskie w wymowie gwarowej: np. „zdrastwuit" zamiast „zdrawstwujet" (przyp. tłum.). 3 — Dzieła t. I. — Toś ty śpiewał? -Ja. — A kto ty jesteś? — Ja jestem Łazik — zabrzmiała chełpliwie odpowiedź. — Łazik z Miasta... Takie mam przezwisko. Dymka z rozpędu rzucił się na ziemię. Zauważył, że przestraszył Łazika, który aż się mimo woli cofnął. — Śmieciuga jesteś, a nie łazik... Nie tak zachowują się łaziki. Ale... co prawda, to prawda, śpiewasz całkiem dobrze. — Bo ja, bracie, znam wszyściutkie piosenki. Śpiewam przeważnie na dworcach i w pociągach żołnierskich. Czerwonym czy petlurowcom, czy innym, jak wypadnie... Trafili się towarzysze, to ciągnij, dajmy na to, „Aloszę" albo 0 burżujach. A białym musisz znów co innego: „Byfy kiedyś grosze, były i papierki", „Zginęła Rasieja". No i oczywiście „Jabłuszko". To, ma się rozumieć, można śpiewać i jednym, 1 drugim, tylko trzeba trochę poprzestawiać słowa. Chwilę milczeli. — Po coś tu przywędrował? — A bo mieszka tu moja chrzestna, stara babcia Onufro-wa. Myślałem: podjem sobie, odgryzę się bodaj przez jeden miesiąc. Gdzieżby tam! „Za tydzień, a najdalej za dwa — powiada babka — szoruj stąd dalej!" — A potem, co? — W świat, tam gdzie najlepiej. — Ale dokąd? — Dokąd? Cztery mile za piec. Żeby to wiedzieć dokąd. Ale cóż z tego? Ty, bracie, sam znajdź, własnym rozumem. — Łazik, a przyjdź tu jutro. Będziemy łowić raki. — Nie bujasz? Bo ja przyjdę na pewno — odpowiedział Łazik, jak widać bardzo zadowolony z nowej znajomości. W kilka chwil później Dymka, przesadziwszy płot, szedł 34 przez ciemne podwórze; z daleka zobaczył matkę siedzącą na ganku. Podszedł do niej, pociągnął ją za chustkę i rzekł poważnym głosem: — Mamo, nie krzycz na mnie... Umyślnie nie wracałem tak długo, bo mnie Głowacz skatował. — Jeszcze za mało, za mało — odpowiedziała matka odwracając się do Dymki. — Należałoby się więcej... Ale Dymka odczuł w jej głosie gorycz, poczucie krzywdy, litość — jednego tylko w jej słowach nie odczuł: gniewu. Któregoś dnia Dymka przyszedł na brzeg rzeczki bardzo jakiś osowiały i marudny. — Uciekajmy stąd — zaproponował. — Machnijmy gdzieś daleko, jak najdalej stąd, ale naprawdę. — A matka cię puści? — Głupiś. Kiedy się ucieka, to się nikogo nie pyta o pozwolenie. Głowacz jest wściekły, ciągle bije. Zły jest na mnie, a "wygania z chałupy matkę i Tupaja. — Jakiego Tupaja? — Mojego małego braciszka. Jak chodzi, to tak śmiesznie tupie nóżkami, żeśmy go przezwali Tupajem. I w ogó!e sprzykrzyło mi się to wszystko. Bo i cóż mam w domu? — Uciekajmy! — zatrajkotał żywo Łazik. — Ja, bracie, nic od tego. Choćby zaraz. Będziemy grasować w pociągach wojskowych. — Jak to grasować? — A no zwyczajnie: ja zaśpiewam piosenkę, a potem za-trajluję: „Wszystkim towarzyszom najniższy mój szacunek. Niech dobry los wam ześle nie front, lecz fasunek. Tytoniu nicczkę i chleba niemało. I żeby waszym wrogom lufy ich Itkało". A jak zaczną się śmiać, to ty piorunem zrywasz Mpkę z głowy i: „Obywatele! — wołasz — bądźcie łaskawi mować pracę małoletnich!" 35 Dymka podziwiał łatwość i pewność siebie, z jaką Łazik wyrzucał z siebie grad słów. Ale taki sposób zarobkowania nie bardzo mu przypadł do smaku. Stwierdził więc, że byłoby lepiej przystać na ochotnika do jakiegoś oddziału albo zwerbować własny oddział czy też pójść do partyzantki. Łazik nie sprzeciwiał się, a nawet, owszem — kiedy Dymka wyraził się z sympatią o czerwonych: „Bo walczą w obronie rewolucji", to okazało się, że Łazik już pobył i u czerwonych. Dymka patrzał na kolegę z coraz większym podziwem. Ale zaraz potem dodał, że i u zielonych jest nienajgorzej: „Bo co dzień żrą gęsi". A wtedy wyjaśniło się, że Łazik był też kawał czasu z zielonymi i regularnie fasował swoją porcję: pół gęsi na dzień. Plan ucieczki opracowywali długo i starannie. Pomysł Łazika, żeby uciekać nie zwlekając, nie zajrzawszy nawet do domu, został stanowczo odrzucony. — Po pierwsze, trzeba na początek mieć zapas chleba — tłumaczył Dymka — bo i jakże tak od razu na żebry. Poza tym potrzebne są zapałki... — Dobrze byłoby mieć też kociołek. Wykopiesz sobie w polu kilka ziemniaków i raz dwa masz obiad. Dymka przypomniał sobie, że Głowacz przyniósł z wojska dobry miedziany kociołek. Babka najpierw wyszorowała go popiołem, a kiedy zabłyszczał niczym świąteczny samowar, schowała go do komórki. — Kiedy komórka zamknięta, a babka klucza z rąk nie wypuszcza. — Wielkie rzeczy! — rzekł Łazik. — Kiedy mus, to brak klucza nie jest przeszkodą. Tylko trzeba mieć wprawę. Postanowiono zatem od dnia dzisiejszego rozpocząć zbieranie prowizji i chować ją tymczasem w słomie w jednej z rozwalonych stodół. — A po co tam? — sprzeciwił się Łazik. — Można w innym miejscu... Bo jakże to tak, koło umarłych? — A co ci szkodzą umarli? — odpowiedział drwiąco Dymka. Od razu tego samego dnia Dymka przyniósł plasterek słoniny, a Łazik trzy zapałki, starannie zawinięte w papierek. — Nie mogę więcej na raz — usprawiedliwiał się... — W domu są tylko dwa pudełka. Dlatego muszę ciągnąć po-malutku, żeby chrzestna nie zauważyła. Chwila ta ostatecznie zdecydowała o ucieczce. Tymczasem wszędzie w okolicy życie kipiało niespokojnie. Niedaleko za wsią przechodził główny front. Jeszcze bliżej było kilka innych, drugorzędnych linii frontu. Naokoło czer-wonoarmiści wyłapywali białe bandy albo bandy uganiały się za czerwonoarmistami, albo znów różni atamanowie walczyli między sobą. Mocny był chłop ataman Kozołup. Zmarszczka zygzakiem przecinała harde jego czoło, oczy spoglądały groźnie spod siwiejących brwi. Ponury jest ataman Kozołup. A przebiegły jak diabeł jest ataman Liow-ka. Nawet koń jego umie się śmiać szczerząc białe zęby, podobnie jak i jego pan. Ale od czasu gdy Liowka wyłamał się spod komendy Kozołupa, zapanowała między nimi z początku głucha, a potem jawna wrogość. Kozołup wydał rozkaz do ludności: „Liowce nie dawać ani smalcu dla ludzi, ani siana dla koni, ani kwater na nocleg". Liowka w odpowiedzi roześmiał się i wystosował odmienne rozporządzenie. A czerwoni, przeczytawszy jedno i drugie, napisali ze swej strony trzecie: „Liowkę i Kozołupa ogłasza się za wyjętych spod prawa". I kwita. A rozpisywać się wiele nie mieli czasu, bo właśnie łamał się główny front. 37 Słowem, zaczął się taki galimatias, że trudno się było rozeznać. Wziąć, na ten przykład, dziadka Zachara. Brał udział w trzech wojnach. A i on narzekał siedząc na przyzbie obok swego rudego pieska, któremu pijany petlurowiec odrąbał szablą lewe ucho: — Ale czasy. Niech to licho. Zjechali do wsi jednego dnia zieloni. Dwudziestu chłopa. Dwaj odwiedzili Głowacza. Śmiechy, chichy, szepty, a go-rzałeczkę — mętny i mocny samogon — pili z filiżanek. Dymka przyglądał się im z zaciekawieniem. Kiedy Głowacz wyszedł, Dymka, który od dawna pragnął poznać smak samogonu, zlał resztki ze wszystkich filiżanek. — Dymka, daj mi troszeczkę — zakwilił Tupaj. — Czekaj, zostawię ci. Ale nie zdążył nawet sam porządnie łyknąć, gdy zaczął pluć i otrząsać się i jak oszalały wyleciał na dwór. Koło rozwalonych stodół zastał Łazika. — A ja, bracie, wiem coś. — Co? — Za naszą chatą zieloni kopią głęboki rów w poprzek drogi, a po co, diabli wiedzą. Chyba tylko po to, żeby ją zagrodzić i żeby nikt nie mógł przejechać. — Jakże można ją zagrodzić? — rzekł Dymka powątpiewająco. — Chyba nie to. Na pewno zbiera się na większą chryję. Po tej wymianie zdań poszli obejrzeć zapasy. Niewiele tego było: dwa plasterki słoniny, kawałek gotowanego mięsa i dziesięć zapałek. , Tego wieczoru słońce ogromnym czerwonym dyskiem wisiało nad linią widnokręgu. Zachodziło powoli, nie śpiesząc, jak gdyby napawając się rozległym spokojem odpoczywającej ziemi. .38 Daleko, w Olchówce, przycupniętej u skraju nikolskiego lasu, kilka razy uderzono w dzwony. Nie jak na trwogę — inaczej, jakoś łagodniutko. A kiedy drżące tony ponad strzechami chat dobiegły do uszu dziada Zachara, dziwował się stary spokojnemu i łagodnemu ich brzmieniu — czegoś podobnego dawno już tu nie słyszano — i przeżegnawszy się statecznie, opuścił się na swoje zwykłe miejsce obok pokrzywionego ganeczka. Usadowiając się pomyślał sobie: ,,A jakie tó jutro święto?" Stuknął parę razy kijem w okienko, po czym spytał żony, która wyjrzała z izby: — Horpyno, a, Iiorpyno, czy to jutro niedziela? — Pleciesz, stary — opryskliwie odpowiedziała umączona Horpyna. — Odkąd to po środzie idzie niedziela? — I ja tak myślę. I dziadek Zachar zaczął medytować, czy aby nie przeżegnał się daremno i czy nie był to dzwon na jakie licho. Powia! wiaterek, poruszył leciuchno siwą brodą. Dziadek ujrzał, że z okienek wyglądają zaciekawione baby, cała dzieciarnia wylęga na ulicę, a od pól leci przeciągły, dziwny odgłos, jak gdyby ryczenie buhaja lub krowy w stadzie, ale jakiś inny, ostrzejszy i dłuższy: — U — o — uuu... A potem, jak nagle dzbękło w powietrzu, jak zaklekotały od wygonu pojedyncze strzały... W mig zatrzasnęły się wszystkie na raz okna, a z ulic poznikały wszystkie dzieci. I tylko struchlały staruszek nie mógł podnieść się i ruszyć z miejsca, póki go nie poderwał wrzask Horpyny. — Czego się ślimaczysz, stary ośle! Prędzej! Nie widzisz, co się dzieje? Tymczasem Dymka czuł, jak serce kołacze mu nierównymi, jak te wystrzały za oknem, uderzeniami. Miał ochotę wybiec na ulicę, dowiedzieć się dokładnie, co się stało. I sta- 39 J nął przerażony, bo nagle matka zbladła i powiedziała cichym nie swoim głosem: — Kładź się... kładź się na ziemię, Dymka. Boże miłosierny, aby tylko nie z harmaty. A Tupaj wybałuszył oczęta, które i tak były duże, i zdrętwiał na podłodze, głową zawadzając o nogę stołu. Było mu niewygodnie tak leżeć, rzekł więc jękliwie do matki: — Mamo, nie chcę na ziemi, chcę na piec... — Leż, leż. Przyjdzie hajdamak... on ci da. W tej chwili gruchnęło ze szczególną siłą, aż szyby brzę-kły i Dymce wydało się, że sama ziemia się zatrzęsła. „Rzucają granaty" — stwierdził w duchu, słysząc, jak koło ich pociemniałych okien z tupotem i krzykiem przebiegło kilku ludzi. I znów wszystko ucichło. Ktoś głośno wszedł do sionki. Potknąwszy się o puste wiadro, zaklął. Drzwi otwarły się gwałtownie i do izby wpadł Głowacz z karabinem w ręku. Był, widać, bardzo czymś rozwścieczony. Duszkiem wypił , wodę z czerpaka, gniewnie postawił karabin w kącie i wrzasnął z nietajoną złością: — A żeby go... Nazajutrz chłopcy spotkali się o wczesnej godzinie. — Słuchaj no, Łazik — zapytał Dymka — czy nie wiesz, co to było wczoraj?... Kto z kim?... Bystre oczy Łazika błysnęły chełpliwie. Nadymając się poczuciem ważności, odpowiedział zwolna: — O, bracie! Znaleźliśmy się wczoraj w ciężkich tara: patach... — Nie kłam. Sam widziałem, jak w pierwszej chwili zmiatałeś za ogrody... — Co ty tam, bracie, wiesz? A może ja chciałem ich obejść! — odciął się obrażony Łazik. 40 Dymka miał co do tego poważne wątpliwości, ale wolat się nie spierać. — Przyjechał tu wczoraj samochód. Zatrzymał się w 01-chówce, żeby coś naprawić. Jak się tylko pokazał, diakon *) Gawriła co prędzej bije w dzwony: bum... bum. Sygnał, rozumiesz. — No i co? — A no... Podjeżdża samochód do wsi, a tu walą w niego z karabinów: trach... trach... Chce- się cofnąć, ale droga zamknięta. — I złapali ich? — Czekaj... Z samochodu biją kule gęsto, że lepiej nie podchodź. A potem tamci widzą, że sprawa przegrana, i rozsypują się w tyralierę. No, to ich powystrzelali. Jeden tylko umknął. Rzucił granat koło nas. W naszej chacie wszystkie szyby pękły. Grzeją z karabinów, ścigają go, a on fajt przez płot i dalej przez ogrody, szukaj wczorajszego dnia. — A samochód? — Został... ale niezdatny i psu na budę. Jeden od nich rozwalił go granatem. Wszystkie wnętrzności z auta wypruł... Właśnie tam byłem... Fiedka, ten od Marusi, był nawet przede mną. Zwędził, bestia, klakson. Naciśniesz trochę, to ryknie wniebogłosy. Przez calutki dzień nie ustawały rozmowy o wczorajszych wypadkach. W nocy zwiali zieloni. I znowu wioska została bez władzy. A tymczasem przygotowania do ucieczki dobiegały końca. Jedna tylko rzecz pozostała do zrobienia: trzeba było wykraść kociołek. Postanowiono wykonać to nazajutrz późnym wieczorem, za pomocą długiej tyczki z zakrzywionym gwoź- ') Diakoni — niższy kler prawosławny (przyp. tłum.). 41 dziem na końcu, którą zapuści się do komórki przez wychodzące na ogródek okienko. Łazik poszedł na obiad. Ale Dymka nie mógł usiedzieć w domu. Polazł więc do starych stodół, gdzie zresztą mieli się rychło spotkać. Rzucił się od razu na słomę i zaczął zbytkować z Szerszeniem, odpierając jego wściekle ataki. Nagłe podniósł się zaniepokojony. Wydało mu się, że snopki nie leżą tak, jak zwykle. „Czyżby tu już ktoś z chłopaków myszkował? A szelmy!" Podszedł do wiadomego sobie miejsca, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie odnaleziono ich ukrytych zapasów. Pomacał ręką — w porządku. Wyciągnął po kolei chleb, zapałki, słoninę. Sięgnął po mięso — mięsa nie ma. — Psiakrew! — zaklął na głos. — Nikt inny nie świsnął, tylko sam Łazik. Gdyby wziął ktoś z chłopaków, to by przecie nic nie zostawił. Niedługo potem nadszedł Łazik. Był syty po zjedzonym dopiero co obiedzie, a przeto w najlepszym humorze. Pogwizdywał sobie beztrosko. — Zjadłeś mięso? — zapytał Dymka wbijając w niego dwoje rozsierdzonych oczu. — Jadłem. Smaczne było, palce lizać... — Smaczne! — krzyknął rozjątrzony Dymka. — Jakim prawem? A nasza umowa, to co? A w drodze co będziesz iari?... Jak cię zaraz palnę, to będzie smaczniej. Łazik osłupiał. — Jadłem, ale przecie w domu, przy obiedzie. Chrzestna udobruchała się dziś, dała mi kawał miecha z kapuśniaku, mówię ci — taki wielgachny. — A kto tutaj świsnął? — A bo ja wiem. — Przysięgnij. 42 — Jak Bozię kocham! Niech trupem padnę w tym s e-k u n d z i e. A ponieważ nie padł trupem w „tym sekundzie" czy może dlatego, że jakoś niezwykłe gorąco przeczył oskarżeniu — dość, że Dymka uwierzył, iż wyjątkowo w tym jednym wypadku Łazik naprawdę nie skłamał. Rozejrzawszy się nieufnie wokoło, Dymka przywołał Szerszenia. Jednocześnie wyciągnął rękę po patyk. — Szerszeń, pódź tu. Szerszeń, który bardzo nie lubił, aby z nim w taki sposób rozmawiano, przestał tarmosić kostkę, spuścił ogon i smyrgnął w kąt. — To on zeżarł! — zawołał oburzony Łazik. — Pomyśleć, taki strasznie tłusty kawałek mięsa! Wobec tego przeniesiono zapasy wyżej i założono je deską, którą w dodatku przywalono cegłami. Po czym chłopcy leżeli długo, malując sobie nawzajem kuszące obrazy przyszłego życia. — Nie ma to, jak nocować w lesie, przy ognisku... — Szkoda tylko, że w nocy ciemno — ubolewał Łazik. — To i co, że ciemno? Będziemy przecie mieli karabiny, i my też, bracie... — Ale jak nas pozabijają — ciągnął swoje Łazik i zaraz •dodał poważnie. — Ja, bracie, nie lubię, żeby mnie zabijali. — Ja też nie — przyznał Dymka. — Bo i rzeczywiście, leżeć w takim dole, ot, jak tamci... I wykręcił głowę w kierunku przekrzywionego krzyża, który ledwo majaczył w gęstym półmroku. Na to przypomnienie Łazik skulił się. Nagle poczuł, że w wieczornym powietrzu powiało chłodkiem. Udając jednak zucha, odpowiedział niby to obojętnie: — Tak, bracie... A z nami była kiedyś taka historia... I natychmiast umilkł, bo w tej chwili Szerszeń, który po- 43 łożył się pod bokiem Dymki, podniósł łeb i strzygąc uszami, warknął gniewnie i ostrzegawczo. — Co jest, Szerszeń? Co się stało pieskowi? — pytał z trwogą w głosie Dymka i nawet pogłaskał go po głowie. Szerszeń zamilkł i znowu spuścił mordkę na łapy. — Zwęszył szczura — rzekł szeptem Łazik. Ziewnął i dodał: — Czas już wracać do domu, Dymka. — Zaraz. Powiedz tylko, jaka to była historia? Ale teraz Łazik nie myślał już o żadnej historii. Poza tym bajka, którą sobie wymyślił, wywietrzała mu tymczasem z głowy. — No, to chodźmy — zgodził się Dymka, sam zresztą kontent, że przyjacielowi odechciało się opowiadać. Podnieśli się. Szerszeń też się podniósł, ale nie poszedł za nimi od razu. Najpierw stanął przed stertą słomy i przez chwilę warczał groźnie, jak gdyby go kto stamtąd, z ciemności, ustawicznie drażnił. — Zwęszył szczura! — rzekł Dymka. — Szczura? — powtórzył Łazik struchlałym głosem. — A dlaczego ich przedtem nigdy nie węszył? — I dodał półgłosem: — Zimno się zrobiło. Wiesz, Dymka, pobiegnijmy... Ten bolszewik, co to im umknął, schował się tu gdzieś w pobliżu. — Skąd wiesz? — Tak mi się widzi. Posyłała mnie dziś chrzestna do starej Horpyny, żeby pożyczyć pół miseczki soli. A tam u Horpyny ktoś wczoraj ściągnął koszulę z płotu... Przychodzę, słyszę z sionki, babka łaje i urąga: „Rzucił — powiada — ten ów swoją koszulę pod żerdki. Patrzymy obie z Jegorową: koszulina podarta, i to jeszcze jak, cała w dziurach". A dziad Zachar słucha i słucha, a potem mówi: „O, Horpyno..." Tu Łazik uciął, patrząc znacząco na Dymkę, i dopiero, gdy ten zniecierpliwił się, podjął opowiadanie: — Dziad Zachar powiada: „O, Horpyno, lepiej byś trzymała język za zębami". Wtedy ja wchodzę do izby. Patrzę, a tu na ławie leży koszula, cała we krwi i w dziurach. Jak mnie babka Horpyna zobaczyła, to w tym sekundzie siadła na koszuli i powiada: „Daj mu, stary, pół miseczki soli", a sama siedzi, nie chce się podnieść. A ja, bracie, co? Ja i tak wszyściutko widziałem. Pomyślałem sobie, że widać tego bolszewika mocno postrzelili. Przez chwilę chłopcy milczeli, medytując nad podsłuchaną nowiną. Jeden mrużył oczy i wzrok mu jak gdyby spoważniał i zastygł. Drugiemu natomiast oczy roziskrzyły się i latały niespokojnie. Pierwszy odezwał się Dymka: — Wiesz co, Łazik, lepiej byś i ty milczał o tym... Dość już pozabijali czerwonych w naszej wsi! A zawsze w pojedynkę. Było postanowione, że uciekną jutro o świcie. W przeddzień Dymka od rana chodził jak nieswój. Stłukł niechcący talerz, przydeptał Szerszeniowi ogon i o mały figiel nie wytrącił dzieżki z zsiadłym mlekiem z rąk babki, za co dostał od Głowacza po twarzy. A czas mijał, godzina za godziną. Minęło południe, potem pora obiadowa i nastał wieczór. Chłopcy przyczaili się pod opłotkiem w ogródku, za krzakiem bzu. Czekali. Za wcześnie zasiedli na czatach. Długo jeszcze kręcono się po obejściu. Wreszcie wrócił wuj Głowacz, matka zawołała Tupaja i przez parę chwil krzyczała z ganku: — Dymka! Dymuszka! — Gdzie się podziewasz?! •II 45 1 „Woła na wieczerzę" — pomyślał Dymka, ale oczywiście ani myślał się odezwać. Matka postała chwilę i odeszła. Znów czekali chwilę. Potem skradając się wyszli z kryjówki. Przystanęli pod komórką. Okno było wysoko. Dymka zgiął się, ręce oparł na kolanach, a Łazik wgramolił mu się na plecy i ostrożnie wetknął głowę w okienko. — Prędzej! Myślisz, że mam plecy z żelaza? — Ciemno — odpowiedział szeptem Łazik. Nie bez wysiłku zaczepił o kociołek, pociągnął ku sobie i zeskoczył. — Jest. — Łazik — zapytał Dymka — a kiełbasa to skąd? — A wisiała sobie razem z kociołkiem. Zmiatamy, bracie, co najprędzej. Zgrabnie uskoczyli na bok. Ale będąc już za płotem, przypomnieli sobie, że tyczkę z hakiem zostawili pod koniórką. Dymka bez namysłu pobiegł z powrotem. Chwycił zgubę, spojrzał: Tupaj wysunął głowę spomiędzy prętów w płocie i obserwuje go ciekawie. A Dymka, z tyczką i kiełbasą w ręku, w pierwszej chwili zbaraniał. Dopiero głos Tupaja przywrócił mu przytomność: — Czegoś ukradł kiejbasę? — Nie ukradłem, Tupku. Trzeba było wziąć — próbował zagadać braciszka. — Będę karmił wróble. Ty przecie lubisz wróbelki. Czyk-czyryk... czyk-czyryk. Tylko nie mów nikomu. Nie powiesz? Jak nie powiesz, to ci'jutro dam takiego, bracie, gwoździa. — Wróbelki? — zapytał poważnie Tupaj. — Tak, tak. Jak mamę kocham... Wróbelki nie mają co jeść... Biedne wróbelki. — A gwoździa dasz? — Dam, a jakże... Ale nie powiesz, Tupeczku? Bo jak powiesz, to ci nie dam gwoździa i nie pozwolę bawić się z Szerszeniem. I uzyskawszy obietnicę milczenia (nie bardzo co prawda wierząc w jej spełnienie) Dymka czmychnął do kolegi, który już się niecierpliwił. Szybko zapadał mrok. Było już ciemno, kiedy chłopcy dobiegli do stodolisk, żeby schować kociołek i niefortunną kiełbasę. — Schowaj prędzej. — Dawaj! — Łazik włazi w szparę pod samym szczytem. — Dymka, ciemno tu aż strach — bełkotał przerażony. — Ja tu nic nie znajdę... — Ech, niedołęgo, „nie znajdę!" Przyznaj się, że masz pietra. Sam wgramolił się na górę. Po omacku natrafił na rękę Łazika i stwierdził, że drżą mu palce. — Czego się boisz? — zapytał czując zresztą, że i jemu udziela się ten strach. — Tam... — ręka Łazika mocniej uczepiła się Dymki. I oto Dymka usłyszał z ciemnej czeluści stodoły ciężki tłumiony jęk. W następnej sekundzie, kulnąwszy się z wrzaskiem na dół, nie widząc przed sobą drogi ani dołów, ani ścieżki, zmykali przed siebie w panicznym strachu. Tej nocy Dymka długo nie mógł zasnąć. Pomaleńku w głowie chłopca zaczęły się układać różne domysły. „Szczury... Kto zjadł mięso?... Koszula... Ten jęk... A co, jeżeli?..." Długo wiercił się i kręcił, i nie mógł się pozbyć jednej, natrętnie powracającej myśli. Skoro świt był już na miejscu. Odgarnął słomę, przecisnął się przez wąski otwór. W pustej stodole promienie 46 4? wschodzącego słońca, przebijając się przez liczne szpary, wąskimi smugami cięły półmrok... W miejscu gdzie niegdyś były wierzeje, zawaliły się już dawno podpórki i dach osiadł zamykając dostęp. „To gdzieś tutaj" — pomyślał Dymka i zaczął pełzać. Ominął kupę rozsypujących się cegieł i nagle zatrzymał się przerażony. Ktoś leżał w kącie na słomie, twarzą obrócony w dół. Usłyszawszy szmer, lekko uniósł głowę i zaraz sięgnął po leżący pod bokiem nagan. Ale czy to siły odmówiły mu posłuszeństwa, czy też z innego powodu — dość, że wpatrzywszy się w Dymkę rozgorączkowanymi, zmętniałymi oczyma, rozluźnił palce, wypuścił rewolwer, uniósł się na łokciach i przemówił ochrypłym głosem, ledwo obracając językiem: — Pić. Dymka zbliżył się o krok. W półmroku błysnęła gwiazdka z białym wianuszkiem i Dymka o mało nie krzyknął ze zdumienia. Poznał w rannym czerwonoarmistę, który wydarł go niedawno z rąk Głowacza. W mig rozproszyły się wszystkie strachy, wszystkie wahania i Dymkę ogarnęło wyłącznie jedno uczucie: litość dla człowieka, który tak gorąco się za nim ujął. Porwał kociołek i popędził nad rzekę. Wracając co tchu z wodą, o mało nie napatoczył się na Fiedkę od Marusi, który szedł, pomagając matce nieść kosz z mokrą bielizną. Dymka szybko czmychnął w krzaki. Z ukrycia widział, jak Fiedka zwolnił kroku i z zaciekawieniem gapił się w jego stronę. I gdyby nie jego matka, która nagle poczuła, że kosz zrobił się cięższy, i krzyknęła z pasją: „Nieśże, diable, czego się gapisz?" — to Fiedka zapewne nie oparłby się pokusie i pobiegłby sprawdzić, kto tak prędko umknął przed nim w krzaki. Po powrocie do stodoły Dymka stwierdził, że nieznajomy 48. leżał z zamkniętymi oczyma i ledwo-łedwo poruszał wargami, jak gdyby z kimś rozmawiał we śnie. Dymka trącił go leciutko w ramię. Ranny natychmiast otworzył oczy. Na widok chłopca słabiutki uśmiech zadrgał na jego spieczonych ustach. Napił się, ile mógł, i zapytał, tym razem wyraźniej i głośniej: — Daleko są czerwoni? — Daleko. Nic się o nich nie słyszy. — A w mieście? — Chyba petłurowcy. Ranny spuścił głowę. I znów zapytał: — Chłopcze, ty nie powiesz nikomu? Było w tych słowach tyle niepokoju, że Dymka oblał się rumieńcem i jął zapewniać, że nikomu nic nie powie. — Tylko jednemu Łazikowi. — Temu, z którym postanowiliście uciec? — Temu — potwierdził zakłopotany Dymka. — Zdaje się, że właśnie nadchodzi. W tej chwili słowik zagwizdał przeciągłym wibrującym trelem... To Łazik szukał przyjaciela i dziwił się, że go nie ma. Wysunąwszy głowę przez szparę, a nie chcąc wołać głośno, Dymka cisnął w niego kamykiem. — Czego rzucasz? — nastroszył się Łazik. — Cicho bądź. Właź... Zrozumiano? — Zawołałbyś po ludzku, a nie kamieniem... Dobre i to, że nie cegłą. Wczołgali się do stodoły. Na widok nieznajomego i czarnego rewolweru na słomie, Łazik stanął jak wryty. Ranny znów otworzył oczy i zapytał po prostu: — No i co, chłopaki? — To jest właśnie Łazik. Co rzekłszy Dymka z lekka trącił kolegę. 4 — Dzieła t. I. ¦ Nieznajomy nie odpowiedział. Skinął tylko głową. Dymka wyciągnął ze swoich zapasów kawał chleba i wczorajszą kiełbasę. Ranny był bardzo głodny, ale z początku jadł niewiele, dużo natomiast pił. Obaj chłopcy siedzieli i przeważnie milczeli. Kula zielonych zraniła nieznajomego w nogę. Poza tym od trzech dni nie miał w ustach ani łyku wody i w ogóle bardzo byl zmęczony. Podjadłszy sobie poczuł się o wiele lepiej. Nawet oczy mu się zaiskrzyły. — Chłopcy — rzekł tym razem zupełnie wyraźnie i Dymka poznał w nim również z głosu tego czerwonoarmistę, który krzyknął na Głowacza: „Nie waż się bić!" — Dobre z was chłopaki. Nieraz słyszałem wasze rozmowy... Ale jeżeli piśniecie słówko, to mnie zakatrupią... — Nie powinniśmy... — niepewnym głosem rzucił Łazik. — Jak to nie powinniśmy? — oburzył się Dymka. — powiedz: nie, i już... Nie trzeba go słuchać — rzekł zwracając się do nieznajomego nieomal ze łzami w głosie: — Jak Boga kocham, nie powiemy nikomu. Żebym zmarniał, jeżeli nie dotrzymam... Czekaj, popamiętasz... Ale Łazik sam sobie uświadomił, że palnął głupstwo, toteż usprawiedliwiał się gorąco: — Kiedy ja sam wiem, że nie powinniśmy, to znaczy... za żadne skarby świata. Dymka spostrzegł, że nieznajomy znów się uśmiechnął. Podczas obiadu Tupaj siedział jak gdyby nigdy nic, w końcu jednak nie wytrzymał i wygarnął wszystko: — Dymka, daj już tego gwoździa, bo powiem mamusi, że ukradłeś kiejbasę dla wróbli. Dymka o mało się nie udławił kawałkiem ziemniaka. Aby ukryć zakłopotanie, zaszurał głośno stołkiem. Na szczęście Głowacza nie było przy stole, matka przed chwilą wyszła do kuchni po zupę, a babka była cokolwiek głucha. Trąciwszy Tupaja pod stołem, szepnął: — Poczekaj, Tupeczku, zjem obiad, to ci zaraz przyniosę. „Bodajbyś skisł — pomyślał wstając od stołu. — Puścił język na pytel". Po krótkich poszukiwaniach wysiepał ze ściany w stodole duży żelazny gwóźdź i zaniósł go braciszkowi. — Ojej, jaki duży! — zawołał Tupaj, ze zdziwieniem patrząc na wielkie niezgrabne gwoździsko. — To co, że duży? To lepiej. Bo co byś miał z małego? Wbijesz go raz i koniec zabawy. A z takim można się długo bawić: tuk, tuk... Fajny gwóźdź. Wieczorem Łazik znalazł u chrzestnej kawałek czystego płótna nadającego się na bandaż. Dymka zaś wyciągnął z zapasów spory kawałek słoniny i poszedł zdobywać jodynę. Ojciec Perłamutrij leżał na kanapie w podriaśniku J) i bez butów i martwił się ubytkiem dochodów, które zmalały gwałtownie, odkąd cerkiew spłonęła — w ubiegłym jeszcze roku — od przygodnego pocisku. Poleżał trochę i nagle uprzytomnił sobie, że święto miejscowego patrona jest za pasem i że w związku z tym posypią się niemałe dary od parafian. Ponętne obrazy szynek, osełek masła, kształtnych garnków ze śmietaną, wywołane w wyobraźni ojca Perłamutrija nadały widać inny zgoła kierunek jego myślom, bo statecznie odchrząknął i uśmiechnął się w błogiej zadumie. W tej chwili wszedł Dymka i chowając za plecami rękę, 1) Podriaśnik — kaftan noszony przez popów pod sutanną (sutanna — po rosyjsku „riasa") (przyp. tłum.). 50 51 w której trzyma! kawałek słoniny, odezwał się cichym głosem: — Witajcie, ojczulku. Ojciec Perłamutrij westchnął, przeniósł wzrok na Dymkę i odpowiedział nie podnosząc się z kanapy: —; A ty, robaczku, do mnie czy do popadii? 1) — Do popadii. — Hm... A że popadia jest nieobecna, to ja ją, robaczku, zastąpię. — Matula mnie przysłała. Skaleczyła się matula i peda: „Idź do popadii, niech ci da kapkę jodyny". I fłaszeczkę dała mi matula, maciupką. — Flaszeczkę... Hm... — chrząknął niedowierzająco ojciec Perłamutrij. — Flaszeczkę... A czemu ty, chłopcze, ręce chowasz? — A, bo mam w ręku kawałek słoniny. Matula kazała: „jak ci naleją — peda — jodyny, to daj im, podziękuj..." — Jak naleją? — Jak Boga kocham, tak matula kazała. — Oho-ho — rzekł ojciec Perłamutrij podnosząc się z kanapy. — Nie przyjdzie wam nigdy do głowy, żeby ot tak, bez zapłaty, przysłać mi co, tylko: „jak naleją". — Pokiwał głową. — A no, dawaj słoninkę... Ale stara. — Jużci, że stara. Jeszcześmy w tym roku świni nie bili. — Pewnie, pewnie, ale moglibyście dać choć i starą, ale trochę tłuściejszą. Gdzie masz flaszeczkę? A czemu to ci matka nie dała całej ćwiartki? To —» to nazywasz fla-szeczką? — Ale, proszę ojca, nie zmieści się tu więcej niż dwa naparstki. Czy można mniej? ') Popadia — żona popa. W kościele prawosławnym bezżeństwo obowiązuje tylko mnichów (przyp. tłum.). 52 Ojciec Perłamutrij postał chwilę niezdecydowany. — Powiedz matce, niech sama przyjdzie. Ja ją posmaruję. Po cóż to nalewać? Ale Dymka rozpaczliwie potrząsnął głową. — Hm... Czego ty głową kręcisz? — Proszę ojca, niech ojciec naleje — zaterkotał Dymka. — Matula kazała: „Jak ci nie naleją tej jodyny — peda — to zabieraj, Dymka, słoninę i nie waż mi się bez niej na oczy pokazać". — A ty jej na to rzeknij: „Gdy czynisz dar, to zapomnij 0 darze swoim, bo nie będzie ci poczytany dar ów przed obliczem Boga". Zapamiętasz? — Zapamiętam. Ale proszę ojca, niech ojciec naleje. Ojciec Perłamutrij wzuł na bose nogi pantofle — Dymka podziwiał ich ogromne rozmiary — wziął słoninę i flaszeczkę 1 wyszedł do drugiego pokoju. — Naści — rzekł wróciwszy po chwili. — Czynię to jeno przez zacność serca swego... — Po krótkim namyśle zapytał: — A jak tam chłopcze, u was, kury się niosą? „Przez zacność, a jakże — złościł się Dymka. — Mniej tego niż naparstek". A na powtórne pytanie, wychodząc już za próg, odpowiedział poważnym głosem: — U nas, proszę ojca, kur nie ma, są ino koguty. Tymczasem nie dochodziły żadne słuchy o czerwonych i trzeba się było mieć na ostrożności. Przecież chłopcy skradali się często do stodolisk i spędzali długie chwile z nieznajomym. Wdawał się on z nimi chętnie w pogawędki, sam wiele im opowiadał, czasem nawet podżartowywał sobie. Tylko niekiedy, szczególnie gdy mówiono o froncie, czoło jego mar- szczyło się chmurnie, urywał gwałtownie i o czymś się długo zamyślał. — I co, chłopaki, nic nie słychać, jak tam? Mówiąc „tam", miał na myśli front. Ale we wsi krążyły słuchy bałamutne i sprzeczne. Kiedy mu te słuchy powtarzali, chmurzył się i denerwował. Widać było, że brak wiadomości, bezczynność i niepewność gnębią go bardziej niż ciągłe zagrożenie, bardziej nawet uiż strach o własne życie. Chłopcy przywiązali się do niego. Szczególnie Dymka. Pewnego razu przyszedł do stodoły bardzo smutny i ponury. W domu zostawił szlochającą matkę. — Głowacz bije — zwierzył się nieznajomemu. — Przeze mnie wypędza z chałupy matkę i Tupaja... Ech, pojechać by do ojca, do Pitra... Nie da rady. — Dlaczego nie da rady? — Jak jechać bez tych wszystkich przepustek?... Skąd wziąć bilety? Bez tego ani rusz. Nieznajomy zastanowił się i rzekł po chwili: — Gdyby tu byli czerwoni, to bym wystarał się o przepustkę. — Ale? — zdziwił się Dymka. Po krótkim wahaniu dał folgę ciekawości, która męczyła go od dawna: — A któż wy, panie, jesteście? Wiem, już wiem, naczelnik od karabinów maszynowych. Bo wtedy stał obok was żołnierz z karabinem maszynowym. Nieznajomy roześmiał się i kiwnął głową. Kiwnięcie to można było rozumieć dwojako: że tak i że nie. Od tego czasu Dymka pragnął tym goręcej, aby czerwoni przyszli jak najprędzej. Tymczasem miał kłopotów i przykrości do lichą i trochę. Niewyrozumiały Tupaj bez żadnego zlitowania po raz piąty domagał się gwoździa i, chociaż za każdym razem dostawał. 54 przecież wygadał się w końcu przed matką. To jedno. Po drugie, przetrząsając kieszenie Dymki, matka znalazła parę szczypt machorki, którą brał po kryjomu dla rannego „naczelnika". Ale najgorsza rzecz zdarzyła się na ostatku. Z okazji święta patrona miejscowej parafii zaszedł po kweście ojciec Perłamutrij. Gadu, gadu i naraz zwrócił się do matki: — A swoją drogą słonina była zjełczała, więc moglibyście z dziesięć jaj dołożyć za lekarstwo... — Za jakie znów lekarstwo? Dymka niespokojnie zawiercił się na stołku. Skulił się i zgarbił pod badawczymi spojrzeniami. — Ja, matulu, dla pieska, dla Szerszenia — wybełkotał niepewnie. — Skaleczył się, biedaczek... Zaległo milczenie. Głowacz, poruszywszy się na ławie, rzekł: — Dzisiaj jeszcze zastrzelę twojego psa. — I dodał patrząc jakoś dziwnie: — A oprócz tego kłamiesz, to widać. I nic więcej już nie powiedział, i nawet ręki na chłopca nie podniósł. — Czy to być może? Dla takiego nieboskiego stworzenia ten drogocenny lek? — oburzał się ojciec Perłamutrij. — A ponieważ w dodatku skłamałeś, to jesteś dwa razy godzien kary: na tym doczesnym padole jako też w niebiesiech. Co mówiąc, podniósł duży palec i obrócił wzrok z klepiska ku powale. Przekonawszy się, że słowa jego wywarły należyte wrażenie, zwrócił się z kolei do matki. — Znakiem tego mogę liczyć na mendel jaj... Wieczorem wychodząc z domu Dymka odwrócił się nagle i zauważył, że Głowacz stoi przy płocie i odprowadza go bardzo uważnym spojrzeniem. Umyślnie zatem skręcił ku rzeczce. — Dymka, u nas gada się wiele o naszym naczelniku... — rzekł Łazik na przywitanie. — Gadają, że kryje się gdzieś niedaleko... Ta koszula... A teraz znów Siomka od sołtysa znalazł koło chałupy babki Horpyny książeczkę, też pokrwawioną. Sam ją oglądałem. W środku biały papierek, a na tym papierku w rogu trzy litery: R. W. S. i takie pałeczki, jak na zegarku. Dymce aż krew uderzyła do głowy. — Słuchaj, Łazik — rzekł szeptem, chociaż naokoło nie widać było żywej duszy. — Trzeba... wiesz... tego... nie przychodź tu wprost... pamiętaj, zawsze przychodź bokiem, naokoło. Boję się, że mogą nas wyśledzić. Chłopcy ostrzegli rannego. — Cóż robić — rzekł w odpowiedzi. — Bądźcie tylko ostrożni. Jak nie pomoże, to mówi się: trudno... Co prawda, nie chciałbym zginąć tak bezmyślnie... — A gdyby myślnie? — Nie ma takiego słowa, Dymka. Ale ginąć nienadarem-nie, to cóż, można. — Jest nawet taka piosenka — wtrącił Łazik. — Gdyby to nie teraz, to bym ją zaśpiewał... Fajna piosenka. Prowadzą komunistę pod mur, a on im tłumaczy: „My wiemy — powiada ten komunista — dlaczego walczymy, i wiemy, za co umieramy..." Jak opowiedzieć ją zwyczajnie słowami, to nie bardzo wychodzi... Ale kiedy żołnierze jechali na front i śpiewali, to, bracie, aż ha... Nawet kolejarze, nawet oni rozdziawili gębę, taka ta piosenka wzruszająca... Wracali nie razem, lecz w pojedynkę. Najpierw poszedł Dymka.- Sumiennie zrobił duży hak w kierunku rzeczki i stamtąd dopiero zawrócił do domu. Łazik, który miał jeszcze z manierką „naczelnika" pójść po wodę, zapomniał z właściwą mu lekkomyślnością o przestrogach i pobiegł ku rzeczce najbliższą drogą, przez ogrody warzywne. W pewnej chwili zapomniał się i zaczął gwizdać. Nagle posłyszał, że coś zachrzęściło w zaroślach. — Stój, diable! — krzyknął czyjś głos. — Stój, psia jucho! Zdjęty przerażeniem, Łazik rzucił się w bok, wspiął się na jakiś płot i nagle poczuł, że ktoś trzyma go mocno za portki. Z rozpaczliwą siłą wyrżnął nogą, trafiając, jak mu się zdawało, prosto w twarz prześladowcy. Zatoczył się, klapnął na grządki kapusty, zerwał się i dał nura w nocne ciemności, gubiąc niestety manierkę... Dymka natomiast wrócił do domu nie podejrzewając nic złego i od razu położył się spać. Po dwudziestu minutach przybiegł zadyszany Głowacz, już od progu wrzeszcząc na matkę: — Niech lepiej twój gałgan nie wraca do domu... kopnął mnie, psiajucha, nogą w twarz... Ja go zabiję... — Kiedy to było? — zapytała przestraszona matka. — Kiedy? Dopiero co. — A on już dawno śpi. — A to łotr! Na pewno tylko co wrócił. Gębę mi rozha-ratał obcasem, a ty powiadasz: „śpi!" Zamaszystym ruchem otworzył drzwi, zmierzając wprost ku Dymce. — Zastanów się — błagała truchlejąc matka. — Jakim obcasem? Kiedy dziecko od samej wiosny nie ma obuwia. Przecie lata na bosaka. Kto mu kupował buciki? Czyś ty rozum postradał, czy co? Zapewne i sam Głowacz uprzytomnił sobie, że Dymka jest bez obuwia. Stanął, zaklął siarczyście i wrócił do izby. — Hm... — mruknął siadając na ławie i rzucając na stół manierkę. — Omyliłem się czy jak... Ale w takim razie, kto go ukrywa? I gdzie? Nasamprzód koszula, potem ta 56 57 książeczka, teraz znów manierka... — Pomilczał przez chwilę i dodał. — A waszego kundla to i tak zakatrupiłem. — Jak to zakatrupiłeś? — zapytała matka. — Najzwyczajniej. Kulą w łeb i kwita. Dymka, zatopiwszy twarz w matczynym kożuszku, trząsł się cały i płakał bez głosu, ale gorzko, nadzwyczaj gorzko. Kiedy wszystko ucichło, a Głowacz poszedł spać do stodoły, matka zbliżyła się do Dymki, a widząc, że nie przestaje płatać, zaczęła go uspokajać: — No, przestań, Dymka. Czy to warto o psa... Ale słowa te jeszcze żywiej, jeszcze wyraźniej wywołały przed oczyma Dymki obraz dobrego, łagodnego pieska Szerszenia merdającego ogonem. Toteż jeszcze gwałtowniej się zatrząsł i mocniej wcisnął głowę w zwilgotniały od łez kożuszek... — Ech, ty! — rzekł Dymka i nic więcej nie dodał. Ale Łazik odczuł w tym słowie tak cierpką naganę, że głęboko się zawstydził. — Czy ja wiedziałem, że tak będzie... — „Czy wiedziałeś?" — A co ja tobie mówiłem?... Tak ci trudno było nadłożyć drogi? I co teraz będzie? Głowacz siodłał konia, gdzieś się wybierał. A do kogo miałby się wybierać, jak nie do Liowki czy diabli ich tam wiedzą. Tylko patrzeć, będą tu z obławą. Nieznajomy też patrzał na Łazika. Ale w jego spojrzeniu był tylko leciutki wyrzut. I tak jakoś miękko powiedział: —- Dobre z was chłopaki. Nawet się nie gniewał, jak gdyby chodziło tu nie o jego głowę. Łazik stał i milczał, oczy przestały mu latać niespokojnie. Nie znajdował dla siebie żadnego usprawiedliwienia. Zre- sztą nie chciał się usprawiedliwiać. Odpowiedział posępnie, nie bardzo do rzeczy: — A czerwoni już są w mieście... Przyszedł dziad Awdiej. „Wielka ich tam moc — powiada — a najwięcej kawalerii". Podniósł głowę i dodał cichym skruszo(nym głosem. — A ja bym spróbował... Może się jakoś przedostanę, może zdążę. Dymka był zdziwiony. Dziwił się też ranny, zauważywszy badawczy wzrok dużych ciemnych oczu chłopca. A najbardziej z nich wszystkich dziwił się sam Łazik swemu nieoczekiwanemu postanowieniu. Wnet zapadła decyzja. Nieznajomy szybko wydarł z książeczki kartkę. Gdy „naczelnik" pisał, Dymka dostrzegł w lewym rogu trzy zagadkowe litery: „R. W. S.", o których opowiadał Łazik, a obok pałeczki w rodzaju tych, jakie czernieją na cyferblatach. — Masz — rzekł podając Łazikowi kartkę. — Patrz, stawiam tu dwa krzyżyki. Na ten znak każdy czerwonoarmista, choćby w nocy, wszystko jedno o jakiej porze, natychmiast doręczy to swemu dowódcy. Staraj się nie wpaść. Miej się na baczności. — Pamiętaj, żebyś się nie poszkapił — dodał Dymka. — A jak się masz poszkapić, to lepiej wcale nie zaczynaj... Daj mnie. Ale Łazik błysnął tylko okiem, a w odpowiedzi jego znów zabrzmiała nutka samochwalstwa: — Sam wiem. Co to dla mnie pierwszyzna czy co? Po czym wydostał się przez szparę, rozejrzał się dokoła i, nie dostrzegłszy nic podejrzanego, puścił się brzegiem lasu na przełaj ku głównej drodze. Słońce stało jeszcze wysoko ponad nikolskim lasem, kiedy Łazik wybiegł na drogę, a nawet potem, kiedy na tejże drodze minął go jadący kłusem na koniu Głowacz. 58 59 Na skraju lasu Łazik dogonił tabor z mąką i sadłem. Na podwodach siedziało pięciu mężczyzn uzbrojonych w karabiny. Wozy jechały powolutku, Łazikowi zaś śpieszyło się bardzo. Skręcił zatem w zarośla i dalej szedł nie drogą, lecz brzegiem lasu. Mijał polanki upstrzone żółtymi kwiatami na wysokich łodyżkach. W miejscach zacienionych bzykały już komary. Tu i ówdzie trafiały się krzaki dzikich malin. Łazik przechodząc uszczknął to jedną, to drugą jagódkę, ale nie zatrzymywał się ani na chwilę. „Z pięć wiorst już się machnęło — obliczał. — Żeby tak dalej bez przeszkód". — Ale gałęzie przeszkadzały poruszać się szybciej, toteż wkrótce wrócił na drogę. Kiedy minął zakręt, musiał przymknąć powieki. Bryznęły mu bowiem prosto w oczy gęste, czerwonawe promienie zachodzącego słońca. Ze szczytu wysokiego klonu jakiś ptaszek gwizdnął na wieczorną nutę i coś zatrzepotało w gęstym listowiu zagajnika. — Hej! — usłyszał niegłośne wołanie. Odwrócił się — nie zauważył nikogo. — Hej, chłopcze, podejdź tu bliżej! Za niewysokim stogiem siana, nie opodal drogi, zobaczył dwóch mężczyzn uzbrojonych w karabiny. Wyglądało na to, że urządzili na kogoś zasadzkę. Z boku, śród drzew, stały ich wierzchowce. Łazik podszedł. — Skąd idziesz?... Dokąd? — Stamtąd... — wskazał ręką Łazik i zaciął się obmyślając, co by tu powiedzieć. — Z chutoru1). Krowa mi uciekła... Nie widzieliście jej? Krasula, z jednym rogiem spi- 1) Chutor (albo futor) — odosobnione zagrody z dala od wsi, szczególnie rozpowszechnione dawniej na Ukrainie (przyp. tłum.). łowanym. Skaranie boskie z tą krową. Przepadła jak kamień w wodę. A jak wracać bez Krasulki? — Nie widzieliśmy... Jałówka tu jakaś łaziła, ale już ją nasi rano schrupali... A ty przypadkiem nie widziałeś pod- wód? — A no, jadą jakieści... Zaraz tu będą. Wiadomość ta w najwyższym stopniu zaciekawiła obu jeźdźców. Nie zwlekając odeszli do swoich wierzchowców. — Wsiadaj! — zawołał jeden z nich, podprowadzając konia za uzdę. — Siądź za mną na siodle. — A dyć ja muszę do domu, krowa mi uciekła — zawył żałośnie Łazik. — Gdzie mam jechać?... — Siadaj, jak ci mówią. Podwieziemy cię kawałek i puścimy, abyś się nie wygadał przed tamtymi z taboru. Na próżno Łazik zapewniał, że musi szukać krowy, że mu pilno do domu, że ani słowa nie powie tamtym z taboru — wszystko z tym samym skutkiem, jakby groch rzucał o ścianę. Nieoczekiwanie znalazł się na siodle, za plecami jednego z uzbrojonych drabów. Ruszyli kłusem. Sprawiłoby to Łazikowi ogromną przyjemność przy każdej innej okazji, tylko nie teraz. Zwłaszcza, że z kilku przygodnie rzuconych słów wywnioskował, iż natrafił na zielonych i że wiozą go do Liowki, który czatuje z bandą swoją w lesie nie wiadomo na co. „A co będzie, jeżeli Głowacz jest z nimi? — strzeliło mu nagle do głowy. — On mnie na pewno od razu pozna, a wtedy co?" I pod wpływem nagłego przerażenia prawie bez namysłu zeskoczył z konia na łeb na szyję i smyrgnął precz z drogi. — Dokąd, szczeniaku? — Jeździec ostro zatrzymał konia i złożył się do strzału. Kto wie, czy Łazik zdążyłby dobiec do zagajnika, gdyby drugi jeździec nie chwycił pierwszego za rękę. — Stój... Nie strzelaj! — krzyknął. — Popsujesz wszystko! 61 60 Łazik nie tyle wbiegł, ile wbił się w gęstwinę. Przedzierał się przez zagajnik, przez las, coraz głębiej i głębiej. Dopiero kiedy znalazł się w największym gąszczu osik, kiedy uświadomił sobie, że tu już nie przedostanie się żaden jeździec, zatrzymał się, aby trochę odetchnąć. „Liowka! — chodziło mu po głowie. — A no tak, na pewno Głowacz śpieszył do Liowki". — I poczuł, jak mu się serce ściska. „Żeby tylko nie zdążyli przed nocą. W nocy to i tak nie odnajdą naszego naczelnika, a jutro rano może czerwoni..." Od strony drogi huknął strzał, potem drugi... i zaczęło się na całego. „Z podwodziarzami — domyślił się Łazik. — Czasu mam niewiele, a tu zupełne bezdroże..." Na szczęście las zaczął rzednąć i Łazik wkrótce znalazł się na drodze. Westchnął i pobiegł raźniej przed siebie. Minęło nie więcej niż dwadzieścia minut, a tu znów 7. przeciwnej strony wali inny oddział. Nie zdążył się Łazik opamiętać, gdy otoczyli go jeźdźcy. Rozglądał się wokoło spłoszonym wzrokiem. O mało nie padł z przerażenia, spostrzegłszy śród jeźdźców Głowacza. Wszelako Głowacz nie zwrócił na Łazika najmniejszej uwagi. Może dlatego, że widział go przedtem tylko raz i nie zapamiętał albo też nie spodziewał się go spotkać w takich okolicznościach. A może po prostu za bardzo był zajęty poprawianiem popręgów u lichego siodła, które w pośpiechu byle jak założył. — Chłopcze — zapytał jeden z jeźdźców, tęgi, z dużymi siwiejącymi wąsiskami — dokąd cię diabeł niesie? — Z chutoru... — zaczął Łazik. — Krowa mi uciekła... Krasula łaciata... — Łżesz. Nie ma tu żadnego chutoru. Łazik przeraził się na dobre; jąkając się odpowiedział: 62 — Nie tutaj... Jak zaczęli strzylać, tom się zestrachał i uciekł... — Słyszeliście, chłopcy? — przerwał mu otyły wąsal. — A mówiłem, że gdzieś tu była strzelanina. — A no, była strzelanina — zaterkotał Łazik, któremu zaczęło coś świtać w głowie. — Na nikolskiej drodze. Tam chłopi wieźli prowiant dla Kozołupa, A chłopcy od Liowki napadli na tabor. — Jak to napadli?! — wrzasnął wściekle wąsal. — Jak oni śmieli! — Jak Boga kocham, napadli... A dyć sam słyszałem, jak się zmawiali: „A bodajby zdechł ten gałgan Kozołup... Dosyć ma sadła na sobie, mało to się obżarl stary kozioł..." — Słyszeliście?! — darł się wąsal. — Ja się obżarłem! — Obżarł się — powtórzył Łazik, który pytlował językiem bez zająknienia. „A niech ino spróbuje podejść, to zadamy mu bobu..." Mnie to nic nie obchodzi, ale oni tak mówili. Łazik zamierzał dołożyć jeszcze niejeden wyraz obrażający godność osobistą Kozołupa, ale ten całkiem oszalał. Huknął groźnie: — Na koń! — A co robić z tym szczeniakiem? — zapytał któryś z jeźdźców wskazując na Łazika. — A wsyp mu raz nahajem, ale porządnie, żeby mu się na zawsze odechciało słuchać takich bezeceństw. Jeźdźcy po chwili zniknęłi, Łazik zaś, dostawszy bez winy po grzbiecie, pobiegł w przeciwną stronę, rad, że się wykręcił tanim kosztem. „Wezmą się teraz, juchy, za łby — pomyślał biegnąc dro-1 gą. — A kiedy się połapią, go i jak, to i noc nadejdzie". Skończył się półmrok zmierzchu, na niebie zaroiło się od gwiazd, noc zstąpiła na świat. A Łazik to gonił, co pary w nozdrzach, to wlókł się, ciężko dysząc, kiedy niekiedy, możliwie w największych odstępach, przystając na krótko, aby złapać tchu. W pewnej chwili usłyszał bulgotanie, a odszukawszy w ciemnościach strumyk, chłepnął, choć był zgrzany, kilka łyków zimnej wody. Raz cofnął się, natknąwszy się na pokrzywiony i jakby osierocony w polu przydrożny krzyż. Stopniowo ogarniała go rozpacz. Gonisz i gonisz, a końca nie widać. Może już dawno temu zabłądził? Gdyby to przynajmniej mógł kogo spytać! Ale nie było kogo spytać. Kraj wyludniony — nie widać ani chłopów poganiających leniwe woły w zaprzęgu, ani kosiarzy naokoło płonącego ogniska, ani chłopaków z tabunem koni, ani spóźnionych wędrowców z miasta. Pusta i milcząca jest mroczna droga. I tylko słowik gwiżdże na całe gardziolko, tylko on jeden nie boi się niczego i śmieje się srebrzyście z nocnych strachów struchlałej ziemi. I kiedy do reszty stracił nadzieję dotarcia dokądkolwiek, nagle zauważył, że droga rozwidla się w dwie różne strony. „Nowa chryja! Którędy teraz iść!" Nie wiedząc, którą drogę wybrać, przystanął. „Gę-gę" — dało się słyszeć niezbyt głośne gęganie. Łazik o mało nie krzyknął na cały głos: „Gęsi!" Teraz dopiero dostrzegł niedaleko przed sobą, za krzakami, niedużą zagrodę. Pies ujadał rozpaczliwie, jak gdyby do domu podchodził nie mały chłopaczek, lecz co najmniej niedźwiedź. Chrząkały zaniepokojone świnie. Łazik zastukał do drzwi. — Hej! Hej! Otwórzcie! Z początku cisza. Potem w chacie ktoś zakaszlał, ktoś się zakrzątnął i kobiecy głos odezwał sią półszeptem: 64 — Boże zmiłuj się, kogo tu jeszcze licho niesie? — Otwórzcie! — domagał się Łazik. Ale nie takie to teraz czasy, żeby o północy otwierać każdemu przybłędzie. Czyjś ochrypły, zaspany głos zadał pytanie: — Kto tam stuka? — Otwórzcie. To ja, Łazik. — Co za łazik — do wszystkich diabłów. Poczekaj, zaraz kropnę z fuzji, to nie będziesz łazikował. Łazik błyskawicznie skoczył na bok. Zrozumiał, że palnął głupstwo, toteż czym prędzej wrzasnął: — Nie łazik. Wcalc nie łazik. To tylko takie przezwisko. A na imię mi Waśka... Jestem mały chłopiec... I muszę wiedzieć, która z tych dróg prowadzi do miasta. — Ta, co z brzegu, idzie do miasta, a druga — do Pod-dubówki. — Kiedy one obydwie są z brzegu... Czy to człowiek moie co zrozumieć przez zamknięte drzwi? W chacie widocznie zastanawiano się, bo przez parę chwil panowało milczenie. — Podejdź do okienka, to ci pokażę. Bo żeby puścić do domu, to mowy nie ma. Co z tego, żeś mały? A może ktoś duży skrył się za tobą? Okienko otwarło się, Łazikowi pokazano drogę. — Niedaleko już. Będzie stąd wiorsta. Zaraz za tym lasem. — Tylko tyle! I Łazik, znów uskrzydlony nadzieją, puścił się biegiem. Na krzywej uliczce miasta zatrzymał Łazika patrol. Wskazano mu, gdzie się mieści sztab. W sztabie senny czerwonoarmista powiedział niechętnie: — Co za kartka? Przyjdź jutro rano. ¦ Dzieła t. I. Ale ledwo zauważył krzyżyki, wziął kartkę do ręki i krzyknął: — Hej! Dyżurny!" Dyżurny popatrzał na Łazika, wziął kartkę i zauważywszy w lewym rogu trzy zagadkowe litery „R. W. S." po-rywczym ruchem przysunął do siebie lampę. Ledwo przeczytał, złapał za telefon. „Dowódcę... Komisarza!" — krzyczał, po czym zaczął biegać po pokoju jak fryga. Weszli dwaj czerwonoarmiści. — Niemożliwe! — zawołał jeden z nich zdumiony. — To on... Ma się rozumieć, że on! — z radością wykrzykiwał drugi. — Jego podpis i na jego blankietach. Kto to przywiózł? I dopiero teraz oczy obecnych zwróciły się na Łazika, który stał w kącie i milczał. — Jak on wygląda? — Taki czarny... w butach z cholewami... z gwiazdą, a z tej gwiazdy sterczy czerwona chorągiewka. — No, tak, tak, order. — Tylko żeby jak najprędzej! — dodał Łazik. — Niedługo będzie widno... Bandyci... zabiją go, jak znajdą. Trudno opowiedzieć, co się działo po chwili. Ludzie biegali tam i sam, dzwoniły telefony, słychać było tętent kopyt. I śród całego rozgardiaszu Łazik, pomimo szalonego zmęczenia, usłyszał powtórzone kilkakrotnie słowa: „A jakże, całym oddziałem... To on... Riewwojensowiet1)". Zagrała trąbka. Od głośnego tętentu zabrzęczały szyby w oknach. — Gdzie on? — Porywczo otwierając drzwi wszedł do- ') Riewwojensowiet (w skrócie R. W. S.) — Rewolucjonnyj, Wo-jennyj Sowiet — sztab rewolucyjnej armii w czasie wojny domowej (przyp. tłum.). 66 wódca uzbrojony w rnauzer i szablę. — To ty, chłopcze? Wasylczenko, weź go z sobą na siodło... Nie zdążył się Łazik opamiętać, gdy czyjeś silne ręce uniosły go w górę i posadziły na koniu. Ponownie zagrała. trąbka. — Prędzej! — zawołał ktoś z ganku rozkazującym głosem. — Musicie zdążyć w porę! — Rozkaz f — odpowiedziały echem dziesiątki głosów. Potem: — Naprzód, ma-arrsz! I porwawszy się błyskawicznie z miejsca, oddział utonął w nocnej ciemności. Tymczasem „naczelnik" i Dymka czekając, z niepokojeni wsłuchiwali się czujnie we wszystko, co się działo na zewnątrz. — Idź do domu — namawiał ranny raz po raz. Ale Dymka zapamiętał się w swoim uporze. — Nie — powtarzał za każdym razem, potrząsając głową — nie. Nie pójdę i już. Wylazł przez szparę, rozczochrał słomę, przysłoni! nią wejście do stodoły i wcisnął się z powrotem. Siedzieli w milczeniu; nie byli dziś usposobieni do rozmowy. Tylko raz jeden odezwał się Dymka, a i to niepewnie: — Powiedziałem matce, że może już niedługo pojedziemy do ojca. Aż się zakrztusila. Ale potem zaczęła mi dogadywać. Że to niby „trzepię językiem po próżnicy". — Pojedziesz, Dymka, pojedziesz. Żeby tylko... Dymka rozumie, jak ogromny i straszny jest ten wyraz: „żeby tylko", toteż znów milknie i leżąc na wznak na słomie, rozmaicie sobie medytuje. Nastąpił wieczór. W stodole coraz ostrzej wyszczerzała 67 się ciemna pustka zapadłych kątów. I rozpełzały się w niej ostatnie blaski, które przenikały z zewnątrz. — Słuchaj! Dymka aż się zatrząsł. — Słyszę! Ranny ścisnął go mocno za ramię. — Ale kto? W polu za wioską trzaskały pojedyncze wystrzały, raz po raz,-bezładnie. Wiatr doniósł głuche ich odgłosy, które brzmiały tu jak trzask dziecięcych pukawek. — Może czerwoni? — Nie, nie, Dymka! Na czerwonych jeszcze za wcześnie. Znów zaległa cisza. Minęła następna godzina. Tętent koni i krzyki dobiegły ze wsi groźnym alarmem. Słychać, że ktoś już tu dociera, że podchodzi, że jest już niedaleko. Głosy ludzkie to się zbliżały, to się znów oddalały. I naraz skądś zupełnie z bliska: — A w piwnicach, a po gumnach? — spytał ktoś ostro. — Wszędzie — odpowiedział mu drugi głos. *— Ale wygląda mi na to, że raczej tu gdzieś się schował. „Głowacz" — poznał Dymka po głosie, a ranny wyciągnął rękę. W mroku błysnął nagan chłodnym i spokojnym blaskiem. — Ciemno, niech ich diabli! Tyleśmy czasu zmarnowali przez tego łotra Liowkę! — Ciemno! — powtórzył ktoś. — Można kark skręcić. Jak wlazłem tu do jednej stodoły, to mnie belka wyrżnęła z góry. O mały włos, a byłaby mi głowę rozwaliła. — Dobra kryjówka, nie ma co gadać. Może by tu zostawić na noc pięciu ludzi, żeby pilnowali? — Słusznie, trzeba zostawić. Więc jednak jakaś zwłoka. Znów budzi się nadzieja. 68 Przez szparę widać, jak nie opodal rozpalono ognisko. Koń podszedł do zawalonego wejścia i jakby od niechcenia raczył się wiechciem słomy. Długo trwało, nim zaczęło się rozwidniać na niebie. Wreszcie wstała ranna zorza i gwiazdy stopniowo gasły. Niedługo rozpocznie się obława. Nie zdążył widać Łazik, a może w ogóle nie udało mu się dotrzeć! — Dymka — rzekł szeptem ranny — niedługo zaczną tu szukać. Z tamtej strony, gdzie wrota się zapadły, jest malutki otwór przy samej ziemi. Jesteś mały, przeczolgasz się jakoś... Idź. — A ty? — Ja zostanę... Pod cegłami, wiesz gdzie, ukryłem torbę, pieczęć i kartkę w twojej sprawie. Oddaj to czerwonym, kiedykolwiek się zjawią. No, idź, prędzej. — I, jak dorosłemu, uścisnął mu mocno rękę i odepchnął go leciutko od siebie. Dymka czuł, jak szloch chwyta go za gardło. Sam był w wielkim strachu, a jednocześnie żal mu było porzucać rannego. Zagryzł wargę i połykając łzy jął się czołgać, raz po raz potykając się o rozrzucone kawałki cegieł. — Tara-ta-tach! — zagrzmiało nagle w powietrzu. — Tara-ta-tach! Ba-bach!... Tui-u, tiu-u... — gwizdnęło nad stodoliskami. Krzyki, tętent, echo dzwoniące po seriach karabinów maszynowych — wszystko to tak raptownie wdarło się w przedświtową ciszę, tak ją rozładowało, a wraz z nią i długo trwające napięcie, że Dymka nawet nie pamiętał, w jaki sposób znalazł się ponownie obok rannego... I, nie panując już nad sobą, głośno zaszlochał. — Czego ty, głupiutki — uspokajał go ranny radosnym głosem. 69 M — Przecie to oni... — odpowiedział Dymka uśmiechając się, ale nie przestał płakać. Jeszcze nie umilkły wystrzały za wsią, jeszcze gdzieś rozlegały się wrzaski, gdy z bliska dał się słyszeć tętent i znajomy zawadiacki głos wrzasnął: — Tu! Tu-taj! Snopki słomy odlatywały na bok. Światło wdarło się przez szczeliny. I ktoś zapytał trwożnie i szybko: — To wy, towarzyszu Siergiejew? Nie wiedzieć skąd pojawiło się w mig mnóstwo ludzi: dowódca i komisarz, i czerwonoarmiści, i felczer ze swoją torbą. Wszyscy śmiali się i wykrzykiwali nieprzytomne słowa. — Dymka — zachłystując się dumą, trajkotał Łazik — a widzisz, że zdążyłem... z powrotem przyjechałem konno, a jakże... A teraz biłem zielonych... Wrzepiłem się w sam środek... Jak rąbnąłem jednego przez łeb, to się nakrył nogami. — Bujasz, Łazik... Na pewno bujasz... Nawet szabli nie masz — odpowiedział Dymka i roześmiał się. Śmiech to był przez łzy, które nie zdążyły jeszcze obeschnąć. Cały ten dzień był niezwykle wesoły. Dymka kręcił się wszędzie. Dzieciarnia ze wsi patrzała na niego z podziwem. Całymi gromadami szli oglądać miejsce, gdzie ukrywał się zbieg. Toteż pod wieczór słoma naokoło stodolisk była stratowana jak po przejściu stada krów. Musiał to być nie byle jaki naczelnik, skoro słuchali go nie tylko czerwonoarmiści, ale i dowódcy. Wypisał dla Dymki różne papiery, a na każdym postawił pieczęć. Aby nigdzie nie śmiano zatrzymywać Dymki ani Tupaja, ani ich matki — aż do samego miasta Piotrogrodu. Łazik zaś chodził między żołnierzami jak paw, a wyciągał takie nuty, że aż miło. Śmiali się czerwonoarmiści z Łazika, ale podziwiali jego głos. — Łazik! A ty dokąd teraz pojedziesz? Łazik zatrzymał się na minutę, przez małą twarzyczkę przeleciał jakby leciusieńki cień. Ale po chwili potrząsnął głową z desperacką fantazją: — Ja, bracie, fiut! Po dworcach, po pociągach! Nauczyłem się teraz nowej piosenki: Noc mijała w polowym szpitalu. Już promienny był dzień. Pachniał be«. I o ranku wiosennym bez żalu Komandir młody konał bez łez. — Klawa piosenka. Zaśpiewałem ją, patrzę: starej Hor-pynie łzy ciurkiem lecą. „Czego płaczesz — pytam — ba-busiu?" — „Dyć to konał". — „Ech, babciu, przecie to w piosence". „Oj — odpowiada stara — gdyby to ino w piosence. Małoż to ich, niebożąt, umiera". — Jedna tylko przykrość, że w pociągach — dodał zacinając się z lekka — nie wszyscy towarzysze dowierzają. „Umykaj! — powiada jeden i drugi — możeś ty wydrwigrosz albo i ciarlatan1). Ani się człek obejrzy, a już czegoś brak"... Ej, żebym to i ja dostał papierek. — Wiecie co, rzeczywiście, wypiszemy mu papierek — zaproponował któryś z czerwonoarmistów. — Wypiszemy, wypiszemy. I wypisano mu, że „okaziciel niniejszego, Łazik, nie jest to żaden wydrwigrosz ani szarlatan, ale wyżej wymieniony czynem udowodnił swoją wierność rewolucji. A przeto poleca się okazywać mu pomoc przy śpiewaniu radzieckich pieśni na wszystkich dworcach, w pociągach i transportach". 1) Ciarlatan tłum.). przekręcone słowo „szarlatan"— oszust (przyp. 70 71 Podpisało się pod „papierkiem" całe wojsko — same podpisy zajęły połowę, pierwszej stronicy i całą drugą. Nawet dziobaty Pantiuszkin, który jeszcze temu tydzień nie umiał pisać, wykaligrafował starannie pełne imię i nazwisko. Po czym żołnierze poszli z tym dokumentem do komisarza, aby przyłożył pieczęć. Komisarz przeczytał z uwagą. — Nie można — rzekł — nie można dać na coś takiego pieczęci pułkowej. — Jak to nie można? Ubędzie tej pieczęci czy co? Wszyscy prosimy. Cóż to, małoż to się chłopak natyrał? Komisarz uśmiechnął się: — To ten od Siergiejewa? — On, niech go gęś kopnie. — Chyba, że w drodze wyjątku... — I komisarz przycisnął pieczęć. Na papierku od razu wyskoczył napis RSFRR, sierp i młot — i był to już nie papierek, ale urzędowy dokument. A wieczór był tego dnia taki, że podobnego nie pamiętano we wsi. I nie o to chodzi, że gwiazdy błyszczały, jakby je wypucowano tartą cegłą albo że wiatr nasycił wszystko wokoło gęstym naparem przekwitającej gryki. Co się działo na ulicach! Kto żyw wyległ za wrota. Zaczepnie śmiali się czerwonoarmiści, zalotnie piszczały dziewczęta. A felczer Pridorożny siedział na placyku, na mównicy, pośrodku sporej gromadki i wygrywał na harmonii różne pieśni. Noc zstępowała na ziemię cicho, cichuteńko. Porozrzucane w mroku chałupki zamrugały ognikami. Stopniowo rozchodzili się staruszkowie i dzieci. Ale w zalanych księżycowym światłem wiejskich uliczkach śmiała się i zbytkowała młodzież. I długo w noc przygrywała gracko harmonia felczera, konkurując ze słowiczymi gwizdami i trelami dobiegającymi z pobliskiego gaju. 72 Nazajutrz wyjeżdżał komisarz Siergiejew. Łazik i Dymka odprowadzili go do wygonu. Koło pokrzywionych opłotków komisarz przystanął. Zatrzymał się też cały oddział. I oto przed frontem wszystkich żołnierzy komisarz pożegnał się z chłopcami mocnym uściskiem dłoni. — Może się jeszcze kiedyś spotkamy w Piotrogrodzie — rzekł zwracając się do Dymki. — A z tobą... — i zaciął się. — Może i ze mną, gdzieś... — odpowiedział niepewnie Łazik. Wiatr leciutko poruszał włosy na jego rozczochranej główce. Chudziutkie rączki mocno wczepiły się w poprzeczkę parkanu, a duże głębokie oczy patrzały w dal, przed siebie... Hen, na drodze, ledwo już widoczne oddalało się wojsko. Już nie większe od kropki wzbiło się na ostatnie wzgórze ponad nikolskim jarem... I znikło. Rozpełzał się obłok kurzu wzniecony cwałującymi kopytami i wyjrzało obsiane gryką pole, a na polu nie widać było nikogo. 