Stephen R. Donaldson Jad Lorda Foula Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka Księga pierwsza Przełożył Piotr W. Cholewa Tytuł oryginału „Lord Foul’s Bane” Wydanie oryginalne 1977 Wydanie polskie: 1994 Jest w tym jakieś piękno Doktorowi Jamesowi R. Donaldsonowi, którego życie wyraziło współczucie i poświęcenie o wiele lepiej niż słowa 1. Złoty chłopiec Wyszła ze sklepu w samą porę, by zobaczyć, że jej mały synek bawi się na chodniku, którym nadchodzi posępny, chudy mężczyzna. Kroczył samym środkiem niby uszkodzony robot. Na chwilę serce w niej zamarło, potem skoczyła, chwyciła malca za ramię i odciągnęła na bok. Mężczyzna nawet nie odwrócił głowy. – Odejdź stąd! – syknęła kobieta, wpatrzona w jego plecy. – Wynoś się! Jak ci nie wstyd! Thomas Covenant kroczył dalej, niezmiennie, jak nakręcony do oporu mechanizm. Jednak w myślach odpowiedział: Wstyd? Wstyd? Dziko wykrzywił twarz. Strzeżcie się! Idzie nieczysty! Widział, że mijani ludzie – ludzie, których znał, pamiętał ich nazwiska, domy, uściski dłoni – ci ludzie odsuwają się od niego jak najdalej. Niektórzy wyglądali tak, jakby próbowali wstrzymać oddech. Wewnętrzny krzyk ucichł. Oni nie potrzebowali dawnego, rytualnego ostrzeżenia. Z trudem opanował wykrzywiający mu twarz spazmatyczny grymas. Nieustępliwy mechanizm woli krok za krokiem niósł go naprzód. Idąc, Covenant badał wzrokiem swe ciało; sprawdzał, czy na ubraniu nie pojawiły się jakieś rozdarcia albo dziury, czy na dłoniach nie ma zadrapań, czy nic się nie dzieje z blizną sięgającą od grzbietu prawej dłoni do miejsca, gdzie kiedyś miał dwa palce. Pamiętał słowa lekarzy: – WKS, panie Covenant, Wizualna Kontrola Skóry. Od tego zależy pańskie zdrowie. Te martwe nerwy nigdy się nie zregenerują. Jeśli stale nie będzie pan sprawdzał, nie zauważy pan, czy nie ma jakiejś rany. Stale! Niech pan o tym myśli bez przerwy. Następnym razem może pan nie mieć takiego szczęścia. WKS. Ten skrót stał się całym jego życiem. Lekarze, pomyślał zjadliwie. Chociaż bez nich mógłby już nie żyć. Nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia. A zaniedbanie mogło go zabić. Obserwując twarze mijanych ludzi, twarze zaskoczone, przestraszone czy obojętne – jakże wiele tych obojętnych w tak małym miasteczku – pragnął tylko, by na jego własnej twarzy trwał odpowiedni wyraz pogardy. Jednak nerwy policzków miał tylko pozornie żywe. Lekarze zapewniali go wprawdzie, że na obecnym etapie choroby to złudzenie, ale nie mógł już ufać osłonie, jaką wzniósł pomiędzy sobą a światem. Kobiety, które dawniej zapraszały go na dyskusje na temat jego najnowszej powieści, teraz odwracały się ze zgrozą, jakby był upiorem albo duchem. Poczuł zdradziecki ból straty. Zdusił go szybko, zanim naruszyłby równowagę jego umysłu. Zbliżał się już do miejsca przeznaczenia, celu, potwierdzenia, wyzwania, jakie uparcie podejmował. Dwie przecznice dalej widział już szyld: Bell Telephone Company. Przeszedł dwie mile z Haven Farm do miasta, by zapłacić rachunek telefoniczny. Oczywiście, mógł wysłać pieniądze. Wiedział jednak, że byłaby to z jego strony kapitulacja, zgoda na coraz głębszą izolację, na jaką chciano go skazać. Jego żona, Joan, rozwiodła się z nim, kiedy leżał w szpitalu; zabrała syna i wyjechała. Jedynym przedmiotem, który należał również do niego, Thomasa Covenanta, a który odważyła się dotknąć, był samochód. Zabrała go także. Pozostawiła większość ubrań. Później dwaj najbliżsi sąsiedzi, mieszkający pół mili od Haven Farm, głośno skarżyli się na jego obecność. Kiedy odmówił sprzedaży gruntu, jeden z nich wyniósł się z okręgu. Następnie, po trzech tygodniach, sklep spożywczy – właśnie mijał jego zaklejoną plakatami reklamowymi wystawę – zaczął przysyłać zakupy do domu. Nie interesowało ich to, czy je zamawia, a podejrzewał, że również i to, czy ma ochotę zapłacić. Minął gmach sądu. Szare kolumny sprawiały wrażenie dumnych strażników prawa i sprawiedliwości. W tym budynku – przez pełnomocnika, naturalnie – pozbawiono go rodziny. Rozwodu udzielono, gdyż żadne prawo nie mogło zmusić kobiety, by wychowywała dziecko u boku takiego człowieka jak on. Czy roniłaś łzy? – zapytał wspomnienia Joan. Czy byłaś dzielna? Może czułaś ulgę? Stłumił pragnienie ucieczki. Zdawało mu się, że olbrzymie głowy na kolumnach mają mdłości – jakby chciały na niego zwymiotować. W najwyżej pięciotysięcznym miasteczku dzielnica biurowa nie mogła być duża. Covenant minął wystawę magazynu. Przez szybę widział licealistki oglądające tanią biżuterię. Opierały się o ladę w prowokacyjnych pozach. Coś ścisnęło go za gardło. Odczuwał niechęć do tych dziewczęcych bioder i piersi, dostępnych pieszczotom innych mężczyzn. Nie jego. Był impotentem. W procesie rozkładu nerwów jego męskość stała się jeszcze jedną amputowaną kończyną. Odebrano mu nawet szansę rozładowania pożądania. Mógł do granic obłędu przywoływać wizje swych żądzy, ale nic nie mógł z nimi zrobić. Bez ostrzeżenia, w jego umyśle rozbłysło wspomnienie żony, przyćmiewając niemal blask słońca, chodnik i ludzi. Zobaczył ją w jednej z tych półprzejrzystych nocnych koszul, jakie dla niej kupił; kuszący zarys piersi pod cienkim materiałem. Serce krzyczało: Joan! Jak mogłaś? Czy chore ciało jest ważniejsze niż wszystko inne? Naprężył mięśnie ramion i z wysiłkiem odpędził wspomnienia. Takie myśli były słabością, na którą nie mógł sobie pozwolić. Musiał je odsunąć. Lepiej być zgorzkniałym, pomyślał. Gorycz przetrwa. Pozostała chyba jedynym smakiem, jaki jeszcze potrafił odczuwać. Skonsternowany, zdał sobie sprawę, że się zatrzymał. Drżąc, z zaciśniętymi pięściami stał na środku chodnika. Z najwyższym wysiłkiem zmusił się do marszu. I wpadł na kogoś. Nieczysty! Dostrzegł plamę ochry. Człowiek, z którym się zderzył, miał na sobie coś w rodzaju płaszcza, czerwonobrązowego i brudnego. Covenant nie zatrzymał się i nie przeprosił. Szedł dalej, by nie widzieć lęku i odrazy obcego. Po chwili jego krok odzyskał martwy, mechaniczny rytm. Mijał biura elektrowni – szansa, by osobiście zapłacił za telefon. Dwa miesiące temu wysłał im czek – na niewielką sumę, gdyż prawie nie używał prądu. Odesłali czek z powrotem. Nawet nie otworzyli koperty. Dołączona notka informowała, że ktoś anonimowo wpłacił na jego konto sumę wystarczającą przynajmniej na rok. Po krótkiej walce z sobą uznał, że jeśli się podda, wkrótce nie będzie miał już żadnych powodów, by pojawić się między ludźmi. Dlatego przeszedł pieszo dwie mile, by osobiście uregulować rachunek telefoniczny, by pokazać wszystkim, że nie pozwoli sobie wydrzeć człowieczeństwa. W gniewie chciał przeciwstawić się izolacji, skorzystać z praw, jakie dawała mu zwykła, ludzka krew w jego żyłach. Osobiście, pomyślał. A jeśli jest już za późno? Jeśli ktoś już za niego zapłacił? Co wtedy? Ta myśl ścisnęła lodem jego drżące serce. Szybko wykonał WKS, potem wrócił spojrzeniem do bliskiego już szyldu Bell Telephone Company. Już niedaleko. Chciał uciszyć niepokój i ruszył szybciej. Zauważył, że nuci bezgłośnie w rytm kroków. Po chwili przypomniał sobie słowa: Złoty chłopcze na glinianych nogach, Pozwól sobie pomóc w wędrówce po drogach. Porządne pchnięcie zaniesie cię w dal... Chociaż niezgrabny jesteś, aż żal! Prymitywny wierszyk rozbrzmiewał drwiąco w jego umyśle, a prosty rytm uderzał jak obelga, przy akompaniamencie powolnej, wykonywanej jakby w czasie striptizu melodii. Zastanawiał się, czy gdzieś w tajemniczych niebiosach wszechświata rządzi gruba i ciężka bogini, miażdżąca jego bezsensowny los: porządne pchnięcie i chytry rzut okiem zaniesie cię w dal... niezgrabny jesteś... żal i przerażenie zabarwione drwiną. W porządku, złoty chłopcze. Tej myśli nie potrafił uciszyć drwiną, ponieważ kiedyś był kimś w rodzaju złotego chłopca. Miał szczęśliwe małżeństwo. Miał syna. Z zachwytu i nieświadomości napisał powieść, a potem obserwował, jak przez rok nie schodzi z list bestsellerów. Dzięki temu nie brakowało mu teraz pieniędzy. Lepiej bym na tym wyszedł, pomyślał, gdybym wiedział, jaką piszę książkę. Ale nie wiedział. Kiedy pisał, nie wierzył nawet, że znajdzie wydawcę. To było wtedy, kiedy poślubił Joan. Nie myśleli wówczas o pieniądzach i sławie. Jego wyobraźnię rozpalał czysty akt tworzenia, a ciepły blask jej dumy i zaufania podtrzymywały ten płomień – nie przez sekundy czy ułamki sekund, ale przez pięć miesięcy. Pięć miesięcy rozładowywania energii, która wydawała się jedynie mocą swej jasności z niczego kreować pejzaże: wzgórza i turnie, drzewa pod naporem wichru i ludzi wśród nocy. Wszystko to urzeczywistnione w procesie pisania. Kiedy skończył, był wycieńczony i zachwycony, jakby całą miłość życia zawarł w tym jednym akcie. Nie były to łatwe chwile. Przeżywał męki, spoglądając na wzloty i otchłanie, które każdemu napisanemu słowu nadawały wygląd czarnej, zaschniętej krwi. A Covenant nie lubił wzlotów; niełatwo godził się z nie kontrolowanymi emocjami. Ale to było wspaniałe. Ta intensywność przeżyć wydała mu się najczystszym aktem całego życia. Stateczna fregata duszy przepłynęła ponad bezdennym, groźnym oceanem. Kiedy wysłał maszynopis, uczynił to ze spokojną ufnością. Przez miesiące pisania, a potem oczekiwania, żyli z jej dochodów. Ona, Joan Macht Covenant, była spokojną kobietą, która więcej wyrażała oczami niż słowami. Miała lekko złocistą cerę, która nadawała jej wygląd ciepłej, kruchej istoty, jakby sylfidy. Nie była przy tym wysoka ani silna i Thomasa Covenanta nie przestawało zdumiewać, że na ich wspólne życie zarabia ujeżdżaniem koni. Termin „ujeżdżanie” nie oddawał właściwie jej umiejętności. W jej pracy nie zdarzały się próby sił, nie było stających dęba ogierów o szalonych oczach i rozdętych chrapach. Covenant miał wrażenie, że Joan nie ujeżdża, ale uwodzi konie. Od jej dotyku spokój ogarniał drgające mięśnie, jej łagodny głos zmniejszał napięcie widoczne w pochyleniu uszu. Kiedy dosiadała konia na oklep, od ucisku jej kolan znikała wywołana lękiem brutalność zwierzęcia. A kiedy koń wymykał się jej spod kontroli, zsuwała się lekko z grzbietu i czekała, aż minie mu spazm dzikości. Potem zaczynała znowu. Na koniec ruszała wokół Haven Farm wściekłym galopem, by pokazać zwierzęciu, że może wyszaleć się do granic wytrzymałości, nie odmawiając przy tym posłuszeństwa. Talent Joan zniechęcał Covenanta do kontaktu z końmi. Nawet kiedy nauczyła go konnej jazdy, nie potrafił przezwyciężyć lęku przed tymi zwierzętami. Praca Joan nie przynosiła wielkich dochodów, wystarczała jednak, by nie musieli głodować do czasu, kiedy odebrał list od wydawcy. Tego samego dnia zadecydowała, że nadszedł czas, by mieli dziecko. Z powodu zwykłych opóźnień wydawniczych musieli jeszcze prawie rok żyć z zaliczki. Joan pracowała nadal, dopóki nie groziło to bezpieczeństwu poczętego dziecka. Potem, gdy ciało dało znak, że nadeszła pora, zrezygnowała z pracy zupełnie. Od tej chwili jej życie się uwewnętrzniło, skoncentrowało na rozwoju dziecka tak całkowicie, że często spoglądała na świat pustym, wyczekującym wzrokiem. Kiedy urodził się chłopiec, Joan oznajmiła, że będzie miał na imię Roger – na pamiątkę jej ojca i dziadka. Roger! – Covenant jęknął bezgłośnie, zbliżając się do biura centrali telefonicznej. Nigdy nie lubił tego imienia. Lecz niemowlęca twarz syna, tak pięknie wyrzeźbiona, sprawiała, że serce drżało mu z miłości i dumy... dumy z udziału ojca w tajemnicy życia. A teraz jego syn odszedł, odszedł wraz z Joan. Nie wiedział nawet dokąd. Dlaczego nie potrafi płakać? W następnej chwili czyjaś dłoń chwyciła go za rękaw. – Psze pana! – odezwał się przestraszony, cienki głosik. – Psze pana! Odwrócił się, a w jego krtani narastał krzyk: Nie dotykaj mnie! Nie dotykaj nieczystego! Wyraz twarzy chłopca powstrzymał ten krzyk, nie pozwolił mu wyrwać ręki. Chłopak miał najwyżej osiem, może dziewięć lat... był chyba za mały, żeby się bać. Na jego twarz wystąpiły białe i czerwone plamy – strachu i niechęci – jakby został zmuszony do zrobienia czegoś, co budziło grozę. – Psze pana – powtórzył błagalnie. – Proszę. Niech pan to weźmie. – Wcisnął mu w zdrętwiałe palce kartkę pożółkłego papieru. – On mi kazał oddać ją panu. Powinien pan to przeczytać. Dobrze? Palce Covenanta mimowolnie ścisnęły papier. On? – pomyślał tępo, patrząc na chłopca. On? – On. – Chłopiec wskazał drżącym palcem na chodnik za sobą. Covenant obejrzał się. W pobliżu stał żebrak w brudnym płaszczu koloru ochry. Mamrotał coś, jakby cicho mruczał bezsensowną melodyjkę. Usta miał otwarte, lecz wargi nie poruszały się, by formować słowa. Lekki wiatr poruszał jego splątanymi włosami i brodą. Starzec wzniósł twarz ku niebu, jakby patrzył prosto w słońce. W lewej ręce trzymał drewnianą, żebraczą miskę, w prawej ściskał długą laskę, do której umocowana była tabliczka z dwoma tylko słowami: „Strzeż się”. Strzeż? Przez jedną niezwykłą chwilę same słowa zdawały się promieniować groźbą. Wrzeszcząc jak sępy, niebezpieczeństwa wciskały się poprzez napis, straszliwe zagrożenia płynęły w powietrzu w stronę Covenanta. A między nimi spoglądały przez te krzyki oczy – para oczu jak kły, spróchniałe i śmiercionośne. Patrzyły na niego nieruchomo, z zimną, pożądliwą złośliwością, jakby on i tylko on był padliną, której pragnęły. Ociekały złą wolą niby jadem. Przez tę jedną chwilę Covenant drżał, czując niewytłumaczalną grozę. Strzeż się! Ale to tylko znak, martwy tekst umocowany do drewnianej laski. Covenant zadygotał, a powietrze przed nim odzyskało przejrzystość. – Powinien pan to przeczytać – powtórzył chłopiec. – Nie dotykaj mnie – wymamrotał Covenant w stronę palców na rękawie. – Jestem trędowaty. Gdy jednak spojrzał ponownie, chłopca już nie było. 2. „Nie ma nadziei” Zaskoczony, rozejrzał się po ulicy, ale chłopiec zniknął bez śladu. Spojrzał jeszcze raz na starego żebraka, lecz wtedy dostrzegł drzwi ze złoconą tabliczką: Bell Telephone Company. Nagły atak lęku oddalił wszelkie inne myśli. Przypuśćmy... Tu był jego cel, przybył tu osobiście, by domagać się ludzkiego prawa do płacenia własnych rachunków. Ale przypuśćmy... Otrząsnął się. Był trędowaty; nie mógł sobie pozwolić na przypuszczenia. Odruchowo wcisnął papier do kieszeni. Z posępną starannością przeprowadził WKS, uspokoił się i ruszył do drzwi. Wychodzący pospiesznie mężczyzna niemal się z nim zderzył, potem rozpoznał go i odstąpił na bok. Twarz poszarzała mu ze strachu. Covenant niemal krzyknął na głos: trędowaty, nieczysty! Zatrzymał się znowu. Mężczyzna był adwokatem Joan w sprawie rozwodowej: niski, tęgi osobnik, pełen sztucznej dobroduszności, w jakiej specjalizują się prawnicy i księża. Covenant potrzebował dłuższej chwili, by dojść do siebie po tym lęku, jaki dostrzegł we wzroku adwokata. Mimo woli poczuł się zawstydzony, że jest przyczyną takiej konsternacji. Przez moment nie potrafił w sobie wzbudzić zapału, który sprowadził go do miasta. Lecz niemal natychmiast ogarnął go gniew. W myślach wstyd i złość splatały się nierozerwalnie. Nie pozwolę im na to, syknął. Do diabła! Nie mają prawa! Niełatwo jednak było wymazać z pamięci minę adwokata – jego obrzydzenie było faktem, tak jak i trąd, obojętnym w obliczu prawa czy sprawiedliwości. A nade wszystko, trędowatemu nie wolno zapominać o śmiertelnie groźnej wymowie faktów. Chyba powinienem napisać wiersz, pomyślał Covenant. Są takie blade śmierci, które ludzie nazywają życiem: mimo zapachu rosnącej zieleni każdy oddech jest tylko tchnieniem grobu. Podskakują ciała jak zwłoki marionetek, a piekło skrada się ze śmiechem... Ze śmiechem – to naprawdę dobre. Ognie piekielne! Czy cały śmiech życia zawrę w tej jednej chwili? Czuł, że zadał ważne pytanie. Śmiał się, kiedy przyjęto jego powieść... śmiał się z cieni głębokich, niemych myśli płynących niby morskie prądy po twarzy Rogera... śmiał się nad wydaną już książką... śmiał się z jej pozycji na liście bestsellerów. Tysiące spraw ważnych i drobnych napełniało go radością. Kiedy Joan spytała, z czego się tak cieszy, mógł tylko powiedzieć, że każdy oddech dostarcza mu pomysłów na nową powieść. Płuca pobudzały wyobraźnię i energię. Chichotał, gdy nie mógł już zawrzeć w sobie całej radości. Lecz Roger miał sześć miesięcy, gdy powieść stała się sławna, a po kolejnych sześciu Covenant wciąż jeszcze nie zaczął pisać. Miał zbyt wiele pomysłów. Jakoś nie potrafił z nich czegoś wybrać. Joan nie pochwalała bezproduktywnej pomysłowości. Spakowała Rogera i zostawiła męża w nowo kupionym domu, z pracownią urządzoną w małej, dwupokojowej chatce nad strumykiem w lesie porastającym Haven Farm. Zostawiła go z poleceniem, by zaczął pisać, gdy ona z Rogerem będzie składać wizyty u krewnych. To był punkt zwrotny: chwila, gdy głaz zaczął się toczyć pod jego gliniane nogi. Głuche grzmoty zwiastowały uderzenie, które podcięło go tak dokładnie jak chirurg atakujący gangrenę. Słyszał ostrzeżenia, ale ignorował je. Nie wiedział, co oznaczają. Nie... zamiast szukać przyczyny tego grzmotu, z uczuciem żalu i miłości pomachał Joan na pożegnanie. Wiedział, że ma rację: jeśli na jakiś czas nie zostanie sam, nie weźmie się do pracy. Podziwiał jej zdolność do działania, choć serce go bolało, przygniecione ciężarem rozłąki. Kiedy więc pomachał znikającemu na horyzoncie samolotowi, wrócił do Haven Farm, zamknął się w pracowni, włączył elektryczną maszynę do pisania i ułożył dedykację następnej powieści: Joan, która była mi strażnikiem tego, co możliwe. Palce ześlizgiwały mu się niepewnie z klawiszy. Dopiero przy trzeciej próbie uzyskał bezbłędny tekst. Nie znał jednak mórz i nie potrafił dostrzec nadchodzącego sztormu. Na tępy ból kostek i nadgarstków także nie zwrócił uwagi. Tupał tylko mocno, by usunąć chłód, który koncentrował się w stopach. A kiedy znalazł purpurową plamkę na prawej dłoni, u nasady małego palca, nie myślał o niej. Po dwudziestu czterech godzinach od wyjazdu Joan pochłonęła go fabuła powieści. Jego umysł wyrzucał kaskady nowych wizji. Palce szperały po klawiaturze, plącząc najprostsze słowa, lecz wyobraźnia go nie zawodziła. Nie miał czasu zajmować się ropiejącą ranką, jaka powstała w środku tej purpurowej plamy. Joan przywiozła Rogera do domu po trzech tygodniach rodzinnych wizyt. Nie zauważyła niczego aż do wieczora, gdy mały zasnął, a ona wtuliła się w ramiona męża. Zamknęli okiennice, odcinając dom od błądzącego po farmie chłodnego zimowego wiatru. I wtedy, w stojącym powietrzu w saloniku, Joan poczuła słodkawy, mdlący zapach infekcji. Gdy po wielu miesiącach patrzył na antyseptyczne ściany leprozorium, przeklinał się za to, że nie zajodynował ręki. Nie żałował dwóch straconych palców. Operacja, która pozbawiła go części dłoni, była tylko symbolem odcięcia, odizolowania go od dawnego życia, usunięcia go z własnego świata, jakby był złośliwą infekcją. I wprawdzie dłoń cierpiała wspomnieniem utraconych palców, jednak ból ten nie był większy, niż powinien. Przeklinał swoją niedbałość, gdyż pozbawiła go ona ostatniego uścisku Joan. Trzymając ją w ramionach tej ostatniej zimowej nocy, nie uświadamiał sobie takiej możliwości. Opowiadał o nowej książce i przytulał Joan do siebie, zadowolony z dotyku jej jędrnego ciała, świeżego zapachu jej włosów i ciepłego blasku uczucia. Jej nagła reakcja zaskoczyła go. Zanim zrozumiał, co ją zaniepokoiło, stała już i ściągała go z sofy. Chwyciła jego prawą dłoń, wskazała rankę, a w jej głosie zabrzmiał gniew i troska. – Och, Tom! Dlaczego na siebie nie uważasz? Nie wahała się. Poprosiła jedną z sąsiadek, by przypilnowała Rogera, a potem w lekkim lutowym śniegu odwiozła męża do szpitala. Nie odchodziła, póki nie przyjęto go na oddział i nie przeprowadzono badań. Wstępna diagnoza brzmiała: gangrena. Joan spędziła przy nim prawie cały dzień, z wyjątkiem okresów, gdy zabierano go na badania. Następnego ranka o szóstej Covenant trafił na salę operacyjną. Odzyskał świadomość trzy godziny później, w szpitalnym łóżku, bez dwóch palców. Otępiały po narkozie, dopiero w południe zatęsknił za Joan. Jednak nie zjawiła się przez cały dzień. A nazajutrz rano weszła do pokoju zupełnie odmieniona. Była blada, jakby serce szczędziło jej krwi; kości czaszki zdawały się rozsadzać jej głowę. Przypominała schwytane w pułapkę dzikie zwierzę. Zignorowała jego wyciągniętą rękę. Mówiła cichym, pełnym napięcia głosem, jak gdyby najwyższym wysiłkiem woli zmuszała się do tego. Stojąc możliwie daleko, martwym wzrokiem spoglądała przez okno na mokre ulice i przekazała mu nowe wieści. Wykryli u niego trąd. Otępiały ze zdumienia, powiedział tylko: – Chyba żartujesz. Wtedy odwróciła się. – Nie udawaj głupiego! – krzyknęła. – Lekarz chciał ci powiedzieć, ale się nie zgodziłam. Wolałam sama. Myślałam o tobie. Ale nie mogę... nie zniosę tego. Masz trąd! Wiesz, co to znaczy? Dłonie i stopy gniją, ramiona i nogi będziesz miał poskręcane, a twoja twarz stanie się brzydka niczym stary grzyb. Będziesz miał wrzody na oczach, a po pewnym czasie stracisz wzrok. Nie zniosę tego... dla ciebie to bez różnicy, bo ty niczego nie będziesz czuł, do diabła! I... och, Tom, Tom... to jest zakaźne! – Zakaźne? – Nie rozumiał, o czym ona mówi. – Tak! – warknęła. – Większość ludzi choruje, ponieważ... – Na chwilę zakrztusiła się trwogą, która doprowadziła do tego wybuchu. – Ponieważ mieli kontakt w dzieciństwie. Dzieci są bardziej podatne od dorosłych. Roger... nie mogę ryzykować... muszę chronić Rogera! A kiedy uciekła, kiedy wybiegła z pokoju, powiedział: – Tak, oczywiście. Nie miał nic więcej do powiedzenia. Wciąż nie rozumiał. Umysł miał pusty. Dopiero po kilku tygodniach zaczął pojmować, jaką część duszy odjęła mu Joan. Ale wtedy był tylko przerażony. Czterdzieści osiem godzin po operacji chirurg stwierdził, że Covenant zniesie podróż. Wysłali go do leprozorium w Luizjanie. W drodze z lotniska lekarz, który po niego wyjechał, bezbarwnym tonem opowiadał o trądzie. Mycobacterium leprae została zidentyfikowana przez Armauera Hansena w 1874 roku, jednak badania nie posunęły się naprzód, gdyż uczeni nie zdołali zrealizować dwóch spośród czterech etapów analizy, określonych przez Kocha: nikt nie potrafił sztucznie wyhodować bakterii i nikt nie odkrył, jaką drogą choroba ta jest przekazywana. Ostatnio pewne obiecujące wyniki otrzymał dr O. A. Skinsnes na Hawajach. Covenant słuchał nieuważnie. Słyszał abstrakcyjne wibracje grozy w słowie „trąd”, jednak nie miały one siły przekonywania. Przypominały groźbę wypowiedzianą w obcym języku: istniała tylko intonacja, same słowa nic nie znaczyły. Obserwował poważną twarz lekarza tak samo, jak wcześniej patrzył na niezrozumiały wybuch Joan. I nic nie mówił. Gdy jednak wprowadził się do pokoju – kwadratowej celi z białym łóżkiem i antyseptycznymi ścianami – lekarz podjął jeszcze jedną próbę. – Panie Covenant – oświadczył nagle. – Pan chyba nie rozumie, o co toczy się gra. Proszę ze mną. Chcę panu coś pokazać. Covenant ruszył za nim korytarzem. – Ma pan to, co nazywamy pierwotnym przypadkiem choroby Hansena – mówił lekarz. – Przypadek rodzimy, który nie ma żadnej... etiologii. Osiemdziesiąt procent zachorowań w tym kraju to imigranci, ludzie, którzy kontakt z chorobą mieli w dzieciństwie, za granicą – w klimacie tropikalnym. Wiemy przynajmniej, gdzie się zarazili, choć nie mamy pojęcia jak. Naturalnie, pierwotna czy wtórna, choroba rozwija się podobnie. Z reguły jednak ludzie z przypadkami wtórnymi dorastali w miejscach, gdzie choroba Hansena jest mniej egzotyczna niż tutaj. Kiedy zachorowali, potrafili to rozpoznać. To znaczy, że mieli większą szansę, by odpowiednio wcześnie szukać pomocy. Przerwał na chwilę. – Chcę panu przedstawić jednego z naszych pacjentów – podjął. – To jedyny prócz pana przypadek pierwotny, jaki w tej chwili mamy u nas. Pacjent był kimś w rodzaju pustelnika. Mieszkał samotnie, daleko od cywilizacji, w górach zachodniej Wirginii. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje, dopóki armia nie zaczęła go szukać. Chcieli go zawiadomić, że na wojnie stracił syna. Kiedy oficer go zobaczył, wezwał pogotowie. A stamtąd przysłano pacjenta do nas. Lekarz zatrzymał się przed drzwiami całkiem podobnymi do drzwi pokoju Covenanta. Zapukał, ale nie czekał na odpowiedź. Nacisnął klamkę, chwycił Covenanta za łokieć i wprowadził do środka. Zaraz za progiem w nozdrza Covenanta uderzył gryzący odór, smród jakby gnijącego mięsa rzuconego do latryny. Zapachy maści i kwasu karbolowego nie mogły go stłumić. Źródłem odoru była skulona postać, siedząca w groteskowej pozie na białej pościeli. – Dzień dobry – odezwał się lekarz. – To pan Thomas Covenant. Ma pierwotny przypadek choroby Hansena i chyba nie bardzo rozumie, co mu grozi. Pacjent wolno uniósł ramiona, jakby chciał objąć przybysza. Jego dłonie były nabrzmiałymi kikutami, pozbawionymi palców bryłami różowego, chorego ciała, poznaczonego pęknięciami i wrzodami, z których spod warstw maści sączyła się żółta wydzielina. Bryły wisiały na chudych, krzywych patykach rąk. Nogi, choć częściowo osłonięte szpitalną piżamą, wyglądały jak sękate gałęzie. Chory nie miał połowy jednej stopy, a w jej miejscu otwierała się jątrząca rana. Pacjent poruszył wargami, by coś powiedzieć. Covenant spojrzał mu w twarz. Mętne, pokryte kataraktą oczy tkwiły w niej niby centra erupcji ropy. Skóra policzków o typowej dla albinosów białoróżowej barwie była nabrzmiała i zlewała się, jak gdyby ktoś podgrzał ją do temperatury topnienia. A grzbiety fałd skóry znaczyły szerokie guzy. – Zabij się – straszliwie zachrypiał chory. – Lepsza śmierć niż to. Covenant wyrwał się lekarzowi. Wybiegł na korytarz. Zawartość jego żołądka niby wściekła struga chlusnęła na czyste ściany i podłogę. W taki sposób podjął decyzję: chce przeżyć. Thomas Covenant spędził w leprozorium sześć miesięcy. Jak zagubione widmo krążył po korytarzach. Ćwiczył WKS i inne niezbędne dla życia zabiegi; z ponurą miną brał udział w konsyliach, słuchał wykładów o trądzie, terapii i rehabilitacji. Szybko się dowiedział, że zdaniem lekarzy kluczowym elementem leczenia jest psychika pacjenta. Chcieli go o tym przekonać. On jednak nie chciał rozmawiać o sobie. Gdzieś w głębi narastała w nim nieposkromiona furia. Jakaś sztuczka nerwów sprawiała, że dwa odcięte palce wydawały się bardziej realne niż pozostałe. Prawy kciuk wiecznie ku nim sięgał i wciąż na nowo odkrywał pooperacyjną bliznę. Pomoc lekarzy przypominała inną wersję tej samej sztuczki. Kilka jałowych wizji nadziei sprawiało wrażenie odnalezionych po omacku przez pozbawioną palców wyobraźnię. Dlatego rozmowy, jak też wykłady, kończyły się długimi przemowami ekspertów na temat problemów, jakie czekały jego, Thomasa Covenanta. Powtarzane całymi tygodniami zdania zaczęły wreszcie mu się śnić po nocach. Ostrzeżenia opanowały spustoszone pole umysłu i zamiast o powieści, śnił o wykładach. – Trąd – słyszał noc po nocy – jest chyba najbardziej tajemniczą z ludzkich przypadłości. Jest tajemnicą, jak jest nią niezwykła, płynna granica między żywą a martwą materią. Oczywiście, coś jednak wiemy. Trąd nie jest chorobą śmiertelną, nie zaraża żadną konwencjonalną drogą. Działa niszcząc nerwy, zwykle w kończynach i rogówce oka. Powoduje deformacje, ponieważ blokuje zdolność ciała do obrony poprzez czucie i reakcję na ból. Efektem może być całkowite kalectwo, krańcowe zniekształcenie twarzy i kończyn, ślepota. Proces jest nieodwracalny, ponieważ martwe nerwy się nie regenerują. Wiemy też, że we wszystkich niemal przypadkach właściwe leczenie z użyciem DDS – diamino- difenylo- sulfonu – i nowych, syntetycznych antybiotyków może zatrzymać postęp choroby. Kiedy przerwie się postępujący proces martwicy nerwów, właściwe leki i terapia mogą zapanować nad schorzeniem do końca życia pacjenta. Nie wiemy natomiast, dlaczego i w jaki sposób konkretna osoba ulega chorobie. Nie możemy wykazać, skąd choroba przychodzi i jakie są jej przyczyny. Ale ten, kto zachoruje, nie ma nadziei na wyleczenie. Te słowa we śnie wcale nie były przesadą. Mogły bez żadnych zmian znaleźć się w każdym z dwudziestu wykładów czy dyskusji. Lecz ich brzmienie niosło wizje tak potworne, że nigdy nie powinny zostać wypowiedziane. – Po latach badań przekonaliśmy się, że choroba Hansena jest źródłem dwóch wyjątkowych problemów – kontynuował bezosobowym głosem lekarz. – Te powiązane ze sobą komplikacje nie występują przy żadnych innych schorzeniach. Sprawiają, że psychiczny aspekt choroby jest o wiele ważniejszy od fizycznego. Chodzi przede wszystkim o stosunki z innymi ludźmi. W przeciwieństwie do białaczki dzisiaj, a gruźlicy w zeszłym stuleciu, trąd nie jest i nigdy nie był chorobą „poetycką”, chorobą romantyczną. Wręcz przeciwnie. Trędowaty zawsze budził lęk i odrazę, nawet w społeczeństwach, które mniej niż Amerykanie nienawidzą swoich chorych. Z powodu rzadkiej bakterii, której zachowania nikt nie potrafi przewidzieć ani kontrolować, chorego odrzucały nawet najbliższe osoby. Trąd nie jest chorobą śmiertelną i przeciętnie pacjent może z nią przeżyć trzydzieści do pięćdziesięciu lat. W połączeniu z wywołanym chorobą postępującym kalectwem sprawia to, że chorzy na trąd bardziej niż inni potrzebują ludzkiego wsparcia. A praktycznie wszystkie społeczności skazują trędowatych na izolację i życie w rozpaczy. Traktują ich jak przestępców i degeneratów, zdrajców i złoczyńców. Wypychają ich poza nawias ludzkości tylko z tego powodu, że nauka nie zdołała rozwikłać tajemnicy ich schorzenia. W prawodawstwie każdego kraju, w każdej kulturze, trędowaty uważany jest za uosobienie wszystkiego, co ludzi – indywidualnie i we wspólnocie – przeraża i odpycha. Reagują tak z kilku przyczyn. Po pierwsze, efektem choroby jest brzydota i odór, obie rzeczy są zdecydowanie nieprzyjemne. Po drugie, mimo wyników badań całych pokoleń uczonych, ludzie wciąż nie mogą uwierzyć, że coś tak widocznego, ohydnego i tajemniczego nie jest zakaźne. Ich lęk wzmaga jeszcze nasza niewiedza na temat tego mikroba. Nie wiemy na pewno, czy choroba nie jest przenoszona przez dotyk, powietrze, jedzenie czy wodę. Wobec braku naturalnych, możliwych do udowodnienia przyczyn zachorowań, ludzie tłumaczą je w inny sposób – zawsze źle: jako dowód zbrodni, zepsucia, perwersji, kary bożej, przerażający przejaw psychicznej, duchowej czy moralnej zgnilizny lub winy. I uparcie twierdzą, że trąd jest zaraźliwy, mimo wszelkich dowodów na to, że nawet dzieciom zagraża on tylko w minimalnym stopniu. Wielu z was musi żyć samotnie bez jednej ludzkiej istoty, która pomogłaby nieść ten ciężar. Dlatego właśnie taki nacisk kładziemy na przygotowanie psychologiczne: chcemy was nauczyć, jak sobie radzić z samotnością. Wielu pacjentów opuszczających tę instytucję nie dożywa swego wieku. Szok izolacji sprawia, że tracą motywację, zapominają o profilaktyce, nabierają biernych lub czynnych skłonności samobójczych. Spory odsetek z czasem powraca tutaj. Przeżyją ci pacjenci, którzy potrafią znaleźć kogoś, kto pomoże im rozbudzić chęć życia. Albo w sobie znajdą dość sił, by przetrwać. Jednak którąkolwiek drogę wybierzecie, jeden fakt nie ulega zmianie: od dzisiaj aż do śmierci trąd jest najważniejszym elementem waszego istnienia. Od przebudzenia do zaśnięcia musicie niezmiennie uważać na wszelkie ostre zakręty życia. Od tego nie ma ucieczki. Nie możecie szukać odpoczynku w marzeniach, w zamyśleniu. Wszystko, co uderza, bije, parzy, łamie, drapie, haczy czy kłuje, może was zranić, okaleczyć, a nawet zabić. A myśli o życiu, jakiego nie możecie już prowadzić, mogą was doprowadzić do rozpaczy i samobójstwa. Widywałem takie rzeczy. Puls Covenanta tętnił szaleńczym rytmem, pościel przykleiła się do jego lepkiej od potu skóry. Głos z koszmaru nie zmienił się – nie próbował straszyć, lęk słuchacza nie dawał mu satysfakcji – jednak teraz słowa były czarne jak nienawiść, za nimi zaś ziała wielka, otwarta rana pustki. – I tu dochodzimy do drugiego problemu. Rzecz wydaje się prosta, lecz przekonacie się o jej niszczącej sile. Większość ludzi jest mocno uzależniona od zmysłu dotyku. W istocie dotyk skupia całe obszary reakcji na rzeczywisty świat. Ludzie mogą wątpić w to, co widzą i słyszą, ale gdy czegoś dotkną, są przekonani, że to jest prawdziwe. Nieprzypadkowo najgłębszą część naszej jaźni, nasze emocje, wyrażamy w kategoriach dotyku. Smutne opowieści nas wzruszają. Coś przykrego może nas dotknąć lub zranić. To nieuniknione, bo jesteśmy organizmami biologicznymi. Musicie walczyć, by zmienić to nastawienie. Jesteście istotami inteligentnymi, każdy z was posiada rozum. Wykorzystajcie go, by rozpoznać niebezpieczeństwo. Wykorzystajcie, by nauczyć się, jak dalej żyć. Covenant budził się samotny w szpitalnym łóżku, zlany potem, z szeroko otwartymi oczami. Napięte wargi powstrzymywały jęk, próbujący się wydostać zza zaciśniętych zębów. Sen po śnie, tydzień po tygodniu powtarzało się to samo. Dzień po dniu musiał gniewnie zmuszać się, by opuścić nieskuteczną kryjówkę swego pokoju. Jednak nie zmienił swej zasadniczej decyzji. Spotykał pacjentów, którzy przebywali w leprozorium po kilka razy – nieszczęsnych recydywistów, którzy nie potrafili wypełnić podstawowego wymogu: trzymać się życia, nie żądając żadnej rekompensaty, która nadawałaby mu jakąś wartość. Ich cyklicznie postępująca degeneracja przekonała go, że senny koszmar zawiera wszelkie niezbędne dla przeżycia surowce. Noc po nocy sen wbijał w jego myśli brutalne i nieodwołalne prawa trądu; cios za ciosem ukazywał, że absolutne poddanie się tym prawom jest jedyną obroną przed zgnilizną, ropieniem i ślepotą. W piątym i szóstym miesiącu pobytu w leprozorium z maniakalnym uporem ćwiczył WKS i inne zabiegi. Patrzył na nagie, aseptyczne ściany pokoju, jakby chciał się zahipnotyzować. W głębi umysłu odliczał godziny pomiędzy kolejnymi dawkami leków. A kiedy się mylił, kiedy gubił rytm swej obrony, chłostał się przekleństwami. Po siedmiu miesiącach lekarze nabrali przekonania, że jego upór nie jest chwilowy. Byli też w miarę pewni, że powstrzymali rozwój choroby. Odesłali go do domu. Wracając pod koniec lata do Haven Farm, sądził, że jest gotów na wszystko. Przygotował się na brak wszelkich kontaktów z Joan, na strach i odrazę ze strony dawnych przyjaciół i znajomych – choć to wciąż nękało go mdlącymi nawrotami gniewu i niesmaku. Widok porzuconych rzeczy Joan i Rogera, a także pusta stajnia, gdzie kiedyś Joan trzymała konie, jak żrący kwas kąsały serce. Lecz psychiczna zbroja chroniła go przed cierpieniami. A jednak nie przygotował się... na wszystko. Następny wstrząs przekraczał jego możliwości. Dwu-, a nawet trzykrotnie sprawdził, że nie przyszła żadna poczta od Joan. Przez telefon rozmawiał z panią mecenas, która prowadziła jego sprawę – przez elektryczny przewód rozpoznawał jej zakłopotanie. A potem poszedł do chaty w lesie, usiadł i przeczytał fragmenty swej nowej książki. Ślepota i nędza słów wprawiły go w osłupienie. Komplementem byłoby określenie powieści śmiesznie naiwną. Z trudem potrafił uwierzyć, że sam jest odpowiedzialny za ten pełen zadufania śmieć. W nocy przeczytał też swoją pierwszą powieść, bestseller. Potem z najwyższą ostrożnością rozpalił ogień w kominku i spalił jedno i drugie: książkę i maszynopis. Ogień, myślał. Oczyszczenie. Jeśli nie napiszę więcej ani słowa, przynajmniej uwolnię się od tych kłamstw. Jak mogłem być taki zarozumiały? Patrzył, jak kartki zamieniają się w szary popiół, i wrzucał z nimi do ognia wszelkie myśli o dalszej twórczości. Po raz pierwszy zrozumiał tę część wykładów lekarzy: musi zgnieść własną wyobraźnię. Nie może sobie na nią pozwolić. Mogłaby mu ukazać Joan, radość, zdrowie... Jeśli będzie się dręczył nieosiągalnymi marzeniami, przestanie przestrzegać praw, które pozwalają przeżyć. Wyobraźnia mogła zabić, mogła pokusą lub oszustwem doprowadzić go do samobójstwa. Obraz wszystkich rzeczy, których nie może już posiadać, wzbudzi jego rozpacz. Kiedy zgasł ogień, rozdeptał popiół, jakby chciał uczynić zniszczenie nieodwracalnym. Od następnego ranka zaczął na nowo organizować swoje życie. Najpierw odszukał starą brzytwę. Jej długie ostrze z nierdzewnej stali lśniło drwiąco w jarzeniowym świetle łazienkowej lampy; mimo to naostrzył ją starannie, namydlił twarz, niepewnie wsparł się o umywalkę i przyłożył brzytwę do swej krtani. Poczuł zimną linię ognia na szyi, lodowatą groźbę krwi, gangreny, nawrotu trądu. Gdyby dłoń o trzech palcach ześliznęła się lub drgnęła, konsekwencje mogły być tragiczne. Mimo to świadomie podjął ryzyko. Miało to wzmocnić dyscyplinę, wymusić uznanie twardych warunków przetrwania, zdusić opór. Golenie brzytwą uczynił swym osobistym rytuałem, codzienną konfrontacją z chorobą. Z tych samych powodów zaczął nosić przy sobie ostry scyzoryk. Kiedy tylko miał wrażenie, że niknie zdecydowanie, kiedy czuł się zagrożony przez wspomnienia, nadzieję czy miłość, wyjmował nóż i sprawdzał ostrze na nadgarstku. Ogolony, przystąpił do pracy. Uporządkował dom, przestawił meble, by zmniejszyć zagrożenie z powodu wystających kantów, ostrych krawędzi i ukrytych przeszkód. Wyeliminował wszystko, o co mógłby się potknąć, zaczepić czy zranić, aby nawet w ciemności pokoje były bezpieczne. Jak tylko potrafił, upodobnił dom do swojej salki w leprozorium. Wszystko, co mogło mu zagrozić, przeniósł do pokoju gościnnego, a kiedy skończył, zamknął drzwi i wyrzucił klucz. Następnie poszedł do chaty i także ją zamknął. Wykręcił bezpieczniki, by stare przewody nie spowodowały pożaru. Wreszcie zmył pot z rąk. Starannie, niemal obsesyjnie mydlił dłonie. Nie umiał się powstrzymać – zbyt silne było wrażenie brudu. Trędowaty, nieczysty. Przez całą jesień niepewnie omijał zalążki obłędu. Mroczna pasja pulsowała w nim jak wbita w żebra pika, zmuszająca do bezsensownej aktywności. Odczuwał nieukojone pragnienie snu, ale nie mógł mu ulec, gdyż senne marzenia zmieniłyby się w koszmar gnicia. Mimo drętwoty miał wrażenie, że coś wyżera mu ciało. Zaś na jawie stawał wobec obłędnego, nierozwiązywalnego paradoksu: nie wierzył, że bez pomocy i zachęty innych zniesie ciężar walki przeciw grozie i śmierci; jednak groza i śmierć tłumaczyły, niemal usprawiedliwiały izolację, pozbawiającą go pomocy i zachęty. Jego zmagania miały źródło w tych samych namiętnościach, które powodowały odrzucenie. Nienawidził się za to, że musi toczyć niemożliwą do wygrania, nieskończoną wojnę. Nie potrafił jednak nienawidzić ludzi, którzy do ostatecznych granic doprowadzili jego moralne osamotnienie. Oni dzielili z nim jego własny lęk. Jedynym rozwiązaniem tego dylematu była złość. Gorycz i gniew stały się tarczą przeciw szaleństwu; potrzebował wściekłości, by przetrwać, by trzymać się życia. Bywały dni, gdy od wschodu do zachodu słońca ani na chwilę nie opuszczał go gniew. Z czasem jednak nawet to zaczęło zawodzić. Izolacja była jego własnym prawem, niezaprzeczalnym faktem, tak absolutnie realnym i koniecznym jak grawitacja, zakażenie, brak czucia. Nie przeżyje, jeśli nie zdoła dostosować się do faktów. Kiedy spoglądał na farmę, miał wrażenie, że niepokonana otchłań oddziela go od drzew wyznaczających granicę terenu. Nie było rozwiązania. Gdy o tym myślał, palce drgały mu bezradnie, niemal zaciął się przy goleniu. Bez gniewu nie potrafił walczyć – a jednak gniew zwracał się przeciw niemu. W miarę jak mijała jesień, coraz rzadziej przeklinał ograniczające go bariery. Włóczył się po lesie za Haven Farm: wysoki, szczupły mężczyzna o dzikim spojrzeniu, mechanicznym kroku, bez dwóch palców u prawej dłoni. Każda kamienista ścieżka, ostra skała czy strome zbocze przypominały mu, że tylko ostrożność trzyma go przy życiu. Wystarczy na chwilę zmniejszyć czujność, a spokojnie, bezboleśnie, nie opłakiwany przez nikogo, pozostawi za sobą wszystkie problemy. Żal narastał, gdy próbował dotknąć kory drzewa i nie czuł niczego. Wyraźnie dostrzegał czekający go koniec: serce stanie się równie nieczułe jak ciało. Wtedy będzie zgubiony na dobre. Gdy jednak dowiedział się, że ktoś zapłacił za niego rachunek, nagle odniósł wrażenie, że wszystko się zogniskowało, skrystalizowało. Nieoczekiwany prezent uświadomił mu, co się dzieje. Ludzie z miasteczka nie tylko go unikają, ale czynnie usuwają wszelkie preteksty, jakie mógłby podać, by znaleźć się wśród nich. W pierwszej reakcji na zagrożenie chciał otworzyć szeroko okno i krzyknąć w zimowy pejzaż: – Idźcie do diabła! Nie potrzebuję was! Sprawa jednak nie była prosta i nie mógł jej załatwić wybuch gniewu. Gdy zima ustąpiła wczesnej marcowej wiośnie, doszedł do wniosku, że musi podjąć jakieś działania. Był człowiekiem jak inni. Miał ludzkie serce. Nie będzie spokojnie patrzył, jak rwą się wszelkie jego kontakty. Kiedy nadszedł rachunek telefoniczny, zebrał się na odwagę, ogolił starannie, wybrał ubranie z grubego materiału, mocno zasznurował solidne buty i wyruszył na dwumilowy spacer do miasta, by osobiście wpłacić należność. Dotarł do biura Bell Telephone Company, a lęk otaczał go niby burzowa chmura. Stał przed drzwiami ze złoconą tabliczką i myślał: Są takie blade śmierci... Roześmiał się w duchu. Potem opanował się, niby nagły podmuch wiatru szarpnął drzwi i ruszył do dziewczyny w okienku, jak gdyby wyzwała go na pojedynek. Uspokoił drżące dłonie, kładąc je na kontuarze. Na moment dziko wyszczerzył zęby. – Nazywam się Thomas Covenant – oznajmił. Dziewczyna była elegancko ubrana i trzymała ręce skrzyżowane pod biustem tak, by wyglądały możliwie najlepiej. Patrzyła obojętnie, jakby go nie zauważyła. Kiedy szukał na jej twarzy jakiegoś przejawu odrazy, nagle spojrzała wprost na niego. – Tak? – spytała. – Chciałbym zapłacić za telefon – wyjaśnił. Nie wie, pomyślał; nic nie słyszała. – Oczywiście, proszę pana – odparła. – Jaki ma pan numer? Powiedział, a ona odeszła z gracją, by sprawdzić akta. Kiedy zniknęła, poczuł, że fale strachu zaciskają mu krtań. Musiał jakoś odwrócić swoją uwagę, zająć się czymś innym. Sięgnął do kieszeni i wyjął kartkę papieru, którą dostał od chłopca. Powinien pan to przeczytać. Wygładził ją na kontuarze i spojrzał. Wyblakłym drukiem napisano: Prawdziwy człowiek – prawdziwy we wszystkim, co uznajemy za prawdziwe – nagle zostaje wyrwany ze swego świata i znajduje się w fizycznej sytuacji, która nie może istnieć: dźwięki mają aromat, zapachy kolor i głębię, widoki fakturę, dotyk ma wysokość i barwę tonu. Bezcielesny głos informuje go, że trafił w to miejsce jako reprezentant swojego świata i musi walczyć na śmierć i życie z reprezentantem innego. Jeśli przegra, zginie, a jego świat – prawdziwy świat – zostanie zniszczony, gdyż brak mu wewnętrznej siły, by przetrwać. Człowiek nie daje wiary, że to, co mu powiedziano, jest prawdą. Zakłada, że albo śni, albo ma halucynacje. Nie zgadza się na podjęcie „fałszywej” walki, skoro nie istnieje żadne „realne” zagrożenie. Jest nieprzejednany w swym postanowieniu, by nie wierzyć w pozorną sytuację. Nie broni się, gdy atakuje go przedstawiciel innego świata. Pytanie: Czy zachowanie tego człowieka było odważne czy tchórzliwe? To fundamentalny problem etyki. Etyka, parsknął Covenant. Kto wymyśla takie rzeczy? Po chwili wróciła wyraźnie zdumiona kasjerka. – Thomas Covenant? Z Haven Farm? Na pańskie konto wpłynął przelew, który na kilka miesięcy pokrywa wszelkie koszty. Czy ostatnio nie wysłał nam pan czeku na większą sumę? Covenant zachwiał się jak uderzony, chwycił się kontuaru i stanął odchylony w bok, niby wyrzucony na mieliznę galeon. Nieświadomie zgniótł kartkę papieru. W głowie mu się kręciło. W myślach słyszał echo słów: Praktycznie wszystkie społeczeństwa skazują, oskarżają, izolują... nie ma nadziei. Próbował pohamować wściekłość, koncentrując uwagę na obolałych stopach i kostkach. Z wystudiowaną ostrożnością położył na kontuarze zmięty papier i z wysiłkiem zachowując obojętny ton, oznajmił: – To nie jest zakaźne, wie pani? Nie zarazi się pani ode mnie. Nie ma się czego obawiać. Zupełnie niegroźne. Najwyżej dla dzieci. Dziewczyna zamrugała, jakby zaskoczona. Przygarbił się, dusząc w sobie gniew. Odwrócił się z godnością, na jaką było go jeszcze stać, i wyszedł na ulicę, pozwalając, by drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Ognie piekielne! – zaklął pod nosem. Ognie piekielne i potępienie! Oszołomiony złością, rozejrzał się po ulicy. Ze swego miejsca widział całe złowrogie miasteczko. W kierunku Haven Farm po obu stronach drogi ciągnęły się małe sklepiki, podobne do wyszczerzonych zębów. Ostre słońce budziło uczucie, że jest zupełnie odsłonięty i nagi. Szybko sprawdził, czy na dłoniach nie pojawiły się zadrapania i otarcia, po czym ruszył swoją drogą krzyżową. Drętwe stopy niepewnie stąpały po chodniku. Był przekonany, że demonstruje wyjątkową odwagę, nie rzucając się do ucieczki. Po chwili wyrósł przed nim gmach sądu. Na chodniku przed wejściem stał żebrak. Nie poruszył się. Wciąż spoglądał w słońce, wciąż mamrotał coś pod nosem. Jego tabliczka głosiła: Strzeż się. Niepotrzebnie. Ostrzeżenie przyszło za późno. Covenant stwierdził, że ten staruch zupełnie tu nie pasuje. Żebracy i fanatycy, świątobliwi pustelnicy i prorocy apokalipsy nie należą do świata ulic zalanych słońcem. Zmarszczone, srogie twarze na kamiennych filarach nie tolerowały takiej staroświeckiej egzaltacji. A nieliczne wyżebrane monety nie wystarczyłyby nawet na jeden solidny posiłek. Widok ten poruszył w Covenancie ukrytą strunę współczucia. Niemal wbrew własnej woli zatrzymał się przed starcem. Żebrak nie wykonał najmniejszego gestu, nie przerwał kontemplacji słońca. Lecz jego głos uległ zmianie, a przez niewyraźny bełkot przedarło się jedno słowo: – Daj. Polecenie było chyba skierowane specjalnie do Covenanta. Jak na rozkaz spuścił wzrok i spojrzał na miskę. Lecz to żądanie, przymus, na nowo rozbudziły złość. Nic ci nie jestem winien, warknął w myślach. Zanim odszedł, starzec znowu przemówił: – Ostrzegałem cię. Nieoczekiwanie stwierdzenie uderzyło Covenanta jak wnikliwe, intuicyjne podsumowanie wszystkich przeżyć minionego roku. Mimo gniewu natychmiast podjął decyzję. Z wykrzywioną twarzą sięgnął po ślubną obrączkę. Nigdy dotąd nie zdejmował tego kółka z białego złota. Wciąż nosił je na palcu, mimo rozwodu, mimo milczenia Joan. Było ono symbolem jego tożsamości. Przypominało, gdzie był kiedyś i gdzie jest teraz... przypominało o złożonych i złamanych przyrzeczeniach, o utracie żony, bezradności... i o resztkach własnego człowieczeństwa. Zerwał obrączkę z palca i rzucił ją do miski. – To więcej warte niż jakieś drobne – burknął odchodząc. – Czekaj. W słowie zawarta była taka moc, że Covenant przystanął. Nieruchomy, rozniecał swój gniew, póki nie poczuł na ramieniu dłoni starca. Wtedy odwrócił się i spojrzał w bladoniebieskie oczy, tak puste, jakby wciąż studiowały tajemny ogień słońca. Starzec urósł nagle. Niewyjaśnione poczucie zagrożenia, wrażenie, że zbliżył się do spraw, których nie pojmuje, rozbudziły jego niepokój. Covenant odsunął te myśli. – Nie dotykaj mnie. Jestem trędowaty. Nieobecny wzrok omijał go, jakby nie istniał albo jakby te oczy były ślepe. Jednak głos starca był czysty i pewny. – Potępiają cię, synu. Covenant zwilżył wargi językiem. – Nie, staruszku. To normalne... ludzie są tacy. Daremna sprawa. – Daremność to klucz życia, powiedział do siebie, jakby cytował prawo trądu. – Takie jest życie. Tyle że ja widzę fakty wyraźniej niż większość ludzi. – Taki młody... a taki zgorzkniały. Covenant od tak dawna nie spotkał się z sympatią, że te słowa poruszyły go do głębi. Gniew zniknął, pozostawiając suche, ściśnięte gardło. – Daj spokój, staruszku – mruknął. – Nie stworzyliśmy tego świata. Musimy tylko w nim żyć. Siedzimy w tej samej łódce... tak czy inaczej. – Naprawdę nie stworzyliśmy go? Nie czekając na odpowiedź, żebrak znów zaczął nucić swoją dziwaczną melodię. Covenant stał nieruchomo, póki nie nastąpiła przerwa w piosence. Wtedy w głosie starca zabrzmiała nowa nuta, agresywny ton uderzający w nagle bezbronnego Covenanta. – Dlaczego się nie zabijesz? Covenant poczuł ucisk w piersi, nagły skurcz serca. Spojrzenie bladoniebieskich oczu niosło jakieś nieokreślone zagrożenie. Ukłuł go lęk. Covenant chciał wyszarpnąć się spod tego wzroku, przeprowadzić WKS, upewnić się, że jest bezpieczny... nie potrafił. Oczy pochwyciły go mocno. – To zbyt łatwe – wykrztusił wreszcie. Ta odpowiedź nie napotkała sprzeciwu, lecz jego niepokój ciągle narastał. Unieruchomiony z woli starca, stanął nad otchłanią przyszłości i spojrzał w dół na ostre zygzaki zagrożeń – szorstkie przekleństwa sterczące daleko w dole. Rozpoznał różne możliwe rodzaje śmierci trędowatego. Lecz ta panorama uspokoiła go. Była jak sprawdzian orientacji w fantastycznych okolicach; dzięki niej powrócił na znajomy teren. Teraz mógł już zapomnieć o strachu. – Czy mogę panu pomóc? – zapytał. – Jedzenie? Dach nad głową? Wszystko, co mam, jest do pańskiej dyspozycji. Jakby na dźwięk jakiegoś kluczowego hasła, z oczu starca zniknęła groźba. – Zbyt wiele już uczyniłeś. Takie dary zwracam ofiarodawcy. Podsunął Covenantowi żebraczą miskę. – Zabierz pierścień. Bądź wierny. Nie zawiedź. Łagodna prośba zastąpiła rozkazujący ton. Covenant zawahał się, niepewny, czego chce starzec. Musiał jednak zareagować. Wziął obrączkę i wsunął ją na palec lewej ręki. – Wszyscy zawodzą – powiedział. – Ale ja zamierzam przeżyć... jak długo zdołam. Starzec zgarbił się, jakby zrzucił na barki Covenanta ciężar proroctwa czy przykazania. – Tak być może – odparł słabym głosem. Po czym odwrócił się i odszedł bez słowa, wsparty na lasce niby zmęczony prorok, wycieńczony przekazywaniem swych wizji. Laska dziwnie stukała o chodnik, jak gdyby drewno było twardsze od cementu. Póki starzec nie zniknął za rogiem, Covenant spoglądał za trzepoczącym na wietrze ochrowym płaszczem i rozwianymi włosami. Potem otrząsnął się, zaczął WKS i przerwał, gdy jego oczy spoczęły na obrączce. Luźno opinała palec, jakby była za duża na tę dłoń. Potępiają, pomyślał. Wpłynął depozyt. Muszę coś zrobić, zanim zaczną barykadować przede mną ulice. Przez chwilę stał w miejscu, rozważając możliwości działania. Z roztargnieniem spoglądał na kolumny sądu i wieńczące je głowy. Miały puste oczy, a na wargach wyrzeźbione na wieczność skrzywienie niesmaku, nieodparte i zawsze nie dokończone. Nasunęły mu pewien pomysł. Pożegnał je bezgłośnym przekleństwem i ruszył przed siebie. Postanowił odwiedzić swojego adwokata; zażąda, by ta kobieta, pilnująca jego kontraktów i spraw finansowych, znalazła jakiś prawny zakaz tego szantażu dobroczynności, który izolował go od miasta. Niech zablokuje wpłaty, pomyślał. To przecież niemożliwe, żeby bez mojej zgody płacili moje należności. Kancelaria mieściła się przy skrzyżowaniu na rogu po drugiej stronie ulicy. Po minucie szybkiego marszu Covenant dotarł do jedynego w mieście skrzyżowania ze światłami. Spieszył się. Chciał podjąć działania, zanim nieufność wobec adwokatów i machiny prawa przekona go, że ta determinacja to głupota. Z trudem się powstrzymał, by nie przejść ulicy na czerwonym świetle. Sygnały zmieniały się powoli, ale w końcu miał zielone światło. Wszedł na jezdnię. Syrenę usłyszał, nim zdążył zrobić trzy kroki. W blasku czerwonych lamp policyjny radiowóz wyskoczył zza zakrętu i skręcił w główną ulicę. Wóz zarzucił na zakręcie i skierował się prosto w serce Covenanta. Covenant zatrzymał się niby pochwycony niewidzialną dłonią. Chciał iść dalej, ale mógł tylko stać nieruchomo, zapatrzony w maskę pędzącego wozu. Przez ułamek sekundy słyszał rozpaczliwy zgrzyt hamulców. A potem upadł. Miał niejasne wrażenie, że przewraca się za szybko, że jeszcze nie został potrącony. Ale nie potrafił temu zaradzić; za bardzo się bał – bał się, że samochód go zmiażdży. Zginąć w taki sposób, mimo wszystkich procedur ochronnych... Nagle uświadomił sobie przepaść czerni za blaskiem słońca, lśniącymi szybami wystaw i piskiem opon. Światło i asfalt pod jego głową zdawały się zaledwie malowidłami na czarnym tle, a teraz tło kondensowało się, sięgało do wnętrza i ściągało go do siebie. Czerń przebijała dzień niby lodowaty promień nocy. Uznał, że przeżywa koszmar. Usłyszał słowa żebraka: Bądź wierny. Nie zawiedź. Ciemność przelała się, tłumiąc dzień. Covenant widział tylko pojedynczy czerwony błysk światła policyjnego wozu – czerwony grot, gorący, czysty i śmiercionośny, niby włócznia przebijający mu czoło. 3. Zaproszenie do zdrady Przez długi czas, odmierzany tylko uderzeniami serca, Covenant trwał zawieszony w ciemności. Czerwone, przenikliwe światło było jedynym stałym punktem kotłującego się wokół niego wszechświata. Czuł, że mógłby obserwować potężne ruchy nieba i Ziemi... gdyby tylko wiedział, gdzie patrzeć. Lecz czerń i gorący czerwony promień na czole nie pozwalały mu się odwrócić; sprawiły, że wirujące wokół prądy pozostały niewidzialne. Pod naporem okrutnego światła wyraźnie odczuwał w skroniach każde uderzenie pulsu, jakby to nie serce, a umysł wybijał rytm życia – rytm powolny, zbyt powolny jak na dręczący go lęk. Nie mógł pojąć, co się z nim dzieje. Lecz każde uderzenie wstrząsało nim, jak gdyby atakowało samą strukturę mózgu. Nagle krwawa włócznia światła zadrgała i rozszczepiła się na dwie części. Covenant sunął w stronę jej źródła – albo to ono się zbliżało. Dwa płomienne punkty stały się oczami. W następnej chwili usłyszał śmiech – wysoki, piskliwy chichot, tryumfalny i złośliwy. Głos skrzeczał jak złowieszcze pianie koguta, zwiastujące świt piekła. Puls Covenanta stracił rytm. – Udało się! – skrzeczał głos. – Ja! Sam! Znów rozległ się zgrzytliwy rechot. Covenant był już tak blisko, że wyraźnie widział te oczy. Nie miały białek ani źrenic – oczodoły wypełniały czerwone kule, a światło wrzało w nich jak lawa. Ich żar parzył mu czoło. Oczy gorzały, zdawały się rozpalać powietrze. Strzeliły płomienie, spowijając Covenanta złowieszczym blaskiem. Znalazł się w głębokiej skalnej grocie. Ściany chwytały i odbijały światło, tak że jasność trwała po każdym rozbłysku oczu. Skały były gładkie, choć rozbite na setki nieregularnych powierzchni, niby wyrzeźbione niepewnym dłutem. Dookoła otwierały się wejścia do bocznych korytarzy. Ze stropu zwisały stalaktyty, lecz podłoże było wygładzone jakby przez setki przechodzących stóp. Stalaktyty odbijały światło i cały strop roił się od czerwonych błysków. Cała grota cuchnęła; kwaśny odór zmieszany z czymś słodkomdłym – opary siarki i smród gnijącego mięsa. Covenant zakrztusił się; wstrzymał oddech na widok istoty, która spoglądała na niego czerwonymi oczami. Na niskiej platformie pośrodku jaskini stał stwór o długich, chudych rękach, dłoniach wielkich i szerokich jak łopaty, chudym, zgarbionym tułowiu i głowie przypominającej taran. Kiedy przykucnął, kolana sięgały mu niemal do uszu. Jedną rękę opierał o skałę, w drugiej trzymał długą drewnianą laskę okutą metalem i całą rzeźbioną. Siwy pysk stwora stężał w szyderczym uśmiechu, a w czerwonych ślepiach bulgotała lawa. – Ha! Dokonałem tego! – wrzasnął znowu. – Przywołałem go! Moją mocą. Zabiję ich wszystkich! – Głos wzniósł się, a na wargi stwora wystąpiła piana. – Lord Drool! Mistrz! Ja! Stwór skoczył na równe nogi, pusząc się obłąkaną dumą. Podszedł do swej ofiary, a Covenant zadrżał z nieopanowanego wstrętu. – Zabiję cię! – wrzasnął stwór, oburącz ściskając laskę. – Odbiorę ci moc! Zmiażdżę ich wszystkich! Będę Lordem! Podniósł laskę, jakby chciał nią uderzyć Covenanta. W jaskini rozległ się inny głos – głęboki i wibrujący, wystarczająco potężny, by bez wysiłku wypełnić całą przestrzeń, i złowieszczy, jakby przemawiała otchłań. – Cofnij się, Skalny Robaku! – rozkazał. – Dla ciebie to zbyt wielka zdobycz. Żądam go dla siebie. Stwór zwrócił twarz ku sklepieniu. – Mój! – krzyknął. – Moja Laska! Widziałeś! Ja go przywołałem! Widziałeś! Covenant podążył wzrokiem za spojrzeniem czerwonych oczu, ale dostrzegł tylko zamglone światłocienie stalaktytów. – Otrzymałeś pomoc – oznajmił głęboki głos. – Laska była dla ciebie zbyt trudnym narzędziem. Zniszczyłbyś ją w gniewie, gdybym nie pokazał ci pewnych jej zastosowań. Ale moja pomoc ma swoją cenę. Rób, co tylko chcesz, lecz ja żądam tej nagrody. Należy do mnie. Wściekłość stwora opadła, jakby nagle uświadomił sobie swą ukrytą przewagę. – Moja Laska – mruknął posępnie. – Mam ją. Nie jesteś bezpieczny. – Grozisz mi? – Głos nagle zabrzmiał ostro, gniew zawirował tuż pod powierzchnią. – Patrz i strzeż się, Droolu Skalny Robaku. Zbliża się twoja zguba. Patrz! Zacząłem! Rozległ się głuchy zgrzyt, jakby tarły o siebie wielkie zęby, a przed oczy Covenanta spłynęła zimna mgła. Wirowała i gęstniała, aż przestał widzieć Droola. Z początku mgła jaśniała blaskiem płonących kamieni, lecz po chwili czerwień wyblakła w wilgotną, zwyczajną szarość. Wstrętny odór zmienił się w bardziej słodki zapach – kadzidło, aromat pogrzebów. Mimo chwilowej ślepoty Covenant wiedział, że już nie jest w grocie Droola. Zmiana nie przyniosła mu ulgi. Strach i oszołomienie wciągały go, jakby tonął w koszmarze. Bezcielesny głos przerażał. Mgła płynęła wokół, a on, chwiejąc się, opadł na kolana. – Słusznie czynisz, modląc się do mnie – oznajmił głos. Jadowitość wstrząsnęła Covenantem niby wizja ohydnego mordu. – Nie ma innej nadziei ni pomocy dla człowieka tak dotkniętego przez los. Tę zgubę wybrał dla ciebie mój nieprzyjaciel. A kiedy on wybiera, nie daje. On bierze. – Nie skrywana pogarda zabrzmiała w tym głosie, drażniąc nerwy Covenanta. – Tak, dobrze zrobisz, modląc się do mnie. Mogę zdjąć ci z ramion twoje brzemię. W mojej mocy jest dać ci zdrowie i siły, o jakie prosisz. Rozpocząłem bowiem atak na tę erę i do mnie należy przyszłość. Nie przegram po raz drugi. Umysł Covenanta trwał w szoku. Jednak propozycja odzyskania zdrowia przebiła się przez oszołomienie i serce zabiło mu mocniej. Wyraźnie czuł w piersi jego uderzenia, czuł, jak zmaga się z ciężarem strachu. Wciąż był zbyt zaszokowany, by się odezwać. Milczał, a głos mówił dalej: – Kevin był głupcem niespełna rozumu, zniewieściałym, bez charakteru. Oni wszyscy są głupcami. Spójrz sam, robaku. Potężny Najwyższy Lord Kevin, syn Lorica i wnuk Bereka, Lorda Założyciela, którego nienawidzę... stał tu, gdzie teraz klęczysz, i wierzył, że mnie zniszczy. Odkrył moje plany i w pewnej mierze poznał moją prawdziwą postać. A przecież ten zdziecinniały staruch przez długie lata sadzał mnie w Radzie po swej prawicy, nie dostrzegając niebezpieczeństwa. I wreszcie zobaczył, kim jestem naprawdę. Wojna wybuchła między nami: wojna, która rozerwała Zachód i zagroziła tej jego ukochanej twierdzy. Moja była pięść zniszczenia, i on o tym wiedział. Kiedy chwiały się jego armie i bladła moc, zatracił się w rozpaczy... a w rozpaczy należał do mnie. Wierzył nadal, że potrafi usunąć mnie bez śladu. Spotkaliśmy się zatem w tej jaskini, z której cię uratowałem... w Kiril Threndor, Sercu Gromu. Drool Skalny Robak nadal nie wie, czym jest czarna skała, na której stoi. I nie tylko o tym nie ma pojęcia, gdyż o swych planach nie mówię nikomu. Na swój sposób dobrze mi służy, choć służba nie jest jego zamiarem. Podobnie ty i ci tchórzliwi Lordowie służyć mi będziecie, czy chcecie tego, czy nie. Niech na razie grzebią w swych nędznych sekretach, ledwie ośmielając się lękać, że wciąż żyję. Nie opanowali siódmej części Mądrości martwego Kevina, a przecież w swej pysze chcą się nazywać przyjaciółmi Ziemi i sługami pokoju. Zbyt są ślepi, by dostrzec własną arogancję. Ale ja im ją pokażę. Chociaż właściwie dla nich jest już za późno. Przyjdą do Kiril Threndor, a ja ukażę im rzeczy, które ich dusze okryją mrokiem. To będzie właściwe. Tam stanął Kevin i wyzwał mnie w rozpaczy. A ja przyjąłem wyzwanie. Głupiec! Ze śmiechu prawie nie mogłem wypowiedzieć słów. Sądził, że takie zaklęcia zdołają mnie odpędzić. Lecz moc, jaka mnie podtrzymuje, istnieje od stworzenia Czasu. I kiedy Kevin wyzwał mnie, by wyzwolić siły, które w pył zmienią jego Krainę i jej przeklęte dzieła, podjąłem wyzwanie. To szaleństwo było zgubą dla wieku Dawnych Lordów... lecz ja pozostałem. Ja! Razem staliśmy w Kiril Threndor, ślepy Kevin i ja. Razem wypowiedzieliśmy słowa rytuału profanacji. Co za dureń! Już wtedy był moim niewolnikiem i nic o tym nie wiedział. Dumny ze swej mądrości, nie miał pojęcia, że to samo prawo, któremu służy, ochroni mnie wśród kataklizmu. Zaś jego ludzie, prócz kilku zaledwie, padli śmiertelnie rażeni. To prawda, na pewien czas osłabłem. Przez tysiąc lat jak zraniony kundel lizałem swe rany. I oni jeszcze mi za to zapłacą. Za to i za inne rzeczy odbiorę właściwą zapłatę. Ale przetrwałem. A kiedy Drool znalazł Laskę, rozpoznał ją i nie potrafił jej użyć, wykorzystałem szansę. I posiądę przyszłość, by zgasić życie lub podtrzymać je wedle swego kaprysu. Módl się więc do mnie, robaku. Odrzuć zgubę, którą stworzył dla ciebie mój nieprzyjaciel. Potem nie będziesz miał szansy, by się ukorzyć. Mgła i przesycone kadzidłem powietrze osłabiały Covenanta. Miał wrażenie, że wysysają mu energię z żył. Lecz jego serce ciągle biło, a rytm tętna był ostatnią tarczą przed lękiem. Oplótł pierś ramionami i zgarbił się dla ochrony przed zimnem. – Jaką zgubę? – zdołał wykrztusić. Jego głos zabrzmiał żałośnie słabo i zginął we mgle. – On zaplanował, że będziesz moim najgroźniejszym przeciwnikiem. Wybrał ciebie... ciebie, robaku, który dzierżysz w dłoniach moc, jakiej nie miał jeszcze żaden śmiertelnik... Wybrał ciebie, abyś mnie zniszczył. Ale dowie się, że nie tak łatwo mnie pokonać. Masz moc, pierwotną magię, w tej chwili ochrania ona twoje życie... Lecz nigdy się nie dowiesz, czym ona jest. Do ostatniej chwili nie zdołasz ze mną walczyć. Jesteś ofiarą jego oczekiwań, a ja nie mogę cię uwolnić przez śmierć... jeszcze nie. Ale możemy skierować tę potęgę przeciw niemu i na zawsze pozbyć się go z Ziemi. – Zdrowie? – Covenant z trudem uniósł głowę. – Mówiłeś coś o zdrowiu. – Zdrowie, jakiego ci brakuje, robaku. Tylko módl się do mnie, póki nie straciłem cierpliwości. Lecz pogarda w tym głosie raniła go zbyt głęboko. W Covenancie wezbrała wściekłość. Zaczął walczyć. Nie, nie jestem robakiem, pomyślał, podnosząc się z kolan. – Kim jesteś? – rzucił, zaciskając zęby, by opanować drżenie. Jakby wyczuwając swój błąd, głos przemówił łagodniej: – Mam wiele imion. Dla Lordów z Revelstone jestem Foulem Wzgardliwym, dla Gigantów z Morskiej Rubieży Szatańskim Sercem i Niszczycielem Dusz. Rameni nazywają mnie Fangthanem. W snach Gwardii Krwi jestem zepsuciem. Ale lud Krainy nazywa mnie Szarym Zabójcą. – Nie mamy o czym gadać – rzekł Covenant głośno i wyraźnie. – Głupiec! – ryknął głos, a jego siła cisnęła Covenanta na skałę. Z czołem przyciśniętym do kamienia czekał ze zgrozą, aż zniszczy go wściekłość tego głosu. – Na twoje życzenie ani nie podejmę działania, ani nie powstrzymam się od niego. I nie zapomnę ci tego. Widzę, że moja wzgarda uraziła twoją dumę, robaku! Zanim skończę, nauczę cię, co naprawdę oznacza wzgarda. Ale nie teraz. To nie mieści się w moich planach. Wkrótce będę wystarczająco silny, by wyrwać ci tę pierwotną magię. Wtedy na własnej skórze się przekonasz, że moja pogarda nie ma granic, a żądza jest bezmierna. Lecz dość straciłem czasu. Wracajmy do moich zamierzeń. Słuchaj mnie uważnie, robaku. Mam dla ciebie zadanie. Zaniesiesz ode mnie wiadomość do Revelstone, do Rady Lordów. Powiesz im wszystkim i Najwyższemu Lordowi Prothallowi, synowi Dwilliana, że ich dni w Krainie potrwają najwyżej siedem razy po siedem lat od chwili obecnej. Zanim dopełni się ten czas, będę miał władzę nad życiem i śmiercią. Jako dowód, że słowa moje są prawdą, powiedz im to: Drool Skalny Robak, Jaskiniowy Upiór z Góry Gromu, odnalazł Laskę Praw, zagubioną dziesięciokroć sto lat temu przez Kevina podczas rytuału profanacji. Przekaż im, że zadaniem wyznaczonym ich pokoleniu jest odzyskanie Laski. Bez niej nie zdołają mi się oprzeć nawet przez siedem lat, a wtedy moje całkowite zwycięstwo przyjdzie sześć razy po siedem lat wcześniej. Pamiętaj, robaku: nie zawiedź mnie. Jeśli nie powtórzysz Radzie tej wiadomości, wszyscy ludzie w Krainie będą martwi, nim minie dziesięć pór roku. Nie rozumiesz, ale powiem ci i tak: Drool Skalny Robak ma Laskę i to jest powód do lęku. Jeśli wiadomość nie dotrze na czas, za dwa lata zasiądzie na tronie w Twierdzy Lordów. Już teraz Jaskiniowe Upiory maszerują na jego wezwanie; wilki i ur-Podli z Demondim odpowiadają na zew Laski. Lecz nie wojna jest największym niebezpieczeństwem. Drool coraz głębiej ryje pod Górą Gromu, Gravin Threndor, Szczytem Ognistych Lwów. A są trucizny zagrzebane w głębinach Ziemi, zbyt potężne i straszne, by mógł nad nimi zapanować śmiertelnik. Potrafią na zawsze zmienić w piekło cały wszechświat. I takiej właśnie trucizny szuka Drool. Chce znaleźć Złoziemny Kamień. Jeśli zostanie jego panem, zguba dosięgnie zarówno wielkich, jak i maluczkich i będzie trwać, póki sam czas się nie zatrzyma. Dlatego musisz dostarczyć wiadomość, robaku. Spotkałeś Droola. Czy chciałbyś zginąć z jego rąk? Głos ucichł, a Covenant objął głowę rękami, próbując stłumić echo gróźb Foula. To tylko sen, myślał. Sen! Lecz przesłaniająca wszystko mgła budziła poczucie uwięzienia, zamknięcia w szaleństwie. Zadrżał mocą pragnienia ucieczki i ciepła. – Odejdź! Zostaw mnie w spokoju! – Jeszcze jedno słowo – odparł Foul. – Ostatnie ostrzeżenie. Nie zapomnij, kogo masz się lękać. Musiałem zadowolić się zabijaniem i torturami, teraz jednak nakreśliłem swe plany i zacząłem. Nie spocznę, póki nie usunę nadziei z Ziemi. Myśl o tym i drżyj ze strachu. Strachu – to słowo zawisło echem w powietrzu. Wokół narastał zgrzyt trących o siebie wielkich głazów kruszących mniejsze kamienie. Dźwięk spłynął na Covenanta, przemknął i uleciał, pozostawiając go na kolanach, osłaniającego dłońmi głowę, z umysłem pustym z przerażenia. Trwał zesztywniały, póki nie ucichł zgrzyt, a w ciszy rozległ się lekki szum wiatru. Wtedy czujnie otworzył oczy i na skale przed sobą zobaczył światło słońca. 4. Wartownia Kevina Rozciągnął się na skale i przez długi czas leżał nieruchomo, chłonąc ciepło słońca w kości wystudzone mgłą. Wiatr gwizdał spokojną, monotonną piosenkę, ale jego nie dotykał. Wkrótce, gdy minął szok po odejściu Foula, usłyszał dalekie wołanie ptaków. Oddychał głęboko, wciągając w mięśnie nową energię – wdzięczny za słońce i za koniec koszmaru. Przypomniał sobie, że w chwili wypadku na ulicy było kilka osób. Dziwne, ale wszyscy milczeli. Całe miasteczko zdawało się niezwykle ciche. W zderzeniu z radiowozem musiał ucierpieć bardziej, niż sobie to uświadamiał. Szarpnął nim lęk trędowatego; Covenant podniósł się na kolana i ręce. Znajdował się na płaskiej kamiennej płycie. Była okrągła, średnicy około dziesięciu stóp, otoczona trzystopową ścianką. Ponad jego głową rozpościerała się niczym nie przesłonięta kopuła nieba. Sięgała od brzegu do brzegu ścianki, jakby cała płyta w jakiś niesamowity sposób unosiła się w przestworzach. Oddech szarpał mu gardło jak papier ścierny. Gdzie...? I wtedy zdyszany głos wykrzyknął: – Witaj! Nie wiedział, skąd dobiegał. Wydawał się przytłumiony odległością, niby halucynacja. – Witaj! Serce mu drżało. Co to ma znaczyć? – Hej tam, na Wartowni Kevina! Potrzebujesz pomocy? Co to jest, do diabła? Nagle za plecami usłyszał jakby drapanie. Zareagował natychmiast: skoczył pod ściankę i odwrócił się, by oprzeć o nią plecy. Naprzeciwko, za luką otwartej przestrzeni, wyrastała ogromna góra, która wznosiła się od urwisk na poziomie skalnej płyty aż po zalany słońcem wysoko ponad nim, wciąż pokryty śniegiem, szczyt. Poszarpane zbocza przesłaniały niemal połowę horyzontu. Z początku odniósł wrażenie, że są całkiem blisko, po chwili jednak dostrzegł, że dzieli je przynajmniej odległość rzutu kamieniem. Od strony góry w ściance była przerwa. Ciche drapanie dochodziło właśnie stamtąd. Chciał przebiec przez płytę i poszukać źródła dźwięku. Ale serce pracowało zbyt ciężko; nie mógł się ruszyć. Bał się tego, co może zobaczyć. Dźwięk się zbliżał. Zanim Covenant zdążył zareagować, jakaś dziewczyna wsunęła w szczelinę głowę i ramiona, a rękami chwyciła kamienne brzegi. Kiedy go dostrzegła, znieruchomiała, przyglądając mu się uważnie. Lekki wiatr rozwiewał jej długie, gęste włosy, kasztanowe z miodowym połyskiem. Skórę miała smagłą od słońca; ciemnoniebieską sukienkę ozdabiał na ramionach złożony liściasty wzór. Była zdyszana i zarumieniona, jak po długiej wspinaczce, ale ze szczerym zdziwieniem i ciekawością patrzyła Covenantowi w oczy. Wyglądała najwyżej na szesnaście lat. Badawczy wzrok dziewczyny jeszcze bardziej peszył Covenanta. Spoglądał na nią jak na zjawę. – Dobrze się czujesz? – wysapała po chwili. Potem, wyraźnie podniecona, zaczęła mówić bardzo szybko: – Nie wiedziałam, czy przyjść tu sama, czy biec po pomoc. Z wzgórza widziałam nad Wartownią Kevina szarą chmurę, a w jej wnętrzu jakby bitwę. Zobaczyłam, że wstajesz i padasz. Nie wiedziałam, co robić. Ale pomyślałam, że lepsza drobna pomoc szybko niż większa później. Dlatego przyszłam. – Przerwała na moment i powtórzyła: – Dobrze się czujesz? Dobrze? Wpadł pod samochód! Dłonie miał obtarte i podrapane, jakby osłaniał się przed upadkiem. W jego głowie dudnił tępy ból uderzenia. Jednak ubranie było całe; ani śladu, że został potrącony i szorował po chodniku. Zdrętwiałym palcem ukłuł się w pierś, brzuch, nogi. Badanie nie spowodowało ostrego bólu. W zasadzie wyszedł z wypadku cało. Ale przecież samochód musiał go gdzieś uderzyć. Dobrze? Patrzył na dziewczynę, jakby słowo to nie miało żadnego sensu. Wobec jego milczenia zebrała się na odwagę i wspięła się przez szczelinę w ściance. Stanęła na tle góry. Dostrzegł, że ubrana jest w ciemnoniebieską sukienkę, podobną do długiej tuniki, ściągniętą w talii białym plecionym pasem. Na nogach miała sandały związane na kostkach. Była szczupła i delikatna. Szeroko otwarte piękne oczy wyrażały zdziwienie, niepewność, gorliwość. Postąpiła ku niemu dwa kroki, ostrożnie, jakby był niebezpieczny, potem przyklękła, by z bliska spojrzeć na jego twarz wyrażającą straszliwą dezorientację. Co to jest, do diabła ciężkiego? – Jak mogę ci pomóc? – zapytała wyraźnie, z szacunkiem. – Jesteś obcy w Krainie, to widzę. Walczyłeś z chmurą zła. Rozkazuj. – Milczenie trochę ją zrażało. Spuściła wzrok. – Czy nie odezwiesz się? Co się ze mną dzieje? W następnej chwili jęknęła cicho, w zdumieniu wskazując jego prawą dłoń. – Półręki! Czyżby ożyły legendy? – Zachwyt rozświetlił jej twarz. – Berek Półręki! – szepnęła. – To prawda? Berek? Z początku nie mógł sobie przypomnieć, gdzie słyszał to imię. A potem pamięć wróciła. Berek! W lodowatym uścisku paniki zrozumiał, że koszmar się nie skończył, że ta dziewczyna i Lord Foul Wzgardliwy są z tego samego snu. Znowu zobaczył ciemność przyczajoną za jaskrawoniebieskim niebem. Sięgała ku niemu, na skrzydłach sępów spływała ku jego głowie. Gdzie...? Podniósł się niezgrabnie, jakby strach paraliżował mu mięśnie. Natychmiast w jego polu widzenia znalazła się rozległa panorama; jak cios zaatakowała zmysły uniesieniem i grozą. Covenant stał na kamiennej platformie wzniesionej co najmniej cztery tysiące stóp ponad ziemią. Pod nim szybowały i kołowały ptaki. W krystalicznie czystym powietrzu pejzaż wydawał się doprawdy bezkresny; aż oczy go bolały, gdy próbował ogarnąć go w całości. Pasmo wzgórz zaczynało się wprost pod nim, z obu stron po horyzont sięgały równiny, a z lewej wiła się srebrzyście rzeka. Wszystko lśniło wiosną, jakby właśnie zrodziło się w porannej rosie. Do diabła! Zawrotna wysokość wstrząsnęła nim. Umysł zaatakowały sępie skrzydła ciemności. W głowie mu się kręciło, ziemia zawirowała. Nie wiedział, gdzie się znalazł. Nigdy przedtem nie widział tego miejsca. Skąd się tu wziął? Wpadł pod radiowóz i Foul przeniósł go tutaj. Foul go przeniósł? Przeniósł mnie tutaj? Bez żadnych ran? Przerażony, zatoczył się na dziewczynę i ku górze w tle. Trzy niepewne kroki przeniosły go do szczeliny w ściance. Wtedy zobaczył, że stoi na czubku wąskiej kamiennej perci długości co najmniej pięciuset stóp, wyrastającej ukośnie z podstawy urwiska i niby sztywny palec wyciągniętej oskarżycielsko ku niebu. W górnej powierzchni skalnego sopla wykuto schody, strome jak drabina. Przez jedną przelotną chwilę pomyślał: muszę się stąd wydostać. To wszystko nie dzieje się naprawdę. A potem uderzył go cały obłęd tej sytuacji, runął na niego jak kondor z oszałamiającej przestrzeni. Covenant potknął się; pod nim ziała rozwarta paszcza otchłani. Nie! – krzyknął bezgłośnie. Padał już, gdy dziewczyna chwyciła go za ramię i pociągnęła ku sobie. Obrócił się, runął na kamień wewnątrz platformy, podciągnął kolana do piersi i osłonił głowę. Szaleństwo! – jęknął, jakby bełkotał w malignie. Mdląca ciemność wiła się w jego myślach. Wizje obłędu wypalały pejzaż jego umysłu. Jak? Niemożliwe! Przechodził przez ulicę – rozpaczliwie trzymał się tego faktu. Światło było zielone. Gdzie? Potrącił go policyjny radiowóz. Niemożliwe! Skierował się wprost ku jego sercu i potrącił go. I nie jestem ranny? Obłęd. Popadam w obłęd. I nie jestem ranny? Koszmar. Nic z tego nie dzieje się naprawdę, nie dzieje się, dzieje się. Poprzez dziki wir rozpaczy poczuł na ręku czyjąś dłoń. Trzymała mocno, stanowczo, jak kotwica. Koszmar! Nocna mara. To tylko sen! Ta myśl niby objawienie przebiła się przez panikę. Sen! Oczywiście, że to sen. Myśląc gorączkowo, dopasowywał fakty. Został potrącony przez radiowóz. Stracił przytomność. Wstrząs. Może tak leżeć przez całe godziny, nawet dni. I śnić. To było wyjaśnienie. Uchwycił się go jak ta dziewczęca dłoń jego ręki. Ukoiło mu zawrót głowy, złagodziło lęk. Ale to nie wystarczy. Ciemność nadal wirowała wokół, jakby był ścierwem pozostawionym przez Foula. Jak? Skąd biorą się takie sny? Nie potrafił o tym myśleć, to groziło obłędem. Walczył, jakby szaleństwo zaczęło już wgryzać mu się w kości. Nie zastanawiaj się. Nie próbuj zrozumieć. Obłęd... obłęd to jedyne zagrożenie. Przeżyj. Zrób coś. Nie oglądaj się. Z wysiłkiem otworzył oczy. A kiedy spojrzał w słoneczny blask, ciemność ustąpiła, wtopiła się w tło i powróciła z wolna zawieszona za jego plecami. Jakby czekała, aż się odwróci i stanie przed nią, aż padnie jej ofiarą. Dziewczyna klęczała obok. Oburącz ściskała jego okaleczoną dłoń, a w jej oczach troska lśniła jak łzy. – Bereku – szepnęła z rozpaczą, gdy na nią spojrzał. – Bereku... jakie zło cię atakuje? Nie wiem, co robić. Zrobiła już dużo – pomogła mu się opanować, oprzeć wyzwaniu niebezpiecznych pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć. Lecz palce wciąż miał drętwe; nie czuł dotyku jej dłoni. Mdlejąc niemal z wysiłku, podciągnął się do pozycji siedzącej. – Jestem trędowaty – oznajmił słabym głosem. – Nie dotykaj mnie. Z wahaniem rozprostowała palce, jakby niepewna, czy mówi poważnie... czy wie, co mówi. Cofnął rękę. Był słaby, więc ten gest sprawił wrażenie niechęci. Ze smutkiem przygryzła dolną wargę. Jakby w lęku, że go uraziła, odeszła i przysiadła pod ścianą naprzeciwko. Widział jednak, że ciekawość płonie w niej. Nie potrafiła zachować milczenia. – Nie wolno cię dotykać? – spytała po chwili. – Nie chciałam zrobić nic złego. Jesteś Berekiem Półrękim, Lordem Założycielem. Atakowało cię zło, którego nie widziałam. Czy mogłam spokojnie patrzeć, jak cierpisz? – Jestem trędowaty – powtórzył, starając się oszczędzać siły. Lecz wyraz jej twarzy dowodził, że słowo to nic dla niej nie znaczy. – Jestem chory... bardzo chory. Nie wiesz, co ci grozi. – Jeśli cię dotknę, czy też... zachoruję? – Kto wie? – I ponieważ nie mógł uwierzyć w świadectwo własnych oczu i uszu, dodał: – Nie wiesz, co to jest trąd? – Nie – odparła, na nowo zaciekawiona. – Nie. – Pokręciła głową, a włosy lekko zawirowały wokół jej twarzy. – Ale nie boję się. – Bój się! – warknął chrapliwie. Niewiedza, czy raczej naiwność dziewczyny, obudziły w nim złość. – To choroba, która cię zżera. Zżera, aż palce, dłonie, stopy, ręce i nogi zgniją i odpadną. Czyni cię ślepym i brzydkim. – Można ją wyleczyć? Może Lordowie... – Na nią nie ma lekarstwa. Chciał mówić dalej, wyrzucić choć część tej goryczy, jaką pozostawił mu Foul. Nie miał jednak siły na gniew. Musiał odpocząć, pomyśleć, zbadać implikacje swego dylematu. – Jak więc mogę ci pomóc? Nie wiem, co robić. Jesteś Berekiem Pół... – Nie jestem. – Westchnął. Dziewczyna chciała protestować, lecz ku jej zaskoczeniu powtórzył: – Nie jestem. – W takim razie kim? Niesiesz znak ręki, gdyż legendy mówią, że Berek Przyjaciel Ziemi może powróci. Czy jesteś Lordem? Ze znużeniem machnął ręką. Nie miał ochoty odpowiadać. Chciał się zastanowić. Gdy jednak zamknął oczy i wsparł głowę o ściankę, trwoga zaatakowała go na nowo. Musiał się ruszyć, iść przed siebie, uciekać ścieżką tego snu. Otworzył oczy i spojrzał na twarz dziewczyny. Po raz pierwszy zauważył, że jest piękna. Piękne było nawet jej zdziwienie, jej pilne wsłuchiwanie się w jego słowa. I nie bała się trędowatych. – Jestem Thomas Covenant – oświadczył po krótkiej, ostatniej chwili wahania. – Thomas Covenant? – Słowa dziwnie zabrzmiały w jej ustach. – To niezwykłe imię. Równie niezwykłe jak twój wygląd. Thomas Covenant. Schyliła głowę w pokłonie. Niezwykłe, pomyślał. Wciąż nie wiedział, z czym będzie miał do czynienia w tym śnie. Musi sprawdzić, na czym stoi. – Kim ty jesteś? – zapytał, biorąc przykład z dziewczyny. – Lena – odpowiedziała oficjalnym tonem. – Córka Atiaran. Mój ojciec to Treli, Skaleningas z rhadhamaerl. Mieszkamy w Mithil Stonedown. Byłeś kiedyś w naszym Stonedown? – Nie. – Chciał spytać, co to jest Stonedown, ale miał ważniejsze problemy. – Gdzie... – Słowo utknęło mu w krtani, jakby stanowiło groźne ustępstwo wobec ciemności. – Gdzie jesteśmy? – W Wartowni Kevina. – Poderwała się zwinnie i wyciągnęła ramiona, obejmując niebo i Ziemię. – Patrz. Zaciskając zęby, Covenant odwrócił się i klęknął przy ściance. Wspierając pierś o krawędź, zmusił się, by spojrzeć. – Oto Kraina – oznajmiła Lena radośnie, jakby widok Ziemi budził w niej dreszcz rozkoszy. – Sięga dalej niż wzrok ku północy, zachodowi i wschodowi, chociaż dawne pieśni mówią, że stojąc tutaj, Najwyższy Lord Kevin widział całą Krainę i jej mieszkańców. Dlatego to miejsce nazywa się Wartownią Kevina. Czy to możliwe, byś tego nie wiedział? Pot oblewał Covenanta mimo chłodnego wiatru. Zawrót głowy uciskał mu skronie i tylko przyciśnięty do serca twardy kamień pozwalał się opanować. – Niczego nie wiem – rzucił w rozwartą otchłań. Lena z niepokojem rzuciła na niego okiem, po czym wróciła spojrzeniem ku Krainie. – Tam płynie rzeka Mithil – tłumaczyła, wyciągając szczupłe ramię w stronę północnego zachodu. – Nad nią stoi nasze Stonedown, ale teraz zasłania je ta góra. Mithil płynie z łańcucha Southron za nami i wpada do Czarnej Rzeki. Tam widzisz północną granicę Równin Południowych, gdzie gleba nie jest zbyt szczodra i niewielu żyje ludzi. Na Równinach Południowych jest tylko pięć Stonedown. Ale w tym sięgającym ku północy paśmie wzgórz mieszkają Woodhelvenninowie. Na wschód od wzgórz leżą Równiny Ra. – Jej głos zabrzmiał dźwięcznie. – To ojczyzna dzikich, wolnych koni, Ranyhyn, i ich opiekunów, Ramenów. Konie galopują sobie po stu pięćdziesięciu milach równin i nie służą nikomu, kogo same nie wybiorą. Och, Thomasie Covenancie – westchnęła. – Marzę, by zobaczyć te konie. Nasi ludzie są zbyt wygodni: nie podróżują, większość nie widziała nawet Woodhelven. A ja chciałabym iść przez Równiny Ra i oglądać galopujące konie. Przerwała. – Te góry to łańcuch Southron – podjęła po długiej chwili. – Za nimi leżą Pustkowia i Szara Pustynia. Nie ma tam życia, nie ma dróg; cała Kraina leży na północ, wschód i zachód od nas. Stoimy w Wartowni Kevina, gdzie najwyżsi z Dawnych Lordów stali podczas ostatniej bitwy, przed nadejściem spustoszenia. Ludzie pamiętają o tym i unikają wartowni jako miejsca złej wróżby. Lecz Atiaran, moja matka, sprowadziła mnie tutaj, by pokazać Krainę. A za dwa lata będę już dostatecznie dorosła, by uczęszczać do Loresraatu i uczyć się sama. Jak moja matka. Wiesz – spytała z dumą – że matka studiowała u Strażników Mądrości? Spojrzała na Covenanta, by sprawdzić, czy zrobiło to na nim wrażenie. Zaraz jednak spuściła wzrok. – Przecież jesteś Lordem i wiesz wszystko – szepnęła. – Słuchasz, co mówię, by potem wyśmiewać moje nieuctwo. Pod wpływem czaru jej głosu i zawrotu głowy Covenant przez jeden moment widział Krainę taką, jaką zapewne była, gdy Kevin rozpoczął rytuał profanacji. Za rześkim porankiem zobaczył nagie wzgórza, rozdartą ziemię, brudną wodę płynącą cienkimi strużkami wśród cuchnącego błota w korycie rzeki, a nad tym wszystkim ponurą zasłonę ciszy – żadnych ptaków, owadów, zwierząt, żadnych ludzi... Nic żywego, co mogłoby przeciwstawić się zniszczeniu. Pot spływał mu do oczu i przesłaniał je jak łzy. Oderwał się od tej wizji i usiadł, wspierając się plecami o ścianę. – Nie – mruknął, odpowiadając Lenie. Nic nie rozumiesz, pomyślał. – Już dawno przestałem się śmiać. Miał wrażenie, że dostrzegł drogę naprzód, drogę ucieczki przed mrocznym szaleństwem, jakie krążyło wokół. W przelotnej wizji spustoszenia odnalazł ścieżkę swego snu. – Muszę dotrzeć do Rady Lordów – oznajmił bez wstępów, by uniknąć pewnych pytań i odpowiedzi na nie. Widział, że chciałaby spytać dlaczego. Lecz czuła chyba, że nie do niej należy kwestionowanie jego planów. Wspomnienie o Radzie tylko potwierdziło tę opinię w jej oczach. – Chodź – powiedziała. – Musimy iść do Stonedown. Tam znajdziemy sposób, byś dotarł do Revelstone. Sprawiała wrażenie, jakby chciała pójść tam wraz z nim. Sama myśl o schodach wywoływała ból. Jak zdoła pokonać tę drogę? Nie potrafił nawet wyjrzeć za parapet bez zawrotów głowy. – Chodź – powtórzyła Lena. Pokręcił głową. Nie miał odwagi. A jednak musiał coś zrobić. – Ile czasu minęło od nadejścia spustoszenia? – zapytał ku zdumieniu Leny. – Nie wiem – odparła spokojnie. – Ale ludzie z Równin Południowych dwanaście pokoleń temu powrócili z nagich Pustkowi przez góry. I mówi się, że Lord Kevin ich ostrzegł. Uciekli i przez pięćset lat żyli na wygnaniu, tylko dzięki własnym zębom, pazurom i wiedzy rhadhamaerl. To dziedzictwo, którego nie zapominamy. W wieku piętnastu lat każdy z nas składa przysięgę pokoju. Żyjemy dla szczęścia i piękna Krainy. Prawie nie słyszał; nie był szczególnie ciekaw, co mówi Lena. Potrzebował tylko dźwięku jej głosu, gdy szukał w sobie siły. Z pewnym wysiłkiem znalazł kolejne, możliwe do zadania pytanie. – Co robiłaś w górach? Skąd się wzięłaś w miejscu, z którego mnie zauważyłaś? – Szukałam kamieni – wyjaśniła. – Uczę się suru-pa-maerl. Znasz tę sztukę? – Nie – odparł między jednym oddechem a drugim. – Opowiedz. – To sztuka, której uczę się od Acence, siostry mojej matki, a ona nauczyła się od Tomala, najlepszego Mistrza Sztuk w pamięci naszego Stonedown. On także przez pewien czas studiował w Loresraacie. A suru-pa-maerl to sztuka tworzenia wizerunków z kamieni bez ich obróbki czy formowania. Chodzę wśród wzgórz i przyglądam się kształtom głazów i kamieni. A kiedy odkryję formę, którą rozumiem, zabieram do domu i znajduję dla niej miejsce. Łączę ją z innymi, aż powstanie nowa. Czasem, kiedy jestem bardzo odważna, wygładzam szorstkie powierzchnie, by kamienie łączyły się pewniej. W ten sposób przekształcam sekrety Ziemi i daję ludziom piękno. – To musi być trudne – mruknął niewyraźnie Covenant. – Myślisz o kształcie, a potem szukasz skał, które do niego pasują. – To nie tak. Patrzę na kamienie i szukam kształtów, które już w nich są. Nie proszę Ziemi, by dała mi konia. Sztuką jest wiedzieć, co Ziemia zechce mi dać. Może to będzie koń. – Chciałbym obejrzeć twoje dzieła. Covenant nie zwracał uwagi na to, co mówi. Schody przyzywały go jak uwodzicielska twarz zapomnienia, w którym trędowaci tracą swą samodyscyplinę, swe dłonie i stopy, swe życie. Ale przecież śnił. By przetrwać sen, należy płynąć wraz z nim, póki się nie skończy. Aby przeżyć, musi pokonać to zejście. Ta konieczność przeważała nad wszelkimi wątpliwościami. Nagle, gwałtownie poderwał się na nogi. Stanął na środku płyty, nie zwracając uwagi na górę i niebo ani na otchłań w dole. Zbadał się dokładnie. Drżąc szukał żywymi jeszcze nerwami bólu czy rwania, sprawdzał, czy na ubraniu nie ma rozdarć ani dziur, przyglądał się drętwym dłoniom. Musi pokonać te schody. Przeżyje, bo przecież to tylko sen... Nie może go zabić. Musi, gdyż nie zniesie całej tej dudniącej w uszach ciemności. – Słuchaj – rzucił w stronę Leny. – Muszę schodzić pierwszy. I nie bądź taka zmieszana. Mówiłem ci, że jestem trędowaty. Moje dłonie i stopy są drętwe, bez czucia. Nie potrafię dobrze chwytać. I nie za dobrze czuję się na wysokości. Mógłbym spaść, a wtedy nie chcę, żebyś była pode mną. Ty... – zająknął się, po czym dokończył szorstko: – zachowałaś się wobec mnie przyzwoicie, a już dawno nie musiałem znosić czegoś takiego. Jego ton sprawił, że skrzywiła się boleśnie. – Dlaczego się gniewasz? Czy cię uraziłam? – Tak, bo byłaś dla mnie miła! – warknął bezgłośnie. Twarz poszarzała mu ze strachu. Opadł na kolana i tyłem wsunął się w szczelinę. W pierwszym ataku lęku zamknął oczy i opuścił nogi na stopnie. Ale nie potrafił schodzić nie patrząc; zbyt silny był odruch trędowatego, by wytężać wszystkie zmysły. Gdy jednak patrzył, wszystko wokół niego wirowało. Starał się więc skupić na skale przed sobą. Od pierwszego kroku wiedział, że największym zagrożeniem są nieczułe stopy. Drętwe dłonie sprawiały, że nie był pewien uchwytu; nim pokonał pięćdziesiąt stóp, łapał za krawędzie tak mocno, że bolały go ramiona. Ale widział swe dłonie, widział, że dotykają skały, że ból łokci i nadgarstków nie jest złudzeniem. Stóp nie widział – musiałby spojrzeć w dół. Wiedział, że stopa stanęła pewnie, gdy kostka odczuła ciężar ciała. Zgadywał tylko, że może się oprzeć na nodze. Jeśli poczuł niespodziewane ugięcie strzałki, musiał przytrzymać się rękami i wsunąć stopę głębiej. Próbował kopać, by uderzenie o skałę sygnalizowało zetknięcie palców z brzegiem kolejnego stopnia. Gdy jednak źle ocenił odległość, jego golenie i kolana trafiały w kamienne krawędzie i od ostrego bólu uginały się pod nim nogi. Schodził stopień za stopniem, a pot zalewał mu oczy. Przeklinał los, który pozbawił go dwóch palców. Dwa palce mniej, by go ocalić, gdyby zawiodły stopy. W dodatku brak połowy dłoni budził uczucie, że prawy chwyt jest słabszy, że ciężar ciała spycha go na lewo. Cały czas przesuwał więc stopy bardziej na prawo i nie trafiał w schody. Nie mógł otrzeć potu. Kłuł go w oczy jak ślepota, lecz Covenant bał się sięgnąć ręką do czoła. Bał się nawet potrząsnąć głową, by nie stracić równowagi. Kurcze wstrząsały jego ramionami. Musiał zaciskać zęby, by nie krzyczeć o pomoc. – Połowa drogi! – zawołała Lena, jakby wyczuwając jego ból. Pełzł w dół stopień za stopniem. Zauważył, że posuwa się szybciej. Zawodziły mięśnie; zbyt wielkie było obciążenie kolan i łokci. Z każdym krokiem coraz mniej nad nimi panował. Zmusił się, by przystanąć i odpocząć, choć przerażenie wrzeszczało, by iść dalej, mieć to już za sobą. Przez jedną szaloną chwilę myślał, że odwróci się po prostu i skoczy w nadziei, że jest dość blisko, by wylądować na zboczu góry i przeżyć. A potem usłyszał stopy Leny zbliżające się do jego głowy. Chciał sięgnąć w górę, złapać ją za kostkę, zmusić, by go ratowała. Lecz nawet ta nadzieja wydała się próżna. Drżał więc tylko, przyklejony do skały. Oddech chrapliwie przedzierał się przez jego zaciśnięte zęby. Covenant z trudem pojął, co woła do niego Lena. – Thomasie Covenant! Bądź dzielny! Jeszcze tylko pięćdziesiąt stopni! Wzdrygnął się tak mocno, że niemal odpadł od skały, ale ruszył dalej. Sam nie wiedział, jak pokonał ostatnie stopnie, mimo kurczów mięśni i potu zalewającego mu oczy. A potem był już na dole, leżał na płaskiej podstawie wartowni i krzywił się z bólu kończyn. Ukrył twarz w dłoniach i przez długi czas słuchał podobnego do szlochu dźwięku powietrza, wpadającego i ulatującego z jego płuc. Nasłuchiwał, póki głos nie przycichł; wtedy mógł odetchnąć spokojniej. Kiedy wreszcie podniósł głowę, zobaczył błękitne niebo, długi czarny palec Wartowni Kevina, wskazujący południowe słońce, strome zbocze góry i Lenę pochyloną nad nim tak nisko, że włosami niemal muskała jego twarz. 5. Mithil Stonedown Covenant czuł się dziwnie oczyszczony – jakby przeżył sąd boży, przetrzymał rytualną próbę zawrotu głowy. Zostawił schody za sobą. Z ulgą pomyślał, że znalazł właściwą odpowiedź wobec tej szczególnej groźby szaleństwa, wobec potrzeby racjonalnego i zrozumiałego wyjaśnienia tego, co zdarzyło się w Wartowni Kevina. Spojrzał w jasne niebo – było czyste, nie zbrukane przez stada padlinożerców. Idź naprzód, powiedział sobie. Nie myśl o tym. Przetrwaj. Spojrzał w ciepłe, brązowe oczy Leny. Uśmiechała się. – Dobrze się czujesz? – spytała. – Dobrze? – powtórzył. – Niełatwo powiedzieć. Usiadł. Obejrzał swe ręce i odkrył krew na grzbietach i czubkach palców. Wnętrza dłoni były podrapane, a kolana, golenie i łokcie paliły go boleśnie. Podniósł się, nie zwracając uwagi na obolałe mięśnie. – Leno, to bardzo ważne – powiedział. – Muszę umyć ręce. Wstała także; widział jednak, że nic nie rozumie. – Spójrz! – Wyciągnął przed siebie ręce. – Jestem trędowaty. Nie czuję tego. Żadnego bólu. – A kiedy nadal nie pojmowała, kontynuował: – W ten sposób straciłem palce. Skaleczyłem się i zakaziłem, a potem musieli uciąć część dłoni. Muszę znaleźć wodę i trochę mydła. Dotknęła blizny na prawej dłoni. – To od tej choroby? – Tak! – Po drodze do Stonedown jest potok – stwierdziła. – A niedaleko znajdziemy leczący ił. – Chodźmy – rzucił szorstko Covenant, wskazując gestem, by prowadziła. Lena skinęła głową i ruszyła ścieżką w dół. Ścieżka wiodła od Wartowni Kevina, wzdłuż półki skalnej na stromym zboczu, do zasypanego głazami jaru. Krocząc sztywno z powodu bólu zesztywniałych mięśni, Covenant podążał za Leną przez jar, potem z werwą schodził po stopniach wykutych nierówno w ścianie wąskiej rozpadliny sięgającej do wnętrza góry. Zeszli na dno i ruszyli prosto, mijając kolejne osypiska. Wąski pasek nieba nad ich głowami zwężał się stale, a ściany szczeliny chyliły się ku sobie. Wokół unosił się mocny zapach wilgoci, a chłodne cienie były coraz głębsze, aż ciemna tunika Leny niknęła niemal w mroku przed Covenantem. Wreszcie rozpadlina skręciła ostro i nagle otworzyła się na niewielką, zalaną słońcem dolinkę. Środkiem płynął strumyk, a wysokie sosny rosły wśród trawy na obu brzegach. – Tutaj – oznajmiła radośnie uśmiechnięta Lena. – Co mogłoby skuteczniej cię uzdrowić? Covenant przystanął i oczarowany spoglądał w dolinę. Miała najwyżej pięćdziesiąt jardów długości, a na jej końcu strumień skręcał w lewo i znikał między dwoma stromymi ścianami. W tym maleńkim zakątku u stóp masywu góry, z dala od oszałamiających pejzaży pod Wartownią Kevina, ziemia była zielona i przyjemnie nagrzana słońcem, powietrze świeże i ciepłe, pachnące sosnami i wiosną. Oddychając atmosferą tego miejsca, Covenant na samą myśl o swej chorobie poczuł w piersi znajomy skurcz bólu. Nie chciał o tym myśleć; ruszył naprzód. Trawa pod stopami była tak gęsta i sprężysta, że wyczuwał to nawet poprzez naprężone ścięgna swych kolan i łydek. Łąka zdawała się zachęcać go, by schylił się nad strumykiem i oczyścił swe rany. Woda z pewnością była zimna, ale to mu nie przeszkadzało. Dłonie miał zbyt zdrętwiałe, by szybko odczuć chłód. Przykucnął na płaskim kamieniu przy brzegu, zanurzył je w wodzie i zaczął pocierać. Nadgarstki reagowały na zimno, lecz palce prawie nie wyczuwały wody. Nie czując bólu, mocno szorował zadrapania i skaleczenia. Kątem oka dostrzegł, że Lena idzie w górę strumienia, najwyraźniej czegoś szukając. Był jednak zbyt zajęty, by się nad tym zastanawiać. Po intensywnym myciu pozwolił dłoniom odpocząć i podwinął rękawy, by zbadać łokcie. Były zaczerwienione i obolałe, lecz skóra nie popękała. Kiedy podciągnął nogawki, przekonał się, że bardziej ucierpiały kolana i golenie. Sińce już ciemniały i niedługo będą całkiem czarne, na szczęście mocna tkanina spodni wytrzymała i nie znalazł żadnych otarć. Siniaki były niemal równie groźne jak skaleczenia, lecz bez leków nie mógł nic poradzić. Z pewnym wysiłkiem opanował zdenerwowanie i wrócił do badania dłoni. Krew nadal się sączyła z grzbietów i końców palców. Kiedy ją spłukał, w niektórych rozcięciach zobaczył głęboko wbite czarne drobinki. Nim jednak znowu zaczął mycie, wróciła Lena. Niosła w rękach gęste, brązowe błoto. – To ił leczący – oznajmiła z szacunkiem, jakby mówiła o czymś rzadkim i potężnym. – Musisz przyłożyć go na wszystkie swoje rany. – Błoto? – Wezbrał w nim lęk trędowatego. – Potrzebuję mydła, a nie jeszcze więcej brudu. – To ił leczący – powtórzyła Lena. – On uzdrawia. Podeszła bliżej i wyciągnęła ku niemu ręce pełne błota. Zdawało mu się, że dostrzega w nim maleńkie, złote iskierki. Patrzył nie rozumiejąc, zaszokowany pomysłem, by kłaść błoto na skaleczenia. – Musisz to zrobić – nalegała. – Wiem, co mówię. Czy nie rozumiesz? To ił leczący. Posłuchaj: moim ojcem jest Treli, Skaleningas z rhadhamaerl. Pracuje z ognistymi kamieniami, a leczenie pozostawia uzdrowicielom. Ale jest rhadhamaerl. Rozumie skały i glebę. I nauczył mnie, jak zadbać o siebie w razie potrzeby. Nauczył mnie odpowiednich znaków. To uzdrawiająca ziemia. Musisz jej użyć. Błoto? Spojrzał niepewnie. Na moje rany? Chce ze mnie zrobić kalekę? Nim zdążył ją powstrzymać, Lena przyklęknęła przed nim i rzuciła garść błota na jego obnażone kolano. Uwolniwszy rękę, rozsmarowała brunatny ił wzdłuż łydki. Potem zebrała resztkę iłu i obłożyła nim drugie kolano i goleń. Złociste błyski stały się jaśniejsze, silniejsze. Wilgotna ziemia przyjemnie chłodziła skórę. Miał wrażenie, że delikatnie gładzi nogi, wchłania ból z ran. Obserwował pilnie. Ulga płynąca po kościach dawała rozkosz, jakiej jeszcze nigdy nie przeżył. Zdumiony, otworzył dłonie, a Lena rozprowadziła leczący ił po wszystkich zadrapaniach i skaleczeniach. Natychmiast ulga ogarnęła jego łokcie i nadgarstki. Poczuł dziwne mrowienie dłoni, jakby przez rany ił docierał do nerwów i próbował je rozbudzić. Podobny dreszcz płynął wzdłuż stóp. Covenant z lękiem patrzył na lśniące błoto. Wysychało szybko. Po chwili Lena starła mu je z nóg. Zobaczył, że sińce prawie zniknęły – były bladożółte, w ostatnim stadium wyleczenia. Zanurzył ręce w strumieniu, spłukał z nich błoto, obejrzał swe palce. Znów były całe. Grzbiety dłoni także się wygoiły, a otarcia na przedramionach zniknęły bez śladu. Był tak oszołomiony, że przez chwilę tylko przyglądał się sobie zdumiony i myślał: Ognie piekielne! Piekło i potępienie, co się ze mną dzieje? – To niemożliwe – wyszeptał po długiej chwili. W odpowiedzi Lena uśmiechnęła się szeroko. – Co w tym śmiesznego? – „Potrzebuję mydła, a nie jeszcze więcej brudu” – powtórzyła, starając się naśladować jego głos. Covenant był jednak nazbyt zdziwiony, by zboczyć z tematu. – Mówię poważnie. Jak to możliwe? Lena spuściła wzrok. – W ziemi jest moc – powiedziała cicho. – Moc i życie. Matka moja, Atiaran, twierdzi, że takie rzeczy jak ił leczący, takie potęgi i tajemnice, istnieją w każdym skrawku ziemi. My tylko jesteśmy na nie ślepi. – Istnieją... inne takie cuda? – Wiele. Ja znam tylko nieliczne. Jeśli dotrzesz do Rady, może Lordowie nauczą cię wszystkiego. Ale chodź. – Poderwała się lekko. – Pokażę ci coś jeszcze. Jesteś głodny? Jak pobudzone tym pytaniem, w jego żołądku rozwarło się wrażenie pustki. Ile czasu minęło od ostatniego posiłku? Opuścił nogawki, odwinął rękawy i wstał. Jego zachwyt wzrósł jeszcze po odkryciu, że ustały bóle mięśni. Z niedowierzaniem kręcąc głową, podążył za Leną ku zboczu doliny. Zatrzymała się w cieniu drzew, obok poskręcanego, wysokiego do piersi krzaka. Liście miał szpiczaste jak ostrokrzew, lecz gałęzie usiane drobnymi, zielonkawymi kwiatkami. Pod liśćmi wyrastały zbite grona niebieskozielonych owoców wielkości czarnych jagód. – To aliantha – wyjaśniła Lena. – Nazywamy je skarbojagodami. Oderwała kiść, zjadła cztery czy pięć jagód, potem wypluła pestki na dłoń i rzuciła za siebie. – Podobno można wzdłuż i wszerz obejść Krainę, żywiąc się tylko skarbojagodami, i wrócić do domu silniejszym i lepiej odżywionym. To wspaniały dar ziemi. Kwitną i dają owoce przez cały rok. Nie ma takiej części Krainy, gdzie by nie rosły... może prócz Wyniszczonych Równin na wschodzie. I są najwytrzymalsze ze wszystkich roślin: ostatnie giną, a pierwsze wyrastają na nowo. Wszystko to przekazała mi matka, to część wiedzy naszego ludu. Jedz. – Podała Covenantowi kiść jagód. – Jedz i rozrzuć nasiona po ziemi, by aliantha mogła rozkwitać. Covenant jednak nie wziął owoców. Zatonął w zadziwieniu, nie mając odpowiedzi na pytania o niezwykłą moc tej Krainy. Na chwilę zapomniał o niebezpieczeństwie. Lena dostrzegła to nie widzące spojrzenie i włożyła mu do ust jagodę. Zgryzł ją odruchowo; usta wypełnił mu delikatny, słodki smak jakby dojrzałej brzoskwini, z solą i cytryną. W następnej chwili jadł żarłocznie, z rzadka tylko pamiętając o wypluwaniu pestek. Jadł, aż na krzaku skończyły się owoce. Rozejrzał się za innym. Lena powstrzymała go jednak, kładąc dłoń na ramieniu. – Skarbojagody to krzepiące pożywienie – wyjaśniła. – Nie trzeba ich wiele. I lepiej smakują, jeśli jesz powoli. Lecz Covenant wciąż był głodny. Nie pamiętał, by kiedyś w życiu tak marzył o jedzeniu jak teraz o tych owocach. Uczucie smaku nigdy nie było tak żywe, tak nieodparte. Wyrwał rękę, jakby chciał uderzyć dziewczynę, ale opanował się natychmiast. Co to znaczy? Co się z nim dzieje? Nie zdążył się jeszcze zastanowić, gdy zdał sobie sprawę z innego uczucia – nieodpartej senności. W ciągu ułamka sekundy, niedostrzeżenie, głód minął i Covenant ziewnął potężnie. Miał wrażenie, że jest śmiertelnie zmęczony. Potknął się. – To ił leczący – mówiła Lena. – Nie spodziewałam się czegoś takiego. Kiedy rany są bardzo ciężkie, ił sprowadza sen, by przyspieszyć leczenie. Ale skaleczenia na ręce nie są przecież śmiertelne. Czy odniosłeś rany, których mi nie pokazałeś? Tak, pomyślał, ziewając znowu. Jestem śmiertelnie chory. Zasnął, nim padł na trawę. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł, gdy z wolna dryfował ku jawie, były mocne uda Leny pod jego głową. Stopniowo dostrzegał też inne rzeczy: cień drzew przetykany błyskami zachodzącego słońca, aromat sosen, szum wiatru, sprężysty materac trawy, piosenkę, nieregularne mrowienie, które jak atawizm pojawiało się i znikało na skórze dłoni. Lecz najważniejsze było ciepło jego policzka przytulonego do nóg Leny. Przez chwilę jego największym pragnieniem było objąć ją mocno i wtulić twarz w jej uda. By się opanować, zaczął słuchać piosenki. Lena śpiewała cichym, jakby naiwnym głosem: Jest coś takiego w pięknie, co wrasta w duszę patrzącego jak kwiat: kruche... – bo wiele jest klęsk, co zniszczyć mogą piękno dla patrzącego... i niezniszczalne... – bo piękno umrzeć może, lub świat umrzeć może, lecz przetrwa dusza, w której wyrósł kwiat. Głos otulał go czarem, którego nie miał ochoty zniweczyć. Po chwili pełnej zapachu sosen i szeptów wiatru odezwał się cicho: – Podobało mi się. – Naprawdę? To miło. Tomal, Mistrz Kunsztu, napisał to do tańca, kiedy brał za żonę Imoiran, córkę Moiran. Często jednak piękno pieśni tkwi w śpiewie, a ze mnie żaden śpiewak. Może dziś wieczorem Atiaran, moja matka, zaśpiewa dla Stonedown. Wtedy usłyszysz prawdziwą pieśń. Covenant nie odpowiedział. Leżał nieruchomo, marząc tylko, by jak najdłużej nie musiał podnosić głowy ze swej poduszki. Mrowienie dłoni zachęcało, by objąć Lenę; leżał więc, cieszył się tym pragnieniem i zastanawiał, czy znajdzie dość odwagi. Wtedy Lena znowu zaczęła śpiewać. Melodia brzmiała znajomo, w jej tle słyszał jakby szum czarnych skrzydeł. Nagle uświadomił sobie, że jest bardzo podobna do „Złotego chłopca”. Szedł przecież ulicą do biura Bell Telephone Company; ta nazwa była wypisana na drzwiach. Chciał osobiście zapłacić rachunek. Poderwał się na równe nogi. Mgiełka wściekłości przesłoniła mu wzrok. – Co to za piosenka? – zapytał szorstko. – To nie jest piosenka – odparła zdumiona Lena. – Próbowałam ułożyć melodię. Czy to coś złego? Ton jej głosu stłumił jego emocje. Lena wydawała się nieszczęśliwa, odepchnięta przez ten nieoczekiwany wybuch. Nie umiał znaleźć słów; mgła się rozpłynęła. To nie moja sprawa, pomyślał. Nie mam prawa jej tego odbierać. Wyciągnął ręce i pomógł jej wstać. Spróbował się uśmiechnąć, ale zesztywniała twarz zdolna była jedynie do grymasu. – Gdzie teraz idziemy? Z jej oczu powoli znikało poczucie krzywdy. – Dziwny jesteś, Thomasie Covenancie – powiedziała. – Nie miałem pojęcia, że aż tak bardzo – odparł. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Zaskoczyła go: zarumieniła się i puściła jego dłonie. W jej głosie zabrzmiało podniecenie: – Pójdziemy do Mithil Stonedown. Zadziwisz moją matkę i ojca. Odwróciła się i pobiegła. Biegła lekko, zwinnie i z gracją. Covenant obserwował ją, myśląc o niezwykłych, nowych uczuciach, jakie się w nim przebudziły. Miał nagłe przeczucie, że Lena może zdradzić jakieś zaklęcie, które usunie jego impotencję, jakieś odrodzenie, które przetrwa nawet chwilę odzyskania świadomości, kiedy Kraina i jej obłąkane czary zmienią się w miazmaty na wpół zapomnianych marzeń. Ta nadzieja nie wymagała, by Kraina była rzeczywista, fizycznie istniejąca i niezależna od jego podświadomych wyobrażeń. Nie, trąd jest chorobą nieuleczalną i jeśli nie umrze w rezultacie tego wypadku, będzie musiał z nim żyć. Ale sen może uleczyć inne dolegliwości. Może. Ruszył za Leną. Krok miał pewny, a entuzjazm płonął w jego żyłach. Słońce zaszło już dość nisko i dolną część kotliny zalegał cień. Lena machała na niego, więc podążył brzegiem strumienia, rozkoszując się miękkością murawy pod stopami. Czuł się jakby wyższy niż poprzednio, jak gdyby ił uleczył nie tylko skaleczenia i otarcia. Zbliżając się do Leny, miał wrażenie, że pewne rzeczy dostrzega u niej po raz pierwszy: delikatność uszu, gdy odgarniała włosy... to, jak lekka tkanina sukni układa się na piersiach i biodrach... wąską talię... Ten widok pobudził silniejsze mrowienie jego dłoni. Lena uśmiechnęła się i poprowadziła go wzdłuż strumienia do wyjścia z doliny. Szli krętym jarem między sięgającymi w górę stromymi ścianami, a wąska wstążka nieba znalazła się setki stóp nad ich głowami. Ścieżka była kamienista i Covenant musiał ciągle patrzeć pod nogi, by nie stracić równowagi. Ten wysiłek sprawił, że droga wydawała się długa, jednak po kilkuset jardach trafili na szczelinę po prawej stronie potoku. Tam skręcili i ruszyli w górę. Wkrótce droga wyrównała się, potem zaczęła opadać. Była jednak dość kręta i Covenant nie widział, dokąd prowadzi. Wreszcie droga urwała się po kolejnym ostrym zakręcie. Covenant i Lena stanęli na zboczu góry, wysoko nad doliną rzeki. Spoglądali na zachód, w kierunku zachodzącego słońca. Rzeka spływała z góry po lewej stronie i płynęła ku równinom po prawej. Górski łańcuch rozgałęział się za rzeką, lecz wzniesienia szybko znikały wśród równin. – To jest Mithil – rzekła Lena. – A tam leży Mithil Stonedown. Covenant dostrzegł grupę chat na północy, po wschodniej stronie rzeki. – To niezbyt daleko – tłumaczyła Lena. – Ale ścieżka prowadzi do doliny, a potem wzdłuż rzeki. Słońce już zajdzie, nim dotrzemy do naszego Stonedown. Chodźmy. Covenant poczuł się niepewnie, spoglądając w dół – wciąż byli ponad dwa tysiące stóp nad doliną – opanował się jednak i ruszył za Leną na południe. Zbocze łagodniało i wkrótce ścieżka wiodła po trawiastych wzniesieniach, między surowymi kamiennymi skarpami, wśród labiryntu głazów. Kiedy schodzili, powietrze było coraz gęstsze i łagodniejsze. Zmieniały się zapachy: sosna i osika ustępowały aromatom traw. Covenant żywo odczuwał każdy etap tych zmian, każdy niuans. W emocji droga mijała mu szybko. Nie był jeszcze gotów do opuszczenia gór, a szlak opadł już po długim stoku, odnalazł rzekę i skręcił z nią na północ. W miejscu, gdzie ścieżka sięgała brzegu, Mithil była wąska i szybka; przemawiała do siebie głosami pełnymi szumów i rezonansów. Jednak im bliżej równin, tym bardziej rzeka stawała się szersza, wolniejsza, bardziej filozoficzna w swym delikatnym szepcie. Wkrótce nie było prawie słychać jej głosu. Cicho opowiadała sobie swą długą historię, tocząc się wolno w poszukiwaniu morza. Pod urokiem rzeki Covenant coraz bardziej uświadamiał sobie kojącą realność Krainy. To nie był niematerialny senny pejzaż. Był konkretny, sprawdzalny. Naturalnie, to tylko iluzja – sztuczka zrujnowanego, oszołomionego mózgu, Jednak zsyłała mu spokój. Zdawała się obiecywać, że nie wkracza w grozę i chaos, że Kraina jest spójna, zorganizowana, że jeśli pozna jej prawa, jej niezwykłe reguły, potrafi bezpiecznie podążyć ścieżką swego snu, nie popadając w szaleństwo. Myśląc o tym, czuł się niemal bohaterem, gdy podążał za smukłymi plecami Leny i za rozkołysaną pokusą jej bioder. Gdy Covenant doznawał obcych sobie emocji, dolinę Mithil ogarnął cień. Słońce zniknęło za górami na zachodzie, a choć blask nadal płonął na odległych równinach, w dolinie gęstniała zasłona zmierzchu. Krawędź cienia sięgała już ku szczytom gór po prawej stronie i jak żarłoczna fala pochłaniała wybrzeża dnia. Bliżej, w mroku, czaiła się groźba, choć nie miał pojęcia, na czym ona polega. Wreszcie ostatnie szczyty zniknęły w mroku, a blask na równinach zanikał. Lena przystanęła, dotknęła jego dłoni i wyciągnęła rękę. – Spójrz – powiedziała. – To jest Mithil Stonedown. Stali na niskim, łagodnym wzgórzu, u którego stóp skuliły się zabudowania wioski. Zmierzch już zapadł i w niektórych oknach płonęły światła, ale Covenant wyraźnie widział bryły chat wokół dużego, pustego kręgu pośrodku. Stonedown było rozplanowane tak bezładnie, jakby całkiem niedawno spadło tu z gór. Wrażeniu temu przeczyły gładkie, lśniące kamienne ściany i płaskie dachy. A kiedy przyjrzał się bliżej, dostrzegł, że Stonedown wcale nie było chaotyczne. Wszystkie budynki stały frontem do rzeki. Wszystkie domy były parterowe i wszystkim za dachy służyły płaskie skalne płyty. Budynki różniły się za to znacznie wielkością i kształtem. Niektóre były okrągłe, inne kwadratowe lub prostokątne, jeszcze inne tak nieregularne, że bardziej przypominały niskie wydrążone głazy niż domy. – Żyje tu pięć razy po sto ludzi z Równin Południowych – oznajmiła Lena, ruszając z Covenantem do Stonedown. – rhadhamaerl, owczarze, pasterze, farmerzy i ci, którzy znają kunszt. Lecz Atiaran, moja matka, jako jedyna była w Loresraat. – Wyciągnęła rękę. – Tam mieszka moja rodzina. Najbliżej rzeki. Ramię w ramię szli skrajem wioski w stronę jej domu. 6. Legenda o Bereku Półrękim Zmierzch zapadał nad doliną i ptaki zlatywały na noc ku drzewom u stóp wzgórz. Przez chwilę śpiewały jeszcze i nawoływały się z zapałem, wkrótce jednak gwar zamienił się w ciche, pełne satysfakcji ćwierkanie. Gdy Lena z Covenantem przystanęli za skrajnymi domami Stonedown, znowu mogli posłuchać rzeki, która kontemplowała siebie gdzieś w dali. Lena milczała, jakby próbowała zapanować nad podnieceniem czy emocjami, zaś Covenant zbyt był pochłonięty odgłosami zmierzchu, by mówić. Zapadająca noc zdawała się pełna cichego obcowania – lekarstwa na samotność mroku. W milczeniu ruszyli oboje w stronę domu Leny. Był to prostokątny budynek, większy niż wszystkie w Stonedown, lecz o takich samych wypolerowanych do połysku ścianach. Okna jaśniały ciepłym, żółtym blaskiem. Gdy się zbliżyli, jakaś potężna postać przesłoniła na chwilę okno. Lena zatrzymała się, by ująć i ścisnąć dłoń Covenanta. Potem zaprowadziła go do drzwi. Gruba kotara przesłaniała wejście. Lena odsunęła ją i wprowadziła go do wnętrza. Stanęła, a Covenant rozejrzał się szybko. Izba sięgała przez całą szerokość domu, lecz z boków po obu stronach były drzwi z kotarami. Na środku stał kamienny stół i ławy dość duże, by pomieścić sześć, a nawet osiem osób. Jednak izba była obszerna i stół nie wydawał się aż tak wielki. We wszystkich ścianach wykuto półki, zastawione teraz kamiennymi słojami i utensyliami. Niektóre na pewno służyły do gotowania i jedzenia, przeznaczenia innych Covenant nawet się nie domyślał. Pod ścianami dostrzegł kilka kamiennych stołków. Zaś całą izbę wypełniał ciepły, żółty blask, lśniący na gładkich powierzchniach i rozjaśniający niezwykłe barwy i faktury kamieni. Światło padało z kilku naczyń – po jednym w każdym kącie i z jednego na samym środku; jednak nie migotało jak płomienie – było stabilne jak te kamienne pojemniki. A wraz ze światłem rozchodził się lekki zapach świeżo wzruszonej ziemi. Covenant zdążył tylko rozejrzeć się pobieżnie, gdy jego uwagę zwróciła scena w przeciwnym końcu izby. Na skalnej płycie stała tam wielka mocno rozwinięta granitowa donica. Nad nią, w skupieniu zaglądając do jej wnętrza, pochylał się mężczyzna wysoki jak kolumna i potężny jak głaz. Stał plecami do Covenanta i Leny, jakby nie zauważył ich obecności. Miał na sobie krótką, brązową tunikę i brązowe spodnie, a deseń liści na ramionach był taki sam jak na sukni Leny. Mężczyzna wolno obracał donicę, a pod tuniką prężyły się jego wielkie muskuły. Naczynie wydawało się straszliwie ciężkie, jednak Covenant miał wrażenie, że mężczyzna zaraz je podniesie i wyleje zawartość na podłogę. Donicę wypełniał cień, nie rozproszony jasnością pokoju. Mężczyzna wpatrywał się w tę ciemność, studiował ją, równocześnie obracając naczynie. Potem zaczął śpiewać, zbyt cicho, by Covenant rozpoznał słowa. Słuchał jednak, wyczuwając w melodii inwokację, wezwanie mocy zawierającej się w kamiennej donicy. Przez pewien czas nic się nie działo. Nagle blask rozjaśnił ciemność. Covenant sądził z początku, że zmieniło się oświetlenie izby, wkrótce jednak dostrzegł, że blask dobywa się z naczynia. Poświata była coraz głębsza, silniejsza... wreszcie rozbłysła, aż zbladły przy niej inne światła. Mężczyzna mruknął coś jeszcze, wyprostował się i odwrócił. W jaśniejszym świetle wydawał się jeszcze wyższy i roślejszy niż poprzednio, jakby jego ręce, ramiona i pierś z blasku czerpały siłę. Czoło miał zaczerwienione od gorąca. Drgnął zaskoczony, widząc obcego. W jego oczach błysnął niepokój, prawa dłoń musnęła gęstą, rudawą brodę. Potem wyciągnął do Covenanta rękę, dłonią do góry. – Widzę, córko, że przyprowadziłaś gościa – zwrócił się do Leny. – O ile pamiętam, do ciebie dzisiaj należy pełnienie honorów w naszym domu. Z jego głosu zniknęła niezwykła moc, jaka brzmiała w nim jeszcze przed chwilą. Teraz mówił jak ktoś, kto nieczęsto rozmawia z ludźmi. Był spokojny, choć surowo zwrócił się do córki: – Wiesz, że na dziś obiecałem skaleningi, a Atiaran, twoja matka, pomaga odbierać dziecko Odony, małżonki Murrina. Skromne przyjęcie obrazi naszego gościa. Nie ma posiłku, którym moglibyśmy powitać koniec dnia. Strofując Lenę, czujnie obserwował Covenanta. Lena spuściła głowę. Próbowała tylko – Covenant był tego pewien – dla satysfakcji ojca udawać zawstydzoną. Natychmiast jednak podbiegła i uścisnęła mężczyznę, który uśmiechnął się lekko. – Trellu, ojcze mój, sprowadzam obcego do Stonedown – oznajmiła, patrząc na Covenanta. – Znalazłam go w Wartowni Kevina. Oczy jej błyszczały, choć starała się zachować oficjalny ton przemowy. – Tak – odparł Treli. – Że obcy jest, to widzę. I zastanawiam się, jakie sprawy przywiodły go w to nieszczęsne miejsce. – Walczył z szarą chmurą – wyjaśniła Lena. Spoglądając na tego szorstkiego, krzepkiego mężczyznę, który delikatnie obejmował Lenę potężnym ramieniem, Covenant oczekiwał, że wyśmieje tę absurdalną sugestię. Jak może człowiek walczyć z chmurą? Treli był wcieleniem niewzruszonego spokoju i zdrowego rozsądku, sprowadzającego koszmar Foula na właściwe mu miejsce we śnie. Dlatego zdumiał się, gdy Treli spytał z absolutną powagą: – Kto zwyciężył? Covenant musiał znaleźć nowe wsparcie. Nie był jeszcze gotów, by rozprawić się ze wspomnieniem Lorda Foula... a równocześnie był dziwnie pewien, że nie potrafi Trellowi skłamać. W gardle mu zaschło. – Przeżyłem – odpowiedział niepewnie. Treli milczał przez chwilę, lecz ta cisza dowodziła, że odpowiedź pogłębiła tylko jego niepokój. Odwrócił wzrok. – Rozumiem – powiedział. – A jak ci na imię, przybyszu? Lena uśmiechnęła się do Covenanta i odpowiedziała za niego: – Thomas Covenant. Covenant z Wartowni Kevina. – Cóż to, dziewczyno? – zganił ją Treli. – Czy jesteś prorokiem, że przemawiasz w imieniu kogoś wyższego od ciebie? – Po czym zwrócił się do gościa: – Thomasie Covenant z Wartowni Kevina, czy masz jakieś inne imiona? Covenant chciał już zaprzeczyć, gdy dostrzegł błysk szczerej ciekawości w oczach Leny. Zawahał się. W nagłym przypływie intuicji zrozumiał, że ekscytuje ją jego osoba, jakby naprawdę był Berekiem Półrękim. Że dla niej, tęskniącej za tajemnicami, mocami, wszechwiedzącymi Lordami i bitwami w chmurach, jego niewytłumaczalne pojawienie się w wartowni czyniło go wcieleniem wielkich wydarzeń z bohaterskiej przeszłości. Pojął wiadomość, jaką niosło jej spojrzenie; z napięciem oczekiwała, że ujawni się przed nią, nie zważając na jej młodość i brak doświadczenia, że odkryje przed nią swe przeznaczenie. Wzbudziło to w nim obce uczucia. Nie był przyzwyczajony do takiej adoracji. Dostrzegł niezwykłe możliwości. Pospiesznie szukał jakiegoś dumnie brzmiącego imienia, które zadowoliłoby Lenę, a jednocześnie nie stawiało go w fałszywym świetle wobec Trella. Nagle spłynęło natchnienie. – Thomas Covenant – oznajmił, jakby podejmował wyzwanie. – Niedowiarek. I natychmiast poczuł, że tym imieniem skazał się na więcej, niż mógł w tej chwili przewidzieć. Własne zachowanie wydało mu się pretensjonalne, lecz Lena obdarzyła go promiennym spojrzeniem, a Treli przyjął wyznanie z powagą. – Witaj w Mithil Stonedown, Thomasie Covenant – rzekł. – Przyjmij, proszę, gościnę w tym domu. Muszę iść teraz, by zanieść me skaleningi, jak obiecałem. Być może Atiaran, moja żona, powróci wkrótce. A jeśli się upomnisz, Lena pod moją nieobecność poda ci jakiś poczęstunek. Powiedziawszy to, Treli podszedł ponownie do kamiennej donicy. Objął ją ramionami i uniósł z podstawy. Gdy szedł z naczyniem do drzwi, w jego włosach i brodzie odbijał się taniec czerwonozłotych płomieni. Lena podbiegła, by odsunąć kotarę, i po chwili Treli zniknął. Covenant raz tylko zdołał rzucić okiem do naczynia – było pełne niewielkich, okrągłych kamyków przypominających drobny żwir. Zdawało się, że stoją w ogniu. – Przekleństwo – szepnął. – Jakie to jest ciężkie? – Trzej ludzie nie zdołają podnieść pustego naczynia – odparła z dumą Lena. – Lecz mój ojciec to Skaleningas z rhadhamaerl i głęboka jest jego wiedza o kamieniu. Covenant wpatrywał się w drzwi, zdumiony siłą Trella. – Nie mogę zawieść ojca – oświadczyła Lena. – Muszę przygotować ci posiłek. Chcesz się umyć albo wykąpać? Czy jesteś spragniony? Mamy dobre wiosenne wino. Jej głos na nowo rozbudził iskrzenie nerwów. Instynktowna nieufność wobec Trella mogła się ulotnić pod wpływem świadomości, że on sam również dysponuje własną mocą. Ten świat go zaakceptował; nadał mu pewną wartość. Tacy ludzie jak Lena czy Treli gotowi byli traktować go z powagą. Musiał jedynie dążyć naprzód, kroczyć ścieżką swego snu do Revelstone, czymkolwiek ono było. Ta perspektywa go oszałamiała. Pod wpływem chwili postanowił uznać własne znaczenie i cieszyć się nim, póki trwało. By ukryć nagłe emocje, odpowiedział Lenie, że chciałby się umyć. Zaprowadziła go za kotarę do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie z otworu w ścianie bez przerwy tryskała woda. Przesuwany kamienny zawór pozwalał skierować strumień do umywalki lub do dużej wanny. Obie zrobione były z kamienia. Zanim Lena wyszła, pokazała mu miałki piasek służący za mydło. Woda była zimna, lecz niemal z entuzjazmem zanurzył w niej ręce i głowę. Kiedy skończył mycie, rozejrzał się za ręcznikiem. Nie znalazł go. Na próbę przesunął dłoń nad kamiennym dzbanem oświetlającym pokój. Ciepłe, żółte światło szybko osuszyło palce, więc pochylił się nad naczyniem i ścierał wodę z twarzy i szyi. Po chwili nawet włosy miał suche. Z przyzwyczajenia wykonał WKS, dokładnie badając ledwie widoczne ślady po skaleczeniach. Potem odsunął kotarę i wrócił do głównego pomieszczenia. Zobaczył, że z Leną jest inna kobieta. – Twierdzi, że nic o nas nie wie – mówiła właśnie Lena. Nowo przybyła spojrzała na niego i Covenant natychmiast odgadł, że to Atiaran. Liściasty deseń na ramionach jej brązowej szaty był chyba rodzajem godła rodziny; i bez niego dostrzegał zażyłość, z jaką kobieta dotykała ramienia Leny. Nie były do siebie podobne. Lena była młoda i smukła, pełna świeżości, a Atiaran sprawiała wrażenie kogoś skomplikowanego, niemal wewnętrznie sprzecznego. Miękkie ciało i pełna figura były jakby zaprzeczeniem jej dużego doświadczenia, jakby żyła w swym obecnym ciele na podstawie dawnego, niełatwego rozejmu. Twarz Atiaran ukazywała oznaki tego rozejmu: przedwcześnie pomarszczone czoło, duże, głębokie oczy, które zdawały się patrzeć do wewnątrz, na bitewne pola wątpliwości i trudnych kompromisów. Przyglądając się jej ponad kamiennym stołem, Covenant doznał podwójnego uczucia: głębokiej troski – gdyż Atiaran wiedziała i lękała się więcej niż inni ludzie – oraz piękna, które rozjaśniłoby tę twarz, gdyby tylko ta kobieta potrafiła się uśmiechnąć. Po krótkim wahaniu Atiaran dotknęła serca i wyciągnęła dłoń do Covenanta, jak przedtem Treli. – Witaj, gościu, i bądź pozdrowiony. Jestem Atiaran, małżonka Trella. Rozmawiałam z Trellem i z Leną, naszą córką. Nie musisz mi się przedstawiać, Thomasie Covenancie. Rozgość się w naszym domu. Pamiętając o dobrych manierach – i swym niedawnym postanowieniu – Covenant schylił głowę. – Jestem zaszczycony. Atiaran skłoniła się lekko. – Przyjęcie daru honor czyni ofiarodawcy. A uprzejmość zawsze jest mile widziana. – Zawahała się znowu, niepewna, co robić dalej. Covenant dostrzegł, jak w jej oczach budzi się dawny konflikt. Pomyślał, że ich spojrzenie miałoby niezwykłą moc, gdyby nie było zwrócone raczej do wnętrza. Atiaran podjęła decyzję. – Nie jest naszym zwyczajem nękanie gościa trudnymi pytaniami przed jedzeniem. Posiłek jednak niegotowy... – Zerknęła na Lenę. – A ty jesteś dziwnym człowiekiem, Thomasie Covenancie, dziwnym i niepokojącym. Porozmawiam z tobą, jeśli pozwolisz, a Lena przyszykuje to, co mamy. Wygląda na to, że twoja potrzeba nie powinna czekać. Covenant wzruszył ramionami. Czuł ukłucie lęku na myśl o jej pytaniach. Przygotował się, by odpowiedzieć, nie tracąc przy tym niedawno odzyskanej równowagi. Lena tymczasem krążyła po pokoju. Z półek przenosiła na stół talerze i misy, szykowała jakieś dania na kamiennej płycie ogrzewanej z dołu tacą skaleningu. Często spoglądała na Covenanta, on jednak nie zawsze to dostrzegał. Jego uwagę przykuwała Atiaran. – Nie wiem, od czego zacząć – szepnęła niepewnie. – To już tak dawno i tak niewiele poznałam z tego, co wiedzą Lordowie. Jednak to musi wystarczyć. Nikt nie zdoła mnie zastąpić. – Wyprostowała się. – Mogę zobaczyć twoje dłonie? Pamiętając o reakcji Leny, Covenant wyciągnął prawą rękę. Atiaran obeszła stół i stanęła tak blisko, że mogłaby dotknąć Covenanta. Nie zrobiła tego jednak. Wpatrywała się tylko w jego twarz. – Półręki. Tak jak mówił Treli. Niektórzy twierdzą, że Berek Przyjaciel Ziemi, Mężne Serce i Lord Założyciel, powróci do Krainy w godzinie próby. Czy wiesz o tym? – Nie – odparł ponuro Covenant. – Twoja druga ręka – poprosiła Atiaran, wciąż patrząc mu w twarz. Zdziwiony, podniósł lewą dłoń. Spojrzała na nią. Kiedy ją zobaczyła, wstrzymała oddech, przygryzła wargę i odstąpiła o krok. Przez chwilę wydawała się przerażona. Opanowała się jednak. – Z jakiego metalu jest ten pierścień? – spytała z lekkim tylko drżeniem w głosie. – Co? Ten? – Jej reakcja zaskoczyła Covenanta. Zdumiony, mógł tylko wspominać słowa Joan: Ta obrączka jest potwierdzeniem naszego małżeństwa, i starego żebraka w ochrowym płaszczu, który mówił: Bądź wierny, bądź wierny. Znowu zagroziła mu ciemność. Usłyszał swój głos, jakby był kimś innym, kto nie miał nic wspólnego z trądem i rozwodem. – To białe złoto. Atiaran jęknęła i jak w bólu przycisnęła dłonie do skroni. Raz jeszcze zdołała się opanować, a w jej oczach błysnęła straceńcza odwaga. – Ja jedna... – powiedziała. – Ja jedna w Mithil Stonedown wiem, co to oznacza. Nawet Treli nie ma tej wiedzy. Ale wiem tak mało. Odpowiedz, Thomasie Covenancie: czy to prawda? Powinienem ją wyrzucić, pomyślał z niechęcią. Trędowaty nie ma prawa do sentymentów. Lecz skupienie Atiaran znowu przyciągnęło jego uwagę. Miał wrażenie, że więcej od niego wie o tym, co się dzieje. Że on sam musi wejść w świat, który – w nieokreślony, ale groźny sposób – został dla niego przygotowany. Czuł, że budzi się w nim dawny gniew. – Oczywiście, że to prawda – burknął. – O co chodzi? To przecież tylko obrączka. – To białe złoto. – W głosie Atiaran brzmiała taka rozpacz, jakby właśnie została sama na świecie. – I co z tego? – Nie rozumiał, co tak zmartwiło tę kobietę. – To przecież nie ma znaczenia. Joan... Joan wolała je od zwykłego, żółtego złota. Jednak nie powstrzymało jej to przed rozwodem. – To białe złoto – powtórzyła Atiaran. – Lordowie śpiewają prastarą pieśń wiedzy, która mówi o tym, kto nosi białe złoto. Pamiętam tylko jej część: A ten, co włada białym złotem pierwotnej magii, jest paradoksem... jest bowiem wszystkim i niczym, bohaterem i głupcem, potężny i bezradny... i jednym słowem prawdy lub zdrady ocali albo zgubi Ziemię, ponieważ jest szalony i zdrowy, zimny i namiętny, zagubiony i odnaleziony. – Znasz tę pieśń, Thomasie Covenancie? W Krainie nie ma białego złota. Nigdy nie znaleziono go w ziemi, choć podobno Berek wiedział o nim i ułożył pieśń. Przybywasz z innego miejsca. Jakie straszne zadanie cię sprowadza? Covenant czuł, że obserwuje go, szukając jakiejś skazy, fałszu, który zaprzeczyłby jej lękom. Zesztywniał. Masz moc, powiedział Wzgardliwy. Pierwotną magię... nigdy się nie dowiesz, czym ona jest. Sam pomysł, że ślubna obrączka może być rodzajem talizmanu, budził w nim mdłości niby zapach wonnych olejków. Ogarnęło go pragnienie, by krzyknąć: To wszystko nie dzieje się naprawdę! Znał jednak tylko jedną rozsądną reakcję: nie myśl o tym, idź za ścieżką snu, przeżyj. Nie cofnął się przed spojrzeniem Atiaran. – Wszystkie zadania są straszne. Mam wiadomość dla Rady Lordów. – Jaką wiadomość? – chciała wiedzieć. – Szary Zabójca powrócił – odparł po chwili wahania. Słysząc to imię w ustach Covenanta, Lena upuściła kamienną misę i rzuciła się do matki. Covenant stał nieruchomo, patrząc na skorupy. Rozlany płyn lśnił na gładkiej kamiennej podłodze. Usłyszał ciężki, przerażony oddech Atiaran. – Skąd o tym wiesz? Podniósł głowę. Obie kobiety tuliły się do siebie jak dzieci zagrożone przez demona z najgorszych koszmarów. Trędowaty, nieczysty! – pomyślał niechętnie. Lecz Atiaran opanowała się. Zacisnęła zęby, spojrzała z determinacją. Choć przerażona, była jednak silną kobietą pocieszającą dziecko – kobietą gotową do walki z niebezpieczeństwem. – Skąd o tym wiesz? – powtórzyła. Miał wrażenie, że go atakuje. – Spotkałem go w Wartowni Kevina – odpowiedział. – Biada – krzyknęła Atiaran, obejmując Lenę. – Biada dla młodych tego świata! Nad nimi zguba Krainy. Całe pokolenia będą umierać w cierpieniu, a tych, co przeżyją, czeka wojna, groza i ból. Biada ci, Leno, córko moja. Urodziłaś się w zły czas; kiedy nastanie wielka bitwa, nie będzie już pokoju ani pocieszenia. Och, Leno, Leno! Ta boleść poruszyła Covenanta. Poczuł ucisk w krtani. Głos Atiaran, jak nie słyszany jeszcze nigdy tren, dopełnił jego wizji spustoszenia Krainy. Po raz pierwszy wyczuwał, że w Krainie istnieje coś cennego, co może zginąć bezpowrotnie. To połączenie współczucia i gniewu jeszcze bardziej napięło mu nerwy. Zawibrowały, jakby zostały nastrojone na wyższy ton. Spojrzał na Lenę. Z podziwu dla niego dziewczyna pokonała panikę. W jej oczach płonęła nieświadoma propozycja, bardziej niepokojąca niż przedtem. Czekał, póki Atiaran i Lena nie wypuściły się z objęć. Dopiero wtedy zapytał: – Co wiesz o tym wszystkim? O tym, co się ze mną dzieje. Nim zdążyła odpowiedzieć, rozległ się inny głos: – Witaj, Atiaran, córko Tiaran – krzyknął ktoś przed domem. – Treli Skaleningas mówi, że skończyłaś już pracę. Wyjdź i zaśpiewaj dla Stonedown. Atiaran stała nieruchomo, jakby zapadła się w sobie. Wreszcie westchnęła. – Praca mojego życia dopiero się zaczyna – szepnęła, ruszając do drzwi. Odsunęła kotarę i zawołała w mrok: – Jeszcze nie jedliśmy. Przyjdę później. Ale po zebraniu muszę porozmawiać z kręgiem starszych. – Zostaną powiadomieni – odpowiedział głos. – Dobrze – stwierdziła Atiaran. Nie wróciła jednak do Covenanta, lecz stała przez chwilę w drzwiach, wpatrzona w ciemność. Kiedy opuściła kotarę i odwróciła się, oczy miała wilgotne. Sprawiała wrażenie, jakby doznała porażki, lecz Covenant pojął, że tylko wspomina porażkę. – Nie, Thomasie Covenancie – oznajmiła smutnie. – Nic nie wiem o twoim losie. Może gdybym dłużej została w Loresraacie, gdybym miała dość sił... Lecz wyczerpałam tam swój limit i wróciłam do domu. Znam część dawnej mądrości, której Mithil Stonedown nawet się nie domyśla. To jednak nie wystarczy. Mogę sobie przypomnieć jedynie wzmianki o pierwotnej magii, która niszczy pokój... pierwotna magia wyryta w każdej skale czeka na białe złoto, co uwolni ją lub poskromi... – Lecz nie znam znaczenia tych wierszy ani biegu obecnych wydarzeń. To dwa powody, by zaprowadzić cię do Rady. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Powiem ci szczerze, Thomasie Covenancie: jeśli przybyłeś, by zdradzić Krainę, tylko Lordowie mogą cię powstrzymać. Zdradzić? Dziwny pomysł. Minęło kilka sekund, nim w pełni sobie uświadomił, co sugeruje Atiaran. Nie zdążył zaprotestować. – Matko! – krzyknęła Lena. – On walczył z szarą chmurą w Wartowni Kevina! Widziałam! Jak możesz w niego wątpić? Niespodziewana obrona powstrzymała wrogą reakcję. Lena nieświadomie postawiła go w fałszywej sytuacji – przecież nie posunął się do tego, by walczyć z Lordem Foulem. Atiaran nie odpowiedziała, gdyż właśnie w tej chwili powrócił Treli. Na chwilę przystanął w drzwiach, spoglądając na żonę, Lenę i Covenanta. – Tak – rzucił niespodziewanie. – Zaczęły się ciężkie czasy. – Tak, Trellu, mój mężu – szepnęła Atiaran. – Ciężkie czasy. Wtedy mężczyzna dostrzegł odłamki misy na podłodze. – Rzeczywiście ciężkie – zakpił łagodnie. – Skoro pękło naczynie, a skorupy leżą, by stopy roztarły je na proch. Lena była szczerze zawstydzona. – Przepraszam, ojcze – powiedziała. – Przestraszyłam się. – Nieważne. – Treli podszedł i lekko, z miłością, oparł swe wielkie dłonie na jej ramionach. – Niektóre rany można uleczyć. Dziś czuję się silny. Atiaran spojrzała na niego z wdzięcznością, jakby właśnie podjął się heroicznego zadania. – Usiądź, gościu – zwróciła się do zaskoczonego Covenanta. – Posiłek wkrótce będzie gotów. Chodźmy, Leno. Obie krzątały się wokół kamienia grzejnego. Covenant obserwował, jak Treli zbiera odłamki misy. Głos Skaleningasa dudnił cicho prastarą, podziemną pieśnią. Treli delikatnie przeniósł skorupy na stół i rozłożył je obok lampy. Potem usiadł. Covenant zajął miejsce obok, nie wiedząc, co ma się zdarzyć. Nucąc przez zaciśnięte zęby, Treli zaczął zestawiać odłamki, jakby misa była jakąś łamigłówką. Część za częścią trafiała na swoje miejsce, a wszystkie trzymały się razem, choć Covenant nie dostrzegł, by Treli używał kleju. Pracował powoli, delikatnie przymierzał każdy element, a jednak naczynie rosło mu niemal w rękach. Fragmenty pasowały do siebie idealnie i tylko cienkie, czarne linie znaczyły ślady pęknięć. Wkrótce wszystko było gotowe. Wtedy głęboka pieśń przeszła w nową tonację. Treli głaskał naczynie palcami, a pod jego dotykiem czarne rysy znikały jak wymazane. Wolno pokrywał pieszczotą każdy skrawek naczynia. Gdy skończył na zewnątrz, zaczął gładzić wewnętrzną powierzchnię. Wreszcie podniósł misę i sięgnął do jej podstawy. Potem, trzymając ją w palcach obu dłoni, wolno obracał, sprawdzając, czy niczego nie pominął. Przerwał śpiew, delikatnie odstawił misę i cofnął ręce. Naczynie było całe i kompletne, jakby nigdy nie upadło na ziemię. Covenant oderwał wzrok od misy i spojrzał na twarz Trella. Mężczyzna miał policzki zapadnięte z wyczerpania, a łzy spływały mu z oczu. – Trudniej naprawiać niż rozbijać – mruknął. – Nie codziennie potrafiłbym tego dokonać. Znużony, skrzyżował ręce na stole i złożył na nich głowę. Atiaran stanęła za mężem i masowała mu twarde mięśnie ramion i grzbietu. W jej oczach lśniła duma i miłość. Coś w wyrazie jej twarzy uświadomiło Covenantowi, że przybywa z bardzo ubogiego świata, gdzie nikt nie umie leczyć kamiennych naczyń. Próbował się przekonywać, że to tylko sen, ale sam nie chciał siebie słuchać. Po chwili milczenia brzemiennego szacunkiem dla dzieła Trella, Lena zaczęła nakrywać do stołu. Wkrótce Atiaran zdjęła z kamienia grzejnego garnki z jedzeniem. Gdy wszystko było gotowe, Treli uniósł głowę i wstał niepewnie. Stanął przy stole wraz z Atiaran i Leną. – Zwyczaj naszego ludu każe wstać przed posiłkiem – wyjaśniła Covenantowi Atiaran. – To dowód szacunku dla Ziemi, z której pochodzi życie, pożywienie i moc. Covenant wstał także. Czuł się niezręcznie, nie na miejscu. Treli, Atiaran i Lena na chwilę zamknęli oczy i pochylili głowy. Potem usiedli. Gdy Covenant także zajął miejsce na ławie, zaczęli podawać jedzenie. Posiłek był obfity. Było tam zimne solone mięso z parującym sosem, dziki ryż, suszone jabłka, ciemny chleb i ser. Covenant dostał wysoki kubek napoju, który Lena nazwała wiosennym winem – przejrzysty i czysty jak woda, lekko musujący, pachniał delikatnie alianthą, a smakował jak dobre piwo, całkiem pozbawione goryczy. Covenant wypił go sporo, nim zauważył, że powoduje jeszcze wyższą wibrację jego i tak już rozedrganych nerwów. Czuł rosnące napięcie. Zbyt wielu doznawał nowych wrażeń. Wkrótce zaczął się niecierpliwić. Chciałby zakończyć posiłek, wyjść z tego domu i odetchnąć nocnym powietrzem. Lecz rodzina Leny jadła powoli. Zawisł nad nimi całun smutku. Zachowywali się tak, jakby ten posiłek wyznaczał koniec ich wspólnego szczęścia. Covenant pojął, że cisza jest wynikiem jego obecności. Poczuł zakłopotanie. Dla uspokojenia spróbował dowiedzieć się czegoś nowego o swej sytuacji. – Mam pytanie – zaczął sztywno. Szerokim gestem zatoczył krąg, wskazując całe Stonedown. – Tu nie ma drewna. W dolinie rośnie mnóstwo drzew, ale wy nie używacie drewna. Czy drzewa są święte albo coś w tym rodzaju? – Święte? – powtórzyła po chwili Atiaran. – Znam to słowo, lecz jego sens nie jest dla mnie jasny. Moc tkwi w Ziemi: w drzewach i rzekach, w glebie i kamieniu. Szanujemy ją, gdyż daje życie. Składaliśmy przysięgę pokoju. Czy o to pytasz? Nie używamy drewna, ponieważ wiedza drzew, lillianrill, zaginęła wśród nas. Na wygnaniu, gdy spustoszenie dotknęło Krainę, zagubiliśmy wiele cennych rzeczy. Nasz lud trwał przy wiedzy rhadhamaerl, w łańcuchu Southron i na Pustkowiach. Ona pozwoliła nam przetrwać. Wiedza drzew wydawała się zbędna i uległa zapomnieniu. Teraz, kiedy wróciliśmy do Krainy, wystarcza nam wiedza kamieni. Lecz inni zachowali lillianrill. Oglądałam Niebotyczne Woodhelven na wzgórzach daleko na północ i wschód od nas. To piękne miejsce. Ludzie tam rozumieją drzewa. Istnieje handel między Stonedown a Woodhelven, lecz drewnem i kamieniem nie handlujemy. Kiedy skończyła, Covenant wyczuł jakąś różnicę w tej ciszy. Po chwili był już pewien, że słyszy odległy gwar głosów. Atiaran potwierdziła to, zwracając się do Trella: – Ach, zebranie. Obiecałam dzisiaj zaśpiewać. Powstali razem. – Dobrze – rzekł Treli. – A potem staniesz przed kręgiem starszych. Ja poczynię pewne przygotowania na jutro. Spójrz... – Wskazał blat stołu. – Będzie piękny dzień. Nie widać cieni w sercu kamienia. Niemal mimowolnie Covenant spojrzał w miejsce, które pokazywał Treli. Nic nie zauważył. – Nie dziw się, Thomasie Covenancie – rzekła łagodnie Atiaran, widząc jego zdziwienie. – Jedynie rhadhamaerl potrafi przepowiedzieć pogodę z takich jak ten kamieni. Teraz chodź ze mną, jeśli chcesz, a zaśpiewam legendę o Bereku Półrękim. – Podniosła ze stołu misę skaleningu. – Leno, zmyjesz naczynia? Covenant wstał. Twarz Leny wykrzywiła się w wyrazie niechętnego posłuszeństwa. Najwyraźniej dziewczyna chciała iść z nimi. Treli także to spostrzegł. – Idź z naszym gościem, Leno, córko moja – powiedział. – Nie będę tak zajęty, bym nie mógł zadbać o naczynia. Radość odmieniła ją w jednej chwili. Skoczyła do ojca i zarzuciła mu ręce na szyję. Objął ją także, po czym ostrożnie postawił na ziemi. Lena poprawiła suknię i próbując zachować powagę, stanęła u boku matki. – Treli – westchnęła Atiaran. – Przez ciebie ta dziewczyna uwierzy, że jest królową. Lecz wzięła córkę za rękę, by pokazać, że się nie gniewa. Razem zniknęły za kotarą. Covenant ruszył za nimi i wyszedł z domu w rozgwieżdżoną noc. Czuł się uwolniony. Pod otwartym niebem miał więcej przestrzeni, by zbadać samego siebie. Potrzebował badania. Nie potrafił zrozumieć ani wyjaśnić narastającego podniecenia. Wiosenne wino zdawało się ogniskować jego energię; krążyło mu w żyłach niczym rozszalały satyr. W niewytłumaczalny sposób czuł się oszukany przez własne wrażenia, jak gdyby był raczej ofiarą niż źródłem swego snu. Białe złoto! – burknął w ciemność między domami. Pierwotna magia! Czy oni biorą mnie za wariata? Może naprawdę zwariował. Może właśnie w tej chwili unosi się w oparach szaleństwa i dręczy fałszywymi wyrzutami i wymaganiami, nakazami iluzji. Trędowatym zdarzają się takie rzeczy. Nie! Niewiele brakowało, by wykrzyczał to głośno. Widzę różnicę... Wiem, że to sen. Palce drgnęły mu gwałtownie, ale wciągnął do płuc chłodne powietrze i spróbował zapomnieć o wszystkim. Wiedział, jak przeżyć w tym śnie. Jedynym zagrożeniem jest obłęd. Szli pomiędzy domami i czuł, jak gładkie ramię Leny muska mu skórę. Ten dotyk budził pełgające po ręce płomyki. Gwar ludzkich rozmów rozbrzmiewał coraz głośniej. Po chwili cała trójka: Covenant, Lena i Atiaran, dotarli do kręgu zgromadzeń Stonedown. Oświetlało go kilkanaście trzymanych w rękach naczyń skaleningu. W ich blasku Covenant widział wszystko wyraźnie. Mężczyźni, kobiety i dzieci tłoczyły się na obwodzie kręgu i Covenant odgadł, że praktycznie całe Stonedown przyszło posłuchać śpiewu Atiaran. Większość ludzi była niższa od niego i znacznie niższa od Trella. I mieli ciemne włosy, czarne lub brązowe, znowu całkiem inaczej niż Treli. Byli jednak dobrze zbudowani, o szerokich ramionach – nawet kobiety i dzieci sprawiały wrażenie silnych fizycznie: stulecia pracy w kamieniu ukształtowały ich odpowiednio do ich zadań. Covenant odczuwał przed nimi ten sam niewytłumaczalny lęk co przed Trellem. Wydawali się zbyt silni, a gdyby zwrócili się przeciw niemu, miał na obronę jedynie własną odmienność. Wszyscy rozmawiali, najwyraźniej czekając na Atiaran. Nie dali po sobie poznać, że zauważyli Covenanta, a on wolał nie zwracać na siebie uwagi, więc trzymał się raczej z tyłu. Lena stanęła obok niego. Atiaran oddała jej swój skalening, po czym ruszyła przez tłum do środka kręgu. Covenant przyjrzał się zgromadzonym, a potem skupił uwagę na Lenie. Stała obok, a czubek jej głowy wystawał na cal, najwyżej dwa ponad jego ramię. Naczynie ze skaleningiem trzymała oburącz na wysokości talii, tak że światło podkreślało zarys jej piersi. Najwyraźniej nie zdawała sobie z tego sprawy, on jednak odczuwał to intensywnie. Jego dłonie mrowiły pragnieniem, by ją dotknąć. Jakby potrafiła czytać w jego myślach, uniosła głowę i spojrzała na niego miękko, lecz z powagą. Poczuł ukłucie w sercu, naraz zbyt wielkim, by pomieściły je ciasne żebra. Z zakłopotaniem odwrócił wzrok i, niczego prawie nie widząc, powiódł oczami wzdłuż kręgu. Kiedy znów spojrzał na Lenę, robiła dokładnie to samo co on: udawała, że patrzy w inną stronę. Zacisnął szczęki i zmusił się, by odczekać, aż coś się wydarzy. Wkrótce zebrani umilkli. Atiaran stanęła na niskiej kamiennej platformie pośrodku otwartego kręgu i skłoniła głowę, a ludzie odpowiedzieli, w ciszy podnosząc naczynia skaleningu. Światło ogniskowało się na niej jak promień reflektora, pozostawiając plac w cieniu. Naczynia opadły, ostatnia fala poruszeń zamarła wśród zgromadzonych i Atiaran zaczęła. – Dziś czuję, że jestem starą kobietą. Mgła okrywa mój umysł i nie pamiętam całej pieśni, którą chciałam wam zaśpiewać. Jednak zaśpiewam to, co sobie przypominam, i opowiem wam tę historię, jak opowiadałam ją przedtem, byście dzielili ze mną tę skromną wiedzę, jaką posiadam. Rozległ się cichy śmiech – żartobliwy hołd złożony głębokiej wiedzy Atiaran. Ona milczała. Pochyliła głowę, by ukryć lęk, jaki przyniosła jej ta wiedza. Wreszcie zapanował spokój. Rozejrzała się wtedy i oznajmiła: – Zaśpiewam legendę o Bereku Półrękim. Po ostatniej, krótkiej chwili milczenia włożyła pieśń w oczekującą ciszę niby bezcenny klejnot. Na wojnie ludzie padają jak plamy cienia, Ich życie młode wsiąka w murawę, I krwi szkarłatem okrywa trawę; Bezbronne giną ich sny, szepty, ich marzenia. W cieniu czerwonym, co go rzucił niegodziwy, Krwią pokonanych zbryzgany cały, Berek zło kosi jak łan dojrzały, Choć z piękna obrońców jeden został żywy. Ostatni, co na polu bitwy swą rzuci broń, Ostatni poczuje rozpacz klęski. Widząc, jak nadciąga wróg zwycięski, Odbiegnie, unosząc swoją rozrąbaną dłoń. Zalewali Krainę jak fala powodzi, Fala zdrady, podłości i buty. Berek uciekał jak pies zaszczuty, Aż załkał wśród skał, gdzie Góra Gromu się rodzi. Bereku! Ziemi Przyjacielu! Pomóż nam w walce z wrogiem. Ziemia na zew ludzi wielu zakrzyknie: Pomóż dojść do celu! Ratuj Krainę przed krwawej śmierci bogiem. Covenant drżał, słuchając pieśni, jakby kryła w sobie upiora, którego powinien rozpoznać. Za to głos Atiaran oczarował go. Nie pomagał jej żaden instrument, lecz nim skończyła pierwszy wers, wiedział już, że muzyka nie jest potrzebna. Klarowną linię melodii ozdabiały nieoczekiwane rezonanse, sugestie harmonii, echa niesłyszalnych głosów. Każdy motyw zdawał się obejmować trzech, nawet czterech pieśniarzy niby osobne głosy śpiewające zgodnym chórem. Pieśń zaczęła się w tonacji molowej, od której gwiaździsta noc zapłakała lamentem; dmuchnął wiatr klęski i jak słabe płomyki zdmuchnął wszystko, co dla Stonedown było kochane i święte. Słuchając, Covenant czuł, że całe zgromadzenie płacze wraz z pieśnią, płacze w bólu, porwane mocą śpiewu. Lecz cierpienie nie trwało długo. Po chwili ciszy, która jak objawienie otworzyła się w noc, Atiaran rozpoczęła porywający refren – „Bereku! Ziemi Przyjacielu!” Melodia wzniosła się wysoko w tonację dur, tak wysoko, że nie podołałby temu głos mniej od jej głosu obfity w rezonanse, słabiej utkany. Emocje wstrząsały zebranymi, ale w jednej sekundzie przerodziły się z żałoby w radość i wdzięczność. A gdy z ust Atiaran wyrwała się ostatnia wysoka nuta, niby pozdrowienie dla gór i gwiazd, wszyscy wznieśli swe skaleningi. – Berek! Przyjaciel Ziemi! Chwała mu! – krzyknęli gromko. Potem z wolna opuszczali światła i podchodzili bliżej, by wysłuchać opowieści. Ten zbiorowy impuls był tak potężny, że Covenant, nim się opanował, także postąpił o kilka kroków. Przystanął nagle i rozejrzał się; popatrzył na dalekie migoczące gwiazdy, poczuł wszechobecny zapach skaleningu. Przeraziła go zgodna reakcja Stonedown; nie mógł sobie pozwolić na to, by się w niej zatracić. Chciał odejść, ale musiał poznać historię Bereka. Został więc. Gdy tylko ludzie zajęli miejsca, Atiaran zaczęła: – Zdarzyło się, że wielka wojna trwała za najdawniejszych dni, w wieku, który znaczy początek pamięci ludzkości. Zanim zrodzili się Dawni Lordowie, zanim Giganci przepłynęli Morze Narodzin Słońca i zawarli przymierze Skalnych Braci... długo przed przysięgą pokoju, przed spustoszeniem i ostatnią bitwą Wielkiego Lorda Kevina. Był to czas, gdy Podli, co spłodzili Demondim, byli dumną i wzniosłą rasą, a Jaskiniowe Upiory wytapiały cenne metale, by w przyjaźni handlować ze wszystkimi ludami Krainy. W owym czasie Kraina była jednym wielkim narodem, a władali nią król i królowa. Byli piękną parą, wierzyli w miłość i honor, i przez wiele lat sprawowali władzę w zgodzie i pokoju. Kiedyś jednak cień ogarnął serce króla. Zasmakował we władzy nad życiem i śmiercią tych, co mu służyli. Nauczył się jej pożądać. I wkrótce tyrania stała się jego opętaniem, niezbędnym mu do życia jak jedzenie. Noce spędzał na mrocznych poszukiwaniach większej władzy, zaś za dnia wykorzystywał ją. Ogarniała go żądza, czyniąc go bardziej zachłannym i okrutnym. Królowa z lękiem spoglądała na swego męża. Pragnęła jedynie, by do Krainy powróciło zdrowie i wiara z dawnych lat. Ale ni prośby, ni tłumaczenia nie potrafiły zerwać pęt okrucieństwa, jakie więziły króla. Wreszcie widząc, że wszystko, co dobre w Krainie, z pewnością umrze, jeśli nikt nie powstrzyma męża, królowa porzuciła go i własną mocą sprzeciwiła się jego mocy. W Krainie wybuchła wojna. Wielu z tych, co na własnej skórze poczuli królewski bat, stanęło przy królowej. Wszyscy, którzy nienawidzili mordu i kochali życie, także się do niej przyłączyli. Najwspanialszym z nich był Berek – najpotężniejszy i najmądrzejszy z rycerzy królowej. Lecz trwoga przed królem opanowała Krainę i całe miasta powstawały, by walczyć u jego boku, zabijać w obronie własnej niewoli. Bitwy trwały w całej Krainie i przez jakiś czas można było sądzić, że królowa zwycięży. Walczący u jej boku bohaterowie byli potężni, ale żaden z nich nie dorównywał Berekowi, który przeciw samemu królowi mógłby stawać bez trwogi. Lecz gdy wrzała bitwa, na zbrojne hufce padł cień niczym szara chmura ze wschodu. Poraził serca obrońców królowej i opuściła ich moc. A wrogowie odnaleźli w tym cieniu siłę szaleństwa. Zapomnieli o swym człowieczeństwie – rąbali, tratowali, szarpali, gryźli, kaleczyli i bezcześcili, aż ich szary napór pokonał bohaterów. Towarzysze Bereka jeden po drugim padali w otchłań rozpaczy i śmierci. I tak trwała bitwa, aż Berek został ostatnim z żywych, co nienawidzili cienia. Walczył nadal, nie dbając o swój los i liczbę wrogów, a ci padali pod jego mieczem niby jesienne liście wśród wichru. Wreszcie sam król wyzwał Bereka, przepełniony strachem i obłędem zrodzonym z cienia. Walczyli. Berek ciął potężnie, ale cień odpychał jego klingę. I żaden z nich nie osiągał przewagi do chwili, gdy cios królewskiej klingi rozrąbał Berekowi dłoń. Bohater wypuścił miecz i rozejrzał się wokół. Popatrzył i zobaczył cień, i wszystkich swych dzielnych towarzyszy martwych. Zakrzyknął w rozpaczy, odwrócił się i uciekł z pola bitwy. I biegł ścigany przez śmierć, prześladowany wspomnieniem cienia. Biegł przez trzy dni, nie zatrzymując się i nie odpoczywając ani przez chwilę. Przez trzy dni mordercze hufce króla pędziły za nim jak żądne krwi bestie. Ostatkiem sił dotarł do Góry Gromu, wspiął się na kamieniste zbocze i upadł na wielki głaz. Zapłakał, mówiąc: „Biada tej Ziemi. Zostaliśmy pokonani i nie mam już przyjaciela, który by nas pomścił. Piękno odejdzie z Krainy i nigdy już nie powróci”. Lecz skała, na której leżał, odpowiedziała: „Jest tu przyjaciel, a mądre serce potrafi go dostrzec”. „Kamienie nie są moimi przyjaciółmi”, zapłakał Berek. „Spójrz, wrogowie depczą Krainę, a ziemia nie rozrywa się w konwulsjach pod ich plugawą stopą”. „To być może”, odparł głaz. „Są bowiem żywi jako i ty, i potrzebują gruntu, by na nim stanąć. Jednak znajdziesz na Ziemi przyjaciela, jeśli z całej duszy przysięgniesz, że wszystko poświęcisz, by tę Ziemię uleczyć”. Wtedy stanął Berek na głazie i spojrzał na coraz bliższych wrogów. Złożył przysięgę i przypieczętował ją krwią ze swej rozdartej dłoni. Ziemia odpowiedziała gromem; a od szczytu góry nadbiegły wielkie kamienne ogniste lwy; pochłaniały wszystko na swej drodze. Padł król i jego hufce, a Berek samotnie stał na głazie ponad zniszczeniem, niby w smukłym okręcie na morzu. Gdy wszystko ucichło, Berek złożył hołd lwom z Góry Gromu. Obiecał szacunek, wspólnotę i służbę Ziemi w imieniu swoim i wszystkich pokoleń, co przyjdą po nim. Jako pierwszy dzierżąc moc Ziemi, z drewna Jedynego Drzewa uczynił Laskę Praw i z nią rozpoczął leczenie Krainy. Gdy przyszedł czas, Berek otrzymał imię Mężnego Serca i stał się Lordem Założycielem, pierwszym z Dawnych Lordów. Ci, którzy podążyli wytyczoną przez niego ścieżką, przez dwa tysiące lat pracowali dla szczęścia Krainy. Kiedy Atiaran skończyła, przez długą chwilę trwała absolutna cisza. A potem wszyscy razem, jakby ich serca biły w równym rytmie, Stonedownorzy ruszyli do przodu, wyciągając ręce, by dotknąć jej z podziwem. Rozłożyła ramiona, by objąć jak najwięcej przyjaciół, a ci, do których nie sięgnęła, ściskali się nawzajem, przekazując sobie jedność wspólnego uniesienia. 7. Lena Samotny wśród nocy – samotny, ponieważ nie potrafił się włączyć w ten spontaniczny impuls, jaki ogarnął całe Stonedown – Covenant doznał nagle wrażenia, że wpadł w pułapkę, że grozi mu coś strasznego. Ciemność wdzierała się w jego płuca; zdawało mu się, że nie może oddychać. Dopadła go klaustrofobia trędowatych, ich strach przed tłumem, przed nieprzewidywalnymi reakcjami. Berek! – dyszał zjadliwie. Ci ludzie chcieli z niego zrobić bohatera. Otrząsnął się niechętnie, odwrócił i odszedł, byle dalej od kręgu. Kroczył zagniewany między domami, jakby Stonedownorzy śmiertelnie go obrazili. Berek! Na samą myśl pierś falowała mu gwałtownie. Pierwotna magia! To przecież śmieszne. Czy ci ludzie nie wiedzą, że jest trędowaty? Nic nie może być bardziej nieosiągalnego niż ten heroizm, jaki dostrzegają w Bereku Półrękim. Lecz Lord Foul powiedział przecież: Zaplanował, że będziesz moim najgroźniejszym przeciwnikiem. Wybrał ciebie, abyś mnie zniszczył. W lęku zobaczył cel, do jakiego mogła go doprowadzić ścieżka tego snu; widział, jak nieuchronnie dąży do konfrontacji z Wzgardliwym. Wpadł w pułapkę. Oczywiście, nie może grać bohatera jakiejś wojny ze snu. Nie wolno mu się zapominać – zapomnienie to samobójstwo. A jednocześnie nie zdoła wyrwać się z tego snu, nie przeżywając go najpierw. Nie wróci do rzeczywistości, jeśli się nie obudzi. Wiedział, co się z nim stanie, jeśli spróbuje tylko czekać i zachować rozsądek. Już teraz, tak niedaleko od świateł zgromadzenia, czuł pędzącą ku niemu czarną noc, krążącą na szerokich skrzydłach po niebie tuż nad głową. Zatrzymał się gwałtownie, oparł niepewnie o ścianę, przycisnął ręce do swego czoła. Nie mogę... dyszał. Wszelkie nadzieje, że Kraina zdoła usunąć jego impotencję, uleczyć mu zranione serce, teraz legły w gruzach. Nie mogę iść dalej. Nie mogę się zatrzymać. Co się ze mną dzieje? Nagle dosłyszał czyjeś szybkie, coraz bliższe kroki. Wyprostował się i zobaczył biegnącą Lenę. Rozkołysany dzban skaleningu rzucał migotliwe cienie na jej postać. Jeszcze kilka kroków i zwolniła, stanęła i uniosła dzban tak, by widzieć go wyraźnie. – Thomasie Covenancie – zawołała niepewnie. – Czy źle się czujesz? – Tak – warknął. – Bardzo źle. Nic nie jest dobrze i nie było od... – na moment słowa utknęły mu w krtani – od rozwodu. Spojrzał gniewnie, jakby czekając na pytanie, co to znaczy „rozwód”. Trzymała światło tak, że większą część jej twarzy okrywał cień; nie wiedział, jak odebrała jego wybuch. Lecz kierowała nią chyba jakaś wewnętrzna czułość. Nie powiększała jego bólu szorstkimi pytaniami czy współczuciem. – Znam miejsce, gdzie możesz być sam – powiedziała tylko. Energicznie pokiwał głową. Tak! Miał wrażenie, że napięte nerwy zaraz się pozrywają. Gniew zaciskał mu gardło. Nie chciał, by ktoś zobaczył, co się z nim dzieje. Lena delikatnie chwyciła go za ramię i poprowadziła dalej od centrum Stonedown, w stronę rzeki. W słabym blasku gwiazd dotarli do brzegu Mithil, potem skręcili w dół. Pół mili dalej trafili na stary kamienny most, lśniący w mroku wilgocią, jakby właśnie wynurzył się z wody dla Covenanta. Ta myśl zatrzymała jego kroki. Zobaczył przęsło jako rodzaj progu; groźby czaiły się wśród ciemnych wzgórz na drugim brzegu. – Dokąd idziemy? – zapytał nagle. Bał się, że jeśli przekroczy ten most, po powrocie już siebie nie pozna. – Na drugi brzeg – odparła Lena. – Tam będziesz sam. Nasi ludzie nieczęsto przechodzą przez Mithil. Podobno zachodnie góry nie są przyjazne, bo zło z Kryjówki Zguby, która za nimi leży, zniszczyło w nich ducha. Ale ja szukałam kamieni do wizerunków suru- pa-maerl i często chodziłam po całej zachodniej dolinie; nigdy nie spotkało mnie nic złego. Tu niedaleko jest miejsce, gdzie nikt ci nie będzie przeszkadzał. Choć z pozoru wiekowy, most wydał się Covenantowi niezbyt pewny. Nie połączone zaprawą spoiny wyglądały na delikatne, a most trzymały razem jedynie niewyraźne, zdradzieckie cienie. Kiedy wstąpił na niego, oczekiwał niemal, że się poślizgnie, a kamienie zadrżą. Lecz łuk przęsła był stabilny. Na środku Covenant przystanął, wychylił się przez niską kamienną barierkę i spojrzał w dół. Pod nim płynęła czarna woda, mamrocząc swą modlitwę o odpuszczenie w morzu. Patrzył na nią, jakby prosił o odwagę. Czy nie mógł zwyczajnie zignorować tego, co mu groziło, zignorować sprzecznych niemożliwości i obłąkanej sytuacji? Czy nie mógł wrócić do Stonedown i bezczelnie udawać, że jest odrodzonym Berekiem Półrękim? Nie mógł. Był trędowaty. Istniały kłamstwa, których nie zdołałby wymówić. W nagłym ataku mdłości zauważył, że bije pięściami w barierkę. Poderwał ręce; chciał sprawdzić, czy się nie zranił, lecz dalekie gwiazdy nie odsłoniły mroku. Skrzywił się i ruszył za Leną na zachodni brzeg Mithil. Wkrótce dotarli do celu. Lena skręciła na zachód, później stromym zboczem na prawo, nierównym jarem w dół i znowu ku rzece. Ostrożnie szukali drogi przez kamieniste dno jaru, jakby próbowali utrzymać równowagę na połamanym kilu okrętu; dziurawe burty wyrastały po obu stronach, przesłaniając horyzont. Kilka drzew sterczało z boków niby krokwie. Nad rzeką kadłub sięgnął łachy miękkiego piasku, z którego wyrastał wbity w nurt skalny cypel. Mithil skarżyła się, jakby zagniewana tym niewielkim zwężeniem koryta, a jej szum niósł się wzdłuż jaru niczym zawodzenie morskiej bryzy wokół wyrzuconego na rafy wraku. Lena zatrzymała się na brzegu. Przyklękła, wygrzebała w piasku płytkie zagłębienie i wysypała do niego skalening. Ogniste kamienie dawały teraz więcej światła; żółty blask sięgnął dna jaru, a wkrótce potem Covenant poczuł przyjemne ciepło. Muśnięcie kamiennego żaru uświadomiło mu, że noc jest chłodna – dobra na siedzenie przy ognisku. Przykucnął nad skaleningiem, dygocąc jakby w ostatnim, ostrym wstrząsie zwiastującym nadciągający atak histerii. Lena odeszła na brzeg. Stała na cyplu, prawie poza zasięgiem światła. Covenant dostrzegał tylko ciemną sylwetkę; wiedział jednak, że Lena wznosi twarz ku niebu. Podążył za jej spojrzeniem wzdłuż czarnego zbocza góry. Wschodził księżyc. Srebrzysta poświata gasiła gwiazdy i pogrążała dolinę w mroku cienia. Ten jednak odpłynął szybko i blask księżyca padł na rzekę, nadając toni wygląd starego srebra. A kiedy księżyc w pełni wyłonił się zza zbocza, jego promienie pochwyciły Lenę, niby pieszczotą objęły mglistą aureolą jej głowę i ramiona. Stała nieruchomo, patrząc na księżyc, a Covenant przyglądał się jej z dziwną, niechętną zazdrością, jak gdyby stanęła nad przepaścią, która należała do niego. Wreszcie, gdy księżycowy blask przekroczył rzekę i sięgnął do wschodniej części doliny, Lena opuściła głowę i powróciła w krąg światła skaleningu. – Czy mam odejść? – spytała krótko, unikając spojrzenia Covenanta. Dłonie świerzbiały go, jakby miał chęć ją uderzyć za samą sugestię, że mogłaby zostać. A jednocześnie bał się nocy; nie chciał stanąć wobec niej sam. Powstał niezgrabnie, odszedł na kilka kroków i spojrzał w głąb jaru. – Czego chcesz? – zapytał, starając się, by jego głos brzmiał obojętnie. Odpowiedź napłynęła spokojna i pewna. – Chcę więcej wiedzieć o tobie. Skrzywił się i gwałtownie schylił głowę, jakby nagle uderzyły go szpony drapieżnego ptaka. Potem wyprostował się znowu. – Pytaj. – Czy masz żonę? Odwrócił się gwałtownie jak pchnięty nożem w plecy. Cofnęła się przed płomiennym spojrzeniem jego oczu, przed wyszczerzonymi zębami; spuściła wzrok i odwróciła głowę. Covenant zrozumiał, że twarz znowu go zdradziła. Nie pragnął przecież tego wściekłego grymasu. Chciał się opanować, nie odsłaniać w ten sposób... przy niej. Jednak drażniła go bardziej niż cokolwiek do tej pory. Z wysiłkiem odzyskał równowagę. – Tak – burknął. – Nie. To nieważne. Czemu pytasz? Pod jego gniewnym spojrzeniem Lena usiadła na piasku obok skaleningu i przyglądała mu się spod gęstych brwi. Milczała. Covenant zaczął krążyć po piasku, obracał i szarpał ślubną obrączkę. Po chwili Lena odezwała się lekceważąco: – Jest pewien człowiek, który pragnie mnie poślubić. To Triock, syn Thulera. Jestem jeszcze za młoda, ale sugeruje mi, bym nie wybrała innego, gdy przyjdzie czas. Lecz gdybym teraz była już w odpowiednim wieku, nie wyszłabym za niego. Och, to z pewnością dobry człowiek... na swój sposób; dobry pasterz, dzielny w obronie swego bydła. Jest też wysoki, wyższy niż inni. Ale na świecie jest tyle cudów, tyle mocy, którą można poznać, piękna, którym można się dzielić albo je tworzyć... I nie widziałam jeszcze Ranyhyn. Nie mogłabym poślubić pasterza, który chce tylko mieć suru-pa-maerl za żonę. Wolę pójść do Loresraatu, jak Atiaran, moja matka. Zostanę tam i wytrwam, choćby na nie wiem jakie próby wystawiła mnie mądrość. Aż zostanę Lordem. Podobno takie rzeczy się zdarzały. Jak myślisz? Covenant prawie jej nie słuchał. Krążył po piasku, próbując ukoić emocje, rozgniewany i poruszony niechcianym wspomnieniem Joan. Wobec utraconej miłości Lena i srebrzysta noc Krainy traciły na znaczeniu. Pustka tego snu objawiła się przed spojrzeniem jego duszy niby odkryta nagle pustynia, nowa odmiana wywołanego trądem spustoszenia. Nic nie było prawdziwe – była tylko tortura, jaką zadawał sobie w podświadomym, mimowolnym buncie przeciw chorobie i stracie. Sam sobie, jęknął. Czy taki jest los wyrzutków? Czy izolacja zawsze wywołuje taki wstrząs? Do diabła, niczego mi więcej nie trzeba. Czuł, że za chwilę zacznie krzyczeć. Za wszelką cenę musiał się opanować. Siadł na piasku plecami do Leny i z całej siły przycisnął swe kolana do piersi. – Jak u was wygląda ślub? – zapytał, nie dbając o niepewny głos. – To prosta sprawa, jeśli mężczyzna i kobieta wybiorą siebie nawzajem – odparła lekkim tonem. – Kiedy się dobrze poznają, kiedy postanowią się pobrać, mówią o tym kręgowi starszych. A starsi czekają jedną porę roku, by mieć pewność, że przyjaźń tych dwojga jest trwała, bez ukrytej zazdrości czy fałszywych obietnic, które w późniejszych latach mogłyby zatruć im życie. Potem całe Stonedown zbiera się na placu, a starsi biorą oboje w ramiona i pytają: „Czy chcecie dzielić życie w radości i smutku, pracy i odpoczynku, pokoju i walce, by wspólnie odnawiać Krainę?” A oni odpowiadają: „Życie z życiem; pragniemy dzielić błogosławieństwa i służbę Ziemi”. Jej jasny głos przycichł na chwilę, jakby dla okazania szacunku. – Stonedown woła razem: „To dobrze! Niech będzie życie, radość i moc, dopóki trwają lata” – mówiła dalej. – Cały dzień spędzamy na zabawie, a nowi małżonkowie uczą się nowych gier, tańców i piosenek. W ten sposób odnawia się szczęście Stonedown, a wspólnota i rozkosz nie giną w Krainie. Znowu przerwała. – Ślub Atiaran, mojej matki, z Trellem, moim ojcem, był wspaniałym dniem. Starsi, którzy nas uczą, opowiadali o tym wiele razy. Każdego dnia podczas pory sprawdzenia Treli wędrował po górach, szukając zapomnianych ścieżek, zagubionych jaskiń i nowych szczelin. Chciał znaleźć kamień orcrestu, cenny i wielką obdarzony mocą. Susza panowała bowiem na Równinach Południowych i głód zagroził Stonedown. I wtedy, w wigilię swego małżeństwa, Treli znalazł swój skarb: kawałek orcrestu, mniejszy niż pięść. A w chwili radości, kiedy wypowiedzieli to, co nakazuje rytuał, on wraz z Atiaran ocalili Stonedown. Gdy ona śpiewała modlitwę do Ziemi, pieśń znaną w Loresraacie, ale zapomnianą wśród naszego ludu, on chwycił orcrest i skruszył go siłą swych palców. Gdy kamień rozpadł się w pył, grom przetoczył się po górach, choć nie było chmur. I grot błyskawicy wystrzelił z pyłu w jego dłoni. Natychmiast błękitne niebo poczerniało, zabłysło piorunami i zaczął padać deszcz. Głód został odepchnięty, a Stonedownorzy uśmiechali się do nadchodzących dni jak ludzie zrodzeni na nowo. Choć z całej mocy ściskał swe kolana, Covenant nie zdołał opanować ataku wściekłości. Joan! Opowieść Leny wydała mu się drwiną z jego cierpień i klęsk. Nie potrafię...! Szczęka mu zadrżała z wysiłku, z jakim próbował przemówić. Poderwał się na równe nogi i skoczył ku rzece. Tuż nad brzegiem schylił się i podniósł z piasku kamień. Potem wbiegł na cypel i z całych sił cisnął nim w wodę. Nie...! Odpowiedział mu cichy plusk, ale natychmiast zginął w szumie bezustannej skargi, a prąd uniósł zmarszczki na wodzie. Covenant cicho oznajmił rzece: – Na prezent ślubny kupiłem Joan buty do konnej jazdy. – Potem zamachał pięściami i krzyknął: – Buty! Czy nie śmieszy cię moja bezradność? Nie dostrzeżona i nie rozumiejąca go Lena wstała i ruszyła w jego stronę, wyciągając rękę, jakby chciała pogładzić napięte w pasji mięśnie jego karku. Zatrzymała się jednak kilka kroków przed nim, szukając w myślach właściwych słów. – Co się stało z twoją żoną? – szepnęła. Ramiona Covenanta zadrżały. – Nie ma jej – rzucił chrapliwie. – Jak umarła? – Nie ona. Ja. Zostawiła mnie. Rozwiodła się. Skończyła ze mną. Kiedy jej potrzebowałem. – Jak mogło się zdarzyć coś takiego, gdy trwało życie? – zastanawiała się oburzona Lena. – Ja nie żyję. – Usłyszała furię w jego głosie. – Jestem trędowaty. Nieczysty. Trędowaci są brudni i brzydcy. I odrażający. Te słowa wzbudziły w niej grozę i protest. – Jak to możliwe? – jęknęła. – Nie jesteś... odrażający. Cóż to za świat, który tak cię traktuje? Jeszcze mocniej napiął mięśnie ramion, jakby chciał zacisnąć palce na gardle dręczącego go demona. – Jest prawdziwy. Taka jest rzeczywistość. Fakty. Coś, co cię zabija, jeśli nie uwierzysz. – Z niechęcią skinął ręką ku rzece. – To jest koszmar. Lena poczuła nagły przypływ odwagi. – Nie wierzę. Może twój świat... ale Kraina... Kraina jest prawdziwa. Plecy Covenanta nagle znieruchomiały. – Próbujesz doprowadzić mnie do szaleństwa? – zapytał z nienaturalnym spokojem. Ten groźny ton zaskoczył ją, wzbudził dreszcz. Na chwilę opuściła ją odwaga; czuła, jak rzeka i jar ściskają ją między sobą niby zaskakujące szczęki sideł. A potem Covenant odwrócił się i uderzył ją w twarz. Zachwiała się od ciosu i zatoczyła do tyłu, w krąg światła skaleningu. Ruszył za nią, z twarzą skrzywioną w dzikim grymasie. Odzyskując równowagę, po raz ostatni zobaczyła go wyraźnie i była pewna, że chce ją zabić. Stanęła, sparaliżowana tą myślą, oszołomiona i nieruchoma. Covenant zbliżał się. Stanął przed nią, chwycił mocno połę jej sukni i jednym szarpnięciem rozerwał tkaninę. Nie potrafiła się ruszyć. Przez jedną chwilę patrzył na nią, na jej wysokie, doskonałe piersi, wzrokiem ponurym i tak tryumfującym, jakby właśnie odkrył jakiś ohydny spisek. Potem lewą ręką chwycił dziewczynę za ramię, a prawą zerwał przepaskę z jej bioder. Jednocześnie przygniatał Lenę do ziemi. Teraz chciała się bronić, ale jej ręce i nogi nie były zdolne do ruchu. Pozostała bezradna w swej udręce. W chwilę później rzucił na jej pierś ciężar swego ciała. Jej lędźwia ogarnął dziki, biały płomień, który przełamał milczenie, wyrwał z jej ust krzyk. Wiedziała jednak, że jest już za późno. To, co jej lud uważał za dar, zostało z niej wyrwane. Lecz Covenant nie czuł się jak zdobywca. Orgazm pochłonął go, jakby wpadł w Mithil – rzekę furii. Mdlał niemal. A potem czas zdawał się go omijać. Leżał bez ruchu przez chwile, które mogły być godzinami... godzinami, w których świat mógłby się rozpaść, a on nie zwróciłby na to uwagi. Wreszcie przypomniał sobie o miękkości leżącego pod nim, wstrząsanego szlochem ciała Leny. Z trudem podniósł się na nogi. Kiedy spojrzał, w blasku skaleningu zobaczył krew na jej udach. Zakręciło mu się w głowie, jakby nagle zajrzał w otchłań. Odwrócił się i pobiegł niepewnie, powłócząc nogami, by paść na skałę i zwymiotować do wody. A Mithil zmyła wymiociny bez śladu, jakby nic się nie stało. Leżał na skale, przytłoczony, wyczerpany. Nie słyszał, jak Lena wstaje, zbiera strzępy ubrania, mówi coś, wspina się skalistym jarem. Słyszał tylko przeciągłą skargę rzeki. Nie widział nic prócz popiołów swej rozżarzonej pasji. Nie czuł nic prócz dotyku skały na policzku, wilgotnej jak łzy. 8. Jutrzenka wiadomości Twarde kości skały z wolna wyrwały Covenanta ze snów o czułych uściskach. Przez pewien czas dryfował na wznoszącym prądzie świtu, otoczony na swym ascetycznym, lecz dostatecznie wygodnym łożu, przez monolog rzeki, świeże zapachy dnia i krzyki zrywających się do lotu ptaków. Powracała mu świadomość; odczuwał spokój i harmonię ze wszystkim, co go otaczało. Nawet nieustępliwie twardy kamień wydawał się stosowny jako właściwy element całego poranka. Pierwsze jego wspomnienie z minionej nocy dotyczyło orgazmu: rozdzierającego serce i dającego spokój uwolnienia, satysfakcji tak bezcennej, że sprzedałby duszę, by na stałe uczynić ją częścią swego życia. Przez długą, radosną chwilę na nowo przeżywał to uczucie. Potem przypomniał sobie, że aby je osiągnąć, musiał skrzywdzić Lenę. Lena! Przewrócił się na plecy i usiadł w poświacie dnia. Słońce nie wzeszło jeszcze nad górami, lecz w dolinę sączyło się dość światła, by zobaczył, że Lena zniknęła. Pozostawiła swój ogień płonący na piasku. Covenant skoczył na równe nogi, zbadał wzrokiem jar i oba brzegi Mithil. Szukał jej śladów... albo – wyobraźnia podsunęła mu przerażający obraz – Stonedownorów pragnących zemsty. Serce dudniło mu w piersi; ci ludzie, twardzi jak skały, nie zechcą słuchać jego przeprosin i usprawiedliwień. Rozejrzał się, czy nie nadciąga pościg. Lecz nic nie zakłócało ciszy świtu, jak gdyby nie istnieli ludzie, zbrodnie i pragnienie kary. Stopniowo opadła jego panika. Covenant raz jeszcze spojrzał dookoła, po czym zaczął się przygotowywać na to, co go czeka. Wiedział, że powinien natychmiast odejść, jak najszybciej podążyć wzdłuż brzegu ku stosunkowo bezpiecznym równinom. Był jednak trędowaty i nie mógł tak prostu wyruszyć w samotną podróż. Musiał się przygotować. Nie myślał o Lenie. Instynktownie wyczuwał, że na to nie może sobie pozwolić. Zawiódł jej zaufanie, zawiódł zaufanie Stonedown – nie potrafił dokładniej odtworzyć wściekłości z minionej nocy. Była przeszłością, była nieodwracalna – a także iluzoryczna, jak sam sen. Z wysiłkiem, od którego drżał cały, odrzucił wspomnienia. Niemal przypadkiem odkrył w wartowni Kevina receptę na takie szaleństwa: nie zatrzymywać się, nie myśleć, przeżyć. Teraz ta recepta była tym bardziej niezbędna. Ten strach „Bereka” z wczorajszego wieczoru zdawał się nieistotny. Podobieństwo do bohatera z legendy to tylko element snu, a nie fakt. To także odsunął od siebie. Bardzo starannie przeprowadził zwykłą procedurę WKS. Kiedy miał pewność, że nie odniósł żadnych obrażeń i nie znalazł groźnych fioletowych plam, przeszedł na kraniec cypla. Drżał ciągle. Potrzebował więcej dyscypliny, umartwienia... Ręce mu się trzęsły, jakby dla ich uspokojenia niezbędny był codzienny rytuał golenia. Jednak scyzoryk nie nadawał się do tego celu. Po chwili wahania Covenant nabrał tchu, chwycił za krawędź skały i wskoczył w ubraniu do rzeki. Prąd ciągnął go kusząco, zachęcając, by odpłynął pod błękitnym niebem w wiosenny dzień. Ale woda była za zimna. Wytrzymywał ten chłód tylko tak długo, by zanurzyć się i poruszyć gwałtownie pod powierzchnią. Potem wspiął się na cypel i wstał, prychając głośno. Woda ściekała mu z włosów do oczu. Oślepiony, z początku nie zauważył, że na piasku przy skaleningu stoi Atiaran. Obserwowała go posępnym, nieruchomym wzrokiem. Covenant zamarł, ociekając wodą, jak człowiek złapany na gorącym uczynku. Przez moment on i Atiaran mierzyli się wzrokiem nad piaskiem i skałą. Skulił się mimowolnie, gdy zaczęła mówić. Oczekiwał, że oskarży go, zelży, obrzuci wyzwiskami, lecz ona powiedziała tylko: – Podejdź do skaleningu. Musisz się wysuszyć. Zaskoczyła go. Natężył zmysły, jednak nie dostrzegł w jej głosie niczego prócz determinacji i cichego żalu. Odgadł, że Atiaran nie wie, co przydarzyło się jej córce. Oddychając głęboko, by uspokoić rozszalałe serce, podszedł i przykucnął obok skaleningu. W jego myślach rozbłyskiwały nieprawdopodobne spekulacje, tłumaczące zachowanie Atiaran. Milczał jednak, zwracając twarz do ciepła, w nadziei, że sama powie mu coś, co wyjaśni sytuację. – Wiedziałam, gdzie cię szukać – oznajmiła niemal natychmiast. – Zanim wróciłam po przemowie do kręgu starszych, Lena powiedziała Trellowi, gdzie jesteś. Przerwała, a Covenant zmusił się, by zapytać: – Widział się z nią? Wiedział, że to pytanie wzbudzi podejrzenia. Atiaran jednak odparła z prostotą: – Nie. Lena poszła na noc do przyjaciółki. Krzyknęła tylko, kiedy mijała dom. Covenant oniemiał, zdumiony postępowaniem Leny. Zawołała tylko! Z początku od ulgi zakręciło mu się w głowie. Był bezpieczny, przynajmniej na jakiś czas. Swoim milczeniem Lena darowała mu cenne chwile. Najwyraźniej mieszkańcy tej Krainy byli gotowi ponosić ofiary... I niemal natychmiast pojął, że nie dla niego zdecydowała się na ofiarę. Nie potrafił sobie wyobrazić, by przejęła się jego osobistym bezpieczeństwem. Nie. Chroniła go, ponieważ był wcieleniem Bereka, niosącym wiadomość dla Lordów. Nie chciała, by cel ten został zagrożony przez odwet Stonedown. Taki był jej udział w obronie Krainy przed Lordem Foulem, Szarym Zabójcą. Spełniła heroiczny czyn. Mimo samodyscypliny i strachu wyczuwał, jaki gwałt popełniła na sobie Lena, by on mógł przekazać wiadomość. Widział niemal, jak wśród mroku nocy czeka skulona za skałą, naga, po raz pierwszy w swym krótkim życiu odpychając otwarte ramiona społeczności... Jak samotnie znosi wstyd i ból rozdartego ciała, by nikt nie żądał od niej wyjaśnień. W jego umyśle błysnęło nieproszone wspomnienie krwi na jej udach. Napiął mięśnie, jakby chciał zdusić ten obraz. – Muszę dotrzeć do Rady – mruczał do siebie przez zaciśnięte zęby. – Co powiedzieli starsi? – zapytał głośno, gdy już się opanował. – Niewiele mieli do powiedzenia – odparła Atiaran. – Wyjaśniłam im, co wiem o tobie... i o groźbie dla Krainy. Zgodzili się, że muszę cię doprowadzić do Twierdzy Lordów. Dlatego przyszłam tutaj. Spójrz... – Wskazała dwa pakunki leżące u jej stóp. – Jestem gotowa. Treli, mąż mój, dał mi swe błogosławieństwo. Boleję, że muszę odejść, nie przekazując wyrazów miłości Lenie, córce mojej. Jednak czas nagli. Nie zdradziłeś mi całej wiadomości, ale wyczuwam, że od dzisiejszego dnia poczynając każda zwłoka jest groźna. Starsi przemyślą sposoby obrony równin. Musimy ruszać. Covenant spojrzał jej w oczy. Tym razem zrozumiał widoczny w nich smutek i determinację. Atiaran bała się i nie wierzyła, że przeżyje, by powrócić do rodziny. Nie w pełni zdając sobie sprawę ze znaczenia własnych słów, spróbował dodać jej odwagi. – Sytuacja nie jest taka zła. Jaskiniowy Upiór znalazł Laskę Praw i, o ile rozumiem, nie bardzo wie, jak jej użyć. Lordowie muszą mu ją jakoś odebrać. Próba się nie powiodła. Atiaran zesztywniała. – Zatem życie Krainy zależy od naszego pośpiechu – oświadczyła. – Niestety, nie możemy iść po pomoc do Ranyhyn. Ramenów nie interesują sprawy Krainy, a od początków tej ery nikt nie dosiadał Ranyhyn prócz Lordów i Gwardii Krwi. Musimy iść pieszo, Thomasie Covenant, a Revelstone leży trzysta mil stąd. Czy twoje ubranie już wyschło? Trzeba ruszać. Covenant był gotów. Musiał odejść z tego miejsca. – Dobrze – powiedział wstając. – Ruszajmy. Jednak Atiaran obrzuciła go spojrzeniem, w którym nadal było wahanie. – Czy ufasz mi tak, że pozwolisz się prowadzić, Thomasie Covenant? – zapytała cichym głosem, jakby upokarzała się przed nim. – Nie znasz mnie. Zawiodłam w Loresraacie. Ton jej głosu sugerował nie to, że nie można na niej polegać, lecz raczej to, że on ma prawo ją osądzać. Covenant jednak nie czuł się władny, by kogokolwiek sądzić. – Ufam ci – rzucił chrapliwie. – Dlaczego nie? Sama mówiłaś... – Zawahał się, lecz brnął dalej: – Mówiłaś, że przybyłem, by zbawić albo pogrążyć Krainę. – To prawda – przyznała. – Ale nie czuję od ciebie fetoru sługi Szarego Zabójcy. Serce mi podpowiada, że przeznaczenie Krainy każe zawierzyć ci na dobre i na złe. – Chodźmy więc. Chwycił podany mu plecak i wsunął ramiona w paski. Atiaran, nim podniosła swój bagaż, pochyliła się jeszcze nad wysypanym na piasek skaleningiem. Przesunęła dłonie nad ognistymi kamieniami i zaczęła nucić cicho. Powolna melodia brzmiała dziwnie, jakby była jej obca. Pod rękami Atiaran zgasł żółty blask. Po chwili kamienie przybrały barwę szarości, jak gdyby ukołysała je do snu. Żar wygasł. Kiedy kamienie wystygły, Atiaran zgarnęła je do naczynia i spakowała. Ten obraz przypomniał Covenantowi, jak mało wie o krainie swego snu. – O jedno tylko proszę – powiedział, gdy Atiaran wstała. – Chcę, żebyś opowiedziała mi wszystko o Lordach i Loresraacie... wszystko, co mnie zaciekawi. – A potem, ponieważ nie mógł wyjawić powodów tej prośby, dodał szybko: – W ten sposób czas szybciej nam upłynie. Spojrzała na niego kpiąco i zarzuciła sobie pakunek na plecy. – Dziwny jesteś, Thomasie Covenant. Nazbyt ci pilno poznać moją ignorancję. Jednak powiem ci wszystko, co wiem... Choć gdyby nie twój strój i mowa, nie uwierzyłabym, że jesteś obcy w Krainie. Chodźmy już. Dziś znajdziemy dosyć skarbojagód. To będzie nasze śniadanie. Żywność, jaką niesiemy, przyda się w drodze. Covenant skinął głową i ruszył za nią jarem. Z ulgą przyjął fakt, że znów rusza w drogę. Szybko pokonywali odległość. Wkrótce znów byli nad rzeką i zbliżali się do mostu. Atiaran weszła na przęsło, ale przystanęła na środku. Covenant dogonił ją, a wtedy wskazała ręką na północ, wzdłuż Mithil, w kierunku dalekich równin. – Powiem ci szczerze, Thomasie Covenant – oznajmiła. – Nie zamierzam podążać do Twierdzy Lordów prostą drogą. Twierdza leży na północnym zachodzie, trzysta mil tak, jak widzi oko, za Równinami Centralnymi. Wielu tam żyje ludzi. Pewnie udzieliliby nam pomocy w drodze i szybciej dotarlibyśmy do celu. Nie można jednak liczyć na konie, bo jest ich bardzo mało w Krainie i nikt ich prawie nie zna prócz tych, co mieszkają w Revelstone. Postanowiłam jednak ruszyć na północ i przeprawić się przez Mithil, gdy skręci na wschód. Trafimy do kraju Andelain, gdzie cudowne wzgórza są kwiatem całego piękna Ziemi. Dotrzemy do Lekkoduszy. Może znajdziemy łódź, co poniesie nas przez te słodkie wody, na zachód od Wiernogardu, gdzie dotrzymywane są obietnice Lordów, i aż do samego Revelstone. Nurt Lekkoduszy obdarza błogosławieństwem wszystkich wędrowców, a jeśli znajdziemy przewoźnika, nasza podróż potrwa krócej. Niestety, o pięćdziesiąt mil musimy minąć Górę Gromu, Gravin Threndor. – Głos jej zadrżał, gdy wymawiała tę pradawną nazwę. – Tam, albo też nigdzie, odnaleziono Laskę Praw. Nawet Andelain leży za blisko dla tak niewprawnego posiadacza takiej mocy. Na chwilę przerwała z wahaniem. – Nastałby żal bez końca, gdyby zdradziecki Jaskiniowy Upiór wszedł w posiadanie pierścienia, który nosisz. Zło sprawnie uwalnia taką moc jak pierwotna magia. A gdyby nawet upiór nie potrafił korzystać z pierścienia, boję się, że ur-Podli wciąż żyją pod Górą Gromu. Te stwory znają mądrość i magia białego złota nie przerasta ich możliwości. Czas jednak nagli i musimy oszczędzać go, ile tylko zdołamy. Jest jeszcze jeden powód, by wypróbować drogę przez Andelain o tej porze roku... jeśli się pospieszymy. Ale nie chcę o tym mówić. Sam zobaczysz i zachwycisz się, o ile żadna zła przygoda nas wcześniej nie spotka. Spojrzała na Covenanta nieruchomo, skupiając na nim całą swą wewnętrzną moc. Czuł się tak, jak wczoraj wieczorem, gdy szukała w nim słabości. Bał się, że na jego twarzy odkryje ślad zdarzeń tej nocy. Z najwyższym wysiłkiem patrzył jej w oczy. – Powiedz mi, Thomasie Covenant – odezwała się w końcu. – Czy pójdziesz tam, gdzie cię poprowadzę? – Ruszajmy już – odpowiedział, jednocześnie ze wstydem i z ulgą. – Jestem gotów. – To dobrze. Kiwnęła głową i ruszyła na wschodni brzeg. Covenant stał jeszcze przez chwilę zapatrzony w wodę. Jej cicha skarga zdawała się nabrzmiewać echami, które wołały do niego z ironią: Czy nie zaskakuje cię moja bezradność? Chmura niepokoju przemknęła mu po twarzy, lecz opanował się, potarł obrączkę i poszedł za Ariaran. Pozostawił Mithil, by dalej płynęła swym korytem jak rzeka zapomnienia albo granica śmierci. Słońce coraz wyżej wznosiło się ponad górami, a Atiaran i Covenant szli na północ, w dół rzeki, w kierunku otwartych równin. Z początku maszerowali w milczeniu. Od czasu do czasu Covenant podejmował krótkie wycieczki na wzgórza, gdzie zbierał alianthy. Ich smak i aromat podobny do brzoskwini, był tak samo wyborny jak poprzednio, a esencja soku sprawiała, że głód stawał się rozkoszą. Musiał się powstrzymywać, by z żadnego krzewu nie zerwać wszystkich jagód. Często zbaczał z wytyczonej przez Atiaran ścieżki, by napełnić żołądek. Potem biegł, by ją dogonić. W ten sposób przeszli ponad milę. Kiedy się najadł, dolina była wyraźnie szersza. Raz jeszcze odszedł na bok – tym razem do rzeki, by się napić. Potem zajął miejsce u boku Atiaran. Coś w wyrazie jej twarzy zdawało się nakazywać milczenie, więc starał się uspokoić. Później wrócił do tego mechanicznego rytmu kroków, jaki doprowadził go tutaj z Haven Farm. Atiaran była chyba zdecydowana na trzystumilowy marsz; on nie. Wyczuwał, że będzie potrzebował wszystkich umiejętności trędowatego, by iść choćby przez jeden dzień i nie poranić się. W równym rytmie marszu usiłował znaleźć rozwiązanie. Wiedział, że w końcu musi zdradzić Atiaran to grożące mu szczególne niebezpieczeństwo. Może potrzebować pomocy, a na pewno zrozumienia. Ale jeszcze nie... jeszcze nie. Nie panował nad sobą dostatecznie. Po pewnym czasie Atiaran zmieniła kierunek, skręcając dalej od rzeki, ku wzgórzom na północnym wschodzie. Blisko gór wzgórza były strome i rozległe, a Atiaran nie trzymała się żadnej ścieżki. Za jej plecami Covenant wspinał się i schodził niepewnie po kamienistych, nierównych zboczach; naturalny układ terenu cały czas próbował zawrócić ich na zachód. Od ciężaru plecaka już bolała go szyja, a łopatki drgały jak we wstępnej fazie skurczu. Wkrótce ciężko dyszał i pod nosem przeklinał wybrany przez Atiaran kierunek. Późnym przedpołudniem, po zejściu z wysokiego wzgórza, Atarian zatrzymała się na odpoczynek, choć nie usiadła. Mięśnie Covenanta dygotały po wysiłku; oddychając z trudem, rzucił się na ziemię. – Dlaczego nie poszliśmy dookoła? – wysapał, gdy doszedł już trochę do siebie. – Na północ, obok tych wzgórz, a potem na wschód? Bez tych podejść. – Z dwu powodów – odparła krótko. – Przed nami jest długa przełęcz prowadząca na północ... łatwy marsz, więc oszczędzimy czas. A poza tym... – Rozejrzała się. – Poza tym... może uda się nam coś zgubić. Od kiedy zeszliśmy z mostu, dręczy mnie lęk, że ktoś nas śledzi. – Śledzi? – Covenant drgnął gwałtownie. – Kto? – Nie wiem. Może szpiedzy Szarego Zabójcy wyszli już na świat. Podobno jego najwyżsi rangą słudzy, Furie, nie mogą umrzeć, póki on żyje. Nie mają własnych ciał, a ich duchy wędrują, póki nie znajdą żywej istoty, którą mogą opanować. Dlatego zjawiają się w postaci ludzkiej lub zwierzęcej, jak zrządzi przypadek. Kalają życie w Krainie. Lecz miałam nadzieję, że nikt nie pójdzie za nami przez te wzgórza. Odpocząłeś już? Musimy iść. Poprawiła suknię pod pasami plecaka i ruszyła w dół. Covenant jęknął cicho i podążył za nią. Przez całe przedpołudnie z najwyższym wysiłkiem pokonywał zmęczenie. Nogi drętwiały mu z wyczerpania, a ciężar na plecach tamował oddech. Covenant miał wrażenie, że się dusi. Nie był przyzwyczajony do takiego wysiłku. Słaniając się pokonywał kolejne wzniesienia. Raz po raz tylko solidne buty i gruby materiał uchroniły go od ran. Lecz Atiaran szła wciąż przed nim, płynnie, bez jednego zbędnego ruchu czy fałszywego kroku, i ten widok dodawał mu sił. Wreszcie skręciła w długi wąwóz, biegnący ku północy tak daleko, jak tylko sięgał wzrok. Przypominał rozcięcie w paśmie wzgórz. Środkiem płynął niewielki strumyk, więc zatrzymali się, by wypić łyk wody, przemyć twarze i odpocząć. Tym razem oboje zdjęli plecaki i usiedli. Z głośnym jękiem Covenant położył się na wznak i zamknął oczy. Przez chwilę tylko wypoczywał, słuchając, jak chrapliwy oddech uspokaja się i wreszcie może usłyszeć szept wiatru. Wtedy otworzył oczy i rozejrzał się. Zobaczył nad sobą wysoką na cztery tysiące stóp Wartownię Kevina. Ten widok zupełnie go zaskoczył. Covenant usiadł, jakby chciał przyjrzeć się mu bliżej. Wartownia wznosiła się niedaleko, na południowym wschodzie, i wychylała się z urwiska niby grożący palec. Z tej odległości skała wydawała się czarna i groźna, zawieszona nad wąwozem, którym mieli wędrować. Przypominała o Wzgardliwym i o ciemności. – Tak – odezwała się Atiaran. – To Wartownia Kevina. Tam stał Kevin Niszczyciel Krainy, Wielki Lord i powiernik Laski Praw, w prostej linii potomek Bereka Półrękiego, podczas ostatniej bitwy z Szarym Zabójcą. Tam poznał smak klęski i obłąkanego bólu. W mroku, który ogarnął jego duszę, on sam, przez wszystkie wieki najpotężniejszy z obrońców Krainy, nawet on, Wielki Lord Kevin, zaprzysiężony Przyjaciel Ziemi, sprowadził profanację, na wiele pokoleń koniec wszystkich rzeczy w Krainie. To zły omen, że ty sam się tam znalazłeś. Covenant spojrzał na nią i dostrzegł, że Atiaran nie patrzy w górę, na skałę, lecz jakby do własnego wnętrza, rozważając może, jak bardzo sama zawiodłaby na miejscu Kevina. Nagle opanowała się i wyprostowała ramiona. – Nic nie można na to poradzić – stwierdziła. – Nasza droga przez wiele mil prowadzi w cieniu Wartowni. Musimy ruszać. Covenant jęknął. – Chodź – nakazała. – Musimy się spieszyć, bo za późno dotrzemy do celu. Droga będzie teraz łatwiejsza. Jeśli ci to pomoże, opowiem ci o Krainie. – Czy nadal ktoś nas śledzi? – spytał Covenant, sięgając po plecak. – Tego nie wiem. Nie słyszałam i nie widziałam żadnych znaków. Lecz serce mnie ostrzega. Wyczuwam zło na naszej drodze. Krzywiąc się, Covenant zarzucił plecak. Jego także ostrzegało serce, choć z innych powodów. Tutaj, pod Wartownią Kevina, szum wiatru przypominał uderzenia sępich skrzydeł gdzieś w oddali... Ułożył pasy na obolałych ramionach i ruszył za Atiaran po dnie wąwozu. Rozpadlina była na ogół prosta i gładka, choć rzadko szersza niż piętnaście stóp. Jednak mieli dość miejsca obok strumienia, by iść obok siebie. Zatrzymywali się przy krzewach alianthy, by zjeść po kilka jagód. Tymczasem Atiaran wypełniała niektóre z licznych białych plam w wiedzy Covenanta o Krainie. – Trudno o tym opowiadać – zaczęła. – Wszystko jest częścią wszystkiego, a każde pytanie, na które potrafię odpowiedzieć, wywołuje trzy nowe, na które odpowiedzi nie znam. Moja wiedza jest ograniczona do tego, czego wszyscy uczą się szybko przez pierwsze lata w Loresraacie. Powiem ci jednak tyle, ile zdołam. Synem Bereka o Mężnym Sercu był Damelon Przyjaciel Gigantów, a jego z kolei Loric Pogromca Podłych, który ukrócił rozpasanie Demondim i uczynił ich bezsilnymi. Jej głos stał się dziwnie melodyjny, jak wtedy, gdy śpiewała. Nie podawała suchych faktów; snuła opowieść niezwykłej wagi dla Krainy i dla niej samej. – Kevin, którego bardziej z żalu niż gniewu nazywamy Niszczycielem Krainy, był synem Lorica i po nim został Wielkim Lordem, gdy otrzymał od ojca Laskę Praw. Przez tysiąc lat Kevin stał na czele Rady. Rozszerzył przyjaźń Ziemi poza wszystko znane do tej pory w Krainie i zdobył szacunek ludzi. W swych wczesnych latach był mądry, nie tylko potężny i uczony. Kiedy dostrzegł pierwsze oznaki tego, że pradawny cień nadal żyje, zajrzał głęboko w przyszłość, a to, co zobaczył, wzbudziło w nim lęk. Dlatego podzielił swą mądrość na siedem działów... Mądrości dawnej działów siedem By strzec Krainy w dzień i w nocy... i ukrył je tak, by jego wiedza nie zaginęła, nawet gdyby upadli Dawni Lordowie. Przez wiele, wiele lat Kraina trwała w pokoju. Lecz w tym czasie zjawił się Szary Zabójca udający przyjaciela. Na pewne sprawy Kevin był ślepy: przyjął nieprzyjaciela jak sojusznika i uczynił go Lordem. I z tego powodu Lordowie i wszelkie ich dzieła zniknęły z powierzchni Ziemi. Zdrada Kevina doprowadziła do klęski i profanacji, a Kraina przez wiele pokoleń leżała zatruta. Lecz kiedy zaczęła się uzdrawiać, przyzywała ludzi, żyjących w ukryciu na Pustkowiach i wśród urwisk Northronu. Wracali pomału. Mijały lata, a gdy domy i wsie były już bezpieczne, niektórzy wyruszyli na wędrówkę w poszukiwaniu na wpół zapomnianych legend. A kiedy wreszcie pokonali Puszczę Gigantów, dotarli do dawnej ziemi Morskiej Rubieży. I przekonali się, że Giganci, Skalni Bracia narodu Krainy, przetrwali rytuał profanacji. Przerwała na chwilę. – Wiele pieśni, starych i nowych, sławi wierność Gigantów... i nie bez przyczyny – mówiła dalej. – Kiedy Giganci dowiedzieli się, że ludzie powrócili, rozpoczęli wielką podróż. Odwiedzili wszystkie zakątki Krainy, każde Stonedown i Woodhelven. Uczyli opowieści o klęsce Kevina i odnawiali stare skalne braterstwo. Potem zabrali z sobą tych, co chcieli z nimi wyruszyć, i zakończyli swą podróż w Revelstone, mieście-zamku, co stoi ponad czasem, które wykuli ze skały dla Wielkiego Lorda Damelona jako świadectwo łączących ich więzi. W Revelstone Giganci przekazali ludziom dar. Odkryli Pierwszy Dział, fundamentalny zestaw początków Mądrości Kevina. Przed ostatnią bitwą powierzył go Gigantom. Ludzie przyjęli go i zaprzysięgli przyjaźń Ziemi i wierność dla mocy i piękna Krainy. Zaprzysięgli jeszcze coś: pokój i spokój ducha, który ocali Krainę przed niszczycielskimi emocjami, takimi jak te, które Kevina doprowadziły do szaleństwa. Było bowiem jasne dla wszystkich tam zebranych, że moc jest rzeczą straszną, a znajomość mocy przesłania obraz mądrości. Kiedy spojrzeli na Pierwszy Dział, przelękli się nowej profanacji. Dlatego przysięgli opanować mądrość, by mogli uleczyć Krainę, i opanować siebie, by nie popaść w gniew i rozpacz, które Kevina uczyniły najgorszym z wrogów. Odetchnęła. – Treść przysięgi zaniesiono do wszystkich ludzi w Krainie i wszyscy ją złożyli. Potem ci, których dla tego wielkiego dzieła wybrano w Revelstone, zabrali Pierwszy Dział do Kurash Plenethor, Porażonej Skały, gdzie zniszczenia po ostatniej bitwie były największe. Nazwali te ziemie Wiernogardem, jako znak obietnicy uleczenia. Tam założyli Loresraat, miejsce nauki, gdzie starali się odzyskać wiedzę i potęgę Dawnych Lordów, a także umocnić się w przysiędze pokoju. Atiaran umilkła. Szli razem z Covenantem w ciszy zakłócanej tylko szumem strumienia i rzadkimi krzykami ptaków. Przekonał się, że opowieść rzeczywiście pomogła mu utrzymać tempo. Sprawiła, że w pewnej mierze zapomniał o własnych problemach, nie myślał o bólu ramion i stóp. Głos Atiaran dodawał mu sił; jej opowieść była jak obietnica, że zmęczenie w służbie Krainy nie pójdzie na marne. Po dłuższej chwili poprosił ją, by mówiła dalej. – Opowiedz mi o Loresraacie. Zaskoczył go jej pełen goryczy wybuch. – Chcesz mi przypomnieć, że ze wszystkich ludzi ja najmniej jestem godna, by mówić o takich sprawach? Ty, Thomas Covenant, Niedowiarek i władca białego złota... czy robisz mi wyrzuty? Mógł tylko patrzeć na nią zdumiony, niezdolny do zgłębienia wspomnień długich lat zmagań, które błyszczały teraz w jej oczach. – Nie potrzebuję twoich wspominków. Lecz w chwilę później znowu spojrzała przed siebie, zwracając ku północy swą zaciętą twarz. – Teraz naprawdę uczyniłeś mi zarzut – rzekła. – Zbyt łatwo daję się ranić sądząc, że cały świat wie to, o czym ja wiem tak dobrze. Jako winna, nie wierzę w niewinność innych. Wybacz mi, proszę. Zasłużyłeś na lepsze traktowanie. Zanim zdołał odpowiedzieć, mówiła dalej: – Oto, jak mogę opisać ci Loresraat: stoi w Wiernogardzie, w Dolinie Dwóch Rzek. Przybywają tam na studia i po naukę wszyscy, którzy zechcą, i poświęcają się przyjaźni Ziemi i mądrości Dawnych Lordów. Mimo wielu lat i wysiłków nie opanowali jeszcze jej całej. Podstawowym problemem jest tłumaczenie, gdyż język Dawnych Lordów różni się od naszego, zaś słowa w jednym miejscu proste, w innym okazują się trudne. A po przetłumaczeniu mądrość trzeba zinterpretować, by potem poznać umiejętności niezbędne do jej używania. Kiedy... – zająknęła się – kiedy tam studiowałam, strażnicy mądrości twierdzili, że cały Loresraat nie zgłębił jeszcze olbrzymiej wiedzy Kevina. A wiedza ta jest tylko siódmą częścią całości, pierwszym z siedmiu działów. Covenant dosłyszał w jej słowach nieświadome echo pogardliwych słów Foula. Zaczął słuchać z większą uwagą. – Najprostsza w tłumaczeniu była mądrość wojenna, sztuka walki i obrony. Lecz wiele trzeba do niej umiejętności. Część Loresraatu zajmuje się więc wyłącznie tymi, którzy chcą podążyć drogą miecza i wstąpić do grupy bojowej w Twierdzy Lordów. Lecz za naszych czasów nie wybuchła żadna wojna i w latach, które spędziłam w Loresraacie, grupa bojowa liczyła ledwie dwa tysiące mężczyzn i kobiet. Tym samym główne zadanie Loresraatu to nauczanie i badanie języka i mocy Ziemi. Nowi uczniowie poznają historię Krainy, modlitwy, pieśni i legendy... wszystko, co wiadomo o Dawnych Lordach i ich walce z Szarym Zabójcą. Ci, którzy opanują to wszystko, zostają Powiernikami Mądrości. Uczą innych albo poszukują nowej wiedzy i mocy w Pierwszym Dziale. Wysoka jest cena mistrzostwa, gdyż mądrość Kevina wymaga wielkiej czystości, zdecydowania, wnikliwości i odwagi. Wielu jest takich... – dodała, jakby postanowiła nie oszczędzać własnych uczuć – ...którzy nie potrafią temu sprostać. Ja uległam, gdy to, czego się nauczyłam, wzbudziło lęk w moim sercu. Powiernicy Mądrości ukazali mi odrobinę tylko złości Szarego Zabójcy. Nie mogłam tego znieść, więc odrzuciłam swe przeznaczenie i powróciłam do Mithil Stonedown, by służyć ludziom tą odrobiną wiedzy, jaką poznałam. A teraz, kiedy tak wiele już zapomniałam, nadszedł czas próby. Westchnęła głęboko, jakby nie potrafiła pogodzić się z losem. – Ale nie to jest teraz ważne. W Loresraacie ci, którzy podążą drogą wiedzy i opanują Miecz i Laskę, którzy zasłużą na miejsce w grupie bojowej i wśród Powierników Mądrości i którzy nie odejdą, by w samotności realizować swe sny, jak to czynią wyzwoleni... te mężne serca zyskują miano Lordów i tworzą Radę, która kieruje leczeniem i ochroną Krainy. Ze swego grona wybierają Wielkiego Lorda, by działał w imieniu wszystkich, jak tego wymaga mądrość: By czyste trwało jądro Ziemi Mocy Laskę ma dzierżyć Wielki Lord... Kiedy studiowałam w Loresraacie, Wielkim Lordem był Variol, małżonek Tamaranthy, syn Pentila. Ale był już stary, nawet jak na Lorda, a Lordowie żyją dłużej od innych ludzi. Nasze Stonedown od wielu lat nie otrzymywało wieści z Revelstone i Loresraatu. Nie wiem, kto dzisiaj przewodzi Radzie. – Prothall, syn Dwilliana – odpowiedział bez namysłu Covenant. – Ach! – westchnęła Atiaran. – On mnie zna. Jako Powiernik Mądrości uczył mnie pierwszych modlitw. Będzie pamiętał, że zawiodłam i nie zaufa mojej misji. – Z bólem potrząsnęła głową. Po chwili zastanowienia dodała: – A ty wiedziałeś o tym? Wiesz wszystko. Dlaczego próbujesz wykpiwać skromność mojej wiedzy? To nieładnie. – Do diabła! – warknął Covenant. Ten zarzut rozbudził w nim gniew. – Wszyscy w tym piekielnym interesie, ty i... – Nie potrafił się zmusić, by wymówić imię Leny. – ...wszyscy stale uważacie, że jestem jakimś ekspertem. Więc mówię ci, że nie mam pojęcia o niczym, czego ktoś mi wcześniej nie wytłumaczy. Nie jestem waszym cholernym Berekiem. Atiaran obrzuciła go spojrzeniem pełnym sceptycyzmu – owocu długich lat zwątpienia. Poczuł, że musi jakoś wykazać prawdę swych słów. Wyprostował się mimo ciężaru plecaka. – Oto jest wiadomość od Lorda Foula Wzgardliwego: „Powiesz Radzie Lordów i Najwyższemu Lordowi Prothallowi, synowi Dwilliana, że ich dni w Krainie potrwają najwyżej siedem razy po siedem lat od chwili obecnej. Zanim dopełni się ten czas, będę miał władzę nad życiem i śmiercią”. Urwał nagle. Słowa zdawały się zlatywać do wąwozu niby kruki. Poczuł palący wstyd trędowatego, jak gdyby samą swą obecnością kalał dzień. Na moment otoczyła go absolutna cisza – ptaki umilkły, jakby coś strąciło je z nieba, a woda w strumieniu zdawała się znieruchomieć. W południowym upale skórę miał śliską od potu. Przez moment Atiaran patrzyła na niego, szeroko otwierając oczy. – Melenkurion abatha! – krzyknęła. – Nie mów tego, póki nie musisz! Nie zdołam nas ochronić przed takim złem. Cisza zawibrowała i minęła... Strumień zaszeptał na nowo, a nad ich głowami przemknął ptak. Covenant niepewną dłonią otarł czoło. – Więc przestań mnie traktować, jakbym był kimś, kim nie jestem. – Czy mogę? – spytała posępnie. – Zamykasz się przede mną, Thomasie Covenant. Nie widzę cię. Wymówiła słowo „widzę”, jakby oznaczało ono coś, czego on nie pojmował. – Co to znaczy, że mnie nie widzisz? – spytał kwaśnym tonem. – Stoję przecież przed tobą. – Zamykasz się przede mną – powtórzyła. – Nie wiem, czy jest z tobą dobrze, czy źle? Zamrugał niepewnie. Zauważył, że nieświadomie dała mu szansę, by powiedział jej o swej chorobie. Wykorzystał tę możliwość; był dostatecznie wściekły, by o tym mówić. – Źle, oczywiście. Jestem trędowaty. Atiaran zbladła, jakby właśnie przyznał się do zbrodni. – Zatem biada Krainie, gdyż masz pierwotną magię i możesz zgubić nas wszystkich. – Przestań z tym, dobrze? – Uniósł lewą dłoń. – To tylko obrączka. Przypomina mi o wszystkim, bez czego muszę teraz żyć. Ma tyle... pierwotnej magii... co kamień. – Ziemia jest źródłem wszelkiej mocy – szepnęła Atiaran. Covenant z trudem się powstrzymał, by nie wykrzyczeć swej bezsilności. Mówiła tak, jakby jego słowa oznaczały coś innego, niż chciał. – Wróćmy – zaproponował. – Może wyjaśnimy sobie pewne rzeczy. Powiedziałem, że źle ze mną. Jestem chory. Co to dla ciebie oznacza? Czy nie znacie tu chorób? Przez sekundę jej wargi formowały słowo „choroby”. Potem wykrzywiły się w nagłym lęku, a spojrzenie Atiaran pobiegło ponad ramieniem Covenanta. Obejrzał się, by sprawdzić, co ją przeraziło. Za sobą nie dostrzegł niczego, lecz kiedy spojrzał na zachodnią krawędź wąwozu, usłyszał jakiś zgrzyt. Łupki i kamyki toczyły się w dół. – Ten, co nas śledził! – krzyknęła Atiaran. – Uciekaj! Biegiem! Posłuchał bez dyskusji. Odwrócił się i pognał za nią. Natychmiast zapomniał o swej słabości, ciężarze plecaka i upale. Pędził, widząc tylko migające pięty Atiaran. Zdawało mu się, że słyszy prześladowcę ścigającego ich brzegiem wąwozu. Po chwili poczuł, że wysiłek rozrywa mu płuca. Zaczął tracić równowagę. Kiedy się potknął, niewiele brakowało, by upadł na ziemię. – Uciekaj! – zawołała Atiaran, lecz on wyhamował i odwrócił się drżący, by stanąć twarzą w twarz z przeciwnikiem. Jakaś postać skoczyła przez krawędź i runęła ku niemu. Odstąpił i wzniósł ramiona, by osłonić się przed wyciągniętą ręką napastnika. Mijając go w locie, obcy przejechał Covenantowi nożem po palcach. Potem upadł na ziemię, przetoczył się, poderwał i stanął plecami do wschodniej ściany. Ostrze noża wypisywało w powietrzu groźby. W oczach Covenanta promienie słońca ostro grawerowały cały obraz. Widział nierówną skalną ścianę i cienie rozciągnięte pod nią jak rozwarta paszcza. Napastnikiem był potężnie zbudowany młody mężczyzna o ciemnych włosach – z całą pewnością Stonedownor, choć wyższy niż większość z nich. Miał kamienny nóż, a na rękawach tuniki insygnia rodzinne; ich deseń przypominał skrzyżowane błyskawice. Gniew i nienawiść wykrzywiały mu twarz, jakby jego czaszka miała za chwilę pęknąć. – Furia! – ryknął. – Gwałciciel! Zbliżał się, przesuwając klingę. Covenant musiał ustępować, aż stanął po kostki w chłodnej wodzie strumienia. Atiaran zawróciła, ale była zbyt daleko, by wkroczyć między Covenanta i ostrze. Krew płynęła mu z rany, tętniła w nacięciach i w czubkach palców. – Triock! – usłyszał rozkazujący okrzyk Atiaran. Nóż przesuwał się coraz bliżej. Widział go tak wyraźnie, jakby został wyrzeźbiony po wewnętrznej stronie jego gałek ocznych. Krew tętniła mu w czubkach palców. Młody mężczyzna szykował się do śmiertelnego ciosu. – Triock! Oszalałeś? – krzyknęła znowu Atiaran. – Składałeś przysięgę pokoju! W czubkach palców? Poderwał dłoń i spojrzał na nią z niedowierzaniem, lecz mgła zdumienia przesłoniła mu wzrok. Nie pojmował tego, co się działo. To niemożliwe, wyszeptał w absolutnym zaskoczeniu. Niemożliwe. Drętwe, przeżarte trądem palce płonęły bólem. Atiaran zbliżyła się do obu mężczyzn i stanęła, zrzucając plecak na ziemię. Zdawało się, że spętała Triocka w straszne więzy; rzucał się dziko. – Zabij go! To Furia! – warknął, jakby dusił się wściekłością. – Zakazuję! – krzyknęła Atiaran. Moc tego polecenia uderzyła Triocka jak fizyczny cios. Zatoczył się do tyłu, potem uniósł głowę i wydał głuchy charkot zawodu i pasji. Głos kobiety uciął te dźwięki. – Bądź wierny. Składałeś przysięgę. Czy chcesz pogrążyć Krainę? Triock zadygotał. Konwulsyjnym ruchem cisnął nóż w ziemię, a klinga wbiła się aż po rękojeść w grunt u jego stóp. – On zgwałcił Lenę – syknął młody człowiek, prostując się. – Zeszłej nocy. Covenant nie pojmował tego. Ból był uczuciem, rozkoszą zapomnianą przez palce. Nie miał na to odpowiedzi prócz jednej: niemożliwe. Niemożliwe. Nie zauważona krew, czerwona i ludzka, spływała po nadgarstku. Grymas wykrzywił mu twarz. Wokół zbierała się ciemność; atmosfera wąwozu kotłowała się, nagle pełna bijących skrzydeł, szponów sięgających mu do oczu. – Niemożliwe – wykrztusił. Lecz Atiaran i Triock patrzyli tylko na siebie; ich wzrok omijał go, jakby on był ogniskiem zarazy. Kiedy dotarło do niej znaczenie słów Triocka, kobieta opadła na kolana, kryjąc twarz w dłoniach. Ramiona jej drżały jak od szlochu, choć nie wydała z siebie głosu. – Znalazłem ją na wzgórzach, kiedy promienie słońca dotknęły równin – mówił z goryczą Triock. – Obserwowałem ją na zebraniu i nie byłem zadowolony, że ten obcy tak ją zaślepił. Łamała mi serce myśl, że tak ją poruszył przybysz, o którym nikt niczego nie wie. Dlatego późną nocą spytałem o nią Trella, twojego męża. Powiedziała mu, że będzie spać u przyjaciółki, Terass, córki Annorii. Potem spytałem Terass, lecz nic nie wiedziała o zamiarze Leny. Padł na mnie cień strachu: od kiedy to ludzie są kłamcami? Całą noc spędziłem na poszukiwaniach. Znalazłem ją o pierwszym brzasku; suknię miała podartą i była zakrwawiona. Chciała uciec przede mną, lecz osłabła z chłodu i zgryzoty. Po chwili padła mi w ramiona i wyznała, co zrobił ten... ten Furia. Zabrałem ją do Trella, a kiedy uspokajał ją, odszedłem, by zabić obcego. Zobaczyłem ciebie i poszedłem za tobą, wierząc, że również masz taki zamiar, że prowadzisz go na wzgórza, by go zabić. A ty chcesz go ocalić... jego, gwałciciela Leny, twojej córki! W jaki sposób zdeprawował twoje serce? Zakazujesz? Atiaran, małżonko Trella! Ona była dzieckiem tak pięknym, że mężczyzna, widząc ją, płakał z zachwytu. A on złamał ją bez pytania i namysłu. Odpowiedz: co mają tu do rzeczy przysięgi? Dziki, szalony wir ciemnych skrzydeł przytłaczał Covenanta, aż przyklęknął w strumieniu. Obrazy kotłowały się w jego umyśle: wspomnienia z leprozorium, lekarze mówiący, że nie ma nadziei. Wpadł pod policyjny radiowóz. Poszedł do miasta, by zapłacić za telefon – zapłacić osobiście. – To nie mogło się zdarzyć – wyszeptał głosem szorstkim ze zgrozy. Atiaran wolno podniosła głowę i rozłożyła ramiona, jakby odsłaniała pierś przed morderczym ciosem niebios. Ból rzeźbił jej twarz, a oczy stały się mrocznymi kraterami cierpienia, spoglądającymi na zdeptane człowieczeństwo. – Trellu, pomóż – tchnęła ledwie dosłyszalnie. Potem jej głos nabrał siły, a męka sprawiła, że też powietrze wokół niej zdawało się cierpieć. – Biada! Biada młodym tego świata! Dlaczego tak trudno unieść ciężar nienawiści? Och! Leno, córko moja! Wiem, co uczyniłaś i rozumiem cię. Oto czyn mężny, godny pochwały i dumy. Wybacz, że nie ma mnie przy tobie w godzinie próby! Po chwili spojrzała przytomniej. Wstała niepewnie i zachwiała się. – Bądź wierny! – powiedziała chrapliwie. – Zakazuję ci zemsty. – Ma ujść bez kary? – zaprotestował Triock. – Niebezpieczeństwo zawisło nad Krainą – odparła. – Niech Lordowie wymierzą mu karę. – Żądza krwi wyostrzyła ton jej głosu. – Będą wiedzieli, co myśleć o przybyszu, który napada na niewinną dziewczynę. – Owładnęła nią słabość. – Ta sprawa przekracza moje możliwości, Triocku. Pamiętaj o przysiędze. Skrzyżowała ramiona i wplotła palce w liściasty deseń swej sukni, jakby chciała ukoić ból. Triock zwrócił się do Covenanta. W jego twarzy coś pękło, rozpadła się i zginęła zdolność odczuwania szczęścia i radości. – Znam cię, Niedowiarku – warknął, jakby rzucał klątwę. – Jeszcze się spotkamy. A potem odbiegł. Przyspieszył, aż pędził na złamanie karku, wybijając swe oskarżenia na twardym gruncie. Po chwili dotarł do miejsca, gdzie zachodnia ściana pochylała się łagodnie, i zniknął wśród wzgórz. – Niemożliwe – mruknął Covenant. – Absolutnie. Nerwy się nie regenerują. Ale palce go bolały, jakby je zmiażdżył. Najwyraźniej w Krainie nerwy mogły się regenerować. Chciał krzyczeć przeciwko ciemności i zgrozie, ale miał wrażenie, że utracił panowanie nad swoim gardłem, głosem, nad sobą. Jak z wielkiej odległości dobiegły go słowa Atiaran. – Uczyniłeś z mego serca pustynię. – Nerwy się nie regenerują. – Miał wrażenie, że się dusi. Coś ściskało mu krtań. Nie potrafił krzyczeć. – Nie mogą. – Czy to zwalnia cię od winy? – spytała z goryczą. – Czy usprawiedliwia twoją zbrodnię? – Zbrodnię? – To słowo było jak nóż przebijający czarne skrzydła. – Zbrodnię? – Krew płynęła z ran, jakby był normalnym człowiekiem, choć jej strużka zamierała z każdą chwilą. Drgnął nagle, zapanował nad sobą. – To boli – jęknął. Dźwięk tej skargi poruszył go, odepchnął o krok wirującą ciemność. Boli! Ten fakt stał się mostem nad otchłanią. Ból jest dla zdrowych, dla tych, których nerwy żyją. To nieprawda. Oczywiście, że nie. To dowodzi... dowodzi, że to tylko sen. I nagle ogarnęło go pragnienie, by zapłakać. Ale był trędowaty i zbyt wiele czasu poświęcił na naukę, jak blokować kanały emocji. Trędowaci nie mogą sobie pozwolić na żal. Dygocąc gorączkowo, zanurzył skaleczoną dłoń w wodzie. – Ból to ból – burknęła Atiaran. – Jakie znaczenie ma dla mnie twój ból? Popełniłeś straszny czyn, Niedowiarku... brutalny i okrutny, bez przymusu i namowy. Sprawiłeś mi ból, jakiego nie zmyje krew ani czas. I Lena, moja córka... Modlę się, by Lordowie cię ukarali... strasznie ukarali. Woda była czysta i chłodna. Po chwili zimno zakłuło go w palce, a ból sięgnął aż do nadgarstka. Wachlarz czerwieni spływał z prądem, lecz zimna woda wkrótce zatamowała krwotok. Patrzył, jak nurt obmywa mu rany, a ból i strach zmieniały się we wściekłość. Atiaran była jedyną ludzką istotą, więc warknął na nią: – Dlaczego miałbym tam iść? To nie ma znaczenia... nic mnie nie obchodzi ta wasza bezcenna Kraina. – Na Siedem! – Surowy ton Atiaran zdawał się wykuwać słowa z powietrza. – Pójdziesz do Revelstone, choćbym miała cię tam zaciągnąć. Uniósł dłoń i zbadał skaleczenie. Nóż Triocka rozciął ciało jak brzytwa; nie było nierównych brzegów, gdzie mógłby skrywać się brud utrudniający gojenie. Jednak w obu środkowych palcach cięcie sięgnęło do kości i wciąż sączyła się z niego krew. Wstał. Po raz pierwszy od ataku Triocka spojrzał wprost na Atiaran. Czekała kilka kroków od niego, splatając palce na sercu, jakby te uderzenia sprawiały jej cierpienie. Przyglądała mu się ze wstrętem. Twarz miała pełną napięcia, ale i siły. Uwierzył, że jeśli zajdzie potrzeba, przemocą doprowadzi go do Revelstone. Zawstydzała go, budziła gniew. Wojowniczo pomachał ręką. – Potrzebuję bandaża. Na moment jej spojrzenie stało się groźne, jakby chciała rzucić się na mężczyznę. Potem jednak opanowała się, zapomniała o swej dumie. Sięgnęła do plecaka, wyjęła pas białej tkaniny, oderwała właściwą długość i podeszła do rannego. Ostrożnie chwyciła go za rękę i obejrzała ranę, z satysfakcją kiwnęła głową i ciasno owinęła palce bandażem. – Nie mam leczącego iłu – oznajmiła. – Ani czasu, żeby go szukać. Ale cięcie nie wygląda groźnie i zagoi się czysto. Kiedy skończyła, wróciła po plecak i zarzuciła go sobie na ramiona. – Chodź – poleciła. – Straciliśmy dużo czasu. Nie oglądając się, ruszyła wąwozem. Przez chwilę pozostał na miejscu, smakując ból palców. W tym bólu czuł jakby palącą linię – jak gdyby nóż wciąż tkwił w ranie. Ale teraz znał już rozwiązanie. Ciemność cofnęła się nieco i potrafił rozejrzeć się bez paniki. Mimo to bał się ciągle. Śnił o zdrowych nerwach; nie zdawał sobie sprawy, jak bliski był załamania. Bezradny, leżący gdzieś bez przytomności, wpadł w pułapkę kryzysu – kryzysu własnej zdolności przetrwania. By przeżyć, będzie potrzebował każdej cząstki dyscypliny i zdecydowania, na jaką go stać. Pod wpływem impulsu schylił się i prawą ręką spróbował wyrwać z ziemi nóż Triocka. Dwa palce ześliznęły się, gdy szarpnął za rękojeść. Kiedy jednak obluzował ostrze, popychając je na przemian w tył i do przodu, zdołał je wyciągnąć. Nóż był wycięty z oszlifowanej, płaskiej kamiennej drzazgi, z rękojeścią owiniętą w skórę dla pewniejszego uchwytu. Ostrze zdawało się dostatecznie ostre, by się nim golić. Sprawdził na lewym przedramieniu – gładko ścinało włosy. Wsunął nóż za pasek. Potem poprawił plecak na ramionach i ruszył za Atiaran. 