IAN McDONALD Chaga Przełożyła Agnieszka Fulińska Dla Rachel Hellen Bankhead Przedmowa Wprawdzie akcja powieści rozgrywa się w tym samym miej- scu, co akcja mego opowiadania z 1990 r. „W stronę Kilimandża- ro", a tło wydarzeń i wiele postaci oraz sytuacji ma z nim dużo wspólnego, to jednak „Chaga" nie jest jego kontynuacją, ale sta- nowi raczej rozszerzenie i udoskonalenie zawartych tam pomy- słów. Czytelnicy mogą dostrzec sporo pozornych niekonsekwen- cji: są one zamierzone, a „W stronę Kilimandżaro" powinno się czytać jako roboczą wersję powieści. Dziękuję firmie CEM Computers za uratowanie sporej części książki przed cybernetycznym niebytem. (Zawsze zapisuj kopie. Zawsze zapisuj kopie). Dziękuję również Trishy zajej nieocenio- ną pomoc we wczesnej fazie powstawania powieści, jak również we wszystkich sprawach. Gobelin gwiazd Światło prawie już zgasło. Wrzosowiska i słone bagna po- krywające Przylądek skąpały się w liliowej poświacie póź- nego lata. Na tle cumulusów zarysowały się wzgórza po przeciwnej stronie zatoki. Na maszcie telewizyjnym migotały świa- tła naprowadzania. Psy wyskoczyły w zapadającą ciemność. Wolne duchy. Pier- wotne siły. Króliki rozbiegły się w stronę swych piaszczystych dziur pomiędzy korzeniami janowca. Horace był zbyt stary i artretyczny, aby zabijać. Biegł dla samej przyjemności biegu, póki jeszcze był do tego zdolny. Weterynarz zdiagnozował CMDR. Nieodwracal- ny proces. Osłonki mielinowe w dolnej partii jego kręgosłupa bę- dą zanikać, aż tylne łapy ulegną paraliżowi. Nie będzie mógł cho- dzić. Będzie robił pod siebie. A potem już tylko bilet w jedną stronę na pokryty gumą stół. Dziewczyna miała nadzieję, że nie będzie musiała przy tym być. Na razie niech biegną. Niech polują. Niech złapią, co potra- fią —jeśli potrafią. - Bieg, Horace! Bieg, Paddy! - krzyczała Gaby McAslan. Psy wystrzeliły jak podwójna błyskawica: większy biało-brązowy, mniej- szy czarny. Kiedy trafiły na trop, zanurkowały w gęste zarośla ja- nowca, z trzaskiem rozgarniając suche, zrudziałe gałęzie zeszło- rocznych roślin. Wzgórza Antrim rysowały się czernią na ciemnofioletowym niebie: Knockagh ze stojącym na szczycie obeliskiem, Carnmoney, Cave Hill, o którym mówiono, że z profilu przypomina Napole- ona, chociaż Gaby nigdy nie zdołała się tego dopatrzyć, Divis, Black Mountain. Belfast stanowił półkulę bursztynowej poświaty w zagłębieniu zatoki: niechlujne, niezdrowe migotanie. Poniżej czarnych wzgórz szereg żółtobiałych świateł tulił się do linii brzego- wej. Fort William. Greenisland. Carrickfergus ze swą wielką nor- mańską twierdzą. Kilroot, Whitehead, a na samym końcu pulsują- ce rozbłyski latarni morskiej, znaczącej początek otwartego morza. Odpowiadały jej błyski towarzyszek na Lighthouse Island i w Dona- ghadee. Jest taka chwila, jedna chwila, mówił jej ojciec, kiedy wszystkie błyski stapiają się w jeden. Patrzyła na te światła przez ca- łe życie i jeszcze nigdy nie udało jej się uchwycić tego momentu. Niebo tego wieczora wydawało się ogromne i wysokie, nazna- czone nielicznymi wczesnymi gwiazdami. Letni trójkąt: Altair, De- neb, Vega. Właśnie zachodził Arkturus, gwiazda przewodnia staro- żytnych żeglarzy arabskich. Gwiazda Sindbada. Corona Borealis, korona lata. Na jeden z tych delikatnych klejnotów składało się grono czterystu galaktyk. Ich światło podróżowało przez miliard lat, aby paść na Gaby McAslan, a następnie się od niej oddalało. Znajomość ich imion i natury nie jest w stanie nic im ode- brać. Pozostają gwiazdami: odległymi, podlegającymi prawom i procesom przekraczającym długość ludzkiego życia. W ich wyso- kim, starożytnym świetle można ujrzeć siebie. Nie jesteśmy koro- ną stworzenia pod opiekuńczą osłoną nieba. Jesteśmy otoczonymi ogniem dzikimi, jasnymi atomami osobowości. Psy wypadły spomiędzy zarośli janowca bez łupu, dysząc i szczerząc zęby. Zagwizdała na nie. Ścieżka skręcała wzdłuż zruj- nowanego kamiennego muru i bagnistego terenu. Żółty tatarak i potargane sitowie. Wężowe ślady rowerów górskich w pyle, a tak- że wyraźniejszy ślad motocykli terenowych. Ojciec nie będzie za- dowolony. Niech ludzie rozkoszują się Przylądkiem o własnych si- łach: pieszo lub pedałując - takiego właśnie ducha starał się tchnąć w to miejsce. Bulgot silników motocykli i zgrzyt skrzyń bie- gów zabijał tę atmosferę. Marky nigdy nie rozumiał tego miejsca. Nie potrafił odczuć, jak pachnie dzień ani co to znaczy być maleńkim jasnym punktem pod zatrważająco błyszczącymi gwiazdami. Pozostawiał za sobą śla- dy opon samochodowych lub motocyklowych, nigdy kół roweru albo stóp. Wspięła się na niskie, pokryte porostami skały i stanęła na krawędzi lądu. Psy szalały, rozpryskując wodę w żwirowej zatoczce, udając, że pływają. Paddy, ten mały czarny, zataczał kółka z pę- kiem wodorostów w pysku, zapraszając Gaby do zabawy. Później. Wciągnęła powietrze. Sól morska, martwe szczątki wysychające na brzegu, napływający od strony lądu słodki zapach janowca i ba- giennych mieczyków, ziemi, która przemoknięta w upale i świe- tle dnia łagodnie paruje o zmierzchu. W dole, na brzegu morza, zbudowała krąg z kamieni i rozpa- liła niewielki ogień. Uznawane to było na Przylądku za grzech główny, ale córka strażnika powinna mieć jakieś specjalne prawa. Usiadła na skale i karmiła płomienie wyrzuconym na brzeg drew- nem. Wybielone gałęzie, kawałki starych pudeł na ryby, usmolone i nabite gwoździami fragmenty drewnianych kratownic i starych korkowych spławików. Drewno trzaskało i skrzypiało. Iskry wzbija- ły się wysoko w pachnące nocne powietrze. - Nie, wolałabym nie, nie dziś wieczór, Marky - powiedziała przez telefon. Mały ekranik wideo wyostrzał mimikę jego twarzy. Gaby zawsze przychodzili wtedy na myśl aktorzy niemego kina. Gruby makijaż, przesadzona ekspresja. Miłość. Nienawiść. Strach. Odrzucenie. Uczucia Marky'ego odbijały się na jego twarzy w wi- deofonie, oto problem. - Muszę pomyśleć. Potrzebuję trochę cza- su dla siebie, tylko dla siebie. Muszę oddalić się od wszystkiego, może wtedy zdołam spojrzeć za siebie i zobaczyć, czego naprawdę chcę. Rozumiesz? Wiedziała, że zrozumiał z tego tylko tyle, że „nie" wypowie- dziane w niedzielny wieczór oznaczało „nie" na zawsze. Odpro- wadził ją do schodków wiodących do samolotu. Psy podbiegły do niej. Z posklejanej sierści na ich brzuchach kapała woda. Dyszały. Pragnęły, aby wyznaczyła im jakieś zadanie. - Przepraszam. Za minutę, dobrze? Idźcie sobie i zabijcie coś same. Na otwartym morzu czarne nurzyki muskały wodę, nawołując się wysokimi, płaczliwymi głosami. W dniu, kiedy ogłoszono wyniki, nie dane było jej się wyspać. Najpierw ojciec, wróciwszy z porannego obchodu swego małego królestwa, przyszedł z herbatą, której pozwoliła ostygnąć. Potem zimne nosy psów pod ciepłą pierzyną i ciężkie łapy na żebrach. Następnie koty, walczące o miejsce na jej piersi. A na koniec Reb, ciągnąca za róg kołdry, z krzykiem: - Chodź, chodź, musisz przyjść i zobaczyć! Stara szkoła, kiedy już przestanie się być jej cząstką, staje się dziwnym miejscem. Klasy i korytarze wydają się mniejsze niż zapa- miętane. Pracownicy zmienili się nieznacznie: nie są już władczy- mi personami, ale współocaleńcami. Nie miała ochoty otwierać cienkiej brązowej koperty na oczach najbliższych. W zaciszu roz- klekotanego saaba ojca rozłożyła kartkę papieru. Oceny były do- bre. Więcej niż wystarczająco dobre, żeby dostać się na kurs dzien- nikarstwa sieciowego. I było to chyba gorsze, niż gdyby się okazały nie dość dobre, ponieważ będzie teraz musiała wybierać między wyjazdem do Londynu a pozostaniem. Hannah i Rebecca - każda odpowiednio do swojego tempe- ramentu — uraczyły ją uściskami i wzruszeniem ramion. Ojciec od- korkował butelkę prawdziwego szampana, kupioną specjalnie na tę okazję. Jego wieloletnia przyjaciółka Sonya, która była dość roz- ważna, aby nie wprowadzać się do tego pełnego kobiet domu, przyszła na uroczysty obiad. Marky też przyszedł. Wszyscy byli przekonani, że Gaby pojedzie do Anglii. Wszyscy z wyjątkiem Mar- ky'ego i samej Gaby. Po jej ognisku pozostały tylko czerwone węgielki przysypane białym popiołem. Marky. Miał pracę w banku, forda, pieniądze, kiedy wszyscy byli bankrutami. Miał dobre i drogie ciuchy, płyty, które jeszcze niedawno były na topie, i instrumenty, które wyglądały, jakby nie można było na nich grać. Zimą grywał w hokeja, latem uprawiał windsurfmg. O każdej porze roku wymagał od swoich dziewczyn, aby stały obok i podziwiały go. Pewnego dnia będzie miał piękny dom, piękną żonę, piękne dzieci i życie tak martwe, jak ta pusta skorupka kraba leżąca szczypcami do góry na piaszczystej plaży. Gaby wrzuciła martwego kraba do ognia. Chitynowy pancerz zaskrzypiał i zasyczał, nogi skręciły się i sczezły w ogniu. Marky wyobrażał sobie, że bawiąc się trzy razy w tygodniu za- pięciem jej stanika i wyrzucając kondom przez okno samochodu, zdoła powstrzymać ją przed wyjazdem do Londynu i dziennikar- stwem sieciowym. Ależ z niego głupiec. Tym, co mogło ją tu za- trzymać, nigdy nie byłby mężczyzna. Wykorzystywała go jako pre- tekst. Naprawdę chodziło o to miejsce, ten Przylądek, który zna- ła przez cale swoje życie, wraz z jego porami roku i pogodą. Cho- dziło o Wartownię na cyplu i jej grube ściany pilnujące lądu, mo- rza oraz tych, którzy mieszkali w ich wnętrzu. O złote rozrzedzone światło jesiennych dni, srebrny szron na martwych, brązowych pa- prociach w styczniowe poranki, drżenie niewielkiego skrawka lą- du pod uderzeniami sztormowych fal, kiedy wichry zdawały się napierać na dom niczym para ogromnych rąk, a dostawszy się do wnętrza przez szpary, szczeliny i przewody wentylacyjne, podry- wały dywan do góry, jakby był ciężkim zielonym morzem. Chodzi- ło o małe plaże na niewielkich wysepkach po stronie otwartego morza, znane wyłącznie tym, którzy wiosłowali po płytkich odpły- wowych lagunach. O coś, co było zakorzenione w tej ziemi. O lęk, że być może czerpała swe siły z fizycznej obecności miejsca, do- mu i ludzi, że oderwana od nich stanie się blada i przezroczysta, że już nie będzie człowiekiem. — Istnieją dwa i tylko dwa absolutne źródła lęku - powiedział ojciec pewnej sztormowej nocy, kiedy wicher dął w okna. - Unice- stwienie przez samotność i unicestwienie przez tłum. Tracimy swo- ją tożsamość, kiedy jesteśmy sami i nie ma nikogo, w kim mogliby- śmy zobaczyć swoje odbicie, kto zapewniłby nas, że istniejemy, że jesteśmy coś warci. Tracimy je także w tłumie innych: anonimowi, zbici w masę, przytłoczeni bełkotem. Gaby była na tyle dorosła, żeby pojąć, iż lęka się unicestwienia przez tłum. W samotności, w tym miejscu zawieszonym pomiędzy żywiołami, istniała. Odejść oznaczało przyłączyć się do tłumu. Na tym polegał jej problem. — Dajcie mi znak - powiedziała. Owady zabrzęczały. Odgoni- ła je od twarzy i długich, prostych włosów o barwie mahoniu. Ty- le gwiazd. Oko przyzwyczajone do ciemności może dostrzec w po- godną noc cztery tysiące gwiazd. Niebo przecięła konstelacja — samolot lecący wzdłuż wybrzeża w kierunku miejskiego lotniska. To nie był znak. Po drugiej stronie zatoki poruszyło się grono świateł. Nocny prom z oświetlonym pokładem. To też nie był znak. Saturn wraz ze swymi księżycami znajdował się wciąż poniżej linii horyzontu, za wzgórzami Szkocji. Oto, co najlepiej charakte- ryzuje Marky'ego. Istnieją gdzieś tajemnice, które porwałyby każ- dego, kto jeszcze umiałby się dziwić. Ale dla Marky'ego są one zbyt odległe i zbyt małe, aby dostrzec je gołym okiem, a zatem nieistotne. Ile razy mówiła mu, że jest pozbawiony duszy? Najbar- dziej interesowało go, czy Gaby pozwoli mu wsunąć rękę za swoje dżinsy. Czuła politowanie dla ludzi, których nigdy nie poruszały rzeczy większe od nich samych. - Chodźcie, pieski. - Wychynęły z ciemności, pełne oczeki- wania na coś, co w końcu się wydarzy. - Wracamy. Przysypała popiół ogniska żółtym piaskiem i powędrowała do domu pod jaśniejącymi gwiazdami. Psy biegły zygzakiem przed nią, kierując się węchem. W wychodzącym na zatokę saloniku zwinięta wygodnie na so- fie Reb podglądała niedzielne wyniki sportowe w telewizji, pracu- jąc równocześnie nad gobelinem. Było to ogromne dzieło: długa na osiem stóp mapa zodiaku. W złoto-niebieskich fałdach Kozio- rożca i Barana mruczały koty. Reb pracowała nad tym już sześć miesięcy: jeśli utrzyma tempo jednego znaku na miesiąc, zajmie jej to następne sześć. Gaby podziwiała oddanie, z jakim jej naj- młodsza siostra zabierała się do długiego, pracochłonnego zada- nia. Pod wieloma względami Rebecca była najlepsza z nich. - Dwa zero — powiedziała Reb, nie podnosząc wzroku znad igły. - Przegrali. - Cholera - odrzekła Gaby McAslan. - Marky nagrał się na sekretarkę. - O cholera. Idę zrobić kawę. Chcesz? - Hannah jest w kuchni, zabawia się z jednym ze swoich ma- łych chrześcijańskich przyjaciół. - O niech to, cholera. Tato? - Na górze, usiłuje wypatrzyć, co się dzieje na Saturnie. -I co? -Jacyś jajogłowi w wiadomościach wyjechali właśnie z nową teo- rią czegoś tam. Osobiście bardziej przejmuję się wynikiem dwa zero. - Sezon ogórkowy. - Gab... Zatrzymała się z ręką na framudze drzwi, na której za pomo- cą metalowej linijki i cyrkla wydrapano na wieki ich zmieniający się wzrost. - Zasługujesz na kogoś lepszego niż Marky. Olej go, zanim on zdąży olać ciebie. Dziwne, mądre dziecko. Dzieliła je różnica czterech lat, a mi- mo to Reb była bliższa Gaby niż Hannah, średnia siostra, która większość życia spędzała na długim, samotnym poszukiwaniu przy- należności. Zespół teatralny, siłownia, harcerze, koło przewodni- ków, szkolne chóry, drużyny sportowe, a teraz duża liczba małych grup chrześcijańskich, które przeganiały ją od spotkania do spo- tkania. Solidna teologia, pomyślała Gaby. Jeśli pozostaliby za dłu- go w jednym miejscu, mogłyby im zacząć przychodzić do głowy dziwne pomysły związane z seksem. Co przywódcy tych grup mieliby do powiedzenia o tajemni- czych wydarzeniach na Japecie? Zapewne coś na temat końca świata. Wartownia była najlepszym domem, jaki można sobie wyma- rzyć na dorastanie. Miała odpowiednią ilość narożników, zakrę- tów i zakamarków zapewniających prywatność, a zarazem wystar- czająco rozległy widok na morze, aby umożliwić otwarcie się, gdy już zaczynasz zamykać się w sobie. Wszystkie te zalety łączyły się w Pokoju Pogodowym. W wiosce istniała tradycja, w myśl której każde pokolenie mieszkańców powinno dodać coś trwałego do Wartowni. Poprzedni lokator wybudował nową jadalnię, która pachniała woskowanym drewnem boazerii, a widok z niej rozta- czał się na trzy strony: na przystań, cypel i otwarte morze. Obecni mieszkańcy umieścili nadbudówkę dokładnie ponad jadalnią. By- ło to pomieszanie cieplarni z obserwatorium, gabinetem i wieżą czarodzieja. Szklane ściany zapewniały niezrównane widoki na wy- brzeże po obu stronach zatoki. Sprawiało to wrażenie, że stoi się na mostku skalnego okrętu, podczas gdy fale rozbijają się o ka- mienny dziób. Jesienią sztormy opryskiwały pianą okna, a wiatr wył pod okapem i szarpał nadstawkami komina oraz anteną sate- litarną, a wtedy stawałeś się Latającym Holendrem, pędzącym bez końca wraz ze swą załogą przeklętych wprost w oko wiecznego hu- raganu. - Dwa zero, Gab. - Wiem, Reb mi powiedziała. Ojciec zagryzł zęby w udanym zmartwieniu i potrząsnął gło- wą. Przynajmniej dziś wieczorem nie puszcza tych okropnych punkowych nagrań z lat siedemdziesiątych. „Złotych lat", jak upar- cie powtarzał. Każde pokolenie uważa lata, w których wchodziło w życie społeczne, za złote lata. - Pomóż mi. Przesunęli teleskop wraz z podstawą do otwartego okna. Był to dobry teleskop, najlepszy, jaki można było kupić za pieniądze, któ- rymi dysponowali. Tak zawsze postępował ojciec: kupował rzeczy do- bre, drogie, ale nigdy bez zastanowienia. Oto jedna z rodzicielskich mądrości, jakie przekazał córkom. Pozostawało wciąż nie rozwiąza- ną domową tajemnicą, jakim sposobem miał zawsze znacznie więcej pieniędzy, niż mogły mu zapewnić wszystkie jego drobne zajęcia: trochę stróżowania, trochę pisania, trochę wynajmowania łodzi. - Marky zostawił wiadomość. Gaby miała nadzieję, że nawet w ciemnym pokoju ojciec zdo- ła dostrzec, jak się krzywi. Jedyne światło emitowały monitory. -Jak wyglądał? -Jak Rudolf Valentino w roli Skrzywdzonej Niewinności. O, mogłabyś to przycisnąć? Niższy ekran wyświetlił koordynaty siedemnastego księżyca Saturna. Górny pokazywał zdjęcie tego, co pozostało z jasnej stro- ny Japę ta. - To z Hubble'a? Ojciec skinął głową. - Muszą cię kosztować kilka pensów. - Dają za darmo. Niby tracą, ale zyskują nowych subskryben- tów dla Astronomy Net. W końcu nie codziennie księżyc staje się czarny. Gaby poruszyła myszą. Ekran zamrugał do niej. Teleskop przesunął się na komputerowo sterowanym statywie. Ojciec po- chylił się nad okularem. - Doskonale. - Lepiej zadowoliłbyś się zdjęciami z Hubble'a. Tutaj bę- dziesz miał tylko białą kropkę, która zniknie, kiedy rozdzielczość zrobi się za mała. - Czasami zastanawiam się ze wstydem, jak mogłem wyhodo- wać tak nieromantyczne stworzenie jak ty, Gabrielo McAslan. Je- śli dzisiaj nastąpi całkowite zaczernienie, chciałbym je obejrzeć swoim własnym, gołym i zaczerwienionym okiem. - A zdecydowali się już, czy to Wewnętrzne Wulkany, czy Czarny Śnieg? - Obstawiają Czarny Śnieg, aleja tak nie uważam. Skąd miał- by się całkiem znienacka wziąć ten kosmiczny śnieg? Jakim sposo- bem umknąłby oku satelity? I dlaczego zbiera się jednocześnie ze wszystkich stron? Jeśli poczytałabyś sobie biuletyny informacyjne, znalazłabyś teorie od ponownego rozwoju Obcych po Pana Boga z garnkiem czarnej kosmicznej farby. Wszystko to będzie absolut- nie pewne, gdy w 2008 dotrze tam sonda NASA. Gaby spojrzała przez teleskop. Miała nadzieję, że ojciec nie wyczuje zapachu dymu w jej włosach. Na wszelki wypadek zmieni- ła podkoszulek. Na ten z masturbującą się zakonnicą. Jej ulubio- ny, chociaż ojciec nie pochwalał noszenia go na oczach młod- szych, łatwo ulegających emocjom sióstr. Wyregulowała okular. W wieku osiemnastu lat lepiej znała Układ Słoneczny niż stolicę prowincji, w której mieszkała. W Układzie Słonecznym nie da się wylądować w niewłaściwej dzielnicy z powodu mylnej nazwy. Nikt nie wypisuje „Iochaid Ar La" na zboczu Mons Olympus ani nie maluje krawędzi księżycowych kraterów na czerwono-biało-nie- biesko. Zagadka Japeta z jego półkulami - ciemną i jasną - fascyno- wała pokolenia astronomów, pisarzy s.f. i miłośników tajemnic. Misje „Voyagera" uczyniły sprawę jeszcze bardziej tajemniczą. Te- leskop Hubble'a zerknął w stronę Saturna i dodał do atlasów Układu Słonecznego kilka zdjęć jasnej strony, ale nic nie dodał do debaty Casini Regio. Nowa generacja wielkich teleskopów orbi- talnych przeniosła zainteresowania z astronomii planetarnej na wspaniałości związane z narodzinami i śmiercią gwiazd w błysz- czących obłokach gazu dalekich galaktyk. Podobnie uczynili zawo- dowi oglądacze gwiazd. Niebieskie podwórko pozostawiono ama- torom. I właśnie włoski listonosz, a w wolnym czasie obserwator planet, zauważył, że jasna strona Japeta jakby się skurczyła, odkąd ostatni raz na nią patrzył. Wprowadził swoje spostrzeżenia do Astronomy Net. Leżały tam prawie przez miesiąc, zbierając jedy- nie komputerowy kurz, a następnie, kiedy stały się przedmiotem plotek, zostały wyśmiane przez profesjonalistów, aż wreszcie któryś z nich odważył się spojrzeć* przez zaopatrzony w zwierciadło sfe- ryczne teleskop na Mauna Kea w stronę systemu Saturna. W czasie gdy profesjonaliści kłócili się i wykręcali od odpowie- dzi, poczerniało sześćdziesiąt procent powierzchni Japeta. Tego już nie można było lekceważyć. Zawieszono programy, od nowa ułożono terminarze, znaleziono fundusze. Hubble'a i jego braci na powrót skierowano ku Saturnowi. To, co zobaczono, opisano na pierwszych stronach wszystkich biuletynów informacyjnych. Nie chodziło nawet o to, że Japet stawał się czarny, ale o to, w ja- ki sposób to przebiegało. Ciemność zacieśniała się dokładnie ze wszystkich stron: kółko jasnego, białego lodu kurczyło się niczym coraz bardziej skupiany promień światła. Dziesięć dni później pozostała już tylko biała plama o średni- cy pięćdziesięciu mil, otoczona ze wszystkich stron ciemnością. Ktoś obliczył, że czerń pokrywała Japeta z prędkością dziesięciu mil na godzinę. Górny monitor pokazywał istotę katastrofy. Na ciemnym dys- ku NASA umieściła siatkę topograficzną. Utwory geologiczne na powierzchni Japeta zostały nazwane imionami zaczerpniętymi z „Pieśni o Rolandzie". Sam Roland był jednym z pierwszych, któ- rzy padli; jego serdeczny druh Olivier i potężny cesarz Karol Wiel- ki nie wytrwali dużo dłużej. Upadło pole bitwy Roncevaux i tylko Hamon stał przeciwko zacieśniającej się ciemności. Niedługo i on padnie i nie będzie już więcej bohaterów. - Co to może być? - szepnęła Gaby. Przez pokój przemknęło światło z Copeland Islands. Pomyślała o Markym, który tkwił gdzieś tam w ciemności w swoim samochodzie, ze swymi kumpla- mi, hamburgerami i drogim sprzętem muzycznym grającym ta- nią muzykę. Nieszczęsny człowiek, który nie lęka się ani trochę niebiańskich potęg. Można się przed nimi schować, udawać, że nie istnieją, i ograniczyć swoje życie własną niewiedzą, można też wyjść ze swego solidnego, bezpiecznego domu w noc i wywołać je, nadając im być może w ten sposób sens dla siebie samego i ca- łego świata. Ojciec zastąpił Gaby przy teleskopie. - Trzydzieści mil do pełnego zaciemnienia - powiedział, maj- strując przy okularze. Zdjęcia z Hubble'a aktualizowano co pół minuty. Górny ekran nagle zamrugał. Pojawiła się nowa wiadomość. Gaby prze- czytała. - Tato... Sądzę, że powinieneś to zobaczyć. - Wydaje mi się, że nie obejrzymy pełnego zaciemnienia. Ja- net właśnie chowa się za horyzont. A niech to. - Hyperion zniknął. Natychmiast znalazł się przy niej. To właśnie było na ekranie. Biuletyn ogólnosieciowy: 8 wrze- śnia 2002 roku, o godzinie 20.35 czasu Greenwich, naukowcy ob- sługujący orbitalne Obserwatorium Małych Obiektów Miyama po- wiadomili, że Hyperion, szesnasty księżyc Saturna, znikł z ich monitorów. Wjednej chwili. Całkowicie. Niewytłumaczalnie. - O Jezu - powiedział nabożnie ojciec Gaby. - Jak to się mogło stać? - zapytała Gaby. - Nie mam pojęcia. Nie sądzę, aby ktokolwiek miał. Na górze ekranu pojawiły się ikonki poczty elektronicznej: to rozkrzyczał się cały serwis informacyjny Irlandzkiej Lokalnej Sie- ci Astronomicznej. - Cały księżyc - rzekła Gaby. W komputerze pojawiały się naj- świeższe informacje z NASA. Zdjęcia zrobione przez „Voyagera" i symulacje Hyperiona: zwiędły ziemniak, księżycek o wymiarach trzysta pięćdziesiąt na dwieście pięćdziesiąt mil. I po nim. Ostat- nie sekundy satelity pojawiały się na ekranie klatka po klatce, opracowywane przez Miyamę. Na dwudziestu zdjęciach nie dzia- ło się nic. Na dwudziestym pierwszym Hyperion zdawał się zrzu- cać powierzchnię, jakby to była skórka z pomarańczy. W szczeli- nach jaśniało światło, wyłaniało się spomiędzy grani i grzbietów. Klatki od dwudziestej drugiej do trzydziestej drugiej były białe. Całkiem białe. Na trzydziestej trzeciej nie było nic. Po prostu prze- strzeń kosmiczna i gwiazdy, i ani śladu po kilku bilionach ton ska- listego lodu zwanego Hyperionem. Całkowity czas zagłady księżyca wyniósł 4 sekundy i 48 set- nych. Dębowe drzwi Pokoju Pogodowego otworzyły się. Psy wpa- dły do wnętrza i biegały dokoła, machając ogonami. Były czymś podekscytowane. Za nimi weszła Rebecca. Wyglądała na prze- straszoną. - Powiedzieli o tym w wiadomościach - oświadczyła. - Prze- rwali nawet Spitting Image. - Nie pozostało po nim nic, co miałoby więcej niż sto stóp średnicy - odczytał z ekranu ojciec. - Inaczej Zespół Małych Obiektów znalazłby to. Próbują nam wmówić, że to było uderze- nie komety. - I że następny księżyc zrobi się cały czarny? - spytała Gaby. - Sądzę, że rozsądni ludzie powinni się tego bać - odpowie- działa Reb. - Rozsądni ludzie boją się - dodał ojciec. Monitor pokazywał w kółko ostatnie chwile Hyperiona. Wierzą, że znajdą tam odpowiedź, pomyślała Gaby. Wierzą, że będzie to sensowna odpowiedź, że istnieją ludzie, którzy potrafią wytłumaczyć, dlaczego świat nieustannie ich zaskakuje. To nie mu- si być logiczne, wybaczalne ani nawet normalne, ale tylko wytłuma- czalne w jakikolwiek sposób. Musisz więc odejść, ponieważ chcesz być tą osobą, która znajdzie odpowiedź na pytanie dlaczego. Teraz okazało się to łatwe. Zaskakujące, jak prosta okazała się decyzja, kiedy już ją podjęła. Ogień na Przylądku i śmierć pewne- go księżyca dopomogły jej, ale przecież wiedziała od samego po- czątku, odkąd wysłała zgłoszenie na kurs dziennikarstwa sieciowe- go, że w końcu pojedzie. Chciała powiedzieć im, że miała rację i że jest gotowa, ale ojciec tłumaczył Reb, co naprawdę oznaczały wszystkie te informacje napływające z Sieci. Horace podszedł do niej, oczekując zainteresowania. Zmierz- wiła delikatną, miękką sierść zajego uchem. Pokazała mu drogę, którą się uda: daleko poza światła promu, które oglądała z Przy- lądka, daleko poza poświatę lądu, nawet poza zasięg latarni mor- skich, na otwarte morze i do kraju po jego drugiej stronie. Ale Horace był tylko dużym, starym brązowo-bialym psem cierpiącym na zanik systemu nerwowego i nic nie rozumiał. Nocny (ot przez Afrykę I Wideodziennik, 23 marca 2008 10 tysięcy stóp nad równikiem Przekonamy się teraz, czy to prawda. Ten efekt siły Corioli- sa. Dr Dan prawdopodobnie sądzi, że albo jestem nienor- malna, albo zaraziłam się amebą, ale jeśli się ma PDU, który potrafi podać dokładny czas i zlokalizować każdy punkt na planecie, to jakże można się oprzeć pokusie przeprowadzenia sta- rego eksperymentu półkul i spłuczki? Boże, mam nadzieję, że nikt nie ma prawdziwej ameby i nie po- trzebuje wejść. Mamrotanie z toalety po lewej stronie. Pewnie sądzą, że łykam prochy albo zaliczam w samolocie numerek do kolekcji. Teraz oglądamy umywalkę w airbusie A-330 Kenijskich Linii Lotniczych. PDU podaje, że podróżujemy z szybkością 880 mil na godzinę i znajdujemy się dwanaście kilometrów na północ od równika. Co równa się - zaraz, muszę przycisnąć kilka klawiszy - jakimś pięćdziesięciu sekundom. Dzie... dziesięć. Pociągam za spłuczkę. Oho! Woda spływa, wi- rując zgodnie ze wskazówkami zegara. Trzy, dwa, jeden - równik. Woda spływa równomiernie ze wszystkich stron. Teraz jestem już na południowej półkuli i... proszę! Woda kręci się przeciwnie do wskazówek zegara. Gaby McAsłan dowiodła, że Ziemia porusza się w przestrzeni kosmicznej. Rozumiecie, nie byłam całkowicie pewna, że to działa. Gaby McAslan wyłączyła kamerę. Załoga samolotu zaczynała się niepokoić. Najwyraźniej czytali „Port lotniczy". Powąchała my- dło, odłożyła je, otworzyła małe szafki i przejrzała ich zawartość. Żyletki mogą się przydać. Męska woda kolońska pachniała nie naj- gorzej. Kondomy. Towarzysze lotu. Wzięła pełną garść, kierując się raczej nadzieją niż potrzebą zabezpieczenia. Strupek po szcze- pieniach przeciw malarii, żółtej febrze i HIV 1 oraz 2 zaswędział współczująco. Gdy znalazła się z powrotem w przedziale pierwszej klasy, doktor Dan zamówił dla niej kolejnego burbona na rządowy ra- chunek. - No i jak, działa? -Jego głos był miły i bardzo głęboki. - Działa. Zamieszał drinka plastikowym patykiem w kształcie wydłużo- nej żyrafy. - Podejrzewam, że to jakiś rodzaj raka - powiedział. Pierw- sza klasa została obudzona sokiem z owoców Męki Pańskiej i bu- łeczkami podgrzanymi w kuchence mikrofalowej. Samolot za- czął już schodzić do lądowania. - Mówię o Chadze. Istnieją choroby, które pożerają człowieka od wewnątrz, mogą też ist- nieć choroby narodów. Opanowuje toto kraj, wysysa z niego siły, zabija wszystko, co napotka na swej drodze, i rozmnaża się. My tu siedzimy nad naszymi bułeczkami, a to coś tymczasem rośnie, rozprzestrzenia się. Nigdy nie zasypia. Nawet imię, jakie mu nadano, nie należy do niego, ale zostało zapożyczone od ludu, który tu kiedyś mieszkał. Czym innym może toto być, jeśli nie rakiem, panno McAslan? Spojrzał za okno. W ciemności przedświtu widać było jedy- nie odblask silników i migotanie świateł ostrzegawczych. - Na dodatek tak wcześnie w dziele budowania narodu. Cóż, mamy za sobą niespełna pięćdziesiąt lat historii i nagle bum! - Uderzył lekko dłonią w dłoń. - Z pewnością Bóg nie jest łaskawy dla Kenii. Jak tylko rewolucja informacyjna pozwoliła nam zająć należne miejsce w świecie, okazało się, że musimy wyciągać rękę do Narodów Zjednoczonych. Na pewno nie będzie następnych pięćdziesięciu lat. Jak oni to wyliczają? Dwadzieścia lat i całe pań- stwo będzie opanowane? Siedemdziesiąt lat to nie historia naro- du. Dlaczego to się nie przydarzyło gdzieś we Francji lub Anglii, gdzie mają aż za dużo historii? Dlaczego nie w Chinach lub In- diach, gdzie mają tyle przeszłości, że nie wiedzą, co z nią robić? Al- bo w Ameryce, gdzie przynajmniej mogliby zacząć robić z siebie park tematyczny zamiast innej planety. Zawodowe podróże nauczyły Gaby McAslan nie cierpieć kom- puterów dokonujących rezerwacji lotniczych za ich złośliwe po- czucie humoru. Zawsze posadzą cię obok okropnych ludzi. Obok straszliwie ciamkających przy jedzeniu. Obok faceta z wyrastają- cym z nosa długim włosem, od którego nie będziesz w stanie ode- rwać wzroku, aż opanuje cię żądza wyciągnięcia ręki i wyrwania go z cebulką. Obok nastolatka, którego discman będzie syczał i szep- tał w najwyższych rejestrach. Obok człowieka, który zna na pa- mięć cały „Żywot Briana" Monty Pythona. Czasami komputery dawały się ubłagać. I spływała na ciebie ich łaska. - Wybaczy