1926 73 T SZKOŁA I. SZKOŁA ROZDZIAŁ I iasteczko nasze Arzamas*) było ciche, całe w sadach ogrodzonych walącymi się płotkami. Rosły w nich w wielkiej obfitości jabłonie, wiśnie, tarnina i czerwone peonie. Wzdłuż tych sadów, przez całą długość miasta, ciągnęły się ciche, nieruchome stawy zarosłe rzęsą. Już dawno po- ') Wymawia się Ar-zamas (miasto położone na wschód od Moskwy) (przyp. tłum.). wyzdychały w nich wszystkie jadalne gatunki ryb, a pozostały tylko śliskie piskorze oraz obrzydłe żabska. U stóp góry płynęła rzeczka Tiosza. Samo miasto wyglądało jak jeden rozległy klasztor. Cerkwi było u nas ze trzydzieści, a nadto cztery monastery 1). Wiele było cudownych obrazów w cerkwiach arzamaskich, ale mimo to cuda zdarzały się tu rzadko. Może dlatego, że niedalej jak o sześćdziesiąt kilometrów znajdowała się słynna pustelnia sarowska z grobami świątobliwych cudotwórców. Oni to zapewne zwabili do swojej siedziby wszystkie cuda. Raz po raz rozchodziły się z Sarowa wieści, że ślepy przejrzał, chromy przestał kuleć, garbaty się wyprostował. A nasze ikony 2) nic podobnego nie mogły sprawić. Aż pewnego razu gruchnęła i u nas wieść, że Mitka-Cy-gan miał widzenie. Był to włóczęga i znane pijaczysko, który co roku w święto Jordana za butelkę wódki kąpał się w przerębli. I oto Mitka przestał pić, nawrócił się i nawet postanowił wstąpić do klasztoru. Ludzie szli hurmem do monasteru. Istotnie wszyscy widzieli, jak Mitka gorliwie bił przed ołtarzem pokłony i spowiadał się na głos z grzechów. Przyznał się nawet, że w ubiegłym roku ukradł kozę kupca Bebeszyna i przepił ją. Roz-tkliwił się ów kupiec Bebeszyn i dał Mitce rubla, żeby zapalił świeczkę na intencję zbawienia swojej duszy. Wielu ludzi zapłakało wówczas z rozrzewnienia, widząc, jak grzeszny hultaj wraca ze zgubnej drogi na łono bogobojnego życia. Trwało to cały tydzień. Ale przed samymi obłóczynami Mitka znikł. Może miał jeszcze jedno widzenie, tylko że ') Monaster — prawosławny klasztor (przyp. tłum.). 2) Ikona — obraz święty (przyp. tłum.). 74 75 w odwrotnym sensie, a może z innego powodu — dość, że w cerkwi więcej się nie pokazał. Rozeszły się śród parafian słuchy, że Mitka leży w rowie przy ulicy Nowogrobełnej, a obok poniewiera się pusta butelka po wódce. Na miejsce zdarzenia wydelegowano diakona Pafnucego i starostę cerkiewnego *) kupca Siniugina, by upomnieli pijaka. Wysłani, prędko wrócili donosząc z oburzeniem, że Mitka w rzeczy samej łeży bez przytomności jak zarżnięte bydlę, a obok niego poniewiera się już druga pusta butelka. Kiedy częściowo docucili go poszturchiwaniem, zaklął brzydko i wytłumaczył im, że się już rozmyślił, że nie przywdzieje habitu, jako że zbyt głęboko tkwi w grzechu i niegodzien jest łaski. Ciche i patriarchalne było to nasze miasteczko. W wigilię świąt, a najbardziej w Wielką Sobotę, gdy ze wszystkich trzydziestu cerkwi zaczynały bić dzwony, nad miastem huczał potężny pogłos. Słychać go było naokoło we wszystkich wsiach rozrzuconych w promieniu dwudziestu kilometrów. Dzwon cerkwi Zwiastowania górował nad innymi dzwonami. Dzwon monasteru spaskiego był pęknięty i dlatego brzmiał nierówno, drżącym basem. Łagodne przygrywki nikolskiego monasteru grały w wysokich, dźwięcznych modulacjach. Tym trzem prowodyrom wtórowała reszta. Nawet niepozorna cerkiewka, przy więzieniu na skraju miasta, włączała swój głos w ogólny, skłócony chór. Lubiłem wchodzić na dzwonnicę. Dzieci puszczano tam wyłącznie na Wielkanoc. Trzeba się było piąć długo krętymi, wąziutkimi i ciemnymi schodkami. W kamiennych niszach czule gruchały gołębie. W głowie kręciło się trochę ') Starosta cerkiewny — przewodniczący dozoru parafialnego (przyp. tłum.)- 76 od licznych zakrętów. Z wieży widać było całe miasto. Pod górą — rzeka Tiosza, stary młyn, Kozia wyspa, gaik, a dalej — jary i granatowy szlak miejskiego lasu. Mój ojciec był żołnierzem dwunastego syberyjskiego pułku strzelców. Pułk stał na ryskim odcinku niemieckiego frontu. Chodziłem do drugiej klasy szkoły realnej1). Matka moja, z zawodu felczerka, była zawsze zajęta, a ja rosłem samopas. Co tydzień nagabywałem matkę o podpis w szkolnym dzienniczku. Szybko przeglądała moje stopnie, a widząc dwójkę z rysunków lub z kaligrafii z niezadowoleniem kręciła głową. — Co ty sobie myślisz? — Kiedy, mamo, to wcale nie moja wina. Cóż ja poradzę, jeżeli nie mam zdolności do rysunków? Narysowałem konia, a nauczyciel powiada, że to nie koń, ale świnia. Więc na drugi raz daję mu rysunek i mówię, że to świnia, a on rozgniewał się i powiada, że to ani świnia, ani koń, a licho wic co. A ja, mamo, wcale nie mam zamiaru zostać malarzem. — A dlaczego dwója z kaligrafii? Pokaż zeszyt. Boże wielki, jak tu nabazgrałeś! Na każdej linijce kleks... między kartkami rozgnieciony karaluch! Fe, co za paskudztwo! — Kleks, mamo, zrobił się niechcący. A co do karalucha, to też nie moja wina. Doprawdy nie rozumiem, czemu się mama wszystkiego czepia? Czy to ja umyślnie wsadziłem karalucha? Sam wlazł, głupi, no, i zdechł. Czy to ja mam za niego odpowiadać? Myślałby kto, że to ważny przedmiot — ta kaligrafia! Nie mam zamiaru zostać pisarczykiem. 1) Szkoła, gimnazjum realne ¦—• odpowiednik naszej szkoły typu matematyczno-przyrodniczego (przyp. tłum.). — To kim masz zamiar zostać? — spytała surowym już głosem matka podpisując się w dzienniczku. — Darmozjadem? Dlaczego inspektor znowu pisze, że wszedłeś po drabinie strażackiej na dach? Po co? A może masz zamiar zostać kominiarzem? — Nie. Ani malarzem, ani pisarczykiem, ani kominiarzem. Będę marynarzem. — Dlaczego marynarzem? — zdziwiła się matka. — Marynarzem, bezwarunkowo marynarzem. Czy ty naprą wdę nie rozumiesz, że to najciekawsze... Matka pokiwała głową. — Patrzcie, jak się stawia! Żebyś mi więcej już dwójek nie przynosił. Nie będę zważała, żeś marynarz, i dam ci porządnie w skórę. A jakże, w skórę... Nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby matka dała mi w skórę. Co prawda raz zamknęła mnie w komórce. Ale za to nazajutrz opychała mnie ciastkami i dała mi dwadzieścia kopiejek na kino. Oby zamykała mnie tak jak najczęściej! ROZDZIAŁ II Któregoś dnia wypiłem naprędce herbatę, pozbierałem na łapu capu książki i pobiegłem do szkoły. Po drodze spotkałem Tymkę Sztukina, małego, ruchliwego kolegę z tej samej klasy. Tymka był to nieśmiały i potulny chłopiec. Można go było trzepnąć po łbie nie ryzykując, że odda. Był bardzo łakomy na niedojedzone śniadania kolegów i chętnie biegał dla nich po bułki do sąsiedniego sklepiku. Na sam widok zbliżającego się wychowawcy truchlał, chociaż nie poczuwał się do winy. 78 m Miał jedną namiętność: przepadał za ptakami. Izdebka jego ojca, stróża przy kaplicy cmentarnej, była zastawiona klatkami. Tymka kupował ptaki, sprzedawał je i zamieniał, łowił je w sidła i potrzaski w lesie i na cmentarzu. W związku z tym oberwał kiedyś od ojca, gdy pewnego razu kupiec Siniugin ze zdumieniem zobaczył na kamiennej płycie pomnika swojej babci rozsypaną przynętę — siemię konopi oraz sidełka zmajstrowane z siatki i szpagatu. Na skutek skargi kupca stary dozorca wytargał syna za czuprynę, a katecheta ojciec Gennadij udzielił mu na lekcji religii ojcowskiego upomnienia: — Pomniki stawia się po to, by uczcić pamięć zmarłych, a nie dla jakowychś innych celów. A przeto zastawianie na pomnikach sideł i tym podobnych urządzeń jest niewłaściwe i nie na miejscu. Jest grzechem i świętokradztwem. I od razu przytoczył kilka wypadków z dziejów ludzkości, gdy podobne świętokradztwa pociągnęły za sobą najcięższe kary niebios. Nawiasem mówiąc, ojciec Gennadij był nie lada mistrzem w wynajdywaniu przykładów. Gdyby, dajmy na to, dowiedział się, że w zeszłym tygodniu poszedłem do kina bez pisemnego zezwolenia, to sięgnąwszy pamięcią wstecz, odnalazłby w dziejach ludzkości stosowny przykład: jak to juz ktoś kiedyś za podobną zbrodnię poniósł jeszcze za życia zasłużoną karę boską. Tymka szedł ulicą i gwizdał jak drozd. Kiedy mnie spostrzegł, najpierw mrugnął do mnie życzliwie, zaraz potem zerknął nieufnie, jak gdyby chciał wybadać, czy podchodzę do niego ot tak zwyczajnie, czy też z jakimś złym zamiarem. — Tymka! Spóźnimy się na lekcję — odezwałem się-Daję słowo, spóźnimy się. Może nie na samą lekcję, ale ze na modlitwę — to murowane. 79 — A może nie zauważą? — zapytał Tymka z trwogą a zarazem z nadzieją w głosie. — Na pewno zauważą. To i cóż, w najgorszym wypadku zostaniemy bez obiadu — odpowiedziałem z umyślnym spokojem, żeby mu dokuczyć. Wiedziałem, że Tymka okropnie się boi wszelkich uwag i wymówek. Skurczył się i przyspieszając kroku rzekł zmartwiony: — Czy to moja wina? Ojciec poszedł otworzyć cerkiew, a mnie kazał zostać w domu. Niby na chwilę, a siedział Bóg wie jak długo! To wszystko z powodu nabożeństwa za Walka Spagina. Bo dzisiaj właśnie matka jego zakupiła za niego mszę. — Mszę za Walka Spagina? — Aż gębę rozdziawiłem ze zdziwienia. — Co ty pleciesz: to Wałek umarł? — Nie żałobną mszę, tylko na intencję odszukania. — Jakiego odszukania? — spytałem drżącym głosem. — Co ty wygadujesz, Tymka? Wiesz, ja cię wyrżnę... Nie byłem wczoraj w szkole, miałem temperaturę... — Piń — piń... tararach... tiu! — gwizdnął Tymka tym razem udając wilgę. Był tak ucieszony, że ja jeszcze o niczym nie wiem, iż podskoczył na jednej nodze. — Prawda, tyś, bracie, nie był wczoraj. A co to się wczoraj działo! — Co się działo? — A no, słuchaj. Siedzimy wczoraj... Pierwsza lekcja — francuski. Wiedźma zadała nam czasowniki z etre 1). Les verbes: aller, arriver, entrer, rester, tomber2)... Do tablicy wyrwała Rajewskiego. Ten zaczyna pisać: rester, tomber — 1) fitre — być (przyp. tłum.) 2) Les verbes: aller, arriver, entrer, rester, tomber — czasowniki francuskie: iść, przyjść, wejść, zostać, padać (przyp. tłum.). 80 nagle drzwi się otwierają i wchodzi inspektor {Tymka zmrużył oczy), dyrektor (Tymka spojrzał na mnie znacząco) i wychowawca. Kiedyśmy znów usiedli, dyrektor powiada: „Panowie! Zdarzył się nieszczęśliwy wypadek: uczeń z waszej klasy Spagin uciekł z domu. Zostawił list, że udaje się na front niemiecki. Nie sądzę, panowie, aby zrobił to bez wiedzy kolegów. Wielu z was wiedziało, natuialnie, od dawna o jego zamiarach, jednak nikt nie uważał za stosowne zawiadomić mnie o tym. Ja, panowie..." i tak dalej. Pół godziny gadał. Zabrakło mi tchu. Więc to taka historia! Niebywałe wydarzenie! Taka oszałamiająca wiadomość! A ja przesiedziałem cały dzień w domu udając chorobę i nie mam o niczym zielonego pojęcia. I nikt — ani Jaszka Zuckerstein, ani Fiedka Baszmakow — nikt nie wstąpił do mnie po lekcjach z tą nowiną! I to mają być koledzy! Kiedy Fiedka potrzebował korków do straszaka, to udał się do mnie jak w dym. A teraz — nie ma Fiedki! W ten sposób pół szkoły ucieknie na front, a ja będę siedział w domu jak idiota! Jak burza wpadłem do budy, w biegu zrzuciłem z siebie płaszcz, a szczęśliwie uniknąwszy spotkania z wychowawcą, wśliznąłem się w sam środek tłumu, który wychodził z głównej sali, gdzie odmawiano modlitwę. Przez kilka dni w szkole mówiło się wyłącznie o bohaterstwie Walka Spagina. Dyrektor mylił się przypuszczając, że byliśmy wtajemniczeni w plan ucieczki. Doprawdy nikt z nas nie miał o niczym pojęcia. Nie śniło się nikomu, że Wałek Spagin ucieknie. Takie to było ciche stworzenie! Nie brał udziału w żadnej bijatyce, w żadnej wyprawie na jabłka do cudzych sadów, spodnie ciągle mu się obsuwały — słowem, zupełna oferma, półtora nieszczęścia. I nagle — taka historia! Roztrząsaliśmy ją wszechstronnie, dopytując się nawza- t> — Dzieła t. I. 81 jem, czy ktoś z nas nie zauważył jakichkolwiek przygotowań. To przecie niemożliwe, żeby człowiek ni stąd, ni zowąd wsadził czapkę na głowę i poszedł na front. Fiedka Baszmakow przypomniał sobie, że widział u Walka mapę kolejową. Drugoroczniak Dubiłow stwierdził, że niedawno spotkał Walka w sklepie, gdy kupował bateryjkę do latarki kieszonkowej. Poza tym, mimo usiłowań, nie zdołano sobie przypomnieć żadnych innych faktów, które by świadczyły o przygotowaniach do ucieczki. W klasie panowało podniecenie. Uczniowie biegali jak opętani, odpowiadali byle jak, a ilość karanych, pozostawionych bez obiadu, wzrosła w tym czasie w dwójnasób. Minęło kilka następnych dni. I znowu bomba: zbiegł Mit-ka Tupikow, uczeń pierwszej klasy. Władze szkolne tym razem były poważnie zaniepokojone. — Dzisiaj na lekcji religii będzie pogadanka na temat zbiegów — poinformował mnie w sekrecie Fiedka. — Jak odnosiłem zeszyty do pokoju nauczycielskiego, to słyszałem. że była o tym mowa. Nasz katecheta, ojciec Gennadij, miał lat chyba z siedemdziesiąt. Spoza brody i brwi nie można było dojrzeć jego twarzy. Byl to starzec wielce okazałej tuszy. Żeby odwrócić głowę, musiał się obrócić całym tułowiem, a szyi jak gdyby wcale nie miał. Lubiliśmy go, owszem. Na lekcjach religii można było robić, co się komu podobało: grać w karty, rysować, zamiast Starego Testamentu mieć przed sobą na pulpicie zakazane zeszyty Nata Pinkertona lub Sherlocka Holmesa *) — zwłaszcza że katecheta był w dodatku krótkowidzem. ') Nat Pinkerton, Sherlock Holmes — bohaterzy amerykańskich i angielskich powieści detektywistycznych (przyp. tłum.). I Ojciec Gennadij wszedł zatem do klasy, podniósł rękę błogosławiąc obecnych i w tejże chwili dyżurny wrzasnął na cały głos: — Panie w niebiesiech, pocieszycielu >święty, duchu praw-dy. Ojciec Gennadij miał słuch przytępiony i zazwyczaj wymagał, by modlitwę odmawiano głośno i dobitnie. Ale dzisiaj nawet on zauważył, że nasz dyżurny przesadził w gorliwości. Machnął przeto ręką i powiedział gniewnie: — No, no. Cóż to znowu? Modlitwę trzeba tak odmawiać, [ żeby przyjemnie było słuchać. A ty ryczysz jak wół. Nie od razu przystąpił do rzeczy. Z początku opowiedział nam przypowieść o synu marnotrawnym. Syn ten, jak to wówczas zrozumiałem, opuścił swego ojca, by się włóczyć po świecie, ale później, jak widać, popadł w biedę i musiał się ukorzyć. Potem ojciec Gennadij przypomniał nam przypowieść o talentach: jak to pewien pan dał swym sługom pieniądze, które nazywano wówczas talentami, i dwaj z nich zajęli się handlem, i mieli z tego zysk, a jeden zakopał pieniądze w ziemi i nic z tego nie miał. — A co oznaczają przypowieści one? — ciągnął dalej ojciec Gennadij. — W pierwszej jest mowa o synu nieposłusznym. Syn ten opuścił dom ojcowski, tułał się długo po świecie, a przecie powrócił pod strzechę rodzicielską. A cóż dopiero mówić o waszych kolegach, niedoświadczonych i nie znających przeciwności życia, którzy opuścili po kryjomu dom swój? Ciężki los czeka ich na tej zgubnej drodze. Jeszcze raz odwołuję się do was! Jeśli który z was wie, gdzie znajdują się zbiegowie, niechaj napisze do nich, iżby bez trwogi, póki, nie będzie za późno, powrócili do domu rodzicielskiego. Przypowieść mówi, że gdy wróci! syn marno- trawny, ojciec w zacności swej nie czynił mu wymówek, lecz, owszem, odział go w przednie szaty i kazał zarżnąć tucznego cielca na uczczenie powrotu syna. Podobnie rodzice dwóch marnotrawnych młodzieniaszków przebaczą im wszystko i witać ich będą z otwartymi ramionami. Ostatnie zapewnienie budziło we mnie poważne wątpliwości. Co do Tupikowa, nie miałem pojęcia, w jaki sposób przywita go rodzina. Ale wiedziałem z całą pewnością, że piekarz Spagin nie zarżnie tucznego cielca na powrót syna, lecz przywita go prościej: złoi mu skórę pasem. — Przypowieść zasię o talentach — ciągnął dalej ojciec Gennadij — mówi o tym, że nie wolno człowiekowi zaprzepaszczać swych zdolności. Studiujecie tu przeróżne nauki. Skończycie szkołę, i każdy z was wybierze sobie zawód wedle swoich uzdolnień, powołania i stanowiska społecznego. Jeden zostanie ogólnie szanowanym kupcem, drugi — doktorem, trzeci — urzędnikiem. Będziecie poważani i każdy będzie o was myślał w duchu: „Zaiste, ten oto dostojny człowiek nie zagrzebał swych talentów, ale pomnożył je i teraz wedle zasług swoich korzysta z wszelakich dóbr doczesnego żywota". Lecz co wyrośnie — tu ojciec Gennadij wzniósł ręce ku niebu — co, pytam was, wyrośnie z onych i im podobnych zbiegów, którzy wzgardziwszy tymi pięknymi możliwościami uciekli z domu w pogoni za zgubną dla ciała i duszy przygodą? Rośniecie jako to wątłe kwiecie w cieplarni troskliwego ogrodnika, nie znacie ni burz, ni zgryzot, rozkwitacie spokojnie, radując oczy nauczycieli i wychowawców. Tamci zasię, choćby nawet wytrzymali wszystkie przeciwności losu, ale bez opieki, nie pielęgnowani, staną się jako chwasty chłostane wiatrem i zasypywane pyłem przydrożnym. A gdy ojciec Gennadij, majestatyczny i natchniony niby prorok, wyszedł z klasy i zwolna popłynął do pokoju nauczy- 84 delskiego, westchnąłem, zastanowiłem się przez chwilę i raekłem: — Fiedka! — No? — Co myślisz o tych talentach? — Nic. A ty? ~ Ja? Zawahałem się nieco i dodałem ciszej: — A ja chyba też byłbym zakopał te talenty. Bo i co? Zostać kupcem albo urzędnikiem? — Ja też — przyznał niezdecydowanie Fiedka. — Cóż to ciekawego rosnąć jak kwiatek w cieplarni? Plunąć na niego i już po kwiatku. A chwast wszystko wytrzyma. I deszcze, i skwar. ~ Fiedka — podjąłem — pamiętasz, jak to katecheta mówił: „Będziecie odpowiadać w przyszłym żywocie". Prawda, że dopiero w przyszłym, ale zawsze to nie miło odpowiadać. Fiedka zamyślił się. Widać było, że i on nie bardzo jasno wyobraża sobie, w jaki sposób uniknąć obiecanej kary. Potrząsnął głową i odpowiedział wymijająco: — To przecie jeszcze nieprędko. Do tego czasu może się coś wymyśli. Tupikow z pierwszej klasy okazał się skończonym durniem. Nie wiedział nawet, w jakim kierunku uciekać na front. Po trzech dniach złapano go na drodze do Niżnego Nowogrodu, niedalej jak sześćdziesiąt kilometrów od Arza- masu. Podobno w domu nie wiedzieli wprost, jak gagatka przyjąć. Nakupili całą furę prezentów. Matka otrzymawszy od niego solenną obietnicę, że już nigdy nie będzie uciekał, 85 przyrzekła mu kupić flower. Ale za to w szkole wykpiono Tupikowa jak się patrzy. Dokuczano mu: „Też mi bohater! Żeby dostać flower, to każdy zgodziłby się latać przez trzy dni naokoło miasta". Co więcej Tupikow dostał za swoje od nauczyciela geografii Małinowskiego. którego zaocznie nazywano „wściekłym Nikolą". Malinowski wywołał Tupikowa do tablicy: — Taak... Powiedz mi, młodzieńcze, na jaki to front miałeś zamiar uciekać? Może na japoński? — Nie — odpowiedział Tupikow cały w pąsach — na niemiecki. — Ach, taak — zjadliwie ciągnął Malinowski. — A czy wolno kawalera zapytać, po jakiego diabła zaniosło go do Niżnego Nowogrodu? Co ty masz w głowie — z geografii? Czy to nie było dla kawalera jasne jak dzień, że powinieneś był kierować się przez Moskwę — tu pałeczką tknął mapy — przez Smoleńsk i Brześć, skoro uważałeś za stosowne uciekać na front niemiecki? A ciebie jakie licho poniosło W przeciwną stronę, na wschód? Uczę was w tym celu, byście umieli zastosować w praktyce wpajaną w was wiedzę, a wytrzymacie ją w głowie jak w skrzynce do śmieci. Siadaj! Stawiam ci dwóję. Wstydź się, kawalerze! Nawiasem mówiąc, skutki tego przemówienia były takie, że chłopcy z pierwszej klasy nagle uprzytomnili sobie pożytek nauki i z niezwykłą-pilnością zaczęli kuć geografię. Wymyślili nawet nową zabawę ,,w zbiega". Polegała ona na tym, że ktoś wymieniał jakieś pograniczne miasto, a drugi miał bez zająknienia podać najważniejsze miasta, przez które trzeba przejechać. Każdą pomyłkę opłacało się fantem. W braku fantu dostawało się, zależnie od umowy, klapsa lub prztyczka w nos. ROZDZIAŁ III Raz na tydzień, w środę, w głównej sali odmawiano przed rozpoczęciem lekcji uroczystą modlitwę na intencję zwycięstwa. Po modlitwie uczniowie robili zwrot w lewo, gdzie wisiały na ścianie portrety cara i carowej. Chór intonował hymn „Boże, caria chrani" 1). Śpiewali wszyscy. I ja też darłem się na całe gardło. Nie miałem wyrobionego głosu, ale starałem się, jak mogłem, i nawet wychowawca zrobił mi kiedyś uwagę: — Nie drzyj się tak, Gorikow. Zrobiła mi się przykro. Dlaczego: „nie drzyj się"? Jak nie mam talentu do śpiewu, to co? Inni będą modlić się o zwycięstwo, a ja mam milczeć? W domu opowiedziałem matce o krzywdzie, która mnie spotkała. Lecz matka nie przejęła się moim zmartwieniem. — Mały jeszcze jesteś — rzekła. — Z czasem wyrośniesz. Wojują, to wojują. Nie twoja sprawa. — Jak to, mamo, nie moja sprawa? A jak Niemcy nas pobiją? Czy to ja nie czytałem o niemieckich okrucieństwach? Dlaczego Niemcy to takie bestie, że nie oszczędzają nikogo. Ani starców, ani dzieci? A dlaczego nasz car lituje się nad wszystkimi? — Nie pleć! — powiedziała matka z niechęcią. — Wszyscy oni są dobrzy. Powściekali się wszyscy. Niemcy to też ludzie, tacy sami jak nasi. Matka odeszła, a ja nie mogłem się w tym wszystkim połapać. Bo jakże to, Niemcy nie są gorsi od naszych? Jak to może być, że nie są gorsi, kiedy są! Dopiero niedawne 1) „Boże, caria chrani" — „Boże, chroń cara" — hymn rosyjski z carskich czasów (przyp. tłum.). oglądałem w kinie, jak Niemcy, nie szczędząc nikogo, palą miasta, jak zburzyli katedrę w Reims, jak popełniają świętokradztwa. A nasi przecie nic nie zburzyli i niczego nie splu-gawili. Na odwrót, widziałem, jak rosyjski oficer uratował z płomieni niemieckie dziecko. Myśląc o tym wszystkim poszedłem do Fiedki. Fiedka zgodził się ze mną: — Ma się rozumieć, że bestie. Zatopili „Lusitanię" z cywilnymi pasażerami, a myśmy nic nie zatopili. Nasz car i car angielski są szlachetni. I francuski prezydent też. A ich Wilhelm — to cham. — Powiedz, Fiedka, dlaczego francuski car nazywa się prezydentem? Fiedka zamyślił się. — Nie wiem — odpowiedział. — Ale słyszałem, że ich prezydent to wcale nie car, a ot po prostu... — Jak to po prostu? — Daję słowo, że nie wiem. Wiesz, czytałem książkę jednego pisarza, Dumasa. Ciekawa książka, same przygody. Tam pisało, że Francuzi zabili swego cara i odtąd zamiast cara mają prezydenta. — Jak to może być, żeby zabili cara! — oburzyłem się. — Kłamiesz albo ci się pokręciło w głowie. — Jak Boga kocham — zabili. Jego zabili i jego żonę też zabili. Sądzono ich i skazano na śmierć. — Teraz to na pewno bujasz. Jak można sądzić cara? Nasz sędzia Iwan Fiodorowicz sądzi złodziei — to rozumiem. Kiedy u pani Pluszczowej połamali płot, to też sądził. Kiedy Mitka-Cygan skradł mnichom szkatułkę z prosforą 1) ') Prosforą -— chleb święcony używany na hostię w kościele prawosławnym (przyp. tłum.). — owszem, sądził. Ale cara sądzić nigdy by się nie ośmielił, bo car jest nad wszystkimi. — Nie chcesz, to nie wierz — rozgniewał się Fiedka. — Dam ci tę książkę, jak Saszka Gołowieszkin ją przeczyta. Nie taki tam był sąd, jak u naszego Iwana Fiodorowicza. Tam cały naród sądził i skazał na śmierć... — dodał Fiedka ze zniecierpliwieniem. — Przypominam sobie nawet, jak wyglądała kara śmierci. U nich nie wieszają. Mają specjalną maszynę — gilotynę. Nakręcają ją i maszyna ciach-ciach — odcina gŁowę. — I carowi odcięła głowę? — Carowi, carowej i jeszcze komuś. Chcesz, to ci pożyczę tę książkę. Bardzo ciekawa... Jest tam o jednym mnichu... Chytry był, opasły i niby to święty, ale naprawdę to wcale nie był święty. Gdy czytałem o nim, śmiałem się do rozpuku. Matka się rozeźliła, wstała nawet z łóżka i zgasiła światło. A ja zaczekałem, aż zaśnie, zdjąłem lampkę sprzed ikony i czytałem do późna. Rozeszła się wiadomość, że na dworzec przypędzono jeńców austriackich. Zaraz po lekcjach pobiegliśmy z Fiedka. Dworzec był daleko za miastem. Trzeba było minąć cmentarz, wyjść lasem na szosę i przejść przez długi, kręty jar. — Jak sądzisz? — spytałem Fiedki. — Czy jeńcy są w kajdanach? — Nie wiem. Chyba tak, bo mogliby uciec. A w kajdanach daleko nie uciekną. Widziałeś, jak prowadzą do więzienia aresztantów? Ledwo nogami powłóczą. — To są aresztanci, a więc złodzieje, ale jeńcy nikomu nic nie ukradli. — Myślisz, że w więzieniu siedzą tylko tacy, co ukradli albo zabili? Tam, bratku, siedzi się za różne sprawy. — Za jakie znów sprawy? — A właśnie, że za różne... A za co wsadzili naszego nauczyciela? Nie wiesz? Jak nie wiesz, to nie gadaj! Zawsze mnie to gniewało, że Fiedka wie wszystko lepiej ode mnie. O cokolwiek było go zapytać, byle nie o lekcję. zawsze miał gotową odpowiedź. Pewno dzięki ojcu, który był listonoszem. A listonosz, wiadomo, chodzi od domu do domu, więc nasłucha się różnych rzeczy. Nasz nauczyciel zajęć praktycznych, zwany przez nas Kawką, był w szkole powszechnie lubiany. Przyjechał do naszego miasta na początku wojny. Zamieszkał na przedmieściu. Byłem u niego parę razy. Lubił młodzież i uczył nas na swoim warsztacie majstrować klatki, skrzynki, potrzaski. W lecie od czasu do czasu zbierał całą hałastrę i wyruszał do lasu albo na ryby. Był to szczupły ciemny brunet. Chodząc podskakiwał jak ptak i dlatego właśnie nazywaliśmy go Kawką. Aresztowano go zupełnie niespodziewanie. Nie bardzo wiedzieliśmy za co. Jedni mówili, że podobno jest szpiegiem, że przez telefon przekazywał Niemcom informacje o ruchach wojsk. Znaleźli się też chłopcy, którzy twierdzili. że kiedyś był bandytą i grasował na gościńcach i że niedawno dopiero prawda o nim wyszła na jaw. Ale ja nie wierzyłem ani w jedno, ani w drugie. Po pierwsze: od nas do granicy nikt nigdy nie zdoła przeciągnąć przewodu telefonicznego. Po drugie: o jakich tajemnicach wojskowych i ruchach wojsk można informować z Arzamasu, kiedy tu wcale wojska nie było. Cały garnizon składał się z siedmiu żołnierzy i jednego ordynansa, a nadto koło dworca stacjonowało czterech piekarzy z wojskowego ośrodka aprowizacyjnego, którzy chodzili w mundurach, ale w isto- cie byli najzwyklejszymi piekarzami. Poza tym przez tem cały czas zdarzył się u nas tylko jeden wypadek „ruchu wojsk", kiedy to oficer Bałaguszin przeniósł się na kwaterę od Pyriatinów do Basiuginów. Innych „ruchów wojsk" nie zauważono. A co do pogłoski, że Kawka był jakoby kiedyś bandytą, to oczywiście było to kłamstwem wyssanym z palca. Puścił tę pogłoskę Piętka Zołotuchin, który, jak powszechnie wiadomo, jest skończonym łgarzem. Jak pożycza od kogo kilka groszy, to potem przysięga, że zwrócił. Albo na przykład zwraca pożyczoną wędkę bez haczyków, zaklinając się, że dostał ją w takim stanie. A w ogóle, co to za bandyta, z naszego nauczyciela zajęć praktycznych? I wygląd ma nie taki, i chód nieśmiały, i charakter poczciwy, i w dodatku jest wątły, słaby i ciągle kaszle. Dobiegliśmy z Fiedką do jaru. Nie panując już nad ciekawością, spytałem: — Za co naprawdę aresztowali Kawkę? Przecież to kłamstwo, że szpieg lub bandyta. — Pewnie, że kłamstwo — odparł Fiedka zwalniając kroku i rozglądając się podejrzliwie, jak gdybyśmy znajdowali się nie w polu, lecz wśród tłumu. — Aresztowano go, bracie, za politykę. Nie zdążyłem wypytać, za jaką politykę aresztowano naszego nauczyciela, bo już spoza zakrętu dobiegł odgłos ciężkich kroków zbliżającej się kolumny. Jeńców było około stu. Nie byli zakuci. Prowadziło ich zaledwie sześciu konwojentów. Zmęczone, ponure twarze Austriaków zlewały się w tonie z ich szarymi płaszczami i wymiętoszonymi furażerkami. Szli w milczeniu, w zwartych szeregach, miarowym, żołnierskim krokiem. 90 91 „A więc to tak wyglądają jeńcy — myśleliśmy obaj z Fiedką, przepuszczając kolumnę. — Więc to są ci Austriacy i Niemcy, których bestialstwa przerażają wszystkie narody? Pochmurni, posępni — ehe, ptaszki, nie podoba wam się niewola?" Kiedy przeszli, Fiedka pogroził im pięścią. — Gazy wymyślili, przeklęte szwaby! Wróciliśmy do domu dosyć przygnębieni — sam nie wiem dlaczego. Prawdopodobnie dlatego, że wycieńczeni, szarzy jeńcy nie zrobili na nas takiego wrażenia, jakiegośmy się mogli spodziewać. Gdyby nie płaszcze żołnierskie, wyglądaliby jak uchodźcy. Takie same chude, wyniszczone twarze, to samo wyczerpanie i to samo znużone zobojętnienie na wszystko wokoło. ROZDZIAŁ IV Zaczęły się wakacje. Od dawna układaliśmy z Fiedką wiele różnych planów spędzenia lata. Czekała nas ogromna robota. Po pierwsze, trzeba było sklecić tratwę i spuścić ją na przylegający do naszego sadu staw, ogłosić się za władców mórz i oceanów i wydać bitwę morską połączonej flocie Pantiuszkinów i Simakowów broniących dostępu do ogrodów na przeciwległym brzegu. Mieliśmy już i my niedużą flotę. Stanowiła ją pływająca po wodzie furtka ogrodowa. Ale pod względem bojowym nie mogła się ona równać z siłami nieprzyjacielskimi składającymi się z połówki bramy, która odgrywała rolę ciężkiego krążownika oraz z lekkiego torpedowca, to znaczy z wydrążonego koryta, w którym dawniej karmiono bydło. Siły nasze były zdecydowanie nierówne. Dlatego postanowiliśmy wzmocnić nasze siły zbrojne przez zbudowanie olbrzymiego pancernika wedle zasad najnowszej techniki. Jako materiał do budowy, postanowiliśmy wykorzystać okrąglaki z rozwalonej łaźni domowej. Żeby się matka nie gniewała, przyrzekłem jej, że nasz pancernik będzie tak skonstruowany, by w razie potrzeby mógł zastąpić pomost do płukania bielizny. Na przeciwległym brzegu nieprzyjaciel szybko zauważył, że się dozbrajamy. Zaniepokojony zakrzątał się również. Ale nasza placówka wywiadowcza doniosła, że nieprzyjaciel nie jest w stanie przeciwstawić naszym zbrojeniom nic godnego uwagi, ponieważ nie rozporządza budulcem. Próba zagarnięcia z podwórza desek, przygotowanych do oszalowania szopy, nie została uwieńczona powodzeniem. Tamtejsza rada familijna nie zatwierdziła samowolnego zużycia materiału, który miał już inne przeznaczenie, i koniec końców przeciwnicy nasi, admirałowie: Sieńka Pantiuszkin i Griszka Simakow, dostali od swych ojców tęgie lanie. Przez kilka dni męczyliśmy się przy okrąglakach. Budowa pancernika nie jest sprawą łatwą. Wymaga pieniędzy i czasu, a właśnie w tym czasie byliśmy obaj z Fiedką w finansowych tarapatach. Samych gwoździ zużyliśmy więcej niż za pół rubla, a trzeba było jeszcze nabyć linkę do kotwicy i płótno na banderę. Słowem, musieliśmy zaciągnąć potajemną pożyczkę pod zastaw dwóch książek do religii, niemieckiej gramatyki Glii-sera i Petzolda i rosyjskich wypisów. Pożyczka wyniosła siedemdziesiąt kopiejek. Ale za to pancernik nasz udał się nad podziw. Zapadał już wieczór, kiedy spuściliśmy go na wodę. Pomagał nam Tymka Sztukin i Jaszka Zuckerstein. Świadkami uroczystości wodowania były wszystkie dzieci szewca, moja siostrzycz- ka i pies podwórzowy Wilczek czy Kuleczka, czy też Żu-czek (każdy wabił go, jak chciał). Pancernik zatrzeszczał, zaskrzypiał i ciężko plusnął do wody. Rozległo się głośne „hura", oddano salwę honorową ze straszaków, a nad pancernikiem zatrzepotała chorągiewka. Bandera nasza była czarna z czerwonym szlakiem i niebieskim kołem pośrodku. Poruszana lekkim ciepłym wiaterkiem, powiewała bardzo efektownie. Podnieśliśmy kotwicę. Słońce miało się ku zachodowi. Z daleka dolatywał brzęk dzwoneczków — to wracały stada kóz, których w Arzama-sie jest niezliczone mnóstwo. Byliśmy we dwóch na pokładzie — ja i Fiedka. Za nami, w przyzwoitej odległości, płynęła nasza mała furtka, która miała spełniać zadanie statku transportowego. Eskadra nasza, świadoma swej siły, powoli wypłynęła na środek stawu i przedefilowała przed obcym brzegiem. Na próżno wyzywaliśmy przeciwnika zarówno przez tubę, jak i za pomocą sygnałów — wróg nie chciał przyjąć bitwy i schował się haniebnie w zatoce pod na pół zbutwiałym konarem. Nadbrzeżna artyleria z bezsilną wściekłością otworzyła ogień do naszych okrętów, lecz myśmy natychmiast przekroczyli strefę dosięgałności broni przeciwnika i spokojnie dopłynęliśmy do macierzystego portu bez żadnych strat, jeśli nie liczyć lekkiej kontuzji Jaszki Zuckersteina, który dostał w plecy kartoflem. — Aha! — wołaliśmy odpływając. — Nie macie odwagi spotkać się z nami? — Czekajcie! Jeszcze się spotkamy. Nie chwalcie się zawczasu. Nie boimy się was — odpowiadali tamci. A my na to: — Widać, jak się nie boicie. Podli tchórze. Pomyślnie zawinęliśmy do naszego, portu, zarzuciliśmy 94 kotwicę i, zabezpieczywszy okręt łańcuchem, skoczyliśmy na ląd. Tego wieczoru o mało co nie pokłóciłem się z Fiedką. Nie umówiliśmy się zawczasu, kto z nas będzie dowodził flotą. Na moją propozycję, żeby dowodził statkiem transportowym, Fiedka odpowiedział lekceważącym splunięciem. Wobec tego zaofiarowałem mu ponadto stanowisko komendanta portu, dowództwo nad artylerią lądową, jak również nad siłami powietrznymi, skoro tylko je będziemy mieli. Nawet te siły powietrzne nie skusiły Fiedki. Upierał się, że ma być admirałem, grożąc, że w przeciwnym razie przejdzie na stronę nieprzyjaciela. Nie chcąc utracić tak wartościowego pomocnika, machnąłem w końcu ręką i zaproponowałem, że będziemy admirałami na zmianę: jednego dnia — on, drugiego — ja. Na tym stanęło. Wystrugaliśmy dwa łuki i dziesięć strzał i wybraliśmy się do lasku. Mieliśmy też w rezerwie kilka „żabek". Były to papierowe rurki nabite mieszanką z soli Bertholłeta i tłuczonego węgła, złożone w kilkoro i przewiązane szpagatem. Przymocowywaliśmy taką „żabkę" do końca strzały; jeden z nas pociągał cięciwę, drugi — podpalał szpagat. Strzała wzbijała się ku niebu, „żabka" wybuchała wysoko w powietrzu i spadała ognistym zygzakiem, płosząc przygodne kawki i wrony. Lasek przylegał do cmentarza. Był gęsty, pełen dołów, wiele w nim było małych sadzawek. Na zielonych łączkach kwitły żółte grzybienie i jaskółcze ziele i bujnie rosły paprocie. Mając już dość zabawy, przeskoczyliśmy przez mur. Znaleźliśmy się w najdalszym, głuchym kącie cmentarza. Cisza, którą mącił jedynie wielogłosy szczebiot ukrytych w listowiu ptaszków, działała kojąco na nasze wzburzone zabawą amysły. Idąc przez pustkowie, mijając kopczyki mogił, które gdzieniegdzie ledwo wystawały nad ziemią, rozmawialiśmy półgłosem. — Zobacz, Fiedka — mówiłem. — Tu zaraz, za zakrętem zaczynają się groby żołnierskie. W zeszłym tygodniu pochowali tu Siemiona Kożewnikowa, który umarł w lazarecie. Pamiętam go dobrze. Dawno, przed wojną, gdy byłem jeszcze mały, przychodził do mojego ojca. Kiedyś podarował mi gumkę do procy. Dobra była gumka. Ale potem matka wrzuciła ją do pieca. Posądziła mnie o to, że to niby ja stłukłem kamieniem szybę u Basiuginów. — A co, może nie stłukłeś? — To i co z tego, że ja? Trzeba to, bracie, udowodnić, bo przecie nikt nie widział na własne oczy, a posądzać człowieka to łatwo... I to się nazywa sprawiedliwość? A gdybym nie ja ją na przykład stłukł, to również zwaliliby na mnie? — Również na ciebie — potwierdził Fiedka. — Wszystkie matki są jednakowe. Dziewczynkom nic nigdy nie zabierają, a jak tylko coś zobaczą u nas, to od razu wyrzucają. Moja matka połamała mi dwie strzały z gwoździami, a kiedyś wypuściła szczura z klatki. A raz było jeszcze gorzej... Odkręciłem z poręczy gałkę, wiesz taką, co to tkwią dla ozdoby na metalowych łóżkach, matka poszła akurat do cerkwi. Siedzę sobie spokojnie, przygotowałem już saletrę, węgiel, i myślę sobie: nabiję gałkę prochem i urządzę w lesie wybuch. Tak mnie to nabijanie zaprzątnęło, że nawet nie zauważyłem, jak matka stanęła za moimi plecami. „Po kiego licha — powiada — odkręciłeś gałkę od łóżka? A ja łamię sobie głowę, gdzie mogły się te gałki podziać". I jak mnie nie trzaśnie w łeb. Dobrze, że ojciec się za mną ujął. Pyta mnie tylko: „Po co wziąłeś tę gałkę?" „Sani widzisz — odpowiadam — robię bombę". Zmarszczył się. .,Daj pokój — powiada — nie baw się takimi rzeczami. Patrzcie, też się znalazł terrorysta". No i roześmiał się, i pogłaskał mnie po głowie. — Fiedka — powiedziałem statecznie. — Wiem, co to znaczy terrorysta. To taki, co rzuca bomby w policjantów i jest przeciwko bogaczom. A my, Fiedka? Jacy my jesteśmy? Biedni czy bogaci? — Tak sobie... pośrodku — odpowiedział Fiedka po krótkim namyśle. — Nie można powiedzieć, że bardzo biedni. U nas, odkąd ojciec ma zajęcie, co dzień jadamy obiad. A w niedzielę matka smaży pierogi i nieraz nawet robi kompot. Strasznie lubię kompot. A ty lubisz? — Ja też lubię. Ale kisiel jabłeczny smakuje mi jeszcze bardziej. Ja też uważam, że my jesteśmy pośrodku. Co innego tacy, jak Bebeszyn: ma swoją własną fabrykę. Byłem raz u ich Waśki. Ile tam służby i lokajów! Waśce ojciec podarował żywego konika... nazywają go ponnyx). — Ma się rozumieć, oni wszystkiego mają pod dostatkiem — potwierdził Fiedka. — A pieniędzy!... Wiesz, kupiec Siniugin wybudował wieżyczkę nad domem i ustawił w niej teleskop. Ogromny. Gdy mu brzydnie wszystko na ziemi, to idzie sobie na tę wieżyczkę, tam mu zanoszą zakąski, butelczynę... a on siedzi całą noc i patrzy na gwiazdy i planety. Ale niedawno zaprosi! na górę gości i zrobili wielkie pijaństwo. Po tym oglądaniu podobno pękło w teleskopie szkło i teraz już nic nie widać. — A dlaczego, Fiedka, taki na przykład Siniugin patrzy na gwiazdy i na planety i ma różne, najrozmaitsze rozrywki, a kto inny — figę? Patrz, Sigow, który pracuje w jego fabryce, gdzieżby jemu mogły być w głowie planety, kiedy on 1) Ponny — angielska nazwa kucyka (przyp. tłum.). Dzieła t. I. 97 po prostu nie ma co włożyć do gęby. Wczoraj przyszedł do szewca i prosił, żeby mu pożyczył pół rubla. — Dlaczego? Też pytanie... Skądże ja mam wiedzieć? Zapytaj nauczyciela albo popa. Fiedka milczał przez chwilę, potem ułamał pachnącą gałązkę dzikiego jaśminu i dodał ciszej: — Ojciec mówił, że niedługo wszystko będzie na odwrót. — Jak to na odwrót? — Wszystko. Sam jeszcze dobrze nie rozumiem. Udawałem, że śpię, ale tak na niby. Ojciec rozmawiał z dozorcą z fabryki, że podobno znowu mają być strajki jak w piątym roku. Wiesz, co było w piątym roku? — Wiem, ale nie bardzo — odrzekłem rumieniąc się. — Była rewolucja. Ale nie udała się. Rewolucja to znaczy, spalić dwory, całą ziemię rozdać chłopom, wszystko odebrać bogatym, a dać biednym. O tym wszystkim dowiedziałem się z ich rozmowy. Fiedka umilkł, a mnie znowu porwała złość. Dlaczego Fiedka więcej wie ode mnie? Ja też mógłbym się wielu rzeczy dowiedzieć, ale nie mam od kogo. W książkach na ten temat nie piszą i nikt o tym ze mną nie rozmawia. Po obiedzie, kiedy matka położyła się, by nieco odpocząć, usiadłem na jej łóżku i poprosiłem: — Mamo, opowiedz mi coś o piątym roku. Dlaczego z innymi chłopcami mówi się o tym w domu? Fiedka wie zawsze tyle ciekawych rzeczy, a ja nigdy nic. Matka odwróciła się, ściąginęła brwi i już miała mnie wy-łajać, ale widać rozmyśliła się w porę. Spojrzała na mnie z takim zaciekawieniem, jak gdyby mnie dopiero teraz po raz pierwszy zobaczyła. — O jakim piątym roku? — Jak to o jakim? Sama wiesz, o jakim. Byłaś już wtedy dorosła, a ja miałem dopiero rok i nic nie pamiętam. 98 — O czym tu opowiadać? Ojca trzeba było zapytać, on to mistrz od takich opowiadań. A ja w piątym roku przez ciebie, urwisie, zapomniałam o bożym świecie. Taki był z ciebie nieznośny bachor, że nie daj Boże... wrzaskliwy, kapryśny, nie miałam chwili wytchnienia. Jak zaczynałeś wrzeszczeć, to darłeś się przez całą noc. O sobie zapominałam i o całym świecie. — A dlaczego tak się darłem? — spytałem nieco urażony. — Może bałem się czegoś? Mówią, że wtedy byli Kozacy i ciągła strzelanina. To może mnie przestraszyli? — Gdzie tam przestraszyli. Po prostu byłeś nieznośny, to-wrzeszczałeś. Jaki tam przestrach? Przyszli do nas pewnego razu w nocy żandarmi na rewizję. Czego szukali — nie wiem. W tych czasach u wielu ludzi robiono rewizje. Całe mieszkanie przewrócili do góry nogami i nic nie znaleźli. Oficer był, owszem, grzeczny, układny. Połaskotał cię palcem, a ty się śmiałeś. „Miłego — mówi — macie chłopczyka". I niby żartem, wziął cię na ręce, a tymczasem mrugnął na żandarma, który skorzystał z tego, żeby przetrząsnąć twoją kołyskę. Nagle, polało się jak z sikawki! Na piękny mundur oficera! Boże miłosierny! Chwyciłam cię co prędzej na ręce, lecę po ścierkę, pomyśl tylko: mundur nowiuteńki i spodnie — wszystko przemoczone do nitki. I nawet szabla zlana. Od stóp do głów zlałeś go, urwisie — i matka roześmiała się na to wspomnienie. — Mamo, opowiadasz nie o tyrn, co trzeba — przerwałem obrażony na serio. — Ja ciebie pytam o rewolucję, a ty mi opowiadasz jakieś głupstwa. — Daj mi spokój... Przyczepiłeś się — odburknęła matka. Ale patrząc na moją zmarkotniałą twarz zastanawiała się przez chwilę, potem dobyła pęk kluczy i rzekła: — Co ci opowiadać? Jak chcesz, to idź, otwórz komórkę... Tam w skrzyni na wierzchu leżą różne śmiecie, a na spodzie 99 znajdziesz całą kupę książek ojca. Poszukaj... jeżeli sam nie podarł, to może tam natrafisz na jakąś książkę o piątym roku. Chwyciłem szybko klucze i wybiegłem za drzwi. Matka krzyknęła za mną: — Pamiętaj, jeżeli zamiast do skrzyni z książkami, dobierzesz się do słoja z konfiturami albo znów, jak zeszłym razem, pozbierasz śmietanę z mleka, to ci pokażę taką rewolucję, że popamiętasz! Przez kilka następnych dni byłem pochłonięty czytaniem. Pamiętam, że z dwóch książek, wybranych przeze mnie na chybił trafił, w pierwszej przeczytałem zaledwie trzy stronice. Książka miała tytuł „Filozofia nędzy" x). Z owej zawiłej filozofii nic absolutnie w tym czasie nie rozumiałem. Natomiast drugą książkę — opowiadania Stiepniaka-Krawczyń-skiego ?) — zrozumiałem w całości, przeczytałem ją do końca, a potem jeszcze po raz drugi. W tych opowiadaniach wszystko było na opak. Bohaterami byli ci, których prześladowała policja, a wywiadowcy nie tylko nie wzbudzali sympatii, ale przeciwnie — pogardę i oburzenie. Była tu mowa o rewolucjonistach, którzy mieli swoje tajne organizacje i drukarnie i przygotowywali powstanie przeciwko obszarnikom, kupcom i generałom. Policja walczyła z nimi i ścigała ich. Rewolucjoniści szli do więzienia i na śmierć, ale pozostali przy życiu prowadzili dalej rozpoczęte dzieło. 1) „Systemat sprzeczności ekonomicznych albo filozofia nędzy" — główne dzieło P. J. Proudhona (1809—1865) — francuskiego pisarza, publicysty, ideologa drobnej burżuazji i przedstawiciela tak zwanego „drobnomieszczańskiego socjalizmu" i anarchizmu (przyp. tłum.). 2) Krawczyński —¦ pseudonim lit. Stiepniak (1852—1895), znany publicysta i powieściopisarz rosyjski (przyp. tłum,). 100 Porwała mnie ta książka, gdyż dotychczas nic o rewolucjonistach nie wiedziałem. Przykro mi się zrobiło, że Arza-mas to takie marne miasteczko, że nikt tu nawet nie słyszał o rewolucjonistach. Rozmaitego rodzaju ludzie mieszkają w naszym mieście, ale właśnie rewolucjonistów — ani na lekarstwo. ROZDZIAŁ V Pewnego razu ja, Fiedka, Tymka i Jaszka Zuckerstein mieliśmy właśnie grać w kręgle, gdy z ogrodu przybiegł syn szewca z wiadomością, że do naszego brzegu przybiły potajemnie obydwie tratwy Pantiuszkina i Simakowa. W tej chwili przeklęci admirałowie odbijają kłódkę, by uprowadzić nasze okręty do swojego portu. Z wrzaskiem i gwizdem popędziliśmy do ogrodu. Na nasz widok nieprzyjaciel szybko skoczył na swoje tratwy i odbił od brzegu. Postanowiliśmy napastnika dogonić i zatopić. Tego dnia pancernikiem dowodził Fiedka. Podczas gdy Fiedka i Jaszka spychali ciężki, niezwrotny okręt, my z Tym-ką na starym stateczku próbowaliśmy odciąć odwrót napastnikom. Nieprzyjaciel od razu popełnił fatalny błąd. Nie przypuszczając widocznie, że będziemy ich ścigać, zamiast od razu skierować vsię do swego portu, wzięli kurs za bardzo na lewo. Gdy spostrzegli swój bła^d, zniosło ich już za daleko. Wytężali wszystkie siły usiłując wymknąć się, zanim zdążymy przeciąć im drogę. A tymczasem Fiedka i Jaszka ani rusz nie mogli odcumować pancernika. W tej sytuacji ja i Tymka stanęliśmy wobec zadania, które wymagało prawdziwego bohaterstwa: postanowiliśmy naszym lekkim stateczkiem zatrzymać przez kilka minut siły nieprzyjacielskie w dwójnasób większe. 101 W ten sposób znaleźliśmy się w obliczu wrogiej eskadry bez żadnej pomocy. Przypuściliśmy atak z całym samozaparciem. Nie muszę dodawać, że dostaliśmy się natychmiast pod gwałtowny ogień krzyżowy nieprzyjaciela. Dwukrotnie dostałem bryłą ziemi w plecy, a Tymce strącono czapkę do wody. Nasza amunicja byia na wyczerpaniu, obydwaj byliśmy przemoczeni do nitki, zanim Fiedka i Ja-szka nareszcie odbili od brzegu. Widząc to, nieprzyjaciel postanowił iść na całego. Nie było mowy o tym, żebyśmy mogli wytrzymać zderzenie z tratwami. Naszej ogrodowej furtce groziło nieuniknione zatopienie. — Huraganowy ogień ostatnimi pociskami! — zakomenderowałem. Rozpaczliwe salwy powstrzymały przeciwnika tylko na pół minuty. Tymczasem jednak nasz pancernik całą parą śpieszył nam na pomoc. — Trzymajcie się! — krzyczał Fiedka otwierając ogień ze znacznej odległości. Flota nieprzyjacielska była już nieomal pod bokiem. Miałem do wyboru: albo pozwolić im odejść do bezpiecznego portu, albo zamknąć im drogę, ryzykując bój na śmierć i życie. Wybrałem walkę. Zamaszystym uderzeniem drąga ustawiłem swój statek w poprzek prądu. Pierwsza tratwa nieprzyjaciela wpadła na nas gwałtownie, i w mig znaleźliśmy się obydwaj z Tymką w ciepłej i zapleśniałej wodzie, która sięgała nam po szyję. Ale wskutek zderzenia, nieprzyjacielska tratwa też musiała się zatrzymać. Na to właśnie czekaliśmy. Potężny nasz pancernik, olbrzymi, może niezgrabny, ale. mocno zbudowany, z całym rozpędem wbił się w burtę nieprzyjacielskiego okrętu i wywrócił go do góry dnem. Został jeszcze torpedo wiec (to zna- 102 czy dawne koryto świńskie). Korzystając z właściwej mu szybkości, próbował się wymaneY/rować, ale zatopiliśmy go za pomocą drąga. Wdrapaliśmy się z Tymką na pancernik i patrzyliśmy z dumą na sterczące z wody głowy nieprzyjacielskiej załogi. Byliśmy wspaniałomyślni: pozwoliliśmy pokonanym napastnikom wleźć na zdobyte tratwy i holując je z triumfem, przy głośnych okrzykach chłopców, którzy obsiedli wszystkie płoty, wieźliśmy do naszego portu jeńców oraz trofea. Listy od ojca przychodziły rzadko. Pisał niewiele i wciąż jednakowo: „Żyję, jestem zdrów, siedzimy w okopach i nie widzimy końca tego siedzenia". Listy ojca sprawiały mi zawód. Cóż to w rzeczy samej? Być na froncie i nie donosić nic ciekawego? Mógłby przecie opisać bitwę, natarcie, jakieś bohaterskie czyny. A czytając jego listy miało się wrażenie, że na froncie panuje większa nuda niż w Arzamasie w okresie słotnej jesieni. Dlaczego inni wojskowi, na przykład podchorąży Tupi-kow, brat Mitki, donoszą o bitwach, o bohaterstwie? Tupi-kow co tydzień przysyła coraz to inne fotografie. Na jednym zdjęciu stoi koło armaty, na drugim — nachylił się nad karabinem maszynowym, na trzecim — siedzi na koniu z obnażoną szablą, a niedawno przysłał jeszcze jedno zdjęcie, na którym już nawet z samolotu wychylił głowę. A mój ojciec nie sfotografował się ani razu nie tylko w samolocie, ale nawet w okopach i nie pisze nic interesującego. Pewnego razu, pod wieczór, ktoś zapukał do drzwi naszego mieszkania. Wszedł żołnierz z kulami i drewnianą nogą i zapytał o matkę. Matki nie było w domu, ale miała 103 wnet nadejść. Przybysz podał się. za kolegę, ojca. Służył z nim w jednym pułku, teraz wraca do domu na zawsze, do swojej wsi w naszym powiecie. Przyniósł od ojca pozdrowienie dla nas i list. Usiadł na krześle, kulę postawił koło pieca i wyciągnął z zanadrza zatłuszczoną kopertę. Od razu zastanowiła mnie niezwykła grubość tego listu — ojciec nigdy nie przysyłał tak dużych listów. Pomyślałem sobie, że są tam chyba fotografie. — Pan służył z ojcem w tym samym pułku? — zapytałem oglądając z zaciekawaniem wychudzoną i, jak mi się zdawało, ponurą twarz inwalidy, pognieciony, bury płaszcz z przyczepionym krzyżykiem św. Jerzego i wreszcie drewnianą podpórkę pod lewym kolanem. — W tym samym pułku, w tej samej kompanii, w tym samym plutonie, w tym samym okopie. Obok siebie, ramię przy ramieniu... Ty chyba jesteś jego synem? — Tak jest. — Aha, toś ty, Borys? Wiem. Ojciec opowiadał. Jest też dla ciebie paczuszka. Ale ojciec kazał ją dabrze schować i nie ruszać do jego powrotu. Żołnierz sięgnął do skórzanej torby własnej roboty, uszytej z cholewy. Przy każdym jego ruchu rozchodziły się w powietrzu fale ciężkiej woni jodoformu. Wyjął z torby i podał mi zawiniętą w szmatę, mocno obwiązaną paczuszkę. Zawiniątko było nieduże, ale ciężkie. Chciałem je otworzyć, lecz żołnierz uprzedzi! mnie: — Nie śpiesz się, zaczekaj. Jeszcze zdążysz obejrzeć. — Jak tam u was na froncie, jaki jest przebieg walk, jaki jest duch naszego wojska? — pytałem spokojnie i statecznie. Żołnierz w odpowiedzi spojrzał na mnie i zmrużył oczy. Zmieszałem się pod jego ciężkim, nieco drwiącym spojrze- niem i własne moje pytania wydały mi się sztuczne i napuszone. — Patrzcie go... — uśmiechnął się żołnierz. — Hm... Duch! Wiadoma rzecz, synku, jaki tam może być duch w okopach... Nie tyle duch, ile zaduch. Gorzej niż w ustępie. Dobył kapciuch, skręcił papierosa, puścił w górę mocną smugę wstrętnego machorkowego dymu i, patrząc gdzieś poza mnie w czerwone od zachodzącego słońca okno, dodał: — Wszystko obmierzło, a końca nie widać. Weszła matka. Na widok gościa stanęła w progu jak wryta. — Co... co się stało? — spytała cicho pobladłymi wargami. — Coś z Aleksym? — Tata przysłał list! — krzyknąłem. — Gruby... na pewno są i fotografie. I dla mnie podarunek. — żyje? Zdrów? — pytała matka zrzucając z siebie chustkę. — Bo jak zobaczyłam płaszcz żołnierski, to serce mi zamarło. Pomyślałam, że z ojcem stało się coś złego. — Na razie nic się nie stało — odpowiedział inwalida. — Przesyła wam pozdrowienia i prosił, żeby oddać ten list. Nie chciał wysłać pocztą... Poczta w dzisiejszych czasach nie bardzo pewna. Matka rozdarła kopertę. Żadnych fotografii! Plika zatłu-szczonych, gęsto zapisanych kartek. Do jednej przykleił się kawałeczek gliny i zeschłe źdźbło trawy. Otworzyłem swoją paczkę. Patrzę: niewielki mauzer i zapasowy magazynek! — Co ten twój ojciec wymyślił! — utyskiwała matka. — Ładną zabawkę przesyła synowi! — A co w tym złego? Macie syna niezdarę czy co? Chłopak na schwał, niedługo i mnie przerośnie. Na razie niech to 104 105 sobie schowa. Niezły pistolecik. Aleksy znalazł go w nie-miećkich okopach. Dobra to rzecz. Może się- przydać. Dotknąłem zimnej, polerowanej kolby. Zawinąwszy go starannie, schowałem mauzer do szuflady. Żołnierz jadł z nami kolację. Wypił ze siedem szklanek herbaty. Opowiadał wiele o moim ojcu i o wojnie. Ja wypiłem nie więcej niż pół szklanki, a matka nie tknęła niczego. Między słoikami znalazła flaszeczkę ze spirytusem i nalała gościowi. Zmarszczył czoło, dolał do spirytusu wody, wypił powoli i pokiwał głową. — Życie stało się nie do zniesienia — rzekł odsuwając pustą szklankę. — Z domu pisali, że gospodarstwo zeszło na psy. A ja co na to poradzę? Całymi miesiącami cierpieliśmy głód na froncie. A taka tęsknota człowieka gryzie i gryzie, że nieraz myślisz — niechby już raz był koniec. Zamęczyli się ludzie do szczętu. Czasami zakipi coś w duszy jak ta rdzawa woda w menażce. Ech — pomyślisz sobie — gdyby tak mieć siłę, plunąć by na to wszystko i wrócić do domu. Niech się bije, kto chce, a ja do Niemców nic nie mam ani oni do mnie. Często mówiliśmy z Aleksym. Noce długie... Pchły nie dają spać. Jedyna przyjemność to pogawędka i pieśń. Czasem chciałoby się płakać albo i zadusić kogo, a ty siedzisz, bracie, i naraz zaczynasz śpiewać. Bo i co? Płakać? Do płaczu zabraknie ci łez. Wywrzeć złość na tych, którzy zasłużyli, — ręce za krótkie! No, to powiadasz: przyjaciele kochani, towarzysze mili, zaśpiewajmy żołnierską piosenkę. Zaczerwienił się, spocił, w pokoju mocniej zapachniało jodoformem. Otworzyłem okno. Natychmiast wdarł się z podwórza chłodek wieczoru i zapach zleżałego siana i przejrzałych wiśni. Siedziałem na parapecie okna, rysowałem palcem po szybie i słuchałem z uwagą, co mówi nasz gość. Jego słowa po- 106 zostawiały w mojej duszy jakby osad gorzkiego, suchego pyłu, który stopniowo okrywał gęstą powłoką wszystkie — tak jasne i wyraźne dotychczas — pojęcia moje o wojnie, 0 jej bohaterach, o jej świętym cełu. Nieomal z nienawiścią patrzyłem na inwalidę. A on zdjął z siebie pas, rozpiął mokrą koszulę i trochę, jak widać, podchmielony mówił i mówił. — Rozumie się, śmierć to rzecz niedobra. Ale wojna jest złem nie ze względu na śmierć, lecz z powodu krzywdy. Do śmierci nie możesz mieć żalu, takie jej prawo, że wcześniej czy później trzeba umrzeć. Ale kto wymyślił takie prawo, żeby były wojny? Ja tego nie wymyśliłem, ty też nie i on nie. Ale przecie ktoś to wymyślił? No to, gdyby Pan Bóg był wszechmocny, dobry i miłosierny, jak o tym piszą w-książkach, to niechby zawołał tego człowieka, który to wymyślił. 1 powiedział mu: „A no, odpowiedz mi teraz, po co wpędziłeś w wojnę miliony ludzi? Jaką korzyść mają oni i jaką ty sam z tej wojny? Wyłóż całą prawdę, żeby dla wszystkich była jasna i zrozumiała". Tylko że... — tu żołnierz nagle zachwiał się i o mało nie upuścił szklanki. — Tylko że... Bóg jakoś nie lubi się wtrącać do spraw ziemskich. To i cóż, poczekamy, będziemy cierpliwie czekać. Jesteśmy przecie cierpliwym narodem. Ale kiedy wyczerpie się nasza cierpliwość, wtedy będziemy musieli sami znaleźć i sędziów, i winowajców. Żołnierz zamilkł, sposępniał, spojrzał spode łba na matkę, która spuściła wzrok na obrus i nie odzywała się ani słowem. Wreszcie wstał i przysuwając do siebie talerz ze śledziem, rzekł jakoś ugodowo i jakby z wyrzutem: — A no, właśnie... Aleśmy się rozgadali! Co tam, próżne gadanie... Na wszystko przychodzi kres, przyjdzie też i na to. Czy nie znajdziesz tam jeszcze, gosposiu, czegoś do wypicia? . 