9. Jehannum Nim minęło popołudnie, czuł tylko tępy, hipnotyzujący puls bólu. Pasy plecaka tamowały obieg krwi w rękach, potęgując jego cierpienie. Od mokrych skarpet dostał pęcherzy, na które palce jego stóp były niewiarygodnie czułe. Znużenie wypełniało mu mięśnie ołowiem. Lecz Atiaran szła ciągle, z zacięciem. Podążał za nią, jakby ciągnęła go mocą swej woli. Ze zmęczenia oczy nie widziały już niczego, zatracił poczucie czasu, ruchu, wszystkiego prócz bólu. Nie zauważył, kiedy zasnął. Poczuł zdziwienie, odległe jakby i bezosobowe, gdy ktoś obudził go szarpnięciem. Leżał w półmroku na dnie kanionu. Atiaran podała mu misę gorącego bulionu. Wypił oszołomiony. Kiedy opróżnił naczynie, odebrała je i wręczyła mu dużą butlę wiosennego wina. Łyknął także. Z głębi żołądka wiosenne wino wyciągało długie, kojące palce, które pieściły i rozluźniały obolałe mięśnie, osłabiały je, aż poczuł, że ani chwili dłużej nie zdoła zachować pozycji siedzącej. Ułożył plecak jak poduszkę i położył się, by znowu zasnąć. Ostatnim obrazem, jaki zapamiętał, była Atiaran siedząca w cieniu naprzeciwko, po drugiej stronie naczynia ze skaleningiem. Twarz miała zwróconą ku północy. Kolejny dzień wstał czysty, chłodny i świeży. Ciemność znikała już z nieba, gdy Atiaran zdołała wreszcie obudzić Covenanta. Usiadł obolały i potarł twarz, jak gdyby zdrętwiała w ciągu nocy. Dłuższa chwila minęła, nim przypomniał sobie tę nową czułość własnych nerwów; rozprostował palce i patrzył na nie, jakby widział je pierwszy raz w życiu. Były żywe. Żywe. Odrzucił koc, by odsłonić stopy. Kiedy ścisnął palce w butach, pęcherze odpowiedziały ostrym bólem. Stopy były równie żywe jak dłonie. Mdłości skręciły żołądek. Jęknął, pytając siebie, jak długo... jak długo to jeszcze potrwa? Chyba nie wytrzyma już więcej. I wtedy uświadomił sobie, że gdy zasypiał, nie był przykryty. To Atiaran musiała narzucić na niego koc. Skrzywił się. By uniknąć jej wzroku, poczłapał sztywno do strumienia i opłukał twarz. Skąd brała odwagę, by robić dla niego takie rzeczy? Chlapiąc zimną wodą szyję i policzki, stwierdził, że znowu boi się tej kobiety. Ale Atiaran nie zachowywała się groźnie. Nakarmiła go, sprawdziła bandaż na zranionej dłoni, spakowała wszystko – jakby był ciężarem, do którego zdążyła się przyzwyczaić. Jedynie zmarszczki bezsenności wokół jej oczu i posępnie zaciśnięte wargi świadczyły, z jakim trudem nad sobą panuje. Kiedy była już gotowa do drogi, przeprowadził staranną WKS, potem wcisnął ramiona w pasy plecaka i ruszył za nią wąwozem, jakby jej proste plecy były nakazem nie do odrzucenia. Nim minął dzień, stał się znawcą tych pleców. Nigdy nie proponowały kompromisu, ich autorytet nie dopuszczał zwątpienia, nie przejawiały nawet cienia współczucia. Choć mięśnie stężały mu i stały się tak nieczułe jak kość... choć bolesny skurcz ramion zmuszał, by garbić się pod plecakiem niby kaleka... choć kolejne mile raniły mu stopy, aż kuśtykał jak człowiek ścigany przez sępy... jej plecy przyzywały go niby ultimatum: maszeruj albo popadaj w obłęd – nie ma innej alternatywy. Nie mógł odmówić. Atiaran szła przed nim niczym postać z sennego koszmaru, a on podążał za nią, jakby skrywała klucz do jego egzystencji. Przed południem wyszli z wąwozu i znaleźli się na porośniętych wrzosem wzgórzach, wprost na północ od wysokiego groźnego palca Wartowni Kevina. Po zachodniej stronie widzieli Południowe Równiny. Gdy tylko skończył się kanion, strumień wykręcił w tamtym kierunku, dążąc ku odległemu ujściu do Mithil. Lecz Atiaran prowadziła Covenanta wciąż na północ, wybierając krętą drogę wzdłuż urywanych ścieżek i po bezdrożach łąk ograniczających wzgórza z prawej strony. Od zachodu trawiaste równiny porastała gęsto purpurowa w blasku słońca paproć. Na wschodzie zbocza wzgórz wznosiły się łagodnie kilkaset stóp powyżej wybranej przez Atiaran ścieżki. Pośrodku rosły wrzosy na przemian z szerokimi łatami trawy. Zbocza okrywały kwiaty, motyle krążyły wokół gęstych zagajników akacji i kęp wyższych drzew – dębów i sykomorów, czasem wiązów i złotolistnych drzew podobnych do klonów – Atiaran nazywała je „Gilden”. Wszystkie barwy: drzew, wrzosu, paproci, alianthy, kwiatów, nieskończonego lazuru nieba, wibrowały gorliwością wiosny, bujnością i obfitością odradzającego się świata. Lecz Covenant nie miał siły, by dostrzegać takie rzeczy. Był ślepy i głuchy od zmęczenia, bólu i niezrozumienia. Jak pokutnik brnął przez dzień, ponaglany przez Atiaran. Wreszcie nadszedł wieczór. Ostatnią milę Covenant potykał się niezgrabnie, choć nie zasnął na stojąco jak wczoraj. A kiedy Atiaran stanęła i zrzuciła plecak, zwalił się na trawę niby zrąbane drzewo. Lecz przemęczone mięśnie drgały jak w przerażeniu; nie potrafił ich uspokoić, nie zaciskając rąk. Z tą mimowolną ruchliwością pomógł Atiaran wypakowując koce, gdy ona przygotowywała kolację. Kiedy jedli, słońce zaszło za horyzontem, pokrywając równiny pasami cienia i lawendy; a gdy rozbłysły gwiazdy, leżał i patrzył na nie, usiłując się rozluźnić z pomocą wiosennego wina. W końcu zapadł w niespokojną drzemkę. Śnił, że brnie przez pustynię, a ironiczny głos zachęca go, by rozkoszował się świeżością trawy. Ten sam motyw powtarzał się obsesyjnie raz po raz, aż poczuł, że ocieka wściekłością. Gdy obudziła go jutrzenka, powitał ją jak obrazę dla swych zdrowych zmysłów. Stopy mu stwardniały, rana dłoni wygoiła się niemal zupełnie. Ból mięśni zanikał, lecz nerwy nadal pozostały żywe. Palcami stóp wyczuwał skarpety, czuł powiew bryzy na dłoniach. Te niewyjaśnione wrażenia zaczynały budzić złość. Były dowodem zdrowia, żywotności – pełni, bez której uczył się żyć przez długie, trudne miesiące. Wydawały się zalewać go falą przerażających implikacji. Wydawały się przeczyć realności choroby. Ale to przecież niemożliwe. Tak albo tak, dyszał gwałtownie. Albo jestem trędowaty, albo nie. Albo Joan rozwiodła się ze mną, albo nigdy nie istniała. Nie ma trzeciego wyjścia. Zgrzytając zębami z wysiłku, wykrztusił dobrze sobie znaną prawdę: jestem trędowaty. To tylko sen. Takie są fakty. Nie mógłby znieść alternatywy. Jeśli śnił tylko, mógł jeszcze zachować rozsądek, przetrwać, wytrzymać. Lecz jeśli Kraina jest prawdziwa, rzeczywista... ach, wtedy snem była długa udręka trądu, a on sam już szalony i bez nadziei. Każda wiara była lepsza niż to. Lepiej walczyć o normalność, którą przynajmniej potrafił rozpoznać, niż poddać się „zdrowiu” wykraczającemu poza wszelkie tłumaczenia. Przez długie mile, wciąż podążając za Atiaran, przeżuwał te myśli, ale wszelkie argumenty prowadziły do tych samych wniosków. Tajemnica trądu była jedyną, którą potrafił tolerować, uznać za fakt. To określało jego reakcje na wszystkie inne kwestie wiarygodności. To sprawiało, że kroczył tuż za plecami Atiaran, jakby był gotów zaatakować ją przy najmniejszej prowokacji. Mimo wszystko, dylemat przyniósł mu pewną korzyść. Sama obecność i waga problemu stworzyły mur między Covenantem a poszczególnymi lękami i działaniami, które zagrażały mu wcześniej. Przestały go nękać wspomnienia przemocy i krwi. A bez poczucia wstydu gniew był możliwy do opanowania, spokojniejszy. Nie zmuszał do buntu przeciw nieugiętemu przewodnictwu Atiaran. Przez cały trzeci dzień nie malał przymus wywierany przez jej bezwględnie wyprostowaną postać. W górę i w dół, po zboczach, przez kotlinki, wokół zarośli, ciągle wzdłuż zachodniej granicy wzgórz, ciągnęła go naprzód wbrew jego zagniewanemu umysłowi i opornemu ciału. Lecz wczesnym popołudniem Atiaran zatrzymała się nagle i rozejrzała, jak gdyby usłyszała odległy krzyk przerażenia. Ten dziwny niepokój zaskoczył Covenanta, nim jednak zdążył zapytać, Atiaran ruszyła dalej. Jakiś czas później sytuacja powtórzyła się. Tym razem Covenant dostrzegł, że kobieta wciąga powietrze, jak gdyby bryza niosła słaby zapach zła. Pociągnął nosem, ale nie poczuł niczego. – Co się stało? – zapytał. – Czy znowu ktoś nas ściga? Nie spojrzała na niego. – Gdyby był tu Treli... – westchnęła. – Może wiedziałby, czemu Kraina jest tak niespokojna. I bez jakiegokolwiek wyjaśnienia Atiaran ruszyła znowu na północ. Wieczorem zatrzymała się wcześniej niż zwykle. Późnym popołudniem Covenant zauważył, że wypatruje czegoś, jakiegoś znaku w trawie czy na drzewach. Niczego nie tłumaczyła, mógł więc tylko patrzeć i iść za nią. A potem, bez uprzedzenia, skręciła ostro w prawo i weszła w płytką dolinkę między dwoma wzgórzami. Musieli przejść brzegiem, by ominąć porastający ją rozległy gąszcz jeżyn. Kilkaset jardów dalej dotarli do szerokiego, gęstego zagajnika na wzgórzu po północnej stronie. Atiaran ruszyła dookoła, a potem nagle zniknęła wśród drzew. Lekko zdziwiony, Covenant podszedł do miejsca, gdzie stracił ją z oczu. Tam zdołał wypatrzeć cienką linię ścieżki wiodącej w gąszcz. Musiał odwracać się bokiem, by przejść tym szlakiem obok niektórych drzew, ale w końcu dotarł do otwartej przestrzeni, niby komnaty wyrosłej w samym sercu lasu. Światło sączyło się przez ściany uformowane z młodych drzewek rosnących gęsto obok siebie w nierównym prostokącie; dmuchał przez nie lekki, cichy wietrzyk. Splecione gałęzie i liście tworzyły szczelny dach. Komnata była dostatecznie obszerna, by wygodnie pomieścić troje lub czworo ludzi. Wzdłuż ścian wyrastały trawiaste kopce, jakby posłania. W rogu stało większe drzewo z pustym pniem, w który wbudowano półki, zastawione naczyniami i butelkami z drewna i z kamienia. Miejsce sprawiało wrażenie gościnnego i przytulnego. Kiedy Covenant się rozglądał, Atiaran zrzuciła plecak na jedno z posłań. – To jest Podróżka – powiedziała nagle. A kiedy zwrócił ku niej wzrok pełen pytań, westchnęła. – Miejsce odpoczynku wędrowców. Jest tu żywność, napój i sen dla wszystkich, którzy tędy przechodzą. Zaczęła badać zawartość półek i Covenant musiał czekać z pytaniami do chwili, gdy będzie wolna. Kiedy jednak odnowiła zapasy w plecaku i przygotowała kolację, usiadł zniechęcony. Pomyślał, że dla niego nigdy nie będzie wolna. On z kolei nie miał ochoty pozostawać w ignorancji. Dlatego po jedzeniu, kiedy Atiaran ułożyła się do snu, odezwał się możliwie delikatnie: – Opowiedz mi o tym miejscu. Może kiedyś będę potrzebował tej wiedzy. Leżała w zapadającym mroku, odwrócona do niego tyłem. Milczała. Zdawało się, że czeka na przypływ odwagi. Kiedy się odezwała, jej głos był tylko tchnieniem. – Pytaj. Oczekiwanie podrażniło jego niecierpliwość. – Czy dużo jest takich miejsc? – Dużo, w całej Krainie. – Dlaczego? Kto je zbudował? – Lordowie sprawili, że powstały. Revelstone to tylko jedno miejsce, a ludzie żyją w wielu... Lordowie szukali sposobu, by pomóc wędrowcom, by ludzie łatwiej mogli trafić do Revelstone i do siebie nawzajem. – A kto się nimi opiekuje? Znaleźliśmy świeżą żywność. Atiaran westchnęła znowu, jakby rozmowa była dla niej ciężkim wysiłkiem. Mrok zapadał coraz głębszy i Covenant widział już tylko cienie. – Pośród nasienia Demondim, które przetrwało Spustoszenie, byli tacy, co z wdzięcznością wspominali Lorica Pogromcę Podłych – tłumaczyła Atiaran zmęczonym głosem. – Zwrócili się przeciw ur-Podłym i prosili Lordów, by wyznaczyli im obowiązek do spełnienia, jako pokutę za zbrodnie krewniaków. Te stworzenia, Waynhim, dbają o Podróżki. Pomagają wyrastać drzewom, dostarczają jedzenia i picia. Jednak kruchy jest związek między ludźmi i Waynhim. Nie zobaczysz ich. Służą dla własnych powodów, nie z miłości do nas. Wykonują proste zadania, by odkupić zło wyrządzone swą wielką mocą. W komorze panowała absolutna ciemność. Mimo irytacji, Covenant czuł senność. Zadał jeszcze ostatnie pytanie: – Jak znalazłaś to miejsce? Czy istnieje jakaś mapa? – Nie ma żadnej mapy. Podróżka jest błogosławieństwem, które wędrowiec przyjmuje wdzięcznie, gdy na nie natrafi. To symbol zdrowia i gościnności Krainy. Znajduje się je, gdy są potrzebne. Waynhim zostawiają znaki w okolicy. Covenant miał wrażenie, że słyszy w jej głosie ton wdzięczności, kontrastujący z niechęcią, z jaką mówiła. Przypomniało mu to o konfliktach, jakie rozdzierały jej umysł: uczucie własnej słabości wobec Krainy w wielkiej potrzebie... pragnienie, by ukarać go, a jednocześnie uratować. Zaraz jednak zapomniał o tych problemach – obraz Podróżki wypełnił jego myśli. Szybko zapadł w sen, otoczony aromatem świeżej trawy. W nocy zmieniła się pogoda. Ranek wstał posępny pod ciężką pokrywą chmur gnanych porywistym wiatrem z północy. Covenant spoglądał na nie marszcząc brwi. Zbudził się, nim Atiaran go zawołała. Spał mocno w bezpiecznej Podróżce, jednak był zmęczony, jakby przez całą noc krzyczał sam na siebie. Kiedy Atiaran przygotowywała śniadanie, wyjął nóż Triocka i przeszukał półki. Znalazł miseczkę na wodę i małe lusterko. Nigdzie nie dostrzegł mydła – najwyraźniej Waynhim używali tego drobnego piasku, który pamiętał z domu Atiaran. Przygotował się więc na golenie bez piany. Nóż Triocka dziwnie leżał w dłoni, budząc nieprzyjemne wizje poderżniętego gardła. By zebrać się na odwagę, obserwował swoje odbicie w lustrze. Włosy miał dziko rozwichrzone; ze szczeciną na brodzie przypominał prymitywnego, wulgarnego proroka. Wargi były ściągnięte i wąskie niby rzeźbione usta wyroczni, a posępne oczy zaczerwienione. Do całości obrazu trzeba było jeszcze tylko błysku szaleństwa. Wszystko w swoim czasie, mruknął cicho, przykładając nóż do skóry. Ze zdziwieniem stwierdził, że ostrze wydaje się śliskie. Gładko ścinało zarost; nie musiał drapać wielokrotnie. Po chwili był już ogolony, całkiem nieźle jak na tak wyglądającą twarz. Nie skaleczył się. Ironicznie skinął swemu odbiciu głową, schował nóż do plecaka i zabrał się do jedzenia. Wkrótce byli gotowi do dalszej drogi. Atiaran ruchem ręki wskazała mu ścieżkę. Zdążył przejść kilka kroków, potem zatrzymał się, by spojrzeć, co robi kobieta. Wychodząc uniosła głowę ku liściastemu sklepieniu i powiedziała cicho: – Składamy dzięki za Podróżkę. Dar ten zaszczyca nas, a przyjmując go, honor czynimy ofiarodawcy. Odchodzimy w pokoju. Po czym ruszyła za Covenantem przez zagajnik. Wyszli na otwarty teren i zobaczyli nadciągające od północy ciemne chmury, Atiaran czujnie spojrzała na niebo i wciągnęła w nozdrza powietrze. Zdawało się, że nadchodzący deszcz budzi w niej niepokój. A ta reakcja sprawiła, że i na Covenancie błyszczące od piorunów kłęby sprawiły groźne wrażenie. Atiaran odwróciła się i ruszyła ścieżką na północ. Wtedy dogonił ją. – Co się stało? – zapytał. – Zło nadciąga – odparła. – Nie czujesz tego? Kraina jest niespokojna. – Jakie zło? – Tego nie wiem – wymruczała tak cicho, że ledwie ją usłyszał. – Cień wisi w powietrzu. I ten deszcz... Och, Kraino! – Co takiego dziwnego jest w deszczu? Nie pada u was wiosną? – Nie z północy – rzuciła przez ramię. – Wiosna Krainy wstaje na południowym zachodzie. Nie, ten deszcz nadciąga wprost od Gravin Threndor. Jaskiniowy Upiór, który na złe odnalazł Laskę, próbuje zapanować nad pogodą. Czuję to. Spóźniliśmy się. Twardym krokiem podążała naprzeciw szarpiącym porywom wiatru, a Covenant podążał za nią. – Czy ta Laska naprawdę steruje pogodą? – spytał, gdy poczuł na czole uderzenia pierwszych kropli deszczu. – Dawni Lordowie nie używali jej w takich celach. Nie chcieli naginać Krainy do swej woli. Ale któż może wiedzieć, do czego jest zdolna taka moc? Wtedy uderzyła burza. Wicher chłostał deszczem, jakby samo niebo chciało ich ukarać, ukarać wszystkie bezbronne żywe istoty. Zboczami wzgórz spłynęły rwące potoki. Wiatr szarpał drzewa, przygniatał trawę do ziemi. W jednej chwili Atiaran i Covenant zostali przemoczeni do suchej nitki i z trudem brnęli przez szalejącą ulewę. Utrzymywali kierunek, idąc naprzeciw rozszalałym furiom; nie widzieli gruntu. Potykali się na nierównych stokach, wpadali w głębokie do pasa strumienie, przedzierali się przez zarośla. Zmagali się z wichurą, jakby była prądem płynącym z rozszalałego piekła, otchłanią pędzącą znikąd donikąd. A mimo to Atiaran maszerowała wyprostowana, z pełną lekceważenia determinacją. Strach, że straci ją z oczu, dodawał Covenantowi sił. Mimo to męczył się szybko. Ostatnim wysiłkiem, od którego zakłuło go w płucach, dopędził Atiaran i chwycił ją za ramię. – Stój! – wrzasnął jej prosto w ucho. – Musimy się zatrzymać! – Nie! – krzyknęła w odpowiedzi. – Jesteśmy spóźnieni! Nie ośmielę się! Wśród wycia huraganu ledwie słyszał jej głos. Próbowała się wyrwać, ale mocniej chwycił ją za tunikę. – Nie mamy wyboru! – krzyczał. – Inaczej zginiemy! Ulewa chłostała go zawzięcie. Niewiele brakowało, by puścił Atiaran. Złapał ją drugą ręką i przyciągnął do siebie. – Kryjówka! Musimy się schować! Przez strugi wody jej twarz przypominała twarz topielca. – Nigdy! – odpowiedziała. – Nie mamy czasu! Szarpnęła się, machnięciem ręki wyrwała z uchwytu i przewróciła Covenanta na ziemię. Zanim zdążył wstać, złapała go za prawą rękę i zaczęła ciągnąć po trawie i błocie, wlokąc jak martwy ciężar przeciwko sile sztormu. Czyniła to z taką desperacją, że dopiero po kilku krokach zdołał się podnieść i stanąć na nogach. Zatrzymał się, a dłoń Atiaran ześliznęła się z jego ręki. Został w tyle. – Do diabła, musimy stanąć! – krzyknął i skoczył za nią. Wywinęła się jednak i niepewnie ruszyła pod wiatr. Potykając się podążył za nią. Przez kilka długich chwil ślizgał się i przebijał przez zasłony deszczu, widząc jej nieosiągalne plecy, wściekle pragnął tylko dostać ją w swoje ręce. Lecz jakieś wewnętrzne źródło dawało jej siłę, z jaką nie mógł się mierzyć; szybko tracił dystans. Deszcz zalewał go, jakby biegł pod załamującą się falą. A potem pośliznął się nagle i zjechał po zboczu z ustami pełnymi błota. Podniósł głowę; Atairan zniknęła w mroku, jakby bała się go, jakby przerażała ją myśl o dotknięciu jego ręki. Covenant wstał z wysiłkiem. – Niech was piekło pochłonie! – krzyknął, unosząc głowę ku pędzącym chmurom. – Nie możecie mi tego robić! Bez ostrzeżenia, gdy narastała w nim wściekłość, tuż obok zajaśniała błyskawica. Czuł, że piorun trafił go w lewą rękę. Uderzenie cisnęło go w górę i na prawo. Przez długi czas leżał oszołomiony, świadom jedynie wybuchu i palącego bólu ręki. Miał wrażenie, że ślubna obrączka stoi w płomieniach. Gdy jednak doszedł do siebie, na dłoni nie dostrzegł żadnego śladu, a ból odpłynął, nim zdążył odnaleźć jego źródło. Potrząsnął głową i usiadł. Niemal natychmiast dostrzegł Atiaran, leżącą na stoku dwadzieścia jardów niżej. Nie czuł się zbyt pewnie, ale ostrożnie ruszył w jej stronę, całą uwagę koncentrując na utrzymaniu równowagi. Atiaran wyraźnie nie odniosła żadnych obrażeń. Leżała na wznak i mu się przyglądała. – Co uczyniłeś? – spytała zdumiona, gdy stanął przy niej. Dźwięk jej głosu zogniskował jego świadomość. – Ja? Nie zrobiłem... nic – zdołał odpowiedzieć, nie jąkając się przy tym. Atiaran wstała powoli. Przyjrzała mu się z powagą, choć trochę niepewnie. – Coś nam pomogło. Widzisz? Burza już cichnie. I wiatr się zmienił: teraz wieje tak, jak powinien. Gravin Threndor przestał nam grozić. Dziękuj Ziemi, Niedowiarku, jeśli nie jest to twoim dziełem. – Oczywiście, że nie moim – mruknął Covenant. – Nie mam władzy nad pogodą. Tym razem nie był opryskliwy. Zaskoczyło go, że sam nie zauważył zmiany. Atiaran uzmysłowiła mu prosty fakt: wiatr odwrócił się i osłabł wyraźnie, deszcz padał ciągle, ale bez uprzedniej furii. Teraz był to porządny, solidny wiosenny deszcz. Covenant raz jeszcze potrząsnął głową. Nie rozumiał tego. – Chodźmy już – powiedziała cicho Atiaran. Usłyszał w głosie nutę niechętnego szacunku – jakby wierzyła, że to naprawdę on pokonał burzę. – Oczywiście – wymruczał odruchowo i ruszył za nią. Do wieczora maszerowali w czystym deszczu. Covenanta nie opuszczało uczucie otępienia, a wilgoć i chłód były jedynymi bodźcami zewnętrznymi, jakie do niego docierały. Większa część dnia minęła jakby poza jego świadomością, w jednym długim, mokrym starciu z zimnem. Pod wieczór zapanował nad sobą na tyle, że ucieszył się, gdy Atiaran znalazła Podróżkę. Powiesił ubranie, by wyschło przy skaleningu, a sam sprawdził, czy nie ma jakichś zadrapań na skórze. Wciąż był lekko oszołomiony. Nie potrafił się otrząsnąć z dziwnego wrażenia, że moc, która odwróciła furię burzy, odmieniła także jego. Kolejny dzień wstał czysty, rześki i słoneczny. Covenant i Atiaran opuścili Podróżkę o świcie. Po wczorajszym zmęczeniu Covenant intensywnie odbierał świeżość powietrza, iskry rosy na trawie, lśnienie wilgoci na wrzosach i upajający aromat skarbojagód. Kraina zachwycała, jakby właśnie zobaczył ją po raz pierwszy. Jego zmysły niezwykle mocno reagowały na jej żywotność. Czuł, że widzi wiosnę dojrzewającą wśród drzew, trawy i kwiatów, widzi ożywienie ptaków, wącha nowe pączki i czyste powietrze. Nagle Atiaran stanęła i rozejrzała się niespokojnie. Grymas niesmaku i lęku wykrzywił jej twarz, gdy głęboko wciągnęła do płuc powietrze. Czujnie odwracała głowę, jakby usiłowała zlokalizować źródło zagrożenia. Covenant poszedł za jej przykładem i niemal natychmiast rozpoznał, że rzeczywiście w powietrzu jest coś niedobrego, fałszywego. To wrażenie nie pochodziło z najbliższej okolicy – zapach drzew, ziemi i kwiatów, bujne aromaty dnia po deszczu... wszystko było takie, jakie być powinno. Coś jednak czaiło się daleko za nimi, coś nieprzyjemnego, nie na miejscu, nienaturalnego. Instynktownie pojmował, że to zapach zła – odór świadomej złej woli. W chwilę później wiatr zmienił kierunek i odór zniknął. Jednak wzmocnił wrażliwość Covenanta; przez kontrast podniósł świadomość witalności wszystkiego dookoła. Covenant intuicyjnie zrozumiał przemianę, jaka się w nim – czy dla niego – dokonała. W jakiś zupełnie niepojęty sposób jego zmysły zaczęły dostrzegać nowe wymiary. Patrzył na trawę, czuł jej świeży zapach... i widział zieleń, budzącą się do życia. Przeniósł spojrzenie na pobliski krzew alianthy i oszołomiło go wrażenie mocy i zdrowia. Jego myśli zawirowały po omacku, aż nagle zogniskowały się na obrazie zdrowia. Widział zdrowie, czuł naturalną sprawność i żywotność, słyszał prawdziwe bogactwo wiosny. Zdrowie wokół niego było tak widoczne, jakby sam duch Krainy stał się dotykalny. Jakby Covenant niespodziewanie przeszedł do innego wszechświata. Nawet Atiaran, która zdziwiona przyglądała się jego oczarowaniu, była najoczywiściej zdrowa, choć jej życie komplikowały niepokój, zmęczenie, ból i determinacja. Do diabła, pomyślał. Czy mój trąd też jest dla niej tak oczywisty? Więc dlaczego nie rozumie...? Odwrócił się, szukając jakiegoś sposobu, by sprawdzić jej i swoje oczy. Po chwili dostrzegł pod szczytem niedalekiego wzgórza drzewo Gilden. Coś z nim było nie w porządku. Pod każdym względem, który potrafił zdefiniować i określić, wydawało się normalne i zdrowe. Jednak budziło wrażenie wewnętrznej zgnilizny, niespodziewanego ciosu zgryzoty. Wskazał na nie i zapytał Atiaran, co widzi. – Nie należę do lillianrill – odparła z powagą. – Ale potrafię rozpoznać, kiedy umiera Gilden. Jakieś nieszczęście trafiło to drzewo w samo serce. Czy przedtem nie dostrzegałeś takich rzeczy? Pokręcił głową. – Więc jak może żyć ten świat, z którego przybyłeś? Była poruszona samą myślą o tym, że istnieje miejsce, gdzie samo zdrowie nie jest dostrzegalne. Covenant wzruszył ramionami. Miał ochotę zapytać wprost, dowiedzieć się, co Atiaran widzi u niego. Ale zaraz przypomniał sobie jej słowa: Zamykasz się przede mną. Teraz zrozumiał, o co jej chodziło, a to zrozumienie sprowadziło ulgę. Nikt nie mógł zajrzeć w intymną głębię jego choroby. Był bezpieczny. Skinął na północ, a kiedy Atiaran ruszyła, z rozkoszą podążył za nią. Na długi czas zatracił się w widoku tego zdrowia. Stopniowo, w miarę jak dzień podążał przez popołudnie do rozpłomienionego, wspaniałego wieczoru, przyzwyczaił się do widoku barw i kształtów zdrowia. Jeszcze dwa razy jego nozdrza pochwyciły ulotny zapach zła, ale nie znalazł go nigdzie w pobliżu strumienia, nad którym Atiaran postanowiła rozbić obóz. Ta nieobecność dawała nadzieję na spokojny sen. Ale nie wiadomo czemu, cudowny sen o zdrowej duszy i pięknie zmienił się w koszmar, w którym bezcielesne duchy ukazywały się wstrętne, zepsute i pełne wzgardy. Covenant ucieszył się z przebudzenia, cieszyło go nawet ryzyko golenia bez lustra. Szóstego dnia zapach zła unosił się stale, coraz silniejszy w miarę, jak szli coraz dalej na północ. Przelotny, wiosenny deszczyk zmoczył im ubrania, ale nie wypłukał zapachu zła z powietrza. Odór potęgował niepokój, budził lęk, aż Covenant miał wrażenie, że ktoś wznosi ostry nóż nad jego sercem. Wciąż jednak nie potrafił umiejscowić, określić tego zapachu. Atakował go on zza bukietu trawy, wonnych paproci i alianthy, zza urody zielonych wzgórz, niby smród gnijącego ciała tuż poza zasięgiem nozdrzy. Wreszcie nie mógł dłużej znosić tego w milczeniu. Dogonił Atiaran. – Czujesz to? – zapytał. – Tak, Niedowiarku – odparła ciężko, nie patrząc na niego. – Czuję. I zaczynam pojmować. – Co to znaczy? – To znaczy, że idziemy prosto w niebezpieczeństwo. Nie spodziewałeś się tego? Niech to piekło pochłonie, pomyślał Covenant i inaczej sformułował pytanie: – Ale skąd się to bierze? Jaka jest tego przyczyna? – Skąd mogę wiedzieć? – burknęła. – Nie jestem wyrocznią. Covenant z trudem powstrzymał się od gniewnej odpowiedzi. Opanował złość. – Więc co to jest? – To morderstwo – odparła zimno Atiaran i przyspieszyła kroku, by oddalić się od niego. Nie proś, żebym zapomniała, zdawały się mówić jej plecy, kiedy naburmuszony ruszył w ślad za nią. Lodowaty strach przesunął się odrobinę bliżej jego serca. Po południu czuł wyraźnie, że jego percepcja zła wyostrza się niemal z każdym krokiem. Przebiegał wzrokiem po zboczach, jakby w każdej chwili oczekiwał znaleźć tam źródła tego zapachu. Odczuwał ból zatok, wciąż narażonych na wstrętny odór. Ale niczego nie zauważył – niczego prócz drogi wybieranej przez Atiaran, poprzez zagłębienia, kotlinki i wysunięte ramiona wzgórz; niczego prócz zdrowych drzew, zarośli i zielonej trawy, przepychu ziemskiej wiosny; niczego prócz zawieszonej w powietrzu coraz silniejszej groźby czegoś niedobrego. Groźba była dojmująca i przewidywał niejasno, że jej przyczyna będzie godna rozpaczy. Wrażenie ciągle narastało. Aż nagle niespodziewane napięcie mięśni na plecach Atiaran ostrzegło Covenanta na sekundę przed tym, nim syknęła na niego, by stanął. Właśnie minęła wzgórek i mogła spojrzeć w ukrytą za nim dolinę. Zamarła na moment, pochyliła się i patrzyła czujnie. A potem ruszyła biegiem. Covenant natychmiast popędził za nią. W trzech krokach dopadł miejsca, gdzie się zatrzymała. Dalej, na dnie dolinki, wyrastał zagajnik podobny do małej wysepki na szerokiej łące. Nie dostrzegł niczego niezwykłego. Lecz powonienie przynaglało go, a Atiaran co sił w nogach biegła w stronę zagajnika. Stanęła tuż przed linią drzew, po wschodniej stronie. Rozglądała się gorączkowo z wyrazem grozy i nienawiści, jakby chciała wejść w zagajnik, ale nie miała odwagi. A potem krzyknęła głośno, przerażona: – Waynhim? Melenkurion! Na Siedem, co za zbrodnia! Kiedy Covenant stanął u jej boku, patrzyła na drzewa jakby w bezgłośnym krzyku. Dłońmi zasłaniała usta, a ramiona jej drżały. Covenant od razu dostrzegł wąską ścieżkę wiodącą do zagajnika. Pod wpływem impulsu wszedł między drzewa. Po pięciu krokach znalazł się na otwartej przestrzeni, podobnej do innych Podróżek. Tutaj komora była okrągła, ale miała takie same trzy ściany, sklepienie ze splecionych gałęzi, łóżka i półki. Te ściany były zbryzgane krwią, a na samym środku ktoś leżał. Covenant wstrzymał oddech, widząc, że ta postać nie jest człowiekiem. Miała człekopodobną sylwetkę, choć z nienaturalnie wydłużonym torsem i krótkimi, równej długości kończynami, co wskazywało, że istota ta może bez trudu przyjmować pozycję wyprostowaną lub biegać na czworakach. Za to jej twarz była zupełnie obca. Długa, giętka szyja łączyła bezwłosą głowę z tułowiem. Para szpiczastych uszu sterczała u szczytu czaszki, wąskie usta przypominały nacięcie na skórze. I brakowało oczu. Zaś pośrodku twarzy tkwiły dwa szerokie nozdrza otoczone grubą, gąbczastą membraną. Poza tym głowa była gładka. Długi, żelazny kolec przekłuwał pierś istoty, przyszpilając ją do ziemi. Komora tak intensywnie cuchnęła przemocą, że po kilku oddechach Covenant miał wrażenie, że się dusi. Chciał uciekać. Był trędowaty – nawet martwe stworzenia były dla niego niebezpieczne. Zmusił się jednak, by stanąć bez ruchu i przeanalizować swe wrażenia. Kiedy zobaczył tę istotę, najpierw pomyślał, że Kraina pozbyła się czegoś obrzydliwego. Jednak po chwili nos i oczy wyprowadziły go z błędu. Zło, atakujące zmysły, płynęło z zabójstwa... z kolca, nie z ofiary. Skóra zabitego miała barwę zniszczonego zdrowia; ten stwór był naturalny, słuszny; był częścią życia Krainy. Krztusząc się fetorem mordu, Covenant zawrócił i uciekł. Kiedy wypadł na słońce, Atiaran była już daleko na północy, niemal na skraju doliny. Nie potrzebował zachęty, by pospieszyć za nią; do szpiku kości pragnął, by znaleźć się jak najdalej od sprofanowanej Podróżki. Biegł, jakby mordercze kły chwytały go za nogi. Przez resztę dnia z ulgą zostawiał za sobą kolejne mile. Nienaturalny zapach słabł z wolna, chociaż nie opadł poniżej pewnego poziomu. Gdy zmęczenie i mrok zmusiły ich do rozbicia obozowiska, był pewien, że najgorsze jeszcze ich czeka... że zabójca Waynhim kroczy przed nimi na północ. Atiaran podzielała chyba to przekonanie; zapytała, czy potrafi używać noża, który niesie ze sobą. Przez długi czas nie mógł zasnąć. – Czy nie powinniśmy... go pogrzebać? – zapytał w końcu Atiaran. Odpowiedziała cicho ze swego łoża, skrytego w cieniu skaleningu: – Nie podziękowaliby nam za to. Sami się zajmą swoim krewniakiem. Boję się jednak, że mogą zerwać umowę z Lordami... z tego powodu. Ta myśl wzbudziła u Covenanta dreszcz, którego nie potrafił wytłumaczyć. Przez pół nocy leżał bezsennie pod ironicznie zimnymi gwiazdami. Kolejny dzień przyniósł mniejsze porcje jedzenia. Atiaran planowała odnowienie zapasów w Podróżce, więc teraz nie mieli już wiosennego wina i tylko resztki chleba i mięsa. Głód im nie groził – w okolicy obficie rosły skarbojagody. Musieli jednak wyruszyć bez ciepłej strawy, która by ich pokrzepiła po zimnej, niespokojnej nocy. Musieli też podążyć w tym samym kierunku, co zabójca Waynhim. Covenant maszerował gniewnie poprzez świt, jakby przeczuwał, że zbrodnia była sygnałem przeznaczonym dla niego. Po raz pierwszy od kilku dni pozwolił sobie na myśli o Droolu i Lordzie Foul. Wiedział, że obaj byliby zdolni do zamordowania Waynhim, nawet bez żadnego powodu. A Wzgardliwy z pewnością wiedział, gdzie się teraz znajdują. Dzień minął jednak bez żadnych złych przygód. Wyraźny, nieustający niepokój w powietrzu nie narastał, a aliantha rosła wszędzie w obfitości. Wraz z odległością opadał też gniew Covenanta. Rozluźnił się, kontemplując wizję zdrowia wokół siebie; w nieustającym zachwycie spoglądał na drzewa, na wspaniałe dęby i pełne godności wiązy, na kojąco szerokie konary Gilden, cudownie filigranowe mimozy, giętkie pędy akacji – i odwieczne, spokojne sylwetki wzgórz jak zmorzone snem głowy spoczywające na miękkiej ziemi Zachodnich Równin. Takie rzeczy nadawały nowy sens pulsowi życia i stałości: pnący pęd i nieruchoma skała Krainy. W porównaniu z nimi zostawiona za plecami śmierć wydawała się zarówno nieistotna wobec rozległej obfitości życia na wzgórzach, jak i podła niby okrucieństwo wyrządzone dziecku. Następnego ranka Atiaran zmieniła kierunek marszu i skręciła nieco na wschód. Coraz dalej zagłębiali się w pasmo wzgórz. Podążali krętym szlakiem, trzymając się dolin. A kiedy słońce opadło tak nisko, że wschodnie zbocza okrył cień, zobaczyli przed sobą Niebotyczne Woodhelven. Już z daleka Covenant mógł się przyjrzeć nadrzewnej wiosce na skraju szerokiej polany. Ocenił, że drzewo ma prawie czterysta stóp wysokości i dobre trzydzieści szerokości u podstawy. Żadna gałąź nie wyrastała z pnia poniżej trzydziestu czy czterdziestu stóp nad ziemią, ale potem nagle wyciągały się potężne, poziome konary, tworzące zarys półowalu ze spłaszczonym wierzchołkiem. Korona drzewa była tak gęsta, że listowie kryło większą część wioski. Covenant zauważył drabiny wzdłuż pnia i miał wrażenie, że w rozgałęzieniach konarów dostrzega kształty domostw. Jeśli wśród liści poruszali się jacyś ludzie, byli tak dobrze zamaskowani, że nie zdołał ich wypatrzyć. – To Niebotyczne Woodhelven – oznajmiła Atiaran. – Dom ludu lillianrill, jak Mithil Stonedown jest domem ludu rhadhamaerl. Byłam tu kiedyś, w drodze powrotnej z Loresraatu. Woodhelvenninowie są gościnni, choć nie pojmuję ich drzewnej mądrości. Pozwolą nam wypocząć i nakarmią, może też pomogą. Mówi się przecież „Idź do rhadhamaerl po prawdę, a do lillianrill po radę”. A wielce potrzebuję teraz rady. Chodź. Poprowadziła Covenanta przez łąkę, do podstawy wielkiego drzewa. Musieli podejść od strony północno-zachodniej i tam znaleźli spory otwór w pustym pniu. Wewnętrzna komora nie była duża – mieściła tylko wąskie, kręte schody. Powyżej pierwszego grubego konaru był następny otwór, a dalej w górę prowadziły drabiny. Widząc je, Covenant zadrżał na wspomnienie dawnego lęku wysokości, niemal zapomnianego od dnia próby na stopniach Wartowni Kevina. Nie chciałby wspinać się po tych drabinach. Jak się jednak okazało, nie było to konieczne. Otwór w pniu zamykała ciężka, drewniana krata i nie zauważył nikogo, kto mógłby ją odsunąć. Zresztą całe drzewo zdawało się nazbyt ciche i ciemne, by mogło służyć ludziom za siedzibę. Zapadał zmierzch, a przecież żadne światło z okien nie przełamywało cienia, żadne okrzyki nie zakłócały ciszy. Covenant spojrzał na Atiaran i zauważył jej zdziwienie. Oparła dłonie na prętach kraty. – To zły znak, Thomasie Covenant. Kiedy byłam tu ostatnio, widziałam dzieci na łące i ludzi na schodach, ale żadnej kraty u bramy. Coś się tu zmieniło. A jednak nie wyczuwam wielkiego zła. Nie bardziej niż w każdym innym miejscu po drodze. Odstąpiła o krok i uniosła głowę. – Hej! W Niebotycznym Woodhelven! – zawołała. – Jesteśmy wędrowcami, ludźmi z Krainy! Daleka jest nasza droga i mroczna przyszłość! Co się z wami stało? – A kiedy nikt nie odpowiedział, dodała rozdrażniona: – Odwiedziłam was już kiedyś! W owych dniach mówiło się, że gościnność Woodhelvenninów nie ma sobie równych! Czy taka jest wasza przyjaźń dla Krainy? Nagle usłyszeli z tyłu lekki szelest. Odwrócili się, stając twarzą w twarz z siedmioma czy ośmioma mężczyznami uzbrojonymi w gładkie, drewniane sztylety. Atiaran i Covenant cofnęli się instynktownie. Mężczyźni postąpili do przodu. – Czas zmienia znaczenie przyjaźni – oświadczył jeden z nich. – Widzieliśmy ciemność i słyszeliśmy złe wieści. Nie możemy ufać obcym. W dłoni mówiącego zapłonęła pochodnia. Poprzez jej płomień Covenant po raz pierwszy zobaczył Woodhelvenninów. Byli wysocy, szczupli i zwinni, o jasnych włosach i oczach. Nosili płaszcze w barwach lasu, a ściśle przylegający do skóry materiał nie zaczepiał o gałęzie. Każdy z mężczyzn trzymał ostry sztylet z polerowanego drewna, lśniącego słabo w blasku pochodni. Covenant nie wiedział, co robić, lecz Atiaran obciągnęła płaszcz i odparła z godnością: – Mnie możecie. Jestem Atiaran, małżonka Trella, z Mithil Stonedown. A to Thomas Covenant, Niedowiarek i posłaniec z wieścią dla Lordów. Przybywamy w przyjaźni i potrzebie, szukając bezpieczeństwa i pomocy. Nie wiedziałam, że wasze zwyczaje każą brać wędrowców w niewolę. Człowiek z pochodnią wystąpił i skłonił się z powagą. – Kiedy się o tym upewnimy, poprosimy was o przebaczenie. Do tego czasu jednak musicie pójść ze mną do miejsca, gdzie zostaniecie sprawdzeni. Widzieliśmy niezwykłe znaki, a teraz widzimy ich więcej. – Skinął na Covenanta. – Nie popełnimy błędu ani w zaufaniu, ani w zwątpieniu. Czy pójdziecie ze mną? – Dobrze – westchnęła Atiaran. – Ale nie tak by was powitano w Mithil Stonedown. – Niech Stonedwonorzy pokosztują naszych kłopotów, nim potępią naszą ostrożność. A teraz idźcie za mną. Covenant zawahał się. Nie był przygotowany na wspinaczkę w ciemności wokół niebotycznego drzewa. Nawet w dzień byłoby to trudne, kiedy widziałby, co robi. Serce biło mu jak młot na samą myśl o podjęciu takiej próby. Odsunął się od Atiaran. – Nie ma mowy – oświadczył. Nim zdążył zareagować, dwaj ludzie chwycili go pod ręce. Próbował się wyrwać, ale trzymali mocno. Pociągnęli go do światła i przez chwilę patrzyli na jego dłonie – obrączkę na lewej i bliznę na prawej – jakby był upiorem. – Prowadźcie go – warknął człowiek z pochodnią. – Nie! – wrzasnął Covenant. – Nie rozumiecie! Nie radzę sobie z wysokością! Spadnę! – A kiedy nadal ciągnęli go do wejścia, krzyknął: – Niech was piekło! Chcecie mnie zabić?! Mężczyźni zatrzymali się natychmiast. Usłyszał kilka okrzyków, ale nic nie rozumiał, ogarnięty paniką. – Jeśli nie wspinasz się dobrze, nie będziemy cię zmuszać do wspinaczki – rzekł przywódca. W chwilę później obok Covenanta opadł koniec liny. Dwaj inni mężczyźni natychmiast związali mu ręce w nadgarstkach. Zanim uświadomił sobie, co zamierzają, lina naprężyła się i pociągnęła go w górę jak worek nieszczęść. Zdawało mu się, że słyszy protest Atiaran, choć nie był tego pewien. Jęcząc bezgłośnie „Niech to diabli!” napiął mięśnie i zapatrzył się w ciemność. Nie widział, kto wciąga linę; w słabnącym blasku pochodni zdawała się ona ciągnąć w nieskończoność, a to przeraziło go jeszcze bardziej. Potem światło w dole zniknęło. Cichy szelest liści był znakiem, że dotarł do poziomu pierwszych gałęzi. Dostrzegł żółty blask wpadający przez otwór studni pnia. Lecz lina ciągnęła go wyżej, ku górnym poziomom wioski. Nerwowe ruchy rozkołysały go i co chwilę ocierał się o liście. Jednak był to jego jedyny kontakt z drzewem. Nie widział świateł, nie słyszał głosów. Czarne kształty potężnych konarów przesuwały się wolno, jakby lina wciągała go do nieba. Wkrótce ramiona pulsowały mu bólem, a ręce zdrętwiały zupełnie. Zadzierając głowę do góry, Covenant spoglądał w bezświetlną grozę i jęczał, jakby się roztapiał: „Niech to piekło! Auu!” Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, ruch ku górze ustał. Nim zdążył się przygotować, zapłonęła pochodnia. Wisiał na jednym poziomie z trójką mężczyzn stojących na gałęzi. W nagłym rozbłysku światła wydali mu się zupełnie podobni do napastników na dole; tyle że jeden miał na głowie niewielki wieniec z liści. Pozostali dwaj przez chwilę przyglądali się Covenantowi, potem chwycili go za koszulę i przyciągnęli do swojej gałęzi. Gdy tylko dotknął stopami solidnego konaru, lina zawisła luźno i mógł opuścić ręce. Dłonie miał nadal związane, ale spróbował pochwycić któregoś z mężczyzn, odzyskać równowagę, obronić się przed upadkiem. Ramiona miał jak martwe; nie potrafił nimi poruszać. Ciemność rozciągała się pod nim niby głodna bestia. Dysząc ciężko, Covenant skoczył ku mężczyznom; chciał ich zmusić, by go ocalili. Chwycili go szorstko. Nie chciał stanąć na własnych nogach i musieli go wciągnąć po konarze. Wreszcie dotarli do szerokiego otworu w pniu. Drzewo wydrążono, by utworzyć sporą dziuplę. Covenant ciężko opadł na podłogę, drżąc cały od gwałtownej ulgi. Wkrótce wokół niego zaczął się ruch. Nie zwracał na to uwagi. Oczy miał zamknięte; koncentrował myśli na solidnej twardości podłogi, na bólu krwi powracającej do jego rąk. Bolały strasznie, ale wytrzymał ból w milczeniu, zaciskając zęby. Po chwili poczuł już mrowienie dłoni, a palce zdawały się ciężkie i gorące. Zgiął je, rozczapierzył: Ognie piekielne! Krew i piekło! – mruczał przez zęby w rytm dzikich uderzeń serca. Otworzył oczy. Leżał na wygładzonym drewnie, pośrodku miriadów koncentrycznych słojów pnia. Słoje budziły wrażenie, że cała komora ogniskuje się właśnie na nim, że on leży na środku tarczy. Ramiona miał jeszcze bezwładne, ale zmusił je, by uniosły go do pozycji siedzącej. Potem obejrzał swe dłonie. Lina otarła mu nadgarstki, ale nie krwawiły. Dranie! Podniósł głowę i rozejrzał się. Komora miała jakieś dwadzieścia stóp szerokości i zajmowała chyba całe wnętrze pnia. Jedynym otworem był ten, przez który go wciągnęli. Na zewnątrz panowała ciemność, choć sam pokój jasno oświetlały umocowane na ścianach pochodnie, które płonęły bez dymu i chyba wcale się nie wypalały. Gładkie ściany błyszczały jak wypolerowane, ale strop, bardzo wysoko nad podłogą, był z surowego, nietkniętego narzędziami drewna. Wokół Covenanta stało pięciu Woodhelvenninów: trzech mężczyzn, między nimi ten z wieńcem liści na głowie, i dwie kobiety. Wszyscy mieli na sobie podobne, przylegające do ciała płaszcze, choć w różnych kolorach, i wszyscy byli wyżsi od Covenanta. Mając wrażenie, że zagrażają mu swym wzrostem, Covenant podniósł się wolno, wyprostował i zsunął z ramion plecak. Po chwili do komory wszedł mężczyzna, który dowodził napastnikami pod drzewem i przyprowadził Atiaran. Nic się jej chyba nie stało, choć była zmęczona i przybita, jak gdyby wspinaczka i nieufność nadwyrężyły jej siły. Kiedy dostrzegła Covenanta, stanęła obok niego. – Tylko dwoje, Soranalu? – spytała jedna z kobiet. – Tak – odpowiedział dozorca Atiaran. – Obserwowaliśmy dobrze. Nie było nikogo, kiedy tych dwoje przechodziło przez południową łąkę. Nasi zwiadowcy nie widzieli żadnych obcych na wzgórzach. – Zwiadowcy? – powtórzyła Atiaran. – Nie wiedziałam, że są potrzebni wśród ludu Krainy. Kobieta wystąpiła o krok do przodu. – Atiaran, małżonko Trella – zaczęła. – Ludzi z Mithil Stonedown znamy od naszego powrotu do Krainy w nowej erze. Są między nami tacy, którzy pamiętają twoją wizytę u nas. Umiemy poznać naszych przyjaciół i cenimy twoją przyjaźń. – W jaki więc sposób zasłużyliśmy na takie przyjęcie? – chciała wiedzieć Atiaran. – Przybyliśmy szukając przyjaciół. Kobieta nie odpowiedziała wprost. – Ponieważ wszyscy jesteśmy ludem Krainy – rzekła – i ponieważ niebezpieczeństwo, jakie nam grozi, grozi wszystkim, spróbuję złagodzić cierń naszej nieuprzejmości, tłumacząc ci przyczyny naszych działań. My, w tej komorze serca drzewa, jesteśmy Strzegącymi Niebotycznego Woodhelven, przywódcami naszego ludu. Ja jestem Llaura, córka Annamar. A oto... – skinieniem głowy wskazywała kolejno wszystkich obecnych – Omournil, córka Mournil, Soranal syn Thillera, Padrias syn Milla, Malliner syn Veinnina, i Baradakas, Hirebrand z lillianrill. – Ostatni z przedstawionych nosił wieniec z liści. – To my podjęliśmy decyzję, by nie okazywać zaufania. Wyjaśnię, z jakich przyczyn. Widzę, że się niecierpliwisz. – Ton goryczy dodał szorstkości jej słowom. – No cóż, nie będę cię nużyć opowieścią o duszącym wichrze, który wiał nad nami od czasu do czasu, od strony Gravin Threndor. Nie będę opisywać wściekłych burz, pokazywać ci ciała trójskrzydłego ptaka, co padł na szczycie naszego Woodhelven, ani dyskutować prawdziwości pogłosek o mordzie, jakie do nas dotarły. Na Siedem! Są pieśni gniewu, które powinny być wyśpiewane... ale ja nie będę ich teraz śpiewać. Powiem ci tyle: nie wszyscy słudzy Szarego Zabójcy są martwi. Wierzymy, że wśród nas pojawił się Furia. Dźwięk tego imienia niósł groźbę; Covenant rozejrzał się nerwowo, próbując zlokalizować zagrożenie. Przez moment nie rozumiał, o czym mowa. Natychmiast jednak dostrzegł, że Atiaran zesztywniała, słysząc słowa Llaury – widział drgający splot mięśni jej szczęk, czuł jej narastający lęk, choć się nie odzywała – i wtedy pojął. Woodhelvenninowie bali się, że on i Atiaran mogą być Furiami. – To śmieszne – burknął bez zastanowienia. Strzegący zignorowali go. Po krótkiej przerwie Soranal podjął opowieść Llaury. – Dwa dni temu, pod wysokim słońcem popołudnia, kiedy nasi ludzie zajęci byli sztuką i pracą, a dzieci bawiły się w górnych konarach drzewa, do Niebotycznego Woodhelven przybył obcy. Dwa dni wcześniej ostatnia burza z Góry Gromu załamała się nagle i ucichła... Dlatego w dniu, gdy przybył, serca nasze były spokojne. Myśleliśmy, że bitwa, o której nie mieliśmy pojęcia, skończyła się zwycięstwem Krainy. Obcy wyglądał jak Stonedownor i oświadczył, że ma na imię Jehannum. Powitaliśmy go z gościnnością, która jest szczęściem całej Krainy. Nie widzieliśmy żadnych powodów, by wątpić w jego słowa, choć dzieci uciekały przed nim z krzykiem i płaczem. Wstyd na nasze głowy: młodzi widzieli lepiej od dorosłych. Przerwał na chwilę. – Obcy przeszedł między nami z ponurymi uwagami i wzgardą na ustach, drwiąc złośliwie z naszych kunsztów i obyczajów. A my nie umieliśmy mu odpowiedzieć. Wspominaliśmy jednak o pokoju i przez cały dzień nie uczyniliśmy niczego. Tymczasem aluzje Jehannuma zmieniły się w otwarte przepowiednie zguby. W końcu wezwaliśmy go do komory serca Drzewa, na spotkanie ze Strzegącymi. Wysłuchaliśmy słów, jakie chciał nam powiedzieć, słów pełnych złośliwej uciechy i podłości wobec Krainy. Wtedy oczy nasze spojrzały głębiej i zaproponowaliśmy mu próbę lomillialor. – Znasz lomillialor, Atiaran? – Po raz pierwszy głos zabrał Barakas. – To Święte Drewno, podobne do orcrestu rhadhamaerl. Pochodzi z Jedynego Drzewa, z którego wykonano Laskę Praw. – Ale nie mieliśmy szansy przeprowadzenia próby – podjął Soranal. – Kiedy Jehannum zobaczył Święte Drewno, wyrwał się nam i uciekł. Ścigaliśmy go, ale zaskoczył nas. Byliśmy nazbyt pełni spokoju, nieprzygotowani na takie zło... a prędkość jego dalece większa była od naszej. Umknął nam i oddalił się ku wschodowi. – Westchnął. – W ciągu jednego dnia, który minął od tego czasu, zaczęliśmy na nowo uczyć się sztuki obrony Krainy. – Wysłuchałam was – odparła po chwili milczenia Atiaran. – Wybaczcie mój gniew: przemawiałam w pośpiechu i w niewiedzy. Z pewnością jednak widzicie teraz, że nie jesteśmy przyjaciółmi Szarego Zabójcy. – Wiele widzimy w tobie, Atiaran, małżonko Trella – potwierdziła Llaura, wpatrując się czujnie w Stonedownorkę. – Wiele cierpienia i wiele odwagi. Ale twój towarzysz jest jakby przed nami zamknięty. Może będziemy musieli uwięzić tego oto Thomasa Covenanta. – Melenkurion! – syknęła Atiaran. – Nie próbujcie nawet! Czy nic nie wiecie? Nie patrzeliście na niego? Pomruk ulgi rozległ się wśród Strzegących, pomruk podkreślający wielkie napięcie. Soranal podszedł do Atiaran i w powitalnym geście wyciągnął prawą rękę dłonią do góry. – Patrzeliśmy... patrzeliśmy i słyszeliśmy. Ufamy ci, Atiaran, małżonko Trella. Wypowiedziałaś słowo, na które nie powoła się żaden Furia, próbujący ocalić towarzysza. Chwycił ją pod ramię i odciągnął od Covenanta, dalej od centrum komory. Bez Atiaran obok siebie, Covenant poczuł się nagle bezbronny. Po raz pierwszy pojął, jak bardzo uzależnił się od jej obecności, jej przewodnictwa, jej wsparcia. Nie miał jednak ochoty obojętnie słuchać gróźb. Uniósł się lekko na palcach, gotów do skoku w każdym kierunku; badał wzrokiem twarze ludzi, obserwujących go spod lśniących ścian komory. – Jehannum przepowiedział wiele rzeczy – oznajmiła Llaura. – Ale szczególnie o jednej musimy ci powiedzieć. Mówił, że straszliwe zło wcielone w podobieństwo Bereka Półrękiego szło ku nam przez wzgórza od południa. I oto... – wyciągnęła blade ramię w stronę Covenanta, a głos jej wzniósł się groźnie – oto ktoś absolutnie obcy Krainie, z połową prawej dłoni, na lewej noszący pierścień z białego złota. Bez wątpienia niosący wieści dla Lordów: wieści o zgubie! – Nie próbujcie go sądzić – odezwała się Atiaran, prosząco, ale z naciskiem. – Wspomnijcie Przysięgę. Nie jesteście Lordami. A groźne słowa mogą być ostrzeżeniem, nie przepowiednią. Czy zaufacie słowom Furii? Baradakas wzruszył ramionami. – My nie osądzamy wiadomości. Tego człowieka chcemy poddać próbie. Sięgnął za siebie i wydobył gładki, drewniany pręt długości trzech stóp, dokładnie obrany z kory. Delikatnie i z szacunkiem chwycił go w samym środku. – To jest lomillialor. Kiedy to powiedział, drewno zalśniło, jakby jego wyraźne słoje były wilgotne od rosy. Co to ma znaczyć, do diabła, myślał Covenant. Próbował przygotować się na to, co mogło nadejść. Lecz Hirebrand zaskoczył go całkowicie. Baradakas machnął prętem i rzucił go Niedowiarkowi. Covenant uskoczył i prawą dłonią pochwycił lomillialor. Miał jednak za mało palców, by szybko złapać; pręt wyśliznął mu się i upadł na podłogę ze stukiem, który w martwej ciszy wydał się nienaturalnie głośny. Na moment wszyscy zamarli, jakby chłonąc znaczenie tego, co zobaczyli. Potem Strzegący oznajmili chórem, tonem tak ostatecznym, jakby wygłaszali wyrok śmierci. – Święte Drewno go odrzuca. To on jest złem w Krainie. 10. Święto Wiosny Jednym płynnym ruchem Baradakas wyrwał spod płaszcza maczugę i uniósł ją, ruszając na Covenanta. Ten zareagował instynktownie. Zanim Hirebrand zdążył przyskoczyć, schylił się i lewą ręką chwycił lomillialor. Gdy Baradakas zamachnął się maczugą, Covenant uderzył go prętem w ramię. W fontannie iskier maczuga rozpadła się w drzazgi, a Baradakas poleciał do tyłu jak po eksplozji. Łokieć Covenanta wibrował energią uderzenia, a jego palce straciły czucie. Pręt zaczął wyślizgiwać się mu z dłoni. A on patrzył na niego, myśląc: Co do diabła? Zaraz jednak opanował się, widząc nieme zdumienie Strzegących i bezwładne ciało Hirebranda na podłodze. – Sprawdzić mnie? – wychrypiał. – Dranie. Chwycił pręt prawą dłonią, pośrodku, jak przedtem Baradakas. Lśniące drewno sprawiało wrażenie śliskiego, jakby wyciekało mu spomiędzy palców, choć naprawdę nawet nie poruszyło się. Covenant ścisnął je mocniej i zmierzył wzrokiem Strzegących. Próbował zawrzeć w tym spojrzeniu cały gniew wzbudzony powitaniem, jakie mu zgotowali. – Może raz jeszcze wytłumaczycie mi, w jaki sposób to coś mnie odrzuca? Soranal i Llaura stali po bokach Atiaran, zaś Malliner naprzeciw nich, pod ścianą. Omournil i Padrias pochylali się nad powalonym Hirebrandem. Kiedy Covenant obserwował ich ponuro, Atiaran przemówiła: – W dawnych wiekach, kiedy Najwyższy Lord Kevin ufał jeszcze Szaremu Zabójcy, przekazał mu bezcenne dary orcrestu i lomillialor. Legenda głosi, że dary te szybko zaginęły, lecz póki Szary Zabójca miał je w posiadaniu, nie odrzuciły go. To możliwe, by pogarda wzięła przebranie prawdy. Może pierwotna magia silniejsza jest od prawdy. Dziękuję bardzo! Covenant rzucił jej niechętne spojrzenie. Czemu chcesz mi zaszkodzić? – Tak mówi opowieść – odparła słabym głosem Llaura. – My jednak jesteśmy zaledwie Woodhelveninami, nie Lordami. Takie sprawy przekraczają nasze zdolności. Nigdy jeszcze za pamięci naszego ludu test prawdy nie uderzył w Hirebranda z lillianrill. Jak mówi pieśń? „...ocali albo zgubi Ziemię”. Miejmy nadzieję, że za nasz brak zaufania nie spotka nas potępienie. – W geście powitania wyciągnęła drżącą rękę. – Witaj, Niedowiarku! Wybacz nasze zwątpienie i bądź pozdrowiony w Niebotycznym Woodhelven. Przez moment gorzka riposta zawisła na wargach Covenanta. Jednak, gdy spojrzał w oczy kobiety, dostrzegł w nich szczere przeprosiny. To stłumiło gniew. – Nie ma o czym mówić – mruknął, wciąż niepewny własnych uczuć. Llaura i Soranal skłonili się oboje, jak gdyby przyjął jej przeprosiny. Potem spojrzeli na wstającego niezgrabnie Baradakasa. Ocierał rękami twarz, jakby pokrywały ją pajęczyny, zapewnił jednak Omournila i Padriasa, że nie stała mu się żadna krzywda. Z wyrazem podziwu i konsternacji skłonił się przed Covenantem. Covenant odpowiedział sztywnym pochyleniem głowy. Nie czekał na prośbę Hirebranda; sam wręczył mu lomillialor, zadowolony, że pozbywa się tego niepokojącego, śliskiego ciężaru. Baradakas przyjął pręt i uśmiechnął się krzywo, jakby to drewno było świadkiem jego porażki. Potem wsunął je pod płaszcz. – Niedowiarku – powiedział z uśmiechem. – Nasza obecność nie jest tutaj potrzebna. Nie jadłeś jeszcze, a zmęczenie podróżą ciąży ci bardzo. Czy przyjmiesz gościnę w mym domu? Zaproszenie zdziwiło Covenanta. Wahał się przez chwilę, niepewny, czy może zaufać Hirebrandowi. Baradakas zdawał się spokojny i przyjazny, lecz jego uśmiech wyrażał więcej niż przeprosiny Llaury. Natychmiast jednak Covenant uświadomił sobie, że jeśli problem polega na zaufaniu, będzie bezpieczniejszy z samym Hirebrandem, niż ze wszystkimi Strzegącymi naraz. – Jestem zaszczycony – oświadczył chłodno. Hirebrand skłonił się. – Przyjmując dar, honor czynisz ofiarodawcy. Spojrzał na pozostałych, a kiedy z aprobatą kiwnęli głowami, odwrócił się i wyszedł z komory serca Drzewa. Covenant rzucił okiem na Atiaran, ale ona już rozmawiała cicho z Soranalem. Nie zastanawiając się dłużej, ruszył za Baradakasem na szeroki konar. Noc nad olbrzymim drzewem przetykana była światełkami – ogniskami domowymi Woodhelveninów. Rozjaśniały one drogę daleko w dół pośród gałęzi, lecz nie sięgały gruntu. Covenant odruchowo chwycił Baradakasa za ramię. – To niedaleko – uspokoił go Hirebrand. – Do góry na najbliższy konar. Będę szedł tuż za tobą. Nie spadniesz. Klnąc pod nosem, Covenant schwycił szczeble drabinki. Chciał zawrócić, schronić się w stabilnej komorze serca Drzewa, ale powstrzymały go duma i gniew. A szczeble zdawały się pewne, jakby same lepiły się do palców. Kiedy Baradakas uspokajająco położył mu dłoń na plecach, Covenant niezgrabnie ruszył w górę. Zgodnie z obietnicą, gałąź wyrastała całkiem blisko. Po chwili Covenant stanął na szerokim konarze, który rozdzielał się kilka kroków od pnia, a w rozwidleniu stał dom Baradakasa. Trzymając gospodarza za ramię, dla zachowania równowagi, Covenant dotarł do wejścia i przekroczył próg, jakby wniosło go do wnętrza westchnienie ulgi. Znalazł się w przytulnym, dwupokojowym domku o ścianach uplecionych z gałęzi. Tworzyły one mury zewnętrzne, część podłogi, a nawet ściankę działową między pokojami. Sufit był kopułą z pędów i liści. Wzdłuż ściany pierwszego pokoju do środka wrastały szerokie gałęzie jak stołki, naprzeciw stało posłanie. Panowała ciepła, czysta atmosfera, aura wiedzy, którą Covenant uznał za odrobinę niepokojącą. Przypominała, że Hirebrand może być niebezpieczny. Gdy Covenant rozglądał się po pokoju, Baradakas umieścił pochodnie w każdej ze ścian; zapalił je, rozcierając nad nimi ręce i szepcząc coś niedosłyszalnie. Potem wyszedł do drugiej izby i wrócił z tacą obciążoną chlebem i serem, wielką kiścią winogron i drewnianym dzbanem. Postawiwszy tacę na małym, trójnożnym stoliku, skinął na Covenanta. Widok jedzenia uświadomił Covenantowi, że jest głodny. Od dwóch dni żywił się jedynie alianthą. Baradakas skłonił się nad strawą, po czym usiadł. Idąc za przykładem gospodarza, Covenant układał między kromkami chleba ser i winogrona, obficie popijając posiłek wiosennym winem. Przez długą chwilę milczał, bez reszty zajęty jedzeniem. Nie zapomniał jednak, czyim jest gościem, ani co się wydarzyło. Baradakas pozostawił dzban i sprzątnął resztki posiłku. – A teraz, Niedowiarku – powiedział, gdy wrócił – w jaki jeszcze sposób mogę ci służyć? Covenant łyknął wiosennego wina, po czym odparł tonem tak obojętnym, na jaki tylko mógł się zdobyć: – Odpowiadając mi. Niedawno gotów byłeś rozłupać mi czaszkę. I miałem wrażenie, że to... to Święte Drewno solidnie tobą potrząsnęło. Dlaczego więc mnie zaprosiłeś? Baradakas zawahał się, niepewny, ile powinien zdradzić. Potem z drugiego pokoju przyniósł gładką, sześciostopową laskę. Usiadł na posłaniu. Mówiąc, polerował miękką ściereczką gładkie drewno. – Wiele jest przyczyn, Thomasie Covenant. Potrzebowałeś miejsca na nocleg, a mój dom stoi bliżej komory serca Drzewa niż inne. To ważne dla kogoś, kto nie lubi wysokości. Ani ty, ani ja nie jesteśmy niezbędni w dyskusji o radzie i pomocy, jaka odbędzie się wieczorem. Atiaran zna Krainę; powie o waszej podróży wszystko, co powinno zostać powiedziane. Soranal i Llaura potrafią udzielić wszelkiej pomocy, o jaką poprosi. Covenant spoglądał na zajęte pracą dłonie Hirebranda, na jego jasne, przenikliwe oczy, i miał wrażenie, że rozpoczął się dalszy ciąg próby. Że lomillialor był zaledwie jej początkiem. Jednak wiosenne wino stłumiło lęki i obawy; rozluźniło napięcie. Nie czuł niepokoju. – Mów dalej – poprosił spokojnie. – Chciałem też, by moje zaproszenie posłużyło za przeprosiny. Byłem gotów cię skrzywdzić, a takie pogwałcenie Przysięgi Pokoju wymaga zadośćuczynienia. Gdybyś okazał się sługą Szarego Zabójcy, wystarczyło cię uwięzić. Rana mogła pozbawić Lordów możliwości przesłuchania cię. Zatem postąpiłem niesłusznie. Błąd mój stał się tym większy, że podniosłeś lomillialora, jego ogień uderzył we mnie. Mam nadzieję naprawić swoją pomyłkę. Covenant widział szczerość Hirebranda, lecz poczucie, że jest badany, jeszcze się nasiliło. – Nadal nie odpowiedziałeś na moje pytanie – oświadczył, patrząc w oczy Baradakasa. – Czy są jeszcze inne powody? Co we mnie widzisz? – Wciąż mnie badasz – warknął Covenant. Hirebrand wolno skinął głową. – Może. Może rzeczywiście. – Wstał i oparł koniec laski o podłogę, by starannie dokończyć jej polerowania. – Spójrz, Thomasie Covenant, zrobiłem dla ciebie laskę. Zaczynając, wierzyłem, że będzie moja. Dziś wiem, że jest inaczej. Weź ją. Będzie ci służyć, kiedy zawiedzie pomoc i rada. – A widząc pytający wzrok gościa, dodał: – Nie, to nie jest Święte Drewno. Ale przyda się ci mimo to. Pozwól, że ci ją ofiaruję. Covenant potrząsnął głową. – Dokończ próbę. Nagle Baradakas podniósł laskę i mocno uderzył o podłogę. Przez chwilę cały konar dygotał jak smagany wichurą; mniejsze gałęzie stukały o ściany, a cały dom kołysał się niby kawałek drewna na wzburzonej fali. Covenant sądził już, że drzewo pada i z lękiem uchwycił się stołka. Jednak zamęt ucichł niemal natychmiast. Baradakas wbił w Covenanta spojrzenie swych jasnych oczu. – Wysłuchaj mnie zatem, Niedowiarku – szepnął. – Żaden test prawdy nie jest mocniejszy niż ten, co go przeprowadza. A ja poczułem twoją moc. Nigdy w historii lillianrill nie zdarzyło się, by Święte Drewno uderzyło Hirebranda. Jesteśmy przyjaciółmi, nie wrogami Jedynego Drzewa. Jednak wobec ciebie słaby jestem jak dziecko. Mimo wszelkich prób, mógłbyś być Szarym Zabójcą we własnej osobie, przybyłym po to, by w popiół zmienić wszystko, co żyje w Krainie. – To śmieszne – burknął Covenant, rozdrażniony sugestią. Baradakas przystąpił bliżej i wbił przenikliwe spojrzenie w oczy Covenanta. Ten cofnął się. Czuł, że Hirebrand bada te zakamarki umysłu, które wolałby chronić, zamknąć w ukryciu. Co ma do mnie ten drań Foul? Nie prosiłem przecież, żeby być jego chłopcem na posyłki. Nagle Baradakas szeroko otworzył oczy i zatoczył się do tyłu, jakby dostrzegł niewiarygodną potęgę. Zatrzymał się przy łóżku, usiadł i przez chwilę obserwował swoje drżące dłonie, ściskające laskę. – To prawda – stwierdził niepewnie. – Może pewnego dnia będę dość mądry, by wiedzieć, na czym można polegać. Potrzebuję czasu, by to zrozumieć. Ufam ci, przyjacielu. W ostatecznej próbie nie zostawisz nas na pewną śmierć. Proszę. – Znowu podał mu laskę. – Czy nie przyjmiesz mojego daru? Covenant nie odpowiedział od razu. Drżał także. Musiał się najpierw opanować. – Dlaczego? – zapytał już spokojnie. – Dlaczego mi ufasz? Oczy Hirebranda błysnęły, jakby miał się rozpłakać. Odpowiedział jednak z uśmiechem: – Jesteś człowiekiem, który zna wartość piękna. Covenant przyglądał mu się przez chwilę, po czym odwrócił wzrok. Poczuł niezwykłe zawstydzenie: wobec ufności Baradakasa był nieczysty, zbrukany. Zaraz jednak zesztywniał. Idź przed siebie. Przeżyj. Co ma do tego zaufanie? Szorstkim gestem wyciągnął rękę i przyjął laskę. Sprawiała wrażenie nieskazitelnie czystej, jakby z miłością i poświęceniem wytoczono ją z najzdrowszego drewna. Covenant chwycił ją mocno i obejrzał uważnie, jak gdyby mogła mu ofiarować niewinność, której mu brakowało. Po krótkiej chwili ziewnął szeroko. Zdziwił się. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest zmęczony. Usiłował stłumić znużenie, lecz wysiłek wywołał tylko następne ziewnięcie. Baradakas zareagował uśmiechem. Wstał z posłania i wskazał je Covenantowi. Covenant nie zamierzał zasypiać, lecz kiedy tylko się położył, całe wypite niedawno wiosenne wino uderzyło mu do głowy. Miał wrażenie, że dryfuje z wiatrem w gałęziach drzew. Po krótkiej chwili już spał głęboko. Spał mocno, niepokojony tylko wspomnieniem przenikliwych, badawczych oczu Hirebranda i uczucia, że lomillialor wyślizguje mu się z palców, choć zaciskał je z całej siły. Kiedy obudził się rankiem, bolały go ramiona, jak gdyby przez całą noc siłował się z aniołem. Otworzył oczy i zobaczył Atiaran. Siedziała naprzeciw i czekała. Zauważyła, że już nie śpi, wstała i podeszła bliżej. – Chodźmy, Thomasie Covenant – powiedziała. – Straciliśmy już świt dnia. Covenant przyglądał się jej przez chwilę. Dostrzegł w jej twarzy głęboki cień wyczerpania. Domyślił się, że większą część nocy spędziła na rozmowie ze Strzegącymi. Wyglądała jednak na spokojniejszą, jakby ukoiło ją to, co powiedziała i usłyszała. Jasne spojrzenie jej oczu było niemal optymistyczne. Może zyskała nadzieję. Pochwalał wszystko, co mogło łagodzić jej wrogość. Zeskoczył z posłania, jakby podzielał ten optymizm. Mimo obolałych ramion czuł się dziwnie odświeżony, jak gdyby aura Woodhelven oddziaływała dobroczynnie, by zesłać mu wypoczynek. Dziarskimi ruchami obmył twarz, wytarł się grubym ręcznikiem liści, potem sprawdził, czy nie ma żadnych skaleczeń i poprawił ubranie. Na trójnogim stoliku leżał bochenek. Covenant odłamał kawałek – był to chleb i mięso zapieczone razem. Przeżuwając wyjrzał przez okno. Atiaran stanęła obok. Razem patrzyli między konarami na północ. Widzieli rzekę płynącą niemal dokładnie na wschód, a dalej wzgórza sięgające aż po horyzont. Jednak nie tylko rzeka oddzielała je od pasma, wzdłuż którego wędrowali od opuszczenia Mithil Stonedown. Ziemia na drugim brzegu zdawała się falować w porannym słońcu, jakby płynęła przez mieliznę... jak gdyby właśnie tam tajemna skała Krainy marszczyła powierzchnię, ukazując się tym, którzy potrafią ją dostrzec. W Woodhelven na wysokości Covenant miał uczucie, że widzi coś, co przewyższa nawet jego nową percepcję. – Tam... – Atiaran mówiła cicho, jakby opisywała miejsce święte. – Tam jest Andelain. Hirebrand dobrze wybrał sobie dom, by mieć taki widok. Tam Mithil płynie na wschód, nim znowu skręci ku północy, w stronę Gravin Threndor i Lekkoduszy. A dalej leżą Wzgórza Andelain, kojący serca skarb Krainy. Och, Covenancie, ich widok dodaje mi odwagi. Soranal wskazał mi ścieżkę, która spełni może moje najdroższe marzenia... Jeśli ruszymy prędko i szczęście będzie nam sprzyjać, może zobaczymy coś, co zmieni w mądrość wiele mych błędów. Musimy iść. Jesteś gotów? Nie, pomyślał Covenant. Nie na wspinaczkę po tym drzewie. Jednak kiwnął głową. Atiaran przyniosła jego plecak. Kiedy wyszła z domu Hirebranda na szeroki konar, Covenant, nie zważając na ból ramion, wsunął ręce w pasy. Potem chwycił laskę – dar Baradakasa – i przygotował się na skręcenie karku podczas zejścia z Woodhelven. Od pnia dzieliły go trzy, najwyżej cztery kroki, ale zamarł, gdy spojrzał w dwustustopową otchłań. Wahał się, a pierwsze zawroty głowy szturmowały mu umysł. Kiedy tak stał w drzwiach domu Hirebranda, usłyszał wołania młodych głosów i zobaczył dzieci biegające wśród gałęzi w górze. Jedna ich grupa ścigała drugą i w zabawie dzieci przeskakiwały z konaru na konar tak śmiało, jakby upadek niczym nie groził. W chwilę później dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, zeskoczyło z gałęzi biegnącej dwadzieścia stóp wyżej. Wylądowali na konarze tuż przed Covenantem. Dziewczynka goniła chłopca, ten jednak odskoczył zwinnie i skrył się za obcym. – Bezpieczny! Goń kogoś innego! Jestem bezpieczny! – Jest bezpieczny – powtórzył odruchowo Covenant. Dziewczynka zaśmiała się, udała, że podchodzi, a potem pobiegła za innym towarzyszem zabawy. Chłopiec natychmiast rzucił się do pnia i wspiął po drabince. Covenant odetchnął głęboko, mocno chwycił laskę i przestąpił próg. Chwiejąc się niepewnie, dotarł do pnia. Tu był w miarę bezpieczny. Dalej poszło już lepiej. Wsunął laskę pod pasy plecaka i mógł oburącz chwycić drabinkę. Dotknięcie szczebli uspokajało. Zanim pokonał połowę dystansu, poczuł, że serce bije mu już w zwykłym rytmie. Opanował się i zaczął nawet rozglądać się dookoła, obserwując mijane domostwa i ich mieszkańców. Wreszcie znalazł się na niższych konarach i dalej podążył za Atiaran schodami. Na ziemi czekali Strzegący, by ich pożegnać. Widząc Baradakasa, Covenant wziął laskę do ręki, pokazując, że o niej nie zapomniał. Skrzywił się w odpowiedzi na uśmiech Hirebranda. – Żegnajcie, posłańcy – odezwała się Llaura po chwili milczenia. – Powiedzieliście, że na waszych barkach spoczywa los Krainy, a my uwierzyliśmy wam. Smuci nas, że nie potrafimy ulżyć temu brzemieniu, sądzimy jednak, że nikt nie może zająć waszego miejsca. Skromna pomoc, jakiej udzielić mogliśmy, została udzielona. Pozostaje nam tylko bronić naszych domów i modlić się za was. Życzymy wam szybkości dla dobra Krainy. A dla waszego dobra, nakłaniamy, byście zdążyli na Święto. Los zwiastuje nadzieję każdemu, kto je obejrzy. Atiaran, małżonko Trella, idź w pokoju i wierności. Nie zapomnij szlaku, który wskazał ci Soranal. Nie zbaczaj z niego. A ty, Thomasie Covenant, Niedowiarku i obcy w Krainie: bądź wierny. W godzinie mroku pamiętaj o lasce Hirebranda. A teraz ruszajcie. Atiaran odpowiedziała z powagą, jakby dopełniała rytuału: – Odchodzimy, pamiętając o Niebotycznym Woodhelven, które dało nam dom, pomoc i nadzieję. Skłoniła się, dotykając dłońmi czoła, a potem szeroko rozłożyła ręce. Covenant niezręcznie poszedł za jej przykładem, a Strzegący powtórzyli gest pożegnania z ceremonialną powolnością. Atiaran ruszyła na północ, a Covenant podążał za nią niby liść porwany falą jej determinacji. Nie oglądali się za siebie. Wypoczynek i pociecha w tej gościnnej drzewnej wiosce dały im ochotę do marszu. Oboje rześko, choć z różnych powodów, spieszyli się do Andelain, i oboje wiedzieli, że Jehannum odszedł z Niebotycznego Woodhelven na wschód, nie na północ. Szli raźnie między zielonymi wzgórzami i wczesnym popołudniem dotarli nad brzeg Mithil. Przekroczyli ją, brodząc po szerokiej płyciźnie. Zanim weszli do wody, Atiaran zdjęła sandały. Jakiś podświadomy przebłysk intuicji kazał Covenantowi ściągnąć buty i skarpety oraz podwinąć nogawki. Kiedy poczuł pierwsze żywe aromaty Wzgórz, odniósł wrażenie, że powinien wejść do Mithil boso – by się przygotować, ponieważ obmycie stóp jest konieczne, przystosuje ciało do samej esencji Andelain. I kiedy wyszedł na zachodnim brzegu, czuł przez skórę witalność ziemi. Teraz nawet podeszwy stóp były wyczulone na zdrowie Krainy. Tak bardzo spodobało mu się to poczucie Wzgórz pod stopami, że z niechęcią myślał o ponownym włożeniu butów. Odmówił sobie jednak rozkoszy marszu boso – musiał dotrzymać kroku Atiaran. Podążając ścieżką, o której opowiedział jej Soranal – łatwą trasą przez środek Andelain – zastanawiał się, jaka zmiana zaszła w Ziemi od chwili, gdy przekroczył rzekę. Wyczuwał tę przemianę wyraźnie, ale przekraczała ona sumę szczegółów, jakie się na nią składały. Drzewa rosły tu wyższe i bardziej rozłożyste od swych południowych krewniaków; gęste krzewy alianthy miejscami pokrywały ciemną zielenią całe zbocza; wzniesienia i doliny porastała gęsta, aromatyczna trawa; kwiaty kołysały się na wietrze tak radośnie, jakby właśnie przed chwilą wyskoczyły wesoło z gleby; małe zwierzęta – króliki, wiewiórki, borsuki i inne – biegały wokół, prawie nie pamiętając, że lękają się ludzkich istot. Jednak prawdziwa różnica była raczej transcendentnej natury. Wzgórza Andelain niosły wszystkim zmysłom Covenanta wrażenie zdrowia silniejsze niż cokolwiek, czego do tej pory doświadczył. Dobra aura była tutaj tak mocna, aż zaczynał żałować, że pochodzi ze świata, gdzie zdrowie jest niedotykalne, nieokreślone, dostrzegane wyłącznie poprzez implikacje. Przez moment zastanawiał się, jak przetrwa powrót, przebudzenie. Lecz wobec urody Andelain szybko zapomniał o troskach. To było niebezpieczne piękno – nie dlatego, że zdradzieckie czy szkodliwe, ale dlatego, że potrafiło oczarować. Po kilku chwilach choroba, WKS, złość, gniew, wszystko uległo zapomnieniu, zatonęło w potoku zdrowia płynącym od jednego do drugiego wzniesienia. Pośród Wzgórz, w atmosferze tak szczególnej i dotykalnej witalności, Covenant coraz bardziej się dziwił, że Atiaran nie chce zostać tu na jakiś czas. Mila za milą wkraczali coraz głębiej do Andelain, a on chciałby zatrzymywać się przed każdym nowym objawieniem, każdą nową doliną, wąwozem czy kotlinką, rozkoszować się tym widokiem – chwytać go spojrzeniem, by stał się częścią niego samego, nierozdzielną, bezpieczną wobec wszelkich możliwych nieszczęść. Lecz Atiaran popędzała: wstawała wcześnie, odpoczywała rzadko, maszerowała do późna. Jej oczy wpatrywały się w daleki cel, a znużenie czające się gdzieś w twarzy nie dochodziło na powierzchnię. Nawet wzgórza bladły w oczekiwaniu na to tajemnicze „święto”. Covenant nie miał wyboru: musiał iść za nią. Wola Atiaran nie dopuszczała sprzeciwu. Druga noc po opuszczeniu Niebotycznego Woodhelven była tak jasna i czysta, że nie musieli się zatrzymywać po nadejściu zmroku. Atiaran maszerowała prawie do północy. Po kolacji Covenant usiadł na chwilę, zapatrzony w jaskrawe punkciki gwiazd. Coraz węższy sierp księżyca stał wysoko na niebie, posyłając ku ziemi jedynie wspomnienie tego niezwykłego blasku, jaki rozświetlał pamiętną pierwszą noc w Krainie. – Za kilka dni mamy nów – zauważył obojętnie. Atiaran spojrzała na niego ostro, jakby podejrzewała, że odkrył jakiś jej sekret. Milczała jednak, a Covenant nie wiedział, czy zareagowała tak na wspomnienie czegoś, czy raczej oczekując czegoś. Kolejny dzień zaczął się równie wspaniale jak poprzedni. Słońce zamieniło krople rosy w klejnoty, lśniące wśród trawy i liści. Powietrze było świeże: pierwszy oddech Ziemi niósł między Wzgórza zapach alianthy i modrzewi, aromat Gilden i piwonii. Covenant chłonął je z błogością w sercu i ruszył za Atiaran na północ, jakby był zadowolony z wymarszu. Jednak wczesnym popołudniem zdarzyło się coś, co mrokiem okryło całą jego radość i uraziło go aż do szpiku kości. Kiedy szedł naturalną aleją między gęsto zadrzewionymi zboczami, wyraźnie czując pod stopami sprężystą trawę, bez żadnego ostrzeżenia nastąpił na łatę darni i odniósł wrażenie, że jest ona równie niebezpieczna jak ruchome piaski. Odskoczył instynktownie, cofnął się o trzy kroki. Uczucie zagrożenia zniknęło natychmiast. Lecz jego nerwy pamiętały je, od stopy aż po udo. Był tak zaskoczony, tak urażony, że nawet nie pomyślał, by zawołać Atiaran. Ostrożnie zbliżył się do miejsca, gdzie wyczuł groźbę, i delikatnie dotknął je czubkiem buta. Tym razem jednak nie znalazł niczego prócz bujnej trawy Andelain. Pochylił się i w promieniu jarda przeczesał źdźbła palcami. Jednak cokolwiek wywołało to wrażenie, teraz zniknęło. Covenant poszedł dalej; z początku ostrożnie stawiał stopy, w każdej chwili oczekując nowego wstrząsu. Lecz ziemia zdawała się pełna czystej, wibrującej żywotności, jak poprzednio. Po chwili ruszył biegiem, by dogonić Atiaran. Pod wieczór jeszcze raz poczuł ukłucie zła, jakby wdepnął w kałużę kwasu. Zareagował gwałtowną odrazą; rzucił się naprzód, jak gdyby odskakiwał przed uderzeniem pioruna, a krzyk wydarł mu się z ust, nim zdążył go powstrzymać. Atiaran zawróciła natychmiast. Covenant obmacywał ziemię, w furii całymi garściami wyrywając źdźbła trawy. – Tutaj – warknął, uderzając pięścią w murawę. – Do diabła! To było tutaj! Atiaran spoglądała na niego, nie rozumiejąc. Poderwał się i oskarżycielsko wskazał palcem ziemię. – Nic nie poczułaś? W tym miejscu! Ognie piekielne! – Palec mu zadrżał. – Jak mogłaś nie zauważyć? – Niczego nie czułam – odparła spokojnie. Opuścił rękę. – To było jakbym... jakbym nastąpił na lotne piaski... albo kwas... albo... – Przypomniał sobie zabitego Waynhim. – Albo zbrodnię. Atiaran uklękła wolno obok miejsca, które wskazywał. Przyglądała mu się przez chwilę, potem dotknęła trawy. – Nic nie czuję... – Już zniknęło – przerwał. – ...ale nie mam zmysłów rhadhamaerl – mówiła dalej. – Trafiłeś już na coś takiego? – Raz. Wcześniej. – Och – westchnęła. – Czemuż nie jestem Lordem? Wtedy wiedziałabym, co robić. To zło działające głęboko pod ziemią. Wielkie zło, skoro nawet Wzgórza Andelain nie są bezpieczne. Ale jest jeszcze nowe, nieśmiałe. Nie pozostaje w jednym miejscu. Miejmy nadzieję, że zdołamy je prześcignąć. Ach, słabość! Nasze tempo z każdym mijającym dniem jest mniej zadowalające. Otuliła się płaszczem i odeszła w mrok. Tego dnia maszerowali bez odpoczynku aż do głębokiej nocy, gdy wąski księżyc stał wysoko na swej ścieżce wśród gwiazd. Następnego dnia Covenant częściej wyczuwał poprzez trawę konwulsje zła. Dwa razy rankiem i cztery po południu jedna lub druga stopa odskakiwała mu gwałtownie od trawy. Nim Atiaran zatrzymała się na noc, wszystkie nerwy od nóg aż po korzenie zębów wibrowały mu bólem. Czuł wyraźnie, że takie chore miejsca są obrazą, nawet zdradą dla Andelain, gdzie wszystko inne, każda linia, barwa nieba, drzew, trawy i zboczy roztaczały aurę bujności. Te ataki, ukłucia i uderzenia wzbudziły jego mimowolną nieufność dla samego gruntu, jakby zwątpił nawet w fundamenty Ziemi. Piątego dnia od opuszczenia Niebotycznego Woodhelven Covenant rzadziej wyczuwał zło pośród trawy, jednak ataki stawały się coraz bardziej zjadliwe. Zaraz po południu natrafił na plamę zła, która nie znikła po pierwszym dotknięciu. Kiedy znowu postawił na niej stopę, poczuł drżenie, jak gdyby nadepnął na ranę w ziemi. Wibracja objęła mu nogę, a szczęki bolały od zaciskania zębów, ale nie cofnął się. Krzyknął na Atiaran, potem uklęknął i dotknął ziemi rękami. Ku swemu zaskoczeniu, niczego nie poczuł. Atiaran także zbadała grunt i marszcząc brwi, spojrzała na Covenanta. Również nic nie znalazła. Kiedy jednak znowu postawił tam stopę, przekonał się, że ból nie zniknął. Szarpał mu mózg, wyciskał na czoło krople potu, wyrwał mu z gardła chrapliwy krzyk. Cierpienie rozlewało się po kościach, ogarniając jego nogę lodowatym bezwładem. Covenant pochylił się i wsunął palce pod podeszwę buta. Lecz dłonie nadal nie reagowały – tylko stopy były wrażliwe na zagrożenie. Pod wpływem impulsu, zrzucił jeden but, zdjął skarpetę i postawił na plamie zła bosą stopę. Tym razem był jeszcze bardziej zdziwiony: odczuwał ból przez podeszwę, ale nie przez nagą skórę. A jednak wrażenie było wyraźne: zło płynęło z gleby, nie z buta. Nim zdołał się opanować, zerwał z nogi drugi but i skarpetę, i odrzucił je jak najdalej. Potem opadł ciężko na trawę i przycisnął dłonie do skroni. – Nie mam dla ciebie sandałów – oznajmiła chłodno Atiaran. – A będziesz potrzebował obuwia, nim nasza podróż dobiegnie końca. Covenant nie słuchał. Pojmował jasno, że rozpoznał niebezpieczeństwo, zidentyfikował zagrożenie, które bez jego wiedzy atakowało od wielu już dni. Tak chcesz to załatwić, Foul? – warknął w duchu. Najpierw moje nerwy wracają do życia. Potem Andelain sprawia, że zapominam... Potem wyrzucam buty. O to chodzi? Przełamać moje osłony, jedna za drugą, żebym pozostał bezbronny? Czy tak planujesz mnie zniszczyć? – Musimy ruszać – odezwała się Atiaran. – Decyduj, co robić. Decydować? Do diabła! Covenant wstał. – To nie takie łatwe – burknął gniewnie przez zęby. Odszedł, by poszukać butów i skarpet. Przeżyć. Sznurował buty, jakby to była zbroja. Do końca dnia unikał każdego wspomnienia bólu w ziemi. Podążał za Atiaran gniewnie, z tępym spojrzeniem, walcząc z kłującym złem, by zachować swoją suwerenność, świadomość własnej osoby. Pod wieczór zdawało mu się, że zwycięża. Późnym popołudniem, po szczególnie ostrym ataku, ciosy zła ustały. Nie wiedział, czy mogą powrócić, ale przynajmniej chwilowo uwolnił się od nich. Noc zapadła ciemna i pochmurna. Atiaran musiała wcześniej niż zwykle rozbić obóz. Mimo to niewiele odpoczęli. Lekka, dokuczliwa mżawka przesiąkała przez koce; prawie do rana nie mogli zasnąć, skuleni w głębokim cieniu płaczącej wierzby. Jednak ranek – szósty już w drodze od Niebotycznego Woodhelven – wstał jasny i pełen czaru Andelain. Atiaran zerwała się pospiesznie; w każdym jej ruchu widoczne było oczekiwanie. Wobec Covenanta zachowywała się bardziej przyjaźnie, bardziej serdecznie niż kiedykolwiek od początku ich wspólnej wędrówki. Jej pośpiech był zaraźliwy; Covenant podporządkował się chętnie, gdyż dzięki temu nie myślał o możliwości kolejnych ataków zła. Codzienny marsz rozpoczęli niemal biegiem. Dzień idealnie nadawał się do wędrówki. Powietrze było chłodne, a słońce świeciło jasno, dodając im ducha. Ścieżka biegła prosto, a sprężysta trawa przy każdym kroku popychała naprzód. Zaraźliwa gorliwość Atiaran pozwalała Covenantowi podążać za nią mila za milą. Przed południem zwolniła nieco, by w marszu pożywić się skarbojagodami. Nawet wtedy jednak maszerowała w dobrym tempie, a przed wieczorem znowu ruszyła truchtem. Wreszcie droga wskazana przez Woodhelvenina doprowadziła ich na skraj szerokiej doliny. Atiaran przystanęła na chwilę, by zorientować się w okolicy, po czym ruszyła w górę długiego, łagodnego zbocza. Zdawało się, że stok ciągnie się bardzo daleko ku wschodowi. Atiaran wybrała drogę wprost pod górę, mierząc dokładnie pomiędzy dwa bliźniacze Gilden, rosnące jakieś sto jardów ponad doliną. Covenant szedł za nią z wysiłkiem. Nie zadawał pytań; był na to zbyt zmęczony i zdyszany. Wspinali się coraz wyżej. Atiaran biegła truchtem, podnosząc głowę, jakby przed sobą widziała gwiaździste wrota niebios. Covenant sapiąc brnął z tyłu. Za ich plecami słońce zatonęło w głębokich obłokach, podobnych do pary z długo wstrzymywanego oddechu. Przed nimi zbocze zdawało się sięgać samego nieba. Covenant był zaszokowany, kiedy Atiaran dotarła do szczytu, zatrzymała się gwałtownie, chwyciła go za ręce i zakręciła w koło. – Jesteśmy! – powtarzała z radością. – Zdążyliśmy. Stracił równowagę i upadł na murawę. Przez chwilę leżał nieruchomo i ciężko oddychał. Ledwie starczało mu sił, by patrzeć na Atiaran. Ale ona nie zwracała na niego uwagi. Spoglądała w dół wschodniego zbocza. – Banas Nimoram! – zawołała, zacinając się lekko ze zmęczenia, radości i uniesienia. – O szczęśliwe serce! Szczęśliwe serce Andelain! Dożyłam tej chwili! Zachwycony czarem głosu, Covenant podniósł się i podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, jakby spodziewał się ujrzeć zmaterializowaną duszę Andelain. Nie mógł powstrzymać jęku rozczarowania. Nie znalazł niczego, co usprawiedliwiałoby uniesienie Atiaran, nic piękniejszego ani cenniejszego od niezliczonych pejzaży Andelain, które Atiaran mijała, nie poświęcając im uwagi. Trawiaste zbocza opadały w szeroką, gładką kotlinę, osadzoną wśród wzgórz niby misa dla nocnego nieba. Słońce zaszło i nie widział dokładnie jej konturów. Światło gwiazd wystarczało jednak, by dostrzec, że nie ma tu drzew, krzewów, niczego, co zakłóciłoby gładź zboczy. Były one tak regularne, jakby ktoś wypolerował trawę. W mroku nocy gwiazdy płonęły wyjątkowo jasno, jakby nów wyzwalał w nich nową energię. Covenant uznał jednak, że takie zjawiska nie wynagradzają śmiertelnego zmęczenia. Atiaran nie zlekceważyła tego jęku. – Nie osądzaj mnie jeszcze – poprosiła, biorąc go pod ramię i ciągnąc do przodu. Pod konarami ostatniego drzewa na brzegu misy zrzuciła plecak i usiadła oparta o pień, spoglądając w dół. Gdy Covenant zajął miejsce obok niej, dodała cicho: – Opanuj swe szalone serce, Niedowiarku. To jest Banas Nimoram, nów księżyca nocą w samym środku wiosny. Za mego pokolenia nie zdarzyła się jeszcze taka noc, taka chwila rzadka i piękna. Nie próbuj mierzyć Krainy własną miarą. Czekaj. To Banas Nimoram, Święto Wiosny, najcudowniejszy ze wszystkich skarbów Ziemi. Jeśli nie poruszysz powietrza swym gniewem, zobaczysz Taniec Duchów Andelain. Jego głos wibrował głęboko, jakby śpiewała. Covenant nie rozumiał, co obiecuje, wyczuł jednak moc tego zjawiska. Chwila nie była odpowiednia na zadawanie pytań, przygotował się więc do czekania na objawienie. Nie było to trudne. Atiaran podała mu chleb i resztkę wiosennego wina; jedzenie i picie pozwoliło mu zapomnieć o zmęczeniu. Potem zauważył, że powietrze, płynące ku nim z kotliny, wywiera ożywczy, odświeżający wpływ. Kiedy wciągał je do płuc, zdawało się koić jego troski i lęki, odsuwać je w przeszłość, unosząc go w stan lekkiego napięcia. Odprężył się w tej delikatnej bryzie i wygodniej oparł o drzewo. Atiaran dotykała go ciepłym ramieniem, jak gdyby mu wybaczyła. Trwała noc, gwiazdy lśniły wyczekująco, wietrzyk zdmuchiwał pajęczyny i kurz z serca Covenanta... i czekanie nie było trudne. Pierwsze migotliwe światełko pojawiło się niby przebłysk decyzji, która wyostrzyła obraz nocy. Po przeciwnej stronie kotliny Covenant dostrzegł coś podobnego do płomyka świecy – maleńkiego w oddali, a przecież wyraźnego, na przemian żółtego i pomarańczowego, tak jasnego, jakby on sam trzymał tę świecę w dłoniach. Czuł dziwną pewność, że odległość nie ma znaczenia; jakby płomyk tańczył na trawie tuż przed nim, i tak nie byłby większy od dłoni. Kiedy pojawił się Duch, Atiaran syknęła przez zęby, a Covenant usiadł prosto, by lepiej widzieć. Płomień zsunął się do kotliny, śmigając jasnymi kręgami coraz niżej. Był w połowie drogi, gdy na północnej krawędzi pojawił się drugi. Potem z południa nadpłynęły kolejne dwa, a po chwili, zbyt nagle, by można je zliczyć, przybył ze wszystkich stron cały hufiec Duchów, kreślących blaskiem swe szlaki. Niektóre mijały Atiaran i Covenanta nie dalej niż o dziesięć stóp, ale zdawały się nieświadome obecności ludzi. Zataczały swe powolne kręgi, jakby każdy z nich był samotny pośród Wzgórz, zależny od własnego tylko lśnienia. A jednak ich światło zlewało się razem, budując kopułę jasności, przez którą z trudem można było dostrzec gwiazdy. Po chwili poszczególne Duchy skłoniły się lekko i zawirowały wokół, witając się na wspólnej drodze do środka misy. Covenant obserwował poruszenia tysięcy płomyków falujących na wysokości ramienia, i bał się głośniej odetchnąć. W głębi swego zachwytu czuł się jak nieproszony widz, oglądający jakiś okultystyczny rytuał nie przeznaczony dla ludzkich oczu. Przycisnął swe dłonie do piersi, jakby możliwość zobaczenia Święta aż do końca zależała jedynie od absolutnie bezgłośnego oddechu; jakby się lękał, że najlżejszy dźwięk zakłóci to ogniste konklawe i wystraszy Duchy. I nagle nastąpiła jakaś zmiana w zgromadzeniu płomieni. W niebo wzniosła się wysoka, roziskrzona pieśń bez słów. Od środka misy indywidualne wirowania Duchów połączyły się w jeden promienisty taniec. Zdawało się, że każdy z Duchów znalazł w końcu miejsce w ogromnym, podobnym do koła układzie, zajmującym połowę kotliny, a samo koło zaczęło obracać się wokół osi. Jednak w środku nie było żadnych światełek – koło wirowało wokół piasty absolutnej czerni, która nie przepuszczała blasku Duchów. Pieśń wznosiła się w noc, a wielki krąg wirował; każdy płomyk tańczył własny, tajemny taniec, różniący się kołysaniem i figurami, i każdy trzymał się swego miejsca. W przestrzeni między wewnętrzną piastą a zewnętrzną krawędzią obracały się mniejsze koła, wypełniając wielki krąg. Kręciły się wszystkie. I żaden z Duchów nie pozostawał zbyt długo w jednej pozycji. Płomyki poruszały się bezustannie i z każdym obrotem przeskakiwały z miejsca na miejsce, to kołysząc się na samym brzegu, to wirując w którymś ze środkowych kół, to znów okrążając piastę. Przemieszczały się stale, ale wzór pozostawał niezmienny. Żaden błędny krok nie przerwał ciągłości obwodu nawet na moment, a każdy płomyk wydawał się równocześnie doskonale samotny, wędrujący w tańcu za jakimś własnym, tajemniczym przeznaczeniem, i doskonale zespolonym elementem całości. Kiedy tańczyły, ich światło nabierało mocy, aż gwiazdy zbladły na niebie i noc cofnęła się niby odległy widz Święta Wiosny. A cudowne piękno tańca zmieniło napięcie Covenanta w ból tęsknoty. I wtedy nastąpiła kolejna zmiana. Nie dostrzegł jej, póki Atiaran nie dotknęła jego ramienia. Ten sygnał przesłał jego nerwom dreszcz świadomości: krąg Duchów wyginał się wolno. Reszta obwodu zachowała dawny kształt, a czarny rdzeń nie ruszył z miejsca. Koło wyciągało się stopniowo, w miarę jak zewnętrzne Duchy coraz bardziej zbliżały się do widzów. Wkrótce rosnąca wypukłość bezbłędnie wskazywała na Covenanta. On sam miał wrażenie, że bardziej intensywnie odczuwa tę pieśń, przenikliwy, ekstatyczny lament, tren tak wibrująco namiętny jak pieśń żałobna, i tak zimny jak wysublimowana, nieludzka afirmacja. Zbliżające się płomienie budziły w nim lęk i fascynację, tak że kulił się pod drzewem, ale nie mógł się poruszyć. Koło za kołem Duchy sięgały ku niemu, a on splótł dłonie pod kolanami i czekał nieruchomo, ze ściśniętym sercem i oniemiały wobec ognistych tancerzy. Po chwili koniec wydłużenia kręgu zbliżył się tak, że Covenant wyraźnie widział, jak każdy z płomieni, tańcząc obok, kłania się mu. Potem linia kręgu wygięła się lekko, a tempo tańca zmalało, jakby każdy z nich chciał nieco dłużej przebywać w jego towarzystwie. Wkrótce płomienie tańczyły już w zasięgu jego ręki. Wreszcie długie ramię tańczących zajaśniało, jak gdyby tancerze naraz podjęli wspólną decyzję. Najbliższy Duch podpłynął i osiadł na jego ślubnej obrączce. Covenant drgnął, oczekując poparzenia, lecz ból nie nastąpił. Płomyk gorzał na obrączce jak na knocie i Covenant czuł palcem wibracje harmonii tańca. Duch na metalu podskakiwał i falował, jakby karmił się tym dotykiem i z wolna zmieniał kolor z żółtopomarańczowego na srebrnobiały. Gdy przemiana dobiegła końca, Duch odpłynął i następny zajął jego miejsce. A po nim kolejne ogniki; każdy tańczył na obrączce, aż stawał się srebrzysty. Covenant uspokajał się z wolna, a płomienie przeskakiwały coraz szybciej. W krótkim czasie szereg lśniącobiałych Duchów z powrotem sięgał niemal kręgu tańca. Każdy z płomieni zatrzymywał się na moment, jakby w białym złocie obrączki szukał rodzaju apoteozy, kulminacji swego istnienia. Zbyt silne emocje wstrząsały Covenantem, by mógł siedzieć spokojnie. Zerwał się na równe nogi i wyciągnął rękę, by Duchy mogły zapłonąć na jego pierścieniu nie zniżając lotu. Atiaran stanęła obok. Covenant widział tylko przemiany, które umożliwiało białe złoto, ona zaś spoglądała w kotlinę, na taniec. Zobaczyła coś i zrozpaczona wbiła palce w jego ramię. – Nie! Na Siedem! To być nie może! Okrzyk zwrócił jego uwagę. Spojrzał na drugi koniec misy. – Tam! Oto wyjaśnienie zła, które wyczuwały twoje stopy! Obraz ten zadał mu cios w serce. Z północno-wschodniego brzegu kotliny w krąg światła wsuwał się klin mroku, tak nieprzenikniony i czarny jak noc. Klin wbijał się wąskim ostrzem w brzeg tańca, rozcinał pieśń ogników, dźwięczał jak tysiąc splamionych krwią stóp biegnących po czystej trawie. Z przeraźliwą powolnością, nie zmieniając kształtu, klin sięgał do wnętrza. Jeszcze chwila, a ostrze ciemności rozpłatało krąg tańca i zaczęło przeć ku środkowi. Covenant zauważył ze zgrozą, że taniec się nie skończył, nie zatrzymał. Pierwsze dotknięcie klina przerwało pieśń Duchów; która opadła jak zdarta świętokradztwem, nie pozostawiając żadnego dźwięku prócz odgłosów mordu. Ale taniec trwał. Płomienie wirowały bezradne, jakby nieświadome swego losu. Krążyły po swych torach aż do krawędzi klina i znikały, jakby wpadały w otchłań. Ani jeden nie wynurzył się z ciemności. Klin wbijał się w samo serce Święta i pochłaniał każde światełko, które go dotknęło. – Wszystkie zginą! – jęczała Atiaran. – Nie mogą przestać... nie mogą uciekać. Muszą krążyć, póki nie skończą tańca. Wszystkie zginą: każdy Duch, każde jasne światło Krainy. Tak być nie może! Pomóż im! Pomóż im, Covenancie! Ale Covenant nie wiedział, jak ma pomóc. Był jak sparaliżowany. Obraz czarnego klina budził w nim mdłości, jakby poprzez mgłę odrętwienia patrzył na własne palce pożerane przez szaleńca – czuł obrzydzenie i bezsilność, jakby zbyt długo czekał, by się bronić, a teraz nie miał już rąk do walki. Nóż Triocka wyśliznął mu się z rąk i zniknął w trawie. Jak...? Atiaran szarpała go gwałtownie. – Covenancie! Pomóż im! – wrzasnęła mu prosto w twarz. A potem odwróciła się i popędziła w kotlinę na spotkanie klina. Duchy...! Atiaran przełamała jego paraliż; Covenant chwycił laskę Baradakasa, przemknął pod szeregiem ogników i pognał za nią, schylony, by przebiegać poniżej linii Duchów. Szaleństwo dodawało mu sił. Wyprzedził Atiaran, gdy była w połowie drogi do piasty kręgu; pędził jak najszybciej, ponaglany ślepą wiarą, że musi dotrzeć do centrum przed klinem czerni. – Strzeż się i uważaj! – krzyczała za nim Atiaran. – To ur-Podli! Zgnilizna Demondim! Prawie jej nie słyszał. Myślał tylko o tym, że musi dotrzeć do środka Tańca. Wyprostował się, by zyskać na prędkości. Odchylał tylko głowę, gdy któryś z Duchów błysnął na wysokości jego oczu. Ostatnim skokiem znalazł się w pustym, wewnętrznym kręgu. Stanął. Był już dość blisko by widzieć, że klin składa się z wysokich, stłoczonych razem postaci. Miały skórę tak czarną, że nie połyskiwała, ani nie lśniła w świetle. Gdy bezbronne Duchy wpadały w ich zasięg, napastnicy je zjadali. Ur-Podli zbliżali się. Ostrzem ich klina był pojedynczy osobnik, wyższy od pozostałych. Covenant widział go wyraźnie. Wyglądał jak jeden z Waynhim, który stał się wysoki i zły: wydłużony tułów, krótkie kończyny równej długości, spiczaste uszy i bezoka twarz, niemal wypełniona szerokimi nozdrzami. Ilekroć nadlatywał duch, szczelina ust rozwierała się szybko. Śluz spływał z nozdrzy i ściekał po obu stronach głowy. Kiedy Covenant stanął przed nim, ur-Podły zmarszczył nos, jakby wywęszył nową ofiarę. Szczeknął krótko, nawołując pozostałe kreatury. Cały klin gorliwie przesunął się naprzód. Atiaran dogoniła Covenanta i krzyknęła mu prosto w ucho: – Twoja ręka! Spójrz na rękę! Covenant szarpnął dłoń do góry. Duch przylgnął do obrączki i płonął jasno, tańcząc w zapomnieniu. W następnej chwili prowadzący ur-Podły wdarł się do centrum Tańca i tu zatrzymał. Napastnicy stali ramię przy ramieniu za swym przywódcą – ciemni, brutalni, okrutni, ślinili się i klapali paszczami. Covenant zadrżał, jakby serce nagle zmieniło mu się w piasek. – Teraz! – wołała Atiaran. – Uderzaj! Niepewnie postąpił o krok naprzód. Nie wiedział, co robić. Ur-Podły natychmiast machnął długim nożem z ostrą, czerwoną jak krew klingą. Promieniowała z niej straszliwa moc: Atiaran i Covenant cofnęli się mimowolnie. Ur-Podły uniósł ramię do ciosu. Covenant odruchowo pchnął mu w twarz białego, płonącego Ducha. Stwór odskoczył z warkotem. W nagłym błysku intuicji, Covenant dotknął Ducha końcem laski, która zajaśniała jaskrawym, potężnym płomieniem, przyćmiewając blask Tańca i wyzywając moc ur- Podłych. Przywódca cofnął się o krok. Opanował się szybko. Skoczył naprzód i krwistoczerwonym ostrzem ciął w samo serce białego ognia. Moc wybuchła w centrum Tańca. Nóż wrzał nienawiścią, a laska gorzała. Strzeliły iskry, jakby samo powietrze rozjarzyło się krwią i błyskawicami. Lecz ur-Podły był mistrzem. Kotlinę wypełnił niski, zgrzytliwy dźwięk, jak gdyby głaz pękał pod straszliwym ciśnieniem. Wystarczył krótki wysiłek, by ogień Covenanta zgasł. Energia tego wygaszenia cisnęła go i Atiaran na trawę. Z rykiem tryumfu ur-Podli przygotowali się do śmiertelnego ataku. Covenant widział czerwone ostrze i przypadł do ziemi, czując już opadający na umysł śmiertelny całun. Lecz Atiaran poderwała się. – Melenkurion! Melenkurion abatha! Jej głos brzmiał słabo wobec furii zwycięstwa ur-Podłych, ale stanęła przeciwko nim i chwyciła prawą rękę przywódcy. Na chwilę zatrzymała cios. I nagle gdzieś z tyłu, od zachodu, ktoś odpowiedział na jej wołanie. – Melenkurion abatha! – zakrzyknął dźwięczny, gniewny głos. – Binas mill Banas Nimoram khabaal! Melenkurion abatha! Abatha Nimoram! Od tych słów prysnęła panika Covenanta. Skoczył na pomoc Atiaran. Jednak nawet razem nie mogli zatrzymać ur-Podłego; raz jeszcze runęli na ziemię, a on skoczył do natarcia. W pół drogi zatrzymała go potężna postać, która przeskoczyła nad powalonymi i mocno pochwyciła ich przywódcę. Walczyli przez chwilę, aż przybysz wyrwał krwawą klingę i wbił ją w serce stwora. Ur-Podli straszliwie krzyknęli. Covenant usłyszał niezwykły odgłos, jakby setek dziecięcych stóp. Podniósł głowę; do kotliny wlewał się potok małych zwierząt: królików, borsuków, łasic, kretów, lisów, psów. Z bezgłośną determinacją rzuciły się na ur-Podłych. Duchy rozproszyły się. Nim Covenant i Atiaran powstali z ziemi, z kotliny zniknął ostatni płomyk. Jednak ur-Podli pozostali, a ich rozmiary sprawiały, że atak zwierząt zdawał się tylko drobną niewygodą. W ciemnościach stwory rozrosły się, wyglądało na to jakby tylko światło je powstrzymywało, zmuszało do utrzymywania ciasnego szyku. Teraz się rozbiegli. Dziesiątki wrzących niby lawa kling wysunęło się jak jedna i w straszliwym unisono zaczęło rzeź. Nim Covenant zrozumiał, co się właściwie dzieje, jego wybawiciel stanął przy nim. – Biegnijcie! – syknął. – Na północ, do rzeki. Uwolniłem Duchy. Teraz dam wam czas do ucieczki. Idźcie. – Nie – wykrztusiła Atiaran. – Jesteś sam. Zwierzęta nie dadzą rady. Musimy ci pomóc w walce. – Wszyscy razem nie damy rady! – krzyknął. – Zapomniałaś o swoim zadaniu? Musisz dotrzeć do Lordów... musisz! Drool musi zapłacić za profanację. Biegnijcie! Nie zdołam zatrzymać ich na długo! Melenkurion abatha! – krzyknął jeszcze i skoczył w sam środek zamętu, powalając ur-Podłych ciosami potężnych pięści. Atiaran podniosła tylko laskę Baradakasa i pobiegła na północ. Covenant pędził za nią, jakby klingi ur-Podłych kłuły go w plecy. Gwiazdy dostatecznie wyraźnie oświetlały drogę. Oboje gnali w górę zbocza, nie oglądając się, czy ktoś ich ściga, nie dbając o porzucone plecaki. Nie myśleli o niczym prócz tego, by znaleźć się jak najdalej. Kiedy minęli krawędź kotliny, odgłosy walki przycichły. Nie słyszeli pogoni. Mimo to biegli, biegli, wciąż biegli, nie przystając nawet na moment. Nagle dopędził ich krótki okrzyk, pełen cierpienia i utraconej mocy. Słysząc go, Atiaran opadła na kolana i przycisnęła czoło do ziemi szlochając. – On zginął! – łkała. – Wyzwolony nie żyje! Biada Krainie! Wszystkie moje ścieżki prowadzą do zła, a zniszczenie znaczy każdy mój wybór. Od samego początku sprowadzam na nas nieszczęście. Teraz nie będzie więcej Święta i to moja wina. – Uniosła głowę, by spojrzeć na Covenanta. – Chwyć swą laskę, Niedowiarku, i uderz mnie! Covenant spoglądał pustym wzrokiem na jej cierpienie. Był odrętwiały z bólu, żalu i bezsilnej furii; nie rozumiał, dlaczego Atiaran się obwinia. Podniósł laskę, po czym chwycił kobietę za ramię i pomógł jej wstać. Ogłuszony, czując pustkę, powiódł ją w noc, aż wypłakała swą mękę i znowu mogła iść sama. On także miał chęć szlochać, ale w długiej walce z nieszczęściem trądu zapomniał, jak się płacze. Mógł tylko iść przed siebie. Wiedział, że Atiaran opanowała się i odsunęła od niego, że go o coś oskarża. Podczas długiej, bezsennej nocy i wędrówki na północ nic nie mógł na to poradzić. 11. Bezdomni Noc wtoczyła się w pochmurny dzień jak człowiek ogłupiały i bezmyślnie idący przed siebie. Kuśtykała przez pustkowie świtu nie wiedząc, gdzie kończy się pustynia ciemności, a gdzie zaczynają popioły dnia. Niskie chmury były pełne boleści, niespokojne i pełne zgryzoty, a jednak niezdolne do deszczu, jakby powietrze zbyt mocno się wokół nich zacisnęło, by płakać. A poprzez ranek brnęli ciężko Atiatan i Covenant, niby odpryski rozbitego lamentu. Nadejście dnia nie sprawiło im różnicy, nie odmieniło natury ich ucieczki – ucieczki bez strachu, gdyż wyczerpali już zdolność do jego odczuwania. Szli na północ. Dzień i noc były tylko kamuflażem, pstrym okryciem dla wiecznego cienia w sercu Krainy. Nie wiedzieli, jakich szkód doznało to serce. Mogli sądzić tylko po własnym cierpieniu – szli więc poprzez długą, straszną noc i dzień, który nastąpił po zbezczeszczeniu Święta Wiosny, szli naprzód ścigani przez to, czego byli świadkami, i obojętni na wszystko inne. Szli, jakby wygasł w nich nawet głód, pragnienie i wyczerpanie. Nocą ciała ich osiągnęły granicę swej wytrzymałości. Oboje upadli wyczerpani i zasnęli, nie dbając o pogoń, która być może podążała ich tropem. Spali, a niebo zdołało uwolnić się od napięcia. Błękitne błyskawice oplotły Wzgórza, grom jęknął od długo tłumionego bólu. Kiedy wędrowcy przebudzili się, nad nimi stało słońce, lecz ubrania mieli przemoczone nocnym deszczem. Niby ożywione zwłoki stanęli na nogach, zjedli aliantha, napili się ze strumienia i ruszyli naprzód, jakby zesztywnieli w śmierci. Jednak czas, aliantha i powietrze Andelain z wolna wskrzeszały ich. Myśli Covenanta zmieniły tor; groza rzezi cofała się, ustępując miejsca lepiej znanemu cierpieniu. Słyszał krzyk Atiaran: „Pomóż im, Covenancie!”, a to wspomnienie mroziło krew w żyłach pamięcią niemocy. Duchy! Duchy! jęczał niewyraźnie, cicho, sam do siebie. Były takie piękne... a on nie potrafił ich ocalić. A przecież Atiaran wierzyła, że jest do tego zdolny; oczekiwała pokazu mocy... Jak Lena, Baradakas i wszyscy inni, widziała w nim Bereka Półrękiego odrodzonego, władcę pierwotnej magii. Masz moc, powiedział mu Wzgardliwy. Nigdy się nie dowiesz, czym ona jest. Nie wiedział; skąd mógłby wiedzieć? Co magia, a nawet marzenia, miały z nim wspólnego? A jednak Duchy składały hołd jego obrączce, jak gdyby rozpoznawały utracone człowieczeństwo. I doznawały przemiany. Po chwili powiedział, choć nie zamierzał mówić tego na głos: – Ocaliłbym je, gdybym potrafił. – Posiadasz moc. – Głos Atiaran był matowy, apatyczny, jakby nie była już zdolna do żalu czy gniewu. – Jaką moc? – zapytał. – Czy na darmo nosisz białe złoto? – To tylko obrączka. Noszę ją... noszę, bo jestem trędowaty. Nie wiem o żadnej mocy. Nie spojrzała na niego. – Nie widzę. Jesteś dla mnie zamknięty. Chciał zaprotestować, chwycić ją za ramiona i krzyknąć w twarz: Zamknięty? Spójrz na mnie! Nie jestem Berekiem! Nie jestem bohaterem! Jestem chory! Brakło mu sił. Zbyt wiele doznał bólu – wywołanego w równej mierze przez nierealne żądania Atiaran, co przez jego własną niemoc. Jak...? Duchy! Jak to wszystko mogło mnie spotkać? Przez chwilę nad tym rozmyślał, po czym westchnął: powinien się domyślić... Powinien usłyszeć groźbę w wyśpiewanej przez Atiaran legendzie Bereka, dostrzec ją w Andelain, wyczuć w obrzydzeniu docierającym do niego przez podeszwy butów. Mimo to był głuchy, ślepy, zmartwiały. Tak szybko pędził naprzód, by pozostawić za sobą szaleństwo, że nie zwracał uwagi na szaleństwo, ku jakiemu wiodła ścieżka jego snu. Sen żądał, by stał się bohaterem, wybawcą; dlatego kusił go, popychał, nakłaniał, by bezmyślnie narażał życie dla Duchów, Krainy, iluzji... Jedyna różnica między Atiaran a Lordem Foulem polegała na tym, że Wzgardliwy chciał jego porażki. Nigdy się nie dowiesz, czym ona jest. Oczywiście, że się nie dowie. W głębi jego ciała, pod znużeniem, zbudził się gniew. Covenant śnił – oto odpowiedź na wszystko, na nierealność Krainy i na jej nierealne oczekiwania. Znał różnicę między jawą a snem; nie był wariatem. Był trędowaty. A jednak Duchy były takie piękne. I zostały wymordowane... Jestem trędowaty! Drżąc wykonał WKS. Niech to piekło! Co mają ze mną wspólnego Duchy, pierwotna magia i cholerny Berek Półręki? Ciało Covenanta sprawiało wrażenie zdrowego: nie dostrzegł żadnych ran, ubranie miał pomięte, ale całe... A przecież moc ur-Podłych upaliła koniec laski Hirebranda. Do diabła! Nie mogą mi tego zrobić. Zirytowany własnym znużeniem, wlókł się za Atiaran. Nie spojrzała na niego, zdawała się w ogóle nie dostrzegać jego obecności. Przez cały dzień trzymał się z daleka, jakby zalękniony własną możliwą reakcją na jej oskarżenia. Gdy jednak rozbili obóz, chłód nocy i słabe gwiazdy wzbudziły jego żal po stracie koców i skaleningu. By zapomnieć o tej niewygodzie, podjął wpół zapomniany wysiłek, by jak najlepiej poznać Krainę. – Opowiedz mi o tym... – zaczął sztywno. – O tym, który nas ocalił. Długa chwila minęła, nim usłyszał odpowiedź. – Jutro. – Głos Atiaran był prawie martwy, ożywiony jedynie świadomością porażki. – Zostaw mnie w spokoju. Do jutra. Covenant kiwnął głową w ciemności, która zdawała się gęsta od zimna i trzepotu skrzydeł, jednak łatwiej było w niej znaleźć odpowiedź niż w Atiaran. Przez długi czas drżał, jakby szykował się do odepchnięcia wszelkich marzeń nawiedzających nieszczęsną ludzkość. Wreszcie zapadł w niespokojną drzemkę. Następnego dnia, dziewiątego od opuszczenia Niebotycznego Woodhelven, Atiaran opowiedziała o Wyzwolonym. Mówiła głosem martwym jak skruszona skała, jakby nie miało już dla niej znaczenia, co odsłania się przed Covenantem. – Są tacy w Loresraacie, którzy przekonują się, że nie potrafią pracować dla Krainy czy dla Mądrości Dawnych Lordów między swymi towarzyszami, Lordami i Powiernikami Mądrości, ani wśród wyznawców Miecza i Laski. Mają swą osobistą wizję i muszą poszukiwać jej w samotności. Lecz potrzeba odosobnienia nie oddziela ich od ludzi. Przechodzą Rytuał Wyzwolenia i zostają uwolnieni od zwykłych obowiązków. Z błogosławieństwem Lordów i szacunkiem wszystkich kochających Krainę szukają własnej mądrości. Albowiem Lordowie już dawno przekonali się, że potrzeba odosobnienia to nie jest egoizm. Wiedza o licznych Wyzwolonych zaginęła. Lecz legendy powstały wokół tych, którzy nie zniknęli całkowicie. Podobno niektórzy znają tajemnice snów, inni badają najgłębsze sekrety sztuki uzdrawiania, jeszcze inni są przyjaciółmi zwierząt i wzywają je na pomoc w wielkiej potrzebie. Taki był ten, który nas ocalił... – Jej głos na moment stał się szorstki. – Uczeń Duchów i przyjaciel wszystkich małych istot z lasów. Więcej wiedział o Siedmiu Działach, niż kiedykolwiek słyszały me uszy. – Jęknęła cicho. – Wielki człowiek, a tak zginął. Uwolnił Duchy i ocalił nam życie. Obym kiedyś okazała się godna tej ofiary. Na Siedem! Nigdy jeszcze zło nie skierowało się przeciwko Duchom Andelain. Sam Szary Zabójca nie ośmielił się... A mówią, że nawet Rytuał Profanacji nie miał takiej mocy, by ich dotknąć. A teraz moje serce obawia się, że nigdy już nie zatańczą. Umilkła na chwilę, nim podjęła monolog. – Nieważne. Wszystko się kończy w zepsuciu i śmierci. Żal należy do tych, co mają też nadzieję. Ale ten Wyzwolony oddał swe życie, byś ty, twoja wiadomość i twój pierścień dotarli do Lordów. I dokonamy tego, by takim ofiarom nie odebrać sensu. Znowu umilkła. Czy to dlatego? zapytał sam siebie Covenant. Czy po to się żyje? By nadać sens śmierci innych? Nie odzywał się i po chwili myśli Atiaran powróciły na pierwotny tor. – Wyzwoleni... Niektórzy rozumieją sny, inni uzdrawiają, niektórzy dzielą życie ze zwierzętami. Są tacy, co badają ziemię, by odsłonić tajemnice Jaskiniowych Upiorów, inni uczą się mądrości Demondim... zależnie od tego, jaka wiedza kieruje ich własnym proroctwem. Słyszałam nawet pogłoski, wątpliwe wprawdzie, że pewni Wyzwoleni podążają za legendą Caerroila Leśnego z Szubienicznej Głębi i zostają Panami Puszczy. Ale to niebezpieczna myśl, nawet powtarzana szeptem. Nigdy jeszcze nie widziałam żadnego z Wyzwolonych. Poznałam jednak Rytuał Wyzwolenia. Śpiewa się wtedy hymn. Atiaran wyrecytowała matowym głosem: Wolny Wyzwolony Rozgrzeszony Wolny... Śnij, że się spełni każdy sen szalony: Wzrok wytężaj, aż powiek przebije zasłony, I śpiewaj o przyszłości hymn wiecznie tworzony. I bądź Wolny Wyzwolony Rozgrzeszony – Jest tego więcej, ale w słabości nie przypomnę sobie... Może już nigdy nie zaśpiewam żadnej pieśni. Mocniej owinęła się płaszczem, jakby dla ochrony przed wiatrem. Do wieczora nie powiedziała już ani słowa. Tej nocy Covenant znowu nie mógł zasnąć. Leżał przytomny i czekał na drzazgę nowego księżyca. Kiedy wreszcie wzeszedł nad Wzgórzami, Covenant z przerażeniem stwierdził, że nie jest już srebrzystobiały, ale czerwony – koloru krwi i płonących oczu Droola. Księżyc zalał złem całe Wzgórza, dał nocy odcień szkarłatu, krwawym potem pokrył krzewy, drzewa, trawę i zbocza, jakby całe Andelain cierpiało. W tym blasku zgwałcona ziemia migotała, dygocąc w bólu. Covenant nie mógł zamknąć oczu. Rozpaczliwie pragnął towarzystwa, ale zacisnął zęby i nie budził Atiaran. Samotny i drżący, z laską Baradakasa w mokrych od potu dłoniach, siedział nieruchomo aż do zachodu księżyca. Potem przespał na krawędzi lęku aż do świtu. Czwartego dnia po nocy Tańca to on nadawał tempo ich wędrówce. Mijał dzień, a on szedł coraz szybciej, jakby się bał, że krwawy księżyc ich dogania. Kiedy rozbili obóz, wręczył Atiaran swoją laskę i nakazał jej siedzieć i czekać. Księżyc wstał nad horyzontem w szkarłatnej poświacie, niby krwawy sierp na niebiosach. Był wyraźnie szerszy niż poprzedniej nocy. Atiaran przyglądała mu się nieruchomo, ściskając laskę. Nie krzyknęła. Kiedy posmakowała już całego księżycowego zła, powiedziała tylko: – Nie mamy czasu. I odwróciła głowę. Gdy jednak nadszedł dzień, raz jeszcze ruszyła przodem. W blasku skalanego księżyca podjęła widocznie jakąś decyzję, a teraz maszerowała jak gnana klątwą czy przekleństwem, jakby samą swą determinacją odrzucała logikę klęski. Sądziła chyba, że przegrała wszystko, co ważne dla niej samej i dla Krainy, ale jej krok dowodził, że ból może być skutecznym bodźcem. I znowu Covenant musiał biec za jej sztywnymi plecami. Przyjął jej tempo w imię własnej niewyjaśnionej trwogi; nie chciał wpaść w pułapkę sił, które potrafiły zaatakować Duchy i zaczerwienić księżyc. Jednak skrupulatnie wykonywał WKS. Ogoliłby się, gdyby tylko miał inny nóż, a nie swój scyzoryk. Cały dzień, część nocy i poranek dnia następnego niemal biegiem posuwali się naprzód. Covenant dotrzymywał tempa jak najdłużej potrafił, lecz długie dni i bezsenne noce wyczerpały jego siły, odebrały mu sprężystość kroku i elastyczność mięśni. Coraz częściej podpierał się laską, gdyż bez niej nie potrafił utrzymać równowagi. I nawet wtedy by się przewrócił, gdyby próbował utrzymać prędkość marszu na trudniejszym terenie. Podtrzymywała go jednak atmosfera Andelain. Zdrowe powietrze koiło płuca, gęsta trawa gładziła jego obolałe stopy. Gilden chłodziły cieniem, skarbojagody eksplodowały w ustach nową energią. I wreszcie szóstego dnia chwiejnym krokiem dotarli na szczyt wzgórza i u jego stóp zobaczyli Lekkoduszę. Błękitna pod lazurowym niebem, szeroka, spokojna i powolna wiła się niemal wprost ku wschodowi, jak linia demarkacyjna lub granica dokonań. Płynąc między Wzgórzami, migotała młodością, spokojnym bogactwem, jakby miała wybuchnąć śmiechem, łaskotana przez byle mieliznę. A jej woda była czysta, jasna i świeża, niby woda chrztu. Widząc ją, Covenant miał ochotę skoczyć w fale, jakby miała mocą zmycia z niego brudu śmiertelności. Jednak niemal natychmiast jego uwagę zwróciło coś innego: po zachodniej stronie, całkiem niedaleko, płynęła pod prąd wąska łódź. Wysoka postać siedziała na rufie. Atiaran dostrzegła ją i natychmiast krzyknęła głośno i pomachała rękami. – Hej! Pomocy! – wołała, biegnąc w dół zbocza. – Wracaj! Wracaj! Covenant ruszył za nią. Nie odrywał wzroku od łodzi, która zawróciła niemal w miejscu i ruszyła ku nim. Atiaran raz jeszcze wyciągnęła ramiona, krzyknęła i opadła na ziemię. Gdy Covenant stanął przy niej, siedziała przyciskając kolana do piersi, a wargi jej drżały, jakby twarz miała rozpaść się na kawałki. W napięciu spoglądała na zbliżającą się łódź. Covenant ze zdumieniem dostrzegał, jak wysoki jest jej pasażer. Nim zbliżyła się na sto stóp, nabrał pewności, że sternik jest przynajmniej dwa razy wyższy od niego. Nie zauważył też żadnych elementów napędu. Łódź przypominała ogromne czółno, ale nie miała dulek, wioseł ani tyk. Z otwartymi ustami patrzył, jak się zbliża. Gdy znalazła się o trzydzieści stóp od nich, Atiaran powstała szybko. – Witaj, Skalny Bracie! Giganci z Morskiej Rubieży to tylko jeszcze jedno określenie przyjaźni! Pomóż nam. – Łódź płynęła do brzegu, lecz sternik milczał. Po chwili Atiaran dodała szeptem tak cichym, że tylko Covenant go słyszał: – Błagam. Gigant zachowywał milczenie. W ostatniej chwili przerzucił rumpel i ustawił dziób prostopadle do linii brzegu. Potem, nim dno dotknęło gruntu, przeniósł ciężar swego ciała do tyłu, unosząc dziób i lądując bezpiecznie o kilka jardów od Atiaran i Covenanta. W następnej chwili stanął przed nimi na trawie i wykonał gest powitania. Covenant w zdumieniu pokręcił głową. Miał wrażenie, że to niemożliwe, by ktoś był tak wielki: Gigant miał co najmniej dwanaście stóp wzrostu. Lecz rzeczywistość przeczyła tej niewierze. Gigant był równie prawdziwy jak szorstki kamień pod stopą. Nawet jak na istotę tak wysoką, mięśnie miał potężne niby ożywiony dąb. Ubrany był w ciężką, skórzaną kurtę i nogawice, nie nosił broni. Szyję skrywała krótka, sztywna jak drut broda, niewielkie, głęboko osadzone oczy błyszczały radością. Migotały w nich odbicia światła z głębi otchłannych myśli, pod gęstymi brwiami, okalającymi oczodoły niby forteczny mur. A jednak, mimo groźnego wyglądu, przybysz sprawiał wrażenie zadziwiająco wesołego, we wspaniałym humorze. – Witaj, Skalna Siostro – rzekł dźwięcznym tenorem, niemal zbyt cichym i łagodnym, jak na tak potężniej piersi. – Czego potrzebujesz? Chętnie ci pomogę, ale jestem legatem i moje posłanie nie może czekać zbyt długo. Covenant spodziewał się, że Atiaran natychmiast wyjawi swą prośbę. Jej wahanie zaskoczyło go. Przez długą chwilę przygryzała wargi, jakby chciała poskromić swe zbuntowane ciało, szukając słów, które pozwolą dokonać znienawidzonego wyboru. – Dokąd płyniesz? – spytała wreszcie, spuszczając oczy, jakby zawstydzona. Oczy Giganta rozbłysły, a jego głos zaszumiał jak woda spływająca ze skał. – Jaki jest mój cel? Któż jest dość mądry, by pojąć własne cele? Ale zmierzam do... Nie, ta nazwa jest zbyt długą historią na taki czas. Płynę do Twierdzy Lordów... tak nazywają to miejsce ludzie. – Jak ci na imię? – spytała wciąż niepewna Atiaran. – To także długa opowieść – odparł Gigant i powtórzył: – Czego potrzebujesz? – Twoje imię – upierała się Atiaran. I znowu iskra wyskoczyła spod gęstych brwi Giganta. – Jest moc zawarta w imionach. Nie chcę być przywoływany przez nikogo prócz swych przyjaciół. – Imię! – jęknęła Atiaran. Gigant wahał się przez chwilę. – Dobrze – stwierdził wreszcie. – Choć moje zadanie nie jest łatwe, odpowiem w imię lojalności między twoim a moim ludem. Najkrócej mówiąc, nazywają mnie Słone Serce Pianościgły. I nagle pękł jakiś opór, jakaś nienawiść kryjąca się za decyzją Atiaran, jak gdyby pokonało ją ostatnie pchnięcie Giganta. Uniosła głowę, okazując Covenantowi i Pianościgłemu ukryty za zasłoną oczu pejzaż zniszczenia. Posępnie i wolno uczyniła gest powitania. – Niech tak będzie. Słone Serce Pianościgły. Skalny Bracie i pośle Gigantów, nakazuję ci mocą twego imienia i wielkiej twierdzy zaufania, wzniesionej przez Damelona Przyjaciela Gigantów i twój lud, byś tego człowieka, Thomasa Covenanta, Niedowiarka i obcego w Krainie, bezpiecznie doprowadził przed Radę Lordów. Niesie jej bowiem wiadomość z Wartowni Kevina. Strzeż go dobrze, Skalny Bracie. Ja nie mogę iść dalej. Co? – zdumiał się Covenant. Zaskoczony, krzyknął niemal na głos: chcesz porzucić zemstę? Czekał jednak, choć jego myśli wirowały szaleńczo. Czekał na zrozumienie. – Doprawdy, zbyt ci spieszno, by przyzywać tak wspaniałe imiona – odparł cicho Gigant. – I bez nich spełniłbym twoją prośbę. Namawiam cię jednak, byś ruszyła z nami. W Twierdzy Lordów potrafią uzdrawiać. Popłyniesz? Ci, co na ciebie czekają, nie mieliby za złe tej zwłoki... gdyby mogli cię zobaczyć tak, jak ja teraz. Atiaran skrzywiła się z goryczą. – Widziałeś nowy księżyc? Tak skończyło się ostatnie uzdrowienie, jakiego wyglądałam. – W jej głosie zabrzmiała pogarda dla samej siebie. – To, o co cię proszę, wniwecz się obróci. To ja ściągnęłam klęskę. Wszystkie moje decyzje prowadziły do mordu, wszystkie, odkąd zostałam przewodniczką tego człowieka. Mord... – Zakrztusiła się nagle, jakby porażona wszystkim, co widziała. Musiała przełknąć ślinę, by mówić dalej: – ...ponieważ moja droga doprowadziła nas zbyt blisko Góry Gromu. Ty mijałeś to miejsce. Widziałeś, jak działa tam zło. – Widziałem – odparł spokojnie Gigant. – Zbliżyliśmy się do tego zła, zamiast wybrać szlak przez Równiny Centralne. A teraz już za późno. On... Szary Zabójca powrócił. Ruszyłam tą drogą, gdyż pragnęłam dla siebie uleczenia. Co stanie się Lordom, jeśli teraz poproszę ich o pomoc? Zrezygnujesz z zemsty? – myślał Covenant. Nie potrafił zrozumieć. Przyglądał się tej kobiecie, próbując dostrzec jej zdrowie, jej ducha. Sprawiała wrażenie dręczonej chorobą. Twarz miała wychudłą, o ostrych rysach, wielkie oczy były pełne cienia i blade, wargi bezkrwiste. A przez sam środek czoła biegła pionowa linia, jakby wyryta w czaszce – dowód niewyobrażalnej rozpaczy. Tę zmarszczkę wytrawił ogrom doznanej krzywdy, opanowany jedynie siłą woli, i ból, jaki sobie sprawiła, podejmując ten wysiłek. Covenant zrozumiał teraz, że wycieńczyła ją moralna walka, potrójny konflikt pomiędzy odrazą, jaką do niego czuła, lękiem o Krainę i gniewem na własną słabość – to wszystko wyczerpało jej energię, zniszczyło wolę. Jej widok napełniał serce wstydem, zmuszał do spuszczenia wzroku. Instynktownie wyciągnął do niej rękę. – Nie poddawaj się – rzekł drżącym głosem, miotany sprzecznymi pragnieniami. – Poddać się? – rzuciła zdumiona, odsuwając się od niego. – Gdybym się poddała, zabiłabym cię na miejscu! – Nagłym ruchem sięgnęła pod suknię i wyrwała kamienny nóż, taki sam, jaki Covenant zgubił. Splunęła. – Od Święta Wiosny, odkąd pozwoliłeś Duchom umrzeć, ta klinga żąda twojej krwi. O innych zbrodniach mogę zapomnieć... mówię za siebie. Ale to...! Zgoda na coś takiego! Ciśnięty mocno nóż aż po rękojeść wbił się w murawę u stóp Covenanta. – Spójrz! – zawołała i w tym momencie jej głos stał się lodowato spokojny. – Ranię Ziemię zamiast ciebie. To właściwe. Niewiele więcej uczyniłam, odkąd przybyłeś do Krainy. A teraz wysłuchaj mego ostatniego słowa, Niedowiarku. Pozwalam ci odejść, gdyż podjęcie decyzji przekracza moje siły. Odbieranie porodów w Stonedown nie przygotowało mnie do takich wyborów. Jednak nie przeciwstawię własnych pragnień nadziejom Krainy, choć próżne są to nadzieje. Pamiętaj, że powstrzymałam swe ramię... Dotrzymałam przysięgi. – Dotrzymałaś? – powtórzył, poruszony zarówno współczuciem, jak i nieokreślonym gniewem. Drżącym palcem wskazała nóż. – Nie zrobiłam ci krzywdy. Doprowadziłam cię tutaj. – Siebie skrzywdziłaś. – Taka jest moja przysięga. – Odetchnęła głęboko. – A teraz żegnaj. Kiedy powrócisz bezpiecznie do swojego świata, pamiętaj, czym jest zło. Chciał protestować, kłócić się, lecz emocje były zbyt silne. Milczał, przytłoczony stanowczością Atiaran. Pod ciężarem jej spojrzenia pochylił się i wyciągnął nóż. Oczekiwał niemal krwi, sączącej się ze szczeliny w ziemi, ale gęsta trawa zamknęła się nad rozcięciem, skryła je tak absolutnie jak rozgrzeszenie. Odruchowo sprawdził kciukiem ostrze klingi. Podniósł głowę. Atiaran wspinała się już na zbocze. Szła nierównym krokiem, jak kaleka. To nieuczciwe! – chciał krzyknąć za nią. Miej litość! Miłosierdzie! Lecz język miał odrętwiały z bólu po jej rezygnacji; nie mógł mówić. Wybacz przynajmniej sobie. Czuł napięcie mięśni twarzy, wywołujące nieprzyjemne wrażenie uśmiechu. Atiaran, jęknął. Dlaczego jesteśmy tacy bezsilni? Przez zasłonę cierpienia usłyszał cichy głos Giganta. – Ruszamy? Bezradnie skinął głową. Oderwał spojrzenie od wyprostowanych pleców Atiaran i wcisnął nóż za pasek. Słone Serce Pianościgły skinął ręką, wskazując łódź. Kiedy Covenant przeskoczył burtę i zajął miejsce na dziobie, na jedynej małej ławce, Gigant wszedł na pokład, równocześnie spychając trzydziestostopową łódź na wodę. Potem przeszedł na szeroką, płytką rufę i chwycił rumpel. Impuls energii popłynął wzdłuż kilu. Pianościgły poprowadził łódź dalej od brzegu, na środek koryta. Wkrótce płynęli już między Wzgórzami na zachód. Ból dławił Covenanta w gardle. Zajął miejsce i poszukał spojrzeniem Atiaran. Lecz impuls mocy nadawał łodzi wielką szybkość. Po krótkiej chwili Atiaran zmalała w oddali do rozmiarów brązowej plamki na tle bujnej, obojętnej zieleni Andelain. Covenant z wysiłkiem odwrócił wzrok; postanowił rozejrzeć się za źródłem napędu łodzi. Nie mógł go znaleźć. Łódź płynęła pod prąd gładko jak holowana przez ryby. Nie dostrzegł żadnego mechanizmu. Jednak jego nerwy wyczuwały energię przepływającą po kilu. – Co popycha tę łajbę? – zapytał niepewnie. – Nie widzę silnika. Pianościgły stał u steru i spoglądał w przód. Lewym ramieniem przytrzymywał rumpel, prawą dłoń wystawiał na podmuchy bryzy. I śpiewał coś, jakąś prostą piosenkę w języku, którego Covenant nie rozumiał – piosenkę z pogłosem łamania fal, ze słonym timbrem niosącym smak morza. Przez chwilę jeszcze nie przerywał śpiewu, ale wkrótce zmienił się język i Covenant usłyszał słowa: Kamień i Morze głęboko tkwią w życiu, jak dwa niezmienne symbole świata: stałość w spoczynku i stałość w ruchu; trwają wciąż w Mocy, która pozostała. Przerwał i spojrzał na Covenanta; iskry humoru błysnęły pod jego gęstymi brwiami. – Obcy w Krainie – stwierdził. – Czy ta kobieta niczego cię nie nauczyła? Covenant zesztywniał. Ton głosu Giganta zdawał się poniżać Atiaran, lekceważyć cenę, jaką przyszło jej zapłacić. Łagodna, niezgłębiona twarz Pianościgłego i jego wesołe spojrzenie zdawały się niezdolne do współczucia. Ale dla Covenanta ból Atiaran był aż nadto wyraźny. Odebrano jej tak wiele normalnej ludzkiej miłości i ciepła... – To była Atiaran, małżonka Trella, z Mithil Stonedown. I więcej jej zawdzięczam niż tylko naukę. Przeprowadziła mnie bezpiecznie obok Furiów, zamordowanego Waynhim, pod krwawym księżycem, ur-Podłych... Czy ty byś tego dokonał? Pianościgły nie odpowiedział, lecz wesoły uśmiech pojawił się na jego twarzy, a koniec brody podjechał w górę niby w drwiącym salucie. – Do diabła! – wybuchnął Covenant. – Myślisz, że kłamię? Nie zniżyłbym się do okłamywania cię. Na te słowa Gigant odchylił głowę do tyłu i zagrzmiał śmiechem. Covenant obserwował go, krztusząc się z wściekłości. Przez krótką chwilę znosił urazę; potem zeskoczył z siedzenia i uniósł laskę, by uderzyć olbrzyma. Pianościgły powstrzymał go gestem ręki. – Spokojnie, Niedowiarku – powiedział. – Czy poczujesz się wyższy, jeśli usiądę? – Krew i szatani! – ryknął Covenant. Zamachał rękami i uderzył o pokład końcem laski, poczerniałym w starciu z ur-Podłymi. Łódź zakołysała się, jakby cios wprawił w konwulsje samą rzekę. Covenant zachwiał się i chwycił ławkę, by nie wypaść za burtę. Po chwili fala minęła, a srebrzysta rzeka płynęła spokojnie jak przedtem. On jednak przez kilka długich sekund nie puszczał ławki; nerwy miał rozdygotane, a obrączka pulsowała na jego palcu. Covenant warknął, by jakoś się uspokoić. Byłbyś śmieszny, gdybyś nie był taki... śmieszny. Wyprostował się i stanął w rozkroku. Stłumił emocje. Potem spojrzał na Pianościgłego, wczuł