mi pani, jeśli będę bluźnił - powiedział wielki, ciężko zbudowany czarny mężczyzna siedzący koło niej, kiedy air- bus wtaczał się na główny pas lotniska Heathrow i brał rozpęd do startu. - Obawiam się, że nie znoszę zbyt dobrze latania. Wpił paznokcie w poręcze fotela i utkwi! wzrok w swoich sto- pach. - O Jezu - szepnął nabożnie, kiedy samolot oderwał się od ziemi. Był to doktor Daniel Oloitip. Masaj, choć patrząc na niego, trudno byłoby się tego domyślić. - Zrobił się ze mnie miejski stwór, ułizany i miękki - wyjaśnił tonem przeprosin. -A przede wszystkim stary. - Podoba mi się pańskie ucho — odpowiedziała Gaby, przy- glądając się przedziurawionemu i rozciągniętemu aż po żuchwę płatkowi jego prawego ucha. Doktor Daniel Oloitip wyciągnął z torby pod siedzeniem metalową kasetę po filmie Fuji i wsunął ją w pętelkę. - To najnowsza moda. Wyrzucają je tysiącami z autobusów na safari. Nie pasuje to do ulubionych obrazków Agencji Rozwoju Krajów Zamorskich. Doktor Dan był politykiem, członkiem parlamentu z okrę- gu Amboseli i południowego Kajiado. Wracał na wesele córki z podróży po stolicach Unii Europejskiej, w których starał się uzyskać pomoc. Uważał to za stratę czasu. Europejczycy byli grzeczni, ale pieniędzy nie dawali. Nie zamierzali pożyczać na- rodowi, który może zniknąć, zanim nadejdzie czas spłaty pierw- szych rat. - Co za ironia, że wystali akurat mnie z puszką na jałmużnę, skoro to mój okręg wyborczy pierwszy przestanie istnieć. Już poło- wa jest stracona i mogę jedynie mieć nikłą satysfakcję ze świado- mości, że będę pierwszym reprezentantem obcej planety w parla- mencie. W następnych wyborach będę werbował Obcych. Doktor Dan położył swoją żółtą plastikową żyrafę do miesza- nia w szparze na krawędzi składanego stolika. Gaby sączyła burbo- na, którego jej kupił, i wyobrażała sobie przemykającą pod brzu- chem airbusa Kenię. Czarna Afryka, gdzieś tam w dole, w ciemności przedświtu. Cudowne nazwy: Eldoret i Kisumu, Lon- gonot i wzgórza Nandi, Nyeri i Ngong. Jezioro Nakuru, jezioro Naivasha, jezioro Baringo. Góra Elgon i góra Kenia. Aberdares, obecnie Nyandarua. Ridge Valley. Jedne z pierwszych miejsc na- zwane przez ludzi. Wspaniałe, starożytne nazwy. Podczas schodzenia samolotu czuła w uszach zmianę ciśnie- nia. Kapitan włączył radio pokładowe. Wylądujemy za tyle i tyle minut. Temperatura taka i taka, prędkość wiatru taka i taka. Pro- szę ustawić zegarki na czas wschodnioafrykański, obywatele państw innych niż Kenia proszeni są o przygotowanie kart wjazdo- wych. Przypominamy, że zgodnie z obowiązującymi przepisami należy zadeklarować całą obcą walutę wwożoną do kraju i że wwo- żenie waluty kenijskiej jest nielegalne. Dziękuję. Schodzili w dół i całe oczekiwanie, które udawało, że jest tyl- ko niepokojem przed długą podróżą, stało się skurczem podnie- cenia na dnie żołądka. Wielki airbus nadlatywał ponad tymi wszystkimi potężnymi, starożytnymi nazwami, kierując się ku no- wemu miastu, nowym przyjaciołom, nowej pracy, nowemu życiu. Ku sieci SkyNet i Nairobi, i dalej na południe, nie tak znów dale- ko na mapie, ale ku samej granicy wyobraźni, ku Chadze. Żadnej z tych rzeczy, podobnie jak Chagi, nie dało się już powstrzymać. Już nie. Jej ręce drżały tak mocno, że z trudem zdołała wypełnić kartę wjazdową. Doktor Dan uśmiechnął się, kiedy w rubryce „za- trudnienie" wpisała: Dziennikarz serwisu multimedialnego. - Ludzie Zachodu zawsze przyjeżdżali do mojego kraju z ja- kiegoś konkretnego powodu - powiedział. - Z powodu zwierząt, z powodu wybrzeża. A teraz tym powodem stała się Chaga. Nikt nie przyjeżdża po prostu do Kenii. To jakby nie wystarcza, nieste- ty. Niech pani będzie dobra dla mojego kraju, Gaby McAslan, to dobry kraj. Świat powinien o tym wiedzieć, jeśli już nie wie o ni- czym innym. Lekki wstrząs zachwiał samolotem. - Ojej. - Doktor Dan zamknął oczy i uchwyci! się poręczy fo- tela. Na jego czole pojawiły się krople potu. Ponownie rozległ się głos kapitana. Na lewo widzą państwo światła Nairobi. Tam wła- śnie wylądujemy. Samolotem znowu zatrzęsło. Klapy podniosły się. Airbus skręcił ostro. Gaby spojrzała w dół na żółte światła, roz- rzucone niczym ziarno na wysokiej, ciemnej równinie. Samolot skręcił gwałtownie w prawo. Silniki zawyły. Gaby krzyknęła i chwyciła oparcie fotela przed sobą. Doktor Dan złapał za ramę okienka, usiłując dodać sobie odwagi, ale nie da się nicze- go trzymać, gdy leci się na ziemię z prędkością trzystu mil na go- dzinę. Wszystkie plastikowe żyrafy pospadały ze stolików. Stewar- desy się zataczały. Karty wjazdowe frunęły niczym przerażone ptaki. Gaby zobaczyła jakiś kształt w oknie: upiorny, blady, skrzy- dlaty kształt znacznie bliżej, niż cokolwiek miało prawo się znajdo- wać. Przez moment światła drugiego samolotu oświetliły kabinę airbusa, a potem zniknęły. Gaby i doktor Dan wpatrywali się w siebie. Był to wzrok lu- dzi, którzy słyszeli łopot skrzydeł anioła śmierci - białego, szyb- kiego i zawsze znajdującego się bliżej, niż można by sądzić. - Widziałam inny samolot - wyszeptała Gaby. - Wielki, biały samolot. Leciał prosto na nas. Mężczyzna skinął głową. - Mało brakowało - wycharczał. - To był samolot UNECTA. Kapitan przeprosił przez głośniki i dodał, że do zderzenia brakowało niewiele, ale sytuacja cały czas była pod kontrolą i wy- lądujemy za trzy minuty. Mówił to tonem wskazującym na to, że sam bardzo się cieszy, iż za chwilę będzie na ziemi. Pojawił się na- pis PROSZĘ ZAPIĄĆ PASY/NIE PALIĆ. Gaby usłyszała podnoszą- cy na duchu grzechot wysuwających się kół. Trzy minuty później byli na ziemi. Kołowali przez długi czas, żeby znaleźć miejsce. Wszyscy wydawali się bardzo przejęci olbrzymim samolotem trans- portowym pomalowanym na biało, z przedstawiającym niebieską górę i podwójny półksiężyc logo UNECT Afriąue na ogonie. Zaczekali z zabraniem swoich rzeczy, aż samolot opustosze- je. Na płycie lotniska było chłodniej, niż Gaby mogła się spodzie- wać po Afryce Równikowej. Pasma szarości i ciemnej czerwieni oświetlały niebo za główną wieżą kontrolną. Na dole schodków doktor Dan uścisnął dłoń Gaby. - Miłego wesela - powiedziała Gaby. - Małe szansę, jak sądzę. Pan młody nie jest dobrym człowie- kiem. Zresztą moja córka też nie jest dobrą kobietą. Więc może wszystko się ułoży. Jeśli się nie ułoży, zażądam zwrotu pięćdziesię- ciu krów, które dałem temu nicponiowi jako posag. Spod wyjścia dla pasażerów wysunął się czarny mercedes. - Miło było panią poznać, Gaby McAslan. Niewątpliwie, jeśli wziąć pod uwagę nasze profesje, spotkamy się znowu. Mam taką nadzieję. Z całą pewnością będę sobie panią przypominał, wcho- dząc do każdej samolotowej łazienki. Uśmiechnął się łobuzersko i wsiadł do samochodu. Nie odjeżdżaj! - chciała zawołać Gaby, samotna na płycie obok wielkiego białego samolotu. Nie opuszczaj mnie. Zgubili jej bagaż. Czekała, aż pojawi się na taśmie, dopóki nie przyszedł facet, żeby zatrzymać podajnik. Powiedział jej, gdzie może złożyć skargę i żeby się nie martwiła. Oficer imigracyjny właśnie zapadał w drzemkę, kiedy się pojawiła. Podstemplował jej paszport, sprawdził świadectwa szczepień i zapewnił ze wspa- niałym, szerokim uśmiechem, że jej bagaż znajdzie się bardzo szybko. Zobaczy pani. Mówiąca świetnie po angielsku elegancka kobieta w okienku linii lotniczych powtórzyła słowa oficera i uśmiechnęła się. Przywiozą bagaż do jej hotelu. Gdzie się za- trzymuje? W PanAfric. Ale tylko na trzy dni, zanim znajdzie lo- kum na dłużej. W wielkiej hali przylotów stał tylko jeden człowiek. Był to ni- ski, krępy mężczyzna w średnim wieku, ubrany w wymięty lniany garnitur stanowiący umundurowanie męskiej części personelu East Africa. Jego czarne włosy były przerzedzone nad czołem, za to na karku pozwolono im rosnąć. Wyglądało to tak, jakby skalp zsunął mu się do tyłu. Nosił okrągłe okulary, przez które sprawiał wrażenie sowy na obficie zakrapianych wakacjach. Tekturowa ta- bliczka z wyraźnie wypisanym Gabriela McAslan nie wydawała się szczególnie potrzebna. - T. P. Costello? - Gabriela McAslan? - Gaby. Uścisnęli sobie ręce. - To cały twój dobytek? - spytał niski mężczyzna. Był szefem oddziału SkyNet News w Nairobi, ale nigdy nie pozbył się pół- nocnodublińskiego akcentu. Zabrać chłopaka z Barrytown nie jest trudno, znacznie trudniej jest pozbawić go resztek Barry- town. - Zgubili mój bagaż. - Znajdzie się. To najdziwniejsze w tym kraju. Wygląda na to- talny chaos, ale wszystko jakoś się toczy. Na parkingu było jeszcze chłodniej niż na płycie lotniska. Od- dech Gaby zamieniał się w obłoczek pary. Szara poświata była na tyle jasna, że białe światło reflektorów wydawało się w niej olśnie- wające i nierzeczywiste. Na drzwiczkach i masce dużej toyoty land- cruisera lśniło logo sieci SkyNet. Jestem tutaj, powiedziała do siebie Gaby McAslan, zapinając pas. To ja, to dzieje się naprawdę. Nie. Nie potrafiła w to uwie- rzyć. Pomiędzy nią a faktem jej obecności w Afryce istniała wciąż szyba, coś na kształt ekranu telewizora. -Jaklot? —Jeśli pominąć utratę wszystkich moich doc/csnych dóbr i prawie że zderzenie z samolotem UNECTA podczas lądowania, prawie tak dobry jak każdy długodystansowy lot. - Cholerne antonowy - powiedział T. P. Costello, wsuwając kartę kredytową do parkometru. - Powinno sieje złomować dwa- dzieścia lat temu, ale jak zwykle ONZ balansuje na cienkiej linie. Zmądrzeją, jak zginą setki osób. - Mało brakowało. ^Żołnierze w błękitnych hełmach przy stałym punkcie kontrol- nym skinęli, żeby jechać dalej. - Spotkałam za to interesującego faceta. Może być pożytecz- ny. Doktor Daniel Oloitip. T. P. Costello roześmiał się. - Doktor Dan. Jest w porządku. Jeden z białych kapeluszy, jak sądzę. Przynajmniej nie liże tyłka tym z UNECTA do tego stop- nia, żeby na każde ich ziewnięcie wyśpiewywać „Boże błogosław Amerykę". Afrykańskie rozwiązania afrykańskich problemów, oto jego hasło. Zgadzam się z nim. - Poza tym, że jest to również problem Azji, Ameryki Połu- dniowej i Oceanu Indyjskiego. Jechali teraz główną szosą, szeroką dwupasmówką. Większość latarni jeszcze się paliła. Mimo wczesnej pory ruch już był dość duży. Sznur taksówek wyjeżdżał z miasta, niektóre z przyczepio- nymi do bagażników zbiornikami na biogaz. Wielkie cysterny z benzyną pędziły do miasta w półmroku poranka. Zagrożenie wy- brzeża sprawiło, że produkty naftowe stały się drogocenne. Wszę- dzie widać było małe japońskie busy z pełnymi pakunków bagaż- nikami na dachach. Każdy pękał w szwach od pasażerów. Co odważniejsi podróżowali uchwyceni boków i przesuwanych drzwi- czek. Znajdowali się kilka cali od asfaltu, a pojazdy sprawiały wra- żenie, że mogą jeździć tylko zjedna prędkością -jak największą - ale uwieszeni pasażerowie byli wystarczająco zblazowani, aby po- machać, wyszczerzyć się lub pokazać język białej kobiecie w wiel- kim landcruiserze. - Matatu — powiedział T. P. Costello. - Coś pomiędzy autobu- sem i taksówką. Tańsze niż jedno i drugie i przeraźliwie niebez- pieczne. Jeżdżą po całym przeklętym kraju: po górach, przez pu- stynie, przez bagna. Prawdopodobnie są nawet takie, które próbują przedrzeć się przez Chagę. Wszędo-sakramencko-bylskie. Używaj ich tylko w największej potrzebie. Zahamował, trąbiąc równocześnie na zielony mikrobus hiace, który zajechał im drogę. Matatu zamrugał bezczelnie ostrzegają- cymi przed niebezpieczeństwem światłami i przyspieszył. W tyl- nym oknie pojawiły się wyszczerzone twarze. Pan jest twoim zbawie- niem— głosiła nalepka na szybie. Po obu stronach szosy wiodącej z lotniska tłoczyły się nędzne osiedla. Szeregi blaszanych bud i tekturowych chat rozciągały się dalej, niż wzrok Gaby sięgał w szarym świetle. Mieszkańcy slumsów obudzili się i krzątali już przed rozpoczęciem dnia, jak zawsze bie- dota. Kobiety z plastikowymi gąsiorami tworzyły kolejki przy wspólnej studni albo stawiały poniszczone puszki po margarynie na podsycanym drewnem ogniu. Niektóre niosły na głowach wor- ki z ziarnem. Na workach widniał napis DAR NARODU STANÓW ZJEDNOCZONYCH. Niektóre kobiety szorowały dzieci na gan- chat, inne wyciskały pranie i rozwieszały je, aby wyschło. Ty- siące słupów bladoniebieskiego dymu wznosiło się i mieszało z wi- szącą nisko w chłodnym porannym powietrzu mgiełką. Dzieci znajdowały się wszędzie. Stały wzdłuż szosy z palcami •w buziach, toczyły ciężkie opony traktorów po krętych i ciasnych zaułkach, odpędzały celnymi rzutami kamieni wynędzniałe psy lub sparszywiałe kozy. Były chude i nędznie ubrane, ale Gaby nie dostrzegła żadnego, które by się nie śmiało. Opuściła szybę i wyciągnęła kamerę wideo. - Na twoim miejscu odłożyłbym to - powiedział T. P. - Chyba że chcesz oberwać kamieniem. Nie żebym się tym specjalnie przejmował, ale mogliby nie trafić, a nie mam ochoty płacić za nową szybę do tego powoziku. Sądzisz, że tu jest źle? Mówię ci, to całkiem niezłe miejsce. Powinnaś zobaczyć Pumwani. Jezu. Dzie- sięć milionów ludzi. Populacja Nairobi podwaja się co pięć lat. Je- śli chodzi o mnie, zaryzykowałbym z Chagą, ale ONZ mówi ewa- kuować, więc ewakuujemy. Pewnego dnia braknie im na to miejsc. Co do tego nie ma wątpliwości, pozostaje tylko pytanie: kiedy, ale oni tego nie widzą. Tak jest zawsze, gdy usiłuje się dostosować woj- skowe pomysły do sytuacji, która całkowicie wymyka się wojsko- wemu sposobowi myślenia, jak na przykład inwazja Obcych. Sprzedawcy rozpostarli plastikowe płachty na skrawkach tłu- stej, czerwonej ziemi i rozkładali swe towary. Sterty niekształtnych pomarańczy, chwiejne piramidy puszek sprite'a, kolby kukurydzy czerniejące na samochodowych kołpakach wypełnionych węglem drzewnym. Ludzie odganiali muchy od rożnów z piekącym się mięsem śmignięciami podartej na strzępy gazety. Dzieci poderwa- ły się na widok białych twarzy, na ich palcach zakręciły się lśniące kółka. - Bransolety karmy, tak je nazywają. - T. P. zatrąbił głośno i objechał domowej roboty beczkowóz - czyli walcowaty pojem- nik po oleju na kołach samochodowych, ciągnięty przez wynędz- niałego kucyka. - Oszukaństwo dla wyznawców New Age. W rze- czywistości są to światłowody. Wygrzebują je szybciej, niż Telekomunikacja Kenijska jest zdolna je kłaść. Zabawne, ale są lu- dzie, którzy kupią to zaledwie po pięciu minutach pobytu. Specy- fika tego miejsca: zawsze ktoś będzie usiłował ci sprzedać jakiś szmelc. Nad slumsami pojawił się biały samolot. Leciał bardzo nisko i szybko. Jego wysunięte koła wyglądały jak szpony drapieżnego ptaka. Wydawał się stanowczo za duży i za ciężki, aby utrzymać się w powietrzu na tych śmiesznych skrzydłach. Gaby skuliła się, kie- dy z wyciem silników przemknął nad autostradą i oddalił się ku światłom progowym. - Kiedyś był tu po prostu busz - powiedział T. P. - Wszędzie martwe gazele tomi. Żadnej drogi. Przechadzające się żyrafy. Za- trzymywałeś się. OK. Czas na katechizm. - Przyglądał się Gaby tak długo, jak pozwolił ruch na drodze. - Pierwsza zasada: ze swoją cerą nie wychodź nigdzie bez kapelusza co najmniej przez sześć miesięcy. Czerniak nie jest ci potrzebny do szczęścia. Co będziesz robić? - Nosić kapelusz. - Dokładnie. Zasada druga: masz zielone oczy, prawda? Noś ciemne okulary. Cały czas. - Nie potrzebuję. Zrobiłam sobie fotochromizację źrenic. Wystarczy na rok. - Nie tutaj. Maksimum sześć miesięcy przy poziomie ultrafio- letu na tej wysokości. Nie zapomnij powtórzyć zabiegu, obejdziesz się bez kurzych łapek. Bielizna. - Bawełniana. Żadnych sztucznych włókien. Nie oddychają. -1 co dostaniesz? - Pleśniawki, jeśli będę miała szczęście. I żadnych obcisłości. - Zgadza się. A jeśli złapiesz grzybicę? - Tampon umaczany w żywym jogurcie. - Nie będę raczej miał okazji wypróbować, ale tak mówią. Pie- niądze. - Trzymać w bucie, ale zawsze mieć sto szylingów pod ręką dla naciągaczy. Nie wyglądać zamożnie. - Ostatnio bandy straszą strzykawkami wypełnionymi krwią zarażoną wirusem HIV. Czy im wierzysz, czy nie, to twoja spra- wa, ale nie ufaj swoim szczepionkom. HIV 4 gra na nosie Insty- tutowi Pasteura i wracasz do domu w plastikowym worku po sze- ściu miesiącach. A zatem żadnych nie zabezpieczonych fiutków, białych, czarnych ani w jakimkolwiek innym kolorze. Co zro- bisz? - Zostanę zakonnicą. - Doskonale. I uważaj, kiedy idziesz do dentysty albo ścinasz włosy, co zresztą powinnaś zrobić. Pół cala na całej głowie. - Prędzej wsadzę sobie igłę do oka. - No więc gotuj się i lep przez cały czas. Decyzja należy do ciebie. Woda. - Nie ufać, nawet w hotelach. Myć zęby w butelkowanej. Żad- nego lodu do drinków, obierać wszystkie owoce, sałatki traktować z najwyższą ostrożnością. I nie pić piwa prosto z butelki. - Ci dwaj faceci - wskazał ręką na dwóch mężczyzn idących skrajem szosy i trzymających się za ręce — geje czy po prostu przy- jaciele? - Po prostu przyjaciele. Mężczyźni w Afryce nie mają proble- mów z okazywaniem uczuć przedstawicielom tej samej płci. - Dobra dziewczynka. Myślę, że dasz sobie tu radę. Rzecz ja- sna szok kulturowy nigdy nie przychodzi od razu. Czeka, aż po- czujesz się pewnie i nabierzesz przekonania, że wiesz już wszyst- ko, co trzeba. Wtedy uderza. Może cię zabić. Masz trzydniową rezerwację w PanAfric. Przykro mi, ale nie dało się dłużej. W przeciwieństwie do UNECTA musimy liczyć się z ostrymi pra- wami rynku. A UNECTA niestety wywindowała prywatny rynek wynajmu gdzieś w jonosferę. Najlepiej zamieszkać w jakimś ta- nim prywatnym hoteliku i przygotować się na bieganie piechotą. Co powinnaś zrobić? Gaby McAslan nie odpowiedziała. Słońce wyparło poranne mgły. Złote światło zalało blaszane dachy slumsów; nieco dalej, wysoko ponad otaczającymi je dzielnicami biedoty, wznosiły się wieże Nairobi. Światło odbijało się w niezliczonych oknach, czy- niąc z nich filary ognia wyrastające z ciemnej ziemi. Gaby pod- niosła kamerę i filmowała przez brudne szyby landcruisera. To nie wyjdzie, to nigdy nie wychodzi na wideo. Sama czynność ujmo- wania w ramkę kadru zabija magię, ale może na dysku zachowa się choćby echo, drobna cząsteczka tej chwili. Wjechali już w ruch miejski: prywatne samochody - w więk- szości terenówki — i autobusy, żółto-zielone, nigdy nie myte po- twory rzygające czarnymi dieslowskimi spalinami. Zamiast okien miały metalowe pręty. T. P. zaklął siarczyście, kiedy jeden z nich za- jechał mu drogę na rondzie (keepie-leftiew suahili, jak poinformo- wał Gaby). Przejechali obok dużego kościoła i krytego targu, ko- ło stadionu piłki nożnej i dworca autobusowego. Minęli tory ko- lejowe i skręcili w trzypasmową autostradę ciągnącą się pomiędzy parkiem i centrum Nairobi. Gaby obserwowała piękną, wysoką czarną kobietę w czerwonym jednoczęściowym dresie, biegnącą wzdłuż drogi. Poruszała się z płynną, nieświadomą gracją, aż Ga- by poczuła się kanciasta i źle poskładana. Słońce stało już wysoko. Strumienie światła wpadały w szerokie aleje pomiędzy budynkami. T. P. skierował landcruisera w Kenyatta Avenue i jechał naprze- ciw porannego sznura samochodów w górę płytkiej doliny poro- śniętej eukaliptusami i akacjami. Piesi zapełniali utworzone przez zniszczone krawędzie autostrady pobocza z czerwonej gliny. Re- klamy pasty do zębów ozdabiały przystanki autobusowe. T. P. skrę- cił w wijący się betonowy podjazd, który pojawił się znienacka po lewej. Prowadził do bezosobowego, utrzymanego w typowym mię- dzynarodowym stylu hotelu, usadowionego na zboczu wzgórza. -Jesteś na miejscu. Moja rada jest taka: idź prosto do łóżka i odeśpij wszystko. Całonocne loty powodują zaburzenia zegara biologicznego. Zresztą oczekujemy cię dopiero jutro. Załatwimy ci konto we Wschodnioafrykańskim Teleporcie, ale to zajmuje tro- chę czasu, więc twój PDU nie przyda się na wiele przez parę naj- bliższych dni. Pochylił się i otworzył drzwi od strony Gaby. - Wybacz, że muszę cię wyrzucić w taki sposób, ale czeka na mnie koniec świata. Wysiadając, słyszała, jak mruczał: - A swoją drogą, co to za miejsce dla irlandzkich dziewczyn? Drzwi trzasnęły. Koła zapiszczały. Odjechał. Pozostała sama z bagażem podręcznym i ciuchami, w których przyleciała. Stopy spuchły jej podczas lotu. Pojawił się portier w czerwonym fezie, aby przenieść jej torbę przez dwadzieścia stóp dzielące ją od re- cepcji. - To wszystko, co pani ma? - zapytał. Pokój sprawiał jednocześnie uspokajające i przygnębiające wrażenie dzięki bezosobowemu wyglądowi. Można latać szybciej, wyżej i dalej, ale pokoje wszędzie będą takie same. Ten akurat wy- glądał tak, jakby zaprojektował go scenograf „Star Trek". Batik z pożywiającymi się żyrafami i książka adresowa Nairobi LocalNet były jedynymi ustępstwami na rzecz afrykańskości tego miejsca. Gaby zainstalowała swe samolotowe łupy w łazience. W górnym rogu kabiny prysznicowej siedział duży owad. Ktoś starannie zwi- nął papier toaletowy. Na poduszce będzie czekoladka w folii. Trze- ba uważać, żeby na niej nie zasnąć. Nie miała ochoty wypłukiwać jej z włosów pod złowrogim okiem wielkiego owada, czyhającego na okazję, żeby rzucić się na swoją ofiarę. Włączyła radio. Rozległy się pogodne dźwięki gitary. Dyskdżo- kej wyrzucał ze siebie potoki buńczucznego pop-suahiłi. Zachę- cona tym Gaby otworzyła okno, aby przyjrzeć się swemu nowemu miastu. Ruch na Kenyatta Avenue nie zmalał. Brudne autobusy sunęły z wdziękiem, matatu i małe motorowe trycykle przemykały bezczelnie pomiędzy nimi. Wszystkie przepełnione. Pięciu męż- czyzn ciągnęło w dół ulicy wózek załadowany drewnem, powodu- jąc spory korek, gdy usiłowali skręcić w prawo. Od strony cen- trum nadjechał sznur białych pancernych wozów ONZ. Ciągły pomruk warczących silników, syren oraz opary diesla i biogazu przenikały do pokoju. Drzewa w parku Uhuru były pozbawionymi konarów pniaka- mi. Gałęzie zebrano na opał. Spoza zniszczonego, wyschniętego pasa zieleni wyłaniały się dachy śródmieścia. Wieżowce, które wcześniej zdawały się płonąć, teraz, w mocnym świetle stojącego wysoko słońca, sprawiały wrażenie odrapanych i podniszczonych. A jeszcze wyżej było niebo tak czyste i nieskończenie błękitne, jak zdarza się tylko w najgorętsze dni. Dopiero na wysokości ulic po- jawiała się pomarańczowa mgiełka fotochemicznego smogu. Gaby sięgnęła po kamerę i sfilmowała widok, poczynając od eleganckich białych bungalowów w zamożnej dzielnicy po dru- giej stronie doliny, aż po szklano-betonowy słonecznik głównej siedziby UNECT Afriquew Kenyatta Center. - Cześć, tato - powiedziała. - Dotarłam. Trzy tysiące lat historii daje dobre spojrzenie na ludzkie praw- dy. Chińczycy mają rację. Życie w ciekawych czasach jest przekleń- stwem. Światowe wydarzenia miewają niebezpieczne skutki, które mogą pociągnąć za sobą wiele istnień. Przeznaczeniem Gaby McAslan było podążanie za światłami na niebie. Księżyce Satur- na pociągnęły ją do Londynu, Sprawa Kilimandżaro będzie ciągać ją przez długie lata po wielu kontynentach. Podobnie jak śmierć Kennedy'ego, Elvisa czy katastrofa „Challengera", Sprawa Kilimandżaro stała się jednym z tych punk- tów w dziejach, kiedy to, co światowe, splata się z tym, co jednost- kowe, i zawsze będziesz pamiętać dokładnie, gdzie wtedy byłeś i co robiłeś. Gaby McAslan turlała się po łóżku w koszulce i majtkach, z żołądkiem pełnym australijskiego semillon-chardonnay, i udawa- ła, że wymyka się rozbierającym palcom Seana Haslama, chłopa- ka, z którym chodziła od ośmiu dni. Był zatrudnionym na zlece- nie wykładowcą mediów sieciowych. Przez resztę czasu pracował jako wolny strzelec w dziale multimedialnym Reutera. Dlatego Gaby McAslan odkorkowała butelkę niezbyt taniego semillon- -chardonnay i zaprosiła go do turlania się po jej łóżku. - Czy musi być włączony telewizor? — zapytał. - Czyżby cię to rozkojarzało? - odparła pytaniem, okrywając go pachnącymi winem pocałunkami i spływającymi aż po jej krzyż włosami w kolorze mahoniu. To raczej ona była rozkojarzona. Prezenter wieczornych wia- domości wyglądał jak człowiek, którego poproszono o przeczyta- nie czegoś, w co nie mógł uwierzyć. Podobnie korespondenci w Waszyngtonie, Dar es-Salaam i u stóp góry. Amerykańskie zdję- cia satelitarne nie pozostawiały wątpliwości. Rozdzielczość dru- giej serii była wystarczająca, aby dostrzec przedmioty wielkości do- mowego zbiornika na olej. Ale nie chodziło o to, że na Uhuru Peak w ośnieżonej grani Kibo znalazły się jakiekolwiek puszki po oleju. Nie o to, że po uderzeniu pozostało tam cokolwiek dające- go się rozpoznać. Gaby uklękła przed łóżkiem, oparła podbródek i ręce na rzeźbionym drewnianym podnóżku i oglądała wieści z Afryki. Poczuła, jak elastyczny materiał jej majtek zsuwa się po pośladkach, jak wścibski penis naciska na włosy łonowe. - Idź sobie. To jest ważne. - Ważniejsze od tego? - Dużo ważniejsze. Co z ciebie za spec od multimediów? Kamera pokazała kilka chorobliwych, chwiejnych ujęć cze- goś, co wyglądało trochę jak wielokolorowa dżungla, a trochę jak wyschnięta rafa koralowa, ale przede wszystkim nie przypominało niczego, co dotychczas oglądano. A potem tanzański żołnierz za- krył obiektyw dłonią, zamigotało niebo i barwy ochronne, a pre- zenter w Londynie mówił, że strefa infekcji (wydawał się szczególnie zaniepokojony naprędce utworzoną terminologią) rozszerza się poza miejsce, w które meteor uderzył w Kibo, z prędkością szaco- waną na pięćdziesiąt stóp dziennie. Zgarnął swoje papiery, spojrzał z zakłopotaniem w kamerę i przeszedł do dalszych wiadomości. Nagle otrzeźwiona i pozbawiona ochoty na seks Gaby weszła w Sieć. Serwisy informacyjne on-line wyświetlały kolejne wiado- mości. Schematy, zdjęcia, symulacje, animacje. Kolejne strony tek- stu. Satelity obserwujące niebo w poszukiwaniu Bliskich Ziemi Ciał Orbitalnych i Pogromców Planet zauważyły bolid dziesięć dni temu: atmosferyczny pocisk, trochę niezwyczajny, jako że zanim wszedł w atmosferę, wykonał trzy pełne okrążenia orbity, ale poza tym nierzucający się w oczy. Jego zjonizowany ogon nad Oceanem Indyjskim został zauważony przez amerykański system obronny, ale ten ostatni przestał już mylić meteory z głowicami MIRV. Ude- rzył w szczyt Kilimandżaro w pobliżu obozu niemieckiej wyprawy paralotniowej. Góra została odcięta przez burzę na trzy dni. A po- tem napłynęły opowieści od lokalnego plemienia Wa-chagga i ocalałych członków zespołu paralotniowego. Tam na górze zaczęło coś rosnąć. Rząd Tanzanii zdołałby może zatuszować całą sprawę, gdyby nie to, że satelita pomiarowy Zasobów Ziemi dostał polecenie skie- rowania kamer na obszar równikowy Afryki Wschodniej. To, co zobaczyła Agencja Lotów Kosmicznych, sprawiło, że jej przedsta- wiciele popędzili prosto do Białego Domu błagać prezydenta, aby poprosił Pentagon o udostępnienie na parę minut wojskowych satelitów szpiegowskich. Tanzańczycy nie potrafili tego długo utrzymać w tajemnicy. Nawet Pentagon nie potrafił. Nie dawali rady, ponieważ to roz- przestrzeniało się z prędkością pięćdziesięciu stóp dziennie. Gaby nie zauważyła, kiedy Sean ubrał się i wyszedł. Mniej więcej po godzinie przestała nawet rejestrować zmieniające się przed jej oczami obrazy. Oto sposób, aby świat poznał jej imię. Gwiazda o tym imieniu spadła prosto z nieba. Jeśli będzie jej wierna, zyska chwalę, ale musi na nią zasłużyć. Gwiazda spadla tak daleko po to, żeby Gaby mogła wykazać, że jest jej godna. Gwiazda jest cierpliwa i wytrzymała — kto wie, ile miliardów mil przebyła, aby dotrzeć do Gaby - ale nie będzie czekać w nieskoń- czoność. Jej entuzjazm do pracy wzbudził zdziwienie opiekunów. Nie widzieli imienia Gaby wypisanego na błyszczącej gwieździe, do- strzegali wyłącznie jej dziką, ciemną determinację. Ścigała się nie tyle z wymaganiami dziennikarstwa sieciowego, ile z nieubłaga- nym rozprzestrzenianiem się pozaziemskiej flory. Kiedy kolejny biologiczny pocisk spadł na Archipelag Bismarcka, a miesiąc póź- niej wybuchła Sprawa Ruwenzori, jej pęd stał się szaleńczy. Opie- kunowie mówili jej, żeby zwolniła. Ale ona nie mogła. ONZ - pod szyldem UNECTA -już tam była, wtykając nos, pchając się, wę- sząc i pobierając próbki z jej pozaziemskiej dżungli. Musiała się tam dostać, zanim wszystko będzie nazwane, ponumerowane, po- znane i nie pozostanie już żadna zagadka, którą mogłaby wyja- śniać. Brak czasu i doświadczenia wpędzały ją w rozpacz. Uwięziona w szarym Londynie marzyła o tym, że jest olbrzymką zdolną roz- walać brudne budynki, aby pozwolić nowemu, dziwnemu życiu przedrzeć się przez rozpadliny ulic, a jaśniejszemu, łaskawszemu słońcu przebić się przez dziurę w niebie. Praca semestralna poświęcona UNECTA jako agenturze za- chodniego przemysłowego neokolonializmu zapewniła jej odby- cie letniej praktyki w Multimedialnym Serwisie Informacyjnym SkyNetu. Był to jej pierwszy krok na południe, w stronę równin Afryki Wschodniej. Tego lata postanowiła, że nie da SkyNetowi powodów do odrzucenia jej podania o pracę, kiedy za rok skończy studia. Podczas gdy jej koledzy z roku nabierali sił w słońcu cie- płych krajów, ona stawała się coraz bledsza, upodabniając się do wampira. Podtrzymywała znajomości i nawet nie wszystkie koń- czyły się w łóżku. Ściskała dłonie. Przygotowywała drugie śniada- nia. W końcu zwyciężyła. Ojciec i Reb przyjechali na promocję. Odbierała dyplom pierwsza ze swojego roku. Kiedy ojciec żartobliwym tonem oświadczył, że jest bez serca, zdziwiła się. Nigdy nie myślała o so- bie w tych kategoriach. Była sfrustrowaną wizjonerką. Następ- nego dnia przeniosła się do szklanych ścian menażerii londyń- skiego biura SkyNetu, mieszczącego się wśród architektonicz- nych mokrych marzeń sennych, jakimi są Docklandy. Dostała stanowisko młodszego pracownika do spraw gromadzenia da- nych w dziale ekonomicznym, ale był to kolejny krok na