107 Matka, nie podnosząc oczu, wlała mu do szklanki ostatnie krople mocno woniejącego spirytusu. Potem przez całą noc słyszałem za ścianą płacz matki i szelest przewracalnych kartek ojcowskiego listu. Potem przez szparę błysnęło mdłe zielone światełko lampki — domyśliłem się, że matka się modli. Nie pokazała mi tego listu. Nie wiedziałem, o czym ojciec pisze, i nie zrozumiałem wtc-s dy, dlaczego matka tej nocy płakała. Inwalida odszedł z samego rana. Przed odejściem poklepał mnie po plecach i, jak gdyby odpowiadając na moje pytanie, rzekł: — Trzymaj się, synku... Młody jeszcze jesteś. Tak! Zobaczysz niejedno. Więcej niż my. Pożegnał się i odszedł postukując drewnianą nogą, zabierając ze sobą kulę, zapach jodoformu i przygnębiający nastrój wywołany całą jego obecnością, jego kaszlącym śmiechem i słowami pełnymi goryczy. ROZDZIAŁ VI Zbliżał się koniec lata. Fiedka przygotowywał się pilnie do poprawek, Jaszka Zuckerstein leżał chory na febrę i tak oto niespodziewanie zostałem bez kolegów. Wylegiwałem się na łóżku, czytałem książki ojca i gazety. Nic nie zapowiadało końca wojny. Niemcy posunęli się naprzód, zajmując więcej niż połowę polskich guberni. Do naszego miasta zjechało w tym czasie mnóstwo uciekinierów. Zamożniejsi ulokowali się w prywatnych mieszkaniach, lecz tych nie było wielu. Miejscowe nasze kupiectwo i duchowieństwo, jak przystało na ludzi pobożnych, nie przyjmowało na mieszkania uchodźców, byli to bowiem przeważnie nieza- możni Żydzi obarczeni licznymi rodzinami. Zakwaterowano ich w barakach za miastem. Ze wsi pognano już dawno na front całą męską młodzież i wszystkich zdatnych do wojska mężczyzn. Nie było rąk do pracy w polu i wiele gospodarstw zmarniało ze szczętem. Do miasta ze wszystkich stron ciągnęli żebracy: starcy, baby i dzieci. Dawniej naożna było od rana do nocy chodzić po mieście i spotykać samych znajomych. Czasem nie znało się kogoś z nazwiska, ale przecież gdzieś się go już kiedyś spotkało. A teraz co krok, to nieznajomy, coraz to inna obca twarz: Żydzi, Rumuni, Polacy, jeńcy austriaccy, ranni żołnierze ze szpitala Czerwonego Krzyża. Zabrakło żywności. Na targu już wczesnym rankiem wykupywano po wysokich cenach wszystek nabiał: jaja, masło, mleko. Przed piekarniami ustawiały się kolejki, znikło białe pieczywo, ale nawet razowego chleba nie starczało dla wszystkich. Kupcy bez litości podbijali ceny na wszelkie towary, nie tylko na żywność. Powiadano u nas, że Bebeszyn w ciągu ostatniego roku zarobił więcej niż przez pięć poprzednich lat. Kupiec Siniu-gin tak się dorobił, że ofiarował sześć tysięcy rubli na cerkiew. Uprzykrzywszy sobie wieżyczkę z teleskopem, sprowadził z Moskwy na odmianę żywego krokodyla, którego umieścił w specjalnie wykopanym basenie. Gdy z dworca wieziono to zamorskie dziwo, za furmanką ciągnął ogromny tłum gapiów. Zezowaty zakrystian cerkwi Zbawiciela, Griszka Boczarow, mniemając, że zbliża się procesja z obrazem świętym Matki Boskiej Orańskiej, uderzył we wszystkie dzwony. Ukarano go za to trzydziestodniową pokutą. Wielu jednak pobożnych parafian nie uwierzyło Griszce. Twierdzili, że dzwonił nie dlatego, że się omylił, ale dla kawału. Cóż to 108 109 dla takiego pokuta! Należało go dla przykładu wsadzić do kozy. Gdyby pomylił pogrzeb z procesją, to by jeszcze jakoś uszło, ale pomylić takie nieboskie stworzenie ze świętym obrazem — to co najmniej grzech śmiertelny. Zamknąłem książkę i wybiegłem na dwór. Nie miałem co robić w domu. Popędziłem za miasto na cmentarz, do Tymki Sztukina. Nie zastałem go w stróżówce. Ojciec jego, siwy, ale krzepki, stary znajomy mojego ojca, trzepnął mnie po ramieniu i rzekł: — Rośniesz, chłopie, jak na drożdżach. Jak wróci tatko, to cię nie pozna. Co do wzrostu wdałeś się w ojca. Patrzcie, co to za chłop na schwał! A mój Tymka, diabli go wiedzą, w ojca matki się wdał czy co, słabe to jak komar. I gdzie się tyle żarcia w nim mieści? A co z twoim ojcem? Zdrów? Jak będziecie pisać, kłaniajcie mu się ode mnie. Porządny człowiek, a jakże. Pracowaliśmy razem przez osiem lat w wiejskiej szkole. On był nauczycielem, a ja stróżem... Dawno to już bardzo... Byłeś wtedy niemowlęciem, nie pamiętasz. No, to idź. Tymka pewnie gdzieś niedaleko stąd ugania się za szczygłami. Szukaj go w brzeźniaku, tam za mogiłkami żołnierzy. Bliżej łowić ptaków nie pozwalam, bo jak Siniugin zobaczy, to się będzie gniewał. Znalazłem Tymkę w brzeźniaku. Stał pod drzewem. Zaciskając w ręku tyczkę z pętlą, podsuwał ją ostrożnie do szczygła, który siedział ledwo widoczny wśród pożółkłego listowia. Tymka spojrzał na mnie przerażonym, prawie że błagalnym wzrokiem. Pokręcił głową dając znak, żebym nie podchodził i nie płoszył ptaka. Zatrzymałem się na miejscu. Myślę, że nie ma na całym świecie głupszego ptaka jak szczygieł. Do długiego cienkiego pręta przymocowuje się 110 włosie końskie, robi się pętlę i ostrożnie zarzuca ją szczygłowi na głowę. Tymka zwolna podsunął koniec wędy nieomal do samej główki ptaka. Szczygieł spojrzał na pętlę zezem, po czym leniwie przeskoczył na sąsiednią gałąź. Wysunąwszy język, tłumiąc oddech, Tymka przesunął pętlę. Głupi ptak z zaciekawieniem przyglądał się jego manewrom. Z jakąś idiotyczną beztroską pozwolił otoczyć pętlą swoją nastroszoną główkę. Tymka szarpnął i oto szczygieł na pół uduszony, nie zdążywszy nawet pisnąć, spadł na trawę, rozpaczliwie trzepocąc skrzydełkami. Po chwili już skakał w klatce w towarzystwie pięciu innych skrzydlatych więźniów. — Widziałeś! — wrzasnął Tymka podskakując na jednej nodze. — A to mi się udało!... Aż sześć sztuk! Same szczygły! Sikory tak nie złapiesz. Trzeba by na to potrzasku lub sideł. Chytra bestia! A te, głupiutkie, same podstawiają główki... Nagle urwał w pół słowa. Twarz jego skamieniała. Minę miał taką, jak gdyby go ktoś zdzielił polanem w łeb. Pogroził palcem, postał parę chwil bez ruchu, wreszcie znów podskoczył i spytał: — Słyszałeś? — Nic nie słyszałem. To parowóz gwizdnął na dworcu. — Rany boskie! Nic nie słyszał! — Tymka aż klasnął w dłonie z podziwu. — Trzcinniczek! — Słyszałeś, jak zagwizdał? Prawdziwa krzyczka! Po gwizdaniu poznałem, już. drugi tydzień ją śledzę. Taka śliczna! Wiesz, gdzie pochowali topielca? Tam właśnie gnieździ się ona w klonach. Tam są najgęstsze klony, o tej porze liście są czerwone jak ogień... Chodź, pokażę ci. Tymka znał tu każdy grób, każdy pomniczek. Idąc skakał jak ptaszek. Pokazywał mi groby: — Tu leży ten strażak, co spalił się w zeszłym roku, a tu 111 — ślepy żebrak Czurbakin. Tu tylko tacy spoczywają. Kupców chowają w lepszej ziemi... Widziałeś, jaki wspaniały pomnik postawiono babce Siniugina, a jakże, z archaniołami. A tu znów — Tymka wskazał palcem na nieduży kopczyk — pochowano wisielca. Tatko mówił, że sam się powiesił. Był ślusarzem na kolei. Nie rozumiem, jak to można samemu?... — Marne miał życie, to się powiesił. Bo przecie, gdyby ono było dobre, to by tego nie robił. — Co ty pleciesz! — zaprzeczył Tymka, zgorszony i zarazem zdziwiony. — Jak to marne? Czy może być marne? — Co? — Życie? Aż strach, jakie przyjemne. Nie powiesz chyba, że śmierć jest lepsza? Można biegać i w ogóle robić wszystko, co się chce. A tak, leż i tyle. Tymka śmiał się dźwięcznie, szczebiotliwie. Ale znowu raptem zdrętwiał, jakby czymś ogłuszony. Stał chwilę, po czym szepnął: — Ciszej... Moja krzyczka ukrywa się tu w pobliżu... Ale sprytna! Muszę ją jednak mimo wszystko złapać! Wróciłem od Tymki przed wieczorem. Dziwny z niego chłopiec. Młodszy ode mnie zaledwie o półtora roku, a taki mały, że nie wygląda nie tylko na dwanaście, ale nawet na dziesięć lat. Zawsze się krząta, kręci, wierci. Koledzy stroją sobie z niego kpinki, od czasu do czasu dostaje w kark, ale nigdy nie obraża się na długo. Gdy zwraca się do kogoś z prośbą, na przykład, o scyzoryk do zatemperowania ołówka albo o pomoc w rozwiązaniu trudnego zadania, albo o pióro, to wybałusza swoje duże, okrągłe oczy i uśmiecha się, jakby się poczuwał do winy. Jest tchórzliwy, lecz tchó- 112 rzostwo jego jest też jakieś dziwne. Nic go tak nie przeraża, jak widok inspektora czy dyrektora. Pewnego razu podczas lekcji wszedł woźny i oznajmił, że Tymkę wzywają do pokoju nauczycielskiego. Chłopak z wrażenia nie mógł się podnieść z ławki. Obrzucił spojrzeniem wszystkich po kolei, jak gdyby brał ich na świadków, że niby: „Za co? Kiedy ja, jak Boga kocham, nic nie zrobiłem". Jego dziobata twarzyczka przybrała szary odcień. Wreszcie przemógł się i wyszedł chwiejnym krokiem. W czasie pauzy dowiedzieliśmy się, że wezwano Tymkę nie po to, by go zakuć w kajdany i wysłać na ciężkie roboty, a nawet nie po to, by go zapisać do dziennika. Miał potwierdzić swoim podpisem, że w ubiegłym roku dostał bezpłatnie podręcznik arytmetyki. W dwa dni później rozpoczęły się lekcje. W klasach panował ruch i gwar. Każdy opowiadał, jak spędził lato, ile złapał ryb, raków, jaszczurek, jeży. Ktoś chwalił się, że zabił jastrzębia, kto inny z zapałem opowiadał o grzybach i poziomkach, trzeci zaklinał się, że złapał żywą żmiję. Byli wśród nas i tacy, którzy jeździli na Krym i Kaukaz do tamtejszych uzdrowisk. Nie było ich zresztą wielu. Trzymali się osobno, rozmawiali nie o jeżach i poziomkach, lecz z powagą rozprawiali o palmach, kąpielach i koniach. W tym roku po raz pierwszy władze szkolne ogłosiły, że z powodu drożyzny zezwala się nosić mundurki nie tylko z drogiego sukna, lecz i z tańszych materiałów. Matka uszyła mi bluzę i spodnie z tkaniny, którą nazywano „skórą diabła". Rzeczywiście, została ona chyba zdarta z diabła. Pewnego razu, uciekając z klasztornego sadu przed olbrzymim mni- Dzieła t. I. 113 chem uzbrojonym w grubą lachę, zahaczyłem o gwóźdź w parkanie. Spodnie nie podarły się, ale ja zawisłem na kołku, na skutek czego braciszek zdążył mi wyciąć parę siarczystych policzków. W szkole wprowadzono jeszcze jedną nowość: odkomenderowano do nas oficera, dostaliśmy drewniane karabiny, z kształtu podobne do prawdziwych, i zaczęto nas uczyć wojennej musztry. List przyniesiony przez żołnierza bez nogi był ostatnim listem od ojca. Za każdym razem, gdy ojciec Fiedki przechodził z torbą koło naszego domu, mała moja siostrzyczka, która co dzień wypatrywała go cierpliwie, wysuwała główkę przez okno i wołała cienkim głosikiem: — Proszę pana, czy nie ma nic od naszego tatusia? A listonosz odpowiadał niezmiennie: — Dziś, robaczku, nie ma nic. Pewno jutro będzie. Ale jutro też nic nie było. ROZDZIAŁ VII Pewnego razu (we wrześniu) Fiedka zasiedział się u mnie do późnego wieczora. Odrabialiśmy razem lekcje. Kiedy skończyliśmy, Fiedka poskładał książki i zeszyty zbierając się do wyjścia. Nagle lunął ulewny deszcz. Pobiegłem do drugiego pokoju zamknąć okno wychodzące na ogród. Uderzenia wiatru raz po raz ze świstem podnosiły z ziemi stosy zeschłych liści. Kilka dużych kropli prysnęło mi w twarz. 114 Z trudem przyciągnąłem do siebie połówkę okna i sięgnąłem już po drugą, gdy spora bryła gliny upadła na parapet. „Wściekł się ten wiatr! — pomyślałem. — Może połamać wszystkie drzewa". Wróciłem do pokoju i mówię do Fiedki: — Straszna burza! Chcesz wyjść na taką ulewę? Patrz, jaki kawał ziemi wpadł z wiatrem przez okno. Fiedka spojrzał niedowierzająco: — Ej, kłamiesz... Wiatr nie rzuci takiej bryły! — Jak to kłamię? — żachnąłem się obrażony. — Powiadam ci: chcę zamknąć okno, a tu — bęc na parapet. Obejrzałem raz jeszcze bryłkę. Może rzeczywiście ktoś ją wrzucił umyślnie? Lecz podejrzenie moje natychmiast się rozproszyło. — Bzdury! Któż by to rzucał? I kogo by licho w taką pogodę zawiało do ogrodu! To na pewno wiatr. Matka moja siedziała w sąsiednim pokoju, zajęta szyciem. Siostrzyczka już spala. Fiedka przeczekał u mnie jeszcze pół godziny. Potem niebo przejaśniło się, księżyc zajrzał przez mokre szyby i wiatr powoli ustawał. — To ja już pójdę — rzekł Fiedka. — Idź. Ale zatrzaśnij drzwi mocno. Nie będę za tobą zamykał. Fiedka wsadził czapkę na głowę, wsunął książki w zanadrze, aby nie zmokły, i wyszedł. Słyszałem, jak głośno trzasnęły drzwi. Zacząłem ściągać buty, żeby się położyć. Naraz zobaczyłem, że na podłodze leży zapomniany przez Fiedkę zeszyt. Był to akurat ten zeszyt, w którym odrobił zadanie na jutro. „A to bałwan — pomyślałem sobie. — Jutro na pierwszej lekcji algebra... a on nie ma zeszytu. Trzeba go będzie zabrać do szkoły..." 115 Rozebrałem się i wśliznąłem pod kołdrę. Nie zdążyłem obrócić się na drugi bok, gdy z przedpokoju niezbyt głośno zabrzmiał delikatny dzwonek. — A to kto? — spytała matka ze zdziwieniem. — Może depesza od ojca? Nie, to nie to. Listonosz mocno uderza w klamkę. Zejdź, otwórz. — Jestem już rozebrany, mamo. To na pewno nie listonosz — to Fiedka. Zapomniał u mnie zeszytu, który mu jest bardzo potrzebny. Pewnie po drodze to zauważył. — Co za bałwan — gniewała się matka. — Mógłby wstąpić jutro rano... Gdzie ten zeszyt? Wzięła go, wsunęła bose nogi w pantofle i zeszła. Słyszałem, jak pantofle jej klapały po schodach. Brzęknął zamek. I zaraz z dołu doleciał zdławiony krzyk. Zerwałem się na równe nogi. W pierwszej chwili pomyślałem, że bandyci napadli na matkę. Chwyciłem ze stołu lichtarz, żeby wybić szybę i wołać o ratunek. Lecz w tej chwili z dołu doniósł się ni to śmiech, ni to pocałunek i podniecony, cichy szept, a potem szurgot dwóch par nóg idących schodami w górę. Drzwi się otworzyły, a ja aż przywarłem do łóżka, nieruchomy, z lichtarzem w ręku. W drzwiach stała matka szczęśliwa, roześmiana, z oczami pełnymi łez, a obok niej obrośnięty, powalany gliną, przemoknięty do nitki, najdroższy mi w świecie żołnierz — mój ojciec. Skoczyłem i znalazłem się w uścisku jego mocnych, zgrubiałych rąk. Za ścianą poruszyła się w łóżeczku zaniepokojona hałasem siostrzyczka. Chciałem ją obudzić, ale ojciec zatrzymał mnie i rzekł półgłosem: — Nie trzeba, Borys... Nie budź jej... nie róbcie za dużo hałasu. I zwrócił się do matki: — Wariusza, jak się mała obudzi, nie mów jej, że przyjechałem. Niech śpi. Dokąd wyprawimy ją na te trzy dni? Matka odpowiedziała: — Odeślemy ją rano do Iwanowska. Od dawna chciała pojechać do babki. Pogoda poprawiła się, Borys odprowadzi ją z samego rana. Ale ty, Alosza, nie potrzebujesz tak szeptać, Tania śpi bardzo mocno. Nieraz przychodzą po mnie w nocy ze szpitala, toteż przyzwyczaiła się do hałasów. Stałem z rozdziawioną gębą. Nie chciałem wierzyć własnym uszom. „Jak to? Naszą Taniuszkę z jej wielkimi oczami rodzice chcą wysłać do babki skoro świt? Żeby nie zobaczyła ojca, który przyjechał na urlop? Co to wszystko znaczy? Dlaczego? — Boria — rzekła matka — położysz się w moim pokoju, a raniutko, o godzinie szóstej spakujesz rzeczy Tani i odprowadzisz ją do babki. I nie mów tam nikomu, że tata przyjechał. Spojrzałem na ojca. Przytulił mnie mocno do siebie, chciał mi coś powiedzieć, ale jeszcze mocniej mnie uścisnął i nic nie powiedział. Położyłem się do maminego łóżka, a rodzice zostali w jadalni i zamknęli za sobą drzwi. Długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, próbowałem liczyć do pięćdziesięciu, do stu — ale sen nie przychodził. Kotłowało mi się w głowie. Ledwo zaczynałem zastanawiać się nad tym wszystkim, gdy już najsprzeczniejsze myśli i niedorzeczne przypuszczenia tłoczyły się do głowy. Poczułem ucisk w skroniach, jak to się zdarza po wielu obrotach na karuzeli. Zdrzemnąłem się późno w noc. Obudziło mnie lekkie 116 117 skrzypnięcie. Do pokoju wszedł ojciec, w ręku trzymał zapaloną świecę. Otworzyłem troszeczkę oczy. Ojciec był bez butów. Cichutko, w skarpetkach, podszedł do łóżeczka Tani i zniżył świecę. Stał tak parę minut, wpatrując się w złociste loki i różową twarzyczkę śpiącej dziewczynki. Potem nachylił się nad nią. Widać było, że targają nim dwa sprzeczne uczucia: pragnie chwycić, przycisnąć córeczkę do piersi, a boi się ją obudzić. Drugie uczucie wzięło górę. Wyprostował się raptownie i wyszedł. Drzwi skrzypnęły raz jeszcze, w pokoju znów było ciemno. „ ...Zegar wybił siódmą godzinę. Otworzyłem oczy. Za oknem, poprzez żółte liście brzozy, świeciło jaskrawe słońce. Ubrałem się szybko i zajrzałem do sąsiedniego pokoju. Rodzice jeszcze spali. Zamknąłem drzwi i zacząłem budzić siostrzyczkę. — A gdzie mamusia? — spytała trąc oczki i wpatrując się w puste łóżko. — Mamę wezwano do szpitala. Przed wyjściem kazała mi odprowadzić cię do babci. Siostrzyczka roześmiała się i filuternie pogroziła mi palcem: — Kłamiesz, Boria! Babcia wczoraj prosiła, żebym przyszła, ale mamusia właśnie nie pozwoliła! — Wczoraj nie pozwoliła, a dziś rozmyśliła się. Ubieraj się prędzej... Patrz, jaka piękna pogoda. Babcia zabierze cię do lasu, będziesz zrywała jarzębinę. Przekonawszy się, że nie żartuję, zerwała się szybko z łóżeczka. Pomagałem jej się ubierać, a ona szczebiotała: — Więc mamusia rozmyśliła się! Ach, ja tak lubię, kiedy mamusia się rozmyśla! Boria, zabierzemy ze sobą kotkę 1.18 Lizkę, dobrze? Nie chcesz kotki, to weźmiemy Żuczka. Żu-czek jest zabawniejszy. Wczoraj oblizał mi całą twarz! Mamusia gniewała się na niego. Mamuśka nie lubi, żeby lizać po twarzy. Pewnego razu leżała w ogrodzie i Żuczek ją liznął po twarzy. To zbiła go rózgą. Siostrzyczka zeskoczyła z łóżeczka i podbiegła do drzwi. — Boria, otwórz mi drzwi. W tamtym pokoju, w kącie, leży moja chustka i wózeczek. Odciągnąłem ją i posadziłem na łóżku. — Tam nie można, Taniusza. Tam śpi obcy wujaszek. Wczoraj przyjechał. Ja sam przyniosę ci chustkę. — Jaki wujaszek? — spytała. — Taki jak zeszłym ra- zem r — Taki sam. — I nogę ma drewnianą? — Nie, żelazną. — Oj, Boria. Nigdy nie widziałam żelaznej nogi. Pozwól, zajrzę cichutko przez szparkę... Na paluszkach. — Ja ci zajrzę! Siedź spokojnie! .Po cichu wszedłem do pokoju, znalazłem chustkę i wróciłem. ' — A wózek? — Jeszcze czego! Po co wlec się % wózkiem? Wujaszek Jegor powiezie cię prawdziwą furą. Ścieżka do Iwanowska prowadziła brzegiem rzeki Tioszy. Siostrzyczka biegła przodem, zatrzymując się co chwila, by podnieść jakiś patyk albo popatrzeć na pluskające się w wodzie gęsi. Szedłem wolno z tyłu. Świeżość poranku, żółtozielony obszar jesiennych pól i monotonne pobrzękiwanie miedzianych dzwoneczków pasącego się bydła — wszystko to działało na mnie uspokajająco. Natarczywa myśl, która tak dręczyła mnie w nocy, 119 utwierdziła się na dobre w moim mózgu. Nie usiłowałem już nawet bronić się przed nią. Przypomniałem sobie bryłę gliny rzuconą na parapet. Oczywiście, nie wiatr ją rzucił. Czyżby mógł wyrwać z grządki ogrodowej kawał ziemi tak przepleciony korzonkami? To ojciec chciał w ten sposób zwrócić moją uwagę. To ojciec w czasie deszczu i burzy stał w ogrodzie czekając, aż Fiedka wyjdzie. I nie chce, by go siostrzyczka widziała, bo jest jeszcze malutka, mogłaby wypaplać o jego przyjeździe... Żołnierze, którzy normalnie przyjeżdżają na urlop, nie chowają się, nie kryją się przed nikim... Nie miałem żadnej wątpliwości. Mój ojciec jest dezerterem. W drodze powrotnej spotkałem się twarzą w twarz z inspektorem naszej szkoły. — Gorikow — zapytał surowo — cóż to znaczy? Dlaczego w czasie zajęć nie jesteś w szkole? — Chory jestem — odpowiedziałem odruchowo, nie zdając sobie sprawy, że odpowiedź moja jest niedorzeczna. — Chory? — zapytał inspektor. — Co za głupstwa? Chorzy leżą w domu, nie włóczą się po mieście. — Jestem chory — upierałem się przy swoim. — Mam temperaturę... — Każdy człowiek ma temperaturę — odpowiedział gniewnie. — Nie wymyślaj głupstw i marsz ze mną do szkoły! „A to ładna historia! — myślałem krocząc obok niego. — I po co było kłamać, że jestem chory? Mogłem przecie, przemilczając prawdziwą przyczynę nieobecności w szkole, wymyślić co innego, coś bardziej prawdopodobnego". Staruszek — lekarz szkolny położył mi dłoń na czole i bez termometru ustalił diagnozę: — Chory, owszem, na ostry atak lenistwa. Zamiast le- 120 karstwa proponuję dać mu czwórkę ze sprawowania i po lekcjach zostawić w klasie na dwie godziny bez obiadu. Inspektor z miną uczonego farmaceuty zaaprobował receptę. Zawołał woźnego Siemiona i kazał mnie zaprowadzić do klasy. Tego dnia waliły się na mnie różne nieszczęścia, jedno po drugim. Gdy wszedłem do klasy, Niemka Elza Francow-na, która kończyła pytać Toropygina i była zła z powodu mego wejścia podczas lekcji, zwróciła się z kolei do mnie: — Gorikow, kommen Sie her1). Proszę odmienić czasownik „mieć". Ich habe — zaczęła. — Du hast — podpowiedział mi Czyżyków. — Er hat — przypomniało mi się — wir... — tu znów się zająknąłem. Nie były mi dzisiaj w głowie niemieckie czasowniki. — Hastus — podpowiedział ktoś umyślnie z ostatniej ławki. — Hastus — powtórzyłem jak automat. — Co ty pleciesz? Gdzie ty masz głowę? Trzeba myśleć, a nie słuchać tego, co podpowiada byle głupi smyk. Daj mi swój zeszyt. — Zapomniałem zeszytu, Elzo Francowno. Lekcję odrobiłem, ale zapomniałem dzisiaj wszystkich książek i zeszytów. Przyniosę je pani podczas przerwy. — Jak można zapomnieć wszystkich książek i zeszytów? — zaperzyła się Niemka. — Nieprawda, nie zapomniałeś — to wykręt. Zostaniesz za to w klasie godzinę po lekcjach. — Elzo Francowno — żachnąłem się — już mnie dziś inspektor zostawił na dwie godziny. To co? Jeszcze jedna godzina? Będę tu do nocy siedział? Czy jak? W odpowiedzi nauczycielka palnęła po niemiecku mówkę ') Kommen Sie her — proszę podejść (przyp. tłum.). 121 t składającą się z jednego, ale bardzo długiego zdania. Zrozumiałem z niego piąte przez dziesiąte, że lenistwo i kłamstwo winny być ukarane; ale za to zrozumiałem aż nazbyt dokładnie, że nie wykręcę się od odsiadywania trzeciej godziny. Podczas przerwy podszedł do mnie Fiedka: — Dlaczego nie przyniosłeś książek? Dlaczego Siemion wprowadził cię do klasy? Coś tam zmyśliłem na poczekaniu. Następną, ostatnią już godzinę — lekcję geografii — spędziłem w jakimś półśnie. Co mówił nauczyciel, co mu odpowiadali chłopcy — nie wiem; wszystko to prześliznęło się obok mej świadomości. Ocknąłem się dopiero w chwili, gdy zadźwięczał dzwonek. Dyżurny odmówił modlitwę. Chłopcy, stukając pulpitami, jeden za drugim wybiegli na korytarz. Zostałem sam w klasie. „Boże — pomyślałem zgnębiony — jeszcze trzy godziny... całe trzy godziny, kiedy w domu jest ojciec i kiedy wszystko to takie dziwne..." Zszedłem na dół. Przy drzwiach do pokoju nauczycielskiego stała długa, wąska ławka pocięta scyzorykami. Siedziało na niej już trzech sztubaków. Jeden pierwszoklasista zostawiony na godzinę za to, że rzucił w kolegę pigułą z oślinionego papieru, drugi — za bijatykę, a trzeci — ponieważ pluł z trzeciego piętra klatki schodowej w dół, starając się trafić w głowę przechodzącego kolegę. Usiadłem na ławce i zamyśliłem się. Brzęcząc kluczami, przeszedł woźny Siemion. Potem zjawił się dyżurny wychowawca, który od czasu do czasu sprawdzał, czy ukarani odsiadują karę. Ziewnął leniwie i znikł. Wspiąłem się na palce i przez drzwi pokoju nauczycielskiego spojrzałem na zegar. Czy to możliwe? Minęło dopiero pół godziny, a ja byłem przekonany, że siedzę co najmniej godzinę. Nagle strzeliła mi do głowy zbrodnicza myśl: „Co u licha! Nie jestem złodziejem i nie siedzę pod kluczem. W domu jest ojciec, którego nie widziałem przez dwa lata. Teraz zjawił się wśród tak dziwnych i zagadkowych okoliczności, a ja jak aresztant muszę tu siedzieć tylko dlatego, że tak sobie ubrdali inspektor i ta Niemczura". Wstałem, ale jeszcze się wahałem. Odejść samowolnie — gdy się odsiaduje karę — uchodziło u nas za jedno z najcięższych przewinień. „Nie, lepiej zaczekam" — zdecydowałem wracając na miejsce. Ale znów porwała mnie nieprzytomna złość. „Wszystko mi jedno — pomyślałem — ojciec uciekł z frontu — tu uśmiechnąłem się kwaśno — a ja boję się stąd ruszyć!" Podbiegłem do wieszaka, narzuciłem na siebie płaszcz i, trzasnąwszy głośno drzwiami, wybiegłem na ulicę. Tego wieczora ojciec starał się otworzyć mi oczy na wiele spraw. — Tato — spytałem — przecież zanim uciekłeś z frontu, byłeś odważny? Nie uciekłeś chyba ze strachu? —: Teraz też nie jestem tchórzem. Powiedział to spokojnie. Mimo woli odwróciłem głowę do okna... i naraz doznałem wstrząsu. Z naprzeciwka szedł policjant prosto w kierunku naszego domu. Kroczył wolno, kiwając się -z boku na bok. Doszedł do środka jezdni i tu nagle skręcił w prawo, w kierunku placu targowego. — No... nie... do nas — powiedziałem urywanym głosem, ciężko dysząc. Nazajutrz wieczorem ojciec rzekł do mnie: 122 123 — Boria, któregoś dnia mogą zwalić się goście. Schowaj jak najlepiej tę zabawkę, którą ci przysłałem. Weź się w garść! Uważam cię przecie już za dorosłego. Jeżeli z mojego powodu będziesz miał w szkole przykrości,- nic sobie z tego nie rób, nie bój się i uważaj na wszystko, co się dzieje wokoło. Wtenczas własnym rozumem dojdziesz do tego, o czym ci mówiłem. — Zobaczymy się jeszcze, tatusiu? — Zobaczymy się. Będę tu czasem zaglądał, ale nie do was. — A dokąd? — Dowiesz się. Gdy zajdzie potrzeba, dostaniecie wiadomość. Było już zupełnie ciemno, ale przy bramie siedział na ławeczce szewc i grał na harmonii, a obok hałasowała gromada dziewcząt i chłopaków. — Na mnie już pora — denerwował się ojciec. — Żebym się tylko nie spóźnił. — Oni, tatusiu, będą tu siedzieli pewno do późna w nocy, bo dziś sobota. Ojciec sposępniał: — Oj, to niedobrze, Boria, czy nie można przeleźć przez płot albo wydostać się przez cudzy ogród? Zastanów się. Przecie powinieneś tu znać każdą dziurę. — Nie — odrzekłem — przez cudzy ogród nie można. Na lewo, u Agałkowa, parkan jest wysoki i nabity gwoździami. Z prawej strony można by przejść, ale tam jest pies, zły jak wilk. Najlepiej zejdźmy do stawu, mam swoją tratwę, przewiozę cię tyłami sadów wprost do jaru. Ciemno, nikt nas nie pozna, zresztą miejsce jest zupełnie puste. Pod ciężarem ojca tratwa zanurzyła się głębiej, woda zalewała nam stopy. Ojciec stał nieruchomo. Posuwaliśmy się bezszelestnie po czarnej wodzie. Żerdź raz po raz grzę- 124 zła w lepkim, mulistym dnie. Z wysiłkiem wyciągałem ją z zapleśniałej wody. Dwa razy bezskutecznie usiłowałem przybić do brzegu. Dno jaru było niskie i mokre. Skręciłem bardziej w prawo i wylądowaliśmy w ostatnim ogródku. Ogród był zapuszczony, nikt go nie pilnował, parkany były połamane. Odprowadziłem ojca do pierwszego przełazu — dalej zaczynał się jar. Tutaj rozstaliśmy się. Stałem jeszcze kilka minut. Chrzęst gałązek pod ciężkimi stopami ojca stawał się coraz cichszy... ROZDZIAŁ VIII W trzy dni potem wezwano matkę na policję i oznajmiono że mąż jej zdezerterował z oddziału. Matka musiała stwierdzić na piśmie, że „jego obecne miejsce pobytu nie jest jej wiadome, a jeśli się dowie, to zobowiązuje się niezwłocznie zawiadomić o tym władze". Od razu nazajutrz cała szkoła dowiedziała się przez syna policmajstra, że ojciec mój jest dezerterem. Na lekcji religii ojciec Gennadij wygłosił małe, ale pouczające kazanie o wierności dla cara i ojczyzny i o nienaruszalności przysięgi. Przy okazji opowiedział nam o pewnym historycznym wydarzeniu. W czasie wojny japońskiej żołnierz pewien postanowił uratować swoje życie, uciekł więc z pola bitwy. Aliści zamiast ocalenia znalazł śmierć w pazurach drapieżnego tygrysa. Wydarzenie to, zdaniem ojca Gennadija, niewątpliwie świadczy o interwencji opatrzności, która sprawiedliwie ukarała zbiega, albowiem tygrys ów wbrew swoim tygrysim 125 zwyczajom nie pożarł żołnierza, lecz rozszarpał go w kawały, po czym oddalił się. Kazanie wywarło na niektórych chłopcach silne wrażenie. W czasie przerwy Chriestia Toropygin wyraził nieśmiałe przypuszczenie, że ów zwierz nie był zapewne zwykłym tygrysem, lecz archaniołem Michałem, który przybrał postać tygrysa. Simka Garbuszkin wątpił jednak, aby to był Michał Archanioł. Michał ma zupełnie inne sposoby walki: nie szarpie zębami, lecz rąbie mieczem albo przebija dzidą. Większość przyznała mu rację. Na jednym ze świętych obrazów, wiszących w klasie, była przedstawiona rozprawa aniołów z mocami piekła: Archanioł Michał zaciska! w ręku dzidę, na której skręcały się nanizane cztery diabły, podczas gdy trzy inne, zadarłszy ogony, uciekały co tchu do swych podziemnych kryjówek. W dwa dni później zawiadomiono mnie, że rada pedagogiczna za samowolną ucieczkę ze szkoły postanowiła mi dać trójkę ze sprawowania. Trójka zwykle oznaczała, że przy następnym upomnieniu uczeń zostanie usunięty ze szkoły. A następnie, w trzy dni później, doręczono mi wezwanie, aby matka niezwłocznie uiściła opłatę za pierwsze półrocze w pełnej wysokości. Dotychczas, jako syn rezerwisty, płaciłem tylko połowę. Nadeszły trudne dni. Haniebne przezwisko „syn dezertera" przywarło do mnie na dobre. Wielu kolegów przestało się ze mną zadawać; inni chociaż rozmawiali i nie stronili ode mnie, ale traktowali mnie jakoś dziwnie, jak gdybym, dajmy na to, stracił nogę albo jakby mi umarł ktoś z rodziny. Stopniowo odsunąłem się od wszystkich, przestałem brać udział w zabawach i najazdach na sąsiednie klasy, przestałem bywać u kolegów. Długie jesienne wieczory spędzałem w domu albo u Tym-ki Sztukina śród jego ptaków. W tym czasie bardzo się zaprzyjaźniłem z Tymką. Ojciec jego okazywał mi wiele serca. Nie rozumiałem tylko, dlaczego od czasu do czasu przyglądał mi się bacznie spode łba, potem podchodził, głaskał mnie po głowie i bez słowa odchodził dzwoniąc kluczami. Nadeszły czasy dziwne, pełne wrażeń. Ludność w naszym mieście podwoiła się. Na ulicach ogonki przed sklepami ciągnęły się od rogu do rogu. Wszędzie, na każdym rogu ulicy zbierały się gromadki mieszkańców. Raz po raz przeciągały procesje z cudownymi obrazami. Powstawały coraz to inne plotki, jedna niedorzeczniej-sza od drugiej. A to, że starowiery 1) ze swoich osiedli nad jeziorami pouciekali do lasów, a to, że Cyganie na podgórzu podrabiają pieniądze i stąd ta drożyzna, bo fałszywych banknotów namnożyło się do licha. Pewnego razu rozeszła się niepokojąca wieść, że w nocy z piątku na sobotę mają „bić Żydów", bo wojna przeciąga się na skutek ich szpiegostwa i zdrady. W mieście nie wiadomo skąd pojawiło się mnóstwo włóczęgów. Wciąż tylko słyszało się o tym, że tutaj wyłamano zamek, tam obrabowano mieszkanie. Garnizon wzmocniono połową sotni kozackiej. Kiedy groźnie nachmurzeni, czubaci Kozacy z dziką pieśnią, z piskiem i gwizdem przejeżdżali przez naszą ulicę w zwartych szeregach, matka moja cofała się od okna: — Tyle czasu... — mówiła — tyle czasu ich nie widziałam... Od piątego roku. Znów czują się bohaterami, tak samo jak wtedy. Od ojca nie mieliśmy żadnych wiadomości. Domyśliłem ') Starowiery — sekta religijna w carskiej Rosji (przyp. tłum.). 126 127 się, że prawdopodobnie znajduje się w Sormowie koło Niż-nego Nowogrodu, ale przypuszczenie moje opierałem tylko na tym, że przed ucieczką ojciec długo i szczegółowo wypytywał matki o jej brata Mikołaja pracującego tam w fabryce wagonów. Pewnego razu, było to już zimą, w szkole podszedł do mnie Tymka Sztukin i ostrożnie kiwnął palcem. Tajemniczość jego raczej zdziwiała mnie, niż zaintrygowała. Obojętnie poszedłem za nim do kąta. Tymka obejrzał się na wszystkie strony i rzekł szeptem: — Przyjdź do nas dziś przed wieczorem. Mój ojciec kazał, abyś koniecznie przyszedł. — A na co mu jestem potrzebny? Cóż to znów za żarty? — Właśnie, że nie żarty. Przyjdź koniecznie — to się dowiesz. " Minę miał przy tym poważną, jak gdyby nawet trochę wystraszoną. Uwierzyłem, że nie żartuje. Wieczorem poszedłem na cmentarz. Szalała zawierucha. Oblepione śniegiem, przyćmione latarnie ledwo oświetlały ulice. Aby dostać się do lasku i na cmentarz, trzeba było przejść przez niewielkie błonie. Ostre śnieżyny kłuły mnie w twarz. Wsunąłem głowę głęboko w kołnierz i zasypaną ścieżką pomaszerowałem w kierunku zielonego ogieńka lampki świecącej na cmentarnych wrotach. Potknąłem się o płytę grobową, upadłem i uwalałem się cały w śniegu. Drzwi stróżówki były zamknięte. Zapukałem. Otworzono mi nie od razu, musiałem powtórzyć pukanie. Za drzwiami dały się słyszeć kroki. — Kto tam? — zapytał surowo znajomy gruby głos stróża. --¦• Proszę otworzyć — to ja. — To na pewno ty, Boria? — Pewnie, że ja... Otwórzcie prędzej. Wszedłem do ciepło ogrzanej stróżówki. Na stole stał sa- 128 mowar i spodek z miodem, leżał bochen chleba. Tymka, jak gdyby nigdy nic, naprawiał klatkę. — Zawieja? — zapytał widząc moją czerwoną, mokrą twarz. — Ale jaka! — odpowiedziałem. — Uderzyłem się w nogę. Ciemno, nic nie widać. Tymka roześmiał się. Nie rozumiałem, z czego się śmieje. Popatrzałem na niego zdziwiony. A na to on wybuchnął bardziej dźwięcznym śmiechem. Domyśliłem się z kierunku jego spojrzenia, że śmieje się nie ze mnie, lecz do czegoś, co znajduje się za moimi plecami. Odwróciłem się. Za mną stali stróż Fiodor i — mój ojciec. — Twój ojciec jest już u nas od dwóch dni — rzekł Tymka, kiedy zasiedliśmy do herbaty. — Od dwóch dni i... i nic mi o tym nie mówiłeś! To taki z ciebie przyjaciel, Tymka? Ten, zakłopotany, spojrzał najpierw na swojego ojca, potem na mojego, jakby szukając u nich pomocy. — Umie milczeć jak głaz — rzekł stróż klepiąc go ciężką ręką po ramieniu. — To nic, że taki niepozorny, ale można na nim polegać. Ojciec był ubrany po cywilnemu. Był wesoły i ożywiony. Wypytywał mnie o moje sprawy szkolne, śmiał się co chwila i mówił: — To nic... to nic... nie zważaj na nic. Masz pojęcie, bracie, jakie to czasy nadchodzą? — Owszem, pojmuję, że przy następnym upomnieniu wyleją mnie z budy. — No, to wyleją — oświadczy! ojciec z flegmą. — Wielkie rzeczy! Żeby tylko była chęć do nauki i głowa na karku, to i bez szkół nie będziesz nieukiem. — Tatusiu — zapytałem — dlaczego jesteś wesół? Dla- Ezieła t. I, 129 r czego się ciągle śmiejesz? Przecie już i nasz pop miał kazanie na twój temat, i wszyscy mówią o tobie jak o nieboszczyku, a ty nic sobie z tego nie robisz. Odkąd stałem się mimowolnym wspólnikiem ojca, rozmawiałem z nim po nowemu: jak ze starszym, ale równym sobie. Widziałem zresztą, że mu się to podoba. — Dlatego jestem wesoły, że nadchodzą takie wesołe czasy. Dosyć się napłakaliśmy. A no, już dobrze... Teraz wracaj do domu. Wkrótce się znów zobaczymy. Było późno. Pożegnałem się z ojcem, włożyłem płaszcz i wybiegłem na ganek. Ojciec Tymki nie zdążył jeszcze zejść na dół i zamknąć za mną drzwi, gdy naraz poczułem, że ktoś odepchnął mnie w bok z taką siłą, że zaryłem głową w zaspę. Po sekundzie w sionce rozległ się tupot, gwizdy i krzyki. Zerwałem się na nogi i zobaczyłem przed sobą policjanta Jewgrafa Timofiejewicza, którego syn Paszka chodził ze mną do szkółki parafialnej. — Stój — powiedział poznając mnie i przytrzymując za rękę. — Dokąd? Tam się obejdzie i bez ciebie. Masz tu, obetrzyj sobie twarz końcem baszłyka1). Gzy aby, niech Bóg uchowa, nie uszkodziłeś sobie głowy? — Nie, Jewgrafie Timofiejewiczu, nie uszkodziłem — wyszeptałem. — Ale co z moim ojcem? — Co z ojcem? Nikt nie kazał mu łamać prawa. Czy to wolno łamać prawo? Ze stróżówki wyprowadzono ojca i stróża, obu ze związanymi rękami. Za nimi wlókł się Tymka w płaszczu narzuconym na ramiona, bez czapki. Nie płakał, tylko się jakoś. dziwnie trząsł. — Tymka — odezwał się stróż surowym głosem — prze- ') Baszłyk — kaptur o długich końcach, wiązanych naokoło szyi* noszony dawniej w Rosji na mróz lub niepogodę (przyp. tłum.). nocujesz u chrzestnego, a powiedz mu, niech uważa na dom, żeby co nie zginęło po rewizji. Ojciec szedł w milczeniu, ze spuszczoną nisko głową. Ręce miał skrępowane na plecach. Zauważył mnie, wyprostował się i zawołał głosem pełnym otuchy: — To nic, synku! Na razie żegnaj. Ucałuj matkę i Tani uszkę. I zbytnio się nie martw: idą czasy, bracie, wesołe, radosne... II. WESOŁE CZASY ROZDZIAŁ I Dwudziestego drugiego lutego 1917 roku sąd wojsko vy szóstego korpusu liniowego skazał szeregowca 12 syberyjskiego pułku, strzelca Aleksego Gorikowa, za dezercję z placu boju i za szkodliwą antypaństwową propagandę na karę śmierci przez rozstrzelanie. Dwudziestego piątego lutego wyrok został wykonany. A drugiego marca z Piotrogrodu nadeszła wiadomość, że lud obalił cara. Łuna nad płonącym ziemiańskim dworem Pałutinów była dla mnie pierwszym widomym zarzewiem rozpalającej się rewolucji. Ze strychu naszego domu do późnej nocy przyglądałem się ognistym językom podrywanym przez chłodny wiosenny wiatr. Głaskałem rozgrzaną w kieszeni kolbę mauzera, najdroższej pamiątki po ojcu, i ucieszony, że nadchodzą „wesołe, radosne czasy" uśmiechałem się przez łzy nie obeschłe jeszcze po ciężkiej stracie. Podczas pierwszych dni rewolucji lutowej szkoła hyla. podobna do mrowiska, w które rzucono płonącą głownię. 130 131 Po modłach o zwycięstwo część chóru szkolnego zaintono- • wała, jak zawsze, hymn „Boże, caria chrani", a wtedy niektórzy zaczęli krzyczeć „hańba!" Awanturowali się i gwizdali. Powstał raban, pomieszały się szeregi, ktoś cisnął bułką w portret carowej, a chłopcy z pierwszej klasy uradowani, że mogą bezkarnie hałasować, wrzeszczeli jak koty i beczeli jak kozy. Na próżno półprzytomny inspektor usiłował przekrzyczeć tłum. Piski i wrzaski trwały, dopóki woźny Siemionow nie zdjął carskich portretów. Podnieceni sztubacy, tupiąc i krzycząc, rozbiegli się do klas. Pojawiły się nie wiadomo skąd czerwone kokardki. Chłopcy ze starszych klas demonstracyjnie powsadzali spodnie do butów (co przedtem było zabronione) i, stłoczeni koło toalety, wyzywająco palili papierosy na oczach wychowawców. Podszedł do nich nauczyciel gimnastyki, oficer Bałaguszyn. Poczęstowali go papierosem. Nie odmówił. Na widok nie spotykanej dotąd harmonii między władzami szkolnymi a uczniami wszyscy krzyknęli „hura!" Z tych wszystkich wypadków młodzież rozumiała na razie jedno: że carat został obalony i że zaczęła się rewolucja. Dlaczego jednak należy cieszyć się z rewolucji, jaki jest pożytek z obalenia cara, przed którego portretem przed paru jeszcze dniami chór szkolny z zapałem śpiewał hymn •— tego większość, a szczególnie uczniowie młodszych klas. zupełnie nie pojmowali. W pierwszych dniach nie było prawie lekcji. Starsi chłopcy zapisali się do milicji. Dostali karabiny, czerwone opaski i z dumą paradowali po ulicach, pilnując porządku. Zresztą nikt nie zamierzał go zakłócać. Dzwony trzydziestu cerkwi grały jak na Wielkanoc. Kapłani w błyszczących kapach •odbierali przysięgę na wierność Rządowi Tymczasowemu. Pojawili się ludzie w czerwonych koszulach. Syn popa 132 Jony — seminarzysta archangielski, dwaj nauczyciele wiejscy i jacyś trzej nie znani mi ludzie nazwali się eserowcami 1)« Pojawili się też osobnicy w czarnych koszulach. Byli to przeważnie wychowankowie starszych klas seminariów nauczycielskiego i duchownego, nazywający siebie anarchistami. Większość ludności arzamaskiej od razu przystała do ese-rowców. W dużej mierze było to następstwem solennego kazania wygłoszonego w soborze przez ojca Pawła. Po modlitwie za Rząd Tymczasowy ojciec Paweł oświadczył, że Jezus Chrystus był również rewolucjonistą i socjalistą. W mieście naszym mieszkał ludek bogobojny, przeważnie kupcy, rzemieślnicy, mnisi i pobożni pątnicy. Toteż usłyszawszy tak ciekawą nowinę o Chrystusie, zaraz nabrali przekonania do eserowców, tym bardziej że ci na ogół nie wdawali się w dyskusję na temat religii, mówili zaś przeważnie o wolności i o tym, że trzeba bezwarunkowo dalej prowadzić wojnę ze wzmożonym wysiłkiem. Anarchiści natomiast, chociaż w kwestii wojny twierdzili to samo, o Panu Bogu źle się wyrażali. Kiedyś na przykład seminarzysta Wielikanow oświadczył wręcz z trybuny, że Boga nie ma, a jeżeli jest, to proszę, niechaj przyjmie jego, Wielikanowa, wyzwanie i okaże swoją potęgę. Co rzekłszy, zadarł głowę do góry i plunął w niebo, oczekując, że oto rozewrą się niebiosa i piorun uderzy w bluźniercę. Ponieważ jednak niebiosa się nie rozwierały, z tłumu odezwały się głosy, że właściwie najlepiej będzie, nie czekając wyroku nieba, na włas- 1) Eserowcy (skrót od nazwy socjaliści-rewolucjoniści). Partia reprezentująca interesy bogatego chłopstwa, mimo szumnych haseł pseudorewolucyjnych osłaniająca całość i nienaruszalność ustroju kapitalistycznego. Po zwycięstwie Wielkiej Rewolucji Październikowej eserowcy występują jako partia kontrrewolucyjna, dążąca wraz z zagranicznymi interwentami do obalenia władzy Rad (przyp. tłum.). 133 J ną rękę nabić anarchiście mordę. Co usłyszawszy, Wielika-now przezornie czmychnął z trybuny i znikł wykręciwszy się jednym kuksańcem od bigotki Mariemiany Siergiejewny. Była to stara jędza, która handlowała „cudowną" oliwą 7. lampki Matki Boskiej Sarowskiej, jak również kruszynkami z sucharów, którymi błogosławiony ojciec Serafim Sa-rowski własnoręcznie karmił dzikie niedźwiedzie i wilki. Najbardziej zaskoczyło mnie, że w naszym Arzamasie znalazło się naraz tylu rewolucjonistów. Rzec można, że wszyscy byli rewolucjonistami. Nawet dawny naczelnik powiatu Zacharow paradował z ogromną kokardą z czerwonego jedwabiu. W Piotrogrodzie przynajmniej i w Moskwie toczyły się walki, policjanci strzelali do ludu z dachów, a u nas „stójkowi" z dobrej woli oddali broń i, przebrani po cywilnemu, spokojnie chodzili sobie po ulicach. Pewnego razu na wiecu spotkałem Jewgrafa Timofieje-wicza, tego samego policjanta, który brał udział w aresztowaniu mojego ojca. W ręku trzymał koszyk, z którego wyglądała butelka 7. olejem i główka kapusty. Stał i słuchał, o czym mówią socjaliści. Ujrzawszy mnie, przyłożył rękę do daszka i przywitał się grzecznie. — Jak się mamy? Jak zdrówko? — zapytał. — Cóż... i pan przyszedł posłuchać? A warto, warto. Młodzi niech się uczą. Nawet dla nas, starych, to ciekawe... I któż by się spodziewał, że taki to weźmie obrót? Odpowiedziałem: — Pamięta pan, jak pan przyszedł aresztować mego ojca? Mówił pan wtedy, że prawo jest święte i że nie wolno go łamać. A teraz, gdzie jest to wasze prawo? Nie ma już waszego prawa, a wy, policjanci, pójdziecie wszyscy pod sąd. Roześmiał się dobrodusznie, aż olej zabulgotał w butelce. — Prawo było i będzie. Bez prawa, kawalerze, nie da rady. A że nas będą sądzić — to niech sobie sądzą. Powiesić, nie powieszą. Nawet naczelników naszych nie wieszają... Sam najjaśniejszy pan przebywa tylko w domowym areszcie, to jaka może być nasza odpowiedzialność? Słyszy pan? Mówca powiada, żeby nie było żadnych odwetów, że ludzie powinni być sobie braćmi, że w wolnej Rosji nie ma być więzień ani kary śmierci. To i dla nas nie będzie ani więzienia, ani kary śmierci. I odszedł kołysząc się z boku na bok. Patrzyłem za nim i myślałem sobie: „Jakże to — nie powinno być? Gdyby mój ojciec uratował się z więzienia, czy pozwoliłby tym, którzy go więzili, spokojnie spacerować? Czy nie tknąłby ich, ponieważ wszyscy ludzie powinni być sobie braćmi?" Spytałem o to Fiedki. — Co ma do tego twój ojciec? — rzekł w odpowiedzi. — Twój ojciec był dezerterem i tak czy owak plamy tej nic nie zmyje. Dezerterów to i teraz wyłapują. Dezerter to nie rewolucjonista — to po prostu zbieg, który nie chce bronić ojczyzny. — Mój ojciec nie był tchórzem — odparłem blednąc. — Kłamiesz, Fiedka! Mojego ojca rozstrzelano nie tylko za dezercję, ale i za propagandę. Mamy wyrok na piśmie. Fiedka stropił się i rzekł ugodowo: — Przecież sam tego nie wymyśliłem. O tym piszą we wszystkich gazetach. Przeczytaj mowę Kierenskiego *) w „Ruskim Słowie" 2). Świetne przemówienie!... Kiedy odczytano je na zebraniu w gimnazjum żeńskim, pół sali pła- f) Kierenski — przywódca partii eserowców, stanął na czele burżuazyjno-kontrrewolucyjnego Rządu Tymczasowego utworzonego po wybuchu lutowej rewolucji 1917 r. (przyp. tłum.). 2) „Russkoje słowo" — organ eserowców (przyp. tłum.). 134 135 kało. Mówił o wojnie, że należy wytężyć wszystkie siły, żd dezerterzy to hańba naszej armii i że na „mogiłach żołnierzy, co polegli w walce z Niemcami, wolna Rosja wzniesie pomnik nigdy nie gasnącej chwały". Tak właśnie powiedział: „nigdy nie gasnącej". A ty się spierasz! Na trybunę wchodzili mówcy jeden po drugim. Ochrypłymi głosami prawili o socjalizmie. Od razu na miejscu zapisywano do partii, a jednocześnie werbowano ochotników na front. Niektórzy mówcy, znalazłszy się na trybunie, gadali tak długo, aż ich musiano ściągać siłą. Na ich miejsce wypychano następnych. Słuchałem pilnie i zdawało się, że od tego wszystkiego, com słyszał, głowa moja nadyma się jak pęcherz. Pomieszały mi się słowa poszczególnych mówców. Nie byłem w stanie zrozumieć, czym eserowiec różni się od kadeta ł), kadet od socjalisty ludowego, trudowik 2) od anarchisty. Ze wszystkich przemówień pozostało mi w pamięci tylko jedno słowo: Wolność... wolność... wolność... — Gorikow — usłyszałem nagle za sobą i poczułem, że ktoś położył mi rękę na ramieniu. Obok mnie stał nauczyciel zajęć praktycznych Kawka, który zjawił się nie wiedzieć skąd. — Skąd pan profesor? — spytałem, szczerze ucieszony. — Z Niżniego, z więzienia. A wiesz co, mój drogi, przyjdź do mnie. Wynająłem pokój tu niedaleko. Napijemy się herbaty, mam w domu pieczywo i miód. Tak się cieszę, że cię ') Kadeci — skrót: konstytucyjni demokraci. Partia wielkiej burżuazji — trzon reakcji po upadku Rosji carskiej (przyp. tłum.). s) Trudowicy — ugrupowanie drobnomieszczańskich radykałów. Po rewolucji lutowej 1917 r. popierali Rząd Tymczasowy. W okresie Wielkiej Rewolucji Październikowej występowali po stronie kontrrewolucji (przyp. tłum.). spotkałem. Przyjechałem dopiero wczoraj i dziś chciałem się nawet specjalnie wybrać do was. Wziął mnie pod rękę i zaczęliśmy się przeciskać przez hałaśliwy tłum. Na pobliskim placu natknęliśmy się na inne zbiegowisko. Tu płonęły ogniska, a wokoło tłoczyli się gapie. — A co tu znów się dzieje? — Bzdura — odpowiedział z uśmiechem Kawka. — Anarchiści palą carskie chorągwie. Lepiej by podarli w pasy i rozdali ludziom. Chłopi patrzą i wściekają się. Sam wiesz, ile dziś kosztuje każdy gałganek. Ręce miał Kawka długie i chude. Zaparzając herbatę mówił szybko i uśmiechał się co chwila. — Twój ojciec zginął za wcześnie. Siedziałem z nim w więzieniu aż do czasu, kiedy zaprowadzono go na sąd. — Siemionie Iwanowiczu — spytałem go przy herbacie — mówił pan, że byliście z ojcem w jednej partii. To ojciec był w partii? Nigdy mi o tym nie mówił. — Nie mówił, bo nie było wolno. — I pan też nic nie mówił. Gdy pana profesora aresztowano, Piętka Złotouchin opowiadał, że pan jest szpiegiem. Kawka roześmiał się. — Szpieg! Cha-cha-cha! Piętka Złotouchin? Cha-cha! Piętce można wybaczyć, bo to głupi szczeniak, ale gdy teraz starzy durnie rozpuszczają o nas słuchy, że jesteśmy szpiegami — to dopiero, bracie, wielka bzdura. — Co to znaczy: o nas, Siemionie Iwanowiczu? — A o nas, o bolszewikach. Spojrzałem na niego spod oka: — Więc jesteście bolszewikami? A więc to znaczy, że i mój ojciec był bolszewikiem? — Był. 136 137 — Dlaczego ojciec tak jakoś zawsze inaczej niż inni ludzie? — powiedziałem strapiony, po krótkim namyśle. — Jak to: inaczej niż inni ludzie? — A no, tak. U inlnych to jak żołnierz, to żołnierz, jak rewolucjonista, to rewolucjonista, nikt o 'nich nic złego nie powie, wszyscy ich szanują. A ojciec — to był dezerterem, to znów okazuje się, że był bolszewikiem. Dlaczego bolszewikiem, a nie prawdziwym rewolucjonistą, no, choćby ese-rowcem czy anarchistą? A właśnie, jak na złość, musiał być bolszewikiem! Bo tak, to mógłbym przynajmniej odpowiadać, że ojca mego rozstrzelano, ponieważ był rewolucjonistą, i od razu zamknąłbym każdemu gębę i nikt by mnie nie wytykał palcem. A jak powiem, że ojca rozstrzelano za bol-szewizm, to każdy powie: dobrze mu tak! Bo piszą we wszystkich gazetach, że bolszewicy to niemieccy agenci, a ten ich Lenin jest na służbie u Wilhelma 1). — Ale co za „każdy"? — zapytał Kawka, który słuchając mojej gorącej mowy nie spuszczał ze mnie roześmianych oczu. — A no, każdy. Wszyscy sąsiedzi i ojciec kaznodzieja, i wszyscy mówcy... — Sąsiedzi! Mówcy! — przerwał mi Kawka. — Głuptasie! Przecież ojciec twój był dziesięć razy prawdziwszym rewolucjonistą niż wszyscy ci mówcy i sąsiedzi. Zastanów się, jakich ty masz sąsiadów? Mnichy, straganiarze, kupcy, pątnicy, rzeźnicy, ludek drobnomieszczański. Sęk w tym, że wśród tych twoich sąsiadów ze świecą trzeba szukać wartościowego człowieka. My tej całej hałastry nawet nie próbujemy przekonywać. Niech ich czarują te górnolotne ga- ') Wilhelm II (1859—1941) — ostatni cesarz niemiecki zdetronizowany 11. XI. 1918 r. (przyp. tłum.)* 138 duły w czerwonych koszulach l). Nie będziemy darmo tracić czasu, bo tak czy owak klechy i straganiarze nie będą naszymi sprzymierzeńcami. Poczekaj, zaprowadzę cię na nasze wiece. Do lazaretu, do rannych, do koszar, do żołnierzy, na stację, na wieś. Tam posłuchaj! A tutaj — ech, znalazłeś sobie autorytety... Sąsiedzi! Kawka roześmiał się. Ojca Tymki Sztukina zwolniono jeszcze w początkach rewolucji, ale na dawną posadę już go nie przyjęto. Przewodniczący dozoru cerkiewnego Siniugin kazał mu bezzwłocznie zwolnić mieszkanie dla nowoprzyjętego stróża. Żaden kupiec nie miał ochoty nająć go do pracy. Zwracał się do tego i owego — czy nie potrzeba palacza, czy dozorcy — bezskutecznie. Siniugin oświadczył mu wręcz: — Pomagam, jak mogę, rosyjskiej armii. Dałem tysiąc rubli na Czerwony Krzyż, a na same prezenty do lazaretów, na te chorągiewki i portrety Aleksandra Fiodorowicza Kie-renskiego wykosztowałem się na przeszło dwieście rubli. A ty co? Ty przechowujesz dezerterów! Nie ma u mnie dla ciebie miejsca. Stróż nie mógł się pohamować. Odpowiedział: — Dziękuję uniżenie za piękne słowa. Ale za pozwoleniem chciałbym powiedzieć, nie wykupicie się tymi portretami ani chorągiewkami. Znajdzie się sposób i na was... A ty nie wrzeszcz na mnie! — stary Fiodor wpadł nagle w gniew. — Myślisz, że jak ci kałdun spuchł, że jak masz w domu teleskop i krokodyla karmisz wołowiną, to już jesteś car i bóg? Poczekaj, posłuchałbyś lepiej, co mówią lu- ') Mowa o eserowcach (przyp. tłum.). 139 dzie w twoich fabrykach. „Oberwał już coś niecoś — powiadają — ale za mało, trzeba by mu dołożyć". — Ja ciebie... ja ciebie zmiażdżę! — bełkotał oszołomiony tym jego wybuchem Siniugin. — Aha, to tak! Ja cię do sądu podam... Moja fabryka pracuje dla armii. Mnie i dzisiejsze władze szanują, a ty... Wynoś mi się stąd w tej chwili! Stróż włożył czapkę na głowę i wyszedł. — Taką rewolucję urządzili — burczał idąc ulicą. — Całe draństwo zostało na starych śmieciach. Jeszcze się taki jeden z drugim stawia, a przecież i w magistracie zasiadał, i za pan brat był z komendantem garnizonu. Do nich tylko z siekierą, żeby mieli za swoje. Patriota... Na zbutwiałych butach dorobił się kroci, a syna łapówką wykupił z wojska. Komendantowi dał trzysta, szpitalnemu lekarzowi wsunął do łapy pięćset — sam przecie chwalił się po pijanemu. Wszyscy oni radzi by wojować cudzymi rękami. Pomyślałby kto — kupił portrety Aleksandra Fiodorowicza! Powiesić by was z waszym Aleksandrem Fiodorowiczem na jednej gałęzi! Doczekaliśmy się, a jakże, wolności! Powinszować! Wszyscy jakby oszaleli. Na każdym kroku słychać było: „Kierenski, Kierenski"... W każdym numerze gazety były jego portrety. „Kierenski przemawia", „Ludność ściele drogę Kierenskiemu kwiatami", „Rozentuzjazmowany tłum kobiet niesie Kierenskie-go na rękach". Członek arzamaskiej rady miejskiej Teofanow pojechał w interesach do Moskwy i dostąpił zaszczytu: Kierenski uścisnął mu dłoń! Po powrocie tłumy biegały za Teofano-wem. — Czy to prawda, że się z panem przywitał? — Witał się — z dumą odpowiadał Teofanow. — Rękę podał? — Tak jest, podał prawą rękę i mocno potrząsnął. 140 — Patrzcie! — rozlegały się podniecone szepty. — Car za nic by się nie przywitał, a Kierenski rękę uścisnął. Tysiące ludzi przychodzi do niego co dzień i z każdym się wita, a dawniej to co... — Dawniej był carat. — Wiadomo. A teraz wolność! — Hura! hura! Niech żyje wolność! Niech żyje Kierenski! Wysłać do niego wiernopoddańczą depeszę. Nawiasem mówiąc, w tym czasie co dziesiąta depesza nadawana na miejscowej poczcie, była adresem wiernopod-dańczym do Kierenski ego. Wysyłano je z wieców, z zebrań szkolnych, z posiedzeń rad parafialnych, od rady miejskiej, od bractw religijnych i cechów rzemieślniczych, słowem zewsząd, gdzie tylko zebrało się kilku obywateli. Któregoś dnia rozeszła się pogłoska, jakoby arzamaskie towarzystwo hodowli drobiu nie przesłało dotąd do „umiłowanego wodza" ani jednej depeszy. Ale w miejscowym tygodniku natychmiast ukazało się sprostowanie: prezes towarzystwa pan Ofendulin stwierdził z oburzeniem, że pogłoska ta jest nikczemnym oszczerstwem, towarzystwo bowiem wysiało aż dwie depesze. W odsyłaczu redakcja potwierdziła, że na dowód prawdy czcigodny prezes M. J. Ofendulin przedłożył stosowne kwity miejscowego oddziału poczty. ROZDZIAŁ II Minęło kilka miesięcy od czasu, gdy po raz pierwszy spotkałem Kawkę. Na ulicy Salnikowej obok wielkiego gmachu seminarium duchownego stał w ogródku mały domek. Szanujący się obywatele naszego miasta przechodząc koło jego otwartych okien, przez które widać było twarze zasnute dymem ma- 141 chorkowym, przyśpieszali kroku, a doszedłszy do następnego-rogu ulicy spluwali ze złością: — Gniazdo prowokatorów! Tutaj mieścił się klub bolszewików. Było ich w naszym mieście ledwie dwudziestu, ale dom był zawsze nabity ludźmi. Wstęp był wolny dla wszystkich, lecz schodzili się tu przeważnie żołnierze ze szpitala, jeńcy austriaccy i robotnicy z garbarni i fabryki wojtoka. Spędzałem tam i ja prawie cały wolny czas. Z początku przychodziłem z Kawką przez ciekawość, później z przyzwyczajenia — i tak stopniowo wciągnąłem się. Porwał mnie ten wir i oszołomił. Jak obierzyny z kartofla pod ostrym nożem, tak poodpa-dało ze mnie to wszystko, czym dotychczas miałem wypchaną głowę. Nasi bolszewicy nie brali udziału w cerkiewnych dysputach, nie przemawiali na wiecach sklepikarzy — zbierali natomiast tłumy koło baraków, na przedmieściach i po wsiach udręczonych wojną. Pamiętam, pewnego razu miał się odbyć wiec na Kamionce. — Pójdziemy koniecznie! — namawiał mnie Kawka. — Gorąco tam będzie. Od eserowców ma wystąpić sam Krugli-kow. Wiesz przecie, jakie trele wyśpiewuje, zasłuchany w swój własny glos. W Iwanowsku po jego przemówieniu otumanieni chłopi z początku chcieli nas bić. — Pójdziemy — odrzekłem ucieszony. — Dlaczego pan nigdy nie bierze z sobą rewolweru? Poniewiera się on u pana byle gdzie, nawet w tytoniu. Wczoi-aj znów widziałem go w chlebaku. Ja swój mauzer zawsze noszę przy sobie. Nawet gdy idę spać, kładę go sobie pod poduszkę. Kawka roześmiał się, aż zatrzęsła mu się broda zaprószona machorką. — Młodyś, bracie — powiedział. — Jak mi się czasem 142 nie wiedzie, to dostaję po karku i tyle. A gdybym spróbował sięgnąć po rewolwer, pewno bym kości nie pozbierał. Przyjdzie czas na rewolwery, ale na razie najlepszą naszą, bronią jest słowo. Od nas będzie dziś przemawiał Baska-kow. — To gorzej — rzekłem zdziwiony — Baskakow jest kiepskim mówcą. Nim skleci zdanie, między jednym a drugim słowem zdążyłoby się zjeść obiad. — To tutaj, w klubie. Ale posłuchaj, jak on przemawia, na wiecach. Droga do Kamionki prowadziła przez stary, próchniejący most około nie skoszonych jeszcze, mokrych łąk przeciętych, wąskimi kanałami, porosłymi wysokim, gęstym sitowiem. Z miasta jechały chłopskie furmanki. Wracały z targu bose baby z pustymi konewkami od mleka. Szliśmy powoli. Dopiero gdy minęła nas bryczka napakowana eserowcami,, przyśpieszyliśmy kroku. Szerokimi ulicami przedmieścia podążały na plac grupki chłopów z sąsiednich wsi. Wiec jeszcze się nie rozpoczął, ale już z daleka słychać było gwar i hałas. W tłumie spostrzegłem Fiedkę. Kręcił się tędy i owędy,, rozdając przechodniom jakieś ulotki. Gdy mnie zauważyły podbiegł co żywo. — Aha! To i tyś przyszedł. Och, będzie tu dzisiaj hecal Masz, bierz proklamacje i pomagaj nam rozdawać. Wsunął mi do ręki z dziesięć ulotek. Zajrzałem do jednej — eserowskie wezwanie: wojna aż do zwycięstwa! Karać dezerterów! Zwróciłem mu całą paczkę. — Nie, Fiedka, nie będę rozdawał takich ulotek. Rozdawaj sam, jak chcesz. Fiedka splunął. — Głupiś... To ty z nimi trzymasz? — i wskazał głową. 143i w kierunku przechodzących właśnie Kawki i Baskakowa. — Toś ty taki... no, no... A ja na ciebie liczyłem! Pogardliwie wzruszając ramionami, Fiedka znikł w tłumie. „Liczył na mnie — uśmiechnąłem się. — A czy to ja nie mam własnego rozumu?" — Aż do zwycięstwa... — usłyszałem wypowiedziane półgłosem słowa. Odwróciłem głowę. Obok mnie stał dziobaty chłop bez czapki, bosy. W jednym ręku trzymał ulotkę, w drugim — podartą uzdę. Widocznie naprawiał ją właśnie, nim wyszedł z chaty posłuchać, o czym ludzie gadają. — Aż do zwycięstwa... masz tobie! — powtórzył, jak gdyby z podziwem, i ogarnął tłum zdumionym spojrzeniem. Pokiwał głową, usiadł na przyzbie i tykając palcem w ulotkę, krzyczał do ucha siedzącemu obok głuchemu dziadowi: — Znowuż aż do zwycięstwa... Od czternastego roku *w kółko to samo: „do zwycięstwa". Jak to zrozumieć, dziadku? Na środek placu wytoczono wóz, na który wdrapał się przewodniczący nie wiadomo przez kogo wybrany — mały, ruchliwy człowieczek. — Obywatele! — wołał. — Otwieram wiec! Udzielam głosu socjal-rewolucjoniście — towarzyszowi Kruglikowo-wi, który wygłosi referat o Rządzie Tymczasowym, o wojnie i o chwili obecnej... Przewodniczący zeskoczył z wozu. Przez chwilę „trybuna" była pusta. Raptem wspiął się na nią Kruglikow, wyprostował się i podniósł w górę rękę. Gwar ucichł. — Obywatele wielkiej wolnej Rosji! Partia socjal-rewo-lucjonistów przesyła wam płomienne pozdrowienie — zaczął Kruglikow swoje przemówienie. Słuchałem go usiłując nie stracić ani jednego słowa. Mówił o trudnych warunkach, w jakich Rządowi Tym- 144 czasowemu wypadło pracować. Niemcy posuwają się wciąż naprzód, tam front, tu ciemne siły — agenci niemieccy i bolszewicy — prowadzą agitację na korzyść Wilhelma. — Był car Mikołaj, a teraz ma być Wilhelm. Czy chcecie znów mieć cara? — pytał. — Starczy! — odezwały się setki głosów. — Jesteśmy zmęczeni wojną — ciągnął Kruglikow. — Czy nie obrzydła nam już wojna? Czy nie czas ją skończyć? — Czas! — zawołał tłum z większym jeszcze przekonaniem. — Ależ on podszywa się pod nasz program — szepnąłem z oburzeniem do Kawki. — Czy oni też są za skończeniem wojny? Kawka trącił mnie lekko, że niby: „Milcz i słuchaj". — Czas już! Widzicie więc — ciągnął eserowiec. — Zgadzacie się z tym jednogłośnie. Ale bolszewicy nie dają naszemu umęczonemu krajowi zwyciężyć i zakończyć wojny. Demoralizują armię, która staje się niezdolna do walki. Gdybyśmy mieli bitną armię, dość byłoby jednego decydującego uderzenia, by zwyciężyć nieprzyjaciela i zawrzeć pokój. A w tych warunkach jest to niemożliwością. Kto za to odpowiada? Kto winien, że wasi synowie, bracia, mężowie i ojcowie gniją w okopach, zamiast powrócić do pokojowej pracy? Kto odwleka chwilę zwycięstwa i przedłuża wojnę? My, socjal-rewolucjoniści, oświadczamy wszem wobec: Niech żyje ostatnie decydujące natarcie na wroga, niech żyje zwycięstwo rewolucyjnej armii nad hordami niemieckimi, a potem dopiero — precz z wojną i niech żyje pokój! Tłum ciężko dyszał kłębami machorki. Słychać było pojedyncze głosy aprobaty. Kruglikow zaczął mówić o Zgromadzeniu Ustawodawczym, które powinno stać się gospodarzem całej ziemi. 10 — Dzieła t. I. 145 0 szkodliwości samowolnego zajmowania obszarniczych gruntów. O konieczności zachowania porządku i wykonywania rozkazów Rządu Tymczasowego. Cienką, misterną pajęczyną omotywał umysły słuchaczy. Z początku stanął po stronie chłopstwa, mówił o jego bolączkach, ale gdy słuchacze nakrzyczeli się: „Słusznie!" „Dobrze mówi!" „Gorzej już być nie może!", Kruglikow niepostrzeżenie zaczął kręcić. I oto okazało się, że tłum, który przed chwilą zgadzał się z nim, że bez ziemi nie ma dla chłopa wolności, teraz dochodził do wniosku, że w wolnym kraju nie powinno się przemocą zabierać dziedzicom ziemi. Mówił półtorej godziny. Zakończył przy burzy oklasków 1 wymysłach pod adresem szpiegów i bolszewików. „No — pomyślałem sobie — gdzie tam Baskakowowi do Kruglikowa. Jak on wszystkich potrafił rozruszać". Ku mojemu zdziwieniu Baskakow stojąc obok mnie pykał z fajki i nie zdradzał najmniejszego zamiaru wejścia na trybunę. Stłoczeni naokoło wozu eserowcy byli też zaskoczeni za-chowataiem się bolszewików. Po krótkiej naradzie doszli do przekonania, że bolszewicy czekają na kogoś. Wobec tego wydelegowali spośród siebie nowego mówcę. Był o wiele słabszy od Kruglikowa, mówił cicho, jąkał się i, co najgorsze, powtarzał to, co powiedziano już przed nim. Kiedy skończył, otrzymał o wiele mniej oklasków. Baskakow wciąż stał na tym samym miejscu i palił fajkę. Jego wąskie, podłużne oczy były zmrużone, twarz miała wyraz dobroduszno-prostacki, jak gdyby mówił: „Niech sobie gadają. Co mnie do tego. Ja sobie palę i nikomu nie przeszkadzam". Trzeci mówca nie był lepszy od drugiego. Gdy schodził z trybuny, większość słuchaczy zaczęła gwizdać i wrzeszczeć: — Ej, tam... przewodniczący! 