się w aurę Giganta. Nie dostrzegł śladu zła; Pianościgły wydawał się krzepki jak górski granit. Śmieszny, powtórzył Covenant. – Zasługuje na szacunek. – Wybacz mi, proszę – odparł Gigant. Przekręcił i opuścił rumpel tak, by trzymać go pod pachą w pozycji siedzącej. – Nie chciałem jej obrazić. A twoja lojalność sprawia mi ulgę. Wiem, jaka jest wartość jej dokonań. – Usiadł na rufie. Jego oczy znalazły się zaledwie o stopę wyżej od oczu Covenanta. – I wiem, jak jej współczuć. Nie ma w Krainie nikogo, ani ludzi, ani Gigantów czy Ranyhyn, którzy szybciej ode mnie doprowadziliby cię do... do Twierdzy Lordów. Znów się uśmiechnął. – Ale ty, Thomasie Covenant, Niedowiarku i obcy w Krainie, ty rozpalasz się zbyt łatwo. Śmiałem się widząc ciebie, gdyż przypominałeś mi koguta, próbującego wystraszyć jednego z Ranyhyn. Sam siebie niszczysz, Thomasie Covenant. Covenant opanował gniew. – Czy naprawdę w to wierzysz? – zapytał spokojnie. – Nazbyt szybko wydajesz sądy, Gigancie. Kolejna fontanna śmiechu wylała się z Pianościgłego. – Odważne słowa. To coś nowego w Krainie: człowiek, oskarżający Giganta o pośpiech. No cóż, masz rację. Ale czy nie wiedziałeś, że ludzie uważają nas za... – Roześmiał się znowu. – Za bardzo rozważnych? Wybrano mnie na posła, gdyż krótkie ludzkie imiona, które odzierają posiadacza z historii, mocy i znaczenia, są dla mnie łatwiejsze niż dla większości moich ziomków. Teraz jednak okazuje się, że są zbyt łatwe. Raz jeszcze odchylił głowę i śmiał się głęboko i radośnie. Covenant spoglądał na Giganta, nie rozumiejąc tej wesołości. Wreszcie odsunął się z wysiłkiem, upuścił laskę na dno łodzi i usiadł na ławce twarzą w stronę dziobu, ku zachodowi, patrząc na popołudniowe słońce. Śmiech Pianościgłego był zaraźliwy, jak koloratura prostych radości. Jednak Covenant oparł mu się. Nie mógł sobie pozwolić, by paść ofiarą kolejnych pokus. I tak już więcej sił utracił, niż miał nadzieję odzyskać. Nerwy się nie regenerują. Powtarzał te słowa, jakby były jego osobistą litanią, ikonami w obwarowanej jaźni. Giganci nie istnieją. Wiem o tym. Nie zatrzymuj się. Przetrwaj. Przygryzł wargę, jakby ból mógł mu pomóc w zachowaniu równowagi, opanowaniu gniewu. Za jego plecami Pianościgły znowu rozpoczął swą pieśń, która sięgała niby długa zatoka ku morzu, wznosiła się i opadała jak fale pływów. Dalekie wiatry wiały wśród archaicznych słów, a co pewien czas powracał refren: Kamień i Morze głęboko tkwią w życiu... lecz zaraz odpływał na powrót. Ta długa pieśń przypomniała Covenantowi o zmęczeniu. Zgarbił się na dziobowej ławce. Pianościgły przerwał jego zadumę. – Czy potrafisz opowiadać, Thomasie Covenant? – zapytał. – Kiedyś potrafiłem – rzucił obojętnie. – I przestałeś? Doprawdy, w dwóch słowach opowiedziałeś mi smutną historię. Ale życie bez opowieści jest niby morze bez soli. Jak więc żyjesz? Covenant położył łokcie na burtach i oparł brodę na skrzyżowanych rękach. Łódź płynęła naprzód, a Andelain otwierało się przed nim jak pąk. Ignorował to, skupiając uwagę na skardze wody pod dziobem. Podświadomie zacisnął palce na obrączce. – Jakoś żyję. – Jeszcze jedna? – odparł Pianościgły. – Dwa słowa i historia jeszcze smutniejsza od pierwszej. Nie mów nic więcej. Po jednym słowie pewnie się rozpłaczę. Jeśli nawet Gigant chciał go obrazić, Covenant tego nie dostrzegł. Pianościgły mówił na wpół kpiąco, na wpół ze współczuciem. Covenant wzruszył ramionami i nie odpowiadał. Po chwili Gigant odezwał się znowu. – Zła to dla mnie podróż. Nie będzie łatwa, miałem więc nadzieję wypełnić kolejne mile jakąś historią. Ale to nieważne. Sądzę, że i tak nie usłyszałbym szczęśliwych opowieści. Furie. Zabójstwo Waynhim i andelaińskich Duchów. Cóż, nie wszystkim jestem zaskoczony. Nasi starcy zawsze podejrzewali, że Niszczyciel Dusz nie mógł zginąć tak łatwo, jak wierzył biedny Kevin. Kamień i Morze! Cała profanacja, spustoszenie i zgliszcza dla fałszywej nadziei. Ale mamy takie przysłowie na pocieszenie naszych dzieci, choć jest ich niewiele, kiedy płaczą za ojczyzną, domem, towarzystwem naszych braci, których utraciliśmy. Mówimy wtedy: Radość tkwi w uszach, co słuchają, nie w ustach, które mówią. Świat niewiele zna wesołych opowieści, więc trzeba nam mieć wesołe uszy, by przeciwstawić się Złości. Chwała Stwórcy! Dawny Lord Damelon Przyjaciel Gigantów znał wartość porządnego śmiechu. Kiedy dotarliśmy do Krainy, byliśmy zbyt załamani, by walczyć o prawo do życia. Porządny śmiech, westchnął ponuro Covenant. Czy cały śmiech życia zawarłem w tym krótkim czasie? – Wy, ludzie, jesteście niecierpliwi, Thomasie Covenant. Sądzisz, że błądzę? Ani trochę. Zmierzam wprost do sedna. Jako że ty zrezygnowałeś z opowiadania historii, a żaden z nas nie jest chyba dość wesół, by przetrzymać wyliczenie twych przygód, w takim razie na mnie spoczywa opowiedzenie historii. A w opowieściach tkwi moc, co serce odradza i dodaje męstwa. Nawet Gigant potrzebuje sił, by wypełnić zadanie, jakie stoi przede mną. Umilkł. Covenant nie chciał, by przerywał, gdyż głos Giganta zdawał się wplatać w kojący gobelin szumu wody za burtami łodzi. – Mów – rzekł w ciszę. – Aha – odparł Pianościgły. – Nie tak źle. Wbrew sobie wracasz do zdrowia, Thomasie Covenant. Do rzeczy więc. Uraduj swe uszy i słuchaj wesoło, gdyż nie przynoszę smutków... choć nie uciekam od faktów. Gdybyś mnie prosił, bym pożeglował twoją ścieżką aż do tego miejsca, przed postawieniem choćby trzech kroków na Wzgórzach, zażądałbym wszelkich szczegółów. Taki wyczyn jest trudny, a często okazuje się niemożliwy: ścieżka zaginęła albo wędrowiec uległ przemianie i nie ma nadziei na powrót. Musisz jednak zrozumieć, Niedowiarku, że dobór opowieści wymaga zwykle namysłu. Dawna mowa Gigantów jest skarbcem historii, a niektóre z nich zajmują wiele dni. Kiedyś, będąc dzieckiem jeszcze, trzy razy z rzędu wysłuchałem historii o Bahgoonie Nieznośnym i Thelmie Dwupięstnej, która go w końcu poskromiła. To była opowieść warta śmiechu, ale nim się spostrzegłem, minęło dziewięć dni. Ty jednak nie znasz naszego języka, a tłumaczenie jest zajęciem czasochłonnym, nawet dla Gigantów. To upraszcza mi wybór. Jednak kronika naszego życia w Morskiej Rubieży od dni, gdy nasze okręty znalazły Krainę, zawiera po wielekroć wiele opowieści, z czasów Damelona Przyjaciela Gigantów, Lorica Pogromcy Podłych i Kevina, teraz zwanego Niszczycielem Krainy... opowieści o budowaniu, o rzeźbieniu, o Revelstone, świętej skale, „znaku wierności i przyjaźni w wiecznym kamieniu czasu”, jak niegdyś śpiewał Kevin, najpotężniejszym dziele Gigantów w Krainie, świątyni, na którą lud nasz może spoglądać i pamiętać o tym, czego potrafił dokonać. Opowieści o wędrówce, która ocaliła nas przed Profanacją, i uzdrawiających dziełach Nowych Lordów. I znowu łatwo wybierać, ponieważ jesteś tu obcy. Opowiem ci pierwszą historię Gigantów z Morskiej Rubieży: Pieśń o Bezdomnych. Covenant spojrzał wokół siebie na lśniącobłękitny spokój Lekkoduszy i usiadł wygodnie, by wysłuchać opowieści Pianościgłego. Lecz ta nie zaczęła się od razu. Zamiast mówić, Gigant znów zaintonował swą starożytną piosenkę, odejmując melodię, rozwijając ją niby nurt rzeki. Śpiewał przez długą chwilę, a ukołysany jego głosem Covenant zapadł w drzemkę. Zbyt był znużony, by skupić uwagę. Czekał wsparty o dziób łodzi, niby zmęczony pływak. I wtedy modulacja wyostrzyła pieśń Giganta. Melodia zabrzmiała mocniej, zmieniła się na podobieństwo lamentu. Wkrótce Pianościgły zaśpiewał słowa, które Covenant mógł pojąć: Jesteśmy Bezdomnymi, zagubionymi wędrowcami świata. Na lądzie poza Morzem Wschodu Słońca żyliśmy i rosły nasze domy... aż postawiliśmy żagle na wiatr nie dbając o groźbę dla zagubionych. Jesteśmy Bezdomnymi, Bez domów i kominków, świętych kamiennych siedzib stworzonych czułymi rękami; postawiliśmy żagle na gwiezdny wiatr i ponieśliśmy życie ku lądom na drugim krańcu ziemi, nie dbając o groźbę straty. Jesteśmy Bezdomnymi, zagubionymi wędrowcami świata, Od pustynnego wybrzeża po wysokie urwiska klifów, domów ludzi i leśnych, nadmorskich baśniowych krain, od marzenia do marzenia stawialiśmy żagle, śmiejąc się do tęczy naszej straty. A teraz jesteśmy Bezdomnymi, bez korzeni, krewnych i rodzin. Wśród innych sekretów rozkoszy postawiliśmy żagle, by ruszyć w drogę powrotną; lecz wichry życia nie wiały tam, gdzie chcieliśmy i kraj za morzem zaginął. – Ach, Kamień i Morze! Czy znasz, Thomasie Covenant, dawną legendę o Zranionej Tęczy? Podobno w najdalszej przeszłości Ziemi nie było gwiazd na naszym niebie. Niebiosa były jedynie pustką oddzielającą nas od wiecznego wszechświata Stwórcy. Tam żył ze swym ludem, z miriadami jasnych dzieci, a wszystkie poruszały się w rytm zabawy i radości. Aż raz, gdy wieki płynęły od zawsze do zawsze, Stwórca postanowił zrobić coś nowego i uszczęśliwić serca swych dzieci. Zstąpił do wielkich kuźni i kotłów swej mocy, gdzie warzył, kuł i rzucał niezwykłe czary. A kiedy skończył, zwrócił się ku niebiosom i cisnął w nie swe mistyczne dzieło. I oto tęcza sięgnęła łukiem przez cały wszechświat. Tylko chwilę Stwórca był zadowolony. Potem jednak przyjrzał się tęczy dokładniej i wysoko na lśniącym łuku dostrzegł ranę, wyrwę w pięknie, które powołał. Nie wiedział, że nieprzyjaciel jego, demon mroku i bagien, co czołgał się po wnętrznościach tamtego wszechświata, zobaczył go przy pracy i wlał swą złość w moździerz tworzenia. I teraz tęcza była splamiona. W rozpaczy Stwórca wrócił do pracy, by znaleźć lek dla swego dzieła. Lecz kiedy był zajęty, jego dzieci, miriady jasnych dzieci, znalazły tęczę i zachwyt przepełnił ich serca. Razem wspięły się na niebiosa i wesoło rozbiegły po łuku, tańcząc radośnie wśród barw. Wysoko w górze odkryły wyrwę, ale nie zrozumiały jej znaczenia. Śpiewając z uciechy przetańczyły po ranie i znalazły się na naszym niebie. Ten nowy, nieoświecony świat zachwycił je jeszcze bardziej. Wirowały na niebie, aż rozbłysło ono iskrami uciechy. Pianościgły przerwał na chwilę. – Kiedy zmęczyły się zabawą – podjął – chciały powrócić do swego jasnego wszechświata. Lecz brama została zamknięta. Stwórca bowiem odkrył dzieło swego nieprzyjaciela, przyczynę rany, a w gniewie umysł jego był przyćmiony. Bez namysłu zerwał tęczę z niebios. Dopiero gdy minął mu gniew, pojął Stwórca, że uwięził swe dzieci na naszym niebie. I tutaj pozostaną: gwiazdy, które prowadzą podróżnych wśród nocy, póki Stwórca nie pozbędzie się nieprzyjaciela i nie znajdzie sposobu, by sprowadzić swe dzieci do Domu. Westchnął. – Podobnie było z nami, Bezdomnymi. W naszej dawno utraconej skalistej krainie żyliśmy i rozkwitaliśmy wśród podobnych sobie. A kiedy nauczyliśmy się podróżować przez morza, powodziło się nam jeszcze lepiej. Lecz w gorliwości zrodzonej z radości, siły i wędrówek, oddaliśmy się szaleństwu. Zbudowaliśmy dwadzieścia pięknych okrętów, każdy z nich tak wielki, że dla was, ludzi, byłby jak zamek. Poprzysięgliśmy sobie, że wciągniemy żagle i wyruszymy, by zbadać całą Ziemię. Tak, całą Ziemię. Na dwudziestu statkach dwa tysiące Gigantów pożegnało swych krewnych, obiecując przywieźć opowieści o wszystkich obrazach wielobarwnego świata... i odpłynęli ku swym snom. A potem przez morza, przez burzę i ciszę, suszę, głód i dostatek, między rafami i klifami żeglowali Giganci, oddychając gryzącym, słonym powietrzem, wytężając mięśnie, wiecznie walcząc z nieustającym ruchem oceanu... i radując się włączeniem nowych ludów w sieć swej wędrówki. Pięć okrętów utracili w okresie połowy generacji. Setka Gigantów postanowiła zostać i przeżyć swe dni w zaczarowanych lasach Elohim. Dwustu zginęło w wojennej służbie Bhrathair, których niemal wyniszczyły Piaskowe Gorgony z wielkiej pustyni. Dwa statki wpadły na rafy i zatonęły. A kiedy pierwsze dzieci zrodzone w podróży dorosły i same mogły zostać żeglarzami, załogi piętnastu okrętów zwołały radę i zwróciły swe myśli ku Domowi... pojęli bowiem szaleństwo swej przysięgi i poczuli zmęczenie zmaganiami z morzem. Postawili więc żagle i zaczęli szukać ojczyzny. Lecz bez sukcesu. Znajome szlaki wiodły ich na nieznane oceany i ku niespotykanym niebezpieczeństwom. Sztormy pchały ich poza zbadane obszary, aż ręce mieli zdarte do kości przez szarpane wiatrem liny. Fale wznosiły się przeciw nim z nienawiścią. Stracili kolejne pięć okrętów, choć znaleziono wrak jednego z nich, a załogę drugiego ocalono z wyspy, na którą rzuciła ich burza. Przez wiele miesięcy lód trzymał ich w uścisku, zabijając ich całymi dziesiątkami... cisza morska sprawiła, że głód stał się ich dobrym znajomym... przetrwali jednak, walcząc o życie i Dom. Katastrofy sprawiły, że nie wiedzieli, gdzie się znajdują i gdzie powinni wyruszyć. Gdy dotarli do Krainy, rzucili tu kotwice. Mniej niż tysiąc Gigantów zstąpiło na skalisty brzeg Morskiej Rubieży. W rozpaczy porzucili nadzieję na powrót. Pianościgły zamyślił się. – Odrodziła ich przyjaźń z Wielkim Lordem Damelonem, synem Mężnego Serca. W swej głębokiej mądrości dostrzegł obiecujące znaki i na jego słowo radość wróciła do serc Gigantów. Morską Rubież uczynili swym mieszkaniem i zaprzysięgli wierność Lordom... i wysłali trzy okręty na poszukiwanie Domu. Od tego czasu, po trzykroć tysiąc lat, zawsze trzy statki Gigantów były na morzu, kolejno poszukując naszej ziemi, a trzy nowe stały oczekując, aż tamte powrócą z niczym. Wciąż jesteśmy Bezdomnymi, zagubionymi w labiryncie szalonego marzenia. Kamień i Morze! W porównaniu z ludźmi jesteśmy długowiecznym ludem: ja urodziłem się podczas krótkiej podróży, co ocaliła nas przed Profanacją, a moi rodzice należeli do pierwszych wędrowców. Niewiele mamy dzieci. Mało która z kobiet rodzi więcej niż jednego potomka. Teraz jest nas tylko pięciuset, a nasza żywotność maleje z każdym pokoleniem. I nie potrafimy zapomnieć. Ale w dawnej legendzie dzieciom Stwórcy pozostała nadzieja. Po oczyszczających deszczach On stawia na naszym niebie tęcze; to obietnica dla gwiazd, że kiedyś znajdzie sposób, by sprowadzić je do Domu. Jeśli mamy przeżyć, musimy odnaleźć Dom zagubiony, ojczyznę naszych serc za Morzem Narodzin Słońca. Gdy Pianościgły opowiadał, słońce przesunęło się w późne popołudnie; kiedy skończył, zachodziło już za horyzont. Lekkodusza płynęła od zachodu w ognistej, pomarańczowozłocistej glorii, a każdy płomień odbijał się w jej lśniącej powierzchni. W niezgłębionych niebiosach ogień płonął zgryzotą i nadzieją, nadejściem nocy i obietnicą dnia, i ciemności, która przeminie. Gdy bowiem przyjdzie prawdziwy koniec dnia i światła, żaden blask nie uczyni go pięknym, żaden spektakl ognisty i radosny; nic nie uraduje serca; będzie tylko zepsucie i szarość popiołów. Wśród tego splendoru Pianościgły raz jeszcze podniósł głos, by zaśpiewać z przejmującym bólem: Postawiliśmy żagle, by ruszyć w drogę powrotną; lecz wichry życia nie wiały tam, gdzie chcieliśmy i kraj za morzem zaginął. Covenant odwrócił się, by spojrzeć na Giganta. Pianościgły wysoko unosił głowę, a dwa cienkie strumyki złotopomarańczowego ognia spływały mu po policzkach. Po chwili odbite światło nabrało czerwonej barwy i zaczęło przygasać. – Śmiej się, Thomasie Covenant – powiedział cicho Gigant. – Śmiej się za mnie. Radość tkwi w uszach tych, co słuchają. Covenant usłyszał w jego głosie rytm pokornego błagania, i jęknął tłumiąc ból. Nie potrafił się roześmiać. Odezwał się, czując wstręt dla choroby, która odebrała mu wesołość. – Jestem głodny. Przymknięte oczy Giganta rozbłysły na moment, jakby ktoś go uderzył. Zaraz jednak odchylił głowę i sam wybuchnął śmiechem. Ta jego radość zdawała się płynąć prosto z serca i wkrótce przepędziła napięcie i łzy. – Thomasie Covenant – powiedział, gdy jego śmiech ucichł. – Nie chciałbym sądzić pospiesznie, ale wierzę, że jesteś moim przyjacielem. Powaliłeś moją dumę, a to byłoby wielką przysługą, nawet gdybym nie wyśmiewał cię wcześniej. Głodny? Oczywiście, że jesteś głodny. Odważne słowa. Powinienem już dawno zaproponować ci coś do jedzenia... masz wygląd człowieka, który od wielu dni żywił się tylko alianthą. Niektórzy starzy widzący twierdzą, że wyrzeczenia uszlachetniają duszę, ale moim zdaniem czas na uszlachetnianie duszy przychodzi, gdy ciało nie ma już wyboru. Na szczęście nie brakuje mi żywności. Pchnął ku Covenantowi solidnie wypchany skórzany worek i gestem ręki kazał mu go otworzyć. Covenant rozluźnił rzemienie i znalazł solone mięso, ser, suchy chleb i z tuzin mandarynek wielkich jak dwie jego pięści, a także skórzany bukłak, który z trudem potrafił unieść. Zaczął od suchego prowiantu i mandarynki. Potem wrócił do bukłaka spłukując z gardła sól. – To diamentrunek – wyjaśnił Pianościgły. – Mocny napój. Powinienem może... Nie, przyjacielu. Im dłużej na ciebie patrzę, tym więcej dostrzegam w tobie zmęczenia. Napij się. To pomoże ci wypocząć. Covenant przechylił bukłak i łyknął trunku. Smakował jak słaba whisky, ale wyczuwał jego moc, choć płyn był delikatny, nie piekł ani nie palił. Covenant pociągnął kilka razy i natychmiast poczuł się odświeżony. Starannie zakorkował bukłak, pochował żywność do worka i z wysiłkiem przesunął go w zasięg ręki Pianościgłego. Diamentrunek rozgrzał mu żołądek i Covenant poczuł, że za chwilę będzie gotów do kolejnej opowieści. Kiedy jednak ułożył się pod ławką na dziobie, zmierzch zmienił się w krystaliczną czystość nieba, a samotne gwiazdy rozbłysły niby zagubione dzieci. Usnął, zanim się zorientował, że zapada w drzemkę. Miał niespokojny sen. Zataczał się otępiały przez pustoszone zarazą wizje pełne konających księżyców i poszarpanych, bezbronnych ciał. A potem leżał na ulicy przed zderzakiem policyjnego wozu. Wokół zebrał się krąg gapiów. Oczy mieli jak krzemienie, a usta rozciągnięte w identycznym, zastygłym grymasie potępienia. Wszyscy bez wyjątku wskazywali go palcami. Spojrzał na własne dłonie – pokrywały je sine, opuchnięte szramy. Podeszli dwaj potężni mężczyźni w białych kitlach i ułożyli go na noszach. Niedaleko zauważył ambulans. Jednak sanitariusze nie zanieśli go tam od razu. Stali, trzymając nosze na poziomie pasa, jakby pokazywali rannego tłumowi. W krąg gapiów wszedł policjant. – Wszedłeś mi w drogę – oświadczył surowo, pochylając się nad Covenantem. – To był błąd. Powinieneś się wstydzić. Jego oddech owionął Covenanta zapachem olejku. Ktoś za policjantem podniósł głos. Był oślizgły jak głos adwokata Joan. – To był błąd! – zawołał. Jednocześnie ludzie wokół zaczęli wymiotować na chodnik krwią. Nie wierzę w to, pomyślał Covenant. I natychmiast zamruczał oślizgły głos: – On nam nie wierzy. Nad tłumem wzniosło się bezdźwięczne wycie realności, obłąkane stwierdzenie faktu. Atakowało Covenanta, aż skulił się pod ciosami, nikczemny i niezdolny do odpowiedzi. – Jesteś martwy – zawołali chórem gapie. – Nie możesz żyć bez społeczności. Życie to wspólnota, a ty nie masz wspólnoty. Zgodne głosy dźwięczały tak, jakby coś było zgniatane, miażdżone. Kiedy ucichły, Covenant miał wrażenie, że jego płuca przestały pracować. – Zabierzcie go do szpitala – polecił oślizgły głos z westchnieniem satysfakcji. – Wyleczcie. Na śmierć jest tylko jedna odpowiedź. Wyleczcie go i wyrzućcie na bruk. Dwaj sanitariusze wsunęli nosze do karetki. Zanim zatrzasnęły się drzwi, widział jeszcze, jak ludzie ściskają sobie dłonie i gratulują. Potem ambulans ruszył. Covenant podniósł ręce – sine bruzdy sięgały już jego przedramion. Przyglądał się im ze zgrozą i jęczał, Ognie piekielne! Ognie piekielne! – Nie lękaj się – odezwał się nagle tuż obok gardłowy, wysoki głos. – To tylko sen. Pociecha okryła Covenanta niby koc. Nie wyczuwał jej jednak dłońmi, a ambulans wciąż jechał. Potrzebował tego koca, więc chwytał powietrze palcami, aż pobielały mu kostki. Kiedy nie mógł już dłużej cierpieć, ambulans przetoczył się, a on spadł z noszy w pustkę. 12. Revelstone Coś zaczynało ocierać mu lewy policzek, a ból wypychał z głębin snu. Zawirowania szarpały jego głową, jakby za poduszkę służył mu rwący potok. Potem coś uderzyło go w twarz, dwukrotnie, raz za razem. Miejsce jego spoczynku zakołysało się. Próbował się podnieść i trafił głową w ławeczkę łodzi. Ból przeszył mu czaszkę. Covenant chwycił ławkę, zsunął się z wręgi, która ocierała mu skórę, i usiadł, by wyjrzeć ponad burtą. Przekonał się, że sytuacja uległa zasadniczej zmianie. W okolicy nie pozostał nawet cień, ślad czy rezonans bogactwa Andelain. Od północnego wschodu nad rzeką wyrastał szorstki, wysoki skalny mur. Na zachodzie rozciągała się szara i naga równina, okaleczone pustkowie podobne do ogromnego pola bitwy, w której zginęli nie tylko ludzie, gdzie palący ogień i przelana krew odebrały ziemi zdolność odrodzenia i rozkwitu... Falującą, spustoszoną nizinę znaczyły jedynie karłowate drzewa, z wysiłkiem trzymające się życia na brzegach rzeki, która wpadała do Lekkoduszy o kilkaset jardów przed dziobem ich łodzi. Zachodni wiatr niósł odór dawnej spalenizny i ukryte cuchnące wspomnienie zbrodni. Już teraz dopływ niepokoił Lekkoduszę – budził jej zawirowania, mącił mułem czystość wód. Covenant musiał chwycić się burty, by utrzymać równowagę, gdyż podskoki łodzi przybierały na sile. Pianościgły prowadził łódź środkiem koryta, z dala od wirów u stóp północno- wschodniej ściany. Covenant obejrzał się na Giganta. Stał na rufie w szerokim rozkroku, z rumplem pod pachą. – Wiernogard przed nami! – krzyknął, zauważywszy spojrzenie Covenanta. – Tu skręcimy Białą Rzeką na północ! Szara płynie z zachodu! Głos miał zachrypnięty, jakby przez całą noc śpiewał ile sił w płucach. W chwilę później zanucił fragment pieśni, innej niż dotąd: Nie spoczniemy... nie skręcimy w bok, nie stracimy wiary i nie ulegniemy... Póki Szara nie popłynie Błękitem, a Rill i Maerl nie będą świeże i czyste jak pradawna Llurallin. Rzeka falowała coraz mocniej. Covenant stał na dnie łodzi, oparty o ławkę i burty... i patrzył na wymuszone połączenie czystych i mętnych wód. – Sto mil do Gór Westronu, Przesmyku Gwardii i czystego źródła Llurallin – krzyknął Pianościgły. – Sto pięćdziesiąt do Ostatnich Wzgórz i Szubienicznej Głębi na południowym wschodzie! Zostało jeszcze siedemdziesiąt do Twierdzy Lordów! Nagle równy szum rzeki wzniósł się i zagłuszył słowa Giganta. Niespodziewany wir pochwycił łódź i szarpnął dziobem w prawo, stawiając kadłub bokiem do nurtu. Burza wodnego pyłu dosięgła Covenanta; łódź przechyliła się, a on instynktownie całym ciężarem opadł na lewą burtę. Niemal natychmiast usłyszał strzęp pieśni Pianościgłego, wyczuł głęboką wibrację mocy wzdłuż kilu. Łódź prostowała się wolno, wracając na kurs. Jednak z trudem zażegnana katastrofa sprawiła, że znaleźli się niebezpiecznie blisko północno-wschodniej ściany. Łódź dygotała energią, gdy Pianościgły stopniowo powracał na spokojniejsze wody poniżej głównego nurtu Szarej. Po chwili wrażenie przepływu mocy przez kil zanikło. – Przepraszam cię! – zawołał Gigant. – Zapominam, jak należy sterować! Głos drżał mu z wysiłku. Covenant zaciskał palce tak mocno, że pobielały mu kostki. Chwiejąc się przy każdym podskoku, przypomniał sobie: Na śmierć jest tylko jedna odpowiedź. Jedna odpowiedź, pomyślał. Ale nie taka. Może byłoby lepiej, gdyby łódź się przewróciła, a on utonął... lepiej, gdyby nie zaniósł do Revelstone wiadomości Lorda Foul... on, półręki i z pierścieniem na palcu. Nie jest bohaterem. Nie zdoła sprostać takim oczekiwaniom. – Zaraz przepływamy – krzyknął Pianościgły. – Musimy przeciąć Szarą, by dotrzeć na północ. Nie ma niebezpieczeństwa... tyle tylko, że jestem znużony. A fale są wysokie. Tym razem Covenant odwrócił się i z uwagą przyjrzał Gigantowi. Widział, że Słone Serce Pianościgły cierpi. Policzki miał zapadnięte, jakby coś wyssało życie z jego twarzy, w jego ogromnych, rozgorączkowanych oczach płonęła wytężona wola. Znużony? – pomyślał Covenant. Raczej wyczerpany. Przesuwając się niepewnie od ławki do ławki, dotarł na rufę. Jego wzrok sięgał najwyżej piersi Pianościgłego. Odchylił głowę. – Ja będę sterował! – krzyknął. – Odpocznij sobie! Uśmiech przemknął po wargach Giganta. – Dziękuję ci, ale nie. Nie jesteś jeszcze gotów. Mam dość siły. Ale proszę, podaj mi diamentrunek. Covenant otworzył worek z żywnością i znalazł skórzany bukłak. Był ciężki i miękki, niewygodny do noszenia. Kołysanie łodzi utrudniało zachowanie równowagi. Covenant zwyczajnie nie potrafił go unieść. Po chwili jednak wsunął ręce pod spód bukłaka i stęknąwszy z wysiłku, szarpnął go do góry. Pianościgły lewą dłonią zręcznie pochwycił szyjkę bukłaka. – Dzięki ci, przyjacielu – powiedział z niepewnym uśmiechem. Uniósł bukłak do ust i na chwilę zapomniał o niebezpiecznych prądach. Pił długo. Potem odłożył bukłak i skierował łódź w stronę ujścia Szarej Rzeki. Kolejna fala mocy popłynęła wzdłuż kilu. Gdy znaleźli się w głównym nurcie Szarej, Pianościgły skręcił i skierował dziób na ukos. Energia wibrowała w płytach pokładu. Gładkim manewrem Pianościgły dotarł w pobliże północnego brzegu, natychmiast wykręcił pod prąd, spłynął z falą wzdłuż skalnej ściany i pozwolił, by wir poniósł go na spokojne wody Białej. Kiedy minął zakole rzeki, huk łączących się wód zaczął zostawać w tyle. Po chwili puls mocy znowu przycichł. Pianościgły odetchnął ciężko i otarł twarz z potu. Zgarbił się i opuścił głowę. Z wysiłkiem odłożył rumpel i wreszcie opadł na rufę. – Drogi przyjacielu – jęknął. – Nawet Giganci nie są stworzeni do takich wyczynów. Covenant przeszedł na środek łodzi i usiadł na jej dnie, oparty plecami o burtę. W tej pozycji nie widział okolicy, ale też nie był jej ciekaw. Miał ważniejsze problemy. Jednym z nich był stan zdrowia Pianościgłego. Nie miał pojęcia, w jaki sposób Gigant mógł do tego stopnia wyczerpać siły. Spróbował dowiedzieć się tego, choć nie wprost. – Piękna robota – stwierdził. – Jak to zrobiłeś? Nie powiedziałeś mi, co napędza tę łódkę. Niechętnie zmarszczył brwi, słysząc własne słowa. – Poproś o inną historię. – Pianościgły westchnął ciężko. – Ta jest niemal tak długa jak historia Krainy. Nie mam serca uczyć cię tutaj sensu życia. – Nie znasz żadnych krótkich opowiadań? Gigant zdołał uśmiechnąć się blado. – Tak, to prawda. Dobrze, skrócę ją dla ciebie. Ale obiecaj, że potem opowiesz ty mi jakąś historię. Coś niezwykłego, czego sam nigdy bym się nie domyślił. Będę tego potrzebował, przyjacielu. Covenant skinął głową. – Dobrze więc – rzekł Pianościgły. – Ty jedz, a ja będę opowiadał. Nieco zdumiony własnym głodem, Covenant rzucił się na zawartość sakwy Pianościgłego. Szybko przeżuwał mięso i ser, a pragnienie gasił mandarynkami. A kiedy jadł, Gigant zaczął mówić głosem matowym ze zmęczenia: – Czas Damelona Przyjaciela Gigantów dobiegł w Krainie końca, nim mój lud ukończył budowę Coercri, domu w Morskiej Rubieży. Wykuli w sercu góry Twierdzę Lordów, jak nazywają ją ludzie, a potem dopiero podjęli pracę na własnej ziemi, otrzymanej w darze od Lordów. A Loric był Wielkim Lordem, kiedy ukończyli Coercri. Wtedy moi przodkowie zwrócili uwagę na zewnątrz: ku Morzu Narodzin Słońca i przyjaźni z Krainą. I lillianrill, i rhadhamaerl pragnęli poznawać wiedzę Gigantów, a za czasów Wielkiego Lorda Lorica Pogromcy Podłych lillianrill rozwijało się szybko. By dopomóc w tym rozwoju, Giganci często odwiedzali Twierdzę Lordów, potężne Revelstone... Ostatnie słowa zaśpiewał cicho, jakby tą inwokacją przywoływał dawną chwałę Gigantów. – To dobrze, gdyż dzięki temu zachowali w oczach jego blask. Ale Giganci nie lubią pieszych wędrówek, wtedy też ich nie lubili. Dlatego moi przodkowie pomyśleli o rzekach płynących od Gór Westron do morza i postanowili wybudować łodzie. Ale łodzie nie mogą tu dotrzeć od morza, o czym wiesz może... Uskok, na którym stoi Gravin Threndor, zagradza im drogę. A nikt, nawet Giganci, z własnej woli nie popłyną Plugawym Szlakiem od Pożeracza Życia, Wielkiego Bagna. Giganci zbudowali więc port na Lekkoduszy, powyżej Gravin Threndor i cieśnin zwanych dzisiaj Przełomem Zdrajcy. Tam czekają takie łodzie jak ta... tam i przy Twierdzy Lordów, u stóp Wodospadu Sztandaru. Dzięki temu przynajmniej dwieście mil podróży można odbyć po wodzie, którą kochamy. Loric i lillianrill pragnęli pomóc Gigantom w tych podróżach. Mocą swoją stworzyli Gildenlode, niezwykłe drewno, które nazwali lorliarill. Z tego drewna zbudowali rumple dla naszych łodzi. Dawni Lordowie złożyli obietnicę, że kiedy spełnią się ich przepowiednie dające nam nadzieję, wtedy Gildenlode nam pomoże. Pianościgły westchnął. – Dość już. Krótko mówiąc, to ja napędzam łódź. – Wypuścił rumpel i łódź natychmiast zwolniła. – Czy raczej to ja przywołuję moc Gildenlode. Istnieje w Ziemi moc i życie... w kamieniu, drzewie, wodzie i glebie. Ale życie w nich jest jakby ukryte... jakby pogrążone we śnie. Siły i wiedzy potrzeba... tak, i jeszcze skutecznych, potężnych pieśni... by je rozbudzić. Chwycił rumpel i łódź znowu ruszyła do przodu. – Dlatego jestem znużony – westchnął. – Nie odpoczywałem od nocy przed naszym spotkaniem. – Covenant przypomniał sobie zmęczenie Trella, gdy Skaleningas uleczył rozbite naczynie. – Przez dwa dni i dwie noce nie pozwoliłem Gildenlode stanąć ni zwolnić, choć kości moje osłabły z wysiłku. – A widząc zdumienie Covenanta, dodał: – Tak, przyjacielu. Spałeś dwie noce i dzień. Od zachodnich granic Andelain, poprzez Równiny Centralne aż do granic Wiernogardu, ponad sto mil. Diamentrunek działa tak czasem na ludzi – dodał jeszcze. – A ty potrzebowałeś odpoczynku. Przez chwilę Covenant wpatrywał się w pokład, jakby szukał miejsca, by w niego uderzyć. Uniósł głowę, wykrzywiając wargi w kwaśnym grymasie. – Już odpocząłem – rzekł. – Czy mógłbym pomóc? Pianościgły nie odpowiedział od razu. Za skarpą swego czoła zdawał się ważyć liczne wątpliwości. – Kamień i Morze – mruknął wreszcie. – Oczywiście, możesz pomóc. A jednak samo pytanie dowodzi, że nie możesz. Nie dopuszcza do tego jakaś niechęć czy może ignorancja. Covenant zrozumiał. Usłyszał nagle łopot czarnych skrzydeł, zobaczył mordowane Duchy. – Pierwotna magia – jęknął. – Heroizm! To nie do zniesienia. – Potrząsnął głową, odrzucając złe myśli. – Chcesz mojego pierścienia? – spytał szorstko. – Chcę? – stęknął Pianościgły. Sprawiał wrażenie kogoś, kto czuje, że powinien się roześmiać, ale nie ma do tego serca. – Chcę? – Głos zadrżał mu boleśnie, jakby przyznawał się do jakiejś dewiacji. – Nie używaj tego słowa, przyjacielu. Chcieć – to odruch naturalny, bez krzywdy zaspokajanym lub nie. Powiedz raczej „pożądasz”. Pożądać to pragnąć czegoś, co nie powinno być dane. Tak, pożądam twej nieziemskiej pierwotnej magii, białego złota niszczącego pokój: Jest pierwotna magia wyryta w każdej skale, czeka na białe złoto, co uwolni ją lub poskromi... – Przyznaję się do tego pożądania. Ale nie kuś mnie. Moc potrafi zemścić się na tych, co ją sobie uzurpują. Nie przyjąłbym tego pierścienia, gdybyś mi go ofiarował. – Ale wiesz, jak go używać? – zapytał niepewnie Covenant, na wpół oślepiony nagłym lękiem przed możliwą odpowiedzią Giganta. Tym razem Pianościgły wybuchnął śmiechem – wymęczonym, ledwie cieniem dawnego humoru, ale czystym i pełnym radości. – Dzielnie powiedziane, przyjacielu. Oto pożądliwość pada ofiarą własnej bezmyślności. Nie, nie wiem tego. Jeżeli pierwotnej magii nie można przywołać prostą decyzją jej użycia, to nie rozumiem jej wcale. Giganci nie mają takiej wiedzy. Zawsze działaliśmy sami, choć chętnie korzystamy z takich narzędzi jak Gildenlode. Nagrodzono mnie za niegodne myśli. Wybacz mi, Thomasie Covenant. Covenant w milczeniu skinął głową, jakby niespodziewanie uzyskał odroczenie wyroku. Nie chciał wiedzieć, jak funkcjonuje pierwotna magia; nie wierzył w nią ani trochę. Zwykłe noszenie obrączki mogło być niebezpieczne; przykrył ją prawą dłonią i spojrzał na Giganta z tępą bezradnością. Po chwili zmęczenie zgasiło wesołość Pianościgłego. Oczy mu przygasły, a oddech był ledwie tchnieniem bezwładnych warg. Gigant wspierał się na rumplu, jak gdyby śmiech wyczerpał jego życiową energię. – Teraz, przyjacielu – szepnął. – Niemal zużyłem już swą odwagę. Potrzebuję twojej opowieści. Opowieści? – pomyślał Covenant. Nie znam żadnych. Spaliłem je. Spalił... nową powieść i bestseller. Były tak napuszone, tak podle ślepe na grozę trądu, przyczajoną sekretnie i nieprzewidywalnie za każdym istnieniem fizycznym czy moralnym... a przy tym tak nieświadome własnej ślepoty. Były ścierwem jak on i jak on nadawały się tylko do tego, by je cisnąć w ogień. Jaką historię zdoła teraz opowiedzieć? Ale musiał iść naprzód, działać, przeżyć. Wiedział o tym przecież, zanim jeszcze stał się ofiarą snów. Czy nie nauczył się tego w leprozorium, wśród zgnilizny i wymiotów? Tak, tak! Przeżyć! A jednak ten sen miał nad nim władzę, wymagał, by nie dopuścić do rzezi... Obrazy przeszywały umysł niby odpryski zawrotu głowy, lustrzane odłamki: Joan, wóz policyjny, płonące oczy Droola. Zatoczył się, jakby miał upaść. By ukryć swój nagły niepokój, odsunął się od Pianościgłego i usiadł na dziobie twarzą ku północy. – Opowieść – powtórzył chrapliwie. Właściwie znał jedną opowieść... zawsze tę samą we wszystkich posępnych, pstrokatych maskach. Przeszukał je szybko, gwałtownie, aż znalazł odpowiednią dla spraw, które pragnął wyrazić. – Mam dla ciebie opowieść. Prawdziwą. Mocno chwycił burtę i opanował się. – To opowieść o szoku kulturowym. Wiesz, co to jest szok kulturowy? – Pianościgły milczał. – Nie szkodzi. Powiem ci. Szok kulturowy następuje, kiedy zabierasz kogoś z jego świata i umieszczasz tam, gdzie aksjomaty... normy społeczne... są tak różne, że on w żaden sposób nie może ich pojąć. Ma inną konstrukcję. Jeśli jest... elastyczny, potrafi udawać inną osobę, póki nie wróci do własnego świata. Albo może po prostu załamać się i pozwolić, by go zmieniono. Jakkolwiek. Nie ma innego wyjścia. Dam ci przykład. Kiedy byłem w leprozorium, lekarze mówili o pewnym człowieku, trędowatym jak ja. Wyrzutku. Był przypadkiem klasycznym. Przybył z innego kraju, gdzie trąd jest częściej spotykaną chorobą. Musiał się tam zarazić jako dziecko, a wiele lat później, kiedy miał żonę, troje własnych dzieci i mieszkał w innym kraju, nagle utracił nerwy w stopach i zaczął ślepnąć. Gdyby pozostał w ojczyźnie, byłby... Choroba często tam występuje... rozpoznaliby ją od razu. I natychmiast po rozpoznaniu on sam... i jego żona, dzieci, wszystko, co posiada, i dom, zwierzęta, bliscy krewni... wszyscy zostaliby uznani za nieczystych. Jego własność, dom i zwierzęta spaliliby na popiół. A on sam z żoną, dziećmi i krewnymi musiałby żyć w skrajnej nędzy w wiosce z innymi ludźmi, którzy zachorowali na to samo. Tam spędziłby resztę życia: bez leczenia i bez nadziei, a ohydna zgnilizna wyżerałaby mu ramiona, nogi i twarz. Dopóki on, jego żona, dzieci i bliscy krewni nie umarliby wszyscy od gangreny. Uważasz, że to okrutne? Powiem ci, co się zdarzyło z tym człowiekiem. Kiedy tylko rozpoznał swoją chorobę, poszedł do lekarza. A lekarz odesłał go do leprozorium... samego... bez rodziny. Tam zatrzymano postęp choroby. Zastosowano kurację, podano leki, przeszkolono... a potem odesłano do domu, by żył „normalnie” ze swoją żoną i dziećmi. Jak miło, prawda? Jest tylko jeden problem: on nie mógł tego znieść. Covenant urwał na moment. – Przede wszystkim sąsiedzi zaczęli mu sprawiać kłopoty – podjął. – Oczywiście, z początku nie wiedzieli, że jest chory. Nie znali trądu, nie umieli go rozpoznać. Ale lokalna gazeta wydrukowała artykuł o tym człowieku, więc całe miasteczko dowiedziało się, że jest trędowaty. Odpychali go i nienawidzili, ponieważ nie wiedzieli, co z nim począć. Potem zaczęły się problemy z regularnymi zabiegami samoleczenia. W jego ojczyźnie nie znano leków ani kuracji dla trędowatych. W głębi serca wierzył, że są to rzeczy magiczne, że kiedy powstrzymano rozwój choroby, został uleczony, ułaskawiony... że odsunięto od niego coś gorszego niż egzekucję. Ale cóż się dzieje? Kiedy tylko przestaje dbać o siebie, znowu rozszerza się martwota. A potem spada ostateczny cios. Przekonuje się, że za jego plecami... kiedy w ogóle niczego się nie spodziewał... został odcięty od rodziny. Oni nie dzielą z nim jego nieszczęścia. Wcale nie. Chcą się go pozbyć, wrócić do dawnego stylu życia. No i pakują go z powrotem do leprozorium. Ale kiedy wsiada do samolotu... w jego kraju samolotów też nie było... jakby został wydziedziczony, wyklęty, a nikt nie powiedział mu dlaczego, idzie do toalety i podcina sobie żyły. Szeroko otwierając oczy słuchał swojej opowieści. Zapłakałby nad tym człowiekiem, gdyby potrafił to uczynić. Ale nie umiał płakać. Przełknął ślinę i pozwolił, by pęd niósł go dalej. – Powiem ci jeszcze coś o szoku kulturowym. Każdy świat ma własne metody popełniania samobójstwa i o wiele łatwiej jest zabić się, korzystając ze sposobów, do których człowiek nie jest przyzwyczajony. Nigdy bym nie potrafił podciąć sobie żył. Zbyt wiele o tym czytałem, zbyt wiele mówiłem. Zanadto wyraziście. Chybabym zwymiotował. Ale mógłbym wyjechać do świata tego człowieka i wypić herbatę z belladonną. Ponieważ prawie nic o niej nie wiem. Jest to coś mglistego, coś niepewnego... nie całkiem śmiercionośnego. Odetchnął. – Ten biedny człowiek siedział w toalecie jakieś pół godziny, a jego krew ściekała do umywalki. Nie próbował wzywać pomocy do chwili, gdy zupełnie nagle uświadomił sobie, że umrze równie pewnie, jakby wypił herbatę z belladonną. Potem próbował otworzyć drzwi, ale był już za słaby. Nie wiedział, gdzie jest przycisk wzywający stewardesę. W końcu znaleźli go w groteskowej pozycji na podłodze. Miał połamane palce, jak gdyby... jak gdyby próbował przeczołgać się pod drzwiami. On... Nie mógł dalej mówić. Cierpienie zdusiło mu głos i Covenant siedział przez chwilę nieruchomo. Woda łkała niewyraźnie pod dziobem. Czuł się chory, ale zdecydowany przetrwać, nie poddać się tym pokusom. I wtedy dotarły do niego słowa Pianościgłego: – Czy to dlatego odrzuciłeś wszystkie swoje opowieści? Covenant poderwał się i odwrócił z wściekłością. – Ta wasza Kraina próbuje mnie zabić! – Splunął gwałtownie. – To... wy próbujecie mnie zmusić do samobójstwa. Białe złoto! Berek! Duchy! Robicie to, z czym nie zdołam sobie poradzić. Nie jestem takim człowiekiem, nie pochodzę z takiego świata. Wszystkie te... pokusy! Niech to piekło pochłonie! Jestem trędowaty! Nie rozumiecie tego? Przez długi czas Pianościgły spoglądał w rozpłomienione oczy Covenanta i jego współczucie powstrzymało wybuch. Covenant stał zaciskając palce, a Pianościgły patrzył ze smutkiem. Gigant nie mógł go zrozumieć; słowo „trąd” w Krainie chyba nie istniało. – No, dalej – powiedział boleśnie. – Śmiej się z tego. Radość tkwi w uszach tych, co słuchają. Wtedy jednak Pianościgły wykazał, że coś jednak zrozumiał. Sięgnął pod kurtkę i wyjął niewielki pakiet. Po rozwinięciu pakiet okazał się sporą płachtą giętkiej skóry. – Spójrz – powiedział. – Wiele razy jeszcze to zobaczysz, zanim opuścisz Krainę. To leptor. Giganci przywieźli go tutaj długie wieki temu... ale oszczędzę nam obu trudu opowieści. Oderwał z rogu niewielki kwadrat i wręczył go Covenantowi. Skóra była lepka z obu stron, lecz bez trudu przeszła z ręki do ręki, nie pozostawiając na palcach śladu kleju. – Zaufaj temu. Umieść swój pierścień na tym kawałku i ukryj pod ubraniem. Nikt nie będzie wiedział, że nosisz talizman pierwotnej magii. Covenant pojął natychmiast. Zsunął z palca obrączkę i ułożył ją na skrawku leptoru. Przylgnął mocno; obrączka nie dała się strząsnąć, ale Covenant odkleił ją bez trudu. Energicznie kiwnął głową, umieścił obrączkę na skórze, potem rozpiął koszulę i przycisnął leptor do swojej piersi. Skóra przykleiła się; nic nie czuł. Pospiesznie, jakby chciał pochwycić okazję, zapiął koszulę. Zaskoczony, miał wrażenie, że serce odczuwa ciężar pierścienia. Postanowił nie zwracać na to uwagi. Pianościgły starannie złożył i schował leptor na miejsce. Potem raz jeszcze spojrzał na swego pasażera. Covenant próbował się uśmiechnąć, ale miał wrażenie, że zdolny jest jedynie do grymasów. Wreszcie odwrócił się i odszedł na dziób, by obserwować rzekę i myśleć o tym, co uczynił dla niego Gigant. Po pewnym czasie przypomniał sobie kamienny nóż Atiaran. Mógł poćwiczyć samodyscyplinę, tak bardzo mu teraz potrzebną. Wychylił się za burtę, by zwilżyć twarz, potem wyjął nóż i ogolił się starannie. Miał ośmiodniowy zarost, ale kamienne ostrze gładko sunęło po policzkach i szyi. Nie zaciął się. Jednak stracił praktykę, nie był już przyzwyczajony do ryzyka. Na samą myśl o krwi czuł, jak drży mu serce. Wtedy zaczął pojmować, jak bardzo pragnie powrotu do swego dawnego świata, do dawnego siebie... zanim do końca utraci zdolność przetrwania. Później tego dnia spadł deszcz, lekka mżawka, która zmąciła powierzchnię wody i na miriady odłamków rozbiła zwierciadło nieba. Krople jak mgiełka muskały mu twarz, przesączały się z wolna pod ubranie, aż wreszcie był tak przemoczony i zmarznięty, jakby wpadł do wody. Przetrzymał to jednak, pochłonięty mrocznymi myślami o tym, co stracił i co zyskał ukrywając pierścień. Wreszcie dzień dobiegł końca. Ciemność kapała w powietrze, jak gdyby deszcz stawał się po prostu coraz czarniejszy. O zmroku Covenant i Pianościgły w ponurych nastrojach zjedli kolację. Gigant był tak słaby, że prawie nie mógł podnieść jedzenia do ust, jednak z pomocą Covenanta zdołał spożyć solidny posiłek i wypił sporo diamentrunku. Później powrócili do swego milczenia. Covenant cieszył się zmrokiem; dzięki niemu nie musiał patrzeć na wyczerpanie Pianościgłego. Nie chciał kłaść się na mokrym pokładzie; przemoczony i zmarznięty, skulił się wsparty o burtę i zasnął. Po długim czasie Pianościgły zanucił cicho: Kamień i Morze głęboko tkwią w życiu, jak dwa niezmienne symbole świata: stałość w spoczynku i stałość w ruchu; trwają wciąż w Mocy, która pozostała. Zdawało się, że pieśń daje mu siłę, że dzięki niej popycha łódź równym kursem pod prąd, sunie na północ, jakby żadne zmęczenie nie mogło go zmusić do kapitulacji. W końcu deszcz ustał, a pokrywa chmur rozstąpiła się z wolna. Lecz Covenant i Pianościgły nie znaleźli ulgi w czystym niebie. Nad horyzontem czerwony księżyc płonął jak plama krwi, jak wcielenie zła na pohańbionym tle gwiazd. Zamieniał okolicę w krwawy pejzaż, pełen szkarłatnych, ulotnych kształtów niby niewyjaśnionych zbrodni. Samo światło budziło wstręt, jakby Krainę oświetlał płomień jadu. W tej chwili pieśń Pianościgłego zabrzmiała straszliwie słabo, bezradnie, a same gwiazdy zdawały się cofać z drogi księżyca. Świt jednak przyniósł dzień zalany słońcem, nie splamiony żadną skazą ani nawet wspomnieniem skazy. Kiedy Covenant wstał, na północy zobaczył góry. Pasmo sięgało na zachód, a najwyższe szczyty pokrywał śnieg. Urywało się jednak dokładnie na przedłużeniu Białej. Miał wrażenie, że gdyby wyciągnął rękę, mógłby dotknąć gór. – Dziesięć mil – wyszeptał chrapliwie Pianościgły. – Pół dnia drogi pod taki prąd. Widok Giganta sprawiał Covenantowi ból. Z przekrwionymi oczami i zapadniętymi policzkami, Pianościgły wyglądał jak trup. Broda mu posiwiała, jak gdyby w ciągu nocy postarzał się o kilka lat. Z kącika jego ust ściekała strużka krwi, której nie zdołał zatamować. Widoczny na skroni puls bił nierówno. Mimo to Gigant pewnie trzymał rumpel, jak korzeń drzewa trzyma grunt, a łódź sunęła gładko pod coraz silniejszy prąd. Covenant przeszedł na rufę w nadziei, że zdoła mu w czymś pomóc. Otarł wargi Giganta i przysunął mu bukłak diamentrunku. Pianościgły uśmiechnął się słabo. – Kamień i Morze – wyszeptał. – Niełatwo być twoim przyjacielem. Następnemu przewoźnikowi każ się zawieźć w dół rzeki. Takie podróże są dla silniejszych duszy niż moja. – Bzdura – mruknął Covenant. – Będą śpiewać o tobie pieśni. Nie sądzisz, że to warte trudu? Pianościgły próbował odpowiedzieć, ale wysiłek wzbudził tylko gwałtowny atak kaszlu. Musiał zamknąć się w sobie, skoncentrować na gasnącym płomyku ducha, uchwycie dłoni i ruchu łodzi. – W porządku – rzucił cicho Covenant. – Każdy, kto mi pomaga, w taki czy inny sposób kończy wyczerpany. Gdybym był poetą, sam stworzyłbym twoją pieśń. Przeklinając własną bezradność, karmił Giganta cząstkami mandarynek. Patrzył na tę dumną istotę odartą ze wszystkiego prócz woli przetrwania, z niepojętych dla Covenanta przyczyn pozbawioną poczucia humoru czy nawet godności, jakby te elementy osobowości były tylko zbędnymi akcesoriami. I czuł się irracjonalnie dłużny Pianościgłemu, jakby został podany – za plecami i bez pytania o zgodę – władzy swego jedynego przyjaciela. – Każdy, kto mi pomaga... – mruknął. Zdumiewała go cena, jaką ludzie Krainy skłonni byli płacić dla niego. Wreszcie nie mógł dłużej znieść tego widoku. Wrócił na dziób i pustymi oczyma wpatrywał się w coraz wyższe góry. – Nie prosiłem o to – burknął. – Czyżbym tak bardzo siebie nienawidził? – zapytał. Ale jedyną odpowiedzią był chrapliwy oddech Pianościgłego. Minęła połowa poranka, mierzona oddechem Giganta w odrąbanych strzępach nieprzeniknionej materii czasu. Wokół łodzi teren stawał się bardziej skalisty, jakby gotował się do skoku w niebo. Wzgórza były wyższe i bardziej poszarpane; z wolna pozostawiały z tyłu wrzosowiska i rozłożyste drzewa, zastępowane przez kępy sztywnej trawy i pojedyncze cedry. A w przedzie za każdym zakrętem rzeki góry rosły wyżej. Teraz Covenant widział wyraźnie, że wschodni kraniec łańcucha opadał stromo do płaskowyżu, przypominającego stopień – położony na wysokości dwóch, może trzech tysięcy stóp i zakończony pionowym urwiskiem sięgającym podnóża górskich zboczy. Z płaskowyżu spływał wodospad, a odbicie światła na skałach sprawiało, że jego wody lśniły jasnym błękitem. Wodospad Sztandaru, powiedział do siebie Covenant. Mimo świszczącego oddechu Pianościgłego, poczuł drżenie serca, jakby zbliżał się do czegoś wspaniałego. Lecz zbliżał się coraz wolniej. Biała wiła się pośród wzgórz coraz węższa; w rezultacie coraz mocniejszy był prąd. Gigant zdawał się wyczerpywać resztki energii. Oddychał z takim wysiłkiem, jakby za chwilę miał się udusić, i popychał łódź w tempie niewiele szybszym od spacerowego. Covenant nie wierzył, by zdołali pokonać ostatnie mile. Obserwował wybrzeże, szukając miejsca, gdzie mogliby wylądować. Miał nadzieję, że zdoła skłonić Giganta, by skierował łódź do brzegu. I nagle usłyszał niski grzmot, jakby tętent końskich kopyt. Co do diabła...? W myślach błysnęło wspomnienie ur-Podłych. Porwał z dna swoją laskę i chwycił ją mocno, próbując opanować nagły dreszcz. W następnej chwili, niby fala łamiąca się przed dziobem, zza grzbietu wzgórza na wschodnim brzegu ukazało się około dwudziestu jeźdźców. Byli ludźmi, obojga płci. Gdy tylko dostrzegli łódź, jeden z nich krzyknął i oddział ruszył galopem. Zjechali po zboczu i wyhamowali przy brzegu. Jeźdźcy wyglądali na wojowników. Nosili wysokie buty z miękkimi podeszwami, czarne nogawice, czarne koszule bez rękawów osłonięte napierśnikami z żółtego metalu i żółte opaski na czołach. U pasów zwisały im krótkie miecze, na plecach łuki i kołczany ze strzałami. Covenant dostrzegł u nich cechy typowe zarówno dla Woodhelvenninów jak Stonedownorów: niektórzy byli wysocy, jasnowłosi, jasnoocy i smukli, inni krępi, smagli i muskularni. Gdy tylko zatrzymali wierzchowce, równocześnie dotknęli prawymi pięściami serc, a potem wyciągnęli ręce, otwierając dłonie w geście powitania. – Witaj, Skalny Bracie! – zawołał mężczyzna z czarnym pasem na pancerzu. – Pozdrowienie, sława i wierność tobie i twemu ludowi! Jestem Quaan, Klinga Trzeciego Eomanu Grupy Bojowej z Twierdzy Lordów! – Urwał, czekając na odpowiedź, a gdy Covenant milczał, podjął już ciszej: – Lord Mhoram nas przysyła. Zobaczył, że coś ważnego dzieje się na rzece. Przybywamy jako eskorta. Covenant spojrzał na Pianościgłego. Gigant nie wiedział już, co się wokół niego dzieje. Siedział na rufie głuchy i ślepy na wszystko. Ostatnim wysiłkiem pchał łódź. Covenant obejrzał się na jeźdźców Eomanu. – Pomóżcie nam! – krzyknął. – On umiera! Quaan stanął jak wryty, ale natychmiast zaczął działać. Rzucił rozkaz i w następnej chwili on sam i dwóch jego ludzi skoczyło w wodę. Tamci ruszyli wprost na drugi brzeg, ale Quaan kierował wierzchowca tak, by dogonić łódź. Rumak posuwał się szybko, jakby wpojono mu umiejętność pływania. Wkrótce Quaan znalazł się obok łodzi; w ostatniej chwili stanął na grzbiecie zwierzęcia i bez trudu przeskoczył nad burtą. Na jego rozkaz koń zawrócił do wschodniego brzegu. Quaan zmierzył Covenanta wzrokiem, a ten poznał po jego czarnych, gęstych włosach, szerokich ramionach i szczerej twarzy, że ma do czynienia ze Stonedownorem. Klinga podszedł do Pianościgłego. Chwycił Giganta za ramiona, potrząsnął i rzucił jakieś słowa, których Covenant nie zrozumiał. Z początku Pianościgły nie reagował. Siedział znieruchomiały, nic nie widząc, z palcami w śmiertelnym uchwycie zaciśniętymi na rumplu. Jednak głos Quaana docierał do niego z wolna. Mięśnie szyi napięły się, Gigant uniósł głowę i skoncentrował umęczony wzrok. Potem, z jękiem, który zdawał się dobywać z samego szpiku kości, wypuścił rumpel i upadł na bok. Łódź natychmiast zboczyła z kursu, zaczęła spływać z prądem. Tymczasem dwaj jeźdźcy czekali już na zachodnim brzegu. Quaan wyminął Covenanta, stanął na dziobie, a kiedy zajął pozycję, jeden z dwóch wojowników rzucił mu koniec długiej liny. Klinga pochwycił ją zręcznie i zawiązał w pętlę wokół dziobu. Przylgnęła od razu; nie była to lina, ale leptor. Zaraz potem obejrzał się w stronę wschodniego brzegu. Pomknęła następna lina; pochwycił ją i umocował na dziobie. Liny napięły się i łódź przestała dryfować. Quaan zamachał ręką i jeźdźcy ruszyli w górę rzeki, holując ich za sobą. Covenant, gdy tylko zrozumiał, co się dzieje, wrócił do Pianościgłego. Gigant leżał tam, gdzie upadł; oddech miał płytki i nieregularny. Covenant przez chwilę szukał sposobu, by mu pomóc; uniósł skórzany bukłak i wylał trochę diamentrunku na głowę Pianościgłego. Płyn ściekał mu do ust; Gigant zakrztusił się i przełknął z trudem. Potem odetchnął głęboko, chrapliwie i otworzył oczy. Covenant przysunął mu bukłak do warg; Pianościgły wypił trochę, rozciągnął się na dnie łodzi i natychmiast zapadł w głęboki sen. Covenant pochylił się nad nim. – Ładne zakończenie pieśni – mruknął z ulgą. – „A potem zasnął”. Co komu z bycia bohaterem, jeśli nie zachowa przytomności, by odebrać gratulacje? Nagle poczuł zmęczenie, jakby wyczerpanie Giganta jemu także odebrało siły. Z westchnieniem usiadł na ławce, by obserwować rejs w górę rzeki. Quaan przeszedł na rufę i ujął ster. Covenant przez chwilę ignorował jego badawczy wzrok, wreszcie jednak zebrał dość energii, by się odezwać: – To Słone Serce Pianościgły... legat Gigantów z Morskiej Rubieży. Nie wypoczywał, odkąd trzy dni temu zabrał mnie z Andelain. Na twarzy Quaana dostrzegł zrozumienie. Uspokojony, zaczął rozglądać się po okolicy. Konie utrzymywały dobre tempo, ciągnąc łódź pod prąd Białej Rzeki. Jeźdźcy zręcznie omijali nierówności brzegów, zmieniali się przy holowaniu i w razie potrzeby luzowali jedną lub drugą linę. Im dalej na północ, tym bardziej grunt stawał się skalisty, a trawy ustępowały miejsca paprociom. U stóp wzgórz drzewa Gilden coraz szerzej sięgały swymi konarami, a w blasku słońca złociste liście lśniły ciepłym blaskiem. Płaskowyż zdawał się już szeroki przynajmniej na milę, a na jego zachodnim krańcu dumne góry wznosiły się stromo. Koło południa Covenant usłyszał huk wielkiego wodospadu. Domyślił się, że są już blisko Revelstone, choć wzgórza zasłaniały widok. Ryk narastał stale. Po chwili łódź przepłynęła pod szerokim mostem, a jeszcze później jeźdźcy minęli ostatnie zakole i wciągnęli ją na jezioro u stóp Wodospadu Sztandaru. Jezioro było okrągłe, szerokie, a cały zachodni brzeg porastały Gilden i sosny. Leżało u podstawy urwiska – ponad dwa tysiące stóp przepaści – a woda spadała tu z płaskowyżu niby grzmiąca krew gór. Przez czystą toń jeziora Covenant wyraźnie widział kamieniste dno. Splątane liany z delikatnymi niebieskimi kwiatkami kłębiły się na mokrych skałach u podnóża wodospadu, lecz poza tym na wschodnim brzegu drzewa nie rosły. Wybudowano tam dwa wielkie pomosty i kilka mniejszych kei służących do załadunku. Przy jednym z pomostów czekała łódź podobna do tej, w której siedział Covenant, zaś kilka mniejszych – kajaków i tratw – przycumowano do nabrzeża. Pod kierunkiem Quaana jeźdźcy podciągnęli ich do pomostu. Dwóch pogalopowało gdzieś, a Klinga delikatnie potrząsnął Pianościgłego za ramię. Gigant budził się z trudem. Otworzył oczy; były spokojne i czyste, choć on sam wyglądał na tak osłabionego, jakby jego kości były zbudowane z piaskowca. Usiadł z pomocą Quaana i Covenanta, i rozejrzał się oszołomiony, jakby nie wiedział, gdzie zniknęły jego siły. – Wybacz, Klingo – odezwał się po chwili słabym głosem. – Jestem trochę... zmęczony. – Widzę – mruknął Quaan. – Nie martw się. Revelstone już blisko. Pianościgły zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć, co się z nim działo. Oczy mu rozbłysły. – Poślij gońców – wyszeptał niecierpliwie. – Wezwijcie Lordów. Musi się zebrać Rada. – Czasy się zmieniają, Skalny Bracie – odparł z uśmiechem Quaan. – Najmłodszy z Lordów, Mhoram, syn Variola, jest widzącym i wróżbitą. Dziesięć dni temu wyprawił posłańców do Loresraatu i do Wielkiego Lorda Prothalla na północ. Dziś wieczorem wszyscy będą w Twierdzy. – To dobrze – odetchnął z ulgą Gigant. – Nadchodzą mroczne dni. Dzieją się rzeczy straszne. – Widzieliśmy to – potwierdził posępnie Quaan. – Ale Słone Serce Pianościgły nie musi się już spieszyć. Przekażę wieść o twej wyprawie do Twierdzy. Jeśli tylko zechcesz, dostarczą ci lektykę. Pianościgły pokręcił głową, a Quaan przeskoczył na pomost i wydał polecenie jednemu z podkomendnych. Gigant spojrzał na Covenanta i uśmiechnął się słabo. – Kamień i Morze, przyjacielu – powiedział. – Czy nie mówiłem, że szybko dowiozę cię do celu? Jego uśmiech do głębi poruszył serce Covenanta. – Następnym razem nie przejmuj się aż tak – rzucił szorstko. – Nie wytrzymam tego... wzroku. Czy zawsze dotrzymujesz obietnic... w taki sposób? – Masz pilną wiadomość. Jak mogłem postąpić inaczej? Covenant zaprotestował – z punktu widzenia trędowatego. – Nic nie jest aż tak pilne. Co ci przyjdzie z tego, że czegoś dokonasz, jeśli sam siebie przy tym zabijesz? Pianościgły milczał przez chwilę. Położył Covenantowi na ramieniu swą ciężką dłoń i niepewnie wstał na nogi. – Chodźmy – rzucił, jakby to miała być odpowiedź. – Musimy zobaczyć Revelstone. Sprawne ręce wojowników pomogły mu przejść na pomost i wkrótce stał już na brzegu jeziora. Choć przygarbiony ze zmęczenia, przewyższał wzrostem nawet mężczyzn i kobiety na koniach. Covenanta przedstawił takim gestem, jakby brał go w opiekę. – Eomanie, oto mój przyjaciel, Thomas Covenant, Niedowiarek i posłaniec z wieścią dla Rady Lordów. Nieobce mu są przedziwne dziedziny wiedzy, ale nie zna Krainy. Strzeżcie go dobrze w imię przyjaźni i dla podobieństwa jego do Bereka Mężnego Serca, Przyjaciela Ziemi i Lorda Założyciela. Quaan wykonał gest powitania. – Ofiaruję ci pozdrowienie Twierdzy Lordów, przez Gigantów wykutego Revelstone – powiedział. – Bądź pozdrowiony w Krainie... pozdrowiony i wierny. Covenant odpowiedział podobnym gestem, ale milczał. Po chwili odezwał się Pianościgły. – Ruszajmy – poprosił Quaana. – Oczy moje nie mogą się doczekać, by spojrzeć na wielkie dzieło przodków. Klinga skinął głową i rzucił rozkaz. Natychmiast dwóch jeźdźców pogalopowało na wschód, a dwóch innych zajęło miejsca z obu stron Giganta, by mógł się wesprzeć o grzbiety koni. Jedna z wojowniczek, młoda i jasnowłosa Woodhelvenninka, zaproponowała Covenantowi, że weźmie go ze sobą. Po raz pierwszy zauważył, że siodła Eomanu zrobione są z leptoru. Nie miały łęków ani poduszek; tworzyły szerokie siedzenie i zwężały się z obu stron do pętli strzemion. Jazda na nich przypominała pewnie jazdę na kocu przyklejonym do jeźdźca i wierzchowca równocześnie. Choć Joan nauczyła go podstaw jazdy konnej, nigdy nie przezwyciężył wrodzonej nieufności do zwierząt. Odmówił więc. Wziął z łodzi laskę i stanął przy jednym z koni, jakie wspomagały Pianościgłego. Po chwili Eoman z dwoma piechurami zaczął oddalać się od jeziora. Ominęli od południa jedno ze wzgórz i dotarli do drogi wiodącej od mostu poniżej jeziora. Ku wschodowi szlak prowadził niemal prosto pod górę na poprzeczny grzbiet. Podczas stromej wspinaczki Pianościgły potknął się kilkakrotnie i ledwie starczyło mu sił, by chwycić się koni. Dotarł jednak na grzbiet, przystanął, uniósł głowę i szeroko rozłożył ramiona. – Spójrz, przyjacielu – powiedział ze śmiechem. – Czy to ci wystarczy za odpowiedź? Głos miał słaby, ale pełen nowej radości. Przed nimi, za kilkoma niskimi wzgórzami, stała Twierdza Lordów. Widok zaskoczył Covenanta, niemal odebrał mu oddech. Revelstone było arcydziełem z granitu. Stało trwałe niby wcielenie wieczności, ponadczasowe dzieło stworzone ze zwykłej skały dzięki czystej, potężnej sztuce Gigantów. Covenant musiał przyznać, że Revelstone jest zbyt krótką nazwą. Od wschodu płaskowyż kończył się szeroką skalną iglicą, sięgającą połowy jego wysokości i połączoną z nim jedynie na odcinku kilkuset stóp u podstawy. Iglicę wydrążono, tworząc wieżę strzegącą jedynego wejścia do Twierdzy. Okna wznosiły się nad podporami aż do zwieńczenia fortyfikacji. Większa część Twierdzy Lordów została wyrzeźbiona w skale pod płaskowyżem. Zadziwiająco daleko od wieży cała ściana urwiska została przebudowana przez dawnych Gigantów w gładki i stromy, pionowy mur zewnętrzny miasta, które – jak Covenant dowiedział się później – wypełniało cały klinowy występ płaskowyżu. Mur posiadał liczne narożniki, rozmieszczone regularnych i nieregularnych grup okien i balkonów, przypory z wykuszami i parapetami, rzeźbione w ten sposób, że detale sprawiały wrażenie, jakby właśnie miały się wykrystalizować w jakiś wzorzec. Lecz światło błyskało i tańczyło po ścianie urwiska, a bogactwo i rozmaitość dzieła oszałamiały zmysły Covenanta; nie potrafił zgadnąć, jaki mógłby to być wzór. Świeżym spojrzeniem obserwował tętniące życiem miasto. Jaśniało za murem, jakby skała była niemal przejrzysta, niemal rozświetlona światłocieniami przez energię życiową tysięcy mieszkańców. Ten obraz sprawił, że Twierdza zawirowała mu przed oczyma. Spoglądał z daleka i mógł objąć ją wzrokiem całą... z Wodospadem Sztandaru grzmiącym po jednej stronie i szeroką równiną opadającą w dół po drugiej – czuł, że dawni Giganci przytłaczają go. To dzieło było godne pielgrzymek i ciężkich prób. Nie zdziwił się, gdy usłyszał nabożny szept Pianościgłego: – Och, Revelstone! Twierdza Lordów! Tutaj Bezdomni stworzyli więcej, niż utracili. Cały Eoman odpowiedział chórem: Revelstone, Gigantów budowla wspaniała, Serce i brama Lordów dziedziny: Obyś zawsze wiernych Mocą swą osłaniała, Strażnico wieków, gór władczyni! Po chwili jeźdźcy znowu ruszyli. Pianościgły i Covenant szli zachwyceniu ku strzelistym murom. Droga mijała szybko, znaczona tylko uderzeniami ich rozradowanych serc. Szlak biegł równolegle do urwiska, aż do wschodniej jego krawędzi, potem skręcał w stronę wysokiej bramy w podstawie wieży, po jej południowo-wschodniej stronie. Wrota – dwie ogromne kamienne płyty – czekały otwarte, witając przybywających w pokoju. Były jednak żłobione, rowkowane i tak wyważone, by mogły się zatrzasnąć i zacisnąć jak zęby. Strzegły przejścia dostatecznie szerokiego, by cały Eoman mógł przejechać szeregiem. Covenant dostrzegł błękitną flagę powiewającą u szczytu wieży – lazurową chorągiew, o odcień tylko jaśniejszą niż samo niebo. Poniżej zobaczył mniejszy, czerwony proporzec barwy krwawego księżyca i oczu Droola. Jadąca obok kobieta zauważyła, na co patrzy. – Znasz te barwy? – zapytała. – Niebieski to Sztandar Wielkiego Lorda, chorągiew Lordów. Symbolizuje ich Przysięgę i przywództwo nad ludem Krainy. Czerwony zaś to znak naszego obecnego zagrożenia. Będzie tam powiewał, póki nie zniknie niebezpieczeństwo. Covenant skinął głową. Wciąż patrzył na Twierdzę. Po chwili jednak oderwał wzrok od chorągwi i spojrzał na bramę Revelstone. Otwór wyglądał jak grota sięgająca wprost do serca góry, jednak w głębi widział blask słońca. Trzej strażnicy stali na oparciu belki nad bramą. Ich wygląd zwracał uwagę: nie byli podobni do jeźdźców Grupy Bojowej. Wzrostem i budową przypominali Stonedownorów, mieli jednak płaskie twarze, ciemną skórę i krótko ścięte kręcone włosy. Nosili krótkie tuniki koloru ochry, przepasane niebieską szarfą z materiału przypominającego welin. Stojąc tak, obojętnie i bez broni, roztaczali aurę kociej niemal czujności i zwinności, jakby w każdej chwili byli gotowi do walki. – Hej! Komendancie Tuvor! – zawołał Quaan, gdy tylko strażnicy znaleźli się w zasięgu głosu. – Odkąd to Gwardia Krwi wita gości? Pierwszy ze strażników odpowiedział głosem brzmiącym obco, niezręcznie, jakby mówiący przyzwyczajony był do języka zupełnie innego od mowy Krainy. – Gigant i posłaniec przybyli do Twierdzy! – No cóż, gwardzisto, poznaj swoich podopiecznych – odparł przyjaznym tonem Quaan. – Gigant to Słone Serce Pianościgły, legat z Morskiej Rubieży do Rady Lordów. A człowiek, posłaniec, to Thomas Covenant, Niedowiarek i obcy w Krainie. Czy przygotowano im miejsca? – Wydano rozkazy. Bannor i Korik czekają. Quaan skinął ręką i wraz ze swymi wojownikami wjechał w kamienne gardło Twierdzy Lordów. 13. Nieszpory Mocno ściskając laskę w dłoni, Covenant wstąpił między szczęki wrót. Przejście było jak sztolnia prowadząca na otwarty dziedziniec pomiędzy wieżą a samą Twierdzą, oświetlana tylko słabym blaskiem słońca wpadającym z obu końców. W kamiennych ścianach nie było drzwi ani okien, jedynie czarne otwory wprost nad głową. Służyły zapewne obronie Revelstone. Stuk końskich kopyt na gładkim kamieniu odbijał się echem i wypełniał tunel odgłosami wojny. Nawet lekkie stuknięcia laski Covenanta tańczyły wokół, jakby jego cienie kroczyły za nim z wahaniem, prosto w gardziel Twierdzy. Wreszcie Eoman znalazł się na otwartym dziedzińcu. Skałę macierzystą wyrównano tutaj do poziomu korytarza, a plac – niemal tak szeroki jak sama wieża – zalewał słoneczny blask, wpadający między wysokie, strome ściany. Dziedziniec był równy i wybrukowany, ale w samym środku, na skrawku odsłoniętej gleby, wyrastało jedno samotne drzewo Gilden; po obu stronach sędziwego drzewa skrzyły się małe fontanny. Dalej Covenant zobaczył kamienną bramę, podobną do tej u podstawy wieży i także otwartą. Na poziomie ziemi umieszczono tylko jedno wejście do Twierdzy, ale nad dziedzińcem drewniane pomosty łączyły wieżę z podporami zwieńczonymi zębami blanków. Dwoje drzwi po obu stronach wylotu tunelu prowadziło do samej wieży. Cienie zalegały pod południowym i wschodnim murem dziedzińca, ale szczyty budowli wciąż jaśniały w popołudniowym słońcu. Z miejsca, gdzie stał Covenant, Twierdza wydawała się dostatecznie wysoka, by służyć niebu za fundament. Przez chwilę spoglądał w podziwie, pragnąc mieć – jak Pianościgły – prawo do tej glorii. Chciał, by właśnie tutaj było jego miejsce. Gdy jednak minął pierwszy zachwyt, zaczął opierać się marzeniom. To tylko kolejna pokusa, a już zbyt wiele utracił ze swej kruchej ale niezbędnej mu niezależności. Marszcząc czoło, uciszył emocje; mocno przycisnął do serca obrączkę. Była ukryta i to niosło mu uspokojenie. W tym tkwiła jedyna nadzieja, jedyne rozwiązanie paradoksalnego dylematu. Dopóki nie ujawni obrączki, może przekazać Lordom wiadomość i uniknąć groźnych, niemożliwych do spełnienia żądań. Pianościgły – a może też Atiaran, choć mimowolnie – dali mu pewną swobodę wyboru. Teraz może zdoła przetrwać... jeśli tylko uniknie dalszych pokus i jeśli Gigant nie zdradzi jego tajemnicy. – Pianościgły – zaczął i urwał. Od strony Twierdzy zbliżali się dwaj mężczyźni, podobni do strażników wieży. Na ich płaskich, pozbawionych wyrazu twarzach nie było śladów młodości ni wieku, jakby czas traktował ich inaczej niż zwykłych ludzi. Wydawali się Covenantowi tak niewzruszeni, że zapatrzony w nich na chwilę zapomniał o Gigancie. Równym krokiem przeszli przez dziedziniec, podobni raczej do ożywionych posągów. Jeden pozdrowił Pianościgłego, drugi zatrzymał się przed Covenantem. Skłonił się lekko. – Jestem Bannor z Gwardii Krwi – oznajmił. – Zostałeś powierzony mej opiece. Zaprowadzę cię do miejsca, jakie dla ciebie przygotowano. Głos miał chrapliwy, jakby język nie mógł się zadomowić w mowie Krainy. Mimo to Covenant wyczuł w tonie ślad nieufności. Zaniepokoił się nagle – tą nieufnością i zimną, wyniosłą pozą Gwardzisty. Spojrzał na Pianościgłego. Gigant zasalutował drugiemu Gwardziście z szacunkiem i przyjaźnie, jakby znali się od dawna. – Witaj, Koriku – powiedział. – Przynoszę Gwardii Krwi podziw i wierność Gigantów z Morskiej Rubieży. W tym czasie przełomu dumni jesteśmy, że Gwardia Krwi zaszczyca nas przyjaźnią. – Jesteśmy Gwardią Krwi – odparł obojętnie Korik. – Twoje pokoje czekają. Możesz wypocząć. Chodźmy. Pianościgły uśmiechnął się. – To dobrze, przyjacielu. Jestem bardzo zmęczony. I wraz z Korikiem odeszli w stronę bramy. Covenant ruszył za nimi, ale Bannor ramieniem zagrodził mu przejście. – Pójdziesz ze mną – poinformował lakonicznie. – Pianościgły! – krzyknął niepewnie Covenant. – Pianościgły! Zaczekaj na mnie! – Idź z Bannorem – rzucił przez ramię Gigant. – Zostań w pokoju. – Wyraźnie nie zdawał sobie sprawy z lęków Covenanta. Jego głos wyrażał jedynie wdzięczność i ulgę, jakby Gigant myślał już tylko o odpoczynku w Revelstone. – Spotkamy się znowu... jutro. Krokiem tak pewnym, jakby bezgranicznie ufał Gwardziście Krwi, ruszył za Korikiem do Twierdzy. – Zamieszkasz w wieży – oznajmił Bannor. – W wieży? Dlaczego? Gwardzista wzruszył ramionami. – Jeśli o to zapytasz, otrzymasz odpowiedź. Ale teraz musisz pójść ze mną. Przez chwilę Covenant patrzył wprost w spokojne oczy Bannora. Miał do czynienia z fachowcem, który chce i potrafi go zmusić do posłuszeństwa. Jego niepokój wzrósł jeszcze. Nawet oczy Soranala i Baradakasa, kiedy pochwycili go, uznając za Furię, nie wyrażały takiego chłodu, takiej groźby przymusu i przemocy. Woodhelvenninowie byli surowi z powodu swej zwykłej łagodności, lecz wzrok Bannora nie wyrażał nawet sugestii Przysięgi Pokoju. Zalękniony, Covenant odwrócił głowę. Gdy Bannor ruszył w stronę jednego z wejść do wieży, poszedł za nim, niepewny i drżący. Drzwi otworzyły się przed nimi i zamknęły, gdy tylko przeszli, choć Covenant nie dostrzegł przy nich nikogo. Znaleźli się u stóp spiralnych schodów. Bannor ruszył w górę, aż trzydzieści stóp wyżej dotarł do następnych drzwi. Zagłębili się w splątany labirynt korytarzy, stopni i przejść, który po krótkiej chwili doszczętnie zmylił wyczucie kierunku Covenanta. Bannor prowadził to w prawo, to w lewo, w górę i w dół po stopniach, wzdłuż szerokich, a potem wąskich korytarzy. Wreszcie Covenant zaczął się obawiać, że bez przewodnika nie trafi do wyjścia. Od czasu do czasu widział innych ludzi, najczęściej Gwardzistów Krwi lub wojowników, ale oni nie zbliżali się do nich. W końcu Bannor zatrzymał się pośrodku czegoś, co sprawiało wrażenie ślepego korytarza. Pewnym ruchem otworzył ukryte drzwi. Covenant wszedł za nim do przestronnej komnaty z balkonem. Bannor zaczekał, aż jego podopieczny rozejrzy się po pomieszczeniu. – Wołaj, gdybyś czegoś potrzebował – rzucił i odszedł, zamykając za sobą drzwi. Przez chwilę Covenant oglądał swoją nową kwaterę. Starał się zapamiętać położenie mebli; musiał wiedzieć, gdzie są wszystkie groźne kanty i krawędzie. W pokoju było łóżko, wanna, stół zastawiony jedzeniem, krzesła – na jednym z nich leżało ubranie – i arras na ścianie. Żaden z tych obiektów nie stanowił bezpośredniego zagrożenia, wkrótce więc powrócił wzrokiem do drzwi. Nie miały klamki, gałki, skobla ani linki... nic, czym mógłby je otworzyć. Co do diabła...? Pchnął ramieniem, próbował chwycić za krawędzie i pociągnąć... ale nie zdołał poruszyć ciężkiej kamiennej płyty. – Bannor! – W mgnieniu oka jego narastająca trwoga zmieniła się we wściekłość. – Niech to piekło pochłonie! Bannor, otwórz te drzwi! Niemal natychmiast płyta odchyliła się do wewnątrz. Bannor niewzruszony stanął w progu. Jego chłodne spojrzenie nie wyrażało żadnych uczuć. – Nie mogę otworzyć drzwi – warknął Covenant. – Co to ma znaczyć? Jestem w więzieniu? Bannor ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami. – Nazywaj to jak chcesz. Musisz tu pozostać, póki Lordowie nie będą gotowi, by posłać po ciebie. – „Póki Lordowie nie będą gotowi”... A co mam robić w tym czasie? Siedzieć tu i myśleć? – Jedz. Odpoczywaj. Rób co chcesz. – Powiem ci, co zrobię. Nie zostanę tu i nie będę czekał na łaskę tych twoich Lordów. Przybyłem aż z Wartowni Kevina, żeby z nimi porozmawiać. Ryzykowałem... – Powstrzymał się z wysiłkiem. Widział, że jego irytacja nie robi na Gwardziście Krwi wrażenia. Opanował gniew. – Dlaczego mnie więzicie? – zapytał lodowato. – Posłańcy mogą być przyjaciółmi lub wrogami – wyjaśnił Bannor. – Jesteś może sługą Zepsucia. Odpowiadamy za bezpieczeństwo Lordów. Gwardia Krwi nie dopuści, byś im zagroził. Musimy mieć pewność, nim pozwolimy ci poruszać się swobodnie. Ognie piekielne! – zaklął Covenant. Tego tylko było mi trzeba. Komnatę wypełniły nagle czarne, posępne myśli, które z całych sił starał się odepchnąć. Jak zdoła się przed nimi bronić, jeśli nie wolno mu się poruszać? Nie mógł jednak stać tutaj; wszystkie swe lęki odsłaniał obojętnemu spojrzeniu Bannora. Odwrócił się z wysiłkiem. – Przekaż im, że nie mam ochoty czekać. Drżąc cały, podszedł do stołu i chwycił kamienną butlę wiosennego wina. Usłyszał trzaśnięcie drzwi. Podniósł butlę do ust, jakby gest ten symbolizował bunt. Czując za zaciśniętymi zębami delikatny, piwny posmak, rozejrzał się po pokoju. Patrzył gniewnie, wyzywając mroczne widma, by wyszły z ukrycia i spróbowały zaatakować. Tym razem jego uwagę zwrócił arras. W grubym, wielobarwnym splocie dominowały jaskrawe czerwienie i jasne błękity. Po chwili uświadomił sobie, że arras przedstawia legendę o Bereku Półrękim. Pośrodku umieszczono wielką postać Bereka w stylizowanej pozie wyrażającej siłę i piękno. Wokół niego przedstawiono sceny z życia Lorda Założyciela – jego absolutną lojalność wobec Królowej, zachłanną żądzę władzy Króla, porzucenie męża przez Królową, wojenne czyny Bereka, rozrąbanie dłoni, jego rozpacz na stoku Góry Gromu, zwycięstwo Ognistych Lwów. Całość wywoływała uczucie radości ze zbawienia, odkupienia zyskanego uczciwością – jakby po interwencji samej Ziemi. Jakby Ziemia zawsze interweniowała, by wyrównać moralną niesprawiedliwość wojny. Do diabła, jęknął w myślach Covenant. Czy naprawdę muszę to znosić? Ruszył na balkon, ściskając kamienną butlę niby jedyny pewny punkt oparcia. Przystanął u wejścia, oparty o kamienną ścianę. Za balustradą ziała przepaść, opadająca trzysta, może czterysta stóp, aż do podnóża wzgórz. Nie śmiał podejść do samej krawędzi. Już teraz przeczucie zawrotu głowy ściskało mu żołądek niczym atak mdłości. Zmusił się jednak, by wyjrzeć i rozejrzeć po okolicy. Balkon znajdował się na wschodniej ścianie wieży, ponad szeroką równiną. Przedwieczorne słońce jak tarczę rzucało cień budowli ku wschodowi, a w przyćmionym blasku równiny sprawiały wrażenie zmiennych i wielobarwnych. Niebieskawe łąki, brunatne zaorane pola, jaśniejące świeżą zielenią zboża stapiały się w oddali, a wśród nich płynęły na południe i wschód posrebrzone słońcem nitki strumieni. Plamki wiosek obejmowały rzadką siecią tereny uprawne; ku północy coraz szerszymi pasami rósł fioletowy wrzos i szare paprocie. Z prawej Covenant dostrzegał z daleka Białą Rzekę, wijącą się w kierunku Wiernogardu. Ten widok przypomniał mu, jak się tu znalazł... Pianościgły, Atiaran, Duchy, Baradakas, zamordowany Waynhim... Wir wspomnień uniósł się spod wzgórz. Atiaran obwiniała go o rzeź Duchów. A jednak zrezygnowała ze słusznej zemsty, odrzuciła sprawiedliwy gniew. Tak bardzo ją skrzywdził... Cofnął się gwałtownie do wnętrza i niepewnie usiadł przy stole. Ręce drżały mu tak mocno, że nie mógł podnieść butli do ust. Odstawił ją, zacisnął pięści i dotknął ukrytej na sercu twardej obrączki. Nie będę o tym myślał. Zmarszczka przecięła mu czoło, niczym skurcz czaszki. Nie jestem Berekiem. Czekał zamknięty w twierdzy umysłu, aż przycichł łopot groźnych skrzydeł i ustały mdłości. Dopiero wtedy rozprostował zesztywniałe palce i ignorując to, że posiada w nich jakże nierzeczywiste czucie, wziął się do jedzenia. Na stole znalazł duży wybór zimnych mięs, serów, owoców i do woli ciemnego chleba. Jadł wolno, sztywno, niczym kukiełka sterowana rozkazami woli. Wreszcie zaspokoił głód. Zrzucił ubranie i wziął kąpiel. Mył się starannie, szukając ukrytych ran. Potem obejrzał przygotowaną odzież. Wybrał jasnoniebieską szatę, którą mógł zawiązać ciasno, kryjąc obrączkę. Ogolił się dokładnie. Wreszcie, z tą samą sztywną powolnością, wyprał swoje rzeczy i rozwiesił na oparciach krzeseł. Przez cały czas powtarzał w myślach jednostajną pieśń: Nie będę... Nie jestem... Wieczór płynął nad Revelstone ku zachodowi. Covenant ustawił krzesło w drzwiach balkonu tak, by siedząc obserwować zapadający zmierzch i nie widzieć przepaści. Lecz ciemność zdawała się promieniować z nieoświetlonego pokoju na szeroki świat, jakby to komnata była źródłem nocy. Po chwili miał wrażenie, że w pustce za plecami jego fruwają stada ścierwojadów. Czuł w głębi serca, że gorączkowo pragnie się wyrwać z tego snu. Stukanie do drzwi przestraszyło go, ale przeszedł ku nim przez ciemność. – Proszę... proszę wejść. – W chwilowym oszołomieniu szukał klamki, której nie było. Drzwi otworzyły się na oślepiającą jasność. Z początku widział tylko trzy sylwetki, jedną z tyłu, pod ścianą korytarza, dwie w samym progu. Jedna trzymała w obu dłoniach płonące drewniane pręty, druga oburącz obejmowała dzbany skaleningu. W jaskrawym świetle Covenant miał wrażenie, że wychylają się groźnie z cienia; odstąpił, mrugając nerwowo. Dwaj mężczyźni wkroczyli do komnaty, jakby to odstąpienie było zaproszeniem. – Czy można? – odezwał się zza ich pleców głos dziwnie szorstki i delikatny. – Jestem Lord Mhoram... – Oczywiście – przerwał wyższy z mężczyzn. Głos miał chrapliwy i szorstki, starczy. – Przecież on potrzebuje światła. A jak je dostanie, jeśli nie wejdziemy? Gdyby coś wiedział, sam by sobie poradził. Oczywiście. Zresztą nie zabawimy długo. Masa roboty. Trzeba dopilnować Nieszporów. Wielki Lord może wydać jakieś specjalne polecenia. I tak jesteśmy spóźnieni. Oczywiście. Ale działamy szybko. W ciemności więdnie serce. Uważaj co robisz, młody człowieku. Nie możemy sobie pozwolić, żeby tu wracać jedynie dla naprawienia twoich błędów. Mężczyzna mówił jak leniwy sługa. Covenant widział już wyraźniej. Wyższy z przybyszów przekształcił się w człowieka wyprostowanego, choć wiekowego, o wąskiej twarzy z długą brodą, która niczym wystrzępiona chorągiew zwisała mu niemal do piersi. Nosił obszyty błękitem płaszcz Woodhelvennina i wieniec liści na czole. Jego towarzysz zdawał się ledwie chłopcem o czystej, wesołej twarzy. Miał na sobie brązową tunikę Stonedownora, wyszywaną na ramionach błękitem, jakby nosił epolety. Uśmiechał się do starca z rozbawieniem i sympatią. – To gość, Birinairze – upomniał go trzeci mężczyzna. Starzec urwał, jakby przypomniał sobie o dobrych manierach, a Covenant spojrzał na Lorda Mhorama. Był szczupłym mężczyzną, mniej więcej wzrostu Covenanta, ubranym w długą szatę koloru Sztandaru Wielkiego Lorda z czarną szarfą. W prawej dłoni trzymał długą laskę. Starzec odchrząknął. – Niech będzie – mruknął. – Ale to zajmuje czas, a jesteśmy spóźnieni. Trzeba przygotować Nieszpory. Przygotować Radę. Oczywiście. Jesteś gościem. Witaj. Jestem Birinair, Hirebrand z lillianrill i Ciepłodziej Twierdzy Lordów. A ten wyszczerzony młodzik to Tohrm, Skaleningas z rhadhamaerl i także Ciepłodziej Twierdzy Lordów. Posłuchaj teraz. Patrz... – Z godnością zbliżył się do łóżka. Nad nim, w ścianie, był otwór na pochodnię. – Ma to służyć takim niedouczonym młodym ludziom jak ty. Wsunął do otworu płonący koniec jednego z prętów. Ogień zgasł, ale kiedy Birinair wyjął pręt, zajaśniał natychmiast. Ciepłodziej umieścił w otworze niezapalony koniec i przeszedł przez komnatę, by drugą pochodnię zamocować w ścianie naprzeciw. Tymczasem Tohrm ustawił jeden dzban skaleningu na stole, a drugi obok umywalki. – Przykryj je, kiedy będziesz miał ochotę się przespać – rzucił lekko. – W ciemności więdnie serce – stwierdził Birinair. – Pamiętaj o tym, gościu. – Lecz gościnność jest niby łyk wody z górskiego potoku – mruknął Tohrm, uśmiechając się jakby z dyskretnego żartu. – Właśnie tak. – Birinair odwrócił się i wyszedł. Tohrm zatrzymał się jeszcze na moment. – On nie jest tak surowym zarządcą, jak mógłbyś przypuszczać – szepnął Covenantowi. A potem także zniknął, zostawiając gościa sam na sam z Lordem Mhoramem. Mhoram zamknął drzwi i Covenant po raz pierwszy mógł z bliska przyjrzeć się jednemu z Lordów. Mhoram miał lekko skrzywione, smutne usta, a na wargach igrał mu uśmiech sympatii dla Ciepłodziejów. Lecz jego oczy niszczyły efekt tego uśmiechu. Niebezpieczne oczy – błękitne z plamkami złota – zdawały się przebijać zasłony pozorów, sięgając do tajemnego sedna wszystkiego, na co patrzyły... oczy, które same zdawały się skrywać coś potężnego i niepoznawalnego, jakby Mhoram zdolny był zaskoczyć sam los, gdyby przyszło mu ostatni raz rzucić kośćmi. A między tymi groźnymi oczami i łagodnymi ustami tkwił ostry nos niby płetwa steru myśli. Dopiero teraz Covenant zauważył laskę Mhorama. Była okuta metalem, jak Laska Praw, którą widział przez moment w szerokich paluchach Droola, lecz bez rzeźbień, jakie znaczyły tamtą. Mhoram trzymał ją w lewej ręce, a prawą pozdrowił gościa. Potem skrzyżował ramiona na piersi, opierając laskę w załamaniu łokcia. Skrzywił wargi, jakby rozbawiony, skrępowany i czujny równocześnie. – Pozwól, że zacznę od początku – powiedział. – Jestem Lord Mhoram, syn Variola. Witaj w Revelstone, Thomasie Covenant, Niedowiarku i posłańcu. Birinair jest Ciepłodziejem i pierwszym lillianrill Twierdzy Lordów... ale jest jeszcze dość czasu do nieszporów. Dlatego przybyłem... z kilku powodów. Po pierwsze, by cię powitać; po drugie, by odpowiedzieć na pytania obcego w Krainie... i wreszcie by spytać o cel, jaki doprowadził cię przed Radę. Wybacz, jeśli zachowuję się nazbyt formalnie. Jesteś tu obcy i nie wiem, jak mam cię uhonorować. Covenant chciał odpowiedzieć, lecz nie minęło go jeszcze oszołomienie ciemnością. Potrzebował czasu, by uspokoić umysł. Mrugał przez chwilę bezradnie, wreszcie odezwał się, by wypełnić ciszę: – Ta wasza Gwardia Krwi mi nie ufa. Mhoram uśmiechnął się krzywo. – Bannor mówił, że sądzisz, iż zostałeś uwięziony. Również dlatego postanowiłem porozmawiać z tobą jeszcze dzisiejszego wieczoru. Nie jest naszym zwyczajem przesłuchiwać gości, zanim wypoczną. Muszę jednak powiedzieć kilka słów o Gwardii Krwi. Usiądziemy? Przysunął sobie krzesło i usiadł, kładąc sobie laskę na kolanach gestem tak naturalnym, jakby była częścią jego ciała. Covenant siadł za stołem, nie odrywając spojrzenia od twarzy Mhorama. – Thomasie Covenant – podjął Lord. – Powiem ci otwarcie: póki nie zostaniesz sprawdzony, zakładam, że jesteś przyjacielem... a przynajmniej nie wrogiem. Przyjęliśmy cię jako gościa i należy ci okazać uprzejmość. Poza tym składaliśmy Przysięgę Pokoju. Jesteś jednak równie niezwykły dla nas, jak my dla ciebie. Zaś Gwardia Krwi złożyła ślub, który w niczym nie przypomina naszej Przysięgi. Ślubowali służyć Lordom i Revelstone, mocą swej wierności chronić nas przed wszelką groźbą. – Westchnął ciężko. – To upokarzające, mieć takich obrońców, nieczułych na czas i śmierć. Ale zostawmy to. Dwie rzeczy muszę ci wyjaśnić. Kierując się nakazami swych ślubów, Gwardia Krwi zabiłaby cię natychmiast, gdybyś podniósł rękę przeciwko Lordowi... przeciwko komukolwiek z mieszkańców Revelstone. Ale Rada Lordów powierzyła cię ich opiece. Nie złamią tego rozkazu, nie pozwolą, by spotkała cię krzywda. Bannor i każdy z Gwardii Krwi odda raczej życie w twej obronie. Na twarzy Covenanta pojawiło się zwątpienie. – Możesz mi wierzyć – zapewnił go Lord Mhoram. – Najlepiej porozmawiaj z Bannorem o Gwardii Krwi. Jego nieufność nie powinna cię niepokoić... kiedy już ją zrozumiesz. Jego lud to Haruchai, żyjący wysoko w górach Westronu, za przełęczami, zwanymi dzisiaj Przesmykiem Gwardii. W pierwszych latach sprawowania funkcji Wielkiego Lorda przez Kevina, syna Lorica, przybyli do Krainy... przybyli i pozostali, składając śluby, które wiążą nawet bogów. – Zadumał się na chwilę. – Byli tacy gorącokrwiści, o mocnych lędźwiach, płodni, stworzeni do gwaru i bitwy... A przysięgając wierność stali się ascetyczni, pozbawieni kobiet, zestarzeli się. Powiem ci szczerze, Thomasie Covenant: ich oddanie miało nieprzewidzianą cenę... Takie poświęcenie nie przyszło im łatwo, a jedyną ich nagrodą jest duma z nieprzerwanej, nieskalanej służby. I w takiej sytuacji znać gorycz zwątpienia... – Mhoram westchnął znowu, po czym uśmiechnął się nieśmiało. – Zapytaj Bannora. Ja jestem zbyt młody, by właściwie przekazać ci tę opowieść. Zbyt młody? – pomyślał Covenant. Ileż oni mają lat? Nie zapytał jednak; lękał się, że historia, którą opowie Mhoram, będzie równie kusząca jak opowieść Pianościgłego o Bezdomnych. Po chwili milczenia skoncentrował się na swym zadaniu. – Muszę rozmawiać z Radą – oznajmił. Mhoram spojrzał mu prosto w oczy. – Lordowie zbiorą się jutro, by wysłuchać ciebie i Słone Serce Pianościgłego. Czy wolisz mówić teraz? – Nakrapiane złotem, skupione oczy Lorda zdawały się płonąć skupieniem. – Czy jesteś nieprzyjacielem, Niedowiarku? – zapytał nagle. Covenant skrzywił się. Czuł na sobie wzrok Mhorama, jak gdyby żar jego oczu wypalał mu duszę. Ale postanowił się oprzeć. – Jesteś widzącym i wróżbitą – odparł sztywno. – Ty mi powiedz. – Czy Quaan tak mnie nazwał? – Mhoram uśmiechnął się rozbrajająco. – No cóż, okazałem prorocze zdolności pozwalając, gdy zaniepokoił mnie zwykły czerwony księżyc. Być może moja moc przepowiadania bawi cię... – Porzucił tę samokrytykę i powtórzył z naciskiem: – Czy jesteś nieprzyjacielem? Covenant odpowiedział mu spojrzeniem. Miał nadzieję, że jego oczy są zimne i nieustępliwe. Nie zrobię... pomyślał. Nie jestem... – Nikim dla was nie jestem z wyboru. Mam... mam dla was wiadomość. Zostałem zmuszony, by ją tu dostarczyć. A po drodze nastąpiły pewne zdarzenia, które mogą was zaciekawić. – Powiedz mi o nich – nalegał Mhoram. Lecz jego wzrok przypomniał Covenantowi Baradakasa... i Atiaran... kiedy mówili: Jesteś jakby przede mną zamknięty. Zdawał sobie sprawę ze zdrowia Mhorama, jego niebezpiecznej odwagi i głębokiej miłości dla Krainy. – Ludzie wciąż mnie o to pytają – mruknął. – Sam nie wiesz? Ale w chwilę później sam sobie odpowiedział: oczywiście że nie. Co oni wiedzą o trądzie? I wtedy pojął, dlaczego Mhoram pyta. Lord chciał usłyszeć, jak mówi; chciał, by głos zdradził prawdę lub fałsz. Słuch Mhorama potrafił odróżnić uczciwość od kłamstwa. Covenant wspomniał wiadomość Foula i odpowiedział wymijająco. – Nie. Zachowam to dla Rady Lordów. Dla takich spraw wystarczy jedno powtórzenie. Język zmieniłby mi się w piasek, gdybym powiedział to dwukrotnie. Mhoram skinął głową, jakby przyznawał mu rację. Ale niemal natychmiast zadał kolejne pytanie: – Czy twoja wiadomość tłumaczy zbrukanie księżyca? Covenant odruchowo spojrzał w stronę balkonu. Nad horyzontem, niczym statek zarazy, płynął upiornie zakrwawiony księżyc. Jego blask sunął po wzgórzach jak czerwone widmo. – Chce się popisać – burknął. Nie potrafił stłumić drżenia głosu. – To wszystko. Pokazuje nam, co potrafi. A w głębi duszy jęczał: Ognie piekielne! Foul, Duchy były bezbronne. Co zrobisz na bis? Będziesz gwałcił dzieci? – W złym czasie przybywasz – westchnął Mhoram. Powstał i przesłonił okiennicą drzwi balkonu. – Grupa Bojowa liczy mniej niż dwa tysiące. Gwardia Krwi to ledwie pięciuset... żałosna to liczba dla każdego zadania, z wyjątkiem obrony samego Revelstone. I jest tylko pięciu Lordów. Dwoje z nich to starcy, u krańca swych sił, a żaden nie opanował więcej niż najskromniejszą część wiedzy Pierwszego Działu Mądrości Kevina. Jesteśmy słabsi niż którykolwiek Przyjaciel Ziemi w minionych wiekach. Razem ledwie zdołamy sprawić, by trawa wyrosła w Kurash Plenethor. Wrócił na miejsce. – Było nas więcej, ale w ostatnim pokoleniu niemal wszyscy najlepsi w Loresraacie wybrali Rytuał Wyzwolenia. Od piętnastu lat ja pierwszy przeszedłem próby. I serce mówi mi, że inna moc będzie tu potrzebna. Ścisnął laskę, aż pobielały mu palce. Przez jedną chwilę spojrzeniem wyrażał głęboki niepokój. – Uprzedź zatem swych przyjaciół, żeby się przygotowali – oświadczył szorstko Covenant. – Nie spodoba im się to, co mam do powiedzenia. Lecz Mhoram uspokajał się z wolna, jakby nie słyszał ostrzeżenia. Odginał palec po palcu, aż wypuścił laskę. Wreszcie uśmiechnął się słabo. – Thomasie Covenant, mam pewne powody, by wierzyć, że nie jesteś nieprzyjacielem. Nosisz laskę lillianrill i nóż rhadhamaerl... tak, a laska widziała już bitwę z potężnym wrogiem. Rozmawiałem ze Słonym Sercem Pianościgłym. Inni ci zaufali. Nie wierzę, byś bez tego zaufania dotarł aż tutaj. – Ognie piekielne! – wybuchnął Covenant. Ciskał słowa niczym kamienie, rozbijając własny fałszywy wizerunek. – Całkiem na odwrót. Oni namówili mnie do drogi. To nie był mój pomysł. Od kiedy wszystko to się zaczęło, nie miałem żadnego wyboru. Dotknął piersi, by przypomnieć sobie o jedynym wyborze, jaki mu pozostał. – Nie z własnej chęci – odparł łagodnie Mhoram. – Są więc powody, by nazywać cię Niedowiarkiem. Zostawmy to. Jutro Rada wysłucha twojej opowieści. Ale do rzeczy. Obawiam się, że nie pozwoliłem ci pytać, a teraz nadszedł już czas na Nieszpory. Czy zechcesz mi towarzyszyć? Jeśli masz ochotę, możemy rozmawiać po drodze. Covenant bez namysłu kiwnął głową. Mimo zmęczenia potrzebował aktywności, musiał zająć czymś myśli. To przesłuchanie budziło niepokój prawie tak wielki, jak pragnienie zadania własnych pytań. O białe złoto. Wstał szybko, by uciec od tych słabości. – Prowadź. Lord skłonił się i wyszedł z Covenantem na korytarz. Tu czekał Bannor. Stał oparty o ścianę, z rękoma obojętnie skrzyżowanymi na piersi, ale wyprostował się natychmiast, gdy przekroczyli próg. Pod wpływem nagłego impulsu Covenant zbliżył się do Gwardzisty Krwi. Spojrzał Bannorowi prosto w oczy i sztywnym palcem dotknął jego piersi. – Ja też ci nie ufam – oświadczył. Z ponurą satysfakcją stanął obok Mhorama. Lord zaczekał na Bannora, który zabrał z komnaty pochodnię, po czym zajął miejsce o krok za Covenantem, po lewej stronie. Ruszyli. Po chwili Covenant znów stracił poczucie kierunku; korytarze wieży tworzyły istny labirynt. Wkrótce jednak dotarli do holu, zamkniętego ślepą kamienną ścianą. Mhoram dotknął kamienia czubkiem laski i płyta cofnęła się, odsłaniając wyjście na pomost nad dziedzińcem, sięgający podpory narożnika Twierdzy. Covenant raz tylko spojrzał na rozwartą otchłań dziedzińca i cofnął się szybko. – Nie – mruknął. – Wykluczone. Zostanę tutaj, jeśli wam to nie przeszkadza. – Rumieńcem wstydu krew zabarwiła mu policzki, a strumyk zimnego potu spłynął mu po karku. – Nie lubię wysokości. Lord przyjrzał mu się z zaciekawieniem, ale nie próbował zmuszać do czegokolwiek. – Jak sobie życzysz – stwierdził. – Pójdziemy inną drogą. Spocony z ulgi, Covenant ruszył za Mhoramem. Wrócili poprzednią trasą, potem plątaniną schodów dotarli do drzwi u podstawy wieży. Tędy przekroczyli dziedziniec. Po raz pierwszy Covenant znalazł się w głównej budowli Revelstone. Twierdzę jasno oświetlały pochodnie i skaleningi. Korytarze były dość wysokie i szerokie, by mogli tu chodzić Giganci; dziwnie kontrastowało to z ciasnotą wieży. Wobec tej rzeźbionej, wspaniałej i imponującej budowli Covenant dotkliwie przeżywał własną małość, własną śmiertelność. Raz jeszcze poczuł, że twórcy Revelstone go przerastali. Jednak Mhoram i Bannor nie wydawali mu się mali. Lord kroczył, jakby te ściany były jego żywiołem, jakby jego nędzne ciało kwitło w służbie starożytnego splendoru. A niewzruszoność Bannora stała się jeszcze bardziej widoczna, jak gdyby nosił w sobie coś, co trwałością niemal dorównywało Revelstone. Krocząc między nimi, Covenant miał uczucie odcieleśnienia, utraty kontaktu z rzeczywistością. Tłumiąc takie myśli, zacisnął zęby i przygarbił ramiona. Z wysiłkiem skoncentrował uwagę na widocznych detalach budowli. Skręcili w korytarz wiodący prosto w serce góry. Jedynie podłoga wznosiła się czasem i opadała, jakby wykuto ją tak, by odpowiadała strukturze skały. W nieregularnych odstępach oddzielały się boczne tunele, niektóre biegnące na przestrzał, od ściany do ściany, niektóre łączące główny hol z zewnętrznymi korytarzami. Z przejść wylewał się coraz liczniejszy tłum; Covenant zgadywał, że wszyscy zmierzają na Nieszpory. Niektórzy nosili pancerze i opaski wojowników na głowach, inni znane Covenantowi stroje Woodhelvenninów i Stonedownorów. Kilku sprawiło na nim wrażenie związanych jakoś z lillianrill i rhadhamaerl, lecz większość wykonywała chyba bardziej prozaiczne zajęcia: gotowanie, sprzątanie, budowanie, naprawy, zbieranie plonów. Dostrzegł też kilku Gwardzistów Krwi. Na widok Mhorama wielu ludzi uśmiechało się i kłaniało mu z szacunkiem, a on odpowiadał na te pozdrowienia i często zwracał się do witających po imieniu. Lecz Bannor kroczył za nim z pochodnią w ręku tak niewzruszenie, jakby był sam w całej Twierdzy. Tłum gęstniał. Mhoram zatrzymał się i otworzył boczne drzwi. – Muszę dołączyć do Wielkiego Lorda. Zabierz Thomasa Covenanta między ludzi w świętym przybytku – polecił Bannorowi, po czym dodał, zwracając się do gościa: – Jutro o właściwej porze Bannor przyprowadzi cię do Nawy. Wykonał gest pożegnania i zniknął, pozostawiając Covenanta samego z Gwardzistą Krwi. Od tej chwili sam Bannor wskazywał Covenantowi drogę. Hol rozdzielił się po chwili na dwa korytarze, skręcające wzdłuż wypukłej ściany. W równych odstępach tkwiły w niej drzwi, dostatecznie wysokie dla Gigantów; ludzie wchodzili przez nie szybko, choć bez przepychania czy chaosu. Po obu stronach każdego wejścia stali Skaleningas i Hirebrand. Gdy Covenant się zbliżył, usłyszał ich monotonny śpiew: – Jeśli zło kryjesz w swym sercu, zostaw je tutaj. Wewnątrz nie ma dla niego miejsca. Od czasu do czasu ktoś z wchodzących dotykał jednego ze strażników, jakby zrzucał ciężar z własnych barków. W progu Bannor wręczył pochodnię Hirebrandowi, a ten zgasił ją, mrucząc urywek jakiejś pieśni i zamykając płomień w dłoni. Potem zwrócił pręt, i Gwardzista Krwi wraz z Covenantem weszli do przybytku. Znaleźli się na galerii otaczającej wewnętrzną ścianę olbrzymiej groty. Nie było tu żadnego oświetlenia, ale blask wlewał się przez wszystkie otwarte drzwi, na tym i na sześciu wyższych piętrach. Covenant widział wszystko wyraźnie. Galerie biegły pionowo jedna nad drugą, a od dna jaskini dzieliło go ponad sto stóp. Na płaskim podłożu z jednej strony wznosiło się coś w rodzaju katedry, a pozostałą część zajmował tłum ludzi. Galerie także były pełne, ale bez ścisku. Każdy mógł bez przeszkód patrzeć na podwyższenie w dole. Nagłe oszołomienie runęło na Covenanta; chwycił wysoką do piersi poręcz i przycisnął do niej swe mocno bijące serce. W Revelstone wszędzie czuł zawroty głowy; gdziekolwiek poszedł, natrafiał na urwiska, przepaście, otchłanie... Lecz poręcz uspokajała go twardością granitu. Ściskając ją, zwalczył lęk i podniósł głowę, by oderwać wzrok od dna groty. Zdziwił się lekko, widząc, że jaskinia nie jest otwarta od góry. Kilkaset stóp nad najwyższą galerią zamykała ją sklepiona kopuła. Nie widział dokładnie, ale miał wrażenie, że dostrzega wyryte w skale postacie – olbrzymie figury w tanecznych pozach. Światło zaczęło przygasać. Jedne po drugich zamykały się drzwi, a ciemność wypełniała grotę niby odrodzona noc. Po chwili przybytek został odcięty od blasku, a w pustce, jak niespokojne duchy płynęły ciche szepty i szum oddechów. W czerni Covenant odczuwał całkowitą izolację. Czuł się oderwany, niby rzucony bezwładnie w głęboką przestrzeń, a masywna skała Twierdzy zdawała się go przygniatać, jakby za chwilę straszliwy ciężar miał opaść mu na kark. Odruchowo przesunął się do Bannora, dotknął ramieniem nieruchomego Gwardzisty Krwi. Wtedy na podwyższeniu błysnął płomień... dwa płomienie: pochodnia lillianrill i dzban skaleningu. W ogromnej przestrzeni ognie wydawały się maleńkie, ukazywały jednak Birinaira i Tohrma, którzy stali po obu stronach podwyższenia, trzymając w rękach światło. Za każdym z Ciepłodziejów stały dwie postacie w błękitnych szatach: Lord Mhoram trzymający pod ramię starą kobietę za Birinairem i kobieta ze starcem za Tohrmem. Pomiędzy dwoma grupami zajął miejsce jeszcze jeden mężczyzna odziany w błękit. Jego wyprostowana sylwetka przeczyła wymowie siwych włosów i brody. To on, odgadł instynktownie Covenant. To Wielki Lord Prothall. Mężczyzna uniósł laskę i trzykrotnie uderzył okutym końcem o kamienną podłogę. Mówiąc, wysoko unosił głowę, ale sam głos nie pozwalał zapomnieć, że należy do starca. Wbrew mężnej postawie i dzielności ducha, ton niósł bolesne drżenie lat. – Oto Nieszpory w Twierdzy Lordów, starożytnym Revelstone, wykutym przez Gigantów symbolu wszystkiego, w co wierzymy. Niech będą pozdrowione mężne i lękliwe serca, światło i mrok, ciało, krew i kość, umysł i duch, na dobro i wszystko. Niech pokój zapanuje wokół i w was. Ta chwila to uświęcenie służby Ziemi. Jego towarzysze odpowiedzieli chórem: – Niech będzie zdrowie i nadzieja, serce i dom dla Krainy i dla wszystkich ludzi w służbie Ziemi. Dla was, co stoicie przed nami, bezpośrednich uczestników Mocy Ziemi i Mądrości, lillianrill i rhadhamaerl, uczniów, Powierników Mądrości i wojowników... i dla was, co stoicie nad nami, codzienni opiekunowie ciepła i plonów życia... i dla was między nami, Gigantów, Gwardii Krwi, obcych... i dla was, nieobecnych Ranyhyn, Ramenów, Woodhelvenninów i Stonedownorów, wszystkich braci i sióstr wspólnej wiary. Jesteśmy Lordami Krainy. Bądźcie pozdrowieni i bądźcie wierni. I Lordowie zaśpiewali w ciemności świętego przybytku. Ognie Ciepłodziejów wydawały się mikroskopijne w ogromnym, wysokim, pełnym ludzi sanktuarium... mikroskopijne, a mimo tego wyraźne, przyciągające wzrok niczym nieskalana odwaga. W ich blasku Lordowie rozpoczęli swój hymn. Mądrości dawnej Działów Siedem By strzec Krainy w dzień i w nocy... By czyste trwało jądro Ziemi Mocy, Laskę ma dzierżyć Wielki Lord jeden. Siedem Słów dla chorób pogardy... Osłon przed strasznym zła urokiem I jeden czysty Lord ma dzierżyć Laskę Ziemi strzec przed wrogim Foula wzrokiem. Dla wiarołomców siedem piekieł, Dla zdrajców, duchem są czy człekiem; I jeden dzielny Lord co dzierży Laskę Powstrzyma czarną złość przed Piękna blaskiem. Ucichło echo ich głosów. – Jesteśmy nowymi obrońcami Krainy, powiernikami i sługami Mocy Ziemi. Wszystkie siły przysięgliśmy poświęcić dla odzyskania Mądrości Kevina i uzdrowienia Ziemi ze wszystkiego, co zakazane i nienaturalne, spustoszone, chore i wypaczone. Składaliśmy także Przysięgę Pokoju, równą wszystkim ofiarowaniom i obietnicom, składaliśmy ją mimo pragnień umysłu. Gdyż pokój jest jedyną gwarancją, że nie sprofanujemy Krainy po raz drugi. Stojący u podwyższenia powtórzyli chórem: – Nie sprofanujemy Krainy po raz drugi, choćby trud panowania nad sobą miał nas zniszczyć na szlaku życia. I nie spoczniemy, póki cień naszego dawnego szaleństwa nie zniknie z serca Krainy, póki ciemność nie ustąpi przed życiem. A Prothall odpowiedział: – Nie ma zniszczenia w służbie Krainy. Służba prowadzi do służby, tak jak służalczość rodzi poniżenie. Możemy kroczyć od wiedzy do wiedzy, i dalej, do wiedzy jeszcze śmielszej, jeśli tylko przetrwa odwaga, jeśli przetrwa oddanie, jeśli mądrość nie ustąpi przed cieniem. Jesteśmy nowymi obrońcami Krainy, powiernikami i sługami Mocy Ziemi. Nie spoczniemy... nie skręcimy w bok, nie stracimy wiary i nie ulegniemy... Póki Szara nie popłynie Błękitem, a Rill i Maerl nie będą świeże i czyste jak pradawna Llurallin. Zgromadzeni śpiewali te same słowa, wers po wersie. Ich potężny, wspólny głos odbijał się echem w świętym przybytku, jak gdyby czerpał moc ze spętanej, podziemnej pasji. Póki trwała pieśń, Prothall stał z głową schyloną w pokorze. Kiedy jednak śpiew dobiegł końca, wyprostował się i rozłożył ramiona, jakby odsłaniał pierś gotów do oskarżenia. – Przyjaciele! – zawołał. – Słudzy i powiernicy Krainy... dlaczego nie potrafimy zrozumieć Mądrości Kevina? Któż z nas zdołał choć odrobinę poszerzyć wiedzę przodków? Trzymamy w dłoniach Pierwszy Dział... czytamy pismo i na ogół rozumiemy słowa. A jednak nie możemy zgłębić tajemnic. Jest w nas jakaś skaza, jakaś fałszywa skłonność, nieczystość intencji. Nie wątpię, że cel mamy czysty... to również cel Wielkiego Lorda Kevina, a przed nim Lorica i Damelona, i Mężnego Serca... lecz mądrzejszy, gdyż nigdy w szaleństwie rozpaczy nie wzniesiemy ręki przeciw Krainie. Ale co z tego? Gdzie popełniamy błąd, że nie możemy pojąć tego, co zostało nam dane? Głos Lorda ucichł, milczenie zapadło w sanktuarium i tylko pustka drżała niczym w łkaniu, jakby w słowach starca ludzie rozpoznali samych siebie i własne porażki. Lecz zaraz wzniósł się nowy głos. – Lordzie – zawołał śmiało Słone Serce Pianościgły. – Nie nadszedł jeszcze nasz koniec. To prawda, dziełem naszego życia było zrozumienie i gromadzenie dzieł przodków. Lecz praca ta otworzy nam drogę w przyszłość. Nasze dzieci i dzieci naszych dzieci osiągną wiele, ponieważ my nie straciliśmy serca, gdyż wierność i odwaga to najwspanialsze dary, jakie możemy przekazać spadkobiercom. A Kraina skrywa tajemnice, o których niczego nie wiemy... sekrety nadziei, ale i groźby. Nie traćcie odwagi, Skalni Bracia. Wasza wierność jest najcenniejsza. Przecież nie macie czasu, jęknął Covenant. Wierność! Dzieci! Foul was zniszczy. W głębi umysłu wizerunek Lordów zawirował i zadrżał. Nie byli istotami wyższymi, sternikami losu; byli śmiertelni jak on, i znali smak bezsilności. Foul ich powali... Na moment wypuścił poręcz, jak gdyby chciał wykrzyczeć zebranym ludziom przepowiednię ich zguby. Natychmiast jednak zawrót głowy przebił zaporę opanowania, zaatakował z głębin pustki. Covenant zatoczył się, odepchnął poręcz i chwycił Bannora za ramię. ...że ich dni w Krainie potrwają najwyżej... Będzie musiał im ogłosić wyrok śmierci. – Wyprowadź mnie stąd – szepnął chrapliwie. – Nie wytrzymam dłużej. Bannor podtrzymał go i poprowadził. I nagle otworzyły się przed nimi drzwi w oślepiającą jasność korytarza. Covenant niemal upadł na progu. Bannor bez słowa odpalił pochodnię od innej, umocowanej w ścianie. Potem chwycił Covenanta pod ramię, by mu pomóc. Covenant odepchnął jego rękę. – Nie dotykaj mnie – dyszał. – Nie widzisz, że jestem chory? Żaden wyraz nie pojawił się na obojętnej twarzy Bannora. Odwrócił się bez słowa i ruszył korytarzem. Covenant szedł za nim, pochylony, i ściskał rękami żołądek, jakby cierpiał mdłości... że ich dni w Krainie... Jak mógłby im pomóc, skoro nawet sobie nie potrafił pomóc? Z bólem serca wlókł się do swego pokoju w wieży, a potem spoglądał tępo, jak Bannor mocuje pochodnię i wychodzi. Drzwi zatrzasnęły się za nim jak wyrok. Ścisnął dłońmi skronie, jakby coś rozdzierało mu umysł. To nie dzieje się naprawdę, jęknął. Jak oni mogą? Obejrzał się, by spojrzeć na arras, jak gdyby tam mógł znaleźć odpowiedź. Ale haft tylko go rozdrażnił, rozgniewał niczym niezasłużona obraza. Do diabła, Berek, warknął. Czy myślisz, że to takie łatwe? Że wystarczy zwykła ludzka rozpacz, zwykłe nieszczęście, aby coś kosmicznego, a przynajmniej cudownego, przybyło ci na pomoc? Niech cię licho, on przecież ich zniszczy! Jesteś tylko jeszcze jednym trędowatym, nieczystym! I sam o tym nie wiesz! Zakrzywił palce jak szpony, skoczył przed siebie i rwał arras, jakby usiłował zdrapać ze skały ziemi czarne kłamstwo. Ciężka tkanina nie ustępowała, ale ściągnął ją ze ściany. Pchnął drzwi na balkon, z wysiłkiem wyniósł arras w zabarwioną krwiście noc i wyrzucił go przez poręcz. Tkanina opadła niczym martwy liść. Nie jestem Berekiem! Zdyszany wrócił do pokoju i zatrzasnął okiennice, przesłaniając purpurowy blask. Zrzucił swą szatę, włożył własną bieliznę, zgasił ognie i wszedł do łóżka. Ale miękki, czysty dotyk pościeli nie dawał mu pocieszenia. 