połu- dnie. Chaga tymczasem wciąż posuwała się naprzód z prędkością pięćdziesięciu stóp dziennie. Gaby zaznaczała jej postępy na wielkiej mapie Afryki zdobiącej jedną ze ścian mieszkania. Do- okoła mapy poprzypinała fotografie: słonie na tle śniegów Kili- mandżaro, lotnicze zdjęcia wielkiej kolorowej mozaiki pośrod- ku ciemnobrązowego krajobrazu północnej Tanzanii. Ani przyjaciołom, ani przelotnym kochankom nie wolno było oglą- dać jej prywatnej kapliczki poświęconej Chadze. Nie dlatego, że bała się posądzeń o egzaltację, ale dlatego, że to należało do niej. Tylko i wyłącznie do niej. Inni byliby w tym miejscu profa- nami. Wśród wież Londynu manewrowała, manipulowała, przeni- kała wzwyż gęstą hierarchię SkyNetu niczym wody gruntowe w studni artezyjskiej. Otwierały się przed nią możliwości, kusiły promocje: omijała je wszystkie. Nie chciała iść na łatwiznę, jeszcze nie była gotowa. Wciąż istniała możliwość klęski. To by ją zabiło. Wykona ruch dopiero wtedy, gdy zwycięstwo będzie pewne, cho- ciaż każdy dzień oczekiwania był niczym wbijanie igły pod pazno- kieć o milimetr głębiej. Sześćset czterdzieści milimetrów. Sześćset czterdzieści ci- chych, zduszonych jęków frustracji. Ale ponieważ uszanowała swo- ją gwiazdę, ta potraktowała ją serio. Co prawda stanowisko należa- ło do mniej ważnych i gdyby nie fakt, że akurat w Nairobi, oznaczałoby zesłanie i byłaby na nie przeraźliwie za dobi a. Zrobi- ła trzeci krok, który przenosi za góry, morza i pustynie do ziemi twoich marzeń. Złożyła podanie, załatwiła wszystkie zaległe sprawy i pojecha- ła do domu, do Irlandii. Odpowiedź była już w komputerze Straż- nicy, kiedy weszła i została powitana przez skaczącego, machające- go ogonem czarnego Paddy'ego oraz łkające, tulące się siostry. Miała tydzień na załatwienie wiz, szczepień, zebranie mate- riałów, pakowanie, kupno nowych ubrań i rezerwację biletów. Oj- ciec dopłacił jej do biletu pierwszej klasy Kenijskich Linii Lotni- czych. -Jeśli nie zamierzasz wracać, powinnaś odjechać w wielkim stylu - powiedział. - Lepiej jest podróżować pierwszą klasą, niż po prostu przylatywać. Po czym odwrócił się szybko, żeby Gaby nie poczuła się zaże- nowana jego emocjami. W hali odlotów wręczył jej prezent. Był zawinięty w ciemno- niebieski papier z nadrukowanymi gwiazdami, księżycami i oto- czonymi pierścieniami planetami. - Otwórz, gdy będziesz już w powietrzu - przykazał, uściskał ją i wycałował na swój niedźwiedziowaty sposób, po czym po- pchnął w kierunku bramki. Kiedy mały odrzutowiec wyrównał i Ir- landia Północna stała się pasemkiem białej piany na czarnych ska- łach, otworzyła paczkę. Była to cyfrowa kamera wideo: małe cudo na baterie słoneczne, ostatni krzyk techniki. Pod kamerą upchnię- ty został szalik Manchester United. Na wysokości dwóch tysięcy stóp może być zimno, nawet na równiku — przeczytała na dołączonej kar- teczce — kochająca Reb. Obudziło ją rytmiczne stukanie. Tap-ta-ta-tap tap tap. Tap-ta- -ta-tap tap tap. Tap-ta-ta-tap tap tap. Gaby natychmiast się poderwała. Pokój wypełniało liliowe światło. Nie wiedziała, czy to półmrok wieczoru, czy poranka. Nie wiedziała, co to za pokój ani dlaczego znajduje się w wielkim łożu przykryta lepkim prześcieradłem. Nie wiedziała, dlaczego jest tak gorąco. Wygramoliła się z łóżka i ostrożnie uchyliła drzwi. Na staro- świeckim dywanie stała jej walizka. Rozejrzała się. Ktokolwiek przy- niósł tu walizkę i pukaniem obudził Gaby, nie pozostało już po nim śladu, chociaż korytarz był bardzo długi. Szybko wyszła na zewnątrz i wciągnęła walizkę. Naklejki były niezwykle interesujące. Podczas gdy ona spała, jej walizka zawędrowała na Mauritius i z powrotem. Zmiana stref czasowych wywołała u Gaby McAslan chęć na drinka. Jedzenie też nie byłoby od rzeczy, ale w hotelowych ba- rach spotyka się ciekawszych ludzi niż w restauracjach. Hemin- gwayowski kicz. Skóry zebr na ścianach, żałosne głowy antylop żebrzące o współczucie. Włócznie i tarcze, fotografie wielkich my- śliwych z memsahib u boku, opartych o maski pradawnych ben- tleyów, martwa zwierzyna u ich stóp. Oczywiście wiklinowe stoli- ki i krzesła. Czarna obsługa, biali klienci. Z poczuciem, że rzuca się w oczy w modnej jedwabnej bluzce, bryczesach i butach do jazdy konnej, Gaby McAslan podeszła do baru. Niska, dobrze zbudowana kobieta z sięgającymi ramion blond włosami siedzia- ła na stołku, rozmawiając z barmanem. Miała na sobie flanelową kraciastą koszulę bez rękawów, wojskowe postrzępione szorty i wysokie buty. Wyglądała na jedyną profesjonalistkę wśród na- trętów Chagi. - Przepraszam, co się tutaj pija? - zapytała Gaby barmana. - Pija się to - odrzekła jasnowłosa kobieta. Popchnęła butel- kę po ladzie. Na etykietce widniał słoń. —Jedyne piwo z wizerun- kiem browaru na naklejce. Stary dowcip. Mówiła z wyraźnym słowiańskim akcentem. - Postawię ci. Mojżeszu! Barman potrząsnął zroszoną butelką i otworzył ją zębami. - Slainte agus saol - powiedziała Gaby do swej nowej towa- rzyszki od kieliszka. Stuknęły się butelkami. - Za wielkie ptaszki i wódkę - powiedziała kobieta. Piwo bynajmniej nie smakowało jak słoniowe siki. Picie z bu- telki. Niecała doba na miejscu i już wykroczenie przeciwko kate- chizmowi T. P. - Masz zabawny akcent - zauważyła kobieta. - Znam więk- szość angielskich akcentów, ale twój... - Irlandia Północna. W lokalnym dialekcie brzmi to Norren iron. - Norren iron — powtórzyła niska kobieta, a zabrzmiało to pra- wie pojapońsku. - Pani jest Rosjanką? - zaryzykowała Gaby. - Cholera, nie! - żachnęła się zapytana. Szybkim ruchem rozpięła koszulę. Pod spodem był mocno sprany podkoszulek z nadrukiem startującego brzydkiego odrzutowca i jakiś napis cy- rylicą. - Syberyjką. Jestem z tego dumna. Nigdy o tym nie zapo- minaj. Sibirsk, oto co było napisane na koszulce. Zaczynasz zdoby- wać wiedzę, Gaby McAslan. Pierwsze pokolenie potomków Aero- fłotu. Mają umowę transportową z UNECTA. To oni o mało co nie zmienili cię tego ranka w pędzącą z prędkością pięciuset mil na godzinę ognistą kulę. - Miałam bliskie spotkanie z jednym z pani kolegów podczas schodzenia do lądowania na Kenyatta - powiedziała Gaby. Syberyjką wykrzywiła się szyderczo. - Cholerne stoczterdziestkidwójki. Potrzebują pięciu kilome- trów, żeby wylądować, i następnych dziesięciu, żeby wystartować. Nuda, nuda, nuda. Jedyna rzecz, jaką da się robić na 142, to pić przez cały lot. - Poklepała samolot wymalowany na jej podkoszul- ku: przysadzisty odrzutowiec z wysoko uniesionymi skrzydłami, ogonem w kształcie litery T i wielkimi silnikami zamontowanymi pod każdym skrzydłem - An72F. To jest samolot. Można nim le- cieć wszędzie. Absolutnie wszędzie. Miasto jest pełne starych, bia- łych, skretyniałych myśliwych, wszyscy paplają o dawnych czasach, kiedy latali wszędzie cessnami. Cessny. Latające zabawki. Modele z silnikami. Mówię ci, tam gdzie bierze się cessnę, ja biorę An72, prawdziwy samolot. - Pani lata. W uśmiechu Syberyjki pojawiła się mieszanina dumy i skrom- ności, które Gaby dostrzegła i podziwiała. Zawsze miała czas dla ludzi, którzy godnie i dobrze robili, co do nich należało, jakkol- wiek wzniosłe lub niskie to było. Taki mały sakrament, jak w przy- padku tych mnichów, którzy służyli Bogu, zmywając naczynia. Po- gardzała nieuczciwością: tymi, którzy kupowali i sprzedawali albo pasożytowali na innych, zamiast coś tworzyć. Gaby poczuła przy- pływ ciepłych uczuć dla tej pilotki z Syberii. - Gaby McAslan. Jasnowłosa kobieta potknęła się kilka razy na głoskach w na- zwisku. - Cieszę się ze spotkania z tobą, jakkolwiek wymawia się two- je nazwisko. Jestem Oksana Michajłowna Tielianina z Irkucka. Barman ustawił na ladzie dwa kolejne słonie. Stuknęły się bu- telkami i wypiły za przyjaźń syberyjsko-ulsterską. Pije i ubiera się jak gej, pomyślała Gaby. -Jesteś tu z powodu Chagi, prawda? Jasne, każdy jest tu z po- wodu Chagi, tak czy inaczej. Turystycznie czy zawodowo? - Zawodowo. Pracuję w SkyNet. Jutro zaczynam. - Porządni ludzie. Jake Aarons to porządny człowiek. Porząd- ny człowiek. Co za pech. Ech, oni wszyscy są porządni. Lepsi niż pieprzona UNECTA, no, w każdym razie niż administracja, która dyktuje nam, gdzie wolno, a gdzie nie wolno latać. - Śmierć administratorom. - I księgowym. Pod ścianę i bum bum. Wypiły za masową likwidację klasy zarządzających i księgo- wych. Puste butelki ustawiały się w rządek na barze. Szklane słonie na defiladzie. -Jak sądzisz, co to jest? - zapytała Gaby. - Chaga. Niska Syberyjka wymownie wzruszyła ramionami. - Masz na myśli obcą planetę? Nie mam pojęcia. Łatwo się mówi o innych planetach, innych światach gdzieś w kosmosie, wy- myśla się o nich historyjki, kręci filmy, póki są gdzieś bardzo dale- ko. Kiedy je widzisz, dotykasz ich, chodzisz po nich - latasz nad ni- mi - trudniej jest uwierzyć. Za blisko, rozumiesz? Może to jedna wielka dekoracja filmowa. Industrial Light and Magie, te rzeczy. Mówię ci, w tym właśnie miejscu bardzo trudno jest uwierzyć w Obcych i inne światy, no nie? Ach, zapomniałam powiedzieć, że masz zachwycające włosy. - Delikatnie pogładziła włosy Gaby. - Mam w żyłach krew Celtów — powiedziała Gaby poruszona. -Ja mam w żyłach krew ugrofińską. Ze strony ojca, jakieś dwa pokolenia temu. Potężny lud, jeszcze przed przeklętymi Rosjana- mi. Dumny lud. Patrz. - Odwinęła postrzępiony dekolt swego fir- mowego podkoszulka, żeby odsłonić widniejący nad prawą piersią tatuaż przedstawiający dwa zachodzące na siebie koła. — Szaman- -adept. Czy może po angielsku powinno się mówić sha-woman? - Może sha-persori? Nie chrzanisz? - Nie chrzanię, Gahbee UmmicAzlan. Ojciec nie miał synów, więc przekazał tajemnice najstarszej córce. Mnie. Oksanie Michaj- łownej. Umiem już latać. Nie ma problemu! Za jakiś czas będę le- czyć chorych, zaglądać w głąb ludzkich serc, rozmawiać z głosem lasu, przemieniać się w duchy i w zwierzęta. Zobacz. - Nad lewą piersią miała tatuaż w kształcie pyska wilka. — Może dlatego nie potrafię uwierzyć w Obcych, inne planety, kolonizację i to wszyst- ko. Wiem, że Ziemia jest silna, może nas wciąż zaskoczyć. Zwłasz- cza tu, w Afryce, gdzie narodziło się życie. Hej, Mojżeszu! Jesteś wielki. Co robisz później? Wielki Mojżesz obsłużył je i usługiwał dalej, a dwie kobiety pi- ły i obgadywały mężczyzn, pieniądze i futbol i usiłowały nauczyć się nawzajem trochę ugrofińskiego i trochę irlandzkiego, co oczy- wiście zakończyło się rozlanym piwem i salwą śmiechu, ponieważ nauczyły się wyłącznie brzydkich wyrazów. - Idź spać, Gaby McAslan - powiedziała Oksana Tielianina, kiedy rządek butelek sięgnął końca lady. - Przed tobą wielki dzień: nowe miasto, nowa praca, nowi koledzy. Potrzebujesz snu. Ja też. Jutro wcześnie rano muszę lecieć. - Po tym wszystkim? Oksana zademonstrowała swe prawe przedramię. Postukała w wybrzuszenie na nadgarstku. - Pompa dyfuzyjna. Oczyszcza krew tak szybko, jak ja piję. Si- kam czystym alkoholem. Jutro polecę do Ruwenzori trzeźwa jak świnia. Albo jeszcze trzeźwiejsza. Ruwenzori. Góry Księżycowe. Biała plama na mapie najczar- niejszej Afryki. Terra Incognito,. Od czasu Sprawy Kilimandżaro kar- tografowie byli zmuszeni do narysowania na nowo tych niezna- nych terenów, podpisywanych Tu są smoki. - Powtórzymy to, prawda? - zapytała Oksana. -Jak wrócę, Bóg raczy wiedzieć kiedy. Jeśli chodzi o mnie, jestem tu tylko z po- wodu pieprzenia. Ruszam się z miejsca na miejsce, więc przyja- ciel może fiki-fiki, nie? — Wykonała dźgający ruch kciukiem. —Je- steś uchwytna przez Wschodnioafrykański Teleport? - SkyNet załatwia mi to. Będziesz musiała zostawić wiado- mość, żebym cię znalazła. Mam tu rezerwację tylko na parę dni. Nie wiem, gdzie potem będę. - Znajdę cię. Zobaczysz. O cholera, Mojżeszu, zamykasz już tę budę? Za wcześnie. Nie mogłybyśmy jeszcze po jednym, co? Moj- żeszu! Jego twarz nie zdradzała objawów zrezygnowania po otwar- ciu czternastu butelek tuskera. - Za wielkie ptaszki i wódkę! - Za wielkie ptaszki i wódkę! - zgodziła się Gaby McAslan. Obudziła się świeża i trzeźwa, dlatego postanowiła przejść się do pracy. Każde odwiedzane miasto musiała obejść, uznać je za swoje, tak jak zwierzę, gdy oznacza teren piżmem. Przeszła przez Park Uhuru, przez autostradę, mając za punkt orientacyjny otwar- ty kwiat Kenyatta Center, wynurzający się z ciemności w świetle poranka. Coś tu rośnie, pomyślała Gaby. Sfilmowała wielki brązowy kolofon UNECTA w kształcie ro- gów i góry na samym środku placu. Wokół niej przemykali ludzie wszystkich kolorów, ras i narodowości - wszystkich przyciągnęła tu Chaga. Tak jak ją. Wszyscy stanowili cząstki tej wspaniałej ma- chiny odkrywającej sedno wielkiej zagadki. Poszła dalej. Zgubiła się na trzecim skrzyżowaniu. Gdziekolwiek skręciła, wychodziła wciąż na tę samą hinduską księgarnię. Czas płynął. Powinna znaleźć wolną taksówkę, ale jakoś żadna nie zapuszcza- ła się w te ulice. Nie widać też było żadnego policjanta, któremu można by dać łapówkę w zamian za wskazanie drogi. Musiała wy- brać pomiędzy chłopaczkami ubranymi zgodnie z ostatnią ulicz- ną modą w dzwony i skórzane kurtki z łatek, kręcącymi się wokół zaprzyjaźnionego czyścibuta, a elegancko wyluzowanymi studen- ciakami czekającymi na zielone światło. Przypomniała sobie do- sadne ostrzeżenie T. P. Costella przed zarażonymi HIV-em strzy- kawkami. — Przepraszam, mógłbyś mi powiedzieć, jak mam dojść na Tom M'boya Street? Najwyższy z wyglądających na studentów chłopaków uśmiech- nął się szeroko. -Jasne. Prawdę mówiąc, idziemy właśnie w tamtą stronę. Mo- żemy przejść się z tobą. Samotna biała kobieta nie jest całkiem bezpieczna na tych ulicach. Idąc, zadawali jej pytania: czy jest na wakacjach, czy pracuje tu- taj, skąd przyjechała, jak długo już tu jest, czy była już wcześniej w Afryce, co sądzi o Kenii? Odpowiedzi Gaby przerywało mniej wię- cej co sto stóp pojawianie się kolejnych przyjaciół, wylewne powita- nia i uściski rąk. Po przejściu pół mili trzyosobowa grupka rozrosła się do sześciu osób. Biura SkyNetu nie wydawały się przybliżać. - To jest szybsza droga - powiedział wysoki brodacz w drogich ciuchach, który zadawał wszystkie pytania. Do grupy dołączył przyja- ciel numer osiem. — Zastanawiam się — ciągnął brodacz - czy skoro my pomagamy tobie, ty będziesz mogła pomóc nam. Jesteś dzienni- karką, kobietą wykształconą, powinnaś zrozumieć nasz problem. Następne ćwierć mili poświęcili na wyłuszczenie problemu. Ich dobry przyjaciel, student nauk politycznych, wpakował się w kłopoty, wypowiadając się przeciwko korupcji w UNECTA. -Jak wiesz, Amerykanie klaszczą, a nasz kochany rząd tań- czy. Nie pozwolą na żadną krytykę obecności sił ONZ w kraju, dla- tego nasz przyjaciel jest w poważnym niebezpieczeństwie. Grożą mu, odwiedzili jego żonę i rodzinę, wiesz, o czym mówię. Nawet my podejmujemy ryzyko, rozmawiając o tym z tobą. Tobie nic nie grozi, pracujesz dla zachodniej agencji, ciebie nie tkną. - Czego ode mnie chcecie? Reportażu? - Obawiam się, że miałby po tym jeszcze większe nieprzyjem- ności - odparł brodaty student. -Jedyne, co mu pozostaje, to uciec razem z rodziną na południe, do Mozambiku, skąd bez- piecznie będzie mógł prowadzić walkę. Mógłby złapać statek z Mombasy, ale niestety ostatnio nikt się nigdzie nie ruszy bez ma- gendo. — Potarł palce kciukiem w geście oznaczającym łapówkę. — Potrzebuje pięciu tysięcy szylingów, żeby wydostać swoją rodzinę. Zaledwie pięć tysięcy szylingów, żeby zacząć nowe życie. - Nie prosimy cię o aż tyle - dodał płaskonosy, bardzo czarny mężczyzna, który dotychczas się nie odzywał. - Pięćset szylingów to będzie dobry początek. Wystarczy na przerzucenie go wraz z ro- dziną do Mombasy. Gaby zatrzymała się. Ośmiu mężczyzn otoczyło ją kręgiem. Byli bardzo duzi i bardzo blisko. Wiedziała, podobnie jak oni, że to oszustwo. Nikt tego jednak nie powiedział głośno. - Nie mam tyle - skłamała, poruszając niespokojnie palcami w lewym bucie. - Nie ma sprawy - odpowiedział płaskonosy. - Masz czeki po- dróżne? - Nie - skłamała znowu. - Nie przy sobie. Zostały w hotelu. - W takim razie kartę kredytową. Jesteś dziennikarką, musisz mieć kartę kredytową. Możesz podjąć pieniądze z bankomatu. Jest tu jeden niedaleko. Zaprowadzimy cię. Zaszczucie prowadzi do straszliwej bierności, uświadomiła so- bie Gaby. Wiesz, co się dzieje, a mimo to brniesz dalej, musisz odegrać wszystko do końca, to jedyny sposób, żeby z tym skoń- czyć. Wiedzą, że wypłacisz im te pięćset szylingów, żeby się od nich uwolnić, a oni wrócą na swoje skrzyżowanie, żeby opowiedzieć tę samą historię kolejnemu frajerowi, który zapyta o drogę na Tom M'boya. Lepiej by było, gdyby po prostu wyrwali jej torebkę i od- jechali na wyjącym skuterze. To byłoby natychmiastowe wykorzy- stanie nadarzającej się okazji, nie miałoby w sobie nic osobistego, nic z tego powolnego uzyskiwania zaufania zakończonego zbio- rowym gwałtem. Może użyć bankomatu. Powiedzieli, że to niedaleko. Wydoby- ła kartę z torebki. Ulicą nadchodził biały mężczyzna w spodniach khaki i wyblakłej dżinsowej koszuli. Nie chciała, żeby oglądał ostat- ni akt. Przyglądał się jej. Skierował kroki w jej stronę. Uśmiechał się do niej. Wręcz promieniał. - Kochanie! Jesteś nareszcie! Nieznajomy poderwał ją z ziemi i ucałował wylewnie w usta. - Kiedy się nie zjawiałaś, zacząłem się rozglądać. Wiem, jak ła- two zgubić się w tym mieście. Mówił z amerykańskim akcentem. Chwycił Gaby za rękę i od- ciągnął od naciągaczy. - Przepraszam was, chłopcy, mam nadzieję, że nie będziecie mieli mi tego za złe, jesteśmy po prostu już trochę spóźnieni. Nie wypuścił dłoni Gaby, dopóki dwukrotnie nie skręcili za róg. - O Jezu. Kimkolwiek pan jest, dzięki. - Historyjka o uciekinierach z Ruandy? - zapytał Ameryka- nin. Był przeciętnego wzrostu, przeciętnej budowy, przeciętnie przystojny. Akcent przeciętnie środkowozachodni. Ale miał w oczach ten sam błękitny błysk, który sprawił, że pierwszą miło- ścią Gaby stał się Paul Newman, a to podniosło wszystkie jego przeciętności do wyżyn ideału. Gaby wciąż czuła na ustach jego pocałunek. - Historyjka o studencie uciekającym przed rządem. Skąd pan wiedział? - Też mnie dostali. Ledwie wysiadłem z samolotu, wyciągnę- li ze mnie sto dolarów. Było mi tak wstyd, że nie przyznałem się ni- komu przez miesiąc. Gaby wzdrygnęła się, jakby jej dotykali. Potrafiła zrozumieć ten rodzaj wstydu. - Zapytałam tylko o drogę na Tom M'boya. Wydawali mi się bezpieczniejsi niż chłopaki w dziwacznych ubraniach. - Tacy ze starych filmów o nierówności rasowej? - Gaby ski- nęła głową. - Powinna była pani zwrócić się do nich. To watekni, poflirtowaliby trochę, ale nie próbowaliby pani obrabować. Szery- fowie wymagają od członków swoich band dobrych manier. - Watekni? - Półlegalne gangi hakerów. Maklerzy informacji. Kasta cy- berpunkowa. Ich idolem jest Shaft, ale są dość rozsądni. Tom M'boya Street. Przeszli sto stóp, dwa razy skręcając w prawo. Gaby dostrzegła skrzyżowanie, na którym wpadła w łapy naciągaczy. Znajdowało się o przecznicę stąd. - Gdzie dokładnie? — zapytał Amerykanin. - Dokładnie tu. - Stali przed budynkiem SkyNet News. Wło- żyła kartę z powrotem do torebki i odnalazła identyfikator. Kiedy spojrzała przed siebie, Amerykanin w spodniach khaki i dżinsowej koszuli zniknął, tak jakby nigdy nie istniał. Paul Newman w roli anioła? Nie znała nawet jego imienia. Gaby McAslan przypięła identyfikator do bluzki i weszła po schodach. Spóźniła się zaledwie dziesięć minut. Wideodziennik: 20 marca 2008 Widok bardzo dużego pokoju pełnego biurek, komputerów i łudzi. Kamera nie może pracować z powodu światła we wnętrzu: okna ośłe- piają jasnością. Jeśli dałoby się sfilmować zapach, byłoby czuć silny aromat kawy. Ponad wszystkimi dźwiękami przebija się głos Gaby Dobra, to właśnie jest to, Mamo. Szczyt świata. Dobra, siódme piętro, SkyNet News w Nairobi, sekcja angielska. Niemcy są w są- siednim oknie, Skandynawowie za ścianą, gdzie jest nieco ponu- ro, ale odpowiada to ich narodowemu temperamentowi. Oszklo- ne biuro należy do Wielkiego Białego Wodza T. P. Costello, który dowodzi nami wszysuumi. Ma opinię kochanego, przytulnego i oj- cowskiego dla każdego, nie mogę jednak powiedzieć, abym mia- ła okazję się o tym przekonać. Może wciąż jest na mnie wkurzony za to spóźnienie pierwszego dnia, ale zawodowy instynkt podpo- wiada mi, że chodzi tu o coś jeszcze, chociaż nie mam pojęcia, czym mogłam go urazić. Kamera zatrzymuje się na wysokim, ciemnowłosym białym mężczyź- nie w średnim wieku. Jest szczupły, twarz pociągła, włosy podejrzanie mniej szpakowate niż powinny być, ale może zawdzięcza to energii, któ- ra bije od niego, nawet gdy siedzi przy biurku, pijąc kawę. Elegancko ubrany. Za nim na parapecie stoi rządek nieciekawych pucharów i sta- tuetek. Zauważa, że Gaby filmuje go ukradkiem, wyraźnie prostuje się, nabiera szyku i macha palcami: hej, kamera. Ten człowiek, oczywiście, nie potrzebuje przedstawiania: to niepowtarzalny Jake Aarons, główny wschodnioafrykański kore- spondent SkyNetu i gwiazda tysięcy późnowieczornych wydań spe- cjalnych. Proszę zauważyć, że -jak nieubłaganie pokazuje kame- ra - wbrew pozorom on istnieje także od pasa w dół. Ponoć istnieje pewien sprytny somalijski chłopaczek, który mógłby oso- biście poświadczyć ten fakt, ale nie powinniśmy powtarzać biuro- wych plotek. Odłóżmy więc na bok seksualne grzeszki: Jake po- trafi zdobyć informacje, które dla innych są niedostępne, nikt jednak nie potrafi zdobyć informacji na jego temat i sądzę, że je- mu to odpowiada. Oto nasz Jake człowiek-zagadka, mimo że jest - a może właśnie dlatego? - osobą bardzo publiczną. OK, Jake, możesz już przestać pozować do kamery. Kobieta o oliwkowej cerze, grubo powyżej trzydziestki, pochyla się nad biurkiem. Ma czarne włosy i czarne oczy południowca. Jest coś dra- pieżnego w sposobie, w jaki zajmuje miejsce przy biurku. Jak na Nairo- bi ubrana jest drogo i elegancko. Ma na sobie chyba za dużo srebra. Abigail Santini. Redaktorka serwisu on-line i moja szefowa. Nie lubi mnie. Wszystko w porządku, ponieważ ja też jej nie lubię, a jest coś odświeżającego we wzajemności tego rodzaju uczuć. Ja przynajmniej mam powody, żeby jej nie lubić. Po pierwsze, żąda, żeby zwracać się do niej „Abby", a w tym pokoju nie ma miejsca dla dwóch imion kończących się na „by". Po drugie, bawi ją wła- dza wykonawcza bez żadnej twórczej odpowiedzialności, którą obarczeni są rządzeni przez nią. Po trzecie, ona wygląda świetnie - i co gorsza wie o tym - ma oliwkową skórę, która pięknie się opala, i nigdy nie wyskakują jej piegi, nie robi się czerwona i nie łuszczy się; poza tym ma klasyczny orli nos z tych, co to tworzyły chwałę niegdysiejszego Rzymu, a nie ten kartofel typowy dla nacji, której wyobrażenie o cywilizacji sprowadzało się do wzajemnej kradzieży bydła. Widzicie już, dlaczego jej nie lubię. Jednego tyl- ko nie rozumiem, mianowicie dlaczego ona nie lubi mnie. W polu widzenia obiektywu pojawiają się dwaj czarni mężczyźni przy stoliku montażowym. Piją kawę. Jeden jest niski, dobrze umięśniony, bro- daty — ten siedzi na krześle. Drugi jest tak niewiarygodnie wysoki, że da- je się to zauważyć nawet wtedy, gdy siedzi na krawędzi biurka. Na pierw- szy rzut oka widać, że pochodzą z różnych plemion, różnych ras, i że są bardzo bliskimi przyjaciółmi. Wysoki czuje na sobie spojrzenie obiektywu Gaby, wywala język i wykonuje falliczny gest pięścią. Moi bohaterowie. Moi kumple. Moja nowa rodzina. Tembo i Faraway. Kamerzysta i inżynier komunikacyjny. Pierwszoligowa drużyna SkyNetu. Dorastali oddaleni od siebie o pięć mil, nad Je- ziorem Wiktorii na północy, ale Tembo jest Luhya, a Faraway na- leży do Luo. To najwyraźniej ma duże znaczenie. Coś tak jak Ban- tu i Nilo-Chamici. Imię Farawaya tłumaczy się samo przez się. Byłby nadzwy- czajny nawet wśród koszykarzy. Tembo znaczy w suahili „słoń". Pamięć jak u słonia? - pytam. Nie, rura jak u słonia, odpowiada mi rozkosznie Faraway. Nic dziwnego, że nigdy nie byłem w sta- nie odbić Tembo żony, mówi. Faraway jest zawodowym flircia- rzem. Z molestowania seksualnego uczynił sztukę. Jego życiem rządzi polityka luzu i, jak mówi, ptaszek. Nie potrafi spotkać się z kobietą i nie próbować zaciągnąć jej do łóżka. Ani one, ani on sam nie traktują tego poważnie. Fakt, że mu się od czasu do cza- su udaje, jest dla niego sporym zaskoczeniem. Twierdzi, że je- stem kobietą-demonem przysłanym z pieklą, aby kusić go do nie- wyobrażalnych grzechów za pomocą rudych włosów i zielonych oczu. Mówi, że zna tylko jeden sposób na wypędzenie demona i że wymaga to ruchów miednicą i pożądliwych uśmiechów. Śnij sobie zdrowo, Faraway. Tembo z kolei żyje przykładnie, jak mówi się w naszych stro- nach. Jest nawróconym chrześcijaninem. Prowadzi chór w ko- ściele św. Stefana. To wystarcza, żeby przekonać ateistę do wiary w Boga, mówi Faraway wyraźnie dumny z przyjaciela. Ma dwie malutkie córeczki, tak cudowne, że chciałoby sieje zjeść, pokazu- je ich zdjęcia przy każdej okazji. W porze lunchu zawsze zajmuje się montowaniem nakręconych w domu filmów wideo. Z jakiegoś powodu postanowili uczynić ze mnie Afrykankę. Uważają, że w przeciwieństwie do większości ludzi tutaj nadaję się do tego. Może dlatego, że jedną z pierwszych rzeczy, jakie zro- biłam po przybyciu, było zapisanie się do drużyny piłkarskiej SkyNetu (tylko czterech białych i żadnej kobiety). Tembo jest do- brym lewoskrzydłowym, a Faraway ze względu na swe zdolności i wzrost został bramkarzem. Byłby może i niezły, gdyby przestał się popisywać i zagadywać kobiety na trybunach, przynajmniej na moment, żeby zatrzymać piłkę. Cały problem polega na tym, że nie mogą się zdecydować, czy powinnam być Afrykanką Lu- hya, czy Luo. Prawdziwe lekcje bycia Afrykanką pobieram w moim nowym mieszkaniu. Polecił mi je barman z PanAfric: pani Kivebulaya, właścicielka, jest kuzynką kuzyna kogoś tam i lubi Irlandki. A co więcej, mieszka na samej górze First N'Gong Avenue. Nie sądzi- łam, że mogę zamieszkać w czymś, co nazywa się Episkopałnym Domem Gościnnym, ale okazało się, że pani Kivebulaya jest ide- alną gospodynią... OK, pojechałam więc taksówką z kolacją (ko- zą) na tylnym siedzeniu, a tam ujrzałam basen i spokojne ogrody nadające się do pracy, chociaż misjonarze przebywający na urlo- pach mówili zupełnie inną angielszczyzną niż moja, charaktery- styczną dla biskupów, wiejskich parafii i Edukacji Teologicznej Na Odległość. To drobiazgi wywołują u mnie tęsknotę za domem: kiedy ku- puję papierowe ręczniki, wybieram świeżą czekoladę, żeby nie by- ła omszała w staroświeckiej liliowej folii. Brakuje mi dietetycznej coli w puszkach, bo kaucja za butelkę jest wyższa i płaci się więcej niż za zawartość. Brakuje mi rock and rolla. Przez pierwsze kilka minut radio kenijskie brzmi jak Najwspanialsza Rzecz, Jaką Kiedy- kolwiek Słyszałeś, ale zaraz potem dałbyś się pokrajać, żeby móc zanucić do wtóru „Mama Mia, Let Me Go" z „Bohemian Rhapso- dy". Brakuje nocnych sklepów. Na deptaku. Tęsknię za horyzon- tem. Nie czuję się dobrze w samym środku wielkiego, wysokiego, płaskiego lądu. Chcę terenu. Chcę morza jak wokół Wartowni: nawet gdy go nie widzisz, wiesz, że zawsze tam jest. Chcę znaków rozpoznawczych. Czy to jest tęsknota za domem? Pani Kivebulaya robi, co może, żebym czuła się jak w domu - gościnność jest misją powierzoną jej przez Boga, trudno temu za- przeczyć - dzięki przyjaznym pogaduszkom w ogrodzie, gdzie lu- bię pracować, i najlepszej kawie, jaką kiedykolwiek piłam. Ona chwali Boga kawą i ciastem bananowym. Jej najważniejszym wkła- dem w moją udaną i szczęśliwą integrację z nowym krajem, nową kulturą i nową pracą są opowieści o dziwach i cudownościach, które tu w Kenii wydają się na porządku dziennym. Wczoraj opo- wiedziała mi o przyjacielu krewnego pewnej jej znajomej, który jest absolutnie nieznośnym chłopcem i wącha klej. Zdaje się, że włamał się do fabryki kleju Yellow Imp przy Jogoo Road, żeby za- fundować sobie największego haja w życiu, pochylił się nieco za bardzo nad kadzią i wpadł do środka. Odurzony oparami wygra- molił się, położył się na podłodze, żeby dojść do siebie, i stracił przytomność. Następnego ranka robotnicy znaleźli go przyklejo- nego na amen do podłogi i musieli odcinać go piłą elektryczną. Dziś przy śniadaniu opowiedziała mi o chrześcijańskiej grupie wracającej z wycieczki kajakowej po Jeziorze Wiktorii. Napotkali łódź pełną chamskich chłopaków, którzy wybrali się na przejażdż- kę ze swymi dziewczynami i drwili z nich, że nie są dobrymi chrze- ścijanami, że nie mają wiary, skoro popłynęli kajakami, zamiast przejść się po jeziorze jak ich Bóg. Odważnie podejmując wyzwa- nie, piętnastu poderwało się i wysiadło z łodzi. - Potonęli jak kamienie - powiedziała pani K., skręcając się ze śmiechu, a ja przypomniałam sobie ciebie, jak płynąłeś żaglów- ką przy złej pogodzie. - Wyciągali ciała z wody przez kilka dni. Sześciu nie znaleziono, ale przecież wjeziorze Wiktorii jest sporo krokodyli. Wydaje się, że jej opowieści o dziwach i cudach nie mają koń- ca. Nie jest to takie złe, bo udało mi się sprzedać je T. P. jako po- mysł na serię zabawnych (albo po prostu niezwyczajnych) opo- wiastek na koniec serwisu informacyjnego: „Koniec końcem" z oddziału w Nairobi. To może niewiele, ale jest to znów jakiś krok w stronę Chagi. Ups. Kapitan na mostku. Lepiej udawać, że spisu- ję ten tekst wywiadu Jake'a z głównodowodzącym operacji UNECTA. — To jest najtrudniejsza na świecie rzecz do sfilmowania - mó- wił Tembo, podając czarkę irio. W ramach lekcji afrykanizacji za- prosił Gaby na kolację do rodzinnego domu koło Limuru. Jako przyszywany