146 — Diable rogaty! Dawaj tu innych mówców! — Dawać tu tych bolszewików! Dlaczego nie dopuszczasz ich do głosu? W odpowiedzi na ten zarzut przewodniczący odparł z oburzeniem, że udziela głosu każdemu, kto chce mówić, ale bolszewicy sami się nie zgłaszają, bo widać nie mają odwagi, a on siłą nie może ich zmusić do mówienia. — Jak ty nie możesz, to my potrafimy. — Nabroili, a teraz chowają się. — Za kołnierz ich i na wóz. Niech przed ludźmi wygarną wszystko bez reszty... Wrzask tłumu przeraził mnie. Spojrzałem na Kawkę. Uśmiechał się, ale był blady. — Baskakow — rzekł — dość tego. To się może źle skończyć. Baskakow zakaszlał, jak gdyby mu się coś rozdarło w gardle. Wsadził fajkę do kieszeni i kołyszącym się krokiem szedł do wozu poprzez wzburzony tłum, który się przed nim rozstępował. Zaczął mówić nie od razu. Popatrzywszy obojętnie na stłoczonych koło wozu eserowców, wytarł dłonią czoło, potem rozejrzał się po tłumie słuchaczy, swoją olbrzymią pięścią pokazał figę tak, by ją wszyscy mogli zobaczyć, i zapytał spokojnie, głośno i szyderczo: — A tegoście nie widzieli? Ten niezwykły początek mowy wprawił mnie w zakłopotanie. Widać było, że i chłopi są zaskoczeni. Ozwaly się okrzyki oburzenia. — A to co znowu? — Czego to ludziom figę pokazujesz? — Ty, psiajucho, odpowiadaj słowami, a nie figą, bo dostaniesz po łbie. — Nie widzieliście tego? — powtórzył Baskakow. — 147 Nie? No, to nie martwcie się. Oni — tu wskazał głową na eserowców — oni wam jeszcze niejedno pokażą. Myślałby kto! — przeciągał Baskakow. — Myś-lał-by kto. Stuliliście uszy, obywatele wolnej Rosji. A powiedzcie mi, obywatele, jaki macie pożytek z tej rewolucji? Była wojna i jest wojna. Nie było ziemi — i nie ma ziemi. Dziedzic był o miedzę. Był? A teraz co? Też jest dziedzic, a jakże. Nić złego mu się nie dzieje. A wy nie krzyczcie, nie stawiajcie się. Ten nasz rząd też dziedzica skrzywdzić nie pozwoli. Spytajcie ludzi od Wodowatowa. Próbowali po pańską ziemię rękę wyciągnąć, a tam już stoi wojsko. Pokręcili się, pokręcili — ziemia, owszem, niczego sobie, ale nie dla chłopa. Czekaliście trzysta lat — to co? To jeszcze za mało? To macie jeszcze czekać? Cóż, czekajcie. Pan Bóg lubi cierpliwych. Czekajcie, aż dziedzic sam do was przyjdzie i ukłoni się pięknie: „Czy nie potrzeba wam, obywatele, ziemi? Daję wam ją, bo Pan Jezus tak każe". Oj, czy aby doczekacie się tego? A czy wy wiecie, że Zgromadzenie Ustawodawcze, kiedy się zbierze, ma dopiero uradzić: Czy oddać ziemię chłopu z wykupem, czy bez wykupu? A no, idź, bracie, do domu, policz swoje grosze, czy starczy na wykup? To po to była rewolucja, byście swoją własną ziemię od dziedziców wykupywać musieli? Po jakiego diabła, pytam was, taka rewolucja była potrzebna? Czy i bez niej nie można było za swoje pieniądze kupić ziemi? — Jaki tam znowu wykup! — rozległy się z tłumu głosy pełne gniewu i trwogi. — A taki — tu Baskakow wyjął z kieszeni zwiniętą ulotkę i przeczytał: — „Sprawiedliwość wymaga, żeby za ziemię, która przejdzie od właścicieli ziemskich do chłopów, właściciele ziemscy otrzymali odszkodowanie". Oto jaki wykup. To pisze partia kadetów, która też znajdzie się 148 w Zgromadzeniu. Oni też swego bronić będą. My, bolszewicy, mówimy prosto z mostu: Nie trza nam czekać na Zgromadzenie, dawać ziemię natychmiast, bez żadnych narad, bez zwłoki, bez żadnych wykupów. Wykupiliśmy ją już... wystarczy. — Wykupiliśmy! — jęknął tłum setkami głosów. — Jakie tu mogą być jeszcze narady? W ten sposób znów się nic nie dostanie. — Milczeć, przeklęte diabły! Niech bolszewik mówi! Może jeszcze coś powie. Stałem obok Kawki z szeroko otwartymi ustami. Nagle ogarnęła mnie fala radości i dumy za Baskakowa. — Siemionie Iwanowiczu! — wołałem szarpiąc Kawkę za rękaw. — A ja myślałem... Jak on to z nimi!... Przecie on wcale nie wygłasza mowy, tylko po prostu rozmawia. „Jaki on mądry i jaki wspaniały ten Baskakow" — mówiłem sobie w duchu, słuchając, jak jego spokojne, ważkie słowa padają w ciżbę podnieconego tłumu. — Pokój po zwycięstwie? — mówił Baskakow. — Cóż, ślicznie. Zdobywajmy Konstantynopol. Rzeczywiście, żyć nie możemy bez tego Konstantynopola! A może jeszcze należy zawojować Berlin? Pytam ciebie — Baskakow wskazał palcem na dziobatego chłopa z uzdą, który przecisnął się do samej trybuny — pytam: cóż to, Niemiec czy Turek pożyczył coś od ciebie i oddać ci nie chce? Powiedz-że mi, miły człowieku, jaki masz interes w Konstantynopolu? Czy powieziesz tam ziemniaki na targ? No, czego milczysz? Dziobaty chłopek zaczerwienił się, począł mrugać oczami, rozkładał ręce i wreszcie powiedział oburzony: — Niepotrzebny mi on na nic. Bo i na co? — Ty go nie potrzebujesz, ja też nie potrzebuję i nikt z nas go nie potrzebuje. Ale owszem, potrzebny jest kupcom, 149 żeby handlowali z większym zyskiem. Skoro im potrzebny — to niech go sami zdobywają. A co chłopu do tego? Po co połowę waszej wsi popędzili na front? Po to, by kupcy się dorabiali. Oj głupcy, głupcy. Stare to, brodate, a każdy może was sobie owinąć naokoło małego palca. — Prawda, że może — wyszeptał dziobaty chłop klepiąc się dłońmi po biodrach. — Jak Boga kocham, może. I westchnąwszy głęboko, spuścił ponuro głowę. — Dlatego właśnie mówimy wam — kończył Baskakow — że nie pokój po zwycięstwie, nie na świętego „nigdy", nie wtedy, gdy dalsze tysiące chłopów i robotników zostaną okaleczone lub zabite, lecz żądamy pokoju teraz zaraz, bez żadnych zwycięstw. Jeszcześmy u siebie, na własnej ziemi nie zwyciężyli dziedzica. Dobrze mówię, bracia, czy nie? A teraz, kto się ze mną nie zgadza, niech wejdzie na to miejsce i powie, że kłamałem, że powiedziałem nieprawdę. Więcej nie mam wam nic do powiedzenia. Pamiętam — tłum wrzasnął, jęknął. Wyskoczył blady jak śmierć eserowiec Kruglikow. Zaczął machać rękoma, usiłując przemówić, ale zepchnięto go z wozu. Baskakow stał obok i zapalał fajkę, a dziobaty chłopek, ten, którego Baskakow pytał, na co mu potrzebny Konstantynopol, ciągnął go za rękaw, zapraszając do chaty na herbatę. — Z miodem — mówił prawie błagalnie. — Jeszcze mi tam trochę miodu zostało. Zrób mi ten zaszczyt, towarzyszu. I niech wasi przyjaciele też przyjdą z wami. Piliśmy wrzątek z zaparzonymi malinami. W chacie pachniało plastrami miodu. Za oknami, po zakurzonej drodze przejechała bryczka z eserowcami. Zapadł suchy, upalny wieczór. Daleko, w mieście rozbrzmiewały dzwony. W trzydziestu cerkwiach czarni mnisi zataosili modły o uśmierzenie zbuntowanego kraju. 150 ROZDZIAŁ III Poszedłem na cmentarz, aby się pożegnać z Tymką Sztu-kinem. Wyjeżdżał z ojcem na Ukrainę do swego stryja, który posiadał nieduży chutor w okolicach Żytomierza. Rzeczy były już spakowane. Ojciec Tymki poszedł po furmankę. Tymka wydawał się wesoły. Nie mógł usiedzieć na miejscu, co chwila zrywał się, zaglądał do każdego kąta, jak gdyby pragnął po raz ostatni wchłonąć w siebie widok tej stróżówki, w której się był wychował. Wydawało mi się jednak, że wesołość Tymki nie jest szczera, że chłopiec z trudem wstrzymuje łzy. Wszystkie swoje ptaki wypuścił już przedtem na wolność. — Wszystkie... wszystkie odfrunęły — mówił Tymka. — Trzcinniczki, sikorki, szczygły i czyże. A wiesz, Borka, najwięcej lubiłem czyżyka. Był najbardziej oswojony. Otworzyłem drzwiczki w klatce, a on nie chce wylecieć. Szturchnąłem go leciutko patykiem... frunął na gałązkę topoli i jak zacznie śpiewać! I to jak! Usiadłem pod drzewem, powiesiłem klatkę na sęku. Siedzę sobie i myślę o różnych różnościach; o tym, jakeśmy to sobie żyli, o ptakach i o cmentarzu, o szkole i o tym, że wszystko się skończyło i że musimy wyjechać. Długo siedziałem, potem wstałem, chcę już zabrać klatkę, patrzę... a w niej siedzi mój czyżyk. Sfrunął z gałązki, wszedł do klatki i nie chce odlatywać. I tak mi się nagle żal zrobiło tego wszystkiego, że... o mało się nie rozpłakałem, Borka. — Nie kłam, Tymka — powiedziałem wzruszony — na pewno rzeczywiście się rozpłakałeś. — Wiesz, że tak — przyznał się Tymka i głos mu się załamał:. — Widzisz, Boria* przywiązałem się do tych miejsc. Tak mi żal, że nas stąd wypędzili. Poszedłem nawet, po kryjomu przed ojcem, do kupca Siniugina. Prosiłem go, żeby 151 nas zostawił. Nie chciał. — Tymka westchnął i odwrócił się. — Co go to wszystko obchodzi? On ma własny, duży dom... Tymka powiedział ostatnie słowa prawie szeptem i szybko wyszedł do sąsiedniego pokoju. Gdy po chwili tam zajrzałem, płakał przyciskając twarz do tłumoka z pościelą. Na dworcu podstawiono pociąg i lawina ludzka runęła do wagonów, porywając za sobą Tymkę i jego ojca. Znikli mi z oczu. „Zgniotą mi Tymkę — pomyślałem z niepokojem. — I dokąd się wybiera taka chmara ludzi?" Na peronie był ogromny tłok. Żołnierze, marynarze, oficerowie. „Tamtym to nie nowina, zresztą jadą służbowo, ale dokąd ci się wybierają?" — myślałem obserwując grupki rozlokowane wśród stosów pudeł, koszy i waliz. Cywile podróżowali całymi rodzinami: złoszczący się mężczyźni, starannie ogoleni, o czołach spoconych ze zdenerwowania i pośpiechu, kobiety o delikatnych rysach, o roztargnionym i zmęczonym spojrzeniu, staroświeckie mamusie we frymuś-nych kapelusikach, oszołomione zgiełkiem, uparte i zirytowane. Na lewo ode mnie, na ogromnym kufrze siedziała stara pani podobna do jednej z tych szlachetnych hrabin, jakie pokazują w kinie. Jedną ręką trzymała ściśniętą w trokach pościel, w drugiej — klatkę z papugą. Wołała coś do młodego oficera marynarki, który usiłował ruszyć z miejsca ciężki, okuty kufer. — Niech ciocia da spokój. Skąd tu wziąć tragarza! — odpowiedział. — Niech to diabli... Ej, ty! — zawołał do przechodzącego żołnierza, rzucając kufer na ziemię. —Pomóż no mi załadować rzeczy do wagonu. żołnierz, zaskoczony jego rozkazującym tonem, stanął na baczność, lecz jak gdyby zawstydzony własną gotowością i szyderczymi spojrzeniami kolegów, natychmiast zmienił postawę, powoli wsadził rękę za pas i mrużąc oczy spojrzał drwiąco na oficera. — Do ciebie mówię — powtórzył oficer. — Ogłuchłeś czy co? — Nie, panie poruczniku, nie ogłuchłem, ale to nie moja rzecz dźwigać pańską garderobę. I żołnierz zrobił w tył zwrot i, bez pośpiechu, kołyszącym się krokiem odszedł wzdłuż pociągu. — Gregoire! *) — zawołała staruszka wybałuszając wyblakłe oczy. — Gregoire, poszukaj żandarma, niech aresztuje i odda pod sąd tego gbura. Lecz oficer machnął beznadziejnie ręką, rozeźlił się nagle i rzucił ostro: — Co ciocia sobie myśli? Nic ciocia nie rozumie? Skąd wziąć żandarma — chyba z tamtego świata? Niech ciocia siedzi i milczy. W oknie wagonu niespodziewanie ukazała się twarz Tymki. — Hej! Boria, jesteśmy tutaj. — Jak tam? — Niczego sobie. Urządziliśmy się nieźle. Ojciec siedzi na bagażu, a mnie marynarz wziął do siebie, na górną półkę, pozwolił ulokować się w nogach. „Tylko — powiada — nie wierć się, bo cię stąd wygonię". Zabrzmiał drugi dzwonek, tłum zafalował, hałas stał się głośniejszy. Soczyste przekleństwa mieszały się z francuszczyzną, zapach perfum z zapachem potu, dźwięki harmonii z czyimś szlochaniem, a wszystko to zagłuszył gwizd lokomotywy. — Żegnaj, Tymka. ') Gregoire tłum.). czyt. greguar — po francusku: Grzegorz (przyp. 152 153 — Żegna.'}, Boria — odpowiedział mój przyjaciel wysuwając z okna głowę i machając mi ręką. Pociąg znikł uwożąc różnorodny i wielojęzyczny tłum, a przecież zdawało się, że na dworcu nie zrobiło się wcale luźniej. — Ale zmykają! — usłyszałem czyjś głos obok siebie. — Wszyscy na południe, tylko na południe. Na Rostow, nad Don. Jak pociąg idzie na północ, to jadą sami żołnierze i lud pracujący, a eleganckie państwo wali na południe. — Do uzdrowisk czy co? — Do uzdrowisk! — zawołał ktoś z drwiną. — Leczyć się od strachu, bo dziś panowie chorują na strach. Poszedłem ku wyjściu, przeciskając się między skrzyniami, kuframi, workami, między ludźmi, którzy pili herbatę, gryźli pestki, spali, śmiali się i złorzeczyli. Z tłoku wyskoczył nagle kulawy gazeciarz Siemion Ja-kowłewicz i biegnąc niezwykle żwawo, jak na człowieka z drewnianą nogą, wołał cienkim, skrzypiącym głosem: „Najnowsze wydanie! »Russkoje słowo»! Sensacyjne szczegóły o wystąpieniu bolszewików! Rząd rozpędził demonstrację bolszewicką. Są zabici i ranni. Bezskuteczne poszukiwania za przywódcą bolszewików Leninem". Wyrywano mu gazety z rąk — nikt nie żądał reszty. Wracając do domu, skręciłem z szosy na prawo i poszedłem miedzą biegnącą wśród kłosów dojrzałego zboża. Schodząc do parowu zauważyłem na przeciwległym zboczu mężczyznę, który szedł naprzeciw urnie, uginając się pod jakimś ciężarem. Od razu poznałem Kawkę. — Borys! — zawołał nauczyciel. — Co ty tu robisz? Idziesz z dworca? — Z dworca. A pan, Siemionie Iwanowiczu, dokąd? Może na pociąg? Nic z tego, spóźnił się pan, pociąg przed chwilą odszedł. 154 Nauczyciel stanął, zrzucił ciężki tlumok na trawę i, siadając na ziemi, powiedział strapiony: — A to pech! Co ja teraz z tym pocznę? — Mówiąc to, trącił tłumok nogą. — A co tam jest? — spytałem z ciekawością. — Różne rzeczy... bibuła... I coś tam jeszcze. — No, to chodźmy. Pomogę panu profesorowi odnieść to z powrotem. Zostawi się to w klubie, a jutro będzie pan mógł jechać. Kawka potrząsnął swoją czarną brodą, jak zwykle zaprószoną machorką. — W tym sęk, bracie, że nie można do klubu. Z klubu — nici. Klubu już nie ma. — Jak to nie ma? — o mało nie skoczyłem ze zdumienia. — Spalił się czy co? Przecie jeszcze dziś rano przechodziłem tamtędy... — Nie spalił się, ale został zamknięty. Dobrze, że swoi ludzie zdążyli nas uprzedzić. Tam teraz odbywa się rewizja. — Jak to, Siemionie Iwanowiczu? — spytałem zdumiony. — Kto ma prawo zamknąć klub? Czy to teraz stary reżym? Teraz jest wolność. Przecie eserowcy mają swój klub i mien-szewicy, i kadeci, a anarchiści są zawsze pijani, a na domiar złego okna swojego klubu zabili od zewnątrz deskami i wszystko im uchodzi. A u nas był zawsze spokój i naraz zamknęli?... — Wolność — uśmiechnął się Kawka. — Dla jednych wolność, a dla innych nie. Ale co mam zrobić z tym tobołem? Trzeba by to gdzie schować, bo dźwigać z powrotem do miasta nie jest bezpiecznie — mogą odebrać. — Schowamy go, Siemionie Iwanowiczu! Znam tu niedaleko dobrą kryjówkę. Trzeba przejść kawałek parowem, tam będzie staw, a dalej trochę z boku wykop, z którego dawniej wybierano glinę na cegły, więc pełen jam. Schować 155 tam można nie tylko taki tobołek, ale cały wóz z koniem. Tylko tam się podobno trafiają żmije, a ja jestem boso. Ale wy jesteście w butach — to można. Zresztą, jak nawet ukąsi... od tego się nie umiera, tylko się jest zamroczony. Ostatnia informacja nie spodobała się Kawce. Zapytał, czy nie ma w pobliżu innej kryjówki, bez żmij. Odpowiedziałem, że w pobliżu drugiego takiego odpowiedniego miejsca nie ma, zresztą tutaj kręcą się ciągle ludzie. Pasą bydło, okopują ziemniaki. Albo chłopaki kluczą koło cudzych sadów. Kawka zarzucił sobie tobołek na plecy i poszliśmy brzegiem strumienia. Schowaliśmy dobrze tobół. — Pędź teraz do miasta — rzekł Kawka. — Jutro sam go stąd zabiorę. Jak zobaczysz kogo z komitetu, powiedz, że jeszcze nie wyjechałem. Czekaj... — zatrzymał mnie i zajrzał mi w oczy. — Czekaj! A ty, bracie, nie tego... — zagroził mi palcem — nie wygadasz się? — Jak pan może tak myśleć, Siemionie Iwanowiczu! — żachnąłem się, dotknięty krzywdzącym posądzeniem. — Jak pan może! Czy ja coś... kiedyś... Ja nawet w szkole nigdy nic o nikim, nawet gdy chodziło o zabawę, a to przecie na serio... A pan... Kawka nie dał mi skończyć, poklepał mnie po ramieniu swoją wąską i mocną dłonią i rzekł uśmiechając się: — No, dobrze już, dobrze... leć, konspiratorze! ROZDZIAŁ IV Przez lato Fiedka zmężniał i wyrósł. Zapuścił długie włosy, sprawił sobie czarną, zapinaną z boku koszulę oraz teczkę. Z tą teczką wypchaną gazetami obnosił się po wiecach 156 i zebraniach szkolnych, Fiedka — prezes komitetu klasowego, Fiedka — delegat szkoły realnej do gimnazjum żeńskiego, tenże Fiedka — przedstawiciel młodzieży w komitecie rodzicielskim. Wyćwiczył się w krasomówstwie niczym sam Krugłikow. Właził na przykład na ławkę i rozpoczynał dyskusję: „Czy uczniowie mają odpowiadać nauczycielom siedząc, czy stojąc?" „Czy w wolnym kraju dopuszczalna jest gra w karty podczas lekcji religii?" Nogę wysuwał naprzód, rękę wtykał za pas: „Obywatele — zaczynał — odwołujemy się do was... okoliczności nakazują... ponosimy odpowiedzialność za losy rewolucji"... I gadał, gadał... Stosunki moje z Fiedka nie układały się dobrze. Nie doszło jeszcze między nami do zerwania, ale coś psuk> się z każdym dniem. Znów byłem osamotniony. Dopiero co zaczęła się zacierać sprawa mego ojca, dopiero co poczęły się przełamywać lody między mną a niektórymi dawnymi kolegami, gdy ze stolicy powiał nowy wiatr. Oburzyli się obywatele miasta na bolszewików i zamknęli im klub. Miejska policja aresztowała Baskakowa. I znów byłem w klasie parszywą owcą: zarzucano mi, że zadawałem się z bolszewikami, że na pierwszego maja zawiesiłem sztandar na dachu nad bolszewickim klubem, że na wiecu nie chciałem pomagać Fiedce i nie rozdawałem proklamacji za wojną aż do zwycięstwa. Nie było u nas w szkole ucznia, który by nie rozdawał ulotek. Byli nawet tacy, którzy brali proklamacje kadetów, anarchistów, chrześcijańskich socjalistów, bolszewików, wszystkie na raz, i biegali po mieście, wsuwając przechodniom pierwszą lepszą z brzegu. Do nich nikt nie miał pretensji, jak gdyby to było w porządku. Jakże mogłem brać eserowskie ulotki od Fiedki, kiedy 157 przed chwilą Baskakow dał mi całą plikę swoich? Rozdawać i te, i tamte? Gdyby choć były podobne w treści — a tu w jednej: „Niech żyje zwycięstwo nad Niemcami", a w drugiej: „Precz z wojną zaborczą"; w jednej: „Popierajcie Rząd Tymczasowy", a w drugiej: „Usunąć z rządu dziesięciu mi-nistrów-burżujów". Jak „można łączyć je do kupy, kiedy żrą się między sobą? Nauka w tym czasie mocno szwankowała. Wykładowcy miewali częste posiedzenia w klubach, jawni monarchiści podawali się do dymisji, połowę gmachu szkolnego zajął Czerwony Krzyż. — Rzucę szkołę, mamo — mawiałem do matki. — Nauki i tak nie ma, ze wszystkimi kolegami jestem na noże. Wczoraj na przykład Korieniew chodził z puszką i zbierał na rannych. Miałem przy sobie dwadzieścia kopiejek, więc wrzuciłem, a on spojrzał na mnie krzywo i powiada: „Ojczyzna obejdzie się bez łaski awanturników". Ja aż zagryzłem wargi. Powiedział to łajdak przy wszystkich. Odpowiadam mu: „Jeżeli ja jestem synem dezertera, to ty jesteś synem złodzieja. Twój ojciec na dostawach okradał armię, a kto wie, może i ty nie jesteś od tego, żeby zarobić na rannych". O mało nie doszło do bójki. W tych dniach odbędzie się sąd koleżeński. Pluję na taki sąd! Też mi sędziowie! Nie rozstawałem się nigdy z mauzerem, podarunkiem od ojca. Był nieduży, poręczny, w miękkim zamszowym futerale. Nosiłem go przy sobie nie dla obrony. Na razie nikt nie miał zamiaru napadać na mnie. Mauzer był mi drogi, jako pamiątka po ojcu, podarunek od niego — jedyna wartościowa rzecz, którą posiadałem. Lubiłem też mój rewolwer dlatego, że mając go przy sobie, odczuwałem przyjemne podniecenie i niemałą dumę. Poza tym miałem wtedy piętnaście lat; nie znałem i dotychczas nie znam chłopaka w tym wieku, który by nie marzył o posiadaniu prawdziwe- 158 go rewolweru. Tylko Fiedka wiedział o istnieniu mojego mauzera. Pokazałem mu go jeszcze w tych czasach, gdy byliśmy w przyjaźni. Zauważyłem wtedy, z jaką zazdrością i jak szczegółowo go oglądał. Nazajutrz po awanturze z Korieniewem wszedłem do klasy, nie witając się z nikim, jak to zwykle w ostatnich czasach, i nie patrząc na nikogo. Pierwszą lekcją była geografia. Nauczyciel zaczął o zachodnich Chinach, urwał i przeszedł do ostatnich wiadomości z gazet. Podczas dyskusji, która się wywiązała w klasie, zauważyłem, że Fiedka pisze jakieś karteczki i puszcza je pomiędzy kolegów. Przez ramię sąsiada zdążyłem przeczytać na kartce moje nazwisko. Trzeba się było mieć na baczności! Natychmiast po dzwonku, rozejrzawszy się uważnie wokoło, wstałem i skierowałem się do wyjścia. Grupa najsilniejszych chłopców stała już przy drzwiach, zagradzając mi drogę. Otoczono mnie półkolem, ze środka wystąpił Fiedka i zbliżył się do mnie. — Czego chcesz? — spytałem. — Oddaj rewolwer — oświadczył zuchwale. — Komitet naszej klasy uchwalił, że masz zdać rewolwer do milicji. Oddaj go zaraz komitetowi, a jutro otrzymasz pokwitowanie z komisariatu. — Jaki rewolwer? — spytałem cofając się w kierunku okna i siląc się na spokój. — Nie wypieraj się. Dobrze .wiem, że nie rozstajesz się / mauzerem. I teraz masz go w prawej kieszeni. Daj dobrowolnie albo sprowadzimy milicję. Dawaj! — i wyciągnął rękę. — Mauzer? — Tak. 159 — A tego nie chcesz?! — zawołałem ostro, pokazując mu figę. — Od ciebie go dostałem? Nie. Więc idź do diabła, pókiś nie dostał po pysku. Odwróciłem szybko głowę i zobaczyłem, że za mną stoi już czterech chłopców gotowych lada chwila napaść na mnie z tyłu. Skoczyłem naprzód, próbując przedostać się do drzwi. Fiedka szarpnął mnie za ramię. Uderzyłem go pięścią i w tejże chwili schwycono mnie z tyłu i z przodu. Ktoś usiłował wyrwać mi rękę z kieszeni. Bezskutecznie. Ścisnąłem mocniej kolbę rewolweru. „Odbiorą... zaraz odbiorą..." — przemknęła przez głowę rozpaczliwa myśl. Wtedy wrzasnąłem jak złapane w potrzask zwierzę. Wyjąłem mauzer, kciukiem pchnąłem bezpiecznik, nacisnąłem cyngiel. Cztery pary rąk, które mnie trzymały, puściły natychmiast. Skoczyłem na parapet. Stąd zdążyłem jeszcze dojrzeć białe jak z waty twarze kolegów, żółtą taflę kamiennej posadzki rozbitą wystrzałem i stojącego w drzwiach ojca Gennadija, który zamienił się w biblijny słup soli. Nie namyślając się skoczyłem z drugiego piętra na klomby jaskrawoczerwo-nych dalii. Późno wieczorem po rynnie, od strony ogrodu, wdrapywałem się do okna naszego mieszkania. Starałem się zachowywać jak najciszej, by nie przestraszyć domowników. Ale matka posłyszała szelest. Podeszła do okna i spytała szeptem: — Kto tam? Czy to ty, Borys? — Ja, mamo. — Nie wspinaj się po rynnie... możesz zlecieć. Zejdź, otworzę ci drzwi. — Nie trzeba, mamo... To nic, już i tak... 160 Zeskoczyłem z parapetu i stanąłem przygotowany na wysłuchanie wyrzutów i żalów. — Głodny jesteś? — spytała matka tym samym cichutkim głosem. — Siadaj, podam ci zupę, jeszcze jest ciepła. Pomyślałem sobie, że matka nie wie o niczym. Pocałowałem ją i, siedząc przy stole, zacząłem obmyślać, w jaki sposób opowiedzieć jej o zajściu w szkole. Jedząc z roztargnieniem wystygłą zupę, czułem, że matka uporczywie przypatruje mi się z boku. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, odłożyłem łyżkę na brzeg talerza. — Był inspektor — odezwała się matka — mówił, że wyrzucono cię ze szkoły i że jeżeli jutro do dwunastej nie złożysz rewolweru w milicji, to zawiadomią o tym władze, a rewolwer i tak ci odbiorą. Oddaj go, Borysie! — Nie dam — odpowiedziałem z uporem, nie patrząc na matkę. — Mam go od ojca. — Co z tego, że od ojca! Na co ci rewolwer? Z czasem zdobędziesz sobie inny. Już i bez tego rewolweru zachowujesz się w ostatnich dniach jak szalony. Jeszcze brakuje, abyś kogo zastrzelił. Zanieś go jutro i oddaj. — Nie — powiedziałem szybko, odsuwając talerz. — Nie chcę innego rewolweru, chcę mieć właśnie ten. To podarunek od ojca. Nie jestem szalony, nikogo nie zaczepiam. Oni sami zaczęli. A że mnie wyrzucono, to nic sobie z tego nie robię. I tak bym wystąpił. Mauzer schowam i nie oddam. — Skaranie boskie! — westchnęła matka, teraz już podrażniona. — Zaaresztują cię i będą trzymać, póki nie oddasz! — Niech aresztują — odpowiedziałem z gniewem. — Ba-skakowa też zamknęli... Będę siedział w więzieniu, a nie oddam... Nie oddam! — krzyknąłem po krótkim milczeniu tak głośno, że matka aż odsunęła się ode mnie. 11 — Dzieła t. I. 161 — No, dobrze, nie oddawaj — powiedziała łagodniej. — Go to mnie zresztą obchodzi! — Milczała chwilę, nad czymś się namyślając, potem wstała i dodała z goryczą, wychodząc z pokoju: — Ile lat życia zabraliście mi obydwaj! Zdziwiła mnie ustępliwość matki. To nie było do niej podobne. Matka rzadko wtrącała się do moich spraw, ale jeśli się przy czymś uparła, to nie miała spokoju, póki nie postawiła na swoim. Spałem mocno... Śnił mi się Tymka, przyniósł mi w prezencie kukułkę. „Tymka, a na co mi kukułka?" Tymka milczał. „Kukułko, kukułko, ile mam lat?" Kukułka wykukała siedemnaście. „Nieprawda — powiedziałem — mam piętnaście". „A właśnie, że nie — Tymka zrobił przeczący ruch głową. — Matka cię oszukała". „W jakim celu miałaby matka oszukiwać?" Wtem zobaczyłem, że to nie Tymka, że to Fiedka stoi i uśmiecha się. Obudziłem się, zeskoczyłem z łóżka i zajrzałem do sąsiedniego pokoju — zegar wskazywał za pięć siódmą. Matki nie było. Trzeba było się śpieszyć, aby niepostrzeżenie ukryć mauzer w ogrodzie. Wdziałem bluzę, chwyciłem z krzesła spodnie — i nagle aż ścierpłem: spodnie były podejrzanie lekkie. Ostrożnie, jakby obawiając się oparzenia, włożyłem rękę do kieszeni. Istotnie, mauzera nie było — matka wyjęła go w czasie mojego snu. „Ach, więc to tak. To tak. To i matka jest przeciwko miiie. A ja jej wczoraj uwierzyłem. To dlatego tak łatwo zrezygnowała... Z pewnością zaniosła go do milicji". Miałem już zamiar pogonić za matką. — Stój! Stój! Stój! — zaśpiewał przeciągle zegar wybijając godziny. Zatrzymałem się i spojrzałem na tarczę zegara. „Cóż najlepszego chciałem zrobić? Przecież to dopiero siód- 162 ma. Dokąd matka mogła pójść? Rozejrzałem się po kątach, zauważyłem brak dużego plecionego koszyka; to znaczy, że matka poszła na targ. Ale, jeżeli poszła na targ, to przecież nie mogła zabrać z sobą mauzera? Schowała go na razie w domu, ale gdzie? Byłem pewien, że w górnej szufladzie szafy, bo to była jedyna w naszym gospodarstwie szuflada, która zamykała się na klucz. Przypomniałem sobie, że kiedyś, dawino temu, matka przyniosła z apteki różowe kulki sublimatu i ze względów bezpieczeństwa zamknęła je do tej właśnie szuflady. A w tym czasie chcieliśmy z Fiedką otruć rudego kota Simakowa, ponieważ Simakow przetrącił nogę naszemu pieskowi. W starym żelastwie znaleźliśmy odpowiedni kluczyk. Wzięliśmy jedną kuleczkę, a kluczyk, o ile pamiętam, rzuciliśmy z powrotem na dawne miejsce. Poszedłem więc do komórki, wysunąłem ciężką skrzynię. Zacząłem przerzucać niepotrzebne odłamki, mutry i śruby, aby znaleźć kluczyk. Skaleczyłem sobie przy tym rękę kawałkiem blachy, ale znalazłem aż trzy zardzewiałe kluczyki. Któryś z nich powinien pasować... chyba ten. Wróciłem do szafy. Klucz z trudnością wchodził... Krak! Zamek szczęknął. Pociągnąłem szufladę. Jest... mój mauzer... Futerał leżał osobno. Chwyciłem jedno i drugie. Zamknąłem szufladę, wyrzuciłem kluczyk przez okno do ogrodu i wybiegłem na ulicę. Rozejrzałem się wokoło i oto spostrzegłem matkę, która wracała z targu. Skręciłem czym prędzej za róg i pobiegłem w kierunku cmentarza. Na polance leśnej zatrzymałem się, by nabrać tchu. Rzuciłem się na kupę suchych liści, oddychając ciężko i rozglądając się podejrzliwie dokoła jakby w obawie pościgu. Obok płynął cichy, spokojny strumyk. Woda w nim była czysta, choć ciepła i pachniała wodorostami. Nie podnosząc się, 163 zaczerpnąłem ją dłonią, wypiłem, po czym położyłem głowę na ręku i zamyśliłem się. „Co robić dalej? Do domu wrócić nie można ani do szkoły. Zresztą, do domu można... Schować mauzer i wrócić. Matka pogdera, a potem przestanie. Jej wina — po co zabrała po kryjomu. Ale jeśli przyjdą z milicji? Jak powiem, że zgubiłem — to nie uwierzą... Powiem, że nie mój, spytają: czyj? A nic nie powiem, to może naprawdę zaaresztują? Łajdak z tego Fiedki... łajdak!" Poprzez rzadkie drzewa lasku widać było dworzec kolejowy. U-u-u-u — doleciało echo dalekiego gwizdka lokomotywy. Ponad torami rozciągało się sfalowane pasmo białej pary, i czarny parowóz, podobny stąd do żuka, powoli wytoczył się spoza zakrętu. U-u-u-u — ryknął powtórnie, witając się z semaforem wyciągającym po przyjacielsku swą rękę. „A gdyby tak, gdyby..." Usiadłem i znowu się zamyśliłem. Im dłużej zastanawiałem się, tym silniej i uporczywiej pociągał mnie dworzec. Wabił mnie gwizdem lokomotywy, śpiewnymi sygnałami przydrożnych budek, nieomal wyczuwalnym zapachem spalonej ropy i dalą niekończących się torów biegnących ku obcym, nieznanym horyzontom. „Pojadę do Niżnego — pomyślałem. — Tam odnajdę Kawkę, który jest teraz w Sormowie. Ucieszy się i zatrzyma mnie na razie u siebie. Potem zobaczymy. Wszystko się uspokoi, wtedy wrócę. A może... —- podpowiadał mi jakiś głos wewnętrzny — a może wcale nie wrócę". „Tak musi być" — postanowiłem z nieoczekiwaną dla samego siebie stanowczością i świadom ważkości powziętego postanowienia wstałem czując się mocnym i dorosłym. 164 ROZDZIAŁ V Pociąg przyszedł do Niżnego Nowogrodu późno w nocy. Po wyjściu z dworca znalazłem się od razu na wielkim placu. W świetle latarń połyskiwały bagnety nowiutkich karabinów. Wszędzie błyszczały oficerskie naramienniki. Rudy brodacz przemawiał z trybuny do żołnierzy o konieczności obrolny ojczyzny. Zapewniał, że klęska „przeklętych imperialistów — Niemców" jest nieuchronna. Co chwila zwracał się do swego sąsiada, starego siwego pułkownika, który za każdym razem, jakby potwierdzając słuszność wniosków rudego mówcy, potakiwał okrągłą łysą głową. Brodacz miał wygląd człowieka, który jest u kresu sił. Bił się w piersi rozwartą dłonią, podnosił do góry po kolei to jedną, to drugą rękę. Odwoływał się do świadomego patriotyzmu i sumienia żołnierzy. Wreszcie, gdy mu się wydało, że słowa jego już dość głęboko zapadły do sumień szarego tłumu, machnął ręką tak gwałtownie, że o mało nie uderzył w głowę pułkownika, który cofnął się przerażony. Jednocześnie mówca zaintonował „Marsyliankę". Kilkadziesiąt pojedynczych głosów przyłączyło się do śpiewu, ale masa żołnierska milczała. Rudy mówca urwał raptem pieśń, cisnął czapkę o ziemię i zszedł z trybuny. Stary pułkownik postał jeszcze chwilę, bezradnie rozłożył ręce i ze zwieszoną głową, trzymając się poręczy, zlazł na dół. Jak się okazało, wyprawiano na front przeciwko Niemcom baon marszowy. Na dworzec żołnierze maszerowali ze śpiewem, zarzucano ich kwiatami i upominkami, wszystko odbywało się pomyślnie. Dopiero tutaj, na dworcu, żołnierze skorzystali z tego, że wskutek czyjegoś niedopatrzenia 165 zabrakło w kotłach wrzątku, a w kilku wagonach było za mało prycz — dało to powód do zorganizowania wiecu. Zjawili się nieproszeni przez dowództwo mówcy. I tak zaczęło się od wrzątku do picia, a skończyło na niespodziewanym wniosku: „Dość wojowania, w domu gospodarstwo marnieje, ziemia obszarnicza nie jest podzielona, nie chcemy iść na front". Zapłonęły ogniska, czuć było żywicą ze świeżo porąba- . nych desek, machorką, suszonymi rybami, które leżały w stosach na pobliskich przystaniach, i rzeźwiącym wiatrem znad Wołgi. j Podniecony i radosny, mijając ogniska, ustawione w kozły karabiny, wzburzonych żołnierzy, pokrzykujących mówców, rozwścieczonych i bezradnych oficerów, ruszyłem w ciemność nieznajomych ulic. Pierwszy przechodzień, którego zapytałem o drogę do Sormowa, odrzekł zdziwiony: — Stąd do Sormowa, mój drogi, przejść nie można, trzeba jechać statkiem. Zapłacisz pół rubla i jazda, ale teraz aż do rana statki nie chodzą. Powałęsałem się trochę. Potem wlazłem do jednej z pustych skrzyń stojących w wielkich ilościach pod płotem. Postanowiłem przeczekać tu do świtu. Wkrótce zasnąłem. Obudził mnie śpiew. To tragarze dźwignęli zbiorowo jakiś ciężki ładunek. Hej, hej, jeszcze raz i społem intonował ktoś naderwanym, lecz przyjemnym tenorem. Reszta również naderwanych, ostrych głosów wtórowała: Hej, jak robić, to z mozołem. Coś ruszyło z miejsca, trzasło, zaskrzypiało. E... ech... Zacząć tośmy potrafili Ale z draństwem nie skończyli. 166 Wysunąłem ze skrzyni głowę. Niby mrówki, oblepiające kawałek żytniego chleba, tragarze obstąpili ze wszystkich stron olbrzymi zardzewiały dźwig, wciągając go po ułożonych na ukos szynach na platformę. Znów niewidzialny głos zaśpiewał: E... ech... I Nikołę się przegnało, Ale z tego zysku mało. Znów rozległ się trzask. Hejże, ludu, broń swobody, Saszkę. za łeb i do wody. Szczęk i łoskot. Dźwig osiadł ciężko na stękającej platformie. Pieśń urwała się, rozległy się krzyki, wołania, przekleństwa. „To mi piosenka — pomyślałem. — Cóż to za Saszka? Chyba Kierenski. U nas, w Arzamasie, za taką pieśń zaraz by aresztowali. A tu milicjant stoi obok, odwrócił się tylko, udaje, że nie słyszy". Mały brudny stateczek od dawna już przybił do przystani. Nie miałem pięćdziesięciu kopiejek na bilet, a przy wejściu na wąską schodnię sterczał rudy kontroler i marynarz z karabinem. Obgryzając paznokcie, spoglądałem ponuro na wąskie pasmo oleistej wody pluskającej między przystanią a burtą parostatku. Na wodzie pływały skórki arbuza, drzazgi, kawałki gazet i inne śmiecie. „Może by podejść, poprosić kontrolera — pomyślałem. —-Zbujać go. Powiem, że jestem sierotą. Przyjechałem do chorej babki. Proszę pana, niech mi pan pozwoli pojechać do staruszki". Powierzchnia oleistej, mętnej wody odbiła moją opaloną twarz, włosy ostrzyżone na jeża i porządny mundurek uczniowski z błyszczącymi miedzianymi guzikami. 167 I Westchnąłem i doszedłem do wniosku, że nie należy mówić o sieroctwie, bo sieroty z tak zdrowym wyglądem nie wzbudzają zaufania. Nieraz czytałem w książkach, że młodzieńcy, jeśli nie mają na bilet, zaciągają się jako chłopcy okrętowi. Lecz i ten sposób nie nadawał się: chodziło przecie tylko o to, by dostać się na drugi brzeg. — Czego sterczysz? Posuń się! — usłyszałem za sobą zaczepne pytanie. Piegowaty chłopiec małego wzrostu rzucił niedbale na skrzynię paczkę ulotek i szybko podniósł spod moich nóg brudny, gruby niedopałek. — A to gawron — rzekł lekceważąco. — Takiego papierosa przegapić. Odpowiedziałem, że nie dbam o to, bo nie palę, i z kolei spytałem go, co on tu robi. — Ja? — malec splunął zręcznie, trafiając w sam środek przepływającej szczapy. — Rozdaję ulotki naszego komitetu. — Jakiego komitetu? — Wiadomo, jakiego... robotniczego. Jak chcesz, to pomagaj mi rozdawać. — Pomógłbym chętnie — odrzekłem — ale muszę się dostać statkiem do Sormowa, a nie mam biletu. — Po co do Sormowa? — Przyjechałem do wuja. Wuj pracuje w fabryce. — Jakże to tak — spytał malec z wyrzutem — jedziesz do wuja, a nie postarałeś się o pół rubra? — Żeby się postarać, trzeba mieć czas — wyrwało mi się szczerze. — A ja zebrałem się raz dwa i zwiałem z domu. — Zwia-łeś? — wzrok chłopca z nieufnym zaciekawieniem prześliznął się po mnie. Pociągnął nosem i powiedział z politowaniem: — A to ci ojciec da wcirę, jak wrócisz. — Nie wrócę. Poza tym nie mam ojca. Ojca mi zabili jeszcze za carskich czasów. Mój ojciec był bolszewikiem. — Mój ojciec też jest bolszewikiem — zatrajkotał szybko chłopiec — ale mój żyje. Mój ojciec, bracie, to najważniejszy człowiek w całym Sormowie. Kogo chcesz, spytaj: „Gdzie mieszka Paweł Korczagin?", każdy ci odpowie: „A ten z komitetu na Warychach, z fabryki Ter-Akopowa". Takiego mam, bracie, ojca! Rzucił nagle niedopałek, podciągnął opadające spodnie i dał nura w tłum, zostawiając ulotki na skrzyni. Wziąłem jedną z nich. Przeczytałem, że Kierenski to zdrajca, że przygotowuje porozumienie z kontrrewolucyjnym generałem Korniłowem. Ulotka otwarcie wzywała do obalenia Rządu Tymczasowego i ustanowienia władzy Rad. Ostry jej ton zdumiał mnie bardziej nawet niż złośliwa piosenka tragarzy. Wtem spoza beczek ze śledziami wynurzył się mój malec. Biegł zadyszany i wołał do mnie: — Nie ma, bracie! — Kogo nie ma? — Nie ma pół rubla. Właśnie spotkałem Siemiona Ko-tyłkina, naszego człowieka. Mówi, że nie ma. — A na co ci pół rubla? — Dla ciebie — spojrzał na mnie ze zdziwieniem. — Kupiłbyś bilet, a w Sormowie wziąłbyś pieniądze od wuja i zwróciłbyś. Przecie ja też jestem sormowiak. Pokręcił się chwilę, znów znikł i wrócił za chwilę. — Poradzimy sobie, bracie, i bez tego. Bierz moje ulotki i wal prosto na mostek. Widzisz marynarza z karabinem? To Paszka Surkow. Gdy będziesz przechodził przez kładkę, zwróć się do marynarza i powiedz: „Ja z ulotkami z komitetu", a z kontrolerem nie rozmawiaj wcale. Wal śmiało naprzód. Ten marynarz — to swój chłop, w razie czego ujmie się za tobą. 168 169 — A ty? — Ja, bracie, wszędzie przejdę. Ja tu nie obcy. Bardzo stary stateczek, zaśmiecony łupinami i ogryzkami jabłek, dawno już odbił od brzegu, a mojego małego przyjaciela nie było widać. Przykucnąłem na skręconych, zardzewiałych łańcuchach kotwicznych i wdychając chłodne powietrze pachnące jabłkami, ropą naftową i rybami, przypatrywałem się z zainteresowaniem podróżnym. Obok mnie siedział ni to diakon, ni to mnich, skromnie i cichutko, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Ukradkiem oglądał się na boki, jadł arbuz i wypluwał pestki do ręki. Oprócz mnicha i kilku bab z bańkami od mleka, jechali statkiem dwaj oficerowie i czterej milicjanci. Stali na uboczu z jakimś cywilem z czerwoną opaską na rękawie. Reszta pasażerów — to robotnicy. Zbici w gromadki rozmawiali głośno, spierali się, kłócili, śmiali się, czytali na głos gazetę. Wyglądało na to, że wszyscy oni znają się osobiście, bo niektórzy bezceremonialnie wtrącali się do cudzych rozmów, a dowcipy i słówka śmigały od burty do burty. Już ukazały się przed nami domy Sormowa. Ranek był bezwietrzny. Dym fabryczny, zbierając się w zbite kłęby, wyglądał jak czarne macki gałęzi rozpostartych nad kamiennymi pniami ogromnych kominów. — Hej! — usłyszałem za sobą znajomy głos piegowatego malca. Ucieszyłem się, bo nie wiedziałem, co robić z ulotkami. Usiadł obok mnie na skręconej linie i podał mi jabłko, które wyjął z kieszeni. — Bierz, tragarze nasypali mi pełną czapkę, bo jak tylko ukaże się nowa ulotka lub gazeta, to najpierw im przynoszę. Wczoraj dali mi cały pęczek płotek. Co to dla nich znaczy? 170 Ręka do worka i już. Zjadłem na miejscu trzy, a dwie przyniosłem do domu jedną dla Ańki, drugą dla Mańki. To moje siostry — wyjaśnił i dodał pobłażliwie: — Jeszcze głupie gęsi... wciąż by tylko jadły i nic więcej. Rozmowy nagle przycichły, bo cywil z czerwoną opaską w asyście milicjantów zaczął sprawdzać dokumenty. Robotnicy w milczeniu wyciągali swoje pogniecione i bru-. dne papiery, rzucając pod adresem cywila niechętne, a nawet wrogie uwagi. — Kogo szukają? — Diabli ich wiedzą. — Niechby do nas do Sormowa przyszli, tam by znaleźli. Milicjanci pełnili służbę niechętnie, widać było, że czują się nieswojo pod nieufnymi spojrzeniami kilkudziesięciu ludzi. Nie zwracając uwagi na ogólne, ledwie hamowane wzburzenie, cywil zmarszczył wyzywająco brwi i podszedł do mnicha. Ten skurczył się jeszcze bardziej i rozłożył ręce, wskazując na zawieszoną nad brzuchem puszkę z napisem: „Miłosierni chrześcijanie, złóżcie ofiarę na odbudowę świątyń zniszczonych przez Niemców". Cywil uśmiechnął się pogardliwie i odwracając się od mnicha, obcesowo ujął za ramię mego sąsiada — małego sormowiaka. — Dokument? — Jak dorosnę, to sobie kupię — odburknął malec. Usiłując wyrwać się z wprawnej ręki cywila, szarpnął się, stracił równowagę i upuścił plik ulotek. Cywil podniósł jedną, szybko ją przejrzał i mruknął po cichu, ale ze złością. — Na dokument jesteś za mały, a na propagandę — to nie? Aresztować go. Lecz ulotkę przeczytał nie tylko cywil z opaską. Wiatr 171 porwał kilka białych kartek z rozsypanej paczki i rozrzucił je po zatłoczonym pokładzie. Nie zdążyli jeszcze zmieszani i niezbyt skwapliwi milicjanci podejść do piegowatego chłopca, gdy na pokładzie zrobiło się gwarno jak w ulu. — Lepiej byście poszukali Korniłowa. — Jak mnich nie ma papierów, to nic, a takiego malca to się czepiacie. — Tu nie Niżny Nowogród, tu już Sormowo. — No, ciszej, ciszej tam! — warknął cywil spoglądając niepewnie na milicjantów. — Nie twoja sprawa! Przebrany żandarm! Widzieliście, jak się rzucił na ulotki? Ogryzek ogórka przeleciał koło czapki cywila. Podróżni powstali z miejsc i zwartym kołem otoczyli milicjantów. Ci rozglądali się z zakłopotaniem i namawiali nieśmiało: — Stójcie, stójcie! Obywatele, spokojnie! Nagle ryknęła syrena i z mostka kapitańskiego ktoś wrzasnął rozpaczliwie: . — Od lewej burty precz... od lewej burty... wywrócicie statek! Po nachylonym pokładzie tłum rzucił się w przeciwfną stronę. Korzystając z popłochu, cywil zaklął szpetnie, nawy-myślał milicjantom i prześliznął się ku schodom prowadzącym na mostek kapitański. Stali już tam obaj oficerowie bladzi ze zdenerwowania. Statek przybił do brzegu, robotnicy pośpiesznie schodzili na przystań. Znów miałem koło siebie piegowatego malca. Oczy mu błyszczały, w rozczapierzonych palcach trzymał mocno garść pozbieranych z ziemi, zmiętoszonych ulotek. — Przychodź! — zawołał do mnie. — Wprost na Wa-rychy! Zapytaj o Waśkę Korczagina, każdy jeden ci pokaże. 172 ROZDZIAŁ VI ,Ze zdziwieniem i zainteresowaniem przyglądałem się szarym od sadzy domkom i murom fabryk. Przez czarne ich okna widać języki jaskrawego płomienia i słychać głuchy i yk uwięzionych tam maszyn. Była właśnie przerwa obiadowa. Środkiem ulicy przeje-• hała lokomotywa płosząc kłębami pary wałęsające się psy. Za nią sunęły lory załadowane stosami kół. Darły się na i óżne głosy syreny fabryczne. Z bram wychodziły tłumy spo-umych, zmęczonych robotników. Naprzeciw mnie pędziły na bosaka wrzaskliwe dzieci nio-.ąc w węzełkach menażki i talerze, z których rozchodził się zapach cebuli, kwaszonej kapusty i pary. Krętymi uliczkami dotarłem wreszcie do zaułka, gdzie mieszkał Kawka. Zapukałem w okno niedużego drewniaka. Chuda, siwowłosa kobieta oderwawszy się na chwilę od balii z bielizną wysunęła z okienka czerwoną, zgrzaną twarz i zapytała gniewnie: od kogo? Wymieniłem nazwisko nauczyciela. — Nie ma tu takiego — odpowiedziała zatrzaskując nkicnko — mieszkał tu kiedyś, ale już dawno się wyprowadził. Oszołomiony odpowiedzią skręciłem za róg. Tu zatrzymałem się przy kupie kamieni brukowych i dopiero w tej i hwili poczułem, jak bardzo jestem zmęczony, jak bardzo mi się chce jeść i spać. Oprócz Kawki w Sormowie miałem wuja. Był to brat mojej matki, wuj Mikołaj. Lecz nie wiedziałem, gdzie go ¦•/tikać ani gdzie pracuje i jak mnie przyjmie. Wałęsałem się przez kilka godzin po ulicach, z tępym 173 uporem zaglądając w twarze mijających mnie robotników. Wuja, oczywiście, nie spotkałem. Bliski rozpaczy, czując się osamotniony i nikomu niepotrzebny, usiadłem na niedużej, nędznej łączce zaśmieconej odpadkami ryb i bryłkami pożółkłego od deszczu wapna. Położyłem się na trawie i zamknąwszy oczy zacząłem rozmyślać o moim smutnym losie i o wszystkich moich niepowodzeniach. Im dłużej myślałem, tym smutniej mi się robiło, tym większą niedorzecznością wydawała mi się ucieczka z domu. Ale nawet w tej sytuacji odrzuciłem możliwość powrotu do Arzamasu. Zdawało mi się, że w Arzamasie byłbym teraz jeszcze bardziej osamotniony. Byłbym tam przedmiotem kpin i pogardy, jak kiedyś mały Tupikow po swojej nieudanej ucieczce. Matka cierpiałaby po cichu i, co gorsza, poszłaby może do szkoły prosić w mojej sprawie dyrektora. A ja byłem uparty. Nieraz w Arzamasie patrzałem z zazdrością, jak omijając nasze miasto, sypiąc skrami i błyskając światłami pociągów, przelatuje prawdziwe, mocne życie. Zdawało mi się, że wystarczy skoczyć na stopień pędzącego wagonu, choćby na sam brzeżek i mocno chwycić się poręczy, a nic już nie zdoła mnie zepchnąć. Jakiś staruszek podszedł do parkanu. Niósł w rękach wiadro, pędzel i zwinięte w rurkę plakaty. Posmarował klejem deski, przykleił plakat, wygładził go, by nie było zmarszczek, postawił wiadro na ziemi, obejrzał się i zawołał do mnie: — Chłopcze, wyjmij z mojej kieszeni zapałki, bo ręce mam zapaćkane Majstrem. Dziękuję — dodał, gdy podniosłem płonącą zapałkę do wygasłej fajki. Zapaliwszy ją, podniósł postękując zachlapane wiadro i odezwał się dobrotliwie: 174 — Starość nie radość. Dawniej człowiek walił pudowym młotem, a teraz podniosę wiadro i już mi ręka drętwieje. — Dajcie, dziadku, ja zaniosę — zaofiarowałem mu moją pomoc. — Mnie ręka nie zdrętwieje. Patrzcie, jaki jestem silny. I jakby w obawie, że stary może się nie zgodzić, szybko porwałem wiadro. — Podźwigaj sobie — zgodził się chętnie stary. — Weź je, jeżeli chcesz. We dwóch szybciej się zwiniemy. Idąc wzdłuż parkanów, przebyliśmy wiele ulic. Za każdym razem, gdyśmy się zatrzymywali, natychmiast zbierali się przechodnie, aby jak najwcześniej się dowiedzieć, co za plakaty rozklejamy. Przejęty robotą, zapomniałem na śmierć o własnych kłopotach. Na plakatach były wypisane rozmaite hasła. Na przykład: „Osiem godzin pracy, osiem godzin snu, osiem godzin odpoczynku". Prawdę mówiąc, hasło to wydało mi się dziwnie powszednie i mało pociągające. O wiele bardziej podobał mi się duży błękitny plakat z ciemnoczerwonymi literami: „Jedynie z bronią w ręku proletariat zdobędzie świetlane królestwo socjalizmu". To „świetlane królestwo", które proletariat miał zdobyć, pociągało mnie ku sobie swoim zagadkowym, niezwykłym pięknem, bardziej nawet, niż egzotyczne krainy wabią ku sobie młodych egzaltowanych czytelników Mayne Reide'a 1). Krainy te, chociaż tak bardzo dalekie, są już jednak zbadane, posegregowane i wniesione na nudne szkolne mapy. A „świetlane królestwo", o którym była mowa na plakacie, nie zostało jeszcze dotąd przez nikogo zdobyte. Ludzka stopa nie stanęła jeszcze na jego bajecznych obszarach. ') Mayne Reide — czyt.: majn rid — (1818—1883) — autor popularnych powieści podróżniczych (przyp. tłum.), 175 — Może zmęczyłeś się, chłopcze? — zapytał starzec przystając. — No, to wracaj do domu. Już sobie sam poradzę. — Nie, nie jestem zmęczony — powiedziałem, myśląc z przykrością, że wkrótce znów będę sam... — Jak chcesz — zgodził się stary. — Żebyś tylko w domu nie oberwał. — Nie mam domu — powiedziałem w przystępie szczerości. — Właściwie to mam dom, ale bardzo daleko stąd. I czując nieprzepartą potrzebę zwierzenia się komuś ze swej niedoli, opowiedziałem staremu wszystko. Wysłuchał mnie uważnie, patrząc przenikliwie i nieco drwiąco na moją zatroskaną twarz. — Trzeba to sobie wszystko rozważyć — powiedział spokojnie. — Sormowo jest co prawda duże, ale co człowiek, to nie igła. Mówisz, że twój wuj jest ślusarzem? — Był ślusarzem — odpowiedziałem nabierając otuchy — Mikołaj mu na imię. Mikołaj Jegorowicz Dubriakow. Jest chyba w partii tak, jak i mój ojciec. Może go znają w komitecie? — Nie, takiego nazwiska nie pamiętam. A no, dobrze, jak skończymy rozlepiać, pójdziesz ze mną. Przepytam wśród naszych. Stary spochmurniał i szedł pykając w milczeniu fajkę. — Więc zabili ci ojca? — spytał nieoczekiwanie. — Zabili. Wytarł ręce o połatane i powalane spodnie i klepiąc mnie po ramieniu, rzekł: — Pójdziesz teraz do mnie. Zjemy sobie kartofli z cebulą i zaparzymy herbaty. Pewnie jesteś strasznie głodny? W tej chwili wiadro wydało mi się leciutkie, a moja ucieczka z Arzamasu celowa i słuszna. 176 Wujek mój odnalazł się. Okazało się, że nie był ślusarzem, lecz majstrem kotlarskim. Oświadczył mi krótko i węzłowato, żebym nie robił głupstw i wracał do domu. — U mnie nie masz co robić... Tylko ten wychodzi na ludzi, kto rozumie, gdzie jest jego miejsce — powiedział mi szorstko pierwszego dnia przy obiedzie, ocierając zatłuszczo-ne rudawe wąsy. — Ja swoje miejsce znam... Byłem najpierw czeladnikiem, potem ślusarzem, teraz zostałem majstrem. A dlaczego ja, dajmy na to, jestem majstrem, a ko=. mu innemu się nie udało? Dlaczego, że inni potrafią tylko ^adać. Robić się nie chce, a zazdroszczą inżynierowi. Taki jeden z drugim chciałby wszystko mieć od razu. Dlaczego ty, dajmy na to, nie mogłeś usiedzieć w szkole? Uczyłbyś się spokojnie na doktora albo technika. Ale gdzie tam, (obie się zachciało mędrkować. To wszystko z lenistwa... Moim zdaniem, jeżeli człowiek raz się zdecydował na jakąś (irogę, to powinien starać się iść nią naprzód i naprzód. Pomalutku, pomalutku i ani się obejrzysz, jak będą z ciebie ludzie. — Jak to, wuju? — zapytałem cicho, bo poczułem się dotknięty. — Proszę wziąć za przykład mego ojca. Był żołnierzem. Zdaniem wuja, powinien był wstąpić do szkoły podchorążych, zostałby oficerem, może dosłużyłby się kapitana... Więc to wszystko, co ojciec robił, i to, że zamiast /.ostać kapitanem, sta! się rewolucjonistą, to wszystko zdaniem wuja było niepotrzebne? Wuj sposępniał. — Nie chcę źle mówić o twoim ojcu, lecz w jego postępowaniu nie widzę wiele sensu. Nie wiedział, czego chce, niespokojny duch. Mnie też o mało co nie wykoleił. Mieli mnie właśnie zrobić majstrem, gdy wybuchła cała ta sprawa. U — Dzieła t. I. 177 „A to ładny ptaszek z tego krewniaka, co to gościł u was" — powiadają. Ledwom się z tego wykręcił. Dobył z miski tłustą kość, nasmarował musztardą, mocno posolił i gryząc ją silnymi, żółtymi zębami, potrząsał głową z wyrzutem. Po obiedzie żona wuja, wysoka ładna kobieta, podała kwas we wzorzystym glinianym dzbanku, po czym wuj powiedział: — Zdrzemnę się teraz, obudź mnie za godzinę. Trzeba będzie do siostry Barbary napisać list, Borys go zabierze, gdy pojedzie do domu. — A kiedy pojedzie? — Kiedy? Jutro. Ktoś zapukał w okno. — Hej, tam, Mikołaju — zawołał głos z ulicy — pójdzie majster na wiec? — Dokąd mam iść? — No, mówię przecie, na wiec. Już moc ludzi zebrało się na placu. — A niech sobie — wuj machnął ręką. — Mam dość swoich zmartwień. Poczekałem, aż wuj się położy, po czym wymknąłem się na ulicę. „Ależ z tego wuja stary krętacz — pomyślałem. — Wielka mi figura — majster! A ja myślałem, że wuj jest partyjny. Czyżbym rzeczywiście musiał wracać do Arzamasu?" Naokoło skleconej z desek trybuny zebrało się parę tysięcy ludzi. W tłumie mignęła mi znajoma, piegowata twarz sprytnego Waśki Korczagina. Zawołałem na niego, ale nie usłyszał. Pobiegłem za nim. Jego kędzierzawa głowa parę razy wynurzyła się z tłumu, lecz w końcu znikła, a ja znalazłem się niedaleko trybuny. 178 Przedostać się bliżej było trudno. Zacząłem przysłuchiwać się przemówieniom. Mówcy często się zmieniali. Szczególną moją uwagę zwrócił na siebie jeden z nich, niepozorny, źle ubrany, z wyglądu taki sam robociarz, jakich widywało się setkami na ulicach Sormowa. Niezręcznym ruchem ściągnął z głowy spłaszczoną jak placuszek czapkę, wykaszlał się i wytężając swój naderwany i, jak mi się zdawało, gniewny głos, przemówił: — Towarzysze z fabryki parowozów i z fabryki wagonów i wy, nafciarze, wiecie dobrze, że osiem lat przesiedziałem na katordze jako więzień polityczny. I cóż — ledwie zdążyłem wrócić, jeszcze nie zdołałem porządnie odetchnąć świeżym powietrzem, a tu cap! — znowu wsadzono mnie do więzienia na dwa miesiące. A kto wsadził? Nie policjanci starego reżymu, ale sługusy nowego. Siedzieć z winy cara — to nie był wstyd. Nasi od niepamiętnych czasów siedzieli z winy cara. Ale siedzieć u tych sługusów — to już doprawdy hańba. Generałowie i oficerowie poprzyczepiali sobie czerwone kokardy, jak gdyby to oni byli najlepszymi przyjaciółmi rewolucji. A naszych za byle co pakują do kozy. Szczują na nas naród i rozpędzają nas. Jednak nie o moją krzywdę upominam się, towarzysze, nie o to, że dodali mi jeszcze dwa miesiące. Upominam się o naszą, robotniczą krzywdę... Tu rozkaszlał się, a odsapnąwszy nieco, otworzył usta, lecz znowu dostał gwałtownego kaszlu. Długo się tak trząsł, wpijając kurczowo ręce w balustradę, w końcu pokręcił głową i zeszedł z trybuny. — Wykończyli człowieka! — z głośnym oburzeniem odezwano się z tłumu. Z szarego, zachmurzonego nieba posypały się płatki pierwszego śniegu. Suchy, zimny wiatr zrywał ostatnie sczerniałe liście. Przemarzły mi nogi. 179 Chciałem wydostać się z tłoku i trochę pochodzić dla rozgrzewki. Przepychając się przestałem zwracać uwagę na mówców, gdy nagle dobrze mi znany wysoki głos kazał mi spojrzeć na trybunę. Płatki śniegu przesłaniały mi widok. Ze wszystkich stron napierano, ktoś nadepnął mi boleśnie na nogę. A ja, wspinając się na palce, ze zdziwieniem i radością spoglądałem na trybunę, na znajomą, brodatą twarz Kawki. Torowałem sobie drogę łokciami. Obawiałem się, że Kawka skończy i zniknie w tłumie, nie słysząc mojego wołania. Że znów go zgubię. Machałem czapką, by zwrócić na siebie jego uwagę, robiłem mu znaki dłonią — nadaremnie. Kawka nie zauważył mnie. Widząc, że już podniósł rękę i natężył głos, że zatem za chwilę skończy, krzyknąłem: — Siemion Iwanowicz! Siemion Iwanowicz! Ktoś syknął, kto inny szturchnął mnie w plecy. Lecz ja wrzasnąłem tym rozpaczliwiej: — Siemion Iwanowicz! Widziałem, jak Kawka rozłożył ręce ze zdziwienia i wypowiedziawszy ostatnie słowa zbiegł ze schodów. Rozzłoszczony sąsiad złapał mnie za rękę i odciągnął na bok. Lecz ja, nie zważając na wymysły i poszturchiwania, śmiałem się głośno jak wariat. — Czego łobuzujesz? — spytał ostro robotnik ciągnąc mnie za rękaw i potrząsając mną energicznie. — Ja nie łobuzuję — odpowiedziałem nie przestając radośnie się uśmiechać i przytupując zziębniętymi nogami dla rozgrzewki — ja odnalazłem Kawkę. Odnalazłem Siemiona Iwanowicza. Widocznie coś szczególnego było w mojej twarzy, bo za- gniewany robotnik sam się uśmiechnął i rzekł już łagodniejszym tonem: — Jaką znowu kawkę? — Nie jaką... Siemiona Iwanowicza... O, właśnie idzie tu do nas. W tej chwili Kawka wynurzył się z tłoku i chwycił mnie za ramię. — Skąd się tu wziąłeś? Tłum wydawał się wzburzony. Na całym placu huczało niespokojnie. Naokoło siebie ujrzałem gniewne, pełne trwogi twarze. — Siemionie Iwanowiczu — idąc obok niego odpowiedziałem pytaniem na pytanie — czemuż to ludzie tak hałasują? — Nadeszła depesza... dopiero przed chwilą — wytłumaczył mi szybko. — Kierenski zdradził rewolucję. Generał Korniłow uciekł za Don i buntuje przeciw nam Kozaków. Krótkie dni jesienne mijały jeden za drugim jak nieznane stacje jarzące się światełkami na trasie pośpiesznego pociągu. Znalazło się i dla mnie zajęcie i to od razu. Stałem się człowiekiem pożytecznym, porwanym przez wir gwałtownie rozgrywających się wydarzeń. Któregoś z tych niespokojnych dni Kawka zwrócił się do mnie głosem pełnym niepokoju: — Borysie, skocz do komitetu. Powiedz, że z Warychów pilnie zażądano mówcy i że ja tam idę. Znajdź Jerszowa, niech zamiast mnie idzie do drukarni. Jak nie znajdziesz go, to... daj mi ołówek... Ty sam odnieś tę kartkę do drukarni. Ale nie do biura. Oddaj własnoręcznie metrampażo-wi. Pamiętaj! Widziałeś go u Korczagina, brunet w okularach. To wszystko... Jak załatwisz, przyjdź do mnie na Wa- 180 181 rychy. Jeżeli w komitecie mają nowe ulotki, weź je z sobą. Powiesz Pawłowowi, że to dla mnie... Ale poczekaj! — zawołał za mną. — Zimno przecie, weź mój stary płaszcz. Lecz ja niczym koń kawaleryjski puszczony cwałem, biegłem już podniecony i upojony radością, przeskakując przez kałuże i wyboje błotnistej jezdni. W drzwiach komitetu partyjnego, pełnego rozgwaru jak na dworcu przed odejściem pociągu, zderzyłem się z Kor-czaginem. Gdyby był słabszy i niższego wzrostu, prawdopodobnie byłbym go przewrócił. Lecz o Korczagina uderzyłem się, jakbym wpadł na telegraficzny słup. — Ale pędzisz — powiedział szybko. — Co się z tobą dzieje, czy urwałeś się z dzwonnicy? — Nie, nie z dzwonnicy — odpowiedziałem zmieszany, pocierając potłuczone czoło i ciężko dysząc — Siemion Iwanowicz kazał powiedzieć, że go wezwano na Warychy... — Wiem, już telefonowano. — I prosił o ulotki. — Posłano. Co jeszcze? — Jeszcze potrzebny jest Jerszow. Niech idzie do drukarni. Oto kartka. — Co tam o drukarni? Daj kartkę — wtrącił się nie znany mi robotnik z karabinem, w wojskowym płaszczu narzuconym na starą cywilną marynarkę. — Siemion niepotrzebnie zawraca głowę — powiedział po przeczytaniu kartki, zwracając się do Korczagina. — Czego się boi o drukarnię? Ja już ją od południa obstawiłem naszymi ludźmi. Przychodzili coraz to inni. Mimo zimna drzwi były na roścież otwarte, a wewnątrz widać było krzątających się ludzi w płaszczach wojskowych, w bluzach i w zrudziałych skórzanych kurtkach. W sieni dwaj mężczyźni odbijali młot- 182 kami pokrywę od skrzyni. W skrzyni w słomie leżały nowiutkie, mocno naoliwione karabiny. Kilka podobnych, opróżnionych już skrzyń stało w błocie pod gankiem. Znów zjawił się Korczagin. Mówił szybko do trzech uzbrojonych robotników: — Idźcie prędzej. Nareszcie tam sami zostaniecie. Nie wpuszczać nikogo bez przepustki komitetu. Przyślijcie stamtąd kogoś z wiadomością, jak się wam udało. — Kogo wyślemy? — Kogokolwiek z naszych, kto się nawinie pod rękę. — Ja się nawinę! — zawołałem bardzo podniecony, nie chcąc za nic, aby mnie inni wyprzedzili. — Możecie go wziąć. To szybkobiegacz. Zauważyłem, że prawie każdy, wychodząc na ulicę, bierze z rozbitej skrzyni karabin. — Towarzyszu Korczagin — poprosiłem — wszyscy biorą karabiny... to ja też wezmę. — Czego chcesz? — spytał szorstko, niezadowolony, że mu przerywam rozmowę z rosłym tatuowanym marynarzem. — Daj karabin! Czy jestem gorszy od innych? W tej chwili z sąsiedniego pokoju zawołano Korczagina. Wychodząc machnął ręką w moim kierunku. Być może, chciał po prostu, żebym mu nie przeszkadzał. Ale ja uznałem to za gest zezwolenia. Wyciągnąłem karabin ze skrzyni i, ściskając go mocno w ręku, pobiegłem za schodzącymi z ganku uzbrojonymi robotnikami. Biegnąc przez podwórze, usłyszałem otrzymaną przed diwilą nowinę: w Piotrogrodzie została ogłoszona władza I'ad, Kierenski uciekł, w Moskwie toczą się walki z jun-krami. 183 III. FRONT ROZDZIAŁ I Minęło pół roku. Pewnego słonecznego kwietniowego dnia wysłałem z dworca list do matki. „Mamo! Żegnaj, bądź zdrowa. Wyjeżdżam do grupy słynnego towarzysza Siwersa, który walczy z białymi wojskami kor-niłowców *) i kaledinowców2). Wyjeżdżamy we trzech. Wydano nam dokumenty w sormowskim oddziale, do którego należałem razem z Biełką. Długo nie chciano mi ich wydać: mówili, że jestem za młody. Ledwo ubłagałem Kawkę i on to jakoś załatwił. I on by też chętnie pojechał, ale choruje i ciągle kaszle. Z radości tracę głowę. Nieważne wszystko, co było dotychczas, prawdziwe życie zaczyna się dopiero teraz, dlatego jestem wesół..." W trzecim dniu podróży, podczas sześciogodzinnego postoju na małej stacyjce, dowiedzieliśmy się, że w okolicznych gminach nie jest zupełnie spokojnie. Pojawiły się tu i ówdzie zbójeckie bandy, zdarzały się gdzieniegdzie krwawe starcia kułaków z oddziałami zaopatrzenia 8). Dopiero późno w nocy doczepiono do pociągu lokomotywę. Leżałem z kolegami na górnej pryczy w wagonie towarowym. Słu- ') Korniłow Ł. G. (1870—1918) generał, jeden z przywódców kontrrewolucji w 1918 r. na Donie (przyp. tłum.). 2) Kaledin A. M. (1861—1918) — generał kontrrewolucyjny, członek triumwiratu: Aleksiejew, Korniłow, Kaledin (przyp. tłum.). 3) Oddziały zaopatrzenia — po ros. prodotdieły — jednostki aprowizacyjne przy Armii Czerwonej, które w tym okresie rekwi-rowały przy pomocy biednej ludności wiejskiej nadwyżki zbożowe u kułaków (przyp. tłum.). 