14. Rada Lordów Przebudził się w tępym oszołomieniu. Odczuwał je niczym nacisk burzowej chmury, rozbłysk czarnej ulewy i białego ognia. Przygotowując się do Rady, mechanicznie wykonywał niezbędne ruchy – mycie, WKS, ubieranie, golenie. Gdy Bannor przyniósł tacę ze śniadaniem, jadł tak, jakby pożywienie zrobione było z trocin i żwiru. Potem wsunął za pasek nóż Atiaran, w lewej dłoni zacisnął laskę Baradakasa i usiadł twarzą do drzwi, oczekując wezwania. W końcu powrócił Bannor i oznajmił, że nadszedł czas. Przez chwilę jeszcze Covenant siedział nieruchomo, niewidzącym wzrokiem spoglądając na Gwardzistę Krwi. Zastanawiał się, skąd wziąć odwagę, by nadal trwać w tym śnie. Czuł, że grymas wykrzywia mu twarz... ale nie był tego pewien. ...ich dni w Krainie potrwają najwyżej... Skończ z tym. Dla uspokojenia dotknął twardego metalu ukrytej obrączki, po czym wstał, zmuszając do ruchu niechętne kości. Przestąpił próg z wysiłkiem, jakby za drzwiami czaiła się śmierć. Prowadzony przez Bannora wyszedł z wieży, minął dziedziniec, potem kroczył przedziwnie splątanymi korytarzami Revelstone. Wreszcie, przez jasno oświetlone tunele, dotarli do strzelistych, drewnianych wrót. Były zamknięte i strzeżone przez Gwardię Krwi. Pod ścianami stały kamienne stołki, niektóre odpowiednie dla ludzi, inne obszerne jak dla Gigantów. Bannor skinął wartownikom. Jeden z nich otworzył wrota, drugi gestem nakazał przybyszom wejść. Bannor wprowadził Covenanta do sali Rady Lordów. Nawa była obszerną, amfiteatralną, okrągłą halą, z wysokim żebrowanym sklepieniem i rzędami siedzeń wokół trzech czwartych obwodu. Drzwi znajdowały się niemal na poziomie najwyższych miejsc. Covenant zauważył także dwa niewielkie wejścia po przeciwnej stronie hali. Poniżej dolnego rzędu siedzeń były jeszcze trzy poziomy. Na pierwszym, kilka stóp pod galerią, stał stół w kształcie litery „C” otwartej w stronę wrót. Liczne krzesła ustawiono wzdłuż jego zewnętrznej krawędzi. Niżej, wewnątrz kręgu stołu, widać było płaską podłogę Nawy; i wreszcie w samym środku szerokie, okrągłe palenisko skaleningu. Żółty blask ognistych kamieni wspomagały cztery wielkie pochodnie lillianrill umieszczone w pierścieniach na ścianach, płonące bez dymu i nie spalające drewna. Bannor prowadził go stopniami w dół, a Covenant obserwował zgromadzonych w Nawie ludzi. Słone Serce Pianościgły siedział przy stole na masywnym, kamiennym krześle; uśmiechnął się na powitanie swego niedawnego pasażera. Oprócz niego za stołem siedzieli jedynie Lordowie. Naprzeciw Covenanta, u szczytu, zajął miejsce Wielki Lord Prothall; laskę położył przed sobą, na kamiennym blacie. Stary mężczyzna i kobieta usiedli po obu jego stronach, w odstępie kilku stóp. W takiej samej odległości od kobiety, po lewej stronie, Covenant zobaczył Lorda Mhorama, a naprzeciw niego kobietę w średnim wieku. Za Lordami zajęło pozycje czterech Gwardzistów Krwi. Oprócz nich w Nawie było tylko czterech ludzi. Za Wielkim Lordem, tuż pod szczytem galerii, usiedli Ciepłodzieje Birinair i Tohrm, ramię w ramię, jakby uzupełniali się wzajemnie. A tuż za nimi jeszcze dwóch mężczyzn: wojownik z podwójną czarną linią na pancerzu, i Tuvor, Komendant Gwardii Krwi. Niemal pusta Nawa sprawiała wrażenie ogromnej i tajemniczej. Bannor skierował swego podopiecznego do samotnego krzesła poniżej stołu, po drugiej stronie jamy skaleningu. Covenant usiadł sztywno i rozejrzał się. Miał wrażenie, że znalazł się nazbyt daleko od Lordów, że będzie musiał wykrzyczeć swoją wiadomość. Dlatego był zaskoczony, gdy Prothall wstał i powiedział cicho: – Thomasie Covenant, witaj na Radzie Lordów. Drżący głos brzmiał tak wyraźnie, jakby mówca stał tuż obok. Covenant nie wiedział, jak zareagować. Niepewnie dotknął prawą pięścią piersi, a potem wyciągnął rękę, otwierając dłoń. Zmysły przyzwyczajały się już do Nawy; zaczął wyczuwać obecność Lordów, ich potężną osobowość i wiedzę. Budzili myśli o surowych przysięgach z radością dotrzymywanych, o poświęceniu wielu sprawom, ale jednemu celowi. Prothall patrzył mu w oczy. Wyglądał staro, ale brodę wznosił wysoko i trzymał się prosto. Wyraźnie miał jeszcze dość sił. Lecz oczy przesłaniało zmęczenie ascetyzmu, abnegacji, wycieńczenia... jak gdyby był stary od tak dawna, że tylko moc, której się poświęcił, ratowała go przed zniedołężnieniem. Para Lordów siedząca po bokach nie wyglądała zbyt dobrze. Mieli ziemistą cerę i rzadkie, siwe włosy. Pochylali się nad stołem, jak gdyby walczyli z osłabionymi wiekiem kośćmi, by dostrzegły różnicę między medytacją a drzemką. Mhorama Covenant już znał, choć teraz sprawiał wrażenie bardziej przenikliwego i groźnego, jakby towarzystwo innych Lordów wyostrzyło jego zdolności. Lecz piąty Lord był zupełnie obcy; za stołem siedziała wyprostowana i spokojna kobieta, zwracając ku niemu szczerą twarz niczym wyzwanie. – Pozwól, że zanim zaczniemy, dokonam prezentacji – wymruczał Wielki Lord. – Jestem Prothall, syn Dwilliana, Wielki Lord z wyboru Rady. Po mojej prawicy widzisz Variola, małżonka Taramanthy i syna Pentila, niegdyś Wielkiego Lorda... – Gdy to mówił, para najstarszych Lordów uniosła pomarszczone twarze i uśmiechnęła się do siebie. – ...i Osondrea, córka Sondrei. Po lewicy Taramantha, małżonka Variola i córka Enesty, oraz Mhoram, syn Variola. Znasz już Giganta z Morskiej Rubieży, Słone Serce Pianościgłego, spotkałeś też Ciepłodziejów Twierdzy Lordów. Za mną siedzą również Tuvor, Komendant Gwardii Krwi i Garth, Dowódca Grupy Bojowej Twierdzy Lordów. Wszyscy oni mają prawo przebywać na Radzie Lordów. Czy zgłaszasz protest? Protest? – Covenant pokręcił głową. – Zaczniemy więc. Jest naszym zwyczajem, by najpierw uhonorować tych, którzy przybyli. Jak możemy ciebie uhonorować? Covenant znowu pokręcił głową. Nie chciał żadnych honorów. Już raz popełnił ten błąd. – Dobrze więc – rzekł Wielki Lord po chwili milczenia. Zwrócił się do Giganta i podniósł głos. – Witaj i bądź pozdrowiony Gigancie z Morskiej Rubieży, Słone Serce Pianościgły, Skalny Bracie i dziedzicu wierności Krainy. Bezdomni są jej błogosławieństwem. Kamień i Morze głęboko tkwią w życiu. Witaj zdrowy lub w chorobie, w radości czy zgryzocie... proś lub dawaj. Każdemu żądaniu odpowiemy, póki jest w nas życie i moc, by je zaspokoić. Jestem Wielkim Lordem Prothallem; przemawiam w imieniu Revelstone. Pianościgły powstał, by odpowiedzieć. – Witaj, Lordzie i Przyjacielu Ziemi. Jestem Słone Serce Pianościgły, legat Gigantów z Morskiej Rubieży do Rady Lordów. Usta moje głoszą prawdę mojego ludu; słyszę głos pradawnej świętej skały przodków... pierwotna skała Ziemi... czysta przyjaźń... znak wierności w wiecznym kamieniu czasu. Nadszedł czas na dowód i moc wierności. Poprzez Las Gigantów, Równinę Sarangrave i Andelain, przychodzę w imię dawnych obietnic. – Z jego głosu zniknął nagle formalny ton i dodał, spoglądając wesoło na Covenanta: – Przynoszę też inne rzeczy. Mój przyjaciel Thomas Covenant przyrzekł, że pieśń powstanie o naszej wędrówce. – Roześmiał się cicho. – Jestem Gigantem z Morskiej Rubieży. Nie śpiewajcie o mnie krótkich pieśni. Lord Mhoram zachichotał krótko. Prothall również się uśmiechnął, lecz surowa twarz Osondrei wydawała się niezdolna do śmiechu, a Variol i Taramantha chyba nie usłyszeli Giganta. Pianościgły usiadł. – Jakie przynosisz posłanie? – spytała niecierpliwie Osondrea. Pianościgły wyprostował się i lekko pogładził palcami kamienny blat. – Lordowie... Kamień i Morze! Jestem Gigantem. O takich sprawach trudno mówić, choć mnie łatwiej niż innym i dlatego właśnie zostałem wybrany. Postaram się jednak mówić szybko. Zrozumcie mnie, proszę. Powierzono mi to poselstwo na Gigantclave trwającym dziesięć dni. Nie marnowaliśmy czasu. Kiedy potrzeba zrozumienia, wszystko musi być opowiedziane do samego końca. Mawiamy, że pośpiech jest dobry dla tych, którzy stracili nadzieję... i ledwie dzień minął od chwili, gdy przekonałem się, że prawdę głoszą stare przysłowia. Dlatego moje poselstwo zawiera wiele treści, których w obecnej chwili wolicie pewnie nie słuchać. Musicie znać historię mego ludu, wiedzieć o jego wędrówkach i stracie, która doprowadziła do lądowania na tej ziemi... musicie pamiętać o kontaktach naszych narodów od tamtych dni... jeżeli macie mnie wysłuchać. Ale pominę to. Jesteśmy Bezdomnymi, rzuconymi na łaskę prądów i stęsknionymi kraju ojczystego. Jednak od czasów Damelona Przyjaciela Gigantów nie porzuciliśmy nadziei, choć sam Niszczyciel Dusz wystąpił przeciw nam. Przeszukiwaliśmy morza i czekaliśmy, aż wypełnią się znaki. Pianościgły urwał, by w zadumie spojrzeć na Covenanta. Po chwili podjął znowu. – Tak, Lordowie. Ciekawe to znaki. Tak wiele zostało powiedziane, i tak mało to wyjaśnia. To nie Dom przepowiedział nam Damelon, a raczej koniec, rozwiązanie naszej tęsknoty. A jednak to nam wystarczyło... wystarczyło. Do rzeczy. Jeden znak nadziei odkryliśmy sami. Gdy wiosna nadciągnęła do Morskiej Rubieży, powróciły nasze statki. Na koniec poszukiwań trafiły na wyspę, leżącą na krańcu pradawnych oceanów, po których kiedyś wędrowaliśmy. Rzecz nie jest pewna, ale kolejni badacze mogą wyruszyć wprost na tę wyspę i dalej szukać pewniejszych znaków. Wtedy rozwikłamy sieć naszych szlaków w labiryncie mórz. Prothall skinął głową i w idealnej akustyce Nawy, Covenant posłyszał delikatny szelest jego szaty. Pianościgły mówił dalej, jakby zbliżał się już do sedna swego przesłania. – Jeszcze jedną nadzieję ofiarował nam Damelon Przyjaciel Gigantów, Wielki Lord i syn Mężnego Serca. Kluczem jego przepowiedni były te słowa: tułaczka zakończy się, gdy nasze nasienie odzyska dawną moc i znów zacznie się rodzić liczne potomstwo. Tym samym nadzieja powstanie z nadziei, albowiem bez żadnych wróżb powróci odwaga i radość serca, gdy będzie więcej naszych ukochanych dzieci. I spójrzcie! Tej nocy, gdy powróciły nasze okręty, Falowłosa Wszemrada, żona Krzepkorękiego Kilotwórcy, legła w łożu i wydała na świat... Och, Kamień i Morze, Lordowie! Kaleczy mój język próba opowiedzenia tego bez pełnej miary wdzięczności Gigantów. Jak mogą odczuwać radość ludzie, którzy o wszystkim mówią krótko? Dumna żona, smukła Falowłosa, zrodziła trzech synów. Nie zdołał powstrzymywać się dłużej. Wybuchnął pieśnią pełną szumu przyboju na skałach i posmaku soli. Zaskoczony Covenant dostrzegł uśmiech Lord Osondrei. Jej wilgotne oczy odbijały złocisty blask skaleningu – wyraźny dowód, że z radością przyjęła wieści Giganta. Pianościgły urwał nagle. – Wybacz... – skłonił się w stronę Covenanta. – Masz inne sprawy. Muszę powrócić do istoty swego poselstwa. Cóż, przyjacielu, czy nadal nie roześmiejesz się dla mnie? Muszę pamiętać, że Damelon obiecał nam koniec, nie powrót... choć nie potrafię wyobrazić sobie innego końca niż Dom. A może dożyłem zmierzchu Gigantów? – Ciszej, Skalny Bracie – przerwała Lord Taramantha. – Nie sprowadzaj zła na swój lud, wypowiadając takie rzeczy. Pianościgły odpowiedział serdecznym śmiechem. – Wielkie dzięki, Lordzie Taramantho. A więc starych, mądrych Gigantów muszą napominać młode kobiety. Cały mój lud będzie się śmiał, gdy mu o tym opowiem. Taramantha i Variol wymienili uśmiechy i powrócili do swego zamyślenia czy drzemki. – Do rzeczy zatem, Lordowie – powiedział Pianościgły. – Kamień i Morze! W głowie mi się kręci od tego pośpiechu. Przybyłem, by prosić o spełnienie dawnych obietnic. Wielki Lord Loric Pogromca Podłych przyrzekł, że gdy powróci nadzieja, Lordowie ofiarują nam dar, by ułatwić nam szukanie domu. – Birinair – rzuciła Lord Osondrea. Wysoko w galerii, za plecami Prothalla, stary Birinair powstał. – Oczywiście. Nie śpię przecież – oznajmił. – Nie jestem jeszcze taki stary. Słyszałem. – Witaj, Birinairze! – zawołał szeroko uśmiechnięty Gigant. – Witaj Ciepłodzieju Twierdzy Lordów i Hirebrandzie z lillianrill. My, Giganci i lillianrill jesteśmy starymi przyjaciółmi. – Nie musisz krzyczeć – odparł Birinair. – Starymi przyjaciółmi od czasów Wielkiego Lorda Damelona. Nie inaczej. – Birinairze – przerwała im Osondrea. – Czy twoja wiedza wspomina o darze obiecanym Gigantom przez Lorica? – Darze? Czemu nie? Nie mam kłopotów z pamięcią. Gdzie jest ten żółtodziób, mój uczeń? Loriarill, oczywiście. Mówią na to Gildenlode. Oczywiście. Kile i rumple okrętów. Nie zboczą z kursu i niestraszna im cisza. I mocne jak kamień – dodał, zwracając się do Tohrma. – Ty, rhadhamaerl, zawsze się ze mną kłócisz. Pamiętam. – Czy zdołacie tego dokonać? – spytała cicho Osondrea. – Dokonać? – powtórzył Birinair, wyraźnie zdziwiony. – Czy potraficie wykonać dla Gigantów kile i rumple z Gildenlode? Czy ta wiedza zaginęła? – Osondrea spojrzała na Pianościgłego. – Ilu statków potrzebujecie? Rzuciwszy okiem na wyprostowanego dumnie Birinaira, Gigant pohamował wesołość. – Siedem – odparł. – Może pięć. – Czy to możliwe? – spytała znowu Osondrea, głośno lecz bez gniewu. Covenant przenosił wzrok z jednego mówcy na drugiego, jakby rozmawiali w obcym języku. Ciepłodziej wyjął tabliczkę i rysik, po czym zaczął przeliczać, mrucząc coś pod nosem. Zgrzyt rysika rozlegał się w całej Nawie. Wreszcie Birinair podniósł głowę. – Wiedza pozostała – oznajmił sztywno. – Ale to niełatwe. Najlepiej, jak potrafimy. Oczywiście. I czas... trzeba czasu. Bodach glas, trzeba czasu. – Jak długo? – Najszybciej, jak tylko zdołamy. Jeśli nikt nam nie będzie przeszkadzał. Nie zapomniałem najdumniejszej sztuki lillianrill. Czterdzieści lat. – I dodał chrapliwym szeptem: – Przykro mi. – Czterdzieści lat? – Pianościgły roześmiał się łagodnie. – Mężnie powiedziane, Birinairze, mój przyjacielu. Czterdzieści lat? Nie wydaje mi się, by było to długo. – Odwrócił się do Wielkiego Lorda Prothalla. – Mój lud nie potrafi wam podziękować. Nawet w mowie Gigantów nie ma odpowiednio długich słów. Trzy tysiąclecia lojalności to zbyt mało, by odpłacić za siedem rumpli i kilów z Gildenlode. – Nie – zaprotestował Prothall. – Siedemdziesiąt razy po siedem darów Gildenlode to nic wobec przyjaźni Gigantów z Morskiej Rubieży. Jedynie myśl, że pomogliśmy wam wrócić do domu, zdoła wypełnić pustkę po waszym odejściu. A ta pomoc nastąpi dopiero za czterdzieści lat. Ale zaczniemy natychmiast. Może się zdarzyć, że nowe zrozumienie Mądrości Kevina skróci ten czas. – Natychmiast – powtórzył Birinair i usiadł. Czterdzieści lat? – westchnął Covenant. Nie macie czterdziestu lat. – Skończone? – rzuciła Osondrea. Spojrzała najpierw na Pianościgłego, potem na Wielkiego Lorda Prothalla. Obaj przytaknęli. Wtedy zwróciła się do Covenanta. – Przejdźmy zatem do sprawy tego oto Thomasa Covenanta. Jej głos ożywił atmosferę niczym odległy trzask gromu. – Obcego zwanego Niedowiarkiem – wtrącił Mhoram, próbując uśmiechem złagodzić bezpośredniość Osondrei. – Nie bez powodu – dodał Pianościgły. Słowa Giganta zabrzmiały alarmem wśród przytłumionych lęków Covenanta. Spojrzał ostro. W głębokich oczach i wysokim czole Pianościgłego dostrzegł znaczenie tej uwagi. Równie wyraźnie, jakby powiedział to na głos, Gigant prosił: Uznaj białe złoto i użyj go, by pomóc Krainie. Niemożliwe, odparł Covenant. Powieki czuły żar bezradności i buntu, lecz twarz miał nieruchomą niczym blok marmuru. – Znaleziono arras z twojego pokoju – oznajmiła nagle Osondrea. – Dlaczego go wyrzuciłeś? – Raził mnie – odparł Covenant, nie patrząc na nią. – Raził? – w jej głosie drżało oburzenie i niedowierzanie. – Osondreo – upomniał ją łagodnie Prothall. – On jest tu obcy. Nie zmieniła wyrazu twarzy, ale zamilkła. Przez chwilę nikt się nie poruszył ani nie przemówił; Covenant odniósł niepokojące wrażenie, że Lordowie w myślach debatują, jak go potraktować. Wreszcie Mhoram powstał, obszedł stół wzdłuż wewnętrznej krawędzi, aż znowu stanął naprzeciw Osondrei. Usiadł na blacie, kładąc laskę na swych kolanach. Spojrzał na Covenanta. Pod jego badawczym wzrokiem Covenant czuł się zupełnie odkryty. Wyczuł, że Bannor przysunął się, jakby przewidując atak na Lorda. – Thomasie Covenant – zaczął Lord Mhoram. – Musisz nam wybaczyć tę ostrożność. Sprofanowany księżyc świadczy o obecności zła w Krainie, którego nawet nie podejrzewaliśmy. Bez ostrzeżenia pojawiła się na niebie najsurowsza próba naszego wieku. Grozi nam. A jednak nie chcemy cię pochopnie osądzać. Musisz wykazać swoją złą wolę... jeśli jest zła. – Urwał, czekając na jakąś reakcję, lecz Covenant tylko patrzył tępo przed siebie. Mhoram wzruszył ramionami. – Do rzeczy. Najlepiej może zacznij od swej wiadomości. Covenant skrzywił się i wsunął głowę w ramiona jak człowiek atakowany przez sępy. Nie chciał recytować przesłania, nie chciał pamiętać Wartowni Kevina, Mithil Stonedown, niczego. Wspomnienie zawrotu głowy uciskało mu żołądek. To niemożliwe. Jak zdoła zachować swą pogwałconą normalność, jeśli myśli o takich rzeczach? Ale wiadomość Foula miała siłę przymusu. Zbyt długo nosił ją niczym ranę w umyśle, by teraz odrzucić. Zanim przygotował sobie jakąś obronę, ogarnęła go jak konwulsje. – Oto są słowa Lorda Foula Wzgardliwego – zaczął tonem niepowstrzymanej pogardy. – „Powiesz im wszystkim i Najwyższemu Lordowi Prothallowi, synowi Dwilliana, że ich dni w Krainie potrwają najwyżej siedem razy po siedem lat od chwili obecnej. Zanim dopełni się ten czas, będę miał władzę nad ich życiem i śmiercią. Jako dowód, że słowa moje są prawdą, powiedz im to: Drool Skalny Robak, Jaskiniowy Upiór z Góry Gromu, odnalazł Laskę Praw, zagubioną dziesięciokroć sto lat temu przez Kevina podczas Rytuału Profanacji. Przekaż im, że zadaniem wyznaczonym ich pokoleniu jest odzyskanie Laski. Bez niej nie zdołają mi się oprzeć nawet przez siedem lat, a wtedy moje całkowite zwycięstwo przyjdzie sześć razy po siedem lat wcześniej. Pamiętaj, robaku: nie zawiedź mnie. Jeśli nie powtórzysz Radzie tej wiadomości, wszyscy ludzie w Krainie będą martwi, nim minie dziesięć pór roku. Nie rozumiesz, ale powiem ci i tak: Drool Skalny Robak ma Laskę i to jest powód do lęku. Jeśli wiadomość nie dotrze na czas, za dwa lata zasiądzie na tronie w Twierdzy Lordów. Już teraz Jaskiniowe Upiory maszerują na jego wezwanie; a wilki i ur-Podli z Demondim odpowiadają na zew Laski. Lecz nie wojna jest największym niebezpieczeństwem. Drool coraz głębiej ryje pod Górą Gromu, Gravin Threndor, Szczytem Ognistych Lwów. A są trucizny zagrzebane w głębinach Ziemi, zbyt potężne i straszne, by mógł nad nimi zapanować śmiertelnik. Potrafią one raz na zawsze zmienić w piekło cały wszechświat. I takiej właśnie trucizny szuka Drool. Chce znaleźć Złoziemny Kamień. Jeśli zostanie jego panem, zguba dosięgnie zarówno wielkich jak i maluczkich, i będzie trwać, póki Czas się nie zatrzyma. Dlatego musisz dostarczyć wiadomość, robaku. Spotkałeś Droola. Czy chciałbyś zginąć z jego rąk?” Serce Covenanta dygotało obrzydzeniem dla tych słów, tego tonu. Lecz Foul jeszcze nie skończył. – „Jeszcze jedno słowo. Ostatnie ostrzeżenie. Nie zapomnij, kogo masz się lękać. Musiałem zadowolić się zabijaniem i torturami, teraz jednak nakreśliłem swe plany i zacząłem. Nie spocznę, póki nie usunę z Ziemi nadziei. Myśl o tym i drżyj ze strachu”. Poczuł, że lęk i wstręt rozpłomieniają się w Nawie jak rozbudzone jego przemową. Ognie piekielne! – jęknął, próbując oczyścić spojrzenie z tej ciemności, z której płynęła wzgarda Foula. Nieczysty! Prothall schylił głowę i mocno ścisnął laskę, jak gdyby próbując zaczerpnąć z niej odwagi. Za nim Tuvor i Dowódca Garth stali w pozach gotowości bojowej. Dziwne, ale Variol i Taramantha pozostali na miejscach, drzemiąc jakby, nieświadomi, co zostało powiedziane. Ale Osondrea patrzyła na Covenanta z rozchylonymi wargami, niczym ugodzona w samo serce. Naprzeciw niej Mhoram wstał i zamknął oczy, mocno opierając laskę o podłogę, tam gdzie metal okucia dotykał kamienia, jarzył się błękitny płomień. Pianościgły przygarbił się i chwycił dłońmi siedzenie. Ramiona mu drżały; nagle jego krzesło pękło z trzaskiem. Osondrea zakryła twarz dłońmi. – Melenkurion abatha! – krzyknęła boleśnie. W następnej chwili opuściła ręce i znowu wpatrzyła się w Covenanta nieruchomym, zdumionym spojrzeniem. A on krzyknął bezgłośnie: Nieczysty!, jakby się z nią zgadzał. – Śmiej się, Covenancie – szepnął chrapliwie Pianościgły. – Powiedziałeś nam o końcu wszystkich rzeczy. Teraz nam pomóż. Śmiej się. – Ty się śmiej – odparł apatycznie Covenant. – „Radość tkwi w uszach, co słuchają”. Ja nie mogę. Ku jego zdumieniu, Pianościgły naprawdę się roześmiał. Odchylił głowę i wydał zduszony, gardłowy dźwięk, przypominający raczej szloch; z wolna jednak głos rozbrzmiewał mocniej, czyściej, wreszcie nabrał tonu niepokonanego humoru. Covenant był zdumiony. Tymczasem Rada przezwyciężyła pierwszy szok. Prothall powoli unosił głowę. – Bezdomni są błogosławieństwem dla Krainy – wyszeptał. Mhoram usiadł i zgasił iskrę między swoją laską a podłogą. Osondrea otrząsnęła się, westchnęła i przeczesała palcami włosy. Covenant znowu wyczuł rodzaj myślowego zespolenia Lordów; bez słów zdawali się podawać sobie ręce i wzajemnie dodawać sił. Samotny i przygnębiony, Covenant czekał na pytania. Starał się przypomnieć sobie wszystkie odmowy, od których zależało jego przetrwanie. Wreszcie Lordowie znowu spojrzeli na niego. Twarz Prothalla poszarzała jak ze zmęczenia, lecz wzrok pozostał spokojny i pewny. – A teraz, Niedowiarku – odezwał się cicho – musisz nam opowiedzieć, co ci się zdarzyło. Chcemy wiedzieć, jak wyrażają się groźby Lorda Foula. Teraz, powtórzył w myślach Covenant. Przesunął się lekko. Z trudem powstrzymywał chęć, by zacisnąć palce na obrączce. Mroczne wspomnienia jak sępy biły skrzydłami w uszy, grożąc mu przełamaniem obrony. Po chwili wszyscy w Nawie patrzyli tylko na niego. Rozpoczął, ciskając słowa niczym spękane, uszkodzone cegły. – Przybyłem... z innego miejsca. Przeniesiono mnie do Wartowni Kevina... nie wiem jak. Najpierw mogłem spojrzeć na Droola... potem Foul zostawił mnie w Wartowni. Oni chyba się znali. – A Laska Praw? – spytał Prothall. – Drool miał laskę... całą rzeźbioną, z metalowymi końcami. Jak wasze. Nie wiem, co to było. Prothall wzruszył ramionami, odrzucając wątpliwości. Posępny Covenant zmusił się, by opisać – nie wspominając o swych osobistych przejściach, nie wspominając o Lenie, Triocku czy Baradakasie – wydarzenia podróży. Gdy mówił o zamordowanym Waynhim, Osondrea syknęła przez zęby, ale poza tym Lordowie powstrzymywali się od reakcji. Kiedy wspomniał o wizycie w Niebotycznym Woodhelven groźnego przybysza, możliwe że Furii, przerwał mu Mhoram: – Czy ten obcy podał jakieś imię? – Powiedział, że nazywa się Jehannum. – Aha. A co było jego celem? – Skąd mogę wiedzieć? – warknął Covenant, próbując gniewem pokryć fałsz. – Nie znam żadnych Furiów. Mhoram obojętnie kiwnął głową, a Covenant przeszedł do opowieści o marszu przez Andelain. Unikał wszelkich odniesień do zła, które atakowało go przez podeszwy butów. Zawahał się jednak, gdy zaczął mówić o Święcie Wiosny. Duchy...! – załkał bezgłośnie. Wściekłość i groza tamtej nocy wciąż trwały w pamięci, wciąż raniły mu obolałe serce. Pomóż im, Covenancie! Jak mogłem pomóc? To szaleństwo. Nie jestem... nie jestem Berekiem. Z wysiłku bolała go krtań, jak gdyby słowa były zbyt ostre, by je wypowiedzieć. – Ur-Podli zaatakowali – oświadczył. – Uciekliśmy. Część Duchów ocalała dzięki... dzięki jednemu z Wyzwolonych, jak stwierdziła Atiaran. Wtedy księżyc poczerwieniał. Później dotarliśmy do rzeki i spotkaliśmy Pianościgłego. Atiaran postanowiła wracać. Jak długo jeszcze muszę to wszystko znosić, do diabła? Nagle Lord Taramantha uniosła głowę. – Kto pójdzie? – spytała, kierując pytanie w stronę sklepienia Nawy. – Nie postanowiono jeszcze, czy ktokolwiek pójdzie – odparł łagodnie Prothall. – Bzdura – parsknęła. Poprawiła za uchem kosmyk siwych włosów i uniosła się z wysiłkiem. – To zbyt poważna sprawa, by myśleć o ostrożności. Musimy działać. Oczywiście, że mu ufam. Ma przecież laskę Hirebranda, prawda? Czy Hirebrand oddałby swoją laskę, nie mając pewności? I spójrzcie: jeden koniec poczerniał. On walczył tą laską... na Święcie Wiosny, jeśli się nie mylę. Ach, nieszczęsne Duchy. To było zło, zło! – Ponad stołem spojrzała na Variola. – Chodźmy. Musimy się przygotować. Variol wstał z trudem. Ujął Taramanthę pod ramię i razem wyszli z Nawy przez drzwi za plecami Wielkiego Lorda. Odczekawszy chwilę, by okazać szacunek starym Lordom, Osondrea powróciła wzrokiem do Covenanta. – Skąd masz laskę? – zapytała. – Baradakas... Hirebrand... dał mi ją. – Dlaczego? W jej głosie brzmiał gniew. – Chciał przeprosić – odparł wolno Covenant. – Za to, że mi nie ufał. – A jak go przekonałeś, żeby ci zaufał? Przekleństwo! – Przeszedłem próbę prawdy. – Niedowiarku – wtrącił ostrożnie Lord Mhoram. – Dlaczego Hirebrand z Niebotycznego Woodhelven chciał cię wypróbować? I znowu Covenant poczuł, że musi skłamać. – Jehannum go zdenerwował. Wszystkich sprawdzał. – Czy wypróbował również Atiaran? – A jak myślicie? – Myślę – rzekł stanowczym tonem Pianościgły – że Atiaran, małżonka Trella, bez żadnych prób może dowieść swej wierności. Ta pochwała wywołała chwilę ciszy. Lordowie spoglądali na siebie zniechęceni, jakby w impasie. Wreszcie Prothall oznajmił surowo: – Thomasie Covenant, jesteś tu obcy i brak nam czasu, by poznać cię lepiej. Jednak nie zrezygnujemy dla ciebie z naszego wyczucia tego, co jest w tobie słuszne. To jasne, że powiedziałeś nieprawdę. Dla dobra Krainy, musisz odpowiedzieć na nasze pytania. Proszę cię, wyjaw, dlaczego Hirebrand Baradakas poddał ciebie próbie prawdy, a nie Atiaran, twoją towarzyszkę. – Nie. – Powiedz zatem, dlaczego Atiaran, małżonka Trella, nie chciała ci tutaj towarzyszyć? To niezwykłe, gdy osoba zrodzona w Krainie rezygnuje z zobaczenia Revelstone. – Nie. – Dlaczego odmawiasz? Covenant z wściekłością spojrzał na przesłuchujących. Siedzieli przed nim jak sędziowie, mogący go wypędzić. Chciał się bronić krzykiem i przekleństwami, lecz powstrzymywał go skupiony wzrok Lordów. Nie widział na ich twarzach pogardy. Przyglądali mu się z gniewem, lękiem, niepokojem, urażoną miłością... ale bez pogardy. – Czy nie rozumiecie? – zapytał cicho. – Próbuję uniknąć jeszcze większego kłamstwa. Jeśli nie przestaniecie... ucierpimy wszyscy. Wielki Lord patrzył mu prosto w oczy, wytrzymując przez chwilę jego gniewny i błagalny jednocześnie wzrok. W końcu westchnął. – Dobrze więc. Utrudniasz nam decyzję. Musimy się teraz naradzić. Proszę, byś opuścił Nawę. Wezwiemy cię za chwilę. Covenant wstał, odwrócił się na pięcie i ruszył schodami do wielkich drzwi. Tylko stuk jego butów na kamieniach przerywał ciszę w sali... aż do chwili, gdy stanął niemal w progu. Wtedy usłyszał głos Pianościgłego – tak wyraźnie, jakby to jego własne serce wypowiedziało te słowa. – Atiaran, małżonka Trella, obwiniała cię za rzeź Duchów. Zamarł przerażony, czekając, że Gigant będzie mówił dalej. Ale Pianościgły umilkł. Covenant wyszedł z Nawy i usiadł ciężko na jednym z krzeseł pod ścianą. Jego sekret wydawał się tak kruchy, że nie był pewien, czy jeszcze istnieje. Nie jestem... Podniósł głowę. Przed nim stał Bannor. Twarz Gwardzisty Krwi była pozbawiona wszelkiego wyrazu, ale Covenant miał wrażenie, że dostrzega w niej cień pogardy. Pozornie nieruchoma, mogła jednak wyrazić każdą reakcję, a teraz osądzała jego słabość. Idź naprzód, mruknął do siebie gniewny, sfrustrowany. Przetrwaj. – Bannorze – wychrypiał. – Mhoram uważa, że powinniśmy poznać się lepiej. Powiedział, żebym zapytał cię o Gwardię Krwi. Bannor wzruszył ramionami, jakby nieczuły na wszelkie pytania. – Twój lud... Haruchai... – Bannor przytaknął. – Żyje w górach. Przybyliście do Krainy, gdy Kevin był Wielkim Lordem. Jak dawno temu to się zdarzyło? – Wieki przed Profanacją. – Twardy ton Gwardzisty Krwi zdawał się sugerować, że takie jednostki czasu, jak dekady i lata nie mają znaczenia. – Dwa tysiące lat temu. Dwa tysiące lat... – Dlatego zostało was tylko pięciuset – stwierdził Covenant, myśląc o Gigantach. – Wymieracie, odkąd przyszliście do Krainy. – Gwardia Krwi zawsze liczyła pięciuset. Takie są nasze śluby. Haruchai jest więcej. – Wymówił tę nazwę ze śpiewnym akcentem, który odpowiadał barwie jego głosu. – Więcej? – Żyją w górach, jak przedtem. – To jak... Mówisz tak, jakbyś bardzo dawno tam nie był. – Raz jeszcze Bannor skinął głową. – Jak to się dzieje, że tutaj jest was zawsze pięciuset? Nie widziałem... – Kiedy polegnie ktoś z Gwardii Krwi – przerwał chłodno Bannor – wysyłamy jego ciało przez Przesmyk Gwardii, a inny z Haruchai przybywa, by zająć jego miejsce. Ginie? – zdziwił się Covenant. – I od tego czasu nie byłeś w ojczyźnie? Nie odwiedzasz... Czy masz żonę? – Kiedyś miałem. Ton Bannora nie zmienił się, ale coś w tym braku modulacji zdradziło, że pytanie jest ważne. – Kiedyś? – powtórzył Covenant. – Co się z nią stało? – Nie żyje. Instynkt ostrzegał go, ale Covenant nie ustępował, pobudzany niewzruszonym, nieludzkim spokojem Bannora. – Jak... jak dawno temu umarła? – Dwa tysiące lat temu – odpowiedział Gwardzista Krwi bez chwili wahania. Co! Przez kilka sekund Covenant w oszołomieniu wytrzeszczał oczy. To niemożliwe, szeptał do siebie, jakby w obawie, że Bannor może go usłyszeć. To niemożliwe. Opanował się z trudem i zamrugał. Dwa...? Co to ma znaczyć? A jednak twierdzenie Bannora brzmiało przekonująco. Zimny głos zdawał się niezdolny do kłamstwa, a nawet do braku precyzji. Napełnił Covenanta grozą, mdlącym współczuciem. W nagłym błysku intuicji pojął wagę opisu Mhorama: przysięgając wierność, stali się ascetyczni, pozbawieni kobiet, zestarzeli się. Jałowi... czy może istnieć jakaś granica jałowości, trwającej od dwóch tysiącleci? – Ile... – wychrypiał. – Ile masz lat? – Przybyłem do Krainy z pierwszymi Haruchai, gdy Kevin był jeszcze młody na urzędzie Wielkiego Lorda. Razem po raz pierwszy złożyliśmy lub służby. Razem wezwaliśmy Moc Ziemi na świadka naszego zobowiązania. A teraz nie powracamy do domu, póki nie polegniemy. – Dwa tysiące lat – wyszeptał Covenant. – Póki nie polegniemy. To niemożliwe. Nic z tego naprawdę się nie dzieje. – Próbował przekonać sam siebie, że to, co słyszy, jest jak czucie martwych nerwów, kolejny dowód na nierzeczywistość Krainy. Ale nie potrafił traktować tego jak dowodu. Był poruszony, jakby się dowiedział, że Bannor cierpi na rzadką odmianę trądu. – Dlaczego? – wykrztusił. – Kiedy przyszliśmy do Krainy, zobaczyliśmy cuda – odpowiedział pewnym głosem Bannor. – Gigantów, Ranyhyn, Revelstone... Lordów tak potężnych, że odmówili walki z nami, byśmy nie zostali zniszczeni. W odpowiedzi na nasze wyzwanie ofiarowali nam dar tak cenny... – Urwał, jakby na nowo przeżywając dawne wspomnienia. – Dlatego złożyliśmy śluby. W żaden inny sposób nie mogliśmy im odpłacić za taką wielkoduszność. – Czy to jest wasza odpowiedź na śmierć? – Covenant tłumił współczucie; starał się zredukować to, co mówił Bannor, do bardziej ludzkich wymiarów. – Czy tak załatwia się sprawy w Krainie? Kiedy masz kłopoty, robisz po prostu to, co niemożliwe? Jak Berek? – Złożyliśmy śluby, śluby to życie. Zepsucie to śmierć. – Ale przez dwa tysiące lat? – zaprotestował Covenant. – Przekleństwo! To przecież nieuczciwe. Nie sądzisz, że dość już zrobiliście? – Nie przekonasz nas do Zepsucia – odparł zimno Gwardzista Krwi. – Zepsucia? Nie mam zamiaru. Jeśli o mnie chodzi, możecie służyć Lordom aż powysychacie. Mówię o twoim życiu, Bannor! Jak długo możesz pełnić służbę, ani razu nie pytając siebie, czy warto? Duma, a przynajmniej normalność tego wymaga. Ognie piekielne! – Nie potrafił zrozumieć, jak nawet zdrowy człowiek mógł odepchnąć samobójcze instynkty wobec tak długiego istnienia. – To przecież nie jest sos... nie możesz odgarnąć go łyżką. Jesteś człowiekiem. Nie zostałeś stworzony do nieśmiertelności. Bannor obojętnie wzruszył ramionami. – Co oznacza nieśmiertelność? Jesteśmy Gwardią Krwi. Znamy tylko życie albo śmierć: Śluby albo Zepsucie. Minęło kilka sekund, nim Covenant przypomniał sobie, że Zepsucie to imię, jakie Gwardia Krwi nadała Lordowi Foul. – Rozumiem, oczywiście – stęknął. – Żyjecie wiecznie, ponieważ wasza czysta, bezgrzeszna służba nie została zrównoważona ciężarem czy skazą zwykłej ludzkiej słabości. Tak... zalety czystego życia. – Tego nie wiemy. – Głos Bannora zabrzmiał dziwnie głucho. – Kevin nas ocalił. Skąd mogliśmy wiedzieć, co chowa w sercu? Posłał nas wszystkich w góry... w góry. Mieliśmy wątpliwości, ale dostaliśmy rozkaz. Nakazał nam to w imię naszego ludu. Dlaczego mielibyśmy nie posłuchać? Skąd mogliśmy wiedzieć? Stanęlibyśmy przy nim w Profanacji... stanęlibyśmy albo byśmy do niej nie dopuścili. Ale on nas ocalił... Gwardię Krwi. Nas, którzy przysięgali za wszelką cenę chronić jego życie. Ocaleni... dyszał ciężko Covenant. Wyczuwał nieświadome okrucieństwo decyzji Kevina. – I teraz nie wiecie, czy wszystkie te lata życia są słuszne, czy nie – rzucił w zamyśleniu. Jak to wytrzymujecie? – Może wasze śluby zadrwiły z was? – Nie ma oskarżenia, które ktoś mógłby nam wnieść przeciw nam – oświadczył Bannor. Ale przez moment jego obojętność wydawała się mniej niewzruszona. W chwilę później jeden ze strażników przywołał Covenanta do Nawy. Serce mu drżało. Pełne obaw współczucie odebrało odwagę; nie zdołałby chyba stanąć przed Lordami, odpowiedzieć na ich żądania. Powstał niepewnie i zawahał się. Gdy Bannor wskazał mu drogę, wyrzucił z siebie pospiesznie: – Powiedz mi jeszcze jedno. Gdyby twoja żona wciąż żyła, czy pojechałbyś ją odwiedzić, a potem wrócił tutaj? Potrafiłbyś... – Zająknął się. – Potrafiłbyś to znieść? Gwardzista Krwi patrzył mu prosto w oczy, lecz jego myśli zdawały się przepływać niczym cienie za jego obliczem. – Nie – powiedział cicho. Oddychając głęboko, jakby zbierało mu się na wymioty, Covenant powlókł się schodami w dół, ku żółtym ogniom ofiarnym skaleningu. Prothall, Mhoram, Osondrea, czterech Gwardzistów Krwi i czterech widzów – wszyscy siedzieli tak, jak ich zostawił. Pod ich groźnie wyczekującymi spojrzeniami zajął miejsce na samotnym krześle poniżej stołu Lordów. Drżał, jak gdyby ogniste kamienie promieniowały zimnem, nie żarem. Kiedy Wielki Lord przemówił, starcze drżenie jego głosu było wyraźniejsze niż poprzednio. – Thomasie Covenant, jeśli potraktowaliśmy cię niewłaściwie, w odpowiedniej chwili poprosimy o wybaczenie. Musimy jednak rozstrzygnąć nasze wątpliwości. Wiele musimy poznać z tego, co ukrywasz. W jednej sprawie doszliśmy wszakże do zgody. Twoją obecność w Krainie pojmujemy następująco. Ryjąc pod Górą Gromu, Drool Skalny Robak znalazł zaginioną Laskę Praw. Ale Lord Foul Wzgardliwy dowiedział się o tym odkryciu i dla własnych celów zgodził się nauczyć Jaskiniowego Upiora, jak jej używać. Najwyraźniej nie odebrał Laski Droolowi. Może był za słaby. A może bał się korzystać z narzędzia stworzonego nie dla jego ręki. Może miał inne straszne zamiary, których odgadnąć nie potrafimy. Jasne jest, że Lord Foul skłonił Droola, by z pomocą Laski przywołał cię do Krainy. Jedynie Laska Praw posiada taką moc, a Drool nie mógł powziąć ani zrealizować tego zamiaru bez pomocy wielkiej mądrości. Zostałeś sprowadzony do Krainy na żądanie Lorda Foul. Możemy tylko się modlić, by działały tu również inne siły. – Wciąż jednak nie wiemy dlaczego – wtrącił z powagą Mhoram. – Jeśli dostarczenie wiadomości byłoby jedynym celem Lorda Foul, nie potrzebowałby nikogo spoza Krainy... i nie broniłby cię przed Droolem, co uczynił, przenosząc cię do Wartowni Kevina. I co próbował uczynić, moim zdaniem, gdy posłał Furię, by powstrzymać cię na ścieżce do Andelain. Nie... Ty jesteś naszą jedyną wskazówką do prawdziwych zamiarów Wzgardliwego. Dlaczego wezwał kogoś spoza Krainy? I dlaczego ciebie? W jaki sposób służysz jego planom? Covenant oddychał z trudem. Zacisnął zęby i milczał. – Powiedzmy inaczej – nie ustępował Prothall. – Historia, którą nam opowiedziałeś, zawiera dowody prawdy. Niewielu spośród żyjących wie, że Furie nosili kiedyś imiona: Harem, Sheol i Jehannum. I wiemy, że jeden z Wyzwolonych przez długie lata badał Duchy z Andelain. Covenant mimowolnie wspomniał beznadziejną odwagę zwierząt, które pomogły Wyzwolonemu ocalić w Andelain jego i Atiaran. Rzucały się na śmierć z rozpaczliwą i próżną zaciętością. Przygryzł wargi, usiłując zatkać uszy przed wspomnieniem ich umierania. – Wiemy też – kontynuował Prothall – że próba lomillialor jest pewna... o ile ten, kto jest jej poddany, nie przerasta próbującego. – Ale Wzgardliwy także wie o tym – wtrąciła Osondrea. – Mógł wiedzieć, że Wyzwolony żył i studiował w Andelain. Mógł też przygotować tę historię i nauczyć cię jej. Jeśli tak – oznajmiła posępnie – to sprawy, o których nie chcesz mówić, wykazałyby fałsz twej opowieści. Dlaczego Hirebrand Niebotycznego Woodhelven chciał cię wypróbować? Jak dokonał próby? Z kim walczyłeś tą laską? Jaki instynkt zwrócił przeciw tobie Atiaran, małżonkę Trella? Boisz się odpowiedzi, gdyż wtedy dostrzeglibyśmy dzieło ręki Wzgardliwego. – Thomasie Covenant – zawołał władczo Wielki Lord Prothall. – Musisz dać nam dowód, że twoja opowieść jest prawdziwa. – Dowód? – jęknął Covenant. – Wykaż, że powinniśmy ci zaufać. Przekazałeś nam wieści o zgubie. W to wierzymy. Ale może celem twym jest wprowadzenie nas w błąd w sprawach obrony Krainy. Daj nam dowód, Niedowiarku. Covenant zadrżał. Nieprzebite mury snu napierały na niego, niwecząc pragnienie i nadzieję niezależności. Powstał, by wyprostowany spojrzeć w twarz zagrożeniu. I szukając ratunku, zwrócił się do Pianościgłego. – Powiedz im. Atiaran winiła siebie za to, co zaszło podczas Święta Wiosny. Ponieważ zignorowała ostrzeżenia. Powiedz im. Patrzył na Giganta, jakby siłą woli chciał go skłonić do wsparcia swej ostatniej szansy swobody. – Mój przyjaciel Thomas Covenant mówi prawdę... na swój sposób – rzekł Pianościgły po chwili pełnej napięcia. – Atiaran, małżonka Trella, wierzyła w najgorsze o sobie. – Nieważne – zawołała Osondrea. – Może winiła siebie za to, że doprowadziła go na Święto Wiosny... że umożliwiła... Jej ból nie uwalnia nas od wątpliwości. – Dowód, Covenancie – nalegał Prothall. – Musimy osądzić. Wybierz między Krainą, a tym, co Krainą pogardza. Pomóż im, Covenancie! – Nie! – wyszeptał chrapliwie. Stanął przed Wielkim Lordem. – To nie moja wina. Nie widzicie, że dokładnie tego Foul od was oczekuje? Prothall wstał, wspierając się laską. W miarę jak mówił, jego głos nabierał mocy. – Nie, nie widzę tego. Zamykasz się przede mną. Prosisz, by ci zaufać, ale nie chcesz wykazać, że jesteś godny zaufania. Żądam powodu, dla którego nam odmawiasz. Jestem Prothall, syn Dwilliana, Wielki Lord z wyboru Rady. Żądam. Przez długą chwilę Covenant nie mógł podjąć decyzji. Jego wzrok padł na otwór ze skaleningiem. Pomóż im, Covenancie! Jęknął wspominając, jak wiele zapłaciła Atiaran, by doprowadzić go do tego miejsca. Jej ból nie uwalnia od wątpliwości. A w tle słyszał głos Bannora. Dwa tysiące lat. Życie albo śmierć. Tego nie wiemy. Ale twarz, którą zobaczył w ognistych kamieniach, należała do jego żony. Joan! – zapłakał. Czy jedno chore ciało było ważniejsze od wszystkiego innego? Rozerwał koszulę, jakby próbował odsłonić serce. Z kawałka leptoru na piersi odczepił swą ślubną obrączkę, wcisnął ją na serdeczny palec i niczym wyzwanie uniósł lewą dłoń. Lecz nie chciał nikogo wyzywać. – Nie potrafię tego używać! – krzyknął rozpaczliwie, jak gdyby obrączka wciąż była symbolem małżeństwa, nie talizmanem pierwotnej magii. – Jestem trędowaty! Zdumienie ogarnęło Nawę, zmieniło atmosferę. Ciepłodzieje i Garth spoglądali zaszokowani. Prothall pokręcił głową, jakby po raz pierwszy w życiu próbował się obudzić. Intuicyjne zrozumienie niby fala zmarszczyło czoło Mhorama; poderwał się na równe nogi. Pianościgły powstał również, z uśmiechem wdzięczności na wargach. Lord Osondrea stanęła jak Mhoram, lecz w jej wzroku nie było ulgi. Covenant widział, jak przez morze niepewności Osondrea przesuwa się do sedna... widział, jak myśli: ocali albo zgubi... ocali albo zgubi... Ona jedna w Radzie Lordów rozumiała, że nawet taki dowód nie wystarczy. Wielki Lord opanował się. – Teraz nareszcie wiemy, jak cię tytułować – wyszeptał. – Ur-Lordzie Thomasie Covenant, Niedowiarku i władco białego złota, witaj i bądź wierny. Wybacz nam, gdyż nie wiedzieliśmy. Do ciebie należy pierwotna magia, która niszczy pokój. A moc zawsze jest strasznym darem. Lordowie zasalutowali, jakby chcieli jednocześnie przyzwać Covenanta i osłonić się przed nim. A potem zaśpiewali chórem: Jest pierwotna magia wyryta w każdej skale, czeka na białe złoto, co uwolni ją lub poskromi... złoto, rzadki metal, nie zrodzony w Krainie, nie opanowany, nie ograniczony ani nie ujarzmiony przez Prawo, w którym Kraina została stworzona (gdyż Kraina jest piękna niczym zdrowej duszy sen o pokoju i harmonii, a piękno nie jest możliwe bez dyscypliny... zaś Prawo, które zrodziło Czas, to dowód opanowania Stwórcy Krainy), lecz jest zwornikiem, osią i jądrem chaosu, z którego powstał Czas, a z Czasem Ziemia, a z Ziemią ci, co ją zaludniają; pierwotna magia zawarta w każdej cząstce życia, uwalniana lub poskramiana przez złoto (nie zrodzone w Krainie), ponieważ ta moc jest kotwicą łuku życia, który spina i panuje nad Czasem; i białe: białe złoto nie czarne, żółte, czerwone czy niebieskie... albowiem biel jest barwą kości, strukturą ciała, dyscypliną życia. Ta moc jest paradoksem, gdyż Moc nie istnieje poza Prawem, a pierwotna magia nie zna Prawa; a białe złoto jest paradoksem, ponieważ mówi o kośćcu życia, ale nie pochodzi z Krainy. A ten, co włada białym złotem pierwotnej magii jest paradoksem... jest bowiem wszystkim i niczym, bohaterem i głupcem, potężny i bezradny... i jednym słowem prawdy lub zdrady ocali albo zgubi Ziemię, ponieważ jest szalony i zdrowy, zimny i namiętny, zagubiony i odnaleziony. Melodia była przedziwnie harmoniczna, bez opadających kadencji, dających słuchaczom wytchnienie. A Covenant niczym łopot sępich skrzydeł słyszał w niej głos Foula, mówiącego: Masz moc... lecz nigdy się nie dowiesz, czym ona jest. Do ostatniej chwili nie zdołasz ze mną walczyć. A kiedy pieśń dobiegła końca, nie wiedział, czy jego zmagania pomogły, czy przeszkodziły manipulacjom Foula. Nie potrafił odgadnąć. Ale nienawidził go i lękał się prawdy w słowach Szarego Zabójcy. Rozciął ciszę, jaka zapanowała w Nawie. – Nie wiem, jak jej używać. Nie chcę wiedzieć. Nie dlatego ją noszę. Jeśli myślicie, że jestem wcieleniem jakiegoś zbawiciela... to kłamstwo. Jestem trędowaty. – Ach, ur-Lordzie – westchnął Prothall, gdy Pianościgły i Lordowie usiedli. – Pozwól, że powtórzę: wybacz nam. Wiele zrozumieliśmy: dlaczego zostałeś przywołany, dlaczego Hirebrand Baradakas potraktował cię w taki sposób, dlaczego Drool Skalny Robak próbował cię schwytać na Święcie Wiosny. Zrozum i ty, że wiedza o pierścieniu jest nam niezbędna. Nie bez przyczyny jesteś podobny do Bereka Półrękiego. Smuci mnie jednak, że nie potrafimy ci powiedzieć, jak używać białego złota. Niestety, tak niewiele pojęliśmy z Mądrości, którą już posiadamy. Lękam się wszakże, iż gdybyśmy nawet posiedli i zrozumieli wszystkie Siedem Działów i Słów, pierwotna magia wciąż przekraczałaby nasze zdolności pojmowania. Wiedza o białym złocie dotarła do nas poprzez starożytne proroctwa... przepowiednie, które jak zauważył Pianościgły, – wiele mówią, ale niewiele wyjaśniają... a o pierwotnej magii nie wyjaśniły niczego. Mimo to proroctwa jasno głoszą, jakie jest twoje znaczenie. Dlatego nadałem ci tytuł ur-Lorda, dzięki któremu możesz rozpatrywać z Radą wszystkie sprawy aż do chwili, gdy zechcesz nas opuścić. Musimy ci zaufać. Covenant chodził tam i z powrotem, szarpany sprzecznymi pragnieniami. – Baradakas powiedział to samo – warknął. – Do diabła! Przerażacie mnie! Kiedy usiłuję zachowywać się odpowiedzialnie, naciskacie... a kiedy was zawodzę... Nie zadajecie właściwych pytań. Nie macie bladego pojęcia, kim jest trędowaty, i nawet nie przychodzi wam do głowy, żeby o to zapytać. Właśnie dlatego Foul mnie wybrał. Ponieważ nie potrafię... Przekleństwo! Dlaczego nie zapytacie o świat, z którego przybyłem? Muszę wam opowiedzieć. Ten świat pozwala żyć tylko tym, którzy stosują się do jego reguł. A te reguły... te reguły są sprzeczne z waszymi. – Jakie to reguły? – zapytał ostrożnie Wielki Lord. – Że wasz świat jest snem. W pełnej zdumienia ciszy Nawy Covenant skrzywił się, gdy przed jego oczyma błysnęły obrazy: kolumny gmachu sądu, stary żebrak, maska policyjnego radiowozu. To sen, dyszał gorączkowo. Sen! To wszystko nie dzieje się naprawdę...! – Co? – krzyknęła Osondrea. – Sen? Chcesz powiedzieć, że śnisz? Wierzysz, że zasnąłeś? – Tak. – Osłabł z lęku. Ujawnienie pozbawiło go tarczy, odsłonięty na ciosy. Ale nie mógł już tego cofnąć. Musiał zachować przynajmniej ślad uczciwości. – Tak. – Rzeczywiście! – warknęła. – To wyjaśnia rzeź podczas Święta Wiosny. Powiedz mi, Niedowiarku: czy uważasz to za koszmar, czy twój świat rozkoszuje się takimi snami? – Dość, siostro Osondreo – przerwał Mhoram, nim Covenant zdążył odpowiedzieć. – On sam się dostatecznie dręczy... Umilkła zagniewana. – Możliwe, że bogowie miewają takie sny – stwierdził Prothall. – Lecz my jesteśmy śmiertelni. Możemy tylko opierać się złu albo mu ulec. Tak czy tak, znikniemy. Czy zostałeś wysłany, by drwić z nas z tego powodu? – Drwić? – Covenant nie mógł znaleźć właściwych słów. Mimowolnie zaciskał okaleczoną dłoń, jakby atakował oporną myśl. – Odwrotnie. To on drwi ze mnie. – A kiedy Lordowie spojrzeli pytająco, zawołał: – Czuję pulsowanie w czubkach palców! Ale to niemożliwe. Jestem chory. Nieuleczalnie. Muszę... muszę znaleźć sposób, by nie zwariować. Piekło i szatani! Nie mam zamiaru tracić zmysłów tylko dlatego, że jakaś z gruntu porządna postać ze snu żąda czegoś, czego nie mogę ofiarować. – Być może. – Głos Prothalla wyrażał smutek i współczucie, jakby właśnie godny szacunku starzec wyparł się zdrowych zmysłów. – Ale zaufamy ci mimo to. Jesteś zgorzkniały, a gorycz to znak troski. Temu ufam. A to, co mówisz, także odpowiada dawnemu proroctwu. Obawiam się, że nadchodzi czas, gdy staniesz się ostatnią nadzieją Krainy. – Czy nie rozumiecie? – Covenant nie potrafił uciszyć bólu w swym głosie. – Foul chce, żebyście tak właśnie myśleli. – Może... – mruknął zamyślony Mhoram. – Może... – I nagle podejmując decyzję, zwrócił swój groźny wzrok ku Covenantowi. – Niedowiarku, muszę cię zapytać, czy opierałeś się Lordowi Foulowi. Nie mówię o Święcie Wiosny. Kiedy przeniósł cię od Droola Skalnego Robaka do Wartowni Kevina... czy sprzeciwiałeś mu się? Covenant nagle poczuł się słaby, jakby pytanie przełamało linie jego obrony. – Nie wiedziałem jak. – Zmęczony, usiadł na swym samotnym krześle. – Nie wiedziałem, co się dzieje. – Jesteś teraz ur-Lordem – mruknął Mhoram. – Nie musisz już tam siedzieć. – Nikt nie musi już siedzieć – poprawił go Prothall. – Wiele pracy przed nami. Trzeba myśleć, badać i planować. Jakiekolwiek działania podejmiemy w tej ciężkiej próbie, musimy działać szybko. Wieczorem spotkamy się znowu. Tuvor, Garth, Birinair, Tohrm... przygotujcie się i waszych podkomendnych. Wszelkie pomysły i plany przedstawcie wieczorem Radzie. I opowiedzcie w całej Twierdzy, że Thomas Covenant otrzymał tytuł ur- Lorda. Jest obcym i gościem. Birinairze, natychmiast rozpocznij pracę dla Gigantów. Bannorze, nie ma chyba potrzeby, by ur-Lord nadal mieszkał w wieży. – Urwał i rozejrzał się, czekając, czy ktoś jeszcze przemówi. Potem odwrócił się i wyszedł z Nawy. Osondrea ruszyła za nim. Mhoram raz jeszcze zasalutował Covenantowi i także zniknął. Covenant na ślepo szedł za Bannorem przez wysokie korytarze i schody, aż dotarli do jego nowej kwatery. Gwardzista Krwi wprowadził go do apartamentów. Były wysoko sklepione, rozjaśnione światłem słońca wpadającym przez kilka szerokich okien, pozbawione ozdób. Gdy Bannor wyszedł, Covenant wyjrzał przez okno. Pokoje leżały w północnym skrzydle Revelstone, z widokiem na równiny i wygiętą ku północy skarpę płaskowyżu. Słońce stało wysoko, ale nieco na południe od Twierdzy, więc okna były w cieniu. Przeszedł do stołu, obficie zaopatrzonego w prowiant i wiosenne wino, i zjadł lekki posiłek. Potem wziął butelkę wiosennego wina i ruszył do sypialni. Znalazł tu okno z wykuszem. Panowała atmosfera samotności i spokoju. Dokąd wyruszy? Nie potrzebował intuicji proroczych zdolności, by wiedzieć, że nie może zostać w Revelstone. Był tutaj zbyt widoczny. Usiadł w kamiennej niszy i zadumał się nad Krainą i nad swym losem. 15. Wielkie wyzwanie Gdy Bannor przyniósł wezwanie na wieczorne spotkanie Lordów, Covenant wciąż siedział w wykuszu okna sypialni. W blasku pochodni zdawał się wychudzony i niemal przezroczysty. Podkrążone oczy świadczyły o wyczerpaniu, wargi mu poszarzały, a jego skóra na czole była koloru popiołu. Ręce przyciskał do piersi, jakby próbował ukoić ból serca, i patrzył na równiny, oczekując wschodu księżyca. Po chwili zauważył Gwardzistę Krwi i ściągnął wargi, odsłaniając zęby. – Wciąż mi nie ufasz – stwierdził niepewnie. Bannor wzruszył ramionami. – Jesteśmy Gwardią Krwi. Niepotrzebne nam białe złoto. – Niepotrzebne? – Ono jest wiedzą... bronią. My nie potrzebujemy broni. – Nie potrzebujecie? – powtórzył Covenant. – Jak chronicie Lordów bez broni? – My... – Bannor przerwał, jak gdyby szukał w mowie Krainy słowa odpowiedniego dla myśli. – ...wystarczamy. Covenant myślał chwilę, potem wysunął się z wnęki. – Brawo – powiedział cicho, stając przed Bannorem. Chwycił laskę i wyszedł z pokoju. Tym razem zwracał uwagę na drogę, jaką wybrali. Nie stracił wyczucia kierunku. Być może w końcu będzie mógł zrezygnować z przewodnika. Przed wielkimi drzwiami Nawy spotkali Pianościgłego z Korikiem. Gigant z szerokim uśmiechem przywitał Covenanta, lecz kiedy przemówił, nagle spoważniał. – Kamień i Morze, ur-Lordzie Covenant. Cieszę się, że postanowiłeś wykazać mój błąd. Może nie do końca pojmowałem twoje dylematy, wierzę jednak, że słusznie wybrałeś ryzyko... dla dobra całej Krainy. – I kto to mówi? – odparł niechętnie Covenant. Jego sarkazm działał jak odruch obronny... – Jak długo Giganci są zagubieni? Nie poznalibyście ryzyka, choćby weszło wam na odcisk. Pianościgły zachichotał. – Dzielnie powiedziane, przyjacielu. Być może Giganci nie są dobrymi doradcami, mimo swoich lat. A jednak dzięki tobie mniej się lękam o Krainę. Covenant skrzywił się i ruszył do Nawy. Sala Rady była oświetlona i miała akustykę równie doskonałą jak przedtem, zmieniła się tylko liczba osób. Brakowało Taramanthy i Variola, zaś na galerii siedzieli widzowie: rhadhamaerl, lillianrill, wojownicy i Powiernicy Mądrości. Gwardziści Krwi zajęli miejsca za Mhoramem i Osondreą, a Tuvor, Garth, Birinair i Tohrm usiedli za plecami Wielkiego Lorda. Pianościgły zajął swoje miejsce i skinął na Covenanta, by usiadł obok niego za stołem. Za nimi Bannor i Korik usadowili się w najniższym rzędzie na galerii. Widzowie umilkli niemal natychmiast; ucichł nawet szelest ich szat. Wszyscy czekali, aż głos zabierze Wielki Lord. Prothall dumał nad czymś przez długi czas. Wreszcie powstał wolno. Podpierał się laską, a kiedy przemówił, jego starczy głos mocno drżał. Jednak bez pomyłki ceremonialnie powitał Covenanta i Pianościgłego. Gigant odpowiedział wesoło, skrywając wysiłek, jaki kosztowała go zwięzłość. Lecz Covenant zmarszczył czoło i niecierpliwym ruchem głowy odrzucił zasady ceremoniału. Prothall przemówił znowu, unikając wzroku Lordów: – Wśród nowych Lordów istnieje obyczaj... pochodzący jeszcze od Wielkiego Lorda Vailanta, sprzed stu lat. Nakazuje on, by w przypadku, gdy Wielki Lord zwątpi w swoją zdolność służenia Krainie, mógł on stanąć przed Radą i złożyć urząd. Wówczas każdy z Lordów, który tego zapragnie, może zażądać tej funkcji dla siebie. – Głos starca zabrzmiał mocniej. – Dziś rezygnuję z przywództwa. Na skałę i korzeń, brzemię tych dni zanadto mi ciąży. Ur-Lordzie Thomasie Covenant, jeśli zechcesz, masz prawo zażądać dla siebie tytułu Wielkiego Lorda. Covenant spojrzał mu w oczy, usiłując zgłębić zamiary Prothalla. Jednak w propozycji nie doszukał się fałszu. – Wiesz, że tego nie chcę – odparł cicho. – A jednak proszę, byś przyjął tę ofertę. Ty nosisz białe złoto. – Wykluczone. To nie jest takie proste. Prothall wolno skinął głową. – Rozumiem. – Zwrócił się do pozostałych Lordów. – Czy żądacie urzędu dla siebie? – Ty jesteś Wielkim Lordem – odpowiedział Mhoram. – Któż by inny? – dodała Osondrea. – Nie marnujmy czasu na głupstwa. – Dobrze więc. – Prothall wyprostował się. – Próby i groźby naszych czasów na moją spadną głowę. Jestem Wielkim Lordem Prothallem i za zgodą Rady ostatnie słowo należy do mnie. Niech nikt się nie cofnie przed obciążeniem mnie winą, czy przed potępieniem mych decyzji, gdybym zawiódł. Covenant skrzywił się mimowolnie, ale milczał. Prothall usiadł. – Rozważmy teraz, co trzeba uczynić – rzekł. W ciszy Lordowie połączyli się myślami. – Skalny Bracie. – Osondrea zwróciła się do Giganta. – Mówi się: „Gdy wiele masz pilnych spraw, pamiętaj najpierw o przyjaźni”. Dla dobra swego ludu powinieneś jak najszybciej powrócić do Morskiej Rubieży. Giganci muszą się dowiedzieć, co tu zaszło. Sądzę jednak, że droga wodna przez Andelain nie jest już bezpieczna. Zapewnimy ci eskortę przez Puszczę Grimmerdhore i Północne Równiny, aż miniesz Uskok i Równinę Sarangrave. – Dzięki wam, Lordowie – odparł z godnością Pianościgły. – To nie będzie potrzebne. Ja także wiele myślałem. W swych wędrówkach mój lud poznał przysłowie Bhrathair: „Kto czeka, aż miecz spadnie na jego szyję, z pewnością straci głowę”. Uważam, że najlepsze, co mogę uczynić dla mego ludu, to pomóc wam we wszystkim, co postanowicie. Proszę, byście pozwolili mi przyłączyć się do was. Wielki Lord Prothall uśmiechnął się i skinął głową. – W głębi serca miałem taką nadzieję. Witaj zatem w tej ciężkiej próbie. W niebezpieczeństwie i trudach Giganci z Morskiej Rubieży dodają nam sił i nigdy nie zdołamy wyśpiewać naszej wdzięczności. Ale twój lud musi zostać ostrzeżony. Wyślemy innych posłańców. Pianościgły skłonił się w odpowiedzi. Lord Osondrea wezwała Dowódcę Gartha. – Lordowie, wykonałem wszystko, co rozkazaliście. Ogień Sztandaru płonie na szczycie Revelstone. Kto go zobaczy, ostrzeże swych bliskich i prześle wieść o wojnie na wschód i północ. Przed świtem będą gotowi wszyscy, co żyją na północ od Lekkoduszy i na zachód od Grimmerdhore. Ci, co mieszkają blisko rzeki, poślą gońców na Równiny Centralne. Dalej wiadomość będzie się posuwać wolniej. Posłałem zwiadowców w stronę Grimmerdhore i Andelain. Jednak sześć dni minie, nim otrzymam wieści z Puszczy. I chociaż nie nakazaliście tego, rozpocząłem przygotowania do oblężenia. Razem, tysiąc trzystu moich wojowników wykonuje zadania. Dwadzieścia Eomanów czeka w gotowości. – Dobrze – pochwaliła Osondrea. – Tobie powierzamy ostrzeżenie Morskiej Rubieży. Poślij tylu wojowników, ilu uznasz za konieczne, by zapewnić misji sukces. Garth skłonił się i usiadł. – A teraz... – Osondrea potrząsnęła głową, jakby chciała oczyścić umysł z innych rozważań. – Poświęciłam sporo czasu na przestudiowanie opowieści o wędrówce ur- Lorda Covenanta. Obecność białego złota sporo tłumaczy, jednak wciąż wiele zjawisk wymaga przemyślenia: burze pędzące na południe, trójskrzydły ptak, ohydna napaść na Duchy Andelain, krwawy księżyc. Moim zdaniem, znaczenie tych znaków jest oczywiste. Nagle uderzyła dłonią o blat, jakby potrzebowała tego dźwięku i bólu, by mówić. – Drool Skalny Robak odnalazł już swoją truciznę; Złoziemny Kamień lub jakieś inne śmiertelne zagrożenie. Z Laską Praw ma dość mocy, by pory roku zamieniły się miejscami! Cichy jęk zabrzmiał z galerii, lecz Prothall i Mhoram nie wydawali się zaskoczeni. Mimo to oczy Mhorama błysnęły groźnie. – Wyjaśnij to, proszę – powiedział. – Dowody mocy są niepodważalne. Wiemy, że Drool ma Laskę Praw. Ale Laska nie jest obojętnym narzędziem. Została wyrzeźbiona z Jedynego Drzewa jako sługa Ziemi i Praw Ziemi. A jednak wszystko, co się wydarzyło, jest nienaturalne, złe. Czy potraficie sobie wyobrazić potęgę, zdolną tak nagiąć Laskę, by zdeformowała jednego ptaka? Może szaleństwo daje Droolowi taką siłę woli. A może Wzgardliwy panuje teraz nad Laską. Ale pomyślcie: narodziny trójskrzydłego ptaka to najmniejsze z osiągnięć zła. Nawet w dawnych wiekach, u szczytu swej potęgi Lord Foul nie odważył się zaatakować Duchów. A co do sprofanowanego księżyca... tylko najczarniejsze, najstraszliwsze ze starożytnych proroctw wspominają o takim zjawisku. Czy uznacie to za rozstrzygający dowód, że Lord Foul posiadł teraz Laskę? Ale pomyślcie: z mniejszym wysiłkiem, niż potrzebny jest do zbrukania księżyca, mógłby z pewnością zadać nam śmierć. Nie zdołalibyśmy walczyć z taką potęgą. A jednak marnuje swe siły na darmo. Czy użyłby swej mocy w tak mało istotnym celu? A gdyby nawet, czy zdołałby zbrukać księżyc przy pomocy Laski Praw... narzędzia nie stworzonego dla jego ręki, przy każdym dotknięciu stawiającego opór jego władzy? Uważam, że jeśli Lord Foul zdobył Laskę, nie próbowałby i może nie potrafił dokonać tego, co się stało. Najpierw musiałby nas unicestwić. Ale jeśli Drool wciąż ma Laskę, wtedy ona sama nie wystarczy. Żaden Jaskiniowy Upiór nie jest dość potężny, by dokonać takich zbrodni bez mocy i Laski, i Kamienia. Jaskiniowe Upiory to istoty o słabej woli; łatwo ulegają wpływom, łatwo je zniewolić. I nie znają mądrości zdolnej rzucić wyzwanie niebiosom. Dlatego zawsze były mięsem dla armii Lorda Foul. Jeśli zgaduję właściwie, Wzgardliwy, tak samo jak my, jest na łasce Droola. Losy naszego wieku zależą od szalonych kaprysów Jaskiniowego Upiora. Wnioskuję tak, gdyż nie zostaliśmy zaatakowani. Prothall przytaknął posępnie, a Mhoram podjął rozumowanie Osondrei. – Zatem Lord Foul polega na nas, że ocalimy go i zgubimy siebie. Planuje, że nasza reakcja na wiadomość ur-Lorda Covenanta zatrzaśnie za nami pułapkę, w którą wpadliśmy i my, i on. Udawał przyjaźń dla Droola, by przetrwać, póki nie dojrzeją jego plany. I nauczył Droola korzystania z nowej potęgi w taki sposób, by nasycić żądzę władzy upiora, a jednocześnie nie zagrozić nam bezpośrednio. W taki sposób chce się upewnić, że spróbujemy wyrwać Droolowi Laskę Praw. – A więc – krzyknęła Osondrea – podjęcie takiej próby byłoby czystym szaleństwem. – Jak to? – zaprotestował Mhoram. – Przesłanie stwierdza wyraźnie: „Bez niej nie zdołają mi się oprzeć nawet przez siedem lat”. Przepowiada nam szybszą zgubę, jeśli nie podejmiemy próby, albo jeśli ją podejmiemy i przegramy, niż jeśli zwyciężymy. – Co zyskuje dzięki takim przepowiedniom? Co, prócz naszej szybkiej śmierci? Jego wiadomość to tylko przynęta, która ma nas zwabić. Mhoram odpowiedział cytatem: – „Drool Skalny Robak ma Laskę i to jest powód do lęku. Jeśli wiadomość nie dotrze na czas, za dwa lata zasiądzie na tronie w Twierdzy Lordów”. – Wiadomość dotarła na czas – nie ustępowała Osondrea. – Zostaliśmy ostrzeżeni. Możemy się przygotować. Drool jest obłąkany i ten obłęd utrudni mu atak. Może nawet odkryjemy jakiś jego słaby punkt i zwyciężymy. Na Siedem! Revelstone nigdy nie padnie, póki jest z nami Gwardia Krwi. A Giganci i Ranyhyn przybędą nam na pomoc. Prothallu – błagała. – Nie daj się zwabić w pułapkę tej wyprawy. To tylko chimera. Dostaniemy się we władzę cienia i Kraina zginie. – Lecz jeśli zwyciężymy... – sprzeciwił się Mhoram. – Jeśli odzyskamy Laskę, wtedy przetrwamy. Niezależnie od przepowiedni Lorda Foula, możemy odkryć w Lasce dość Mocy Ziemi, by wygrać wojnę. A gdyby nawet... będziemy mieli więcej czasu na szukanie innych dróg ratunku. – Jak może nam się udać? Drool ma Laskę Praw i Złoziemny Kamień. – I nie włada nad żadnym z nich. – Włada w dostatecznym stopniu. Zapytaj Duchów o zasięg jego mocy. Zapytaj księżyca. – Mnie zapytaj – warknął Covenant, wstając powoli. Wahał się przez chwilę, rozdarty między lękiem przed Droolem i strachem, co stanie się z nim samym, jeśli Lordowie nie wyruszą na poszukiwanie Laski. Wciąż widział złośliwość za płomieniem lawy gorejącym w oczach Droola. Lecz myśl o Lasce przeważyła. Czuł, że zaczyna pojmować logikę swego snu. Laska sprowadziła go do Krainy i Laska jest niezbędna, by stąd uciec. – Mnie zapytaj – powtórzył. – Nie sądzisz, że też mam coś do powiedzenia? Lordowie milczeli i Covenant musiał sam wytoczyć swe argumenty. Kiedy o tym myślał, znalazł tylko jedną słabą nadzieję. Niechętnie poruszył ten temat. – Waszym zdaniem, to Foul mnie wybrał. Ale mówił o mnie w Wartowni Kevina, jakbym został wybrany jeszcze przez kogoś. „Mój Nieprzyjaciel”, powiedział. O kogo mu chodziło? – Nie wiem – odparł z namysłem Wielki Lord. – Mówiliśmy już, że mamy nadzieję, iż przy wyborze działały też inne siły. Może tak było. Najstarsze legendy wspominają o Stwórcy... Stwórcy Ziemi... ale nic nie wiemy o tej istocie. Wiemy tylko, że jesteśmy śmiertelni, ale Foul nie... on w pewien sposób wykracza poza granice cielesności. – Stwórca... – mruknął Covenant. – Dobrze. – W jego myślach rozbłysło nagle niepokojące wspomnienie żebraka, który zaczepił go przed gmachem sądu. – Dlaczego mnie wybrał? Prothall spoglądał nieruchomo. – Kto to wie? Może z tych samych powodów, dla których wybrał cię Foul. Paradoks zirytował Covenanta, jednak mówił dalej, niczym zainspirowany sprzecznością: – Czyli ten... Stwórca... też chciał, żebyście wysłuchali wiadomości Foula. Weźcie to pod uwagę. – Otóż to! – zaatakowała Osondrea. – Tu tkwi fałsz, którego nie mogłam odkryć: celowa przynęta. Budząc nadzieję na nieznaną pomoc, Lord Foul chce się upewnić, że podejmiemy tę szaleńczą wyprawę. Covenant nie obejrzał się. Patrzył w oczy Prothalla, jakby przez zasłonę ascetyzmu usiłował wejrzeć w duszę Wielkiego Lorda. Lecz Prothall wytrzymał jego spojrzenie. Zmarszczki w kącikach jego oczu sprawiały wrażenie wytrawionych latami surowego życia. – Osondreo – odezwał się spokojnie. – Czy twoje rozważania pozostawiają nam choćby najmniejszy znak nadziei? – Znaki? Wróżby? – W przestrzeni Nawy jej głos brzmiał niepewnie. – Nie jestem Mhoramem. Gdybym była, spytałabym Covenanta, co mu się śniło w Krainie. Ale wolę nadzieję płynącą z bardziej praktycznych przesłanek. I dostrzegam tylko jedną: niewiele straciliśmy czasu. Żaden układ przypadków i decyzji nie zdołałby tak szybko doprowadzić tu Covenanta. – Dobrze – odrzekł Prothall. Ostro spojrzał na Covenanta i ten dostrzegł wreszcie, że Wielki Lord już postanowił. Słuchał dyskusji, by dać sobie ostatnią szansę znalezienia alternatywy. Covenant niepewnie spuścił głowę i skulił się na krześle. Jak on to robi, mruknął sam do siebie. Skąd ma tyle odwagi? Czy tylko ja jestem tchórzem? Wielki Lord obciągnął niebieską szatę i powstał. – Przyjaciele – oznajmił drżącym, zachrypniętym głosem. – Nadeszła pora decyzji. Muszę wybrać drogę, by sprostać sytuacji. Jeżeli ktoś chciałby podzielić się swymi myślami, niech mówi teraz. – Nikt się nie odezwał, a Prothall jakby czerpał z milczenia godność i dumę. – Wysłuchajcie zatem woli Prothalla, syna Dwilliana, Wielkiego Lorda z wyboru Rady... i niech Kraina wybaczy mi, jeśli pobłądzę lub zawiodę. W tej chwili bowiem rozstrzyga się przyszłość Ziemi. Lord Osondreo, tobie i Lordom Variolowi i Taramancie powierzam obronę Krainy. Nakazuję, byście czynili wszystko, co mądrość lub wizje wam nakażą, by chronić życie powierzone naszej opiece. Pamiętajcie, że póki stoi Revelstone, póty trwa nadzieja. Jednak gdy Revelstone padnie, stracone będą wszystkie wieki pracy Lordów, od Bereka Mężnego Serca po nasze pokolenie. Kraina nigdy już nie odżyje. Lord Mhoram i ja wyruszymy na poszukiwanie Droola Skalnego Robaka i Laski Praw. Z nami pójdą Gigant Słone Serce Pianościgły, ur-Lord Thomas Covenant, tylu Gwardzistów Krwi, ilu Komendant Tuvor zechce oderwać od obrony Revelstone, oraz jeden Eoman Grupy Bojowej. W ten sposób nieostrożnie nie wejdziemy bezbronni w paszczę zguby, a gdybyśmy zawiedli, główne siły Twierdzy Lordów pozostaną do obrony Krainy. Słuchajcie i bądźcie gotowi. Wyprawa rusza z pierwszym brzaskiem. – Lordzie! – Garth poderwał się na nogi. – Dlaczego nie zaczekasz na wieści od moich zwiadowców? By dotrzeć do Góry Gromu, musicie pokonać Grimmerdhore. Jeśli Puszcza opanowana jest przez sługi Droola albo Szarego Zabójcy, nie będziecie bezpieczni, póki zwiadowcy nie ocenią sił nieprzyjaciela. – To prawda, Dowódco – przyznał Prothall. – Jak długo musimy czekać? – Sześć dni, Wielki Lordzie. Wtedy się dowiemy, jakich sił trzeba, by przebyć Puszczę. Od dłuższego czasu Mhoram siedział z głową wspartą na dłoniach, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w jamę skaleningu. Teraz powstał. – Stu z Gwardii Krwi – oznajmił. – Albo wszystkich wojowników, jakich może dostarczyć Revelstone. Widziałem to. W Grimmerdhore są ur-Podli... i tysiące wilków. Prześladują moje sny. Jego głos niby wicher zguby zmroził atmosferę Nawy. Prothall oparł się magii słów Mhorama. – Nie, Garth – odpowiedział natychmiast. – Nie możemy zwlekać. I zbyt wielka jest groźba Grimmerdhore. Nawet Drool Skalny Robak musi pojmować, że najlepszy dla nas szlak do Góry Gromu wiedzie przez puszczę i wzdłuż północnego skraju Andelain. Pójdziemy na południe, wokół Andelain, przez Morinmoss i Równiny Ra. Tam dopiero skręcimy na wschód, ku Gravin Threndor. Wiem... dla Wyprawy, dla której klęską jest strata każdego dnia, to szlak długi i pełen niepotrzebnych mil. Ale na południu możemy uzyskać pomoc Ramenów. W ten sposób wszyscy dawni wrogowie Wzgardliwego połączą się w jednej misji. I może zdołamy wprowadzić w błąd Droola. Postanowiłem: jutro z rana Wyprawa ruszy na południe. Taka jest moja decyzja. Niech wątpiący przemówią teraz. A Thomas Covenant, który wątpił we wszystko, tak bardzo podziwiał godność i stanowczość Prothalla, że nie powiedział nawet słowa. Mhoram i Osondrea powstali, zaraz po nich Pianościgły; po chwili całe zgromadzenie zerwało się na nogi. Wszyscy zwrócili się ku Wielkiemu Lordowi Prothallowi, a Osondrea zaintonowała dźwięcznie: – Niech strzeże was Melenkurion Tama Niebios, Wielki Lordzie. Melenkurion abatha! Ochraniaj nas i zwyciężaj! Ziarno i skała, niech spełni się twój cel. Niech cię żadna podłość nie oślepi, zło nie napadnie... lęk ani słabość, spoczynek, radość czy ból nie ukoją nieszczęścia zła. Tchórzostwo jest niewybaczalne, zepsucie nie zazna miłosierdzia. Niech Tama Niebios strzeże, a Korzenie Ziemi hartują. Melenkurion abatha! Minas mill khabaal! Prothall skłonił głowę, a cała galeria i Lordowie odpowiedzieli zgodnym salutem, jak jeden mąż wyciągając ręce w niemym błogosławieństwie. Potem z wolna zaczęli opuszczać Nawę. Prothall, Mhoram i Osondrea wyszli osobnym wyjściem. Kiedy zniknęli, Pianościgły wraz z Covenantem ruszyli wolno po schodach; za nimi szli Bannor i Korik. Przed Nawą Gigant zawahał się. – Przyjacielu – zaczął. – Czy zechcesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie? – Myślisz, że mam coś do ukrycia? – Któż to wie? Magiczni Elohim mieli przysłowie... „Serce kryje sekrety nie warte opowieści”. To był wesoły lud. Ale... – Nie – przerwał Covenant. – Mam już dość przesłuchań. Odwrócił się i ruszył do swoich komnat. – Ale nie wysłuchałeś mego pytania. Przystanął. – Po co? Chcesz zapytać, co miała przeciwko mnie Atiaran. – Nie, przyjacielu – odparł Pianościgły. – Niech twoje serce kryje ten sekret aż po koniec czasu. Chcę spytać, jakie miałeś sny, odkąd zjawiłeś się w Krainie. O czym śniłeś nocą w mojej łodzi? – Tłum ludzi... prawdziwych ludzi... pluł na mnie krwią – rzucił impulsywnie Covenant. – A jeden z nich powiedział: „Na śmierć jest tylko jedna odpowiedź”. – Tylko jedna? Jakaż to odpowiedź? – Odwróć się do niej plecami – warknął Covenant odchodząc. – Przepędź ją. Dobroduszny śmiech Pianościgłego dźwięczał mu w uszach, ale szedł nie zatrzymując się, aż przestał słyszeć Giganta. Wtedy spróbował sobie przypomnieć drogę do swoich pokojów. Z niewielką pomocą Bannora odnalazł kwaterę. Zapalił tylko jedną pochodnię i zamknął drzwi przed Gwardzistą. Stwierdził, że pod jego nieobecność ktoś zasunął okiennice, przesłaniając blask księżyca. Otworzył je z perwersyjną satysfakcją, lecz krwawy pejzaż ranił mu oczy niczym odór gnijącego ciała. Zatrzasnął okiennicę. Zanim położył się do łóżka, długo jeszcze krążył po pokoju, spierając się z samym sobą. Wreszcie pokonało go zmęczenie. Gdy nadszedł świt i Bannor zaczął go budzić, Covenant opierał się. Chciał dalej spać, jakby we śnie mógł znaleźć oczyszczenie. Niewyraźnie pamiętał, że ma rozpocząć podróż o wiele bardziej niebezpieczną od tej, którą właśnie zakończył. – Chodź – powiedział Bannor. – Jeśli się nie pospieszymy, stracimy wołanie Ranyhyn. – Idź do diabła – wymruczał Covenant. – Czy ty w ogóle nie sypiasz? – Gwardia Krwi nie śpi. – Co? – Nikt z Gwardii Krwi nie zasnął, odkąd Haruchai złożyli Śluby. Covenant usiadł z trudem. Przez chwilę przyglądał się Bannorowi niepewnie. – Już jesteście w piekle – mruknął. – Nie masz powodów, by z nas kpić. – Obcy, szorstki głos Gwardzisty Krwi nawet nie zadrżał. – Oczywiście, że nie mam – warknął Covenant, wychodząc z łóżka. – Naturalnie, powinienem się cieszyć, że osądza mnie ktoś, kto nawet nie potrzebuje snu. – Nie osądzamy. Jesteśmy ostrożni. Lordowie są pod naszą opieką. – Jak Kevin... który sam się zabił. I całą resztę zabrał ze sobą. – Już mówiąc te słowa, poczuł wstyd. W blasku ognia przypomniał sobie, jaką cenę za wierność płaci Gwardia Krwi. Skrzywił się od dotyku zimnych kamieni posadzki. – Przepraszam. Mówię tak w samoobronie. Drwina jest dla mnie... chyba jedyną tarczą. Umył się szybko, ogolił i ubrał. Zjadł lekkie śniadanie, sprawdził nóż i laskę, wreszcie skinął Bannorowi, że jest gotów. Bannor wyprowadził go na dziedziniec ze starym drzewem Gilden. Nocna mgiełka wciąż unosiła się w powietrzu, lecz gwiazdy zniknęły i zbliżał się wschód. Nieoczekiwanie Covenant poczuł, że uczestniczy w czymś większym niż on sam. Wrażenie było niezwykłe; usiłował odpędzić je chłodnym rozumowaniem, gdy za Bannorem szedł tunelem, przez olbrzymie, zębate wrota wieży i w jasność brzasku. Pod murem, trochę na prawo od bramy, zebrali się uczestnicy wyprawy. Wojownicy Trzeciego Eomanu siedzieli na koniach, ustawieni w półokrąg za Klingą Quaanem. Po ich lewej stronie stało dziewięciu Gwardzistów Krwi pod wodzą Komendanta Tuvora. Wewnątrz półkola czekali Prothall, Mhoram i Słone Serce Pianościgły. Gigant nosił za pasem pałkę długości wzrostu człowieka, a na szyi szarfę trzepoczącą raźnie w porannej bryzie. Niedaleko trzech ludzi trzymało konie osiodłane leptorem. W górze, na murach Revelstone, tłoczyli się gapie. Mieszkańcy miasta we wnętrzu góry zajęli każdy balkon i taras, każde okno. A z przodu, twarzą do zebranych, stała Lord Osondrea. Głowę unosiła wysoko, jakby opierając się brzemieniu odpowiedzialności, które przyginało ją do ziemi. Słońce wysunęło się ponad wschodnim horyzontem. Oświetliło górną krawędź płaskowyżu, gdzie gorzał błękitny płomień ostrzeżenia. Blask przesuwał się w dół muru, aż wydobył z mroku Sztandar Wielkiego Lorda. Potem odsłonił czerwony proporzec, a niżej nową, białą flagę. Bannor wskazał ją ruchem głowy. – To dla ciebie, ur-Lordzie. Znak białego złota. Po czym odszedł, by zająć miejsce wśród Gwardzistów Krwi. Wszyscy milczeli, póki promienie słońca nie dotknęły gruntu, oblewając złocistym blaskiem członków Wyprawy. Osondrea przemówiła, gdy tylko światło sięgnęło jej stóp, jakby z niecierpliwością czekała na tę chwilę i pod agresywnym tonem ukrywała cierpienie serca. – Nie jestem w nastroju do ceremonii, Prothallu. Przywołaj Ranyhyn i ruszajcie. Szaleństwo tego przedsięwzięcia nie będzie mniejsze jeżeli będziemy zwlekać czy rzucać odważne słowa. Nic więcej nie musicie mówić. Jestem przygotowana do swoich zadań i póki żyję, obrona Krainy nie osłabnie. Dalej... przywołajcie Ranyhyn. Prothall uśmiechnął się łagodnie. – Szczęśliwy los nam cię zesłał, Osondreo – rzekł Mhoram. – Nikomu innemu nie mógłbym powierzyć Variola, mojego ojca i Taramanthy, mojej matki. – Kpij ze mnie, a pożałujesz! – burknęła. – Nie mam nastroju, słyszysz? – Słyszę. Wiesz, że nie kpię. Bądź ostrożna, siostro Osondreo. – Zawsze jestem ostrożna. A teraz ruszajcie, zanim całkiem stracę cierpliwość. Prothall skinął Tuvorowi. Dziesięciu Gwardzistów Krwi rozstąpiło się tak, by każdy spoglądał w stronę wschodzącego słońca i nikt nie przesłaniał mu widoku. Jeden po drugim unosili dłonie do ust, wydając przenikliwy gwizd, który odbijał się echem od muru Twierdzy i ulatywał w powietrze świtu. Zagwizdali znowu, i trzeci raz, a każde wołanie brzmiało jak gorący krzyk samotnego serca. Ale trzeciemu odpowiedziało dalekie rżenie i przytłumiony tętent potężnych kopyt. Wszystkie oczy zwróciły się wyczekująco ku wschodowi, zmrużone przed płomienną glorią poranka. Przez długą chwilę nic się nie działo, tylko drżenie ziemi dawało się odczuć coraz mocniej, niczym jakieś mistyczne zjawisko. A potem na tle kuli słońca zjawiły się konie, niby zmaterializowane z ognia niebios. Wkrótce Ranyhyn przesunęły się poza słoneczny krąg – dziesięć dzikich, dumnych zwierząt. Ogromne, potężne bestie, miały w sobie coś z delikatności rumaków czystej krwi i coś z kanciastej szorstkości mustangów. Miały też długie grzywy i ogony, chód idealnie prosty, oczy lśniące niespokojną inteligencją. Kasztany, gniade i deresze, galopowały ku Gwardzistom Krwi. Covenant dostatecznie wiele wiedział o koniach, by dostrzec, że Ranyhyn tak są różne od siebie jak ludzie. Jeden tylko rys miały wspólny: białą gwiazdę na czołach. Zbliżały się, a ogień brzasku płonął im na grzbietach; wyglądały niczym uosobienie Krainy – esencja zdrowia i siły. Drobiąc i potrząsając głowami, stanęły przed Gwardzistami Krwi, którzy pokłonili się nisko. Ranyhyn uderzyły kopytami i wstrząsnęły grzywami, jakby śmiały się z sympatią z tego zaledwie ludzkiego dowodu szacunku. – Bądźcie pozdrowione, Ranyhyn! – przemówił Tuvor. – Pędzące przez Krainę i dumne, ciała słońca i grzywy niebios, jesteśmy szczęśliwi, że usłyszałyście nasze wołanie. Musimy wyruszyć w daleką podróż, na wiele dni. Czy zechcecie nas ponieść? W odpowiedzi kilka wierzchowców kiwnęło głowami, a inne zatańczyły wkoło jak źrebaki. Potem każdy z nich podszedł do jednego z ludzi i pchnął go pyskiem, jakby zachęcał do wskoczenia na grzbiet. To właśnie Gwardziści uczynili, choć konie nie miały siodeł ani uzd. Jadąc na oklep, Gwardziści Krwi zatoczyli krąg wokół całej grupy i stanęli obok konnych wojowników. Covenant wiedział, że nadchodzi chwila wymarszu. Nie chciał stracić szansy. – Co to oznacza? – spytał, podchodząc do Osondrei. – Skąd one przybyły? Lord Osondrea odwróciła się i odpowiedziała niemal gorliwie, jakby wdzięczna za możliwość rozmowy o czymś innym niż wyprawa. – Oczywiście... jesteś tu obcy. W jaki sposób mogę tak ważną kwestię wyjaśnić w krótkich słowach? Pomyśl... Ranyhyn są wolne i nieposkromione, a ich domem są Równiny Ra. Rameni dbają o nie, ale nikt nie może ich dosiąść, chyba że same wybiorą jeźdźca. To ich wolny wybór. A jeśli Ranyhyn wybierze jeźdźca, jest mu wierny, choćby w drodze stanęły ogień i śmierć. Niewielu zostaje wybranych. Taramantha jest jedyną wśród żyjących Lordów wybraną przez Ranyhyn; Hynaril nosi ją z dumą. Co prawda Prothall ani Mhoram nie spróbowali jeszcze zdobyć zaufania Ranyhyn. Prothall nie chciał. Ale podejrzewam, że rusza na południe między innymi dlatego, by Mhoram miał szansę zostać wybranym. Nieważne. Jeszcze w czasach Wielkiego Lorda Kevina powstała więź między Ranyhyn a Gwardią Krwi. Z wielu powodów, z których tylko części się domyślam, każdy z Gwardii Krwi zostaje wybrany. A jeśli idzie o przybycie Ranyhyn... tego nie zdołam ci wyjaśnić. One są stworzeniami Mocy Ziemi. W pewien sposób każdy z Ranyhyn wie, kiedy wezwie go jeździec... tak, wie, i zawsze odpowiada. Widzisz tu Huryna, Brabhę, Marny’ego i innych. Dziesięć dni temu usłyszały wezwanie, które do naszych uszu dotarło dopiero dzisiejszego ranka. I przybyły, po niemal czterystu milach drogi, świeże jak świt. Gdybyśmy potrafili im dorównać, Kraina nie znalazłaby się w takim niebezpieczeństwie. Kiedy mówiła, Prothall i Mhoram dosiedli swoich wierzchowców. Osondrea doprowadziła Covenanta do mustanga, którego przeznaczono dla niego. Zasłuchany, bez wahania zbliżył się do zwierzęcia, lecz gdy wsunął stopę w strzemię leptorowego siodła, poczuł nagły spazm niechęci. Nie lubi koni, nie ufał im, ich siła była nazbyt groźna. Cofnął się; ręce mu drżały. Osondrea przyglądała mu się z ciekawością, nim jednak zdążyła coś powiedzieć rozległ się szmer zdziwienia. Covenant podniósł głowę. Nadjeżdżała trójka jeźdźców: Lordowie Variol i Taramantha oraz Ciepłodziej Birinair. Taramantha spoglądała wesoło, dosiadając wielkiej dereszowatej klaczy Ranyhyn. Wielki Lord Prothall pokłonił się im z grzbietu mustanga. – Cieszę się, że przybyliście. Wasze błogosławieństwo na drogę jest nam potrzebne tak samo, jak Osondrei wasza pomoc. Taramantha skłoniła się w odpowiedzi, ale na jej wargach igrał szelmowski uśmieszek. Przyjrzała się zebranym. – Dobrze wybrałeś, Prothallu – oceniła. – Ale mylisz się co do nas. Jedziemy z wami. Prothall próbował zaprotestować, lecz Birinair przerwał mu ostro: – Oczywiście. Jakżeby inaczej? Wyprawa bez Hirebranda, też coś... – Birinairze – upomniał go Prothall. – Z pewnością praca dla Gigantów z Morskiej Rubieży wymaga twego nadzoru. – Wymaga nadzoru? Oczywiście. To prawda... – zasapał. – Ale już nie mojego. Wstyd to przyznać. Wydałem wszelkie polecenia. Inni są sprawniejsi. Już od lat. – Prothallu – prosiła Taramantha. – Nie zabraniaj nam. Jesteśmy starzy, oczywiście, że jesteśmy. Ale to wielkie wyzwanie naszych czasów, jedynie śmiałe i ważne przedsięwzięcie, w którym możemy uczestniczyć. – Czy obrona Revelstone to drobiazg? Variol poderwał głowę, jakby pytanie Prothalla kryło drwinę. – Revelstone pamięta, że nie zdołaliśmy odzyskać nawet drobnej części Mądrości Kevina. W czym zdołamy tu pomóc? Osondrea poradzi sobie doskonale. Bez tej Wyprawy nasze życie pójdzie na marne. – Nie, Lordowie, nie... nie na marne – wymruczał Prothall. Szukając pomocy, spojrzał niepewnie na Mhorama. – Życie jest dobrze zaplanowane – stwierdził Mhoram z lekkim uśmiechem. – Mężczyźni i kobiety starzeją się, by ktoś miał dość mądrości, żeby uczyć młodych. Pozwól im jechać. – Jedźcie zatem – westchnął Prothall. – Będziecie uczyć nas wszystkich. Variol uśmiechnął się do Taramanthy, a ona z grzbietu Ranyhyn odpowiedziała uśmiechem. Ich twarze wyrażały spokój i oczekiwanie, które dzielili w bezgłośnej komunii swych oczu. Patrząc na nich, Covenant chwycił nagle wodze i wspiął się na siodło. Serce biło mu gwałtownie, ale niemal natychmiast leptor wzbudził poczucie bezpieczeństwa i uciszył drżenie. Za przykładem Prothalla i Mhorama, wsunął laskę pod lewe udo; przylgnęła do leptoru. Potem ścisnął kolanami boki mustanga i usiłował zachować spokój. Człowiek trzymający wodze dotknął kolana Covenanta. – Ma na imię Dura – poinformował. – Dura Pięknoboka. Koni jest w Krainie. Wyszkoliłem ją dobrze. Nie ustępuje Ranyhyn – pochwalił się i natychmiast spuścił wzrok, zawstydzony tą przesadą. – Nie chcę Ranyhyn – odparł ponuro Covenant. Mężczyzna uznał to za aprobatę dla Dury i rozpromienił się. Nim odszedł, dotknął dłońmi czoła i rozłożył ręce w szerokim salucie. Covenant obserwował drużynę. Nie brali jucznych koni, ale przy każdym siodle umieszczono torbę z prowiantem i sprzętem, a Birinair miał ze sobą grubą wiązkę prętów lillianrill. Gwardziści Krwi ruszali bez bagażu, a Pianościgły niósł na ramieniu swój wielki worek; wydawało się, że gotów jest biec tak szybko jak konie. Prothall uniósł się w strzemionach. – Musimy ruszać, przyjaciele – zawołał. – Pilne są nasze cele i zbliża się czas próby. Nie będę próbował poruszyć waszych serc długą mową ani wiązać was strasznymi przysięgami. Ale dwie rzeczy nakazuję. Bądźcie wierni do granic swych sił. I nie zapominajcie o Przysiędze Pokoju. Ruszamy ku niebezpieczeństwu, być może na wojnę... będziemy walczyć, gdy zajdzie potrzeba. Ale nie można służyć Krainie, przelewając krew w gniewie. Pamiętajcie, co mówi Prawo: Nie zadawaj bólu, gdy wystarczy mocniej chwycić; nie rań, gdy wystarczy zadać ból; nie okaleczaj, gdy wystarczy zranić; i nie zabijaj, gdy wystarczy okaleczyć; Największym wojownikiem jest ten, kto nie musi zabijać. Potem Wielki Lord zawrócił konia i stanął twarzą do muru. Wyrwał laskę, zatoczył nią trzy kręgi nad głową i wzniósł laskę do nieba. Z jej czubka wystrzelił jaskrawy, błękitny płomień. – Bądź pozdrowione, Revelstone! – krzyknął Prothall. Wszyscy ludzie w Twierdzy odpowiedzieli okrzykiem, od którego zadrżały mury: – Bądź pozdrowione! Głos miriady gardeł popłynął po wzgórzach; samo powietrze ranka zdawało się wibrować zachwytem i uznaniem. Kilka Ranyhyn cicho parsknęło. W odpowiedzi Covenant zacisnął zęby; coś ścisnęło go w krtani. Czuł się niegodny. Prothall zawrócił i ruszył cwałem w dół zbocza. Cała drużyna popędziła za nim. Mhoram podprowadził Covenanta tuż za Wielkiego Lorda, przed Variola i Taramanthę. Po czterech Gwardzistów Krwi jechało z boków, Quaan, Korik i Tuvor przodem, a z tyłu Birinair i Eoman. Długim sprężystym krokiem Pianościgły wysforował się przed Mhorama i Covenanta. Biegł lekko, jakby takie podróże były dla niego czymś zwyczajnym. I tak Wyprawa po Laskę Praw pozostawiła Twierdzę Lordów w słonecznym blasku nowego dnia. 16. Plama krwi Następne trzy dni Thomas Covenant powolnie i boleśnie odkrywał, że siodło powoduje otarcia. Siedząc na cienkiej skórze, miał wrażenie, że jedzie na oklep. Czuł, jakby twardy kręgosłup Dury miał go rozciąć na dwie części. Kolana sprawiały wrażenie wykręconych ze stawów, uda i kostki bolały go i dygotały z wysiłku ściskania boków wierzchowca, a ból z wolna sięgał aż do karku. Szyja Covenanta pulsowała przy nagłych skokach Dury, omijającej przeszkody terenowe. Czasami pozostawał na jej grzbiecie wyłącznie dlatego, że leptor siodła nie pozwalał mu spaść. A nocą zmęczone mięśnie dokuczały mu tak bardzo, że nie potrafił zasnąć bez dobrodziejstwa diamentrunku. W rezultacie prawie nie widział mijanych okolic, pogody czy nastroju towarzyszy. Ignorował lub odrzucał wszelkie próby rozmowy. Bez reszty pochłaniało go bolesne uczucie, że jest rozłamany na pół. Raz jeszcze został zmuszony, by uznać samobójczą naturę swego snu, pogodzić się z tym, co z nim robi mroczna podświadomość umysłu. Lecz mimo cierpień oddziaływały na niego diamentrunek Giganta i niesamowita żywotność Krainy. Jego ciało nabierało twardości, by sprostać wymaganiom grzbietu Dury. Nie wiedząc o tym, stawał się coraz lepszym jeźdźcem. Uczył się, jak sunąć wraz z koniem, zamiast mu się opierać. Kiedy przebudził się po trzeciej nocy, stwierdził, że ból fizyczny nie dominuje już nad emocjami. Tymczasem drużyna zostawiła za sobą tereny uprawne wokół Revelstone i wjechała w pustkowia. Obozowali wśród kamienistych równin; kiedy Covenant zaczął się w końcu rozglądać, zobaczył skalistą i nieprzyjazną okolicę. Mimo to poczucie ruchu znowu uspokoiło jego myśli, raz jeszcze dało mu złudzenie bezpieczeństwa. Jak już wiele innych rzeczy, zostawił za sobą Revelstone. Kiedy Pianościgły odezwał się do niego, zdołał mu odpowiedzieć bez zwykłej irytacji. Słysząc to, Gigant zwrócił się do Mhorama. – Kamień i Morze, Lordzie! Zdaje mi się, że Thomas Covenant postanowił wrócić do życia. To z pewnością zasługa diamentrunku. Witaj, ur-Lordzie Covenant. Witaj w naszej drużynie. Czy wiesz, Lordzie Mhoram, że stara legenda Gigantów mówi o wojnie, którą powstrzymał diamentrunek? Chciałbyś posłuchać? Potrafię ją opowiedzieć w pół dnia. – Doprawdy? – Mhoram zachichotał. – A czy potrwa to pół dnia, jeśli będziesz opowiadał w biegu, podczas jazdy? Pianościgły roześmiał się głośno. – W takim razie mogę skończyć jutro, przed zachodem słońca. Ja, Słone Serce Pianościgły to mówię. – Znam tę historię – wtrącił Lord Prothall. – Ale opowiadający zapewnił mnie, że to nie diamentrunek zakończył konflikt. Prawdziwym hamulcem było gadulstwo Gigantów. Kiedy skończyli pytać o przyczyny wojny, walczący zdążyli je już pozapominać. – Wielki Lordzie – parsknął Pianościgły. – Nie zrozumiałeś mnie. To Giganci pili diamentrunek. Słuchający wojownicy wybuchnęli śmiechem. Prothall z uśmiechem podszedł do swego wierzchowca. Po chwili Wyprawa znów ruszyła w drogę i Covenant zajął swoje zwykłe miejsce obok Mhorama. Podczas jazdy słuchał towarzyszy podróży. Lordowie i Gwardia Krwi milczeli zajęci myślami; lecz poprzez stukot kopyt słyszał rozmowy i urywki pieśni wojowników. Pod dowództwem Quaana sprawiali wrażenie pewnych siebie, czasem niecierpliwych, jakby nie mogli się doczekać próby Miecza. Po pewnym czasie Lord Mhoram zaskoczył Covenanta, zaczynając bez żadnych wstępów: – Ur-Lordzie, jak wiesz, pewnych pytań Rada ci nie zadała. Czy mogę postawić je teraz? Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o twoim świecie. – Moim świecie... – Covenant głośno przełknął ślinę. Nie chciał o tym mówić; nie miał ochoty powtarzać doświadczeń z Rady. – Po co? Mhoram wzruszył ramionami. – Ponieważ im więcej wiem, tym lepiej mogę przewidzieć, czego się po tobie spodziewać w chwili zagrożenia. Albo dlatego, że zrozumienie twojego świata może mnie nauczyć, jak cię właściwie traktować. A może zadałem to pytanie ze zwykłej przyjaźni. Ta szczerość rozbroiła Covenanta. I sobie, i Lordom winien był swego rodzaju uczciwość. Jednak ten dług budził gorycz; nie wiedział, jak wyartykułować wszystko to, co należało powiedzieć. Instynktownie zaczął układać listę. Mamy raka, zawały serca, gruźlicę, stwardnienie rozsiane, choroby genetyczne, trąd... mamy alkoholizm, choroby weneryczne, narkomanię, gwałty, rozboje, morderstwa, maltretowanie dzieci, ludobójstwo... ale nie mógłby tak recytować katalogu nieszczęść, który zdawał się nie mieć końca. Po chwili uniósł się w strzemionach i szerokim gestem wskazał szorstką równinę. – Widzisz to pewnie lepiej ode mnie... ale nawet ja umiem dostrzec, że tu jest pięknie. Wszystko żyje... jest żywe tak, jak powinno. Ta trawa jest żółta, sztywna i rzadka, ale widzę, że jest zdrowa. Należy do tego miejsca, do takiej właśnie gleby. Do diabła! Wystarczy mi spojrzeć w ziemię, a widzę nawet, jaka jest pora roku. Tam skąd przychodzę, tego nie widzimy. Jeśli nie znasz rocznych cykli roślin, nie zdołasz odróżnić zimy od wiosny. Jeśli braknie... wzorca porównawczego, nie poznasz... Ale świat jest piękny... to, co z niego zostało, czego nie zniszczyliśmy. – W myśli wdarły się obrazy Haven Farm. Nie potrafił stłumić ironii, mówiąc: – Wiesz, my również mamy piękno. Nazywamy je „scenerią”. – Sceneria – powtórzył Mhoram. – To słowo jest dla mnie obce. Ale nie podoba mi się jego brzmienie. Covenant czuł się dziwnie wstrząśnięty, jakby właśnie obejrzał się przez ramię i stwierdził, że stoi zbyt blisko przepaści. – To znaczy, że piękno jest tylko dodatkiem – wyrzucił. – Przyjemne, ale możemy się bez niego obejść. – Bez piękna? – oczy Mhorama błysnęły. A Pianościgły aż jęknął ze zdziwienia. – Życie bez piękna? Och, przyjacielu, jakże potraficie się oprzeć rozpaczy? – Chyba nie potrafimy – burknął Covenant. – Niektórzy z nas są zwyczajnie uparci. Potem umilkł. Mhoram nie zadawał więcej pytań, więc jechał przeżuwając ponure myśli, póki Wielki Lord Prothall nie zarządził postoju. Dzień mijał, a milczenie Covenanta z wolna zarażało wszystkich. Rozmowy i śpiewy wojowników cichły stopniowo; Mhoram przyglądał mu się z ukosa, ale nie próbował wracać do rozmowy. Zaś Prothall wydawał się równie nieprzenikniony jak Gwardziści Krwi. Po chwili Covenant zrozumiał przyczynę tej małomówności: dzisiaj wypadała pierwsza pełnia krwawego księżyca. Poczuł dreszcz. Ta noc będzie swego rodzaju próbą mocy Droola. Jeśli Jaskiniowy Upiór potrafi zapanować nad księżycem nawet w czasie pełni, to Lordowie będą musieli przyznać, że jego władza nie ma granic. A taka władza może posyłać armie; z pewnością już stworzyła rabusiów, którzy mieli zaspokajać apetyt Droola na łupy. A w takim wypadku trzeba będzie walczyć. Covenant zadrżał, wspominając swe krótkie spotkanie z Droolem w jaskini pod Kiril Threndor. I poczuł, że jak i towarzyszy, jego także przeraża to, co może wyjawić noc. Jedynie Variol i Taramantha nie poddali się nastrojowi. Kobieta zdawała się drzemać; jechała nieuważnie, ufając Ranyhyn, że utrzyma ją na grzbiecie. Jej mąż siedział wyprostowany, pewną ręką trzymając wodze, ale usta miał otwarte i trochę błędne spojrzenie. Oboje byli delikatni; Covenant miał wrażenie, że widzi kruchość ich kości. Ale oni jedni nie okazywali lęku przed nocą... a może nie rozumieli jej groźby. Obóz rozbili przed zmrokiem, pod północnym zboczem kamienistego wzgórza, częściowo osłoniętym od południowo-wschodniego wiatru. Panował chłód, jakby powróciła zima, a wiatr przenikał aż do serc wędrowców. Część wojowników w milczeniu nakarmiła i wytarła konie, a inni przygotowali skromny posiłek na ogniu, który Birinair stworzył z pomocą pręta lillianrill i kupki chrustu. Ranyhyn pogalopowały gdzieś, by spędzić noc na swych potajemnych zabawach czy rytuałach, pozostawiając spętane konie i Gwardię Krwi na straży. Ludzie kulili się wokół ognia. Kiedy ostatnie promienie słońca ześliznęły się z nieba, wiatr nabrał siły. Covenant zatęsknił nagle za swobodnymi rozmowami i żartami, które rozpoczęły ten dzień. Jednak sam nie mógł nic na to poradzić; musiał czekać, aż Wielki Lord Prothall wstanie, by zażegnać ich lęki. Mocno wsparty o laskę, Prothall zaczął śpiewać nieszporowy hymn Revelstone. Mhoram zawtórował mu, potem Variol i Taramantha, aż wreszcie cały Eoman dołączył do chóru. Stali tak pod gwiaździstym niebem, dwadzieścia pięć dusz śpiewających zgodnie: Dla wiarołomców siedem piekieł, Dla zdrajców, duchem są czy człekiem A jeden dzielny Lord co dzierży Laskę Powstrzyma czarną złość przed Piękna blaskiem. Wznieśli swe głosy, a kontrapunktem melodii było tenorowe brzmienie piosenki Pianościgłego. Kiedy skończyli, usiedli i zaczęli rozmawiać niegłośno, jakby hymn wystarczył, by przywrócić im odwagę. Covenant wpatrywał się w splecione dłonie. Nie odrywając od nich wzroku wiedział, kiedy wyszedł księżyc; wszyscy zesztywnieli, gdy pierwszy szkarłatny blask zalśnił nad horyzontem. Jednak przygryzł tylko wargę i nie podnosił głowy. Jego towarzysze wstrzymywali oddech w napięciu; odcień czerwieni pogłębiał się z wolna w płomieniach ogniska; on jednak nie drgnął, jakby studiował sposób, w jaki bieleją kostki palców. – Melenkurion – usłyszał niepewny szept Mhorama i już wiedział, że księżyc w pełni jest krwawy, splamiony, zbrukany bez reszty, jakby samo niebo otrzymało cios w serce. Poczuł na twarzy lekkie muśnięcie blasku i mięśnie policzka zadrgały mu z obrzydzenia. W chwilę później w dali rozległ się podobny do skowytu krzyk protestu i niczym pustka wibrował w zimnym powietrzu. Covenant mimowolnie spojrzał na krwawą równinę; przez sekundę czekał, aż wszyscy poderwą się z ulgą, by pospieszyć na wezwanie. Ale nikt nawet nie drgnął. To musiało wyć jakieś zwierzę. Spoglądając przelotnie na skalaną pełnię, splótł palce i znowu spuścił oczy. I wtedy dostrzegł, że w świetle księżyca jego obrączka ma kolor czerwieni. Metal wyglądał, jakby ktoś zamoczył go we krwi. Srebro walczyło, by przebić się przez szkarłat, ale krwawy blask zdawał się sączyć do wnętrza, z wolna przyćmiewając i nasycając białe złoto. Pojął to instynktownie. Przez jedno niepewne uderzenie serca siedział nieruchomo, wykrzykując bezgłośne i próżne ostrzeżenia do niczego nie podejrzewającej jaźni. Potem skoczył na równe nogi, wyprostowany – z zaciśniętymi dłońmi i ramionami wyprostowanymi wzdłuż boków – jakby to księżyc go poderwał. – Nie lękaj się, ur-Lordzie – odezwał się z tyłu Bannor. – Ranyhyn nas uprzedzą, gdyby zbliżały się wilki. Covenant obejrzał się. Bannor wyciągnął rękę. – Nie dotykaj mnie! – syknął Covenant. Odskoczył od Bannora. Przez jedną chwilę, gdy jego serce uderzało z wysiłkiem, widział, że w szkarłatnym blasku twarz Gwardzisty Krwi wygląda jak stygnąca lawa. A potem wściekłe poczucie zła eksplodowało mu pod stopami, aż przewrócił się w stronę ognia. Padając rzucił się w przód. Nie dbał o nic, czuł tylko fizyczną potrzebę ucieczki przed atakiem. Przetoczył się i uderzył nogami w płonące gałęzie. Bannor skoczył natychmiast. Kiedy Covenant wpadł w ogień, Gwardzista Krwi był tylko o krok. Błyskawicznie chwycił go za rękę, bez trudu wyciągnął z płomieni i postawił go na nogi. Zanim jeszcze odzyskał równowagę, Covenant odwrócił się do Bannora. – Nie dotykaj mnie! – krzyknął mu prosto w twarz. Gwardzista Krwi puścił jego rękę i cofnął się. Prothall, Mhoram, Pianościgły i wszyscy wojownicy poderwali się, przyglądając się Covenantowi z zaskoczeniem, zdumieniem i gniewem. On sam osłabł nagle. Łydki mu drżały; osunął się na kolana. Ognie piekielne, pomyślał. Przeklęty Foul mi to zrobił, chce nade mną zapanować, niech do diabli! Drżącym palcem wskazał grunt, który go użądlił. – Tutaj – wykrztusił. – To było tutaj. Czułem. Lordowie zareagowali natychmiast. Mhoram zaczął wołać Birinaira, a Prothall podbiegł i stanął we wskazanym miejscu. Mrucząc coś do siebie, dotknął palcami gruntu, niczym lekarz badający ranę. Zbliżyli się Mhoram i Birinair. Ciepłodziej odsunął starego Lorda, oparł o ziemię laskę lillianrill i obracał ją lekko, wpatrzony czujnie w swe ukochane drzewo. – Chwilę tylko... – szepnął Prothall. – Przez jedną chwilę coś czułem... jakieś wspomnienie w Ziemi. A potem zniknęło. – Westchnął. – To było straszne. – Straszne – powtórzył do siebie Birinair. Prothall i Mhoram obserwowali, jak drżą mu dłonie... wyczuwając coś, a może ze starości. – Straszne! – krzyknął nagle. – Ręka Szarego Zabójcy! Ośmieliłby się? Odskoczył tak gwałtownie, że potknął się i byłby upadł, gdyby Prothall go nie podtrzymał. Przez jedną chwilę patrzyli sobie w oczy, jakby chcieli przekazać jakąś wiedzę niemożliwą do zawarcia w słowach. Potem Birinair odsunął się i rozejrzał, jak gdyby pod stopami zobaczył rozsypane odłamki własnej godności. – Sam mogę stanąć – mruknął niechętnie. – Nie jestem jeszcze taki stary. – Spojrzał na Covenanta i dodał głośniej: – Myślicie, że jestem. Oczywiście. Stary i głupi. Pcha się na Wyprawę, a powinien grzać kości przy kominku. – Wyciągniętym palcem wskazał Covenanta. – Spytajcie jego. Spytajcie. Gdy wszyscy patrzeli na Hirebranda, Covenant powstał i wcisnął ręce w kieszenie, by ukryć barwę obrączki. Kiedy Birinair wskazał na niego, uniósł głowę. Mdłości ścisnęły mu żołądek na wspomnienie ataków w Andelain i tego, co po nich nastąpiło. – Stań tu jeszcze raz, ur-Lordzie – polecił stanowczo Prothall. Covenant skrzywił się, ale podszedł i postawił stopę na trawie. Gdy jego pięta uderzyła o ziemię, usiłował się przygotować, że w tym jednym miejscu grunt jest niepewny, pozbawiony fundamentu. Ale nic go nie ukąsiło. Jak w Andelain, zło odeszło, pozostawiając tylko uczucie, że nad otchłanią na nowo ułożono pokrywę ufności. Pokręcił głową, odpowiadając na nieme pytanie Lordów. – Nie pierwszy raz spotkało cię coś takiego – stwierdził spokojnie Mhoram. – Tak – przyznał z wysiłkiem Covenant. – Kilka razy... w Andelain. Przed atakiem na Święto Wiosny. – Dotknęła cię ręka Szarego Zabójcy – warknął Birinair. Nie zdołał jednak podtrzymać oskarżenia. Jego kości jakby nagle przypomniały sobie o przeżytych latach i Ciepłodziej musiał wesprzeć się na lasce. – Oczywiście – wymruczał tonem wyrzutu, jakby przepraszał. – Młodszy. Gdybym był młodszy... Odwrócił się i poczłapał do swego posłania. – Dlaczego nie powiedziałeś? – zapytał surowo Mhoram. Covenant zawstydził się nagle, jak gdyby przez materiał spodni wszyscy mogli widzieć jego obrączkę. Przygarbił się i głębiej wbił ręce w kieszenie. – Nie chciałem... z początku nie chciałem, żebyście wiedzieli, co... że Foul i Drool uważają mnie za kogoś ważnego. A potem... – Wzrokiem dał im poznać, że mówi o zdarzeniach w Nawie. – ...Potem myślałem o innych sprawach. Mhoram skinął głową. – Nie wiem, co to jest – podjął Covenant. – Ale czuję to tylko przez buty. Nie mogę tego dotknąć... ani ręką, ani stopą. Mhoram i Prothall spojrzeli na siebie zdziwieni. – Niedowiarku – rzekł Wielki Lord. – Nie umiem odgadnąć przyczyny tych ataków. Dlaczego właśnie buty uczulają cię na to zło? Nie wiem. Ale Lord Mhoram albo ja musimy bez przerwy być blisko ciebie, by reagować bez zwłoki. – Obejrzał się przez ramię. – Komendancie Tuvor. Klingo Quaanie. Słyszeliście? Quaan wyprostował się. – Tak, Wielki Lordzie – odpowiedział. – Słyszeliśmy – dobiegł spoza kręgu światła cichy głos Tuvora. – Nastąpi atak. – Bądźmy gotowi – rzekł ponuro Mhoram. – Potrzebne są mężne serca, by bez drgnienia odeprzeć atak ur-Podłych, wilków i Jaskiniowych Upiorów. – To prawda – przyznał po chwili Lord Prothall. – Ale takie rzeczy nastąpią we właściwym dla siebie czasie. Teraz musimy wypocząć. Trzeba nabrać sił. Drużyna powoli zaczęła układać się na spoczynek. Nucąc swoją pieśń, Pianościgły wyciągnął się na ziemi, obejmując ramieniem skórzany bukłak diamentrunku. Gwardia Krwi wystawiła posterunki, a wojownicy rozłożyli koce dla siebie i Lordów. Covenant kładł się skrępowany, czując, że wszyscy na niego patrzą; na szczęście koce pomagały ukryć obrączkę. Długo nie mógł zasnąć; było mu zimno – koce nie chroniły przed chłodem promieniującym z białego złota. W końcu zapadł w sen; do końca słyszał nucenie Pianościgłego i na tle dogasającego ognia widział sylwetkę Prothalla. Gigant i Wielki Lord razem trzymali wartę – dwaj starzy przyjaciele Krainy, wspólnie strzegący jej przed nadciągającą zgubą. Kolejny dzień wstał szary i posępny; chmury zasłaniały słońce niczym popioły rozrzucone po niebie. Covenant jechał schylony, jakby nosił na grzbiecie nieznośny ciężar. Po zachodzie księżyca obrączka straciła czerwony odcień, ale kolor pozostał żywy w jego pamięci i z wolna ściągał go w otchłań niby bezsensowna zbrodnia. Bezradny dostrzegał, że sojusz, którego nie zawierał, którego nie mógł zaakceptować, zostaje na nim wymuszony. Dowody były niepodważalne. Jak księżyc, padał ofiarą machinacji Lorda Foul. Nie musiał wyrażać zgody; sznurki, na których wisiał jak marionetka, okazały się dostatecznie mocne, by pokonać wszelkie opory. Nie rozumiał, jak mogło mu się to zdarzyć. Czyżby podświadome pragnienie śmierci, znużenie trędowatego, a może rozpacz, były tak silne? Gdzie się podział uparty instynkt przetrwania? Gdzie jest jego gniew i złość? Czyżby oszukiwano go tak długo, że teraz potrafił reagować tylko jak ofiara, nawet wobec siebie? Nie znał odpowiedzi. Niczego nie był pewien, prócz lęku, jaki go ogarnął, gdy w południe zrobili postój. Nie chciał schodzić z bezpiecznego grzbietu Dury. Nie ufał ziemi, bał się zetknięcia z nią. Utracił zasadniczą pewność – wiarę, że grunt jest stabilny, wiarę tak oczywistą, stałą i niezbędną, że aż do teraz nieświadomą. Ślepa, niema gleba stała się ciemną ręką, sięgającą ku niemu i tylko ku niemu. Przemógł się jednak i zsunął z siodła, z wahaniem dotknął stopą ziemi i poczuł ukłucie. Od jadowitego bólu zadrżały mu wszystkie nerwy; ledwie potrafił ustać, patrząc, jak Prothall, Mhoram i Birinair usiłują pochwycić to, co poczuł. Nie udało im się; zło odpłynęło w tej samej chwili, gdy on odskoczył. Wieczorem przy kolacji atak nastąpił znowu. Covenant dygotał jak w gorączce, kiedy kładł się, ukrywając obrączkę przed księżycem. Rankiem szóstego dnia wstał z poszarzałą twarzą i udręczonym spojrzeniem. Zanim zdążył dosiąść Dury, znowu został użądlony. I jeszcze raz, podczas postoju. I znowu w chwili, gdy zebrał w sobie dość odwagi, po całym dniu jazdy, by zsiąść z konia. Każdy atak odczuwał niczym kolejny gwóźdź wbity w wieko jego trumny. Tym razem nerwy zareagowały tak gwałtownie, że potoczył się po ziemi bezsilny. Długo leżał bez ruchu, nim zapanował nad kończynami. A kiedy wstał, podskakiwał i krzywił się przy każdym kroku. Jesteś żałosny, powtarzał sobie. Żałosny. Jednak nie znalazł w sobie dość gniewu, by z tym walczyć. Z troską w oczach Pianościgły zapytał, dlaczego nie zdejmie butów. Covenant musiał się zastanowić, nim przypomniał sobie powód. – Są częścią mnie – wymruczał. – Częścią życia, jakie muszę prowadzić. Nie zostało mi już wiele tych części. Poza tym... – dodał słabym głosem. – Gdybym nie miał tych ataków, jak Prothall mógłby je badać? – Nie poświęcaj się tak dla nas – wtrącił z naciskiem Mhoram. – Jak moglibyśmy cię o to prosić? Ale Covenant wzruszył tylko ramionami i usiadł przy ogniu. Tego wieczoru nie mógł jeść – na samą myśl mdłości szarpały podrażnione nerwy. Spróbował tylko aliantha z krzaka niedaleko obozowiska i stwierdził, że jagody wywierają kojący wpływ. Zjadł ich pełną garść, odruchowo wyrzucając pestki za siebie, jak nauczyła go Lena. Potem wrócił do ogniska. Po skończonym posiłku Mhoram usiadł obok niego. – Jak możemy ci pomóc? – zapytał, nie patrząc na Covenanta. – Mamy zbudować lektykę, żebyś nie musiał dotykać ziemi? Czy znasz inne sposoby? Może jedna z opowieści Pianościgłego ukoi twoje serce. Giganci chwalą się, że nawet Wzgardliwy zostałby Przyjacielem Ziemi, gdyby go zmusić do wysłuchania historii Bahgoona Nieznośnego i Thelmy Dwupięstnej... taką uzdrawiającą moc mają te opowieści. Nagle Mhoram zwrócił się prosto ku niemu i Covenant zobaczył w jego oczach współczucie. – Widzę jak cierpisz, ur-Lordzie. Covenant zwiesił głowę, by uniknąć wzroku Mhorama. Upewnił się, że lewa dłoń jest bezpiecznie ukryta w kieszeni. – Opowiedz mi o Stwórcy – poprosił po chwili. – Ach – westchnął Mhoram. – Nie wiemy, czy Stwórca żyje. Nasza jedyna wiedza o tej istocie pochodzi z mglistych rubieży najdawniejszych legend. Znamy Wzgardliwego. Stwórcy nie znamy. – Oczywiście, że znamy – wtrąciła Taramantha. – Lekkomyślność młodości... Mhoramie, mój synu, nie jesteś jeszcze prorokiem. Musisz poznać ten rodzaj odwagi. – Wolno podkurczyła nogi i wstała, podpierając się laską. Rzadkie, siwe włosy zwisały w kosmykach wokół jej twarzy, gdy szła do kręgu siedzących przy ognisku. Mruczała cicho: – Wróżby i proroctwa są nie do pogodzenia. Według Mądrości Kevina, jedynie Mężne Serce i Lord- Założyciel był równocześnie jasnowidzem i prorokiem. Słabsze duchy utraciły moc rozwiązania tego paradoksu. Nie wiemy dlaczego. Lecz kiedy Kevin Niszczyciel Krainy w sercu swym podjął decyzję, by przywołać Rytuał Profanacji, ocalił Gwardię Krwi, Ranyhyn i Gigantów, gdyż był wróżbitą. Ale nie był prorokiem i dlatego nie wiedział, że Lord Foul przetrwa. Człowiek mniejszego ducha niż Berek. Oczywiście, że Stwórca żyje. Spojrzała na Variola, jakby czekając na potwierdzenie. Stary Lord kiwnął głową, choć właściwie Covenant nie był pewien, czy przytakuje, czy po prostu drzemie. Lecz Taramantha skinęła w odpowiedzi, jak gdyby Variol udzielił jej poparcia. Uniosła wzrok ku gwiazdom na nocnym niebie i przemówiła głosem drżącym ze starości. – Oczywiście, że Stwórca żyje – powtórzyła znowu. – Jakżeby inaczej? Przeciwieństwa wymagają siebie nawzajem. Inaczej zanika różnica i pozostaje jedynie chaos. Nie może istnieć Złość bez Stworzenia. Lepiej zapytać, jak Stwórca mógł o tym zapomnieć, gdy tworzył Ziemię. Jeśli bowiem nie zapomniał, to Złość i Stworzenie istniały w nim razem, a on o tym nie wiedział. Oto, co mówią nam dawne legendy: w nieskończoności, zanim jeszcze powstał Czas, przybył Stwórca niczym rzemieślnik do warsztatu. A że naturą każdego tworzenia jest pragnienie doskonałości, Stwórca poświęcił się cały swemu zadaniu. Najpierw zbudował Łuk Czasu, aby jego stworzenie miało swoje miejsce, by w nim istnieć... a na zwornik tego łuku przekuł pierwotną magię, by Czas potrafił się oprzeć chaosowi i przetrwać. Przez całe wieki pracował, kształtował i rozbijał, sprawdzał, próbował i odrzucał, i znowu sprawdzał i próbował... by kiedy skończy, jego stworzenie nie żywiło do niego żalu. I gdy Ziemia była już piękna w jego oczach, zrodził jej mieszkańców, istoty, których życie miało odbijać jego pragnienie doskonałości. Nie zapomniał też o środkach, które im ofiarował, by same mogły zmierzać do doskonałości. A kiedy skończył, był dumny tak, jak mogą być tylko ci, co tworzą. Westchnęła. – Niestety, nie rozumiał Złości albo o niej zapomniał. Podjął swe dzieło wierząc, że doskonała praca wystarczy, by stworzyć doskonałość. Kiedy skończył i posmakował pierwszej satysfakcji dumy, z bliska przyjrzał się Ziemi, chcąc nacieszyć oczy jej widokiem... i przeraził się. Bo oto w głębinach, nie z jego woli i pracy powstałe, tkwiły jady zniszczenia, moce dość potężne, by zmienić w pył arcydzieło. Dopiero wtedy zrozumiał, czy może przypomniał sobie. Może Złość samą dostrzegł koło siebie, co zwodziła jego rękę. A może w sobie samym odkrył zło. To bez znaczenia. Rozwścieczył go żal i zraniona duma. Starł się ze Złością, czy to w sobie, czy poza sobą, i strącił ją w dół, z nieskończoności kosmosu na Ziemię. I tak Wzgardliwy został uwięziony w Czasie, a dzieło Stwórcy stało się światem Wzgardliwego, by dręczył je, jeśli tylko zechce. Albowiem samo Prawo Czasu – podstawa mocy, co uczyniła łuk możliwym – działało na korzyść Lorda Foula, jak teraz go nazywamy. Prawo nie pozwala, by jakikolwiek czyn został cofnięty. Nie da się cofnąć Profanacji, odwrócić splugawienia. Można je przeżyć bądź uleczyć, ale nie odrzucić. I tak Lord Foul dręczy Ziemię, a Stwórca nie może go powstrzymać... ponieważ to czyn Stwórcy umieścił tutaj Złość. W smutku i poniżeniu Stwórca dostrzegł, co uczynił. Aby nie do końca odebrać Ziemi nadzieję, spróbował pomóc swemu stworzeniu pośrednio: wskazał Lordowi- Założycielowi, jak wykonać Laskę Praw – broń przeciwko Złości. Ale Prawo ziemskiego stworzenia nie pozwala na nic więcej. Gdyby Stwórca zechciał usunąć Lorda Foula, ten czyn zniszczyłby Łuk Czasu... a wtedy Wzgardliwy znalazłby się na powrót wolny w nieskończoności... swobodny, by czynić wszelkie zło, jakiego zapragnie. Taramantha umilkła. Opowiadała z prostotą, bez wzniosłej retoryki czy pasji. Ale jej starczy głos na moment przekonał Covenanta, że stawką tego starcia jest wszechświat... że jego walka to zaledwie mikrokosmos w konflikcie o wiele szerszym. I przez tę chwilę czekał w napięciu, co powie kobieta. Pochyliła głowę i spojrzała na niego. Szeptała niemal: – Oto nadszedł czas najważniejszej próby. Jest tu pierwotna magia. Jedno słowo może rozedrzeć nasz świat. Nie wolno nam pobłądzić... – Zadrżała. – Jeśli nie zdołamy przekonać Covenanta do naszej sprawy, Ziemia legnie w ruinie. Covenant nie wiedział, czy głos jej drży ze starości czy z lęku. Zbliżał się wschód księżyca; Covenant okrył się kocem, by ukryć kolor obrączki. Wpatrywał się w ciemność. Po krwawym blasku metalu poznał, że wyszedł księżyc. Białe złoto było chyba głębiej odmienione niż dwie noce temu. Przyciągało jego wzrok niby obsesja; a kiedy wreszcie zasnął, był wyczerpany jak po długim przesłuchaniu. Następnego ranka zdołał nie atakowany dosiąść Dury; jęknął z bezwstydną ulgą. Potem Prothall przełamał obowiązujący dotąd zwyczaj zatrzymywania się na postój w południe. Przyczyna tego wyjaśniła się, gdy jeźdźcy pokonali wzniesienie i zobaczyli przed sobą nurt Lekkoduszy. Zjechali z niegościnnych równin, konno przepłynęli rzekę i zatrzymali się dopiero na drugim brzegu. I znowu Covenant nie został zaatakowany, gdy postawił stopę na ziemi. Jednak pozostała część dnia ponuro kontrastowała z tą niewytłumaczalną chwilą wytchnienia. Kilka mil za Lekkoduszą Wyprawa natrafiła na pierwszą Podróżkę. Pamiętając opowieść Covenanta o zamordowanym Waynhim, Prothall wysłał na zwiad dwóch Gwardzistów Krwi, Korika i Terrela, który strzegł Mhorama. Potwierdzili tylko podejrzenia. Nawet w swoim stanie ducha, Covenant dostrzegał zaniedbanie, wyczuwał opuszczenie. Zielona przystań wędrowców pożółkła i zwiędła. Korik i Terrel mogli po powrocie powtórzyć tylko to, co zauważyli wszyscy: Podróżką nikt się już nie opiekował. Lordowie przyjęli odkrycie z powagą. Przewidywali najwyraźniej, że tamten mord skłoni Waynhim do zakończenia służby. Jednak wojownicy byli mniej opanowani. Kilku jęknęło w szoku i lęku, a Pianościgły zgrzytnął zębami. Covenant obejrzał się na Giganta i przez sekundę widział jego twarz pełną furii. Wyraz znikł natychmiast, ale Covenant był wstrząśnięty. Pojął nagle, że nieskazitelna lojalność Gigantów wobec Krainy może być niebezpieczna – zbyt szybko feruje wyroki. Pod koniec dnia w drużynie panował zły nastrój, a pogorszył go jeszcze skalany i krwawy księżyc, kiedy zabarwił noc niby wróżba zagłady. Tylko Covenant doznał ulgi: jego osobiste zło, które podążało za nim od tak dawna, pozostawiło go w spokoju. Kolejny dzień przyniósł jeźdźcom widok Andelain. Szlak prowadził ich wzdłuż południowo-zachodniej granicy Wzgórz i nawet pod kłębami szarych chmur bogactwo życia lśniło niczym najpiękniejszy klejnot. Ludzie poczuli się lekko, wzmocnieni żywym obrazem tego, czym była Kraina przed Profanacją. Lecz to pocieszenie nie było dla Covenanta, choć potrzebował go równie mocno jak pozostali. Przy śniadaniu znowu poczuł żądło zła ukrytego w ziemi. Ulga minionego dnia zdawała się wręcz wzmocnić atak pełen jadu, jakby wytchnienie zirytowało prześladowcę, zwiększyło wrogość. Na jednym z postojów został trafiony raz jeszcze. I po raz kolejny wieczorem, gdy zbierał jagody aliantha na kolację. Zło uderzyło tak gwałtownie, że zemdlał. Przytomność odzyskał leżąc jak dziecko w ramionach Pianościgłego. Dręczyło go niewyraźne uczucie, że miał konwulsje. – Zdejmij buty – poprosił go Pianościgły. Apatia jak mgła wypełniała umysł Covenanta. Skoncentrował się jednak na tyle, by zapytać: – Dlaczego? – Dlaczego? Kamień i Morze, przyjacielu! Kiedy pytasz w ten sposób, cóż mogę odpowiedzieć? Siebie zapytaj. Co zyskujesz, znosząc takie cierpienia? – Siebie – mruknął niewyraźnie. – Stawiając opór. Chciał tylko oprzeć się o ramię Giganta i zasnąć, ale zwalczył to pragnienie; odpychał Pianościgłego, aż ten postawił go na ziemi przy ognisku lillianrill Birinaira. Był słaby i Gigant musiał go podtrzymywać, ale zaraz ktoś z wojowników podał mu laskę. W głębi serca wiedział, że to nieprawda. Był tak słaby, jakby kości topniały od napięcia, w jakim żył. Buty stały się dla niego pustym symbolem uporu, którego już w sobie nie miał. Pianościgły zaczął protestować, ale Mhoram go uciszył. – To jego wybór – powiedział. Po chwili Covenant zapadł w gorączkowy sen. Nie wiedział, że został delikatnie ułożony na posłaniu, że Mhoram siedział przy nim całą noc i zobaczył krwawą skazę na obrączce. We śnie przeżył jakiś kryzys; obudził się z uczuciem, że przegrał, że jego zdolność przetrwania osiągnęła stan albo-albo, jak w rzucie monetą, i że ta moneta upadła na jego niekorzyść. Gardło miał zdarte niczym na polu bitwy. Z wysiłkiem uniósł powieki; znów leżał w ramionach Pianościgłego. Drużyna gotowała się do kolejnego dnia drogi. Pianościgły zauważył, że już nie śpi. – Wolę raczej nosić cię na rękach, niż przyglądać się, jak cierpisz – oznajmił, pochylając się nad nim. – Nasz rejs do Twierdzy Lordów był dla mnie łatwiejszy niż patrzenie na ciebie teraz. Część umysłu Covenanta wołała, by spojrzeć na Giganta. Na twarzy Pianościgłego dostrzegł znużenie, ale nie był to efekt fizycznego wyczerpania. Raczej oznaka narastającego napięcia, od którego forteca czoła zdawała się wybrzuszać. Covenant przez długą chwilę przyglądał się mu tępym wzrokiem, nim zrozumiał, że to współczucie. Widok jego bólu sprawił, że puls tętnił Pianościgłemu w skroniach. Giganci, szepnął do siebie Covenant. Czy wszyscy są tacy? – Co to znaczy „pianościgły”? – zapytał cicho, podziwiając tę koncentrację emocji. Gigant jakby nie zauważył, że pytanie nie ma związku z sytuacją. – „Ścigły” to kompas, bo jego igła ściga północ – wyjaśnił spokojnie. – Dlatego „pianościgły” to „morski kompas”. Covenant poruszył się, spróbował się wydostać z ramion Giganta. Lecz Pianościgły trzymał go mocno, milczeniem zakazując mu stawiania stopy na ziemi. Wtrącił się Lord Mhoram. – Postaw go – polecił z mroczną determinacją. – Postaw – powtórzył Covenant. Kilka myśli przebiegło pod krzaczastymi brwiami Giganta, lecz powiedział tylko: – Dlaczego? – Postanowiłem – odparł Mhoram – że nie odjedziemy stąd, póki nie zrozumiemy, co się dzieje z ur-Lordem Covenantem. Zbyt długo odkładałem to ryzyko. Śmierć zbiera się wokół nas. Postaw go. Oczy błysnęły mu groźnie. Pianościgły wahał się jeszcze, wreszcie ustąpił widząc, że Wielki Lord Prothall skinął głową. Dopiero wtedy delikatnie opuścił Covenanta na ziemię. Przez moment jego dłonie spoczywały w opiekuńczym geście na ramionach Covenanta. Potem odstąpił. – Posłuchaj, ur-Lordzie – zaczął Mhoram. – Daj mi rękę. Będziemy stać razem, póki nie poczujesz zła, a ja wówczas poczuję je poprzez ciebie. Zwoje paniki oplątały serce Covenanta. Zobaczył siebie odbitego w oczach Mhorama: jak stoi samotny, a wszystko, co utracił maluje mu się na twarzy. Ta strata go przeraziła. Patrząc na swe małe, odbite oblicze dostrzegł nagle, że jeśli ataki potrwają dłużej, w nieunikniony sposób nauczy się rozkoszować niesionym przez nie wrażeniem grozy i obrzydzenia. Odkrył granicę narcystycznej odrazy, a Mhoram prosił go właśnie, by zaryzykował jej przekroczenie. – Chodź – ponaglił Lord, wyciągając rękę. – Musimy zrozumieć to zło, jeśli mamy je zwalczyć. W desperacji czy rozpaczy, Covenant wyciągnął rękę. Ich dłonie spotkały się, chwycili się nawzajem za kciuki. Dwa palce wydawały się słabe, zbyt słabe, lecz uchwyt Lorda był pewny. Ramię w ramię, stali niczym żołnierze, jakby mieli zamiar walczyć z jakimś upiorem goryczy. Atak nastąpił niemal natychmiast. Covenant krzyknął, zadrżał, jakby kości rozsypywały mu się w proch, ale nie odskoczył. W pierwszej chwili podtrzymała go mocna dłoń Mhorama, potem Lord objął go ramieniem i przycisnął do swojej piersi. Gwałtowność cierpienia szarpnęła Mhoramem, ale nie zachwiał się. Równie nagle jak przybył, atak odpłynął. Covenant jęknął i opadł bezwładnie w ramionach Lorda. Mhoram podtrzymywał go, póki nie stanął pewniej i nie odzyskał równowagi. Przez moment ich twarze wydawały się dziwnie podobne: miały ten sam udręczony wyraz, to samo spojrzenie, tak samo lśniły od potu. Po chwili Covenant westchnął niepewnie, Mhoram wyprostował się... i podobieństwo zniknęło. – Byłem głupcem – szepnął Lord. – Powinienem wiedzieć... To zło jest dziełem Droola Skalnego Robaka, który mocą Laski Praw próbuje cię znaleźć. Wyczuwa twoją obecność po dotyku butów, ponieważ są różne od wszystkiego, co powstało w Krainie. Stąd wie, gdzie jesteś, a więc gdzie my jesteśmy. Domyślam się, że tego dnia, gdy przekroczyliśmy Lekkoduszę, pozostawił cię w spokoju ponieważ oczekiwał, że ruszymy ku niemu rzeką. Szukał nas na wodzie, nie na lądzie. Zrozumiał jednak pomyłkę i wczoraj znowu cię odnalazł. Lord umilkł, by jego słowa dotarły do Covenanta. Potem dokończył: – Ur-Lordzie, dla dobra nas wszystkich, dla dobra Krainy, nie możesz nosić swoich butów. Drool już zbyt dużo wie o naszych posunięciach. Jego słudzy idą za nami. Covenant nie odpowiadał. Słowa Mhorama odebrały mu resztkę sił; zbyt wiele kosztowała go ta próba. Westchnął cicho i zemdlał, osuwając się w ramiona Lorda. Nie widział więc, jak delikatnie zdjęto mu buty i ubranie, jak spakowano je w juki przy siodle Dury... jak ostrożnie Lordowie przemyli mu skórę i ubrali go w szatę z białego aksamitu... z jakim smutkiem zdjęli mu z palca obrączkę i umocowali na nowym płatku leptoru na piersi... jak czule Pianościgły niósł go w ramionach przez resztę dnia. Leżał w ciemności niby ofiara; słyszał, jak pożerają ciało zęby trądu. Wokół unosił się odór pogardy, podkreślający tylko niemoc. Uśmiechał się jednak spokojnie, jakby w końcu pogodził się z rozkładem swego organizmu. Ten uśmiech nie zniknął, gdy Covenant przebudził się nocą i spojrzał w szeroką, upiorną twarz księżyca. Usta rozciągnęły mu się z wolna w napiętym grymasie: wyrazie szczęścia albo nienawiści. Ale zaraz potężne ciało Pianościgłego przesłoniło mu księżyc. Ogromne dłonie, wielkie jak twarz Covenanta, delikatnie głaskały go po głowie, aż w końcu pieszczota wywarła pożądany efekt. Jego oczy straciły upiorny wyraz, a mięśnie twarzy rozluźniły się, przepływając z udręki w ukojenie. Po chwili zapadł w mniej już niespokojną drzemkę. Następnego dnia – dziesiątego dnia Wyprawy – obudził się spokojny, jakby w chwili rozejmu między żądaniami nie do pogodzenia. Przepełniała go dziwna obojętność, jak gdyby nie potrafił już dłużej troszczyć się o siebie. Mimo to był głodny. Zjadł solidne śniadanie i pamiętał, by podziękować kobiecie z Woodhelveninów, która usługiwanie mu uznała chyba za swój obowiązek. Nowy strój przyjął żałosnym wzruszeniem ramion. Z ironią pomyślał, jak łatwo odrzucił siebie... i że biała szata pasuje do jego wychudłej sylwetki, jakby się w niej urodził. W milczeniu dosiadł Dury. Towarzysze obserwowali go niespokojnie, jakby się bali, że spadnie. Był słabszy, niż to sobie uświadamiał. Musiał skoncentrować uwagę, by utrzymać się w siodle, ale jakoś sobie poradził. Stopniowo wędrowcy zaczynali wierzyć, że niebezpieczeństwo już mu nie grozi. Jechał w słonecznym blasku i ciepłym wiosennym powietrzu wzdłuż ukwieconej granicy Andelain... jechał spokojny i obojętny niczym człowiek uwięziony pomiędzy niemożliwościami. 