wujek córek Tembo, Sarah i Etambele, zaproszony został także, oczywiście, Faraway. Był to porządny dom w dobrej dzielnicy. SkyNet płaciła nieźle swoim doświadczonym kamerzystom. Dom miał werandę, na któ- rej właśnie jedli. Wokół blaszanych lampionów ze świecami trze- potały ćmy. Ciemny ogród rozbrzmiewał świergotem nocnych owadów. Drzewa odgradzały ich od ruchu ulicznego, powietrze było ciepłe i pachniało Afryką, co oznaczało nie jeden zapach, ale mnogość zapachów: dymu palonego drewna, czerwonej ziemi, owoców, odchodów, kwitnących nocą kwiatów - a całość była czymś więcej niż tylko sumą tych wszystkich składników, podobnie jak zapach kobiety jest czymś więcej niż tylko zapachem perfum, których używa. Faraway otworzył butelkę piwa i podał Gaby. — Nie mam na myśli wyłącznie trudności natury fizycznej - mówił dalej Tembo. —Jak przekupywanie pilnujących drogi żołnierzy - dodał Fa- raway bezlitośnie. -Jak sposoby, w jakie to atakuje plastik, co oznacza, że kame- ra zamienia ci się w kwiatuszki, jeśli jej dokładnie nie otulisz. Ale to tylko część problemu. Po prostu ciężko jest uzyskać dobry ob- raz tego. Przede wszystkim pod tym baldachimem jest bardzo ma- ło światła. Poza tym, co właściwie filmujesz? Wygląda tak samo, w którąkolwiek stronę skierujesz obiektyw. A są tam rzeczy tak od- biegające od wszystkiego, co uważamy za żywe, że trudno to pojąć. Nie potrafimy widzieć ich tak, jak widzimy drzewo, i wiemy, czym jest i co robi, jak będą wyglądały niewidoczne w tej chwili frag- menty. Wszystko jest inne. Co tam wykoncypowali ci z Ol Tukai? Skatalogowali ponad piętnaście tysięcy różnych gatunków Chagi. Które, rzecz jasna, jak tylko tam znów pojedziesz, zmienią się w coś innego. Dzięki historyjkom pani Kivebulaya z serii „Koniec końcem" Gaby zyskała uznanie, burkłiwe podziękowania ze strony T. P. Co- stello i miejsce przy stoliku w barze Thorn Tree w hotelu New Stanley, gdzie chodzili pić prawdziwi dziennikarze, ale wszystko to nie było powodem jej przyjazdu do Afryki. Ta właściwa rzecz wciąż pozostawała poza jej zasięgiem. Pracowała nad Chagą co- dziennie, przetwarzając gigabajty obrazów, plików, raportów i sy- mulacji przechowywanych w archiwach. Wiedziała wszystko, co tylko się dało, o powietrznych rafach, pseudokoralowcach, drze- wach-dłoniach, rzeczach, które wyglądały jak morskie radiolarie i dla których nikt jeszcze nie wymyślił nazwy; nie znała tylko ich dotyku, zapachu, smaku. Czuła się uwięziona pod skrywającą Na- irobi kopułą smogu, podczas gdy jej gwiazda płonęła jasno na po- łudniu. Tembo i Faraway nie mogli zrozumieć niecierpliwości ko- leżanki. - To poczeka - mówili. - Nie pójdzie sobie. Prawdę mówiąc, zmierza w twoim kierunku. Córeczki Tembo podeszły do Gaby z obu stron, niosąc półmi- ski z kurczakiem. - Musisz wziąć drugi żołądek - powiedziała Sarah, starsza z nich. Obie były śliczne, poważne i zabawne. - Zawsze dostaje go honorowy gość. Gaby zerknęła na Farawaya, żeby zorientować się, czy namó- wił swoje przyszywane bratanice na zrobienie kawału biednej, nie- zorientowanej m 'zungu. Jeśli tak, zachowywał teraz kamienną twarz. - Prawdę mówiąc, nie wiem, jak wygląda drugi żołądek kury - odpowiedziała. - W moim kraju się ich nie je. Etambele, młodsza dziewczynka, której imię znaczyło „Wczesny Wieczór, Zaraz Po Herbatce" (była to dokładnie pora, 0 której się urodziła), spojrzała ze zdumieniem i szepnęła coś do Sarah. - Moja siostra chciałaby się dowiedzieć, czy twoje włosy są prawdziwe - powiedziała Sara. - Etambele, nie zadawaj niegrzecznych pytań naszemu go- ściowi - powiedziała jej matka. Była to niewysoka, cicha kobieta, bardzo piękna w swoim tradycyjnym stroju, ale niezbyt obyta z tym męskim światem wiadomości, zdarzeń i spraw. - Wiem, jak mógłbym się przekonać - oświadczył Faraway 1 było to wszystko, co odważył się na ten temat powiedzieć w towa- rzystwie chrześcijańskiej rodziny. - Są prawdziwe - zwróciła się Gaby do gapiących się sióstr. - Spadają na całe moje plecy. Nie ścinałam ich od siedmiu lat, a to więcej niż ty masz, Etambele. Oczy dziewczynek zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Gaby po- zwoliła im dotknąć włosów. Zachichotały i pobiegły po pataty. Drugi żołądek kury okazał się znacznie smaczniejszy, niż się spodziewała. - UNECTA zmienia swoje stanowisko dotyczące bezpieczeń- stwa - powiedział Tembo. - Zaczynają się obawiać problemów z uchodźcami. Prędzej czy później ktoś przestanie dawać wiarę te- mu, co UNECTA opowiada na temat Chagi, i uzna, że może tam- to jest lepsze od obozów przejściowych. Dlatego zaczynają myśleć o wojskowych patrolach wewnątrz Chagi. - To nie ze względu na uchodźców - odrzekł Faraway. - Oni się boją, że szwadrony safari mogłyby się czegoś dowiedzieć. - Szwadrony safari? - zapytała Gaby. - To gangi rządzące dzielnicami biedoty, działają niezależnie od taktycznych - odpowiedział Faraway. - Wlezą gdzieś, wywęszą coś i wywloką na światło dzienne. Mają w nosie kwarantanny na- rzucane przez ONZ. To po to, żeby ich powstrzymać, chcą umie- ścić żołnierzy wewnątrz Chagi. Jeśli ONZ udowodni, że ci, którzy włażą zbyt głęboko, nigdy nie wracają, ludzie w obozach przejścio- wych powiedzą, że lepsze Pumwani niż Chaga. Przez jakiś czas to będzie działało. Ale nadejdzie dzień, kiedy ludzie dojdą do wnio- sku, że lepsza Chaga niż Pumwani. Taki dzień musi nadejść, stary. Musi nadejść. ONZ nie zdoła ani powstrzymać Chagi, ani ewaku- ować dziesięciu milionów ludzi. - Do tego czasu będzie ich więcej - powiedział Tembo. - Co zrobisz, Tembo? - spytała Gaby, patrząc na jego żonę w pięknej sukni i na dzieci siedzące na zbyt wysokich krzesłach i trzymające zbyt duże sztućce. - Liczę, że SkyNet zatroszczy się o nas. - Licz na SkyNet, ja tam wolę liczyć na siebie - odpowiedział Faraway. Piwo rozwiązywało mu język. - Zaryzykowałbyś z Chagą? - M'zungu, w końcu wszyscy będą musieli zaryzykować z Chagą. Może nawet ty. To, że kapsuły spadły w promieniu trzy- stu mil od równika, nie znaczy, że zawsze tak będzie. Następna* może spaść w Paryżu, w Nowym Jorku, a może nawet w Irlandii. Dlaczego wszyscy zakładają, że Chaga ograniczy się do tropików? Może po prostu będzie się rozprzestrzeniać po Afryce, przez pu- stynię, przez Europę, przez biegun, aż nie pozostanie nic, tylko Chaga, a my wszyscy będziemy skakać po drzewach i grać w ko- ści z Obcymi. - Faraway, proszę cię, wystraszysz dzieci - powiedziała cichym, ale stanowczym głosem żona Tembo. -Jeśli Obcy istnieją - odparł Tembo. - Mój przyjaciel ma teologiczny problem z inteligencją z in- nych światów - wyjaśnił Faraway. Pani Tembo i dziewczynki zbie- rały talerze po głównym daniu. Syk wrzącego oleju i zapach sma- żących się w nim małych bananów dochodzący z kuchni oznaczał deser. —Jeśli założyć, że Bóg stworzył Obcych kryjących się za Chagą, pojawia się pytanie, czy zostali stworzeni w stanie łaski, czy też są istotami upadłymi, tak jak my? Jeśli są aniołami, ryzyku- ją upadek w wyniku zetknięcia się z grzesznikami naszego pokro- ju. Co do mnie, pomysł bycia odpowiedzialnym za upadek anio- ła całkiem mi się podoba. A jeśli już są upadli, to czy znają obietnicę zbawienia, czy też będziemy musieli ich ewangelizo- wać? - Mesjasz z Chagi? - zapytała Gaby. Pojawiły się banany ułożo- ne w stosy na półmiskach, posypane cukrem i cynamonem. - Obcy nie istnieją - powiedział Tembo tonem lekkiego znie- cierpliwienia. Był przyzwyczajony do przechwałek przyjaciela, ale nie lubił, gdy ten dopieszczał swoje wielkie, męskie ego przy sto- le, na oczach rodziny i gości. -Jeśli mogli zmieścić całą ekologię w czymś o rozmiarach niewielkiego matatu, sądzę, że znajdzie się miejsce dla kilku Ob- cych w popielniczce - odrzekł niewzruszony Faraway. Uciszył go dopiero kunszt kulinarny pani Tembo. W czasie gdy parzyła się kawa, dzieci zostały położone do łó- żek. Wcześniej przyszły powiedzieć dobranoc. Faraway zmierzwił ich włosy i uściskał wylewnie. Tembo pocałował je. Gaby pokazała im przywiezione z domu zdjęcia swoich sióstr, ojca i psów. - To jest dom, w którym się wychowałam, a to my przed do- mem. To zdjęcie zostało zrobione w dniu, w którym wyjeżdżałam do Londynu, żeby się uczyć, jak zostać reporterem. - Czy twoja mama robiła zdjęcie? - zapytała Sarah. - Nie, taka pani, przyjaciółka ojca. Moja mama umarła daw- no temu, gdy byłam bardzo mała - odparła Gaby i szybko pozbie- rała fotografie, żeby nie wywołały pytań, które nie byłyby na miej- scu tutaj, wśród gospodarzy i przyjaciół. — Dobranoc, pchły na noc - powiedziała do dzieci. Dziewczynki zachichotały z uznaniem. Propozycja, że pomoże pozmywać naczynia, została grzecz- nie, acz stanowczo, odrzucona. - To zadanie dla kobiet, a dzisiaj jesteś honorowym mężczy- zną - powiedział Tembo. Musicie się dużo nauczyć o feminizmie, chłopcy, pomyślała Gaby, kiedy pojawiła się kawa. I wy, dziewczęta, też. Faraway wyciągnął rosyjskie papierosy. Gaby wzięła jednego. - Nie wiedziałem, że palisz. - Tylko po kolacji. -Ja palę po seksie - odrzekł. Gaby przysłuchiwała się, jak w sypialni matka śpiewa swoim dzieciom do snu liczącą sobie tysiąc lat kołysankę. Sprawiło to, że poczuła się zarazem bardzo blisko i daleko od domu. W blasza- nych lampionach dopalały się świece. Hałas dochodzący z ulicy zelżał. Honorowi mężczyźni rozmawiali o pracy: o Jake'u Aaron- sie, którego wszyscy lubili, o Abigail Santini, której nikt nie lubił, o T. P. Costello, którego lubili wszyscy z wyjątkiem Gaby, ponieważ, jak twierdziła, on nie lubił jej. Tembo wpatrywał się w fusy od ka- wy, jakby chciał wyczytać z nich przyszłość, po czym powiedział: - Nad nim ciąży jakiś cień. Nie wiem wszystkiego, to się zda- rzyło, zanim zacząłem pracę w SkyNet, kiedy on był szefem wschodnioafrykańskiego oddziału Irlandzkiej Agencji Informa- cyjnej. Była kobieta, Irlandkajak ty. Znikła w Chadze. To wszystko, co wiem, ale obawiam się, że przypominasz mu o sprawach, o któ- rych wolałby zapomnieć, Gaby. Zapaliła kolejnego rosyjskiego papierosa, wsłuchując się w bi- cie owadzich skrzydeł o szkło latarń. - Czy on ją kochał, Tembo? - Nie mówił o tym. - Kochał ją. Dlatego nie pośle mnie z kamerą. - Czy naprawdę tego właśnie pragniesz? Frustracja Gaby wybuchła niczym płomień świecy w powiewie wiatru, który dostał się przez szpary wentylacyjne latarni. -Ja po prostu chcę coś robić. Robić coś własnego, coś, czego doświadczyłam własnymi zmysłami. Nie obrabiać czyjeś sprawoz- dania, raporty techniczne, obrazy i doświadczenia. Nie czyjeś hi- storie o ministrach, którzy znikają, aby pojawić się pod nazwi- skiem „pana Gówno", o wiejskich weselach, które przemieniają się w walki plemienne dlatego, że ktoś nie mógł się powstrzymać od pierdnięcia podczas przysięgi małżeńskiej. - To są dobre historie, Gaby - powiedział Faraway. - Tak, to są dobre historie, ale to nie są moje historie. Przy- chodzą do mnie, a ja bym chciała iść po nie. To nie musi być re- portaż wideo, pod warunkiem że ja będę naprawdę działać, a nie opracowywać działania. — Wzięła jeszcze jeden z papierosów Fara- waya i przypaliła go od świecy w lampionie. - To jest tak jak w sta- rej opowieści, którą wymyślił dla mnie mój ojciec, kiedy byłam mała. Jeden z naszych kotów (mieliśmy ich pięć) bez przerwy wpatrywał się w kominek. Ojciec powiedział mi, że czekał na noc, kiedy z kominka odezwie się głos mówiący: „Koci Król umarł! Ko- ci Król umarł!" Tej nocy, kiedy odezwałby się głos, on podskoczył- by i zawołał: „W takim razie ja jestem Kocim Królem!" i wyskoczył- by przez szyb kominka na dach, aby zażądać korony. To dlatego wpatrywał się cały czas w kominek: czekał na wezwanie. Ja czuję się tak jak ten głupi kot. Faraway wypuścił pióropusz dymu i zmierzył Tembo długim spojrzeniem, zanim się odezwał. - Co by było, gdybym powiedział, że Koci Król jest moim oso- bistym przyjacielem? - Uważaj, przyjacielu - odrzekł Tembo. - Żeby mieć historie, musisz zdobyć informacje, zanim zdąży to zrobić ktoś inny, przyjaciółko Gaby. Żeby zdobyć informacje, za- nirn zdąży to zrobić ktoś inny, musisz mieć dobrego informatora. Znam człowieka, jesteśmy z tego samego plemienia, prawie że i tej samej wioski, który zajmuje się właśnie tego rodzaju infor- macjami: trudnymi do zdobycia i przydatnymi. Cennymi. - Czy mówimy o Szeryfach? - zapytała Gaby. Co dzień w drodze do pracy oglądała setki ludzi tłoczących się na bitych drogach wokół sunących cicho mercedesów makle- rów informacyjnych, którzy wynajmowali dniówkowych pracow- ników. Za pierwszym razem zatrzymała się i wyciągnęła kamerę na widok samochodów znikających pod zalewem ciał, rąk porywa- jących skrawki papieru z wypisanymi adresami jakiejkolwiek za- chodniej firmy ubezpieczeniowej lub banku kredytowego, które potrzebowały przetwarzania danych. Infostrada obiecywała Afry- ce tak wiele, a dostarczyła tylko codziennej walki o papierkową robotę dla reszty świata, ponieważ wynajęcie Afrykanina do opra- cowywania danych kosztowało mniej niż zatrudnienie mieszkańca Europy lub Dalekiego Wschodu. Przemieszanie tego, co pierwot- ne, z najnowszą technologią niepokoiło Gaby. Przyglądała się wy- najętym minibusom, które wiozły grupki szczęśliwców ku magazy- nom i pieniądzom wystarczającym na utrzymanie się przez tydzień, jeśli będą ciężko pracować. Pozostali wracali do domów i dzieci. Tak wyglądał od zewnątrz Wschodnioafrykański Teleport. Nic dziwnego, że tak wielu odeszło, widząc lepszą, a w każdym ra- zie jaśniejszą przyszłość po prywatnej stronie: zostawali pomocni- kami Szeryfów. Te dzieciaki można było zobaczyć wszędzie: chłopaków w dzwonach, koszulach z długimi kołnierzykami i bu- tach na grubej podeszwie, dziewczyny w skórach i nylonach. Wy- glądali na wyluzowanych, obytych z ulicą, ale byli tylko gońcami, dealerami i egzekutorami. Prawdziwa władza spoczywała w rękach Szeryfów. Wierne oddziały, podobnie jak Prawdziwy Kościół, były niewidzialne, duchowe, wirtualne. Był nim ten chłopak z Pumwa- ni, którego nastoletnia siostra sprzedawała swoje ciało na ulicy, żeby zarobić na komputer i opłaty za połączenia, które kupią im awans i drogę wyjścia. Dziewczyna mieszkająca na barce na Jezio- rze Wiktorii z matką, która wmawia jej, że jest bezużyteczna, oj- cem, który ją rżnie, dziadkami, którzy siedzą w pobliżu przez ca- ły dzień, przyglądając się, jak dziewięcioro jej rodzeństwa zjada jej jedzenie i pozbawiają przestrzeni życiowej; dziewczyna, która marzy o tym, że pewnego dnia włoży skórzaną kurtkę i okulary RayBana i zostanie kimś w bezosobowym mieście. Przewoźnik z Li- koni, który każdej nocy kręci się po cybernetycznej ulicy, dopóki po stronie Indii nie rozbłyśnie świt, zabawiając się w hazard, o któ- rym możesz wyłącznie marzyć; kobieta, której wszystkie dzieci ule- gły religii, prochom lub wirusowi HIV 4 i która znajduje tu lepszy rynek dla swoich towarów i plotek. Oto oni wszyscy, związani w ro- dzaj wirtualnej wspólnoty - prawdziwi Pomocnicy - pod opieką i ochroną swego Szeryfa. - Mówimy o Szeryfie Szeryfów - powiedział Faraway. - Mombi nie zgodziłaby się z tobą - odparł Tembo. Jego żo- na pojawiła się ze świeżą kawą. Jej mina wyrażała podejrzenia: wy- wrotowa rozmowa na jej werandzie. - Dziewczyny Mombi wyglądają lepiej na ulicy, trudno się z tym nie zgodzić, ale ona nie ma klasy w tych sprawach. Popatrz tylko, jak dorobiła się pieniędzy: na salonach cyberseksu. Haran ma klasę, Haran jest Szeryfem Szeryfów. - Haran jest złym człowiekiem i piekielnym chamem - po- wiedziała żona Tembo z nieoczekiwaną zaciętością. - Nic dobrego z niego nie będzie, z żadnego z nich, bezwartościowych bandzio- rów. - Haran zdobędzie dla ciebie wszystko - szepnął konfiden- cjonalnie Faraway do Gaby. - Cokolwiek zechcesz. I nie interesu- je go gotówka. Mój przyjaciel Haran to dżentelmen. Odda ci przy- sługę, kiedyś ty mu oddasz przysługę: kiedyś, kiedy będzie potrzebował, może nigdy. - Szatan również jest dżentelmenem - odpowiedziała pani Tembo. - Dżentelmenem z manierami. Odda ci przysługę, a po- tem, pewnego dnia, w zamian za tę przysługę zażąda twojej nie- śmiertelnej duszy. -Jesteś pełna uprzedzeń, kobieto, i nie znasz się na kompu- terach - odrzekł Faraway. - Obrażasz jego i obrażasz wszystkich Luo. Jak myślisz, kto wprowadził technologię sieciową i rewolu- cję informacyjną do tego biednego kraju? Luo, oto kto. Kobieto, powinnaś dziękować Haranowi, zamiast go przeklinać. Rzuciła mu spojrzenie z ukosa i wróciła do kuchni. - Faraway — rzeki Tembo. - No dobra, to nie jest sprzeczne z prawem - odpowiedział mu Faraway. - Nie jest też całkiem legalne. » - W porządku. Przeproszę ją. To wina piwa, tej cieplej nocy, wspaniałego towarzystwa moich przyjaciół i absolutnie znakomite- go jedzenia! - To ostatnie wykrzyknął w kierunku kuchni. - Wierz mi, Gaby McAslan, potrzebujesz tego człowieka. On może ci po- móc w zdobyciu tego, czego ci potrzeba. Ja wiem, gdzie go zna- leźć. Mogę cię do niego zaprowadzić, przedstawić cię. Jesteśmy z tego samego plemienia, z tej samej krwi. 8 Gaby delikatnie przytrzymywała na kolanach etiopski ewan- geliarz, podczas gdy taksówkarz manewrował, aby wyminąć dziu- ry na szosie. W Kenii bardzo łatwo jest rozpoznać pijanych kie- rowców: to ci, którzy jadą prosto przed siebie. Szkatułka była przepiękna, najładniejsza w sklepie. Ręce i oczy, które ją wykona- ły, były przepełnione wiarą. Na bocznych ściankach wymalowano czterech ewangelistów. Na wieczku wielkooki św. Jerzy zabijał niestawiającego zbytniego oporu smoka. Gaby szczęka opadła na widok ceny - połowa jej miesięcznej pensji - ale Faraway uparł się, że nic poniżej najlepszego nie zyska uznania w oczach Harana. - To jest moment, w którym wielu wielkich biznesmenów po- pełnia błąd - oświadczy! jej, gdy taksówka przepychała się przez wieczorny ruch. - Sądzą, że wystarczy kupić tanią somalijską pcd- róbkę skleconą wczoraj w byle sklepiku w Mogadiszu, napełnić ją stuszylingowymi banknotami, diamentami lub kokainą i Haran będzie jad! im z ręki. Dostają za to taką nagrodę, na jaką zasługu- ją ich nędzne dusze. Haran to esteta. Koneser. Człowiek uducho- wiony. Haran praktykował szczególną formę magendo. Zbierał etiop- skie ewangeliarze wypełnione stosownymi środkami zachęty. Przyj- mował dar i przepraszał na chwilę, aby porównać egzemplarz z resztą swojej wielkiej, prawdopodobnie niezrównanej kolekcji. Jeśli wracał ze szkatułką, mówiąc, że bardzo mu przykro, ale ma już bardzo podobną, oznaczało to, że z nieokreślonych powodów odrzuca prośbę. Jeśli wracał z pustymi rękami i oświadczał, że twój dar jest prawdziwą łaską dla jego kolekcji, wiedziałeś, że zostałeś zaliczony w poczet klientów jego oddziału. W obu wypadkach za- wartość szkatułki znikała. - Tak naprawdę chodzi o to, czy mu się spodobasz, czy nie — mówił Faraway. Taksówka posuwała się wśród stłoczonych grup mieszkańców ulic Nairobi, skulonych na progach domów, zawi- niętych w kartony i wytarte koce, rozłożonych wzdłuż chodników niczym ofiary zagłady. - A ty mu się spodobasz. Lubi ładne, inte- ligentne kobiety. A kobiety lubią jego. Nie rozumiem dlaczego, jeśli wziąć pod uwagę to, co się mu stało. - A ty oczywiście musisz mi o tym powiedzieć, prawda? - To był khat — mówił Faraway, nie zwracając na nią uwagi. — Każdy wie, że jeśli żuje się za dużo, przydarzają się nieprzyjemne rzeczy, ale nikt nie przypuszczał, że może to być coś takiego. Za- częło się w Kisumu, kiedy dopiero się rozkręcał. Używał liści kha- tu, żeby pomóc sobie w koncentracji: zdarzało mu się pracować przy pięciu ekranach z informacjami jednocześnie. Nikt nigdy nie widział, żeby ktoś żuł tyle khatu. Ludzie ostrzegali go, że nic dobre- go z tego nie wyjdzie, zwłaszcza jeśli dołożyć pracę po godzinach, wgapianie się w ekran dniami i nocami. Mieli rację. Powaliła go fa- la orgazmów. Taksówka skręciła gwałtownie w miejscu, gdzie nie było dziu- ry. Kierowca dostał nagłego ataku kaszlu. Gaby we wstecznym lu- sterku uchwyciła odbicie jego zdumionych oczu. - Nie mógł nic na to poradzić. W domu, w pracy, w autobu- sie, w gronie przyjaciół, wszędzie, w dowolnej chwili: bam! Or- gazm. Trzydzieści, czterdzieści dziennie. Lekarze nigdy nie wi- dzieli czegoś takiego. Wymyślali wszelkiego rodzaju wyjaśnienia, ale wszyscy wiedzieli, że to przedawkowanie khatu. Ale żebyś nie sądziła, że to jest najwspanialsza rzecz, jaka może się człowiekowi przydarzyć, stało się coś okropnego. Po trzech miesiącach, z czter- dziestoma szczytowaniami dziennie, nagle wszystko się skończyło. Po prostu. Koniec! Od tamtego dnia nie miał już żadnego. Przez pięć lat. Nawet już mu nie sztywnieje. Totalna impotencja. Lęka- rze są równie bezradni jak przy pladze orgazmów. A ja uważam, że l0 dlatego, iż każdy mężczyzna nosi w sobie określoną liczbę orga- zinów, tak jak kul w magazynku, i może je albo wystrzelać jak z ka- rabinku sportowego -wszystkie w jeden cel, albo mieć rozrzut jak z karabinu maszynowego. Haran zużył swój zapas orgazmów na jedną wielką strzelaninę. - A ty, ty bezczelny nicponiu - Faraway wychyli! się do przodu i poklepał kierowcę po ramieniu - przestań podsłuchiwać rozmo- wy lepszych od ciebie i prowadź tę kupę złomu. Za to ci płacimy, a nie za oglądanie twojej wyszczerzonej gęby w lusterku. Gaby McAslan wolałaby, żeby Faraway nie opowiadał jej tej historii. Załatwianie interesów z facetem, którego powaliła plaga orgazmów, będzie bardzo trudne. - A tak właściwie, co to jest ten Cascade Club? - zapytała. - Za chwilę się dowiesz - odpowiedział Faraway. - Jesteśmy na miejscu. Z zewnątrz trudno się było domyślić, gdzie się znajdujemy: duży, oddalony od ulicy budynek sklepowy; z przodu azjatycki su- permarket, sklep z płytami kompaktowymi i pasmanteria. Niebie- ski neonowy wodospad okalał drzwi, z których badawczo przyglą- dał się ulicy bramkarz w długim do kostek skórzanym płaszczu i z największą czupryną afro, jaką Gaby kiedykolwiek widziała. Nie było szyldu, migających świateł, tylko ten neonowy wodospad. Bramkarz zatrzymał dwóch białych mężczyzn w średnim wieku, ubranych w modne hakerskie kurtki, bryczesy i wysokie buty. - Wieczory dla chłopców w czwartki i niedziele — usłyszała Gaby jego głos. Faraway targował się i wykłócał z nim w suahili. Gaby dokład- nie owinęła ewangeliarz w koronkowy szal, który zabrała na wypa- dek porannego chłodu. Faraway wcisnął bramkarzowi garść szylin- gów i przepuścił Gaby przed sobą ku stromym schodom za drzwiami. - Czy to moja wyobraźnia, Faraway, czy rzeczywiście słyszę wo- dospad? Faraway uśmiechnął się swoim zniewalającym uśmiechem i otworzył obite skórą zebry drzwi u szczytu schodów. Cascade Club mieścił się na dwóch poziomach. Wyższy z nich, na którym znajdował się bar, parkiet do tańca i stoliki, sta- nowił szeroki balkon obiegający całą wewnętrzną przestrzeń bu- dynku. Klienci tłoczyli się w trzech rzędach wokół baru. Wszystkie stoliki były zajęte. Wśród obecnych były niemal wyłącznie kobiety. Barmani w lamowanych złoto fartuszkach, wysokich butach i muszkach poruszali się z wprawą pomiędzy barem i kuchnią. La- ło się mnóstwo szampana. Niektórzy chłopcy mieli pieniądze za- tknięte za pasek fartuszka. Ich uśmiech był nieco wymuszony. Największy tłum zgromadził się wzdłuż poręczy balkonu; wszy- scy spoglądali w dół, ku niższemu poziomowi. To właśnie tam, w czeluści Cascade Clubu, działo się to, co ważne. Śnieżnobiałe kafle na posadzce i ścianach odbijały światła reflektorów. Klatki wykonane z czarnego żelaza przyozdobiono dodającymi dramatyzmu chromowanymi szpikulcami. Niektórzy mężczyźni wewnątrz byli biali. Jeden był rdzennym Amerykani- nem. Wszyscy prezentowali świetne mięśnie i pozbawione owło- sienia ciała; wszyscy byli nadzy. Czepiali się nabijanych szpikulca- mi krat, wypinali plecy i potrząsali długimi włosami, udając, że znajdują się w tym hybrydycznym stanie ekstazy i rozpaczy, któ- ry specjaliści od pornografii uważają za szczyt seksowności, pod- czas gdy nad nimi szalały węże z wodą pod ciśnieniem. Niektórzy biegali z jednego końca klatki na drugi, niczym dzikie zwierzę- ta. Inni przykucali, usiłując skryć się przed strugami wody. Jesz- cze inni potrząsali kratami i łączyli swe wycie z wyciem strumie- ni wody. Niektórzy mieli ręce i nogi spętane w bardzo zawiły sposób. Kobiety stojące za bandami chroniącymi bar przed zalaniem piszczały i śmiały się, chłostając uwięzionych mężczyzn biczami wody. Jeden z modeli miał erekcję; trzy kobiety obrały sobie za cel jego członek. Co chwilę któryś ze strumieni wody słabł i urywał się. Kobieta pociągająca za spust wyciągała wtedy kolejne żetony z portmonetki i jeśli nie znalazła ani jednego, niechętnie oddawa- ła broń następnej czekającej po suchej stronie bariery, a sama gnała do automatu z kartą kredytową w dłoni. Niektóre kobiety całkiem przemokły: drogie, eleganckie suknie przykleiły się do ich ciał, fryzury oklapły, z kolczyków kapała woda. Zanosiły się hi- sterycznym śmiechem. Faraway dołączył do Gaby, która zafascynowana zatrzymała się przy barierze. Przyniósł pińa coladę. - Pozdrowienia od kierownictwa — powiedział. — Dystrybuto- ry mają automatyczne zabezpieczenia uniemożliwiające lanie wo- dy na balkon. A poza tym dziewczyny mogą robić chłopakom i so- bie nawzajem co chcą. - Chyba rozumiem, dlaczego Haran stworzył to miejsce - po- wiedziała Gaby, sącząc swój gęsty koktajl i snując freudowskie do- mysły na temat strumieni wody i faceta, który wyczerpał życiowy zapas orgazmów w trzy miesiące. Nad wykafelkowanym szybem rozległy się krzyki rozczarowa- nia. Wszystkie strumienie urwały się wjednym momencie. Nie po- magało wrzucanie żetonów. Muskularni faceci z obsługi, w mo- krych kombinezonach ze zwiniętymi i związanymi w pasie bluzami, odczepili klatki od sworzni w podłodze i wywieźli na za- opatrzonych w koła platformach. Wielkie białe reflektory zgasły. Szyb oświetlał reflektor punktowy. Stał w nim uśmiechnięty czar- ny mężczyzna w mundurze marynarki. Rozległa się głośna muzy- ka. Mężczyzna w mundurze zaczął tańczyć do jej rytmu. Kobiety z wrzaskiem rzuciły się do swoich węży. W jednej chwili całkowicie zmókł, ale nie przestawał się uśmiechać. Po jego błyszczących epo- letach spływała woda. Gaby miała nadzieję, że woda nie jest zbyt zimna, w zdumienie wprawiała ją rozrzutność. W cierpiącym na braki wody Nairobi nawet zaradna pani Kivebulaya musiała racjo- nować prysznice i modlić się o wczesne deszcze. Wysoki mężczyzna w dzwonach, niebieskiej dżinsowej kurtce i sflaczałej czapce przedarł się przez zatłoczoną salę ku barierce. - Chodźcie ze mną, Szeryf chce się z wami widzieć. Poprowadził Gaby i Farawaya za drzwi oznaczone napisem PRYWATNE po angielsku i w suahili. Gaby ściskała etiopski ewan- geliarz, jakby to była jej dusza. Koturny m'tekni stukały ciężko na stromych schodach. Nie śmiej się z tych ludzi, upomniała srę. Ubierają się jak w klasycznych odcinkach „Kojaka", ale nie zauwa- żeni przemykają po korytarzach Pentagonu, grają w kotka i mysz- kę z Bankiem Europejskim. Nie zawahają się przed zabijaniem dla ochrony swojego majątku. Pod dżinsową kurtką kryją pistolet najnowszej generacji, ułożony tak, żeby w każdej chwili można by- ło pociągnąć za spust. Przy drzwiach do apartamentu na ostatnim piętrze kolejny Pomocnik sprawdził ich wykrywaczem metalu. - Wybaczcie mi - powiedział. - Wszędzie kręcą się rządowe popychadła naszpikowane aparaturą do podsłuchu. Wy jesteście czyści. Pierwszą rzeczą, która zwróciła uwagę Gaby w apartamencie Harana, była podłoga. Stanowił ją kafelkowany sufit Cascade Club. Wyczuwała jasny kwadrat szybu otoczony ciemnym balko- nem. Wielkie wiatraki poruszające wilgotnym powietrzem powo- li obracały się pod jej stopami. W sporym pomieszczeniu nie było innego światła prócz tego, które wydobywało się ze znajdującego się poniżej klubu. Sprawiało to wrażenie poruszania się po tafli błyszczącego lodu, pod którym uwięzione zostały utopione du- sze. Haran siedział na masywnym krześle Makonde za hebano- wym biurkiem. Jedną rękę położył na rzeźbionej poręczy krzesła, w drugiej dzierżył miotełkę na muchy z ogona antylopy, tradycyj- ny symbol władzy i mądrości. - Mój kuzyn Faraway, nieprawdaż? - Głos był miękki, kształ- cony. - Dawno cię nie widziałem. Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku. - Cieszę się, że cię widzę, przyjacielu Haranie. - Kim jest ta m 'zungu, która przyszła z tobą? - Nazywam się Gaby McAslan — odpowiedziała sama mzun- gu. - Pracuję z Farawayem w SkyNet. Haran podniósł się zza biurka. Faraway wydał się przy nim niewielki. Gaby poczułaby się zupełnie karłowata, gdyby nie fakt, że był tak chudy. Jasny odcień jego skóry (podejrzewała, że ko- smetycznie rozjaśnianej) — w połączeniu z długim płaszczem ku- bańskiego bogacza, fularem i kapeluszem o szerokim rondzie - sprawiał, że wyglądał jak zjawa z jakiejś dawno zapomnianej afro- karaibskiej sekty animistycznej. Nosił cieniutkie wąsiki i stały kola- genowy uśmiech. Ukłonił się i ucałował Gaby w rękę. Miał elegancko wymani- kiurowane paznokcie. Jego mankiety ozdabiała koronka. - A o co chcesz mnie prosić, panno McAslan? - Wskazał im krzesła. Pojawiła się kawa nalana przez jeszcze jednego m'tekni. - O przysługę. W moim zawodzie informacja oznacza życie. Jestem nowa w pańskim kraju, brak mi kontaktów, nazwisk, liczb, a chcę szybko wspiąć się na szczyty. Nie wstydzę się przyznać, że je- stem ambitna, to przecież nie grzech. Może pan dać mi coś, co oznacza dla mnie różnicę między osiągnięciem tego, co pragnę, a byciem przeciętną. Haran zacisnął usta, złożył ręce. - Domyślam się, że rozmawiamy o długoterminowym patro- nacie? - W biznesie informacyjnym nigdy się nie wie, czego albo kie- dy trzeba się będzie dowiedzieć. - Nie tylko w biznesie informacyjnym - powiedział Haran. Faraway trącił stopę Gaby. - Wiem, że jest pan czymś w rodzaju konesera, panie... - Rodzice nazwali mnie Haranem. - Panie Haran. Zastanawiam się, czy mógłby pan wydać opi- nię o tym? Jak już mówiłam, jestem tu od niedawna, moja wiedza o tym, co jest naprawdę wartościowe, jest nikła, ale lubię myśleć, że piękno jest uniwersalne. Odwinęła ewangeliarz i położyła na hebanowym biurku. Rę- ce jej drżały. Błagała je, żeby przestały. Odmówiły. Haran przyglądał się szkatułce przez długą minutę. - Masz dobry gust jak na m'zungu. Jeśli pozwolisz, porównam go z moją kolekcją. W tych czasach pojawia się tyle podróbek, że nawet eksperci dają się nabrać. Czy wiesz, jak mistrz uczy się wy- krywać fałszerstwa? Dokładnie oglądając to, co prawdziwe. To je- dyny sposób, żeby odróżnić autentyk od podróbki. Przepraszam na moment. Wyszedł ze szkatułką przez znajdujące się za jego fotelem drzwi. Gaby spojrzała na Farawaya, który nerwowo postukiwał sto- pami i palcami. - Masz papierosa? - Haran nie pali i nie lubi palaczy. Poza tym sądziłem, że pa- lisz tylko po jedzeniu. - I kiedy jestem w stresie. Otwiera teraz szkatułkę. Wyjmuje pieniądze, połowę jej mie- sięcznej pensji. Liczy banknoty. W pokoju jest terminal kompute- rowy. Roześle swoje elektroniczne czujki w głąb niewidzialnego świata, aby sprawdziły, kim jest ta kobieta, która nazywa się Gaby McAslan, co robi, czy można jej zaufać. Gaby McAslan zauważyła, że jej oddech stał się szybki i płytki. Teraz ogląda samą skrzynkę. Nie wątpiła, że jest rzeczywiście ekspertem, za jakiego się uważa. Podnosi ją do światła, dokładnie przygląda się obrazkom i ocenia wartość rzeźb i grawiur. Podrapie drewno swym długim paznokciem, żeby sprawdzić, czy kolor jest au- tentyczny, czy też to tylko politura turystycznej pamiątki. Powącha, żeby przekonać się, czy pachnie jak liczące dziewięć stuleci drewno. Gaby zauważyła, że powstrzymuje oddech. Wypuściła go z przeciągłym westchnieniem. Poniżej wiatraki rzucały złowiesz- cze czarne cienie na sufit. Otworzyły się drzwi na końcu pokoju. Haran wrócił na swoje miejsce. Jego ręce były puste. - To wyjątkowo doskonały egzemplarz, Gaby McAslan. Miałaś spore szczęście, żeby trafić na taki skarb przy braku doświadcze- nia. Czy nie masz nic przeciwko temu, żebym ją zatrzymał najakiś czas? Mam przyjaciela, który dzieli moje zamiłowanie do afrykań- skiej sztuki i wiem, że bardzo chciałby zobaczyć twój skarb. Zwa- żywszy na charakter naszego układu, skontaktuję się z tobą nie- bawem. Sądzę, że mogę bez przesady powiedzieć, że spodziewam się długiego i owocnego dla obu stron zawodowego patronatu. Teraz, jeśli wybaczycie, są inne sprawy, którymi muszę się zająć. Tymczasem przyjmijcie, proszę, gościnę w Cascade Club. Wydam polecenia bramkarzom, żeby wpuszczali was o każdej porze. Życzę wam obojgu miłej i dobrej nocy. Chłopak, który wcześniej otwierał drzwi, zamknął je teraz za nimi. Z dołu schodów, z mieszczącego się poniżej klubu, dobiega- ła muzyka i śmiech. Zostałaś kupiona. Jesteś po ciemnej stronie ulicy, myślała Gaby McAslan. Nie było w tym nic dziwnego. Za- wsze była na sprzedaż. Przynajmniej cena, jaką Haran nałożył na jej duszę, wydawała się niska. Gaby pracowała przy stoliku z lanego żelaza w chłodnym cie- niu ogrodowych drzew, kiedy pani Kivebulaya przyprowadziła wy- słannika, który chciał się z nią spotkać. Wysłannik mówił suahili z przedmieść. Posługiwanie sie an- gielskim stanowiłoby obrazę dla jego luzu, mimo że była to lingua ftanca Sieci. Być może nie podobało mu się bieganie na posyłki dla kobiety. Zwłaszcza kobiety m 'zungu. - Ma dla ciebie wiadomość od Harana - przetłumaczyła pani givebulaya, której uczucia zawodowe, duchowe i społeczne zosta- \y poniżone przez konieczność zajmowania się sieciowymi gang- sterami w jej uświęconym przybytku. - Mówi, że polecono mu po- wiedzieć ci, że jest to znak dobrej woli. Prezent od Harana na początek nowego związku. Wysłannik Harana skinął w stronę pani Kivebulaya, dając jej do zrozumienia, żeby wyjęła świstek papieru spomiędzy jego pal- ców i podała go białej kobiecie. Gaby rozłożyła kartkę. Jej ulepszone źrenice się rozszerzyły. Na papierze był dokładny adres niejakiego pana Petera Wer- thera. Może go znaleźć w obozie Podróżnik Nowego Tysiąclecia, niecałe trzydzieści mil od stolika, przy którym siedzi. Była to ozna- ka wyjątkowo dobrej woli, ponieważ przez ostatnie pięć lat cały świat żył w przekonaniu, że z pana Petera Werthera pozostała jedy- nie kupka rozkładającej się skóry, wybielone przez słońce włosy i wyszczerzona czaszka gdzieś wysoko wśród śniegów Kilimandżaro. 10 W Afryce istnieją wciąż drogi, które przynoszą kierowcy bło- gosławieństwo. Jedną z nich jest droga z Nairobi do Nakuru. Wspina się ona przez zamożne, pełne ciemnej zieleni przedmie- ścia Nairobi, potem robi się jeszcze bardziej stroma i zaczyna się wić pomiędzy należącymi do Kikujów polami wysokiej żółtej kuku- rydzy i trzciny cukrowej. Ludzie idą po spękanych czerwonych poboczach, niosąc na głowach pakunki z trzciną lub zielono-żół- te puszki z margaryną i mlekiem w proszku firmy Milo. Zielono- -żółte są również matatu, które pomykają z wyciem w górę i w dół po ostrych zakrętach tak przeładowane, że ciężko uwierzyć, iż w ogóle mogą się poruszać. Droga pnie się wciąż pod górę i kiedy właśnie pomyślisz, że to się już nigdy nie skończy i że w końcu wy- lądujesz u stóp Pana Boga, szosa dociera do wąskiej, porośniętej gęstym lasem przełęczy i wydaje się znikać. Przed tobą nie ma nic, tylko błękitne powietrze, a tysiąc stóp poniżej sucha, spalona słoń- cem równina wschodnioafrykańskiej Rift Valley. Droga czepia się zarysów wzgórz, schodząc w powolny, afrykański sposób na dno doliny i ku jeziorom, które w odpowiedniej porze roku robią się różowe od milionów flamingów. Po twojej prawej stronie znajdu- je się Nyandarua, po lewej śpiące kurhany wulkanów Opuru i Longonot. I spływa na ciebie błogosławieństwo. Na takiej drodze składasz dach należącej do SkyNetu vitary, prowadzisz, trzymając łokieć na framudze drzwi, puszczasz gło- śno radio, śpiewasz i pozwalasz, aby wiatr rozwiewał twoje długie, rude włosy. W młodości na Gaby McAslan duże wrażenie zrobił film „Thelma i Luiza". Jej partnerką w zbrodni była Ute Bon- horst z sekcji niemieckiej. Gaby niechętnie zabierała ze sobą drugą osobę, ale potrzebny jej był niemiecki Ute. Potrzebowała milczenia Ute w zamian za udział w wyłącznym spotkaniu z jed- nym z paralotniarzy, którzy zniknęli na Kibo podczas Sprawy Ki- limandżaro. Zajechały pod niewielką, domowej roboty drewnianą wiatę dla autobusów na samym skraju przełęczy i zatrzymały się, aby rzu- cić okiem na dolinę. Gaby podeszła do krawędzi, gdzie zaczynało się urwisko spadające aż do równiny Kedong. Była to rozległa kra- ina, nie poznaczona płotami, murami, polami i miedzami jak Ir- landia. Ta kraina była silna i niezależna i opierała się ogranicze- niom nakładanym przez istoty ludzkie: ciągnęła się hen daleko, aż poza horyzont, na którym kończyły się małe ludzkie sprawy. Po raz pierwszy Gaby poczuła naprawdę, że jest w Afryce. W Nairobi była sfrustrowana, zmieszana i uwiedziona kontrastami wielkiej stolicy, wyrafinowaniem i brutalnością, ale miasto nie jest krajem. W mieście należy trzymać wysoko głowę. Ten kraj pozbawiał lu- dzi, życie, samochody i zakurzone wstążki dróg znaczenia; a sko- ro już byłeś niczym, mogłeś ogłosić się tym samym jasnym, niepo- dzielnym atomem, którym Gaby poczuła się owej letniej, wygwieżdżonej nocy na przylądku Ballymacormick. Dwaj mali chłopcy rozłożyli stragan obok przystanku autobu- sowego. Kobiety kupiły pieczoną na węglu drzewnym kukurydzę i świeże owoce opuncji. Chłopcy byli zbyt zaskoczeni widokiem białych kobiet, aby targować się o cenę. Ponieważ spodobali się jej, Gaby dała im po banknocie dziesięcioszylingowym, zdając so- bie sprawę, że było to więcej niż ich tygodniowy utarg. Miała na- dzieję, że nie będą mieli w domu kłopotów, gdy rodzice spytają, skąd pochodzi taka ilość pieniędzy. Obóz Podróżników znajdował się w odległości zaledwie kil- ku mil od punktu widokowego, na końcu bitej drogi, która od- chodziła od szosy wiodącej ku Szałasowi Safariland i wiła się wzdłuż brzegu jeziora Naivasha. Wozy ustawiono w cieniu kępy tulipanowców. Niektóre po odkręceniu kół opierały się na ster- tach cegieł: było to ostateczne ustępstwo w obliczu kłopotów z pa- liwem. Te wozy nigdy już nie będą wędrowały po świecie. Nad wjazdem do osiedla wznosił się piękny, ręcznie malowany drewnia- ny łuk. CO POWIEDZIAŁO SŁOŃCE - głosił napis. Tym, co powiedziało słońce, był kurz. Tym, co powiedziało słońce, były muchy. Tym, co powiedziało słońce, był upał. Tym, co powiedziało słońce, był czerniak. Namioty i parawany wydymały się lekko w ciężkim, gorącym powietrzu. Dzwonki zawieszone na zdobionych słupkach przy wej- ściu ledwie pobrzękiwały. Japońskie latawce w kształcie ryb wisia- ły z otwartymi pyskami, poruszając serpentynowymi ogonami. Z gałęzi tulipanowców zwieszały się dziwaczne owoce: wyglądały jak popękane skórzane kokony powiązane stalowym drutem. Było ich trzy, każdy długi mniej więcej na pięć stóp. Obracały się powo- li w kierunku przeciwnym do siły Coriolisa. Terkotał pojedynczy generator; większość energii w obozie pochodziła z bezgłośnych baterii słonecznych. Wszystkie wozy miały małe sterowane anteny na dachach: ekonomia technonomadyzmu sprawiła, że rewolu- cja informacyjna uczyniła go nie tylko pożądanym stylem życia, ale także koniecznym. Podążanie za słońcem i życie w zgodzie z harmonią planety, aż pewnego dnia zapas paliwa się wyczerpie i znajdziesz się porzucony w upale i suszy afrykańskiej Rift Valley. Tuż obok nadciągającej Chagi. Sprawa Kilimandżaro uczyniła z Afryki Wschodniej społeczny pępek Ziemi. Światowa śmietanka - a także ci, którzy kręcą się wokół niej w nadziei na uszczknięcie cząstki splendoru - podąża- ła za mediami ku równinom w cieniu góry. Większość z nich wy- niosła się, gdy wyszła z mody Afryka i to co afrykańskie. Niektórzy pozostali. Znaleźli na olbrzymich przestrzeniach Afryki dość miej- sca dla swej ludzkiej natury. Stworzyli obozy pod nieskończonym niebem i zaszyli się w ogrzewaną słońcem introwersję i ewolucję etniczną białych. Mężczyźni z Co Powiedziało Słońce nosili brody i siedzieli z rękami opuszczonymi luźno na kolana, przyglądając się wszystkiemu, co nadawało się do oglądania. Kobiety, obnażone po pępek, dźwigały uczepione przy pasie niemowlęta i wprawiały Gaby w niepokój jędrnością piersi. Dzieci w paciorkach, piórach i z białymi wojennymi malunkami na nosach i policzkach podbie- gły, aby przywitać gości. Ich skóra była opalona na ciemny brąz, w kącikach ich oczu i ust roiły się muchy. - To wy przyjechałyście rozmawiać z Peterem? - pytały. - Ma- my was do niego zaprowadzić. Chodźcie. - Pociągnęły za sobą Ga- by i Ute. Szczurołap z Hammeln z odwróconymi rolami. W jed- nym z wielkich, wzdymanych wiatrem żółtych namiotów ktoś grał na pianoli. Dzieci poprowadziły dwie kobiety ku białemu parawa- nowi przywiązanemu do boku oblażącego autobusu. Yee-Ah! Kung Fu! - głosił napis wymalowany na boku. Dwóch karykaturalnych czarnych mężczyzn w białych kimonach wymierzało sobie wzajem- nie kopniaki w głowę. - To on, to on! — wrzeszczały dzieci. — Peter! Są tutaj! Dorwa- liśmy je! - Pozostaw rozmowę mnie - szepnęła Gaby do Ute Bonhorst. Drzwi autobusu się otworzyły. Ukazał się w nich Peter Wer- ther. Tak wyglądał człowiek, który powrócił z jądra ciemności. Jego twarz przybrała ten ciemny odcień brązu charakterystyczny dla Niemców żyjących w tropikach. Włosy miał jasne, długie i ułożone w sposób charakterystyczny dla tej społeczności: wygolone po bo- kach i splecione z tyłu. Kilkudniowy jasny zarost sprawiał, że wy- glądał na mniej lat, niż liczył według danych Gaby. Miał najjaśniej- sze brwi, jakie Gaby kiedykolwiek widziała. Nie stosował się do etnicznej mody panującej wśród białych w Co Powiedziało Słońce. Ubrany był w luźną lnianą marynarkę narzuconą na zwykły biały podkoszulek. Bez biżuterii. Bez tatuaży, rytualnych blizn czy kol- czyków na całym ciele. Jedynym charakterystycznym elementem jego ubioru była skórzana rękawica rowerowa na lewej dłoni. Przywitał się, podając prawą rękę. Ute przedstawiła je po nie- miecku. - Gaby McAslan. Wiem, co robisz - powiedział Peter Wer- ther. Jego angielszczyzna była zrozumiała, z lekkim akcentem z południowych Niemiec. - Mamy tu wszystkie serwisy on-line: SkyNet, CNN Direct, News International On-line. Bardzo podo- bała mi się twoja historia o złodzieju genitaliów. - Mam nadzieję zmienić tematykę. Podmuch ciepłego wiatru poruszył zwisające z drzew czarne strąki. - Pragną się odrodzić — powiedział Peter Werther, dostrzegł- szy, co odwróciło uwagę Gaby. - Duchowa przemiana. - W środku są ludzie? - Wyłączenie zmysłów. Wypuszczają ich po trzech, czterech dniach. Chyba ma to polegać na tym, że nie mówią ci, jak długo będziesz wisiał, a nawet czy w ogóle przyjdą po ciebie. Doświadcze- nie polegające na tym, żeby zmierzyć się twarzą w twarz ze stra- chem i przeżyć. Sądzę, że po trzech dniach zwisania do góry no- gami w tym upale będziesz w stanie uwierzyć we wszystko, co ci o tobie powiedzą. Ochotników nie brakuje i wcale nie pochodzą tylko z tutejszej społeczności. Ute wyciągnęła kamerę i sfilmowała kokony. - Tło — wyjaśniła. - Możemy porozmawiać? - spytała Gaby Petera Werthera. Mucha pikowała na niego i nagle zawróciła, jakby zniechęcona. -Jasne. Dlatego chciałem, żebyście tu przyjechały. Ale pry- watnie, dobrze? Rzeczy, o których chcę wam opowiedzieć, są pry- watne, osobiste. Chodźcie ze mną. Mieszkańcy Co Powiedziało Słońce machali do Petera, kiedy prowadził dwie kobiety ku brzegowi jeziora i na drewniany po- most, wybiegający dwadzieścia jardów poprzez trzciny na otwartą wodę. Na końcu znajdowała się mała drewniana chatka obserwa- cyjna. Ute Bonhorst sfilmowała flamingi. Gaby rozłożyła sprzęt nagrywający na deskach i sprawdziła poziomy. W szparach pomię- dzy balami rozbłyskiwała woda. Peter Werther zapalił papierosa. - Poza wszystkim jest to jedyne miejsce, gdzie pozwalają palić - powiedział, podsuwając paczkę. Ute nie paliła. Gaby odmówiła. W tej pracy zbyt łatwo zacząć palić za dużo. - Z pewnością zastana- wiacie się, dlaczego to miejsce, dlaczego ci dziwni ludzie z ich dziwnymi rytuałami. No cóż, to porządni ludzie, prowadzą po- rządne życie, ale prawdziwy powód jest znacznie prostszy. To byli pierwsi ludzie, których spotkałem po wyjściu z Chagi. Szedłem, rozumiesz? Zostałem doprowadzony do skraju, gdzie powiedziano mi, że muszę odejść, więc po prostu poszedłem na północ. Oni nie zadają pytań, rozumiesz? Oni akceptują. Jeśli natrafiłbym na patrol wojskowy albo na bazę UNECTA, nie wiem, co by się ze mną stało, ale ci ludzie przez miesiące podróży dali mi czas i miej- sce, żebym nauczył się siebie, tego, w co zostałem zmieniony, i te- go, co muszę zrobić. A teraz sądzę, że już wiem, że jestem gotowy, a ci ludzie pozwolili mi wprowadzić was do ich oazy spokoju, po- nieważ zgadzają się ze mną, że świat powinien usłyszeć o tym, cze- go się tam dowiedziałem. Peter Werther uśmiechnął się. — Wiem, o co teraz zapytasz. Dlaczego nie jestem martwy. W końcu UNECTA twierdzi, że nikt, kto zapuszcza się w Chagę, nie wychodzi stamtąd żywy. Nie jestem martwy, ponieważ Chaga utrzymała mnie przy życiu. Utrzymała mnie przy życiu, ponieważ taka jest jej natura. Mógłbym tam pozostać na zawsze, w ukrytym w chmurach lesie na zboczu góry, ale ona nie pozwoliła mi zo- stać. Ktoś musiał wyjść na zewnątrz i powiedzieć prawdę o tym, co tam jest. A co widziałem, czego doświadczyłem? - Postawił stopę na drewnianej barierce i podziwiał różowe flamingi, srebrzysto- -błękitną taflę jeziora i wznoszące się na drugim brzegu wysokie, ciemne urwisko Mau. - Cudu i potworności. Piękna i lęku. Raju, jak sądzę, a zarazem... - Nie mogąc znaleźć słowa, powiedział coś po niemiecku. — Zdradzieckiego — podpowiedziała Ute. — Tak, zdradzieckiego piekła. Potworne i cudowne. Mógłbym przytaczać pary przymiotników przez cały dzień, a nie zdołałbym przekazać wam wiele z tego, co naprawdę się tam znajduje. To jest obce, nie daje się zrozumieć, wiele z tego jest tak dziwne, że wręcz niedostrzegalne - niemniej znamy to, zawsze to znaliśmy, gdzieś tu w głębi. - Przyłożył lewą dłoń w rękawicy do tyłu głowy. Tyłomózgowie, szpik kostny, rdzeń mózgu: korzenie pierwotnej świadomości. -Jądro ciemności? - podsunęła Gaby. — Początek całego światła - poprawił Peter Werther. — Tam w środku są rzeczy, które mogę określić tylko jako organiczne mia- sta, ale nie są to miasta, jakie ty czy ktokolwiek inny zdołalibyście zaprojektować. Miasta z naszych snów: mile strąków i gron, i two- rów, dla których nie ma nazwy, ciągnących się wzdłuż alej, po któ- rych nie spacerował nikt oprócz mnie. To mogłoby dać schronie- nie i wyżywienie milionowi ludzi i to czeka na nas. My to znamy, a to zna nas. Kiedyś dawno, bardzo dawno temu, tak dawno, że pamięć o tym przetrwała tylko w naszych snach, spotkaliśmy się i rozstaliśmy. Ale to nie zapomniało o nas. Te kłamstwa, które rozpowiada UNECTA! To nie jest wrogie ludzkości: to podtrzymuje życie, każdą formę życia, która znajdzie się w jego zasięgu. Symbioza - oto sposób istnienia Chagi. Ona cię chroni i karmi, a ty stajesz się jej częścią. Jeśli ona byłaby obca, nie byłaby w stanie tego robić, nie mielibyśmy żadnego wspólne- go punktu. Dlatego twierdzę, że ona nas zna, że zna nas od bar- dzo dawna. Ona myśli. Nocą słyszysz jej sny w swoich snach, niczym pieśń śpiewaną przez milion lat. Ona się uczy. W pierwszych dniach usiłowano ją zatruć: trucizny, herbicydy. Chaga przeana- lizowała je i wytworzyła przeciwciała neutralizujące je w ciągu kilku minut. Potrafi się bronić: nie spali jej ogień, nie zabije tru- cizna. Mówiło się o posypaniu jej sproszkowanymi odpadami plutonowymi. Chaga przefiltrowałaby je i unieszkodliwiła. Teraz nie zabije jej nawet atak nuklearny. Dopóki pozostanie jedna cząsteczka, będzie zdolna odrosnąć. Jest inteligentna. Drzewa rozmawiają. Korzenie łączą się niczym komórki w mózgu. Doty- kają się, łączą, myślą, ale to nie jest rodzaj inteligencji, którą po- trafilibyśmy pojąć. Peter Werther dopalił papierosa. Milczał i był spięty jak czło- wiek, który powiedział za dużo o sprawach osobistych i należą- cych wyłącznie do niego i lęka się, iż ludzie pomyślą, że zwariował. Krzyki bawiących się dzieci niosły się nad wodą od strony Co Po- wiedziało Słońce. Rozległ się odgłos bębnów. Życie plemienne dla ludzi wychowanych w wielkim zachodnim kulcie indywidualno- ści. Peter Werther zagłębił się w jądro ciemności dalej, niż ktokol- wiek z nich kiedykolwiek się odważy, pomyślała Gaby McAslan, dlatego nie potrzebuje bawić się w przebieranki i wtykać piórek w sutki. - Mógłbyś opowiedzieć nam o Sprawie Kilimandżaro? - zapy- tała. Ute wymieniła dysk w kamerze. Coraz silniejszy wiatr z półno- cy miotał foliowym opakowaniem po podłodze drewnianej chatki. - Nie potrafię dodać wiele do tego, co powiedzieli inni. Za- łożyliśmy obóz na Kibo przy Elveda Point i odpoczywaliśmy. Po- wietrze tam jest rozrzedzone i oddycha się ciężko nawet bez pa- ralotni. Nawiązaliśmy kontakt radiowy z bazą w hotelu Marangu Gate i powiedzieliśmy, że zamierzamy latać następnego dnia. By- ło tuż po północy, kiedy to coś spadło na dół: pamiętam tylko rozbłysk, grzmot i wybuch. Nigdy nie jest łatwo opisać takie rze- czy. Językowi brakuje właściwych słów; to tak jak z uratowanymi z katastrofy lotniczej. Przeżyli koniec świata, a wszystko, co potra- fią powiedzieć, to bum! Myślałem, że coś takiego właśnie się sta- ło, że na górze rozbił się samolot. Zerwała się nagła wichura, rozwaliła nasze namioty i porozrzucała wszystkie nasze rzeczy. To wtedy straciliśmy Sabinę - poszła szukać lotni. Nigdy nie wró- ciła. Myślę, że musiała spaść. Wzdłuż ściany są strome urwiska. Nigdy później jej nie znalazłem. Chaga zatarła wszystkie ślady po niej. Joachim usiłował połączyć się z bazą przez radio i powiedzieć im, że na górze zdarzył się poważny wypadek. Lise, Christian i ja zeszliśmy na dół, żeby zobaczyć, czy ktoś przeżył. Noc była jasna, księżyc świecił, ale szybko się zachmurzyło. Ona to potrafi, tam na górze. Wiatr przybierał rozmiary huraganu. Znaleźliśmy miej- sce, w którym to coś uderzyło w ziemię i podążaliśmy za wyrytą bruzdą około mili w dół zbocza. To przybyło z północnego wscho- du, wiesz? — Dłonią w rękawicy wykonał gest naśladujący łukowy ruch pojemnika. - Zjechało po krawędzi Diamentowego Lodow- ca, w odległości około mili od naszego obozu. Nie było ognia. Gdyby to była katastrofa lotnicza, byłby ogień, nawet na lodowcu. Ale w takiej sytuacji nie przychodzi ci to do głowy, myślisz tylko o tym, czy znajdziesz kogoś żywego. Kiedy zobaczyliśmy miejsce, wiedzieliśmy, że to nie katastrofa lotnicza. Krater miał około dziesięciu stóp szerokości i trzydzieści długości. Sama rzecz była mniej więcej wielkości autobusu. Wi- działaś symulacje na komputerze. Wyglądają zasadniczo tak, jak my to widzieliśmy. Pamiętam przede wszystkim gorąco - to było wciąż ciemnoczerwone po wejściu w atmosferę. Na twarzy i rę- kach czułem ciepło. Pamiętam dwa skojarzenia. Pierwsze z tym okropnym zamachem bombowym w samolocie nad Lockerbie, pamiętasz to czy jesteś zbyt młoda? - Miałam cztery lata — odrzekła Gaby. — Ale widziałam w pro- gramach wspomnieniowych. - Drugie skojarzenie dotyczyło starej książki fantastycznej: Wojna światów"? H. G. Wells? Spodziewałem się, że jeden koniec ^ralca zacznie się obracać i zobaczę wyłaniające się macki. Locker- bie i „Wojna światów", oto o czym myślałem, stojąc nad brzegiem krateru. Wyglądało to przerażająco. Wiem, że to zabrzmi śmiesz- nie, ale wydawało się oczywiste, że to zostało zrobione - że nie był to kamień, który spadł z nieba - ale nie było dziełem człowieka. Rozumiesz, o co mi chodzi? Niewłaściwe proporcje. Wszystko do siebie pasowało, ale wyglądało dziwacznie. A nie było przy tym po- gruchotane, tak jak byłby samolot. Wiedzieliśmy, że patrzymy na przedmiot w stanie nienaruszonym, taki, jaki miał być, i że wyko- nał to, co do niego należało. To nie wyglądało na wypadek. Po drugiej stronie jeziora samolot rolniczy opryskiwał zielone kręgi dzierżawionego sadu. Flamingi uciekały przed nim, odry- wając się od tafli wodnej w skrzydlatych różowych kluczach. — Cały czas zbierało się na burzę i nie było już nic, co mogli- byśmy zrobić owej nocy. Lise zaproponowała, żebyśmy wrócili, kie- dy poprawi się pogoda. Ale jestem przekonany, że wszyscy czuli- śmy - nie - wiedzieliśmy, że burza pochodziła od tej rzeczy w kraterze. Burza rozpętała się, gdy wracaliśmy do obozu. Nie wiem, jak zdołaliśmy tam dotrzeć. Burza śnieżna w tropikach. Unglaublich. Teraz wiem, że było tam coś więcej niż śnieg, ale teraz wiem wię- cej o wielu rzeczach. Rozstawiliśmy namioty i schroniliśmy się. Nie mieliśmy pojęcia, że będzie to trwać tak długo i że będzie tak okropne. Pierwszego dnia zamilkło radio, straciliśmy kontakt z ba- zą. Drugiego dnia zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Nasze namioty zaczęły się rozpadać. Na wodoszczelnym materiale pojawiała się mała żółta plamka wielkości kropki zrobionej zaostrzonym ołów- kiem i w ciągu kilku minut urosła do rozmiarów mojej dłoni. To samo działo się z naszym impregnowanym ubraniem, z tym, co zawierało plastik, a to w nowoczesnym sprzęcie górskim oznacza prawie wszystko. Oczywiście zdajesz sobie sprawę, co się działo. — Zarodniki, wypustki, jakkolwiek by je nazwać, pożerają wę- glowodany, żeby posłużyć się nimi do budowy bloków życiowych Chagi - powiedziała Gaby. - Dotyczy to również roślin i białek roślinnych - dodał Peter Werther. —Ale nigdy żywego ciała zwierząt, nigdy oddychających, poruszających się stworzeń. Dziwne, nie? To nas zna, wiesz. Dłonią w rękawiczce chwycił drewnianą barierkę. Pod da- chem wikłacze budowały swój wiszący koszyk. Wlatywały i wylatywa- ły z łodygami traw i trzcin. Ludzie im nie przeszkadzali. Ptaki ma- ją ważniejsze sprawy na głowie. - Dalszy ciąg jest dobrze znany. Lise, Christian i Joachim zo- stali, żeby czekać na Sabinę. Ponieważ ja miałem największe do- świadczenie we wspinaczce, spróbowałem zejść po pomoc. Zna- ne opowieści kończą się na tym, jak odchodzę w burzę śnieżną i znikam. I tu właśnie zaczyna się moja właściwa historia. Podsunął papierosy. Tym razem Gaby wzięła jednego. - Byłem głupcem. Żadne doświadczenia nie potrafiłyby przy- gotować mnie na to, co tam znalazłem. Było całkowicie biało, ale ze śniegu wychylały się dziwne kształty, niepodobne do niczego, co wcześniej widziałem. Wyrastały z ziemi pod moimi nogami, przed moimi oczami. Na moich oczach! Zgubiłem się po dwu- dziestu krokach. Ale szedłem dalej, potykając się, nie wiedząc, czy następny krok nie zaprowadzi mnie nad przepaść. Moje wodood- porne ubranie ulegało rozkładowi i spadało ze mnie. Całe prze- gniłe, niczym... brakuje mi słowa... - powiedział coś po niemiecku. - Pleśń? - podsunęła Ute Bonhorst. -Ja. Moje jedyne zabezpieczenie przed burzą rozpadało mi się w palcach. Na tej wysokości, przy takim zimnie i wietrze dosta- jesz hipotermii w ciągu paru minut. Pragniesz wyłącznie poddać się, położyć na śniegu i pozwolić, żeby wszystko się skończyło. Patrzył na wzory, jakie opylający samolot rysował na niebie. Z jego papierosa unosił się niewielki obłoczek dymu. - To właśnie zrobiłem. Nic innego nie mogłem zrobić, rozu- miesz? Było mi zbyt zimno, byłem zbyt ogłupiały, zbyt przerażony. Położyłem się. Zasnąłem. I umarłem. Wiem o tym, tu głęboko. — Dłoń w rękawiczce dotknęła piersi. — Umarłem tam na tej górze. I góra przywróciła mnie do życia. W śmierci nie istnieje czas. Nie istnieją sny. Dzięki temu wiesz, że to śmierć, a nie sen. Ale ze śmierci się nie budzisz, a ja się obudziłem. Wydawało mi się, że minęła chwila, chociaż później obliczyłem, że byłem martwy przez ponad rok. Kiedy budzisz się ze śmierci, czujesz te wszystkie okropne rzeczy związane z ponow- nymi narodzinami. Zostajesz wypchnięty z ciepłego wygodnego łona na świat, którego nie rozumiesz. Przebudziłem się w ciemno- ści, kopiąc w bąbel miękkiej skóry, w którym leżałem skulony. Roz- winął się wokół mnie niczym płatki kwiatu, jak na przyspieszonym filmie, ja ? Widziałaś zdjęcia tego, co nazywają drzewami-dłońmi. Są tam ich tysiące, może miliony, wszystkie śnieżnobiałe. W jed- nym z nich powróciłem do życia, w środku wielkiej rafy Chagi wy- rastającej z jej podstawowej materii. Musiała mieć z pół mili wyso- kości, jej wierzchołek niknął w tej przeklętej mgle, która nigdy nie ustępowała; las nie pozwalał mi widzieć za daleko, żebym nie próbował go opuścić. Nie chciał mnie utracić. Ilekroć usiłowałem uciekać, zawracał mnie. W końcu zasypiałem i budziłem się w drzewie-dłoni, z którego wyszedłem, na brzegu tej przeklętej ra- fy. Ukradła mi czas, straciłem we śnie całe lata. Wyobrażam sobie siebie poruszającego się wśród rur i tuneli pod ziemią, podob- nych do żył i arterii Chagi. Przebudziłem się nagi, jeśli nie liczyć paru kawałków metalu: klamry, zamek błyskawiczny, pozostałości po moim roleksie. Je- steś mi winna roleksa, słyszysz? Wszystko zostało strawione przez Chagę. Nawet moje włosy, moje rzęsy zostały pożarte przez Chagę. Przebywałem nagi na zboczu góry, ale nie było mi zimno. Nie wiem, co ona ze mną uczyniła, ale żyjąc tam, nigdy nie potrzebo- wałem ubrań. Zostałem przemieniony. Potrafiłem oddychać roz- rzedzonym powietrzem tak łatwo, jakbym był w dole, na wybrzeżu: jeszcze jedna zmiana. Zmieniła też coś w moich gruczołach poto- wych - zauważyłaś, że owady mnie omijają? Jestem naturalnym re- pelentem. Moskity unikają mnie, to ten z prezentów od Chagi, który pozwolono mi zatrzymać. Żywiła mnie, chroniła, zapewniała mi wodę do picia. Tam ją twory przypominające wielkie kwiaty; kiedy robi się ciemno, otwierają się i możesz ukryć się w ich wnętrzu, a one zamkną się wokół ciebie i będą cię chronić. A kiedy szalały burze i nadeszły deszcze, rafa zapewniała małe, miękkie groty - coś na kształt po- rów w skórze — gdzie mogłem się zwinąć i słuchać wiatru wiejące- go w wysokim lesie. Czasami, kiedy zasypiałem, przenosiła mnie w inne miejsce, w inny czas. Wiedziałem, że tak jest, ponieważ wszystkie moje włosy znowu znikały. Chaga jest pełna duchów. W czasie podróży, które pozwolono mi odbyć, znajdowałem ślady ludzi: opuszczone szałasy myśliw- skie, szkielety samochodów i autobusów. Raz znalazłem szkatułkę pełną starych fotografii w srebrnych ramkach - szkło uchroniło je przed Chagą. Ludzie z tych fotografii stali się moją rodziną. Czu- łem się tak, jakby w czasie, gdy ja byłem martwy, tam, w śniegach na górze, świat się skończył, aja zostałem ostatnim człowiekiem na Ziemi. Nie, to niezupełnie tak. Czułem się bardziej tak, jakby świat właśnie się zaczął, aja byłbym pierwszym człowiekiem. Byłem Ada- mem, samotnym i nagim w nowym Edenie. Tam są nie tylko duchy przeszłości, ale także przyszłości. Wi- dzę, że mnie nie rozumiesz, spróbuję ci więc wyjaśnić, jak się czu- łem. W niektórych miejscach Chaga zapamiętała kształty stoją- cych tam niegdyś budynków niczym, no... - powiedział jakieś niemieckie słowo, którego Gaby nie zrozumiała. - Matryce — podpowiedziała Ute Bonhorst. - Dokładnie. Matryce, które z biegiem czasu wypełnią się drewnem, cegłą, betonem, a w końcu także ludźmi. Duchy przed- miotów, które nadejdą. Jednego dnia natknąłem się na drzewo ludzkich