184 chając miarowego turkotu kół i skrzypienia kołyszącego się wagonu, obwinąłem się szczelniej płaszczem i starałem się zasnąć. W ciemnościach słychać było, jak ludzie chrapią, kaszlą, drapią się. Ci, którym udało się zdobyć prycze, spali. Natomiast na dole, gdzie śród worków i tobołów stłoczyła się reszta pasażerów, bez ustanku gderano, poszturchiwano się i złorzeczono rozpychającym się sąsiadom. — Nie pchaj się, nie pchaj się — gderał ktoś flegmatycz-nym basem. — Czego mnie spychasz z mojego worka? Jak ja cię zepchnę — to się nie pozbierasz. — Ach, ty diable! — pisnął głos babski. — Lezie z buciorami prosto w twarz. Ach, ty diable przeklęty! Błysnęła zapałka, słabo oświetlając ruchliwą kupę butów, worków, koszy, czapek, rąk i nóg, i zaraz zgasła. Zrobiło się jeszcze ciemniej. W kącie ktoś opowiadał zmęczonym i skrzypiącym głosem długie i nudne dzieje swego smutnego życia. Kto inny potakiwał współczująco, pykając papierosa. Wagon drgał jak koń, którego tną bąki, i szarpiąc raz po raz, posuwał się po szynach. Obudziłem się, gdy któryś z towarzyszy pociągnął mnie za rękaw. Podniosłem głowę. Z otwartego okna strumień zimnego, orzeźwiającego powietrza chlusnął w moją zmęczoną twarz... Pociąg szedł wolno, widocznie pod górę. Olbrzymia łuna rozlała się na horyzoncie. Ponad łuną, jakby przepalone płomieniem pożogi, dogasały świetliki gwiazd i topniał blady księżyc. — Buntuje się ziemia — padła z ciemnego ka.ta czyjaś spokojna uwaga. — Bata jej się zachciewa, dlatego się buntuje — odpowiedział po cichu ze złością czyjś głos z przeciwległego kąta. Mocny huk przerwał rozmowy. Gwałtownie uderzony wagon zakolysał się, a ja spadłem z pryczy na ulokowanych 185 na podłodze. Wszystko się pomieszało i czarna masa ludzka z jękiem rzuciła się ku otwartym drzwiom „tiepłuszki" 1). Katastrofa! Skoczyłem niezdarnie do rowu pod nasypem. Ledwie zdążyłem uchylić się w bok, żeby mnie nie stratowali ci, co skakali po mnie. Dwa razy klasnęły wystrzały. Jakiś mężczyzna, rozkładając drżące dłonie, mówił szybko: — To nic... to nic... Byle nie uciekać, bo będą strzelać. To przecie nie biali, to tylko tutejsi chłopi. Ograbią nas tylko i puszczą. Do wagonu podbiegli dwaj chłopi z karabinami, wrzeszcząc: — Wsiadać! Wsiadać z powrotem! Po coście wyskoczyli? Tłum rzucił się ku wagonom. Pchnięty nagle, potknąłem się i wpadłem do wilgotnego rowu. Jak jaszczurka poczoł-gałem się szybko na brzuchu do końca pociągu. Nasz wagon był przedostatni. Po minucie zrównałem się ze słabo świecącą latarką ostatniego wagonu. Ale i tu stał chłop z karabinem. Chciałem już zawrócić, gdy wartownik pobiegł na drugą stronę widocznie dostrzegłszy tam kogoś. Dałem susa i skulałem się po śliskim, gliniastym zboczu. Znalazłszy się na dnie jaru, wstałem i powlokłem się w krzaki, ledwo podnosząc oblepione gliną buty. Już ożył las powleczony nalotem młodej zieleni. Gdzieś w oddali zaczepnie nawoływały się koguty. Z sąsiedniej łączki dochodziło rechotanie żab, które wyległy na słońce, żeby się ogrzać. Gdzieniegdzie w cieniu leżały jeszcze wysepki brudnego śniegu, ale na miejscach nasłonecznionych sztywna zeszłoroczna trawa była już zupełnie sucha. Odpoczywałem. Gałązką brzostu zgrzebywałem z butów płaty ') Tiepłuszka — ogrzewany wagon towarowy (przyp. tom.). i gliny. Narwałem garść trawy, zmoczyłem ją w wodzie i przetarłem nią zabłoconą twarz. Okolica była mi zupełnie nie znana. Którędy dostać się do najbliższej stacji? Słychać szczekanie psów, a więc w pobliżu jest wieś. Może pójść zapytać? I wpaść w zasadzkę kułacką. Zaczną mnie dopytywać: a kto? a po co? Mam przy sobie dokument i mauzer w kieszeni. Dokument, dajmy na to, można schować do buta. Ale mauzer? Wyrzucić? Wyjąłem go, obracałem w ręku. Żal mi go było. Tak zgrabnie tkwił w ręku, tak spokojnie połyskiwał ciemną stalą swej płaskiej lufy, że wstyd mi było własnych myśli. Pogładziłem go i wepchnąłem z powrotem w zanadrze do ukrytej, wszytej w podszewkę kieszeni. Ranek był słoneczny, gwarny. I gdy tak siedziałem na pieńku na żółtej łączce, nie chciało mi się wierzyć, że grozi mi jakiekolwiek niebezpieczeństwo. — Piń... piń... tarrrach! — usłyszałem znane mi dobrze gwizdy. Duża niebieska sikorka usiadła na gałęzi nad moją głową i spojrzała na mnie zezem, z niemałym zaciekawieniem. — Piń... piń... tarrach!... witaj — gwizdnęła przeskakując z nogi na nogę. Uśmiechnąłem się mimo woli i przypomniałem sobie Tym-kę Sztukina, który sikory przezywał ogoniastymi idiotkami. Było to tak niedawno... Sikory, cmentarz, zabawy... A teraz?... Zmarszczyłem czoło. Ale co robić... W pobliżu dało się słyszeć trzaskanie z bicza i poryki krów. „Stado — pomyślałem sobie. — Spytam pastucha o drogę. Co mi pastuch może zrobić? Zapytam go i co prędzej zejdę mu z oczu". Nieduże stadko krów, skubiąc leniwie kępki zeszłorocznej trawy, posuwało się zwolna brzegiem lasu. Obok szedł stary pastuch z wysokim grubym kijem w ręku. Podszedłem 186 187 do niego wolnym i spokojnym krokiem, jakbym był zwykłym spacerowiczem. — Jak się macie, dziadku! — Jak się masz! — odpowiedział po chwili, stanął i zaczął mi się przyglądać. — Czy daleko do stacji? — Do jakiej stacji? Dokąd? Milczałem zakłopotany. Nie wiedziałem, o jaką stację zapytać, ale stary mnie wyręczył: — Pewno do Aleksiejewki, co? — Właśnie, właśnie — zgodziłem się skwapliwie. — 0 nią pytam. Idę i idę, widać, że zabłądziłem. — Skąd idziesz? Znów się zaciąłem. — Stamtąd — odpowiedziałem, siląc się na spokój i wskazując nieokreślonym ruchem widniejącą na horyzoncie wioskę. — Hmm... stamtąd. Z Diemieniewa czy jak? — Właśnie, z Diemieniewa. W tej chwili usłyszałem warczenie psa i odgłos kroków. Obejrzałem się. Podchodził do nas wyrostek potężtnej budowy, pewnie pomocnik starego pastucha. — Co się stało, dziadku? — zapytał zajadając pajdę razowego chleba. — A no, przechodzień... Pyta o drogę na stację Aleksie-jewkę. A powiada, że idzie z Diemieniewa. Chłopak spuścił rękę z chlebem i, wytrzeszczając na mnie oczy, zapytał zdziwiony: — A to niby jak? — Sam nie wiem jak, przecie Diemieniewo leży akurat przy samej stacji. Aleksiejewka czy Diemieniewo to jedno 1 to samo. Licho go wie, skąd się tu wziął. — Trzeba go odstawić do wsi — poradził spokojnie chło 188 pak. — Niech na placówce zbadają. Kto by tam wierzył, co laki przybłęda napięcie. Chociaż nie wiedziałem, jaka to placówka ma „zbadać" i jakie będzie to badanie, ale nie miałem najmniejszej ochoty iść z nim, choćby z tego względu, że wsie w tamtejszych stronach były bogate i zbuntowane. Toteż nie ociągając się dałem susa w las. Chłopak wkrótce pozostał za mną w tyle. Ale przeklęty pies zdołał mnie dwukrotnie ugryźć w nogę. Co prawda, na razie nie odczuwałem bólu, podobnie jak nie czułem uderzeń gałęzi, które rozczapierzonymi kłującymi palcami smagały mnie po twarzy, ani kęp i pieńków pod nogami. Błądziłem po lesie do wieczora. Nie był to las dziki, często napotykałem karcze po ściętych drzewach. Im bardziej się zagłębiałem, tym bardziej las przerzedzał się i coraz częściej trafiały się polanki ze śladami końskich Kopyt i nawozu. Zapadła noc. Byłem zmęczony, głodny i podrapany. Trzeba było pomyśleć o noclegu. Wybrałem zaciszne, suche miejsce pod krzakiem, podłożyłem pod gło-wę klocek i ległem spać. Teraz dopiero dało o sobie znać /tnęczenie. Policzki mi pałały, bolała mnie noga pokąsana przez psa. „Będę się starał zasnąć — zdecydowałem. — Teraz w nocy nikt mnie tu nie znajdzie. Zmęczony jestem... Pośpię sobie, > rano coś obmyślę..." Zasypiając wspomniałem Arzamas, tamtejsze stawy, naszą "jnę na tratwach, łóżko ze starą ciepłą kołdrą. Przypom- ifcm sobie, jak pewnego razu z Fiedką nałapaliśmy go- ii. Usmażyliśmy je na patelni i zjedli po kryjomu. A ja- ¦ były smaczne... Wiatr gwizdał w wierzchołkach drzew. Wydało mi się wnie pusto i strasznie w tym lesie. Znów wypłynął w mo- 189 jej wyobraźni dawny Arzamas, ciepły, pachnący, niczym tłusty pieróg świąteczny. Naciągnąłem kołnierz na głowę i poczułem, jak nieproszona łza pociekła po policzku. A przecież nie płakałem. W nocy, skostniały z zimna, zrywałem się, biegałem w kółko po łączce, próbowałem wleźć na brzozę i nawet tańczyłem, żeby się rozgrzać. Rozgrzany kładłem się ponownie, by po krótkim czasie, gdy mgła leśna pozbawiała mnie ciepła, znów zrywać się na nogi. ROZDZIAŁ II Wzeszło słońce i zrobiło się ciepło, ptaki zaczęły świergotać, a wesołe klucze żurawi przyjaźnie krzyczały z nieba. Znów uśmiechałem się, ucieszony, że noc już minęła, że opuściły mnie wszystkie moje czarne myśli, prócz jednej: troski o zdobycie chleba. Nie zdążyłem przejść dwustu kroków, gdy nagle usłyszałem gęganie gęsi, chrząkanie świń, a poprzez gęste listowie błysnął zielony dach samotnego chutoru. „Podkradnę się — postanowiłem sobie — i spojrzę. Jak nie zauważę nic podejrzanego, zapytam najpierw o drogę, a potem poproszę, aby mi dali co zjeść". Stanąłem za krzakiem dzikiego bzu. Było bardzo cicho. Nie było widać nikogo, tylko z komina słabo snuł się dym. Stadko kiwających się gęsi zdążało w moim kierunku. Wtem rozległ się z bliska lekki chrzęst łamanej gałązki. Nogi moje odruchowo sprężyły się. Odwróciłem głowę. Przestrach natychmiast zmienił się w zdziwienie. Z tamtej strony krzaka, niedalej jak o dziesięć kroków, spoglądały na mnie uporczywie oczy zaczajonego człowieka. Nie był to gospodarz, bo sam się chował w zaroślach i obserwował zagrodę. Po- 190 patrzyliśmy na siebie uważnie, nieufnie, niby dwaj drapieżni iy podczas łowów na tę samą zwierzynę. Potem, jakby w milczącym porozumieniu, cofnęliśmy się nieco w głąb lasu i dopiero tam podeszliśmy do siebie. Nieznajomy był mojego wzrostu. Na pierwszy rzut oka wyglądał na lat siedemnaście. Jego mocną, muskularną postać opinała kurtka z czarnego sukna, która nie miała ani jednego guzika. Odnosiło się przy tym wrażenie, że guziki nie zostały oberwane przypadkiem, lecz że obcięto je umyślnie. Rzep przyczepił się tu i ówdzie do spodni z mocnego materiału, wpuszczonych w chromowe powalane gliną buty. Ulada, zmęczona twarz z ciemnymi podkówkami pod oczyma świadczyła o tym, że nieznajomy prawdopodobnie spędził noc w lesie. — Co? — spytał półgłosem, wskazując głową na chutor. — Tam się wybierasz? — Tak — odrzekłem. — A ty? — Nici z tego — rzekł. — Ja już badałem. Jest tam trzech silnych chłopów. Nie wiadomo, na co się wpadnie. — To co robić? Jeść przecie trzeba. — Trzeba — potwierdził nieznajomy. — Ale nie prośbą. Dziś się jałmużny nie daje... Coś ty za jeden? — spytał i nie czekając na odpowiedź, dodał: — No, dobrze... weźmiemy sobie sami. W pojedynkę to trudniej, próbowałem, ale we dwóch damy radę. Na przykład, patrzaj, idzie stadko gęsi, a jakie tłuste... — Ale cudze? Spojrzał na mnie tak, jak gdyby był zaskoczony niedorzecznością pytania, i dodał po cichu: — Dziś nie ma nic cudzego, wszystko jest nasze. Obejdź łączkę, a potem pognaj ostrożnie jedną gęś wprost na mnie. A ja się schowam za krzakiem. Upatrzyłem sobie tłustą szarą gęś, która odbiła się od 191 stada. Zaszedłem jej drogę. Gęś odwróciła się i poszła powoli. Chwilami zatrzymywała się wygrzebując coś z ziemi. Posuwałem się za nią krok w krok. Zaganiałern ją w stronę zasadzki. Już była przy naszym krzaku, gdy raptem czujnie wykręcając szyję spojrzała w moją stronę, jak gdyby dopiero teraz zaniepokoiła ją uporczywość pościgu. Postała chwilę, po czym szybko zawróciła. Lecz w tejże sekundzie nieznajomy wyskoczył z krzaków ze zwinnością kota, który znienacka rzuca się na upatrzonego wróbla, i pochwycił ofiarę, zatapiając palce w jej szyję. Gęś ledwie zdążyła wydać z siebie głos. Zaniepokojone stadko zagęgało chórem. Nieznajomy z trzepoczącą gęsią pobiegł do lasu. Ja za nim. Długo jeszcze biedny ptak łopotał skrzydłami, bił w powietrzu łapkami. Opadł z sił i ucichł dopiero wtedy, kiedy dobiegliśmy do ustronnego, głuchego jaru. Nieznajomy rzucił naszą zdobycz na ziemię, dobył tytoniu i rzekł dysząc ciężko: — Nie potrzeba dalej. Tu już możemy się zatrzymać. Wyjął scyzoryk i w milczeniu zaczął patroszyć ptaka, zerkając od czasu do czasu w moją stronę. Nazbierałem chrustu, ułożyłem cały stos i spytałem: — Zapałki masz? — Weź — odrzekł podając mi ostrożnie pudełko w zakrwawionych palcach. — Ale używaj oszczędnie. Teraz przyjrzałem mu się dokładnie. Warstwa kurzu nie mogła ukryć naturalnej białości jego ruchliwej twarzy. Gdy mówił, prawy kącik ust drgał mu lekko, jednocześnie przymykało się lewe oko. Był starszy ode mnie chyba o jakie dwa lata i na oko silniejszy. Póki gęś piekła się na rożnie, nęcąc nas swoim smakowitym zapachem, odpoczywaliśmy w trawie. — Chcesz zapalić? — odezwał się. 192 — Nie, nie palę. — Spałeś dziś w lesie? Zimno było — dodał nie czekając na odpowiedź. — A jak tu trafiłeś? Też stamtąd? — i wskazał ręką w kierunku toru. — Stamtąd. Uciekłem z pociągu w chwili, gdy go zatrzymano. — Sprawdzano dokumenty? — Nie — odrzekłem ze zdziwieniem. — Jakie tam dokumenty? To był przecie napad bandycki. — Aha! — umilkł i zapykał papierosem. — A właściwie dokąd się wybierasz? — zapytał nagle po długiej chwili milczenia. — Nad Don... — zacząłem, ale natychmiast urwałem. — Nad Do-on? — rozciągał nieznajomy i aż wstał z miejsca. — To ty... nad Don? Nieufny uśmiech zadrgał na jego cienkich, popękanych wargach, zmrużone oczy rozszerzyły się i natychmiast zgasły. Twarz jego znów przybrała wyraz obojętności, gdy zapytał leniwie: — Krewnych tam masz czy co? — Tak, krewnych — odpowiedziałem zdawkowo. Zdałem sobie sprawę, że nieznajomy próbuje ze mnie wyciągnąć jak najwięcej, a sam nie chce się z niczym zdradzić. Znów umilkł, odwrócił gąskę, z której spływały krople syczącego tłuszczu, i rzekł spokojnie: — Ja też wybieram się w tamte strony. Ale nie do rodziny. Do oddziału Siwersa. Po czym opowiedział mi, że chodził do szkoły w Penzie, a przyjechał tutaj do wuja, który jest nauczycielem w pobliskiej gminie. Tymczasem w tej wsi zbuntowali się kułacy. Ledwie zdołał im ujść. Pałaszując rozdartą na części, osmoloną i pachnącą dymem gęsinę, gawędziliśmy długo i po przyjacielsku. 13 — Dzieła t. I. 193 Byłem szczęśliwy, że znalazłem towarzysza. Ód razu nabrałem otuchy. Zdawało mi się, że we dwójkę nie trudno będzie wydostać się z pułapki, w której znaleźliśmy się obydwaj. — Pośpijmy sobie, póki słońce świeci — zaproponował mój towarzysz. — Będziemy jako tako wyspani, bo w nocy jest taki ziąb, że niesposób oka zmrużyć. Położyliśmy się na łączce. Wkrótce zdrzemnąłem się i byłbym na pewno zasnął mocno, gdyby nie mrówka, która wlazła mi do nosa. Podniosłem się, wydmuchnąłem ją z nosa. Towarzysz mój spał. Kołnierz miał rozpięty na szyi. Na płóciennej jego podszewce zauważyłem litery: „Gr. A. K. K." znaczone czarną farbą. „Jakaż to szkoła? — zastanawiałem się. — Ja mam na klamrze przy pasku litery A. S. R. — Arzamaska Szkoła Realna. A tu Gr. i A. K. K.". Kombinowałem tak i owak — nic nie wychodziło. „Zapytam go, gdy się obudzi". Po tłustej strawie dawało mi się we znaki pragnienie, a nigdzie w pobliżu nie było wody. Postanowiłem zejść na dno jaru. Przypuszczałem, że powinien tamtędy przepływać jakiś strumień. W rzeczy samej znalazłem potok, ale trudno było do niego podejść. Brzeg był tu bardzo grząski. Poszedłem dalej w poszukiwaniu bardziej suchego miejsca. Równolegle do potoku biegła tym jarem wąska droga wiejska. Na wilgotnej glinie ujrzałem liczne ślady podków i świeży koński nawóz. Wyglądało to tak, jakby dziś rano pędzono tędy tabun koni. Schyliwszy się, aby podnieść upuszczony patyk, dostrzegłem na drodze jakiś połyskujący przedmiot wdeptany w błoto. Podniosłem go, wytarłem z gliny. Była to czerwona gwiazdka, jedna z tych nieudolnie wykonanych gwiazdek z blachy, które w roku osiemnastym .niby czerwone świateł- 194 ka płonęły na papachach czerwonoarmistów, na bluzach ro botników i bolszewików. „Skąd się ona tu wzięła?" — zastanawiałem się, uważnie przyglądając się drodze. Schyliłem się po raz drugi i dostrzegłem wystrzeloną łuskę karabinową. Zapomniałem o pragnieniu i puściłem się pędem pod górę. Kolega mój już nie spał. Stal obok krzaka i rozglądał się na wszystkie strony. Widocznie mnie szukał. — Czerwoni! — wrzasnąłem na całe gardło, podbiegając z boku. Tamten schylił się i odskoczył odruchowo, jak gdyby z tyłu huknął strzał, po czym obrócił się do mnie twarzą wykrzywioną strachem. Przekonawszy się, że jestem sam, znów się wyprostował i rzekł gniewnie, jak gdyby starając się wytłumaczyć swój przestrach: — Niech cię diabli... wrzasnąłeś mi nad samym uchem. — Czerwoni — powtórzyłem dumnie. — Gdzie czerwoni? Skąd? — Przechodzili dziś rano. Na całej drodze znać ślady podków i leży świeży jeszcze nawóz. Patrz, wystrzelona łuska, no i to — co mówiąc, pokazałem mu znalezioną gwiazdkę. Odetchnął z ulgą. — Trzeba było od razu powiedzieć. — I znów, jak gdyby na swoje usprawiedliwienie: — A ty wrzeszczysz... Pomyśla-fcin diabli wiedzą co... — Chodź prędzej... pójdziemy tą drogą. Dojdziemy do pierwszej wsi. Może ich tam jeszcze zastaniemy? Chodźmy — ponaglałem go. — Nad czym się zastanawiasz? — Chodźmy — zgodził się, jak mi się zdawało po chwili \v;ihania. — Tak, tak, oczywiście, chodźmy. Przesunął ręką po szyi i znów rzuciły mi się w oczy litery na płóciennej podszewce: Gr. A. K. K. 195 — Powiedz, co to za litery? — Jakie znów litery? — zapytał szorstko i zapiął się szczelnie pod szyję. — Te na kołnierzu. — A diabli wiedzą. To nie moje ubranie. Kupiłem je okazyjnie. — Ta-ak? Nigdy bym nie powiedział, że to okazyjne ubranie — mówiłem niefrasobliwie, idąc obok niego. — Wygląda jak szyte na obstalunek. Matka kupiła mi kiedyś okazyjnie spodnie, to ciągle opadały i musiałem je wciąż podciągać. W miarę zbliżania się do nieznanej wioski kolega mój coraz częściej przystawał. — Po co się śpieszyć? — przekonywał mnie. — Jak się zmierzchnie, to będzie nam bezpieczniej podejść. Jeżeli już nie ma tam czerwonych, to nikt nas nie zauważy. Przemkniemy się opłotkami i tyle. Nie jest bezpiecznie w dzisiejszych czasach wałęsać się po nieznanej miejscowości. Zgodziłem się z nim, że o zmierzchu będzie bezpieczniej. Z drugiej strony pilno mi było do swoich i nieraz musiałem się przemóc, żeby nie przyśpieszyć kroku. W zarośniętym wikliną parowie niedaleko wsi kolega mój przystanął nagle. Zaproponował, byśmy zeszli z drogi i naradzili się, co dalej robić. — Moim zdaniem — rzekł, kiedyśmy weszli w krzaki — nie trzeba we dwóch szukać guza. Niech jeden z nas zostanie tutaj, a drugi przemknie się opłotkami do wsi i wybada sytuację. Coś mi się tu nie podoba. Jakoś za bardzo cicho i psy nie szczekają. Może tam wcale nie ma czerwonych. Możemy wleźć w ręce uzbrojonych kułaków. — To tym bardziej chodźmy we dwóch. — We dwóch gorzej. Nie bądź głupi. — Poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu. — Ty tu zostań, a ja sobie sam I poradzę. Po co masz niepotrzebnie ryzykować? Zaczekaj tu na mnie. „Przyzwoity chłopak — pomyślałem sobie, gdy odszedł — trochę dziwaczny, ale przyzwoity. Kto inny wolałby się nie narażać albo zaproponowałby losowanie, a ten sam się ofiarował". Wrócił po godzinie — wcześniej, niż się spodziewałem. W ręku trzymał ciężką dębową pałkę widocznie dopiero co uciętą i wystruganą. — Tak prędko wróciłeś? — zwołałem. — No i co? — Nie ma ich — już z daleka potrząsał głową. —; Nie ma i wcale ich tu nie było. Widocznie czerwoni poszli inną drogą, do Suglinek, niedaleko stąd. — Czyś ty się dokładnie dowiadywał? — spytałem przygnębiony. — Czy naprawdę ich tam nie ma? — Mówię ci, że nie ma i nie było. Powiedziała mi to babina na skraju wsi, a potem potwierdził chłopaczek spotkany w ogrodzie. Widać trzeba tu będzie przenocować, a jutro szukać dalej. Usiadłem w trawie i zamyśliłem się. I wtedy nasunęła mi się pierwsza wątpliwość, czy mnie mój towarzysz nie oszukuje. Zastanowiła mnie jego pałka. Był to ciężki kij dębowy wykrojony z konaru, zakończony czymś w rodzaju głowicy czy gałki. Widać było, że dopiero co go wyciął. Do wsi była najmniej godzina drogi. Gdy w dodatku trzeba się skradać i zasięgać języka, no i rzecz jasna wrócić — niesposób uwinąć się prędzej niż w dwie godziny. A on wrócił po godzinie. Co więcej, zdążył ponadto wyciąć i wystrugać taką pałkę. A przecież sama robota kozikiem zajęła mu nie mniej niż pół godziny. Czyżby stchórzył? Nie dowiedział się niczego i przesiedział w krzakach? To niemożliwe, skoro sam się ofiarował pójść na zwiady. W jakim celu miałby to robić? Nie wygląda zresztą na tchórza. 196 197 T Ma się rozumieć, jest powód do strachu, ale przecie on sam też musi się stąd wydostać. Nazbieraliśmy suchych liści i legliśmy obok siebie, okrywając się moim płaszczem. Leżeliśmy w milczeniu chyba z pół godziny. Od wilgotnej ziemi ciągnęło chłodem. „Położyliśmy za mało liści" — pomyślałem sobie i wstałem z miejsca. — Czego znów? — spytał mój towarzysz zaspanym i opryskliwym głosem. — Czemu nie śpisz? — Mokro... Ty leż spokojnie, a ja zgarnę więcej liści. Ale wszystkie liście, które były w pobliżu, zostały już przez nas zebrane. Wszedłem w zagajnik bliżej drogi. Księżyc dopiero wschodził. Po ciemku trudno było się orientować. Wpadały mi w ręce przeważnie konary i gałęzie. Wtem od strony drogi rozległ się cichy odgłos. Ktoś nadchodził czy nadjeżdżał. Rzuciłem zebraną naręcz i, rozgarniając gałęzie, zbliżyłem się do drogi. Po mokrej, miękkiej ziemi zwolna i prawie bez szmeru jechała chłopska furmanka. Dwóch ludzi rozmawiało ze sobą. — To zależy — mówił ktoś spokojnie. — Jak wziąć na rozum, to może tamten miał rację. — Komandir? — spytał jego towarzysz. — A no tak, pewnie że miał. Gdyby zostali u nas na zawsze, to, bracie, co inszego. A oni dziś przyjechali, pogadali, a jutro hajda dalej. I znów spadną nam na łeb nasze watażki i powie jeden drugi, na ten przykład do mnie: „Ty, taki siaki, wydawałeś kułaków, nastała twoja ostatnia chwila". A czerwonym co? Pobyli trochę i już szykują podwody. A nasi zawsze na karku. Jest się nad czym poskrobać w głowę. — Szykują podwody? — A cóżeś ty myślał? Wieczorem chodził po wsi Fiodor — ich żołnierz, żeby podwody były gotowe o północy. Głosy ucichły. Stałem, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Więc to prawda. Czerwoni są we wsi. Mój towarzysz oszukał mnie. Ale czerwoni dziś odjeżdżają. Potem szukaj wiatru w polu. Trzeba się śpieszyć. Dlaczego mnie okłamał? W pierwszym odruchu chciałem wybiec na drogę i popędzić sam do wsi. Lecz przypomniałem sobie, że na łące został mój płaszcz. Trzeba wrócić, zdążę zresztą na czas. No i trzeba tamtemu powiedzieć. Chociaż tchórz, ale bądź co bądź swój chłopak. Usłyszałem z boku szelest. Towarzysz mój wynurzał się z krzaków. Widocznie, poszedł za mną. Słyszał więc z ukrycia rozmowę przejeżdżających chłopów. — Jak mogłeś? — krzyknąłem gniewnie, z wyrzutem. — Idziemy — odpowiedział bardzo podniecony, nawet się nie usprawiedliwiając. Zrobiłem krok w kierunku drogi. On za mną. Mocny cios pałki, wymierzony w głowę, zwalił mnie z nóg. Uderzenie było ciężkie, chociaż osłabione dzięki mojej futrzanej czapce. Otworzyłem oczy. Mój towarzysz przykucnąwszy oglądał przy świetle księżyca dokument wyciągnięty z mojej kieszeni. „Więc to mu było potrzebne — pomyślałem sobie. — A więc to tak: wcale nie stchórzył. Wiedział, że we wsi są czerwoni, i umyślnie zataił przede mną, żeby mnie okraść podczas snu. To nawet nie jest zielony powstaniec, bo i sam boi się kułaków. To prawdziwy biały". Spróbowałem unieść się na łokciach i wczołgać między krzaki. Nieznajomy zauważył ten ruch, wsadził mój dokument do własnej torby i podszedł do mnie. — Nie zdechłeś jeszcze? — spytał ozięble. — Ty psie, myślałeś, że znalazłeś sobie towarzysza? Ja też idę nad Don, 198 199 ale nie do twojego zatraconego Siwersa, ale do generała Krasnowa ł). Stał o dwa kroki ode mnie, wymachując dębową pałką. Stuku-stuku... — waliło we mnie serce — stuku-stuku. Czułem, jak kołacze ono w piersi i obija się o coś twardego i mocnego. Leżałem na boku, trzymając prawą rękę na piersi. I naraz uprzytomniłem sobie, że palce moje mimo woli skradają się ostrożnie za pazuchę, do ukrytej kieszeni, w której chowałem mauzer. Jeśli nieznajomy zauważył nawet ruch mojej ręki, zlekceważył go, nie wiedząc nic o mauzerze. Ścisnąłem mocno ciepłą kolbę i ostrożnie odbezpieczyłem broń. W tej chwili wróg mój cofnął się o parę kroków — może chciał mi się lepiej przyjrzeć, a najpewniej po to, aby raz jeszcze z rozmachu zdzielić mnie pałką. Zaciskając drżące wargi i niby prostując zdrętwiałą rękę, wyciągnąłem mauzer i skierowałem go na wroga, który przygotowywał się do skoku. Widziałem, jak wykrzywiła mu się natychmiast twarz, słyszałem, jak krzyknął rzucając się na mnie i, raczej odruchowo niż świadomie, nacisnąłem spust... Leżał o dwa kroki ode mnie z zaciśniętymi pięściami wyciągniętymi w moją stronę, dębowa pałka obok. „Zabity" uświadomiłem sobie nagle i przypadłem do ziemi swoją otępiałą głową, w której huczało jak w słupie telegraficznym podczas wichru. Leżałem długo, na wpółprzytomny. Gorączka powoli spadła. Krew odpłynęła od twarzy i nagle zrobiło mi się zimno. Zęby szczękały po cichu. Uniosłem się na łokciach i spoj- 1 ') Krasnow P. N. — generał carski, w czasie Rewolucji Październikowej dowodził kontrrewolucyjnymi oddziałami wojskowymi na Ukrainie (przyp. tłum.). 200 I rżałem na wyciągnięte ku mnie ręce. Ogarnęło mnie przerażenie. Teraz to już nie przelewki. Wszystko, co w życiu moim działo się dotychczas, właściwie mówiąc, było podobne do zabawy. Nawet ucieczka z domu, nawet ćwiczenia wojskowe w oddziale dzielnych sor-mowców, nawet wczorajsza wędrówka przez las. Ale to, co tutaj się stało, to już nie przelewki. I odczułem strach — piętnastoletni wyrostek, zabłąkany w czarnym lesie, sam na sam z trupem człowieka, którego zabił naprawdę... W głowie przestało mi szumieć, na czoło wystąpił zimny pot. Gnany strachem, wstałem, na palcach podszedłem do zabitego, podniosłem z ziemi torbę, w której leżał mój dokument, i nie odrywając wzroku od trupa, począłem cofać się tyłem ku krzakom. Raptem odwróciłem się i pobiegłem na przełaj przez krzaki ku drodze, do wsi, do ludzi — byleby nie być sam z sobą. ROZDZIAŁ III Zaraz przy pierwszej chacie ktoś zawołał na mnie: — Kogo tam diabli niosą? Ej, mały! Stój, powiadam, stój, bałwanie! Spod ściany, pogrążonej w cieniu, oderwała się postać z karabinem, kierując się ku mnie. — Dokąd? Skąd? — pytał wartownik odwracając mnie twarzą do światła księżycowego. — Do was... — odpowiedziałem zdyszany. — Przecież jesteście towarzysze... Nie dał mi dalej mówić. — Myśmy towarzysze, a tyś co za jeden? — Ja też — zacząłem urywanym głosem. I nie mogąc 201 złapać tchu i wypowiedzieć się, podałem mu w milczeniu torbę. — Ty też? — spytał wartownik nieco przyjaźniej, lecz jeszcze nieufnie. — No, to idziemy do komandira, jeżeli ty też. Mimo późnej godziny we wsi jeszcze nie spano. Rżały konie, skrzypiały otwierane wrota — chłopskie podwody wyjeżdżały na drogę. W pobliżu ktoś wołał głośno: — Do-ku-kin! Do-ku-kin! Gdzieś ty się podział, do wszystkich diabłów! — Czego się drzesz, Waśka? — spytał surowo mój konwojent zrównawszy się z wołającym. — Miszki szukam — odrzekł tamten gniewnie. — Fasowaliśmy cukier na dwóch, a tu mówią, że Miszka ma jechać z transportem. — No, to jutro ci zwróci. — Zwróci, czekaj tatka latka. Jutro schrupie przy herbacie całą porcję. Nie wiesz, że bestia łakomy na cukier. Nagle Waśka zauważył mnie. Zmieniając ton zapytał 7. zaciekawieniem: — Złapałeś kogoś, Czubuk? Prowadzisz go do sztabu? A, prowadź, prowadź. Tam mu dadzą. A, łajdaku... — zwrócił się do mnie i zrobił taki ruch, jak gdyby chciał mnie szturchnąć kolbą. Ale konwojent odepchnął go i powiedział burkliwie: — Odejdź. Nie twój interes. Nie trzeba na człowieka szczekać zawczasu. A to z ciebie wściekły pies. — Dzyń-dzyń, dzyk-dzyk — rozległ się z boku metaliczny dźwięk. Jakiś człowiek w czarnej papasze na głowie, z ostrogami przy butach, z mauzerem w drewnianym futerale u boku, z nahają przerzuconą przez ramię, powłócząc i dzwoniąc błyszczącym pałaszem, wyprowadzał za wrota konia. Obok niego szedł trębacz. 202 — Zbiórka — odezwał się pierwszy, zakładając nogę w strzemię. — Ta-ra-ta-ta-ra... tata — miękko i czułe zaśpiewała trąbka. — Ta-ta-ta-a-a... — Szebałow! — zawołał mój konwojent. — Zaczekaj chwilę. Przyprowadziłem człowieka. — Po co? — spytał Szebałow nie opuszczając nogi podniesionej do strzemienia. — Co za człowiek? — Mówi, że nasz, to znaczy swój... i dokument ma... — Nie mam czasu — odpowiedział dowódca siadając na konia. — Sam umiesz czytać, sprawdź... Jak swój, to go puść, niech idzie z Bogiem. — Nie pójdę nigdzie — odezwałem się przerażony na myśl o ponownej samotności. — Od dwóch dni wałęsam się samotnie po lesie. Przyszedłem do was i z wami chcę zostać. — Z nami? — zapytał dowódca jak gdyby zdziwiony. — Może ty nam wcale nie jesteś potrzebny! — Jestem potrzebny — upierałem się przy swoim. — Bo i dokąd pójdę, sam jeden? — I to racja. Jeżeli to naprawdę swój chłopak, to dokąd pójdzie sam jeden? — wtrącił się mój konwojent. — Teraz nie taki czas, żeby ryzykować samotne spacery. Szebałow, zamiast zawracać człowiekowi głowę, rozpatrz sprawę jak należy. Jak kłamie, to co innego. Ale jeżeli swój, to swojego nie wolno nam odtrącać. Złaź z konia, zdążysz na czas. — Czubuk! — upomniał go surowo dowódca. — Jak ty gadasz do mnie? Słyszane to rzeczy, żeby tak mówić do zwierzchnika? Jestem komandirem czy nie jestem? Jestem komandirem? Mów! — To fakt! — potwierdził z flegmą Czubuk. — No, to w takim razie zsiądę z konia sam, bez twoich uwag. 203 Zeskoczył z konia, zarzucił lejce na płot i, brzęcząc szablą, wrócił do chaty. Dopiero tam, przy świetle łojowego ogarka, przyjrzałem mu się dobrze. Nie miał brody ani wąsów. Wąska i szczupła, dziobata twarz. Gęste, bardzo jasne brwi łączyły się nad nosem. Spod brwi patrzyła para poczciwych oczu, które lekko mrużył, zapewne po to, by nadać twarzy odpowiednio surowy wyraz. Długo odczytywał mój dokument, poruszając przy tym wargami, z czego mogłem wysnuć wniosek, że nie jest zbyt biegły w piśmie. Po przeczytaniu podał dokument Czubukowi i rzekł z powątpiewaniem: — Jeżeli ten dokument nie jest fałszywy, to chyba jest prawdziwy. Jak myślisz, Czubuk? — Aha — spokojnie zgodził się Czubuk nabijając zakrzywioną fajkę machorką. — Powiedz, jak trafiłeś do nas? — spytał dowódca. Zacząłem gorączkowo opowiadać denerwując się, że mogą mi nie uwierzyć. Ale pewno uwierzyli, bo gdy skończyłem, dowódca przestał mrużyć oczy i zwracając się do Czubuka powiedział dobrotliwie: ¦— Jeżeli nie kłamie, to rzeczywiście swój chłopak. Jak ci się zdaje, Czubuk? — Uhm — spokojnie stwierdził Czubuk uderzając o podeszwę fajką, żeby wytrząsnąć z niej popiół. — Więc co z nim zrobimy? — Włączymy go do pierwszej kompanii i niech Sucharew da mu karabin Paszki. Ten, który został po zabitym — podpowiedział Czubuk. Dowódca pomyślał chwilę, zabębnił palcami o stół i rozkazał: — Zaprowadź go do pierwszej kompanii i powiedz, żeby Sucharew dał mu karabin Paszki, -który został po zabitym, 204 no i naboje, ile mu się należy. I niech go wciągnie do ewidencji naszego rewolucyjnego oddziału. — Dzyń-dzyń... dżyk-dżak — brzęknęły naraz szabla, ostrogi i mauzer. Dowódca otworzył na roścież drzwi i bez pośpiechu wrócił do swego wierzchowca. — Chodźmy — powiedział poważnie Czubuk i niespodziewanie klepnął mnie po ramieniu. Znów miękko, śpiewnie zagrała trąbka. Głośniej parsknęły konie, mocniej skrzypnęły wozy. Czując się nad wyraz szczęśliwy, uśmiechałem się do moich nowych towarzyszy. Całą noc byliśmy w marszu. Nad ranem załadowaliśmy się do pociągu, który czekał na nas na małej stacyjce. Przed wieczorem przyczepiono obdrapany parowóz i pojechaliśmy na południe, na pomoc wojskom czerwonym i robotniczym oddziałom, które walczyły z Niemcami, hajdamakami i kras-nowcami okupującymi w tym czasie Donbas 1). Nasza jednostka nosiła dumną nazwę „Oddział specjalny rewolucyjnego proletariatu". Żołnierzy liczyła niewielu, około stu pięćdziesięciu. Oddział był pieszy, z wyjątkiem konnego zwiadu złożonego z piętnastu ludzi pod dowództwem Fiedi Syrcowa. Naszym dowódcą był Szebałow, z zawodu szewc, którego palce, pokłute dratwą, nie zdążyły się jeszcze zagoić, a ręce nie obmyły się jeszcze z czarnej mazi. Dziwny to był dowódca. Chłopcy szanowali go, chociaż kpili trochę z jego różnych słabostek. Jedną z nich było upodobanie do zewnętrznych efektów: koń Szebałowa przybrany był w czerwone kokardki, ostrogi (skąd je wykopał, chyba z muzeum?) były niezwykłej długości, jakieś wygięte, z ząbkami, jakie widziało się tylko na obrazkach przedstawiających średniowiecznych rycerzy. Niklowana pochwa długiego pa- ') Donbas — skrót — Donieckij Bassiejn — Zagłębie Donieckie (przyp. tłum.). 205 łaszą sięgała do samej ziemi, a na drewnianym futerale maii-zera była przyklepana miedziana płytka z wyrytą dewizą: „Ja umrę, lecz i ty zginiesz, gadzie!" Mówiono, że pozostawił w Moskwie żonę i troje dzieci, z których najstarszy syn pracuje już na siebie. Po przewrocie lutowym J) Szebałow zdezerterował z frontu, wrócił do domu, zasiadł z powrotem na zyldu i szył buty. Ale kiedy junkrzy uderzyli na Kreml, przebrał się w odświętne ubranie, włożył cudze, zrobione na obstalunek, chromowe buty, wyfasował na Arbacie2) w drużynie robotniczej karabin i odtąd wedle jego własnych słów: „na wieki wsiąkł w rewolucję". ROZDZIAŁ IV W trzy dni później niedaleko stacji Szachtnaja wyładowano nasz oddział w przyśpieszonym tempie. Skądsiś, có koń wyskoczy, nadjechał młody chłopak, podał Szebałowowi sporą kopertę i powiedział z uśmiechem, jak gdyby komunikował mu przyjemną nowinę: — Wczoraj koło Krajuszkowa Niemcy dali nam łupnia. Gorąco tam było, że aż strach. Oddział otrzymał zadanie: omijając rozrzucone po wsiach grupy przeciwnika zajść mu na tyły i nawiązać łączność z działającym tam oddziałem górników dońskich pod dowództwem Biegiczewa. — Co to znaczy „nawiązać łączność?" — mówił opryskliwie Szebałow wodząc palcem po mapie. — Gdzie mam ') W lutym 1917 r. wybuchła rewolucja burżuazyjno-demokra-tyczna, w wyniku której został obalony carat i powołany do władzy tzw. Rząd Tymczasowy (przyj), tłum.). 2) Arbat — dzielnica Moskwy (przyp. tłum.). 206 szukać tego oddziału? Ó, napisali mi tu: „między Óleszki-ncm a Sosnówką"! Niech mi dokładnie wskażą miejsce, a nie tak: „nawiązać łączność" i w dodatku „między...". I tu Szebałow zaczął wymyślać na sztabowców, którzy umieją tylko wypisywać wspaniałe rozkazy, a w istocie o ni-(zym nie mają pojęcia. Zwymyślawszy ich, kazał zwołać dowódców kompanii. Wymyślanie — wymyślaniem, a swoją drogą był kontent, że otrzymał samodzielne zadanie i nie jest uzależniony od innego liczniejszego oddziału. Dowódców kompanii było trzech: spokojny, zawsze starannie wygolony Czech Hałda, ponury podoficer dawnej armii Sucharew i Fiedia Syrcow — dwudziestotrzyletni za-wadiaka, tancerz i harmonista, były pastuch. Usadowili się wszyscy na polanie naokoło mapy, otoczeni szczelnym kołem czerwonoarmistów. — A no, chłopcy — przemówił Szebałow podnosząc w ręku pismo ze sztabu — zgodnie, znaczy, z otrzymanym przeze mnie rozkazem, musimy podejść na tyły nieprzyjaciela i działać w pobliżu oddziału Biegiczewa. Powinniśmy wyruszyć dziś w nocy, omijać po drodze oddziały nieprzyjacielskie i w żadnym wypadku ich nie zaczepiać. Zrozumiano? — Jak to nie zaczepiać?! Jak można nie zaczepiać? — zapytał Fiedia Syrcow z udaną naiwnością. — Powiadam: nie zaczepiać — odpowiedział Szebałow odwracając ku niemu głowę i pokazując mu zaciśniętą pięść. — Znam ja ciebie, diable rogaty, dobrze cię znam... Ja ci zaczepię. Uważaj, bez kawałów... — Wyruszamy, znaczy, w nocy — ciągnął dalej. .— Żadnych furmanek nie bierzemy. Karabin maszynowy i amunicję na konie, żeby nie robić najmniejszego hałasu. Gdy się trafi wioska, obejść ją ostrożnie, nie rzucać się na nią jak głodne psy na padlinę. Mówię to przede wszystkim do ciebie, Fie- 207 dia. Twoje gałgany, jak gdzie zauważą samotny chutor, to o całym świecie zapominają i walą prosto po śmietanę. — Moi tyż — stwierdził Czech Hałda. — Ześli raz mój rekonesans surowe ciesto przynieśl. Ja mówił do nich: „Po co prsznieśl surowe ciesto?" To oni mówił: „Na ogień piekać bediem". Wszyscy wybuchnęli śmiechem, nawet Szebałow uśmiechnął się. — To było jeszcze za Diebalcewa — odezwał się stojący obok mnie Waśka Szmakow. — Na nas się Czech skarży. Poszliśmy na zwiady i natrafiliśmy na zagrodę Kozaka. Bogaty Kozak. A z chałupy, jak kropnęli do nas z karabinów. A my nic, dobiegliśmy do chutoru, patrzymy: nikogo nie ma. W piecu się pali, na stole stoi dzieża z ciastem. Podpaliliśmy chutor i zabrali dzieżę. Potem w nocy piekliśmy ciasto na ognisku. Smaczne było, słodkie, prawdziwa babka wielkanocna. — Spaliliście chutor? — spytałem. — Czy to tak można? — Do szczętu — odparł spokojnie Waśka. — Jak to, czy można, kiedy stamtąd strzelali do nas? Kozacy tutejsi to hajdamacy. Bogacz, to i co, niech się lepiej zajmie odbudową chutoru, niżby miał zbójować. — A jeśli jeszcze się bardziej wścieknie i czerwonych modniej znienawidzi? — Mocniej to już nie można — odpowiedział poważnie Waśka. — Jak kto jest bogacz, to już bardziej nienawidzić nie potrzebuje. Kiedy złapali naszego Piętkę Kokszina, to trzy dni nahajkami go katowali, zanim zabili na śmierć. A ty mówisz: mocniej... Czy to można mocniej? Przed wymarszem żołnierze warzyli w kotłach kaszę z tłuszczem, piekli na węglach kartofle, wylegiwali się w trawie, czyścili karabiny i odpoczywali. Na wózku dowódcy kompanii Sucharewa zauważyłem zbywający płaszcz wojskowy. 208 Poła była przepalona, ale w ogóle płaszcz był jeszcze dobry i nadawał się do noszenia. Poprosiłem Sucharewa, aby mi l\o dał. — A na co ci płaszcz? — odparł gburowato. — Masz własne palto, i to nie byle jakie, z dobrego sukna. Płaszcz mnie samemu się przyda. Spodnie sobie z niego uszyję. — Uszyj spodnie z mojego palta — zaproponowałem. — Słowo daję. Wszyscy są w płaszczach żołnierskich, tylko ja jeden czarny jak kruk. — No-o — Sucharew spojrzał na mnie ze zdziwiejniem. Chłopskie, toporne jego rysy skrzywiły się w niedowierzającym uśmiechu. — Naprawdę chcesz zamienić? A zresztą masz rację — dodał skwapliwie. — Bo i rzeczywiście, co to za żołnierz w palcie? Jak ty wyglądasz? Płaszcz jest co prawda trochę popalony, ale można go skrócić. Dam ci na dokładkę szarą papachę, mam zbywającą. Zrobiliśmy zamianę i byliśmy obaj zadowoleni. Gdy oddaliłem się, ubrany jak prawdziwy czerwonoarmista, z przerzuconym przez ramię karabinem, słyszałem, jak Sucharew rzekł do Waśki: — Szkoda gadać, jak tylko trafi się okazja, odeślę palto żonie. A jemu ono na co? Kula pacnie i palto diabli wzięli. A w domu baba moja się ucieszy. Tej nocy w pierwszym napotkanym chutorze Fiedia Syr-cow wziął dwóch przewodników. A po to wziął dwóch, żeby nie narazić oddziału na celowo fałszywe informacje. Chłopów bowiem rozdzielono i, gdy na rozstaju jeden wskazywał w prawo czy w lewo, pytano drugiego. I tylko, gdy kierunki się zgadzały, stosowano się do ich wskazówek. Z początku szliśmy lasem dwójkami, co chwila depcząc po piętach przednim szeregom. Na rozkaz Fiedi Syrcowa owinięto szmatami kopyta końskie. Nad ranem skręciliśmy 14 — Dzieła t. I. 209 z drogi w las. Na pierwszej polance postanowiono zrobić postój. Iść dalej za dnia byłoby niebezpiecznie. Koło drogi, w gąszczu malin, postawiono czujkę. W południe wiatr zachodni przyniósł głuchy łoskot kanonady. Wyminął mnie Szebałow wyraźnie zatroskany. Obok niego sprężystym mocnym krokiem szedł Fiedia i coś mu szybko perswadował. Zatrzymali się przy Sucharewie. Dobiegły mnie słowa: — ...Zwiad do wąwozu. — Konno? — Konno nie można, to zwraca uwagę. Sucharew, poślij trzech. — Czubuk — powiedział Szebałow półgłosem — ty poprowadzisz. Weź Szmakowa i wybierz sobie jeszcze kogoś spośród najpewniejszych. — Weź mnie, Czubuk — poprosiłem po cichu — będę najpewniejszy. — Weź Simkę Gorszkowa — zaproponował Sucharew. ¦— Mnie, mnie Czubuk — szepnąłem ponownie — weź mnie... Będę najpewniejszy ze wszystkich. — Uhu — powiedział Czubuk i skinął głową. Zerwałem się i omal nie krzyknąłem z radości — nie mogłem wprost uwierzyć, że zabiorą mnie na tak ważny patrol. Przypiąłem ładownicę, zarzuciłem karabin na ramię, zatrzymałem się jednak, zbity z tropu nieufnym spojrzeniem Su-charewa. — Po co go bierzesz? — spytał Czubuka. — On może wszystko popsuć. Weź Simkę. — Simkę? — powtórzył za nim Czubuk, jak gdyby namyślając się. Wyciągnął z kieszeni zapałki i zapalił fajkę. „Dureń — szepnąłem w duchu, blednąc z żalu i nienawiści do Sucharewa. — Jakie ma prawo w obecności wszystkich wyrażać się o mnie w ten sposób? Jak mnie nie wezmą. 210 to na złość sam pójdę... Na złość dostanę się do samej wsi, dowiem się wszystkiego i wrócę. Niech wtedy Sucharew pęka ze złości". Czubuk zapalił fajkę, szczęknął zamkiem karabinu, włożył do magazynku cztery naboje, piąty wprowadził do lufy i, zabezpieczywszy broń, powiedział obojętnym głosem, nie myśląc o tym, jak ważna jest dla mnie jego decyzja: — Simkę? Cóż, może być Simka. — Poprawił ładownicę, po czym, spojrzawszy na moją pobladłą twarz, niespodziewanie się uśmiechnął i burknął: — Po co Simkę?... I ten będzie się starał, skoro ma taką chęć. Chodźmy, chłopcze! Puściłem się biegiem w kierunku lasu. — Stój! — zatrzymał mnie Czubuk surowo. — Nie brykaj jak źrebak — to nie spacer. Granat masz? Nie? Bierz ode mnie. Czekaj, nie wsadzaj go rękojeścią do kieszeni. W ten sposób, jak będziesz wyciągać, zerwiesz pierścień ochronny. Kładź go zapalnikiem w dół. O, tak — i dodał łagodnie: — Ale z ciebie gorączka. ROZDZIAŁ V — Przedzieraj się prawym zboczem — rozkazał Czubuk. — Szmakow pójdzie lewym, a ja pośrodku, dołem. Jak tylko co zauważycie, dajcie mi znak. Zaczęliśmy zwolna się posuwać. "Po upływie pół godziny na przeciwległym lewym zboczu, trochę za sobą, zobaczyłem Szmakowa. Szedł zgięty, z cokolwiek wysuniętą w przód głową. Twarz jego zazwyczaj poczciwie-spryttna miała teraz poważny i zacięty wyraz. Jar skręcał w prawo, straciłem z oczu i Szmakowa, i Czubuka. Wiedziałem że obydwaj posuwają się ostrożnie gdzieś tu niedaleko, tak jak i ja kryjąc się w krzakach. 211 Podtrzymywała mnie na duchu świadomość, że choć pozornie rozdzieleni, jesteśmy z sobą złączeni wspólnym zadaniem i wspólnym niebezpieczeństwem. Jar rozszerzał się, zarośla stawały się coraz gęstsze. Znów zakręt i... padłem plackiem na ziemię. Szerokim brukowanym gościńcem, biegnącym zaledwie 0 sto kroków od prawego zbocza, zbliżał się duży oddział kawalerii. Doborowe karę wierzchowce szły raźno. Na przedzie jechało trzech czy czterech oficerów. Oddział zatrzymał się akurat naprzeciwko mnie, dowódca wyjął mapę i zaczął ją badać. Nie spuszczając z nich oczu poczołgałem się w dół. Odwróciłem się szukając wzrokiem Gzubuka, by mu podać umówiony znak. Trochę się bałem, ale jednocześnie upajałem się myślą, że nie na próżno wzięto mnie na zwiad i że nie kto inny, tylko ja właśnie odkryłem nieprzyjaciela. „Gdzie się podział Czubuk? — pomyślałem z trwogą, rozglądając się gorączkowo wkoło. — Go się z nim stało?" Chciałem już zejść na dół i tam go szukać, gdy uwagę moją przykuł ledwo dostrzegalny ruch na przeciwległym zboczu. Spomiędzy krzaków wysunął się ostrożnie Waśka Szma-kow i dawał mi jakieś niezrozumiałe alarmujące znaki, wskazując na dno jaru. W pierwszej chwili sądziłem, że każe mi tam zejść, lec? idąc wzrokiem w kierunku jego gestu, wydałem cichy okrzyk 1 wtuliłem głowę w ramiona. Śród gęstych zarośli na dnie jaru szedł „biały" żołnier.-' i prowadził konia. Może szukał wody, może był z patrolu konnego osłaniającego ruchy kolumny. W każdym razie byl to wróg, który wbił się klinem w pozycję naszego zwiadu. Nie wiedziałem, co począć. Po chwili przesłoniły go krzaki. P Teraz widziałem tylko Waśkę. On zaś z przeciwległego zbo- pasa, sprawnym, przepisowym uderzeniem kolby ogłu-tzył żołnierza. Plując i kaszląc Czubuk podniósł się z ziemi. — Waśka! — powiedział ochrypłym głosem, wskazując konia skubiącego trawę. - Aha — odpowiedział Waśka i chwycił lejce wlokące ¦ ¦'!,¦ po ziemi. - Zabrać — rozkazał krótko Czubuk wskazując na ogłu-i.imego hajdamakę. Waśka zrozumiał. 212 213 — Zwiąż mu ręce. Czubuk podniósł moj karabin, odciął bagnetem rzemień od karabinu i ściągnął nim mocno łokcie jeńca, który jeszcze nie odzyskał przytomności. — Bierz go za nogi! — zawołał do mnie. — Prędzej, ofermo! — zaklął spostrzegając moje zmieszanie. Przerzuciliśmy jeńca przez łęk koński. Waśka skoczył na siodło i, nie mówiąc ani słowa, zaciął konia nahajką i pognał w drogę powrotną nierównym dnem jaru. — Tu! — wycharczał Czubuk czerwony i zgrzany, szarpiąc mnie za rękaw. — Za mną! Czepiając się gałęzi piął się szybko w górę. — Stój — rzekł zatrzymując się przy samym brzegu urwiska. — Siądź! Ledwie zdążyliśmy skryć się w krzakach, gdy na dole ukazało się pięciu jeźdźców. Był to zapewne główny oddział bocznego ubezpieczenia. Stanęli rozglądając się wokoło. Prawdopodobnie szukali swego towarzysza. Z dołu doleciały nas głośne przekleństwa. Wszyscy naraz zerwali z ramion karabiny, jeden zeskoczył z konia i podniósł coś z ziemi. Była to czapka naszego jeńca. W pośpiechu nie zdążyliśmy jej zabrać. Kawalerzyści omawiali coś gorączkowo. Jeden z nich, widocznie dowódca, wyciągnął rękę przed siebie. „Dopędzą Waśkę — pomyślałem. — Ich jest pięciu, a on jeden, i to z takim ciężarem". — Rzuć granat! — usłyszałem rozkaz. Jednocześnie ujrzałem, jak w ręku Czubuka błysnęło coś i poleciało w dół. Oszołomił mnie głuchy łoskot. — Rzuć! — krzyknął Czubuk. Błyskawicznie chwycił moją podniesioną rękę i wyrwał z niej pocisk. Szczęknął bezpiecznik i Czubuk rzucił granat w dół. 214 —: Ośle! — wrzasnął. — Ośle! Pierścień zdjąłeś, a bezpiecznik zostawiłeś. Byłem całkowicie ogłuszony wybuchami i oszołomiony szybko następującymi po sobie coraz to innymi niebezpieczeństwami. Biegliśmy po świeżo zoranym i grząskim warzywniku. Zbocze było tak gęsto zakrzewione, że nie podobna było dostać się na górę konno, toteż biali musieli zeskoczyć z koni i biec na piechotę. Dzięki temu zdążyliśmy dotrzeć do sąsiedniego jaru. Skręciliśmy w jedno z jego odgałęzień, znów biegliśmy polem, wpadliśmy do zagajnika, a potem gnaliśmy na przełaj do lasu. Daleko za nami słychać było wystrzały. — A może Waśkę dopędziłi? — spytałem nieswoim głosem. — Nie... — odrzekł Czubuk nasłuchując. — Ot... wyładowują swoją złość poniewczasie. No, chłopcze, żywo, wysil się! Przyśpiesz kroku! Teraz zmylimy im wszystkie ślady. Szliśmy w milczeniu. Zdawało mi się, że Czubuk gniewa się na mnie i gardzi mną za to, że ze strachu rzuciłem karabin i jak głupi szczeniak ugryzłem żołnierza w palec, i za to, że drżały mi ręce, gdyśmy ładowali jeńca na konia, a nade wszystko za to, że całkiem zbaraniałem i nawet nie potrafiłem rzucić granatu. Jeszcze większy wstyd odczuwałem na myśl o tym, że Czubuk opowie wszystko towarzyszom, a wtedy Sucharew stwierdzi tonem wyższości: „Mówiłem ci, byś sobie głowy nie zawracał tym szczeniakiem. Trzeba było wziąć Simkę, a nie byle kogo". Niewiele brakowało, by łzy polały mi się z oczu — łzy żalu i złości na samego siebie, na swoje tchórzostwo. Czubuk stanął i wyjął kapciuch z machorką. Gdy nabijał fajkę, zauważyłem, że i jemu palce drżą lekko. Zapalił, zaciągnął się kilka razy tak łapczywie, jakby pił zimną wodę. 215 Potem wsadził kapciuch w kieszeń, poklepał mnie po ramieniu i rzekł prosto i zawadiacko: — A no, tak... jeszcze żyjemy? Z ciebie, Borysie, niczego sobie chłopak. A jak tyś go ciął zębami w palec! — Czubuk roześmiał się dobrodusznie. — Jak prawdziwy wilczek. Cóż, nie zawsze wypada wojować karabinem. Na wojnie nawet zęby mogą się czasem przydać. — A... granat — wymamrotałem poczuwając się do winy. — Jak to się mogło stać, że nie odbezpieczyłem granatu? — Granat? — Czubuk uśmiechnął się. — Nie ty pierwszy, bracie, i nie ostatni. Pierwszy rzut przeważnie nikomu się nie udaje. Albo zapomni odbezpieczyć, albo rzuca bez kapsla. Nawet i mnie się to za młodu zdarzało. Człowiek nagle baranieje i zapomina nie tylko o bezpieczniku, ale nawet o zerwaniu pierścienia. Jakby kamieniem ciskał. Ale dosyć... Trzeba iść. Daleką jeszcze mamy przed sobą drogę. Resztę drogi do oddziału przebyliśmy łatwo i bez zmęczenia. W sercu odczuwałem spokój i taki jakiś uroczysty nastrój, jak po egzaminie. Nigdy już Sucharew nie powie o mnie nic obraźliwego. Waśka dotarł do oddziału i przekazał ogłuszonego jeńca. Biały oprzytomniał nad ranem. Zeznał, że na torze kolejowym, który mieliśmy zamiar przekroczyć, manewruje pociąg pancerny, że na stacyjce stoi batalion niemiecki, a w Głuchówce kwateruje oddział białogwardzistów pod dowództwem kapitana Życharewa. Jaskrawa zieleń pachniała rozkwitłą czeremchą. Wypoczęci po spokojnie przespanej nocy żołnierze czuli się rześko, a nawet wyglądali beztrosko. Wnet wrócili ze zwiadu Fie-dia Syrcow ze swoimi zuchami, oznajmiając, że droga przed nami jest wolna, a w najbliższej wiosce chłopi sprzyjają czerwonym, ponieważ przed trzema dniami wrócił do wsi 216 dziedzic. Uciekł był w początkach października, a teraz znów w asyście żołnierzy chodzi od chałupy do chałupy i szuka swego dobytku. U kogo znajdowano rzeczy ze dworu, ten publicznie na placu przed cerkwią dostawał baty, pono okrutniejsze niż za czasów pańszczyzny. Dlatego tamtejsi chłopi będą radzi czerwonym. Napiłem się herbaty, zjadłem chleb ze słoniną, po czym podszedłem do grupki czerwonoarmistów, którzy otaczali jeńca. — Hej, hej! — zawołał przyjaźnie Waśka Szmakow ocierając rękawem twarz spotniałą po wypiciu pełnego kociołka wrzątku. — Czegoś ty wczoraj?... — Co wczoraj? — Jak to co? Karabin rzuciłeś? — A ty ze zbocza jaru skoczyłeś pierwszy, to czemu przybiegłeś później niż ja? — odgryzłem się zaczepnie. — Jak skoczyłem, to buch w bagno. Ledwom nogi wyciągnął. Dlatego spóźniłem się do was. Ale i tak nam się udało. Pędzę z jeńcem i słyszę, jak z tyłu grzmotnął granat. Myślę sobie: „koniec, już po Czubuku". Jak Boga kocham, tak pomyślałem: „koniec". Przygalopowałem do swoich i mówię: „Wpadli nasi, pewno już po nich". I jeszcze sobie myślę: „Nie chciał się ze mną pomieniać na torby, a teraz biali dostaną ją za darmo". Tak, torbę masz niezłą. I dotknął palcem rzemienia od mojej przewieszonej przez ramię płaskiej torby, którą odebrałem zabitemu przeze mnie nieznajomemu. — Pal ją Mcho, twoją torbę, skoro nie chcesz się pomieniać — dodał. — W zeszłym miesiącu miałem lepszą, a przecie sprzedałem. Masz się czym popisywać. Torbą! I pociągnął nosem w sposób wyrażający pogardę. Patrzałem na Waśkę i dziwiłem się: mina głupawa, czer- 217 wony na gębie, nieopanowane ruchy. I to ma być ten sam zuch, który wczoraj z taką zręcznością czołgał się śród krzewów wypatrując białych, ten sam, który wściekle okładał nahajem niesfornego konia, mając przed sobą skrępowanego jeńca. Czerworioarmiści krzątali się, kończyli śniadanie, zapinali bluzy, owijali onucami wypoczęte nogi. Oddział miał rychło wyruszyć w drogę. Ja osobiście byłem już gotów do wymarszu. Poszedłem na skraj lasu, by popatrzeć na rozkwitłe krzaki czeremchy. Z boku dały się słyszeć kroki. Odwróciłem się i ujrzałem hajdamaka. Za nim szli trzej nasi żołnierze i Czubuk. „Dokąd oni idą?" — pomyślałem patrząc na ponurego rozczochranego jeńca. — Stój! — zakomenderował Czubuk i wszyscy się zatrzymali. Spojrzałem na Czubuka, potem na jeńca i zrozumiałem wszystko. Z trudem odrywając nogi od ziemi, odbiegłem na bok. Przypadłem do brzozy i objąłem ją mocno rękami. Z tyłu krótko i oschle zagrzmiała salwa. — Chłopcze — rzekł do mnie Czubuk surowo, z lekkim odcieniem współczucia — jeżeli myślisz, że wojna to coś w rodzaju zabawy albo spaceru w ładnej okolicy, to lepiej wróć do domu! Biały to biały i nie ma między nami a nimi nic pośredniego. Oni nas rozstrzeliwują i my nie będziemy ich oszczędzać! Podniosłem na niego zaczerwienione oczy i powiedziałem cicho, ale stanowczo: — Nie, Czubuk, nie pójdę do domu. To dlatego po prostu, że nie spodziewałem się. Ale ja jestem naprawdę czerwony i z własnej woli poszedłem wojować... — zaciąłem się i po cichu, jak gdyby usprawiedliwiając się, dodałem — walczyć o świetlane królestwo socjalizmu. 218 ROZDZIAŁ VI Pokój między Rosją a Niemcami już dawno był zawarty, mimo to armia niemiecka zalała Ukrainę, wdarła się do Donbasu, pomagając białym formować jednostki bojowe. Gwałtowne wiatry wiosenne roznosiły wszędzie pożogę. Nasz oddział, podobnie jak dziesiątki innych grup partyzanckich, działał na tyłach prawie samodzielnie, na własne ryzyko. Za dnia kryliśmy się w polu, w jarach, odpoczywaliśmy w pobliżu głuchych chutorów. W nocy wyprawialiśmy się na stacyjki kolejowe z nieliczną załogą. Urządzaliśmy zasadzki przy gościńcach, napadaliśmy na tabory nieprzyjacielskie, przechwytując meldunki i przeganiając patrole wysłane za furażem. Ale pośpiech, z jakim cofaliśmy się przed większymi jednostkami nieprzyjacielskimi, ustawiczne uchylanie się od otwartego boju, wydawały mi się z początku czymś hańbiącym. Przecież już przeszło półtora miesiąca jestem w oddziale, a dotychczas nie brałem udziału w prawdziwej bitwie. Strzelanina, owszem, napady na śpiących lub luzem maszerujących wrogów. Trudno też zliczyć ilość przewodów, któreśmy poprzecinali, słupów telegraficznych, któreśmy spiłowali — ale prawdziwej bitwy dotychczas nie było. — Od tego jesteśmy partyzantami — tłumaczył mi Czubuk bez najmniejszego zakłopotania, kiedy wyraziłem mu swoje zdumienie z powodu tak nieładnej, moim zdaniem, taktyki. — Ty byś chciał, żeby było jak na obrazku: ustawiaj się w kolumnę, broń do ataku i naprzód, wiara. Podziwiajcie, jakie to my chwaty! A ile mamy, kochasiu, karabinów maszynowych? Tylko jeden jedyny i do niego aż trzy taśmy nabojów. Życharew ma cztery „maksymy" x) i dwa ') Maksym — rodzaj karabinu maszynowego (przyp. tłum.). 219 działa. Pójdziesz na nich z gołymi rękami? Toteż musimy postępować inaczej. Bo partyzanci są jak te osy: -małe to, ale kąśliwe. Nalecieli, pokąsali i już ich nie ma. A taka odwaga, żeby była na pokaz, na nic się tu nie,zda. To nie jest odwaga, lecz głupota. Zbliżyłem się w tym czasie do wielu łudzi. W nocy, podczas pełnienia warty, wieczorami przy ognisku, w gorące, leniwe południe pod kwitnącymi wiśniami, w sadach pachnących miodem — nasłuchałem się mnóstwa opowiadań z życia moich kolegów. Ponury, zawsze zasępiony, jednooki Małygin — drugie oko stracił na skutek wybuchu w kopalni — opowiadał: — O życiu moim nie mam co opowiadać. Wystarczy powiedzieć, że było to życie ciężkie. Przez ostatnie dwadzieścia lat każdy dzień był podobny do poprzedniego i zawsze podzielony na trzy równe części. Wstajesz o szóstej rano. Trzeszczy ci jeszcze w głowie po dniu wczorajszym, wciągasz na siebie łachy, bierzesz w garść latarkę i szybem w dół, do kopalni. A tam, wiadomo, wiercisz otwory, ładujesz dynamit i odpalasz. Wybuch za wybuchem, aż ogłuchniesz, otępiejesz. Potem do szybu i z powrotem na powierzchnię. Winda wyrzuca cię podobnego do diabła, czarnego, spoconego. Taka jest pierwsza część twojego dnia. A potem idziesz do monopolu, bierzesz flaszkę, pieniędzy nie żądają — biuro za ciebie zapłaci. Potem idziesz do sklepiku spożywczego, tam tylko pokazujesz butelkę, bez słowa dają ci dwa kiszone ogórki, chleba sitkowego i śledzia — taka jest norma na jedną butelkę. Jedz sobie na zdrowie, biuro potrąci z wypłaty. Macie więc drugą część mojego życia. A trzecia zaczyna się, kiedy kładziesz się i zasypiasz. Miałem mocny sen i lubiłem spać. Więcej nawet niż pić, a to z powodu snów. Co to jest sen, dotąd nie rozumiem. Skąd się to biorą takie dziwne przywidzenia? Na przykład śniło mi się kiedyś, że woła 220 mnie nasz sztygar i powiada: „Idź — mówi — Małygin, do biura, dostajesz wymówienie". „Za co, panie sztygarze, należy mi się wymówienie?" „Za to — powiada — że zachciewa ci się ożenku z córką dyrektora". „Co pan wygaduje — mówię — panie sztygarze? Słyszał to kto, żeby prosty górnik żenił się z córką dyrektora? Gdzie tam takiemu, jak ja — mówię — do dyrektorówny, kiedy nawet zwykła dziewucha nie pójdzie za ślepca z wybitym okiem?" Wtem wszystko się pomieszało, sztygar już nie był sztygarem, tylko koniem cugowym dyrektora. Wysiada z powozu dyrektor, kłania mi się grzecznie i powiada: „Słuchaj, Małygin, bierz moją córkę za żonę i posagu dziesięć tysięcy, a na dokładkę sztygara, to znaczy cugowca razem z powozem". Zaniemówiłem z radości. Chciałem podejść bliżej, a tu dyrektor, jak mnie wyrżnie laską raz i drugi, a sztygar dalejże tratować mnie kopytami. Tratuje mnie i rży: „Cha-cha-cha! Cha-cha-cha! Patrzcie go, czego mu się zachciewa". I bije, i bije kopytami z taką wściekłością, że aż krzyknąłem przez sen na cały barak. A sąsiad mnie szturchnął w bok, żebym nie wrzeszczał i ludzi po nocy nie straszył. — A to ci sen — roześmiał się Fiedia Syrcow. —¦ Pewno wytrzeszczałeś oczy na dyrektorską pannę, dlatego ci się przyśniła. Ze mną to tak zawsze bywa: o czym myślę.przed spaniem, to mi się zaraz przyśini. Trzy dni temu nie zdążyłem z zabitego Niemca ściągnąć butów. A buty miał eleganckie, z giemzy. No, to teraz śnią mi się każdej nocy buty. — Buty... Sam je"steś jak but — rozzłościł się Małygin. — Tę dyrektorską córkę widziałem tylko raz w życiu i było to na rok przed tym snem. Leżę pijany w rowie. Tymczasem ona z mamusią idą sobie spacerkiem steczką koło ogrodów, a powóz jedzie obok, A mamusia to prawdziwa dama... taka siwa pani. Podeszła do mnie i zawstydza mnie: „Jak wam nie wstyd pić? Zatraciliście wszelką godność ludzką. O Panu 221 Bogu powinniście pomyśleć". „Przepraszam — mówię jej na to — godności to ja faktycznie nie mam i dlatego piję". Użaliła się nade mną, wsuwa mi do ręki dziesięć kopiejek i poucza: „Patrzajcie, mój człowieku, jak wokoło nas przyroda się raduje, słoneczko świeci, ptaszki śpiewają, a wy się zapijacie. Napijcie się za te pieniądze wody sodowej — to was otrzeźwi". Złość mnie porwała. Mówię do niej: „Nie jestem wcale człowiekiem, lecz robotnikiem z waszej kopalni. Przyroda — powiadam — niech się raduje i paniusia niech się też raduje na zdrowie, a ja nie mam powodu do radości. Wody sodowej nigdy w życiu nie miałem w ustach. Jeżeli pani dobrodziejka chce zrobić dobry uczynek, to proszę dodać dziesięć kopiejek na ćwiarteczkę wódki. Z okazji naszego miłego spotkania upiję się z prawdziwą wdzięcznością". „Ty, chamie! — krzyknęła szlachetnie urodzona dama — chamie! Powiem jutro mężowi, żeby cię wyrzucił z kopalni". Siadły obydwie z córką do powozu i odjechały. Taka to była nasza rozmowa. Córka przez cały czas stała odwrócona, a ty, durniu, powiadasz, że wytrzeszczałem na nią oczy. — Co tam sny — uśmiechnął się Fiedia. — Chcecie, to opowiem wam, jaką ja miałem prawdziwą przygodę z jedną hrabiną. Jak Boga kocham, mówię bez przesady, właśnie z powodu tego wypadku przystałem do rewolucji. To był taki wypadek, że jak wam opowiem, to własnym uszom nie uwierzycie. Potrząsnął zwichrzoną czupryną i zmrużył oczy jak kot, kiedy wymyka się ze spiżarni. — Znów będziesz zalewał, Fiedia? — z zaciekawieniem, ale i nieufnością zapytał Waśka Szmakow, który przysiadł się do nas. — To już nie twoja sprawa. Chcesz — to wierz, nie chcesz — to nie wierz, dokumentów ci nie okażę. 222 Fiedia przeciągnął się, pokiwał głową, jak gdyby namyślając się, czy warto opowiedzieć, wreszcie mlasnął językiem i zaczął zadecydowanym tonem: — Było to trzy lata temu. Co tu gadać, chłopak był ze mnie jak malowanie, przystojniejszy nawet niż teraz. I taka była moja dola, że musiałem zgodzić się za pastucha do hrabskiego majątku. Hrabia miał żonę, było jej na imię Emilia, a guwernantce — Joanna. Po pańsku Żanet. Siedzę raz z moim stadem niedaleko stawu, patrzę: idą obydwie osłaniając się od słońca parasolkami. Hrabina ma parasolkę białą, Żanet — czerwoną. Ta, bracie, Żanet była całkiem podobna do suszonej ryby — chuda, na nosie okulary, a jak szła przez wieś, to chusteczką zatykała nos, żeby ją broń Boże głowa nie zabolała od zapachu chłopskich gnojówek. Muszę też wam powiedzieć, że w moim stadzie miałem buhaja, prawdziwy to był Zymental*) — taka niby rasa. Kolos. Jak z daleka zobaczył czerwoną parasolkę, to co sił w nogach wali na tę Żanet. Zerwałem się i ja i pędzę, żeby mu zagrodzić drogę. A baby uderzyły w krzyk. Hrabina skoczyła w krzaki, Żanet nie ma gdzie się schować i ze strachu plusk do wody. Mój Zymental za nią, a ona, zamiast rzucić parasolkę, osłania się od buhaja. Też sobie, idiotka, znalazła osłonę. I piszczy po francusku czy po niemiecku — kto ją tam zrozumie. Ja wtedy buch do wody, wyrwałem parasolkę i zdzieliłem po mordzie Zymentala. Wściekł się, i dalej za mną. Odpłynąłem na środek stawu, rzuciłem parasolkę, a sam skoczyłem na brzeg w krzaki. Pastuchy nadbiegli, krzyk, gwałt, zaganiają Zymentala. Żanet ledwo żywą wyciągnęli z wody. Jak wyszła na brzeg, to zaraz zemdlała. Fiedia oddychał ciężko, jak gdyby dopiero co uratował ') Zymental — Siementhal — rasa krów (przyp. tłum.). 