17. Koniec w ogniu Na noc drużyna rozbiła obóz w wąskiej kotlince między dwoma skalistymi zboczami, pół mili od gęstych traw Andelain. Po przejściach ostatnich dni wojownicy odzyskali wesoły nastrój. Opowiadali historie i śpiewali dla milczących Lordów i Gwardii Krwi. Lordowie nie uczestniczyli w zabawie, ale słuchali z przyjemnością.. Mhoram i Quaan kilka razy chichotali razem z nimi. Covenant nie dzielił jednak wesołości Eomanu. Ciężka dłoń pustki zatrzasnęła pokrywę jego emocji; czuł się odizolowany, niedotykalny. Poszedł spać, nim jeszcze wojownicy skończyli ostatnią pieśń. Przebudził się, czując czyjąś dłoń na ramieniu. Otworzył oczy i zobaczył schylonego nad sobą Pianościgłego. Księżyc już prawie zaszedł. – Wstawaj – szepnął Gigant. – Ranyhyn przyniosły wieści. Wilki na nas polują. Ur-Podli mogą być niedaleko. Musimy ruszać. Covenant zamrugał sennie. – Dlaczego? Nie pójdą za nami? – Pospiesz się, ur-Lordzie. Terrel i Korik z trzecią częścią Eomanu Quaana pozostaną tutaj w zasadzce. Rozproszą stado. Chodź. Covenant nie ustępował. – Co z tego? Zbiegną się znowu i ruszą w pogoń. Daj mi spać. – Nadużywasz mojej cierpliwości, przyjacielu. Wstań, a ja ci wytłumaczę. Covenant z głośnym westchnieniem wytoczył się spod koca. Kiedy wiązał szarfę wokół pasa, wkładał sandały, sprawdzał laskę i nóż, Woodhelveninka zwinęła jego legowisko i przyprowadziła Durę. Drużyna pakowała się szybko i cicho. Covenant podążył za Pianościgłym do środka obozowiska, gdzie czekali już Lordowie i Gwardia Krwi. Kiedy wojownicy byli gotowi, Birinair zgasił ostatnie głownie ogniska i sztywno dosiadł konia. Po chwili ruszyli galopem przez wąską dolinę, wybierając szlak przy ostatnich promieniach czerwonego księżyca. Ziemia pod kopytami Dury przypominała krzepnącą z wolna krew, a Covenant dłonią zakrywał obrączkę przed szkarłatnym blaskiem. Jechali niemal bezgłośnie; każdy metaliczny szczęk miecza był natychmiast uciszany, każdy oddech tłumiony. Ranyhyn pędziły bezszelestnie jak cienie, a na ich szerokich grzbietach Gwardziści Krwi siedzieli niby posągi, czujni i obojętni. A potem zaszedł księżyc. Ciemność przyniosła ulgę, choć ucieczka stała się bardziej ryzykowna. Jednak całą drużynę otaczały i prowadziły Ranyhyn, które wybierały takie ścieżki, by zwykłe konie mogły biec bezpiecznie. Po dwóch, może trzech milach nastroje poprawiły się wyraźnie. Nie słyszeli odgłosów pogoni, nie wyczuwali zagrożenia. W końcu Pianościgły udzielił Covenantowi obiecanych wyjaśnień. – To proste – szepnął. – Kiedy rozproszą wilki, Korik i Terrel założą ślad oddalający się do naszego. Pojadą wprost do Andelain, w stronę Góry Gromu na wschód, dopóki nie zmylą pościgu. Potem zawrócą i dołączą do nas. – Po co? – spytał cicho Covenant. – Nie sądzimy, by Drool rozszyfrował nasze zamiary – wtrącił Mhoram. Głos Lorda dopływał z mroku bezcielesny, jak gdyby sama noc przemawiała. To wrażenie zdawało się odbierać słowom znaczenie, jakby nie zweryfikowane fizyczną obecnością nie miały żadnej wagi. – Całą naszą Wyprawę Drool uważa za głupią albo szaleńczą. Zdobył Laskę, więc musimy być obłąkani, by go atakować. Ale jeśli mimo wszystko tego właśnie chcemy, to droga na północ nie ma sensu, gdyż jest długa, a jego siła rośnie z każdym dniem. Spodziewa się, że zawrócimy na wschód, ku niemu, albo na południe, by uciekać w stronę Kryjówki Zguby. Korik i Terrel spróbują przekonać zwiadowców Droola, że będziemy atakować. Nie mając pewności, gdzie jesteśmy, nie domyśli się naszych prawdziwych zamiarów. Będzie nas szukał w Andelain i spróbuje wzmocnić obronę w Górze Gromu. Wierząc, że planujemy atak, uwierzy też, że opanowaliśmy moc twojego białego złota. Covenant zastanowił się. – A co Foul będzie robił w tym czasie? – zapytał. – W tym problem – westchnął Mhoram. – Od tego zależy los naszej Wyprawy... i Krainy. – Milczał przez długi czas. – W moich snach widzę go, jak się śmieje. Covenant skrzywił się na wspomnienie przytłaczającego śmiechu Foula i zamilkł. Jeźdźcy pędzili przez ciemność, zawierzając własne bezpieczeństwo instynktom Ranyhyn. Gdy nadszedł świt, zasadzka na wilki pozostała daleko w tyle. Potrzebowali jeszcze czterech dni szybkiej jazdy, po piętnaście mil dziennie, by dotrzeć do Mithil – południowej granicy Andelain. Sześćdziesiąt mil Wyprawa pędziła na południowy wschód, nie wiedząc, co się stało z grupą Korika. Zaledwie ośmiu ludzi opuściło drużynę, lecz bez nich grupa zdawała się żałośnie skromna. Troska Wielkiego Lorda i jego towarzyszy była nawet słyszalna w tętencie kopyt wierzchowców i rozbrzmiewała w ciszy, która zaległa między ludźmi niczym pusty katafalk. Wojownicy nie spoglądali już z radością w stronę Andelain, wciąż oddalonego nie więcej niż o milę. Od świtu do zmierzchu wszystkie oczy badały horyzont na wschodzie; dostrzegały jedynie pustkę, w której nie pojawiali się jeźdźcy Korika. Raz po raz Pianościgły wbiegał na szczyt jakiegoś wzgórza i obserwował okolicę; raz po raz wracał zdyszany i niespokojny, a drużyna mogła tylko wyobrażać sobie koszmary, które wyjaśniałyby nieobecność towarzyszy. Panowała milcząca zgoda co do tego, że żadne stado wilków nie pokona dwóch Gwardzistów Krwi, w dodatku dosiadających Huryna i Brabhy z Ranyhyn. Nie, grupa Korika z pewnością wpadła w ręce niewielkiej armii ur-Podłych – tak uważali wojownicy, choć Prothall argumentował, że być może Korik musiał przejechać wiele mil, nim trafił na rzekę lub inną okazję zmylenia pogoni. Słowa Wielkiego Lorda brzmiały rozsądnie, ale pod krwawym księżycem były mało przekonujące. Quaan wypełniał swoje obowiązki, lecz jego twarz wyrażała cierpienie po stracie sześciu ludzi. Pogrążeni w mrocznych myślach, pod wieczór czwartego dnia dotarli do brzegów Mithil. Po lewej stronie, niczym słup graniczny, wyrastało strome wzgórze. Strzegło północnego brzegu. Aby wjechać do Andelain, jeźdźcy mogli je minąć tylko pojedynczą kolumną wzdłuż rzeki. Prothall wolał jednak tę drogę, niż pływanie w silnym prądzie Mithil. Mając przed sobą tylko Tuvora, poprowadził oddział na wschód wzdłuż wąskiego brzegu. Jeźdźcy podążali za nim gęsiego. W rozciągniętej kolumnie narażeni byli na atak. Wzgórze wyrastało obok nich coraz wyższe, urwiste, a kamienna korona chroniła nadbrzeżnej ścieżki niby forteca. Jeźdźcy ciągle podnosili głowy; zdawali sobie sprawę z zagrożenia. Wciąż posuwali się trawersem, gdy nagle usłyszeli wołanie ze szczytu. Spomiędzy głazów wynurzyła się jakaś postać. To był Terrel. Jeźdźcy odpowiedzieli wesoło. Szybko minęli podstawę wzgórza i znaleźli się w rozległej, porośniętej trawą dolinie. Konie – dwa Ranyhyn i pięć mustangów – pasło się niedaleko wody. Mustangi były wyczerpane. Nogi drżały im lekko, łby opadały do ziemi. Ledwie starczało im siły, by jeść. Pięć, powtórzył w myślach Covenant. Był prawie pewien, że się pomylił. Korik schodził właśnie ze wzgórza. Towarzyszyło mu pięciu wojowników. Z gniewnym okrzykiem Quaan zeskoczył z siodła i podbiegł do Gwardzisty Krwi. – Irin! – zawołał. – Gdzie jest Irin? Na Siedem! Co się z nią stało? Korik nie odpowiadał, póki razem ze swoją grupą nie stanął przed Wielkim Lordem Prothallem. Covenant pomyślał, że tworzą dziwny zespół: pięciu wojowników – pełnych emocji, zapału, żalu po stracie towarzyszki – i jeden Gwardzista Krwi, spokojny niczym patriarcha. Jeśli Korik odczuwał satysfakcję czy ból, nie dał tego po sobie poznać. W ręku trzymał wypchany pakunek, ale nie wyjaśniał, co w nim jest. Zasalutował Prothallowi. – Wielki Lordzie, jesteście cali. Czy ktoś was ścigał? – Nie zauważyliśmy pogoni – odparł z powagą Prothall. – To dobrze. Wydawało się nam, że odnieśliśmy sukces. Prothall przytaknął, a Korik rozpoczął opowieść. – Zaatakowaliśmy wilki i próbowaliśmy je rozproszyć. Ale to były kresh... – wydał chrapliwy dźwięk. – Niełatwo je odpędzić. Dlatego poprowadziliśmy je ku wschodowi. Nie chciały wejść do Andelain. Wyły na naszym szlaku, ale nie szły dalej. Obserwowaliśmy je z daleka, póki nie zawróciły na północ. Potem ruszyliśmy na wschód. Kiedy minął dzień i noc, zatarliśmy ślady i skręciliśmy na południe. Ale spotkaliśmy oddział maruderów, silniejszy niż się spodziewaliśmy. To były Jaskiniowe Upiory i ur-Podli razem, a z nimi gryf. Słuchacze zamruczeli ze zdumieniem. Korik rzucił długie przekleństwo w tonalnej, ojczystej mowie Haruchai. Potem mówił dalej. – Irin wywalczyła nam ucieczkę. Ale daleko zboczyliśmy z drogi. Dotarliśmy w to miejsce krótko przed wami. Z obrzydzeniem rozszerzył nozdrza i podniósł pakunek. – Dziś rano zobaczyliśmy nad nami jastrzębia. Dziwnie leciał. Zestrzeliliśmy go. Wyjął ciało ptaka. Ponad groźnym dziobem miał tylko jedno oko, duże i szalone, pośrodku czoła. Ścierwo promieniowało wrogością. Jastrząb był chory, nienaturalny, stworzony przez zło dla złych celów... od narodzin zniekształcony przez siłę, która śmiała naginać naturę. Covenant poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Prawie nie słyszał słów Prothalla: – To dzieło Złoziemnego Kamienia. Jak mogłaby Laska Praw dokonać takiej zbrodni, takiej zniewagi? Tak, przyjaciele, to dzieło naszego nieprzyjaciela. Przyjrzyjcie się dobrze. Łaską jest usuwanie takich stworów. Odwrócił się nagle, zgarbiony pod ciężarem nowej wiedzy. Quaan i Birinair spalili zdeformowanego jastrzębia. Wkrótce wojownicy, którzy byli z Korikiem, zaczęli opowiadać, a z ich słów wyłonił się pełniejszy obraz minionych czterech dni. Naturalnie, powszechne zainteresowanie budziła walka, która kosztowała życie Irin z Eomanu. Ranyhyn Brabha pierwszy wyczuł zagrożenie i ostrzegł Korika. Ten natychmiast ukrył swój oddział w gęstym zagajniku i czekał na wrogów. Nasłuchując z uchem przy ziemi ocenił, że ma do czynienia z mieszaną, najwyżej piętnastoosobową grupą pieszych ur-Podłych i Jaskiniowych Upiorów – Jaskiniowe Upiory nie potrafią stąpać tak cicho jak ur- Podli. Korik zapytał sam siebie, co nakazuje mu obowiązek: czy oszczędzać towarzyszy jako obrońców Lordów, czy też spróbować zadać straty wrogom Lordów. Gwardia Krwi bowiem przysięga bronić Lordów, nie Krainy. Korik wybrał walkę, ocenił bowiem, że ma dość sił, by z uwzględnieniem elementu zaskoczenia wypełnić oba zadania, nie tracąc przy tym ludzi. Ta decyzja ich ocaliła. Przekonali się później, że gdyby nie zaatakowali, zagajnik stałby się dla nich pułapką. Panika koni zdradziłaby ich kryjówkę. Noc po zachodzie księżyca była ciemna – druga noc, odkąd grupa Korika opuściła drużynę. Maruderzy szli bez światła i nawet bystre oczy Gwardzistów Krwi dostrzegały tylko mgliste sylwetki wrogów. Wiatr dmuchał pomiędzy dwoma oddziałami, więc Ranyhyn nie mogły wyczuć zagrożenia. Kiedy maruderzy dotarli na otwarty teren, Korik dał sygnał. Za nim i za Terrelem wojownicy wypadli spomiędzy drzew. Ranyhyn natychmiast wyprzedziły pozostałe konie, więc Korik i Terrel zwarli się już z wrogiem, gdy usłyszeli przerażone rżenie. Zawrócili. Zobaczyli wszystkich sześciu wojowników, próbujących opanować ogarnięte paniką wierzchowce... a nad nimi gryfa. Gryf był stworzeniem podobnym do lwa z mocnymi skrzydłami, na których potrafił latać na niewielkie odległości. Straszył teraz konie i pikował na jeźdźców. Korik i Terrel pomknęli do swych towarzyszy. A za nimi ruszyli ich wrogowie. Gwardziści Krwi rzucili się na gryfa, ale ten w powietrzu, ze szponami broniącymi go od dołu, nie miał właściwie słabych punktów, których mogliby dosięgnąć bez broni. Zaraz potem zaatakowali maruderzy. Wojownicy bronili koni, a w ogólnym zamęcie Korik stanął na grzbiecie Brabhy, by przy pierwszej okazji skoczyć na gryfa. Lecz kiedy pojawiła się taka możliwość, Irin rzuciła się przed niego. Zdobyła długi miecz Jaskiniowego Upiora. Gryf pochwycił ją i zaczął rozdzierać, a ona ścięła łeb bestii. W następnej chwili pojawił się nowy oddział wrogów. Konie wojowników były tak przerażone, że mogły tylko uciekać. Tak więc grupa Korika rzuciła się do ucieczki. Zbaczali na północ i na wschód, a nieprzyjaciel następował im na pięty. Zanim zgubili pogoń, znaleźli się już tak daleko w Andelain, że dopiero po czterech dniach zdołali połączyć się z Prothallem. Wieczorem ponownie połączony oddział rozbił obóz. Kiedy przygotowywali kolację, coraz mocniej dmuchał zimny wiatr z północy. Z początku wydawał się odświeżający, pełen aromatów Andelain. Jednak w miarę, jak zbliżał się wschód księżyca, wiatr nabierał mocy, aż rozciął dolinę niczym kosą i jak pejczem gnał na południe szare zwały chmur. Covenant czuł, że nie jest to naturalna bryza; kiedyś już przeżył coś podobnego. Nikt nie miał ochoty na sen. Depresja ogarnęła drużynę, jakby wiatr niósł ze sobą lęk. Quaan i Pianościgły krążyli nieustannie po przeciwnych stronach obozowiska, a wojownicy przykucnęli niespokojnie, bawiąc się bronią. Birinair grzebał w ogniu. Prothall i Mhoram stanęli wyprostowani, jakby przez skórę twarzy próbowali odczytać ten wiatr. A Covenant siedział z głową zwieszoną pod ciężarem wspomnień. Tylko Variola i Taramanthy nie objął posępny nastrój. Ramię w ramię, para starych Lordów spoglądała w płomienie sennie i z rozmarzeniem, a blask ognia migotał na ich czołach niczym znaki jakiegoś pisma. Wokół obozu, nieruchomi jak głazy, stali Gwardziści Krwi. Wreszcie Mhoram głośno wyraził uczucia całej drużyny. – Coś się dzieje... coś złego. To nie jest zwykły wiatr. Pod chmurami wschodni horyzont rozjarzył się czerwienią księżycowego blasku. Od czasu do czasu Covenant miał wrażenie, że wśród szkarłatu dostrzega pomarańczowe błyski... Nie był tego pewien. Dyskretnie obejrzał obrączkę i pod dominującą barwą krwi zauważył pomarańczowe lśnienia. Milczał jednak. Zbyt się wstydził tego, że Drool ma do niego dostęp. Burzy wciąż nie było. Wiatr dął stale, pełen czerwonych szeptów i lodu, lecz niósł tylko chmury i zniechęcenie. Większa część Eomanu zasnęła niespokojnie, drżąc w chłodnych podmuchach, niosących plon niepokoju w stronę Kryjówki Zguby i Pustkowi Southron. Świt nie nadszedł; chmury zdusiły wschodzące słońce. Lecz drużynę przebudziła zmiana wiatru – przycichł, był cieplejszy, wolno skręcał ku wschodowi. Jednak nie wydawał się zdrowszy, jedynie bardziej wyrafinowany. Kilku wojowników zerwało się, chwytając za miecze. Szybko zjedli posiłek, popędzani niesioną wiatrem nieokreśloną trwogą. Stary Hirebrand Birinair zrozumiał pierwszy. Przeżuwając kęs chleba, poderwał się nagle jak oparzony. Dygocząc w napięciu, wypluł chleb na ziemię. – Pali się! – syknął. – Wiatr. Czuję to. Pali się. Co? Czuję... Pożar... drzewa! Drzewo! – zawołał. – Jak oni śmieli? Przez sekundę patrzyli na niego w milczeniu. Wreszcie Mhoram wykrzyknął: – Niebotyczne Woodhelven w ogniu! Natychmiast wszyscy rzucili się do działania. Gwardziści Krwi gwizdali przenikliwie na Ranyhyn; Prothall rzucał rozkazy, które krzykiem powtarzał Quaan. Kilku wojowników pognało siodłać konie, inni zwijali obóz. Zanim Covenant ubrał się i dosiadł Dury, wszyscy byli już gotowi. Po chwili galopowali wzdłuż Mithil na wschód. Szybko jednak konie zaczęły sprawiać kłopoty. Nawet najlepiej wypoczęte nie mogły dotrzymać kroku Ranyhyn, a te, które były z Korikiem w Andelain, nie odzyskały jeszcze sił. Teren był zbyt niepewny, by rozwinąć dużą szybkość. Prothall wysłał przodem dwóch Gwardzistów Krwi jako zwiadowców, potem jednak oddział zwolnił; Wielki Lord nie chciał zostawiać z tyłu części swych sił. Jechali jak najszybciej, ale droga była trudna. Covenantowi zdawało się, że słyszy zgrzyt zębów Quaana. Nic jednak nie mogli na to poradzić i Prothall z ponurą miną hamował wypoczęte konie. Koło południa dotarli do brodu na Mithil. Teraz widzieli już dym na południu, a w powietrzu unosił się odór spalenizny. Prothall nakazał postój, by napoić konie. Potem jeźdźcy ruszyli dalej, próbując nakłonić najsłabsze wierzchowce, by odnalazły w sobie jeszcze ukryte rezerwy siły i szybkości. Po kilku milach Prothall musiał przyhamować jeszcze bardziej – zwiadowcy nie wrócili. Głęboka zmarszczka rozcięła mu czoło na myśl, że wpadli w pułapkę, a oczy błysnęły, jakby były wykute z granitu. Nakazał zwolnić i wysłał do przodu jeszcze dwóch Gwardzistów Krwi. Ci dwaj wrócili, zanim oddział zdążył przebyć milę. Stwierdzili, że Niebotyczne Woodhelven jest martwe. Wokół nie znaleźli nikogo, a ślady wskazywały, że pierwsi zwiadowcy odjechali na południe. – Melenkurion! – mruknął Wielki Lord. Ruszyli powoli, aż dotarli do ruin nadrzewnej wioski. Jej zniszczenie było czymś strasznym. Pożar zmienił drzewo w dymiące tyki wysokości poniżej stu stóp, a zwęglony pień był rozszczepiony do szczytu na dwie połówki. Pod czubkami wciąż migotały ostatnie płomyki. A wokół podstawy drzewa zwłoki zaścielały ziemię, jakby była już zbyt pełna, by przyjąć jeszcze ciała mieszkańców wioski. Inne ciała Woodhelvenninów, nie spalone, leżały rozrzucone wzdłuż linii biegnącej od drzewa na południe. Wśród nich znaleźli kilku Jaskiniowych Upiorów zabitych w walce, lecz pod drzewem były tylko jedne nie ludzkie zwłoki – jeden martwy ur-Podły. Leżał na plecach po południowej stronie drzewa, głową przy rozszczepionym pniu; czarne jak sadza ciało było równie poskręcane jak żelazny pręt, który wciąż ściskał. Niedaleko leżała ciężka żelazna płyta średnicy prawie dziesięciu stóp. Odór martwego, palonego ciała unosił się nad polaną. Wspomnienie dzieci z Woodhelven ściskało Covenantowi wnętrzności. Czuł, że zaraz zwymiotuje. Lordowie zachowywali się jak otępiali, oszołomieni świadomością, że ludzie będący pod ich opieką zostali pomordowani. Po chwili Komendant Tuvor odtworzył przebieg bitwy. Mieszkańcy Niebotycznego Woodhelven nie mieli żadnej szansy. Poprzedniego dnia wieczorem liczny oddział Jaskiniowych Upiorów i ur-Podłych – zdeptana trawa świadczyła, że był bardzo duży – okrążył drzewo. Trzymali się poza zasięgiem strzał. Zamiast szturmować, wysłali niewielką grupę – prawie na pewno ur-Podłych – pod osłoną żelaznej płyty. Tak chronieni, napastnicy podłożyli ogień. – Marny ogień – wtrącił Birinair. Zastukał laską w drzewo. Kawałek zwęglonej kory odpadł, odsłaniając białe drewno. – Mocny ogień pochłania wszystko – mruknął. – Niewiele brakowało do ocalenia. To dobre drzewo. Przetrwałoby, gdyby płomień był trochę słabszy. Ci, co się ośmielili... ledwie starczyło im siły. Liczba nie ma znaczenia. Ważna jest siła. Oczywiście. Mało brakowało. Albo gdyby Hirebrand wiedział. Gdyby był gotowy. Mógłby przygotować drzewo, dać mu siłę. Mogliby żyć. Ach! Szkoda, że mnie tu nie było. Nie zrobiliby tego, gdyby drzewo było pod moją opieką. Kiedy wybuchł pożar, tłumaczył Tuvor, napastnicy tylko strzelali z łuków, by nie dopuścić do jego ugaszenia. I czekali, aż Woodhelvenninowie spróbują uciekać. Stąd te nie spalone ciała – w tym właśnie kierunku biegli. Później, kiedy ogień był już zbyt silny i uniemożliwił opór, wiedmistrz ur-Podłych rozszczepił drzewo, by zniszczyć je do końca i strącić z konarów tych, którzy jeszcze żyli. – Dostał nauczkę – odezwał się znowu Birinair. – Zapłatę. Dureń... nie on był panem swej mocy. Drzewo go powaliło. Dobre drzewo. Nawet w płomieniach nie było martwe. I Hirebrand... dzielny człowiek. Oddał cios. A... a przed Profanacją lillianrill mogli uratować życie, które przetrwało. – Zmarszczył brwi, jakby czekał, czy ktoś ośmieli się go krytykować. – Już nie. Ja tego nie potrafię. Lecz po chwili stracił wyzywającą pozę. Odwrócił się zasmucony i spojrzał na spalone drzewo, jakby prosił je o wybaczenie. Covenant nie kwestionował opinii Tuvora; mdlił go ciężki, wszechobecny odór krwi. Lecz Pianościgły był bardziej odporny. – To nie jest dzieło Droola – stwierdził sucho. – Żaden Jaskiniowy Upiór nie jest zdolny do takiej strategii. Wiatr i chmury, by zamaskować atak, gdyby w pobliżu znalazła się pomoc. Żelazna osłona przeniesiona z nie wiadomo jak daleka. Szturm przy tak małych stratach. Nie, od początku do końca widzę tu rękę Niszczyciela Dusz. Kamień i Morze! – Głos załamał mu się nagle i Gigant odwrócił się, nucąc dla uspokojenia swoją pieśń. – Ale dlaczego tutaj? – rozległo się wśród ciszy pytanie Quaana. W jego głosie zabrzmiał ślad paniki. – Dlaczego napadli to Woodhelven? Coś w tonie Klingi, jakby cień histerii dzielnych ale niedoświadczonych, przerażonych młodych wojowników, przywołało Prothalla z pustkowi, gdzie wędrowały jego myśli. Odpowiadając raczej na emocje Quaana niż na jego pytanie, rzucił surowo: – Klingo Quaanie, czeka nas wiele pracy. Konie odpoczną, ale my musimy działać. Trzeba wykopać groby dla poległych. Po tym, co ich spotkało, stos pogrzebowy nie byłby odpowiedni. Twój Eoman się tym zajmie. Wykopcie groby na południowym końcu polany... tam. – Wskazał pas murawy o jakieś sto stóp od spalonego drzewa. – My... – skinął głową na Lordów. – My przeniesiemy zmarłych. – Nie – zaprotestował Pianościgły. – Ja ich przeniosę. Pozwólcie mi okazać im szacunek. – Dobrze – zgodził się Prothall. – Przygotujemy posiłek i rozważymy sytuację. Szybkim gestem odesłał Quaana, by wydał rozkazy Eomanowi. Polecił Tuvorowi rozstawić posterunki. Tuvor zauważył, że ośmiu Gwardzistów Krwi nie wystarczy, by obserwować wszystkie drogi podejścia do otwartego terenu tak wielkiego jak polana. Gdyby jednak wysłał Ranyhyn, by biegały samotnie po okolicznych wzgórzach, nie musiałby prosić o pomoc Eomanu. Po chwili milczenia Komendant zapytał jeszcze, co robić w sprawie dwóch zaginionych zwiadowców. – Będziemy czekać – westchnął Prothall. Tuvor kiwnął głową i odszedł, by porozumieć się z Ranyhyn. Stały razem, spoglądając płomiennymi oczyma na spalone ciała wokół drzewa. Kiedy podszedł Tuvor, skupiły się wokół niego, jakby niecierpliwie czekały na polecenia. Po chwili rozbiegły się na wszystkie strony i zniknęły. Lordowie zsiedli z koni, rozpakowali zapasy żywności i zaczęli gotować posiłek na rozpalonym przez Birinaira małym ognisku lillianrill. Wojownicy odprowadzili wszystkie konie, rozsiodłali je i spętali. Potem Eoman zaczął kopać. Ostrożnie, by nie nastąpić na nikogo z poległych, Pianościgły podszedł do drzewa i chwycił żelazną płytę. Była straszliwie ciężka, ale podniósł ją i przeniósł poza krąg ciał. Potem jak na saniach ostrożnie układał na niej zwłoki, by przewieźć je do grobów. Żyły nabrzmiewały na jego wysokim czole, a w jego oczach płonął groźny entuzjazm. Przez kilka minut Covenant był jedynym członkiem oddziału, który nie miał wyznaczonego zadania. To go niepokoiło. Zapach śmierci... wśród zabitych jest Baradakas, pomyślał. Baradakas i Llaura, i dzieci, dzieci! Pamiętał Niebotyczne Woodhelven takie, jakim je opuścił: wysokie i dumne, kwitnące życiem pięknych ludzi. Musiał sobie znaleźć jakieś zajęcie, by nie oszaleć. Rozejrzał się. Zauważył, że wojownikom brakowało narzędzi. Wzięli ze sobą tylko kilka łopat i szpadli, większość próbowała kopać rękami albo mieczami. Podszedł do drzewa. Wokół pnia leżało sporo nie do końca spalonych gałęzi. Choć musiał wybierać drogę między zabitymi, choć mdłości budził widok ciała stopionego niby gorący wosk na zwęglonych kościach, zebrał gałęzie, których nie potrafił złamać na kolanie, i przeniósł na bok, by stonedownorskim nożem oczyścić je i pociąć na zaostrzone żerdzie. Pobrudził sobie ręce i szatę, a nóż krzywił się niezgrabnie w uchwycie jego dwóch palców, ale on nie ustępował. Żerdzie rozdał wojownikom. Zamiast pojedynczych grobów kopali rowy tak długie i głębokie, by mogły pomieścić przynajmniej po dziesięć ciał. Używając żerdzi Covenanta, kończyli kopanie szybciej, niż Pianościgły zdążył je napełnić. Późnym popołudniem Wielki Lord wezwał wszystkich na posiłek. Pochowano już niemal połowę zabitych. Nikt nie miał ochoty na jedzenie, gdyż płuca pełne były ostrego zapachu, a oczy piekły od obrazów udręczonych ciał, lecz Prothall nalegał. Covenant dziwił się, póki nie skosztował dania – Lordowie przygotowali gulasz niepodobny do niczego, co jadł w Krainie. Aromat potrawy rozbudzał głód, a jej przełknięcie łagodziło niepokój. Od wczoraj był to pierwszy posiłek Covenanta; zaskoczył go własny apetyt. Wojownicy skończyli jedzenie, a słońce chyliło się ku zachodowi, gdy dalekie wołanie zwróciło ogólną uwagę. Odpowiedział wartownik na południowym krańcu polany, a w chwilę później na otwarty teren wpadło galopem dwóch zaginionych Gwardzistów Krwi. Ich Ranyhyn były mokre od potu. Przywieźli ze sobą dwoje ludzi, Woodhelveninów: kobietę i chłopca, sądząc po wzroście, czteroletniego. Oboje przeżyli bitwę. Zwiadowcy szybko opowiedzieli, co zaszło. Dotarli do martwej łąki, znaleźli wiodącą na południe ścieżkę ciał Woodhelvenninów próbujących ucieczki. Dostrzegli też pewne ślady wskazujące, że może nie wszyscy ludzie zginęli. Nieprzyjaciel odszedł, nie było więc potrzeby, by wracać i ostrzec Lordów. Postanowili szukać ocalałych. Zatarli ślady, by powracający maruderzy ich nie odkryli, i odjechali na południe. Wczesnym popołudniem spotkali tę kobietę i chłopca, uciekających na oślep, bez żadnego planu. Oboje byli ranni. Dziecko nie przejawiało świadomości, kobieta bez powodów przechodziła od wyraźnej mowy do nieartykułowanych dźwięków. Powitała Gwardzistów Krwi jak przyjaciół, ale nie potrafiła im niczego powiedzieć. Jednak w chwili, gdy wyrażała się zrozumiale, stwierdziła, że o niecałą milę mieszka Wyzwolony Uzdrowiciel. W nadziei na zdobycie informacji, zwiadowcy zabrali kobietę i dziecko do groty Uzdrowiciela. Niestety, była pusta, najwyraźniej od wielu dni. W końcu Gwardziści zawrócili do Niebotycznego Woodhelven. Para ocalałych stała przed Lordami. Kobieta ściskała bezwładną rączkę dziecka, a chłopiec rozglądał się obojętnie, nie rozpoznając twarzy i nie reagując na głosy. Kiedy jego palce wyśliznęły się z dłoni kobiety, ramię opadło bezwładnie. Nie protestował, ale i nie pomógł, gdy chwyciła go znowu. Jego oczy zdawały się nienaturalnie ciemne, jakby pełne zakrzepłej krwi. Obraz dziecka rozdarł Covenantowi serce. Takim chłopcem mógłby kiedyś być Roger – jego syn, który został mu odebrany, wydarty, jakby trąd unieważnił nawet jego ojcostwo. Dzieci! Foul, dyszał ciężko. Dzieci? Jakby odpowiadając na jego myśli, kobieta odezwała się nagle. – To Pietten, syn Soranala. Lubi konie. – To prawda – potwierdził jeden ze zwiadowców. – Jechał przede mną i głaskał Ranyhyn. Lecz Covenant nie słuchał. Pospiesznie próbował w myślach wymazać z twarzy kobiety ślady walki, skaleczenia i oparzenia, brud i sińce. – Llaura? – spytał niepewnie. Słońce kryło się już, ale nie było zachodu. Chmury przesłoniły horyzont i krótki zmierzch szybko przechodził w noc. Powietrze było gęstsze, bardziej parne, jakby ciemność pociła się ze strachu. – Tak. Znam cię – odparła kobieta. – Jesteś Thomas Covenant, Niedowiarek i władca białego złota. Wizerunek Bereka Półrękiego. Jehannum mówił prawdę. Nadeszło wielkie zło. – Wymawiała słowa z najwyższą ostrożnością, jakby próbowała ułożyć je na ostrzu miecza. – Jestem Llaura, córka Annamar, Strzegąca Niebotycznego Woodhelven. Nasi zwiadowcy musieli zginąć. Nie zdążyli nas ostrzec. St... – Nagle straciła panowanie językiem, zapadła w chrapliwy, powtarzany bez końca jęk. – Uhn uhn uhn... – Jakby zostało zerwane połączenie między mózgiem a krtanią. Rozpaczliwie walczyła z tą przypadłością; w oczach płonęła gorączkowa koncentracja, głowa kołysała się, gdy kobieta usiłowała coś powiedzieć. Lecz z drżących warg dochodziło tylko: – Uhn, uhn, uhn. – Taka była, kiedy ją znaleźliśmy – zauważył zwiadowca. – W jednej chwili potrafi mówić. W następnej już nie. Słysząc to, Llaura otrząsnęła się gwałtownie, stłumiła histerię. – Jestem Llaura – powtórzyła. – Llaura... Strzegąca Niebotycznego Woodhelven. Nasi zwiadowcy musieli zginąć. Jestem Llaura, jestem Llaura – próbowała od nowa. – Strzeżcie... – I znowu jej głos załamał się w jęk. – Uhn, uhn, uhn. Narastała w niej panika. – St... uhn, uhn, uhn. St... uhn, uhn. Jestem Llaura. Wy jesteście Lordami. Musicie... uhn, uhn. Pu... uhn, uhn, uhn. Covenant rozejrzał się. Wszyscy patrzeli w skupieniu na Llaurę. Variol i Taramantha mieli łzy w oczach. – Niech ktoś coś zrobi – szepnął boleśnie. – Cokolwiek. Nagle Llaura jakby zaczęła tracić przytomność. Wolną ręką sięgnęła do krtani. – Musicie mnie wysłuchać – krzyknęła i upadła. Prothall podtrzymał ją w ostatniej chwili. Mocno chwycił za ramiona i uniósł przed sobą. – Przestań – rozkazał. – Przestań. Nie mów, nic więcej. Słuchaj tylko i przytakuj lub zaprzeczaj. Wyraz nadziei przemknął po twarzy kobiety. Rozluźniła mięśnie. Gdy Prothall postawił ją na ziemi, znowu chwyciła dziecko za rękę. – Słuchaj – rzekł spokojnie Wielki Lord, spoglądając w udręczone oczy Llaury. – Nie jesteś szalona. Umysł masz czysty. Co ci zrobiono? Gwałtownie kiwnęła głową. Tak. – Schwytano cię, kiedy próbowaliście uciekać. Przytaknęła. – Ciebie i dziecko? Tak. – I jemu także coś zrobiono? Tak. – Wiesz, co to było? Pokręciła przecząco głową. Nie. – Czy to samo zrobiono wam obojgu? Nie. – No tak – westchnął Prothall. – Oboje pojmano zamiast zabić. A wiedmistrz ur- Podłych rzucił na ciebie urok. Tak. Llaura drżała. – Zranił cię. Tak. – Spowodował, że teraz masz trudności z mową. Tak! – Zdolność mówienia pojawia się i znika. Nie! – Nie? Prothall zastanowił się. – Ognie piekielne! – zawołał Covenant. – Niech to wszystko napisze! Llaura pokręciła głową i uniosła wolną rękę. Dłoń trzęsła się wyraźnie. – Nie możesz mówić o pewnych rzeczach – stwierdził nagle Prothall. Tak! – Napastnicy nie chcieli, żebyś nam o czymś powiedziała. Tak! – Zatem... – Wielki Lord zawahał się, jakby nie dowierzał własnym wnioskom. – Zatem wiedzieli, że cię znajdziemy... My albo inni, którzy przybędą za późno, by pomóc Niebotycznemu Woodhelven. Tak! – Dlatego uciekłaś na południe, w stronę Figowcowego Woodhelven i Southron z tamtejszymi Stonedown. Skinęła głową, ale wyraz jej twarzy świadczył wyraźnie, że Lord nie odgadł właściwie. – Na Siedem – mruknął Prothall, przyglądając się kobiecie. – To na nic. Takie pytania wymagają czasu, a serce mi mówi, że nie mamy go wiele. Co zrobili z chłopcem? Skąd wiedzieli, że my... że ktokolwiek tu trafi? Jaką wiedzę ona posiada? Wiedzę, której zdradzenia obawiał się wiedmistrz ur-Podłych? Nie, musimy znaleźć inny sposób. Kątem oka Covenant dostrzegł, że Variol i Taramantha rozkładają swe koce przy ognisku. Na moment odwróciło to jego uwagę od Llaury. Starzy Lordowie spoglądali ze smutkiem i dziwnie tajemniczo. Nie potrafił odgadnąć ich sekretu, ale ten wzrok przypomniał mu, że znali decyzję Prothalla co do Wyprawy, zanim jeszcze zapadła. – Wielki Lordzie – odezwał się Birinair. – Tak? – odparł wpatrzony w Llaurę Prothall. – Ten młodzik Skaleningas, Tohrm, ofiarował mi dar rhadhamaerl. Myślałem, że sobie ze mnie żartuje, bo nie jestem takim młokosem jak on. To ił leczący. – Ił leczący? – powtórzył zdumiony Prothall. – Masz go? – Czy mam? Oczywiście. Nie jestem głupi, trzymałem go w wilgoci. Tohrm próbował mnie uczyć. Jakbym sam nie wiedział. – Przynieś go, proszę – rzekł Prothall, hamując odruch zniecierpliwienia. Po chwili Birinair wręczył Wielkiemu Lordowi niewielki kamienny dzbanek pełen mokrej, błyszczącej gliny – iłu leczącego. – Uważajcie – mruknął Covenant, wspominając własne doświadczenia. – Zaśnie od tego. Jednak Prothall nie wahał się. W ciemności rozjaśnianej tylko ogniem lillianrill Birinaira i żarem dopalających się ostatnich głowni drzewa, nabrał dłonią iłu. Złote punkciki rozbłysły odbiciem płomieni. Lord delikatnie rozsmarował błoto na czole, policzkach i gardle Llaury. Covenant uświadomił sobie, że Lord Mhoram nie stoi już obok Prothalla. Podszedł do Variola i Taramanthy, i chyba spierał się z nimi. Starcy leżeli obok siebie, a Mhoram pochylał się, jakby próbował odpędzić od nich cień. Lecz oni pozostawali niewzruszeni. – Tak będzie lepiej, synu – przerwała jego protesty Taramantha. A Variol szepnął: – Biedna Llaura. Tylko tyle możemy zrobić. Covenant rozejrzał się szybko. Wojownicy stali jak zaczarowani, obserwując przesłuchanie Strzegącej, ale przepastne oczy Pianościgłego badały polanę, wyplatając groźne wizje. Covenant poczuł złowieszczy dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Pierwsze dotknięcie leczącego iłu tylko zwiększyło cierpienie kobiety. Jakby czując przedsmak śmierci, rozciągnęła wargi w niemym krzyku. Potem szarpnęła się konwulsyjnie i kryzys minął. Llaura opadła na kolana i załkała z ulgą, jakby ktoś wyrwał nóż z jej umysłu. Prothall przyklęknął obok i objął ją mocno, w milczeniu czekając, aż nad sobą zapanuje. Potrzebowała kilku sekund, by stłumić szloch. Potem zerwała się nagle. – Uciekajcie! – krzyknęła. – Musicie uciekać! To zasadzka! Wpadliście w pułapkę! Lecz ostrzeżenie przyszło za późno. W tej samej chwili na polanę wbiegł Tuvor, a tuż za nim drugi Gwardzista Krwi. – Przygotujcie się do obrony – oświadczył spokojnie Komendant. – Jesteśmy otoczeni. Ranyhyn zostały odcięte i nie mogły nas uprzedzić. Będzie bitwa. Ledwie wystarczy nam czasu na przygotowania. Covenant nie do końca pojmował wagę tego, co usłyszał. Prothall rzucał komendy; obóz zaczął pustoszeć. Wojownicy i Gwardia Krwi wskakiwali do pustych jeszcze rowów, kryli się w pniu drzewa. – Zostawcie konie – rozkazał Tuvor. – Jeśli to będzie możliwe, Ranyhyn przebiją się, by je osłaniać. Prothall powierzył Llaurę i dziecko Pianościgłemu, który ukrył oboje w grobie i nakrył żelazną płytą. Potem Prothall i Mhoram razem skoczyli do najdalej na południe wysuniętego rowu. Covenant nie ruszał się z miejsca. Przyglądał się nieuważnie, jak Birinair wygasza ognisko, pozostawiając tylko żarzące się głownie, a potem staje obok wypalonego pnia. Covenant potrzebował czasu, by zrozumieć, co uczyniono Llaurze. Jej stan budził zdziwienie. Najpierw otrzymała informacje, które mogły ocalić Lordów... a potem uniemożliwiono jej ich przekazanie. A jej próby ostrzeżenia tym pewniej doprowadziły do klęski, gdyż gwarantowały, że Lordowie nie odjadą bez zrozumienia Llaury. Ale to wszystko było zbędne, bezcelowe; zasadzka udałaby się nawet bez takich zabiegów. W każdym odcieniu nieszczęścia kobiety Covenant słyszał głuchy śmiech Lorda Foula. Otrząsnął się, gdy Bannor dotknął jego ramienia. – Chodźmy, ur-Lordzie – powiedział Gwardzista Krwi tak spokojnie, jakby informował go, która godzina. – Musisz się ukryć. To konieczne. Konieczne? Covenant krzyknął bezgłośnie: Czy ty wiesz, co oni jej zrobili? Ale gdy się obejrzał, zauważył Variola i Taramanthę, wciąż leżących obok dogasającego ognia. Chroniło ich tylko dwóch Gwardzistów Krwi. Co...? Otworzył usta. Przecież oni zginą! A jednocześnie jakaś część umysłu powtarzała: On zrobi ze mną to samo! Dokładnie to samo. – Nie dotykaj mnie! – warknął do Bannora. – Ognie piekielne i potępienie! Czy ty się nigdy nie nauczysz? Bannor bez chwili wahania podniósł Covenanta, odwrócił się i wrzucił go do jednego z rowów. Wewnątrz prawie nie było miejsca – Pianościgły zajmował większą część grobu. Przykucnął, by ukryć głowę. Bannor wcisnął się jeszcze i zajął pozycję nad swym podopiecznym. W obozie zaległa cisza, pełna lęku i bólu. Wreszcie lęk ogarnął też Covenanta. Serce zabiło szybciej; zimny pot wystąpił mu na czoło; nerwy wibrowały, jakby nagle pozbawione osłony skóry. Mdłości ścisnęły go za gardło; z trudem oddychał. Próbował przełknąć ślinę, ale nie potrafił. Nie! Dyszał ciężko. Nie w ten sposób. Nie będę! Dokładnie to samo... to samo, co spotkało Llaurę. Przenikliwy wrzask rozdarł ciszę. Potem usłyszeli narastający tupot. Covenant zaryzykował spojrzenie ponad krawędzią grobu i zobaczył wokół polany pierścień mrocznych form i oczu koloru lawy. Napastnicy szli wolno, by ofiary zdążyły posmakować lęku przed śmiercią. A tuż za linią wrogów w powietrzu unosiła się wielka bestia, ciężko machając skrzydłami. Covenant cofnął się. W przerażeniu, ale z dystansu, jak wyrzutek, obserwował atak. Jaskiniowe Upiory i ur-Podli zacieśniali pierścień, z każdym krokiem odbierając schwytanym szansę przebicia się i ucieczki. Tupot nóg rozbrzmiewał coraz głośniej; deptali ziemię, jakby chcieli zmiażdżyć nawet trawę. Drużyna słyszała już ciche pomruki: warknięcia, syki przez zaciśnięte zęby, bełkot, mlaskania... Wszystko to płynęło ponad grobami niby tchnienie tłumione resztkami okaleczonych istnień. Jaskiniowe Upiory sapały jak szaleńcy ogarnięci żądzą mordu; z otworów nosowych ur-Podłych dobiegał nieprzyjemny syk. A ponad tymi dźwiękami straszne w swej powolności skrzydła gryfa, wybijały rytm pogrzebowej pieśni. Spętane konie zarżały. Ten nabrzmiały trwogą głos sprawił, że Covenant wyjrzał z rowu. Zwierząt nie spotkała żadna krzywda. Napastnicy rozstąpili się, by je ominąć i tylko kilku Jaskiniowych Upiorów zostało w tyle, rozpętało je i odprowadziło. Konie walczyły rozpaczliwie, ale wobec siły Upiorów były bezradne. Już tylko niecałe sto stóp dzieliło napastników od grobów. Covenant pochylił się jak najniżej; bał się nawet głębiej odetchnąć. Ukryta w rowach drużyna była bezradna. W następnej chwili z szeregów nieprzyjaciół dobiegło wściekłe wycie. – Tylko pięciu? – krzyczały Jaskiniowe Upiory. – Tyle koni! – Oszustwo! Prawie jedna trzecia atakujących, rozwścieczona skromną liczbą ofiar, wyrwała się z szeregów i popędziła do ogniska. Drużyna natychmiast skorzystała z okazji. Zarżały Ranyhyn, a ich zew wibrował w powietrzu niby fanfary. Całe stado przygalopowało od wschodu na pomoc schwytanym mustangom. Birinair odsunął się od drzewa. Zatoczył krąg swoją laską i z krzykiem uderzył w wypalony pień. Drzewo wybuchło płomieniem, zalewając napastników oślepiającym blaskiem. Prothall i Mhoram wyskoczyli z rowu. Ich laski gorzały błękitnym ogniem. Zaatakowali z okrzykiem „Melenkurion!”, a Jaskiniowe Upiory i ur-Podli cofali się w nieładzie. Wojownicy i Gwardia Krwi wyskoczyli z grobów, wybiegli z pustego pnia. A za nimi gnał potężny Słone Serce Pianościgły, wykrzykując rzadko słyszany zew bojowy Gigantów. Wśród krzyków gniewu i strachu, trzasku płomieni, odgłosów szybkich ciosów i szczęku broni, bitwa się rozpoczęła. Napastnicy mieli dziesięciokrotną przewagę. Covenant rozglądał się pospiesznie. Gwardziści Krwi rozstawili się po dwóch przy każdym z Lordów, jeden zajął pozycję obok Birinaira, a jeden – Bannor – bronił rowu, gdzie krył się Covenant. Wojownicy utworzyli pięcioosobowe grupy i osłaniając się wzajemnie atakowali wrogów i odskakiwali. Mhoram krążył dookoła, próbując odnaleźć przywódców i wiedmistrzów. Prothall stanął w samym środku, by służyć obrońcom za punkt orientacyjny. Wykrzykiwał ostrzeżenia i rozkazy. Lecz Pianościgły walczył samotnie. Runął na linie wrogów niczym berserkier, okładając pięściami, kopiąc i ciskając wszystkim, co znalazło się pod ręką. Jego bojowy okrzyk zmienił się w jeden długi, przenikliwy ryk wściekłości; długimi krokami podążał tam, gdzie wrzała najgorętsza walka. Z początku wydawał się dość mocny, by sam pokonać przeciwnika, wkrótce jednak zaczął odczuwać siłę Jaskiniowych Upiorów. Skakali na niego po kilku; czterech na raz zdołało go powalić. Zerwał się natychmiast, rozrzucając ich ciała niby lalki. Było jednak jasne, że jeśli większa grupa zaatakuje go razem, będzie zgubiony. Variolowi i Taramancie groziło równie wielkie niebezpieczeństwo. Oboje leżeli nieruchomo, a czwórka Gwardzistów Krwi starała się ich osłaniać. Niektórzy z atakujących zaryzykowali użycie łuków; gwardziści odbijali strzały grzbietami dłoni. Potem frunęły oszczepy, a na końcu ruszyły do szturmu Jaskiniowe Upiory z mieczami i pałkami. Nie uzbrojeni i bez żadnej pomocy, Gwardziści Krwi walczyli szybkością, równowagą, sztuką, perfekcyjnie mierzonymi kopnięciami i ciosami. Udawało im się niewiarygodnie: wkrótce parę Lordów otaczał wał martwych lub nieprzytomnych Upiorów. Lecz – jak Pianościgły – ulegliby, musieliby ulec zmasowanemu atakowi. Na rozkaz Prothalla grupa wojowników ruszyła na pomoc Gwardii Krwi. Covenant spojrzał w drugą stronę. Mhoram toczył niezwykłą walkę z trzydziestoma, może czterdziestoma wrogami. Wszyscy ur-Podli biorący udział w ataku – niewielu ich było w porównaniu z liczbą Jaskiniowych Upiorów – uformowali bojowy klin za najwyższym spośród nich, wiedmistrzem. W ten sposób cała ich moc ogniskowała się na przywódcy. Wiedmistrz dzierżył miecz z ognistą klingą, a Mhoram atakował go płomienną laską. Moce starły się ciskając strumienie gorących iskier, oślepiających i płonących w powietrzu. Wir bitwy przesunął się w stronę rowu Covenanta. Jakieś postacie przeskakiwały górą; Bannor walczył niczym derwisz, by ustrzec go od włóczni. W chwilę później przybiegła z pomocą wojowniczka – Woodhelvenninka, która z własnej woli opiekowała się Covenantem. Ona i Bannor robili co mogli, by zachować go przy życiu. Covenant przycisnął dłonie do piersi, jakby dla ochrony obrączki. Palce nieświadomie chwyciły metalowy pierścień. Poprzez mroczny las nóg dostrzegł Prothalla. Wielki Lord też był atakowany. Toczył walkę z gryfem, jak dzidy używając swej płonącej laski. Skrzydła bestii niemal go powaliły, ustał jednak i pchnął błękitnym ogniem w górę. Lecz na grzbiecie gryfa siedział jeszcze jeden wiedmistrz ur-Podłych i czarnym prętem parował ciosy Prothalla. Covenant patrzył, a bitwa stawała się coraz bardziej beznadziejna. Postacie padały, wstawały i padały znowu; tryskała krew. Po drugiej stronie polany Pianościgły wyrwał się hordzie Jaskiniowych Upiorów, którzy natychmiast dopadli go znowu. Prothall przyklęknął na jedno kolano, przygniatany połączoną siłą dwóch przeciwników. Klin ur-Podłych spychał Mhorama do tyłu; dwóch Gwardzistów Krwi z trudem osłaniało jego plecy. Covenant miał wrażenie, że piasek sypie mu się do gardła. Już dwóch wojowników padło z rąk Jaskiniowych Upiorów otaczających parę starych Lordów. W pewnej chwili trzech przeciwników z włóczniami zaatakowało Gwardzistę Krwi i Taramanthę za jego plecami. Pierwszą włócznię gwardzista złamał kantem dłoni i wyskoczył wysoko ponad drugą, by kopnąć napastnika w twarz. Lecz nawet jego szybkość nie wystarczyła. Trzeci z Jaskiniowych Upiorów chwycił go za ramię, a pierwszy natychmiast oplótł długimi palcami kostkę. Obaj rozciągnęli Gwardzistę między sobą, a trzeci pchnął go włócznią w brzuch. Sparaliżowany własną bezradnością Covenant patrzył, jak Gwardzista Krwi szarpie się w uchwycie Jaskiniowych Upiorów, jak przyciąga ich dość blisko, by wygiąć ciało i zejść z drogi włóczni. Ostrze skaleczyło go w plecy. W następnym momencie obu trzymającym zadał cios w krocze. Zwolnili uścisk i zatoczyli się do tyłu, jednak środkowy Upiór kopnął go tak mocno, że odrzucił go od Taramanthy. Z tryumfalnym wrzaskiem oburącz uniósł włócznię, by przebić nieruchomą kobietę. Taramantha! W obliczu grożącego jej niebezpieczeństwa Covenant pokonał strach. Bez namysłu wyskoczył z rowu i ruszył ku niej. Była tak wiekowa, tak krucha, że nie mógł patrzeć na jej śmierć. – Na dół! – krzyknęła Woodhelvenninka. Nagłe pojawienie się Covenanta odwróciło jej uwagę, a napastnikom dało cel. W rezultacie chybiła ripostę i pchnięcie miecza rozcięło jej bok. Lecz Covenant tego nie widział. Pędził do Taramanthy... i już wiedział, że nie zdąży. Jaskiniowy Upiór pchnął włócznię w dół. W ostatniej chwili ocalił Taramanthę Gwardzista Krwi, który skoczył na nią i zasłonił własnym ciałem. Covenant rzucił się na Jaskiniowego Upiora. Próbował pchnąć go kamiennym nożem, ale połową dłoni nie mógł dobrze chwycić rękojeści. Zdołał tylko skaleczyć wroga w łopatkę. Nóż wypadł mu z niepewnych palców. Jaskiniowy Upiór odwrócił się i jednym uderzeniem powalił go na ziemię. Cios oszołomił Covenanta, lecz Bannor ocalił go, atakując stwora. Jaskiniowy Upiór bronił się jak w uniesieniu, jakby odniesione przed chwilą zwycięstwo nad Gwardzistą Krwi dodawało mu sił. Nie zważając na ciosy Bannora, pochwycił go w swe długie, silne ramiona i zaczął dusić. Bannor uderzał go w oczy i uszy, ale oszalały Upiór tylko wzmacniał uchwyt. Gniew na nowo zaszumiał Covenantowi w głowie. Wciąż lekko otępiały, przesunął się do nieruchomej postaci Taramanthy i porwał jej laskę. Nie drgnęła nawet, a on nie prosił o pozwolenie. Odwrócił się, zatoczył laską krąg nad głową i z całej siły uderzył Jaskiniowego Upiora w kark. Biała i szkarłatna moc rozbłysła w bezgłośnej eksplozji. Upiór padł martwy. Błysk na moment oślepił Covenanta. Rozpoznał jednak chory, czerwony odcień płomienia. Odzyskując wzrok, spojrzał na swoje dłonie, na obrączkę. Nie pamiętał, by zdejmował ją z leptoru, teraz jednak tkwiła na serdecznym palcu i pulsowała krwawo pod wpływem przesłoniętego chmurami księżyca. Następny Jaskiniowy Upiór wynurzył się z mroku. Covenant instynktownie pchnął laską. Napastnik runął w jaskrawym, czerwonym rozbłysku. Na ten widok wybuchła dawna furia. Przemoc zaćmiła mu myśli. – Foul! – ryknął, jakby sam Wzgardliwy stał przed nim, i runął w środek bitwy. Wymachując laską jak obłąkany, Covenant powalił kolejnego Jaskiniowego Upiora, i jeszcze jednego, i jeszcze. Nie patrzył, dokąd idzie. Po trzecim ciosie wpadł do jednego z grobów i przez długi czas leżał tam jak martwy. Kiedy wreszcie powstał, dygotał z odrazy. Ponad nim wrzała bitwa. Nie wiedział, ilu napastników zginęło lub odniosło rany. Minął jednak decydujący moment; drużyna zmieniła taktykę. Prothall porzucił gryfa, by pomóc Pianościgłemu. A kiedy Gigant wstał, ociekając krwią, to on zaatakował gryfa, zaś Prothall stanął obok Mhorama przeciwko ur-Podłym. Bannor wciąż zajmował pozycję nad Covenantem, ale Quaan zebrał ocalałych ze swego Eomanu i otoczył Variola i Taramanthę. W chwilę później dobiegł dźwięczny zew Ranyhyn. Uwolniwszy konie, włączyły się do bitwy. A kiedy ich kopyta i zęby zbierały krwawe żniwo wśród Jaskiniowych Upiorów, Prothall i Mhoram razem wystawili swe płomienne laski, blokując ur-Podłego. Gorący miecz rozpadł się na kawałki czerwone jak lawa, a wybuch mocy powalił samego wiedmistrza. Klin natychmiast zmienił szyk, wysuwając nowego przywódcę, lecz najsilniejszy zginął i ur-Podli z wolna zaczęli ustępować. Na drugim skrzydle Pianościgły zaskoczył gryfa. Potwór atakował wojowników wokół Variola i Taramanthy, gdy Gigant wyskoczył z krzykiem i w śmiertelnym uścisku splótł ramiona wokół tułowia potwora. Swym ciężarem ściągnął go na ziemię; tarzali się po trawie. Ur-podły spadł na ziemię i Quaan ściął go, nim zdążył unieść swój pręt. Gryf zawył przeraźliwie z bólu i wściekłości. Próbował przekręcić się, dosięgnąć Pianościgłego pazurami i kłami. Ten jednak ściskał zwierza z całych sił. W milczeniu hamował szamotania, by zabić, nim potwór wyrwie się i rozedrze go na strzępy. Udało się. Wściekłym szarpnięciem zacisnął ramiona i usłyszał głośny trzask kości. Gryf ryknął po raz ostatni i skonał. Gigant długo leżał obok martwego ciała i dyszał chrapliwie, nim wstał niepewnie. Czoło miał rozcięte aż do kości. Nie ustawał jednak. Otarł krew z oczu i rzucił się w zwarty klin ur-Podłych. Formacja rozpadła się pod tym uderzeniem. Ur-Podli natychmiast wybrali ucieczkę. Zniknęli w ciemności, zanim Pianościgły zdążył wstać. Ich zdrada jakby podcięła szaleńczą odwagę Jaskiniowych Upiorów. Nie potrafiły już stawić czoła ogniom Lordów. Panika szerzyła się, rozpalana laskami wybuchała w podatnych sercach. Krzyk porażki rozległ się wśród napastników. Jaskiniowe Upiory zaczęły uciekać. Z wyciem zawodu rozbiegły się wokół płonącego drzewa. Podrygiwały groteskowo, ale siła i długość kończyn pozwalały im na szybką ucieczkę. Po kilku sekundach na polanie nie pozostał już ani jeden. Pianościgły rzucił się w pogoń. Wykrzykując gigancie przekleństwa, pędził tak, jakby zamierzał ich wszystkich rozgnieść pod nogami. Szybko zniknął w mroku, a po chwili ucichły też jego wołania. Jednak od czasu do czasu rozlegały się stłumione wrzaski, kiedy dopadał Jaskiniowe Upiory. Tuvor zapytał Prothalla, czy kilku z Gwardii Krwi nie powinno przyłączyć się do Pianościgłego. Wielki Lord potrząsnął głową. – Dość już uczyniliśmy – rzekł, oddychając ciężko. – Nie zapominaj o przysiędze pokoju. Zmęczeni, ale z ulgą stali w milczeniu, zakłócanym jedynie ciężkimi oddechami i jękami rannych Upiorów. Nikt się nie ruszał; w uszach Covenanta ta cisza brzmiała jak modlitwa. Niepewnie wysunął się z rowu. Spoglądając wokół siebie, szacował wynik bitwy. Jaskiniowe Upiory leżały dookoła całymi stosami – prawie setka martwych, umierających i nieprzytomnych – a ich krew pokrywała wszystko niby rosa śmierci. Zginęło dziesięciu ur- Podłych. Pięciu wojowników nigdy już nie miało wyruszyć ze swym Eomanem, a żaden z oddziału Quaana nie uniknął ran. Lecz z Gwardii Krwi poległ tylko jeden. – Szczęście nam sprzyjało – oznajmił Wielki Lord Prothall z głośnym westchnieniem, które przeczyło treści słów. – Szczęście? – powtórzył z niedowierzaniem Covenant. – Szczęście nam sprzyjało. – Cień gniewu zabrzmiał w starczym, drżącym głosie Prothalla. – Pomyśl, że wszyscy mogliśmy zginąć. Wyobraź sobie taki atak podczas pełni księżyca. Pamiętaj, że póki uwaga Droola skierowana jest tutaj, nie wzmacnia on obrony pod Górą Gromu. Zapłaciliśmy... – zająknął się. – Zapłaciliśmy niewielką cenę na nasze życie i nadzieję. Covenant nie odpowiadał. Obrazy przemocy budziły zawrót głowy. Wszyscy Woodhelvenninowie zginęli... Jaskiniowe Upiory... ur-Podli... wojowniczka, która postanowiła go bronić. Nie wiedział nawet, jak miała na imię. Pianościgły zabijał... on sam zabił pięciu... pięciu... Drżał cały, ale musiał mówić, musiał się bronić. Ze zgrozy ogarniały go mdłości. – Pianościgły miał rację – wychrypiał. – To dzieło Foula. Miał wrażenie, że nikt go nie słyszy. Gwardziści Krwi przyprowadzili do ognia rumaka swego poległego towarzysza. Delikatnie unieśli ciało, posadzili na grzbiecie Ranyhyn i przywiązali powrozami z leptoru. Potem razem zasalutowali w milczeniu, a Ranyhyn ruszył galopem, niosąc martwego jeźdźca w stronę Gór Westronu i Przesmyku Gwardii... do domu. – Foul to wszystko zaplanował. Kiedy Ranyhyn zniknął wśród nocy, część Gwardzistów zajęła się opatrywaniem ran wierzchowców, a pozostali wrócili na posterunki. Tymczasem wojownicy szukali żywych między ciałami Jaskiniowych Upiorów. Wszystkich, którzy nie byli śmiertelnie ranni, stawiali na nogi i przepędzali z obozowiska. Resztę odciągali na północny kraniec polany, by tam czekali na stos pogrzebowy. – Oznacza to dwie rzeczy. – Covenant starał się panować nad drżącym głosem. – To samo robi ze mną. To jak lekcja... jak to, co zdarzyło się Llaurze. Foul mówi, co z nami zrobi, ponieważ jest pewien, że ta wiedza nam nie pomoże. Chce zebrać całą naszą rozpacz. Z pomocą dwóch wojowników, Prothall wypuścił z grobowca Llaurę i Piettena. Llaura zdawała się być wyczerpana do granic; ledwie stała na nogach. Ale mały Pietten przesuwał dłońmi po mokrej od krwi murawie i lizał palce. Covenant jęknął i odwrócił głowę. – Druga rzecz, to że Foulowi naprawdę zależy, żebyśmy ruszyli na Droola. Zginiemy przy tym czy nie. Nakłonił Droola do tego napadu, żeby nie miał czasu na wzmocnienie obrony. Czyli Foul musi wiedzieć, dokąd zmierzamy, nawet jeśli nie wie tego Drool. Prothalla wyraźnie niepokoiły powtarzające się od czasu do czasu dalekie krzyki, lecz Mhoram nie zwracał na nie uwagi. Przyklęknął obok Variola i Taramanthy. Pochylił się nad rodzicami i nagle zesztywniał. – Mówię wam, to wszystko jest częścią planu Foula. Ognie piekielne! Czy nikt mnie nie słucha? Mhoram poderwał się nagle i stanął przed Covenantem. Zrobił ruch, jakby chciał rzucić klątwę na głowę Niedowiarka. Lecz jego oczy krwawiły łzami, a głos płakał, gdy mówił: – Oni nie żyją. Variol i Taramantha, moi rodzice... mój ojciec i matka, ciało i dusza. Covenant dostrzegł cień śmierci na ich pomarszczonej skórze. – To niemożliwe! – wykrzyknął któryś z wojowników. – Widziałem. Żadna broń ich nie dotknęła. Chroniła ich Gwardia Krwi. Prothall pospieszył, by zobaczyć dwoje Lordów. Dotknął ich serc i głów, a potem zgarbił się i westchnął ciężko. – A jednak... – szepnął. Variol i Taramantha uśmiechali się. Wojownicy przerwali swoje czynności. W ciszy, Eoman zapomniał o własnym zmęczeniu i bólu, by stanąć i pokłonić się z szacunkiem przed Mhoramem i jego zmarłymi. Lord pochylił się i uniósł w ramionach oboje, Variola i Taramanthę. Ich kości były lekkie w tym uścisku, jakby opadł z nich ciężar śmiertelności. Na jego policzkach lśniły łzy, lecz ramiona miał pewne, nie wstrząsane szlochem. Mógł podtrzymać rodziców. Chmury okryły myśli Covenanta. Brnął przez mgłę, a wiatr porywał słowa z jego ust. – Chcecie powiedzieć, że my... że ja... my... dla pary trupów? Mhoram jakby nie słyszał. Ale na czole Prothalla zmarszczka przebiegła niby spazm, a Quaan podszedł do Niedowiarka, chwycił go za łokieć i szepnął do ucha: – Jeśli znów się odezwiesz, złamię ci rękę. – Nie dotykaj mnie – odpowiedział Covenant. Lecz w jego głosie nie było siły. Poddał się, zagubiony w wirujących kłębach mgły. Wokół niego drużyna ustawiła się jak do nabożeństwa. Wielki Lord Prothall oddał swoją laskę któremuś z wojowników, podniósł laski zmarłych i ułożył je na ramionach jak ofiarę. A Mhoram, obejmując Variola i Taramanthę, zwrócił się w stronę płonącego drzewa. Cisza wibrowała boleśnie. Wreszcie Mhoram zaczął śpiewać. Szorstka pieśń szumiała jak rzeka... i śpiewał niewiele głośniej, niż płynie woda między gładkimi brzegami. Śmierć grabi ze świata piękno zbiera dawne plony, by przyspieszyć nowe. Milcz, serce; Trwaj, pokoju. Wzrost lepszy jest od rozkładu; Słyszę świst ostrza, co życie od życia rozdziela. Milcz, pokoju; trwaj serce. Śmierć przechodzi, czyniąc drogę dla życia i czas dla życia. Nienawidzę umierania i zabijania, nie śmierci. Milcz, serce; nie protestuj. Trwaj w pokoju i żalu i milcz. Kiedy skończył, ramiona mu drżały, jakby niezdolne, by dłużej dźwigać brzemię bez szlochu. – Stwórco! – krzyknął głosem pełnym cierpienia. – Jak mogę oddać im cześć? Serce mi pęka i pochłania praca, którą muszę wykonać. Ty musisz to uczynić, bo oni cię czcili. Na granicy kręgu światła Ranyhyn Hynaril zarżała, jakby płacząc z żalu. Wielka dereszowata klacz stanęła dęba, potem zawróciła w miejscu i pogalopowała na wschód. Mhoram zamruczał znowu: Milcz, serce; nie protestuj. Trwaj w pokoju i żalu i milcz. Delikatnie ułożył Variola na trawie i oburącz uniósł Taramanthę. – Żegnaj! – zawołał i wsunął ją w szczelinę płonącego drzewa. A zanim ogień zdążył osmalić jej wytrawioną wiekiem skórę, podniósł Variola i ułożył go obok. – Żegnaj! – zawołał znowu. Przez chwilę, nim ogień przesłonił zmarłych, wszyscy widzieli uśmiech na ich twarzach. I tak spoczęli razem w płomieniach. Nie żyła już, jęknął Covenant. Ten Gwardzista Krwi zginął. Mhoram! W oszołomieniu nie potrafił rozróżnić żalu od gniewu. Mhoram odwrócił się od ognia. Oczy miał już suche, a ich spojrzenie zdawało się ogniskować na Covenancie. – Przyjaciele, uspokójcie swe serca – rzekł pocieszająco. – Zachowajcie pokój mimo bólu. Variol i Taramantha odeszli. Kto mógłby zaprzeczyć? Znali czas swej śmierci. Odczytali koniec swego życia w popiołach Niebotycznego Woodhelven i cieszyli się, że mogą nam pomóc swym ostatnim snem. Postanowili ściągnąć atak na siebie, abyśmy my mogli przeżyć. Kto powie, że nie było wielkim wyzwanie, jakie podjęli? Pamiętajcie o Przysiędze i zachowujcie pokój. Cały Eoman jak jeden wykonał gest pożegnalnego salutu, rozkładając szeroko ramiona, jakby wojownicy odkrywali przed zmarłymi swe serca. – Żegnajcie! – krzyknął Quaan i odprowadził swój oddział z powrotem do pracy przy ściąganiu martwych Jaskiniowych Upiorów i grzebaniu Woodhelvenninów. – Laska Lorda Variola – zwrócił się do Mhorama Prothall, gdy Eoman już odszedł. – Z ojca na syna. Weź ją. Jeśli przeżyjemy tę Wyprawę i dotrwamy czasów pokoju, opanuj ją. To była laska Wielkiego Lorda. Mhoram skłonił się i przyjął dar. Prothall wahał się przez chwilę, wreszcie podszedł do Covenanta. – Korzystałeś z laski Taramanthy. Weź ją i korzystaj nadal. Przekonasz się, że lepiej wspomoże twój pierścień niż laska Hirebranda. Lillianrill inaczej działają niż Lordowie, a ty, Thomasie Covenant, jesteś ur-Lordem. Covenant wspomniał czerwoną łunę, która wystrzeliła z laski, by zabijać i zabijać. – Spal ją – odpowiedział. Cień groźby przemknął po twarzy Mhorama. Ale Prothall wzruszył lekko ramionami, podszedł do ognia i wsunął laskę w szczelinę pnia. Przez moment okucia jarzyły się zielenią. – Uwaga na drzewo! – zawołał Mhoram. Wszyscy odsunęli się od płonących drzazg. Laska trzasnęła ostro, jakby zrywała pęta. Błękitny płomień buchnął ze szczeliny, a rozdarte drzewo runęło na ziemię, jak gdyby w końcu został zabity jego rdzeń. Stos odłamków palił się gwałtownie. – Dzieło Niedowiarka – niczym kalumnię rzucił z daleka Birinair. Nie dotykaj mnie, mruknął do siebie Covenant. Bał się myśleć. Ciemność wokół skradała się niczym skrzydła sępów zrodzonych z nocy. Groziły widma; czuł się jak potomek upiorów. Nie mógł znieść krwawej barwy obrączki, nie mógł znieść tego, czym się stał. Rozglądał się, jakby szukał zwady. Nieoczekiwanie powrócił Słone Serce Pianościgły. Wynurzył się z nocy niczym ucieleśniona masakra, niczym symbol rzezi. Cały zalany był krwią, w dużej części własną. Krew z rany na czole pokryła mu twarz ciemną, wilgotną maską, a głębokie oczy spoglądały zza niej z udręką i satysfakcją zarazem. Strzępy ciała Jaskiniowych Upiorów wciąż miał na palcach. Pietten wskazał Giganta i odsłaniając zęby rozciągnął wargi w uśmiechu. Llaura natychmiast chwyciła go za rękę i pociągnęła na posłanie, które przygotowali dla nich wojownicy. Prothall i Mhoram z troską podeszli do Giganta, ten jednak wyminął ich i stanął przy ogniu. Przyklęknął, jakby jego dusza pragnęła ciepła, a kiedy opadał na kolana, jego westchnienie zabrzmiało niczym trzask pękającej skały. Covenant wykorzystał okazję. Widoczny ból Pianościgłego doprowadził jego własne niespokojne, gniewne emocje do stanu, który wymagał natychmiastowego wyrażenia w słowach. On sam zabił pięciu Jaskiniowych Upiorów, pięciu...! Obrączka ociekała krwią. – I co? – warknął. – To musiała być niezła zabawa. Mam nadzieję, że ci się podobało. Po drugiej stronie obozu Quaan syknął groźnie. Prothall stanął obok Covenanta. – Nie dręcz go – poprosił cicho. – Jest Gigantem. A to caamora: ogień cierpienia. Czy nie dość było bólu tej nocy? Zabiłem pięciu Jaskiniowych Upiorów! – zawołał Covenant w bezsilnej furii. Lecz Pianościgły zaczął przemawiać jak w transie; nie słyszał ich. Jego głos rozbrzmiewał przenikliwie niby lament; Gigant klęczał przy ogniu w pozie żałobnika. – Bracia i siostry, czy patrzeliście na mnie? Czy widzieliście, moi rodacy? Doszliśmy aż tutaj. Giganci, nie jestem sam. Wyczuwam was w sobie, waszą wolę w mojej. Nie postąpilibyście inaczej... czulibyście to samo, co ja czułem, nie cierpieli poza moim cierpieniem. I oto wynik. Kamień i Morze! Skarleliśmy. Zagubiony Dom i osłabłe nasienie uczyniły nas słabszymi, niż byliśmy kiedyś. Czy dochowaliśmy wierności nawet teraz? Ach, wierni? Ludu mój, ludu, a jeśli stałość do tego prowadzi? Spójrzcie na mnie! Czy jestem godny podziwu? Cuchnę nienawiścią i niepotrzebną śmiercią. Od tych słów powiało chłodem. Pianościgły odchylił głowę do tyłu i zaczął cichą pieśń. Tren rozbrzmiewał długo. Covenant miał ochotę krzyczeć, objąć Giganta albo go kopnąć, byle tylko przerwał. Palce mu drętwiały w narastającym podnieceniu. Przestań! – jęczał bezgłośnie. Nie wytrzymam tego! W chwilę później Pianościgły schylił głowę i umilkł. Przez długi czas trwał nieruchomo, jakby się przygotowywał. – Kogo straciliśmy? – zapytał w końcu. – Bardzo niewielu – odparł Prothall. – Szczęście nam sprzyjało. Twoje męstwo dobrze się przysłużyło. – Kto? – jęknął Pianościgły. Prothall westchnął i wymienił pięciu wojowników, Gwardzistę Krwi, Variola i Taramanthę. – Kamień i Morze! – załkał Gigant. Ramiona drgnęły mu konwulsyjnie; nagle wsunął dłonie w ogień. Wojownicy wstrzymali oddechy, a stojący obok Covenanta Prothall zesztywniał. Lecz to była caamora Gigantów i nikt nie śmiał interweniować. Pianościgły skrzywił się z bólu, ale nie drgnął nawet. Oczy wychodziły mu z orbit, a jednak trzymał dłonie w ogniu, jakby płomienie mogły uleczyć go czy choćby oczyścić mu krew, wypalić ją, skoro nie mogą zmyć plam odebranego życia. Lecz cierpienie było widoczne: mocny puls bólu przebił skrzep rany na jego czole; świeża krew spływała mu na oczy, na policzki, na brodę. Dysząc, Ognie piekielne! Ognie piekielne! Covenant przepchnął się obok Prothalla. Sztywno stanął nad klęczącym Gigantem. – No tak – odezwał się z najwyższym wysiłkiem, od którego głos wbrew intencjom zabrzmiał zgryźliwie. – Teraz ktoś naprawdę powinien się z ciebie śmiać. Jego wzniesiona głowa ledwie sięgała Gigantowi do ramienia. Przez chwilę Pianościgły zdawał się nie słyszeć. Potem, lekko zgarbiony, cofnął ręce z wysiłkiem, jakby nie chciał przerywać zadawanej sobie tortury. Nie były poparzone – z jakichś powodów ciało Giganta było odporne na płomienie – ale krew zniknęła. Palce wciąż miał zesztywniałe z bólu. Zacisnął je ostrożnie i odwrócił do Covenanta swą zakrwawioną twarz. Spojrzał w gniewne oczy Niedowiarka, jakby składał apelację od wyroku. – Czy ty niczego nie czujesz? – zapytał. – Czuję? – stęknął Covenant. – Jestem trędowaty. – Nawet dla małego Piettena? Dziecka? Jego błaganie wzbudziło w Covenancie chęć, by zarzucić mu ramiona na szyję, przyjąć to straszliwe współczucie jako rozwiązanie swego dylematu. Wiedział jednak, że to nie dosyć; wiedział w głębi najbardziej wewnętrznego jądra swej choroby, że to nie wystarczy. – My też ich zabijaliśmy – wychrypiał. – Ja zabijałem... Niczym się od nich nie różnię. Odwrócił się i odszedł w ciemność, by ukryć swoją hańbę. Pole bitwy było właściwym dla niego miejscem: jego nozdrza nie reagowały na odór śmierci. Potknął się nagle i legł wśród martwych, we krwi otoczonej grobami i stosami pogrzebowymi. Dzieci! To on był przyczyną ich krzyków i cierpienia. Foul zaatakował Woodhelven z powodu jego obrączki z białego złota. Nigdy więcej... nie będę... Nie był już zdolny do płaczu. Nie będę więcej zabijał. 18. Równiny Ra Pomimo bitwy... pomimo gryzącego dymu płomieni, ciał i wyładowań mocy... pomimo bliskości rowów, gdzie martwi leżeli niby grudy zwęglonej agonii, niby pracowicie złożone w ziemi zakumulowane cierpienie, które już tylko gleba mogła wykorzystać lub osłonić... mimo wewnętrznych cierni i spalonej ziemi... Covenant zasnął. Przez resztę nocy inni, którzy przeżyli, trudzili się, by pogrzebać lub spalić poległych, ale Covenant spał. Niespokojna ciemność wezbrała w nim jak nieskończenie powtarzana WKS; do świtu wykonywał we śnie nienaruszalną procedurę: lewa ręka od ramienia do nadgarstka, lewa dłoń, grzbiet i wnętrze, każdy palec, prawa ręka, gors, pierś, lewa noga... Przebudził się na spotkanie świtu, który sączył się niczym w grobowcu. Wstał drżący, by stwierdzić, że zabitych już pochowano; rowy wypełniono, przysypano ziemią, na każdym posadzono młody pęd, znaleziony gdzieś przez Birinaira. Teraz część wojowników leżała na trawie, we śnie szukając nowej energii. Lecz Prothall i Mhoram szykowali posiłek, a Gwardziści Krwi badali i przygotowywali konie. Rozczarowanie ogarnęło Covenanta... rozczarowanie, że nie włączył się do pracy. Spojrzał na swoją szatę: aksamit był sztywny i czarny od zakrzepłej krwi. Odpowiedni strój dla trędowatego, pomyślał. Dla wyrzutka. Wiedział, że już najwyższy czas, by podjąć decyzję. Musiał określić swój stosunek do nierozwiązalnego dylematu Krainy. Wsparty na lasce wśród cmentarnego świtu czuł, że wyczerpał już wszystkie wymówki. Zatracił odruchy ochronne, stracił możliwość ukrycia obrączki, stracił nawet swoje solidne buty... i przelał krew. Sprowadził zgubę na Niebotyczne Woodhelven. Był tak przejęty ucieczką przed jednym szaleństwem, że nie dostrzegł drugiego, ku któremu ucieczka go wiodła. Musiał iść przed siebie – tyle już wiedział. Ale ruch stwarzał kolejny problem nie do rozwiązania: albo uczestniczyć w wydarzeniach i popaść w obłęd, albo nie uczestniczyć i także popaść w obłęd. Musiał zdecydować, znaleźć jakąś podstawę i na niej się oprzeć. Nie potrafił zaakceptować Krainy – ale nie potrafił też jej odrzucić. Potrzebował odpowiedzi. Bez niej będzie jak Llaura – przy muzyce śmiechu Foula zmuszony, by zatracić siebie po to tylko, by się nie zatracić. Mhoram dostrzegł wstręt i niepokój na twarzy Covenanta. – Co cię gnębi, przyjacielu? – zapytał łagodnie. Covenant przyglądał mu się przez chwilę. W ciągu jednej nocy Lord postarzał się o wiele lat. Brud i kurz bitwy znaczyły mu twarz, podkreślając zmarszczki na czole i wokół oczu. Oczy zdawały się przyćmione wyczerpaniem, lecz jego usta zachowały swą łagodność. A choć okryty rozdartą i pokrwawioną szatą, ruchy miał pewne. Covenant drgnął mimowolnie, słysząc „przyjacielu”. Nie mógł sobie pozwolić, by być czyimkolwiek przyjacielem. I drgnął, powstrzymując chęć, by spytać, dlaczego laska Taramanthy stała się w jego rękach tak groźną bronią. Bał się odpowiedzi. Kryjąc emocje, odwrócił się szybko i ruszył na poszukiwanie Pianościgłego. Gigant siedział oparty o ostatni stojący jeszcze, wygasły fragment Niebotycznego Woodhelven. Sadza i krew pokrywały mu twarz, a skóra miała taki sam kolor co skaza w sercu drzewa. Lecz najbardziej widoczna była rana na czole: rozdarte ciało zwisało niby płat cierpienia, a krople świeżej krwi sączyły się jak mroczne myśli wypływające przez szczelinę w czaszce. Obejmował prawą ręką wielki dzban diamentrunku i śledził wzrokiem Llaurę krzątającą się przy małym Piettenie. Covenant podszedł bliżej, ale nim zdążył się odezwać, Pianościgły zapytał: – Myślałeś o nich? Czy wiesz, co im uczyniono? Pytanie pobudziło ciemne echa umysłu. – Wiem o niej. – A Piettenowi? Maleńkiemu Piettenowi? Dziecku? Covenant sztywno wzruszył ramionami. – Myśl, Niedowiarku! – W głosie Giganta kłębiły się szare mgły. – Jestem zagubiony. Ty możesz zrozumieć. – To samo – odpowiedział z wysiłkiem. – Dokładnie to samo co nam. I Llaurze. I Jaskiniowym Upiorom – dodał ironicznie. Pianościgły odwrócił wzrok, a Covenant mówił dalej: – My wszyscy zniszczymy to... to, co pragniemy ochronić. To istota metody Foula. Pietten to prezent dla nas: przykład tego, co zrobimy z Krainą, próbując ją ratować. Foul jest aż tak pewny siebie. A proroctwa tego rodzaju są samospełniające. Pianościgły spojrzał tak, jakby Niedowiarek właśnie rzucił na niego klątwę. Covenant usiłował wytrzymać jego wzrok, ale spuścił głowę, tknięty nagłym poczuciem wstydu. Popatrzył na spaloną trawę. Płonęła dziwnie: niektóre kępy wydawały się mniej chore od innych... Widocznie ogień Lordów czynił mniej szkody niż potęga ur-Podłych. – Zapomniałeś o czymś – rzekł po chwili Gigant. – Jest różnica między jasnowidzem a prorokiem. Widzieć przyszłość to jeszcze nie proroctwo. Covenant nie chciał o tym myśleć. – Dlaczego nie przyłożyłeś sobie iłu leczącego na czoło? – zapytał, by zmienić temat. Tym razem Pianościgły odwrócił głowę. – Nic już nie zostało – stwierdził niechętnie, bezradnie rozkładając dłonie. – Inni umierali. A jeszcze inni potrzebowali iłu, by ratować ręce albo nogi. I... – Zająknął się. – I myślałem, że zdołam pomóc małemu Piettenowi. To tylko dziecko – dodał z naciskiem, spoglądając błagalnie. Covenant nie mógł tego zrozumieć. – Ale któryś z Jaskiniowych Upiorów konał wolno... w strasznym bólu. – Strużka krwi spłynęła mu z czoła na brew. – Kamień i Morze! – jęknął. – Nie mogłem tego znieść. Ciepłodziej Birinair zatrzymał dla mnie po odrobinie leczącego iłu ze wszystkich ran, które opatrywał. A ja dałem ją Jaskiniowemu Upiorowi. Nie Piettenowi... Upiorowi. Przez ten ból. Nagle odchylił głowę i pociągnął z dzbana. Grzbietem dłoni otarł krew z brwi. Covenant przyglądał mu się w skupieniu. Nie potrafił znaleźć właściwych słów, by wyrazić swe współczucie. – Jak twoje ręce? – zapytał. – Ręce? – powtórzył zdziwiony Pianościgły, lecz zaraz sobie przypomniał. – Ach, caamora. Jestem Gigantem, przyjacielu – wyjaśnił. – Zwykły ogień nie może mnie zranić. Ale ból... ból uczy wielu rzeczy. – Skrzywił się niechętnie. – Mówi się, że Giganci są z granitu – mruknął. – Nie martw się o mnie. – W tych częściach świata, skąd pochodzę – rzucił odruchowo Covenant – spotyka się takie drobne staruszki. Siedzą przy drodze i przez cały dzień uderzają żelaznymi młoteczkami w bloki granitu. Trwa to długo... ale w końcu zmieniają wielkie kawały w małe kawałeczki. Pianościgły zastanawiał się przez moment. – Czy to proroctwo, ur-Lordzie Covenancie? – zapytał. – Nie mam pojęcia. Nie rozpoznałbym proroctwa, choćby zwaliło mi się na głowę. – Ja też nie. – Niepewny uśmiech wykrzywił wargi Giganta. Lord Mhoram wezwał drużynę na posiłek, który przygotowali razem z Prothallem. Tłumiąc jęki, wojownicy podnosili się z trudem i podchodzili do ogniska. Pianościgły poderwał się i wraz z Covenantem ruszyli za Llaurą i Piettenem, by coś zjeść. Widok i zapach pożywienia nagle uświadomił Covenantowi, że musi podjąć decyzję. Czuł pustkę i głód, ale kiedy wziął kawałek chleba, zobaczył, jak czarna od popiołów i krwi jest jego ręka. Zabijał... Chleb wypadł mu z dłoni. To wszystko nie tak, wymruczał. Jedzenie jest formą zgody, kapitulacją wobec fizycznej realności Krainy. Na to nie mógł sobie pozwolić. Musiał pomyśleć. Wewnętrzna pustka rozbudzała pragnienia, ale zignorował je. Łykiem wiosennego wina przepłukał gardło, a potem odwrócił się od ognia, jakby go odrzucał. Lordowie i Pianościgły spojrzeli na niego ze zdziwieniem, ale milczeli. Musiał się poddać próbie, znaleźć odpowiedź, która przywróci mu zdolność przetrwania. Postanowił cierpieć głód, póki nie natrafi na to, czego szuka. Może to rozjaśni mu umysł i pomoże rozwiązać fundamentalną sprzeczność. Cała porzucona broń leżała ułożona w stos na skraju łąki. Covenant podszedł i po chwili znalazł kamienny nóż Atiaran. Potem na wpół świadomy impuls pchnął go w stronę koni; sprawdził, czy Dura nie odniosła ran. Była nietknięta; poczuł ulgę. W żadnych okolicznościach nie chciałby dosiadać Ranyhyn. Po chwili wojownicy skończyli posiłek i znużeni podeszli do koni, by ruszyć dalej. Covenant wspiął się na grzbiet Dury; Gwardziści Krwi ostrymi gwizdami przywoływali Ranyhyn. Zew jakby zawisł na moment w powietrzu, nim z różnych stron na polanę przygalopowały wielkie konie – ich grzywy i ogony powiewały jak ogarnięte płomieniem, kopyta dudniły w potężnym rytmie – dziewięć rumaków z gwiazdami na czołach, szybkich jak żywioł i puls życia Krainy. W ich parskaniu Covenant słyszał radosne podniecenie powrotem do domu, na szerokie Równiny Ra. Lecz wędrowcy niewiele mieli powodów do radości. Pozostawiali za sobą martwe Niebotyczne Woodhelven. W Eomanie Quaana brakowało sześciu ludzi, a ci, co przeżyli, byli wycieńczeni brakiem snu i walką. Cień okrywał im twarze. Wśród nich Słone Serce Pianościgły kroczył ciężko, jakby niósł na barkach brzemię wszystkich śmierci. Pietten zasnął mu na rękach, gdy tylko słońce wyszło nad horyzont. Llaura jechała za Mhoramem, ściskając jego szatę. Wydawała się drobna i krucha za wyprostowanym sztywno Lordem o posępnej twarzy. Lecz łączyło ich znużenie, wyraz nieokreślonego cierpienia. Przed nimi podążał Prothall, a jego postawa wyrażała tę samą nieugiętą wolę, którą okazała Atiaran, zmuszając Covenanta, by szedł pieszo z Mithil Stonedown aż do brzegów Lekkoduszy. Covenant zastanowił się, jak długo jeszcze ma pozwalać, by inni dokonywali wyboru. Porzucił jednak tę myśl i przyjrzał się Gwardzistom Krwi. Tylko oni zdawali się być nietknięci po bitwie. Ich krótkie tuniki zwisały w strzępach, byli nie mniej brudni od pozostałych, jeden z nich poległ, a kilku odniosło rany. Bronili Lordów, a zwłaszcza Variola i Taramanthy, do końca; a jednak zachowali rześkość i hart ducha. Bannor jechał obok Covenanta na dziarskim Ranyhyn i rozglądał się wokół nieprzeniknionym wzrokiem. Konie stać było najwyżej na powolny stęp, lecz nawet takie tempo doprowadziło wyprawę do brodu na Mithil przed południem. Pozostawili zwierzęta, by piły wodę lub skubały trawę, a sami – wszyscy oprócz Gwardzistów Krwi – skoczyli do rzeki. Szorując się miałkim piaskiem, spłukiwali w szeroki nurt Mithil krew, brud, ból śmierci i długiej nocy. Spod śladów bitwy wynurzały się czyste skóry i oczy; otwierały się drobne, nie opatrzone iłem rany i ciekła jasna krew; strzępy podartych ubrań odpływały poza zasięg rąk. Covenant także wypłukał do czysta swoją szatę, a potem szorował i zdrapywał z ciała plamy, jakby pragnął pozbyć się śladów morderczej walki. Wypił też sporo wody, próbując zapełnić czymś ssącą pustkę w żołądku. Kiedy wojownicy skończyli, z juków wydostali świeżą odzież. Już ubrani i uzbrojeni stanęli na warcie, a komendant Tuvor i Gwardziści Krwi zaczęli kąpiel. Weszli i wyszli z wody bez jednego chlupnięcia, a myli się bezgłośnie. Po kilku chwilach byli już przebrani i siedzieli na grzbietach Ranyhyn. W czasie gdy jeźdźcy brali kąpiel, konie odświeżyły się, przekraczając rzekę i tarzając się na grzbietach po trawie Andelain. Teraz wszyscy byli już gotowi do dalszej drogi, Prothall dał znak i drużyna ruszyła na wschód, wzdłuż południowego brzegu. Przez cały dzień droga nie męczyła jeźdźców. Mieli miękką trawę pod kopytami, czystą wodę pod bokiem, aromat świeżości w powietrzu, a do tego widok na niedalekie Andelain, które niemal pulsowało energią życia. Lud Krainy czerpał zdrowie z atmosfery Andelain. Lecz Covenant nie czuł ulgi. Był głodny, a bliskość wzgórz Andelain ten głód powiększała. Starał się nie patrzeć w tamtą stronę – tak samo jak pożywienia, odmawiał sobie tego widoku. Wychudła twarz Covenanta zastygła mu w surowych liniach, a w oczach jego błyszczała determinacja. Podążał dwoma ścieżkami: jego ciało siedziało na grzbiecie Dury i utrzymywało pozycję w kolumnie jeźdźców; lecz jego myśli wędrowały w otchłaniach, raniony ich mroczną pustką. Nie będę... Chciał przeżyć. Nie jestem... Od czasu do czasu jak niemą zachętę Krainy dostrzegał wprost na swej drodze alianthę, ale nie poddawał się. Covenant, myślał. Thomas Covenant. Niedowiarek. Trędowaty, nieczysty. Kiedy ukłucia bólu budziły wahanie, przypominał sobie krwawą władzę Droola nad jego obrączką z białego złota. Wtedy umacniał się w swej decyzji. Od czasu do czasu Llaura spoglądała na niego wzrokiem, w którym odbijała się śmierć Niebotycznego Woodhelven, ale on tylko mocniej brał się w garść i jechał dalej. Nie będę więcej zabijał. Musi istnieć inne rozwiązanie. W Nocy stwierdził, że obrączka uległa przemianie. Zniknęły wszelkie znaki oporu wobec krwawego zniewolenia. W blasku księżyca płonęła teraz czerwienią, jarząc się zimno jakby w zachłannej reakcji na władzę Droola. Następnego ranka Covenant wyruszył w drogę jak człowiek rozdarty pomiędzy dwoma biegunami szaleństwa. Południowa bryza niosła już przedsmak lata. Powietrze było ciepłe, pełne aromatów żyznej ziemi. Kwiaty rozwijały się wszędzie, a ptaki śpiewały leniwie. Covenanta z wolna ogarniała senność. Lenistwo rozluźniło pęta jego woli. Tylko wprawa utrzymywała go na grzbiecie Dury; on sam nie dbał o tak mało istotne sprawy. Ledwie zauważył, że rzeka skręca na północ i oddala się od szlaku drużyny, a wzgórza są coraz wyższe. Apatycznie pozwalał się nieść ciepłym prądom dnia. Tej nocy zasnął głęboko i bez marzeń, a następnego dnia jechał nadal obojętny i beztroski. Drzemiąc na jawie, nieświadomie wkraczał na niebezpieczny grunt. Apatia była pierwszym krokiem żelaznej logiki, prawa trądu. Następnym była gangrena, odór gnijącego żywego ciała tak okropny, że nawet lekarze nie mogli go czasem znieść – fetor, który prowadził do odpędzania trędowatych, a żadne współczucie czy brak przesądów nie mogły temu zapobiec. Lecz Covenant podróżował w swym śnie z uśpionym umysłem. Kiedy zaczął dochodzić do siebie – wczesnym popołudniem trzeciego dnia po Niebotycznym Woodhelven, osiemnastego od opuszczenia Revelstone – zobaczył, że zbliżają się do puszczy Morinmoss. Zatrzymali się na ostatnim wzgórzu; dalej teren opadał pod ciemną osłoną drzew. Od stóp wzgórza puszcza Morinmoss rozciągała się niby falujące morze; jej brzegi chwytały zbocza, jak gdyby drzewa zapuściły w stoki korzenie i nie pozwalały się zepchnąć. Odcienie ciemnych zieleni puszczy sięgały aż po horyzont na północy, wschodzie i południu. Zdawało się, że zabraniają wyprawie przejścia. Wielki Lord Prothall przystanął na wzgórzu i przez długi czas spoglądał na puszczę, rozważając z jednej strony czas potrzebny, by ją ominąć, a z drugiej nieznane zagrożenia ze strony drzew. Wreszcie zeskoczył z konia i spojrzał na oddział. – Teraz odpoczniemy – rzekł. Gniew tlił się w jego oczach. – Potem wjedziemy do Morinmoss i nie zatrzymamy się, póki nie dotrzemy do przeciwnego krańca. To prawie dzień i noc. W tym czasie nie możemy pokazać ostrza ni iskry. Słyszycie? Wszystkie miecze w pochwach, strzały w kołczanach, noże zakryte, groty włóczni osłonięte. I każda iskra czy błysk płomienia zgaszony. Nie popełnimy błędu. Morinmoss jest dziksza od Grimmerdhore, a nikt bez lęku nie wchodzi tam między drzewa. One cierpiały przez wieki i nie zapominają o pokrewieństwie z Szubieniczną Głębią. Oby nie zmiażdżyły nas mimo wszystko. – Przerwał, jakby chciał się upewnić, że wszyscy go zrozumieli. Po czym dodał już łagodniejszym tonem: – Możliwe, że w Morinmoss wciąż króluje Pan Puszczy, choć wiedza o tym zaginęła po profanacji. Kilku wojowników drgnęło na dźwięk słów „Pan Puszczy”. Ale Covenant, budząc się pomału ze swego letargu, nie odczuwał takiego lęku, jakiego chyba oczekiwano. – Czy czcicie drzewa? – zapytał, jak już raz kiedyś. – Czcimy? – Prothall był zdziwiony. – Znaczenie tego słowa nie jest dla mnie jasne. Covenant patrzył bez słowa. – Pytasz może, czy żywimy dla drzew szacunek? – podjął Wielki Lord. – Oczywiście. One żyją, a moc Ziemi trwa we wszystkich żyjących istotach, w kamieniu i glebie, wodzie i drewnie. Rozumiesz z pewnością, że wszyscy jesteśmy sługami tej mocy. Troszczymy się o życie Krainy. – Przez ramię spojrzał na Puszczę. – Moc Ziemi przybiera wiele form pomiędzy drzewem a kamieniem. Kamień jest fundamentem świata i wedle naszej wiedzy, choć jest skromna, ta forma mocy nie jest siebie świadoma. Lecz drzewo to co innego. Kiedyś, w najdawniejszej, zagubionej już przeszłości, prawie cała Kraina była jedną puszczą: jednym ogromnym lasem od Wiernogardu i Tamy Niebios Melenkuriona aż po równinę Sarangrave i Morską Rubież. I ta puszcza była świadoma. Znała i witała nowe życie, jakie przynieśli do Krainy ludzie. Czuła ból, kiedy – o ślepe, bezrozumne chwile w starożytności Krainy! – ścinali i palili drzewa, by oczyścić miejsce dla swych szaleństw. Trudno jest czerpać dumę z historii człowieka. Zanim wiedza powoli rozniosła się wśród puszczy i każde drzewo znało niebezpieczeństwo, setki mil życia zostały zdziesiątkowane. Wedle naszych obliczeń, czyn ten zabrał wiele lat: ponad tysiąc. Ale drzewom musiał się zdawać błyskawiczną zbrodnią. Pod koniec tego okresu pozostały w Krainie tylko cztery miejsca, gdzie wciąż żyła dusza puszczy... gdzie przetrwała, dygocząc ze straszliwego bólu... I postanowiła się bronić. Przez długie wieki Puszcza Gigantów, Grimmerdhore, Morinmoss i Szubieniczna Głębia żyły, a ich świadomość trwała pod opieką Panów Puszczy. Pamiętały... nie przeżył żaden człowiek, który ośmielił się tam wkroczyć, żaden Podły czy Jaskiniowy Upiór. Ten czas jeszcze nie minął. Nie wiemy, czy Panowie Puszczy wciąż żyją... choć tylko głupiec będzie zaprzeczał, że Caerroil Leśny wciąż wędruje po Szubienicznej Głębi. Ale zanika świadomość, która pozwalała drzewom na atak. Lordowie bronili puszczy od dnia, gdy Berek Półręki chwycił Laskę Praw: nie pozwoliliśmy, by ginęły drzewa. Ale duch umiera. Lasy są rozdzielone, a ich zbiorowa mądrość ginie. Świat nie jest już tak pełen chwały jak dawniej. Prothall westchnął zasmucony. – Pełni szacunku dla ducha, który pozostał, i pokory wobec mocy Ziemi, prosimy o zgodę na wejście do puszczy dla tak wielu z nas równocześnie – mówił dalej. – I zwykła ostrożność nakazuje, byśmy się nie narażali. Duch nie umarł. A potęga Morinmoss mogłaby zgnieść i tysiąc ludzi, gdyby ból rozbudził drzewa. – Czy są tam inne zagrożenia? – zainteresował się Quaan. – Czy będziemy potrzebowali broni? – Nie. Słudzy Lorda Foula wiele krzywd uczynili puszczom w minionych wiekach. Grimmerdhore utraciło może swą moc, ale Morinmoss pamięta. A dzisiaj mamy nów. Nawet Drool nie jest takim głupcem, by w taki czas wysyłać swe siły do Morinmoss. A Foul nigdy głupcem nie był. Jeźdźcy w milczeniu zeskoczyli z siodeł. Część Eomanu zajęła się przygotowaniem jedzenia, inni karmili konie. Wkrótce cała drużyna, z wyjątkiem Covenanta, posiliła się. Potem Gwardia Krwi objęła wartę, a wędrowcy odpoczywali przed długą drogą przez puszczę. Gdy powstali, gotowi dojazdy, Prothall stanął na szczycie. Wiatr dmuchał tu mocniej; rozwiewał jego szatę ściągniętą w pasie czarną szarfą. – Witaj, Morinmoss! – krzyknął Wielki Lord, wznosząc laskę. – Puszczo z Jedynej Puszczy! Nieprzyjacielu naszych nieprzyjaciół! Morinmoss, bądź pozdrowiona! – Głos bez echa zapadał w morze drzew. – Jesteśmy Lordami, wrogami twoich wrogów i uczniami mądrości lillianrill! Musimy przejechać! Nabrał tchu. – Usłysz mnie, Morinmoss! Nienawidzimy topora i płomienia, które cię ranią! Twoi wrogowie są naszymi wrogami! Nigdy nie wnieśliśmy między drzewa ostrza topora ani płomienia ognia... i nie wniesiemy! Morinmoss, wysłuchaj mnie! Pozwól nam przejechać! Jego wołanie zanikło w głębinach puszczy. Po chwili Lord opuścił ręce i zawrócił. Nim dosiadł konia, raz jeszcze spojrzał surowo na drużynę. Na jego sygnał cały oddział ruszył w stronę granicy Morinmoss. Zdawało się, że zapadli się w puszczy. W jednej chwili jechali w dół, ponad linią drzew, w następnej tonęli w mrocznej gęstwinie, a słoneczny blask zgasł jakby odcięty grubymi wrotami. Birinair jechał na czele, trzymając swą laskę Hirebranda w poprzek na karku wierzchowca. Tuż za nim podążał komendant Tuvor na Marnym, ogierze Ranyhyn – gdyż Ranyhyn nie musiały się lękać pradawnego gniewu Morinmoss, a Marny mógł poprowadzić Birinaira, gdyby stary Ciepłodziej pobłądził. Za Tuvorem jechali Prothall i Mhoram z Llaurą za plecami, a dalej Covenant i Pianościgły. Gigant wciąż niósł na rękach śpiące dziecko. Wreszcie na końcu Quaan ze swym Eomanem, otoczeni przez Gwardię Krwi. Mieli dość miejsca na jazdę. Drzewa o czarnej i rudej korze pozostawiły wolną przestrzeń dla zwierząt. Jeźdźcy bez trudu znajdowali drogę. Ale drzewa nie były wysokie. Grube pnie wyrastały na piętnaście, dwadzieścia stóp, a potem rozgałęziały się w poskręcane konary ciężkie od liści. Drużynę okrywał półmrok Morinmoss. Gałęzie splatały się, jak gdyby każde z drzew wspierało się ramionami o krewniaków. Z konarów zwisały szerokie pasma mchu – ciemnego, gęstego, wilgotnego mchu, opadającego z gałęzi niby strumienie zakrzepłej, zastygłej krwi. Mech kołysał się przed jeźdźcami, jakby próbował zepchnąć ich na bok, odciągnąć od właściwej ścieżki. Kopyta nie wydawały najlżejszego odgłosu na miękkim, porośniętym gruncie; jeźdźcy podążali swą drogą bezszelestnie, jakby byli iluzją. Instynktownie unikając wilgotnego mchu, Covenant spoglądał w wieczny zmierzch puszczy. Jak daleko sięgał wzrokiem, zewsząd otaczał go jakby groteskowy dywan pni, konarów i mchu. Ale poza zasięgiem swych fizycznych zmysłów dostrzegał coś więcej – widział, wyczuwał, słyszał w milczeniu puszczy bicie zadumanego serca lasu. Drzewa kontemplowały swe posępne wspomnienia: wszechobecny, nieśmiały jeszcze rozbłysk świadomości, gdy duch puszczy panował nad setkami mil żyznej gleby; i brutalny wstrząs bólu, grozy i niewiary, rozlewający się niby fala na oceanie, aż zadrżały najdalsze liście w Krainie, gdy rozpoczęła się rzeź drzew, a korzenie, gałęzie i pnie padały od topora i ognia. Puszcza wspominała panikę zwierząt, mordowanych lub pozbawianych domów, zdrowia, nadziei... i czystą pieśń Pana Puszczy, której melodia uczyła tajemnej, gniewnej rozkoszy miażdżenia, uderzania w maleńkich ludzi, smakowania korzeniami ich krwi... I ogarniającą z wolna słabość, która przerwała nawet tę ostatnią uciechę, pozostawiając drzewa z ich niewzruszonymi wspomnieniami i desperacją, gdyż widziały, jak ich wściekłość zmienia się w bezczynność. Covenant wyczuwał, że drzewa nie wiedzą o Lordach ani o przyjaźni; Lordowie zbyt niedawno nastali w Krainie, by utrwalić się w ich pamięci. Nie, to słabość, niedostatek ducha pozwalał jeźdźcom na przejście – słabość, żal, bezradny sen. Tu i tam słyszał drzewa, które wciąż były przytomne i pragnęły krwi. Ale było ich zbyt mało... zbyt mało. Morinmoss mogła tylko dumać, pozbawiona mocy własną pradawną śmiertelnością. Dłoń mchu uderzyła go, pozostawiając na twarzy ślad wilgoci. Otarł policzek, jakby to był kwas. A potem słońce zaszło nad Morinmoss i nawet niepewne światło zgasło. Covenant wychylił się w siodle, przerażony, że Birinair zgubi drogę lub wplącze się w zasłonę mchu i zginie zaduszony. Gdy jednak ciemność sączyła się w powietrze, jakby kapała z gałęzi, las uległ przemianie. Srebrzyste lśnienie narastało stopniowo wokół pni – rosło i nabierało siły w zapadającej nocy, aż każde z drzew stało, migocząc niby dusza zagubiona w mroku. Poświata wystarczała, by wskazać jeźdźcom szlak. Wśród zmiennych deseni blasku, zasłony mchu zwisały niby cienie otchłani: czarne dziury w pustce. Nadawały puszczy plamisty, niezdrowy wygląd. Wędrowcy skupili się blisko siebie i jechali przez noc rozjaśnioną tylko lśnieniem drzew i czerwonym płomieniem obrączki Covenanta. Miał wrażenie, że słyszy, jak drzewa mruczą coś ze zgrozą, wyczuwając promieniujące z metalu zło. Przerażał go ten pulsujący, czerwony blask. Twarz muskały wilgotne, badawcze palce mchu. Przycisnął dłonie do serca, próbując zamknąć się w sobie, zapaść i przejechać niezauważony... jakby wiózł pod okryciem topór i bał się, że drzewa to odkryją. Długa jazda trwała niczym tępy ból rany. Przenikliwe pulsacje światła zlały się w końcu w jedno i drużyna znowu jechała przez niepewną jasność dnia. Covenant zadygotał, zajrzał we własne wnętrze, a to, co zobaczył, odebrało mu mowę. Czuł, że zamiast gniewu jest ciemność. Wpadł jednak w sidła sytuacji bez wyjścia. Ciemność była jak puchar, którego nie może ani wychylić, ani odrzucić na bok. W dodatku Covenant drżał z głodu. A drużyna wciąż podążała przez wieczny półmrok Morinmoss. Milczeli, a gałęzie tłumiły wszelkie głosy. W tej duszącej ciszy Covenant miał uczucie, że zagubił drogę w dawnej puszczy porastającej całą Krainę. Wściekle uchylał się i odsuwał przed dotykiem mchu. Czas mijał, a jego ogarniała coraz silniejsza chęć, by krzyczeć. W końcu Birinair machnął laską nad głową i zawołał coś niepewnie. Konie zrozumiały i potykając się ze zmęczenia, ruszyły biegiem obok zawsze szybkich Ranyhyn. Przez moment drzewa jakby cofały się, odstępowały przed szaleństwem wędrowców. A potem wypadli w słoneczny blask. Znaleźli się pod południowym niebem, na zboczu opadającym stopniowo do przecinającej im drogę rzeki. Birinair i Marny doprowadzili ich bezbłędnie do Trawiastego Brodu. Pokrzykując z ulgą, spięli wierzchowce i dziarskim galopem ruszyli w dół. Po chwili konie z pluskiem wbiegły do rzeki, chłodną wodą spłukując siebie i jeźdźców. Na południowym brzegu Prothall nakazał wypoczynek. Droga przez Morinmoss dobiegła końca. Cała drużyna odczuwała trudy przejazdu. Brak snu i jedzenia osłabił jeźdźców, ale konie były w o wiele gorszym stanie. Dygotały z wyczerpania. Kiedy zakończyły swój ostatni bieg, opuściły głowy. Ledwie starczało im sił, by jeść i pić. Mimo zachęcających parskań Ranyhyn dwa mustangi Eomanu padły na trawę, zaś pozostałe stały wokół z nogami drżącymi jak u źrebaków. – Odpoczywajcie, odpoczywajcie – rzekł Prothall ze starczym podnieceniem. – Dzisiaj nie pojedziemy dalej. Przechodził między zwierzętami, gładził je swymi pomarszczonymi dłońmi i nucił pieśń dodającą sił. Jedynie Ranyhyn i Gwardzistów Krwi nie dotknęło zmęczenie. Pianościgły oddał małego Piettena w ramiona Llaury, a potem ułożył się na wznak na szorstkiej trawie. Od czasu, gdy drużyna opuściła Niebotyczne Woodhelven, był nienaturalnie milczący: unikał słów, jakby się obawiał, że głos go zdradzi. Teraz zdawał się odczuwać ciężar wędrówki pozbawionej wsparcia w opowieści i śmiechu. Covenant nie był pewien, czy kiedykolwiek usłyszy znowu śmiech Giganta. Z goryczą sięgnął do siodła, by zdjąć swoją laskę; wtedy po raz pierwszy dostrzegł, co Morinmoss zrobiła z jego szatą. Materiał był poznaczony ciemnozielonymi plamami i pasami – śladami mchu. Brud aż raził w oczy. Marszcząc brwi, Covenant przyjrzał się towarzyszom. Inni jeźdźcy musieli lepiej sobie radzić: żaden nie nosił na ubraniu zielonej sygnatury mchu. Mhoram był wyjątkiem: na ramionach jego szaty ciemne smugi przypominały insygnia. Covenant potarł zielone plamy, lecz wyschły już i trzymały mocno. Ciemność mruczała mu w uszach niby grzmot odległej lawiny. Przygarbiony, zawrócił i wszedł do rzeki. Ugniatając palcami materiał, usiłował zetrzeć znaki puszczy. Te jednak stały się nierozdzielną częścią tkaniny – znaczyły szatę niby mapa nieznanych terenów. W ataku bezsilnej złości Covenant zaczął okładać wodę pięściami, ale nurt wyrównał zmarszczki na powierzchni. Stał wyprostowany i ociekający wodą pośrodku koryta rzeki, a serce biło mu z wysiłkiem. Przez moment miał wrażenie, że gniew wyleje się z niego albo przełamie go. Nic z tego nie dzieje się naprawdę... Broda mu zadrżała. Nie wytrzymam dłużej. Nagle usłyszał cichy okrzyk zdumienia. – Covenancie, chodź – zawołał spokojnie Mhoram. Odwrócił się, protestując w myślach przeciw tak wielu rzeczom, że nie potrafiłby wymienić ich wszystkich. Towarzysze wyprawy stali plecami do niego, patrząc na coś, czego nie mógł dostrzec z powodu wody w oczach. – Chodź – powtórzył Mhoram. Covenant przetarł oczy, dobrnął do brzegu i wyszedł na suchy ląd. Ociekając wodą, minął wojowników Eomanu i zatrzymał się obok Mhorama i Prothalla. Przed nimi stała niezwykła kobieta. Była szczupła, dość niska – sięgała Covenantowi do ramienia – i ubrana w ciemnobrązową tunikę odsłaniającą nogi i ramiona. Jej opalona skóra przypominała kolorem ziemię, a długie, czarne włosy nosiła związane grubym powrozem w koński ogon. Surowy wygląd łagodził cienki naszyjnik z żółtych kwiatków. Mimo skromnego wzrostu kobieta stała w dumnej pozie, splatając ręce na piersi, w lekkim rozkroku, jakby – gdyby tylko zechciała – mogła zakazać drużynie wstępu na Równiny Ra. Obserwowała Covenanta, jakby czekała właśnie na niego. Kiedy zatrzymał się przy Mhoramie i Prothallu, wykonała gest powitania – niezręcznie, jakby nie był dla niej naturalny. – Witaj, Ringthanie – zawołała czystym, gardłowym głosem. – Wiemy o białym złocie. Składamy hołd i służymy. Bądź pozdrowiony. Strząsnął wodę z czoła i patrzył bez słowa. Pozdrowiwszy go, z rytualną wręcz precyzją zwróciła się do pozostałych. – Bądź pozdrowiony, Wielki Lordzie Prothallu. Bądź pozdrowiony, Lordzie Mhoramie. Bądź pozdrowiony, Słone Serce Pianościgły. Bądź pozdrowiony, komendancie Tuvorze. Bądź pozdrowiony, Klingo Quaanie. Kolejno odpowiadali na jej pozdrowienie z powagą, uznając ją za kogoś ważnego. – Jestem Sługrzywa Gibka. Widzimy was.. Mówcie. Równiny Ra nie dla wszystkich są otwarte. Wystąpił Prothall. Uniósł laskę i skłonił się nisko, trzymając ją oburącz na wysokości czoła. Widząc to, kobieta uśmiechnęła się lekko i powtórzyła ukłon z dłońmi przy skroniach. Tym razem gest był płynny, naturalny. – Znacie nas – stwierdziła. – Przybywacie z daleka, ale nie jesteście nieświadomi. – Wiemy, że Sługrzywy to pierwsi opiekunowie Ranyhyn – odparł Prothall. – Wśród Ramenów cieszycie się największym szacunkiem. A ty znasz nas wszystkich. Stał teraz tuż przy niej, zgarbiony pod ciężarem lat. Jej brązowa skóra i jego błękitna szata kontrastowały ze sobą, jak niebo i Ziemia. A jednak zachowała rezerwę. – Nie – rzekła. – Nie znamy. Przybywacie z daleka. – Ale wymieniłaś nasze imiona. – Jesteśmy ostrożni. – Wzruszyła ramionami. – Obserwowaliśmy was, odkąd wyjechaliście z Morinmoss. Słyszeliśmy wasze rozmowy. My? – zastanowił się apatycznie Covenant. Powoli badała wzrokiem członków drużyny. – Znamy bezsennych: Gwardię Krwi. – Nie była chyba zadowolona z ich widoku. – Narażają Ranyhyn na niebezpieczeństwa. Ale służymy. Witamy ich. – Spojrzała na dwa wyczerpane, leżące na trawie konie i gniewnie rozszerzyła nozdrza. – Spieszyło się wam? – zapytała, lecz jej ton mówił wyraźnie, że nie przyjmie żadnych usprawiedliwień dla takiego stanu mustangów. Covenant zrozumiał, dlaczego waha się z powitaniem Lordów, choć musiała ich znać, przynajmniej z legendy. Nie chciała, by na Równiny Ra weszli ludzie, którzy tak traktowali konie. – Tak – odparł Wielki Lord. – Fangthane żyje. Gibka zachwiała się. Kiedy znowu spojrzała na Covenanta, ten dostrzegł w jej oczach echo dalekiej trwogi. – Fangthane – szepnęła. – Nieprzyjaciel Ziemi i Ranyhyn. Tak. Białe złoto wie. Przybył Ringthane. – Jej głos zabrzmiał twardo. – By ocalić Ranyhyn przed drapieżcą. Patrzyła na Covenanta, jakby oczekiwała od niego obietnic. Nie mógł ich udzielić. Stał gniewny, zbyt głodny, by reagować odmową, zgodą czy wstydem. Po chwili zdziwiona Gibka odwróciła głowę. – Kim on jest? – zwróciła się do Prothalla. – Co to za człowiek? Odpowiedział dwuznacznym uśmiechem. – To ur-Lord Thomas Covenant, Niedowiarek i władca białego złota. Jest obcy w Krainie. Nie należy w niego wątpić. To on przechylił na naszą stronę zwycięstwo, kiedy zaatakowali nas słudzy Fangthana: Jaskiniowe Upiory, ur-Podli i gryf spłodzony w jakiejś otchłani zła. Gibka skinęła głową dość obojętnie, jakby nie do końca rozumiała słowa Wielkiego Lorda. – Spieszmy się zatem. Żadne działanie przeciw Fangthanowi nie może zostać opóźnione ani odłożone. Widzieliśmy też inne znaki. Drapieżne bestie szukały drogi przez równiny. Wielki Lordzie Prothallu, witaj na Równinach Ra. Jak najprędzej udaj się z nami do Domu Ludzi. Musimy odbyć naradę. – Twe powitanie zaszczyt nam czyni – odparł Wielki Lord. – I odpłacamy przyjmując je. W Domu Ludzi znajdziemy się drugiego dnia od dzisiaj... jeśli konie przeżyją. Ostrożna przemowa wzbudziła uśmiech Gibkiej. – Nim słońce zajdzie po raz drugi, poznacie gościnność Ramenów. Nie służymy Ranyhyn, niczego nie wiedząc. Powrozy! Wstać! Oto próba przed waszym Grzywieniem. Natychmiast pojawiły się cztery postacie, jakby nagle wyrosły z trawy wokół obozowiska. Trzej mężczyźni i kobieta byli równie drobnej postury co Sługrzywa Gibka, i podobnie jak ona nosili brązowe tuniki na opalonej skórze; jednak nie mieli kwiatów, a tylko krótkie liny zawiązane w pasie. – Chodźcie, Powrozy – rzuciła Gibka. – Nie musicie już śledzić tych jeźdźców. Słyszeliście, że ich powitałam. Teraz zadbajcie o ich wierzchowce i o ich bezpieczeństwo. Przed nocą drugiego dnia muszą dotrzeć do Domu Ludzi. – Czterej Rameni zbliżyli się. – To Powrozy – wyjaśniła Gibka. – Ścięgno, Hurn, Gracja i Rustah. Łowcy. Studiują zwyczaje Ranyhyn i wiedzę Sługrzy w, a jednocześnie bronią równin przed groźnymi bestiami. Wiele czasu spędziłam z nimi... potrafią się zająć waszymi końmi. Powrozy skinęli uprzejmie głowami i od razu podeszli do mustangów. – A teraz – mówiła dalej Gibka – opuszczę was. Wieść o waszym przybyciu musi przebiec równiny. Domowi powinni się przygotować na wasz przyjazd. Słuchajcie Rustaha, on jest najbliższy ceremonii Grzywienia. Bądźcie pozdrowieni, Lordowie! Wieczorem jutrzejszego dnia będziemy jeść razem. Nie czekając na odpowiedź, Sługrzywa odwróciła się i pobiegła na południe. Poruszała się zadziwiająco szybko i po krótkiej chwili zniknęła za wzgórzem. – Mówi się – powiedział do Covenanta Mhoram, spoglądając za nią – że Sługrzywa potrafi biec razem z Ranyhyn... przez krótki czas. – Mówi się – mruknął Powróz Hurn. – I to jest prawda. Mhoram obejrzał się. Powróz czekał o krok za nimi. Był podobny do Gibkiej, miał tylko krótsze włosy i posępną minę. – Pewien rodzaj trawy może uleczyć wasze konie – oznajmił. – Muszę odejść, by jej poszukać. – Wasza jest wiedza – odparł łagodnie Lord. – Czyńcie to, co najlepsze. Hurn szeroko otworzył oczy, jakby nie spodziewał się grzecznych słów od kogoś, kto źle traktuje konie. Potem niezbyt pewnie zasalutował Mhoramowi na sposób Lordów. Mhoram odpowiedział pokłonem Ramenów. Hurn uśmiechnął się i już miał odbiec, gdy Covenant zapytał niespodziewanie: – Dlaczego nie jeździcie konno? Macie przecież Ranyhyn. Mhoram skoczył, by go powstrzymać, ale zło już się stało. Hurn skrzywił się gniewnie, jakby usłyszał bluźnierstwo, zręcznie zerwał z pasa sznur i chwycił go oburącz niby garotę. – Nie jeździmy. – Uważaj, Hurn – rzucił cicho Rustah. – Sługrzywa go powitała. Hurn popatrzył na swego towarzysza, potem niedbale zawiązał w pasie linę i pobiegł. Po chwili zniknął, jakby się zapadł pod ziemię. Mhoram chwycił Covenanta za ramię. – Rameni służą Ranyhyn – oznajmił surowo. – To cel ich życia. Nie obrażaj ich, Niedowiarku. Są skorzy do gniewu, a to najlepsi łowcy w Krainie. W zasięgu mojego głosu może ich być choćby setka, a ty nie domyślisz się nawet ich obecności. Jeśli postanowią cię zgładzić, umrzesz w niewiedzy. Covenant wyczuł moc tego ostrzeżenia. Miał wrażenie, że w trawie dookoła roi się od wrogich oczu. Był odsłonięty, jakby zielona mapa jego szaty była celem dla ukrytych w ziemi morderczych intencji. Znowu drżał. Pod nieobecność Hurna pozostała trójka Powrozów zajmowała się końmi: głaskali je, nakłaniali do przyjęcia wody i pożywienia. Od ich dotyku większość mustangów uspokoiła się. Zadowoleni, że ich wierzchowce są w dobrych rękach, Lordowie zaczęli rozmawiać z Quaanem i Tuvorem; wojownicy przygotowywali posiłek. Covenant przeklinał aromat jedzenia. Leżał na szorstkiej trawie i patrząc w niebo, próbował wypełnić dręczącą go pustkę. Zmęczony drzemał przez jakiś czas. Wkrótce jednak przebudził go nowy zapach, od którego coś zakłuło w żołądku. Dochodził z pęków roślin o gęstych, podobnych do paproci liściach i żółtych kwiatach – leczniczych ziół dostarczonych przez Hurna. Wszystkie mustangi, które skubały je, stanęły już na nogach i w oczach nabierały sił. Ostry zapach kwiatów wzbudził u Covenanta ulotną wizję: on sam, na czworakach, przeżuwa niby koń. – Przeklęte zwierzaki – mruknął z tłumioną niechęcią. – Jedzą lepiej od nas. Powróz Rustah uśmiechnął się dziwnie. – Ta trawa jest trująca dla ludzi – wyjaśnił. – To amanibhavam, kwiat zdrowia i szaleństwa. Leczy konie, ale mężczyźni i kobiety... ach, są dla niego zbyt słabi. Covenant odpowiedział gniewnym spojrzeniem i próbował stłumić ukłucia głodu. Czuł perwersyjną chęć, by spróbować tej trawy. Jednak sama myśl o tym, że upadł tak nisko, sprawiła mu gorycz. I tą goryczą sycił się zamiast jedzeniem. Z całą pewnością roślina dokonywała cudów u koni. Wkrótce normalnie skubały trawę i piły wodę; wyglądały na dość mocne, by znów ponieść jeźdźców. Wędrowcy skończyli posiłek i spakowali zapasy. Powrozy oznajmili, że konie są gotowe do podróży i po chwili drużyna jechała już na południe przez niewysokie Wzgórza Ra. Rameni bez wysiłku dotrzymywali kroku jeźdźcom. Pod kopytami wierzchowców trawiasta równina falowała łagodnie, budząc wrażenie szybkości. Pokonywali niewysokie zbocza, płytkie dolinki pomiędzy zagajnikami i lasami, wąskie strumienie i szerokie równiny. Ziemia była surowa. Prócz wiernych jagód aliantha, gleba nie znała tu drzew owocowych, zbóż ani żadnych kwiatów innych niż amanibhavam. A mimo to Równiny Ra zdawały się kipieć pierwotnym życiem, jak gdyby te niskie wzgórki uformował puls samej Ziemi. Trawa była tu dość obfita, by wyżywić wszystko, co mogło znieść takie pożywienie. Przed zachodem słońca paprocie na zboczach nabrały odcienia purpury. Stada antylop wybiegały z lasów, by pić ze strumieni, a kruki z hałasem obsiadały rozłożyste drzewa. Jeźdźcy poświęcali swą uwagę przede wszystkim Ranyhyn. Czy galopowały obok niczym sztandary zwycięstwa, czy biegały dookoła przy wieczornej zabawie, wielkie konie budziły zachwyt swym majestatem. Zdawało się, że sama ziemia, po której pędzą, dumna jest z ich kreacji. Z dziką uciechą przyzywały swych braci noszących Gwardzistów Krwi, a te z kolei tańczyły, drobiąc kopytami, jak gdyby nie mogły pohamować radości z powrotu do domu. Potem wolne Ranyhyn pomknęły przed siebie, radosne, gorącokrwiste i pełne energii. Rżały w biegu, a ich zew sprawiał, że samo powietrze skrzyło się życiem. Słońce zaszło, żegnając Równiny Ra pomarańczowym rozbłyskiem. Covenant obserwował je z gorzką satysfakcją. Miał już dość koni, dość Ranyhyn, Ramenów i Gwardii Krwi, Lordów i wypraw, dość niespokojnego życia. Marzył o ciemności i śnie – mimo krwawego ognia swej obrączki, przybierającego księżyca i sępich skrzydeł grozy. Jednak gdy zaszło słońce, Rustah oznajmił Prothallowi, że drużyna nie powinna się zatrzymywać. Zagraża nam niebezpieczeństwo, wyjaśnił. Inni Rameni zostawili wśród traw znaki ostrzegawcze. Muszą jechać, póki nie będą bezpieczni – jeszcze kilka mil. Podążali więc dalej. Wstał księżyc, zalewając noc krwią i wołając o odpowiedź obrączki Covenanta i jego wygłodniałego ducha. Po chwili Rustah kazał jeźdźcom zwolnić i nakazał ciszę. Jak najostrożniej wjechali na południowe zbocze wzgórza i przystanęli tuż pod szczytem. Wędrowcy zeskoczyli z siodeł, pozostawili kilku Gwardzistów Krwi do pilnowania koni, a sami ruszyli za Powrozami na szczyt. Od północy rozciągał się płaski, odkryty teren. Rameni wypatrywali czegoś przez chwilę, wreszcie któryś wyciągnął rękę. Covenant wysilał zmęczone oczy, usiłując przebić spojrzeniem czerwony mrok. W końcu wydało mu się, że dostrzega ciemną plamę sunącą równiną na południe. – Kresh – szepnął Hurn. – Żółte wilki... miot Fangthana. Przekroczyły Trawiasty Bród. – Czekajcie na nas – szepnął Rustah. – Będziecie bezpieczni. Po czym on i pozostali rozpłynęli się w ciemnościach. Drużyna instynktownie skupiła się razem, wytężając wzrok ku słabej, czerwonej poświacie, co sączyła się niby pot z ruchomej plamy ciemności. Czekali w napięciu, ledwie ośmielając się oddychać. Pietten, czujny niczym wartownik, siedział u Llaury na rękach. Covenant dowiedział się później, że stado liczyło piętnaście wielkich, żółtych wilków. Bestie sięgały człowiekowi do pasa; miały potężne szczęki pełne zakrzywionych, ostrych kłów i żółte oczy wszystkożerców. Pędziły tropem dwóch źrebaków Ranyhyn, ochranianych jedynie przez ogiera i jego klacz. Legendy Ramenów mówiły, że oddech kresh wypala ziemię i pozostawia bliznę bólu wszędzie tam, gdzie trafią podczas swych łupieżczych wypraw. Lecz teraz Covenant widział tylko zbliżającą się i rosnącą z każdą chwilą ciemność. I nagle wydało mu się, że dostrzega w tyle stada jakieś zamieszanie. Trwało krótko; kiedy wilki przesunęły się dalej, miał wrażenie, że na trawie pozostały dwa albo trzy nieruchome czarne punkty. Stado zakotłowało się znowu. Tym razem ciszę przerwał pełen zaskoczenia i strachu skowyt. Chrapliwe warknięcie urwało się nagle. W następnej chwili stado pognało prosto na drużynę, pozostawiając za sobą kolejnych pięć czarnych plam. Teraz jednak Covenant był pewien, że są to martwe wilki. Odpadły kolejne trzy z nich. Zauważył, że trzy postacie odskakują od zabitych i pędzą za ocalałymi. Zniknęli w cieniu u stóp wzgórza. Z mroku dobiegły odgłosy walki – wściekły warkot, zgrzyt zębów chybiających celu, trzask kości. I znowu cisza wypełniła mrok. Ludzi ogarnęła niepewność, gdyż niczego nie mogli dostrzec; cienie sięgały od stóp wzgórza niemal do szczytu, na którym stali. Niespodziewanie zabrzmiał tupot nóg. Przesuwał się wprost ku nim. Prothall skoczył do przodu. Uniósł laskę, a z jej czubka strzelił błękitny płomień. Nagły blask ukazał szarżującego z nienawiścią w oczach, samotnego wilka. Tuvor stanął u boku Prothalla, o ułamek sekundy wyprzedzając Pianościgłego. Lecz Gigant skoczył dalej, by powstrzymać atak wilka. I nagle, bez ostrzeżenia, Powróz Gracja wynurzyła się z ukrycia tuż przed bestią. Poruszała się płynnie, jakby tańczyła. Już wstając, jednym szarpnięciem uwolniła swój sznur. Gdy kresh skoczył na nią, zarzuciła mu pętlę na szyję, odstąpiła szybko i stanęła bokiem, zapierając się nogami. Gdy wilk szarpnął pętlę, energia ataku złamała mu kark. Gracja upadła, ale nie puszczając sznura, przekoziołkowała zwinnie w bok. Poderwała się od razu, by skończyć z bestią, gdyby jeszcze żyła. Eoman powitał ten pokaz cichym pomrukiem admiracji. Spojrzała na nich i uśmiechnęła się nieśmiało w błękitnym świetle laski Prothalla. Potem odwróciła się, by powitać towarzyszy wybiegających z mroku pod wzgórzem. Żaden nie odniósł ran. Wszystkie wilki zginęły. Prothall opuścił laskę i pozdrowił Powrozy rameńskim pokłonem. – Dobra robota – rzekł. Skłonili się w podziękowaniu. Kiedy laska przestała świecić, wróciła czerwona ciemność. W krwawej poświacie jeźdźcy wracali do swych wierzchowców. Jedynie Bannor podszedł do martwego wilka i zdjął mu z szyi linkę Gracji. Chwycił ją oburącz i naprężył. – Dobra broń – stwierdził. Brak jakiejkolwiek intonacji sprawiał dziwne wrażenie. – Rameni dokonali nią wspaniałych czynów w czasach, gdy Wielki Lord Kevin otwarcie walczył z zepsuciem. Coś w jego głosie przypomniało Covenantowi, że Gwardziści Krwi byli przecież mężczyznami, którzy od dwóch tysięcy lat nie znali kobiet. I nagle, pod wpływem jakiegoś niejasnego impulsu, Bannor napiął mięśnie i sznur pękł. Wzruszywszy lekko ramionami, upuścił oba kawałki sznura na ścierwo kresh. Jego gest miał w sobie ostateczność proroctwa. Bez jednego spojrzenia na Powróz Grację zszedł ze szczytu, by dosiąść Ranyhyn. 