czaszek — wyrosło na dawnym cmentarzu Wa-chagga. Ale miałem wrażenie, że to nie są czaszki zmarłych, ale tych, którzy do- piero mają się narodzić, którzy czekają, aż wyrośnie ciało, skóra i myśl, która je wypełni. Było też miejsce, wysoko na rafie, dobre dwie godziny wspinaczki, gdzie Chaga wyhodowała drzewo telewi- zyjne. Wyglądało jak baobab z ekranami, każdym nastawionym na inny kanał, umieszczonymi na pniu. Było to moje okno na świat. Dowiedziałem się z niego, jak długo byłem martwy, co się stało z ty- mi, z którymi rozstałem się na Kibo, i ze światem, do którego wró- cili. Dowiedziałem się, jak głęboko w lesie się znalazłem i jak trud- na będzie droga, jeśli miałbym powrócić do tamtego świata i do przyjaciół, którzy nie wiedzieli, że zostałem przywrócony do życia. To był pierwszy raz, kiedy Chaga porwała mnie i zaprowadzi- ła w inne miejsce. Popełniła błąd, pokazując mi świat na zewnątrz. Rozumiesz, ona nie jest Bogiem. Może popełniać błędy. Ale nie pozwalała mi odejść. Za bardzo mnie potrzebowała. - Potrzebowała cię? Gaby wzięła jeden z papierosów Petera Werthera nie często- wana. Dym jest normalny. Opylacz, kołujący w cieniu urwiska Mau, jest normalny. Dzieci krążące na poniszczonych rowerach wśród kurzu i much Co Powiedziało Słońce są normalne. Jej kotwica w obliczu wielkiego szaleństwa, jakim było doświadczenie tego człowieka o jasnych brwiach wyniesione z Chagi. -Jestem przekonany, że kiedy spałem, Chaga czytała moje DNA - mówił Peter Werther. - Wiem, że za każdym moim przebu- dzeniem zmieniała się nieznacznie. Niektóre z owoców, które za- zwyczaj jadłem, miały teraz miąższ smakujący trochę moim zapa- chem. Chaga dołączyła do owoców moje geny. Sprawiła, że żywiłem się samym sobą, potrafisz to pojąć? Kwietne strąki zaczę- ły wchłaniać moje odchody i przetwarzać mój mocz. Z moich eks- krementów w lesie wyrastały jadalne rośliny. Nocą pośród drzew byłem otoczony rojami małych świecących baloników nastawio- nych na mój zapach. Za moim pośrednictwem Chaga programo- wała sama siebie jako siedlisko dla ludzi. Ale potrzebowała mnie także w inny sposób. Przyszła do mnie. - Masz na myśli seks? - zapytała Gaby. - Stała się moją kochanką. To mam na myśli. W długich snach poznała mnie tak intymnie, jak tylko jedna istota może po- znać drugą. I dała mi możliwość poznania siebie, tak jak ona po- znała mnie. Gaby wypuściła dym w ten powolny, flegmatyczny sposób, któ- ry w kodzie palaczy oznacza: nie chcę ci wierzyć, ale muszę. - Był to w równym stopniu związek mistyczny jak cielesny. Coś na kształt symbiozy, tak działa Chaga: połączenie z istotami spoza siebie i wciągnięcie ich w siebie. Wtedy właśnie zacząłem rozu- mieć głos Chagi. Pamiętasz, co mówiłem o liczącej miliony lat pie- śni? Sądzę, że mój system nerwowy był dostosowany do rytmu neuronowych obwodów Chagi. Potrafiłem słyszeć, ale nie mogłem zrozumieć. To było jednocześnie za wolne i za szybkie - Peter Werther zwrócił się po niemiecku do Ute. - Sekwencjonowanie i syntezowanie - powiedziała. - Uwa- żasz, że szybkość, z jaką Chaga czytała i interpretowała DNA, a na- stępnie posługiwała się nim do przeprogramowania samej siebie, była zbyt wielka, żeby coś zrozumieć. -Ja. - Samolot odleciał na północ. Stada flamingów oderwa- ty się od krążących ptaków i powróciły do poszukiwania pożywie- nia na płyciznach jeziora. - Szybka jak komputer. Może szybsza. Na pewno większa. Wyobraź sobie, jakie ilości danych może prze- twarzać komputer o średnicy liczącej setki mil. Ale także wolniej- sza: ukryta za nią inteligencja — umysł, duch, tak? — pracuje w in- nej skali czasu niż my. Jesteśmy dla niej za szybcy, to jest wielka, powolna, głęboka świadomość roślinna. - Czy odkryłeś kiedykolwiek dowody na istnienie inteligen- cji kryjącej się za Chagą? - Gaby nie chciała posługiwać się sło- wem Obcy. To nie było dobre słowo w miejscu tak otwartym i peł- nym światła jak to. Peter Werther nie miał takich uprzedzeń. - Masz na myśli Obcych? Nie, nigdy nie widziałem niczego, co kazałoby mi przypuszczać, że za Chagą kryje się jakaś inna in- teligencja. Miasta, które tam znalazłem, nie czekają na obcych pa- nów, którzy wyjdą spod ziemi, aby w nich zamieszkać. Są stworzo- ne dla nas, czekają na dzień, w którym przekonamy się, że nie możemy już uciekać przed Chagą i przyjdziemy do niej jak do przyjaciela, a nie do wroga. To my jesteśmy Obcymi. To jest prze- słanie, jakie mam przekazać od Chagi. Ona nas zna, znała nas od bardzo dawna. Nie jest obca i nie jest nieprzyjazna. Możemy być do niej nie przyzwyczajeni, może wydawać nam się niekiedy szoku- jąca, ale ona jest absolutnie ludzka. Przybyła z gwiazd, żeby poka- zać nam, że nasze przeznaczenie leży wśród gwiazd, że tam jest nasze właściwe miejsce. Ale nie dla nas takich, jacy jesteśmy teraz - to dlatego Chaga przybyła, żeby połączyć się z nami i przemienić nas w nowe formy, które mogą żyć wśród gwiazd. Ute i Gaby wymieniły spojrzenia. Peter Werther dostrzegł uniesione brwi. - Aha, myślicie właśnie, kolejny wariat z szaloną teorią na te- mat Chagi. Zagotował mu się mózg w tym gorącym słońcu, rozrze- dzonym powietrzu, przez te lata samotności. Jest kompletnie cho- ry umysłowo. Rozumiem to. Jest tylu ludzi, którzy mają do przekazania przesłania dotyczące Chagi, a moje bez wątpienia jest najbardziej szalone. A może najzdrowsze. Przewidziano, że nie będzie mi się dawać wiary - możecie nawet wątpić w to, że zaginą- łem na pięć lat po Sprawie Kilimandżaro, a nawet w to, że w ogó- le jestem Peterem Wertherem. Dobra, mam coś, co powinnyście zobaczyć. Wyciągnął lewą rękę wierzchem dłoni do góry. Prawą ręką ściągnął skórzaną rękawiczkę. - Przypatrzcie się dokładnie - powiedział Peter Werther. Z początku Gaby miała wrażenie, że powierzchnia jego dłoni od czubków palców po nadgarstek pokryta jest skomplikowanym tatuażem. Tatuaże we fraktalne wzory były przez krótki czas mod- ne wśród jej kolegów ze studiów w Londynie. Potem pomyślała, że to jakieś dziwne i okropne znamię, skomplikowane meandry pig- mentu. Było coś dziwnie znajomego w tej absolutnej obcości, tak jak na fotografiach przedstawiających detale przedmiotów w wiel- kim zbliżeniu. - O Jezu - szepnęła Gaby McAslan, widząc, co to jest. To była Chaga. Dziedzictwem obcej dżungli był kawałek jej samej wpisany w lewą dłoń Petera Werthera. Drzewa, pseudokora- le, mozaikowe okrycie: pełne, doskonałe, w milionowym pomniej- szeniu. Peter Werther zrzucił lnianą marynarkę. W kolekcji starych filmów nagrywanych na wideo przez ojca Gaby znajdowała się taśma z „Człowiekiem ilustrowanym". Cha- rakteryzacja do tej roli zabierała Rodowi Steigerowi pięć godzin dziennie. Najbardziej skomplikowana praca na skórze w historii kina, ale efekt był zapierający dech. Oto człowiek, Gaby McAslan. Lewe ramię Petera Werthera aż po rękaw jego podkoszulka było pokryte Chagą. Ściągnął bia- ły podkoszulek przez głowę. Plamista infekcja zatrzymywała się na równej linii gdzieś w połowie jego klatki piersiowej - nieźle wy- gląda jak na prawie czterdziestolatka, pomyślała Gaby, czepiając się banalnych obserwacji, jak każdy, kto nie chce dać wiary wła- snym oczom. Chaga obejmowała jego barki, łopatki i wyłaniała się spod ramienia na wysokości trzeciego żebra. - To rośnie - powiedział. Kamera Ute Bonhorst obejrzała do- kładnie mapę jego ciała. - Czy to nie...? — Pytania cisnęły się Gaby na usta. - Boli? Nie. Żadnego bólu. To w tym wszystkim najcudowniej- sze, całkowity brak bólu. I nie musisz się martwić, nie jest zaraźli- we. Powiedzmy tak, że nikt w Co Powiedziało Słońce tego ode mnie nie złapał. To jest moje znamię, mój stygmat. - Jak szybko? To coś odpychało Gaby, a zarazem przyciągało. Chciała tego dotknąć, ale nie była pewna, czy zniesie dotyk. - Bardzo, bardzo powoli. Kilka milimetrów dziennie. Ale po- rusza się równolegle do swej matki, jeśli rozumiesz, o co mi cho- dzi. Proporcjonalnie. I podobnie jak jej, nie da się tego zatrzy- mać. - Próbowałeś? - Wiem to. - Ile czasu ci jeszcze zostało? - Minęło około dziewięciu miesięcy, odkąd przebudziłem się w kwietnym strąku na samym skraju Chagi. Wtedy to była tylko plamka na środku dłoni. Możesz sobie więc policzyć. Jak sądzisz? Jeszcze około roku czy coś takiego? Może dwa lata? Wydaje się, że omija twarz - sądzę, że ona pójdzie na końcu. To wie, jak ważna jest dla nas twarz. - Co wtedy? Peter Werther uśmiechnął się. - Coś wspaniałego, jak sądzę. Wiem, że będę potrzebował mniej pożywienia, wody i snu niż wcześniej. Nawet teraz zdarza mi się zapomnieć na parę sekund o oddychaniu i jak dotąd nie wynikła z tego żadna szkoda. Ute powiedziała coś po niemiecku. - Może - odpowiedział Peter Werther. — Zapytała mnie, czy staję się zdolny do... jak to się mówi? - Fotosyntezy. -Ja. I oczyszczania swojej wody. Czy staję się samowystarczal- ną, zamkniętą jednostką. Może. Nie wiem. Może będę żył wiecz- nie... Cokolwiek się stanie, nie obawiam się tego. Nie ma się cze- go bać: to nie jest śmierć, to nie jest zniekształcenie. To jest przemiana w lepszą istotę, istotę lepiej przystosowaną. Nie jestem przyszłością, ale mogę być czymś przyszłym. Gaby potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Nie na myśl o tym, co Peter Werther jej powiedział, o tym, czy można mu by- ło wierzyć, czy nie, tylko na myśl o prezencie, jaki dało jej życie. To oznaczało materiał dla wszystkich sieci informacyjnych na tej pla- necie. To oznaczało rozkładówki każdego niezdarnego dinozaura Gutenberga. To oznaczało wiadomość w najlepszym czasie ante- nowym każdego serwisu: to było coś, czym zakrztusi się połowa zindustrializowanego świata gapiącego się w swoje mikrofalowe telewizory. To był „Time", „Le Monde" i „Stern", i tytuł na okład- kach wszystkich magazynów w kioskach od Times Square po Ga- re du Nord. To oznaczało wystąpienie Gaby McAslan przed obiektywem kamery. - Nie pozostawią cię w spokoju, kiedy dowiedzą się o tym - powiedziała. - Zawsze można się przenieść. Co Powiedziało Słońce było w porządku. Ale jest mnóstwo miejsc, gdzie mogę zniknąć. - Znajdą cię. Nie dadzą ci swobody, którą my ci dajemy. Nie pozwolą ci mówić tego, co chciałbyś powiedzieć, nie uszanują two- jego przesłania, twojej opowieści, tego, gdzie byłeś i co widziałeś. Będą cię pytać, jak zmienił się świat przez te pięć lat, podczas któ- rych cię tu nie było, co sądzisz o najnowszej modzie, najnowszej muzyce, najnowszej supermodelce i jakich trzech rzeczy brako- wało ci najbardziej, kiedy byłeś w Chadze. Będą pisać artykuły o twoim życiu seksualnym i o zawartości twojej cholernej lodówki. Będą cię pytać o tysiące rzeczy, ale nie będą słuchać. Zrobią z cie- bie gwiazdę. - Wiem o tym. Ale ludzie muszą się przygotować. Muszą zro- zumieć. Nawet jedno moje słowo może wystarczyć. Prorocy nigdy nie znajdują posłuchu we własnym kraju. Nawet jeśli nie będą słu- chać tego, co mam do powiedzenia, zobaczą, że można wejść do Chagi i powrócić stamtąd - może to wystarczy. Wystarczy do czego? - pomyślała Gaby. Dzieci krzyczały coraz głośniej. Przybiegły brzegiem aż do drewnianego pomostu, wołając swojego brata Petera. Peter Wer- ther szybko nałożył swoje ochronne ubrania. - Oni są moją rodziną i moimi przyjaciółmi. Jeśli nie uwie- rzy mi nikt inny, oni uwierzą. Dzieci wtłoczyły się do drewnianej chatki. Wikłacze uciekły przed ich krzykliwymi głosami i niespokojnymi ciałami. Malcy tu- lili się do Petera Werthera, prosząc go, żeby przyszedł popatrzeć, co robią. - To też ich przyszłość — powiedział. -Ja? Wielka chmura, ciemna, płaska od spodu i przechodząca wy- żej w kłębiący się na przestrzeni dziesięciu mil cumulus pojawiła się nad wschodnim urwiskiem i odbiła w jeziorze. 11 Gabygram 8 24 kwietnia z adresu: GMcA@136657NAI:EAFTP Cześć, Reb. Dzięki serdeczne za kilim. Dotarł tu stosunkowo mało naru- szony przez Urząd Celny, jeśli nie liczyć nieuniknionej maleńkiej dziury, którą wycinają w rogu, żeby można było wcisnąć endoskop wykrywający kokainę. To piękna rzecz, zbyt cenna na to miejsce. Kiedy już znajdę jakąś stałą chatę, powieszę go z należytymi hono- rami. A to, jak już pisałam, może się zdarzyć wcześniej niż póź- niej. Pani K. mówi, że to nie jest miejsce dla mnie, mimo że bar- dzo miło było jej mnie gościć - ma słabość do Irlandek; najwyraźniej nie jestem pierwsza, co sprawia, że staję się podejrz- liwa, ale nie mogę teraz wnikać w te sprawy. Ona ma za to przyja- ciela w chórze katedralnym, który pracuje w szpitalu Kenyatta i zna kogoś w jednostce Global AIDS Policy, a ten ktoś z kolei ma lokatora, który może się wyprowadzi. Aha, więc znowu zostałam ciocią Gab? Mała dziewczynka. Hannah pewnie skończy na dwójce, zawsze uważała, że „dwoje wy- starczy, troje to już brak odpowiedzialności". Cieszę się, oczywi- ście, ale ostrzegam: takie rzeczy dzieją się, gdy podrywasz chłopa- ka swojej siostrze. Prawdę mówiąc, Marky i ona byli dla siebie stworzeni, powin- ni zatem być mi wdzięczni za to, że ich sobie przedstawiłam. Nie- którzy ludzie lubią mieszkać w katalogu Laury Ashley. Ja, jeśli bę- dę miała dzieci, to chciałabym mieć ich mnóstwo. Żeby były wszędzie. Hałaśliwe, brudne, niegrzeczne i pełne życia. Bardzo się cieszę, że udała się operacja woreczka żółciowego ojca. Co wiedzą lekarze? Przylądek daje więcej odpoczynku i zdro- wia niż miotanie się we wnętrzu, przysłuchiwanie się ptakom i wia- trom i przemożna chęć wyrwania na zewnątrz - tylko dlatego, że jakiś kretyn z dyplomem lekarskim powie ci, że nie wolno. Przylą- dek musi być fantastyczny o tej porze roku: janowiec w najlepszej formie, cały w pąkach. Tutaj nie czuje się pór roku: zmiany wyni- kaiące z obrotów Ziemi dookoła Słońca są zbyt drobne, żeby bia- ła dziewczyna taka jak ja mogła je zauważyć. Postępy United śledzę na bieżąco przez Sieć; mamy w biu- rze własną ligę - to znaczy ci z nas, którzy doceniają finezję Pięknej Gry, w przeciwieństwie do tych czystek etnicznych, któ- re Amerykanie nazywają futbolem. Nasza własna drużyna SkyNet United radzi sobie ostatnio, hmm, całkiem nieźle. Doko- paliśmy BBC w zeszłym tygodniu: cztery zero, cztery zero, czte- ry zero, cztery zero! Jeden z goli niewielką nogą twojej rodzonej siostry. Tembo był o krok od trzech z rzędu, zaszkodził mu zde- cydowanie zwód w pobliżu pola karnego - sędzia był ewident- nie ślepy, przekupiony albo jedno i drugie naraz, to kwalifikowa- ło się do karnego. Farawayowi udało się wreszcie zatrzymać wszystko, co leciało w jego stronę, w przerwach między chwale- niem się swoim nowym odlotowym dresem całemu stadu dziew- cząt. Następne spotkanie z samą UNECTA, jak tylko w mieście zjawi się wystarczająco dużo ludzi z obu stron, żeby zebrać dru- żyny. A ja jestem sławna. Dziewczyna z prowincji wybiła się. Jeśli mówi się o mnie w Groomsport Drugstore, to znaczy, że rzeczywi- ście zaistniałam. Żałuję, że nie potrafię się tym należycie cieszyć. Jezu, Reb, SkyNet... dostaję animacje od Bliźniąt Manga, których nigdy nie spotkałam, emailuję je na PDU Costelła, tak że są pierw- szą rzeczą, jaką ogląda po przebudzeniu. T.P. dostaje wytrysku, Reb. Gaby McAslan jest figurą w Thorn Tree. Nawet ta suka Abigail Santini umówiła się ze mną na lunch w Norfolk i zdołała zrobić wrażenie, że jest wdzięczna. Nawet Kapitan Biłl z głównego biura poklepuje mnie po plecach. Tłumaczę T.P., że historia Werthera jest warta swojej wagi w kokainie; kiedy więc zamierza wyciągnąć mnie zza biurka i posłać w teren jako korespondenta? Pieprzony nazistowski dupek. Siedzi sobie po przeciwnej stro- nie biurka i mówi mi w oczy: „Wiesz, tak ci dobrze idzie w serwi- sie on-line, że byłoby błędem przenosić cię akurat teraz, kiedy tworzysz własną niszę" - a następnie wciska mi kit o tym, jak to on by chciał, żebym relacjonowała spotkanie sondy kosmicznej -Jblkien" z Japetem na początku przyszłego tygodnia, ponieważ jestem jedyną osobą, której może zaufać, że zrobi to jak należy. Je- zu, Reb, nazwisko Ute Bonhorst pojawia się w napisach, a to ja zrobiłam materiał o Wertherze, caluteńki. Oni nie potrzebują dziennikarza do „Tolkiena". Cholerny dublińczyk. Nigdy nie ufaj południowcom. Dobre wieści: wybieram się do miasta z Oksaną Tielianiną. Syberyjska szamanka. Zostawiła mi wiadomość w Thorn Tree. Kie- dyś, w czasach Wielkich Białych Myśliwych, był to regularny tele- graf w dżungli, a teraz używają go przede wszystkim dupki z Trans- afrykańskich Safari Jeepem: Jerome lub Letitia zawiadamiają Rudy'ego i Charlotte, że spotkają się w Alex, OK? A jeden z nich zaadresowany jest do mnie. Gaby McAslan. Nieortograficznie. Oto on, widzisz? „Za wielkie ptaszki i wódkę, Gaby! Chodź ze mną i spotkaj mężczyzn!" Pisze jak sześciolatka. Idziemy do miejsca o nazwie Elephant Bar na lotnisku Wilsona (ona wymawia to przez dłuuugie „i", co już na zawsze utkwiło mi w głowie), gdzie zbierają się syberyjscy piloci, piją wódkę, rozbijają szklanki i za- wierają męskie przyjaźnie. Mają ścisły kod ubiorów. Bardzo ścisły. Nie wpuszczą cię, jeśli nie jesteś w szortach. Ciemne okulary nie są obowiązkowe, ale jeśli nie widać twoich kolan, wylatujesz. Co za- tem sądzisz? Podkoszulek wystarczy? Hannah może zdobyła face- ta, ale ja zachowałam podkoszulek. Od podkoszulków przynaj- mniej nie zachodzi się w ciążę. Muszę spadać, Reb. Miej oko na moje reportaże o randce „Tolkiena" z Japetem. Ucałowania dla Taty, Paddy'ego, kotów, Hannah i, tak myślę, również pędraków. Zamykam i wysyłam. Ca- łusy, pa. 12 W czasie gdy Gaby McAslan uwijała się w zanieczyszczonym powietrzu ulic Nairobi, Oksana Tielianiną znajdowała się na dru- giej półkuli w interesach UNECTA. Zdobyła również nowy tatuaż: maleńkie drzewko wielkości paznokcia na prawym ramieniu. Sym- bolizowało duszę poszukującą transcendencji i jedności ze świa- tem duchowym: mistyczne wznoszenie się początkującego szama- na na drzewo, aby dostać się we władanie totemicznego zwierzęcia. Totemiczne zwierzę Elephant Bar było widoczne. Za barem wisiały kły, a raczej ich plastikowe kopie, nie ze względu na wraż- liwość ekologiczną, ale dlatego, że prawdziwa kość słoniowa zo- stała wyprzedana na czarnym rynku podczas kryzysu finansowe- go sześć lat temu, zanim pojawił się tu Sibirsk i przerobił Elephant Bar na miniaturowy Irkuck. Teraz zatem były tu tylko zdjęcia słoni, malowidła przedstawiające słonie, plakaty ze sło- niami, batiki, makatki i bambusowe parawany zdobione w sło- nie, podnóżki w kształcie słoni i stoliki wspierające się na rzeź- bionych drewnianych słoniach, zupełnie jak w hinduskiej kosmologii. Były ponadto ikony na ścianach, butelki z napisem „Stolicznaja" za barem i małe srebrne miseczki z kawiorem wzdłuż całej lady. Na jednym jej końcu samowar wypuszczał ob- łoki pary niczym wulkan. - Opowiadają, że słoń wylazł z parku narodowego, który nie był jeszcze wówczas ogrodzony — tłumaczyła Oksana. — Pomasze- rował prosto na główny pas startowy i wpakował się dokładnie w głupią małą cessnę, która właśnie zabierała się do startu. Bum\ Jej kawałki znajdowano w promieniu pół mili we wszystkich kie- runkach. Dlatego nazwali to Elephant Bar. Syberyjczycy w szortach, ciemnych okularach i futrzanych czapach z opuszczonymi nausznikami doszli do wniosku, że kobie- ty przy stoliku potrzebują towarzystwa, więc się dosiedli. Oksana przekonała Gaby, że najwyższy czas wyjść na lądowisko i przyjrzeć się samolotom. Czas spędzony na przyglądaniu się samolotom to czas wyjątkowo dobrze spędzony. Powietrze na pasie było ciepłe. Miękką poświatę wypełnia- ły małe nocne skrzydlate stworzenia. Światła naprowadzania tworzyły jaśniejącą drogę aż do odległej o milę wieży kontrol- nej. Cysterny z paliwem wpychały się pomiędzy stojące samolo- ty niczym głodne prosięta. Noc pachniała kurzem i paliwem lot- niczym. - Sądziłam, że zabierasz mnie tu, żebym spotkała facetów, a nie szklanki wódki i hormony - powiedziała Gaby. Oksana się wzdrygnęła. - Nie ma wielu mężczyzn w tym kraju. Mnóstwo kutasów. Ma- ło mężczyzn. Jeśli trafi ci się mężczyzna, musisz go trzymać moc- no. Powiem ci, jak ich zatrzymać na zawsze. Serbski jeb. Tak wła- śnie. Serbskie pieprzenie. Można w domu, ale jeszcze lepiej na świeżym powietrzu. Upewnij się, że ziemia jest miękka. Masz face- ta. Ustawiasz go, nie? I co? - Rozłożyła szeroko ramiona. - Do- brze i ciasno. Potem włazisz na niego i ujeżdżasz go. Powoli. Bar- dzo powoli. Kiedy wydaje ci się, że dochodzi, zwalniasz, zatrzymujesz go. Po pół godzinie, czterdziestu minutach, jest już całkiem skołowany. Boi się, że umrze, boi się, że nie umrze i że nie może nic zrobić, żeby cię powstrzymać. Dziewczyna na wierz- chu. Inaczej nic z tego. Zawsze dowodzisz. Będzie chciał więcej, ale uważaj z tym, dobrze? Niecodziennie. W święta, urodziny, No- wy Rok. Niech to będzie coś specjalnego, żeby się nie przyzwy- czaił. Będzie twój na zawsze, przyrzekam ci. - Skąd u diabła wiesz to wszystko? - W Irkucku śnieg pada przez osiem miesięcy. W te długie, ciemne noce przy ogniu można się dużo nauczyć. - Nie chodzi tylko o pieprzenie, chodzi o to wszystko — od- powiedziała Gaby. -Jestem tu od trzech miesięcy i czekam, aż coś się wydarzy. Coś prawdziwego: nie reportaż, nie notatka pra- sowa, nawet nie ktoś, kto doświadczył czegoś na własnej skórze. Coś prawdziwego. Chcę zobaczyć Chagę, Oksano, to wszystko. Frustracja doprowadza mnie do szaleństwa. Chcę, żeby coś się wydarzyło. - Sądzę, że twoje modlitwy zostaną wysłuchane, Gaby. Coś się właśnie dzieje. Tankowali paliwo do samolotów przez cały dzień. Coś się zbliża, coś się wydarzy bardzo niedługo, czuję to. Nie wiem co: nie powiedzą nam aż do odprawy, ale ponieważ jestem tym, kim jestem, wyczuwam rzeczy, których inni nie czują. Oksana dotknęła skórzanego amuletu, który nosiła na rze- mieniu na szyi. - Nadchodzą zmiany. Jutro będzie padać. Czuję zapach deszczu. Mój dziadek miał świetny nos do pogody. Odziedziczy- łam to. Przeszły pod skrzydłami krępego, barbarzyńsko wyglądające- go małego odrzutowca: ogon w kształcie litery T, dwa wielkie tur- bośmigła umocowane powyżej zawieszenia skrzydeł. Był to taki sa- molot, jaki wymalowano na wyblakłym podkoszulku bez rękawów Oksany. Dwóch czarnoskórych żołnierzy przeszło przed dziobem samolotu. Poznali Oksanę i niewyzywająco skinęli głowami w stro- nc Gaby. Trzymali swą broń maszynową z niedbałością charaktery- styczną dla afrykańskich żołnierzy, jakby były to worki jarzyn. Oksana czułym gestem położyła dłoń na kadłubie. -Ten jest mój. Nie jest piękny, ale kocham go. Zrobi dla mnie wszystko, wszędzie poleci. Dobry jak mężczyzna. Może nawet lepszy- Nie potrzebuję serbskiego jebania, żeby zachować jego wierność. Poniżej szyby kokpitu wymalowano sprayem jakieś słowo w cy- rylicy. - Co to za napis? - To nazwa. „Dostoinsuwo". Znaczy „godność". Chodź, poka- żę ci coś. Oksana otworzyła pokrywę luku. Od dotyku dłoni rozłożyły się schodki. Gaby weszła za nią do kokpitu. Oksana zrzuciła katalog wysyłkowy kalifornijskiego magazy- nu New Age z pustego fotela drugiego pilota. Pokład „Dostoinsu- wo" była ołtarzykiem szamanizmu ery kart kredytowych. Z okien kokpitu zwisały skórzane sakiewki niczym wysuszone na słońcu moszny. Pokrywa luku była pomalowana farbą do szkła w linie przypominające Drzewo Przodków. Ikony wielkości paznokcia spoglądały spomiędzy wyłączników na suficie z uduchowioną obo- jętnością typową dla prawosławnych świętych. Drzwi pokładowe oklejono kolorowymi odbitkami mandali, w zagłębieniach deski rozdzielczej spoczywały kryształy o różnym zabarwieniu i właściwo- ściach duchowych. Nad główną konsolą widniał rządek przyklejo- nych zbielałych czaszek totemicznych zwierząt Oksany; samą kon- solę pomalowano zielonym lakierem samochodowym, który złuszczał się tu i ówdzie pod wpływem przepływu powietrza. Ma- leńkie dzwoneczki błyszczały i podzwaniały w podmuchu z szybów wentylacyjnych, kask wirtualnej rzeczywistości ozdobiony został wymalowanymi rogami renifera. - Wygląda jak po wybuchu w sklepie z magicznymi przedmio- tami, ale go kocham - powiedziała Oksana. - Zanosi mnie wysoko, tom gdzie mieszkają duchy, i zbiera na swych skrzydłach moc wyso- kich miejsc, tak że mogę przywieźć ją z powrotem na ziemię. Nie śmiej się, Gaby. Nie czujesz jej, nie masz mocy w swych genach. Nie śmieję się, pomyślała Gaby. To coś najbardziej rzeczywi- stego, co istnieje. To jest to, co sprawia, że chcesz coś robić, chcesz tak bardzo, że umrzesz, jeśli nie będziesz mógł tego zrobić. Ale nie możesz tego dotknąć ani uchwycić, bo w chwili, gdy zaczniesz zastanawiać się, co to jest, odwrócisz się od źródła i zabijesz je. Możesz to znaleźć tylko wtedy, kiedy nie szukasz, zobaczyć, kiedy patrzysz w inną stronę. To jest czysty byt. Dhyana. Mieszka w kok- picie samolotu An72F na wysokości dwudziestu tysięcy mil rów- nie dobrze, jak w biuletynach informacji i wideo w złożonym mul- timedialnym serwisie wiadomości, ale nadejdzie tylko jako nieproszony gość. Oksana wsunęła dłoń w rękawicę manipulatora, nastawiła go na symulowany lot i wskazała palcem za okno ku samolotowi sto- jącemu naprzeciwko „Dostoinsuwa". Byt niepodobny do którego- kolwiek z pozostałych na lotnisku Wiiilsona: długi, niski, wysmu- kły, skrzydła odrzucone do tyłu, dziób zadarty ku gwiazdom. Wydawało się, że przebija noc. - Piękny, nie? Piękny ptak - powiedziała Oksana. - Tupolew 161. Reprezentacyjna odrzutowa wersja starego radzieckiego bombowca blackjack. Najważniejszy transportowiec UNECTY. Dopalacze Kuzniecowa, prędkość 2,2 macha na piętnastu tysią- cach stóp. Ruchome skrzydła. Zabierze cię dokądkolwiek na świe- cie. Rzecz jasna nie dadzą Oksanie tym polatać. Tylko dla męż- czyzn. Wielkie cacko dla machos. Skrzydlaty penis. Ale pewnego dnia, pewnego dnia, Oksana Michajłowna siądzie w fotelu kapi- tana tam w górze. Moja ambicja, Gaby. Widzisz? Obie jesteśmy biednymi, nieszczęśliwymi, sfrustrowanymi kobietami. Ty z po- wodu Chagi, ja z powodu wielkiego naddźwiękowego fiuta. Ale kiedy będziemy szczęśliwe, nie zapomnimy o tym, co, Gaby? Kie- dy spełnią się marzenia i pojawią się mężczyźni, nie pozwolimy im nas rozdzielić, prawda? Mężczyźni przychodzą, mężczyźni od- chodzą, przyjaźń trwa. Wyciągnęła ręce. Poruszona szczerością nieporadnej mowy Syberyjki Gaby chwyciła je w swoje dłonie. - Kiedy tylko zechcesz, kiedy tylko będziesz potrzebować, za- wsze będę przy tobie. Kiedy on odejdzie, bo oni wszyscy w końcu odchodzą, przyjdziesz do mnie. Ja nie odejdę. Zamknęły za sobą „Dostoinsuwo" i wróciły do Elephant Bar. Syberyjczycy śpiewali piosenki z musicali; „Thumbelina" wycho- dziła im zadziwiająco czysto. 