223. się przed buhajem, znów mlasnął językiem i miał już dalej opowiadać, gdy z ganku rozległo się wołanie: — Fiodor... Syrcow! Do dowódcy! — Zaraz — odmachnął ręką niezadowolony Fiedia i uśmiechając się ciągnął dalej: — Nim Żanet odzyskała przytomność, podeszła do mnie hrabina Emilia, blada twarz, w oczach łzy, a piersi tak falują. „Młodzieńcze — mówi — kimże ty jesteś?" A ja odpowiadam: „Proszę jaśnie pani, jestem pomocnikiem pastucha, nazwisko moje Syrcow, a na imię mi Fiodor". Hrabina westchnęła i mówi: „Teodorze — to niby po pańsku Fiodor — zbliż się do mnie, Teodorze..." Co dalej mówiła hrabina i jaki to miało związek z tym, że Fiedia przystał do czerwonych, tego się już tym razem nie dowiedziałem. Bo nagle usłyszeliśmy ostre brzękanie ostróg i sam Szebałow stanął za nami zagniewany. — Fiodor — spytał surowo, wsparty na swym pałaszu — czy słyszałeś, że cię wołam? — Słyszałem — burknął Fiedia podnosząc się. — No, o co znów chodzi? — Co to znaczy ,,o co znów chodzi"? Czy nie powinieneś się meldować, gdy woła cię przełożony? — Rozkaz, wasza wysokość. Co wasza wysokość raczy rozkazać? — odciął się kpiąco Fiedia. Ale kpiny Fiedi tym razem głęboko dotknęły łagodnego zazwyczaj i ustępliwego Szebałowa. — Nie jestem dla ciebie żadna „wasza wysokość" — odrzekł poważnie i gorzko. — Nie jestem „waszą wysokością", a ty nie jesteś moim podwładnym. Ale jestem dowódcą oddziału i mam prawo wymagać, by mnie słuchano... Przed chwilą przyszli chłopi z tiemlukowskiego chutoru. — No i co? — Czarne, świdrowate oczy Fiedi łatały na wszystkie strony. Widać było, że Fiedia ma coś na sumieniu. 224 — Przyszli ze skargą. Mówią: „Przyjechali do wsi wasi zwiadowcy. Ucieszyliśmy się, bo to niby swoi, towarzysze. Dowódca zwiadowców, taki czarniawy, zwołał wiec, prawił 0 ziemi, o obszarnikach i żeby pomagać władzy radzieckiej. A w tym czasie, kiedyśmy słuchali go i uchwalali rezolucję, jego chłopcy myszkowali po piwniczkach, szukali śmietany 1 łapali kury". Co to wszystko ma znaczyć, Fiodor? A może się troszkę pomyliłeś, może byś lepiej poszedł do haj-damaków? U nich to zwyczajna rzecz, ale w moim oddziale nie może być takiego łotrostwa. Fiedia milczał z wzgardliwą miną. Spuścił oczy i końcem nahajki otrzepywał czubek buta. — Po raz ostatni ci to mówię, Fiodor — ciągnął Szebałow skubiąc czerwony temblak swego wspaniałego szabliska. — Nie jestem „waszą wysokością", jestem szewcem i prostym człowiekiem, ale skoro wyznaczono mnie na dowódcę, żądam, abyś mnie słuchał. I ostatni raz zapowiadam ci wobec wszystkich, że jeśli coś takiego się powtórzy, nie będę zważał na to, żeś dobry żołnierz i kompan, i wypędzę cię z mojego oddziału. Fiedia wyzywająco popatrzał na Szebałowa, po czym szybko obrzucił spojrzeniem zgromadzonych czerwonoarmi-slów. Nie znajdując w nikim poparcia z wyjątkiem trzech i-/y czterech kawalerzystów, którzy mrugali do niego porozumiewawczo, tym gorzej się zaciął i odparł ze źle tajoną /tością: — Uważaj, Szebałow, nie szastaj ludźmi, dzisiaj ludzie są w cenie. — Wypędzę — powtórzył spokojnie Szebałow i ze spu-¦ .-czoną głową poszedł powoli w kierunku ganku. I'o sprzeczce Szebałowa z Syrcowem pozostał we mnie iikiś przykry osad. Zdawałem sobie sprawę, że Szebałow ni.i rację. Mimo to brałem stronę Fiedi. l)/.lela t. I. 225 „Mógł mu zrobić uwagę — myślałem — ale po co było grozić". Fiedia był jednym z najbitniejszych żołnierzy, zawsze wesół, zawsze pełen fantazji. Ilekroć trzeba było zasięgnąć języka, napaść niespodziewanie na patrole wysłane po furaż, zakraść się do szlacheckiego majątku obsadzonego przez białych, Fiedia na poczekaniu znajdował najwygodniejszą drogę, przemykał się krętymi jarami, opłotkami. Lubił podkradać się po cichu, żeby nie stukały podkowy, żeby nie brzęczały strzemiona, żeby nie rżały konie. Nieposłusznego konia walił w pysk pięścią, a jeźdźców, żeby nie szeptali, okładał nahają po plecach. Dlatego wytresowane konie jego oddziałku nie rżały nie w porę i jego wrośnięci w siodła jeźdźcy nie szeptali. Sam Fiedia w szpicy patrolu, nachylony nad kosmatą grzywą stępaka, podobny był do drapieżnej jaszczurki, która zwinnymi ruchami skrada się do muchy zaplątanej w trawie. Toteż, gdy czujki nieprzyjacielskie podnosiły alarm, zaskoczeni znienacka biali nie mieli nawet dość czasu, by wciągnąć spodnie, zaspany celowniczy nie nadążał założyć taśmy do karabinu maszynowego. Nieliczny, ale sprawny od-działek spadał im na łeb z trzaskiem strzałów karabinowych, z grzmotem rzucanych granatów, z wrzaskiem i gwizdem. O, w takich razach Fiedia lubił hałas i łoskot. Niech nawet kule, wystrzelone w biegu, chybią celu, niech granat, rzucony na oślep, wybuchnie nadaremnie, zaganiając ogłupiałe kury i gęsi aż pod kominy strzech — byleby sprawić jak najwięcej hałasu, byleby siać panikę. Niech oszołomiony nieprzyjaciel myśli, że to niezliczona siła czerwonych wdarła się do wioski. Niech zadrżą palce zakładające naboje, niech wytoczony w pośpiechu karabin maszynowy zakrztusi się krzywo założoną taśmą, i rzecz najważniejsza, niech wypadnie z chałupy jeden, drugi żołnierz, niezupełnie przytom- ny ze snu, nic nie rozumiejący, i niech upuści z rąk karabin, i oszalały ze strachu porwie się do ucieczki. — Otoczyli! Czerwoni otoczyli! A wtedy granaty za pas, broń na ramię — w milczeniu poczynają pracować zimne, wyostrzone jak brzytwy szable roznamiętnionych powodzeniem zwiadowców Fiedi. Taki to zuch był z naszego Fiedi Syrcowa. „Więc czy można — myślałem sobie — z powodu jakichś tam kur i śmietany wypędzać z oddziału tak nieoszacowa-nego żołnierza?" Nie zdążyłem doprowadzić do końca rozważań na temat kłótni Fiedi z Szebałowem, gdy Czubuk, który siedział jako obserwator na dachu, krzyknął, że drogą zbliża się duży pieszy oddział. Natychmiast zaczął się taki hałas i rwetes, że zdawało się, iż żaden dowódca nie zdoła opanować podnieconej gromady. Nikt nie czekał na rozkazy, każdy wiedział zawczasu, co ma robić. Pochyleni wpół, biegli pojedynczo chłopcy z pierwszej kompanii Hałdy, sprawdzając po drodze naboje w magazynkach i przełykając resztki nie dojedzonego śniadania. Dobiegłszy do krańców chutoru, padli na ziemię, tworząc coraz gęściejszą tyralierę. Zwiadowcy podciągali popręgi, zakładali uzdy, rozwiązując szybko pęta, a czasem rozcinając je w pośpiechu bagnetem. Obsługa karabinu maszynowego ściągała z taczanki „colta" *) i taśmy. Za czerwonym, zziajanym Sucharewem biegła ścieżką na brzeg lasu druga kompania. Minęło parę minut i znów zaległa cisza. Już Szebałow zszedł z ganku wydając rozkazy Fiedi, który kiwał głową: „Dobrze, będzie zrobione". Już zatrzasnęły się okiennice i gospodarz z babami i dziećmi ukrył się w piwnicy. Szebałow odezwał się do mnie: - rodzaj karabinu maszynowego (przyp. tłum.). 226 227 — Czekaj. Ty tu zostań. Wleź na strzechę do Czubuka. Co on stamtąd zobaczy, to ty donieś mi duchem do lasu. A powiedz mu, żeby przede wszystkim patrzył w prawo, na drogę chamurską, czy stamtąd czego nie widać. — Raz - dwa, dżyk - dżak... — leniwie zakwakała kaczka, która wygrzewała się na słońcu. Beztrosko i triumfująco wrzasnął pomarańczowy kogut na płocie, zadzierając powalany dziegciem ogon. A kiedy i on umilkł, i łopocząc skrzydłami dał nura w gąszcz zakurzonych łopuchów, na chutorze zrobiło się tak cicho, że w ciszy tej dały się słyszeć zagłuszone dotąd głosy: cichutki śpiew dążącego do słońca skowronka i monotonne brzęczenie pszczół zbierających z kwiatów krople rozgrzanego, pachnącego nektaru. — A ty tu po co? — spytał Czubuk nie odwracając głowy, gdy wdrapałem się na słomianą strzechę. — Szebałow przysłał mnie do pomocy. — To dobrze, siedź i nie wychylaj się. — Czubuk, patrz w prawo — powtórzyłem rozkaz Sze-bałowa. — Spójrz, czy nie widać czegoś na drodze chamur-skiej. — Siedź spokojnie — odparł krótko Czubuk i zdjąwszy czapkę wysunął spoza komina swoją wielką głowę. Nieprzyjacielskiego oddziału nie było widać, na razie skrył się w parowie, ale lada chwila powinien się znów wyłonić. Poszycie było bardzo śliskie, toteż, aby się nie stoczyć, wygrzebałem czubkiem buta wgłębienie, o które mogłem się oprzeć. Głowę Czubuka miałem obok swojej twarzy. Zauważyłem po raz pierwszy, że w jego szorstkiej czarnej czuprynie prześwieca siwizna. „To Czubuk jest już taki stary?" — pomyślałem ze zdziwieniem. I nie wiedzieć czemu, dziwne mi się wydało, że Czubuk 228 człowiek już starszy, o siwiejących włosach, ze zmarszczkami koło oczu, siedzi tutaj, obok mnie, na tym dachu, i niezgrabnie rozkraczywszy nogi, żeby nie zsunąć się, wychyla spoza komina swoją dużą, rozczochraną głowę. — Czubuk — odezwałem się szeptem. — Czego? — Czubuk... przecie ty już jesteś stary — powiedziałem, sam nie wiedząc po co. — Głupiś — odrzekł gniewnie Czubuk odwracając się ku mnie. — Czego mielesz jęzorem? Nagle przycisnął głowę do słomy i całym tułowiem szarpnął się nieco w tył. Z parowu wyjeżdżał oddział. Czułem, że mój towarzysz jest coraz bardziej niespokojny. Sapnął i poruszył się: — Borys, patrz. — Widzę. — Leć na dół i powiedz Szebałowowi, że wyszli z parowu, i powiedz mu, że to wygląda jakoś podejrzanie. Najpierw szli w kolumnie marszowej, dopiero w parowie rozwinęli się w plutony. Czy rozumiesz, dlaczego w plutony? Oni już może wiedzą o nas. Biegnij czym prędzej i natychmiast wracaj. Wyrwałem stopy z dołka wygrzebanego w słomie i stoczyłem się w dół. Wpadłem na tuczną świnię, która uciekła z kwikiem. Wnet stanąłem przed Szebałowem. Krył się za drzewem i obserwował coś przez lornetę polową. Powtórzyłem mu meldunek Czubuka. — Widzę — odpowiedział Szebałow takim tonem, jakbym go czymś obraził — sam to widzę. Zrozumiałem, że jest zdenerwowany nieoczekiwanym manewrem przeciwnika. — Biegnij z powrotem i nie schodźcie stamtąd, patrzcie głównie na skrzydło, na chamurską drogę. 229 Dobiegiem do pustego podwórza, wdrapałem się na płot, by stamtąd dostać się na dach. — Żołnierzyku — posłyszałem za sobą szept. Obejrzałem się przerażony, nie rozumiejąc, kto i skąd mnie woła. — Żołnierzyku — powtórzył ten sam głos. Wtedy zobaczyłem, że drzwi piwnicy są uchylone i że stamtąd wysuwa się głowa gospodyni. — Co? — spytała szeptem. — Nadchodzą? — Nadchodzą — powiedziałem również szeptem. — A co?... tylko z karabinami maszynowymi czy mają armaty? — Tu baba przeżegnała się szybko. — Boże miłosierny, aby tylko bez armat, bo całą chałupę nam rozwalą. Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy padł strzał i niewidzialna kula zaśpiewała dźwięcznie gdzieś wysoko pod niebem: tii-i-iuu... Głowa baby znikła, drzwi piwniczki zatrzasnęły się. „Zaczyna się" — pomyślałem czując przypływ chorobliwego podniecenia, jakie opanowuje człowieka przed bitwą. Nie wtedy gdy klaszczą już strzały, gdy złoszczą się i dzwonią, rozsypując się, serie karabinów maszynowych i, włączając się do walki, uroczyście grzmiące baterie, lecz wówczas gdy jeszcze nic się nie zaczęło, gdy niebezpieczeństwo dopiero się zbliża... „Dlaczego jest tak cicho — myśli się w takich chwilach — dlaczego ta cisza trwa tak długo? Żeby to się już prędzej zaczęło". — Tii-u-uuu — gwizdnęło po raz drugi. Nic się jeszcze nie zaczęło. Prawdopodobnie tamci przypuszczali, że chutor jest zajęty przez czerwonych. Lecz nie byli tego pewni i dali dwa strzały na chybił trafił. W ten sposób dowódca patrolu zwiadowczego zwykł zbliżać się do osłony nieprzyjaciela: otwiera ogień i wedle nasilenia odpowiedzi czat nieprzyjacielskich, wedle terkotania karabi- 230 nów maszynowych określa siłę przeciwnika. Przenosi się potem szybko na drugie skrzydło, daje kilka salw, wzbudza popłoch i wycofuje się pośpiesznie do swoich. Nie odniósł żadnego zwycięstwa, nie zadał strat, osiągnął jednak cel, bo zmusił maskującego się przeciwnika do rozwinięcia i ujawnienia swoich prawdziwych sił. Ale nasz oddział, rozsypany w tyralierę, milczał i nie odpowiadał na strzały. Pięciu kawalerzystów na karych, tańcujących koniach, nie dbając o niebezpieczeństwo, oderwało się od kolumny i lekkim kłusem pomknęło naprzód. O trzysta kroków od chutoru zatrzymali się i jeden z nich skierował lornetkę na chałupę. Szkiełko przesmyknęło się brzegiem ogrodzenia, po czym powoli posunęło się w górę ku kominowi, za którym my obaj z Czubukiem byliśmy ukryci. „Sprytni są, wiedzą, gdzie szukać obserwatora" — pomyślałem kryjąc głowę za plecami Czubuka. Po raz pierwszy doświadczyłem tego przykrego wrażenia, które się odczuwa na wojnie, gdy wróg wbrew twojej woli ściąga cię lornetką do swoich oczu albo gdy promień reflektora powoli skrada się obok ciebie, rozpraszając ciemności i macając po kolumnie, albo gdy nad głową twoją krąży samolot wywiadowczy, a ty nie masz gdzie się skryć przed jego niewidzialnymi obserwatorami. Wtedy własna głowa zaczyna ci się wydawać nieproporcjonalnie wielka, tułów — niezgrabny i ciężki, ręce — niezwykle długie. Jesteś zły na siebie, że nie wiesz gdzie się podziać, że nie jesteś w stanie skurczyć się, zwinąć w klębu-szek, zlać się w jedno ze słomą poszycia czy z trawą, jak zlewa się z kupą chrustu szary nastroszony wróbel pod przenikliwym wzrokiem cicho szybującego w powietrzu jastrzębia. — Spostrzegli! — zawołał Czubuk. — Spostrzegli nas! 231 I jakby chcąc podkreślić, że nie ma co się dłużej bawić w chowanego, Czubuk wychylił się spoza komina i szczęknął zamkiem karabinu. Chciałem zleźć i pobiec z meldunkiem do Szebałowa. Lecz nasi prawdopodobnie sami zrozumieli, że próba zasadzki nie udała się, że biali nie podejdą zwartą masą pod chutor. Spoza drzew, ścigając kawalerzystów, posypały się kule. Rozwinięty szyk białych zmieszał się, rozpełzł się w prawo i w lewo cienkimi kreskami łamanej tyraliery strzeleckiej. Ostatni jeździec nie dotarł do pagórka zajętego przez białych i razem z koniem runął na ziemię. Gdy wiatr rozwiał tumany wzniesionego kurzu, zobaczyłem, że tylko koń leży na drodze, a pochylony jeździec utykając biegnie w kierunku swoich. Wtem kula uderzyła w komin, obsypując nas pyłem wapiennym i zmuszając do ukrycia głów. Komin był doskonałym celem. Wprawdzie pod jego osłoną kule nie mogły nas dosięgnąć w prostym kierunku, lecz za to trzeba było siedzieć ostrożnie i nie wychylać się. Gdyby nie rozkaz Szebałowa, że mamy obserwować chamurską drogę, bylibyśmy zeszli na dół. Bezładna strzelanina zamieniła się w prawdziwą bitwę. Ucichły pojedyncze wystrzały białych. Teraz terkotały karabiny maszynowe. Pod ich osłoną łamana linia tyraliery posuwała się raz po raz o kilkadziesiąt kroków i znów się kładła. Wtedy milkły karabiny maszynowe i zaczynał się ogień karabinowy. W ten sposób, z uporem świadczącym o dyscyplinie i wyszkoleniu, biali coraz bardziej zbliżali się ku nam. — A diabły — wymamrotał Czubuk — dobrze manewrują. Nie wyglądają na życharewców. Czy to przypadkiem nie Niemcy? 232 — Czubuk! — zawołałem. — Spójrz na chamurś*ką drogę, tam na skraju lasu coś się porusza. — Gdzie? — Nie tam... patrz bardziej w prawo. Na wprost za stawem... O... o, tam! — krzyknąłem widząc, jak na skraju błysnęło coś na podobieństwo promienia słonecznego odbitego od kawałka szkła. W powietrzu dał się słyszeć dziwny dźwięk. Podobny był zrazu do rzężenia konia, któremu poderżnięto gardło; potem rzężenie przeszło w huk. Powietrze zadźwięczało jak pęknięty dzwon cerkiewny. Nagle coś grzmotnęło z boku. W pierwszej chwili wydało mi się, że gdzieś nad samą moją głową brunatna błyskawica wydarła się z kłębów dymu i czarnej kurzawy, powietrze drgnęło i prężnie jak fala ciepłej wody uderzyło mnie w plecy. Kiedy znów otworzyłem oczy, zobaczyłem, że suche poszycie zburzonej szopy pali się bladym, prawie że niewidocznym w słońcu płomieniem. Drugi pocisk wybuchł śród warzywnika. — Złaźmy — rzekł Czubuk obracając ku mnie poszarzałą, zatroskaną twarz. — Złaźmy. Zdaje się, że nacięliśmy się. To nie życharewcy, to Niemcy. Na chamurskiej drodze stoi bateria. Na skraju lasu natknąłem się na niskiego czerwonoarmi-stę przezywanego Łasicą. Siedział w trawie i austriackim bagnetem rozpruwał rękaw zakrwawionej bluzy. Obok leżał karabin z otwartym zamkiem, z którego wyglądała nie wyrzucona łuska. — Niemcy! — krzyknął Łasica nie odpowiadając na nas/c pytanie. — Cofamy się! Rzuciłem mu swój blaszany kubek, aby mógł zaczerpnąć wody, i pobiegłem dalej. Prawdę mówiąc, zakrwawiony rękaw Łasicy i jego słowa u Niemcach — to były ostatnie wrażenia, które zdołałem od- 233 tworzyć we właściwej kolejności, przypominając sobie później przebieg tej pierwszej w moim życiu prawdziwej bitwy. Resztę pamiętam dopiero od chwili, gdy w jarze podszedł do mnie Waśka Szmakow i poprosił o kubek. — Co trzymasz w ręku? — spytał. Spojrzałem i zmieszałem się: w lewej ręce zaciskałem mocno odłamek szarego kamienia. Nie wiedziałem ani skąd go mam, ani po co go trzymam. — Waśka, co to za hełm masz na głowie? — spytałem. — Zdjąłem z Niemca — odrzekł. — Daj mi swój kubek. — Nie mam. Oddałem go Łasicy. — Łasicy... — Waśka gwizdnął przeciągle. — No, bracie, to już swojego kubka nigdy nie zobaczysz. — Dlaczego? Dałem mu, bo chciał się napić. — Przepadł twój kubek — uśmiechnął się Waśka nabierając ze strumienia wody do hełmu. — I kubek przepadł, i Łasica przepadł. — Zabity? — Na śmierć — odpowiedział Waśka uśmiechając się nie wiadomo czemu. — Strzelec Łasica poległ dla chwały czerwonego oręża. — Czemu zęby szczerzysz? — zawołałem z gniewem. — Czy ci nie żal Łasicy? ^ — Mnie? — Waśka pociągnął nosem i wytarł brudną dłonią wilgotne wargi. — Żal, bracie, żal i Łasicy, i Nikiszyna, i Sierioży, i nawet siebie samego mi żal. Mnie też łajdaki rękę przestrzelili. Poruszył ramieniem i wówczas zauważyłem, że lewą rękę ma obwiązaną szmatą. — Trafiło na szczęście nie w kość... zagoi się — dodał. — Tylko pieoBe trochę — znów pociągnął nosem i mlasnąwszy językiem dodał zuchowato: — A jak się zastanowić, to 234 czego żałować? Nikt nas przemocą nie ciągnął, wiedzieliśmy, co nas czeka. To znaczy, że nie ma czego stękać. Poszczególne momenty bitwy dobrze utkwiły mi w pamięci. Nie mogłem ich tylko powiązać kolejno w jedną całość. Pamiętam, jak klęcząc na jednym kolanie, długo wymieniałem strzały z jednym Niemcem, który znajdował się zaledwie o dwieście kroków ode mnie. W obawie, aby Niemiec nie wystrzelił wcześniej niż ja, prawie nie celując szarpałem za cyngiel i oczywiście pudłowałem. Widocznie i on postępował tak samo, i dlatego nie mógł trafić. Pamiętam, jak wybuch pocisku przewrócił nasz karabin maszynowy. Przeniesiono go natychmiast w inne miejsce. — Bierz taśmy! — wołał Sucharew. — Pomagaj, do stu diabłów! Wówczas chwyciłem jedną ze stojących w trawie skrzynek i zacząłem ją ciągnąć. Pamiętam, jak Szebałow szarpnął mnie za ramię i jak mnie sklął, ale wówczas nie wiedziałem, za co. Później, zdaje się, został zabity Nikiszyn. Ale nie... Niki-szyn zginął wcześniej. Upadł, gdy biegłem ze skrzynką na-boi, a przedtem krzyczał na mnie: „Dlaczego taszczysz w przeciwnym kierunku? Do karabinu maszynowego taszcz". Pod Fiedią zabito konia. — Fiedia płacze — powiedział Czubuk. — Taki niemądry: leży na trawie i szlocha. Podchodzę do niego. „Przestań — mówię — nawet nad ludźmi nie czas teraz płakać". Fiedka jak się nie odwróci, jak nie chwyci za nagan. „Odejdź — powiada — bo i ciebie zastrzelę". A oczy ma całkiem mętne. Splunąłem i odszedłem. Co będę gadał z wariatem. Nie można ufać temu Fiedi — ciągnął Czubuk zapalając fajkę. — Nie mam do niego przekonania. — Jak to nie masz przekonania? — ująłem się za Fiedią. — Przecież to zuch, że szukać takiego. 235 — Co z tego, że zuch, kiedy niepewny. Nie znosi porządku, nie uznaje partyjnych. „Mój program — powiada — jest takh bić białych, póki nie wyzdychają, a co dalej — zobaczymy". To mi się nie podoba. To mgła, a nie program. Dmuchnie wiatr i nie ma nic. Dziesięciu zabitych, czternastu rannych, z których sześciu zmarło. Gdyby na miejscu był szpital polowy, lekarz i lekarstwa, ocaliłoby się na pewno niejednego. Ale zamiast szpitala była tylko łąka, zamiast lekarza — sanitariusz z wojny niemieckiej, Kaługin, a z leków — tylko jodyna. Mieliśmy tego dość: pełną blaszankę po nafcie. Jodyny rzeczywiście nie skąpiono. Sam widziałem, jak Kaługin napełnił po brzegi dużą łyżkę drewnianą i polał nią szarpaną ranę Łukojanowa. — To nic — pocieszał go — pocierp trochę... Jodyna to morowa rzecz. Bez niej byłby koniec z tobą, a tak to może się wyliżesz... Trzeba było wycofać się ku swoim, na północ, gdzie znajdowała się osłona regularnych wojsk Czerwonej Armii, brakowało nam bowiem amunicji. Ale zatrzymywali nas ranni. Pięciu mogło od biedy pójść, lecz było trzech takich, co to ani do życia, ani do śmierci. Wśród nich był. Jaszka-Cyga-nek. Przyplątał się on do nas nieoczekiwanie. Pewnego razu wyruszając z chutoru Archipowka, oddział nasz ustawił się w dwuszeregu wzdłuż ulicy. Przy odliczaniu mały Łysica, ten, który zginął, zawołał z lewego skrzydła: — Sto czterdzieści siedem — ślepy. Dotychczas Łasica był zawsze sto czterdziestym szóstym pełnym. Szebałow wrzasnął: — Bzdura! Licz od początku! Odliczono i znów okazało się, że Łasica jest sto czterdziestym siódmym ślepym. ! — Pies z wami tańcował — rozgniewał się Szebałow. — Kto się pomylił, Sucharew? — Nikt się nie pomylił — odpowiedział z szeregu Czu-buk — tylko przybył jeden nowy człowiek. Sprawdzono. Rzeczywiście w szeregu między Czubukiem a Nikiszynem stał nowy. Wyglądał na lat dziewiętnaście. Czarny, kędzierzawy, kudłaty. — Skąd się wziąłeś? — spytał zdziwiony Szebałow. Chłopak milczał. — Stanął tu w szeregu — tłumaczył Czubuk. — Myślałem, że przyjąłeś nowego. Przyszedł z karabinem i stanął. — Gadajże przynajmniej, coś ty za jeden? — zgniewał się Szebałow. — Cygan jestem... czerwony Cygan — odpowiedział chłopiec. — Czer-wo-ny Cygan? — powtórzył Szebałow otwierając szeroko oczy i nagle zaśmiał się. — Jaki tam z ciebie Cygan, chyba dopiero Cyganek. Został w naszym oddziale i tak już zostaŁo: Cyganek i Cyganek. Cyganek został ranny w pierś. Bladość przeświecała przez śniadą skórę jego twarzy. Spieczonymi wargami szeptał coś w obcym, niezrozumiałym narzeczu. — Tyle czasu już służę, pół niemieckiej wojny odwaliłem, no i teraz, odkąd tylko wojujemy — mówił Waśka Szma-kow — a jeszcze nie widziałem Cygana w wojsku. Tatarów widziałem i Mordwinów, i Czuwaszów, ale Cyganów nigdy. Po mojemu Cyganie to marny naród. Nie orzą, nie sieją, rzemiosła żadnego nie znają. Jedno, co potrafią, to konie kraść. A baby ich tylko ludziom głowy durzą. Nie mogę zrozumieć, co go do nas przygnało? Wolności i tak mają, ile dusza zapragnie. Ziemi bronić — po co? Na co takiemu ziemia? Z robotnikami też nic wspólnego. To jaką on może 236 237 mieć korzyść z tego, żeby się w to wplątać? Musi mieć jakąś korzyść, ale ukrytą. — A może on też chce rewolucji? Skąd wiesz, że nie? — Nigdy w życiu nie uwierzę, żeby Cygan mógł dbać 0 rewolucję. Przed przewrotem go bili za to, że kradł konie, 1 teraz za to samo bić będą. — Ale może po rewolucji przestanie kraść? Waśka uśmiechnął się z niedowierzaniem: — Nie wierzę. U nas we wsi i pałką ich bili, i chłostali, i nic nie pomagało. Chłopi swoje, a oni swoje. Czy to rewolucja takich przerobi? — Głupi jesteś, Waśka — wtrącił milczący dotychczas Czubuk. — Poza swoją chatą i swoją szkapą świata nie widzisz. Tobie się zdaje, że rewolucja skończy się na tym, że wykroją ci z pańskiej ziemi kawał gruntu i przydzielą bezpłatnie z dworskiego lasu dwadzieścia sosen. I że zamiast sołtysa będzie przewodniczący, a życie jakie było, takie będzie. ROZDZIAŁ VII Po dwóch dniach Cyganek poczuł się lepiej. Gdy wieczorem podszedłem do niego, leżał na kupie suchych liści i śpiewał coś cichym głosem, wpatrując się w czarne, usiane gwiazdami niebo... — Chcesz, Cyganku — zaproponowałem — rozpalę tu ognisko, zagrzeję wody, wypijemy. Mam w manierce mleko. Dobrze? Przyniosłem wodę, zawiesiłem manierkę nad ogniem na stemplu opartym z obu stron na.karabinach i, przysiadając się do rannego, spytałem: — Co ty śpiewasz, Cyganku? . 238 Odpowiedział nie od razu: — To stara piosenka. Mówi się w niej o tym, że Cyganie nie mają swojej ziemi ojczystej. Ojczyzna ich jest tam, gdzie ich dobrze przyjmują. Dalej ktoś pyta: „A gdzie ciebie, Cyganie, dobrze przyjmują?" a ten odpowiada: „Przemierzyłem wiele krajów, byłem u Węgrów, byłem u Bułgarów, byłem u Turków, przeszedłem wielki szmat ziemi i nie znalazłem takiego kraju, gdzieby dobrze przyjęli nasz tabor". — Powiedz, Cyganku — spytałem — po coś ty przyszedł do nas? Przecie nie biorą was do wojska? Błysnął białkami oczu, uniósł się na łokciu i odrzekł: — Sam przyszedłem, mnie brać nie trzeba. Obrzydło mi życie w taborze. Ojciec mój umie tylko kraść konie, a matka wróżyć z kart. Dziad mój też kradł konie, a babka wróżyła. I nikt z nich nie ukradł szczęścia i nikt sobie dobrego losu nie wywróżył. Trzeba inaczej... Cyganek ożywił się, usiadł, lecz widocznie sprawiło mu to ból, bo zacisnąwszy wargi, z lekkim jękiem opadł na posłanie z liści. Tymczasem mleko zakipiało, przelało się i ugasiło ogień. Nie zdążyłem w porę wyciągnąć kociołka spomiędzy węgli. Cyganek roześmiał się niespodzianie. — Czego się śmiejesz? — Tak sobie — potrząsnął zawadiacko głową. — Myślę, że ludzie są jak ta woda. Rosjanie i Żydzi, i Gruzini, i Tatarzy. Znosili dawne życie, znosili, a potem jak wrzątek w kociołku zakotłowali się i prosto w ogień. Ja tak samo... siedziałem, siedziałem, a w końcu nie wytrzymałem, chwyciłem za karabin i dalejże szukać lepszego życia. — Myślisz, że znajdziesz? — Sam jeden pewno nie... ale wszyscy razem powinniśmy... bo i chęć mamy wielką. 239 Podszedł do nas Czubuk. — Siadaj z nami, napijesz się herbaty — zaproponowałem. — Nie mam czasu — wymawiał się. — Pójdziesz ze mną, Borys? — Pójdę — odpowiedziałem skwapliwie, nie pytając nawet dokąd. — No, to pij prędzej, bo furmanka na nas czeka. — Jaka furmanka? Odwołał mnie na bok i wytłumaczył, że oddział wyrusza 0 świcie. Połączymy się wkrótce z grupą górników Biegi-czewa, a potem razem będziemy się przebijać do swoich. Trzech ciężko rannych nie możemy zabrać ze sobą, bo wypadnie nam przedzierać się przez pierścień białych i Niemców. Niedaleko stąd jest pasieka. Miejsce odludne. Właściciel, swój człowiek, zgodził się dać schronienie rannym, póki nie wyzdrowieją. Stamtąd właśnie Czubuk sprowadził furmankę. Póki jest ciemno, trzeba tam odwieźć rannych. — A kto z nami pojedzie? — Nikt więcej. My dwaj. Ja sam dałbym radę, ale koń narowisty. Jeden będzie musiał prowadzić go przy pysku, a drugi pilnować rannych. Pójdziesz? — Pójdę, pójdę, Czubuk. Z tobą, Czubuk, pójdę zawsze 1 wszędzie. A potem dokąd? Z powrotem tutaj? — Ależ nie. Stamtąd pójdziemy prosto w bród przez rzeczkę, na tamtym brzegu spotykamy się z oddziałem. Ruszajmy. — Czubuk wziął konia za uzdę. — Uważaj, żeby mój karabin nie spadł z wozu — dobiegł mnie po chwili z ciemności głos Czubuka. Wóz szarpnął lekko, prysnęły mi w twarz krople rosy spadające z krzaków zaczepionych kołem. A po paru minutach za czarnym zakrętem drogi znikły nam z oczu dopa- 240 łające się ogniska rozrzucane przez naszych żołnierzy, którzy zabierali się do wymarszu. Droga była kiepska: doły, wyboje, wystające, szeroko rozwidlone korzenie. Było tak ciemno, że nie można było dojrzeć ani konia, ani Czubuka. Ranni leżeli na świeżym sianie: i milczeli. Szedłem z tyłu i żeby się nie potknąć, trzymałem się wol-n;i ręką za tył wozu. Było cicho. Gdyby nie monotonne pogwizdywanie czajki można byłoby sądzić, że otaczająca m.is ciemność jest zupełnie martwa. Wszyscy milczeli. Tyłki) czasem, gdy koła zapadały się w doły albo natrafiały na pień, ranny Timoszkin cichutko pojękiwał. Rzadki, na wpół wyrąbany lasek wydawał się teraz gęstą, il/.iką, nieprzebytą puszczą. Pokryte chmurami niebo zawi-¦>!<> nad przesieką leśną niby czarny pułap. Było duszno i /dawało się, że posuwamy się po omacku długim krętym korytarzem. Przypomniałem sobie jak to kiedyś, dawno już, ze trzy l.i I a temu, w taką samą ciepłą noc wracałem z ojcem z dworni do domu. Szliśmy ścieżką przez las. Tak samo piszczała czajka i podobnie pachniało gnijącymi grzybami i dzikimi malinami. Na dworcu ojciec, który odprowadzał swego brata Piotra, wypił z nim kilka kieliszków wódki. Może z tego powodu, tt może dlatego, że tak niezwykle słodko pachniały maliny, ojciec był wówczas szczególnie ożywiony i rozmowny. Opowiadał mi o latach swej młodości i o nauce w seminarium nauczycielskim. Śmiałem się słuchając opowiastek z ów-cucsnego życia szkolnego, na przykład jak bito seminarzy-łtów rózgami. Brzmiało to niedorzecznie i nieprawdopodobnie, że tak dużego i silnego mężczyznę, jak mój ojciec, ktoś kiedyś mógł bić rózgą. - Och, chyba powtarzasz to z książki — odrzekłem. — Dzielą t. I. 241 Jest taka książka „Szkice z życia w bursie", ale to l> w dawnych czasach, Bóg wie kiedy. — A ty myślisz, że ja uczyłem się niedawno? To też l> w dawnych czasach. — Ale tyś, ojcze, mieszkał wtedy na Syberii. Podolu jest tam strasznie: sami katorżnicy. Piętka opowiadał, w tamtych stronach zabić człowieka to głupstwo i nie -nawet do kogo się odwołać ze skargą. Ojciec roześmiał się i zaczął mi tłumaczyć. Ale nic z k tłumaczenia wówczas nie zrozumiałem. Z jego słów wyn kało jakoś dziwnie, że katorżnicy właściwie nie są przesh | cami, że ojciec miał śród nich przyjaciół i że na Syberii u< brak porządnych ludzi, w każdym razie jest ich tam wic;< < niż w Arzamasie. Ale wszystko to wtedy puszczałem mimo uszu, jak i wic I innych rozmów, których sens dopiero ostatnio zaczął mi m. wyjaśniać. „Nie... nigdy, nigdy dawniej nie myślałem i nie podejr?. wałem nawet, że ojciec mój był rewolucjonistą. Ale to, że j teraz jestem czerwony i że mam karabin na ramieniu, st;il się jednak nie dlatego, że ojciec był rewolucjonistą, a j. jestem jego synem. To wszystko stało się jakoś samo przi się. Ja sam doszedłem do tego, własnym rozumem" — pi> myślałem sobie. I myśl ta napełniła mnie dumą. Bo w sann rzeczy, partii jest wiele, ja zaś bądź co bądź wybrałem n;i i prawdziwszą, najbardziej rewolucyjną. Miałem ochotę pomówić o tym z Czubukiem. I nagle wy dało mi się, że na przodzie nie ma nikogo, że koń od dawiu już ciągnie wóz na chybił trafił, po nieznanej drodze. — Czubuk! — zawołałem w strachu. — No — rozległ się jego gburowaty, surowy głos. -Czego się drzesz? — Czubuk — spytałem zmieszany.— daleko jeszcze? 242 W sam raz — odrzekł i zatrzymał się. — Podejdź tu /.isloń mnie płaszczem, chcę zapalić. Płomyk fajecz^ iak robaczek świętojański popłynął obok mskico łb#- Droga wyrównała się. Drzewa się rozstąpiły, ¦ ¦./li.śiny obok siebie. Powtórzył^01 Czubukowi, o czym myślałem. Spodziewałem. że oceni z uznaniem moją mądrość i zdolność prze-lywania k^óre to zalety zaprowadziły mnie do bolsze-I óvs' I ecz Czubuk nie kwapił się z pochwałą. Wypalił co mmiei po!0we. fajki i dopiero potem powiedział poważnie: Owszerl* i tak bywa. Bywa, że człowiek własnym ro-iincin do cźeE°ś dochodzi. Na przykład Lenin. Ale żebyś '•:mi, cbiopcze ~ t0 wątpię... Tak to Gzubuk? — zapytałem cicho, z wyrzutem. — /ccież ja s^m-" Sam J^o, pewnie, że sam. Ale tobie się tylko zdaje, s.im ^yCie twoje, bracie, tak się ułożyło. Ojca ci zabili — raz TrafiJe* na właściwych ludzi — to dwa. Pokłóciłeś z kolegami — trzY- Wypędzono cię ze szkoły — cztery. I i lv te wszys*k*e rzeczy złożyć razem, to resztę może zawdzięczasz własnemu rozumowi. Nie gniewaj się — dodał v wzuwaiac widocznie, że mnie zmartwił. — Czy to można ¦'¦I ciebie wię^i wymagać? Czubuk.-• z teS° wynika, że ja tylko na niby... że na-l>uwdę to ni^ Jestem czerwony? — spytałem drżącym gło- ., M1 __ A to nieprawda. Przecież ja zawsze z tobą chętnie „I,. „a zwiad- I przecież po to poszedłem na front, żeby l.innić... A z tego wynikałoby... I'Ich głt*Piś- Nic nie wynika. Ja mówię — warunki, u lv swoie-\,ja sam' Ja sam"— Dajmy na to, dla przykładu: Ky cię od^ano ^° korpusu kadetów, to przecie byłby t cic-bie dobry junkier-kaledinowiec. - A z ciebie to nie? 243 — Ze mnie? — Czubuk uśmiechnął się. — Ja mam za sobą dwadzieścia lat przepracowanych w kopalni. A tego żadna szkoła oficerska z głowy mi nie wybije. Było mi niezmiernie przykro. Słowa Czubuka obrażały mnie do głębi. Zamilkłem. Lecz nie mogłem długo milczeć. — Czubuk... to wszystko znaczy, że jestem tu zupełnie niepotrzebny, skoro jestem taki, że mógłbym zostać jun-krem... kaledinowcem... — Głupiś — odpowiedział Czubuk spokojnie, jakby nie zauważył mojej złości. — Dlaczego niepotrzebny? Nie jest ważne, kim mógłbyś być. Ważne jest, kim jesteś. Ja ci to mówię tylko po to, żeby cię pycha nie rozpierała. Bo i cóż, chłopak z ciebie porządny. Przyjrzymy się tobie jeszcze trochę, a może i do partii cię przyjmiemy. Głupiś — zakończył bardzo łagodnie. Wiedziałem, że Czubuk mnie lubi. Ale czy on odczuł wówczas, jak gorąco go kochałem? Bardziej niż kogokolwiek na całym świecie. „Jaki on dobry, ten Czubuk — myślałem. — Przecież jest komunistą i ma za sobą dwadzieścia lat pracy w kopalni, i włosy mu już siwieją, a zadaje się ze mną. Zadaje się tylko ze mną, nie z innymi. Widocznie ja zasługuję na to. I zasłużę sobie jeszcze bardziej. W pierwszej bitwie umyślnie nie będę się nachylał. Jak mnie zabiją, to też nie szkodzi. Napiszą do matki: „Syn twój był komunistą i poległ za wielką sprawę rewolucji". Matka popłacze i obok fotografii ojca zawiesi na ścianie moją fotografię. A nowe, promienne życie potoczy się swoją ko-leją". „Szkoda tylko, że popi bujają — pomyślałem — i że człowiek nie ma duszy. Bo gdybym miał duszę, to widziałbym, jakie ono będzie, to nowe życie. Na pewno będzie wspaniałe i ciekawe". 244 Wóz zatrzymał się. Czubuk wsadził szybko rękę w kieszeń i powiedział szeptem: — Zdaje się, że coś tam słychać na drodze przed nami. Daj mi karabin. Furmankę z rannymi odprowadziliśmy w krzaki. Ja zostałem przy wozie. Czubuk znikł, lecz rychło wrócił. — Teraz zachowuj się cicho. Czterej Kozacy konno... Daj worek... zarzucę koniowi na łeb, bo gotów nie w porę zarżeć. Tętent zbliżał się. Kozacy z kłusa przeszli w stępa. — Brzeżek księżyca wyjrzał spoza rozdartej chmury i oświetlił drogę. Ukryty za krzakiem, zobaczyłem czterech jeźdźców w papachach. Wśród Kozaków był oficer. Jego złoty naramiennik zabłysnął i zgasł. Poczekaliśmy, aż tętent ucichnie, po czym ruszyliśmy dalej. Świtało, kiedyśmy zajechali do małego chutoru. Na stuk wozu wyszedł z domu zaspany bartnik, wysoki, rudy chłop z wpadniętą klatką piersiową i ze spiczastymi ramionami ostro odznaczającymi się pod rozpiętą perkalo-wą koszulą. Poprowadził konia przez podwórze, otworzył furtkę, od której biegła prawie niewidoczna, porośnięta trawą dróżka. — Pojedziemy tam... W lesie obok bagna stoi stodółka, tam będzie bezpieczniej — rzekł. W niedużej stodółce zapchanej sianem było zacisznie i chłodnawo. W głębi, w kącie, rozesłane były dwie płachty parciane. Dwa kożuchy porządnie zwinięte leżały na nich zamiast poduszek. Obok stało wiadro wody i dzban z drzewa lnzostowego napełniony kwasem. Przenieśliśmy rannych. — Może są głodni? — spytał bartnik. — Przy posłaniu położyłem chleb i słoninę, a jak żona wydoi krowy, to przyniesie im mleka. 245 m Trzeba było co prędzej wiać, żeby nie rozminąć się z naszym oddziałem w umówionym miejscu. Ale chociaż zrobiliśmy dla rannych wszystko, co było w naszej mocy, czuliśmy się wobec nich niezupełnie w porządku. Pozostawialiśmy ich bądź co bądź własnemu losowi w obcym i wrogim otoczeniu. Timoszkin chyba nas zrozumiał: — Żegnajcie — powiedział bladymi, popękanymi wargami. — Dziękuję ci, Czubuk, i tobie, chłopcze. Może los pozwoli, że jeszcze się kiedyś spotkamy.' Samarin, najbardziej osłabiony, otworzy! oczy i życzliwie skinął nam głową. Cyganek milczał, wsparty na łokciach, patrzył na nas poważnie i jak gdyby się do czegoś uśmiechał. — A więc wszystkiego najlepszego, chłopcy — rzekł Czubuk. — Wracajcie do zdrowia i sił... Gospodarz to człowiek godny zaufania, nie zrobi zawodu. Bywajcie zdrowi... Odwrócił się do wyjścia, zakaszlał głośno i spuściwszy oczy wyszedł stukając fajką o kolbę karabinu. — Towarzysze! — głośno i dźwięcznie zawołał za nami Cyganek. — Życzę wam szczęścia i zwycięstwa! Brzmienie jego głosu kazało się nam zatrzymać. Obejrzeliśmy się od progu. — Życzę wam zwycięstwa nad wszystkimi białymi, jacy tylko są na świecie — dodał Cyganek wyraźnie i dobitnie i czarna jego głowa powoli opadła na miękką baranicę. ROZDZIAŁ VIII Rudy od słońca, piaszczysty brzeg niknął w wodzie, która na płyciznach skrzyła się drobniutką falą. Koło brodu nie zastaliśmy nikogo. — Widocznie już przeszli — wywnioskował Czubuk. — Nic strasznego... Powinna tu być gdzieś niedaleko opuszczo-n;i rogatka i nasi chyba tam zrobią postój. — Wykąpmy się, Czubuk — zaproponowałem. — Nie potrwa to długo. Patrz, jaka ciepła woda. — Nie można się tu kąpać. Miejsce otwarte. — To i co, że otwarte? — Jak to co? Nagi przestaje być żołnierzem. Na nagiego wystarczy mieć kij. Podejdzie teraz, dajmy na to, do brodu Kozak, porwie ci karabin i zrób mu coś. Zdarzył się taki wypadek pod Choprem. Nie dwóch, ale cały oddział — ze czterdziestu ludzi poszło się kąpać. Nadjechało pięciu Kozaków i jak zaczęli kropić z karabinów. Co się tam działo! Jednych pozabijali, inni uciekli na drugi brzeg, a potem nago tułali się po lesie. A wsie w tych stronach są bogate... kułackie. Gdzie się który jiokazał, zaraz wszyscy wiedzieli, że bolszewik, bo nagi. A jednak udało mi się namówić Czubuka. Oddaliliśmy się od brodu i w osłoniętym miejscu, pod krzakami, wykąpaliśmy się szybko. Nasadziwszy na bagnety przewiązane rzemieniem spodnie i buty, przeszliśmy na drugi brzeg. Po kąpieli karabin wydawał mi się lżejszy i chlebak mniej uwierał. Pomaszerowaliśmy żwawo skrajem lasu w kierunku widniejącej z dała chałupki. Była pusta, szyby wyjęto z okien, nawet kocioł wyłamano z kuchennego pieca. Widać, że przed opuszczeniem domu gospodarze zabrali wszystko, co się dało. Czubuk, mrużąc oczy, ostrożnie obszedł chałupę wokoło, włożył dwa palce do ust i gwizdnął przeciągle. Echo długo obijało się po lesie, rozsypało się trelem, coraz bardziej słabnąc plątało się w gąszczu monotonnie szumiącego listowia, aż umilkło. Nie było znikąd odpowiedzi. 246 247 — Czyżbyśmy ich wyprzedzili? Nie ma rady, musimy na nich zaczekać. Wybrawszy cieniste miejsce pod krzakiem, z dala od drogi, położyliśmy się. Był upał. Zwinąłem płaszcz, umieściłem go sobie pod głową, zdjąłem też skórzaną torbę, by nie zawadzała. W trakcie marszów i noclegów na wilgotnej ziemi skóra wytarła się i spłowiała. Miałem w torbie scyzoryk, kawałek mydła, igłę, szpulkę nici i przypadkowo znaleziony środek słownika encyklopedycznego Pawlenkowa. Encyklopedia to książka, którą można czytać wielekroć, bo i tak wszystkiego się nigdy nie zapamięta. Dlatego miałem ją zawsze przy sobie i nieraz na postojach w jarze lub w lesie wyciągałem pogniecione kartki i czytałem po kolei jak szło. Były tam biografie mnichów, królów, generałów, przepisy na sporządzanie laku, terminy filozoficzne, wzmianki o minionych wojnach, dzieje jakiegoś nie znanego mi dotąd państwa Costarica i, obok nich, sposób preparowania nawozu z kości zwierząt. Czytając tę encyklopedię od litery C do R, bo tyle tylko znalazłem, zdobyłem mnóstwo przeróżnych, potrzebnych i niepotrzebnych wiadomości. Przed kilku dniami, idąc na posterunek, w pośpiechu wsadziłem do torby kawałek razowego chleba. Teraz stwierdziłem, że chleb pokruszył się, zwilgotniał i posklejał kartki słownika. Wytrząsnąłem zawartość torby na trawę i dłonią zacząłem oczyszczać ją od wewnątrz. Niechcący zaczepiłem palcem o odgięty brzeg skórzanej podszewki. Obróciwszy torbę pod światło, spostrzegłem, że spod odstającej skóry wygląda biała kartka papieru. Zaciekawiony oddarłem podszewkę i wyciągnąłem plik papierków. Rozprostowałem pierwszy lepszy. U góry widniał herb ze złoconym dwugłowym orłem, a pod nim napis złotymi literami: „Świadectwo". 248 Zostało ono wydane wychowankowi drugiej kompanii Korpusu Kadetów im. hrabiego Arakczejewa1), Jurijemu Waaldowi, i stwierdzało, że wymieniony ukończył kurs nauk /. wynikiem dobrym, przy wzorowym sprawowaniu i pilno-ści, i że otrzymuje promocję do następnej klasy. „Aha, więc to tak" — pomyślałem przypominając sobie chłopca zabitego przeze mnie w lesie, jego czarny mundur bez guzików oraz tłoczone na podszewce kołnierza litery Gr. A. K. K. Dalej by list pisany po francusku, ze świeżą datą. Chociaż szkoła dała mi nadzwyczaj słabą znajomość tego języka, ale po półgodzinnym ślęczeniu skombinowałem sobie z poszczególnych słów, uzupełnionych domysłami, że jest to pismo polecające zaadresowane do niejakiego pułkownika Korenkowa z prośbą o zajęcie się kadetem Jurijem Waal-dem. Chciałem pokazać te interesujące dokumenty Czubukowi, lecz on tymczasem zasnął. Żal mi go było budzić, gdyż nie odpoczywał wcale od wczorajszego rana. Wsunąłem papiery do torby i wróciłem do swej encyklopedii. Minęła prawie godzina. Poprzez szum wiatru i szczebiot ptaków doszedł mnie daleki odgłos. Podniosłem się, przyłożyłem dłoń do ucha — tętent i głosy stawały się coraz wy-raźniejsze. — Czubuk — zawołałem szarpiąc ga za ramię — wstawaj! Czubuk, nasi idą. — Nasi idą — powtórzył za mną odruchowo Czubuk podnosząc się i przecierając oczy. — A no, tak... już są blisko. Chodźmy prędzej. — Jak to się stało, że zasnąłem? — zdziwił się Czubuk. ') A. A. Arakczejew (1769—1834) — hr. generał — jeden z najbardziej reakcyjnych ministrów Aleksandra I (przyp. tłum). — Położyłem się tylko na chwilę i zdrzemnąłem się nieoczekiwanie. — Oczy miał jeszcze zaspane, mrużył je od słońca, ale przewiesił karabin przez ramię i poszedł za mną. Głosy rozbrzmiewały prawie obok nas. Wyskoczyłem spoza chałupy i, podrzuciwszy czapkę w górę, wrzasnąłem na powitanie zbliżających się towarzyszy. Nie widziałem nawet, gdzie upadła moja czapka — tak mnie oszołomiła świadomość straszliwej pomyłki. — Wróć! — krzyknął Czubuk chrapliwym, nieomal ryczącym głosem. — Tach... tach... tach... Trzy wystrzały prawie równocześnie padły z pierwszych szeregów kolumny. Jakaś niewidzialna siła wydarła mi z rąk' karabin i rozłupała kolbę z taką siłą, że ledwo zdołałem utrzymać się na nogach. Lecz łomot ten i pchnięcie wyrwały mnie z odrętwienia. Zrozumiałem: Biali.— i rzuciłem się ku Czubukowi, który w tej chwili strzelił z karabinu. Przez całą godzinę wisiała nad nami groźba, że nie wymkniemy się obławie, którą biali urządzili na nas w lesie. W końcu udało nam się wywinąć jakoś z niebezpieczeństwa. Długo potem, choć umilkły już głosy tych, którzy nas tropili, szliśmy na chybił trafił, zgrzani, spoceni. Wyschnięte gardła chciwie chłonęły wilgotne powietrze leśne, a odparzone stopy potykały się o pnie i kępy. — Dość — rzekł Czubuk rzucając się na trawę. — Odpocznijmy. Ładnieśmy wpadli, Borys. Moja wina. Spałem. Raptem tyś krzyknął: „Nasi, nasi", a ja ze snu nie połapałem się, myślałem, żeś ty sprawdził, no i pobiegłem za tobą. Dopiero teraz spojrzałem na swój karabin. Kolba była rozłupana w drzazgi, zamek zmiażdżony. Podałem karabin Czubukowi. Obejrzał go i rzucił na ziemię. — Zwyczajna pałka — rzekł lekceważąco. — To już nie jest karabin, może się przydać najwyżej do ogłuszania świń. Nie martw się. Dobrze, żeś sam wyszedł cało. A gdzie twój płaszcz? Przepadł? Mój też tam został. To ci chryja. Chciało się jak najdłużej odpoczywać, leżeć bez ruchu, zdjąć buty i rozpiąć kołnierz. Byliśmy bardzo zmęczeni. Ale najbardziej dokuczało nam pragnienie, a wody nigdzie w pobliżu nie było. Wstaliśmy więc i poszliśmy powoli dalej. Przeszliśmy przez rozległe pole. U stóp góry przycupnęły ciasno stłoczone domki małej wioski; białe chałupki o brunatnych strzechach wyglądały stąd jak kępa wielkich borowików. Nie zdecydowaliśmy się wejść do wsi. Przecięliśmy pole na ukos i znów znaleźliśmy się w jakimś lasku. — Jakiś dom — szepnąłem przystając i wskazując palcem na widoczną spoza drzew krawędź czerwonego blaszanego dachu. Obawiając się zasadzki, podeszliśmy ostrożnie do wysokiego parkanu. Wrota były zamknięte. Nie słychać ani szczekania psów, ani gdakania kur, ani tupotu krów w oborze — wszędzie cicho, jakby wszystko, co żyje, umyślnie przyczaiło się na nasze przyjście. Obeszliśmy dwór naokoło — nigdzie nie było przejścia. — Wleź mi na plecy — rozkazał Czubuk. — Zajrzyj, co tam jest za parkanem. Zobaczyłem puste, zarośnięte trawą podwórze, stratowane klomby, na których gdzieniegdzie sterczały złamane dalie i ciemnofioletowe gwiazdki bratków. — No? — spytał Czubuk niecierpliwie. — Złaź już. Czy myślisz, że jestem z kamienia? — Nie widać nikogo — odpowiedziałem zeskakując. — Okna frontowe zabite deskami, a w bocznych nie ma ram — od razu widać, że dom jest opuszczony. Jest i studnia. Oderwawszy słabo umocowaną deskę, wleźliśmy przez 250 251 otwór na podwórze. Na dnie głębokiej, zapleśniałej studni lśniła czarna jak atrament woda. Czym ją zaczerpnąć? Pod szopą wśród zwalonych gratów Czubuk znalazł zardzewiały kubeł do pomyj. Zanim wyciągnęliśmy go ze studni, woda zdążyła wyciec. Zatkaliśmy dziurę pęczkiem trawy i zaczerpnęliśmy powtórnie. Woda była czysta, bardzo zimna, trzeba ją było pić małymi łykami. Spłukaliśmy spocone i zakurzone twarze i poszliśmy w kierunku domu. Frontowe okna były zabite deskami, lecz boczne drzwi prowadzące z pokoju na werandę były otwarte i wisiały ukośnie" na jednej zawiasie. Stąpając ostrożnie po skrzypiących deskach, weszliśmy w głąb mieszkania. Na podłodze zasypanej słomą, skrawkami papieru i gał-ganami, stało kilka pustych skrzyń, złamane krzesło i kredens. Drzwiczki kredensu były wyłamane jakimś ciężkim i tępym narzędziem. — Chłopi ograbili dwór — powiedział cicho Czubuk. — Zabrali, co im się mogło przydać, resztę zostawili. W przyległym pokoju, pod powalaną wapnem rogoża leżał w nieładzie stos zakurzonych książek, a śród nich tkwił nad-darty portret zażywnego pana. Na jego dumnym czole wypisano nieudolnie, palcem umoczonym w atramencie, nieprzyzwoity wyraz. Było jakoś dziwnie i zarazem zajmująco chodzić po pokojach porzuconego i ograbionego domu. Każdy drobiazg: rozbita doniczka, zapomniana fotografia, błyszczący w śmieciach guzik, rozrzucone i podeptane figurki szachowe, król pikowy z talii kart, chowający się jak sierota wśród odłamków rozbitego wazonu japońskiego — wszystko to mówiło wiele o ludziach, o gospodarzach, o jakże niepodobnej do dnia dzisiejszego przeszłości spokojnych mieszkańców dworu. Wtem coś stuknęło ciężko za ścianą. Na ten dźwięk, na- 252 zbyt nieoczekiwany wśród martwoty opuszczonych pokojów, drgnęliśmy obydwaj. — Kto tam? — spytał głośno Czubuk, przerywając ciszę, i podniósł w górę karabin. Duży rudy kot skradał się ku nam szerokimi krokami. 0 dwa kroki od nas zatrzymał się i z gniewnym, głodnym miauczeniem wpatrzył się w nas zimnymi, zielonymi oczami. Gdy spróbowałem go pogłaskać, cofnął się jednym susem, nie zawadzając o parapet, skoczył na zapuszczony klomb 1 zniknął w wysokiej trawie. — Jakże on nie zdechł? — Dlaczego miałby zdechnąć? Łapie myszy. Nie czujesz, że jest ich tu do licha? Ckliwie jakoś i żałośnie zastękały z daleka drzwi, a zaraz potem dało się słyszeć powolne szuranie, jakby ktoś tarł podłogę suchą ścierką. Spojrzeliśmy po sobie. To były ludzkie kroki. — Kogo tam znów diabli niosą? — powiedział Czubuk cicho, wpychając mnie za występ ściany, i bez szmeru odciągnął bezpiecznik karabinu. Ktoś zakaszlał, zaszeleścił odsunięty przy otwieraniu drzwi stos papierów i oto do pokoju wszedł niewysoki, niedbale ogolony staruszek w wytartej niebieskiej piżamie, w pantoflach na bosych nogach. Spojrzał na nas ze zdziwieniem, ale bez trwogi, ukłonił się grzecznie i spytał obojętnym głosem: — Usłyszałem, że ktoś chodzi po parterze... Pomyślałem, że przyszli chłopi, a okazuje się, że nie chłopi. Wyjrzałem przez okno — nie widać wozów. — A ktoś ty taki? — spytał z zainteresowaniem Czubuk /wrzucając karabin na ramię. — Niech mi wolno będzie najpierw zapytać, z kim mam zaszczyt? — równie cicho i obojętnie zapytał staruszek. — Bo skoroście, panowie, uważali za stosowne złożyć mi 253 wizytę, to łaskawie proszę przedstawić się gospodarzowi. Zresztą... — tu przechylił nieco głowę na bok i szarymi, jakby zakurzonymi oczami spojrzał na Czubuka — domyślam się. Wyście czerwoni. Dolna warga gospodarza drgnęła, jakby ją kto pociągnął w dół. Złoty ząb błysnął jak żółty płomyk i zgasł, powieki nagłe ożyły i jak gdyby strzepnęły pył z jego szarych oczu. Szerokim gestem gościnnego pana domu zaprosił nas, byśmy poszli za nim. — Proszę za mną. Niewiele rozumiejąc, spojrzeliśmy po sobie. Przez obrabowane pokoje poszliśmy ku wąskim, drewnianym schodkom prowadzącym na górę. — Gości, jak widzicie, przyjmuję na piętrze — rzekł gospodarz, jak gdyby tłumacząc się przed nami. — Na dole, jak panowie widzą, nieporządek, dawno nie sprzątano, bo nie ma komu sprzątać, wszyscy gdzieś poznikali, nikogo nie można się dowołać.' Proszę tutaj. Znaleźliśmy się w niedużym, jasnym pokoju. Pod ścianą stała stara połamana kanapa, ze sterczącymi sprężynami i kłakami włosia, zasiana rogoża zamiast prześcieradła, a zamiast kołdry ¦— resztkami pięknego, lecz w wielu miejscach przepalonego dywanu. Stało tu również biurko na trzech nogach, a nad nim wisiała klatka z kanarkiem. Kanarek widocznie zdechł już dawno. Leżał na dnie klatki łapkami do góry. Ze ściany spoglądało kilka zakurzonych fotografii. Widocznie ktoś dopomógł gospodarzowi przenieść tu żałosne resztki pogruchotanych mebli i jako tako urządzić jeden pokój. — Proszę siadać — powiedział starzec wskazując kanapę. — Mieszkam, jak panowie widzicie, sam, gości od dawna już nie widziałem. Czasem wstępują chłopi, przywożą trochę produktów, ale przyzwoitych ludzi dawno nie wi- działem. Był tu któregoś dnia rotmistrz Szwarc. Może go panowie znają? Zresztą, przepraszam, przecież jesteście czerwoni. Nie pytając nas, gospodarz sięgnął do kredensu, wydobył dwa nadtłuczone talerze, dwa widelce: jeden zwykły, kuchenny z drewnianą rączką, drugi — dziwacznie wygięty, deserowy, z utrąconym zębem. Następnie przyniósł bochenek chleba i pół krążka ukraińskiej kiełbasy. Na krzywej maszynce naftowej postawił usmolony czajnik, wytarł ręce w ręcznik, nie prany od bardzo dawna, zdjął ze ściany dziwaczną fajkę z wyrzeźbioną figurką kozła o bezzębnej ludzkiej gębie, nabił ją machorką i usiadł w odrapanym, dzwoniącym sprężynami fotelu. Podczas tych wszystkich przygotowań siedzieliśmy w milczeniu na kanapie. Gzubuk trącił mnie lekko i z chytrym uśmiechem, po kryjomu przed gospodarzem stuknął się palcem w czoło. Zrozumiałem jego gest i uśmiechnąłem się w odpowiedzi. — Od dawna już nie widziałem czerwonych — powiedział gospodarz bardzo ożywiony i dodał z zainteresowaniem. — A jak zdrowie Lenina? — Niczego sobie, żywy i zdrowy, dziękuję — odpowiedział poważnie Czubuk. — Aha, zdrów... Staruszek przeczyścił drutem otwór kopcącej fajki i westchnął. — Co prawda, dlaczego miałby chorować? ¦— Milczał przez chwilę, potem jakby odpowiadając na nasze pytanie, oświadczył: — A ja niedomagam trochę. Nie mogę spać. Straciłem dawną równowagę psychiczną. Czasami w nocy wstaję z łóżka, przechadzam się po pokojach — wszędzie cicho, tylko myszy skrobią. — Co pan pisze? — spytałem widząc na stole plik zapisanych maczkiem kartek. 254 255 — A tak sobie — odpowiedział. — Rozmyślania na temat bieżących wypadków. Szkicuję plan przebudowy świata. Jestem, rozumiecie, filozofem i ze spokojem spoglądam na wszystko, co powstaje i przemija. Nie skarżę się na nic... zupełnie na nic. Wtem staruszek wstał, spojrzał przelotnie przez okno i znów usiadł na swoim miejscu. — Życie poszumi, poszumi i mija, a prawda zostaje. Tak, prawda zostaje — powtórzył podniecając się. — Dawniej też bywały bunty, był Pugaczow *), był rok piąty 2), tak samo dewastowano i palono dwory. Ale mijał czas i znów jak Feniks 3) z popiołów odradzało się, co było zniszczone, i znów skupiało się, co było rozproszone. — To znaczy, że co? Że chcielibyście wrócić do starego porządku? — zapytał gburowato i ostro Czubuk. Na to proste pytanie staruszek skurczył się i podjął z przymilnym uśmiechem: — Nie, nie... ale skądże? Nie do tego zmierzam. Tego pragnie rotmistrz Szwarc, ale nie ja. Rotmistrz proponował, że zwróci mi wszystko, co chłopi sobie ode mnie pożyczyli, ale ja odmówiłem. Po co mi to — mówię — nie takie czasy, żeby zwracać. Niech mi lepiej dostarczają żywności, aby jakoś przeżyć, a moje dobro niechże im służy na zdrowie. Znów podniósł się, przez chwilę stał przy oknie, po czym porywczo odwrócił się do nas. — A to się zagadałem... Już się i czajnik zagotował. Proszę do stołu na skromny posiłek. 1) Jemieljan Pugaczow (1726—1775) — Kozak doński, wódz powstania ludowego z 1773—1774 (przyp. tłum.). 2) Rok piąty — rok 1905 (przyp. tłum.). 3) Feniks — legendarny ptak z baśni wschodnich, który co sto lat spala się w swoim gnieździe i znów zmartwychwstaje (przyp. tłum.). 556 Nie trzeba było długo nas prosić. Zaraz zachrupały w zębach skórki chleba, a czosnkowy zapach kiełbasy jakże mile lcchtał powonienie. Gospodarz przeszedł do sąsiedniego pokoju. Słychać było, jak się tam krząta, jak przesuwa skrzynki. — Zabawny staruszek — rzekłem po cichu. — Zabawny — potwierdził półgłosem Czubuk. — Tylko że... Tylko dlaczego on ciągle wygląda przez okno? Czubuk z uwagą rozejrzał się po pokoju. Wzrok jego zatrzymał się najdłużej na starej parciance rozesłanej w kącie. Spochmurniał i podszedł do okna. Gospodarz wrócił. W ręku trzymał butelkę. Połą piżamy ścierał z niej nalot kurzu. — Proszę — powiedział podchodząc do stołu. — Proszę. Rotmistrz Szwarc gościł tu u mnie, owszem, ale wszystkiego 'nie wypił. Pozwólcie panowie trochę koniaku do herbaty. Ja sam nie od tego, ale przede wszystkim dla gości... dla gości... Wyjął kawałek papieru, którym butelka była zatkana, i nalał do szklanek. Wyciągnąłem rękę, ale w tej chwili Czubuk gwałtownie oderwał się od okna i krzyknął na mnie ze złością: — A ty, co sobie myślisz? Czy nie widzisz, że na stole są tylko dwie szklanki? Ustąp miejsca starszemu. Rozsiadł się i kontent. Zdążysz się napić. Siadajcie, ojczulku, napijemy się razem. Spojrzałem na Czubuka zdumiony jego gburowatym tonem. — Nie, nie — zaprotestował staruszek odsuwając od siebie napój. — Ja później, najpierw goście... — Pijcie, ojczulku — powtórzył Czubuk i energicznie podsunął staremu szklankę. — Ależ nie, dziękuję, proszę się mną nie zajmować — wy- 17 — Dzieła t. I. 257 mawiał się gospodarz i niezgrabnym ruchem przewrócił szklankę. Usiadłem na dawnym miejscu. Starzec podszedł do okna i zaciągnął brudną perkalową zasłonę. — Po co zasłaniacie okno? — spytał Czubuk. — Komary — odpowiedział gospodarz — komary dokuczają. Okolica nisko położona... tyle ich się namnożyło, nie do wytrzymania. — Sami mieszkacie? — spytał nieoczekiwanie Czubuk. — Jakże sami? A czyje to posłanie tam w kącie? — i wskazał na płachtę. Nie czekając na odpowiedź Czubuk wstał, odsunął zasłonę i wyjrzał przez okno. Wstałem też i ja. Z okna otwierał się rozległy widok na pagórki i lasy. Bita wiejska droga to ginąc z oczu, to wypływając uciekała w dal. Na tle zaczerwienionego nieba ukazały się na lekko wzniesionej linii horyzontu cztery ruchome punkty. — Komary! — krzyknął brutalnie Czubuk i obrzucił pogardliwym spojrzeniem gospodarza, który się aż skurczył. — Ty sam, jak widzę, jesteś najgorszy komar. Borys. Jazda. Zbiegliśmy schodami na parter. Czubuk zatrzymał się, wyjął pudełko zapałek, zapalił jedną i rzucił ją na kupę śmieci. Ogromny kłąb papieru zajął się w mig. Ogień szybko pełzał ku rozrzuconej na podłodze słomie. Jeszcze parę chwil, a cały zaśmiecony pokój stanie w płomieniach. Ale w tej ostatniej chwili Czubuk z nagłą stanowczością zadeptał ogień i pociągnął mnie ku wyjściu. — Nie trzeba — powiedział jakby usprawiedliwiając się. — I tak wszystko to będzie nasze. W dziesięć minut później czterech jeźdźców przegalopowało obok krzaków, w których siedzieliśmy zaczajeni. — Pędzą do dworu — wyjaśnił Czubuk. — Gdy zobaczyłem w kącie posłanie, zrozumiałem, że stary nie mieszka sam. 258 Widziałeś, jak ciągle podchodził do okna? Póki łaziliśmy na dole po pokojach, on posłał kogoś po białych. A potem ta herbata. Koniak wydał mi się podejrzany. Kto wie, czy nie dolał trutki na szczury? Nie lubię takich ograbionych i mimo to gościnnych dziedziców. Nie wierzę im. Mogą udawać, jak chcą, ale dla mnie to są zawsze nasi najwięksi wrogowie. Przenocowaliśmy w szopie na łące. W nocy rozpętała się burza, lunął deszcz, ale byliśmy z tego zadowoleni. Szopa nie przeciekała, a w taką niepogodę można tu bezpiecznie wyspać się za wszystkie czasy. Nad ranem Czubuk obudził mnie. — Będziemy czuwać na zmianę. Od dawna już tak siedzę przy tobie i nie śpię. Położę się teraz trochę, a ty będziesz czuwał. Bo ktoś tu może nadejść. Uważaj, nie zasypiaj. — Nie, Czubuk, nie zasnę. Wyjrzałem z szopy. Pode mną, u stóp góry parowała rzeka. Wczoraj wpadliśmy po pas do brudnego i grząskiego bajora, przez noc błoto obeschło i oblepiło nas grubą skorupą. „Dobrze byłoby się wykąpać — pomyślałem sobie. — Rzeczka bliziutko, tylko zejść z górki". Chyba z pół godziny siedziałem i pilnowałem Czubuka. Coraz to powracała natrętna pokusa, by skoczyć na dół i wykąpać się. „Jak okiem sięgnąć nie ma żywej duszy — myślałem. — Kto by tam o tej porze chodził tędy, zresztą nie widać nawet drogi. Czubuk nie zdąży przewrócić się na drugi bok, kiedy będę z powrotem". Pokusa była zbyt silna, a przy tym dokuczało mi swędzenie całego ciała. Zdjąłem niepotrzebną teraz ładownicę i pomknąłem co tchu przez wzgórze. Rzeczka jednak nie była tak blisko, jak mi się zdawało. Minęło co najmniej dziesięć minut, nim dobiegłem do brzegu. Zrzuciłem czarną bluzę uczniowską, tę samą, w której 259 uciekłem z domu — przedtem zdjąłem skórzaną torbę, buty i spodnie — i skoczyłem do wody. Serce aż mi drgnęło w piersi. Zacząłem się żywiej poruszać i zaraz zrobiło się cieplej. Ach, jak przyjemnie! Wypłynąłem zwolna na środek rzeki. Tam, na mieliźnie stał krzak i coś się w tym krzaku plątało: jakaś szmata czy może koszula, którą zgubiono przy praniu. Rozsunąłem gałęzie i zaraz cofnąłem się przerażony. Pod krzakiem leżał człowiek, twarzą do ziemi, zaczepiony spodniami o sęk. Koszulę miał podartą, a na plecach ziała duża szarpana rana. Popłynąłem szybko z powrotem, jakby ktoś gonił za mną i miał mnie ugryźć w plecy. Ubierałem się rozdygotany, odwracając głowę od krzaka, tak pięknie zieleniejącego się na mieliźnie. Nie wiem, czy prąd stał się nagle bardziej rwisty, czy może ja sam przy rozsunięciu krzaków odczepiłem niechcący nieboszczyka, lec/ zwłoki zabitego wypłynęły na rzekę, a nurt odwrócił je i poniósł do brzegu. Wciągnąłem spodnie i zacząłem gorączkowo wkładać bluzę, by czym prędzej stąd uciec. Zanim zdążyłem przesunąć głowę przez otwór kołnierza, ciało zamordowanego przybiło do brzegu, prawie do moich stóp. Krzyknąłem przeraźliwie, postąpiłem krok naprzód i aż pośliznąłem się, o mało nie wpadając do wody. Poznałem topielca. Był to jeden z trzech rannych, pozostawionych przez nas na pasiece, nasz Cyganek. — Ej, chłopcze — usłyszałem z tyłu. — Chodź no tu. Trzej nieznajomi szli w moim kierunku. Dwaj mieli karabiny. Uciekać nie było gdzie: przede mną oni, a za mną woda. — Skąd? — spytał mnie wysoki mężczyzna z czarną brodą. Milczałem. — Nie wiedziałem, co to za ludzie: biali czy czerwoni. — Skąd jesteś? Słyszysz, że do ciebie mówią? — powtórzył już brutalniej, łapiąc mnie za rękę. — Nie ma co z nim gadać — wtrącił drugi. — Zaprowadzimy go do wsi, tam i bez nas zbadają. Podjechały dwa wozy. — Dawaj bat! — zawołał czarnobrody do jednego z chło-pów-woźniców, który stał, nieśmiało chowając się za swego konia. — Po co? — spytał drugi opryskliwie. — Po co batem? Zaprowadź do wsi, tam już zbadają. — Nie mam zamiaru go bić. Zwiążę mu ręce, bo spójrz tylko na jego ślipia. Ani się obejrzysz, jak ci zwieje. Wprawnym ruchem ściągnęli mi łokcie do tyłu i popchnęli do wozu. — Siadaj! Spaśne konie szarpnęły i ruszyły szybkim kłusem w kierunku wsi jaśniejącej białymi kominami na zielonym pagórku. Nie traciłem nadziei, że moi konwojenci to partyzanci z czerwonych oddziałów, że na miejscu wszystko się wyjaśni i zaraz mnie puszczą. Niedaleko wsi żołnierz stojący na warcie krzyknął z krzaków: — Kto idzie? — Swoi... sołtys — odpowiedział brodacz. — Aha! Gdzie byłeś? — Furmanki sprowadzam z chutoru. Konie szarpnęły i pomknęły obok wartownika. Nie zdążyłem przyjrzeć się dokładniej jego ubiorowi ani twarzy. Całą bowiem moją uwagę przykuły jego ramiona. Ujrzałem na nich naramienniki1). ') W okresie wojny domowej naramienniki noszono wyłącznie w kontrrewolucyjnych oddziałach (przyp. tłum.). 