19. Wybór Ringthana Powróz Rustah oświadczył, że zgodnie z rameńskim zwyczajem martwi prześladowcy Ranyhyn mają być pozostawieni sępom. Rameni nie mieli ochoty, by w jakikolwiek sposób okazywać szacunek wilkom, ani by grzebiąc je urażać ziemię, zaś stos pogrzebowy groził pożarem na Równinach. Jeźdźcy mogą więc odpocząć, gdy tylko ich wierzchowce przestanie niepokoić zapach śmierci. Powróz odprowadził drużynę na południe, prawie o milę, póki nie nabrał pewności, że nocna bryza nie wzbudzi lęku zwierząt. Covenant spał niespokojnie, jakby leżał na cierniach. Gdy nadszedł dzień, czuł się tak słaby, jak gdyby całą noc spędził na walce z głodem. Kiedy jego nos znowu posmakował ostrego aromatu trującej amanibhavam, oczy zaczęły mu łzawić. Nie wierzył, że zdoła długo jeszcze utrzymać się na nogach. A jednak wciąż nie znalazł odpowiedzi. Nie nawiedziło go żadne olśnienie, a zielone malowidła Morinmoss na szacie wydawały się nieczytelne. Instynkt podpowiadał, że w krańcowym wygłodzeniu znajdzie to, czego szuka. Jego towarzysze zjedli śniadanie, a gdy byli już gotowi do drogi, wspiął się apatycznie na siodło i ruszył wraz z nimi. Od czasu do czasu oczy łzawiły mu bez powodu, ale nie płakał. Nie mógł uwolnić się od przepełniającej go pasji. Cierpienie trądu nie dopuszczało takiego wyzwolenia. W przeciwieństwie do jego ponurego nastroju dzień wstał piękny. Jasne słońce świeciło na bezchmurnym niebie, wiał ciepły północny wiatr, niebo było czyste, a wzgórza łagodne. Wkrótce cała drużyna poddała się czarowi równin – zaklęciu wyplatanemu przez wędrówki dumnych Ranyhyn. Raz po raz potężne konie kłusowały lub cwałowały obok, spoglądając na jeźdźców ze śmiechem w oczach i z ostrym, wibrującym rżeniem. Ich widok dodawał sprężystości krokom Powrozów, a Gracja i Ścięgno śpiewali razem: Pędźcie, Ranyhyn, galopujcie, gońcie... jedzcie, pijcie, niech lśni wasza sierść. Jesteście kością Ziemi. Uzda was nie poskromi, wodze nie opanują, żaden szpon czy kieł nie ujdzie bez kary i kropla krwi nie spadnie bez leczącej trawy. Jesteśmy Ramenami, zrodzonymi, by służyć: Sługrzywy czesze, Powróz broni, Domowy pilnuje ognia i łoża... Nasze stopy nie unoszą w dal naszych serc. Kopyta w galopie i gwiazdy na czołach, Pęciny i kłęby, jak drzewo i ziemia... królewskie Ranyhyn, galopujcie, pędźcie... Służymy Ogonowi Nieba i Grzywie Świata. Słysząc tę pieśń, Ranyhyn tańczyły wokół drużyny, podbiegały i uciekały tak lekko, jakby ziemia płynęła pod ich kopytami. Pietten poruszył się w ramionach Pianościgłego, na chwilę otrząsnął ze snu, by podziwiać wielkie konie. Coś na kształt tęsknoty błysnęło w jego pustych oczach. Prothall i Mhoram rozluźnili się wyraźnie, gdyż po raz pierwszy od wyjazdu z Revelstone poczuli, że drużynie nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Łzy spływały Covenantowi po twarzy niczym krople deszczu po murze. Słoneczny żar otępiał. Przy pustym żołądku ból głowy wzbudzał w nim uczucie, że tkwi na wysokości, a otchłanie traw jak wilki skaczą mu do nóg. Jednak leptor siodła trzymał go pewnie na grzbiecie Dury. Po pewnym czasie zapadł w drzemkę. Śniło mu się, że tańczy, płacze i kocha się na rozkaz podobnego do satyra lalkarza. Gdy Covenant przebudził się wczesnym popołudniem, góry przesłaniały większą część horyzontu. Najwyraźniej jechali szybko. Konie biegły teraz cwałem, jak gdyby z Równin Ra czerpały więcej energii, niż mogły wchłonąć. Przez sekundę pomyślał o Domu Ludzi, gdzie – jak przewidywał – chybiony i bezwartościowy szacunek dla obrączki z białego złota doprowadzi do przedstawienia jego osoby jako potencjalnego kandydata na jeźdźca Ranyhyn. Z pewnością był to jeden z powodów, dla których Prothall zdecydował odwiedzić Równiny Ra, nim wyruszy do Góry Gromu. By uhonorować ur-Lorda, Ringthana... Do diabła! Nie potrafił sobie wyobrazić, jak dosiada Ranyhyn. Bardziej niż wszystko inne – z wyjątkiem Andelain – te wielkie, groźne, silne mocą Ziemi konie były kwintesencją Krainy. A Joan ujeżdżała konie. Z jakiegoś powodu na myśl o tym zakręciło mu się w nosie; zaciskając zęby, usiłował powstrzymać łzy. Przez resztę popołudnia obserwował góry. Rosły przed nimi, jakby szczyty z wolna wstawały na nogi. Skręcające na południowy zachód i północny wschód pasmo było nie tak wysokie, jak góry w pobliżu Mithil Stonedown, ale poszarpane i surowe, jakby najwyższe wierzchołki strząsały głazy, by uczynić je niedostępnym i srogim. Covenant nie wiedział, co leży za górami. Nie chciał wiedzieć. Ich surowość budziła niewyraźne poczucie ulgi, jak gdyby stały pomiędzy nim a czymś, czego widoku by nie zniósł. Góry rosły coraz szybciej, a drużyna pędziła ku nim galopem. Słońce opadało już ku zachodnim równinom, gdy jeźdźcy dotarli do stromego odgałęzienia łańcucha. Odcienie różu i pomarańczu barwiły im plecy, kiedy pokonywali ostatnie wzniesienie i wjechali na rozległą, płaską łąkę u stóp urwiska. Dolne dwieście czy trzysta stóp skalnej ściany wyginało się ostro w głąb na kształt półowalu, tworząc wielką grotę podobną do ustawionej pionowo, głębokiej misy. W tylnej części, chronione przed kaprysami pogody, ale podatne na podmuchy świeżego powietrza, stały okrągłe namioty rameńskich rodzin. Z przodu, pod osłoną muru, leżał plac publiczny, otwarta przestrzeń, gdzie płonęły ogniska, a Rameni, którzy nie wyruszali z Ranyhyn na równiny, gotowali posiłki, rozmawiali, tańczyli i śpiewali. Cała okolica sprawiała wrażenie surowej, jakby całe pokolenia mieszkańców nie zdołały się jeszcze na dobre zadomowić wśród skał. Dom Ludzi był jedynie ośrodkiem, skąd lud nomadów wyruszał na wędrówkę. Mniej więcej siedemdziesięciu Ramenów zgromadziło się, by obserwować drużynę. Byli to prawie wyłącznie Domowi, młodzieńcy i starcy, a także inni, którzy szukali bezpieczeństwa i schronienia. W przeciwieństwie do Powrozów i Sługrzywych, ci nie nosili groźnych sznurów. Była też Gibka; w towarzystwie trzech innych Ramenów sprężystym krokiem wyszła im na spotkanie. Covenant uznał, że to również Sługrzywi; jak ona nosili naszyjniki z żółtych kwiatków i bojowe powrozy we włosach. Prothall zsiadł z konia i skłonił się na sposób Ramenów, a oni odpowiedzieli gestem powitania. – Witajcie ponownie, Lordowie z daleka – powiedziała Gibka. – Witaj, Ringthanie, Wielki Lordzie, Gigancie i Gwardio Krwi. Witajcie wszyscy przy ogniu Domu Ludzi. Natychmiast wybiegli spod urwiska Domowi. Kiedy jeźdźcy zeskoczyli z siodeł, każdy otrzymał wąską bransoletę z żółtych kwiatów, którą z rytualną powagą wsunięto mu na nadgarstek. Covenant zsiadł z Dury i zobaczył przed sobą nieśmiałą i wyzywającą zarazem piętnasto-, może szesnastoletnią dziewczynę. Miała piękne czarne włosy, opadające na ramiona, i łagodne, duże piwne oczy. Nie uśmiechała się; była chyba trochę przestraszona, stając przed Ringthanem, władcą białego złota. Ostrożnie założyła mu bransoletę. Zapach kwiatów oszołomił go, pobudził skurcze żołądka. Opaska spleciona była z amanibhavam. Jej woń paliła go w nosie jak kwas, budziła głód tak wielki, że Covenant miał ochotę zwymiotować, ale nie miał czym. Nie zdołał powstrzymać łez. Dziewczyna z poważną miną wyciągnęła ręce i dotknęła tych łez, jakby były bezcenne. Ranyhyn Gwardii Krwi pogalopowały ku swobodzie równin. Powrozy odprowadzili wierzchowce należące do drużyny, a na polanę wbiegali coraz to nowi Rameni, zwabieni wieścią o przybyciu gości. Lecz Covenant nie odrywał wzroku od dziewczyny; wpatrywał się w nią, jakby była jakimś niezwykłym daniem. Wreszcie odpowiedziała na jego spojrzenie. – Jestem Domowa Śmieszka. Wkrótce zdobędę dostateczną wiedzę, by przyłączyć się do Powrozów – powiedziała. – Mam się tobą opiekować podczas pobytu u nas. – A kiedy milczał, dodała szybko: – Inni chętnie będą ci też służyć, jeśli moja pomoc nie zostanie przyjęta. Covenant milczał jeszcze przez chwilę, tłumiąc bezużyteczny gniew. Potem jednak zebrał siły na kolejną, ostatnią odmowę. – Niczego nie potrzebuję. Nie dotykaj mnie. Słowa raniły mu krtań. Czyjaś dłoń spoczęła mu na ramieniu. Obejrzał się: obok stał Pianościgły. Gigant patrzył na Covenanta, ale odezwał się do Śmieszki, zauważywszy wyraz bólu na jej twarzy. – Nie bądź smutna, mała Domowa – wymruczał. – Covenant Ringthane chce nas wypróbować. Nie przemawia z serca. Śmieszka uśmiechnęła się wdzięcznie. – Nie taka mała, Gigancie – odparła z nagłą irytacją. – Twój wzrost wprowadził cię w błąd. Dorosłam niemal do tego, aby wziąć udział w ceremonii Powrożenia. Minęła chwila, nim znaczenie tych słów dotarło do Pianościgłego. Potem broda mu zadrżała i nagle wybuchnął śmiechem, coraz głośniejszym, odbijającym się echem od urwiska nad Domem Ludzi, aż sama góra zdawała się dzielić jego radość, miech był zaraźliwy i wkrótce wszyscy wokół chichotali, nie wiedząc z jakiego powodu. Przez długi czas Gigant zanosił się śmiechem, jakby strącał kamienie ze swej duszy. Covenant jednak odwrócił się plecami. Nie potrafił unieść ciężaru tej radości. Ognie piekielne, mruknął. Piekło i potępienie. Co ze mną robisz? Nie podjął żadnej decyzji, a wyczerpał już chyba swą zdolność do wyrzeczeń. Śmieszka zaproponowała, że wskaże mu przeznaczone miejsce na wielkiej uczcie, przygotowanej przez Domowych. Poszedł za nią bezwolnie. Zaprowadziła go pod ogromną ścianę urwiska, na centralny plac, gdzie pośrodku płonęło ognisko. Większość jego towarzyszy była już na miejscu. Paliły się jeszcze dwa ogniska, a Rameni podzielili drużynę na trzy grupy: przy jednym siedzieli Gwardziści Krwi, przy drugim Quaan i czternastu jego wojowników. Do centralnego ogniska, gdzie zasiedli Sługrzywi, zaproszono Prothalla, Mhorama, Pianościgłego, Llaurę, Piettena i Covenanta. Ten ostatni pozwalał sobą kierować; usiadł ze skrzyżowanymi nogami na gładkim kamiennym podłożu, naprzeciw Prothalla, Mhorama i Pianościgłego. Czterech Sługrzywych zajęło miejsca obok Lordów, a Gibka usiadła przy Covenancie. Krąg dopełnili Powrozy, którzy powrócili z równin ze swymi Sługrzywymi nauczycielami. Większość Domowych krzątała się wokół kuchennych ogni w głębi groty, ale przy każdym z gości stanął jeden z nich, by mu usługiwać. Śmieszka zajmowała się Covenantem. Nuciła piosenkę, która przypominała mu inną, jaką kiedyś słyszał. Jest coś takiego w pięknie, co wrasta w duszę patrzącego jak kwiat. Miał wrażenie, że poprzez dym ognisk i aromaty jedzenia wyczuwa czysty, świeży zapach dziewczyny. Siedział zgarbiony na kamieniu, a ostatni promień zachodzącego słońca zamigotał na stropie pomarańczowym i złotym blaskiem, jakby machał na pożegnanie. Noc zstąpiła na równiny i tylko płomienie ognisk rozjaśniały mrok w Domu Ludzi. Wokół rozlegał się gwar przyciszonych rozmów, niczym wieczorna bryza niosąca zapach Ranyhyn. Lecz posiłku, którego Covenant się obawiał, nie podano od razu. Najpierw kilkoro Powrozów zatańczyło. Trójka ich wystąpiła w kręgu, gdzie siedział Covenant. Tańczyli wokół ognia, wysoko podnosząc nogi i śpiewając w rytm klaskania Domowych. Płynne ruchy, nagłe zmiany tempa i ciemna opalenizna Powrozów sprawiała wrażenie, że są wcieleniem pulsowania równin – że specjalnie zwalniają, by ludzkie oczy mogły za nimi nadążyć. Co chwilę któryś z nich pochylał swe ciało, rzucając koniokształtne cienie na ściany i strop. Od czasu do czasu któryś z tancerzy przebiegał blisko Covenanta. Wtedy słyszał ich pieśń: Kopyta w galopie i gwiazdy na czołach, Pęciny i kłęby, jak drzewo i ziemia... królewskie Ranyhyn, galopujcie, pędźcie... Służymy Ogonowi Nieba i Grzywie Świata. Miał wrażenie, że Rameni słowem i ruchem wyrażają jakąś tajemną wiedzę, wizję, którą powinien z nimi dzielić. To budziło jego niechęć; oderwał wzrok od tancerzy i zapatrzył się w żar ogniska. Nawet kiedy skończyli, spoglądał w serce płomieni pełen niejasnego lęku. Wreszcie Domowi roznieśli jadło i napoje. Na szerokich liściach postawili przed gośćmi mięso i dzikie ziemniaki, pachnące rzadkimi, ulubionymi przez Ramenów ziołami. Cała drużyna zajęła się jedzeniem. Covenant siedział w samym sercu uczty niczym garbate drzewo. Nie reagował na zachęty Śmieszki. Patrzył w ogień; jedna z żagwi płonęła czerwienią podobną do nocnego blasku jego obrączki. W myślach przeprowadzał rodzaj WKS, kolejno studiując swe kończyny. Serce mu drżało, że za moment odkryje jakieś nieoczekiwane ognisko trądu. Wyglądał, jakby wiądł w oczach. Wreszcie na nowo zaczęły się rozmowy. Prothall i Mhoram oddali Domowym talerze z liści, po czym zwrócili się do Sługrzywych. Covenant chwytał strzępki dyskusji: mówili o nim, o wiadomości, jaką przyniósł, i o roli, jaką ma odegrać w Krainie. Ich fizyczne zadowolenie kontrastowało z powagą słów. Tuż obok Pianościgły opisywał któremuś ze Sługrzywych stan Llaury i Piettena. Covenant zmarszczył czoło. Nie musiał patrzeć, by wiedzieć o krwawej przemianie obrączki; czuł zło promieniujące z metalu. Zakrył dłonią białe złoto i zadrżał. Kamienny strop unosił się nad nim niby okrutne skrzydła apokalipsy; jakby czekał na chwilę największej bezradności, by runąć na odsłonięty kark. Covenant był przeraźliwie głodny. Zwariuję, mruknął, patrząc w ogień. Domowa Śmieszka namawiała go do jedzenia, ale nie reagował. Naprzeciwko Prothall wyjaśniał cel wyprawy. Sługrzywi słuchali niepewni, nie dostrzegając chyba związku między odległym niebezpieczeństwem a Równinami Ra. Wtedy Wielki Lord opowiedział im, co się zdarzyło w Andelain. Pietten tępo wpatrywał się w noc, jakby czekał na wschód księżyca. Wdzięczna za gościnność Llaura cicho rozmawiała z Powrozami. Gdy Pianościgły opisywał, co spotkało dwójkę ocalonych z Niebotycznego Woodhelven, napinał mięśnie, jakby chciał ukryć swe emocje. Ogień jaśniał jak brama, za którą czai się nieznośna groza. Covenant czuł sztywność odsłoniętego karku; spoglądał nie widząc, jakby oczy były tylko dwoma otworami w mroku. Poplamiona zielenią szata była niczym ostrzeżenie; ogłaszała wszystkim: Nieczysty! Zbliżał się już do końca WKS. Zostawił za sobą niemożność wiary w prawdziwość Krainy. Przed sobą miał niemożność wiary w jej fałsz. Śmieszka wkroczyła nagle do kręgu i stanęła przed nim z rękoma na biodrach. Nogi lekko rozsunęła. Podniósł głowę. – Musisz coś zjeść – oznajmiła stanowczo. – Przecież ledwo żyjesz. Prostując ramiona, poprawiła suknię. Przypominała mu Lenę. – Nie powiedział nam wszystkiego, co zaszło podczas Święta Wiosny – mówił właśnie Prothall. – Nikt nie zapobiegł zagładzie duchów... Wierzymy jednak, że w jakiś sposób walczył z ur-Podłymi. Jego towarzyszka winiła jego i siebie za zło, które zaatakowało taniec duchów. Covenant drżał. Jak Lena, pomyślał. Lena? Ciemność atakowała go zawrotami głowy. Lena? Na ułamek sekundy wzrok przesłoniła wizja ryczących czarnych wód. Poderwał się. Jak mógł to zrobić Lenie... jak mógł? Odepchnął Śmieszkę. Skoczył w stronę ognia, zamachnął się laską jak toporem i zaatakował płomienie. Nie mógł jednak pokonać wspomnień, nie miał przed nimi obrony. Laska wygięła się od uderzenia i wypadła mu z dłoni. Strzeliły iskry. On jej to zrobił! Wygrażając Prothallowi połową pięści, wykrzyknął: – Nie miała racji! Nic nie mogłem uczynić! Leno, myślał. Co ja zrobiłem! – Jestem trędowaty! Ludzie przy ognisku podrywali się na nogi. Mhoram podszedł szybko, uspokajająco wyciągając rękę. – Ciszej, Covenancie. Co się stało? Jesteśmy tu gośćmi. Lecz Covenant wiedział, że Atiaran miała rację. Zabijał przecież w bitwie pod Niebotycznym Woodhelven, a w swej naiwności wierzył, że być zabójcą to coś bez precedensu. Ale przecież nie stał się nim ostatnio; był od początku tego snu... od samego początku. W nagłym przebłysku intuicji zrozumiał, że nie ma żadnej różnicy między tym, co ur-Podli uczynili duchom, a tym, co on zrobił Lenie. Służył Lordowi Foulowi od pierwszego dnia pobytu w Krainie. – Nie! – wyrzucił, jakby pluł wrzącym kwasem. – Więcej tego nie zrobię. Nie będę już ofiarą. Nie pozwolę, by usługiwały mi dzieci. Dygotał z wściekłości, wymyślając sobie: Zgwałciłeś ją! Ty cholerny, wredny sukinsynu! Osłabł nagle, jakby zrozumienie własnych uczynków przeżarło mu kości. – Niedowiarku! – zawołał niespokojnie Mhoram. – Co się stało? – Nie! – powtórzył Covenant. Próbował krzyczeć, ale głos miał słaby. – Nie będę... tego... tolerował. To niemożliwe. Chcę przeżyć! Słyszysz mnie? – Kim jesteś? – syknęła przez ściągnięte wargi Sługrzywa Gibka. Potrząsnęła głową i szybkim gestem wyciągnęła z włosów powróz. Chwyciła go mocno, gotowa do ataku. Prothall złapał ją za ramię. Starczy głos zabrzmiał stanowczo i błagalnie zarazem. – Wybacz, Sługrzywo. Nie mieszaj się do tej sprawy. On dzierży pierwotną magię, która niszczy pokój. Musimy mu wybaczyć. – Wybaczyć? – chciał krzyknąć Covenant. Nogi ugięły się pod nim, ale nie upadł. Bannor podtrzymał go z tyłu. – Nie możecie wybaczyć! – Czy prosisz o karę? – zapytał z niedowierzaniem Mhoram. – Co takiego uczyniłeś? – Proszę? – Covenant usiłował coś sobie przypomnieć. Wreszcie znalazł. Wiedział już, co musi zrobić. – Nie. Wezwijcie Ranyhyn. – Co? – warknęła oburzona Gibka. Wszyscy Rameni powtórzyli jej protest. – Ranyhyn! Przywołajcie je. – Oszalałeś? Uspokój się, Ringthanie. Jesteśmy Ramenami. Nie przyzywamy. Służymy im. Przybywają, kiedy chcą. Nie tobie je przywoływać. I nigdy nie przychodzą nocą. – Wołajcie je, mówię! Wołajcie! Jakaś paląca potrzeba w jego głosie odebrała Gibkiej pewność siebie. Zawahała się, patrząc na niego niepewnie, zagniewana, lecz pełna nieoczekiwanego współczucia. Wreszcie odwróciła się na pięcie i wybiegła z Domu Ludzi. Wspomagany przez Bannora, Covenant wyszedł spod dręczącego ciężaru. Drużyna i Rameni ciągnęli za nim niby fala oszołomienia i gniewu. Czerwony księżyc wyłonił się właśnie zza gór i zalał szkarłatem dalekie równiny widoczne poza zboczami, na których leżał Domu Ludzi. Mroczna poświata zdawała się rozmywać ziemię, przekształcać skałę, glebę i trawy w zgniliznę i zakrzepłą krew. Ludzie rozstawili się wzdłuż brzegów polany, tak że otwartą przestrzeń oświetlały płonące ogniska. Gibka szła w noc, w stronę równin, aż zatrzymała się na granicy polany. Covenant obserwował ją. Stanowczo uwolnił się z uścisku Bannora – stanął o własnych siłach, niby rozbity galeon, pozostawiony przez odpływ i tkwiący niewiarygodnie wysoko na rafie. Sztywnym krokiem zbliżył się do Gibkiej. Krwisty widnokrąg leżał przed nim jak martwe morze; przyciągał go. Obrączka żarzyła się zimno. Niebo i Ziemia były tak samo zabarwione szkarłatem. A on szedł, jakby był biegunem, wokół którego wiruje czerwona noc, a obrączka siłą, co kieruje przypływem tej skalanej nocy. Po chwili Covenant stanął pośrodku otwartej przestrzeni. Całun ciszy opadł na widzów. Sługrzywa Gibka rozłożyła ramiona, jakby przyzywała do siebie ciemność. I nagle krzyknęła przenikliwie. – Kelenbhrabanal marushyn! Rushyn hynyn kelenkoor rillynamnal! Ranyhyn Kelenbhrabanal! Gwizdnęła raz tylko, a dźwięk odbił się echem od skał. Przez długą chwilę cisza zalegała polanę. Gibka dumnym krokiem zawróciła do Domu Ludzi. – Zawołałam – warknęła gniewnie, mijając Covenanta. Wkrótce jednak rozległ się tętent kopyt. Wielkie konie pędziły z oddali; głos nabierał mocy, jakby same wzgórza toczyły się z hukiem w stronę Domu Ludzi. Zbliżały się dziesiątki Ranyhyn. Covenant wyprostował kolana, by nie osunąć się na ziemię. Miał wrażenie, że serce jest zbyt słabe, by dalej tłoczyć krew. Mimochodem dostrzegał pełne napięcia milczenie widzów. Nagle zewnętrzny kraniec polany jakby wezbrał czerwienią – to Ranyhyn wpadły na otwartą przestrzeń: prawie setka rumaków galopowała obok siebie, jak mur sunąc na Covenanta. Rameni krzyknęli ze zdumienia i podziwu. Niewielu z najstarszych Sługrzywych oglądało w życiu tyle Ranyhyn jednocześnie. Covenant wiedział, że widzi przed sobą najdumniejsze istoty Krainy. Bał się, że chcą go stratować. Ale ta galopująca ściana ominęła go z lewej strony i zatoczyła koło, aż został całkowicie okrążony. Potrząsając grzywami i ogonami, z gwiazdami na czołach w blasku ognia, Ranyhyn pędziły po murawie, aż zamknęły go w swoim kręgu. Tętent kopyt dudnił mu w uszach. Konie zacieśniały koło. Wir ich potęgi szarpał Covenantem, ciągnął go za nimi. Serce biło mu z wysiłkiem. Nie potrafił obracać się tak szybko, by dotrzymać im kroku. Potknął się, stracił równowagę i opadł na kolana. Lecz w następnej chwili poderwał się znowu, w obronie przed zawrotem głowy szeroko rozstawił nogi. Twarz miał wykrzywioną, jakby krzyczał, a głos ginął w grzmocie kopyt. Rozłożył ramiona, jak gdyby chciał się wesprzeć o ściany nocy. Konie zatrzymały się niechętnie, powoli, niespokojnie tupiąc kopytami. Stały głowami do wnętrza kręgu i spoglądały na Covenanta. Oczy miały rozbiegane, a piana ciekła im z pysków. Z początku Covenant nie pojmował ich emocji. W kręgu widzów ktoś krzyknął głośno. Covenant rozpoznał głos Llaury. Obejrzał się; Pietten biegł do koni. Llaura goniła go, ale była zbyt daleko. Dziecko zaskoczyło wszystkich, bo obserwowali Covenanta. Pietten dotarł do kręgu i wśliznął się między niespokojne Ranyhyn. Zdawało się, że muszą go stratować. Głowę miał niewiele większą niż pojedyncze kopyto, a rumaki ciągle przebierały nogami. I nagle Covenant dostrzegł swoją szansę: rzucił się nagle i wyrwał Piettena spod jednego z koni. Dłoń z połową palców nie zdołała utrzymać chłopca. Pietten runął na ziemię. Natychmiast skoczył na nogi i z całej siły uderzył Covenanta. – One cię nienawidzą! – złościł się. – Idź sobie! Blask księżyca ze zboczy gór padał na łąkę. W szkarłatnej poświacie twarz Piettena przypominała pustynię. Chłopiec bronił się, ale Covenant podniósł go i oburącz przycisnął do swej piersi. Dopiero wtedy spojrzał na Ranyhyn. I zrozumiał. W przeszłości zbyt pilnie ich unikał, by zauważyć, jak na niego reagują. Nie próbowały mu grozić. Te wspaniałe rumaki były przerażone... bały się go. Uciekały przed jego wzrokiem, rozrzucając wokół płatki piany. Drżały im mięśnie nóg. A jednak podchodziły, choć opornie. Role się odwróciły: zamiast wybierać sobie jeźdźców, teraz one poddawały się jego wyborowi. Pod wpływem nagłego impulsu, lewą ręką puścił Piettena i wyciągnął w stronę jednego z koni dłoń z zimną, czerwoną obrączką. Zwierzę odskoczyło niespokojnie, jakby postraszył je wężem. Nie cofnęło się jednak. Znowu objął Piettena. Chłopiec wyrywał się coraz słabiej, jakby powoli dusił się w tym uścisku. Lecz Covenant go nie wypuszczał. Spoglądał dziko na Ranyhyn, kołysząc się, jak gdyby nie mógł utrzymać równowagi. Podjął już decyzję. Przekonał się, że Ranyhyn uznają jego pierścień. Niczym tarczę tuląc Piettena do serca, zawołał: – Słuchajcie! – Jego głos był łkaniem. – Słuchajcie. Zawrzemy umowę. Rozumiecie? Ognie piekielne! Zrozumcie! Umowę. Słuchajcie. Nie wytrzymam dłużej... rozpadam się. – Mocniej przycisnął Piettena. – Widzę... widzę, co się z wami dzieje. Boicie się mnie. Myślicie, że jestem... Dobrze. Jesteście wolne. Nie wybieram żadnego z was. Ranyhyn obserwowały go lękliwie. – Ale musicie coś dla mnie zrobić. Musicie się cofnąć! – Ten jęk kosztował go resztkę sił. – Wy... Kraina... – dyszał ciężko, błagając: Dajcie mi spokój! – Nie wymagajcie tak wiele. Wiedział jednak, że potrzebuje od nich czegoś więcej w zamian za swą cierpliwość, czegoś więcej niż tylko gotowości do znoszenia jego niewiary. – Słuchajcie... słuchajcie. Jeśli będziecie mi potrzebne, lepiej przybądźcie. Żebym nie musiał zostawać bohaterem. Jasne? – Oczy mu łzawiły, ale nie płakał. – I... i jeszcze coś. Tylko jedno. Lena... – Lena! – Dziewczyna. Mieszka w Mithil Stonedown. Córka Trella i Atiaran. Chcę... chcę, żeby jeden z was ją odwiedził. Dzisiaj. I co roku. W noc ostatniej pełni księżyca przed połową wiosny. Ranyhyn są... są jej marzeniem. Strząsnął łzy z oczu i przekonał się, że Ranyhyn obserwują go, jakby rozumiały wszystko, co próbował im powiedzieć. – A teraz idźcie – wyszeptał. – Miejcie litość nade mną. Z nagłym chóralnym rżeniem wszystkie Ranyhyn stanęły dęba, przebierając kopytami w powietrzu nad jego głową, jak gdyby składały obietnicę. A potem zawróciły i parskając z ulgą, pognały w noc. Światło księżyca zdawało się ich nie tykać. Zniknęły za polaną, jakby ziemia objęła je ramionami. Niemal natychmiast Llaura znalazła się przy boku Covenanta. Oddał jej Piettena. Spojrzała na niego i odwróciła się; nic nie zdołał wyczytać z jej wzroku. Szedł za nią przygnieciony ciężarem własnego „ja”. Słyszał zdumione szepty Ramenów – byli nazbyt zdziwieni, by odczuwać urazę po tym, co uczynił. Przerastał ich. – Stanęły przed nim dęba – niosły się głosy. Nie przejmował się nimi. Czuł mdłości, przekonany, że niczego się nie nauczył, niczego nie udowodnił i niczego nie rozwiązał. Podszedł Mhoram. Covenant nie patrzył mu w oczy, ale wyczuwał zdziwienie w głosie Lorda. – Ur-Lordzie... ach! Nigdy taki zaszczyt nie spotkał żadnego śmiertelnika. Wielu docierało na Równiny Ra, by ofiarować się Ranyhyn. I spotykali się z odmową. A kiedy Lord Taramantha, moja matka, została przedstawiona, pięć Ranyhyn przybyło, by ją obejrzeć. Pięć! Nie śniła nawet, że możliwy jest taki zaszczyt. Nie słyszeliśmy cię. Odmówiłeś im? Odmówiłeś? – Odmówiłem – mruknął Covenant. One mnie nienawidzą. Wyminął Mhorama i poczłapał do Domu Ludzi. Niepewnie, niby okręt ze złamanym kilem, podszedł do najbliższego ogniska. Rameni ustępowali mu z drogi, z podziwem patrzyli, jak przechodzi. To go nie obchodziło. Stanął przy ogniu i chwycił jedzenie. Mięso wyślizgiwało się z połowy dłoni, więc przytrzymał je lewą ręką i jadł żarłocznie. Bezmyślnie pochłaniał jedzenie; przełykał kawały mięsa i dobierał całymi garściami. Potem zachciało mu się pić. Dostrzegł Pianościgłego, który stał nieopodal z gąsiorem diamentrunku, z pozoru niewielkim w jego potężnej dłoni. Covenant wziął od niego gąsior i opróżnił. Potem stanął nieruchomo, czekając na działanie diamentrunku. Nie musiał czekać długo. Po chwili mgła wypełniła mu umysł. Dźwięki dochodziły głucho, jakby odgłosów Domu Ludzi słuchał z dna studni. Wiedział, że zaraz zemdleje – gorąco pragnął zemdleć – ale nim stracił przytomność, ból w piersi kazał mu powiedzieć: – Gigancie, ja... potrzebuję przyjaciół. – Dlaczego sądzisz, że ich nie masz? Covenant zamrugał. Przypomniał sobie wszystko, co uczynił w Krainie. – Nie bądź śmieszny. – Wierzysz zatem, że jesteśmy prawdziwi. – Co? – Covenant próbował pochwycić znaczenie słów Giganta dłońmi bez palców. – Uważasz, że moglibyśmy ci nie wybaczyć – wyjaśnił Pianościgły. – A kto wybaczyłby ci z większą gotowością niż własny sen? – Nie – odrzekł Niedowiarek. – Sny... nigdy nie wybaczają. A potem zniknął blask ognisk i łagodna twarz Giganta. Covenant zasnął. 20. Kwestia nadziei Wędrował lękliwie przez swój sen, oczekując koszmarów. Żadne jednak nie nadeszły. Poprzez niewyraźne falowania – jak gdyby nawet we śnie jego zmysły wyczulone były na Krainę – miał wrażenie, że ktoś obserwuje go z daleka. Spojrzenie było niespokojne i łagodne – przypominało o tym starym żebraku, który dał mu do przeczytania esej o „fundamentalnym problemie etyki”. Kiedy się przebudził, Dom Ludzi zalewało już światło dnia. Strop jaskini wciąż skrywał cień, ale blask odbity od podłoża groty pomniejszał niepokojący ciężar skały. Słońce sięgało dostatecznie daleko w głąb, by Covenant poznał, że przebudził się wczesnym popołudniem w ciepły wiosenny dzień. Leżał pod skalną ścianą, otoczony atmosferą bezruchu. Obok siedział Słone Serce Pianościgły. Covenant na moment przymknął oczy. Czuł się tak, jak gdyby przeżył straszliwą próbę. Miał też niejasne wrażenie, że zawarł właściwą umowę. – Jak długo spałem? – zapytał, otwierając oczy, jakby właśnie powstał z martwych. – Witaj i bądź pozdrowiony, przyjacielu – odpowiedział Gigant. – Przy tobie diamentrunek wydaje się słaby. Przespałeś tylko noc i ranek. Covenant przeciągnął się. – Praktyka. Tak często to robię, że jestem chyba ekspertem. – Rzadka umiejętność – zaśmiał się Pianościgły. – Nieszczególnie. Nas, trędowatych, jest więcej, niż mógłbyś przypuszczać. – Nagle zmarszczył czoło, jakby przyłapał sam siebie na nieświadomym pogwałceniu swej przysięgi. Aby Gigant nie potraktował jego słów poważnie, dodał przesadnie ponurym tonem: – Jesteśmy wszędzie. Lecz ta próba żartu najwyraźniej tylko zdumiała Pianościgłego. – Czy inni... „Trędowaty” nie jest dobrą nazwą. Za krótka dla kogoś podobnego do ciebie. Nie znam tego słowa, ale moje uszy słyszą w nim jedynie okrucieństwo. Covenant usiadł i odrzucił koce. – Trąd nie jest właściwie okrutny. – Temat budził w nim nieśmiałość. Mówiąc, nie potrafił patrzeć Pianościgłemu w oczy. – To albo zupełny przypadek, albo „sprawiedliwa nagroda”. Gdyby chodziło o okrucieństwo, zdarzałby się o wiele częściej. – Częściej? – Oczywiście. Gdyby trąd był aktem okrucieństwa... Boga czy kogoś innego... nie występowałby tak rzadko. Dlaczego zadowalać się paroma tysiącami ofiar, gdy można ich mieć kilka milionów? – Przypadek – mruknął Gigant. – Sprawiedliwa. Zdumiewasz mnie, przyjacielu. Przemawiasz w takim pośpiechu... Może Wzgardliwy twego świata ma jedynie ograniczoną moc, którą może przeciwstawić Stwórcy. – Może. Ale nie sądzę, żeby mój świat funkcjonował na takich zasadach. – Powiedziałeś jednak, że trędowaci są wszędzie. Czyż nie? – To był żart. Czy raczej metafora. – Covenant raz jeszcze spróbował przemienić swój sarkazm w dowcip. – Nigdy nie mogłem zapamiętać, czym się różnią. Pianościgły przyglądał mu się z uwagą. – Czy żartujesz, przyjacielu? – zapytał. – Najwyraźniej nie. – Covenant skrzywił się ironicznie. – Nie rozumiem twojego tonu. – Nie martw się. – Covenant dostrzegł szansę przerwania rozmowy. – Poszukajmy czegoś do jedzenia. Jestem głodny. Z ulgą powitał cichy śmiech Giganta. – Och, Thomasie Covenancie... Czy pamiętasz naszą podróż do Twierdzy Lordów? W mojej powadze jest widocznie coś, co budzi twój głód. Wyciągnąwszy rękę, przysunął tacę z chlebem, serem, owocami i butelką wiosennego wina. Chichotał ciągle, gdy Covenant rzucił się na jedzenie. Dopiero po chwili Covenant zaczął rozglądać się dookoła. Zdumiał się, widząc, że w grocie jest mnóstwo kwiatów. Wszędzie leżały girlandy i bukiety, jakby w nocy każdy z Ramenów założył ogród pełen białych orlików i listowia. Biel i zieleń łagodziły surowy wygląd Domu Ludzi i niczym wspaniała szata okrywały skałę. – Jesteś zaskoczony? – spytał Pianościgły. – Te kwiaty to na twoją cześć. Wielu Ramenów zbierało je przez całą noc. Sięgnąłeś do serc Ranyhyn, a Rameni nie są nieczuli... ani niewdzięczni. Zadziwiłeś ich. Setka Ranyhyn stająca przed jednym człowiekiem, by wybrał spośród nich. Rameni nie zamieniliby chyba takiego widoku za całe Andelain. Dlatego chcieli uhonorować cię tak, jak potrafią. Uhonorować? – powtórzył bezgłośnie Covenant. Gigant usiadł wygodniej, jakby rozpoczynał długą opowieść. – To smutne, że nie mogłeś widzieć Krainy przed profanacją. Wtedy Rameni uhonorowaliby cię tak, że pozostałe dni życia byłyby jak mgła. Za tamtych czasów wszystko było wspanialsze, lecz nawet spośród Lordów niewielu było zdolnych do stworzenia piękna dorównującego wielkiej sztuce Ramenów. „Formowanie szpiku”, tak ją nazywali... anundivian yajna w języku Dawnych Lordów. Rzeźbienie w kości. Ze szkieletów z Równin Ra, oczyszczonych przez sępy i czas, Rameni tworzyli postacie niezwykle prawdziwe i radosne. W ich rękach, pod wpływem mocy pieśni, kość miękła jak glina, a oni kształtowali ją w przedziwny sposób, tak że z białego jądra utraconego życia powstawały symbole żyjących. Nigdy nie oglądałem tych figurek, ale opowieść o nich przetrwała wśród Gigantów. Lecz profanacja sprowadziła nędzę i trudy na Ranyhyn i Ramenów. Całe ich pokolenia ukrywały się głodne i bezdomne. I tak sztuka formowania szpiku zaginęła. Przycichł. Dopiero po chwili zaśpiewał niegłośno: Kamień i Morze głęboko tkwią w życiu... Wokół zaległa pełna szacunku cisza. Domowi, którzy właśnie przechodzili obok, zatrzymywali się, by posłuchać. Po chwili któryś z nich skinął ręką w stronę polany. Covenant podniósł głowę. Gibka szła dziarskim krokiem, a obok niej jechał Mhoram na pięknym dereszu Ranyhyn. Ten widok go ucieszył; dopił wiosenne wino, wznosząc w myślach toast za Lorda. – Tak – potwierdził Pianościgły, dostrzegając spojrzenie Covenanta. – Wiele zdarzyło się tego ranka. Wielki Lord Prothall postanowił się nie ofiarować. Stwierdził, że dla jego starych kości lepiej nadaje się zwykły wierzchowiec... co oznacza, jak sądzę, że obawiał się, by jego „stare kości” nie sprawiły afrontu Ranyhyn. Chociaż nie doceniać jego siły, byłoby brakiem rozsądku. Covenant dosłyszał w słowach Giganta ton przyjaźni. – Prothall zrzeknie się swej funkcji po wyprawie – oznajmił. – Jeśli odniesie sukces. Oczy Pianościgłego błysnęły wesoło. – Czy to proroctwo? – Wiesz to równie dobrze jak ja. – Covenant wzruszył ramionami. – Zbyt wiele czasu poświęca na rozmyślanie o tym, że nie opanował Mądrości Kevina. Uważa, że zawiódł. I nie zmieni zdania, nawet jeśli odzyska Laskę Praw. – Istotnie proroctwo. – Nie śmiej się. – Covenant nie wiedział, jak wykazać znaczenie faktu, że Prothall zrezygnował z Ranyhyn. – Zresztą... opowiedz o Mhoramie. – Lord Mhoram, syn Variola, został dzisiaj wybrany przez Hynaril z Ranyhyn, która nosiła też Taramanthę, małżonkę Variola. Niezwykłe! Wielkie konie wspominają ją z podziwem. Rameni twierdzą, że nigdy jeszcze żaden z Ranyhyn nie nosił dwóch jeźdźców. Zaiste, dzień cudów wstał nad Równinami Ra. – Cuda... – mruknął Covenant. Wolał nie pamiętać strachu tych wszystkich Ranyhyn, które przed nim stanęły. Gniewnie zajrzał do butelki, jakby oszukała go swoją pustką. Najbliżej stojąca Domowa podeszła z dzbanem. Rozpoznał Śmieszkę. Wybierała drogę wśród kwiatów, wreszcie stanęła. Kiedy dostrzegła, że Covenant się jej przygląda, spuściła oczy. – Chciałabym napełnić twe naczynie – powiedziała. – Ale lękam się, by cię nie urazić. Uznasz mnie za dziecko. Covenant zesztywniał, marszcząc brwi. Śmieszka była jak wyrzut sumienia. Z wysiłkiem, od którego głos brzmiał zimno i oficjalnie, oświadczył: – Zapomnij o wczorajszej nocy. To nie była twoja wina. Niezgrabnie wyciągnął do niej butelkę. Zbliżyła się i lekko drżącymi dłońmi nalała mu wiosennego wina. – Dziękuję ci – powiedział wyraźnie. Przez moment spoglądała na niego szeroko otwartymi oczami, wreszcie uśmiechnęła się z ulgą. Ten uśmiech przypomniał mu Lenę. Świadomie, jakby była ciężarem, którego nie chce zrzucać, wskazał dziewczynie miejsce obok siebie. Krzyżując nogi, usiadła u jego stóp, rozpromieniona i uradowana zaszczytem, jaki wyświadczył jej Ringthane. Covenant nie wiedział, jak się do niej odezwać. Nim zdołał coś wymyślić, zauważył, że do Domu Ludzi wkracza Klinga Quaan. Maszerował sztywno, jakby zmagał się ze wzrokiem Niedowiarka, a kiedy stanął przy nim, czekał tylko przez mgnienie oka, nim zadał pytanie. – Martwiliśmy się. Życiu potrzebne jest pożywienie. Czy jesteś zdrów? – Zdrów? – Covenant czuł rozlewające się w żyłach ciepło wiosennego wina. – Nie widzisz? Ja ciebie widzę. Jesteś zdrowy jak dąb. – Zamykasz się jakby przed nami – odparł Quaan z niewzruszoną dezaprobatą. – Nie jesteś taki, jakim cię widzimy. Ta dwuznaczna uwaga prosiła wręcz o zgryźliwą odpowiedź, ale Covenant pohamował się. Wzruszył ramionami. – Już jem – oświadczył, jakby nie chciał przyznawać się do zdrowia. Quaan przyjął tę wypowiedź w dobrej wierze. Kiwnął głową, skłonił się lekko i odszedł. – Nie lubi cię – szepnęła Domowa Śmieszka. Jej ton wyrażał podziw dla bezczelności i głupoty Klingi. Wyraźnie nie pojmowała, jak on śmie czuć to, co czuje. Wczorajszy wyczyn Covenanta wywyższył go w jej oczach do poziomu Ranyhyn. – Ma powody – stwierdził obojętnie Covenant. Śmieszka spojrzała niepewnie. – Ponieważ jesteś... „trędowatym”? – spytała szybko, jakby sięgała po zakazaną wiedzę. Dostrzegł jej powagę. Uznał jednak, że zbyt dużo już mówił o trędowatych. Takie dyskusje zagrażały jego umowie. – Nie – stwierdził. – Uważa po prostu, że jestem nieznośny. Zmarszczyła czoło, jakby dosłyszała w głosie ukrytą nieszczerość. Przez chwilę wpatrywała się w skałę, jak gdyby kamieniem chciała wymierzyć obłudę. Wreszcie wstała i napełniła butelkę Covenanta. – Uważasz mnie za dziecko – rzuciła cicho i odeszła, wyzywająco i lękliwie zarazem kołysząc biodrami, jakby się obawiała, że naraża życie, tak zuchwale traktując Ringthana. Obserwował jej plecy i rozmyślał nad dumą ludzi, którzy służą koniom... i o powodach, które tak bardzo utrudniały mówienie o trądzie. Spojrzał na polanę przed Domem Ludzi. W słonecznym blasku stali tam naprzeciw siebie Mhoram i Gibka – ona brązowa i smagła, on w błękitnej szacie – i spierali się niczym Ziemia z niebem. Wytężając słuch, Covenant zrozumiał, co mówią. – Zrobię to – upierała się. – Nie. Posłuchaj – odparł Mhoram. – On tego nie chce. Sprawisz mu tylko ból... i sobie także. Covenant przyglądał się im niespokojnie z chłodnego, ocienionego wnętrza groty. Szeroki nos Mhorama budził przekonanie, że jego właściciel realnie ocenia fakty. Covenant był niemal pewien, że istotnie nie zechce tego, przeciw czemu był Mhoram. Dyskusja wkrótce się skończyła. Sługrzywa Gibka zostawiła Mhorama i ruszyła do groty. Podeszła do Covenanta i zaskoczyła go zupełnie: padła na kolana i pokłoniła się nisko, dotykając czołem ziemi. Opierając dłonie o skałę, oznajmiła: – Jestem twoim sługą. Tyś jest Ringthane, pan Ranyhyn. Covenant wpatrywał się zdumiony w jej kark. Przez moment nie rozumiał, o co jej chodzi; nie potrafił sobie wyobrazić emocji tak silnej, by zmusiła Sługrzywą do uniżonego pokłonu. Poczuł na twarzy rumieniec wstydu. – Nie chcę służącej – burknął. Wtedy jednak dostrzegł, że stojący za Gibką Mhoram z nieszczęśliwą miną marszczy czoło. Uspokoił się i dodał już łagodniej: – Zaszczyt twej służby przerasta mnie. – Nie – odparła nie podnosząc głowy. – Widziałam, jak Ranyhyn stawały przed tobą dęba. Czuł, że znalazł się w pułapce. W żaden sposób nie mógł jej powstrzymać od poniżania się tak, by jednocześnie nie uświadomić jej, że się poniża. Od dawna żył, nie przejawiając taktu ani poczucia humoru. Jednak obiecał, że będzie cierpliwy. A w drodze, jaką przebył od Mithil Stonedown, poznał już konsekwencje zgody na to, by lud Krainy traktował go niczym postać z legendy. – Mimo to – stwierdził szorstko. – Nie jestem przyzwyczajony do tego. W moim świecie jestem... zupełnie nieważną osobą. Twój hołd wywołuje moje zakłopotanie. Mhoram westchnął z ulgą, a Gibka uniosła głowę. – Czy to możliwe – spytała niedowierzająco – by istniały światy, gdzie ktoś taki jak ty nie jest pośród największych? – Możesz mi wierzyć na słowo. – Covenant pociągnął łyk wiosennego wina. Czujnie, jakby z obawą, że nie mówił tego, co myśli, Sługrzywa podniosła się. Potrząsnęła związanymi włosami. – Ringthanie Covenancie, będzie, jak chcesz. Ale nie zapomnimy, że Ranyhyn stanęły przed tobą dęba. Jeśli możemy służyć ci w jakiś sposób, powiedz tylko. Spełnimy każdy rozkaz, który nie dotyczy Ranyhyn. – Jest jedna sprawa. – Covenant spojrzał na kamienne sklepienie. – Dajcie dom Llaurze i Piettenowi. Zauważył, że Gibka uśmiecha się szeroko. – Była Strzegącą Niebotycznego Woodhelven – mruknął gniewnie. – A chłopak to jeszcze dziecko. Wystarczająco już przeszli, by zasłużyć na odrobinę dobroci. – Pianościgły rozmawiał już ze Sługrzywymi – wtrącił łagodnie Mhoram. – Zgodzili się zaopiekować Llaurą i Piettenem. Gibka przytaknęła. – Łatwo spełniać takie rozkazy. Gdyby Ranyhyn nie wymagały od nas więcej, całe dni przesypialibyśmy. Wciąż uśmiechnięta, odwróciła się i wybiegła na słońce. Mhoram też się uśmiechał. – Wyglądasz... lepiej, ur-Lordzie. Czy jesteś zdrów? Covenant znów zajął się wiosennym winem. – Quaan pytał mnie o to samo. Skąd mogę wiedzieć? Ostatnio zapominam nawet, jak się nazywam. Ale jestem gotów do drogi, jeśli o to ci chodziło. – To dobrze. Musimy ruszać jak najszybciej. Przyjemnie jest wypoczywać tu w spokoju, ale musimy jechać, jeśli chcemy ochronić takie spokojne miejsca. Powiem Quaanowi i Tuvorowi, by zaczęli przygotowania. – Wytłumacz mi coś – poprosił jeszcze Covenant. – Po co właściwie tu przyjechaliśmy? Dostałeś swojego Ranyhyn, ale straciliśmy cztery, może pięć dni. Mogliśmy ominąć Morinmoss. – Pytasz o taktykę? Wierzymy, że zyskujemy przewagę, jadąc tam, gdzie Drool się nas nie spodziewa. Dajemy mu czas, by zareagował na klęskę pod Niebotycznym Woodhelven. Mamy nadzieję, że wyśle przeciw nam armię. Gdybyśmy przybyli zbyt szybko, armia mogłaby jeszcze czekać pod Górą Gromu. Covenanta nie przekonały pozornie logiczne wyjaśnienia. – Planowaliście wizytę tutaj na długo przed bitwą pod Niebotycznym Woodhelven. Od samego początku. Chcę wiedzieć dlaczego. Mhoram nie zamierzał unikać odpowiedzi, ale zesztywniał wyraźnie, jakby w obawie, że nie spodoba się ona Covenantowi. – Kiedy w Revelstone układaliśmy plany, zobaczyłem, że wyjdzie nam to na dobre. – Zobaczyłeś? – Jestem wróżbitą. Widzę... czasami. – I? – I zobaczyłem prawdę. Covenant nie był jeszcze gotów, by pytać dalej. – To musi być zabawne – mruknął. Lecz w jego głosie niewiele pozostało sarkazmu i Mhoram wybuchnął śmiechem. – Chciałbym więcej widzieć takiego dobra – stwierdził wreszcie bez goryczy. – Niewiele go ostatnio zostało. Odszedł, by przygotować drużynę do drogi. – Przyjacielu – odezwał się Pianościgły. – Jest dla ciebie nadzieja. – Coś podobnego – Covenant skrzywił się. – Gigancie, gdybym był tak wielki i silny jak ty, zawsze istniałaby dla mnie nadzieja. – Sądzisz, że nadzieja jest dzieckiem siły? – A nie jest? Skąd czerpiesz nadzieję, jeżeli nie z siły? Jeśli się mylę... do diabła! Cała masa trędowatych biega po świecie, niczego nie pojmując. – Jak ocenić siłę? – zapytał Pianościgły z powagą, której Covenant nie oczekiwał. – Co? – Nie podoba mi się to, co mówisz o trędowatych. Jaka jest wartość siły, jeśli twój nieprzyjaciel jest silniejszy? – Zakładasz, że istnieje jakiś nieprzyjaciel. Uważam to za zbyt proste. Bardzo bym chciał... zrzucić winę na kogoś innego... jakiegoś nieprzyjaciela, który mnie gnębi. Ale to tylko inny rodzaj samobójstwa. Zrezygnować z odpowiedzialności, by przetrwać. – Przetrwać – powtórzył Pianościgły. – Nie, Covenancie, to nie wszystko. Jaką wartość ma siła, jeśli nie jest nią władza nad śmiercią? Jeśli będziesz pokładać nadzieję w czymś mniej ważnym, ta nadzieja łatwo może cię zwieść. – A więc? – A władza nad śmiercią to iluzja. Nie może istnieć życie bez śmierci. Covenant musiał uznać ten fakt. Ale nie oczekiwał takich argumentów od Giganta. Nagle zapragnął wyjść z groty na słońce. – Pianościgły – mruknął, wstając z posłania. – Znowu rozmyślałeś. – Czuł jednak na sobie uważny wzrok Giganta. – No dobrze. Masz rację. Więc wytłumacz, skąd, do diabła, bierzesz nadzieję? Pianościgły wstawał powoli. Wyrastał nad Covenantem, dotykając niemal głową stropu. – Z wiary. – Za długo przebywałeś z ludźmi... postępujesz zbyt pochopnie. „Wiara” to zbyt krótkie słowo. Co masz na myśli? Pianościgły ruszył przed siebie, wybierając drogę wśród kwiatów. – Mam na myśli Lordów. Zastanów się, Covenancie. Wiara to sposób ich życia. Bez reszty poświęcili się służbie Krainie. I złożyli przysięgę pokoju... zobowiązali się dążyć do wielkiego celu swego życia jedynie pewnymi metodami, wybrać śmierć raczej, niż poddać się pasji, która zaślepiła Lorda Kevina i doprowadziła do profanacji. Czy uwierzysz, by Lord Mhoram kiedykolwiek mógł popaść w rozpacz? Na tym polega istota przysięgi pokoju. Nigdy nie będzie rozpaczał ani czynił tego, co rozpacz nakazuje: mordował, profanował, niszczył. Nie załamie się, gdyż podtrzyma go jego służba Krainie. Służba prowadzi do służby. – To nie to samo co nadzieja. Razem z Gigantem wyszli z Domu Ludzi i stanęli na zalanej słońcem polanie. Covenant pochylił głowę, porażony jasnym światłem, i po raz kolejny dostrzegł ślady mchu na swej szacie. Obejrzał się, spojrzał w głąb jaskini. Zielone liście między białymi kwiatami ułożono tak, by przypominały mech na białym aksamicie. Stłumił jęk. – Aby uniknąć rozpaczy, potrzebna jest tylko nieuleczalna głupota albo nieograniczony upór. – Nie – upierał się Pianościgły. – Lordowie nie są głupi. Popatrz na Krainę. Zatoczył szeroki łuk ramieniem, jakby się spodziewał, że Niedowiarek zobaczy cały kraj, od granicy do granicy. Covenant nie sięgał wzrokiem tak daleko. Mrużąc powieki, spojrzał jednak poza zieloną polanę, na równiny. Słyszał odległe gwizdy Gwardzistów Krwi, przyzywających Ranyhyn, i parskanie wielkich koni. Zauważył miłość i podziw Domowych, którzy wyszli z groty, gdyż nie mogli się doczekać przybycia Ranyhyn. – Innymi słowy – rzekł w końcu – nadzieja bierze się nie z ciebie, ale z siły tego, czemu służysz. Do diabła, Gigancie... zapominasz, kim jestem. – Doprawdy? – A zresztą, skąd niby zrobił się z ciebie taki znawca nadziei? Moim zdaniem nie masz powodów do rozpaczy. – Nie? – Usta Giganta uśmiechały się, lecz oczy pod gęstymi brwiami wyrażały coś innego. Blizna na czole lśniła wyraźnie. – Czy zapomniałeś, że nauczyłem się nienawidzić? Czy... Ale zostawmy to. A jeśli ci powiem, że służę tobie? Ja, Słone Serce Pianościgły, Gigant z Morskiej Rubieży i legat mojego ludu? Covenant dostrzegł w tym pytaniu ukryte echa – niby trzask głowni, ledwie słyszalny wśród bezgłośnej wichury. – Nie mów do mnie jak jakiś cholerny mistyk – burknął. – Powiedz coś, co mógłbym zrozumieć. Pianościgły dotknął palcem jego piersi, jakby zaznaczał coś na zielonej mapie szaty. – Niedowiarku, w twoich rękach spoczywa los Krainy. Niszczyciel Dusz wystąpił przeciw Lordom w tym samym czasie, gdy odżyły nasze marzenia o Domu. Czy muszę wyjaśniać, że masz władzę, by nas ocalić bądź osierocić, że zguba Krainy jest także naszym przeznaczeniem? – Ognie piekielne! Ile razy mam ci powtarzać, że jestem trędowaty? To jakaś pomyłka. Foul chce was oszukać. – Czy więc dziwisz się, że myślę o nadziei? – odpowiedział cicho Gigant. Covenant spojrzał mu w oczy pod zabliźnionym czołem. Pianościgły patrzył na niego, jakby nadzieja bezdomnych była tonącym statkiem; Covenant cierpiał z powodu własnej bezradności: nic nie mógł uczynić, by ocalić nadzieję. Lecz wtedy Gigant odezwał się, jak gdyby spieszył Niedowiarkowi na ratunek: – Nie troskaj się, przyjacielu. Opowieść jest jeszcze zbyt krótka, by któryś z nas odgadł zakończenie. Jak już mówiłeś, za dużo czasu spędziłem między pochopnymi ludźmi. Moi rodacy śmialiby się, widząc mnie, Giganta, któremu brakuje cierpliwości, by wysłuchać długiej historii. A Lordowie wiele jeszcze skrywają tego, co może zaskoczyć Niszczyciela Dusz. Nie trać serca. Całkiem możliwe, że ty i ja wypełniliśmy już swoją część straszliwego dzieła naszych czasów. – Za dużo gadasz, Gigancie – rzucił szorstko Covenant. Łagodność Pianościgłego przerastała go. Ognie piekielne, mruknął pod nosem i odszedł szukać swojej laski i noża. Od łąki dobiegały odgłosy przygotowań, a w samej wiosce Domowi pakowali prowiant do juków. Drużyna szykowała się do drogi, a on nie chciał zostawać w tyle. Znalazł laskę i nóż razem z tobołkiem ubrań, umieszczone jak na wystawie na kamiennej płycie wśród kwiatów. Poprosił Domowego o wodę, mydło i lustro. Uznał, że zasłużył sobie na golenie. Kiedy jednak ustawił zwierciadło i zanurzył twarz w wodzie, dostrzegł, że przed nim z poważną miną stoi Pietten, a w lustrze zobaczył odbicie Llaury. Pietten patrzył tak, jakby Covenant był niedotykalną smużką dymu. Zaś Llaura miała ściągnięte wargi, jak gdyby zmuszała się do zrobienia czegoś, czego bardzo nie lubi. Zakłopotana przesunęła dłonią po włosach. – Prosiłeś Ramenów, byśmy mogli u nich zamieszkać – powiedziała. Wzruszył ramionami. – Pianościgły też prosił o to. – Dlaczego? Dosłyszał w tym słowie tyle znaczeń, ile w całym przemówieniu. Patrzyła na niego w lustrze, a w jej oczach dostrzegł wspomnienie płonącego drzewa. – Naprawdę sądzisz, że miałabyś szansę dokonania zemsty na Foulu? – zapytał ostrożnie. – Że potrafiłabyś ją wykorzystać, gdyby nadeszła? – Zerknął na Piettena. – Zostaw to Mhoramowi i Prothallowi. Im możesz zaufać. – Oczywiście. Jej ton mówił wyraźnie, że nie potrafi nie ufać Lordom. – Podejmij więc pracę, którą już się zajmujesz. Oto Pietten. Pomyśl, co może mu się zdarzyć... jeszcze więcej tego, przez co już przeszliście. Jemu potrzebna jest twoja pomoc. Pietten ziewnął, jakby stawał się senny. – One cię nienawidzą – oświadczył. Był poważny niczym kat przy egzekucji. – Jaka? – spytała Llaura wyzywająco. – Przyjrzałeś mu się? Widziałeś, jak siedzi po nocach? Jak wzrokiem chłonie księżyc? Spostrzegłeś, jak polubił smak krwi? On nie jest dzieckiem... już nie. Przemawiała, jakby Pietten nie stał tuż obok, a chłopiec słuchał, jakby recytowała jakąś nieistotną formułkę. – To jest zło ukryte pod postacią dziecka. Jak mogę mu pomóc? Covenant zwilżył twarz i namydlił skórę. Gdy rozprowadzał pianę po brodzie, czuł na karku spojrzenie Llaury. – Spróbuj z Ranyhyn – mruknął wreszcie. – On je lubi. Chwyciła Piettena za rękę i odeszła. Covenant westchnął i przyłożył ostrze do skóry. Rękę miał niepewną; wyobrażał sobie, jak się kaleczy. Jednak ostrze sunęło gładko, jakby pamiętając, że Atiaran nie uderzyła nim Niedowiarka. Nim skończył, drużyna zebrała się już przed Domem Ludzi. Wybiegł, by dołączyć do jeźdźców, jak gdyby się obawiał, że wyprawa ruszy bez niego. Wojownicy poprawiali właśnie siodła i juki. Covenant stanął obok Dury. Zdumiał go stan koni. Ich sierść lśniła; wyglądały na dobrze odżywione i wypoczęte, jakby co najmniej od miesiąca przebywały pod opieką Ramenów. Kilka wierzchowców Eomanu, najbardziej wyczerpanych, teraz przebierało kopytami i energicznie potrząsało grzywami. Cała drużyna zdawała się nie pamiętać, dokąd wyrusza. Wojownicy śmiali się do siebie, a stary Birinair cmokał i narzekał, że Rameni niewłaściwie przechowywali jego pręty lillianrill. Traktował ich jak rozpuszczone dzieci i chyba zbyt dobrze się tutaj czuł, by skrywać to uczucie za maską godności. Mhoram uśmiechał się szeroko z grzbietu Hynaril, a Wielki Lord Prothall stał obok swego mustanga, jak gdyby zrzucił z siebie ciężar długich lat troski. Jedynie Gwardziści Krwi, siedzący już na koniach, pozostali niewzruszeni. Ten dobry nastrój drużyny zaniepokoił Covenanta niby ukryta groźba. Pojmował, że bierze się przede wszystkim z wypoczynku i odnowy sił. Był jednak pewien, że źródłem ogólnego zadowolenia było jego spotkanie z Ranyhyn – wywarło ono duże wrażenie na wojownikach, podobnie jak na Ramenach. Ich pragnienie, by widzieć w nim nowego Bereka, zyskało nową motywację: władca białego złota udowodnił, że jest człowiekiem niezwykle ważnym. Ranyhyn były przerażone, burknął pod nosem. Dostrzegły, jaką władzę ma nade mną Foul. I były przerażone. Jednak nie protestował głośno. Obiecał cierpliwość w zamian za możliwość przetrwania. Milczał, choć przecież był oszustem, pozwalając towarzyszom wierzyć w to, o czym marzyli. Wojownicy śmiali się i żartowali. Tymczasem do drużyny zbliżyła się Gibka, a wraz z nią jeszcze kilku Sługrzywych i spora grupa Powrozów. – Lordowie prosili o naszą pomoc w walce z Fangthanem Drapieżcą – oświadczyła. – Rameni służą Ranyhyn. Nie opuszczamy Równin Ra. Takie jest życie i jest ono dobre... nie pragniemy niczego innego aż do końca, gdy cała Ziemia stanie się Andelain, a ludzie i Ranyhyn będą razem żyć w pokoju, bez wilków ani głodu. Musimy jednak w miarę naszych sił dopomóc wrogom Fangthana. Tak też uczynimy. Pójdę z wami. I Powrozy także, jeśli zechcą. Po drodze zaopiekujemy się waszymi końmi. A gdy je zostawicie, by pod ziemią szukać kryjówki Fangthana, zapewnimy im bezpieczeństwo. Lordowie, przyjmijcie tę służbę jako honor między przyjaciółmi i lojalność między sprzymierzeńcami. Powrozy: Hurn, Ścięgno, Gracja i Rustah wystąpili natychmiast, oświadczając, że chętnie pójdą wszędzie, gdzie poprowadzi ich Sługrzywa Gibka. Prothall skłonił się nisko na modłę Ramenów. – Wielka jest przysługa, jaką nam ofiarowujecie. Wiemy, że wasze serca zawsze są przy Ranyhyn. Jako przyjaciele odmówilibyśmy tego zaszczytu, gdybyśmy nie tak bardzo potrzebowali sprzymierzeńców. Groźba naszych czasów nie pozwala nam na odrzucenie żadnej pomocy ni wsparcia. Witajcie pośród nas. Droga mniej będzie niebezpieczna, gdy wspomagać nas będzie wasza sztuka łowiecka. Mamy nadzieję odwdzięczyć się wam... o ile przeżyjemy tę wyprawę. – Zabij Fangthana – odparła Gibka. – To uczyni nam honor pamiętany do końca naszych dni. Oddała ukłon, a wraz z nią wszyscy Rameni. Wtedy Wielki Lord przemówił do swych towarzyszy. W chwilę później wyprawa po Laskę Praw była gotowa do odjazdu. Prowadzona przez Sługrzywę Gibką i jej Powrozów, drużyna ruszyła kłusem, jak gdyby w Domu Ludzi odnalazła nowe zapasy odwagi. 21. Przełom Zdrajcy Jechali przez równiny ku północy, weseli i w dobrych nastrojach. Żadne niebezpieczeństwo ni wieść o nim nie dotarła do nich po drodze. A Ranyhyn sunęły po stepie niczym ożywione heraldyczne godła, niczym wyzwanie zaklęte w ciało. Pianościgły opowiadał wesołe historie, jakby chciał pokazać, że trudny okres mają już za sobą. Quaan i wojownicy odpowiadali żarcikami i kpinami, zaś Rameni zabawiali ich pokazami swej sztuki łowieckiej. Drużyna jechała do późna, nie zważając na ponury księżyc. Drugiej nocy rozbili obóz na południowym brzegu Trawiastego Brodu. Wczesnym rankiem następnego dnia przeszli na drugi brzeg i ruszyli szerokim szlakiem pomiędzy Morinmoss a Trawiastą. Po południu dotarli do wschodniego krańca puszczy. Tutaj rzeka, północna granica równin, skręcała bardziej na wschód, zaś drużyna ruszyła na północny wschód, oddalając się od Morinmoss i Ra. Noc spędzili na brzegu nagiej, nieprzyjaznej równiny, gdzie nikt nie mieszkał, a niewielu wkraczało z własnej woli. Cały region na północ od nich był pusty, skalisty i mroczny niczym dawne pole bitwy: wielki obszar, wyniszczony przez zbyt wiele przelanej krwi. Na tym ponurym pustkowiu szorstka trawa, karłowate drzewa i rzadkie krzewy aliantha niewiele mogły wyszukać miejsc nadających się do życia. Drużyna znalazła się wprost na południe od Góry Gromu. Kiedy wyprawa podążała przez niegościnne tereny, Mhoram opowiedział Covenantowi ich historię. Rozciągały się one na wschód od uskoku i podczas dawnych wojen stanowiły naturalny front dla atakujących armii Foula. Od Wodospadu Rzeki Jeźdźca aż do Góry Gromu, wzdłuż wielkiego urwiska uskoku, sięgała otwarta równina. Hordy wychodzące z Ochronki Foula mogły wspiąć się w dziesiątkach miejsc, by ponieść wojnę do Wyższej Krainy. Dlatego właśnie pierwsze bitwy we wszystkich konfliktach Lordów ze Wzgardliwym toczyły się na tym pustkowiu. Przez stulecia obrońcy usiłowali zatrzymać Foula na uskoku, i odnosili porażki, nie mogąc zablokować wszystkich szlaków z Wyniszczonych Równin i Sarangrave. Potem armie najeźdźców maszerowały na zachód, wzdłuż Mithil, i wdzierały się głęboko w Równiny Centralne. Podczas ostatniej wojny, gdy Kevin Niszczyciel Krainy uznał, że musi wywołać rytuał profanacji, Lord Foul przeszedł przez serce Równin Centralnych i skręcił na północ, by zmusić Lordów do przyjęcia decydującej bitwy pod Kurash Plenethor, teraz zwanym Wiernogardem. Świadomi, iż tak wielu ludzi straciło życie na tej równinie, jeźdźcy unikali głośnych rozmów. Śpiewali jednak pieśni i często wracali do legendy o Bereku Półrękim i Ognistych Lwach z Góry Gromu. Tutaj właśnie walczył Berek, tutaj cierpiał, widząc, jak giną jego przyjaciele, tu stracił dwa palce. Tutaj poznał rozpacz i uciekł na zbocza Gravin Threndor, Szczytu Ognistych Lwów. A tam odnalazł przyjaźń i moc Ziemi. Pieśń o tym dodawała otuchy i jeźdźcy chórem śpiewali refren, jakby chcieli, by spełnił się także dla nich: Bereku! Ziemi Przyjacielu! pomóż nam w walce z wrogiem. Ziemia na zew ludzi wielu zakrzyknie: Pomóż dojść do celu! Ratuj Krainę przed krwawej śmierci bogiem. Potrzebowali tej otuchy. Rozdarte, rozorane pole tylu bitew zdawało się mówić, że zwycięstwo Bereka było jedynie iluzją... Że cała przyjaźń Ziemi i Laska Praw, cały ród Lordów, jego wspaniałe dzieła i praca jego spadkobierców warte były tylko tej szorstkiej trawy, poczerniałych skał i kurzu... Że prawdziwa historia Krainy pisana była tutaj, na tej nagiej ziemi i skale, niczym ogromny cmentarz rozciągający się od Równin Ra do Góry Gromu, od Andelain do uskoku. Atmosfera tu panująca wyraźnie pobudziła Pianościgłego. Kroczył obok Covenanta, hamując emocje, jakby tłumił pragnienie, by puścić się biegiem. I mówił bez przerwy, jak gdyby nieskończony strumień opowieści, legend i pieśni miał dodać mu ducha. Z początku jeźdźcy z zadowoleniem obserwowali te wysiłki łagodzące coraz głębsze przygnębienie. Lecz wyprawa podążała ku mrocznej, czarnej przyszłości, gdzie Drool Skalny Robak czaił się niby śmierć w katakumbach Góry Gromu. Czwartego dnia po opuszczeniu brzegów Trawiastej, Covenant miał wrażenie, że tonie w słowach Giganta; głosy śpiewających wojowników brzmiały raczej błagalnie – niczym beztroskie pogwizdywanie wobec niepokonanej nocy. W nierównym terenie Rameni wskazywali Prothallowi najłatwiejsze ścieżki. Czwartego dnia, długo po zachodzie słońca, gdy rosnący, ponury księżyc stał wysoko na niebie, zmęczona drużyna rozbiła obóz na samej krawędzi uskoku. Rankiem Covenant oparł się pragnieniu, by podejść i spojrzeć w dół urwiska. Chciał zobaczyć Niższą Krainę, Wyniszczone Równiny i Sarangrave – tereny, o których przez ostatnie dni opowiadał Pianościgły. Nie miał jednak ochoty narażać się na zawroty głowy. Jego umowa nie obejmowała dobrowolnego ryzyka. Dlatego pozostał w obozie, gdy większość towarzyszy ruszyła popatrzeć na uskok. Później jednak, kiedy jechali już na północ, o rzut kamieniem od krawędzi, poprosił Mhorama, by ten opowiedział mu o gigantycznej skarpie. – Ach, uskok – odparł niegłośno Mhoram. – Podobno, choć nie potwierdzają tego nawet najstarsze legendy, szczelina uskoku powstała w wyniku świętokradztwa, które ukryło straszliwe trucizny pod korzeniami Góry Gromu. W kataklizmie, który wstrząsnął samym jej jądrem, Ziemia zakołysała się z obrzydzenia dla zła, jakie musiała skrywać. I potęga tego wstrętu odłamała Wyższą Krainę od Niższej, unosząc ją ku niebu. Urwisko sięga z głębi łańcucha Southron poza Wodospad Rzeki Jeźdźca, przez serce Góry Gromu, przynajmniej pół tysiąca mil ku niezbadanym, zaśnieżonym szczytom Northron. Jego wysokość się zmienia, ale przecina całą Krainę i nie pozwala nam zapomnieć. Surowy głos Lorda jeszcze bardziej zwiększył niepokój Covenanta. Podczas jazdy patrzył w stronę zachodu, ufając, że pustkowie pozwoli pokonać mu instynktowny lęk wysokości. Przed południem zmieniła się pogoda. Z północy bez ostrzeżenia dmuchnął ostry wiatr, aż ciężki od posępnych skojarzeń. Po chwili na niebie zakłębiły się czarne chmury. Błyskawica rozcięła powietrze, grom zahuczał niby miażdżone głazy. Potem z ciemnego nieba, niczym paroksyzm wściekłości, lunął deszcz i chłostał ich aż do bólu. Konie pochylały głowy. Strugi wody uderzały jeźdźców, moczyły i oślepiały. Sługrzywa Gibka wysłała Powrozy do przodu. Mieli prowadzić, by drużyna nie runęła w dół. Prothall uniósł laskę z płonącym na czubku jasnym ogniem, by towarzysze nie pogubili się w deszczu. Wszyscy skupili się blisko, a Gwardia Krwi na Ranyhyn otoczyła grupę, by wziąć na siebie główną siłę ataku. W białych objawieniach błyskawic płomień Wielkiego Lorda wydawał się słaby i delikatny, a grom eksplodował głośno ponad nim, jakby wybuchał gniewem na widok takiego szaleństwa. Covenant pochylił się nisko nad grzywą Dury i drżał po każdym rozbłysku, jak gdyby niebo było skałą rozbijaną przez pioruny. Nie widział Powrozów, nie wiedział, co się dzieje dookoła; czuł bezustanny lęk, że kolejny krok zrzuci go wraz z wierzchowcem z urwiska. Nie odrywał wzroku od ognika Prothalla, jakby światło mogło go ocalić od zguby. Umiejętności i zwykła wytrzymałość Ramenów pozwoliły drużynie przetrwać i dążyć do celu. Lecz droga przypominała wędrówkę wśród niebios popadających w ruinę. Znali kierunek jazdy tylko dzięki temu, że zawsze zwracali się prosto w stronę sztormu. Wichura chłostała ich deszczem, aż mieli wrażenie, że krople przebijają im powieki i rozdzierają policzki. Ręce sztywniały w zimnej wilgoci, która paraliżowała z wolna niby śmiertelne stężenie mięśni. Ale wciąż jechali, jakby chcieli własnymi głowami rozbić kamienny mur. Przez całe dwa dni brnęli naprzód, czując, że rozsypują się pod atakami ulewy. Nie wiedzieli, czy to trwa dzień czy noc, znali jedynie nieskończoną, bezlitosną, ciemną, dziką, nieustępliwą burzę. Jechali do wyczerpania, potem odpoczywali, stojąc po kolana w wodzie i ściskając wodze koni, zjadali przesiąknięte wilgocią porcje, nieco ogrzane ogniami lillianrill, które Birinair starał się utrzymać, i ruszali dalej, aż wyczerpanie zmuszało ich do kolejnego postoju. Czasami mieli wrażenie, że tylko blady płomyk laski Prothalla trzyma ich przy życiu. Lord Mhoram chodził wśród odpoczywających. W upiornym blasku po jego twarzy spływała woda. Podobny do tonącego wraku, wołał, przekrzykując wycie wichury i ogłuszające uderzenia gromu: – Drool... burza... dla nas! Ale... się przeliczył! Główna siła... mija nas... od zachodu. Odwagi! Dobrze... wróży! Covenant był zbyt zmęczony i przemarznięty, by odpowiedzieć. Rozpoznał jednak szlachetną odwagę w słowach Lorda. Kiedy drużyna znowu ruszyła naprzód, zerknął na płomyk laski Prothalla, jakby spoglądał w głębinę tajemnicy. Męka trwała, choć dawno już minął moment, gdy wydawała się nie do wytrzymania. Z czasem sama wytrzymałość stała się pojęciem abstrakcyjnym – zwykłym słowem, zbyt niematerialnym, by nieść jakiekolwiek znaczenie. Uderzenia sztormu zmieniły jeźdźców w bryły bezwładnego mięsa, ledwie zdolne utrzymać się na koniach. Lecz ogień Prothalla wciąż płonął. Po każdym kolejnym błysku i huku Covenant chwiał się w siodle. Niczego bardziej nie pragnął, niż położyć się w błocie. Lecz ogień Prothalla wciąż płonął. Był jak kajdany: więził jeźdźców, ciągnął ich naprzód. W nieustającym szaleństwie ulewy Covenant nie odrywał wzroku od tego światełka, jakby kajdany stały się bezcenne. Wreszcie przekroczyli granicę burzy. Stało się to nieoczekiwanie, tak nagle, jak gdyby naraz runął w błoto mur, który atakowali niby samozwańczy tytani. W ciągu dziesięciu niepewnych uderzeń pulsu kraniec sztormu przesunął się nad nimi i stanęli zdyszani w słonecznym popołudniu. Słyszeli oddalające się, wciąż atakujące na ślepo gromy. Dookoła widzieli ślady potopu: kałuże, strumienie, trzęsawiska, gęste błoto wyglądające jak pozostałości po bitwie. A przed nimi wznosił się wysoki, poszarpany wierzchołek Góry Gromu: Gravin Threndor, Szczyt Ognistych Lwów. Znieruchomieli na jego widok – stał posępny, wyniosły i dumny, niczym wypiętrzenie serca Ziemi. Wyrastał na północ od nich, odrobinę ku zachodowi. Sięgał wyżej niż Wartownia Kevina ponad Wyższą Krainą; zdawał się klęczeć na brzegu równiny Sarangrave, wspierając łokcie o płaskowyż i wyciągając głowę ponad urwiskiem, jakby spoglądał w niebo z dziwną mieszaniną prośby i godności. Wznosił się na dwanaście tysięcy stóp nad Plugawym Szlakiem, który wypływał spod jego podnóża ku wschodowi. Zbocza, od osypisk w dole aż po pierwotną skałę korony, były nagie, niczym nie okryte, nie chronione przez drzewa czy trawy od burzy, śniegu lub ataków czasu. Zamiast tego zdobiły je mozaiki urwisk, niektóre czarne niczym obsydian, inne szare jak popiół z ognia granitu – jakby skała Góry była zbyt twarda, zbyt naładowana mocą, by znosić delikatne życie. Tam właśnie, głęboko w potężnej piersi góry, znajdował się cel wyprawy: Kiril Threndor, Serce Gromu. Od szczytu wciąż dzieliło ich dziesięć mil, ale odległość była złudna. Już teraz poorana szczelinami sylwetka dominowała nad północnym horyzontem; wznosiła się naprzeciw nich ponad rozdarciem uskoku niby żądanie, któremu nie można odmówić. Góra Gromu! To tam Berek Półręki znalazł swe objawienie. Tam wyprawa po Laskę Praw miała odzyskać nadzieję dla Krainy. I tam Thomas Covenant szukał uwolnienia ze swego snu. Drużyna spoglądała na wyniesioną ku niebu skałę, jak gdyby ta sięgała im do serc, stawiając pytania, na które nie potrafili odpowiedzieć. Wreszcie Quaan uśmiechnął się groźnie. – Przynajmniej teraz zostaliśmy dostatecznie oczyszczeni, aby wykonać takie dzieło – rzekł. Te słowa przełamały trans. Kilku wojowników wybuchnęło śmiechem, zrzucając z siebie napięcie minionych dwóch dni. Pozostali parsknęli tylko, jak gdyby wyzywali Droola czy innych wrogów, by ośmielili się uwierzyć, że burza ich osłabiła. Z trudem trzymający się na nogach Rameni, wyczerpani pieszym szukaniem szlaku, roześmiali się także, dzieląc z pozostałymi radość z żartu, który nie do końca rozumieli. Tylko Pianościgły nie zareagował. Spoglądał na Górę Gromu nieruchomo; ściągnął brwi, jakby chronił oczy przed czymś zbyt gorącym lub jaskrawym. Znaleźli stosunkowo suchy pagórek, gdzie mogli wypocząć, zjeść posiłek i nakarmić konie. Nieobecny duchem Pianościgły szedł za nimi. Drużyna rozsiadła się jak najwygodniej, zaś Gigant stanął z boku i studiował górę, jakby odczytywał sekrety zapisane w jej rozpadlinach i urwiskach. Śpiewał cicho: A teraz jesteśmy bezdomni, bez korzeni, krewnych i rodzin. Wśród innych sekretów rozkoszy postawiliśmy żagle, by ruszyć w drogę powrotną; lecz wichry życia nie wiały tam, gdzie chcieliśmy i kraj za morzem zaginął. Wielki Lord Prothall pozwolił im wypoczywać tak długo, jak długo ośmielił się pozostawać na otwartym terenie. Potem jechali do końca dnia tuż nad krawędzią uskoku, jakby ten był ich jedyną nadzieją. Jeszcze przed burzą Covenant dowiedział się, że jedynym znanym wejściem do katakumb Góry Gromu jest zachodnia rozpadlina, w którą wlewa się Lekkodusza – Przełom Zdrajcy, skalna paszcza połykająca rzekę tylko po to, by wypluć ją ponownie ku wschodowi w Niższej Krainie, przemienioną w skrytych, burzliwych głębiach w Plugawy Szlak – potok szary od mułu i odpadków z Siedlisk Upiorów. Dlatego właśnie Prothall wybrał podejście od południowego wschodu. Miał nadzieję, że docierając do Góry Gromu od południa i zbliżając się od wschodu do Przełomu Zdrajcy, drużyna zjawi się niedostrzeżona i nie oczekiwana przy zachodniej ścianie przełomu. Unikał jednak zbędnego ryzyka. Gravin Threndor stała groźna i wysoka na tle nieba i już teraz zdawała się pochylać nad drużyną, jakby sam szczyt został uformowany wrogością Droola. Na prośbę Wielkiego Lorda, Rameni wytężali cały swój spryt, by jak najlepiej wybrać szlak wzdłuż uskoku. Dopiero po zachodzie słońca Prothall zarządził odpoczynek. Przez cały czas jednak jechał w siodle przygarbiony, ze spuszczoną głową, jakby wystawiał szyję na cios topora. Zdawało się, że zużył całą energię, by przeprowadzić towarzyszy przez burzę. Ilekroć przemówił, ciężar lat dławił mu głos w krtani. Następnego ranka słońce wzeszło niczym rana na szarym jak popiół niebie. Ciemne chmury zawisły tuż nad ziemią, a drżący wiatr niby jęk spływał ze stoków Góry Gromu. Kałuże wody na pustkowiu stały nieruchomo, jakby grunt nie chciał pić wilgoci, pozostawiając ją zgniliźnie. Szykując się do wymarszu, drużyna usłyszała głuche dudnienie, jak odgłos bijących głęboko pod ziemią bębnów. Czuli wibracje w stopach i kolanach – puls przygotowań do wojny. Wielki Lord odpowiedział, jakby było to wyzwanie. – Melenkurion! – zawołał czysto. – Powstańcie, rycerze Krainy. Słyszę werble Ziemi! Oto wielkie dzieło naszego czasu! Wskoczył na konia. Wiatr szarpał jego błękitną szatą. Klinga Quaan odpowiedział okrzykiem: – Chwała Wielkiemu Lordowi Prothallowi! Z dumą pójdziemy za nim! Starzec wyprostował się. Jego koń postawił uszy, uniósł głowę i zrobił kilka tanecznych kroków. Dumne Ranyhyn zarżały wesoło na ten widok i cała drużyna śmiało ruszyła za Prothallem, jakby były z nimi duchy Dawnych Lordów. Jechali ku zboczom Góry Gromu przy wtórze nieustającego dudnienia bębnów. Znajdowali drogę wśród stosów kamieni otaczających podnóże góry, a wibrujący podziemny zew towarzyszył im niczym opary złości. Kiedy jednak ruszyli w górę pierwszego poszarpanego zbocza, zapomnieli o bębnach; wspinaczka pochłaniała całą ich uwagę. Okolica przypominała pognieciony kamienny płaszcz, który Góra Gromu w dawnych wiekach zrzuciła z ramion. Droga na zachód była ciężka. Raz po raz jeźdźcy musieli zsiadać i prowadzić wierzchowce w dół zdradliwych urwisk lub poprzez szare wysypiska głazów. Trudny teren spowalniał jazdę, mimo wysiłków Ramenów, którzy wyszukiwali najłatwiejsze ścieżki. Szczyt zdawał się pochylać nad nimi, obserwować te zmagania. A z niebotycznych urwisk spadał wiatr lodowaty jak sama zima. W południe Prothall zatrzymał się w głębokiej rozpadlinie biegnącej prosto w dół. Tu odpoczęli i zjedli posiłek. Na postoju wyraźnie słyszeli bębny, a chłodny wiatr wymierzał im ciosy z góry. Siedzieli w blasku słońca i drżeli – jedni z zimna, inni z powodu werbli. Na postoju Mhoram zaproponował Covenantowi, by razem poszli rozpadliną w górę. Covenant zgodził się; nie chciał siedzieć bezczynnie. Znaleźli wyrwę w zachodniej ścianie szczeliny. A kiedy Covenant tam wszedł, nagle roztoczył się przed nim rozległy widok na Andelain. Z tej wysokości, pomiędzy kamiennymi ścianami, miał wrażenie, że spogląda z okna w zboczu Góry Gromu. Wzgórza wyrastały bujnie nad całym zachodnim horyzontem, a ich piękno zapierało dech w piersi. Patrzył zachłannie z uczuciem absolutnego bezruchu, bezwładu – jakby to był krótki kontakt z wiecznością. Pomimo szarego nieba i głuchego wojennego grzmotu, wyraźne, czyste Andelain lśniło niczym kraina gwiazd. Bał się odetchnąć, by nie złamać czaru... jednak po chwili płuca zabolały pragnieniem powietrza. – Oto Kraina – szepnął Mhoram. – Posępna i potężna Góra Gromu nad nami. Najczarniejsze trucizny i sekrety Ziemi w katakumbach pod naszymi stopami. Za nami pole bitwy. W dole równina Sarangrave. A tam... bezcenne Andelain, cud życia. Tak. Tam leży serce Krainy. Stał w pozie pełnej szacunku, jakby znalazł się pośród bogów. Covenant przyjrzał mu się z uwagą. – Po to mnie przyprowadziłeś... żeby przekonać, że warto o to walczyć. – Skrzywił się, czując gorzki smak wstydu. – Chcesz czegoś ode mnie... jakiejś deklaracji wierności. Zanim staniesz przed Droolem. Jaskiniowe Upiory, które zabił, leżały w pamięci jak zimny i twardy ciężar. – Oczywiście – przyznał Lord. – Ale to sama Kraina prosi o twoją wierność. – A potem przemówił z naciskiem: – Patrz, Thomasie Covenancie. Użyj oczu. Spójrz na to wszystko. Patrz i słuchaj... słuchaj bębnów. I słuchaj mnie. Oto jest serce Krainy. To nie dom Wzgardliwego. Dla niego nie ma tu miejsca. Naturalnie, on chce posiąść te jady, ale jego dom jest w Ochronce Foula, nie tutaj. Brakuje mu głębi, surowości i piękna. Tutaj działa poprzez ur-Podłych albo Jaskiniowe Upiory. Rozumiesz? – Rozumiem. – Covenant twardo spojrzał w oczy Lorda. – Zawarłem już umowę... „pokój”, jeśli tak wolisz ją nazywać. Nie będę więcej zabijał. – „Pokój”? – powtórzył Mhoram. W jego oczach powoli gasła groźba. – No cóż, musisz mi wybaczyć. W trudnych chwilach niektórzy Lordowie dziwnie się zachowują. Wyminął Niedowiarka i ruszył z powrotem w dół. Covenant pozostał jeszcze chwilę w skalnym oknie i spoglądał za schodzącym Lordem. Dostrzegł jego zawoalowaną aluzję do Kevina; zastanawiał się jednak, jakie pokrewieństwo widzi Mhoram między sobą a Niszczycielem Krainy. Czyżby uważał, że byłby zdolny do takiej rozpaczy? Mrucząc cicho, wrócił do obozowiska. Zauważył badawcze spojrzenia wojowników: próbowali odgadnąć, co zaszło między nim a Mhoramem. Nie dbał jednak o to, jakie wróżby odczytali. Kiedy ruszyli w drogę, prowadził Durę wzdłuż brzegu rozpadliny, nie zważając na zdradliwe osypiska. Niejednokrotnie upadał na ręce i kolana, obijając się i kalecząc niebezpiecznie. Myślał o Święcie Wiosny, o bitwie pod Niebotycznym Woodhelven, o dzieciach, Llaurze i Piettenie, Atiaran i bezimiennym Wyzwolonym, o Lenie, Triocku i wojowniczce, która zginęła w jego obronie... Myślał i próbował sam siebie przekonać, że nic nie zagraża warunkom umowy, że nie jest jeszcze tak rozjuszony, by znowu zaryzykować walkę. Po południu drużyna wciąż wspinała się po stromym zboczu, sunąc ku zachodowi i z wolna zyskując na wysokości. Nie widzieli jeszcze celu swej drogi. Nawet gdy słońce opadło nisko, a ryk wód stał się wyraźnym akompaniamentem dla podziemnych bębnów, wciąż nie widzieli przełomu. Wreszcie jednak wkroczyli w stromy, osłonięty parów. Wybiegała z niego szczelina zbyt wąska dla koni, a z niej dochodził huk pędzącej rzeki. W parowie, pod opieką Powrozów, zostawili wierzchowce i pieszo ruszyli szczeliną. Wiła się zboczem, aż doprowadziła ich do urwiska nie więcej niż sto stóp ponad Przełomem Zdrajcy. Nie słyszeli już bębnów; szum wody zagłuszał każdy dźwięk, prócz ich własnych krzyków. Wysokie i strome ściany rozpadliny przesłaniały horyzont. Poprzez pył wodny, spowijający ich niby mgła, widzieli sam przełom: wąski skalny kanał, który zaciskał koryto rzeki, aż zdawała się krzyczeć. Dziki, biały nurt z pióropuszami ogni zachodzącego słońca uderzał o skały, jakby walczył z własnym rozpędem. Przez ponad milę rzeka płynęła między skałami i wsysana przez otchłań wlewała się do wnętrza góry. Nad horyzontem powyżej przełomu wisiało słońce niczym kula krwi na ołowianym niebie. Jego blask zabarwiał płomieniem nieliczne drzewa zakorzenione na krawędziach rozpadliny chyba tylko poczuciem obowiązku. Jednak w samym Przełomie Zdrajcy istniał tylko wodny pył, kamienne ściany i udręczone wody. Potop szumu zalewał uszy Covenanta, a wilgotna skała pod stopami wydawała się śliska. Przez moment urwiska wirowały dookoła; czuł, że paszcza góry próbuje go pochłonąć. Cofnął się do szczeliny i przywarł plecami do skały. Przycisnął ręce do piersi i starał się uspokoić oddech. Wokół wybuchło zamieszanie. Słyszał okrzyki zaskoczonych wojowników, słyszał zduszone wołania Pianościgłego. Nie ruszał się z miejsca. Wśród mgły i ryku rzeki przyciskał swe ciało do skały, aż kolana przestały drżeć, a lęk przed ześliźnięciem uwolnił mu stopy. Dopiero wtedy podszedł, by sprawdzić, co wywołało zamęt. Jedną ręką opierał się o ścianę, drugą chwytał za ramiona kolejnych towarzyszy. Pomiędzy Covenantem a urwiskiem walczył Pianościgły. Dwóch Gwardzistów Krwi trzymało go za ramiona, a on tłukł nimi o ściany szczeliny. – Puśćcie mnie! – syczał wściekle. – Puśćcie! Chcę ich dostać! – Nie! – Prothall zjawił się nagle przed Gigantem. Słońce miał za plecami i cień skrywał mu twarz. Stał nieruchomo, rozkładając ramiona i wysoko unosząc laskę. Był stary i o połowę niższy od Giganta, lecz w pomarańczowym i czerwonym blasku wydawał się większy, wyższy, obdarzony niezachwianym autorytetem. – Skalny Bracie! Opanuj się! Na Siedem, czy Furia cię ogarnął? Pianościgły odepchnął Gwardzistów. Chwycił szatę Prothalla na piersi, uniósł Wielkiego Lorda w powietrze i przycisnął do skały. – Furia? – syknął mu prosto w twarz, jakby krztusił się gniewem. – Oskarżasz mnie? Gwardziści Krwi skoczyli do Giganta, powstrzymał ich jednak krzyk Mhorama. Prothall wisiał niby garść łachmanów, lecz nie odwrócił wzroku. – Furia cię ogarnął? – powtórzył. Przez jeden straszliwy moment Pianościgły trzymał Wielkiego Lorda, jakby miał zamiar zgnieść go gołymi rękami. Covenant myślał nerwowo, co powiedzieć, jak interweniować... lecz nic nie przychodziło mu do głowy. Nie miał pojęcia, co się Gigantowi stało. Za jego plecami odezwał się komendant Tuvor. – Furia? – powiedział wyraźnie. – W Gigancie z Morskiej Rubieży? Niemożliwe. Jak przekłuty słowami Tuvora, Pianościgły zakaszlał gwałtownie i skulił się. Opuścił Prothalla, po czym zatoczył się do tyłu, trafiając plecami na przeciwległą ścianę. Paroksyzm kaszlu przechodził z wolna w zduszony chichot, podobny do ataku histerii. Słyszany poprzez szum rzeki dźwięk budził dreszcze niby oślizła pieszczota. Covenant nie mógł tego znieść – musiał sprawdzić, co się stało. Przesunął się naprzód, by spojrzeć w głąb przełomu. Tam, broniąc się przed zawrotem głowy i zalewem ryku wód, zobaczył to, co rozpaliło Pianościgłego. Ach, Gigancie! – jęknął. Zabijać... Pod nim, ledwie dwadzieścia stóp powyżej poziomu rzeki, biegła wąska droga, podobna raczej do skalnej półki w południowej ścianie. I tą drogą, w rytm uderzeń niesłyszalnych teraz bębnów, maszerowała armia Jaskiniowych Upiorów spod Góry Gromu. Prowadzone przez ur-Podłych, rząd za rzędem niezgrabne kreatury wychodziły z tunelu, a żądza płonęła w ich oczach koloru lawy. Tysiące ich opuściło już siedliska, a wciąż szły, jak gdyby Góry Gromu wylewały na bezbronną Krainę wszystkie zamieszkujące pod nią hordy robactwa. Przez moment serce Covenanta biło w rytmie bólu Giganta. Nie mógł znieść myśli, że Pianościgły i jego lud utracą nadzieję z powodu takich stworów jak te. Czy zabijanie jest jedynym rozwiązaniem? Odruchowo, niemal na ślepo zaczął szukać drogi, którą Pianościgły zamierzał dotrzeć do Jaskiniowych Upiorów. Odnalazł ją bez trudu; wydawała się łatwa dla każdego, kto nie cierpiał na lęk wysokości: gładkie, nierówne stopnie wykute w skale południowej ściany od rozpadliny aż do drogi. Naprzeciw dostrzegł schody wiodące od rozpadliny w górę. Były szare, wytarte i wiekowe jak macierzysta skała. Lord Mhoram stanął za Covenantem. Szum wody zagłuszał jego słowa. – To starożytna strażnica Przełomu Zdrajcy. Nietrudno pojąć tę część Pierwszego Działu, która wspomina o tym miejscu. Zostało stworzone, by zdrajcy mogli z ukrycia obserwować rzekę. Właśnie tutaj, w Przełomie Zdrajcy, Lord Foul Wzgardliwy objawił swą prawdziwą postać Wielkiemu Lordowi Kevinowi. Tutaj padł pierwszy cios w otwartej wojnie, zakończonej rytuałem profanacji. Do tego dnia Kevin Niszczyciel Krainy wątpił w dobrą wolę Lorda Foula, chociaż nie wiedział dlaczego, gdyż Wzgardliwy nie popełnił żadnego zła, które Kevin potrafiłby odkryć. Okazywał więc zaufanie Lordowi Foulowi, wstydząc się swych niegodnych podejrzeń. Aż kiedyś, dzięki intrygom Wzgardliwego, do Rady Lordów nadeszła wiadomość od Demondim pod Górą Gromu. Prosili Lordów, by przybyli do wiedariów Demondim, do krypt lęgowych, gdzie powstawali ur-Podli. Mieli tam spotkać wiedmistrzów, posiadających jakoby wiedzę o tajemnych mocach. Urwał. – Lord Foul sądził zapewne, że sam Kevin pojedzie do Góry Gromu – podjął. – Jednak Wielki Lord zwątpił i nie wyruszył. Potem zawstydził się tego zwątpienia i posłał kilku ze swych najwierniejszych przyjaciół i najpotężniejszych sprzymierzeńców. I tak drużyna Dawnych Lordów popłynęła, jak było to w ich zwyczaju, w dół Lekkoduszy, przez Andelain do Góry Gromu. I tutaj, wśród ryku i piany Przełomu Zdrajcy, wpadli w zasadzkę ur-Podłych. Zginęli wszyscy, a ich ciała wrzucono w otchłań pod górą. A potem podobne do tych armie wymaszerowały z katakumb i nie przygotowana Kraina pogrążyła się w wojnie. Długi konflikt trwał od jednej krwawej bitwy do drugiej, bez cienia nadziei. Wielki Lord Kevin walczył mężnie. Ale pamiętał, że wysłał swych przyjaciół w zasadzkę. Wkrótce jednak wszelka nadzieja przepadła. Kuszący, oszałamiający pęd rzeki odbierał Covenantowi energię. Krople wody ściekały mu po twarzy jak pot. Pianościgły chciał spróbować tego samego: skoczyć w falującą pokusę przełomu, runąć z zasadzki na Jaskiniowe Upiory. Z wysiłkiem, który wyrwał jęk z zaciśniętych warg, Covenant cofnął się ze strażnicy i oparł o ścianę. – Czy on dalej się śmieje? – zapytał nagle. Mhoram chyba zrozumiał. – Nie. Siedzi teraz i śpiewa cicho pieśń bezdomnych. Niczego nie okazuje. Pianościgły, westchnął Covenant. – Dlaczego powstrzymałeś Gwardię Krwi? Mógł zranić Prothalla. Lord odwrócił się plecami do Przełomu Zdrajcy i spojrzał Covenantowi w oczy. – Słone Serce Pianościgły jest moim przyjacielem. Jak mogłem się wtrącać? – A po chwili dodał: – Wielki Lord nie jest bezbronny. – A gdyby Furia... – upierał się Covenant. – Nie. – Krótka odpowiedź nie dopuszczała żadnych wątpliwości. – Prawdę powiedział Tuvor: żaden Furia nie jest tak potężny, by opanować Giganta. – Ale coś... – Covenant zająknął się. – Coś sprawia mu ból. On... nie wierzy w te znaki. Sądzi, że Drool... albo coś innego... nie dopuści, by Giganci wrócili do domu. Mhoram odpowiedział tak cicho, że Covenant musiał czytać słowa z ruchu jego warg. – Ja też tak myślę. Pianościgły! Covenant obejrzał się na Giganta. Pianościgły siedział w ciemności niczym skalna bryła i śpiewał cicho, wpatrując się w niewidoczne wizje na kamieniu. Ten obraz wzbudził w Covenancie współczucie i gniew, lecz stłumił te emocje – trzymał się zawartej Umowy. Ściany rozpadliny pochylały się ku niemu niby dławiące, czarne skrzydła strachu. Przecisnął się obok Giganta w stronę parowu. Wkrótce drużyna zebrała się na kolację. Jedli przy świetle pochodni lillianrill, a gdy skończyli, próbowali trochę się przespać. Covenant miał wrażenie, że odpoczynek jest niemożliwy. Wyczuwał armię Jaskiniowych Upiorów. Lecz nieustający szum rzeki uspokajał; wreszcie Covenant ułożył się na ziemi. Zdrzemnął się, a skała wibrowała od bicia wojennych bębnów. Ocknął się nagle. Czerwony księżyc wszedł już ponad szczyt Góry Gromu i teraz świecił prosto do parowu. Covenant odgadł, że minęła północ. Z początku miał wrażenie, że przebudził go krwawy blask. Ale po chwili zrozumiał, że nie czuje już wibracji bębnów. Rozejrzał się; Tuvor rozmawiał szeptem z Wielkim Lordem Prothallem. A zaraz potem zaczął budzić śpiących. Po chwili wojownicy byli już gotowi. Covenant miał swój nóż i laskę w dłoni. Birinair uniósł pręt z migoczącym na czubku małym płomykiem; w tym nikłym świetle Mhoram i Prothall stali razem ze Sługrzywą Gibką, Klingą Quaanem i komendantem. Niewyraźne cienie lęku i stanowczości przebiegały po twarzy Prothalla, a głos brzmiał słabo. – Nadeszła nasza ostatnia godzina pod otwartym niebem. Zakończył się wymarsz armii Droola. Ci z nas, którzy tak postanowią, zejdą do katakumb Góry Gromu. Musimy wykorzystać tę szansę, póki uwaga Droola skierowana jest na jego wojska... zanim dostrzeże, że nie ma nas tam, gdzie się spodziewa. Nadeszła pora, by ci, którzy zechcą, zrezygnowali z wyprawy. Po klęsce nie będzie już odwrotu ani ucieczki z Siedlisk Upiorów. Wszyscy służyli dzielnie. Ci, którzy teraz odejdą, nie muszą się wstydzić. – Czy ty zawrócisz, Wielki Lordzie? – spytał ostrożnie Quaan. – Nie – westchnął Prothall. – To mnie wskazała ręka tych czasów. Nie ośmielę się cofnąć. Quaan odpowiedział: – Czy Eoman Grupy Bojowej Twierdzy Lordów może odstąpić, gdy prowadzi Wielki Lord? Nigdy. – Nigdy! – zawołali chórem wojownicy. Covenant zastanawiał się, gdzie teraz jest i co postanowi Pianościgły. Co do siebie, intuicyjnie wyczuwał, że nie ma wyboru, że sen uwolni go tylko za pośrednictwem Laski Praw. Albo poprzez śmierć. W następnej chwili, unosząc dumnie głowę, przemówiła Sługrzywa Gibka. – Dałam słowo. Wasze konie znajdą opiekę. Powrozy będą ich bronić w nadziei na wasz powrót. Ale ja... – Potrząsnęła związanymi włosami, jakby przeciwstawiała się samej sobie. – Ja pójdę z wami. Pod ziemię. – Gestem uciszyła protest Wielkiego Lorda. – Ty dałeś przykład. Muszę ci dorównać. Jak mogłabym znowu stanąć przed Ranyhyn, gdybym dotarła tak daleko po to, by zawrócić, gdy rośnie niebezpieczeństwo? Czuję jeszcze coś. Rameni znają niebo i otwarte przestrzenie. Znamy powietrze i trawę. Nie gubimy drogi w mroku: Ranyhyn nauczyły nasze stopy pewności. Czuję, że zawsze znajdę drogę... na zewnątrz. Może będziecie mnie potrzebować, chociaż daleko odeszłam od Równin Ra i daleko od samej siebie. Cienie uformowały grymas na twarzy Prothalla, ale odpowiedział spokojnie: – Dzięki ci, Sługrzywo. Rameni to dzielni przyjaciele Krainy. – Spojrzał na drużynę. – Chodźmy więc. Przed nami cel wyprawy. Cokolwiek się zdarzy, póki ludzie potrafią śpiewać, będą powtarzać w pieśniach, że w tej czarnej godzinie Kraina wysłała mężnych. Bądźmy jej wierni do końca. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i zniknął w szczelinie. Wojownicy przepuścili Covenanta za dwoma Lordami, jakby w ten sposób chcieli okazać mu szacunek. Prothall i Mhoram szli ramię w ramię, a kiedy zbliżyli się do strażnicy, Covenant dostrzegł przed nimi Pianościgłego. Gigant stał na krawędzi urwiska i opierał się rękami o obie ściany, odwrócony plecami do Lordów; spoglądał na ciemne, zabarwione krwią wody rzeki. Potężna, czarna sylwetka rysowała się na szkarłatnym niebie. – Zostanę tutaj – powiedział, jakby z dna przełomu. – Na warcie. Będę was strzegł. Póki żyję, armia Droola nie pochwyci was w pułapkę pod Górą Gromu. – A po chwili dodał, spoglądając w głąb własnej duszy: – Stąd nie poczuję smrodu Siedlisk Upiorów. – Lecz następne zdanie niosło echo dawnego humoru. – Katakumby nie nadają się dla stworzeń o rozmiarach Gigantów. – Słusznie wybrałeś – wymruczał Prothall. – Potrzebujemy ochrony. Ale czekaj najwyżej do pełni. Jeśli nie wrócimy, zginęliśmy, a ty musisz ostrzec swój lud. Pianościgły odpowiedział, jakby słyszał inny głos: – Pamiętajcie o przysiędze pokoju. W labiryncie, do którego wchodzicie, to wasza lina ratunkowa. Będzie was chronić przed spiskami Foula, tajemnymi i okrutnymi. Pamiętajcie o przysiędze. Może się zdarzyć, że nadzieja sprowadzi was na manowce. Ale nienawiść... nienawiść niszczy. Zbyt pochopny okazałem nienawiść. Staję się tym, czym pogardzam. – Miej choć odrobinę szacunku dla prawdy – warknął Lord Mhoram. Jego szorstki ton zdumiał Covenanta. – Jesteś Słone Serce Pianościgły, Gigant z Morskiej Rubieży, Skalny Brat ludzi Krainy. Tego nikt nie zdoła ci odebrać. Lecz Covenant nie słyszał w słowach Giganta litości nad sobą... tylko akceptację i smutek. Pianościgły nie odezwał się więcej – stał w strażnicy nieruchomo jak posąg. Lordowie nie poświęcali mu więcej czasu. Zbliżał się dzień, a chcieli zejść pod ziemię jeszcze przed świtem. Drużyna zajęła miejsca w szeregu. Prothall, Birinair i dwóch Gwardzistów Krwi szło za komendantem Tuvorem. Potem Mhoram, Gibka, Bannor, Covenant i Korik. Za nimi Klinga Quaan, czternastu jego wojowników i ostatnia czwórka z Gwardii Krwi. Było ich tylko dwudziestu dziewięciu przeciwko całej nieznanej potędze Droola Skalnego Robaka. Rozciągnęli leptorową linę od Tuvora do ostatniego z Gwardzistów i pojedynczą kolumną ruszyli wyślizganymi stopniami do Przełomu Zdrajcy. 22. Katakumby Góry Gromu Księżyc Droola niby żółć wypełniał noc goryczą. Rzeka pryskała w jego blasku i huczała w głębi Przełomu Zdrajcy, jakby miażdżyły ją skalne ściany. Wodny pył i mokry mech sprawiały, że marsz schodami ze strażnicy był niebezpieczny niczym spacer po bagnach. Covenant cały zesztywniał. Z początku, gdy nadeszła jego kolej, by rozpocząć zejście, strach niemal go paraliżował. Kiedy jednak Bannor zaproponował, że go zniesie, duma kazała mu ruszyć z miejsca. Jako dodatkowe, prócz leptorowej liny, zabezpieczenie Bannor i Korik jak poręcz nieśli jego laskę. Schodził wolno, jakby usiłował wrosnąć stopami w każdy kolejny stopień. Schody opadały nieregularnie z krawędzi urwiska, na ukos ściany przełomu. Po chwili drużyna opuszczała się w szumiącą otchłań, kierowana jedynie płomieniem pochodni Birinaira. Szkarłatna piana na rzece zdawała się zachłannie sięgać ku nim. Każdy stopień był bardziej śliski od poprzedniego. Za plecami Covenant usłyszał jęk, gdy pośliznął się któryś z wojowników. Cichy dźwięk niósł w sobie grozę, niby świst strzały z kuszy. Lecz Gwardziści trzymający linę szli pewnie i wojownik szybko odzyskał równowagę. Zejście trwało bez końca. Covenant czuł ból w kostkach. Próbował siłą woli wdusić stopy w kamień, mocą koncentracji uczynić je częścią skały. Trzymał laskę tak mocno, aż zdawała się wymykać ze śliskiej od potu dłoni. Drżały mu kolana. Lecz Bannor i Korik podtrzymywali go. Odległość do drogi malała. Po kilku długich, niebezpiecznych minutach odpłynęła groźba paniki. Wreszcie dotarł do stosunkowo bezpiecznej półki. Stanął wśród towarzyszy pomiędzy ścianą przełomu a korytem rzeki. W górze pas nieba szarzał powoli, lecz jasność ta podkreślała tylko mrok panujący w dole. Samotna pochodnia Birinaira migotała niczym zagubiony ognik na pustkowiu. Musieli krzyczeć, by porozumieć się wśród chaosu wód. Quaan wydał rozkazy Eomanowi. Wojownicy sprawdzili broń. Kilkoma gestami i ruchami głowy Tuvor dokonał ostatnich ustaleń z Gwardią Krwi. Covenant chwycił laskę i upewnił się, że kamienny nóż – nóż Atiaran – jest na miejscu. Miał niejasne wrażenie, że o czymś zapomniał. Zanim jednak zdążył się zastanowić, co to było, zabrzmiały podniesione głosy. Stary Birinair kłócił się z Wielkim Lordem Prothallem. Po raz pierwszy Ciepłodziej nie dbał o swą godność. Przekrzykując ryk rzeki, przysunął swą pomarszczoną twarz do twarzy Prothalla i wrzasnął: – Nie wolno ci! Zbyt duże ryzyko! Lord pokręcił głową. – Nie możesz prowadzić! Pozwól mi! I znowu Prothall odmówił. – Oczywiście! – krzyknął Birinair, starając się, by mimo hałasu jego słowa były słyszalne. – Nie możesz! Ja tak! Znam drogi! Oczywiście? Czy tylko ty jesteś dość stary, by się uczyć? Pamiętam dawne mapy. Nie jestem durniem, chociaż wyglądam na starego i... – Zawahał się. – ...I bezużytecznego! Musisz mi pozwolić! Prothall starał się krzyczeć tak, by nie sprawiać wrażenia zagniewanego. – Czas nagli! Nie wolno nam zwlekać! Birinairze, stary przyjacielu, na niczyje barki nie mogę złożyć ryzyka tej wyprawy! – Głupiec! – warknął Birinair, decydując się na zuchwałość, by dowieść swoich racji. – Jak będziesz widział? – Widział? – Oczywiście! – Głos Ciepłodzieja wibrował sarkazmem. – Idź na przedzie! Narażaj wszystkich! Oświetlaj drogę ogniem Lordów! Głupcze! Drool odkryje nas, nim dotrzemy do Mostu Siedliska. Prothall zrozumiał w końcu. – Tak, to prawda. – Przygarbił się, jakby ta świadomość odebrała mu siły. – Twój ogień jest cichszy od mojego. Jeśli użyję swojej laski, Drool z pewnością odkryje naszą obecność. – Odwrócił się, nagle zagniewany. – Tuvorze – zawołał. – Zamiast mnie prowadzi Ciepłodziej Birinair! Będzie oświetlał nam drogę. Strzeż go dobrze, Tuvorze. Nie pozwól, by ten stary przyjaciel narażał się na niebezpieczeństwa mnie przeznaczone. Birinair wyprostował się, jakby odpowiedzialność przywróciła mu dumę. Zgasił swój pręt i oddał go wojownikom do spakowania z pozostałymi. Pogłaskał koniec swej laski; zapłonął ogień. Skinąwszy na pozostałych, wzniósł światło i ruszył sztywno w stronę paszczy Góry Gromu. Korik i Terrel wyprzedzili go natychmiast, zajmując wysunięte pozycje dwadzieścia stóp przed Hirebrandem. Dwaj inni gwardziści ustawili się tuż za nim; dalej szli razem Mhoram i Prothall, potem jeszcze dwóch Gwardzistów oraz pojedynczo Sługrzywa Gibka, Covenant i Bannor. Następnie maszerował trójkami Quaan ze swoim Eomanem, a ostatnia para gwardzistów zamykała tyły. W takim szyku drużyna zbliżała się do wejścia do katakumb. Covenant zerknął jeszcze w górę, by po raz ostatni spojrzeć na Pianościgłego w strażnicy. Nie dostrzegł Giganta; ciemność wypełniała przełom, a droga wymagała koncentracji. Bez jakiegokolwiek gestu pożegnania zanurzył się w skalny tunel pod Pianościgłym. I tak drużyna opuściła światło dnia – słońce, niebo, świeże powietrze, trawę i możliwość ucieczki – by poprowadzić wyprawę w gardziel Gravin Threndor. Covenant wkraczał w tę noc jak w koszmar. Nie przygotował się na zejście do katakumb, chociaż zbliżał się do nich bez lęku. Ulga, że przetrwał marsz ze strażnicy, chwilowo uodporniła go na panikę. Nie pożegnał się z Pianościgłym; zapomniał o czymś; te problemy przesłaniało jednak wyczekiwanie, uczucie, że umowa wyprowadzi go ze snu, nie odbierając mu umiejętności przeżycia. Jednak niebo nad głową – przestrzeń, której istnienia niemal sobie nie uświadamiał – zostało ucięte niby toporem, zastąpione ogromnym kamiennym ciężarem, tak straszliwym, że sama jego aura przygniatała. Cała ta masa zdawała się wibrować mu w uszach niczym bezgłośny grom. Ryk spadających wód potęgował się w gardle jaskini, jakby ściskane kamieniem cierpienie rzeki było bardziej przenikliwe i głośne. Pył wodny był tu gęsty jak deszcz; z przodu płonął zamglony i słaby ogień Birinaira, gasnąc prawie w wilgotnym powietrzu. A powierzchnia drogi była niepewna, pełna dziur, kamieni i luźnego żwiru. Covenant wytężał uwagę, jakby nasłuchiwał, szukając nuty rozsądku we własnym bełkocie. A pod tą czujnością jak tarczę niósł swą nadzieję ucieczki. Z wielu względów czuł, że to jego jedyna osłona. Drużyna wydawała się żałośnie słaba, bezbronna wobec żyjących w mroku Jaskiniowych Upiorów i ur-Podłych. Potykając się wśród nocy, przełamanej tylko samotnym jasnym punktem ognika Birinaira, przewidywał, że wkrótce zostaną odkryci. Meldunek dotrze do Droola, ruszą wewnętrzne oddziały z Siedlisk, zawróci armia. Jaką szansę będzie miał Pianościgły przeciwko tysiącom Jaskiniowych Upiorów i ur-Podłych? Zmiażdżą drużynę niczym garstkę zarozumiałych mrówek. W owej chwili nadejdzie jego ratunek lub klęska. Nie potrafił sobie wyobrazić innego zakończenia. Pogrążony w takich myślach szedł naprzód, jak gdyby nasłuchiwał pierwszych odgłosów lawiny. Po chwili uświadomił sobie, że zmienia się odgłos rzeki. Droga prowadziła niemal poziomo, ale woda spadała w skalne głębiny. Koryto zmieniało się w kataraktę, upadek niby w samą paszczę śmierci. Szum cichł z wolna, gdy woda opadała w otchłań wciąż dalej i dalej od krawędzi. W powietrzu było mniej wodnego pyłu przyćmiewającego ognik Birinaira, a skalne ściany wyraźniej ukazywały macierzysty granit. Pomiędzy ścianą a przepaścią Covenant mógł jedynie liczyć na trwałość drogi. Kiedy mocniej postawił stopę, czuł wstrząs od pięty do podstawy kręgosłupa. Gdyby nie przepaść po lewej stronie, grota przypominałaby teraz tunel. Covenant walczył z lękiem, koncentrując uwagę na własnych stopach i światełku Hirebranda. Rzeka opadała bezradnie, a huk wodospadu słabł niby drapanie palców szukających utraconego punktu zaczepienia. Po chwili Covenant usłyszał odgłosy marszu. Obejrzał się, by spojrzeć na otwór wejścia, ale droga albo skręcała albo jej początek zniknął w oddali; za sobą nie dostrzegł niczego, jedynie noc – równie niezgłębioną jak czerń przed nimi. Jednak po chwili nieprzenikniony mrok utracił swój absolut. Jakaś zmiana w powietrzu złagodziła ciemność katakumb. Covenant wpatrywał się przed siebie, próbując sprecyzować to wrażenie. Nikt się nie odzywał. Drużyna maszerowała w milczeniu, jakby w obawie, że ściany mogą ich usłyszeć. Wkrótce jednak Birinair się zatrzymał. Covenant, Gibka i Lordowie dołączyli do starego Hirebranda. Obok stanął Terrel. – Przed nami Most Siedliska – oznajmił Gwardzista Krwi. – Korik obserwuje. Są strażnicy. Mówił półgłosem, ale po długiej ciszy zdawało się, że krzykiem przyzywa niebezpieczeństwo. – Tego się obawiałem – westchnął Prothall. – Zdołamy się zbliżyć? – Skalne światło rzuca głębokie cienie. Strażnicy stoją u szczytu przęsła. Możemy podejść na odległość strzału z łuku. Mhoram skinął na Quaana. – Ilu strażników? – zapytał Prothall. – Dwóch – odparł Terrel. – Tylko dwóch? Gwardzista Krwi prawie niedostrzegalnie wzruszył ramionami. – Wystarczy. Między nimi leży jedyne wejście do Siedlisk Upiorów. – Tylko dwóch? – szepnął znowu Prothall. Wyraźnie usiłował pojąć nieznane zagrożenie. Gdy Wielki Lord się zastanawiał, Mhoram rozmawiał pospiesznie z Quaanem. Klinga wrócił do Eomanu i po chwili do Terrela, ściągając z pleców łuki, podeszli dwaj wojownicy. Byli to wysocy, szczupli Woodhelvenninowie. W słabym świetle ich ramiona wydawały się za słabe, by napiąć cięciwę. Prothall wahał się jeszcze przez chwilę, skubiąc brodę, jakby próbował swe niejasne lęki umieścić w świadomości. Potem jednak stłumił obawy i stanowczo kiwnął Terrelowi głową. Gwardzista i dwaj wojownicy zniknęli w rozjaśnionym delikatnie mroku. – Uważajcie – szepnął Prothall do pozostałych. – Bez mojego rozkazu nie podejmujcie żadnego ryzyka. Serce mi podpowiada, że coś nam zagraża... jakieś niebezpieczeństwo, o którym wspomina Mądrość Kevina... ale nie mogę sobie przypomnieć. Ach, pamięć... Ta wiedza jest tak niepewna, tak różna od wszystkiego co poznaliśmy od profanacji... Myślcie wszyscy. I uważajcie. Wolno ruszył za Birinairem, a za nimi cała drużyna. Światło było coraz silniejsze: pomarańczowy i czerwony skalny blask, jak ten, który Covenant widział dawno temu, podczas swego krótkiego spotkania z Droolem w Kiril Threndor. Po chwili dostrzegli, że korytarz skręca ostro w prawo, a sklepienie wznosi się, jak gdyby za zakrętem czekała ogromna komora. Nim pokonali połowę odległości, wrócił Korik, by zaprowadzić ich do bezpiecznego punktu obserwacyjnego. Po drodze wskazał pozycje Terrela i dwóch wojowników. Wspięli się na prawą ścianę i klęczeli teraz na występie przy samym zakręcie. Korik prowadził drużynę wzdłuż rozpadliny koryta rzeki. Po chwili napotkali ślepą ścianę. Przepaść oddaliła się – znikała pod skałą, przed którą skręcała droga – lecz blask przeświecał wokół kamienia i dołem. Właściwie nie była to ściana, raczej olbrzymi głaz leżący niby skrzydło otwartej bramy przy wejściu do gigantycznej komory. Terrel i dwaj wojownicy zajęli pozycje w miejscu, skąd mogli strzelać ponad głazem. Korik prowadził Prothalla, Mhorama i Covenanta do miejsca, gdzie mogli wyjrzeć zza jego prawej krawędzi. Covenant zobaczył wysoką grotę. Rozpadlina rzeki skręcała i przecinała sam środek hali, prostopadle do dotychczasowej linii koryta. Potem znikała pod przeciwległą ścianą. Droga nie mogła dalej prowadzić wzdłuż koryta. Jednak w dalszej części jaskini Covenant nie dostrzegł w skale żadnych innych otworów. Rozpadlina rzeki miała tu przynajmniej pięćdziesiąt stóp szerokości. Oba brzegi łączył masywny kamienny most, wzniesiony w centrum komory. – Tylko dwóch – szepnął Mhoram. – To wystarczy. Módl się o celne oko. Nie będzie drugiego strzału. Z początku Covenant nie zauważył strażników. Wzrok przyciągały dwie kolumny ogniście pulsującego skalnego światła, stojące niczym warta na obu końcach przęsła. Przyjrzał mu się uważniej. Wkrótce dostrzegł dwie czarne sylwetki, po jednej przy każdym filarze. Tak blisko źródła światła były prawie niewidoczne. – Ur-Podli – mruknął Wielki Lord. – Na Siedem! Muszę sobie przypomnieć! Dlaczego nie Jaskiniowe Upiory? Czemu Drool marnuje ur-Podłych do takich zadań? Covenant nie słuchał. Skalne światła przyciągały uwagę; zdawały się skrywać jakieś wskazówki, których nie potrafił odczytać. Jakaś skrzywiona logika ich pulsacji na nowo zbudziła świadomość obecności ślubnej obrączki. Silny blask wywoływał wokół metalu swędzenie dłoni, niby przypomnienie o niespełnionych obietnicach. Zacisnął pięść. Prothall opanował się. – Spróbuj – rzucił posępnie Korikowi. – Możemy najwyżej przegrać. Korik bez słowa skinął głową w stronę Terrela. Dwie cięciwy brzęknęły jednocześnie. W następnej chwili ur-Podli zniknęli. Covenant dostrzegł, że spadają w otchłań jak dwa czarne kamyki. Wielki Lord odetchnął z ulgą. Mhoram z uznaniem zasalutował łucznikom, po czym zawrócił, by wytłumaczyć drużynie, co zaszło, i wydać polecenia. Wojownicy Eomanu szeptali z satysfakcją; opadało bitewne napięcie. – Strzeżcie się – syknął Prothall. – Niebezpieczeństwo nie minęło. Wyczuwam je. Zapatrzony w skalne światło Covenant nie ruszał się z miejsca. Wciąż zaciskał palce. Działo się coś, czego nie pojmował. – Co widzisz, ur-Lordzie? – zapytał Prothall. – Moc. – Pytanie zirytowało go. Słowa drażniły krtań. – Drool ma jej dosyć, byście wyszli na głupców. – Uniósł lewą dłoń. – Na zewnątrz trwa już dzień. Obrączka płonęła krwawą czerwienią, migotała zgodnie z pulsem skalnego światła. Prothall w skupieniu zmarszczył czoło. Ściągnął wargi. – Tak być nie powinno. Gdybym mógł sobie przypomnieć... Skalne światło nie potrafi tego dokonać. Podszedł Mhoram. – Terrel dołączył do nas. Możemy ruszać – oznajmił, zanim się zorientował, co zaszło między Covenantem a Prothallem. Wielki Lord z roztargnieniem kiwnął głową. I wtedy Mhoram zauważył obrączkę. Covenant usłyszał dziwny odgłos, jakby Mhoram zgrzytnął zębami. Lord wyciągnął rękę i zamknął palce na pięści Niedowiarka. Po chwili odwrócił się i skinął na drużynę. Quaan poprowadził swój Eoman za Gwardią Krwi. Zamyślony Prothall także wszedł z Birinairem do komory. Covenant odruchowo podążył za nimi do Mostu Siedliska. Tuvor z drugim gwardzistą wysunęli się do przodu. Zbliżyli się do mostu i sprawdzili, czy przęsło jest pewne. Covenant szedł jak w transie. Coraz mocniej spowijał go czar skalnego światła. Obrączka zaczęła go parzyć. Musiał się zmuszać, by pomyśleć, czemu metal jest krwawy, a nie pomarańczowoczerwony jak oba filary. Nie znalazł odpowiedzi. Czuł w sobie przemianę, której nie potrafił się oprzeć, ocenić czy choćby przeanalizować – jak gdyby obrączka przytępiała zmysły, otwierając nieznane wymiary. Tuvor i jego towarzysz weszli na most. Mimo ryzyka, jakim było pozostawanie na otwartej przestrzeni, Prothall zatrzymał drużynę. Spoglądał na Tuvora i skubał brodę drżącymi ze starości palcami. Covenant czuł, jak opanowują go czary. Grota zaczęła się zmieniać. W pewnych miejscach skalne ściany wydawały się cieńsze, jakby za moment miały stać się przezroczyste. Gibka, Quaan i wojownicy także byli przejrzyści, ulotni jak duchy. Prothall i Mhoram sprawiali wrażenie bardziej materialnych, choć Prothall migotał, a Mhoram jakby zastygł w bezruchu. Jedynie Gwardziści Krwi nie zdradzali oznak rozproszenia, utraty swej istoty wśród mgły... Gwardia Krwi i białe złoto. Własne ciało Covenanta było tak niewyraźne, aż bał się, że obrączka przeleci przez nie i spadnie na kamienie. U jego ramienia stał Bannor – twardy, niewzruszony i groźny, jak gdyby jednym dotknięciem mógł rozproszyć mglistą postać Niedowiarka. Covenant dryfował w przemijalność. Spróbował wziąć się w garść. Tuvor zbliżał się do szczytu przęsła. Most sprawiał wrażenie, jakby miał się załamać pod ciężarem komendanta – Tuvor wydawał się o wiele masywniejszy niż kamień. I wtedy Covenant zobaczył migoczące powietrze blokujące przejście, otaczające kamienne przęsło. Tuvor miał właśnie w nie wejść. Ze straszliwym wysiłkiem Covenant zaczął walczyć, opierać się czarowi. Jakaś intuicja podpowiadała mu, że Tuvor zginie. To co, że jestem trędowaty! – przekonywał sam siebie. Nie taką zawierał umowę; nie obiecywał patrzeć bez słowa, jak giną ludzie. Ognie piekielne! A potem, z odrodzonym na nowo gniewem, krzyknął jeszcze raz: Ognie piekielne! – Stójcie! – wykrztusił. – Nie widzicie? – Tuvorze! – zawołał natychmiast Prothall. – Nie ruszaj się! – Zwrócił się do Covenanta. – Co tam jest? Co widzisz? Gniew spowodował, że otoczenie jakby nabrało trwałości, choć Prothall nadal był dziwnie przejrzysty. Covenant szarpnął obrączkę. – Zawróć ich – wyrzucił. – Oślepłeś? To nie skalne światło. Tam jest jeszcze coś. Mhoram przywołał Gwardzistów Krwi. Lecz Prothall przez moment w niemej grozie spoglądał tylko na Covenanta. I nagle uderzył laską o skałę. – Ur-Podli! – zawołał. – I skalne światło właśnie tam... Byłem ślepy, ślepy! Oni kierowali mocą. – Słowo Ostrzeżenia? – szepnął z niedowierzaniem Mhoram. – Tak! – Czy to możliwe? Czyżby Drool całkowicie opanował Laskę? Czy potrafiłby wywołać taką moc? Prothall biegł już do mostu. – Lord Foul go uczył – rzucił przez ramię. – My nie mieliśmy takiego pomocnika. Po chwili kroczył już po moście, z Tuvorem za plecami. Czar objął go znowu, lecz teraz Covenant znał go lepiej i umiał powstrzymać przekleństwa. Wciąż widział migotliwą pętlę Słowa, do której zbliżał się Prothall. Wielki Lord podchodził wolno, aż zatrzymał się o krok przed barierą. W lewej ręce ściskał laskę, a prawą uniósł w geście rozpoznania. Zakaszlał chrapliwie i zaczął śpiewać. Raz po raz powtarzał ten sam tajemniczy motyw w języku, którego Covenant nie rozumiał – tak starym, że nawet głoski zdawały się sędziwe. Prothall śpiewał cicho, ledwie słyszalnie, jak gdyby zawierał przymierze ze Słowem Ostrzeżenia. Stopniowo, niewyraźnie, niby wisząca w powietrzu mgła, Słowo stało się widoczne. W powietrzu naprzeciw dłoni Prothalla jak fragment niewidzialnego arrasu pojawił się bezkształtny strzęp czerwieni. Blada plama rozszerzała się, aż powstał duży, nierówny krąg ze środkiem na wysokości ręki Wielkiego Lorda. Z najwyższą ostrożnością, nie przerywając pieśni, Prothall uniósł ramię, by zmierzyć wysokość Słowa, potem przesunął dłoń na boki, badając jego położenie. I tak w częściach drużyna zobaczyła barierę zamykającą przejście. Covenant doprowadził się do wściekłości. Dopiero wtedy dostrzegał taki fragment Słowa jak pozostali. Wreszcie Prothall opuścił rękę i przerwał pieśń. Czerwone pasma zniknęły. Wielki Lord sztywno zszedł z mostu, jakby tylko siłą woli trzymał się na nogach. Lecz wzrok wyrażał zrozumienie