13 Deszcz obudził Gaby dziesięć sekund wcześniej, niż wezwał ją stojący na nocnej szafce PDU, a to z kolei stało się dziesięć sekund przed tym, jak pani Kivebulaya zapukała i weszła do pokoju z fili- żanką wyjątkowo mocnej kawy. - Masz dziesięć minut na wypicie tego i ubranie się, zanim przybędzie tu Jake Aarons - oświadczyła. - Pomyślałam, że po ostatniej nocy możesz tego potrzebować. Gaby odwróciła oczy od rozpaczliwej bieli lampki nocnej. Czuła mdłości, odwodnienie i gorączkę. - Która jest godzina? - Kwadrans po czwartej. Kwadrans po czwartej? Jake Aarons? Dziesięć minut? - Mobilizacja we wszystkich agencjach informacyjnych - po- wiedziała pani Kivebulaya. - Coś się dzieje, nie wiem tylko co. Masz w sam raz czas, żeby to wypić, zrobić dobrą minę i wyjść, mo- ja droga. Lalo tak, że Gaby przemokła do suchej nitki na kilku jardach dzielących werandę pensjonatu od landcruisera SkyNetu. Dopie- ro gdy zapięła pas, a Jake Aarons ruszył, zaczęła się zastanawiać, ja- kim sposobem pani Kivebulaya wiedziała wcześniej niż agencje informacyjne, że dzieje się coś ważnego. - Pachniesz jak browar Tusker — powiedział Jake Aarons. Nie otrzymał ostrzeżenia wcześniej niż Gaby, a jednak był elegancki, ogolony, skropiony wodą kolońską i profesjonalny w każdym calu. Gaby podejrzewała, że wewnętrzne kamery nigdy nie przestawały rejestrować jego życia. Tego ranka w mieście plątały się wyłącznie agencje informa- cyjne i wojsko. Gaby nie widziała nigdy tylu żołnierzy. Zmobili- zowano całe dywizje, które przetaczały się po opustoszałych uli- cach ciężkimi powolnymi, długimi na czterdzieści czy pięćdziesiąt wozów konwojami. Żandarmeria wojskowa w ociekających bia- łych pelerynach ONZ zatrzymywała na skrzyżowaniach cywili, że- by przepuścić ciężarówki. Oglądani z ciepłego, oświetlonego wnętrza landcruisera wyglądali dziwnie bezcieleśnie, niczym wod- niste białe upiory. Arterię Uhuru zatkały transportery opance- rzone. Coś rozleciało się przy wiadukcie kolejowym. Jake Aarons uśmiechnął się na widok zmokniętych błękitnych hełmów wzy- wających go do zatrzymania się czerwonymi reflektorami i wje- chał swoim 4x4 na trawnik oddzielający nitki autostrady. Wielkie terenowe opony wgniotły miejskie klomby i trawniki w czerwone błoto. - Mamy żywy okaz. Pocisk biologiczny. Spadł jakieś cztery go- dziny temu w Parku Narodowym Nyandarua. - O Jezu, Jake... - Wygląda na to, że śledzili go przez kilka dni. Wiedzieli do- kładnie, gdzie ma spaść, ale gnojki stamtąd - skinął głową w stro- nę Kenyatta Center - nie chciały prasy, dopóki nie zabezpieczą okolicy. Rzecz jasna nic nie poruszy się w tej mieścinie, żebyśmy o tym nie wiedzieli, więc w chwili kiedy wozy ruszyły, zaczęliśmy coś podejrzewać i musieli się ujawnić. Gdyby nam powiedzieli, za- nim to się stało, mielibyśmy największy temat od czasów Zmar- twychwstania, ale przecież zawiozą nas tam za darmo, zatem uskarżanie się byłoby małostkowe. Gaby przypomniała sobie ostrzeżenia Oksany i otępiający smród paliwa lotniczego. Jake wziął keepie-leftie koło Narodowego Stadionu Sportowego z szybkością pięćdziesięciu mil na godzi- nę. Gaby poczuła, że tył samochodu pływa i zacisnęła palce na uchwycie. - Przeleciał tuż obok góry Kenia i spadł nieco na zachód od Treetops. Pieprznął w Nyeri. Dlatego żołnierze nie mogą go ru- szyć. ONZ mobilizuje wszystkie siły do masowej ewakuacji. Nigdy im się to nie uda, tu nie chodzi o przeniesienie kilku tysięcy ho- dowców bananów z plemienia Wa-chagga do obozów przesiedleń- czych. To jedna z najgęściej zaludnionych okolic Kenii. A poza tym, czym tu się martwić? Chodzi naprawdę o to, że wielkim tego świata nie podoba się pomysł, iż pierwszy kontakt z Obcymi miał- by przypaść tym, których uważają za bandę zasranych dzikusów. Kiedy pan Obcy wylezie już z Chagi, pierwszym napotkanym przez niego człowiekiem powinien według nich być wysoki, piękny, blondwłosy Aryjczyk - amerykański lub rosyjski komandos z wiel- kim karabinem. Politycy kenijscy mają już dość wuja Sama i chcą, żeby UNECTA ustanowiła priorytety badawcze w razie kontaktu między człowiekiem i Chagą. Twój kawałek z Wertherem dał im zapłon - znalezienie się tam nie oznacza automatycznego wyroku śmierci. Wojskowa machina pozostała za nimi. Jedynymi pojazdami na drodze były teraz 4x4 należące do agencji informacyjnych, przepychające się po alei i opryskujące się wzajemnie błotem. W ciemności po obu stronach szosy slumsy kuliły się w strumie- niach wiosennego deszczu. - Nairobi jest martwe - powiedziała Gaby, trzeźwiejąc w przy- spieszonym tempie. -Jest teraz czterdzieści mil na północ stąd. Ile to potrwa? Trzy, cztery lata? Nyandarua i Chaga z Kilimandżaro trzymają Na- irobi jak w szczypcach. Dwadzieścia samochodów czekało w ogonku przed wjazdem na lotnisko, podczas gdy błękitne hełmy sprawdzały akredytacje. Biały żołnierz z włosami milimetrowej długości pomachał do landcruisera SkyNetu, żeby przejeżdżać. Strugi deszczu przeci- nały wiązki światła lamp sodowych pod kątem prostym. Ubrani na biało funkcjonariusze ONZ biegali z blokami papieru, usiłując odnaleźć właścicieli samochodów porzuconych na pasie dla tak- sówek. CBS. STAR, Tass. UPI. Takie nazwy wymalowano na tere- nówkach. Jake posuwał się po zewnętrznym pasie, dopóki nie do- strzegł logo SkyNetu. Błękitny beret usiłował zmusić go do dalszej jazdy. - Odpieprz się - powiedział z rozbrajającym uśmiechem przy wtórze grzmotu kołującego odrzutowca. Cały zespół wschodnioafrykańskiego oddziału SkyNetu zebrał się przy otwartych tylnych drzwiczkach landcruisera należącego do T. R, który usiłował ustalić z tego miejsca strategię. Gaby skinę- ła głową do Tembo, który mocował zabezpieczenie Velcro na wo- doszczelnym pokrowcu swojej kamery. Faraway, który mógł spo- glądać ponad głowami tłumu, pomachał do niej. Abigail Santini napotkała spojrzenie Gaby i uśmiechnęła się uprzejmie. Antonowy kołowały powoli, hucząc i wyrzucając tony pyłu wodnego ze swych silników Coanda. Gaby nigdy nie słyszała nic równie głośnego. - Dobra, jesteśmy już wszyscy - krzyknął T. P. -Jake, ze mną i z obsługą kamery. Cała reszta wie, co ma robić. Kiedy wyląduje- my, będzie na nas czekał transport. Na miłość boską, nie dajmy się rozdzielić. Co robimy? Rytualny odzew został zagłuszony przez wycie startującego w deszcz wielkiego tupolewa. Kobiety w błękitnych beretach i mo- krych panterkach prowadziły już nieanglojęzycznych korespon- dentów i ich kamerzystów do czekającego antenowa. Turbiny za- częły się kręcić. Gaby odgarnęła z oczu mokre włosy. - T. R! A co ze mną? Nie mógłby chyba mieć bardziej zdumionej miny, gdyby prze- mówił do niego samochód. - O Jezu, Gaby. Właśnie. Ważne zadanie dla ciebie. Będzie konferencja prasowa w związku z sondą „Tolkien" w regionalnej kwaterze głównej w Kajiado. Miał się tym zająć Jake, ale gdy to wy- buchło, no cóż, musi to być ktoś z działu on-line. Ty i Ute weź- miecie samochód i zajmiecie się tym dla mnie, prawda? Biuro prześle mi materiał do Nyeri, jeśli okaże się czymś wstrząsającym wszechświatem. Polegam na tobie, Gaby. Co robię? Abigail Santini pomachała od wejścia do samolotu. Oba silni- ki nabierały mocy, pilot sprawdzał klapy. - Nie zabieracie mnie. - Ktoś musi pilnować interesu. Powierzam ci wielką rzecz, Gaby. Co to jest? - Pieprz się, T. P. Costello! - krzyknęła, ale przejeżdżający sa- molot zagłuszył jej słowa. - To nie w porządku. Odwrócił się w połowie drogi do samolotu, żeby pomachać do niej na pożegnanie. - To jest pieprzone nie w porządku! Właz zatrzasnął się za nim. Antonow ruszył ze swego stanowi- ska. Pod okienkiem kokpitu widniał napis cyrylicą. „Godność". Silny podmuch zwiewał Gaby włosy na twarz, przyklejał jej mokre ubranie do ciała. -Jesteś mi za to sporo winien, Costello. Patrzyła, jak Oksana wyprowadza antenowa na główny pas startowy. Samolot wzniósł się bardzo szybko, ostro, jak skoczek wzwyż. Patrzyła, jak wzbija się w górę, dopóki jego światła nie znik- nęly w deszczowych chmurach, a potem wróciła do 4x4 i uświado- miła sobie, że nie ma pojęcia, jak dotrzeć do domu. 14 Odległy o miliard i dwieście pięćdziesiąt milionów mil glos szepnął i coś obudziło się do życia. Można by to nazwać aniołem i nie byłoby się dalekim od prawdy. Miało wydłużony, smukły kształt i złote skrzydła, było przejrzyste. Frunęło w niekończącej się ciemności. Odznaczało się delikatnym pięknem, ale i mocą; przebyło długą drogę, leciało szybko. Jak w przypadku aniołów Jahwe, jego jedyną myślą było spełnianie nakazów swego mistrza. Niczym one było posłańcem. Sześć lat wcześniej głos dał temu zadanie i wysłał je w długą, pokrętną drogę. Głos przemówił znowu i to uśpił. A w swym śnie leciało dalej w wielką ciemność. Teraz doleciało tak daleko, że głos potrzebował ponad godziny, żeby dotrzeć. Należąca do NASA sonda kosmiczna „Tolkien" przebudziła się i przygotowała do wykonania zadania. Jej posłuszeństwo nie zmniejszyło się w wyniku długiego lotu i snu. Ustawiły się wysięgni- ki kamer, obiektywy skierowały się ku przedmiotowi zaintereso- wania. Skrzydła baterii słonecznych z pogiętej złotej folii rozłoży- ły się, chociaż w tej odległości od Słońca mogły stanowić tylko uzupełnienie dla energii z baterii jądrowych. Odrzutowe silniki sterujące przeczyściły gardła, próbniki przygotowały się do działa- nia. Dwadzieścia różnych zmysłów nastawiło się na wciąż niewi- doczny cel. Wąskopasmowe anteny poszukiwały odległej jasnej plamki Ziemi. Niczym anioł — robot nie miał ciekawości ani woli. Nie wpro- wadziło go w roztargnienie tytaniczne piękno Saturna. Jaskrawe pierścienie i wpadające w oko wiry gazów wielkości kontynentów nie mogły sprowadzić go z drogi obowiązku. Przelot obokjapeta musi udać się za pierwszym podejściem. Niebieska mechanika po- zwala na jeden jedyny strzał. Leciał daleko i szybko, ale zdarzenia go przegoniły. Najpierw Sprawa Hyperiona, z której okazji zamówiono nowy pojazd i wy- słano go w sześć miesięcy po „Tolkienie". Mechanizmy orbitalne były dla niego mniej przyjazne: wzajemne pozycje planet, od któ- rych pól grawitacyjnych odbijał się niczym warta miliard dolarów piłka, sprawiały, że dotrze do Przerwy Hyperiona dwa lata po tym, jak „Tolkien" okrąży Saturna i pogrąży się w wielkiej ciemności. Wydarzenia wyprzedziły także tę sondę: Sprawa Kilimandżaro za- ćmiła obie misje kosmiczne. Nie ma już potrzeby przemierzania całego Układu Słonecznego, żeby przez dziesięć minut popatrzeć na to, co tajemnicze i obce. Tajemnicze i obce pełznie przez rów- niny Afryki, dżungle Ameryki Południowej i tropikalne lasy In- donezji z prędkością pięćdziesięciu stóp dziennie. Kiedy od Japeta dzieliło go dziesięć godzin, „Tolkien" rozpo- czął obserwację. Analitycy studiowali obrazki wypluwane przez ko- lorowe drukarki, ale czarny księżyc strzegł dobrze swych tajem- nic. Naukowcy z NASA czekali sześć lat. Kilka godzin więcej nic nie znaczy. Astronomia uczy cierpliwości. Później będzie lepiej. Perylunium umieści „Tolkiena" w odległości pięciuset mil od po- wierzchni księżyca z prędkością względną sześćdziesięciu mil na sekundę. Szczegóły zaczęły się ukazywać przy T-3600. Odbicia z Sa- turna i światło Słońca tak odległego, że było zaledwie jasną gwiaz- dą, pomogły dostrzec, że widoczna powierzchnia ma bardzo zło- żoną, niemal fraktalną strukturę. Przy T-2000 kamery reagujące na podczerwień ukazały pierwsze mapy termiczne na widocznej półkuli. Jak powiedział pewien dowcipniś, podczerwony obraz Ja- peta trudno byłoby odróżnić od pizzy pepperoni. Zlokalizowane źródła ciepła unosiły się na morzu półpłynnej skorupowatej mate- rii pokrytej siecią chłodniejszego, niezidentyfikowanego materia- łu. Po mapie rozrzucone były małe, twarde, okrągłe ogniska zim- na. Jak czarne oliwki. Jakiekolwiek było znaczenie tych struktur, Japęt był o ponad sześćdziesiąt stopni KeMna cieplejszy, niż powinien. Przy T-500 kamery o wysokiej rozdzielczości odkryły nowe tajemnice. Obrazy CCD wynurzały się linia po linii. Naukowcy patrzyli. Ujrzeli głębokie na dziesięć mil kaniony wypełnione płynem, który nie powinien utrzymać się w tym stanie w środo- wisku Japeta. Ujrzeli obsydianowe atole wznoszące się pierście- niowymi ścianami tysiące stóp ponad powierzchnię księżyca. Uj- rzeli, że atole najeżone są czarnymi włóknami długimi na setki stóp. Ujrzeli sieci czarnych macek pełznących z wysiłkiem po ziarnistej czarnej powierzchni. Ujrzeli rozkwitające powoli czar- ne kwiaty wielkości miast. Ujrzeli strome czarne uskoki otwiera- jące się niczym rany i wyrastające z nich twory, na które języko- wi brak nazw. Ujrzeli czarne meduzy wielkości wysp na Pacyfiku unoszące się z gorących miejsc ku smugom azotowej atmosfery. Ujrzeli powolne fale przetaczające się przez oceany niespokoj- nych czarnych łusek. Ujrzeli pylony wysokości wieżowców wy- strzelające ponad skorupę powierzchni i rozpościerające się w czarne pióropusze. Ujrzeli, jak czarne pióra marszczą się na wietrze, który nie miał prawa wiać, i zwracają się ku dalekiemu, niewidocznemu zespołowi zmysłów „Tolkiena". Czerń. Wszędzie czerń. Nie potrafili tego pojąć, ale wiedzieli, co mają przed oczami. Wiedzieli, gdzie już to oglądali, ale nie mieli odwagi się odezwać. Przy T-0 „Tolkien" wypuścił swoje próbniki powierzchnio- we. Kiedy „Bilbo", „Frodo" i „Sam" podążali w kierunku Japeta, „Tołkien" obrócił się wokół osi i wysłał na księżyc wiązkę pro- mieni rentgenowskich. Analizatory widma odczytywały światło pochodzące ze zranionego satelity, podczas gdy z próbników powierzchniowych wielkości pocisków moździerzowych płynę- ły dane dotyczące atmosfery, grawitacji i promieniowania elek- tromagnetycznego. A potem „Tolkien" wszedł w strefę zaciem- nienia po niewidocznej stronie księżyca i strumień informacji został na pewien czas zatrzymany. Przy T-240 sonda wychynęła znów z radiowego cienia i rozpoczęła mozolny przekaz danych w stronę Ziemi, dopóki wystarczało jej mocy w akumulatorach. Czas transmisji wyniósł dwadzieścia dziewięć godzin i siedem minut. Na trzeciej planecie od Słońca panowie „Tolkiena" od- siewali, analizowali i interpretowali przekaz z Saturna i zastana- wiali się, czy powiedzieć ludzkości to, czego ludzkość już się do- myślała. Materia, czarna materia pokrywająca Japeta. To była Chaga. A potem głos przemówił po raz ostatni i „Tolkien" umilkł, a pole grawitacyjne Saturna zakręciło nim jak bąkiem i wyrzuciło poza Układ Słoneczny. Dobry i wierny anioł upadł szybciej niż ja- kikolwiek przedmiot wykonany przez człowieka, ulatując ku gro- nom galaktyk w konstelacji Panny. W chwili gdy poczuje przycią- ganie jakiegoś innego pola grawitacyjnego, Ziemia będzie już tylko sterylną kupką popiołów przylegającą mocno do napęcznia- tego czerwonego Słońca. Głos, który obudzi „Tolkiena" z jego Wielkiego Snu, nie będzie głosem człowieka. 15 Słońce stało wysoko. Dzień był upalny i jasny. Niebo bez jed- nej chmurki — głęboki błękit, który zaburza poczucie odległo- ści. Deszcz przeniósł się na gorącą, suchą północ. Uparty wiatr wyssał przelotne deszcze do cna i ziemia obróciła się w proch. Dzisiaj, podobnie jak każdego innego dnia, drogę wypełniali uciekinierzy. Znajdowało się na niej pięćdziesiąt tysięcy ludzi, całe plemiona przemieszczały się na północ w tempie nissana- -furgonetki, ciężarówki do przewozu bydła, wozu zaprzężonego w osła lub własnych zmęczonych, nagich stóp. Niektórzy poga- niali kijami wynędzniałe krowy. Inni usiłowali powstrzymać swe kozy od wpadnięcia pod koła pojazdów. Nagie, poczerniałe od ognia wraki zaśmiecały pobocza, porzucone, kiedy się popsuły lub kiedy po prostu skończyło się paliwo. Szosa do Kajiado stała się rozciągającym się na pięćdziesiąt mil złomowiskiem. Bandy chudych, wysokich wyrostków w podkoszulkach reklamujących producentów nawozów rabowały wraki. Marne pozostałości skła- dali w bagażnikach niewiele mniej zniszczonych furgonetek. Uciekinierzy zdążający ku autostradzie stanowili czarne plamki w falującej mgiełce upału, wznoszącej się nad otwartą przestrze- nią poza szosą. Wysoki, wąski pióropusz kurzu oznaczał pojazd. Szeroki i niski pióropusz oznaczał bydło. Ludzie poruszający się pieszo, dźwigający cały swój dobytek w zawiniątkach na głowach, nie podnosili tumanów kurzu. Białe wojskowe półciężarówki z gwiaździstymi sztandarami powiewającymi dziarsko na antenkach przemykały wzdłuż szosy najszybciej, jak potrafiły. Nie przejmowały się innymi użytkowni- kami, poruszającymi się na nogach, kopytach czy kołach. Pył przez nie wznoszony osiadał równo na wszystkich. W odległości około mili od siebie na miękkim poboczu stały transportery opancerzone. Błękitne hełmy w okularach RayBana spoglądały obojętnie na szeregi uciekinierów, opierając nagie ramiona na obrzydliwie potężnych karabinach. Znacznie rzadziej zdarzały się stacje pomocy UNHCR: kilka land roverów i płócienne parawa- ny, pod którymi starzy mężczyźni o wielkich oczach i wielkich zę- bach spoglądali ci w twarz, a bezwłose, zakurzone niemowlęta poszukiwały zwiotczałych sutków swych matek. Jeśliby im powie- dzieć, że ludzie wysłali maszyny na księżyce Saturna, roześmiali- by się gorzko i poklepali się po wychudłych udach. Był to miły i piękny dzień, a Gaby McAslan jechała tą drogą na południe, do Kajiado. Obok niej siedziała Ute Bonhorst. Opu- ściły dach i włączyły radio, które nadawało klasycznego zachod- niego rocka, co zdarzało się czasem w przerwach między muzyką afrykańską. Dwie kobiety podśpiewywały do wtóru. Muzyka i wiel- kie, drogie auto pozwalały im odizolować się od epickiego nie- szczęścia na drodze. Profesja Gaby nie należała do znanych z mi- łosierdzia, a życie w Afryce zaczynało się dodatkowo przyczyniać do brutalizacji. Za Isinya grupa młodych mężczyzn zgromadziła się przy drodze wokół martwego lwa. Kajiado wyrosło na skrzyżowaniu drogi prowadzącej na po- łudnie do Tanzanii z linią kolejową biegnącą ku salinom nad jeziorem Magadi. Rozległe równiny i charakter architektury sprawiały, że John Wayne ze swym koniem czuliby się tu jak w domu. Sklepiki i warsztaty chowały się za drewnianymi chod- nikami, dostosowanymi do pochyłości głównej ulicy dzięki dłu- gim, niskim schodom. W sklepach Masajów w najwyżej położo- nej części miasta sprzedawano wszystkie rzeczy potrzebne człowiekowi i sporo niepotrzebnych. Kilku Masajów - wysokich, pięknych, szatańsko aroganckich - można było wciąż dostrzec na werandach domów. Włócznie, które mieli przy sobie, pozba- wiły życia niejednego lwa. Gorący wiatr z równin rozwiewał sza- ty w kolorze ochry, obnażając szczupłe uda, pośladki i genitalia. Byli tak dumni, że nie zwracali na to uwagi. U podnóża wznie- sienia znajdował się obóz przejściowy. W południowej Kenii nie było już miejscowości, do której - niczym zmutowany syjamski bliźniak - nie doczepiłby się obóz przejściowy. Ten obok Kajia- do był mniejszy niż pozostałe i zmniejszał się każdego dnia. Zbyt blisko Chagi. Zarówno ludzie z obozu, jak i z miasta zostaną la- da moment wydziedziczeni. Co bogatsi właściciele ziemscy i lu- dzie wykształceni już się wynieśli. Co dzień jakiś sklep zamykał podwoje lub opuszczał żaluzje i już na zawsze pozostawał za- niknięty. W zeszłym tygodniu ze ściany banku narodowego wy- rwano za pomocą liny przywiązanej do matatu marki Peugeot je- dyny bankomat. Nie było już policji, która mogłaby poprowa- dzić dochodzenie. Jedynym dobrze prosperującym przedsiębiorstwem w mie- ście była UNECTA. Ale tylko przez chwilę, później i ona będzie musiała spakować manatki i odejść jak inni, pozostawiając Kajiado na pastwę Chagi, pełznącej po torach kolejowych, w górę głów- nej ulicy i przez drzwi masajskich sklepów. Do tego czasu Połu- dniowa Regionalna Kwatera Główna w Kajiado była najdalej wysu- niętą placówką administracji UNECTA, koordynującą pracę ruchomych baz rozrzuconych w czterech najważniejszych punk- tach wokół Kilimandżaro. Kwatera regionalna - w przeciwieństwie do miasta Kajiado - była od początku przeznaczona do opuszczenia. Zbudowano ją ze zbieraniny prefabrykatów, nadmuchiwanych kopuł i wszędo- bylskich kenijskich pustaków. Rozrastała się. Ziemia staje się ta- nia, kiedy właściciele wiedzą, że i tak zostanie im odebrana. Woj- sko wybudowało wielką, drogą bazę, w której znalazło się niewielkie, ale dobrze wyposażone lotnisko i warsztaty napraw- cze sprzętu działu badawczego, od odpornych na Chagę kamer po pojazdy na gąsienicach służące do przewozu ruchomych labo- ratoriów. Strażnicy przy siatce otaczającej teren sprawdzili tożsamość Gaby i Ute na PDU i przesłali dane do jedynego budynku w Ka- jiado, który miał więcej niż dwa piętra - masywnego, pozbawio- nego okien pięćdziesięciostopowego baraku oznaczonego JEDNOSTKA DWUNASTA. Był to obiekt o jakimś znaczeniu: zo- stał pomalowany na kolor oliwkowobrązowy i otoczony drutem kolczastym. Sala konferencyjna Centrum w Kajiado mieściła się w dawnym kinie. Wisiały tu wciąż plakaty z ostatnich seansów: wielki afisz „Dziesięciorga przykazań" i Jackie Chan w „Rozró- bie w Starym Szanghaju". Wnętrze pomalowano na ponury czer- wony kolor, który w połączeniu z wygiętym sufitem i ścianami kojarzył się Gaby z otwartymi ustami. Składane siedzenia znaczy- ły wypalone papierosami dziury. Wiele rzędów było już zapeł- nionych. Gaby znała wystarczająco dużo twarzy, żeby rozpoznać wszystkich młodszych pracowników. Więksi gracze pojechali do Nyandarua, a ich twarze ukazywały się na jasnoniebieskich ekra- nach. Tam gdzie Charlton Heston unosił kiedyś kamienne tablice, wisiały teraz wielkie rogi i góra - logo UNECT Ajriąue. Na estra- dzie poniżej stał długi stół i trzy krzesła, trzy bloki papieru i pió- ra, trzy karafki wody z odwróconymi szklankami i dwadzieścia mi- krofonów przyklejonych taśmą do krawędzi stołu. Troje ludzi wyszło zza kulis i zasiadło za stołem. Gwar w kinie ucichł. Po lewej siedziała kobieta o południowej urodzie ubrana w elegancką garsonkę. Garsonka bardzo szybko wymięła się i prze- pociła w duchocie i upale sali kinowej. Po prawej zasiadł pokazo- wy Kenijczyk, który zdawał sobie sprawę, że jest figurantem - a fakt, że zabawiał się w znudzony, nieobecny sposób swoim notat- nikiem i piórem, miał obwieścić wszystkim, że wkurzy się, jeśli bę- dzie musiał odpowiadać na jakiekolwiek pytania wazungu. W środ- ku usadowił się mężczyzna, który podbiegł do Gaby McAslan przy bankomacie na Latema Road, pocałował ją w usta i ocalił w ten sposób przed utratą pięciuset szylingów w pierwszym dniu jej po- bytu w Nairobi. - Kto to jest ten facet w środku? — szepnęła Gaby. - Doktor Shepard - odpowiedziała Ute Bonhorst. - Kierow- nik naukowy w Tsavo West. Gaby położyła podbródek na oparciu pustego krzesła przed nią i przyglądała się dokładnie, jak ten mężczyzna nalewa sobie szklankę wody, wypija łyk i spogląda na swoich towarzyszy. - OK, jeśli wszyscy już są, możemy zaczynać - powiedział. Przypomniała sobie środkowoamerykański akcent Jimmy'ego Ste- warta i jaśniejące błękitne oczy. - Komunikaty dla prasy wraz z peł- nymi danymi technicznymi zostaną rozdane po konferencji przed budynkiem. Czy wszyscy dobrze mnie słyszą? Państwo z tyłu? Ute Bonhorst założyła na ramię kamerę wideo z wymalowa- nym na boku logo SkyNetu. Gaby sprawdziła baterie w cyfrow/m dyktafonie. - Cieszę się, że widzę tak dużo osób. Oczywiście zostaliśmy zepchnięci na bok przez Chagę, która postanowiła zrobić sobie reklamę w Nyeri. Tymczasem sonda „Tolkien" dała nam więcej, niż się spodziewaliśmy. Dlatego dziękuję za przyjście na nasze skromne przedstawienie. Rozległ się pomruk grzecznościowego śmiechu. Mówca przedstawił siebie i ludzi siedzących po obu jego stronach. Mówi- li krótko. Następnie doktor Shepard nakreśli! główny temat kon- ferencji prasowej. Każda z czterech baz obserwacyjnych Chagi pełniła odmien- ną funkcję. Ol Tukai, dwanaście mil na południowy wschód, spe- cjalizowała się w taksonomii i klasyfikacji. Wycofująca się w tempie pięćdziesięciu stóp dziennie przez równinę Engaruka ku Ngoron- goro baza Tinga Tinga usiłowała rozwiązać problem symbiotycz- nej ekologii Chagi. Na południe od góry baza Moshi poruszała się po wielkim, pustym płaskowyżu Lossongoi i badała klimatyczne i środowiskowe wpływy obcej biosfery we Wschodniej Afryce oraz sposób, w jaki Wschodnia Afryka przystosowywała się do tego. Ba- za Tsavo West natomiast czołgała się po wielkim rezerwacie zwie- rzyny, od którego wzięła swoją nazwę, ku nietrwałej drodze i linii kolejowej Nairobi—Mombasa i wgryzała się w tajniki biologii mo- lekularnej i komórkowej. Odkrycia dokonano właśnie tam - wśród atomów w krainie kwantowej nieoznaczoności. Pomiędzy życiem ziemskim i Chagą istniał pomost. Była to chemia atomów węgla, ale Chaga nie składała się z łańcuchów i pierścieni węglowych znanych na Ziemi. Jej budowa opiera się na sześćdziesięcioatomowej piłce cząsteczki fulerenu, jej chemia organiczna to trójwymiarowa architektura kopuł, łuków, wspor- ników, tuneli i siatkowych szkieletów. — Cząsteczki są niezwykle skomplikowane, długie na setki ato- mów - powiedział doktor Shepard, mierząc czerwoną kropką swe- go wskaźnika laserowego w ekran, na którym zderzały się z sobą druciane sfery, a pokręcone molekularne wnętrzności wiły się i przeplatały. Założę się, że to jedyny garnitur, jaki ma, pomyślała Gaby McAslan. - Zamknięte w wydrążonych cylindrach stają się zasadniczo maszynami wytwarzającymi atomy. Fabryki molekularne. Oto me- chanizm, dzięki któremu Chaga wchłania i przetwarza ziemski węgiel - przede wszystkim w formie roślinnej, ale, jak wszyscy pań- stwo wiedzą, nie gardzi także dziwacznym, soczystym, złożonym węglowodorem lub polimerem. Nitki fulerenu łamią chemiczne wiązania ziemskich składników organicznych w odpowiedniki krótkich łańcuchów peptydowych - nasuwa się porównanie z bio- logią, to oczywiste. Mówimy w pewnym sensie o formie życia na mniejszą skalę niż podstawowe biologiczne jednostki ziemskie: każda z tych chytrych cząsteczek jest odpowiednikiem komórki. Cząsteczki fulerenu przetrawiają - nie znajduję na to lepszego określenia - połamane cząsteczki ziemskie w procesie przyłącza- nia nowych atomów, tworząc od nowa wiązania molekularne, bu- dując własne kopie, zaopatrując je w informację. W pewnym sen- sie jest to rodzaj obcego DNA, przetwarzającego podstawowe aminokwasy i składniki nieorganiczne w pseudoproteiny charak- terystyczne dla biochemii Chagi. A zatem zasadniczo Chaga jest macierzą fulerenowej dżungli. Gaby zapisała to na wierzchu dłoni. Doktor Shepard usiadł. Wstała kobieta o południowej urodzie. Miała francuski akcent. Gaby nie dosłyszała ani słowa z tego, co mówiła. Przyglądała się, jak doktor Shepard sączy swą wodę, ogląda paznokcie, bawi się notatnikiem i składa małe karteczki papieru w żaby i machające skrzydłami ptaki origami. Patrzyła na niego, gdy rozglądał się po twarzach na widowni. Niebieski wzrok Paula Newmana spotkał się na moment z jej wzrokiem i powędrował dalej. Nie znasz mnie, aleja cię znam, pomyślała Gaby McAslan. Kiedy kenijski figurant wypowiedział już swoje parę słów, dok- tor Shepard zapytał, czy są jakieś pytania. Gaby poderwała się pierwsza. - OK, z tyłu, rudowłosa pani w interesującym podkoszulku. — Gaby McAslan, SkyNet on-line. - Aha, może teraz mnie po- znajesz, a przynajmniej zastanawiasz się, czy możesz mnie skądś znać, choć nie jesteś pewny. -Jeśli rozumiem chemię fulerenów, są one najczęściej spotykaną molekularną formą węgla w węglo- wodorowych chmurach w głębokim kosmosie. Czy ten astrono- miczny fakt ma jakiś związek z tym, co „Tolkien" pokazał nam na Japecie? Jeżeli twarz nic ci nie przypomina, to może głos, może ak- cent? Nie wiedziała, dlaczego tak jej zależy na tym, żeby pamiętał. Ale bardzo chciała wywrzeć na nim wrażenie. —Już w czasie Sprawy Kilimandżaro spekulowano na temat związku pomiędzy Chagą i zaciemnieniem Japę ta. Być może zdję- cia, które nadesłał „Tolkien", były szokiem, ale przynajmniej dla społeczności naukowców nie stanowiły zaskoczenia. Nasze bada- nia pokazały, że mamy do czynienia z doskonale się przystosowu- jącym organizmem, który - dzięki swej zdolności do inżynierii molekularnej — potrafi dla siebie tworzyć nisze ekologiczne wszę- dzie, gdzie znajdzie surowce. Nitki fulerenów są quasi-stabilne i mogą szybko zmieniać struktury molekularne. Mówiąc językiem potocznym, mogą one programować własne zmiany równolegle ze zmianami środowiska. A zatem teoretycznie nie istnieje przy- czyna, dla której nie mogłyby wyewoluować tak, aby skolonizować księżyce Saturna ani też - skoro potrafią się zaadaptować do tak nieprzyjaznego środowiska jak tamto -jakiekolwiek inne miejsce we wszechświecie, jeśli już o to chodzi. - A zatem Chaga nie pochodzi z układu Saturna? - zapytała Gaby, pokonując las wyciągniętych rąk tym, że nie usiadła, kiedy doktor Shepard odpowiadał na jej pytanie. - Z całą pewnością nie z Japę ta. Ponadto bardzo wątpimy, aby powstała w samej Przerwie Hyperiona lub w jej pobliżu. Jeśli mie- libyśmy nieograniczony budżet i własny wahadłowiec HORUS, al- bo przynajmniej nie wykorzystywany SSTO, bardzo chętnie wysła- libyśmy sondę, która zapuściłaby żurawia pod pokrywę chmur Tytana, nie dlatego, że Chaga miałaby się tam rozwinąć, ale dlate- go, że mogła wykorzystać Tytana jako stację pośrednią w drodze na Japeta i ostatecznie na Ziemię. Istnieją nieoficjalne spekula- cje na temat Saturna —jeśli nawet nie samej planety, to jej pier- ścieni. Planeta pompuje na zewnątrz wielkie ilości energii, cho- ciaż osobiście nie jestem przekonany, żeby to miało wystarczyć do zasilenia tak skomplikowanych i energochłonnych procesów che- micznych. To, co powiem, nie jest do publikacji: osobiście sądzę, że Chaga nie pochodzi z naszego Układu Słonecznego. Dziennikarze wstawali z uniesionymi rękami. Gaby przemyci- ła ostatnie pytanie. - Czy to może być efektem naturalnej ewolucji? - Pyta pani o to, czy Chagi z Japeta i z Ziemi są produktem obcej inteligencji? Ich oczy spotkały się ponad zatłoczoną salą kinową w Kajiado. - Czy istnieją Obcy w statkach kosmicznych o wielkiej ilości okien? Sprawiła, że się uśmiechnął. To był wielki triumf. Należał do ludzi, których uśmiech zmieniał w kogoś innego. - Przy obecnym stanie badań niechętnie dam odpowiedź ne- gatywną. Nie było żadnych spodków lądujących na trawniku przed Białym Domem. Cóż, to trochę zależy od tego, gdzie - i czy w ogó- le _ Chaga zamierza się zatrzymać. Słyszała pani o maszynach von Neumanna? - Maszyny, które przemieszczają się z planety na planetę, two- rząc kopie samych siebie. — Chaga może być bardzo złożoną maszyną von Neumanna. Statki kosmiczne rozmiarów molekuły. W pewnym sensie, czym innym, jak nie maszyną von Neumanna zaprogramowaną przez własne DNA, jest komórka? Powiedzieliśmy wcześniej, że o „me- mach" Chagi (tak je nazywamy) można myśleć jak o żywych czą- steczkach. Jeśli chodzi o to, czy kryje się za nimi zarządzająca in- teligencja - tu oczywiście bujam w obłokach - maszyny von Neumanna mogą bez trudu przeżyć cywilizację, która je wypro- dukowała. Projektanci Chagi -jeśli w ogóle istnieją — mogli wygi- nąć milion lat temu. Ale czy istnieje przyczyna, dla której nasz szczególny sposób zachowania i rozwiązywania problemów miałby być wyłącznym kryterium „inteligencji"? Nasza inteligencja może być do tego stopnia charakterystyczna tylko dla nas, że nie potra- fimy rozpoznać, że coś naprawdę obcego jest „inteligentne". Wszy- scy posługujemy się modelem małych ludzików z wielkimi głowa- mi i błyszczącymi oczami. Szowinizm antropomorficzny. Być może Obcy są Chagą - albo stali się Chagą podczas trwającej tysiące lat podróży. Poza tym, jak pani zauważyła, pierwsze fulereny zostały odkryte podczas analizy międzygwiezdnych chmur molekular- nych, więc może Chaga - czy też raczej memy Chagi, maszyny fu- lerenowe - jest formą życia, która wyewoluowała w przestrzeni międzygwiezdnej. Może jednak istnieć jeszcze inny poziom szo- winizmu: zakładamy, że w każdym dostatecznie złożonym syste- mie musi istnieć inteligencja. W ten sposób wymyśliliśmy Boga, jak sądzę. Chaga może być tylko głupim, płodnym życiem, posia- dającym nie więcej inteligencji niż lilie polne lub prezerwatywa pełna spermy. Dziękuję pani za zadanie tego pytania - zakończył. -Jean-Marie Duclos, proszę. Gaby nie słyszała pytania dziennikarza telewizji francuskiej ani żadnego z pytań, które padły. Otrzymała od doktora Shepar- da wszystko, czego pragnęła. Po konferencji prasowej, kiedy inni tłoczyli się, żeby odebrać kopie komunikatów dla prasy i mrużyli jącym organizmem, który - dzięki swej zdolności do inżynierii molekularnej - potrafi dla siebie tworzyć nisze ekologiczne wszę- dzie, gdzie znajdzie surowce. Nitki fulerenów są quasi-stabilne i mogą