261 ROZDZIAŁ IX Na wiejskiej ulicy nie widać było żołnierzy. Prawdopodobnie spali jeszcze. Koło cerkwi stało kilka dwukółek, kryty furgon Czerwonego Krzyża, a obok kuchni polowej senni kucharze rąbali drwa na podpałkę. — Odwieźć do sztabu? — spytał woźnica. — Można do sztabu. Chociaż nie, pan kapitan jeszcze śpi. Nie warto fatygować pana kapitana dla takiego smarkacza. Na razie wsadzimy go do paki. Furmanka zatrzymała się przed niską chatą z okratowa-nymi oknami. Wepchnięto mnie do środka. Sołtys obmacał pobieżnie moje kieszenie i zdjął ze mnie skórzaną torbę. Zatrzasnęły się drzwi, zgrzytnął zamek. W pierwszych minutach, kiedy mnie przenikał strach tak ostry, że sprawiał mi ból fizyczny, byłem najgłębiej przekonany, że koniec mój jest nieodwołalny i ostateczny, że nie ma nadziei na ratunek. Słońce podniesie się wyżej na niebie, pan kapitan, o którym wspomniał sołtys, obudzi się ze snu, wezwie mnie, a wtedy nastąpi — śmierć. Usiadłem na ławce pod okienkiem, oparłem czoło na parapecie i zastygłem w jakiejś tępej bezmyślności. Krew uderzała w skronie jakby małymi młoteczkami. Jak na popsutej płycie gramofonu myśl moja wirując powracała w kółko do jednego jedynego słowa: „koniec... koniec... koniec". A kiedy byłem już bliski omdlenia, igła świadomości, zapewne pod wpływem niedostrzegalnego bodźca, trafiła wreszcie we właściwy rowek czy zwój mózgowy i myśli moje popłynęły niepowstrzymanym strumieniem. „Czy naprawdę nie ma dla mnie ratunku? Wpaść tak głupio. A może uda mi się zwiać? Nie, nie ma mowy. A może już nadchodzą czerwoni, może zdążą mnie uwolnić? A jak 262 nie przyjdą? Albo jak przyjdą, ale za późno? A może... Nie, nic nie może być, ja tu nic nie wymyślę..." Pod moim okienkiem przepędzono stado. Zbite ciasno w gromadę szły becząc owieczki, kozy brzękały dzwoneczkami, pastuch trzaskał z bata. Mały cielak biegł w podskokach i w zabawny sposób usiłował w biegu chwycić krowę za wymię. Ten spokojny sielski obraz dał mi jeszcze mocniej odczuć groźną sytuację, w jakiej się znalazłem. Do strachu dołączyło się uczucie zawistnego żalu i zawiść ta przez kilka chwil górowała nad innymi uczuciami. Taki piękny ranek... wszyscy żyją... te owce... i wszędzie życie jak to życie... a ja mam umrzeć! I jak to się często zdarza, z chaosu skłębionych, nierealnych i niedorzecznych pomysłów, wypłynęła nagle niezwykle prosta i wyraźna myśl — myśl najnaturalniejsza, ta, która, zdawało się, powinna była pierwsza przyjść mi do głowy. Tak głęboko wżyłem się w swoją sytuację czerwonoarmi-sty i żołnierza sprawy proletariackiej, że tę moją przynależność do czerwonych traktowałem jako rzecz oczywistą nie podlegającą żadnej kwestii. Przedstawiać na to dowody czy odpierać czyjeś wątpliwości byłoby dla mnie tym samym, co tłumaczyć komuś, że włosy moje są jasne, a nie czarne. „Poczekaj — mówiłem sam do siebie, chwytając się radośnie tej nitki ratunku. — No, pewnie... jestem czerwony* Ja o tym wiem, ale czy są jakie zewnętrzne oznaki, po któ.^ rych tamci mogliby się o tym dowiedzieć?" .* oily) Po krótkim, namyśle doszedłem do wniosku, ż«i takiej} oznak nie ma wcale. Dokumentów wojskowych ci dam. Szarą papachę z gwiazdką zgubiłem podczas Wtedy przepadł też mój płaszcz, Roztrzaskany I stał w lesie na trawie, ładownicę przed pójściem do kąpieli zostawiłem w szopie. Bluzę miałem na sobie czarną, uczniowską. Lata nieżołnierskie. Co jeszcze pozostaje? A no, tak: mauzer schowany w zanadrzu. I jeszcze co? Jeszcze trzeba się wytłumaczyć, w jakich okolicznościach znalazłem się w tych stronach. Mauzer można schować pod piec, a wytłumaczyć się... wytłumaczyć się można zawsze. Aby się nie pomylić, postanowiłem nie wikłać sprawy zmyślaniem nowego imienia i nazwiska, wieku i miejsca urodzenia. Najlepiej pozostać sobą, to znaczy Borysem Gori-kowem, uczniem piątej klasy szkoły realnej w Arzamasie. Wybrałem się jakoby z wujem (żeby się nie zapomnieć, wymienię prawdziwego wuja) do Charkowa do ciotki (wuj zna jej dokładny adres). W drodze zgubiliśmy się w tłoku. Wysadzano mnie z pociągu, bo jechałem bez przepustki i dokumentów (wuj miał je przy sobie). Szedłem więc torem kolejowym, zamierzając wsiąść do pociągu na najbliższej stacji. Nie wiedziałem, że tu właśnie kończy się strefa czerwonych i zaczyna strefa białych. Jak będą pytać, z czego żyłem w drodze, powiem, że dobrzy ludzie pomagali mi po wsiach. Mogą zapytać: „Jak mogłeś się wybrać do ciotki do Charkowa nie znając jej adresu?" „Cóż, liczyłem na biuro adresowe". ,,W obecnych czasach jakież mogą być biura adresowe?" Na to ja wyrażę zdziwienie: „Jak to, Arzamas jest takim podłym miasteczkiem, a ma biuro adresowe, to cóż dopiero Charków". A mogą jeszcze spytać: „W jaki sposób wuj zamierzał dostać się spod czerwonych aż do białego Charkowa?" A na to ja: „O, wuj jest sprytny, jak zechce, to nie tylko do Charkowa, ale i za granicę się przedostanie. A ja... ja nie jestem sprytny, bo nic mi się nie udaje". Przy tych słowach trzeba będzie zapłakać. Nie za głośno, ale żeby widzieli, że czuję się nieszczęśliwy. To wystarczy, resztę ułoży się na miejscu. Wyciągnąłem z kieszeni mauzer. Miałem go zamiar wsunąć pod piec, ale rozmyśliłem się. Jak mnie zwolnią, to stąd go już nie wydostanę. Izba miała dwa okna, jedno wychodziło na ulicę, drugie — na wąski zaułek, wzdłuż którego biegła ścieżka gęsto porośnięta pokrzywą. Podniosłem z podłogi kawałek papieru, zawinąłem mauzer i cisnąłem paczkę w gąszcz pokrzyw. Ledwie zdążyłem to zrobić, gdy na ganku wszczął się hałas. Sprowadzono dwóch chłopów, którzy uchylając się od dostarczenia podwód ukryli konie oraz wyrostka, który ukradł jakąś zapasową sprężynę żołnierzowi obsługującemu karabin maszynowy. Chłopiec był skatowany, mimo to nie stękał, oddychał tylko ciężko jakby po forsownym biegu. Tymczasem ulica wiejska ożyła. Szli żołnierze, rżały konie, koło kuchni polowej pobrzękiwały menażki. Nadeszli żołnierze łączności, odwijali ze szpuli przewody telefoniczne. Sprężystym zgodnym krokiem przemaszerował nieduży od-działek pod dowództwem nadętego podoficera, kierując się na zmianę warty, a może na placówkę. Znów zgrzytnął zamek, do izby zajrzał żołnierz. Stanął w progu, wyciągnął z kieszeni zgnieciony papierek, spojrzał na niego i zawołał głośno: — Który to Waald czy jak go tam? Wystąp. Popatrzałem na sąsiadów, oni na mnie, nikt nie wystąpił. — Waald... no, który to? „Waald Jurij" — pomyślałem z przerażeniem o papierach znalezionych pod podszewką torby. Zapomniałem o nich śród wszystkich wzruszeń ostatniego dnia. Nie było wyboru. Wstałem więc i niepewnym krokiem skierowałem się do wyjścia. „No, oczywiście — znaleźli dokumenty i biorą mnie za tamtego... zabitego... Och, jak to niedobrze. Doskonały i prosty był mój pierwotny plan, a teraz jak łatwo mogę się po- 264 265 tnylić, zaplątać. Tak czy owak, nie wolno mi wyprzeć się tych dokumentów, bo od razu powstałyby wątpliwości: a gdzie je zdobyłem, a po co? Wyleciała mi z głowy cała starannie obmyślona historia o podróży do ciotki i o wuju spryciarzu... Trzeba skombinować co innego, ale co? Zobaczy się na miejscu". Wyprostowałem się, a nawet spróbowałem się uśmiechnąć. Lecz jakże trudno udawać wesołego, kiedy nawet wargi, z wysiłkiem ułożone w uśmiech, wbrew woli zaciskają się i drgają, jakby były z gumy. W sztabie wysoki, niemłody już oficer z kapitańskimi naramiennikami schodził z ganku. Obok niego szedł z miną obitego psa sołtys, który na mój widok przystanął i rozłożył ręce, jak gdyby mówiąc: „Przepraszam bardzo, zaszła pomyłka". Oficer coś do niego powiedział ostro. Schyliwszy głowę z uniżoną pokorą, sołtys pobiegł szybko ulicą. — Witam szanownego jeńca — odezwał się kapitan z przekąsem, ale bez gniewu. — Melduję się posłusznie, panie kapitanie — odpowiedziałem tak, jak nas uczono w szkole na lekcjach przysposobienia wojskowego. — Możesz odejść — rzekł kapitan do konwojenta, po czym podał mi rękę. — Skąd się tu wziąłeś? — spytał uśmiechając się filuternie i wyjmując papierosa z ust. — Rozumiem, bronić ojczyzny? Czytałem list polecający do pułkownika Korenkowa. Niestety spóźniony, bo pułkownik miesiąc temu poległ. „To bardzo dobrze, że poległ" — pomyślałem. — Pójdziesz teraz do mnie. Dlaczego nie wylegitymowałeś się przed sołtysem? Uniknąłbyś paki. Trafiłeś wreszcie do swoich, a tu z punktu — do paki. — Nie wiedziałem, co to za jeden. Naramienników nie nosi, a wygląda na zwyczajnego chama. Pomyślałem sobie, że czerwony. Podobno dużo się ich tu włóczy — wykrztusiłem jakoś z siebie. Pomyślałem sobie, że oficer jest, zdaje się, poczciwy i niezbyt spostrzegawczy. Inaczej powinien był z mojego nienaturalnego zachowania się od razu wywnioskować, że nie jestem tym, za którego mnie bierze. — Znałem przed laty twego ojca — powiedział kapitan. — Dawno już temu, w dziewięćset siódmym roku podczas manewrów gościłem u was w Ozierkach. Byłeś wtedy jeszcze małym szkrabem. Zostało jakieś leciutkie podobieństwo. A ty mnie pamiętasz? — Nie — odpowiedziałem jakby usprawiedliwiając się — nie pamiętam. Manewry, owszem, trochę sobie przypominam, ale wtedy bywało u nas wielu oficerów. Gdyby nie to „leciutkie podobieństwo", o którym wspominał kapitan, i gdyby powziął choćby najlżejsze podejrzenie, pogrzebałby mnie łatwo jednym czy dwoma pytaniami o ojca czy o korpus kadetów. Lecz oficer nie miał żadnych podejrzeń. Powody, dla których nie wylegitymowałem się przed sołtysem, wydawały się bardzo prawdopodobne, a poza tym wychowankowie korpusu kadetów z całej Rosji watahami uciekali w owym czasie nad Don. — Pewno jesteś głodny? Pachanow! — zawołał do żołnierza, który nastawiał samowar. — Co tam masz do jedzenia? — Kurczaka, panie kapitanie. Samowar zaraz się zagotuje, popadia już wyciągnęła dzieżę, placuszki niedługo będą gotowe... — Kurczak? Jeden kurczak na dwóch? Daj nam coś po-silniejszego. — Można odgrzać, panie kapitanie, wczorajsze pierożki ze skwarkami. 266 267 — Podaj pierożki i kurczaka, ale żywo. W sąsiednim pokoju zadzwonił telefon. — Panie kapitanie, pan rotmistrz Szwarc prosi do aparatu. Spokojnym, pewnym barytonem pan kapitan wydawał rozkazy panu rotmistrzowi Szwarcowi. Gdy odłożył słuchawkę, ktoś z obecnych, zapewne również oficer, zapytał kapitana: Czy Szwarc ma nowe informacje o oddziale Biegicze- wa? — Na razie nic. Wczoraj dwóch czerwonych było we dworze Kustarewa, lecz nie udało się ich złapać. Aha, Wiktorze Iljiczu, niech pan napisze meldunek, że zgodnie z danymi wywiadu Szwarca oddział Szebałowa będzie próbował prześliznąć się obok pułkownika Życharewa w rejony zajęte przez czerwonych. Trzeba przeszkodzić im w połączeniu się Biegiczewem... No, młodzieńcze, idziemy na śniadanie. Zjesz, odpoczniesz sobie, a potem pomyślimy, do kogo cię przydzielić. Ledwie zdążyliśmy zasiąść do stołu, ledwie ordynans postawił półmisek z parującymi pierożkami, kurczaka, który wielkością przypominał raczej porządnego koguta, i syczącą patelnię ze skwarkami, ledwie zdążyłem sięgnąć po drewnianą łyżkę i pomyśleć o tym, że zdaje się los mi sprzyja, gdy w bramie rozległ się hałas i przekleństwa. — Do pana kapitana — powiedział ordynans wracając z ganku. — Przyprowadzono czerwonego. Ujęto go z karabinem na zabielańskiej łące, w szopie. Dwaj żołnierze poszli kosić siano, patrzą, czerwony śpi pod płachtą namiotową, a obok karabin i granat. Rzucili się na niego i związali go. Czy można go wprowadzić? — Niech go wprowadzą... Ale nie tu. Niech zaczekają obok w pokoju, aż zjemy śniadanie. 268 Znów rozległ się tupot nóg i stukanie karabinami. — Tutaj — zawołał ktoś za ścianą — siadaj. Na ławce. Zdejm czapkę. Nie widzisz, że tu święte obrazy. — Najpierw rozwiąż mi ręce, a potem szczekaj. Pierożek wypadł z moich na pół otwartych ust z powrotem do miski. Po głosie poznałem Czubuka. — Sparzyłeś się? — spytał kapitan. — Nie trzeba jeść tak łapczywie. Zdążysz się u nas najeść do syta. Trudno wyobrazić sobie straszny stan napięcia, który mnie ogarnął. By nie wzbudzać podejrzeń, musiałem udawać spokój. Pierożki lepiły mi się w ustach jak glina. Musiałem użyć wręcz fizycznego wysiłku, by przez zaciśnięty przełyk przepchać kawałki ciasta. Kapitan był przekonany, że jestem bardzo głodny, a w dodatku sam mu o tym powiedziałem przed śniadaniem. Toteż trzeba jeść... Z trudem poruszając odrętwiałymi szczękami, machinalnie nadziewając na widelec kapiące tłuszczem kąski, czułem się zmiażdżony, czułem całą swoją winę wobec Czubuka. Wbrew jego przestrogom oddaliłem się samowolnie, znęcony kąpielą. To moja wina, że dwaj biali żołnierze z kompanii karabinów maszynowych dali mu radę. To moja wina, że najdroższego mi towarzysza, człowieka, którego najbardziej kochałem, ujęto w czasie snu i sprowadzono tu jako jeńca. — Ech, braciszku, widzę, że zasypiasz — doleciał mnie jakby z daleka głos kapitana. — Pieróg na widelcu, a oczy zamknięte. Idź, połóż się na sianie, prześpij się. Pachonow, zaprowadź panicza. Wstałem i skierowałem się ku wyjściu. Teraz miałem przejść przez pokój telegrafistów, w którym siedział ujęty Czubuk. Straszna to była chwila. Trzeba, aby zaskoczony moim widokiem Czubuk nie zdradził mnie ani jednym gestem, ani okrzykiem. Trzeba dać mu 269 do zrozumienia, że spróbuję uczynić wszystko, co w mojej mocy, aby go uratować. Czubuk siedział z nisko opuszczoną głową. Chrząknąłem. Podniósł głowę i aż się odchylił całym tułowiem. Lecz nim dotknął plecami ściany, zapanował nad sobą i zdusił cisnący się okrzyk. Ja zaś, jakby tłumiąc mimowolny kaszel, przyłożyłem palec do ust. Czubuk mrugnął szybko, po czym przeniósł wzrok na kroczącego za mną ordynansa. Sposób, w jaki to uczynił, przekonał mnie, że nie zdaje sobie sprawy z mojej sytuacji. Uważa mnie za aresztanta i sądzi, że usiłuję się wykręcić. Spojrzeniem swoim chciał mi dodać otuchy, jak gdyby mówił: „Nic się nie bój, ja ciebie nie wsypię". Cała ta milcząca sygnalizacja była tak błyskawiczna, że nikt obcy jej nie zauważył. Słaniając się na nogach, wyszedłem na dwór. — Proszę tutaj — ordynans wskazał mi niewielką szopę przylegającą do budynku sztabowego. — Jest tu i siano, i koc. Tylko drzwi niech pan za sobą zamknie, żeby prosiaki nie wlazły. ROZDZIAŁ X Wcisnąłem głowę w skórzaną poduszkę i leżałem bez ruchu. „Co teraz robić? Jak ratować Czubuka? W jaki sposób pomóc mu uciec? To moja wina i ja mam obowiązek wybawić go z tej sytuacji. Ja siedzę spokojnie, zajadam pierogi, a Czubuk ma za mnie pokutować". Lecz nie zdołałem nic wymyślić. Czułem gorąco w głowie, policzki mnie piekły i stopniowo ogarniał mnie stan gorącz- 270 kowego podniecenia. „Czy postępuję rzetelnie? Czy nie powinienem pójść i oświadczyć otwarcie, że ja jestem czerwony, że jestem towarzyszem Czubuka i chcę dzielić jego los?" Ta myśl olśniła mnie swoją prostotą i wzniosłością. „Oczywiście — szeptałem — to będzie przynajmniej zadośćuczynienie za mimowolny mój błąd". Przypomniałem sobie ilawno czytane opowiadanie z czasów rewolucji francuskiej. Młody chłopak, zwolniony na słowo honoru, wrócił do wro-j;a, by ponieść śmierć. „Naturalnie — przekonywałem, namawiałem samego siebie — zaraz wstanę, wyjdę i powiem wszystko. Niech zobaczą żołnierze i kapitan, że czerwoni umieją umierać. A gdy mnie postawią pod ścianę, krzyknę: » Niech żyje rewolucja«. Nie, nie tak... tak krzyczą wszyscy. Ja zaś krzyknę: ^Przekleństwo siepaczom*. Nie, jeszcze inaczej..." Upajając się coraz bardziej mrocznym patosem powziętego postanowienia i coraz więcej się rozpalając, doszedłem do takiego stanu, kiedy obraz własnych czynów zaczyna się zamazywać i zatracać prawdziwy swój sens. „Wstanę i wyjdę — uniosłem się wpół i usiadłem na sianie. — Ale co mam ostatecznie zawołać?" I oto myśli zawirowały jaskrawą, oślepiającą karuzelą. Niedorzeczne i niepotrzebne zdania wybuchały i gasły w świadomości i zamiast myśleć o ostatnim przedśmiertnym słowie, nie wiedzieć czemu przypomniałem sobie starego Cy-gana-flecistę, który w Arzamasie grywał na wszystkich weselach. W pamięci stanęło mi wiele innych obrazów nie mających żadnego związku z tym, o czym pragnąłem myśleć w tej chwili. — Wstanę i wyjdę... — powtórzyłem. Lecz siano i koc niby mocny cement trzymały moje nogi w uwięzi. I naraz zrozumiałem, dlaczego nie wstaję i nie wychodzę, 271 Po prostu nie chciało mi się wstać. A wszystkie te rozmyślania o ostatnim słowie, o Cyganie, wszystko to było tylko pretekstem, by odwlec moment decyzji. Cokolwiek bym mówił, jakkolwiekbym się podniecał, nie miałem najmniejszej ochoty ujawnić się i stanąć pod murem. Uświadomiwszy to sobie, położyłem pokornie głowę na poduszkę i zapłakałem po cichu nad własną nikczemnością, porównując siebie z bohaterskim chłopcem z odległych czasów rewolucji francuskiej. Drewniana ściana, pod którą leżało siano, drgnęła głucho. Z zewnątrz uderzono w nią czymś twardym, kolbą czy kantem ławki. Po tamtej stronie rozległy się głosy. Przyczołgałem się jak zwinna jaszczurka, przyłożyłem ucho do desek i od razu pochwyciłem słowa kapitana: — ...i dlatego lepiej byś nie kręcił. Pogorszysz tylko swoją sytuację. Więc gadaj, ile macie karabinów maszynowych w oddziale? — Gorzej już być nie może, a kręcić nie mam powodu — odpowiedział Czubuk. — Ile karabinów maszynowych, pytam? — Trzy, dwa maksymy, jeden colt. „Umyślnie tak mówi — pomyślałem — mamy tylko jednego colta". — Tak. A ilu komunistów? — Wszyscy. — Czyżby wszyscy? Ty też jesteś komunistą? Milczenie. — Czy jesteś komunistą? Ciebie pytam! — Po co pytać na próżno? Trzymasz w ręku moją legitymację, a pytasz! — Milczeć! Widzę, że jesteś ideowym komunistą. Stój prosto, kiedy przemawia do ciebie oficer. Czy to ty bylcś we dworze? 272 — Ja. — Kto był z tobą? — Towarzysz... młody Żyd... — Żyd? Gdzie się podział? — Uciekł... w inną stronę. — W jaką stronę? — W przeciwną. Usłyszałem uderzenie i hałas przesuwanego stołka. I znów odezwał się baryton, rozciągając sylaby: — Ja ci pokażę: „w przeciwną". Zaraz cię wyślę w „przeciwną". — Zamiast bić, kazałbyś prędzej zrobić koniec — rozległ się głos Czubuka, trochę cichszy niż przedtem. — Gdyby nasi ujęli pana, daliby panu kapitanowi parę razy w pysk i kulę w łeb. A ja cały już jestem w pręgach od pańskiej nahajki. I to się nazywa inteligentny człowiek. — Co-o! Coś ty powiedział? — krzyknął kapitan wysokim, rwącym się głosem. — Mówię, że nie trzeba na próżno katować człowieka! W tej chwili wtrącił się nowy głos. — Pan dowódca pułku prosi pana kapitana. do aparatu. Przez dziesięć minut za ścianą panowało milczenie. Potem z ganku dał się słyszeć głos ordynansa Pachonowa: — Łącznik! Masabiekow! Ibragiszka!... — Czego tam? — doleciała leniwa odpowiedź spoza krzaków malin. — Gdzieś się podział, do cholery? Siodłaj konia dla pana kapitana. Za ścianą niski baryton mówił znowu: — Wiktorze Ujiczu! Jadę do sztabu... Wrócę prawdopodobnie w nocy. Niech pan zatelefonuje do Szwarca, żeby lik najśpieszniej skomunikował się z Życharewem. Życha- il ¦¦ Dzieła t. I. 273 rew doniósł, że oddziały Biegiczewa i Szebałowa połączyły się niedaleko jaru. — A z tym, co zrobić? — Tego... tego można rozstrzelać. Albo nie, poczekajcie, aż wrócę. Jeszcze z nim porozmawiam. Pachonow! — zawołał kapitan podnosząc głos — czy koń podany? Przyniosłeś lornetkę? Poczekaj! Gdy się kadet obudzi, daj mu dobrze zjeść. Dla mnie nie zostawiaj, ja już zjem obiad w sztabie. W szparze między deskami ściany mignęły czarne papachy łączników. Miękko poczłapały w piachu końskie podkowy. Przez tę szparę zobaczyłem też, jak konwojenci wyprowadzili Czubuka w kierunku aresztu, w którym ja sam siedziałem przed niewielu godzinami. „Kapitan wróci późno — pomyślałem — to znaczy, że na następne badanie Gzubuka przeprowadzą dopiero w nocy". Nieśmiałe tchnienie nadziei ochłodziło moją zgorączko-waną głowę. Jestem na wolności... Nikt mnie o nic nie podejrzewa, jestem gościem kapitana. Mogę chodzić bez przeszkód, gdzie mi się podoba. Gdy się ściemni, pójdę niby na spacer ścieżką, która biegnie pod okienkiem aresztu wychodzącym na ogródek. Odnajdę w zielsku mauzer i wsunę go przez kratę. Przyjdą żołnierze do Czubuka w nocy. Wyjdzie Czubuk na ganek i korzystając z tego, że konwojenci uważają go za bezbronnego, zastrzeli jednego i drugiego, nim któryś zdąży chwycić za karabin. Noce są ciemne — oddali się o parę kroków — i zniknie bez śladu. Żeby mi się tylko udało dać mu mauzer. Ale to nic trudnego. Domek jest murowany, krata mocna, więc i wartownik, nie obawiając się, że więzień ucieknie przez okno, siedzi na ganku i pilnuje tylko drzwi. Co pewien czas podchodzi do rogu, patrzy, czy wszystko w porządku, i wraca na ganek. 274 Wyszedłem ze stodółki. By ukryć ślady łez, wylałem sobie na głowę dzban zimnej wody. Ordynans podał mi kufel kwasu. Zapytał, czy chcę zjeść obiad. Odmówiłem. Wyszedłem na ulicę i usiadłem na przyzbie. Po drugiej stronie szerokiej ulicy okratowane okienko, za którym siedział Czubuk, ziało na mnie czarną pustką. „Dobrze byłoby, żeby mnie zobaczył — pomyślałem sobie. — To mu doda otuchy. Zrozumie, że skoro jestem wol-jay, będę się starał go uratować. Ale jak tu sprawić, by wyjrzał? Nie mogę go zawołać ani podać znaku, bo wartownik zauważy... Już wiem! Zrobię to samo, co robiłem w dzieciństwie, gdy chciałem wywołać Jaszkę Zuckersteina do ogrodu, albo nad staw". Pobiegłem do pokoju, zdjąłem ze ściany niewielkie polowe lusterko i wróciłem na przyzbę. Z początku przyglądałem się uważnie pryszczykowi na czole, potem niby niechcący puściłem „zajączka" na dach przeciwległego domu, stamtąd zaś niepostrzeżenie skierowałem go na czarną dziurę okna. Jaskrawy snop światła, który wpadł przez okno i odbił się plamą słoneczną na wewnętrznej ścianie, nic mógł być widoczny dla wartownika siedzącego na ganku. Nic poruszając lusterka, zasłoniłem je ręką, potem szybko odsłoniłem i powtórzyłem to kilka razy z rzędu. Moje przypuszczenie, że więzień zainteresuje się „zajączkiem", nie zawiodło. Po chwili w zasięgu mojego słonecznego reflektora zarysowała się sylwetka ludzka. Błysnąłem jeszcze parę razy, by Czubuk mógł rozpoznać kierunek promienia, odłożyłem lusterko, wstałem, wyprostowałem się i niby to przeciągając się, podniosłem rękę do góry, co w języku sygnalizacji wojskowej oznacza: „Uwaga! Bądź gotów!" Dwaj szykowni junkrzy w zakurzonych czapkach bez daszka, z karabinami zgrabnie przerzuconymi przez plecy, po- 275 deszli do ganku i zapytali o kapitana. Po chwili wyszedł do nich zastępca kapitana, młodszy oficer. Junkrzy zasalutowali i jeden z nich podał kopertę. — Od pułkownika Życharewa — rzekł. Siedząc na przyzbie, słyszałem brzęczenie dzwonka telefonicznego. Młodszy oficer wytrwale próbował połączyć się ze sztabem pułku. Czterej żołnierze, łącznicy z poszczególnych kompanii, wybiegli z izby sztabowej i równomiernym, żołnierskim biegiem pośpieszyli w różne krańce wsi. Po upływie kilku minut otwarto szeroko wrota ogrodzenia i dziesięciu czarno ubranych Kozaków wyfrunęło ze wsi niczym klucz ptaków. W przykry sposób uderzyła mnie szybkość i dokładność, z jaką wykonywano tu rozkazy. Wyszkoleni junkrzy i wymusztrowani Kozacy, z których składał się oddział, nie przypominali w niczym naszych walecznych, lecz wrzaskliwych i mało zdyscyplinowanych chłopaków. Słońce dopiero chyliło się ku zachodowi, a ja już nie mogłem usiedzieć na miejscu. Z czynionych przygotowań i poszczególnych zdań wywnioskowałem, że oddział wyruszy tejże nocy. Żeby skrócić sobie czas oczekiwania do momentu, gdy zapadnie ciemność, a jednocześnie, aby lepiej zorientować się w miejscowości, ruszyłem drogą,przez wieś. Wyszedłem nad staw, gdzie Kozacy pławili konie. Konie parskały, uderzały miękko kopytami o grząskie, gliniaste dno. Stęchła, zmącona woda ciepłymi strugami spływała z ich lśniącej, tłustej skóry. Na samym brzegu brodaty, nagi Kozak z krzyżykiem na szyi rąbał szablą gęste krzaki łozy. Gdy unosił szablę do góry, zaciskał wargi, a gdy ją opuszczał, z piersi wyrywało mu się krótkie westchnienie. Podobnie wzdycha rzeźnik, gdy sitkierą rąbie kadłub wołu: „yych.„ yych"... 276 Grube gałęzie padały jak trawa pod ostrą błyszczącą klingą. Gdyby mu się pod zamach trafiła ręka wroga — byłoby już po niej. Gdyby miał przed sobą głowę czerwonoarmisty — rozpłatałby ją na skos, od nasady szyi do ramienia. Widziałem nieraz robotę szabel kozackich. To nie cios śmiertelny zadany w galopie wąską klingą szabli — to raczej akuratne i dobrze wymierzone cięcie topora na pieńku, wykonane przez mistrza katowskiego rzemiosła. Na głos dzwonu, oznajmiający nabożeństwo wieczorne, Kozak przestał rąbać. Szarym kawałkiem sukna przetarł rozgrzane ostrze, włożył je do pochwy i przeżegnał się sapiąc ciężko. Wąską ścieżką między rzędami kartofli doszedłem do źródła. Lodowata woda ściekała z wesołym szmerem ze starej, omszałej kłody. Obraz święty, przybity do próchniejącego krzyża, patrzył wyblakłymi oczami. Pod obrazem niewyraźnie widniał napis koślawo wycięty kozikiem: „Wszystkie obrazy święte i wszyscy święci — to bzdura". Ściemniało się. „Jeszcze pół godziny — pomyślałem — i będę mógł podejść do aresztu". Postanowiłem wyjść na kraniec wsi, przeciąć gościniec, a dopiero stamtąd ścieżką podkraść się pod okratowane okno. Dobrze pamiętałem to miejsce, gdzie rzuciłem mauzer. Biały papier, którym był owinięty, cokolwiek przeświecał przez gęste pokrzywy. Postanowiłem mimochodem, nie zatrzymując się, podnieść paczkę, wsunąć ją przez kratę i pójść dalej, jak gdyby nigdy nic. Skręciłem za róg i wyszedłem na pusty placyk. Stała już tam grupka żołnierzy. Nieoczekiwanie natknąłem się na kapitana, niemal twarzą w twarz. — A ty po coś tu przyszedł? — zdziwił się. — Czy może chcesz popatrzeć? Dla ciebie to pewnie jeszcze nowość? — To już pan kapitan wrócił? — z trudem wydusiłem z siebie głupie pytanie, nie rozumiejąc zresztą, co on do mnie mówi. Słowa komendy kazały mi się odwrócić. To, co ujrzałem, było tak straszne, że konwulsyjnie wpiłem się paznokciami w mankiet kapitana. Dwadzieścia kroków od nas stało pięciu żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału. Na wprost nich, pod glinianą ścianą nie zamieszkanej lepianki stał człowiek. Był bez czapki, ręce miał mocno skrępowane do tyłu, patrzał nam prosto w oczy. — Czubuk — szepnąłem i zachwiałem się. Kapitan odwrócił się zdziwiony i, jakby chcąc mnie uspokoić, położył mi rękę na ramieniu. A wtedy, nie odwra-jąc wzroku ode mnie i nie zwracając uwagi na komendę, po której żołnierze natychmiast się złożyli, Czubuk wyprostował się, kiwnął pogardliwie głową i splunął. W tej chwili błysnęło i zagrzmiało, jakby ktoś moją głową uderzył w wielki turecki bęben. Zatoczyłem się i, obrywając patkę z mankietu kapitana, runąłem na ziemię. — Kadecie — rzekł surowo kapitan, kiedy oprzytomniałem. — Cóż to ma znaczyć? Baba z was... szmata! Nie trzeba było się tu pchać jak na widowisko, jeżeli tego nie znosicie. Tak nie można, kochasiu — dodał już łagodniej. — I pomyśleć, że sam się zgłosiłeś do wojska. — To dlatego, że nie przyzwyczajony — wtrącił porucznik, dowódca plutonu egzekucyjnego, zapalając papierosa. — Proszę na to nie zważać. W mojej kompanii jest młody telefonista, również kadet. Z początku w nocy rozpaczał, wołał mamusi, a teraz żołnierz z niego jak się patrzy! Ale tamten to zuch — dodał oficer zniżając głos. — Stał jak na warcie, ani drgnął. I nawet splunął! 278 ROZDZIAŁ XI Tej samej nocy odszukałem swój mauzer, wsadziłem do kieszeni granat znaleziony w bryczce kapitana i uciekłem /, pierwszego pięciominutowego postoju. Przez całą noc szedłem z tępym uporem na północ, nie zbaczając z niebezpiecznego szlaku. Czarne cienie zarośli, głuche wąwozy, mostki, które kiedy indziej budziłyby moją czujność i nasuwałyby myśl o zasadzie — teraz nic mnie nie obchodziły. Zamiast omijać je bokiem, szedłem prosto' przed siebie nie bojąc się niczego, nie wierząc, że może istnieć coś straszniejszego, nad to, co przeżyłem w ciągu tych kilku ostatnich godzin. Szedłem starając się nie myśleć o niczym, nic sobie nie przypominać, niczego nie pragnąć, prócz jednej jedynej rzeczy: by jak najprędzej znaleźć się śród swoich. Następnego dnia spałem jak pod narkozą od południa do zmierzchu w zaroślach parowu. W nocy wstałem i poszedłem dalej. Z podsłuchanych rozmów orientowałem się, gdzie mniej więcej szukać swoich. Powinni już być gdzieś niedaleko. Lecz na próżno krążyłem do północy ścieżkami i drogami wiejskimi — nikt mnie nie zatrzymał. Noc sama, jak ptak trzepoczący, drgała od nie milknących nawoływań ptasich, od rechotania żab i brzęczenia komarów. t)uszna i wyzłocotaa gwiazdami, przemawiała szelestem bujnego listowia, nocnym zapachem fiołków i leśnej turzycy, niespokojnym krzykiem sowy. Zaczęła mnie ogarniać rozpacz. Dokąd iść, gdzie ich szukać? Znalazłem się u podnóża pagórka, śród młodych dębów napęczniałych sokami. Na polanie, porośniętej mocno pachnącą dziką koniczyną, padłem bez sił. Leżałem długo i im dłużej się zastanawiałem, tym mocniej wpijała się we mnie, 279 jak czarna pijawka, świadomość strasznej pomyłki, która się przytrafiła. To na mnie plunął Czubuk, na mnie, a nie na oficera. Nic nie zrozumiał, nie wiedział przecie nic o dokumencie kadeta, niestety zapomniałem mu o tym powiedzieć. W pierwszej chwili przypuszczał, że jestem w niewoli, jak i on, ale gdy zobaczył mnie siedzącego na przyzbie, a szczególnie potem, gdy kapitan tak przyjaźnie położył mi rękę na ramieniu, Czubuk oczywiście pomyślał, że przeszedłem na stronę białych. Inaczej przecie nie mógł wytłumaczyć sobie tej troskliwości i opieki, jaką okazywał mi biały oficer. Jego splunięcie paliło mnie jak kwas siarczany. Najboleśniejsza jednak była świadomość, że nic się już nie da naprawić, wytłumaczyć, że nie mam się przed kim usprawiedliwić, że Czubuka już nie ma i nie będzie ani dziś, ani jutro, nigdy... Złość na samego siebie, na ten błąd nie do naprawienia, popełniony przeze mnie wtedy w tej szopie, przygniatała mi pierś. A nikogo nie miałem obok siebie, nie było z kim się dzielić, do kogo przemówić. Cisza. Słychać tylko świergot ptaków i rechotanie żab. I oto do złości na samego siebie dołączyła się nienawiść do tej przeklętej, szarpiącej mą duszę ciszy. Zły, pełen skruchy i zarazem poczucia głębokiej krzywdy, zerwałem się'na nogi, z niedorzeczną wściekłością wyciągnąłem z kieszeni granat, szarpnąłem bezpiecznik i silnym zamachem cisnąłem go w zieloną łąkę między kwiaty i gęstą koniczynę, między dzwonki polne okryte rosą. Granat wybuchnął z łoskotem, posyłając daleko, rwące pogłosy oszalałego echa. Ten hałas sprawił mi ulgę. Poszedłem prosto skrajem lasu. — Hej, kto idzie? — usłyszałem wkrótce wołanie spoza krzaków. — To ja — odpowiedziałem nie zatrzymując się. 280 — Co za ja? Będę strzelał! — Strzelaj! — zawołałem z jakąś niepojętą, wyzywającą złością, wyrywając z zanadrza mauzer. — Stój, wariacie! — zabrzmiał inny głos, który wydał mi się znajomy. Zwracając się do niewidocznego towarzysza dodał: — Daj spokój, Waśka! Przecież to nasz, to chyba BorysI Starczyło mi jeszcze dość przytomności, by się opanować i nie strzelić do żołnierza naszego oddziału, do górnika Ma-łygina. — Skąd tyś się tu wziął? A my niedaleko. Wysłano nas, żeby sprawdzić, kto rzucił granat. Czy to czasem nie ty? — Ja. — Co za awantury! Granatami ciskasz, pod kulę leziesz? Upiłeś się czy co? Opowiedziałem towarzyszom wszystko, jak trafiłem do białych, jak zginął dzielny Czubuk. Tylko o ostatnim splunięciu Czubuka nikomu nic nie wspomniałem. Powtórzyłem im to wszystko, co mówiono w sztabie o planach białych, 0 ich rozkazach^ o tym, że oddziały Życharewa i Szwarca udają się w pościg za nami. — Cóż! — powiedział Szebalow opierając się na swoim pałaszu, którego pochwa sczerniała po tylu przeprawach 1 straciła swój połor. — Nie ma co mówić, szkoda Czubuka. Był przodującym czerwonoarmistą, najlepszym żołnierzem i towarzyszem. Co tu gadać... Wielki błąd popełniłeś, chłopcze... Tak jest, wielki błąd... — Szebałow westchnął. — No, ale umarłego nie w&krzesisz. Nie będę ci wymawiał, zrobiłeś to nieumyślnie, każdemu może się przytrafić nieszczęście. — Każdemu bioże się przytrafić nieszczęście — podchwyciło parę głosów. 281 — Ale za to, żeś się dowiedział o Życharewie, że śpieszyłeś zawiadomić towarzyszy, za to daj rękę — dziękuję! Ostro skręciwszy w prawo, szybkimi nocnymi marszami odeszliśmy daleko od zasadzki zastawionej przez Żychare-wa. Omijając większe wsie i rozbijając napotkane drobne podjazdy białych, połączone oddziały Szebałowa i Biegicze-wa dotarły po tygodniu do regularnych jednostek Czerwonej Armii, które umocniły się na odcinku stacji Poworińo. W tym czasie zostałem kawalerzystą. Na którymś postoju podszedł do mnie Fiedia Syrcow, klepnął mnie po ramieniu małą, chwytliwą dłonią: — Słuchaj, Borys, czy jeździłeś kiedy konno? — Jeździłem na wsi u wujka, ale bez siodła. A co? — Jak jeździłeś bez siodła, tym łatwiej ci będzie w siodle. Chcesz przejść do mnie? — Chcę — odpowiedziałem i z niedowierzaniem spojrzałem na Fiedię. — Będziesz zamiast Burdiukowa. Weźmiesz jego konia. — A gdzie Griszka? — Szebałow go przepędził. — Fiedia zaklął. — Wyrzucił go z oddziału. Jak robiliśmy rewizję u popa, Griszka wsunął sobie pierścionek na palec i zapomniał go zdjąć. Pierścionek marny, przed wojną kosztował no, najwyżej piątaka. Ale spróbuj wytłumaczyć Szebałowowi. Przepędził go, stary diabeł, za popem się ujął! Chciałem odpowiedzieć Fiedce, że chyba Szebałow nie ujął się za popem i że na pewno Griszka nie „zapomniał" zdjąć pierścionka. Ale pomyślałem sobie, że Fiedi nie spodoba się moja uwaga, że gotów się rozmyślić i nie wziąć mnie do swego konnego oddziału, toteż milczałem. Od dawna marzyłem o kawalerii. Poszliśmy razem do Szebałowa. i Szebałow nie bardzo chciał mnie puścić z pierwszej kom-p;inii. Tu niespodziewanie poparł mnie ponury Małygin. — Pozwól mu — powiedział. — Chłopak młody, sprytny. Widzisz przecie, ckni mu się bez Czubuka. Zawsze trzymali się razem, a teraz nie ma nikogo. Wreszcie Szebałow przystał. Spojrzawszy spode łba na Fiedkę, rzekł mu ni to żartem, ni to serio: — Uważaj, Fiodor, byś mi chłopaka nie zepsuł. Nie patrz w bok, mówię ci to poważnie. Zamiast odpowiedzi Fiedia mrugnął na mnie —- że niby: „a niech sobie gada, nie jesteśmy dziećmi". Już po miesiącu, naśladując Fiedię, chodziłem jak stary kawaltrzysta, rozstawiając szeroko nogi, przyzwyczaiłem się też do ostróg i wolny czas spędzałem przy chudym, srokatym wierzchowcu, którego dostałem w spadku po Burdiukowie. Zaprzyjaźniłem się z Fiedia Syrcowem, chociaż niczym nie przypominał rozstrzelanego Czubuka. Prawdę mówiąc, z Fiedia czułem się swobodniej niż z Czubukiem. Czubuk był mi raczej ojcem niż kolegą. Czasem robił mi wymówki, zawstydzał mnie, nieraz brała mnie złość, ale zapominałem języka w gębie, gdy trzeba mu było ostro odpowiedzieć. Z Fiedia łatwo było i kłócić się, i godzić. Z nim to nawet w najcięższych chwilach było wesoło. Tylko że był zanadto kapryśny. Jak się przy czymś uparł, to nie można mu bjło wyperswadować. ROZDZIAŁ XII Pewnego razu Szebałow dał Fiedi rozkaz: — Każ, Fiodor, siodłać konie i jedźcie do wsi Wysiolki. Był telefon z drugiego pułku. Prosili, żeby się dowiedzieć, czy nie ma tam białych. Bo widzisz, nie mamy z tym puł- 282 283 kiem bezpośredniej łączności telefonicznej, rozmawiamy pizez Kostyriewo. Chcą więc przeciągnąć linie do nas bezpośrednio przez Wysiołki. Fiedia żachnął się: pogoda paskudna, plucha, do Wysiołek trzeba jechać przez bagna, a co najmniej osiem kilometrów brodzić po takim błocku, że ani marzyć o powrocie przed późną nocą. — Kto ma tam być w tych Wysiołkach? — złościł się Fiedia. — Biali? Po cóż by tam leźli? Wysiołki leżą na uboczu. Naokoło są bagna. Biali poszliby głównym gościńcem, a nie na Wysiołki. — Nikt cię o to nie pyta. Powiedziano ci, że masz jechać, to ruszaj! — przerwał mu Szebałow. s — To i co, że powiedziano! A jak każesz mi przynieść gwiazdkę z nieba, to co? Też mam usłuchać? Poślij piechotę... Poza tym chciałem konie przekuć. I właśnie felczer naparzył dwa wiadra tytoniu. Trzeba natrzeć konie, żeby nie dostały świerzbu, a ty mi teraz każesz jechać na Wysiołki! — Fiodor, żebyś nawet pękł — powiedział Szebałow zmęczonym głosem — ja mojego rozkazu nie odwołam. Człapiąc po błocie, klnąc i spluwając, Fiedia wrzasnął na nas, byśmy się zbierali. Nikt z nas nie miał ochoty w taką chlapaninę wlec się do Wysiołek dla jakiegoś tam widzi mi się telefonistów. Chłopcy wymyślali na Szebałowa, nazywali telefonistów ofermami i blagierami, opieszale siodłali mokre konie i z nietajoną niechęcią, bez zwykłych śpiewów ruszyli ze wsi. Grząska, tłusta glina mlaskała pod nogami. Jechać można było tylko stępa. Po godzinie, gdy przebyliśmy dopiero połowę drogi, lunął ulewny deszcz. Płaszcze nasiąkły wilgocią, woda strugami spływała z czapek. W pewnym punkcie droga rozwidlała się. O pół kilometra na prawo od nas stał na piaszczystej górce chutor składający się z pięciu czy 284 nzcściu zabudowań. Fiedia osadził konia, namyślił się chwilę i pociągnął lejcami w prawo. — Ogrzejemy się trochę i pojedziemy dalej — powiedział — bo podczas takiej ulewy nie można nawet zapalić. W obszernej chacie było ciepło, schludnie i pachniało czymś bardzo smacznym — ni to pieczoną gęsią, ni to wieprzowiną. — Ho, ho — szepnął Fiedia pociągając nosem — ten chutor, jak widzę, jeszcze nie tego... jeszcze nie obskubany. Gospodarz okazał się życzliwy. Skinął na krzepką dziewuchę. Zerkając zalotnie na Fiedię, rzucała na stół z rozmachem drewniane miski, potem wysypała łyżki, przysunęła stołki i rzekła uśmiechając się: — Czemu stoicie? Siadajcie. — Jak tam, gospodarzu? — zapytał Fiedia. — Daleko stąd jeszcze do Wysiołek? — W lecie, kiedy jest sucho — odpowiedział stary — chodzimy tam prosto, ścieżką przez bagno. No, to bliziutko, pół godziny drogi. Ale teraz tamtędy nie przejdzie — to jedno trzęsawisko. A tą dłuższą drogą, coście nią przyjechali, będzie jeszcze ze dwie godziny. Droga też kiepska, najgorsza koło mostku. Wierzchem jako tako przejedzie, wozem daleko trudniej. Zięć mój dziś rano stamtąd przyjechał, to dyszel połamał. — Dziś rano przyjechał stamtąd? — spytał Fiedia. — Dziś rano. — Nic tam nie słychać o białych? — Nie, na razie nie słychać. — Niech go gęś kopnie, tego Szebałowa. Mówiłem mu, że nie ma tam białych. Jeżeli rano ich nie było, to i teraz nie ma. Cały dzień leje. Kto by tam chciał jechać? Rozbieramy się, chłopaki. Po kiego licha pchać się dalej, tylko koniom nogi powykręcamy. 285 — Czy to tak można, Fiedia? — spytałem. — Co powie na to Szebałow? — Co mi tam Szebałow! — odpowiedział Fiedia, zdecydowanym ruchem zrzucając z siebie utytłany w glinie płaszcz. — Powiemy mu, że byliśmy i że nie ma tam nikogo. Przy obiedzie zjawiła się na stole butelka samogonu. Fiedia nalał do filiżanek. Podał i mnie. — Pij — mówił trącając się. — Pijemy za proletariat całego świata, za rewolucję! Daj Boże, by na całe nasze życie starczyło tej rewolucji i żeby nam białych nie zabrakło. Życzę im dobrego zdrowia. Przynajmniej mamy kogo rąbać, a nudno byłoby bez nich na świecie. No, siup, pijemy! Widząc, że nie biorę swojej filiżanki, Fiedia aż gwizdnął: — Fiu! To ty, Borys, nie piłeś jeszcze nigdy wódki? Widzę, że z ciebie nie kawalerzysta, ale skromna panienka. — Jak to nie piłem! — skłamałem rumieniąc się po uszy i wlałem zawartość filiżanki do ust. Ostry płyn sparzył mi gardło, a od mocnego zapachu aż zakręciło w nosie. Zwiesiłem głowę i gwałtownie wpiłem się wargami w rozmiękły kwaszony ogórek. Zaraz zrobiło mi się znacznie weselej. Fiedia wyjął ze skórzanego futerału harmonię i tak jakoś zagrał, że od razu zrobiło się nam błogo na duszy. Następnie piliśmy za zdrowie czerwonych żołnierzy, walczących z białymi, za naszych wiernych druhów — za nasze wierne konie, które niosą nas w śmiertelny bój, za nasze szable, żeby się nie stępiły, żeby nie chybiały i bez litości siekły kontrrewolucyjne łby, i za wiele, wiele rzeczy piliśmy jeszcze tego wieczoru. Najwięcej z nas wszystkich pił Fiodor, a przecież był najmniej pijany. Czarne kosmyki włosów przylepiły mu się 286 do spotniałego czoła.. Z zaciekłością rozciągał miechy harmonii i śpiewał miękkim tenorem: „Za Donem, za rzeką, czerwoni hulają..." Wtórowaliśmy niezgranym chórem, ale z zapałem: „Ej, ej, hulaj, czerwoni hulają..." I znów Fiedia upajał się swoim głosem, kiwając głową i mrużąc zamglone oczy: „Ostry nóż to nasz towarzysz... I szabla złodziejka..." Zuchowato, z junacką chełpliwością powtarzaliśmy za nim: „I szabla — zło-dziej-ka..." Potem wszyscy razem, chórem: „Życie nasze tyle warte, Co marna ko-piej-ka-a-a". Fiedia na końcu wziął taką wysoką nutę, że zagłuszył nasze głosy i własną harmonię. Spuścił głowę, zadumał się nad czymś, po chwili gwałtownie potrząsnął czupryną, jakby go pszczoła ugryzła w szyję. Huknął pięścią w stół i znów nalał sobie gorzałki. Odjechaliśmy późnym wieczorem. Długo nie mogłem trafić nogą do strzemienia, a gdy wdrapałem się na konia, zdawało mi się, że siedzę nie na siodle, lecz na huśtawce. W głowie mi się kręciło. Mżył drobny deszcz, konie nie chciały nas słuchać, szeregi pomieszały się, tylne wjeżdżały na przednie. Długo kiwałem się w siodle, w końcu przypadłem do grzywy końskiej jak martwy. Rano bolała mnie głowa. Wyszedłem na dwór. Czułem obrzydzenie na myśl o tym wszystkim, co się wczoraj działo. Stwierdziłem, że koń mój nie ma w torbie owsa: w drodze powrotnej rozsypałem wszystko po pijanemu w błoto. Za to ogier Fiedki miał żłób pełen po brzegi. Wziąłem wiaderko i odsypałem owsa swojemu koniowi. W sieni spot- 287 kałem dwóch zwiadowców. Obaj byli jacyś źli, oczy mieli osowiale i mętne. „To i ja tak wyglądam?" — przeraziłem się. Poszedłem się umyć. Myłem się długo. Potem wyszedłem na ulicę. W nocy wziął mróz. Na stwardniałą glinę rozjeżdżonej drogi padały płatki pierwszego śniegu. Po paru chwilach dopędził mnie Fiedia Syrcow. Wpadł na mnie z wrzaskiem: — To ty, szelmo, z mojego koryta swemu koniowi odsy-pałeś? Za taką sprawkę spiorę cię po pysku! — Nie zostanę ci dłużny — odciąłem się. — Cóż to, twój koń ma pęknąć z przejedzenia? A dlaczego wziąłeś o jedną ćwiartkę za dużo przy fasunku? — To nie twoja rzecz! — krzyknął Fiedia i klnąc, i pryskając śliną skoczył ku mnie z podniesioną nahajką. — Schowaj nahajkę! — wrzasnąłem z wściekłością, znalem bowiem jego głupie wybryki. — Słowo daję, jak mnie tkniesz, to cię szablą spłazuję po łbie! — Toś ty taki! Fiedia wściekł się do reszty i nie wiem, czym by się awantura skończyła, gdyby nie Szebałow, który wyszedł właśnie zza rogu. Fiedia nie lubił Szebałowa i trochę go się bał. Toteż ze złością smagnął nahajką pieska, który się właśnie napatoczył, pogrozi! mi pięścią i odszedł. — Chodź no tu — powiedział do mnie Szebałow. Podszedłem do niego. — Wy z Fiedia to albo całujecie się, albo do oczu sobie skaczecie. Chodźmy do mnie do chałupy. Szebałow zamknął za sobą drzwi, usiadł ł zapytał: — Byłeś z Fiedia w Wysiołkach? — Byłem — odpowiedziałem zmieszany. 288 — Nie kłam! Nikt z was tam nie był. Gdzieście się tyle czasu wałęsali? — W Wysiołkach — upierałem się przy swoim. Chociaż zły byłem na Fiedkę, ale nie chciałem go wsypać. — No, dobrze — rzekł Szebałow po chwili namysłu i westchnął. — To dobrze, żeście byli w Wysiołkach, bo ja już wątpiłem. Nie chciałem pytać Fiedki, przecież wiem, że skłamie. Cóż dla niego skłamać? Jego chłopcy też się dobrali jak w korcu maku. Telefonowano do mnie z drugiego pułku. Urągają. „Posłaliśmy — powiadają — telefonistów do Wysiołek, uwierzyliśmy wam, a w Wysiołkach spotkano ich salwą. Odpowiadam: „Widocznie biali przyszli później", a jednocześnie myślę sobie: „Diabli ich tam wiedzą, czy Fiedia naprawdę był w Wysiołkach. Wrócił późno i nawet zdawało mi się, że zalatywało od niego wódką". Szebałow zamilkł, podszedł do okna, oparł czoło o mokrą szybę i stał w milczeniu kilka minut. — Kłopot mam z tymi zwiadowcami — podjął odwróciwszy się do mnie. — Nie ma co mówić, dzielni to oni są, ale polegać na nich nie można. Sam Fiedia nie uznaje żadnej dyscypliny. Przepędziłbym go, ale nie mam go kim zastąpić. Spojrzał na mnie przyjaźnie. Jego jasne, zazwyczaj ściągnięte brwi wygładziły się. Od jego szarych oczu, które mrużył dla nadania sobie powagi, jak od kamienia rzuconego w wodę rozchodził się po sieci zmarszczek zakłopotany uśmiech. Uśmiech dość nieoczekiwany na tej twarzy. — Nie masz pojęcia, jak trudno dowodzić wojskiem! To nie to, co buty szyć. Siedzę po całych nocach... uczę się czytać z mapy. Czasem aż mi się ćmi w oczach. Nie mam wykształcenia ani ogólnego, ani wojskowego, a z białymi trudna sprawa. Ich kapitanowie mają łatwe zadanie, są 19 — Dzieła t. I. 289 uczeni, całe życie tkwią w wojskowej robocie, a ja nawet rozkazy czytam sylabizując. A tu jeszcze z naszymi chłopakami taka bieda. Tamci wiedzą, co to dyscyplina. U nich rozkaz — to rozkaz. A nasi jeszcze nie przyzwyczajeni, wszystkiego sam muszę doglądać, wszystko sam sprawdzić. W innych oddziałach są przynajmniej komisarze. Proszę i proszę, gdzie tam, za każdym razem odpowiadają: „Na razie sam sobie poradzisz, sam jesteś komunistą". Jaki tam ze mnie komunista... — Tu Szebałow zająknął się. — To jest, naturalnie, jestem komunistą, ale przecież wykształcenia nie mam żadnego. Do izby wtargnęli: masywny Sucharew i Czech Hałda. — Dałem żołnierz na zwiady, dałem żołnierz do karabin maszynowy, dałem żołnierz do kuchnia, a on nic nie dal — oburzał się wskazując palcem na czerwonego ze złości Su-charewa. — On dał żołnierzy do kuchni! — krzyknął Sucharew. — Do skrobania kartofli! A ja nocną wartę zluzowałem dopiero w południe! Dał żołnierzy do karabinu maszynowego, a mój drugi pluton od rana pomagał artylerzystom naprawiać most. Jak uważasz, Szebałow. Niech Hałda daje łączników, ja nie dam! Jasne brwi dowódcy ściągnęły się gniewnie. Zmrużył szare oczy, na ogorzałej od wiatru twarzy nic nie pozostało z zakłopotanego dobrotliwego uśmiechu. — Sucharew — powiedział surowo, opierając się na szabli i ogłuszająco brzękając rycerskimi ostrogami. — Nie wygłupiaj się! Twoi chłopcy nie spali tylko jedną noc, a ty już roztkliwiasz się nad nimi. Nie wiesz, że celowo pozwalam Hałdzie odpocząć, bo będzie miał specjalne zadanie do wykonania. Ma iść dziś w nocy na Nowosiełowo. Sucharew zaklął potrójną serią bezładnych przekleństw, 29C» Hałda mieszając słowa rosyjskie z czeskimi machał rękami, a ja wyszedłem z izby. Wstyd mi było, że wprowadziłem w błąd Szebałowa. Myślałem sobie: „Szebałow jest naszym dowódcą. Nie sypia po nocach. Ciężko mu. A my... my tak traktujemy swoje obowiązki! Po co skłamałem, że nasz zwiad był w Wysiołkach? Naraziliśmy tylko telefonistów z drugiego pułku. Dobrze, że nikt z nich nie zginął. To nieuczciwość, to nieuczciwość wobec rewolucji i wobec towarzyszy". Spróbowałem usprawiedliwić się przed sobą samym, że Fiedia jest moim przełożonym, że to on kazał zmienić marszrutę. Lecz skutek był wręcz odwrotny. Z natrętną zgryźli-wością powtarzałem: „A wódkę chlać? A głównego dowódcę oszukać też on kazał?" Z okna wyjrzała rozczochrana głowa Fiedi. Zawołał przyciszonym głosem: — Borys! Udałem, że nie słyszę. — Boria! — powtórzył pojednawczo^ Fiedia. — Dość tych dąsów. Chodź. Są tu świeże racuszki. Chodź. Mam do ciebie interes... Żryj — rzekł po chwili, jak gdyby nigdy nic, podsuwając mi patelnię i z niepokojem wpatrując się w moją twarz. — Po co cię wzywał Szebałow? — Pytał o Wysiołki — odrzekłem szczerze. — I mówi wręcz: „Nie byliście tam wcale". — No, a ty? Fiedia zawiercił się niespokojnie, jak gdyby położono go razem z racuchami na gorącej patelni. — Cóż ja? Powinienem był się przyznać. Ale żal mi było ciebie, durniu jeden. — No, no... wszystko w miarę! — przerwał wyniośle Fiedia. Ale uprzytomnił sobie, że jeszcze nie wszystko wie, przysunął się i dodał niespokojnie: — A co jeszcze mówił? 291 — Mówił jeszcze, że jesteśmy tchórze i tylko o własną skórę dbamy — skłamałem patrząc bezczelnie w oczy Fiedi. — „Nie odważyli się — mówi — od dawna już widzę, że ze zwiadowcami jest nietęgo". — Łżesz! — rozgniewał się Fiedia. — Tego nie mówił. — Idź sam, zapytaj go — ciągnąłem zjadliwie. — „Lepiej — mówił — posyłać w takich razach piechotę, bo zwiadowcy tylko do tego są zdatni, żeby wynajdywać dobrze zaopatrzone piwniczki". — Łżesz! — krzyknął z pasją Fiedia. — Na pewno inaczej to powiedział. „Hultaje, rozpuścili się jak bicze dziadowskie. Żadnej dyscypliny nie uznają". To co innego, ale żeby ze zwiadowcami było nietęgo — tego nie mówił. — Niech będzie, jak chcesz — więc nie mówił — zgodziłem się zadowolony, że doprowadziłem Fiedię do pasji. — Ale choćby nie mówił, to powiedz sam, czy jest z nami dobrze? Towarzysze ufają nam, a my co? Sąsiedni pułk z twojej winy wprowadziliśmy w błąd. Jak ludzie będą patrzeć na nas? „Tchórze — powiedzą. — Nie można im wierzyć. Meldowali, że w Wysiołkach nie ma białych, telefoniści poszli zakładać przewody i wpadli pod obstrzał". — Kto strzelał? — zdziwił się Fiedia. — Jak to kto? Wiadomo, biali. Fiedia zmieszał się. Nic o tym jeszcze nie wiedział, że telefoniści z jego winy wpadli w ciężkie tarapaty. Widać było, że wiadomość ta dotknęła go boleśnie. Nic nie mówiąc wyszedł do sąsiedniej izby. Zdjął ze ściany swoją chrypliwą harmonię i zagrał smutnego walca „Śród gór Mandżurii". Był to nieomylny znak, że Fiedia jest w złym humorze. Nagle przerwał, przypasał okutą srebrem kaukaską szablę i wyszedł z chałupy. Po piętnastu minutach stanął pod oknem. 292 — Do koni! — rzucił mi przez szybę rozkaz ponurym głosem. — A ty gdzie byłeś? — U Szebałowa. Leć prędzej! W parę chwil potem oddział zwiadowców minąwszy przednie pikiety jechał kłusem po zamarzłej, wyboistej drodze. ROZDZIAŁ XIII Na tym samym skrzyżowaniu dróg, gdzieśmy wczoraj skręcili na chutor, Fiedia znów zatrzymał się, odwołał na bok dwóch sprytniejszych żołnierzy, coś im długo tłumaczył wskazując palcem na drogę. Wreszcie, zwymyślawszy jednego i drugiego, żeby lepiej zrozumieli rozkaz, wrócił do nas i kazał skręcić na chutor. Przybywszy na miejsce nie wspomniał gospodarzowi ani słowa o tym, co się wczoraj stało, zapytał go tylko o ścieżkę, która prowadzi prosto przez bagna do Wysiołek. — Nie przejedziecie tamtędy, towarzyszu — przekonywał go gospodarz. — Potopicie konie. Od tygodnia pada deszcz. Na piechotę trudno przejść, cóż dopiero konno. Gdy dwaj wysłani naprzód zwiadowcy wrócili z meldunkiem, że Wysiołki są zajęte przez białych, a na drogach rozstawione są czaty, Fiedia, nie zważając na przestrogi gospodarza, kazał mu szykować się do drogi. Chłop zaklinał się na wszystko, że przejazd przez bagna jest niemożliwy. Gospodyni zaczęła lamentować, czerwonogęba dziewucha, córka gospodarzy, która wczoraj zalotnie strzelała okiem do Fiedi, teraz parsknęła gniewnie, że zabłocił całą podłogę. Ale Fiedia nie przejmował się niczym. Był niewzruszony. Spróbowałem dowiedzieć się, jakie ma plany. W odpowie- 293 dzi nawet nie zaklął. Tylko spojrzał na mnie spode łba ze złym uśmiechem. Niedługo potem wyjechaliśmy z chutoru. Gospodarz na marnej szkapinie jechał na przodzie obok Fiedi. Z miejsca skręciliśmy w brzezinę. Kopyta końskie wyciskały mętną wodę z elastycznego, napęczniałego wilgocią mchu. Droga była coraz gorsza. Coraz głębiej grzęzły konie. Na zalanej wodą łące sterczały gdzieniegdzie kępki mchu jak małe poczerniałe wysepki. Zsiedliśmy z koni i szliśmy dalej pieszo. Szliśmy tak, aż dobrnęliśmy do starej grobli, o której mówił nam gospodarz. Przed nami ciągnął się wąski pas pokryty gęstą mazią utworzoną ze zbutwiałego chrustu i zgniłej słomy. — T a-a-a-k — mruknął Fiedia spoglądając z ukosa na sposępniałych towarzyszy. — Ładna droga! — Utoniemy, Fiedia! — Nie trudno tu utonąć — potakiwał nasz przewodnik. — Grobla jest kiepska, drzewo przegniłe, tędy nawet w pogodę przejść trudno, a co dopiero w taką chlapaninę. — Konie nie pójdą ani wpław, ani w bród. To jakaś diabelska kasza. — To nic! — dodawał nam otuchy Fiedia z wymuszonym uśmiechem. — Damy radę i diabelskiej kaszy. Pociągnął za sobą opierającego się wierzchowca i pierwszy zanurzył się po kolana w maź, która cuchnęła zgnilizną. Poszliśmy za jego przykładem, posuwając się powoli dwójkami. Woda, zaciągnięta miejscami cieniutkim jak pa-jęczynka porannym lodem, wlewała się nam za cholewy. Niewidoczny cienki pomost uginał się pod nogami. Straszne było to stąpanie na chybił trafił — zdawało mi się, że lada chwila noga nie znajdzie oparcia i zapadnie się w lepkie, wsysające trzęsawisko. Konie chrapały, drżały i narowiły 294 się. Gdzieś z mgły, jakby z tamtego świata, rozległo się pytanie Fiedi: — Hej tam, wszyscy są? — No, chłopcy, zaszliśmy zdaje się w takie miejsce, że dalej ani kroku. Wróćmy lepiej — mruknął rudy trębacz szczękając z zimna zębami. Nagle ż mgły wynurzył się Fiedia. — Paszka, nie siej mi tu paniki — odezwał się cichym, lecz gniewnym głosem. — Jak masz jęczeć, to lepiej zawracaj i jedź z powrotem. — Ojczulku — zwrócił się z kolei do przewodnika — konie grzęzną po brzuch. Długo jeszcze? — Już niedługo. Teraz jak się zaweźmiemy, to już potem będzie suszej, ale najgorsze miejsce jest jeszcze przed nami. Jeśli tam przebrniemy szczęśliwie, wszystko będzie w porządku. Woda sięgała do pasa. Stary przystanął, zdjął czapkę i przeżegnał się. — Teraz ja pójdę pierwszy, a wy za mną pojedynczo, gęsiego, bo tu łatwo się pośliznąć. Naciągnął czapkę na uszy i poczłapał dalej. Szedł powoli, często zatrzymywał się i żerdzią macał niewidoczny pod wodą pomost. Kostniejąc od mroźnego wiatru, po pas w lodowatej błotnistej wodzie, w ubraniach nasiąkłych wilgocią mgły, szliśmy jeden za drugim gęsiego. Przeszliśmy w pół godziny nie więcej niż sto metrów. Ręce mi zsiniały, kolana drżały. „A to prawdziwy diabeł z tego Fiedi — myślałem. — Wczoraj nie chciał jeszcze jechać drogą, bo zbyt błotnista, a dziś prowadzi nas przez trzęsawisko!" Z przodu dobiegło nas ciche rżenie. Mgła zrzedła i na pagórku ujrzeliśmy Fiedię siedzącego już na koniu. — Ciszej — rzekł szeptem, gdy mokrzy i zziębnięci sku- 295 piliśmy się wokół niego. — Wysiołki są za tymi krzakami, sto kroków od nas. Dalej ziemia jest sucha. Z wściekłym gwizdem i dzikim wrzaskiem wdarł się nasz przemarznięty oddział do wioski. Wpadliśmy z tej strony, skąd biali nie mogli się nas spodziewać. Ciskając granatami, pomknęliśmy ku małej cerkwi, obok której mieścił się sztab. Wzięliśmy do niewoli dziesięciu jeńców i zdobyliśmy karabin maszynowy. Kiedy zmęczeni, ale zadowoleni wracaliśmy gościńcem, Fiedia, jadąc w jednym szeregu ze mną, roześmiał się złośliwie i zaczepnie: — Wyobrażam sobie minę Szebałowa! Utarliśmy mu nosa. Będzie się miał czemu dziwić. — Jak to utarliśmy nosa? — spytałem nic nie rozumiejąc. — Przecież i on będzie zadowolony. — Zadowolony, ale nie za bardzo. Krew go zaleje, że nie tak wyszło, jak on chciał, ale, jak ja chciałem i że w dodatku tak się nam udało. — Nie tak, jak on chciał, Fiedia? — spytałem przeczuwając coś niedobrego. — Przecie sam Szebałow cię posłał... — Posłał, ale nie tam! Posłał nas do Nowosiełowa, żeby czekać tam na Hałdę. A ja wziąłem i skręciłem na Wysiołki. Niech nie psioczy na to, co się wczoraj stało. Teraz nie ma już za co nas besztać. Zdobyliśmy jeńców i karabin maszynowy. Niech spróbuje co powiedzieć. „Powodzenie — powodzeniem — myślałem zżymając się — ale coś tu nie jest w porządku... Wysłano nas do Nowosiełowa, a my hajda — do Wysiołek. Mamy szczęście, że wszystko dobrze się skończyło. A gdybyśmy nie przebrnęli przez te bagna? Nie mielibyśmy żadnego wytłumaczenia". Nie dojeżdżając do wsi, w której stał nasz oddział, zauważyliśmy z daleka jakiś niezwykły ruch. Krańcem wsi 296 biegli rozsypani w tyralierę czerwonoanniści. Kilku jeźdźców przegalopowało koło warzywników. Raptem od strony wsi zaterkotał karabin maszynowy. Rudy trębacz Paszka, ten sam, który radził zawrócić z trzęsawiska, zwalił się z konia. — Za mną! — wrzasnął Fiedia wpadając do parowu. Zagrzmiała druga salwa i dwaj jadący z tyłu zwiadowcy, nie zdążywszy zjechać w dół, spadli na ziemię. Jednemu z nich noga uwięzła w strzemieniu. Spłoszony koń powlókł rannego za sobą. — Fiedia! — wybełkotałem drętwiejąc z przerażenia. — Co ty wyrabiasz? Przecież to nasz colt strzela. Przecież oni nie spodziewają się nas od tej strony. Mieliśmy być w No-wosiełowie! — Ja im strzelę! — warknął ze złością Fiodor, zeskoczył z konia i porwał się ku zdobytemu karabinowi maszynowemu. — Fiedia, czyś ty zwariował? Chcesz strzelać do swoich? Przecież oni nie wiedzą, a ty wiesz. Dysząc ciężko, smagnął się z wściekłością nahajką po cholewie, raptem skoczył na konia i wcale się nie kryjąc wypadł na pagórek. Kilka kul gwizdnęło mu nad głową, ale Fiedia na nic nie zważając stanął w strzemionach w całej okazałości i zatknąwszy czapkę na ostrzu bagnetu, podniósł ją wysoko nad głową. Od strony wsi padło jeszcze kilka strzałów, po czym wszystko ucichło. Nasi zwrócili uwagę na sygnały stojącego samotnie pod kulami jeźdźca. Dając nam znak ręką, byśmy się nie ruszali przedwcześnie, Fiedia spiął konia ostrogami i pognał galopem przez wieś. Po paru minutach pojechaliśmy za nim. Na skraju wsi czekał już na nas zszarzały i osłupiały Szebałow. Jego siwe oczy zgasły, twarz wyciągnęła się, szabla była oble- 297 piona błotem, a zachlapane ostrogi dzwoniły głucho. Najpierw kazał wszystkim rozejść się na kwatery. Potem, obrzuciwszy jeźdźców znużonym wzrokiem, polecił mi zejść z konia i zdać broń. Nic nie mówiąc ześliznąłem się z siodła, przed frontem całego oddziału odpiąłem szablę i wręczyłem ją razem z karabinem zasępionemu jednookiemu Małygi- nowi. Drogo kosztował nas śmiały, lecz samowolny wypad zwiadu na Wysiołki. Nie mówiąc już o trzech kawalerzy-stach, którzy przez omyłkę wpadli pod obstrzał własnego karabinu maszynowego, w Nowosiełowie druga kompania pod dowództwem Hałdy, nie zastawszy na miejscu spodziewanych posiłków, została rozgromiona. Sam Hałda poległ. Żołnierze nasi byli rozjątrzeni i żądali surowego sądu nad Fiedią. — Tak być nie może! Dość tego! Bez dyscypliny nie damy rady. Sami zginiemy i zgubimy towarzyszów. Po co wyznaczać dowódców, skoro każdy ma działać na własną rękę. W nocy przyszedł do mnie Szebałow. Opowiedziałem mu wszystko szczerze, przyznałem się, że wiedziony poczuciem koleżeństwa oszukałem go zapewniając, że byliśmy w Wy-siołkach. Ale zaklinałem się, że nic nie wiedziałem o samowoli Fiedi, o tym, że powinien był nas prowadzić do Nowo-siełowa, a nie do Wysiołek. — Borys — rzekł Szebałow — już raz wprowadziłeś mnie w błąd, toteż jeżeli ci teraz uwierzę, jeżeli nie oddam cię pod sąd razem z Fiodorem, to jedynie przez wzgląd na twoją młodość. Ale uważaj, chłopcze, żebyś więcej nie robił takich błędów! Z twojej winy zginął Czubuk, przez was telefoniści wpadli na białych. Jak widzisz dość naplątałeś. Nie chcę nawet mówić o tym diabelskim Fiedi, który przyniósł nam więcej szkody niż pożytku. Wrócisz więc teraz do pierwszej kompanii Sucharewa na swoje dawne miejsce. Ja leż, mówiąc prawdę, zrobiłem głupstwo, że puściłem cię do Fiodora. Czubuk to co innego, przy nim mogłeś się wiele nauczyć... A Fiodor to co? Człowiek, któremu ufać nie można. I czemu ty, chłopcze, ciągle czepiasz się to jednego, to drugiego? Trzeba przyjaźnić się ze wszystkimi. Gdy człowiek jest sam, to z łatwością może zbłądzić i zejść z własnej drogi. Tej samej nocy Fiedia wydostał się przez okno z chaty, w której był zamknięty, zabrał konia i czterech przyjaciół od serca i pomknął po pierwszym puszystym śniegu przez linię frontu gdzieś na południe. Mówiono, że do atamana Machno 1). ROZDZIAŁ XIV Na całej długości frontu czerwoni przeszli do natarcia. Nasz oddział został podporządkowany rozkazom dowódcy brygady i zajmował nieduży odcinek na lewym skrzydle trzeciego pułku. Dwa tygodnie trwały ciężkie marsze. Kozacy cofali się stawiając opór w każdej wsi i w każdym chutorze. W ciągu tych wszystkich dni byłem ożywiony tylko jednym pragnieniem: żeby okupić winę wobec towarzyszy i zasłużyć na przyjęcie do partii. Na próżno jednak zgłaszałem się raz po raz na niebezpieczne, zwiady. Na próżno w tyralierze, zaciskając zęby i blednąc, stałem wyprostowany jak świeca, podczas gdy wielu starych żołnierzy strzelało klęcząc lub leżąc. 