i świadomość ryzyka. – Słowo Ostrzeżenia – oznajmił surowo. – Umieszczone tu mocą Laski Praw, by powiadomić Droola, że przełamaliśmy jego obronę... i aby przy pierwszym dotknięciu zburzyć Most Siedliska. – W jego głosie brzmiała determinacja, jakby skakał w otchłań. – To dzieło ogromnej mocy. Od profanacji żaden z Lordów nie był zdolny do takiego czynu. Gdybyśmy nawet potrafili je usunąć, nic byśmy nie zyskali, ponieważ Drool zostałby ostrzeżony. Jedno tylko przemawia na naszą korzyść: takiego Słowa nie można utrzymać bez zwracania na nie ciągłej uwagi. Trzeba go doglądać, inaczej rozpada się... choć dla naszych celów nie dość szybko. Drool postawił na straży ur-Podłych, co może świadczyć, że jego myśli skierowane są gdzie indziej. Cudownie! burknął jadowicie Covenant. Wspaniale! Palce go świerzbiały przemożną chęcią, by kogoś zdusić. – Jeśli Drool nie tutaj kieruje wzrok, zdołamy może nagiąć Słowo, nie łamiąc go. Nie jest tak czyste i groźne, jak by mogło. – Spojrzał na Covenanta. – Lękam się jednak o ciebie, ur- Lordzie. – O mnie? – Covenant zareagował tak, jakby Wielki Lord o coś go oskarżał. – Dlaczego? – Boję się, że sama bliskość twego pierścienia może rozwiązać Słowo. Dlatego musisz pójść na końcu. Nawet wtedy możemy wpaść w pułapkę katakumb, pozbawieni mostu, który wyprowadziłby nas na zewnątrz. Na końcu? Wyobraźnia podsunęła mu wizję opuszczenia w tej sali, gdzie głęboka rozpadlina blokowała drogę ucieczki, której szukał. Chciał protestować: Pójdę pierwszy! Jeśli mnie się uda, uda się wszystkim. Dostrzegł jednak bezsens takiej argumentacji. Milcz, upomniał sam siebie. Dotrzymaj umowy. – Do roboty – warknął. Strach w jego słowach przypominał gorycz. – Pewnie w tych dniach przyślą zmianę warty. Prothall kiwnął głową. Raz jeszcze zmierzył Covenanta wzrokiem i odwrócił się. Wraz z Mhoramem podeszli do mostu, by rozbroić Słowo. Tuvor i Terrel pobiegli za nimi, niosąc zwoje leptoru. Opasali Lordów i umocowali linę u podstawy przęsła. Tak zabezpieczeni, Mhoram i Prothall ostrożnie ruszyli naprzód; zatrzymali się o wyciągnięcie ręki przed niewidzialnym Słowem. Uklękli obaj i zaczęli pieśń. Kiedy dolny brzeg Słowa ukazał się w szkarłacie, ułożyli laski na kamieniach, równolegle do niego. Potem, z niezwykłą ostrożnością, wtoczyli je pod migotliwą zasłonę mocy. Przez pełen napięcia moment trwali nieruchomo w modlitewnych pozach, jak gdyby zaklinali drewno, by nie naruszyło prądu płynącego tuż przy ich twarzach. Serca widzów zamarły, gdy czerwony blask zafalował. Lordowie nie przerywali śpiewu i po chwili Słowo ustabilizowało się. Wtedy przystąpili do najtrudniejszej części dzieła. Zaczęli podnosić wewnętrzne końce lasek. Z westchnieniem zdumienia i zachwytu drużyna spostrzegła, jak dolna krawędź Słowa ugina się, pozostawiając niską, trójkątną szczelinę. Kiedy jej szczyt sięgnął na stopę ponad podłożem, Lordowie zamarli. Bannor i jeszcze dwaj Gwardziści Krwi ruszyli przez most, rozwijając po drodze linę. Jeden po drugim przeczołgali się pod barierą, zbiegli i umocowali leptor po drugiej stronie. Gdy tylko Bannor skończył, Mhoram chwycił koniec laski Prothalla. Wielki Lord przecisnął się przez szczelinę, by z kolei przytrzymać laskę dla Mhorama. Nim Mhoram zajął pozycję, stary Birinair czekał już na przejście. Za nim pojedynczo szli wojownicy Eomanu, Quaan i Gibka. Tuvor i Terrel prześliznęli się pod Słowem i zamocowali liny ratunkowe dla Lordów za przepaścią. Wreszcie ostatni z Gwardzistów szybko opasał Covenanta główną liną i przemknął na drugą stronę. Covenant został sam. Zlany zimnym potem ruszył na most. Miał wrażenie, że dwa filary skalnego światła obserwują go badawczo. Maszerował gniewnie, przeklinając Foula i przeklinając siebie za ten strach. Nawet nie spojrzał w otchłań. Wpatrywał się w szczelinę pod Słowem i koncentrował swoją wściekłość na arrasie mocy. W miarę jak się zbliżał, czuł ból promieniujący z obrączki. Most wydawał się coraz cieńszy... rozwiewał się pod stopami... Słowo było wyraźniejsze, coraz silniej dominujące w polu widzenia. Nie pozwalał opaść wściekłości. Co z tego, że trędowaty! Dotarł do szczeliny, przyklęknął, przez migotliwą zasłonę spojrzał na Lordów. Pot spływał im po twarzach, głosy drżały w nieustającej pieśni. Zacisnął palce na lasce Baradakasa i wczołgał się pod barierę. Kiedy mijał Słowo, słyszał przenikliwy pisk, niby jęk łamanego oporu. W tej właśnie chwili z obrączki trysnął zimny, czerwony płomień. A potem był już po drugiej stronie, a Słowo i most pozostały nienaruszone. Potykając się zbiegł z przęsła i odrzucił leptorową linę. Już bezpieczny, obejrzał się jeszcze, by zobaczyć, jak Mhoram i Prothall usuwają laski spod Słowa. Potem wyszedł z krypty Mostu Siedliska w ciemny tunel drogi. Niemal natychmiast wyczuł za sobą Bannora, ale nie przystawał, póki ciemność, w którą się zagłębiał, nie stała się tak gęsta, że z pozoru nieprzenikniona. – Chcę być sam – warknął, pełen frustracji i lęku. – Dlaczego mnie nie zostawisz? Bannor odpowiedział z szorstkim akcentem Haruchai: – Jesteś ur-Lordem Covenantem. My jesteśmy Gwardią Krwi. Twoje życie jest pod naszą opieką. Covenant spojrzał gniewnie we wszechobecną ciemność; myślał o nienaturalnej twardości Gwardzistów Krwi. Jakie nadrzędne prawo sprawiało, że ich ciała zdawały się mniej śmiertelne niż macierzysta skała Góry Gromu? Zerknął na obrączkę: krwawy blask przygasł niemal zupełnie. Zazdrościł Bannorowi niewzruszonego spokoju, bo jego własna nierzetelność budziła w nim odrazę. – To mi nie wystarczy – odparł pod wpływem nagłego impulsu intuicji. Potrafił sobie wyobrazić lekkie, wymowne wzruszenie ramion Bannora, choć go nie widział. Czekał pełen buntu, aż drużyna dogoni ich obu. Kiedy znów maszerował w szeregu, kiedy wyminął go ognik Birinaira, kiedy szedł jak zahipnotyzowany jego blaskiem po niewidzialnych szlakach – noc katakumb zagęściła się wokół niego niczym tłum niewidocznych gapiów czekających na krew. Nastąpiła reakcja na długotrwałe napięcie: ramiona zadrżały, jakby zbyt długo zwisał na rękach, a apatia ogarnęła umysł. Słowo Ostrzeżenia dowodziło, że Lord Foul ich oczekiwał, wiedział, że nie dadzą się schwytać armii Droola. Drool nie mógł sam stworzyć Słowa, a tym bardziej uczynić go tak czułym na białe złoto. Musiało zatem służyć raczej celom Wzgardliwego niż Upiora. Może stanowiło rodzaj próby: miarę mocy i pomysłowości Lordów, wskaźnik wrażliwości Covenanta. Czymkolwiek jednak było, było dziełem Foula. Covenant nie wątpił, że Foul wie o wszystkim – wszystko zorganizował, całą wyprawę, zaplanował każdy czyn i decyzję. Drool był ignorantem, obłąkanym i manipulowanym; nie rozumiał pewnie nawet połowy tego, co osiągnął pod kierunkiem Foula. Lecz gdzieś w głębi serca Covenant wiedział o tym od samego początku. Nie był zaskoczony; wszystko to zwiastowało raczej inne, poważniejsze zagrożenie. To zasadnicze niebezpieczeństwo – które tak zmroziło mu umysł, że tylko ciało potrafiło zareagować dreszczem – miało związek z obrączką z białego złota. Dostrzegał je wyraźnie, gdyż był zbyt otępiały, by się przed nim ukryć. Jedyną funkcją kompromisu, umowy zawartej z Ranyhyn, było rozdzielenie fikcyjności i realności Krainy, utrzymanie ich w równowadze... Cofnijcie się! Miejcie litość... nie dopuszczenie do konfliktu, zniszczenia niepewnej szansy przeżycia. Ale Lord Foul wykorzystywał białe złoto, by gwałtownie zewrzeć przeciwstawne szaleństwa, rozpaczliwie potrzebne im do ucieczki. Covenant zastanowił się nad możliwością wyrzucenia obrączki. Wiedział jednak, że tego zrobić nie może. Zbyt wiele łączyło się z nią wspomnień o utraconej miłości, podziwie i wzajemnym szacunku, by cisnąć ją za siebie. A stary żebrak... Jeśli umowa zawiedzie, nie pozostanie już nic do obrony przed ciemnością – żadna moc, płodność czy spójność... jedynie jego własny mrok, przemoc i zdolność zabijania. A one prowadziły... był zbyt otępiały, by odrzucić ten wniosek... prowadziły do zagłady Krainy... nieodwracalnie jak trąd. Otępienie stało się zupełne. Nie potrafił dłużej analizować swego położenia. Mógł tylko podążać za płomykiem Birinaira, powtarzać swe zaprzeczenia niby jakiś załamany akolita, rozpaczliwie pragnący wiary, usiłujący przywołać własną niezależność. Skoncentrował się, jak gdyby podłoże było kruche, a skała niepewna... jakby Birinair mógł doprowadzić go na skraj przepaści. Szlak przez noc ulegał stopniowej przemianie. Najpierw zmienił się widok otaczających ich tuneli. Za zasłoną ciemności ściany zdawały się miejscami otwierać na inne korytarze, a raz czerń nabrała przepastnej głębi, jakby drużyna przechodziła przez amfiteatr. Birinair na ślepo szukał drogi na otwartej przestrzeni. Kiedy rozwiało się wrażenie pustki, wprowadził towarzyszy w kamienny korytarz, tak niski, że płomyk sięgał niemal sklepienia, a tak wąski, że musieli iść pojedynczo. Potem stary Ciepłodziej wiódł ich, a kierunek, podłoże i wysokość ulegały nagłym zmianom. Z niskiego tunelu skręcili ostro i zeszli po długim, stromym zboczu, pozornie pozbawionym ścian. Kiedy kluczyli w prawo i w lewo, według jakichś znaków, które chyba tylko Birinair dostrzegał, powietrze stało się chłodniejsze i jakby bardziej wstrętne, niosące echo pobytu ur-Podłych. Chłód napływał ostrymi podmuchami z niewidocznych szczelin i tuneli, które otwierały się po obu stronach na legowiska, kryjówki, przejścia i ogromne hale Jaskiniowych Upiorów, które wyczuwali jedynie dzięki odcieniom mroku, nagłym wrażeniom otwartej przestrzeni. Niżej pojawił się smród. Powietrze katakumb spływało jakby z całych stuleci osadów nieczystości, hord nie pogrzebanych trupów, dawno opuszczonych laboratoriów, gdzie powstawały jady. Chwilami fetor był tak silny, że Covenant widział go w powietrzu. A z pobliskich otworów dobiegały odległe, lodowate dźwięki: grzechot żwiru padającego w niezmierzone otchłanie, z rzadka cichy jęk skargi, delikatne, dźwięczne dzwoneczki, niby stuknięcia żelaznych młotków, przytłumione, głuche detonacje i długie, zmęczone westchnienia, odgłosy znużenia z pradawnych fundamentów góry. Sama ciemność zdawała się szeptać do przechodzącej drużyny. Na końcu zbocza dotarli do nierównych stopni wyciętych w skalnej ścianie; pod nimi rozwierała się zachłanna, bezświetlna otchłań. Potem szli przez kręte tunele, po dnach rozpadlin, nad ostrymi kamiennymi krawędziami podobnymi do grzbietów we wnętrzu góry, wokół przepaści. W dole, pod arkadami niby wejściami do groteskowych sal balowych, jęczała woda, a głębia cuchnęła zgnilizną. Zakręcali, wspinali się i wędrowali poprzez mrok jak przez groźne przedsionki piekła, śmiertelne bezdroża, różniące się od siebie jedynie rodzajem i zasięgiem niebezpieczeństw. Potrzebując dowodu własnej realności, Covenant poruszał palcami, którymi podtrzymywał szatę. Trzy razy drużyna zatrzymywała się w szerokich przestrzeniach, może halach, półkach czy szczytach otoczonych przepaściami, by przy świetle laski Birinaira zjeść zimny posiłek. Każdy taki wypoczynek pomagał; jedzenie i widok innych twarzy wokół płomyka zwiększały wytrwałość wędrowców. Raz Quaan spróbował zażartować, ale jego głos brzmiał tak głucho wśród wiecznej nocy, że nikt nie miał serca mu odpowiedzieć. Po każdym postoju wyprawa ruszała mężnie i za każdym razem ich połączony hart ulatniał się szybciej, jakby czerń wsysała go z większą zachłannością. Później stary Birinair wyprowadził ich z zimnych, przewiewnych korytarzy w ciasne, stęchłe, gorące tunele, dalekie od głównych siedlisk. By zmniejszyć ryzyko odkrycia, wybrał szlak przez jaskinie bardziej martwe od pozostałych – milczące i porzucone, pozbawione niemal świeżego powietrza. Lecz ta atmosfera jedynie zwiększyła napięcie wędrowców. Szli przed siebie, jakby wrzeszczeli bezgłośnie z lęku przed katastrofą. Szli wciąż dalej. Covenant tylko dlatego wiedział, że wędrówka nie trwa całymi dniami, gdyż obrączka nie zaczęła lśnić czerwienią jak zawsze po wschodzie księżyca. Lecz w końcu białe złoto rozbłysło niczym krwawe proroctwo. Maszerowali dalej wśród tego, co – jak teraz wiedział – było nocą. Nie mogli sobie pozwolić na sen czy długi wypoczynek. Od chwili, gdy moc Droola sięgnie szczytu, dzielił ich ledwie jeden dzień. Szli właśnie tunelem, którego ściany zdawały się wyrastać tuż poza granicą chwiejnego światła Birinaira. Terrel porzucił nagle wysuniętą pozycję i wynurzył się z mroku tuż przed Ciepłodziejem. Prothall i Mhoram, a tuż za nimi Gibka i Covenant, pospieszyli mu na spotkanie. – Ur-Podli nadchodzą – oznajmił. – Może pięćdziesięciu. Widzieli światło. Prothall jęknął; Mhoram rzucił jakieś przekleństwo. Sługrzywa Gibka syknęła, nabierając tchu, i wyszarpnęła z włosów powróz takim gestem, jakby szykowała się na spotkanie koszmaru Ramenów. Nim jednak ktokolwiek zdążył podjąć jakąś akcję, wydało im się, że stary Birinair pęka niczym sucha gałązka. – Za mną! – krzyknął, skręcił w prawo i zniknął w ciemności. Dwaj Gwardziści Krwi natychmiast popędzili za nim. Lordowie wahali się przez moment. – Melenkurion! – krzyknął wreszcie Prothall i skoczył za Ciepłodziejem. Mhoram zaczął wydawać rozkazy. Cała drużyna przygotowała się do bitwy. Covenant ścigał podskakujący ognik Birinaira. W wołaniu Ciepłodzieja nie było paniki. Ten krzyk: Za mną! ponaglał ich do szybszego biegu. Za sobą słyszał rozkazy i pierwsze odgłosy walki. Nie odrywając wzroku od światełka, zanurzył się w niski, duszny tunel. Birinair gnał przed siebie, wciąż o krok czy dwa przed Gwardią Krwi. Nagle rozległ się trzask niczym uderzenie błyskawicy. Bez żadnego ostrzeżenia na Hirebranda spadły niebieskie płomienie. Płonąc oślepiająco, ogień przesłonił tunel od podłogi do stropu. Huczał niczym w palenisku. A Birinair zawisł nieruchomo, z rozłożonymi ramionami i z twarzą wykrzywioną cierpieniem. Jego laska rozbłysła i zmieniła się w popiół. Dwóch Gwardzistów bez wahania rzuciło się na płomienie, ale odepchnęły ich jak ślepa kamienna ściana. Skoczyli razem na Birinaira, próbując przepchnąć go na drugą stronę – bez skutku. Hirebrand wciąż wisiał nieruchomo: płonąca ofiara w pajęczynie błękitnego ognia. Gwardziści przygotowali się do kolejnego skoku, kiedy dogonił ich Wielki Lord. Musiał krzyczeć, by usłyszeli go wśród trzasku wyładowań mocy. – Zamiast mnie! – wołał jak najgłośniej. – On umrze! Pomóżcie Mhoramowi! Sprawiał wrażenie, jakby spadał w przepaść chaosu. Rozłożył ramiona i ruszył, by objąć Birinaira. Ogień odrzucił go gwałtownie. Upadł i przez chwilę leżał nieruchomo z twarzą przyciśniętą do kamienia. Za ich plecami wrzała bitwa. Ur-Podli uformowali klin i nawet z pomocą wszystkich Gwardzistów Krwi i wojowników Mhoram ledwie ich powstrzymywał. Pierwszy atak odepchnął drużynę. Mhoram cofnął się o kilka jardów w głąb tunelu, gdzie wisiał Birinair. Tu zaczął stawiać opór. Nie zważał na krzyki Prothalla i huk płomieni, ani na moment nie odstępował ur-Podłych. Prothall wstał ciężko. Głowa trzęsła mu się na starym, zmęczonym latami karku. Ale z oczu zniknęła rozterka. Opanował się, wiedząc, że jest już za późno. Potem zebrał wszystkie siły i cisnął laskę w roziskrzony błękit. Okute drewno uderzyło z oślepiającym błyskiem. Przez moment Covenant nie widział niczego, a kiedy odzyskał wzrok, laska wisiała w zaporze ognia, a Ciepłodziej leżał w tunelu za barierą. – Birinairze! – załkał Wielki Lord. – Przyjacielu! Zdawał się wierzyć, że mógłby pomóc Hirebrandowi, gdyby tylko dotarł do niego na czas. Raz jeszcze rzucił się na ścianę ognia i raz jeszcze został odepchnięty. Ur-Podli nacierali gwałtownie w drapieżnym milczeniu. Dwóch z Eomanu Quaana padło, gdy drużyna cofała się do tunelu, a następny konał z żelaznym kolcem w sercu. Wojowniczka, która znalazła się zbyt blisko klina, straciła dłoń. Mhoram desperacko odpierał ataki wiedmistrza. Gwardziści Krwi walczyli umiejętnie, lecz w formacji wrogów niewiele znajdowali odsłoniętych punktów. Covenant spojrzał na Birinaira przez płomienie. Twarz Hirebranda była czysta, lecz znieruchomiała w grymasie agonii, jakby starzec pozostał żywy przez jedną sekundę po wypaleniu duszy. Za mną! W tym okrzyku nie było lęku. Birinair miał jakiś pomysł. Zawołanie ponaglało. Płaszcz zwisał z niego... Za mną! Covenant zapomniał o czymś... czymś ważnym. Ruszył przed siebie. Mhoram próbował uderzać silniej. Moc niby zygzak błyskawicy oplatała jego laskę, gdy atakując wiedmistrza, wymierzał cios za ciosem. Osłabiony stratami klin zaczynał ustępować. Covenant zatrzymał się o cal od ściany mocy. Laska Prothalla trwała w niej zawieszona pionowo niczym drogowskaz. Ogień zdawał się raczej pochłaniać niż dawać ciepło: Covenant marzł i tracił czucie. W oślepiającym błękicie mocy dostrzegł szansę ucieczki. Nagle wiedmistrz ur-Podłych wrzasnął szczekliwie i złamał formację. Skoczył obok Mhorama i pognał do tunelu, w stronę ognia i klęczącego Wielkiego Lorda. Oczy Mhorama błysnęły groźnie, ale nie porzucił bitwy. Krzyknął do Quaana i zaatakował ur- Podłych z jeszcze większą zajadłością. Quaan wyrwał się z walki. Jak najszybciej zdjął z pleców łuk i napinał cięciwę, by wypuścić strzałę, nim wiedmistrz dosięgnie Prothalla. – Ur-Lordzie! Uważaj! – usłyszał Covenant niewyraźne wołanie starca. Nie słuchał. Obrączka płonęła jakby zbrukany księżyc – niby skalne światło przy Moście Siedliska – był Słowem Ostrzeżenia. Wyciągnął lewą rękę, zawahał się, po czym chwycił laskę Wielkiego Lorda. Popłynęła moc. Krwawy płomień strzelił z obrączki w ścianę błękitu. Ryk ognia wzniósł się poza granice słyszalności. Potem nastąpił potężny wstrząs, bezgłośny wybuch. Podłoga tunelu podskoczyła. Błękitna zasłona opadła w strzępach. Quaan nie zdążyłby ocalić Prothalla. Ale ur-Podły nie atakował Wielkiego Lorda. Przeskoczył nad nim w stronę Covenanta. Quaan z całych sił napiął łuk i strzelił stworowi w plecy. Przez sekundę Covenant stał nieruchomo, pochylony na bok i ze zgrozą wpatrzony w nagłą ciemność. Niewyraźny, pomarańczowy ogień płonął mu na dłoni i ramieniu, ale jaskrawy błękit zniknął. Ogień nie parzył go, chociaż z początku lgnął do ciała jak do suchego drewna. Był pusty i zimny; zgasł, sypiąc iskrami, jakby nie miał już w sobie dość ciepła. Potem wiedmistrz, ze sterczącą między łopatkami strzałą Quaana, wpadł na Niedowiarka i powalił go na ziemię. Po krótkiej chwili Covenant podniósł głowę. Widział jak przez mgłę. Jedyne światło w tunelu pochodziło z ogni Mhorama, który odpychał ur-Podłych. Potem ono także zgasło – wrogowie rzucili się do ucieczki. Tuvor i Gwardia Krwi ruszyli za nimi, by nie dopuścić do przekazania Droolowi raportu o drużynie, lecz Mhoram powstrzymał ich. – Niech idą! Zostaliśmy odkryci. Meldunki ur-Podłych nie mają już znaczenia. W ciemności rozlegały się jęki i okrzyki bólu. Dwóch wojowników zapaliło pochodnie. Płomienie rzucały na ściany dziwaczne, niewyraźne cienie. Drużyna zebrała się wokół Mhorama i wszyscy razem podeszli do klęczącego Prothalla. Wielki Lord trzymał w ramionach spalone ciało Birinaira. Gestem ręki uciszył towarzyszy, pragnących wyrazić swe współczucie i żal. – Idźcie – rzekł słabym głosem. – Sprawdźcie, co zamierzał. Moje pożegnanie nie potrwa długo. – I dodał: – On prowadził nas zamiast mnie. Mhoram pocieszająco dotknął jego ramienia. Ale groźna sytuacja nie pozwalała na bezczynność. Drool niemal na pewno wiedział, gdzie jest drużyna. Energia, jaką uwolnili, wskaże ich niby oskarżycielski palec. – Dlaczego? – zastanawiał się głośno Mhoram. – Dlaczego umieszczono tutaj taką moc? To nie jest dzieło Droola. Z pochodnią w ręku ruszył do tunelu. Leżąc na kamieniach, Covenant odezwał się groteskowo zbolałym głosem. Odpowiadał jednak całkiem innemu głosowi. – Zapomniałem swojego ubrania... Zostało na zewnątrz. Mhoram pochylił się nad nim i oświetlił mu twarz pochodnią. – Jesteś ranny? – zapytał. – Nie rozumiem cię. Jakie znaczenie mają twoje stare rzeczy? Pytanie wymagało wielu wyjaśnień, ale Covenant odpowiedział lekko, ale w sposób przemyślany: – Oczywiście, że jestem ranny. Całe moje życie jest raną. – Prawie nie słuchał własnych słów. – Nie rozumiesz? Kiedy się obudzę ubrany w stare rzeczy, a nie w tę splamioną mchem szatę... to będzie dowodem, że naprawdę śniłem. Gdyby to nie było takie pocieszające, byłbym przerażony. – Opanowałeś wielką moc – szepnął Mhoram. – To przypadek. Samo się zdarzyło. Ja... ja próbowałem uciec. Spalić się. Wreszcie pokonało go napięcie. Opuścił głowę na kamienie i zasnął. Nie odpoczywał długo: tunel był zbyt duszny, a drużyna krzątała się ciągle. Kiedy otworzył oczy, Gibka z kilkoma wojownikami gotowała na małym ognisku posiłek. Pieśń spływała z drżących warg Prothalla. Ze łzami w oczach Wielki Lord przypalał błękitnym ogniem kikut uciętej dłoni rannej wojowniczki. Covenant przyglądał się, jak kobieta znosi ból: dopiero po zabandażowaniu nadgarstka, zemdlała. Odwrócił się, czując mdłości od przeżywanego wraz z nią cierpienia. Wstał niepewnie i zatoczył się, jakby nie mógł ustać o własnych siłach. Musiał się oprzeć o ścianę. Stał tak, przyciskając dłońmi żołądek, aż powrócił Mhoram w towarzystwie Quaana, Korika i jeszcze dwóch Gwardzistów Krwi. Klinga niósł małą żelazną szkatułkę. Mhoram stanął przy ognisku. – Moc obronna została tu umieszczona przez Wielkiego Lorda Kevina – oznajmił cicho. – Za tunelem jest komora. Tam znaleźliśmy Drugi Dział Mądrości Kevina... Drugi z siedmiu. Nadzieja rozjaśniła twarz Wielkiego Lorda Prothalla. 23. Kiril Threndor Prothall z nabożnym szacunkiem wziął szkatułkę. Kiedy uniósł wieko, we wnętrzu zajaśniał blady, perłowy blask, niczym czyste światło księżyca, i otoczył twarz Lorda aureolą świętości. Ten wsunął dłoń do szkatuły i wyjął starożytny zwój. Uniósł go, a wtedy cała drużyna zobaczyła, że to pergamin jaśnieje blaskiem. Quaan i cały Eoman przyklękli i pochylili głowy. Mhoram i Prothall wyprostowali się, jak gdyby stanęli przed panem swego życia. Po chwili wahania Gibka przyłączyła się do wojowników. Jedynie Gwardia Krwi i Covenant nie okazywali szacunku. Towarzysze Tuvora zachowali zwykłą czujność, a Covenant oparł się niepewnie o ścianę, próbując opanować zbuntowany żołądek. Nie był jednak ślepy i rozumiał, jak ważny jest ten pergamin. Jego własna nadzieja walczyła o lepsze z mdłościami. Spróbował jej odpowiedzieć, chociaż nie wprost. – Czy Birinair wiedział... co tam znajdziecie? Czy to dlatego? – Dlatego tu biegł? – odezwał się z roztargnieniem Mhoram. Całym sobą, z wyjątkiem głosu, skoncentrował się na pergaminie, który Prothall trzymał uniesiony niczym potężny talizman. – To możliwe. Znał stare mapy. Bez wątpienia otrzymaliśmy je z Pierwszym Działem po to, byśmy w odpowiednim czasie potrafili znaleźć drogę do tego miejsca. Być może swym sercem dostrzegł to, czego nie widziały nasze oczy. Covenant przerwał, po czym zapytał znowu: – Czemu pozwoliliście uciec ur-Podłym? Tym razem Lordowie dostrzegli jego powagę. Prothall schował zwój do szkatuły. Kiedy zamknął wieko, Mhoram odpowiedział chłodno: – Niepotrzebna śmierć, Niedowiarku. Nie przybyliśmy tu, by mordować ur-Podłych. Bardziej by nam zaszkodziło zbędne zabójstwo niż groźba kilku żywych wrogów. Walczymy z konieczności, nie z żądzy krwi czy złości. Nie wolno nam zapominać o przysiędze pokoju. Lecz to także nie była odpowiedź na pytanie Covenanta. Z pewnym wysiłkiem wyraził swą nadzieję bezpośrednio. – To nieważne. Ten Drugi Dział... podwaja waszą moc. Możecie odesłać mnie z powrotem. Twarz Mhorama złagodniała. Chciał pocieszyć, dodać Niedowiarkowi sił wobec jego nierealnych żądań. Lecz słowa niosły odmowę. – Ach, przyjacielu, zapominasz o czymś. Mimo całych pokoleń studiów nie opanowaliśmy jeszcze Pierwszego Działu. Najlepszym z Loresraatu nie udało się odsłonić kluczowych sekretów. Nic teraz nie możemy zrobić z tym odkryciem. Jeżeli przeżyjemy wyprawę, może w przyszłych latach zdołamy nauczyć się czegoś. Urwał. Wyglądał, jakby chciał mówić dalej, milczał jednak, póki Prothall nie westchnął. – Powiedz mu wszystko. Nie stać nas teraz na złudzenia. – Dobrze – zgodził się spiesznie Mhoram. – W istocie odzyskanie w takiej chwili Drugiego Działu może być groźne. Pierwszy dowodzi jasno, że Wielki Lord Kevin starannie ustalił porządek Siedmiu Działów. Celem jego było, aby Drugi Dział pozostawał w ukryciu do czasu, gdy do końca poznamy Pierwszy. Najwyraźniej pewne aspekty jego Mądrości niosą wielkie zagrożenia tym, którzy nie opanowali wcześniej pewnych innych aspektów. Dlatego ukrył dzieło i osłonił je mocą, jakiej nie da się przebić, póki wcześniejsza Mądrość nie zostanie poznana. A teraz postępujemy wbrew jego planom. Póki nie zrozumiemy Pierwszego, wiele ryzykujemy, próbując korzystać z Drugiego Działu. Wyprostował się i odetchnął głęboko. – Nie żałujemy. Mimo zagrożeń odkrycie to może się stać najwspanialszą chwilą naszej ery. Ale niekoniecznie będzie jej błogosławieństwem. – Nie stawiamy zarzutów, nie podnosimy wątpliwości – dodał cicho Prothall. – Nikt nie mógł przewidzieć, co znajdziemy. Ale losy Krainy podwójnie teraz spoczywają w naszych rękach. Jeśli w końcu mamy pokonać Foula, musimy opanować moce, na które nie jesteśmy jeszcze gotowi. Z jednego źródła czerpiemy nadzieję i lęk. Nie zrozum nas źle: przyjmujemy to z wdzięcznością. Poznanie Mądrości Kevina jest celem naszego życia. Ale musimy wiedzieć, że istnieje ryzyko. Dostrzegam nadzieję dla Krainy, choć już nie dla mnie. – I nawet to nie jest pewne – wtrącił z powagą Mhoram. – Być może Lord Foul przywiódł nas tutaj, byśmy zostali zdradzeni przez potęgi, nad którymi nie potrafimy zapanować. Prothall spojrzał na Mhorama z zaskoczeniem, ale natychmiast kiwnął głową. Lecz z jego twarzy nie zniknął wyraz ulgi i spokoju. Jakby pod wpływem odkrycia stał się godnym przywódcą swej ery. Teraz czasy Wielkiego Lorda Prothalla, syna Dwilliana, nie będą zapomniane. Z nadzieją patrzył w przyszłość. Gdy zamykał wieko nad Drugim Działem, ruchy miał szybkie i zdecydowane. Oddał szkatułę Korikowi, który leptorowymi linami umocował ją na nagich plecach i przykrył tuniką. Covenant spoglądał na gruzy nietrwałej budowli swej nadziei, która runęła jak domek z kart. Nie wiedział, gdzie wznieść nowy gmach. Czuł intuicyjnie, że brak mu trwałego gruntu, na którym mógłby budować. Był zbyt słaby i zmęczony, by o tym myśleć. Przez długą chwilę stał nieruchomo ze spuszczoną głową, jakby próbował odczytać mapę na swej szacie. Mimo zagrożenia wypoczęli i zjedli posiłek w tunelu. Prothall uznał, że pozostanie przez jakiś czas w jednym miejscu jest równie trudne do przewidzenia jak wszystko inne, co mogliby zrobić. Gwardia Krwi wystawiła posterunki, a Wielki Lord zachęcał towarzyszy, by spróbowali zasnąć. Potem sam położył się, oparł głowę na rękach i zdawało się, że natychmiast zapadł w głęboki sen. Leżał tak spokojnie i nieruchomo, że wyglądał raczej jakby przygotowywał się do czegoś i snuł plany, niż zażywał odpoczynku. Za jego przykładem wszyscy zamknęli oczy, choć nikt nie zasnął spokojnie. Mhoram i Gibka czuwali. On spoglądał w niewielkie ognisko, jak gdyby szukał tam wizji. Ona zaś siedziała naprzeciw zgarbiona, jakby czuła na barkach straszliwy ciężar góry – niezdolna do spoczynku pod ziemią, jakby brak czystego nieba i trawiastych równin był obrazą dla rameńskiej krwi. Oparty o ścianę Covenant obserwował ich przez chwilę. Spał niewiele. Wreszcie krwawy blask jego obrączki zaczął blednąć o zachodzie księżyca. Prothall wstał i obudził towarzyszy. Gdy tylko wszyscy zjedli, zgasił ognisko i zapalił pochodnię lillianrill. Płomień migotał niebezpiecznie w dusznym powietrzu, ale Lord nie chciał używać swojej laski. Po chwili wyprawa ruszyła w dalszą drogę. Nie mieli innego wyjścia; musieli zostawić poległych na kamieniach w komorze Drugiego Działu. Tylko taki hołd mogli złożyć Birinairowi i martwym wojownikom. Znowu zanurzyli się w ciemność, podążając za Wielkim Lordem przez nieskończone, czarne, splątane tunele w skalnych głębinach pod Górą Gromu. Powietrze było coraz bardziej duszne, gorące, martwe. Z rzadka trafiały się podejścia, ale generalnie schodzili wciąż niżej, ku bezdennym korzeniom góry, z każdą niezmierzoną, niewidoczną milą bliżej przeogromnych, zagrzebanych, uśpionych strasznych jadów, przerażającego kośćca Ziemi. Szli wciąż dalej, jak oszołomieni nocą nie znającą świtu. Posuwali się w milczeniu, jak gdyby wargi mieli sztywne od tłumionych szlochów. Nic nie widzieli. Kiedy zbliżyli się do pracującego serca Siedliska Upiorów, dźwięki stały się głośniejsze, bardziej wyraźne – stuk kowadeł, huk palenisk, jęki. Od czasu do czasu przechodzili przez strugi gorącego powietrza, cuchnącego, jakby coś wydmuchiwało je z masowych grobów. Usłyszeli nowy odgłos – głuche bulgotanie. Przez długi czas zbliżali się do jego źródła, nie mogąc odgadnąć, co to jest. W końcu tam dotarli. Ścieżka prowadziła brzegiem ogromnej jaskini. Jej ściany zalewało upiorne skalne światło, a w dole zobaczyli jezioro płynnej skały. Po długim marszu w ciemnościach blask raził oczy. Gryzący żar sięgał ku nim, jakby próbował strącić w dół. Głuchy bulgot wibrował w powietrzu, a strugi magmy tryskały pod sklepienie i opadały z powrotem niczym walące się wieże. Covenant usłyszał czyjś głos: – Za czasów Wielkiego Lorda Lorica, Demondim rzucali tu swe nieudane twory. Wszelkie opory łamał podobno wstręt Demondim i Podłych, którzy ich zrodzili, dla własnych postaci. Tak spłodzili ur-Podłych i Waynhim, a wszystkich słabych i nieudanych rzucali w otchłanie; tak wielką czuli odrazę dla nich. Z jękiem odwrócił się do ściany i powlókł do korytarza za grotą. Kiedy opuścił ręce, nie potrzebując już oparcia w kamieniu, palce mu drżały, jakby badał ścianki własnej trumny. Prothall wybrał na odpoczynek miejsce tuż za grotą skalnego światła. Szybko zjedli zimny posiłek i ruszyli dalej. Tunel skręcił dwa razy, potem wspięli się na zbocze i po długim marszu wkroczyli na wąską półkę nad uskokiem. Głęboka szczelina rozwierała się z lewej strony. Covenant szedł nieuważnie, kręcąc głową, by rozjaśnić umysł. Ur-Podli krążyli w jego myślach niczym obraz nienawiści, niczym ostrzeżenia. Czy był już skazany na to, by widzieć siebie nawet w takich stworach? Nie. Zacisnął zęby. Nie. Wspomnienie tryskającej lawy budziło lęk, że stracił już swoją szansę... szansę, by spaść... Znowu dopadło go zmęczenie. Prothall nakazał postój na wąskiej półce i Covenant zaskoczył sam siebie, zapadając w sen tak blisko rozpadliny. Jednak Wielki Lord spieszył do bliskiego już celu i nie pozwolił na dłuższy wypoczynek. Niepewny płomyk pochodni znów poprowadził drużynę naprzód, z ciemności w ciemność. Wędrówka trwała, i z godziny na godzinę tracili czujność. Zbliżała się pełnia księżyca; gdzieś przed nimi Drool gotował się już na ich przyjęcie. Prothall szedł, jakby nie mógł się doczekać ostatniej próby. W równym tempie prowadził drużynę wąską ścieżką. W rezultacie samotny ur-Podły zaskoczył wszystkich. Ukrył się w wąskiej szczelinie. Kiedy mijał go Covenant, całym impetem skoczył mu na pierś. Ciemna, bezoka twarz wyrażała czyste okrucieństwo. Ur-Podły zaatakował i natychmiast sięgnął ku lewej dłoni Niedowiarka. Siła uderzenia pchnęła Covenanta w tył, ku przepaści. Przez ułamek sekundy nie był świadom zagrożenia. Całą uwagę skupił na napastniku. Ur-Podły obwąchiwał jego dłoń, jakby czegoś szukał, a potem próbował wsunąć do zębatej paszczy palec z obrączką. Covenant zatoczył się do tyłu; stopa zsunęła się z półki. Uświadomił sobie, że za plecami ma żarłoczną otchłań. Instynktownie zacisnął lewą pięść i zapomniał o ur-Podłym. Z całej siły trzymając laskę trzema palcami prawej ręki, wyciągnął ją do Bannora. Gwardzista Krwi już ku niemu sięgał. Złapał. Przez jedną chwilę Covenant trzymał się laski, lecz napastnik całym ciężarem zawisł mu na lewym ramieniu. Trzy palce wypuściły drewno. Ur-Podły wciąż usiłował odgryźć mu obrączkę. Razem runęli w przepaść. Zanim Covenant zdążył wrzasnąć z przerażenia, straszliwe uderzenie wypchnęło mu powietrze z płuc. Spadał bez tchu, dusił się, nie potrafił krzyknąć. Wreszcie stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał, nie mógł oddychać. Leżał głową w dół na stromym zboczu pokrytym kamieniami, mułem i odpadkami. Gdy zsuwał się po upadku, błoto oblepiło mu twarz. Przez moment nie mógł się ruszyć, kaszlał tylko i krztusił się. To nic nie pomagało. Wreszcie ze straszliwym wysiłkiem podniósł głowę. Wypluł błoto; mógł już oddychać. Nadal jednak nic nie widział, co uświadomił sobie dopiero po kilku sekundach. Zbadał twarz; oczy miał otwarte i nic ich nie przesłaniało. A mimo to dostrzegał tylko całkowitą i absolutną ciemność. Jakby oślepł z przerażenia, jakby nerwy wzrokowe ze zgrozy stały się martwe. Wpadł w panikę. Miał wrażenie, że czarna przestrzeń wsysa go niczym lotne piaski. Noc atakowała nagimi skrzydłami sępów nurkujących do gnijącego ścierwa. Serce wybijało ciężki rytm lęku. Kulił się na kolanach, porzucony, strachem pozbawiony wzroku, światła i rozumu. Oddech ze świstem wyrywał się z płuc. Lecz gdy minął pierwszy atak paniki, Covenant rozpoznał to uczucie. Strach – znał go dobrze, był elementem jego egzystencji. Serce wciąż biło. Nierówno, jakby zranione, ale utrzymywało go przy życiu. Nagle z wściekłością uderzył pięściami w ziemię, walił w rytmie swego tętna, jakby usiłował zmusić błoto do racjonalnego działania. Nie! Nie! Przeżyję! To go uspokoiło. Przeżyć! Był trędowaty; wiedział, jak sobie radzić z lękiem. Dyscyplina... dyscyplina. Przycisnął oczy palcami; wśród czerni rozbłysły kolorowe punkty. Nie oślepł – po prostu widział ciemność. Spadając oddalił się od jedynego światła w katakumbach. Oczywiście, że nic nie widział. Niech to piekło pochłonie! Odruchowo zatarł ręce i drżąc wyczuwał zadrapania. Dyscyplina. Został sam... sam. Bez światła, gdzieś pod półką w ścianie uskoku, długie mile od najbliższej otwartej przestrzeni. Bez pomocy, bez przyjaciół i ratunku, zewnętrze góry było dla niego tak nieosiągalne, jakby przestało istnieć. Nawet ucieczka była nieosiągalna, o ile... Dyscyplina. ...o ile nie znajdzie jakiegoś sposobu, by umrzeć. Ognie piekielne! Pragnienie. Głód. Rany – upływ krwi. Wyliczał wszystkie możliwości, jak gdyby przeprowadzał WKS. Może paść ofiarą jakiegoś jadu zrodzonego w ciemności. Może spaść w przepaść. Szaleństwo... tak. Byłoby równie łatwe jak trąd. Skrzydła nocy łopotały mu w uszach, krążyły nad ślepym pejzażem czerni. Nieświadomie grzebał palcami w błocie, szukając jakiejś obrony. Przekleństwo! Nic z tego nie dzieje się naprawdę. Dyscyplina! Ogarnęła go dziecinna ochota, kaprys. Pochwycił go, jakby była to wizja. Tak! Szybko zmienił pozycję, usiadł na stoku. Odszukał nóż Atiaran u pasa, mocno uchwycił trzema palcami rękojeść i zaczął się golić. Bez wody czy lustra było to niebezpiecznie podobne do podrzynania gardła, a suchy zarost sprawiał ból, jakby tym nożem Covenant rzeźbił sobie nowy kształt twarzy. Ale to ryzyko, ten ból były częścią jego samego; nie znajdował w nich nic niemożliwego. Gdyby się zaciął, brud na skórze niemal natychmiast wywołałby zakażenie. Uspokajało go to, jak demonstracja własnej tożsamości. Zdołał odepchnąć ciemność, zmusić ją, by schowała szpony. Kiedy skończył, postanowił zbadać okolicę. Chciał wiedzieć, gdzie się znalazł. Ostrożnie, niepewnie zaczął przesuwać się na rękach i kolanach. Zanim pokonał trzy stopy płaskiego podłoża, trafił na zwłoki. Ciało ustępowało pod dotykiem, jakby od niedawna było martwe, lecz tułów miało zimny i śliski, a dłoń Covenanta cuchnęła zakrzepłą krwią. Odsunął się ze wstrętem. Znieruchomiał; tylko jego pierś unosiła się ciężko i drżały kolana. Ur-Podły... ur-Podły, który go zaatakował. Zginął spadając. Covenant chciał odejść jak najdalej, ale nie potrafił. Odkrycie zmroziło go niby otwarcie wrót śmiertelnej groźby. Czuł, że otaczają go niebezpieczeństwa, których nie umiał nazwać. Skąd ten stwór wiedział, że ma na niego skoczyć? Czy naprawdę potrafił wyczuć białe złoto? Obrączka zalśniła. Krwawy blask zmienił ją w pierścień mętnego płomienia na serdecznym palcu, w szkarłatne pęta. Ale nie dawała światła, nie pozwalała nawet zobaczyć palca, na którym tkwiła. Błyszczała ponuro, ukazując Covenanta wszelkim ukrytym w ciemności oczom, jemu dając tylko strach. Nie potrafił zapomnieć, co to oznacza: nad Krainą znowu wstała krwawa pełnia księżyca Droola. Zadrżał. Poczuł ucisk w krtani, jakby ktoś przemocą karmił go terrorem. Nawet chrapliwy oddech wystawiał go na cel ataku szponów i kłów tak niewidzialnych wśród czerni, że nie potrafił ich sobie nawet wyobrazić. Był samotny, bezbronny i porzucony. Chyba że znajdzie sposób, by użyć mocy białego złota. Ze wstrętem odepchnął tę myśl, gdy tylko przebiegła mu przez głowę. Nie! Nigdy! Był trędowaty. Zdolność przetrwania zależała od akceptacji, uznania swej całkowitej bezsilności. Tak mówi prawo trądu. Nic nie jest tak groźne, nic równie skutecznie nie niszczy ciała i ducha jak złudzenie mocy. Mocy we śnie. A nim umrze, będzie zdeformowany i cuchnący jak tamten człowiek w leprozorium. Nie! Lepiej od razu się zabić. Wszystko jest lepsze niż tamto. Nie miał pojęcia, jak długo krążył zagubiony w ciemności. Wreszcie usłyszał cichy dźwięk – daleki, niepewny i groźny, jak gdyby otaczająca go noc zaczęła dyszeć cicho przez zęby. Oszołomił go niby cios w serce. Dygocąc w ślepym przerażeniu, usiłował wypchnąć ten dźwięk z umysłu. Jednak z każdą chwilą słyszał go wyraźniej: cichy, szeleszczący, niby chrapliwy oddech wielu gardeł. Wypełniał powietrze jak robactwo, wywoływał dreszcz. Szli po niego. Przez tę obrączkę wiedzieli, gdzie jest, i teraz szli po niego. Przez myśl przemknęła mu wizja Waynhim z żelaznym kolcem w piersi. Zacisnął prawą dłoń na obrączce, choć natychmiast pojął, że to na nic. Nie zważając na hałas, rozpaczliwie szukał wokół siebie jakiejś broni. Po chwili palce natrafiły na laskę. Bannor musiał ją upuścić i upadła blisko. Szelest zbliżał się coraz bardziej. Był to odgłos licznych stóp sunących po kamieniach. Szli po niego. Laska... to przecież laska Hirebranda. Dostał ją od Baradakasa. W godzinie mroku pamiętaj o łasce Hirebranda. Gdyby tylko potrafił ją zapalić... Ale jak? W mroku czaili się wrogowie. Ich kroki zdawały się przybliżać od góry. – Jak? – krzyknął rozpaczliwie, usiłując wzniecić płomień samą siłą woli. – Baradakasie! Słyszał już chrapliwe oddechy. Zapłonęła dla niego na Święcie Wiosny... Drżącymi palcami przycisnął koniec laski do krwawej obrączki. Niemal natychmiast wykwitł czerwony ognik, stał się pomarańczowy i żółty, zapłonął jasno. Nagły blask oślepiał, ale Covenant poderwał się na nogi i uniósł laskę nad głową. Stał pod stromym wysypiskiem, zajmującym połowę dna szczeliny. Luźny gruz ocalił mu życie: przy upadku pozwolił się stoczyć, nie zatrzymując w miejscu. Z przodu i z tyłu szczelina ciągnęła się daleko poza zasięg światła. W pobliżu leżały połamane zwłoki ur- Podłego, a czarna skóra była wilgotna od krwi. Wzdłuż szczeliny zbliżała się grupa Jaskiniowych Upiorów. Wciąż dzieliło ich jakieś trzydzieści jardów, ale nawet z tej odległości był zdumiony ich wyglądem. Nie przypominały innych upiorów, które dotąd widywał. Różniły się nie tylko ubiorem, choć te nosiły kostiumy ozdobne i jaskrawe niczym dworzanie – wyszukane i obsceniczne. Byli jednak odmienni fizycznie: starzy, postarzali przedwcześnie i nienaturalnie. Powieki opadały im na czerwone oczy, a długie kończyny zwisały poskręcane, jakby kości w krótkim czasie uległy wypaczeniu. Głowy opadały, choć ich karki wciąż wydawały się dość mocne, by je utrzymać. Ciężkie, szerokie jak łopaty dłonie drżały jak dotknięte paraliżem. Wszyscy cuchnęli chorobą i przemocą, ale szli z zawziętą determinacją, jakby po spełnieniu tego ostatniego zadania obiecano im spokój śmierci. Covenant otrząsnął się z zaskoczenia i groźnie wyciągnął laskę. – Nie dotykajcie mnie! – syknął przez zęby. – Cofnijcie się! Zawarłem umowę... Jaskiniowe Upiory nie dały po sobie poznać, że coś słyszą. A jednak nie zaatakowały. Kiedy znalazły się niemal na wyciągnięcie ręki, rozdzieliły się i okrążyły go. Potem, ustępując z jednej strony i zwierając szereg z drugiej, popychały go w kierunku, skąd nadeszły. Ustąpił, gdy tylko zrozumiał, że chcą doprowadzić go gdzieś bez walki. Intuicyjnie wiedział, dokąd zmierzają. Dlatego nie stawiał oporu i podążał wolno wzdłuż rozpadliny. Dotarli do stopni w ścianie po lewej stronie, nierównych, prymitywnie wyciosanych w kamieniu, ale dostatecznie szerokich, by kilka Jaskiniowych Upiorów szło obok siebie. Trzymając się blisko ściany, jak najdalej od przepaści, zdołał opanować zawrót głowy. Wspięli się na kilkaset stóp, nim napotkali otwór w skale. Schody prowadziły dalej, ale Jaskiniowe Upiory skierowały go do wąskiego tunelu, na końcu którego Covenant dostrzegł blask skalnego światła. Stwory ruszyły szybciej, jakby pędziły go na szafot. Potem ogarnął go podmuch gorąca i fetor siarki. Wyszedł z tunelu i znalazł się w Kiril Threndor. Rozpoznał połysk kamienia na fasetach ścian, wstrętny odór jakby siarki zżerającej gnijące ciało, kilka tuneli wejściowych, płomienny taniec świateł na stalaktytach daleko w górze. Wciąż dokładnie pamiętał to wszystko, jakby przed chwilą wyrwane z koszmaru. Jaskiniowe Upiory wepchnęły go do komory i stanęły blokując wyjście. Po raz drugi spotkał Droola Skalnego Robaka. Drool przykucnął na swej niskiej platformie pośrodku jaskini. W potężnych dłoniach ściskał Laskę Praw i tylko dzięki niej Covenant poznał go od razu. Drool zmienił się. Nawiedziła go jakaś choroba. Kiedy dostrzegł Covenanta, wybuchnął przeraźliwym śmiechem, lecz głos miał słaby, a w chichocie brzmiała nuta histerii. Nie śmiał się długo; wydawał się zbyt słaby. Podobnie jak Upiory, które przyprowadziły tu Covenanta, on również był stary. Jednak cokolwiek je zaatakowało, jego zraniło mocniej. Członki miał tak powykręcane, że ledwie mógł stać; strużka śliny ściekała mu z rozchylonych warg; pocił się tak obficie, jakby nie mógł już znieść gorąca. Ściskał Laskę zachłannie i z desperacją. Jedynie oczy pozostały niezmienione, płonące czerwienią – pozbawione źrenic i tęczówek przypominały spragnione ofiar, złowrogie jeziorka lawy. Covenant odczuwał dziwne pomieszanie wstrętu i litości. Miał jednak tylko chwilę na zastanowienie, co się stało z Droolem. Potem musiał się przygotować: Jaskiniowy Upiór pokuśtykał z wysiłkiem ku niemu. Krzywiąc się od bólu kończyn, Drool stanął kilka kroków przed Covenantem. Jedną ręką puścił rzeźbioną laskę i drżącym palcem wskazał obrączkę jeńca. Bez przerwy zerkał nerwowo przez ramię, jak gdyby zwracał się do niewidocznego obserwatora. Głos miał równie niepewny i słaby jak ręce i nogi. – Mój! – wycharczał. – Obiecałeś. Mój. Lorda Droola Laska i pierścień. Obiecałeś. Zrób to, mówiłeś. Zrób to. Nie rozgniataj. Czekaj. – Splunął gwałtownie. – Zabij potem. Obiecałeś. Pierścień, jeśli zrobię, co każesz. – Jego mowa przywodziła na myśl chore dziecko. – Drool. Lord Drool. Moc. Mój. Śliniąc się obficie, wyciągnął rękę po obrączkę. Covenant zareagował z obrzydzeniem. Płonącą laską zadał szybki cios, odepchnął dłoń Droola: Od uderzenia drewno rozpadło się w drzazgi, jakby ciało Droola było zrobione z żelaza. Mimo to Jaskiniowy Upiór ryknął ochryple z wściekłości i uderzył o kamień okutym końcem Laski Praw. Skała zadygotała pod stopami Covenanta; upadł na plecy i miał wrażenie, że od wstrząsów stanie mu serce. Leżał oszołomiony i bezradny. Przez pulsujący szum w uszach słyszał krzyki Droola: – Zabijcie go! Weźcie pierścień! Zatoczył się. Pot zalewał mu oczy; niewyraźnie dostrzegał podchodzące Jaskiniowe Upiory. Serce niemal znieruchomiało mu w piersi; nie mógł się podnieść. Z trudem wciągając powietrze, próbował się wyczołgać poza zasięg napastników. Pierwszy z Jaskiniowych Upiorów złapał się za szyję, potem stęknął nagle i upadł na bok. Drugi także; pozostali cofnęli się w zamieszaniu. – Gwardia Krwi! – krzyknął jeden z nich. – Pomóż nam, Lordzie Drool! – Głupiec! – odparował Drool, kaszląc, jakby płuca miał w strzępach. – Tchórz! Ja mam moc! Zabijcie ich! Covenant wstał, otarł pot z oczu i zobaczył obok siebie Bannora. Tunika Gwardzisty zwisała w strzępach, a spuchnięta powieka zasłaniała oko. Ale dłonie miał sprawne, zdolne do zadawania ciosów. Stał na palcach, gotów do skoku w każdym kierunku. W oczach lśnił mu przymglony ogień bitewnego zapału. Covenant poczuł ulgę tak wielką, że chętnie uściskałby Bannora. Po wszystkich przejściach miał wrażenie, że został ocalony, niemal odkupiony. Jednak szorstki głos nie ujawniał żadnych emocji. – Dlaczego tak późno, do diabła? Jaskiniowe Upiory zbliżyły się wolno, lękliwie okrążając Covenanta i Bannora. Drool dyszał gniewnie. W górze tańczyły wesoło światłocienie stalaktytów. Zadziwiająco niedbałym tonem Bannor wyjaśnił, że po zabiciu ur-Podłego źle wylądował i stracił przytomność. Potem w ciemności nie mógł odnaleźć Niedowiarka. Przynaglany ostrymi rozkazami Droola, Jaskiniowy Upiór zaatakował od tyłu. Jednak Bannor odwrócił się natychmiast i łatwo powalił stwora kopnięciem. – Wskazał mi ciebie płomień laski – kontynuował. – Ruszyłem za wami. – Przerwał, by skoczyć ku dwóm najbliższym przeciwnikom. Wycofali się pospiesznie. Kiedy przemówił znowu, w obcej intonacji Haruchai zabrzmiała nuta absolutnej szczerości. – Powstrzymałem się z pomocą, czekając dowodu, że nie jesteś wrogiem Lordów. Absolutna obojętność, spokój, z jakim Bannor narażał się na śmierć, przemówiła do uczuć Covenanta. – Doskonały moment wybrałeś, żeby mnie wypróbować – mruknął bez gniewu. – Gwardia Krwi poznała zwątpienie. Musimy mieć pewność. Drool zebrał siły i wrzasnął wściekle: – Głupcy! Tchórze! Boją się tylko dwóch! – Splunął. – Odejdźcie! Patrzcie! Lord Drool zabija. Jaskiniowe Upiory odsunęły się, a Drool powoli wystąpił do przodu. Przed sobą niczym topór niósł Laskę Praw. Bannor wyskoczył i kopnął go w twarz. Lecz nawet w takim stanie, Drool Skalny Robak był silny. Zdawało się, że wcale nie poczuł kopnięcia. Ogarnięty wściekłością, wzniósł Laskę, by zadać cios, który na miejscu spopieliłby ich obu. Byli bezradni wobec potęgi, jaką władał. Mimo to Bannor wysunął się przed Covenanta, by przyjąć uderzenie na siebie. Drżąc mimowolnie, Covenant czekał na ból, który wreszcie go uwolni. Lecz Drool się spóźnił. Przegapił swoją szansę, nie pamiętał o innych zagrożeniach. Kiedy unosił Laskę, prowadzona przez komendanta Tuvora i Wielkiego Lorda Prothalla drużyna wbiegła do Kiril Threndor. Wyglądali jak po walce, jakby właśnie przebili się przez zewnętrzny pierścień straży Droola... ale byli cali, zdrowi. Rozkazującym okrzykiem Prothall powstrzymał atak Droola. Nim Jaskiniowe Upiory zorientowały się w sytuacji, Eoman uderzył na nich i wyparł z jaskini. Po chwili Drool był już otoczony szerokim pierścieniem wojowników i Gwardzistów Krwi. Cofał się wolno, w rozterce, aż przykucnął na swym podwyższeniu. Patrzył dookoła, jakby nie pojmował, co się wydarzyło. Lecz szerokie dłonie ściskały Laskę nieustępliwie jak śmierć. A potem nagle w jego oczach barwy lawy błysnęła chytrość. – Tutaj... to dobrze – syknął chrapliwie, kiwając głową i rzucając spojrzenia przez ramię. – Uczciwie. Lepiej, niż obiecane. Wszyscy oni... tutaj. Wszyscy ci mali Lordowie i nic nie znacząca Gwardia Krwi... ludzie. Gotowi, by ich rozgnieść. – Wybuchnął śmiechem, przerwanym przez atak kaszlu. – Rozgnieść – warknął, gdy się uspokoił. – Rozgnieść mocą. – Wydał dźwięk przypominający grzechot kości. – Moc! Mali Lordowie. Potężny Drool. Lepiej niż obiecane. Prothall spoglądał w twarz Jaskiniowego Upiora. Oddał laskę Mhoramowi i wystąpił z Tuvorem u boku. Stał prosto, spokojny i opanowany. Jego oczy spoglądały twardo dzięki latom wyrzeczeń. Jakby przez kontrast, czerwone ślepia Droola przyćmiewała pamięć przesytu, a także nieopanowana zachłanność mocy. Kiedy Wielki Lord przemówił, w jego starczym głosie dźwięczał autorytet i zdecydowanie. – Oddaj ją – powiedział cicho. – Droolu Skalny Robaku, wysłuchaj mnie. Laska Praw nie należy do ciebie. Nie dla ciebie została stworzona. Jej potęgi wolno użyć jedynie dla uzdrowienia Krainy. Oddaj mi ją. Covenant przesunął się i stanął obok Wielkiego Lorda. Czuł, że musi się znaleźć blisko Laski. Ale Drool mruknął tylko: – Moc? Oddać ją? Nigdy. Wciąż poruszał wargami, jakby zdradzał komuś swe tajemne plany. – Oddaj – przekonywał go Prothall. – Dla własnego dobra. Czy jesteś ślepy? Nie widzisz, co się z tobą dzieje? Ta moc nie jest przeznaczona dla ciebie. Ona cię niszczy. Niewłaściwie użyłeś Laski. Użyłeś Złoziemnego Kamienia. Takie potęgi są śmiertelnie groźne. Lord Foul cię zdradził. Oddaj mi Laskę. Spróbuję ci pomóc. Ta propozycja rozgniewała Droola. – Pomóc? – wycharczał. – Głupiec! Ja jestem Lord Drool. Mistrz! Księżyc jest mój! Moc jest moja! Ty jesteś mój! Mogę rozgniatać! Starcze... mały Lordzie, pozwolę ci żyć, żebyś mnie rozśmieszał. Pomóc? Nie. Tańcz. Tańcz dla Lorda Droola. – Groźnie machnął Laską. – Zabaw mnie. Pozwolę ci żyć. – Oddaj Laskę, Droolu Skalny Robaku – rzucił rozkazująco Prothall. Postąpił o krok. Nagłym szarpnięciem, niby w histerycznej konwulsji, Drool wzniósł Laskę Praw do ciosu. Prothall skoczył do przodu, by go powstrzymać. Lecz Tuvor był szybszy. Pierwszy chwycił koniec Laski. Plując z wściekłości, Drool pchnął go okutym drzewcem w pierś. Błysnęło krwawe światło. Ciało komendanta na moment stało się przezroczyste: widzieli jego kości płonące jak suche gałązki. A potem Tuvor runął do tyłu prosto w ramiona Covenanta. Niedowiarek nie zdołał utrzymać takiego ciężaru; osunął się na kamienie. Obejmując Tuvora, obserwował Wielkiego Lorda. Prothall walczył z Droolem. Uchwycił Laskę oburącz, by Jaskiniowy Upiór nie mógł go uderzyć. Teraz wyrywali ją sobie nawzajem. Zdawało się, że w tej walce Prothall nie ma nadziei na zwycięstwo. Mimo osłabienia Drool zachował część swej dawnej siły. I posiadał moc. A Prothall był stary. Z Tuvorem w ramionach Covenant nic nie mógł zrobić. – Pomóż mu! – krzyknął do Mhorama. – On zginie! Ale Lord Mhoram odwrócił się plecami do Prothalla. Uklęknął obok Covenanta, by się przekonać, czy zdoła pomóc Tuvorowi. – Drool próbuje przez złość zawładnąć Laską Praw – rzucił szorstko, badając pospiesznie komendanta. – Wielki Lord potrafi zaśpiewać mocniejszą pieśń. – On zginie! – zawołał Covenant przerażony. – Musisz mu pomóc! – Pomóc? – Oczy Mhorama błysnęły groźnie. Ból i wysiłek panowania nad sobą wyostrzyły ton głosu. – Nie ucieszyłby się z mojej pomocy. Jest Wielkim Lordem. Ja... – Zająknął się w pasji. – Ja bym rozgniótł Droola, mimo przysięgi. Powtórzył za Upiorem „rozgniótł” z taką powstrzymywaną desperacją, że Covenant zamilkł. Oddychając z wysiłkiem, obserwował walkę Prothalla. Zgrozą przejmowała go myśl o niebezpieczeństwie, o cenie, jaką obaj Lordowie skłonni są zapłacić. Wokół wybuchła bitwa. Jaskiniowe Upiory z kilku tuneli wbiegały do Kiril Threndor. Najwyraźniej Drool zdążył posłać bezgłośne wezwanie, na które odpowiadali jego strażnicy. Pierwsze grupy, jakie dotarły do jaskini, nie były liczne; wystarczały jednak, by walka objęła całą drużynę. Jedynie Mhoram się nie przyłączył – klęczał przy Covenancie i gładził twarz Tuvora, jakby obezwładniony jego konaniem. Chrapliwie wykrzykując komendy, Quaan ustawił swoich wojowników w pierścień wokół podwyższenia i Lordów. Straty i zmęczenie odbiły się na Eomanie, ale bohaterski Quaan prowadził ich do boju, jakby zagrożenie Lordów uczyniło go nieczułym na słabość. Między Gwardzistami Krwi wojownicy parowali, cięli i kłuli, zachęceni jego przykładem. Covenantowi kręciło się w głowie od tylu niebezpieczeństw. Prothall i Drool zmagali się ponad nim. Wokół wrzała bitwa, z każdą chwilą szybsza i bardziej zacięta. Tuvor konał w jego objęciach. A on nie mógł nic na to wszystko poradzić, nie mógł nikomu pomóc. Wkrótce odetną im drogę ucieczki i cały trud pójdzie na marne. Nie przewidział takiego efektu swej umowy. Prothall cofał się wolno pod naporem Droola. – Tańcz! – ryczał Jaskiniowy Upiór. Tuvor zadygotał i otworzył oczy. Covenant oderwał spojrzenie od Prothalla. Tuvor poruszył wargami, ale nie wydał żadnego dźwięku. Mhoram próbował mu ulżyć. – Nie lękaj się. Zwyciężymy zło. Wszystko teraz w rękach Wielkiego Lorda. A twoje imię wspominane będzie z szacunkiem wszędzie tam, gdzie ceni się wierność. Lecz Tuvor patrzył na Covenanta. Zdołał wyszeptać tylko jedno słowo: – Wierny? Całe jego ciało wyprężyło się, jakby o coś błagał. Covenant nie wiedział, czy komendant prosi o obietnicę czy osąd. Odpowiedział mu jednak. Nie potrafił odmówić Gwardziście, nie mógł odrzucić błagania. Słowo utknęło mu w krtani, ale wyrzucił je z wysiłkiem: – Tak. Tuvor zadrżał ponownie i skonał z cichym jękiem. Covenant chwycił go za ramiona i potrząsnął; nie było reakcji. Na podwyższeniu Drool zmusił Prothalla do klęknięcia, przechylał Wielkiego Lorda do tyłu tak mocno, jakby chciał go złamać. – Mhoramie! – zawył Covenant z wściekłością i bólem. Lord skinął głową i poderwał się. Jednak nie zaatakował Droola. Unosząc laskę nad głową, zakrzyknął głosem, który zagłuszył gwar bitwy. – Melenkurion abatha! Minas mill khabaal! Laska od końca do końca rozbłysła ogniem. Moc Słów uderzyła w Droola, odepchnęła go o krok. Prothall stanął na nogach. Coraz więcej Jaskiniowych Upiorów wbiegało do Kiril Threndor. Spychały one Quaana i wojowników coraz bliżej podwyższenia. Mhoram skoczył im wreszcie na pomoc i zaatakował płonącą wściekle laską. Gwardziści Krwi walczyli jak diabły, wyskakując i kopiąc napastników tak szybko, że ci wchodzili sobie w drogę, próbując kontratakować. Lecz obrońców Droola wciąż przybywało. Drużyna zaczęła ustępować przed coraz silniejszym naporem. – Mam ją! – zawołał wreszcie Prothall, przekrzykując hałas. – Księżyc jest wolny! Stanął tryumfujący, wznosząc oburącz Laskę Praw. Drool szlochał, wyglądał jak pęknięty głaz skulony u jego stóp. – Oddaj mi ją – jęczał spazmatycznie. – Chcę jej. Ten widok wzbudził lęk w sercach Jaskiniowych Upiorów. Cofnęły się pod ściany komory. Quaan i jego wojownicy krzyknęli radośnie. Głosy mieli zachrypnięte ze zmęczenia, ale cieszyli się zwycięstwem Prothalla, jakby właśnie wygrał przyszłość Krainy. A jednak w górze barwne światła Kiril Threndor tańczyły jak poprzednio. Covenant zerknął na obrączkę. Metal nadał płonął krwawym blaskiem. Być może księżyc był już wolny – on sam jeszcze nie. Zanim ucichło echo okrzyku, zanim ktokolwiek zdążył się poruszyć, rozległ się nowy dźwięk. Z początku brzmiał cicho, ale po chwili wypełnił całą jaskinię niczym huk zapadającego się stropu. To był śmiech – śmiech Lorda Foula, wibrujący z uciechy i nienawiści. Ciężar jego pogardy dominował nad nimi, budził apatię, paraliżował, zdawał się odcinać od tętna własnych serc i oddechu. Tam, gdzie w nich uderzył, stawali zagubieni. Nawet Prothall znieruchomiał. Mimo zwycięstwa sprawiał wrażenie starego i słabego, a oczy miały taki wyraz, jakby zaglądał do trumny. Covenant, który znał już ten śmiech, nie potrafił mu się oprzeć. Tylko Mhoram zareagował. Wskoczył na podwyższenie i zakręcił laską nad głową, aż zabrzęczało powietrze, a niebieska błyskawica strzeliła ku stalaktytom. – Zatem pokaż się, Wzgardliwy! – krzyknął. – Jeśli tak jesteś pewny siebie, stań teraz przed nami. Boisz się narazić na zgubę? Śmiech Foula zabrzmiał jeszcze głębszą pogardą, jednak wyzwanie Mhorama przełamało jego paraliżującą moc. Prothall dotknął ramienia Mhorama. Wojownicy mocniej ścisnęli miecze i zajęli pozycje wokół Lordów. W grocie pojawiły się kolejne Jaskiniowe Upiory. Nie próbowały atakować. Widząc je, Drool uniósł się na powykręcanych ramionach. Czerwone oczy do końca płonęły złością i furią. Zakaszlał, jakby miał wypluć serce. – Laska – dyszał. – Nie wiecie. Nie potraficie jej użyć. Głupcy. Nie ma ucieczki. Żadnej. Mam wojska. Mam Kamień. – Ze straszliwym wysiłkiem podniósł głos, by usłyszeli go poprzez śmiech. – Złoziemny Kamień. Władza i moc. Będę rozgniatał. Rozgniatał. – Machnął osłabłym ramieniem na swoją straż i wykrzyczał rozpaczliwą komendę: – Rozgnieść! Wznosząc broń, Jaskiniowe Upiory ruszyły do ataku. 24. Wezwanie Lwów Nadchodziły masą czerwonych ślepi, tępych w pustej determinacji. Jednak bezcielesny śmiech Lorda Foula zdawał się spowalniać ich kroki. Brnęły niczym przez ruchome piaski, a to dało drużynie czas na reakcję. Na rozkaz Quaana Eoman okrążył Lordów, a Gwardia Krwi zajęła pozycje między wojownikami. Mhoram krzyknął do Niedowiarka. Covenant wolno uniósł głowę. Spojrzał na towarzyszy: było ich żałośnie mało. Spróbował się podnieść, ale zbyt mu ciążyło ciało Tuvora. Nawet po śmierci waga poświęcenia komendanta przekraczała siły Niedowiarka. Usłyszał wołanie Gibkiej: – Tędy! Znam drogę! Wymijając Jaskiniowe Upiory, biegła do jednego z tuneli. Obserwował ją, jakby się żegnał. Nie mógł podnieść Tuvora, ponieważ nie potrafił złapać go dostatecznie mocno. Trzy palce nie wystarczały. Zaraz jednak Bannor wyrwał go spod ciała komendanta i pchnął w stronę obronnego pierścienia Eomanu. Covenant opierał się. – Nie możecie go zostawić! Bannor wciągnął go między wojowników. – Co robisz? – protestował Covenant. – Musimy go zabrać. Jeśli go nie odeślecie, nikt nie przyjdzie na jego miejsce. – Zwrócił się do Lordów. – Nie możemy go zostawić! – zawołał. Mhoram ściągnął wargi, odsłaniając zęby. – Musimy! – Tutaj! – wołała Gibka z otworu korytarza. Zacisnęła powróz na szyi Jaskiniowego Upiora i zasłoniła się trupem jak tarczą. – To właściwa droga! Inne Upiory naciskały na nią, spychały w głąb. Prothall rozpalił starą laskę, zakręcił nią i poprowadził drużynę ku Sługrzywej. Razem z Mhoramem oczyścili towarzyszom drogę przez masę Jaskiniowych Upiorów. Jaskrawy ogień Lordów odstraszał napastników. Nim jednak drużyna dotarła do wybranego przez Gibką tunelu, z pobliskiego otworu wybiegli uformowani w klin ur-Podli. Prowadził ich potężny wiedmistrz, czarny jak same katakumby. Jego żelazny pręt zdawał się wilgotny od mocy lub krwi. – Biegiem! – krzyknął Prothall. Wszyscy popędzili do tunelu. Ur-Podli ścigali ich uparcie. Drużyna była szybsza. Prothall i Mhoram dopadli przejścia i odstąpili, przepuszczając pozostałych. Lecz jeden z wojowników postanowił ułatwić towarzyszom ucieczkę. Skręcił nagle i wymachując mieczem, rzucił się na ur-Podłych. Mhoram krzyknął i ruszył z powrotem do jaskini, by mu pomóc. Lecz wiedmistrz odepchnął wojownika jednym ciosem swej broni. Ten upadł. Ciemny płyn pokrył go od stóp do głów; wrzasnął, jakby zanurzył się w kwasie. Mhoram ledwie uniknął uderzenia prętem; wycofał się i stanął u boku Prothalla. Próbowali stawić opór. Zaatakowali ur-Podłych swymi jaskrawymi, niebieskimi ogniami. Wiedmistrz uderzał raz za razem, lecz wszystkie ciosy blokowali laskami. Po każdym zwarciu tryskały na boki strugi płonącej cieczy, rozpalającej się błękitem i czerniejącej niemal natychmiast. Jednak napastnik walczył szaleńczo, krok za krokiem odpychając Lordów w głąb tunelu. Quaan próbował powstrzymać wroga. Kazał najlepszym łucznikom zasypać wiedmistrza gradem strzał. Te jednak były bezużyteczne. Drzewca zajmowały się ogniem i spalały na popiół w mrocznej mocy ur-Podłych. Za Eomanem Gibka ponaglała, by podążyć za jej instynktem wskazującym światło dnia. Raz po raz wzywała Lordów, by ruszali za nią. Nie mogli; nie śmieli odwrócić się plecami do klina. Ustępowali coraz dalej. Mimo odwagi i determinacji byli na skraju wyczerpania, a każdy cios wiedmistrza osłabiał ich jeszcze bardziej. Błękitne ognie nie błyszczały już tak jasno, a czerń szybciej przenikała płonące strugi. Było jasne, że nie wytrzymają długo, a nikt w drużynie nie mógł za nich prowadzić tej walki. – Do tyłu! – zawołał nagle Mhoram. – Zróbcie miejsce! Rozkazujący ton nie dopuszczał sprzeciwu. Cofnęła się nawet Gwardia Krwi. – Covenancie! – krzyknął Mhoram. Niedowiarek podszedł do niego. Stał teraz na odległość ramienia od walczących. – Unieś pierścień! Ponaglony mocą głosu Lorda, Covenant podniósł lewą dłoń. Krwawy blask wciąż plamił jasny metal. Wiedmistrz skierował twarz w stronę obrączki, jak gdyby wyczuwał jej obecność. Rozpoznał białe złoto i zawahał się. Klin znieruchomiał, chociaż wiedmistrz nie opuścił pręta. – Melenkurion abatha! – rozkazał Mhoram. – Spal ich! Na wpół intuicyjnie Covenant zrozumiał. Machnął na wiedmistrza lewą ręką, jakby ciskał piorun. Warcząc ze strachu, cały klin cofnął się gwałtownie. W tym właśnie momencie Lordowie ruszyli do akcji. – Minas mill khabaal! – krzyknęli chórem i wykreślili swymi ogniami wielki krzyż, blokując tunel od podłogi po strop. Płomienie zawisły w powietrzu, a zanim zgasły, Prothall włożył w nie pionowo swoją laskę. W tunelu rozbłysła zasłona błękitnego ognia. Rozwścieczeni podstępem Mhorama, ur-Podli z wyciem ruszyli do ataku. Wiedmistrz potężnie uderzył prętem w płomienie. Ognista bariera zakołysała się i zafalowała, ale nie puściła. Prothall i Mhoram stracili tylko moment, by sprawdzić, czy ich zasłona działa. Potem odwrócili się i pomknęli korytarzem. – Postawiliśmy w tunelu zakaz – wyjaśnił zdyszany Mhoram. – Ale nie wytrzyma długo. Nie mamy dość siły... potrzebna była laska Wielkiego Lorda, by w ogóle spróbować. A ur- Podli są wściekli. Złoziemny Kamień Droola doprowadza ich do szaleństwa. – Głos mu zadrżał. – Teraz musimy uciekać. Cała nasza praca pójdzie na marne, jeśli nie wyniesiemy stąd Laski Praw i Drugiego Działu. – Chodźcie! – odpowiedziała Sługrzywa. – Znam trawę i niebo. Znajdę drogę. Prothall kiwnął głową. Ale chociaż musieli się spieszyć, Wielki Lord poruszał się wolno. Był wyczerpany, wykorzystał już ostatnie rezerwy sił. Rzęził głośno, jakby dusił się flegmą swych lat. Musiał się oprzeć o Laskę Praw. – Idźcie! – wykrztusił słabo. – Uciekajcie! Dwaj Gwardziści Krwi chwycili go pod pachy; potykając się biegł między nimi. Cała drużyna ruszyła za Gibką. Z początku wszystko szło gładko. Tunel prawie się nie rozgałęział, a za każdym razem Gibka jakby od razu była pewna, który z korytarzy prowadzi do jasności dnia. W świetle laski Mhorama biegła naprzód, jak gdyby podążała ciepłym tropem swobody. Po bitwie drużyna znalazła odpoczynek w zwykłym, prostym biegu. Pozwalał im na koncentrację i oszczędzanie energii. Co więcej, wychodzili z zasięgu śmiechu Lorda Foula, jak gdyby powoli odzyskiwali wolność. Wkrótce nie słyszeli już za sobą ani drwiny, ani groźby rzezi. Ten jeden raz milcząca ciemność była im przyjacielem. Przez prawie milę spieszyli przed siebie. Weszli w obszar katakumb pełen niewielkich grot, korytarzy i zakrętów, gdzie nie było wielkich komór, rozpadlin czy kuźni Upiorów. Gibka nie wahała się wśród tego labiryntu. Kilkakrotnie wybrała drogę prowadzącą lekko pod górę. Ale gdy splątane przejścia ustąpiły szerszym i ciemniejszym szlakom, gdzie ogień Mhorama nie oświetlał skalnych ścian ani stropów, wrogość wypełniła katakumby. Milczenie uległo przemianie – straciło odcień wytchnienia, a stało się ciszą zasadzki. Mrok wokół światełka zdawał się skrywać coraz więcej gróźb. Na zakrętach i skrzyżowaniach noc przesłaniała i gasiła instynkt Sługrzywej. Gibka traciła pewność. Prothall z coraz większym trudem dotrzymywał kroku towarzyszom. Oddychał chrapliwie i nierówno, z wielkim wysiłkiem. Nawet najbardziej zmęczeni w drużynie słyszeli go, mimo własnego sapania. Gwardziści Krwi niemal nieśli Wielkiego Lorda. Mimo to szli wciąż przez nieprzeniknioną noc. Nieśli Laskę Praw i Drugi Dział. Nie mogli sobie pozwolić na kapitulację. W końcu dotarli do wysokiej jaskini, gdzie zbiegało się kilka tuneli. Jeden z nich, po przeciwnej stronie hali, prowadził mniej więcej w kierunku, w jakim posuwali się od Kiril Threndor. Jednak Gibka zatrzymała się pośrodku, jakby ktoś szarpnął jej wodze. Rozglądała się niepewnie, zagubiona wobec licznych możliwości... i jakiejś intuicyjnej niechęci wobec pozornie oczywistego wyboru. Potrząsnęła głową, jakby stawiała opór. – Och, Lordowie – jęknęła. – Nie wiem... – Musisz – warknął Mhoram. – Jesteś naszą jedyną szansą. Dawne mapy nie pokazują tych ścieżek. Nasza wiedza nie sięga tak daleko. Ścisnął ją za ramiona, jakby chciał zmusić do podjęcia decyzji. Lecz w następnej chwili jego uwagę przyciągnął Prothall. W ataku spazmatycznego kaszlu Wielki Lord osunął się na ziemię. Jeden z Gwardzistów Krwi natychmiast pomógł mu usiąść, a Mhoram przyklęknął obok, spoglądając z troską w twarz starca. – Nie odpoczywaj za długo – szepnął. – Nasz zakaz już dawno został przełamany. Nie wolno nam zwlekać. – Zostawcie mnie – odparł Wielki Lord między atakami kaszlu. – Weźcie Laskę i idźcie. Ja nie dam rady. Drużyna przyjęła jego słowa z przerażeniem. Covenant i wojownicy wstrzymali oddech, by słyszeć odpowiedź Mhorama. W powietrzu zawisło napięcie i lęk, że ten przyjmie ofiarę Wielkiego Lorda. Jednak Mhoram milczał. – Zostawcie mnie – powtórzył Prothall. – Daj mi swoją laskę, a postaram się osłonić waszą ucieczkę. Idź, powiadam. Jestem stary. Odniosłem już tryumf. Niczego nie tracę. Weźcie Laskę i uciekajcie. – A kiedy Lord nadal nie odpowiadał, dodał błagalnie: – Wysłuchaj mnie, Mhoramie. Nie pozwól, by moje stare kości sprowadziły klęskę na tę wyprawę. – Słyszę cię. – Głos Mhorama rozbrzmiewał głucho i boleśnie. Lord klęczał z pochyloną głową. Lecz po kilku sekundach powstał, odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się cicho, z niewymuszoną ulgą i spokojem. Wszyscy wpatrywali się w niego ze zdumieniem, nim pojęli, że to nie histeria. A potem, sami nie wiedząc czemu, także wybuchnęli śmiechem. Radość niby świeży wiatr oczyściła ich serca. Covenant zaklął niemal na głos, ponieważ nie potrafił jej dzielić. Kiedy się uspokoili, Mhoram zwrócił się do Wielkiego Lorda: – Prothallu, synu Dwilliana, jak to dobrze, że jesteś stary. Zostawić cię? Jaką przyjemność miałbym z opowiadania Osondrei o twych wielkich czynach, gdyby nie było cię przy mnie, byś hamował moje przechwałki? Roześmiał się znowu. A potem, jakby nagle przypomniał sobie o ważniejszych sprawach, zwrócił się do Gibkiej, która stała niepewna pośrodku groty. – Sługrzywo – powiedział łagodnie. – Dobrze nas prowadziłaś. Twój instynkt jest wierny... pamiętaj o tym. Zapomnij o zwątpieniu. Nie lękamy się pójść tam, gdzie wskaże twe serce. Covenant zauważył, że ona także nie przyłączyła się do radości drużyny. Rozglądała się niespokojnie. Zgadywał, że jej gorącą krew uraziły niedawne ostre słowa Mhorama. Jednak z powagą skinęła Lordowi głową. – To dobrze. Bowiem mój umysł nie ufa sercu. – Dlaczego? – Umysł podpowiada, że powinniśmy iść dalej, tak jak dotąd. Ale serce pragnie ruszyć tędy. – Wskazała otwór tunelu za nimi, prowadzący niemal dokładnie tam, skąd przybyli. – Nie wiem – wyznała. – To dla mnie nowe uczucie. W słowach Mhorama nie było cienia wahania. – Jesteś Sługrzywa Gibka z Ramenów. Służyłaś Ranyhyn. Znasz trawę i niebo. Ufaj sercu. Gibka przyjęła jego radę. Dwaj Gwardziści Krwi pomogli Prothallowi wstać. Podtrzymując go między sobą, podążyli z innymi za głosem instynktu Gibkiej. Korytarz opadał lekko i drużyna utrzymywała dobre tempo. Sił dodawała im nadzieja, że ścigający nie odgadną zmiany kierunku, a więc nie przetną im drogi ani nie będą podążać za nimi. Ale w całkowitej ciemności i ciszy nie mieli żadnej pewności. Tunel nie rozgałęział się, ale zakręcał często, jakby podążał wzdłuż żyły w skale. Wreszcie otworzył się na ogromną pustą przestrzeń. Drużyna wspinała się z wysiłkiem zakosami po stromej, żłobkowanej skale. Im wyżej wchodzili, tym zimniejsze było powietrze i tym silniejszy zdawał się wiatr dmuchający w ciemnej otchłani. Tym mocniej dawał im się we znaki pot ściekający po twarzach i chrapliwe, zmęczone oddechy. Jedynie Gwardziści Krwi jakby nie odczuwali znużenia po długich dniach trudów; maszerowali równym krokiem, jakby to zbocze było zaledwie odmianą w nie znającym odpoczynku poświęceniu. Lecz ich towarzysze byli już śmiertelnie wyczerpani. Wojownicy i Covenant potykali się na ścieżce jak kalecy. Wreszcie Mhoram nakazał postój. Covenant usiadł ciężko, oparty plecami o skałę, twarzą do czarnej otchłani niezmierzonej jaskini. Miał wrażenie, że pot zamarza mu na twarzy. Rozdzielono resztki żywności i wody, ale w tych podziemiach utracili chyba zdolność regeneracji sił – jak gdyby nawet prowiant został w końcu skażony mrokiem katakumb. Covenant jadł i pił apatycznie. Potem zamknął oczy, by choć przez chwilę nie patrzeć w czarną pustkę. Jednak widział ją, nawet jeśli nie unosił powiek. Jakiś czas później – Covenant nie próbował mierzyć jego upływu – Lord Mhoram szepnął z napięciem: – Słyszę ich. Odpowiedź Korika zabrzmiała głucho, niby westchnienie z wnętrza grobu. – Tak. Idą za nami. Jest ich wielu. Potykając się, niepewnie, resztką sił ruszyli w dalszą drogę. Poczucie klęski odbierało im energię, jakby poruszali się tylko dlatego, że błękitny płomyk Mhorama ciągnął ich za sobą, nakazywał, zaklinał, kusił, ponaglał, inspirował, wymagał tylko jednego: wytrzymałości i jeszcze raz wytrzymałości. Odrzucając wszelkie pragnienia, prócz konieczności ucieczki, wspinali się coraz wyżej. Wiatr zaczął gwizdać dookoła i szlak się zmienił. Przepaść zwęziła się i drużyna weszła na wąskie, spiralne schody wykute w ścianach pionowego szybu. Prymitywne stopnie były wąskie i musieli wchodzić pojedynczo. A wiatr z wyciem pędził w górę, jakby z przerażeniem uciekał z katakumb. Covenant jęknął, pojmując, że jeszcze raz musi zaryzykować pobyt na zawrotnej wysokości. Jednak wichura była tak potężna, że niemal wykluczała upadek. Krok za krokiem pokonywał kolejne stopnie. Szyb prowadził pionowo w górę, a wichura ryczała w bólu. Drużyna wspinała się jak wciągana pędem. Lecz szyb był coraz węższy i wiatr nabierał siły. Dyszeli ciężko, zaczęli odczuwać zawroty głowy. Szyb zdawał się kołysać niebezpiecznie na boki, więc Covenant szedł na czworakach. Wkrótce czołgała się cała drużyna. Ból płuc trwał bez końca. Wreszcie Covenant wyciągnął się na schodach. Leżał bez ruchu. Niewyraźnie słyszał głosy przekrzykujące wycie wichury. Nie słuchał. Czuł, że zaraz się udusi; pragnął teraz jedynie zapłakać. Z trudem mógł sobie przypomnieć, co go powstrzymuje od przerwania tych cierpień. Czyjeś ręce chwyciły go za ramiona i przeciągnęły na płaski kamień. Potem wlokły go dziesięć czy piętnaście stóp po dnie wąskiej rozpadliny. Wycie wiatru ucichło. Usłyszał zduszony, ale radosny krzyk Quaana. Z wysiłkiem podniósł głowę – leżał w szczelinie otwierającej się gdzieś na wschodnich zboczach Góry Gromu. Za pustą, szarą przestrzenią daleko w dole wstało słońce. Nawet wołania radości brzmiały w jego uszach jak szloch. Rozbrzmiewały coraz głośniej, gdy kolejni wojownicy wyczołgiwali się w światło dnia. Gibka odbiegła już kilka kroków od szczeliny, padła na kolana i całowała ziemię. W dali, poza Sarangrave i lśniącą linią Plugawego Szlaku i Wielkiego Bagna, wzeszło królewskie słońce spowite czerwonym splendorem. Covenant usiadł i poszukał wzrokiem Lordów. Chciał widzieć ich radość zwycięstwa. Jednak nie sprawiali wrażenia tryumfujących. Wielki Lord siedział przygarbiony z Laską Praw na kolanach. Pochylił głowę i oburącz zasłaniał twarz. Obok stał Mhoram, nieruchomy i posępny, z oczami martwymi jak pustkowie. Covenant nie pojmował tego. I wtedy odezwał się Bannor: – Możemy się tutaj bronić. – Jak? – odpowiedział cicho, bezlitośnie Mhoram. – Drool zna wiele dróg. Jeśli powstrzymamy go tutaj, zaatakuje z dołu i z góry. Może sprowadzić przeciw nam tysiące. – Więc zamknij to przejście, by ich zatrzymać. Głos Mhorama zabrzmiał jeszcze ciszej. – Wielki Lord nie ma laski. Nie zdołam samotnie zasypać tego szybu. Nie mam takiej mocy. Czy sądzisz, że jestem dostatecznie silny, by zwalić ściany rozpadliny? Nie. Nawet gdybym chciał w ten sposób skrzywdzić Ziemię. Musimy uciekać. Tam... – Wyciągnął rękę; dłoń mu drżała. Covenant spojrzał: szczelina dochodziła do wąwozu, który biegł prosto w dół zbocza Góry Gromu. Dno rozpadliny zaścielały wielkie głazy, które spadły z wyższych urwisk, niby martwe części góry. A ściany były niemal pionowe, niezdobyte. Przez pół mili musieliby z trudem szukać drogi po dnie. Tam ściany cofały się, a wąwóz przecinało urwisko. Kiedy drużyna tam dotrze, będzie musiała ruszyć trawersem i szukać innego zejścia. A jednak Covenant nadal nie rozumiał. Jęknął w duchu na myśl o ciężkim zejściu wąwozem, ale przecież była to ucieczka. Czuł na twarzy ciepło słońca. – Chodźmy – mruknął wstając. Mhoram obrzucił go spojrzeniem pełnym tłumionego bólu. Nie odezwał się jednak. Zamiast tego porozmawiał chwilę z Quaanem i Korikiem. Po chwili drużyna ruszyła wąwozem w dół. Posuwali się śmiertelnie powoli. Musieli wspinać się na skały, przeskakiwać nad głazami, wciskać się na czworakach w wąskie szczeliny między skalnymi blokami. Byli bardzo słabi. Nawet najsilniejsi z wojowników potrzebowali pomocy Gwardii Krwi, a Prothalla trzeba było nieść. Ściskał Laskę i wdrapywał się niezgrabnie na skały. Ile razy zeskakiwał ze skały, padał na kolana; wkrótce cały przód szaty miał poplamiony krwią. Covenant pojął zagrożenie. Ta szybkość mogła się okazać fatalna. Jeśli Drool zna inne wyjścia na powierzchnię, jego siły mogą dotrzeć do końca wąwozu przed drużyną. Nie on jeden to dostrzegł. Po pierwszym przypływie ulgi na twarzach wojowników pojawiła się obawa. Posuwali się, wspinali i schodzili z pochylonymi głowami i zgarbionymi plecami, jakby nieśli na barkach ciężar wszystkich swoich przeżyć. Blask słońca wymuszał dostrzeżenie groźby. Nim minęli połowę drogi, ich lęk wypełnił się jak proroctwo. Ktoś z Eomanu krzyknął krótko i wskazał za siebie. Zobaczyli hordę ur-Podłych, wybiegającą z rozpadliny, z której sami niedawno wyszli. Próbowali szybciej schodzić po nierównym dnie wąwozu. Lecz ur-Podli wylewali się za nimi jak czarna powódź. Zdawali się przeskakiwać nad skałami, jakby nie groził im błędny krok, jakby w dół niosła ich czysta wściekłość. Z przerażającą szybkością zmniejszali dystans. Ur-Podli nie byli sami. Przy końcu wąwozu, na szczycie skały, pojawiły się Jaskiniowe Upiory. Gdy tylko dostrzegły uciekinierów, zaczęły zrzucać liny przez krawędź i zjeżdżać w dół. Drużyna została schwytana niby ćmy w kleszczach potęgi Droola. Zatrzymali się, sparaliżowani lękiem. U Quaana zawiodło na moment poczucie odpowiedzialności za Eoman: rozglądał się tępo i nie ruszał nawet o krok. Covenant oparł się o głaz. Miał ochotę krzyczeć, że to nieuczciwe. Przeżył już tak wiele, tak wiele wytrwał i tak wiele utracił... I gdzie jego ucieczka? Czy taka jest cena umowy, jego cierpliwości? Zbyt wysoka. Był trędowaty, nie stworzony do takich przejść. Nie potrafił zapanować nad głosem – drżał w bezsilnej wściekłości. – Nic dziwnego, że on... pozwolił nam zabrać Laskę. Teraz będziemy bardziej cierpieć. Wiedział, że nie uda się nam z nią uciec. Lecz Mhoram przełamał ogólny paraliż. Zbiegł kawałek w dół i wspiął się na szeroki, płaski blok, wyższy niż otaczające go głazy. – Tu jest dla nas miejsce! Chodźcie! – rozkazał. – Tutaj spotkamy nasz kres! Wojownicy powoli wdrapywali się na skałę, jakby klęska legła brzemieniem na ich barkach. Mhoram i Gwardziści Krwi pomagali im wejść. Lord Prothall zjawił się na końcu, wspierany przez dwóch Gwardzistów. – Nie... nie... – mruczał, ale nie sprzeciwiał się rozkazom Mhorama. Kiedy wszyscy znaleźli się na skale, Eoman Quaana i Gwardia Krwi zajęli pozycje wokół krawędzi. Gibka przyłączyła się do nich, napinając w dłoniach powróz. Prothall, Mhoram i Covenant zostali wewnątrz pierścienia. Ur-Podli pokonali już połowę odległości do miejsca, gdzie stała drużyna. Za nimi nadciągały setki Jaskiniowych Upiorów, które wybiegały ze szczeliny i pędziły w dół. I drugie tyle wspinało się z miejsca, gdzie zeszły do wąwozu. Mhoram studiował siły Droola. – Nie traćcie serca, przyjaciele – powiedział cicho. – Byliście dzielni. Teraz walczmy do końca tak, by nawet wrogowie o tym pamiętali. Nie rozpaczajcie. Wiele może się zdarzyć między rozpoczęciem wojny a zwycięstwem. Nauczmy Lorda Foula, że nie posmakuje tryumfu, póki nie zginie ostatni z obrońców Krainy. – Nie... – szepnął Prothall. – Nie... Zwracając twarz ku szczytowi Góry Gromu, stanął w rozkroku i przymknął oczy. Powoli uniósł Laskę Praw na wysokość serca i ścisnął ją oburącz. – To musi być możliwe – szepnął. – Na Siedem! Musi! – Palce mu pobielały na rzeźbionej w runy powierzchni Laski. – Niech mnie wspomoże Melenkurion Tama Niebios. Nie godzę się na taki koniec. Brwi zbiegały się z wolna ponad zamkniętymi, zapadniętymi oczami. Pochylał głowę, aż broda dotknęła serca. Blade wargi szeptały pieśń bez słów. Lecz głos starego Lorda był tak słaby i niepewny, że ta pieśń przypominała raczej lament niż inwokację. Z obu stron niepowstrzymanie zbliżały się siły Droola. Mhoram obserwował je z wargami ściągniętymi w wyrazie bezradności. I nagle w jego oczach błysnęła rozpaczliwa nadzieja. Odwrócił się, chwytając Covenanta w sieć swego spojrzenia. – Jest sposób – szepnął. – Prothall stara się przywołać Ogniste Lwy. Nie uda mu się: moc Laski jest zamknięta, a nie posiedliśmy wiedzy zdolnej ją uwolnić. Ale białe złoto to potrafi. Można tego dokonać! Covenant cofnął się, jakby Mhoram go zdradził. Nie, dyszał. Zawarłem umowę... I nagle w mdlącym, oszałamiającym rozbłysku intuicji dostrzegł, co zaplanował dla niego Lord Foul – pojął, co robi Wzgardliwy. Oto mordercze ostrze, które leżało ukryte wśród wszystkich machinacji i podstępów. Piekło i potępienie! Oto punkt, gdzie zderzają się jego przeciwstawne szaleństwa. Jeśli spróbuje użyć pierwotnej magii, jeśli w obrączce tkwi moc... jeśli nie ma żadnej mocy... Zadrżał, zatoczył się pod uderzeniami mrocznych wizji... drużyna wymordowana... Laska Praw zniszczona... tysiące martwych stworów, a cała ta krew spadnie na jego głowę, jego... – Nie – jęknął. – Nie proś mnie. Obiecałem, że nie będę więcej zabijał. Nie wiesz, co zrobiłem... Atiaran i... Zawarłem umowę, żebym nie musiał już nigdy zabijać. Ur-Podli i Jaskiniowe Upiory były niemal w zasięgu strzał. Wojownicy napinali łuki. Hordy Droola przystanęły, gotując się do ostatniego szturmu. Jednak wzrok Mhorama nie wypuszczał Covenanta ze swej mocy. – Jeśli tego nie zrobisz, zginie jeszcze więcej. Czyżbyś wierzył, że Lord Foul zadowoli się naszą śmiercią? Nigdy! Będzie zabijał i zabijał, aż opanuje całe życie bez wyjątku, by je skalać i zniszczyć. Całe życie, słyszysz? Nie oszczędzi nawet tych stworzeń, które mu teraz służą. – Nie – jęknął znowu Covenant. – Czy ty nie rozumiesz? On właśnie tego chce. Laska będzie zniszczona... albo Drool... albo my... Nieważne, co się stanie. On wygra. Będzie wolny. Robisz dokładnie to, co on zaplanował. – A jednak – odparł rozgorączkowany Mhoram. – Martwi to martwi. Tylko żywi mają nadzieję, by oprzeć się zepsuciu. Ognie piekielne! Covenant szukał odpowiedzi, ale jej nie znajdował. Nie satysfakcjonował go żaden układ czy kompromis. – Mhoramie! – zawołał rozpaczliwie, protestując i błagając jednocześnie. – To samobójstwo! Prosisz mnie, żebym popadł w obłęd! Lecz wzrok Lorda nakazywał. – Niedowiarku, nie musisz tracić rozumu. Są inne odpowiedzi, inne pieśni. Możesz je odszukać. Czemu dla twego bólu ma zginąć Kraina? Ocal ją albo zgub! Chwyć Laskę! – Przekleństwo! – Covenant wściekle szarpnął obrączkę. – Sam to zrób! Zerwał ją i chciał rzucić Mhoramowi, ale dygotał szaleńczo i palce ześliznęły się z metalu. Obrączka upadła na skałę. Sięgnął po nią. Zdawało mu się, że ma za mało palców; przemknęła obok stóp Prothalla. Skoczył w pogoń, potknął się i upadł, uderzając czołem o kamień. Niewyraźnie słyszał brzęk cięciw – bitwa już się zaczęła. Nie zwracał na to uwagi. Miał wrażenie, że rozbił głowę. Kiedy podniósł głowę, stwierdził, że coś jest nie w porządku z jego wzrokiem: widział podwójnie. Mapa plam mchu na szacie tańczyła mu przed oczami. Utracił szansę, by kiedykolwiek odczytać tajemny przekaz Morinmoss. Widział dwóch Mhoramów, jak podnoszą obrączkę; dwóch Prothallów nad sobą, ściskających Laskę i ostatnimi resztkami sił próbujących zmusić ją do posłuszeństwa. Dwóch Bannorów opuściło szereg walczących i podeszło do Lordów. Mhoram pochylił się nad Niedowiarkiem, wyciągnął rękę i chwycił go za nadgarstek. Covenant miał wrażenie, że uchwyt miażdży mu kości. Musiał otworzyć dłoń, a gdy bezradnie wyprostował swe dwa palce, Lord wcisnął obrączkę na serdeczny palec. Utknęła za pierwszym stawem. – Nie mogę uzurpować sobie twojej mocy – warknął podwójny Mhoram. Wyprostował się i szarpnięciem postawił Covenanta na nogach. Zbliżając swe dwie twarze, syknął: – Na Siedem! Bardziej obawiasz się mocy niż słabości. – Tak – jęknął Covenant. Bolała go dłoń i głowa. – Tak! Chcę przeżyć! Cięciwy brzęczały tak szybko, jak tylko wojownicy zdołali wypuszczać strzały. Lecz mieli ich ograniczoną ilość. A ur-Podli i Jaskiniowe Upiory trzymali się z daleka, podchodząc jedynie tak blisko, by ściągnąć ogień. Oddziałom Droola nie spieszyło się. Zwłaszcza ur-Podli sprawiali wrażenie, jakby czekali na rozkosz powolnego dobijania drużyny. Lecz Covenant nie miał czasu na obserwację bitwy. Z rozpaczą spoglądał na Mhorama. Lord miał dwoje ust – ich wargi odsłaniały zwielokrotnione zęby – i czworo oczu, w których gorzał zapał. Covenant nie wiedział już, jak go przekonywać. Sięgnął do pasa, wyjął nóż Atiaran i wyciągnął go do Mhorama. – Lepiej mnie zabij. Mhoram z wolna rozluźnił uchwyt. Zaciśnięte usta złagodniały, przygasł płomień w oczach. Spoglądał jakby w głąb siebie i drżał na widok tego, co tam znalazł. – Ach, Covenancie – westchnął chrapliwie. – Wybacz mi. Zapominam się. Pianościgły... Pianościgły to rozumiał. Powinienem uważniej go słuchać. Nie można prosić o więcej, niż dajesz z własnej woli. Inaczej stajemy się podobni do tych, których nienawidzimy. – Puścił dłoń Covenanta i odstąpił. – To nie twoje zmartwienie, przyjacielu. My dźwigamy to brzemię i poniesiemy je aż do końca. Wybacz mi. Covenant nie umiał odpowiedzieć. Stał, wykrzywiając twarz, jakby miał ochotę wyć. Oczy bolały od podwójnych wizji. Miłosierdzie Mhorama dotknęło go mocniej niż jakiekolwiek argumenty czy żądania. Z bólem popatrzył na Prothalla. Czy nie znajdzie w sobie dość sił na to ryzyko? Może tam właśnie prowadzi droga ucieczki... może groza pierwotnej magii jest ceną, którą musi zapłacić za wolność? Nie chciał zginąć z rąk ur- Podłych. Lecz kiedy uniósł ramię, nie umiał odgadnąć, która z dwóch rąk jest jego i która z dwóch Lasek jest prawdziwa. Potem z cichym świstem wyleciała ostatnia strzała. Jaskiniowe Upiory krzyknęły szyderczo i z uciechą. Na rozkaz ur-Podłych zaczęły podchodzić coraz bliżej. Wojownicy sięgnęli po miecze, gotując się do bezużytecznej śmierci. Gwardziści Krwi balansowali na palcach stóp. Rozdygotany Covenant usiłował sięgnąć po Laskę. Ale kręciło mu się w głowie i atakował go wir ciemności. Nie umiał przezwyciężyć lęku. Z przerażeniem myślał, jak za tę zuchwałość zemści się jego choroba. Dłoń pokonała połowę dystansu i znieruchomiała, w kalekim uchwycie ściskając powietrze. – Pomóż mi – zawołał w rozpaczy. – Jesteśmy Gwardią Krwi. – Wśród pożądliwych krzyków Jaskiniowych Upiorów ledwie słyszał głos Bannora. – Nie możemy dopuścić do takiego końca. Gwardzista pewnie ujął jego dłoń i umieścił ją na Lasce Praw, pomiędzy zaciśniętymi palcami Prothalla. Moc eksplodowała w piersi Covenanta. Bezgłośny wstrząs, niesłyszalny wybuch, uderzył w wąwóz niby konwulsja od fundamentów góry. Uderzenie przewróciło obrońców, a ur-Podli i Jaskiniowe Upiory runęli pomiędzy głazy. Jedynie Wielki Lord utrzymał równowagę. Gwałtownie podniósł głowę. Na jeden moment w wąwozie zapanował bezruch i cisza tak absolutna, jakby ta eksplozja ogłuszyła wszystkich walczących. I w tej właśnie chwili całe niebo nad Gravin Threndor poczerniało za nieprzeniknionym obłokiem. Wtedy nadpłynął huk – jeden głęboki dźwięk, jakby sama skała pod górą krzyknęła... a po nim seria przeciągłych fal syczących trzasków. Chmury opadały, aż zakryły wierzchołek Góry Gromu. Na skrytym pod całunem szczycie zapłonęły ogromne żółte ognie. Przez długi czas drużyna i atakujący leżeli na skałach, jakby bali się poruszyć. Wszyscy patrzeli na ognie w górze i na błyskawice. Potem wystrzeliły płomienie. Z rykiem, jakby paliło się samo powietrze, runęły w dół po wszystkich stokach i zboczach niczym wielkie, wygłodniałe bestie. Wrzeszcząc ze zgrozy, Jaskiniowe Upiory poderwały się i rzuciły do ucieczki. Niektóre obłąkańczo skakały na ściany wąwozu, jednak większość mijała skalny blok dający schronienie drużynie i pędziła w dół, w nadziei wyprzedzenia Ognistych Lwów. Ur-Podli wybrali inną drogę. W straszliwym pośpiechu wspinali się w górę, w stronę wejścia do katakumb. Nim zdążyli dopaść bezpiecznego miejsca, w szczelinie pojawił się Drool. Czołgał się, zbyt słaby, by stanąć na nogi. Ale w pięści ściskał zielony kamień, promieniujący intensywnym złem poprzez mrok pod chmurami. – Rozgnieść! – Jego krzyk dał się słyszeć mimo ryku Lwów. – Rozgnieść! Ur-Podli stanęli, pochwyceni między dwoma lękami. Korzystając z ich wahania, drużyna ruszyła wąwozem w dół. Prothall i Covenant byli zbyt wyczerpani, by iść sami, więc Gwardziści Krwi nieśli ich, przerzucali nad głazami i ciągnęli po nierównym dnie. W dole Jaskiniowe Upiory dotarły już do końca wąwozu. Niektóre pędziły na ślepo i spadały z urwiska, inne rozbiegały się na boki i wyjąc szukały drogi ucieczki. Za plecami drużyny ur-Podli znowu uformowali klin i ruszyli za przeciwnikiem. Drużyna z trudem utrzymywała stały dystans. Huk płonącego powietrza zbliżał się, coraz mocniejszy i dzikszy. Uwolnione głazy staczały się z urwisk. Ogniste Lwy sunęły jak roztopiony kamień, pędziły w dół, jakby wypluło je samo serce piekła. A wysoko w górze pochłaniający wszystko huk ich potęgi zdawał się podwajać i potrajać z każdym wstrząsem. Podmuch spalonego powietrza pędził przed nimi jak herold obwieszczający nadejście ognia i wulkanicznej żądzy. Gravin Threndor drżała do samych korzeni. Im bliżej urwiska, tym łatwiejsze było zejście. Covenant mógł już iść sam. Ponaglany rozdwojonym widzeniem, przeciążonym słuchem i nadchodzącym szaleństwem, wyrwał się Gwardzistom Krwi. Kolana mu zesztywniały i szedł jak kukiełka, ale podążał w dół wraz z całą wyczerpaną, potykającą się kolumną. Reszta drużyny skręciła wzdłuż krawędzi na południe, on jednak ruszył wprost do przepaści. Kiedy tam dotarł, nogi ledwie miały dość sił, by go utrzymać. Chwiejąc się lekko, spojrzał w dół. Pod sobą miał dwa tysiące stóp pionowej ściany, a samo urwisko było szerokie przynajmniej na milę. Nie było ucieczki. Lwy dopadną drużynę prędzej, niż znajdzie drogę w dół... o wiele prędzej. Ludzie krzyczeli do niego, ostrzegali – na próżno. Prawie ich nie słyszał wśród ryku wichury. Nie zwracał na nic uwagi. Nie takiej ucieczki pragnął. I nie bał się upadku; nie widział dostatecznie wyraźnie, by odczuwać lęk. Miał coś do zrobienia. Zawahał się, przywołując odwagę. Uświadomił sobie, że ktoś z Gwardii Krwi spróbuje go pewnie ratować. Zanim to nastąpi, chciał zrealizować swój zamiar. Chciał poznać odpowiedź na śmierć. Zdjął obrączkę, chwycił mocno w trzy palce dłoni i zamachnął się, by rzucić ją w przepaść. Oczy podążały za krążkiem metalu w tył i do góry, i Covenant znieruchomiał nagle, porażony wstydem. Metal był czysty. Wciąż widział podwójnie, ale obie obrączki błyszczały srebrzyście; skaza zniknęła. Odwrócił się, szukając w wąwozie Droola. Usłyszał krzyk Mhorama: – Bannorze! To jego decyzja! Gwardzista Krwi już ku niemu pędził. Słysząc Mhorama, zatrzymał się o dziesięć jardów przed Covenantem. W następnej chwili odrzucił rozkaz Lorda i skoczył naprzód. Covenant nie potrafił zogniskować spojrzenia. Dostrzegał płomienne Lwy pędzące ku szczelinie w ścianie wąwozu, ale pole widzenia zdominował klin ur-Podłych. Dzieliły ich jeszcze trzy kroki. Wiedmistrz wzniósł już do ciosu swój pręt. Covenant instynktownie spróbował się odsunąć, ale był zbyt wolny. Pochylał się dopiero, kiedy Bannor wpadł na niego i odepchnął z drogi. Z wściekłym szczeknięciem ur-Podli jak jeden mąż rzucili się przed siebie i runęli w przepaść. Kiedy spadali, w ich dzikich wrzaskach rozbrzmiewał tryumf. Bannor postawił Covenanta na nogi. Chciał doprowadzić go do towarzyszy, ale Niedowiarek wyrwał się i niepewnie postąpił o kilka kroków w górę zbocza. Wytężał oczy, wypatrując ujścia szczeliny. – Drool! Co się dzieje z Droolem? – Wzrok go zawodził. Przystanął i gniewnie zamachał rękami. – Nie widzę! Podbiegł Mhoram. Covenant powtórzył pytanie, wykrzykując je Lordowi w twarz. – Drool jest nad nami, w wąwozie – odparł łagodnie Mhoram. – Niszczy go moc, którą nie potrafi kierować. Nie zdaje sobie już sprawy z tego, co robi. Za chwilę pochłoną go Ogniste Lwy. Covenant przygryzł wargi. Usiłował zapanować nad własnym głosem. – Nie – syknął. – On jest tylko kolejną ofiarą. Foul planował to od początku. Chociaż zaciskał zęby, w jego głosie drżała rozpacz. Mhoram pocieszającym gestem dotknął jego ramienia. – Uspokój się, Covenancie. Zrobiliśmy wszystko, co tylko możliwe. Nie musisz siebie oskarżać. Nagle Covenant stwierdził, że jego wściekłość zniknęła, rozpadła się w pył. Teraz był tylko obolały i potwornie zmęczony. Osunął się na ziemię, jakby kości nie mogły dłużej utrzymać ciężaru ciała. Oczy miał zagubione, niczym żagle na porzuconym okręcie. Nie dbając o to, co robi, wcisnął obrączkę na serdeczny palec. Reszta drużyny okrążyła go powoli. Zrezygnowali już z wszelkich prób ucieczki; razem obserwowali zbliżanie Ognistych Lwów. Czarna chmura okrywała cieniem całą górę, a płomienie jaśniały i migotały w mroku niby bestie zrodzone ze słonecznego ognia. Spływały ze ścian wąwozu; a część popłynęła wzwyż, w stronę szczeliny. Wreszcie Lord Mhoram wyrwał się z transu. – Przywołajcie swoje Ranyhyn – nakazał Bannorowi. – Gwardia Krwi może się uratować. Weźcie Laskę i Drugi Dział. Wezwijcie Ranyhyn i uciekajcie. Bannor nieruchomo spoglądał Lordowi w oczy, ważąc w myślach polecenie. A potem odmówił spokojnie. – Jeden z nas pojedzie. Aby dostarczyć Laskę i Dział do Twierdzy Lordów. Reszta zostanie. – Po co? Nie zdołamy uciec. Wy musicie przeżyć... by służyć Lordom, którzy poprowadzą tę wojnę. – Może. – Bannor wzruszył ramionami. – Kto to wie? Wielki Lord Kevin nakazał nam odejść i posłuchaliśmy. Nie zrobimy tego po raz drugi. – Ale ta śmierć na nic się nie przyda! – zawołał Mhoram. – Mimo to. – Gwardzista Krwi był niewzruszony, jak wykuty ze stali. – Ale ty możesz przywołać Hynaril. Uczyń tak, Lordzie. – Nie. – Mhoram uśmiechnął się ze zrozumieniem. – To niemożliwe. Czy mógłbym tak wielu narazić na śmierć? Covenant słuchał nieuważnie. Czuł się jak wrak i pośród szczątków swych emocji szukał czegoś wartego ocalenia. Lecz coś pojmował. Wsunął do ust dwa palce prawej ręki i gwizdnął przenikliwie. Wszyscy spojrzeli na niego. Quaan sądził chyba, że Niedowiarek stracił rozum; Mhoram próbował zgadywać, co się dzieje. Ale Sługrzywa Gibka cisnęła w powietrze swój powróz i krzyknęła radośnie: – Ranyhyn! Grzywa Świata! On je wzywa! – Jak? – zaprotestował Quaan. – Przecież im odmówił. – Stawały przed nim dęba! – odpowiedziała ze śmiechem. – Przybiegną. Covenant przestał ich słuchać. Coś się z nim działo; poderwał się. Zmieniały się wymiary jego otoczenia. W zamglonej wizji towarzysze wyprawy stawali się coraz bardziej masywni i nieruchomi, nabierali wyglądu skały. Zaś góra zaczęła przypominać diament. Zdawała się tak nieporuszona jak kamień węgielny kuli ziemskiej. Czuł, jak opadają zasłony i jego zdolność postrzegania znowu jest w porządku; dostrzegł Gravin Threndor w jej przytłaczającej potędze. Bladł przy niej; ciało stawało się ulotne, nietrwałe. Powietrze gęste jak dym płynęło przez niego, chłodem przeszywając kości. Krtań duszy zacisnęła się w bezgłośnym cierpieniu. – Co się ze mną dzieje? Od południa ponad krawędzią urwiska galopowały Ranyhyn. Niczym płomień nadziei ścigały się z pędzącymi w dół Lwami. Wojownicy wydali schrypnięty okrzyk radości. – Jesteśmy ocaleni! – zawołał Mhoram. – Mamy dość czasu! Z całą drużyną pobiegł na spotkanie Ranyhyn. Covenant poczuł, że został sam. – Co się ze mną dzieje? – powtórzył, zwracając się do twardej góry. Lecz Prothall wciąż był u jego boku. Covenant usłyszał jego łagodny, starczy głos, który wydawał się głośny niczym grom. – Drool nie żyje. To on cię przywołał, a z jego śmiercią kończy się wezwanie. Tak działa moc tego rodzaju. Żegnaj, Niedowiarku. Bądź wierny. Wielkiej udzieliłeś nam pomocy. Ranyhyn nas uratują. A z Laską i Drugim Działem zdołamy może oprzeć się woli Wzgardliwego. Nie trać serca. Rozpacz i gorycz nie są jedynymi pieśniami na świecie. Lecz Covenant jęczał w niemym żalu. Wszystko wokół: Prothall, Ranyhyn, drużyna, Ogniste Lwy i góra – wszystko stało się nazbyt masywne. Przytłaczało zmysły, odpływało w szarą mgłę poza ich granice. Macał dookoła siebie i nie czuł niczego. Nie widział – Kraina odeszła poza zasięg wzroku. Nie potrafił w niej żyć i utracił ją. 25. Ocalony Przez długi, konwulsyjny moment wirowała wokół niego szara mgła. Potem zaczęła się rozpływać. Wizja była rozmazana, jak gdyby jakiś groźny bóg rozgniótł ją kciukiem. Covenant zamrugał nerwowo; chciał przetrzeć oczy, ale coś miękkiego powstrzymało jego rękę. Pole widzenia wciąż było puste. Budził się, choć miał wrażenie, że raczej zapada w sen. Stopniowo uświadamiał sobie, gdzie się znajduje: leżał w łóżku z ochronnymi prętami po bokach. Biała kołdra okrywała go aż do brody. Szare zasłony oddzielały od innych pacjentów w sali. Jarzeniowe lampy spoglądały obojętnie z sufitu. W powietrzu unosił się lekki zapach eteru i środków dezynfekcyjnych. Przy głowie zwisał przycisk dzwonka wzywającego pielęgniarkę. Palce u rąk i nóg były pozbawione czucia. Nerwy się nie regenerują, to oczywiste, nie regenerują się, nie... To ważne, wiedział o tym, ale jakoś nie robiło na nim wrażenia. W jego sercu zbyt mocno wrzały inne emocje, by mógł odczuwać ten szczególny chłód. Liczyło się tylko to, że Prothall, Mhoram i inni z wyprawy przeżyli. Powtarzał to sobie, jakby znalazł dowód, że ma zdrowe zmysły – jakby mógł w ten sposób wykazać, że wszystko, co mu się przydarzyło, czego dokonał, nie jest produktem szaleństwa i chęci samozniszczenia. Przeżyli; taka przynajmniej była korzyść z umowy z Ranyhyn. Zrobili dokładnie to, czego oczekiwał od nich Lord Foul... ale przeżyli. Przynajmniej za ich śmierć nie odpowiadał. Nie potrafił użyć swojej obrączki, nie potrafił nawet w nią uwierzyć, ale nie zgotował im losu duchów. I to było jedynym pocieszeniem. Dostrzegł dwie postacie stojące w nogach łóżka. Jedną z nich była kobieta w bieli: pielęgniarka. – Odzyskuje przytomność, panie doktorze – powiedziała, kiedy próbował zogniskować na niej spojrzenie. Lekarzem był mężczyzna w średnim wieku, ubrany w brązowy garnitur. Skóra pod oczami obwisła, jakby zmęczyło go dźwiganie wszystkich cierpień świata, lecz usta pod siwiejącym wąsikiem uśmiechały się łagodnie. Podszedł, dotknął czoła Covenanta, podniósł mu powieki i małą latarką błysnął w źrenice. Covenant z wysiłkiem próbował skoncentrować uwagę na świetle żarówki. Lekarz kiwnął głową i odłożył latarkę. – Panie Covenant? Covenant przełknął ślinę. Czuł suchość w gardle. – Panie Covenant. – Lekarz przysunął twarz; mówił cicho i spokojnie. – Jest pan w szpitalu. Przywieziono pana po zderzeniu z policyjnym radiowozem. Był pan nieprzytomny mniej więcej przez cztery godziny. Covenant kiwnął głową by pokazać, że rozumie. – Dobrze – mruknął lekarz. – Cieszę się, że wraca pan do siebie. Musimy porozmawiać. Panie Covenant, policjant, który prowadził, mówi, że nie uderzył pana. Twierdzi, że zahamował... a pan upadł przed samochodem. Biorąc pod uwagę wyniki badań, jestem skłonny przyznać mu rację. Ma pan trochę podrapane dłonie i sińca na czole, ale te obrażenia mogą być rezultatem upadku. – Zawahał się. – Czy samochód uderzył pana? Covenant niepewnie pokręcił głową. Pytanie nie wydawało mu się ważne. – Przypuszczam, że mógł pan stracić przytomność w wyniku uderzenia głową o krawężnik. Ale dlaczego pan upadł? Ta sprawa także nie była istotna. Drgnieniem rąk odsunął to pytanie. Potem spróbował usiąść. Udało mu się, nim lekarz zdążył mu pomóc lub powstrzymać; nie osłabł tak, jak się tego obawiał. Odrętwienie palców wciąż nie było przekonujące, jak gdyby miało ustąpić, gdy tylko powróci krążenie. Nerwy się nie... Po chwili odzyskał głos i poprosił o swoje rzeczy. Lekarz przyglądał mu się z uwagą. – Panie Covenant – powiedział. – Zwolnię pana do domu, jeśli naprawdę pan tego chce. Powinienem może zatrzymać pana na obserwacji przez dzień czy dwa, ale naprawdę nie znalazłem u pana żadnych poważniejszych urazów. A jak się zachowywać przy trądzie, wie pan lepiej ode mnie. – Covenant nie przeoczył wyrazu obrzydzenia na twarzy pielęgniarki. – Całkiem uczciwie mówiąc... – Głos lekarza zabrzmiał nagle zgryźliwie. – Nie chciałbym walczyć z personelem, by mieć pewność, że otrzyma pan należytą opiekę. Czy da pan sobie radę? W odpowiedzi Covenant zaczął gmerać niezręcznymi palcami przy białej szpitalnej koszuli. Lekarz wstał, podszedł do szafki i po chwili wrócił z jego rzeczami. Covenant przeprowadził z nimi rodzaj WKS. Były pogniecione i zakurzone po upadku na drogę, ale poza tym wyglądały dokładnie tak jak wtedy, gdy nosił je po raz ostatni: w czasie pierwszych dni wyprawy. Dokładnie tak, jakby nic się nie wydarzyło. Ubrał się i podpisał konieczne dokumenty. Dłoń miał tak lodowatą, że z trudem pisał własne nazwisko. Ale wyprawa ocalała. Przynajmniej do tego przydała się jego umowa. Potem lekarz odwiózł go na wózku do wyjścia. Już poza budynkiem zaczął nagle mówić, jak gdyby próbował się usprawiedliwić, że nie zatrzymuje Covenanta w szpitalu. – Życie trędowatego musi być piekłem. To jak... Lata temu studiowałem w Heidelbergu. Oglądałem tam sporo średniowiecznej sztuki, zwłaszcza religijnej. Trąd przypomina mi rzeźby z ukrzyżowania. Jest tam Chrystus na krzyżu, a jego postać, ciało, nawet twarz przedstawione są tak standardowo, że mógłby nim być każdy, mężczyzna czy kobieta. Ale rany: gwoździe w dłoniach i stopach, włócznia w boku, korona cierniowa – rzeźbione są i nawet malowane w każdym szczególe. Można pomyśleć, że artysta ukrzyżował swojego modela, by osiągnąć taki realizm. Być trędowatym to pewnie coś w tym rodzaju. Covenant wyczuwał sympatię lekarza, ale nie mógł na nią odpowiedzieć. Nie wiedział jak. Po kilku minutach przyjechała karetka i odwiozła go do Haven Farm. Przeżył. Szedł długim podjazdem w stronę domu, jakby tam tkwiła jego jedyna nadzieja. Tu kończy się Jad Lorda Foula Księga pierwsza Kronik Thomasa Covenanta Niedowiarka Glosariusz Acence: Stonedownorka, siostra Atiaran aliantha: skarbojagody amanibhavam: trawa lecznicza dla koni i trująca dla ludzi anundivian yajna: zapomniana rameńska sztuka rzeźbienia w kości Atiaran: małżonka Trella: Stonedownorka, córka Tiaran Banas Nimoram: Święto Wiosny Bannor: Gwardzista Krwi, przydzielony Covenantowi Baradakas: Hirebrand Niebotycznego Woodhelven Berek Półręki: założyciel linii Lordów bezdomni: Giganci Bhrathair: lud spotkany przez Gigantów podczas wędrówki Birinair: Hirebrand, Ciepłodziej Twierdzy Lordów Brabha: Ranyhyn, wierzchowiec Korika caamora: rytuał Gigantów – żałoba poprzez ogień Caerroil Leśny: Pan Puszczy z Szubienicznej Głębi Ciepłodziej: osoba odpowiedzialna za światło, ciepło i gościnność Twierdzy Lordów Dawni Lordowie: Lordowie sprzed profanacji Damelon Przyjaciel Gigantów: syn Bereka Półrękiego, starożytny Wielki Lord Demondim: stwórcy ur-Podłych i Waynhim diamentrunek: napój Gigantów Domowy: Ramen najniższej rangi Dowódca: głównodowodzący Grupy Bojowej Drool Skalny Robak: Jaskiniowy Upiór, znalazca Laski Praw duchy Andelain: stworzenia wykonujące taniec podczas Święta Wiosny Dura Pięknoboka: mustang, wierzchowiec Covenanta Elohim: lud spotkany przez Gigantów podczas wędrówki Eoman: jednostka Grupy Bojowej Twierdzy Lordów, dwudziestu wojowników i Klinga Falowłosa Wszemrada: Gigant, żona Krzepkorękiego Kilotwórcy, matka trojaczków Fangthane Drapieżca: imię nadane Lordowi Foulowi przez Ramenów formowanie szpiku: rzeźbienie w kości Furie: trzej pradawni słudzy Lorda Foula Garth: Dowódca Grupy Bojowej Twierdzy Lordów Gibka: Sługrzywa z Ramenów Giganci: bezdomni, pradawni przyjaciele Lordów Gigantclave: zgromadzenie Gigantów Gilden: drzewo o złotych liściach, podobne do klonu Gildenlode: drewno obdarzone mocą, powstałe z drzew Gilden Gracja: Powróz z Ramenów Grupa Bojowa: armia Twierdzy Lordów gryf: skrzydlata bestia podobna do lwa Grzywienie: ceremonia mianowania na Sługrzywego Gwardia Krwi: obrońcy Lordów Haruchai: lud, z którego pochodzi Gwardia Krwi Herem: Furia Hirebrand: mistrz drzewnej mądrości Hurn: Powróz z Ramenów Huryn: Ranyhyn, wierzchowiec Terrela Hynaril: Ranyhyn, wierzchowiec Taramanthy i Mhorama ił leczący: uzdrawiające błoto Imoiran: małżonka Tomala, Stonedownorka Irin: wojowniczka Trzeciego Eomanu Grupy Bojowej Jaskiniowe Upiory: złe istoty mieszkające pod Górą Gromu Jedyna Puszcza: pradawna puszcza, porastająca niemal cały obszar Krainy Jedyne Drzewo: mistyczne drzewo, z którego wykonano Laskę Praw Jehannum: Furia Kevin Niszczyciel Krainy: syn Lorica Pogromcy Podłych, ostatni Wielki Lord Dawnych Lordów Kiril Threndor: Serce Gromu Klinga: dowodzący Eomanem Korik: Gwardzista Krwi komendant: dowódca Gwardii Krwi komora serca drzewa: miejsce spotkań w Woodhelven Kraina: ogólnie – obszar przedstawiony na mapie kresh: dzikie, wielkie, żółte wilki Krzepkorcki Kilotwórca: Gigant, ojciec trojaczków Kurash Plenethor: region zwany dawniej Porażoną Skałą, a obecnie Wiernogardem Laska: w odróżnieniu od zwykłych lasek część Mądrości Kevina Laska Praw: wyrzeźbiona przez Bereka z Jedynego Drzewa Lena: Stonedownorka, córka Atiaran leptor: lepka skóra lillianrill: drzewna mądrość albo mistrzowie drzewnej mądrości Llaura: Strzegąca Niebotycznego Woodhelven lomillialor: Święte Drewno Lord: mistrz Miecza i Laski, dwóch części Mądrości Kevina Lord Założyciel: Berek Półręki Lord Foul: imię nadane Nieprzyjacielowi Krainy przez Lordów Loresraat: szkoła w Wiernogardzie, gdzie naucza się Mądrości Kevina Loric Pogromca Podłych: Wielki Lord, syn Damelona Przyjaciela Gigantów lor-liarill: Gildenlode Malliner: Woodhelvennin, Strzegący, syn Veinnina Marny: Ranyhyn, wierzchowiec Tuvora Mądrość Kevina: wiedza o mocy, pozostawiona przez Kevina w Siedmiu Działach Mądrość Wojenna: wiedza Miecza w Mądrości Kevina Melenkurion abatha: okrzyk wyrażający emocje lub inwokujący moc Mężne Serce: Berek Półręki Mhoram: Lord, syn Mariola Miecz: część Mądrości Kevina Most Siedliska: wejście do katakumb pod Górą Gormu Murrin: małżonek Odony: Stonedownor Nawa: sala Rady w Twierdzy Lordów Niedowiarek: Thomas Covenant Niszczyciel Dusz: imię nadane Lordowi Foul przez Gigantów Ochronka Foula: dom Wzgardliwego Odona: małżonka Murrina, Stonedownorka ogień Lordów: światło płonące na laskach używanych przez Lordów Ogień Sztandaru: ostrzegawcze ognisko w Revelstone ogniste kamienie: skalening Ogniste Lwy: strumień ognia spływający z Góry Gromu Omournil: Woodhelvenninka, Strzegąca, córka Mournil orcrest: kamień mocy Osondrea: Lord, córka Sondrei Padrias: Woodhelvennin, Strzegący, syn Milla Pan Puszczy: opiekun resztek Jedynej Puszczy Piaskowe Gorgony: potwory opisywane przez Gigantów Pierwszy Dział Mądrości Kevina: podstawowa wiedza, pozostawiona przez Wielkiego Lorda Kevina Pietten: Woodhelvennin, dziecko, syn Soranala Podli: zrodzili Demondim Podróżka: miejsce odpoczynku dla wędrowców Porażona Skała: obecnie zwana Wiernogardem Powiernik Mądrości: nauczyciel w Loresraacie Powrożenie: ceremonia awansu na Powroza Powróz: Ramen drugiej rangi Pożeracz Życia: Wielkie Bagno Prothall: Wielki Lord, syn Dwilliana Przyjaciel Ziemi: tytuł nadany po raz pierwszy Berekowi Półrękiemu przysięga pokoju: przysięga składana przez lud Krainy, zabraniająca zbędnej przemocy Quaan: Klinga Trzeciego Eomanu Grupy Bojowej Rameni: lud służący Ranyhyn Ranyhyn: wielkie, swobodne konie z Równin Ra Revelstone: Twierdza Lordów, górskie miasto Lordów rhadhamaerl: mądrość kamieni albo mistrzowie mądrości kamieni Ringthane: imię nadane Thomasowi Covenantowi przez Ramenów Rustah: Powróz z Ramenów rytuał profanacji: akt rozpaczy, w którym Wielki Lord Kevin zniszczył Dawnych Lordów i pogrążył w ruinie większą część Krainy rytuał wyzwolenia: ceremonia wyboru drogi przez Wyzwolonych Serce Gromu: jaskinia mocy pod Górą Gromu Sheol: Furia Siedem Działów: system wiedzy pozostawiony przez Wielkiego Lorda Kevina Siedem Słów: słowa mocy Siedlisko Upiorów: domostwa Jaskiniowych Upiorów pod Górą Gromu skalening: ogniste kamienie, święcące dzięki mądrości kamienia Skaleningas: mistrz mądrości kamienia Skalny Brat, Skalna Siostra: zwrot wyrażający sympatię, używany w rozmowach między ludźmi a Gigantami skarbojagody: pożywne owoce rosnące w Krainie Słone Serce Pianościgły: Gigant, przyjaciel Covenanta Słowo Ostrzeżenia: potężny, niszczycielski zakaz Sługrzywy: Ramen pierwszej rangi Soranal: Woodhelvennin, Strzegący, syn Thrillera spustoszenie: era zagłady Krainy po rytuale profanacji Stonedown: kamienna wioska Stonedownor: mieszkaniec Stonedown Strzegący: przywódcy Woodhelven Stwórca: legendarny Nieprzyjaciel Lorda Foul suru-pa-maerl: sztuka łączenia kamieni Szary Zabójca: imię nadane Lordowi Foulowi na równinach Szatańskie Serce: imię nadane Lordowi Foulowi przez Gigantów Szczyt Ognistych Lwów: Góra Gromu Ścięgno: Powróz z Ramenów śluby: przysięga Haruchai, którzy tworzą Gwardię Krwi Śmieszka: Domowa z Ramenów Święte Drewno: pędy Jedynego Drzewa Święto Wiosny: taniec duchów Andelain o nowiu księżyca w środkową noc wiosny święty przybytek: sala Nieszporów w Revelstone taniec duchów: Święto Wiosny Taramantha, małżonka Variola: Lord, córka Enesty Terass: Stonedownorka, córka Annorii Terrel: Gwardzista Krwi test prawdy: próba prawdomówności przeprowadzana z użyciem lillianrill albo orcrestu Tohrm: Skaleningas i Ciepłodziej Twierdzy Lordów Tomal: Stonedownor, mistrz kunsztu Trell, małżonek Atiaran: Skaleningas z Mithil Stonedown Triock: Stonedownor, syn Thulera Tuvor: komendant Gwardii Krwi Twierdza Lordów: Revelstone ur-Lord: tytuł nadany Thomasowi Covenantowi ur-Podli: nasienie Demondim, złe stwory Uzdrowiciel: lekarz Vailant: dawny Wielki Lord Variol, małżonek Taramanthy: Lord, były Wielki Lord, syn Pentila Waynhim: opiekunowie Podróżek, przeciwnicy ur-Podłych, choć także nasienie Demondim wiedaria: laboratoria mocy Demondim wiedmistrz: przywódca ur-Podłych Wielki Lord: przewodniczący Rady Lordów wiosenne wino: łagodny, odświeżający napój Wodospad Sztandaru: wodospad w pobliżu Revelstone Woodhelven: drzewna wioska Woodhelvennin: mieszkaniec Woodhelven wyprawa: wyprawa po Laskę Praw Wyzwolony: student mądrości, uwolniony od tradycyjnych obowiązków Wzgardliwy: Lord Foul zakaz: ściana mocy Zepsucie: imię nadane Lordowi Foulowi przez Gwardię Krwi złość: Moc Zła Złoziemny Kamień: źródło złej mocy znalezione pod Górą Gormu