1) Machno N. I. (1883—1930), anarchista, jeden z przywódców kontrrewolucyjnego ruchu na Ukrainie w latach 1918—1921. Spośród chłopstwa i dezerterów organizował bandy, które dokonywały krwawych pogromów wśród ludności, przeważnie robotniczej (przyp. tłum.). 298 299 hS I I ^1 ¦ i Nikt nie chciał ustąpić mi swojej kolejki na zwiad, nikt nie zwracał uwagi na moje pokazowe bohaterstwo. Kiedyś Sucharew mimochodem rzekł do mnie: — Słuchaj, Gorikow, pozbądź się tych Fiedkowych nałogów! Nie trzeba się popisywać przed ludźmi... Są tu odważ-niejsi od ciebie, a bez potrzeby łba nie nadstawiają. „Znów Fiedkowe nałogi — pomyślałem sobie, szczerze zasmucony. — Żeby mi przynajmniej dali jakieś określone zadanie. Żeby mi powiedzieli: jak je wykonasz, to wina twoja będzie zmazana, będziesz nam po dawnemu towarzyszem i przyjacielem". Czubuka nie ma, Fiedia u Machny. Pal diabli Fiedię. Teraz z nikim się nie przyjaźnię. Towarzysze patrzą na mnie krzywo. Nawet Małygin, który dawniej gawędził ze mną chętnie, zapraszał czasem na herbatę, opowiadał to i owo, nawet on zachowuje się teraz jakoś ozięble. Słyszałem pewnego razu przez drzwi, jak mówił o mnie do Szebałowa: — Borys skapcaniał. Może tęskni za Fiodorem? A swoją drogą, kiedy Czubuk zginął przez niego, to się tak długo nie martwił. Oblałem się rumieńcem. To prawda. Dziwnie prędko przyzwyczaiłem się do straty Czubuka. Ale nieprawda, że tęsknię za Fiodorem, przeciwnie — nienawidzę go. Słyszałem, jak Szebałow dzwonił ostrogami, chodząc tam i z powrotem po klepisku. Po chwili powiedział: — Nie masz racji, Małygin. Nie masz racji! To nie jest zepsuty chłopiec. Z niego mogą być jeszcze ludzie. Ty, Małygin, masz czterdzieści lat, ciebie się już nie przerobi, a on ma dopiero szesnasty... Ty i ja jesteśmy jak zdeptane buty podbite gwoździami, a on jak nowa cholewka. Na jakie ją kopyto naciągniesz, taka będzie. Sucharew powiada do mnie: „Borys wdał się w Fiedkę, lubi nagle poderwać się w tyralierze i bez potrzeby popisywać się swoją odwagą". A ja mu na (o: „Słuchaj, Sucharew, broda ci już taka urosła, a wciąż jeszcze jesteś ślepy. Nic tu nie ma do rzeczy Fiedka, po prostu chłopak chce zmyć z siebie winę i nie wie, jak to zrobić". Wtem łącznik zastukał w okienko i wywołał Szebałowa. Rozmowa została nie dokończona. Ulżyło mi trochę na duszy. Uciekłem z domu, by wywalczyć „świetlane królestwo socjalizmu". Królestwo to było gdzieś daleko; aby osiągnąć je, trzeba jeszcze przebyć ciężką drogę, przezwyciężyć mnóstwo przeszkód. Biali byli główną przeszkodą na tej drodze. Idąc do wojska, nie mogłem nienawidzić ich tak, jak nienawidził górnik Małygin lub szewc Szebałow i dziesiątki innych, którzy nie tylko walczyli o przyszłość, ale wyrównywali rachunki ponurej przeszłości. Obecnie to się zmieniło. Obecnie atmosfera rozpętanej nienawiści, opowiadania o przeszłości, której nie znałem, i niewyrównane krzywdy nagromadzone od wieków, stopniowo rozpaliły mnie jak rozżarzone węgle rozpalają żelazny gwóźdź, który przypadkiem znalazł się w popiele. I skroś tę głęboką nienawiść dalekie blaski „świetlanego królestwa socjalizmu" zapłonęły bardziej jaskrawo i nęcąco. Tego samego dnia wieczorem wyprosiłem u naszego magazyniera arkusz białego papieru i napisałem długie podanie z prośbą o przyjęcie mnie do partii. Z tym arkuszem udałem się do Szebałowa. Był zajęty: obradował z naszym intendentem i dowódcą kompanii Piska-rewem, który zastąpił zabitego Hałdę. Usiadłem na ławce i długo czekałem, aż skończą służbową rozmowę. W czasie tej rozmowy Szebałow kilkakrotnie 300 301 podnosił głowę patrząc na mnie przenikliwie, jakby próbował odgadnąć, w jakim celu przyszedłem. Gdy intendent i dowódca kompanii odeszli, Szebałow wyjął dziennik polowy, coś w nim odnotował, zawołał łącznika, posłał go po Sucharewa i dopiero potem zwrócił się do mnie z zapytaniem: — No... czego chciałeś? — Towarzyszu Szebałow... przyszedłem do was, towarzyszu Szebałow — powiedziałem podchodząc do stołu i czując, jak wstrząsa mną lekki dreszcz. — Widzę, że do mnie! — dodał Szebałow nieco łagodniej, widocznie domyślając się mojego podniecenia. — No, gadaj, o co ci chodzi? '¦"'' Raptem wszystko wyleciało mi z pamięci. Wszystko, co chciałem powiedzieć Szebałowowi prosząc go o partyjne poręczenie, wszystko, co obmyśliłem starannie, czym chciałem go przekonać, że chociaż winien jestem śmierci Czubuka, chociaż zawiniłem, kłamiąc w sprawie Fiedi i oszukując swego dowódcę, przecież w gruncie rzeczy nie jestem taki, jakim się wydaję. Nie zawsze byłem szkodnikiem i w przyszłości nigdy już nim nie będę. I nic nie powiedziawszy wręczyłem dowódcy zapisany arkusz. Wydało mi się, że spod płowych rzęs Szebałowa ześliznął się lekki uśmiech na popękane wargi, gdy czytał moje obszerne podanie. Doczytał je tylko do połowy i odsunął papier od siebie. Drgnąłem, przeświadczony, że chce mi odmówić. A jednak na twarzy Szebałowa nie odczytałem odmowy. Była spokojna i nieco zmęczona, a w źrenicach jego siwych oczu odbijały się krzyżownice okna, na którym mróz wyrysował swoje desenie. — Siadaj — rzekł Szebałow. 302 Usiadłem. — Więc chcesz być w partii? — Chcę — odpowiedziałem półgłosem, ale stanowczo. Zdawało mi się, że Szebałow wypytuje mnie tylko po to, by udowodnić, że życzenie moje jest niemożliwe do spełnienia. — Bardzo chcesz? — Bardzo chcę — odpowiedziałem tym samym tonem, przenosząc wzrok do kąta, gdzie wisiały pokryte kurzem święte obrazy. Doszedłem ostatecznie do wniosku, że Szebałow kpi sobie ze mnie. — To dobrze, że bardzo chcesz — rzekł Szebałow i dopiero teraz z głosu jego zrozumiałem, że nie kpi, przeciwnie, uśmiecha się do mnie przyjaźnie. Wziął ołówek leżący wśród rozsypanych na stole okruszyn chleba, przysunął moje podanie, podpisał na nim swoje nazwisko i numer legitymacji. Potem obrócił się do mnie razem ze stołkiem, na którym siedział przy szabli i ostrogach, i powiedział dobrotliwie: — Teraz, bracie, uważaj! Odtąd jestem nie tylko twoim dowódcą, ale również jakby ojcem chrzestnym... Nie zrób mi wstydu... — Nie zrobię wam wstydu, towarzyszu Szebałow — odpowiedziałem szczerze i z niecierpliwym pośpiechem chwyciłem ze stołu podanie. — Ani wam, ani żadnemu z towarzyszy. — Czekaj no — zatrzymał mnie. — Potrzebny jeszcze drugi podpis... Kto by tu mógł za ciebie poręczyć? Aha — powiedział wesoło na widok wchodzącego Sucharewa. — Akurat przyszedłeś w porę. Sucharew zdjął czapkę, strzepnął śnieg, niezgrabnie wytarł o worek ogromne swe buciory, postawił karabin pod ścianą i spytał grzejąc przy piecu skostniałe ręce: 303 — Po co mnie wołałeś? — Chodzi o czujki... Na cmentarzu trzeba będzie chłopców ulokować w cerkwi, żeby nie zmarzli... Zaraz przyjdzie pop, omówimy to z nim. A teraz jeszcze coś... — Tu Szeba-łow uśmiechnął się chytrze i wskazał głową na mnie. — Jak on tam sprawuje się u ciebie? — Co znaczy, jak? — spytał ostrożnie Sucharew i uśmiech rozjaśnił jego czerwoną, ogorzałą twarz. — Pytam, jaki z niego żołnierz? Masz wydać formalną opinię. — Żołnierz niezły — odpowiedział po chwili namysłu Sucharew — służbę pełni sumiennie. Nic złego nie zauważono. Tylko trochę narwany. I po tej sprawie z Fiedią jakoś nie może się dogadać z chłopcami. Wszyscy u nas są zawzięci na Fiedię, niech go granat trzaśnie! Sucharew wysiąkał nos i wytarł go połą płaszcza. Twarz jego jeszcze bardziej poczerwieniała, gdy podjął z gniewem: — Żeby mu hajdamaka łeb rozwalił! Zgubić takiego człowieka, jak Hałda! A co to za dowódca kompanii był z naszego Hałdy! Nie łatwo znaleźć takiego drugiego! Czy taki Piskarew to dowódca? To bałwan, a nie dowódca... Mówię mu: „Dzisiaj twoi pójdą na patrol łącznikowy. Wczoraj ja dałem do służby wartowniczej o dziesięciu za dużo", a on... — No, no... — przerwał Szebałow — nie zawracaj głowy. Teraz chwalisz Hałdę, a dawniej psioczyłeś na niego. Skąd mogłeś dać dziesięciu za dużo? Nie kręć, bracie. Zresztą rozpatrzymy to później. A teraz powiedz mi taką rzecz... Chłopak prosi, żeby go przyjąć do partii. Czy ty poręczysz za niego? Czego wybałuszasz gały? Przecie sam mówisz, że żołnierz z niego dobry, żadnych zastrzeżeń nie ma, a co do 304 przeszłości, to cóż, nie będziemy wypominać mu tego przez całe życie. — No-o, tak, rzeczywiście — mówił Sucharew rozciągając słowa i drapiąc się w głowę. — Tylko... że to... diabli go wiedzą! — Diabli nic nie wiedzą. Jesteś dowódcą kompanii i w dodatku partyjny. Powinieneś wiedzieć lepiej od diabłów, czy twój żołnierz nadaje się do partii, czy nie. — Chłopak niezły — powtórzył Sucharew — tylko lubi się popisywać. W tyralierze bez sensu wyrywa naprzód. A poza tym to i owszem... — Trudno, żeby wyrywał do tyłu. To pół biedy. Więc jak? Podpiszesz czy nie? — Ja bym podpisał... Chłopak niczego sobie — powtórzył ostrożnie Sucharew. — Ale kto drugi podpisze? — Ja. Siadaj, tu masz podanie. — Ty podpisałeś! — rzekł Sucharew ujmując ołówek swoją niedźwiedzią łapą. — Dobrze, że podpisałeś... Przecie mówiłem zawsze, że chłopak jak złoto. Tylko za mało go w domu bili. ROZDZIAŁ XV Już od kilku dni trwały boje pod Nowochopierskiem. Podciągnięto wszystkie dywizyjne rezerwy. Kozacy jednak trzymali się mocno na pozycjach. Czwartego dnia od rana panowała cisza. Szebałow podjechał do gęstej tyraliery rozsypanej na ogołoconym od śniegu szczycie spadzistego pagórka. — Słuchajcie, chłopcy — rzekł — dziś po południu rozpocznie się ogólne natarcie... Uderzymy całą dywizją. 20 — Dzieła t. I. 305 Para buchała z jego konia posrebrzonego szronem. Oślepiająco skrzyła się w słońcu długa, ciężka szabla, czerwone denko czarnej papachy kwitło jaskrawo na tle ośnieżonej przestrzeni. — A no, chłopcy — powtórzył raz jeszcze Szebałow dźwięcznym głosem — dzisiaj będzie dzień... taki dzień... poważny dzień. Jak wyprzemy stąd białych, to nie zatrzymają się chyba aż w Boguczarze. Postarajcie się, chłopcy, na zakończenie nie zróbcie mi, staremu, wstydu wobec całej dywizji. — Czego udajesz starego! — wrzasnął Małygin ochrypłym z przeziębienia głosem, podchodząc do Szebałowa. — Chyba starszy jestem od ciebie, a biorą mnie jeszcze za młodego. — My obaj jesteśmy jak dwa zdeptane buty — powtórzył Szebałow ulubione swe powiedzonko. — Borys! — zawołał przyjaźnie, zwracając się do mnie — ile masz łat? — Szesnasty, towarzyszu Szebałow — odpowiedziałem z dumą. — Dwudziestego drugiego tego miesiąca rozpocząłem już szesnasty rok. — Już — przedrzeźniał mnie Szebałow z udanym oburzeniem. — Dobre to „już"! A mnie już wystukało czterdzieści sześć latek. Co, Małygin, pomyśl: piętnaście lat! Co Borys zobaczy na świecie, tego my już obaj nie zobaczymy... — Cóż, będziemy się przyglądali z tamtego świata — odpowiedział zachrypnięty Małygin z posępnym humorem, okręcając gardło podartym oficerskim baszlykiem. Szebałow trącił ostrogami zziębniętego konia i pogalopował wzdłuż linii ognisk. — Borys, chodź, napijemy się herbaty. Mój wrzątek, twój 306 cukier! — zawołał Waśka Szmakow zdejmując z ognia osmolony kociołek. — - Nie mam cukru, Waśka. — A co masz? — Chleb i mogę ci dać trochę mrożonych jabłek. — No, to chodź tu z chlebem, bo ja nie mam nic. Samą tylko wodę. — Gorikow! — zawołał na mnie ktoś inny od drugiego ogniska. — Chodź do nas. Podszedłem do grupki rozprawiających żołnierzy. Griszka Czerkasow, tęgi rudy chłop, przezwany „psalmistą", zadał mi pytanie: — Powiedz mi, Gorikow... Cicho tam, słuchajcie, co wam powie uczony człowiek... Uczyłeś się geografii? No, to powiedz, co jest stąd dalej? — Jak to „stąd dalej"? W którą stronę? Na południe od nas jest Boguczar. — A dalej? — Dalej Rostow. I nie tylko. Noworosyjsk, Władykau-kaz, Tyflis. A jeszcze dalej Turcja. O co ci idzie? — Dużo jeszcze tego — zmieszany Griszka podrapał się za uchem. — To znaczy, że pół życia trzeba nam będzie jeszcze przewojować... A ja słyszałem, że Rostow leży nad morzem. Pomyślałem sobie: dojdziemy do Rostowa — i będzie koniec! Chłopcy się roześmieli. Griszka spojrzał na nich, poklepał się po biodrach i krzyknął: — Hej, chłopcy, długo jeszcze trzeba nam będzie wojować! Rozmowy urwały się. Od strony naszych rezerw cwałował drogą jakiś jeździec. Szebałow wyjechał mu na spotkanie kłusem. Armata na skrzydle grzmiała raz po raz. 307 — Pierwsza kompania do-o mnie! — zawołał przeciągle Sucharew podnosząc do góry i rozkładając obie ręce. W kilka godzin później z białych zasp podniosła się ukryta tyraliera. Nasz rozsypany oddział pod ogniem nieprzyjacielskim ruszył przeciw bateriom i karabinom maszynowym, spływając krwią i brnąc po kolana w śniegu. Było to ostateczne i decydujące uderzenie. W chwili gdy nasze przednie oddziały wdarły się na przedmieście, kula trafiła mnie w prawy bok. Zatoczyłem się i siadłem w miękkim, zdeptanym śniegu. „To nic — pomyślałem — to nic. Skoro nie straciłem przytomności, to znaczy, że nie jestem zabity... A jak nie jestem zabity, to znaczy, że będę żył". Czarne kropki migały gdzieś daleko przede mną. To nasza piechota. „To nic — pomyślałem podtrzymując się ręką za krzak i opierając głową o gałęzie. Niedługo przyjdą sanitariusze i zabiorą mnie". Na pobojowisku było już cicho, lecz na sąsiednim odcinku toczył się jeszcze bój. Dochodziły stamtąd głuche grzmoty, czasem strzelała w górę pojedyncza rakieta i ważyła się przez chwilę niby ognistożółta kometa. Strumyczki ciepłej krwi przesączyły się przez bluzę. „Ale co będzie, jeżeli sanitariusze nie przyjdą i ja umrę" — pomyślałem zamykając oczy. Duża czarna wrona usiadła na brudnym śniegu. Drobnymi kroczkami dreptała do kupy końskiego gnoju leżącego koło mnie. Nagle czujnym ruchem obróciła łebek, spojrzała na mnie zezem, po czym, machając skrzydłami, odleciała. Wiedziałem, że wrony nie boją się trupów. Kiedy umrę z upływu krwi, wrona znów przyleci i siądzie koło mnie bez trwogi. * Głowa mi słabła, chwiała się zwolna, jak gdyby z wyrzu- 308 •cm. Z prawego skrzydła coraz ciszej wybuchały zaspy śnieżne, wzbijane w górę pociskami i coraz częściej i jaskrawiej płonęły rakiety. Noc wysłała na zwiady tysiące gwiazd, abym raz jeszcze mógł się im przyjrzeć. I wysłała również jasny księżyc. Myślałem sobie: „Kiedyś był Czubuk i Cyganek, i Łasica. Nie ma ich już i mnie też nie będzie". Przypomniałem sobie, jak to kiedyś Cyganek rzekł do mnie: „Poszedłem szukać jasnego życia". „I spodziewasz się je znaleźć?" — zapytałem. Odpowiedział: »,Sam jeden na pewno bym nie znalazł, ale wszyscy razem powinniśmy znaleźć... Bo i chęć mamy wielką". — Tak, tak! Wszyscy razem — wyszeptałem, chwyciwszy się tej myśli. — Koniecznie wszyscy razem. Oczy mi się przymknęły. Milcząc myślałem długo o czymś niezapomnianym, ale bardzo, bardzo pięknym. — Borys! — usłyszałem obok siebie rwący się szept. Otworzyłem oczy. O krok ode mnie, obejmując mocno pień młodziutkiej brzozy, którą rozszczepił pocisk, siedział na ziemi Waśka Szmakow. Nie miał czapki. Jego oczy były utkwione w dal, tam gdzie skroś wilgotną mgłę gęstniejącego mroku jak złociste paciorki migotały światła dalekiej stacji. — Borys — dobiegł mnie jego szept — przecież zdobyliśmy. — Zdobyliśmy — odpowiedziałem po cichu. Jeszcze mocniej objął młodą złamaną brzózkę, spojrzał na mnie spokojnym, ostatnim uśmiechem i zwolna opuścił głowę na krzak, który lekko drgnął pod jej ciężarem. Błysnęło światełko... jedno, drugie. Zabrzmiała cicha, smętna nuta trąbki. Zbliżali się sanitariusze. 309 SCHRON NUMER CZTERY olka miał siedem lat, Niurka — osiem, a mały Waśka miał raptem sześć latek. : Kolka i Waśka byli sąsiadami. Domki podmiejskie, w których mieszkali, stały obok siebie. Chłopców dzielił tylko parkan, a w tym parkanie byia dziura. Przez tę dziurę sąsiedzi często się odwiedzali. Niurka mieszkała naprzeciwko. Z początku chłopcy nie zadawali się z Niurka. Po pierwsze dlatego, że jest dziewczynką. Po drugie, że tam, gdzie mieszka Niurka, jest bu- 310 da, a w budzie bardzo zły pies. Po trzecie, że i bez Niurki było im ze sobą wesoło. Ale w końcu zaprzyjaźnili się wszyscy troje, a jak to się stało, zaraz opowiem. Pewnego razu przyjechał z Moskwy do Waśki serdeczny jego przyjaciel Isajka Goldin. Isajka był rówieśnikiem Waśki. I był bardzo do niego podobny. Tylko troszeczkę tęższy i włosy miał czarniejsze. Poza tym miał strzelbę, która biła korkami, a Waśka takiej strzelby nie posiadał. Przyjechał zaś Isajka ze swoim ojcem, który akurat miał dzień wolny od pracy. Chłopcy postanowili zagrać w palanta. A w palanta, wiadoma rzecz, nie można grać we trzech, bezwarunkowo potrzebny jest czwarty. Poszli do Pawełka Fomina. Ale Pawełka bolał brzuch. Nie pozwolono mu wyjść z domu. Siedział strapiony, bo dopiero co wypił łyżkę rycyny. Co robić? Skąd wziąć czwartego? Waśka powiada do Kolki: — A może byśmy zawołali Niurkę? — Dobra — zgodził się Kolka. — Niurka ma długie nogi ¦i biega jak koza. Zgodził się też Isajka: — A ja — powiada Isajka — chociaż mam krótkie nogi, również biegam nienajgorzej. Bo Niurka nie robi podskoków, a ja robię. Zawołali Niurkę. — Chodź, Niurko. Będziesz grała z nami w palanta. Niurka z początku bardzo się zdziwiła. Ale potem widzi, że chłopcy wołają ją naprawdę, nie na niby. — Ja bym z przyjemnością poszła, lecz najpierw muszę podlać ogórki, bo słońce się podniesie i rozsada mi zwiędnie. 311 Zrozumieli chłopcy, że z tym podlewaniem to długa sprawa. Ale Isajka znalazł na to radę: — Wiecie co, chłopaki, chodźmy też podlewać. Jedni staną do noszenia wody, drudzy do podlewania i raz dwa będzie gotowe. Bo jak jej nie pomożemy, to dziewczyna będzie się guzdrała przez pół dnia. Jak postanowili, tak zrobili. Następnie rozegrali dziesięć partii palanta, pobiegli nad rzeczkę i wykąpali się. A potem Isajka z ojcem odjechał do miasta. Od tego dnia Waśka i Kolka przyjaźnili się z Niurką. Mieszkali pod Moskwą, na samym skraju osiedla. Dalej zaczynało się pole porośnięte krzaczkami. A jeszcze dalej, na górce, widniał młyn, cerkiew i kilka domków z czerwonymi dachami — ni to stacja kolejowa, ni to wioska. Z tej odległości trudno było rozpoznać. Kiedyś Waśka zapytał ojca, jak się ta wieś nazywa. — To nieprawdziwa wieś — odpowiedział ojciec — wszystko tąm jest na niby. — Jakże nieprawdziwa? — zdziwił się Waśka. — Jakże nieprawdziwa, kiedy i młyn jest, i cerkiew jest, i domy są? Wszyściutko przecie widać jak na dłoni?! — A jednak nieprawdziwa — śmiał się ojciec. — Stąd wydaje się, że jest i młyn, i domy... A jak podejdziesz bliżej, to nie ma nic. Waśka się dziwił, ale nie uwierzył. I pomyślał, że ojciec stroi sobie z niego żarty albo powiedział byle co, żeby go prędzej zbyć. Waśka przyszedł do Kolki zwykłą drogą przez dziurę w parkanie. Patrzy, a tu Kolka z Niurką siedzą na parkanie i z zaciekawieniem czegoś tam wypatrują w polu. Waśka poczuł się urażony. 312 — Cóż to, sami zobaczyliście coś ciekawego, a mnie nie wołacie? A na to Kolka: — Już dawno chciałem skoczyć po ciebie. Właź szybko na parkan. Patrzaj, czerwonoarmiści zjechali z armatami. Waśka wdrapał się na parkan i zobaczył, że na polu śród krzaków stoją konie, wózki na dwóch kołach i armaty. — Masz tobie! — zawołał Waśka. — I co z tego będzie? — Zobaczymy — odpowiedziała Niurką. — My tu już dawno siedzimy i czekamy. — Dobrze wiedzieć — odgrażał się Waśka. — Na drugi raz to i ja pierwszy usiądę i też nic wam nie powiem. Tym razem nie doszło jednak do kłótni, bo właśnie śród krzaków zaczęło się dziać coś nadzwyczaj ciekawego. Było tych koni przy każdej armacie sześć — po trzy pary na armatę. W mig odczepiono konie od armat. Czerwonoarmiści podbiegli, pokrzątali się, coś tam zakręcili, odwrócili, potem szybko odbiegli — został tylko jeden. A ten, co został, trzymał w ręku długi sznur przymocowany do armaty. — Kolka, nie wiesz, po co on trzyma za sznurek? — zapytał Waśka usadawiając się nieco wygodniej. — Nie wiem — przyznał się Kolka. — Ale skoro trzyma, to znaczy, że tak być powinno. — Bezwarunkowo być powinno — potwierdziła Niurką. — Bo gdyby nie trzymał, to jakżeby to było? — podjął Kolka. — Ma się rozumieć — zeodził się z nim Waśka — gdyby nie trzymał, to jakżeby to było. Ale w tej chwili oficer, który stał przy aparacie telefonicznym, krzyknął głośno. Drugi oficer, ten co był bliżej armaty, też krzyknął i machnął ręką. A na to czerwono-armista szarpnął za sznurek. 313 Błysnął wielki płomień, potem grzmotnęło, jakby piorun trzasnął nad kominem. Dzieci spadły z parkanu na trawę. — Ale palnęło! — rzekł Waśka podnosząc się zwolna. — Mocno palnęło — potwierdziła Niurka bardzo blada. — Jak się szarpnie za sznurek, to wtedy wybucha — tłumaczył Kolka. — A wy wciąż swoje: po co ten sznurek i po co! A ja od razu zgadłem, po co... Waśka, dlaczego zeskoczyłeś z parkanu i zepchnąłeś mnie i Niurkę? — Ja nie zeskoczyłem — odpowiedział Waśka obrażonym głosem. — To Niurka pierwsza zeskoczyła i jak zachwiała parkanem, to i ja zleciałem. — Wcale nie pierwsza — zaprzeczyła Niurka. — Gdybym ja pierwsza, to jakżebym upadła na Kolkę? On sam pierwszy! — Babskie gadanie! — zaperzył się Kolka. — Powiedz prawdę, że bałaś się wpaść w pokrzywy, to i specjalnie urządziłaś się tak, żeby upaść na mnie. A ja, widzisz, nie stchórzyłem i poparzyłem sobie całą rękę. — Odwróciwszy się do Waśki, dodał: — Wszystkie dziewczynki boją się pokrzyw. Gdzie im tam do nas! Od tego czasu zaczęli przyjeżdżać często czerwonoarmiści z armatami. Jedynie w środy i poniedziałki nie było strzelaniny, a poza tym — każdego dnia. A niech się tylko pokażą artylerzyści, zaraz cała gromadka pędzi w krzaki. Dzieci siadają na pagórku nie opodal i przyglądają się. Z pagórka widać wszystko i słychać wszystko. Telefonista przykłada ucho do słuchawki i mówi do dowódcy: — Celownik 6 — 5, zapalnik 7 — 2. A wtedy dowódca krzyczy: 314 — Drugie działo! Celownik 6 —5, zapalnik 7 — 2. I natychmiast biegną czerwonoarmiści do drugiego działa. Kręcą jakieś kółko, działo podnosi się trochę. Kręcą drugie — i lufa odchyla się nieco na bok. A jak już całkiem wycelują, to dowódca macha ręką — i czerwonoarmista-celowni-czy pociąga za sznurek. I dopiero się zaczyna: trach-babach! Jak ten pocisk leci — tego już dzieci nie widzą. Za to widać dobrze, jak dolatuje i wybucha, bo nad trafionym miejscem wznosi się chmura kurzu i czarnego dymu. Wszystkie pociski wybuchały albo koło cerkwi, albo koło młyna, albo koło domków, które stały daleko na górce. — Chyba strasznie jest mieszkać w tej wsi! — powiedziała kiedyś Niurka. — Za nic bym nie chciała tam zamieszkać. A ty, Waśka? — I ja bym tam nie chciał być — odpowiedział Waśka. — Ale dlaczego mój tatko mówił, że tam nie ma żadnej wioski i że to się tylko tak wydaje? — Wioska jest, a jakże — stwierdził Kolka. — Tylko że wszyscy z niej wychodzą przed strzelaniną. — A konie? — Konie zabierają ze sobą. — A krowy? — pytał Waśka. — I krowy, i różne bydło, świnie i barany. — I kury zabierają? — zainteresowała się Niurka. — I kaczki, i wszystko? — Chyba że wszystko — odpowiedział Kolka i zamilkł, ponieważ i jemu wydało się to wszystko nazbyt dziwne. A tu akurat skończyła się strzelanina, podwieziono ogromny kocioł na kołach — polową kuchnię. Kucharz zaczął nalewać czerwonoarmistom do menażek zupę czy też barszcz, a oni siadali na trawie i jedli. Nagle Waśka odezwał się: 315 — Jazda do domu, bo i miiie zachciało się jeść! Ale Kolka zatrzymał go: — Zaczekaj chwilę: widzisz, jedzie tutaj oficer. Podjechał oficer na koniu. Pod samym pagórkiem osadził wierzchowca: widać, że miał ochotę zapalić. Wyjął papierosa, potem wyjął zapałki, zaczął zapalać, a tu nagle koń — czy to giez go ugryzł, czy też po prostu chciał pozbytkować — szarpnął się mocno i parsknął. Oficer złapał za cugle. — Stój! — zawołał — wariacie! Czego brykasz? Ale zapałki upuścił na ziemię. — Dzieci — poprosił — podajcie mi zapałki. Najbliżej stał Waśka. Chwycił pudełko, ale pośliznął się i runął. A Kolka zły, że Waśka go wyprzedził, podbiegł i wyrwał mu pudełko. Waśka wrzasnął i zdzielił Kolkę pięścią po głowie. I zaczęła się bijatyka! Tymczasem Niurka cichuteńko, pomaleńku, boczkiem, podniosła zapałki i podała oficerowi. A zdawałoby się, że taka trusia! Oficer pośmiał się z dzieci, powiedział im „dziękuję" i pojechał. Waśka i Kolka przestali się bić — postanowili ukarać Niurkę. Bo i czemu wyrwała się z zapałkami! Niurka przestraszyła się i drapnęła. A czy to ją kto, taką długonogą, dogoni? Tak się skończyła ich przyjaźń. Nazajutrz ani Waśka nie przelazł do Kolki przez otwór w parkanie, ani Kolka do Waśki. A Niurka kołatała się po swoim podwórku. Waśka przeszedł się po podwórzu, przeszedł się raz i drugi — nudno! Znalazł patyk, siadł na niego okrakiem i przejechał się trzy razy naokoło. Ale nudzi mu się jeszcze gorzej. 316 Zajrzał przez dziurę — widzi: Kolka łazi po swoim podwórzu z łukiem i strzałami. Wsadził sobie pióro w czapkę i udaje Indianina. Waśce zrobiło się przykro. Wysunął głowę przez dziurę i krzyknął: — Kolka, oddaj pióro! To nie twoje, to nasze pióro! Tyś je naszemu kogutowi wyskubał z ogona! A na to Kolka podniósł grudkę ziemi i cisnął ją w Waśkę — i w dodatku trafił go prosto w brzuch! Chociaż nie bolało, ale Waśka na wszelki wypadek wrzasnął wniebogłosy. Matka Waśki wyszła na ganek i zaczęła besztać Kolkę. Ale i Waśce nieźle się dostało. Tego dnia i na drugi, i na trzeci dzień Waśka i Kolka byli wrogami. A tu akurat nadeszła pora grzybobrania. Inne dzieci z sąsiednich ulic zbierały się i szły do borkowskiego lasu albo do Cichych Jarów. Widzi Waśka, że wracają w południe i dźwigają: ten — pełen koszyk, ów — kobiałkę. I co za grzyby! Jakie białe! Marcypany, a nie grzyby! Ale nudno iść samemu, toteż Waśka nie szedł nigdzie. I Kolka nie szedł. A o Niurce nie ma co mówić. Siedzi sobie kiedyś Waśka na swoim podwórzu i bawi się w pociąg. Parowóz nie jest prawdziwy, Waśka sklecił go ze skrzynek, ale mimo to pociąg jest niczego sobie. Dopasował starą rurę od samowaru i trąbi: du-u-u-u! I sam się kiwa. Skrzynki co prawda nie jadą, ale za to stukają jedna o drugą: tak-tak-tak-tak! Zupełnie jak prawdziwe wagony! Nagle Waśka słyszy, że coś spadło obok. Patrzy: strzała. Zaraz potem Kolka wysunął głowę przez dziurę. Żal mu tej strzały, która zaleciała za daleko, a boi się po nią iść. Waśka popatrzył i rzekł: — Chcesz, Kolka, to ci ją podam? Zlazł z parowozu, podniósł strzałę i podał Kolce. Ten wziął ją, nic nie powiedział i odszedł. 317 Chodził, chodzi!, a potem znowu wysunął głowę i krzyknął: — A ja mam gwizdawkę, taką samą jaką ma konduktor. Jak chcesz, to dam ci się pobawić. Tylko nie na zawsze! Eolka przyniósł gwizdawkę, no i — został na podwórku Wasi. Długo się bawili. Potem umówili się, że jutro pójdą razem na grzyby. Kolka podszedł do parkanu i krzyknął: — Niurka, pójdziesz jutro na grzyby? Ale Niurka nie ma odwagi: — Znowu będziecie się bić — powiada. — E, po cóż się bić! Czy to jesteśmy łobuzami, czy co? Tylko łobuzy biją się co dzień. A czy my co dzień się bijemy? I tak nastąpiła zgoda. Waśka nie umiał ani czytać, ani pisać — był jeszcze za mały. A Kolka już trochę umiał. Wieczorem, nim położył się spać, podszedł do kalendarza, oderwał kartkę i przeczytał: „Wtorek". Popatrzał na kartkę, która została na kalendarzu. Przeczytał: „Środa". „Jutro już środa" — pomyślał Kolka i pochwalił się przed matką: — A ja, mamo, wiem, dlaczego środa nazywa się środą. To dlatego, że wisi pośrodku tygodnia. Czy tak, mamo? — Tak jest — potwierdziła matka. — Lepiej byś poszedł spać. „Słusznie — pomyślał Kolka. — Jutro na grzyby trzeba wcześnie wstać... o szóstej rano". Kolka już spal, gdy ojciec wrócił z zebrania. Spojrzał na kalendarz i zapytał: — Czyżby już jutro była środa? 318 — Nie — odpowiedziała matka — jutro dopiero wtorek. To Kola przez pomyłkę urwał o jedną kartkę za dużo i w ten sposób zrobiła się środa. Na pewno i Kolka, i Waśka zaspaliby, gdyby nie zbudziła ich Niurka. Słońce dopiero co wstało, trawa była wilgotna i z początku chłodno było chodzić na bosaka. Dzieci weszły do gaiku. Ale w gaiku grzyby trafiały się rzadko. Rada w radę i postanowiono pójść do Cichych Jarów, gdzie i zarośla były gęstsze, no i miejsce suchsze. Niurka i Kolka mieli już po kilka grzybów, Waśka — ani jednego. — Niurko, nie chodź koło mnie — prosił Waśka — bo ty zawsze pierwsza znajdujesz. Idź sobie na bok i tam zbieraj. — A ty nie gap się! — odpowiedziała Niurka. Skoczyła pomiędzy krzaki i natychmiast przyniosła dużego borowika. — Patrz, jakiego grzyba znów przegapiłeś! — Nie przegapiłem — odpowiedział smętnie Waśka. — Tylko co chciałem popatrzeć za ten krzak, a tyś od razu skoczyła. Ale gdy podeszli do Cichych Jarów, grzybów było tyle, że nawet Waśka znalazł cztery osinki i borowika i to zupełnie zdrowego, bez jednego robaczka. Długo myszkowali śród krzaków. Słońce podniosło się już wysoko i rosa podeschła na polankach, kiedy wyszli na skraj lasu. — Patrzcie... patrzcie — powiedział Kolka. — Spójrzcie, gdzieśmy to zaszli! Starszy zagajnik skończył się. Dalej, jak okiem sięgnąć, 319 rozpościerało się pagórkowate, porosłe niskimi zaroślami pole. Na całym tym obszarze nie widać było nigdzie żadnej drogi — wszędzie tylko krzaczki i trawa. Sterczały tu też miejscami drewniane wysokie wieżyczki z pustymi platformami. A na prawo, niedalej niż o kilometr stąd, dzieci nagle zobaczyły tę samą wioskę z młynem i cerkwią, która była widoczna z osiedla. — Chodźmy, obejrzymy ją — zaproponował Kolka. — Prędziutko... Tylko popatrzymy trochę, zejdziemy z górki, a potem już prosto, wciąż tylko prosto — i wyjdziemy na nasze domy. — A jak zaczną strzelać? — A jak przyjdzie wojsko? — prawie jednocześnie zapytali Waśka i Niurka. — Dzisiaj nie przyjadą. Dzisiaj jest środa — uspokajał Kolka. — Pójdziemy, obejrzymy sobie i wrócimy do domu. Szli przez kępiaste, zarośnięte pole. Im bliżej wsi, tym częściej natykali się na świeżo rozkopane, jeszcze nie porosłe trawą pagórki, na wąskie, głębokie rowy i okrągłe leje napełnione deszczową wodą. Zdawało się, że jakiś olbrzymi kret musiał niedawno rozgrzebać to opuszczone pustkowie. — To pociski — domyślił się Kolka. — Jak pocisk rym-nie o ziemię — trach! — to wybija taki lej. A to są okopy. Tutaj żołnierze podczas wojny kryją się przed kulami. — Kolka, tu jest bardzo brudno — powiedziała Niurka zaglądając z zaciekawieniem do wilgotnego, gliniastego rowu. — Tutaj, jak się schowasz, to się cały powalasz. W tej chwili Waśka, który gmerał koło małego krzaczka z poczerniałym, jak gdyby nadpalonym listowiem, krzyknął: — Co ja znalazłem! Zobaczcie, co ja znalazłem! I podbiegł do nich, zaciskając coś w garści. Najpierw dzieci pomyślały, że to grzyb, ale kiedy Waśka podbiegł, stwierdziły, że to nie jest grzyb, lecz duży kawałek metalu o ostrych ząbkowanych brzegach. — To odłamek pocisku — domyślił się znów pierwszy Kolka. — Oddaj mi go, Waśka. Dam ci za niego trzy grzyby... Dotknij, Niurka, jaki ciężki. Ale Niurka szybko schowała rękę i schowała się za plecami Waśki. — Odłóż to, Kola, proszę cię — prosiła strwożona. — A co będzie, jak ten pocisk nagle wystrzeli? — Głupia jesteś! — uspokajał ją Kolka. — Przecie już dawno wystrzelony. Jakże może strzelić bez prochu? Daj mi go, Waśka — prosił — dam ci za niego trzy grzyby. I dodam strzałę z gwoździem, jak tylko wrócimy do domu. — Co tam grzyby! — odpowiedział Waśka, ostrożnie chowając odłamek do koszyka. — Grzyby zjem i po wszystkim. Nie dam ci go, Kolka. Lepiej niech będzie u mnie... — zamilkł, potem dodał: — A ty będziesz do mnie przychodził i patrzał. Jak poprosisz, to ci dam popatrzeć. Nie będę ci żałował. Patrz sobie, ile chcesz. Tymczasem zbliżyli się do wioski. Nie widać było ani chłopów, ani dzieci. Nie chrząkaly świnie, nie ryczały krowy, nie szczekały psy, jakby wszystko wokoło wymarło. — Mówiłem, że wszyscy stąd odeszli — powiedział Kolka szeptem. — Bo czy można tu mieszkać: patrzajcie, jakie tu leje od pocisków. Postąpili kilka kroków naprzód i stanęli jak wryci, szeroko wytrzeszczając oczy. Dopiero teraz przekonali się, że żadnej wioski nie ma, a młyn i cerkiew, i domki są z cienkich pomalowanych desek, bez ścian i bez dachów. Jak gdyby ktoś olbrzymimi nożycami wyciął kolorowe obrazki, ponaklejał je na podstawki i ustawił pośrodku zielonego pola. f 820 21 ¦ Dzieia t. I. 321 — A to ci wioska! A to ci młyn! — krzyknął Waśka. — A myśmy myśleli i myśleli... Dzieci wbiegły ze śmiechem w tę niby-wioseczkę. Wokoło rosła wysoka trawa. Było cicho. Trzmiele brzęczały. Fruwały pstre motyle. Dzieci biegały naokoło domków oglądając je ze wszystkich stron. Nie opodal stały słupy, do których były przybite ciężkie, grube deski, miejscami rozharatane i rozszczepione pociskami. Były to tarcze strzelnicze dla artylerzystów. Przed fałszywą wioską ciągnęły się w dwóch rzędach okopy, uszkodzone w wielu miejscach, zagrodzone drutem kolczastym. Niedługo potem natknięto się na jakieś podziemie. Drzwi do podziemia były uchylone. Dzieci nieśmiało zeszły po kamiennych schodkach i wnet znalazły się w głębokiej kamiennej piwnicy. Na środku stała ławka. Na ścianie wisiała półeczka, a na półeczce stał nieduży ogarek. — Zapalmy świeczkę — zaproponował Kolka. — Ja mam zapałki. Wziąłem je ze sobą, żeby zrobić ognisko. Dobył z kieszeni zapałki, ale w tej chwili doniósł się z góry tętent końskich kopyt. —¦ Zmykajmy lepiej do domu — zaproponowała półgłosem Niurka. — Zaraz pójdziemy. Ktoś tam jest na górze. Poczekajmy, aż odejdzie, a potem zmiatamy do domu. Bo jak nas tu zobaczą, to będą na nas krzyczeć: a co, a jak, a po coście tu wleźli? Tętent przebrzmiał. Dzieci wyszły z piwnicy i zdążyły jeszcze zobaczyć dwóch żołnierzy na koniach, odjeżdżających kłusem. — Popatrz na wieżę — wskazał Waśka — o, na tamtą... Ktoś na nią wlazł. S22 Spojrzeli: rzeczywiście, ktoś siedział na platformie. Z tej odległości wydawał się malutki, malusieńki jak wróbelek. Mieli już zmykać do domu, ale nagle Waśka rozbeczał się, bo zapomniał w piwnicy swego odłamka. Więc znów zeszli na dół. Zapalili świeczkę. Przy małym jej światełku można było lepiej dojrzeć szare, grube mury cementowe i powałę z mocnych, żelaznych belek. Nagle gruchnął z daleka głuchy huk i od tego huku wszyscy troje drgnęli. Jak gdyby gdzieś w pobliżu runął na ziemię ogromny, ciężki kloc. — Kolka — szeptem zapytała Niurka — co to? — Nie wiem — odpowiedział również szeptem. Gruchnęło powtórnie, tym razem zupełnie blisko. Dzieci przycichły. Zdjęte nagłą trwogą, przytuliły się do siebie. Waśka otworzył usta i, mocno zaciskając w piąstce odłamek pocisku, patrzał na Kolkę. Ten zasępił się. Niurce łza pociekła po policzku. Bliska płaczu odezwała się żałosnym głosem: — A mnie się zdaje, Kolka... mnie się zdaje, że to dzisiaj wcale nie jest środa... — I mnie też się tak zdaje — smętnie potwierdził Waśka. [ nagle zapłakał głośno, a tamci — za nim, do wtóru. Wtuliwszy się w kącik, nieszczęśliwe dzieci długo szlochały. Na górze huczało bez końca. To bliżej, to dalej. Były też dłuższe chwile przerw. W takiej właśnie chwili Kolka wdrapał się na górę, żeby zamknąć drzwi. Ale nie zdążył tego /robić, bo nagle tak uderzyło, że Kolka kulnął się na dół i na i /worakach wrócił do kąta, gdzie pochlipując siedzieli Wa- że nie zdechła — upierała się przy swoim Wiera. -^ Wszystko jedno. Ja, Jefimie, czytałam książki. Znam pi°Sram partii komunistycznej. Najważniejsze rzeczy, owszćm' zrozumiałam. Ale jak to wszystko będzie naprawdę — teS° jeszcze nie pojmuję. A no, dajmy na to, jeden robotni** PracuJe dobrze, a drugi byle jak. To czy wszyscy mają d(?stac równą zapłatę? ~~ Spij. Wierko — prosi* -M™ prawie błagalnie. — Cóż ja? Jestem agitatorem czy co? Trzeba wstać skoro świt. Tu jeszcze wszędzie hi&^— tu wojna... a ona o czym myśli? — A jednak, Jefimie, *° sa- bardzo ciekawe rzeczy — odpowiedziała Wiera wyr'^nie rozczarowana i, szarpnąwszy ku sobie brzeg parcianki, rzekła urażonym tonem: — Czego zabierasz całą derkę? Ty Jesteś obuty, a ja leżę bosa. — Jeszcze czego! Żeb? to diabli! — odburknął Jefim. I przesunąwszy ku niej bfzcL Pafcianki odwrócił się i z gniewem zasłonił sobie twarz! czapką. Obudził się czując, jafc ktoś P° cicnu poprawia mu wezgłowie. 445 Otworzył oczy i poznał matkę. — Czego mama nie śpi? — zapytał udobruchany. — A tak — odpowiedziała matka poziewając i usiadła obok. — Nie chce mi się spać. Leżę, biję się z myślami. I tak, i siak. I co wymyślę?... Źle mi na duszy, Jefimie. — Jak może być dobrze? — potwierdził Jefim. —; Wszystkim źle. Myślisz, że mnie jest wesoło? — Ty? — ciągnęła matka z goryczą. — Ty czy ona, to wy się tym nie przejmujecie. Ona ma piętnaście, ty szesnaście lat. A mnie już minęło czterdzieści i sześć. Zasnęłam, budzę się — patrzę — a tu co? Naokoło las... szałas. Ani domu, ani Siemiona. Dzieci na trawie jak kociaki. Wychodzę — patrzę, ty leżysz skurczony pod parcianką. Boże miłosierny, myślę, i po cóż to ja przez trzydzieści lat krzątałam się, harowałam, rąk nie żałowałam, żeby wszystko było jak u ludzi, jak powinno być? I naraz... Zgasło światło. Zabuczało, pogrzmiało. Nie zdążyłam się opamiętać i co?... Szałas, las. Jak gdyby te całe trzydzieści lat za jednym zamachem poszło w diabły. Umilkła. — Rano wzuj ojcowskie buty — dodała apatycznym głosem. — Nowe są, ale za ciasne dla ojca. Chciał je zamienić na mąkę. Teraz już wszystko jedno: i tak trzeba rzucić, a dla ciebie one w sam raz. — To dobrze, mamo, że buty — ucieszył się Jefim. — A ty, mamo, niepotrzebnie kwękasz. Poczekaj trochę — przewali się w końcu ta wojna, a wtedy zaczniemy żyć po nowemu. Staną wtedy takie domy — olbrzymy — czterdzie-stopiętrowe. W każdym będzie jadłodajnia, pralnia i sklepy, wszystko, czego dusza zapragnie. Tylko żyj i pracuj. Nie wierzysz? Zabierzemy się do roboty i zbudujemy. A nad czterdziestym pierwszym piętrem będzie kamienna wieża z czerwoną gwiazdą i ogromnym reflektorem... Niech świeci! 446 — A gdzie będzie świecić? — zapytała z zaciekawieniem Wiera wysuwając głowę spod derki. — Jak to gdzie? — stropił się Jefim zaskoczony tym pytaniem. — A no, nigdzie. Dlaczego nie ma świecić? Szkoda ci czy co? — Nie szkoda — odpowiedziała Wiera. — Ja sama lubię, kiedy jest jasno. Niech świeci! Chciała go szczegółowo wypytać, jak to wszystko będzie wyglądało, ale wydało jej się, że słyszy cichutki płacz matki Jefima. Umilkła więc i znów schowała głowę pod derkę. Ale i Jefim domyślając się, o czym teraz matka zechce 7 nim mówić, udawał, że mu się bardzo chce spać, i milczał. Matka posiedziała trochę, westchnęła, po czym podniosła się i wróciła do szałasu. — Mama jest na mnie obrażona — wytłumaczył Jefim półgłosem i, zasłaniając twarz, dodał ostrzegawczo: — a pamiętaj, Wiero, jak mi znów zaczniesz kołować głowę, to zepchnę cię z brezentu i śpij wtedy, gdzie ci się spodoba. Nazajutrz rano, przebierając w tobołach i odrzucając niepotrzebne manatki, stara Samojłowa znalazła pod słomą w wozie obdrapany karabin. Skąd się tu wziął — o tym nikt nie miał pojęcia. Jefim ucieszył się bardzo. Zdecydował, że to chyba własność tego woźnicy, który gdzieś im się zapodział. Większą część dobytku — worki, toboły, zimową odzież — zaciągnęli w gąszcz leszczyny, nakryli brezentem, a z wierzchu zarzucili chrustem, licząc, że dobry los pozwoli im wrócić. 447 Objuczono bułanka kołdrami, torbami z resztką żywności, kociołkiem, wiadrem i czajnikiem. Do boku chudej szkapiny udało się przywiązać pleciony kosz z poduszką, w której umieszczono dwoje najmniejszych dzieci. — Zaraz ruszamy — rzekł Jefim zarzucając karabin na plecy. — Gdzie Wiera? — Tutaj, tutaj. Nie zgubiłam się! — krzyknęła Wiera wybiegając zza krzaków. Zamiast wczorajszej podartej sukienki miała na sobie krótką kloszową spódnicę i granatową marynarską bluzkę. — Patrzcie ją, jak się wystroiła. Skąd się to wzięło? — podziwiał Jefim. — Babka dała mi na drogę węzełek. Uważasz, że powinnam była wyrzucić? — odpowiedziała Wiera zaczepnym tonem i w biegu spięła podwiązki na nowych pończochach. Wówczas dopiero Jefim spostrzegł, że nie tylko Wiera, ale też jego własna matka i nieśmiała Jewdokija przebrały się w nowe suknie i obuwie. — Niby na jaką uroczystość — uśmiechnął się Jefim i trzasnął biczyskiem po wysokich cholewach nowych ojcowskich butów. I zwracając się do dzieciarni, skornende-rował: — A no, kawaleria... Naprzód marsz. Z początku szło im nieźle. Chłopcy kluczyli śród krzaków, zbierając mimochodem grzyby, obłamując witki i skubiąc jasnoczerwone wilcze jagody. Ale niedługo potem droga bardzo się pogorszyła. Raz po raz trafiały się bajorka. Potem biegła przez jary. Nie były one co prawda strome, ale tyle ich tu było, że co pewien czas trzeba było robić krótki postój, by odetchnąć i poprawić na koniach naprędce przytroczone tłumoki. Już mrok zapadał, kiedy droga znów się skończyła i zmordowani uchodźcy znaleźli się w tak gęstym lesie, że poprzez I gęstą plątaninę szumiącego listowia nie można było dojrzeć ani skrawka nieba, ani gwiazdki. Odszukali czym prędzej suchszy nieco pagórek, rozłożyli pozostałe im jeszcze manatki, rozpalili ognisko, po czym cały tabor natychmiast ułożył się do snu. Pierwsza obudziła się Wiera. Drżąc z zimna przysunęła się bliżej do ogniska. Kilka ciężkich kropli spadło jej na ramiona. Zadął wiatr. W niewidocznych chmurach zagrzmiało. I długo tłukł się i kołatał głuchy łoskot piorunów. Dzieci zgarnięto w kupę i nakryto brezentową płachtą, reszta, zarzuciwszy na siebie, co kto miał, schroniła się pod rozłożystym drzewem. Burza ucichła dopiero przed samym świtem. Uchodźcy zziębli i przemokli do suchej nitki, a naokoło nie widać było nigdzie najmniejszego spłachetka suchej trawy. Postanowiono wobec tego ruszyć w drogę nie zwlekając, aby się ogrzać w marszu. Ale powstał nowy kłopot. Okazało się, że stara klacz, przestraszona nocną burzą, zerwała pęta i znikła. Mokry bułanek chodził w pobliżu, a klaczy nie było. Długo szukał Jefim zbiegłej kobyły. Ganiał po lesie, to tędy, to owędy. Cmokał, nawoływał, wsłuchiwał się w leśną ciszę — bez skutku. Schodząc gliniastym zboczem, pośliznął się i upadł w zimne, lepkie błotko. Podniósł się, usiadł na pieńku i zwiesił głowę. — Wpadłeś, bracie! — mruknął do siebie po cichu, mrużąc czerwone, spuchnięte oczy. — Jefim! — wołała Wierka wybiegając mu naprzeciw. — Tu, zaraz, niedaleko jest jakaś droga. — Jaka droga, skąd? 448 29 — Dzieła t. I. 449 . — Nie wiem. Ja też pobiegłam szukać konia. Szukam, a tu widzę: droga. Pośrodku drogi leży jakiś padły koń. Śród krzaków stoi wóz. A przy wozie jacyś dwaj — stary i chłopak. — Poczekaj tu, Wiero — rzekł Jefim, kiedy wydostali się na drogę. Mokry, siwy konik leżał na ziemi, zwieszając łeb nad przydrożnym rowem. Opodal, przy wozie siedzieli na wiązce słomy staruszek i nieduży wyrostek. Na widok uzbrojonego Jefima chłopak zaniepokoił się, a stary odwrócił głowę i siedział jak odrętwiały. — Dzień dobry, dziadku — rzekł Jefim rozglądając się wokoło i starając się odgadnąć, co się tu właściwie stało. — Niech ci będzie dobry, skoro się ze mną witasz — odpowiedział stary ochrypłym basem. — Skąd cię tak rano Pan Bóg niesie? — Ja nie tutejszy — odpowiedział Jefim. — Powiedzcie mi, dziadku, dokąd ta droga prowadzi? — A różnie, różnie. Jednym końcem w jedną stronę, a drugim w drugą. A ty dokądbyś chciał? — Ja? — Jefim zaciął się. — Nigdzie. Ja tylko tak pytam. — Jak nigdzie, no to łaź sobie po lesie. Na co ci droga? — odpowiedział szorstko starzec i, chmurząc krzaczaste brwi, rzucił śmiało: — To któryś z waszej szajki zastrzelił mi w nocy konia? Jadę spokojnie z chłopakiem. — „Stój! Kto jedzie?" I zaraz: buch-buch... Zaczekajcie, zbóje, do-buchacie się. Obrócił się ociężale i ciągnął dalej: — A wasza szajka to pewno z Kabakina? Kto tam teraz u was wodzirejem? Griszka Kumakow czy kto? Powiedz więc swojemu Griszce, że niewart, by go powiesić na suchej 450 gałęzi. Czego milczysz? Czego gębę rozdziawiasz? Może myślałeś, że ja struchleję na widok twojej pukawki? — Co mnie obchodzi Griszka Kumakow — odparł Jefim, z uszanowaniem patrząc na czupurnego starca. — Powiedzcie lepiej, dziadku, jakby tu najprędzej i najsprytniej dostać się do Kożuchówki? — Od razu byś gadał, że ci potrzebna Kożuchówka — odpowiedział chłop po chwili milczenia i chętnie wskazał Jefimowi, którędy i jsk ma iść. Jefim wrócił do obozu, napoił konika, z poduszki i sznurów zmajstrował sobie jakie takie siodełko, zarzucił karabin na plecy i wsunął do kieszeni kromkę chleba. Obstąpiono go w milczeniu. Teraz tylko jedna została nadzieja: że Jefim zdoła wydostać się z lasu, przepłynąć rzekę, dotrzeć do Kożuchówki i stamtąd sprowadzić pomoc. Wiera odprowadzała go do samej drogi. Tu przystanęli na chwilę. — Idź już — rzekł Jefim. — Jak nie wrócę na noc, to sama szukaj jakiego sposobu. No, idź... Czego stoisz jak słup? — Jefimie — rzekła po cichu Wiera dotykając ręką siodła — uważaj, Jefimie, bo jeżeli tobie się co stanie, to i mnie, i nam wszystkim będzie żal, bardzo, bardzo żal. — A myślisz, głupia, że mnie nie żal — wybuchnął Jefim drżącym, złym głosem i ścisnął boki konia obcasami. Wychyliwszy się spoza krzaków, Wiera długo patrzała za nim, gdy szybko oddalał się drogą. Na chwilę zatrzymał się na starym mostku przerzuconym przez strumyk, obejrzał się i, machnąwszy jej ręką, skręcił ostro w las. W obozie zrobiło się teraz pusto, głucho, ponuro. Nikt nie krzyczał, nikt nikomu nie wymyślał, nikt nikim nie ko- 451 menderował. Zdrzemnęły się dzieciaki ogrzane słońcem. Opornie rozpalał się chrust i wilgotne drwa. Pod wieczór znów grzmiało, ale daleko. Potem z hukiem, trzaskiem i tętentem przecwałowało drogą kilku jeźdź-ców. Zgaszono ognisko i uchodźcy ponownie zebrali się do kupy. Czekali, bardzo czekali i bardzo liczyli na odważnego i wspaniałego zucha, na swego Jefima. Skręciwszy z drogi w las, Jefim wkrótce wjechał na steczkę, którą mu wskazał spotkany staruszek. Pusto było naokoło i spokojnie. Bułanek energicznie i zadzierzyście przyśpieszył biegu. Kłusem przejechał przez gęsty zagajnik młodej osiczyny. Rozpryskując naokoło błoto, przecwałował przez bajora. Potem wjechał na górkę, na suchy piasek. Minął zakręt. I jeszcze jeden. Ciepły, wilgotny wiatr gwizdał Jefimowi koło uszu. Nasunął głębiej czapkę, poprawił karabin na plecach i uśmiechnął się, ciesząc się z pędu, z szybkości, z jaką pozostawiał za sobą wiorstę za wiorstą. Znowu zakręt, potem jeszcze jeden. Naraz coś huknęło w powietrzu. Jefim o mało nie wywinął kozła ponad końskim łbem. Osadził konia. Niedalej jak sto kroków przed nim, tam gdzie steczka krzyżuje się z drogą, stali trzej jeźdźcy. Dwaj celowali starannie, zbijając porcelanowe izolatory ze słupa telegraficznego. Nie zdążył się Jefim opamiętać, gdy znienacka koło uszu bzyknęła kula. Druga, zaraz za nią, o mały włos nie wysadziła go z siodła, uderzywszy mocno w kolbę przewieszonego przez plecy karabinu. 452 Jefim nachylił się nisko, oburącz objął bułanka za szyję... a kiedy się opamiętał, konik stąpał ostrożnie w niskopien-nym lesie na bagnisku. Jefim na chwilę przystanął. Stracił czapkę, kula odsie-pała kawałek kolby. Dotknął mokrego czoła — palce były czerwone. Widać, zdarł sobie skórę o suchą gałąź. Spojrzał na niebo: słońce miał nie po lewej ręce, jak przedtem, ale prosto przed sobą, a nawet trochę w prawo. „Jak się stąd wykaraskać? Czy nie zabłądzę?" — zwątpił Jefim, pełen niepokoju. W chłodnym, wilgotnym powietrzu grały komary i muszki, monotonnie, niby mimo woli szarpnięta struna. Smętnie kukała kukułka. „...a cóżeś się zaklinał do białego rana, cóżeś nam przysięgał, coś nam obiecywał"... przypomniała się Jefimowi naiwna piosnka, którą jeszcze tak niedawno śpiewały młode robotnice wracając z komso-molskich wieczorków. „A teraz to zwiesiłeś bladą swoją głowę i stoisz, zatracony, nieswój jak niemowa"... Śpiewali to wszyscy — i Wiera, i on śpiewał także. Poczuł, że coraz mocniej serce kołacze mu w piersi, coraz goręcej płoną mu policzki, a ciężka i przekorna, dumna złość chwyta go za gardło. Była kiedyś fabryka, szkoła, dom, Komsomoł, piosenka. A teraz nie ma nic — tylko te zagnane kobiety i te blade, wycieńczone dzieci, które czekają na niego, w nim jednym pokładając całą swą nadzieję. A tymczasem on bez sensu miesi błoto w tym bagnie. — Ach, łotry... Ach, carskie plemię... — nie zdając so- 453 bie z tego sprawy, powtarzał tak samo śpiewnie i z taką samą złością, jak ów napadnięty przez bandytów chłop, na którego natknął się w lesie. Zeskoczył z konia. Chlusnął bagienną wodą na okrwa-wione czoło. Poprawił siodło i karabin na plecach. I znów miał słońce po swojej lewej ręce. Dzielny bułanek puścił się kłusem. Jeździec, garbiąc się z lekka, nabrał teraz odwagi i niezłomnej pewności, że nikt i nic nie zdoła mu stanąć na zawadzie, że sforsuje wszystkie przeszkody, przebije się i przedrze do swoich, do Kożuchówki. Bułanek wyprowadził go na dawną steczkę. Wkrótce zajaśniały szerokie rozłogi pól. Z prawej strony na pagórku widniał chutor. Już ktoś go stamtąd zauważył, dawał mu czapką znaki i krzyczał. Widocznie kazał mu stać i czekać. Zaraz potem trzej jeźdźcy oderwali się od parkanu i skoczyli za nim w pogoń. Pierwsza i druga kula gwizdnęła górą i pobok. „Niedo-czekanie, nie trafisz, łotrze, i nie dopędzisz!" — pomyślał Jefim ze złośliwą satysfakcją, cwałując już w rzadkim lasku. Naraz ujrzał, że drzewa się rozstępują, w dole błękitnieje spokojna szeroka rzeka, a dalej za rzeką, za rozległymi łąkami rozsiadła się szeroko na stoku góry wieś — Kożu-chówka. Oto młyn, oto dzwonnica, oto stary szlachecki dwór nad urwiskiem. Nad wysokim jego szczytem radośnie powiewa ledwo stąd widoczny czerwony sztandar. „Tiuu" — znów gwizdnęła kula, tym razem z bliska. — Niedoczekanie, nie trafisz, łotrze, i nie dogonisz powtórzył Jefim z dumą i wjechał na bułanku w rzekę. Zimna woda wlała mu się do butów. Parę kroków dalej" podeszła do siodła. W tej chwili z- obu stron poleciały 454 bryzgi. Jefim nie namyślał się długo: zeskoczył i popłynął trzymając się końskiej grzywy. Uwolniony zaś od ciężaru bułanek zadarł łeb do góry i puścił się wpław ku brzegowi. Ledwo zdążył wyskoczyć na brzeg pomiędzy zarośla, gdy nagle drgnął, stanął dęba i zaraz padł na kolana. Usiłował się jeszcze podnieść — bezskutecznie. Ciężko zwalił się na bok. Zaczął rzęzić, drygając nogami. W tejże chwili dało się słyszeć odległe pluskanie. — Więc to tak — mruknął Jefim z wściekłością i aż zęby zacisnął. Schylił się nisko i popełznął z powrotem do brzegu. Spoza szuwarów widział, jak jeźdźcy jeden po drugim śmiało wjeżdżali w wodę. Jefim z zapartym tchem powoli odbezpieczył karabin. Wycelował w pierś pierwszego jeźdźca. Lecz drżała mu ręka i nie potrafił opanować tego drżenia. Położył chwiejącą się lufę na sęku, wycelował z podpórki i, mimo woli zmrużywszy oczy, wypalił. Otworzył oczy i zobaczył, że dwaj jeźdźcy wycofują się szybko, a koń bez jeźdźca, parskając i otrząsając się, wyskakuje na ten brzeg. Był również płowej maści, z białą grzywą, miał na sobie siodło dobrej roboty, kozackie. Jefim chwycił mokrą uzdę. Słońce świeciło mu prosto w twarz. Mrużąc oczy, nic nie widząc, gnał przed siebie co koń wyskoczy. Dopiero pod cmentarnym murem zatrzymały go okrzyki. Nie tylko nie znał hasła, ale w pierwszej chwili ze zdenerwowania nie mógł wydobyć z siebie słowa. Zsadzono go z konia, zabrano mu karabin i, nie zwlekając, odprowadzono do sztabu — z tymże zresztą koniem i karabinem. Stopniowo Jefim odzyskiwał przytomność: wozy, furmanki, kuchnia polowa, otwarte na roścież wrota, osiodłane 455 konie, karabiny maszynowe na dwóch kołach i piosnka, która skądsiś huknęła — znana mu piosnka, taka bliska i taka swojska. Podniósł oczy na konwojenta i uśmiechnął się. — Czego się śmiejesz? — zdziwił się wysoki, młody junak z dużą głową i nawet ostrzegawczo podniósł karabin. — Dobrze jest — rzucił Jefim i nic więcej nie dodał. — Prawda — potwierdził protekcjonalnie konwojent. — Białych wykurzyliśmy wczoraj spod Kozłowa. Nagle drgnął, chwycił karabin w garść, bo oto Jefim z krzykiem skręcił gwałtownie na prawo, tam gdzie stała grupka komandirów. — Sobakin! Niech cię diabli wezmą — zaklął głośno, lecz z radością. — Jefim! Skąd się wziąłeś? — Sobakin rozłożył ręce ze zdziwienia. — A stąd! — przedrzeźniał Jefim. — Są tu nasi, są? Ojciec jest? I Samojłow? — Są... wszyscy — odpowiedział Sobakin i odwracając się do drągala konwojenta zawołał drwiąco: — I cóż ty, gapo, wziąłeś nas na muszkę — i co? Uważaj, bo jak zabijesz, to kto będzie nas grzebał? Późno w noc czterdziestu konnych po cichu jechało drogą, eskortując wozy z odnalezionymi uchodźcami. Jefim, chociaż wstał o brzasku i od rana nie schodził z konia, nie miał ochoty spać. Gdzieś za czerniejącymi polami rozpościerała się łuna i dawały się słyszeć odgłosy armatnich wystrzałów. *— To w Kabakinie — rzucił po cichu dowódca. — Czwarty doniecki pułk tam walczy. — A więc, mam zostać? — zapytał po raz drugi Jefim. 456 — Gdzie masz zostać? — U was w waszym oddziale, tu moje miejsce! Konia mam, siodło mam i karabin mam. Czemuż miałbym nie zostać? — Ech, jak tam wali! — rzekł dowódca, unosząc się w strzemionach i wsłuchując w kanonadę. — Widać, że tam idzie już na całego... To zostań — zwrócił się nagle do Je-fima i zaraz zakomenderował: — Idź i powiedz, żeby ostatnia podwoda nie robiła takiego hałasu. Co oni tam mają, do licha, wiadra czy co? W drodze powrotnej Jefim zatrzymał się przy pierwszym wozie. — Nie śpisz, Wierko? — Nie, nie śpię. A ty? — Ja zostaję. Jutro pożegnamy się, Wierko. Przez chwilę milczeli. — Nie zapomnisz? — zapytała Wiera w zamyśleniu. — Czego nie zapomnieć? — Wszystkiego. Jakeśmy się przebijali lasem z dziećmi i jak rozmawialiśmy ze sobą w nocy. Bo ja nie zapomnę tego do grobowej deski. — Czy to można zapomnieć? Jefim wsunął rękę do kieszeni i wyjął jabłko. — Bierz, zjedz, Wierko. Słodkie jabłuszko. Słyszysz, jak walą? Wszędzie, wszędzie tak grzmi i pali się. — Grzmi i pali się — powtórzyła za nim Wiera. Wydostawszy się na pagórek, Jefim osadził konia, spojrzał w tamtą stronę, gdzie pŁonęło rozwalone pociskami Ka-bakino. Ogromna łuna rozlewała się coraz szerzej. Odblask padał na wierzchołki pobliskiego lasu i trwożnie odbijał się w czarnych wodach cichej rzeki. 457 — Niech świeci! — zawołał zawadiacko Jefim przypominając sobie nocną rozmowę. I wskazał ręką na purpurowy widnokrąg. — Niech świeci! — potwierdziła Wiera z zapałem. I po chwili milczenia rzekła: — Pamiętaj, żebyś nie odjechał bez pożegnania. Kto wie, może się już nigdy nie spotkamy? — Nie, nie odjadę — kiwnął jej ręką Jefim. Szarpnął za uzdę i, mijając wozy i milczących jeźdźców, szybkim kłusem podjechał zameldować dowódcy, że rozkaz został wykonany. 1933 SPIS TREŚCI STR. ARKADY GAJDAR — A. KONONOW . U. A. Wat 7 ŻYCIORYS WŁASNY...... U. A. Wat 17 R. W. S.......... U. A. Wat 23 SZKOŁA......... tl. N. Drucka 74 SCHRON NR 4 ....... tl. A. Wat 310 DALEKIE KRAJE ....... tl. A. Wat 333 NIECH ŚWIECI....... U. A. Wat 425