szybko zmieniać struktury molekularne. Mówiąc językiem potocznym, mogą one programować własne zmiany równolegle ze zmianami środowiska. A zatem teoretycznie nie istnieje przy- czyna, dla której nie mogłyby wyewoluować tak, aby skolonizować księżyce Saturna ani też - skoro potrafią się zaadaptować do tak nieprzyjaznego środowiska jak tamto —jakiekolwiek inne miejsce we wszechświecie, jeśli już o to chodzi. - A zatem Chaga nie pochodzi z układu Saturna? - zapytała Gaby, pokonując las wyciągniętych rąk tym, że nie usiadła, kiedy doktor Shepard odpowiadał na jej pytanie. - Z całą pewnością nie z Japeta. Ponadto bardzo wątpimy, aby powstała w samej Przerwie Hyperiona lub wjej pobliżu. Jeśli mie- libyśmy nieograniczony budżet i własny wahadłowiec HORUS, al- bo przynajmniej nie wykorzystywany SSTO, bardzo chętnie wysła- libyśmy sondę, która zapuściłaby żurawia pod pokrywę chmur Tytana, nie dlatego, że Chaga miałaby się tam rozwinąć, ale dlate- go, że mogła wykorzystać Tytana jako stację pośrednią w drodze na Japeta i ostatecznie na Ziemię. Istnieją nieoficjalne spekula- cje na temat Saturna -jeśli nawet nie samej planety, to jej pier- ścieni. Planeta pompuje na zewnątrz wielkie ilości energii, cho- ciaż osobiście nie jestem przekonany, żeby to miało wystarczyć do zasilenia tak skomplikowanych i energochłonnych procesów che- micznych. To, co powiem, nie jest do publikacji: osobiście sądzę, że Chaga nie pochodzi z naszego Układu Słonecznego. Dziennikarze wstawali z uniesionymi rękami. Gaby przemyci- ła ostatnie pytanie. - Czy to może być efektem naturalnej ewolucji? - Pyta pani o to, czy Chagi z Japeta i z Ziemi są produktem obcej inteligencji? Ich oczy spotkały się ponad zatłoczoną salą kinową w Kajiado. - Czy istnieją Obcy w statkach kosmicznych o wielkiej ilości okien? Sprawiła, że się uśmiechnął. To był wielki triumf. Należał do ludzi, których uśmiech zmieniał w kogoś innego. - Przy obecnym stanie badań niechętnie dam odpowiedź ne- gatywną. Nie było żadnych spodków lądujących na trawniku przed Białym Domem. Cóż, to trochę zależy od tego, gdzie - i czy w ogó- le _ Chaga zamierza się zatrzymać. Słyszała pani o maszynach von Neumanna? - Maszyny, które przemieszczają się z planety na planetę, two- rząc kopie samych siebie. - Chaga może być bardzo złożoną maszyną von Neumanna. Statki kosmiczne rozmiarów molekuły. W pewnym sensie, czym innym, jak nie maszyną von Neumanna zaprogramowaną przez własne DNA, jest komórka? Powiedzieliśmy wcześniej, że o „me- mach" Chagi (tak je nazywamy) można myśleć jak o żywych czą- steczkach. Jeśli chodzi o to, czy kryje się za nimi zarządzająca in- teligencja - tu oczywiście bujam w obłokach - maszyny von Neumanna mogą bez trudu przeżyć cywilizację, która je wypro- dukowała. Projektanci Chagi -jeśli w ogóle istnieją - mogli wygi- nąć milion lat temu. Ale czy istnieje przyczyna, dla której nasz szczególny sposób zachowania i rozwiązywania problemów miałby być wyłącznym kryterium „inteligencji"? Nasza inteligencja może być do tego stopnia charakterystyczna tylko dla nas, że nie potra- fimy rozpoznać, że coś naprawdę obcego jest „inteligentne". Wszy- scy posługujemy się modelem małych ludzików z wielkimi głowa- mi i błyszczącymi oczami. Szowinizm antropomorficzny. Być może Obcy są Chagą - albo stali się Chagą podczas trwającej tysiące lat podróży. Poza tym, jak pani zauważyła, pierwsze fulereny zostały odkryte podczas analizy międzygwiezdnych chmur molekular- nych, więc może Chaga - czy też raczej memy Chagi, maszyny fu- lerenowe - jest formą życia, która wyewoluowała w przestrzeni międzygwiezdnej. Może jednak istnieć jeszcze inny poziom szo- winizmu: zakładamy, że w każdym dostatecznie złożonym syste- mie musi istnieć inteligencja. W ten sposób wymyśliliśmy Boga, jak sądzę. Chaga może być tylko głupim, płodnym życiem, posia- dającym nie więcej inteligencji niż lilie polne lub prezerwatywa pełna spermy. Dziękuję pani za zadanie tego pytania - zakończył. -Jean-Marie Duclos, proszę. Gaby nie słyszała pytania dziennikarza telewizji francuskiej ani żadnego z pytań, które padły. Otrzymała od doktora Shepar- da wszystko, czego pragnęła. Po konferencji prasowej, kiedy inni tłoczyli się, żeby odebrać kopie komunikatów dla prasy i mrużyli oczy w jasnym słońcu na zewnątrz budynku, zeszła szybkim kro- kiem po schodach ku estradzie. - Czy mogę wykorzystać pana określenie „fulerenowa dżun- gla"? -Jeśli doda pani małe „TM" u góry — powiedział doktor She- pard. - Czy też powinno to być R w kółeczku? Może pani wykorzy- stać wszystko, czego pani zapragnie. Wolę jednak maszyny fulere- nowe. Gaby wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że nie jest to równie strawne dla ucha. Doktor Shepard zawahał się jak czło- wiek, który ma powiedzieć coś, co wprawi go w zakłopotanie, jeśli nie okaże się prawdą. - Pani akcent wydaje mi się znajomy. - Irlandia Północna - założyła przynętę na haczyk. - Urato- wał mi pan kiedyś tyłek. Musi to przetrawić. Przetrawił to. - Gang naciągaczy. O co chodziło? - Prześladowani studenci usiłujący uciec do Mozambiku. Pa- na naciągali na uchodźców ruandyjskich. - Mój Boże, rzeczywiście. Aja... - Pocałował mnie pan. Zarumienił się. Był to miły, staroświecki odruch jak na męż- czyznę. - Gaby McAslan - powiedział. — To pani robi te „Koniec końcem" historyjki dla SkyNet on-line. Podobała mi się ta o fe- tyszystach pompek rowerowych, o facecie w Dar es-Salaam, któ- ry uważał, że pójdzie na całość, więc wepchnął sobie wąż ze sprężonym powietrzem w tyłek i wydmuchał odbytnicę przez pępek. Udało się pani uchwycić prawdziwego ducha Afryki w tych opowiastkach. Magiczny realizm w zwykłym, codziennym życiu. - Posunęłam się trochę do przodu od czasu kawałków „Ko- niec końcem". - Wywiad z Peterem Wertherem. To był niezły cios. - Dziękuję. - Okazja nadarzała się sama. — Niech pan posłu- cha, bardzo chciałabym przeprowadzić wywiad z panem. Czy miał- by pan coś przeciwko rozmowie podczas lunchu? Ponoć jest tu knajpa z bardzo dobrym hinduskim żarciem, jeśli oczywiście jesz- cze działa. -Jest. I jeszcze działa. Tipsi Cafe. Niestety muszę odrzucić pani łaskawą propozycję. Prosto stąd lecę do Strefy Zagrożenia Nyandarua. — Spojrzał na zegarek. — Prawdę mówiąc, właśnie pod- stawiają samolot. Jeśli potrzebuje pani wywiadu, najprościej bę- dzie skontaktować się bezpośrednio z Tsavo West. Nabazgrał numer na wierzchu dłoni Gaby, tuż obok fulereno- wej dżungli. - Niech pani tego nie zmywa. Będę w Nairobi na przyjęciu u ambasadora z okazji Dnia Niepodległości, choć nie sądzę, żeby panią zaproszono. Bogatych, pięknych, sławnych i wpływowych zapraszano czwartego lipca na przyjęcie w ambasadzie. Nikogo poniżej szefa stacji lub głównego korespondenta. - Nigdy nic nie wiadomo - powiedziała Gaby. - Życie jest peł- ne niespodzianek. - Liczę na to. — Doktor Shepard zapakował swoje rzeczy do plastikowej teczki i wyciągnął neseser spod stołu. - Swoją drogą, czy wolno mi powiedzieć, że był to tyłek niezwykle wart ocalenia? 16 Tipsi Cafe należała do jednego z tych miłych miejsc, które w rzeczywistości okazują się lepsze niż w opowieściach. Jedzenie było wyśmienite, obfite, tanie i podawane na bezpretensjonalnych plastikowych talerzach. Wszystko smakowało lekko węglem drzew- nym. Przy kozim sagh, soczewicy, dwóch wegetariańskich curry, chutneyu i chappati Gaby wypytała Ute Bonhorst o wszystko, co tamta wiedziała o doktorze Shepardzie. - Ma czterdzieści jeden lat, pochodzi z Lincoln w stanie Nebra- ska. Dyplom z biologii molekularnej uzyskał na uniwersytecie stanu Iowa w roku 1988, doktorat z biofizyki i egzobiologii spekulatywnej chmur międzygwiezdnych na UCSB. Kiedy UNECTA otrzymała w 2006 mandat ONZ, natychmiast znaleźli go łowcy głów. - Nie chcę jego życiorysu, opowiedz mi o człowieku. - Gaby zamówiła dwa następne Tuskery. - Powinnaś mówić mu Shepard. Ma jakieś imię, ale nigdy go nie używa i nikt go nie zna. Rozwiedziony -jakaś skomplikowana sprawa, jak sądzę - ma dwóch synów, którzy odwiedzają go dwa ra- zy na rok. W tej chwili jest wolny, co czyni go najbardziej pożąda- nym mężczyzną w Afryce Wschodniej. Abigail Santini usiłowała zaciągnąć go do łóżka prawie przez dwa lata - bez sukcesu. Masz zamiar dołączyć do kolejki? - Interesuje mnie, to wszystko. - Ze spojrzenia, jakie napotka- ła, Gaby domyśliła się, że Ute jej nie uwierzyła. Nie była pewna, czy wierzy sama sobie, ale Shepard wydawał się jedynym człowiekiem z krwi i kości, jakiego spotkała w Afryce. Białym człowiekiem. Tembo, Faraway, pani Kivebulaya, nawet Szeryf Haran i doktor Dan pocący się ze strachu w fotelu pierwszej klasy — wszyscy oni by- li prawdziwi, zakorzenieni w krajobrazie, rzucający cień. Afrykań- skie światło, zbyt jaskrawe dla białych, prześwietlało ich na wylot, płowieli na nim i stawali się bezcieleśni. Doktor Shepard stał w słońcu i nie został przez nie unicestwiony. Rzucał cień na ten ląd, jego stopy opierały się twardo na ziemi, wyglądał niczym dum- ni Masajowie stojący przed sklepami w górnej części miasta. Decyzja zapadła, kiedy czekały na skrzyżowaniu, aż przejedzie codzienny tabor chemiczny. Przed vitarą SkyNetu stała odkryta ciężarówka. Na platformie siedzieli mężczyźni. Na widok białych kobiet w samochodzie ze złożonym dachem stary mężczyzna się- gnął pod swoją szatę i zaczął się łagodnie, bezwiednie masturbo- wać. Konwój przejechał. Ciężarówka skręciła w lewo, w kierunku Nairobi. Gaby skręciła w prawo, w kierunku Chagi. - Co robisz? - zapytała zaniepokojona Ute Bonhorst. Gaby wrzuciła najwyższy bieg ich 4x4. -Jadę zobaczyć Chagę. Spędziłam w Nairobi dwa miesiące, zajmując się tą sprawą, żyjąc nią, jedząc i pijąc z nią, śpiąc z nią i śniąc o niej. Teraz, jak już jestem tak blisko, nie pozwolę, żeby powstrzymało mnie kilka mil. - Nie mamy przepustek. - To żaden problem. Zaufaj mi. Szeroka droga na południe przemykała po niskich wzgórzach porośniętych kolczastymi zaroślami. Nie było tu innych pojazdów. Gaby wdepnęła gaz do dechy, wyciskając największą moc z ich su- zuki. Długotrwała frustracja uszła z niej niczym olbrzymie, trwają- ce kilka miesięcy westchnienie, a powstała w jej miejscu pustka wypełniła się nagłym zawrotem głowy, który pojawia się, gdy znaj- dzie się odwagę i możliwość, żeby zrobić coś, o czym najbardziej się marzyło. Gaby pragnęła, aby droga ciągnęła się w nieskończo- ność, a zarazem nie mogła się doczekać, kiedy dojedzie do miej- sca przeznaczenia. Podjechały do punktu kontrolnego pięć mil na południe od Ilbisil. Trzy paskudne transportery opancerzone Południowoafry- kańskich Sił Obrony tarasowały drogę. Czarnoskóry żołnierz w błękitnym hełmie z zielono-niebiesko-czarnymi odznakami Afrykańskiego Kongresu Narodowego na wyłogach nakazał im się zatrzymać. - Dzień dobry paniom. Czy mogę zobaczyć jakieś dowody tożsamości? Przekazał prawa jazdy i akredytacje SkyNetu oficerowi jedzą- cemu lunch przy polowym stoliku na poboczu. W czasie gdy ofi- cer przeglądał dokumenty, żołnierz obszedł powoli samochód, przyglądając się nieistotnym drobiazgom w sposób, który miał wprowadzić cywili w stan lekkiego niepokoju. Żołnierze w punk- tach kontrolnych zawsze tak postępują. - Mogę spytać, dokąd panie jadą? - zapytał żołnierz, znudzo- ny grą w zastraszanie. - Och, na południe. - Gaby machnęła ręką ogólnie w kie- runku Tanzanii. - Chciałybyśmy rzucić okiem na Chagę. - Turystyka? - Można to tak określić. Oficer wytarł usta chustką w kamuflujący wzór i podszedł do vitary. Porozmawiał przez moment z żołnierzem w języku xosa. - Mogę zobaczyć przepustki? Gaby otworzyła torebkę i zwinęła w dłoni banknot tysiącszy- lingowy w sposób, którego nauczył ją Faraway, twierdząc, że jest najlepszy przy przekupywaniu policjantów. Położyła banknot na dłoni południowoafrykańskiego oficera. Spojrzał i oddał banknot Gaby. - To nie jest przepustka. - Oficer popatrzył w górę na niebo, a potem na Gaby. — Przepraszam panią, ale czy mogłaby mi pani powiedzieć, która jest godzina? - Ma pan zegarek na ręce — powiedziała Ute. - Zegarek pana oficera mógł się zepsuć - odrzekła Gaby, zdejmując swojego swatcha. - Mój chodzi dobrze, widzi pan? Podała zegarek oficerowi. - Rzeczywiście, bardzo dobrze. - Wsunął swatcha do zapina- nej na guzik kieszeni na piersi. - Dam paniom radę. Dla waszego bezpieczeństwa sugerujemy nie jechać tą drogą dalej niż do słup- ka na siedemdziesiątej mili. Oficer zasalutował i pięknie się uśmiechnął. Gaby wrzuciła bieg, pomachała i odjechała. - Ty przekupiłaś tego oficera. - Wrodzone teutońskie posza- nowanie dla prawa Ute Bonhorst czuło się urażone. - Oczywiście - odpowiedziała Gaby McAslan, dziecię nie- ujarzmionego narodu. Droga za punktem kontrolnym spływała w dolinę rzeki, aby następnie stromo się wspinać. Na drugim brzegu skręcała w pra- wo. Samochód z łatwością pokonał wzniesienie i zakręt. Była na miejscu. Gaby zatrzymała się pod wielkim baobabem. Wysiadła z sa- mochodu i podeszła do skraju drogi, gdzie zaczynał się spadek ku równinie Amboseli. Przysiadła na piętach i wpatrywała się w Chagę. Wmontowane wjej rogówkę optomolekuły firmy Zeiss- -Leica pociemniały. Spędzając lato na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczo- nych, zrobiła wycieczkę do Wielkiego Kanionu. Autobus wysadził ją przed drzwiami jednego z szałasów. W ciemnym, nisko sklepio- nym wnętrzu znalazła tabliczkę - malutką, łatwą do przegapienia - na której napisano DO KANIONU. Przygotowana na rozczaro- wanie wyszła przez małe drzwi i znalazła się na samym brzegu. Pod stopami miała dwadzieścia mil sześciennych pustki. Stała uczepiona poręczy w kamiennym bezruchu przez dziesięć minut. Wielki Kanion zbił z tropu cały jej cynizm i przeszedł wszelkie oczekiwania. Chaga zrobiła to samo. Nic z tego, co widziała, słyszała lub dowiedziała się o niej, nie mogło stanowić przygotowania na rze- czywistość. To było zbyt realne, zbyt wielkie. I zbyt bliskie. Czuła się tak, jakby znalazła się na brzegu oceanu. Bliski brzeg istniał, ale nie było odległego. Dla stojącej pod baobabem Gaby ocean ciągnął się bez końca. Różnica pomiędzy Chagą a su- chymi zaroślami akacji na jej drodze była czymś więcej niż różni- ca między sawanną i dżunglą. Była to różnica między lądem i oce- anem, między słońcem i księżycem. Zdjęcia satelitarne ukazywały Chagę w skali ogólnej, ale nie potrafiły przekazać wrażenia ogromu i nieuchronności, które czuło się, stojąc naprzeciw, spoglądając oczami człowieka — z te- go samego poziomu, a nie Boga - z góry. Z kosmosu wyglądało to jak ciemna, pokryta szaleńczymi wzorami tarcza wymalowana na mapie Afryki. Spod baobabu odległego o dwie mile od terminum, jak oficjalnie nazywano granicę posuwania się, przypominało okno otwarte na obcą planetę. Jeśli ktoś zszedłby po zboczu, przedarł się przez kolczaste zarośla i przekroczył ową linię, zo- stałby natychmiast przeniesiony w jakieś okropne miejsce w odle- głej galaktyce. Kiedy stało się na jej drodze, można było zrozumieć jej całko- witą obcość i odmienność od wszystkiego, co się znało. Jej kolory były obce. Mieszały się i pasowały jeden do drugiego, ale męczyły oko. Nie sprawiały wrażenia przystosowanych do tła ziemistego krajobrazu tego południowego kraju i oświetlenia przez tropikal- ne słońce. Miała obce kształty. Tworzonego przez nią horyzontu nie da- łoby się pomylić z baldachimem ziemskiego lasu. Wznosił się za wysoko, za ostro, za stromo, jakby poddawał się prawom odmien- nej grawitacji. Żadna roślina nie była tak płaska, szeroka, bulwia- sta, kanciasta ani tak pokręcona. Jej sylwetki obrażały zmysł wzro- ku. Miała w sobie coś z rafy koralowej, tropikalnej dżungli, polarnej góry lodowej, a zarazem z architektury, również przemy- słowej — coś jednocześnie planowego i nieposkromienie chaotycz- nego. Chaga była tym wszystkim, żadną z tych rzeczy i więcej niż tym wszystkim. Gaby przypomniała sobie, co Faraway powiedział owej nocy, kiedy jadła drugi żołądek kury na werandzie u Tembo. Nie da się jej zobaczyć, ponieważ nie ma w niej nic, co oko by po- trafiło rozpoznać. Jedyne, co da się dostrzec, to kształty przypomi- nające coś znanego. Pachniała obco. Przez trzy miesiące Gaby zaczęła przesiąkać zapachami swego nowego domu. Wyczuwała woń ziemi, dymu z węgla drzewnego, skóry, łajna i słodko-kwaśnego potu. Chaga nie pachniała w ten sposób. Pachniała jak rzeczy na wpół zapo- mniane: tysiąc bodźców węchowych, które przywodzą na myśl wspomnienia nie mające z nimi związku, jak dzień na plaży, sper- ma pierwszego kochanka, pierwsza butelka czerwonego wina, sa- mochodowa przejażdżka w styczniowym śniegu. Zapach jest wy- woływaczem pamięci. Ale to pachniało również milionem rzeczy, których nikt nie mógł pamiętać: obcym piżmem, ketonami i estra- mi, złożonymi lipidami, feromonami długiej, powolnej kopulacji Chagi samej z sobą. Pachniało aromatami znacznie bardziej egzo- tycznymi niż jakiekolwiek pochodzące z zielnych ogrodów Zanzi- baru. Pachniało rajskim owocem, spalonymi słońcem skałami Merkurego i lodowymi potokami Trytona. Pachniało wydzielina- mi ciała kochanka z najciemniejszych snów. Pachniało narodzi- nami gwiazd, śmiercią galaktyk i pachami Boga. Pachniało oce- anem niewiedzy. Podobnie jak morze, ma pływy. Przypływ nadchodzący równi- ną Amboseli był zbyt powolny, żeby Gaby mogła go dojrzeć, wi- działa jednak drugorzędne rezultaty tej fali. Terminum nie stano- wiło ostrej linii demarkacyjnej, ale strefę przejściową. Określone było tylko to, co znajdowało się przed nią lub za nią. W samej stre- fie Ziemia i Chaga nakładały się na siebie jak metafizyczna po- chodna w teorii funkcji falowej. Na samym skraju pożółkłą trawę pokrywały plamy w kolorach oliwkowym, fioletowym i karmazy- nowym. Dalej w głębi plamy te wtapiały się w wielobarwny kobie- rzec przerwany gdzieniegdzie przypadkowymi kępami trawy, krza- ków lub drzew. Jeszcze dalej pojawiały się pierwsze twory chagokształtne: iglice i palce pseudorafy wznosiły się ponad mo- zaiką kobierca i ziemskiej roślinności. W odległości mili od termi- num pozostały już tylko drzewa, unoszące parasole gałęzi ponad zbitą masą Chagi. Gaby widziała, jak wysokie akacje chwieją się i padają, podcięte przez żarłoczne obce zarośla. Około mili za strefą upadku już tylko największe i najstarsze baobaby opierały się Chadze, Jeszcze dalej i one padały, pokryte mackami i wypust- kami pseudokoralowców. Trzy mile za terminum zachodziła nagła zmiana. Rafa eksplodowała gładkimi kolumnami, które wznosiły się pionowo na wysokość trzystu stóp, aby następnie rozpostrzeć się w baldachim ciemnoczerwonych piór. Tylko białe dłonie drzew-dłoni wznosiły się wyżej, otwierając palce ku słońcu w bła- galnym geście. Gaby nie potrafiła dojrzeć, co kryto się za tym wielkim lasem. Widziała błękitną mgiełkę. Nic więcej. Chaga wznosiła się łagod- nie ku odległym o czterdzieści mil podnóżom Kilimandżaro. Wierzchołek góry tonął w czapie chmur. Jest wciąż tutaj. Czeka. Gaby pozostała jej wierna, a ona to dostrzegła i odwzajemniła wierność. Jej gwiazda. Jej Chaga. Czu- ła, że łzy wzbierają i spływają jej po policzkach. Dwie, nie więcej. Wytarła je i sięgnęła do torby po kamerę. Skadrowała Chagę i da- leki, ukryty w chmurach szczyt. - Wideodziennik Gaby. Piąty maja 2008 - powiedziała. Stłu- miła emocje. - No więc jestem. Fulerenowa dżungla 17 Dom by! starszy niż kraj i bardzo piękny. Lekarz misyjny zbudował go mocnego i trwałego niczym okręt: niski i kwadratowy, miał wielkie okna, które wpuszczały świa- tło do przestronnych pokoi w stylu kolonialnym, utrzymanych w kremowo-mahoniowym kolorycie, a także drewniane żaluzje chroniące przed upałem i kurzem. W pokojach kryły się cuda: małe szafeczki pełne zapomnianych gazet sprzed wieku, wnęki i zamykane kredensy, w których ponoć przechowywano morfinę lub heroinę. Szeroka weranda otaczała dom z trzech stron, tak że o każdej porze dnia można było siąść w słońcu lub w cieniu, w za- leżności od tego, na co się miało ochotę. Na werandę wchodziło się po schodkach z czerwonej cegły; czerwoną cegłą wyłożono też podjazd prowadzący do domu, na tyle szeroki, żeby zmieścił się na nim wóz zaprzężony w woły - taki, jakim przyjechał tu po raz pierwszy doktor z rodziną. Kiedy dzieci doktora urosły i wyjechały do Anglii, której^nie znały, ale którą nauczyły się nazywać domem, doktor zaś zmarł sa- motnie w swym pięknym, mocnym domu, zamieszkał tu czarny biskup. Wykształcenie zdobył w Ameryce i posiadał pralkę, kolo- rowy telewizor i wideo, kolekcję nagrań Johnny'ego Mathisa oraz żonę, której powiedziano, że najlepiej będzie służyć Bogu, służąc swemu mężowi. Czyniła to przez dwadzieścia dwa lata, dopóki jej mąż, znany z wypowiedzi krytykujących jednopartyjny system po- lityczny, nie zginął w wypadku samochodowym. Policja ogłosiła, że przyczyną była awaria hamulca. Warsztat, który dokonał przeglą- du samochodu biskupa tydzień wcześniej, oświadczył, że policja kłamie. Policja nazwała mechaników mordercami. Ponieważ była to policja, ich zdanie okazało się decydujące. Teraz w domu mieszkała Miriam Sondhai, wirusolog, która pracowała dla jednostki Global AIDS Policy, badając kod wirusa HIV 4. Była to najważniejsza sprawa na świecie do momentu po- jawienia się Chagi, kiedy naukowcy z biochemikami i wirusologa- mi na czele masowo przenosili się do UNECTA. Miriam Sondhai nie dała się zwieść. Była kobietą oddaną swej pracy. Miała skórę 0 odcieniu spalonej słońcem ziemi i twarz o delikatnych rysach 1 kształcie serca, charakterystycznym dla ludów nilo-chamickich, które należą do najszlachetniejszych i najpiękniejszych na Zie- mi. Charakteryzowały ją wzrost i gracja Somalijki lub Masajki, ale nie należała do żadnego plemienia, co w Afryce oznacza brak kraju, domu i korzeni. Wraz z matką opuściła pogrążoną w cha- osie Somalię, pozostawiając tam ojca i braci w płytkich kamien- nych grobach. Teraz mieszkała w tym domu i kochała go tak, jak na to zasłu- giwał. Był jednak dla niej za duży i za drogi, więc obecnie na cegla- nym podjeździe — szerokim na parę wołów - parkował najnowszy model terenowego nissana należący do Gaby McAslan, która trzy- mała swe ciuchy w mahoniowych komodach, piwo w lodówce, kosztowne drobiazgi w zakamarkach i skrytkach lekarza misyjne- go, a na ścianie salonu rozwiesiła mierzący osiem stóp gobelin w znaki zodiaku - prezent od siostry. Po czterech miesiącach spędzonych w jednym pomieszcze- niu przynosiło to ulgę. Gaby rozłożyła swobodnie swoje życie po- między wielkie, pełne światła pokoje. Część werandy przekształci- ła w biuro na wolnym powietrzu. W upalne noce otwierała wysokie okna sypialni i wyciągała na zewnątrz łóżko z miękką lnia- ną pościelą w kolorze kości słoniowej. Biegała po domu w bieliź- nie albo i bez, puszczała głośną muzykę późnym wieczorem, roz- rzucała byle gdzie gazety i buty, zastawiała samochód swojej gospodyni nissanem ATV, jadła z wilczym apetytem, nie bacząc na to, z czyjego kredensu bierze jedzenie, zabawiała Oksanę i jej przyjaciół nie swoim alkoholem i najogólniej rzecz biorąc, zako- chała się w tym domu. Nie miała pojęcia, jak bliska wyrzucenia jej była Miriam Son- dhai w tych pierwszych tygodniach. Gaby nigdy nie przyszło do głowy, że może być uciążliwą współlokatorką. Taka nieświadomość jest częstym grzechem pozbawionych matek dziewcząt, toteż Ga- by zrzucała winę na wyniosłą powściągliwość gospodyni. W pięk- ności tej kobiety było coś przemyślanego, jakby troszczyła się o nią po to, żeby odciągnąć uwagę od swego serca. Nawet kiedy biega- ła w wieczornym chłodzie po ocienionych drzewami alejach ubra- na w zwykły czerwony dres, całą jej postać charakteryzowało odda- nie jednemu celowi. Wszystko było nakierowane na akt piękna, jakim było stawianie jednej stopy przed drugą. Nie liczyło się nic innego. Napięcie i skupienie zostawiła w pracy. -Jeśli mielibyśmy jedną dziesiątą tych pieniędzy, jakie Za- chód pompuje w UNECTA, skończylibyśmy z epidemią HIV 4 - twierdziła uparcie. Gaby oponowała, że zainteresowanie prasy Chagą przyciąga uwagę świata do innych problemów afrykań- skich. — HIV 4 to nie jest inny problem afrykański. To jest główny problem afrykański. Dwanaście milionów przypadków w Afryce Wschodniej, dwanaście milionów zgonów. Dwa holocausty w jed- nym pokoleniu. Są wioski na północ stąd, wokół góry Elgon i da- lej w ugandyjskiej Karamoja, gdzie nie ma nikogo żywego w wieku powyżej dwunastu lat. Całe wioski sierot. - Zaczęła się śmiać. Śmiała się jak Francuzka, świadomie i gorzko. —Afrykańskim pro- blemem jest to, że Zachód nie chce się włączać, ponieważ uważa hifa za maltuzjańskie rozwiązanie wzrostu populacji w Afryce. Przekraczamy pojemność kraju, więc anioł śmierci musi nad nami przelecieć i oddzielić zbawionych od tych, których przekleństwem jest pozostanie. Afrykańskim problemem jest to, że afrykańscy na- ukowcy usiłują ocalić ludność Afryki przed afrykańską pandemią. Tutaj nie chodzi o chorobę gejów, Gaby, to dotyka wszystkich. Kiedy mówiła tak swym pięknym głębokim szeptem, nikt nie potrafiłby się jej sprzeciwić. Byłoby to jak kłótnia ze świętą z ikony. Ilekroć była taka piękna, prawa i nietykalna, Gaby McAslan po- wtarzała sobie w skrytości ducha, że tym, czego Miriam Sondhai naprawdę potrzebowała, jest duży, twardy członek. Niemniej wła- śnie z powodu różnic, a nie pomimo nich, te dwie kobiety zosta- ły przyjaciółkami. Toteż gdy furgonetka dostarczyła suknię, Gaby poprosiła Miriam o pomoc w jej założeniu, chociaż wiedziała, iż tamta uzna kreację za dekadencką. Suknia przyjechała w kartonowym pudle z sznurkowymi uchwytami, opakowanym w wiele jardów bibuły. Gaby przytuliła się do zmysłowego zielonego jedwabiu, a Miriam Sondhai rozpły- nęła się w uwielbieniu. Suknia przyszła w komplecie z butami, bie- lizną, pończochami i kopertową torebką: kenijscy piraci mody wa- tekni szczycili się tym, że ich produkty nie tylko były trwalsze i tańsze niż oryginały z katalogów Chanel, z których kradli projek- ty, ale także zaopatrzone we wszystkie dodatki. Przyjęcie z okazji Dnia Niepodległości u ambasadora amerykańskiego wymagało kreacji, która doprowadzi do tego, że wszystkie oczy będą zwróco- ne na Gaby McAslan. Jeśli suknia nie sprawi, że ludzie będą pytać, kim jest ta rudowłosa dziewczyna w ciemnozielonej sukni - zmar- nuje się połowa miesięcznej pensji. Zwłaszcza że Gaby nie było na liście zaproszonych. Zwłaszcza że młodszy pracownik działu on-li- ne nie miał prawa się spodziewać, iż znajdzie się na liście zapro- szonych. Pieprzyć protokół. Liczą się układy. Haran ją tam wepchnie, choćby za pomocą rakiety. Obiecał jej to, gdy poprosiła o pierw- szą przysługę do odwzajemnienia. Nie potrafił jej tylko pomóc w wytłumaczeniu się T. P. Costello. Miriam pomogła jej z zamkiem błyskawicznym i poprawiła ta- lię, tak że tren opadł do tyłu, a krótka spódniczka ułożyła się mię- dzy udami, podkreślając długie, wysmukłe linie jej nóg. Długość i smukłość były cechą dziedziczną żeńskiej części rodziny McAslan. Panie McAslan potrafiły to wykorzystać. Gaby zawiązała kokardę we włosach i przerzuciła je nad lewym ramieniem. - Wyglądasz świetnie jak na m'zungu - oświadczyła Miriam. - Mam nadzieję, że nie przewrócisz się na tych obcasach. Na podjeździe rozległ się dźwięk klaksonu. Gaby zmarszczyła czoło do swojego odbicia w lustrze, chwyciła torebkę i popędziła do taksówki. Przez całą drogę do rezydencji ambasadora powta- rzała w kółko jedno pytanie: a jeśli, a jeśli, a jeśli mnie nie wpusz- czą? To wsiądziesz z powrotem w taksówkę, pojedziesz do Ele- phant Bar i upijesz się z Oksaną. Świat się nie skończy. Nie, do diabła, nie skończy się. Więc czemu to robisz? Nie zyskasz nic po- za morzem kłopotów. Ponieważ tam będą ludzie, którym przyda- łoby się wpaść w oko. Ponieważ tam, gdzie są tacy ludzie i alkohol za darmo, są też opowieści, a tam gdzie są opowieści, są informa- cje, a gdzie są informacje, tam jest Gaby McAslan - w dużym przy- bliżeniu. Trzeba tworzyć układy. Nie będziesz pewnie nawet mieć czasu na drinka, nie mówiąc już o rozmowie z doktorem Shepar- dem z Tsavo West, doktorem Shepardem o oczach błękitnych jak u Paula Newmana. Samoniepoznanie, Gaby McAslan. Kolejka samochodów ciągnęła się na ćwierć mili. Wynajęta z hoteli wyfrakowana obsługa opanowała do perfekcji ceremonię powitania przy drzwiach. Wspaniałe fraki i smokingi z wypożyczal- ni wspinały się po schodach ku podwójnym drzwiom. Nawet nie myśl o melodii z „Przeminęło z wiatrem", rozkaza- ła sama sobie Gaby McAslan. Zagraj temu na nosie. Nawet ziemia jest czerwona jak trwająca wiecznie czerwona ziemia Tary. Odźwierny wsunął jej w dłoń grubą kartę z zaproszeniem o pozłacanych brzegach. - Od Harana - powiedział. Gaby dyskretnie przekazała mu stuszylingówkę. Dłonią w rękawiczce dotknął czoła. Przy drzwiach służący we fraku sprawdził kod kreskowy na karcie i nazwisko na wyświetlonej na ekranie liście gości. - Gabriela Ruth Langdon McAslan - przeczytał. Haran wy- dobył nawet jej pełne, znienawidzone nazwisko. - Gaby - poprawiła i wślizgnęła się do środka. Przeszła przez chłodną, przestronną rezydencję z wolno obracającymi się wia- trakami pod sufitem i wyszła przez drzwi balkonowe na patio. Z drzew zwieszały się lampiony i flagi w pasy i gwiazdy. W trawni- ki wetknięto ogrodowe świece wyższe od Gaby, przy których gro- madziły się grupki ludzi. Pierwszy z zespołów muzycznych — trio złożone z gitary elektrycznej, akordeonu i saksofonu - rozpoczy* nał program na estradzie naprzeciwko krzewu azalii. Gaby czuła dla nich litość. Jeszcze zbyt wcześnie, goście są zbyt trzeźwi na ży- wiołowe tańce shamba. Piwo tradycyjnie spoczywało w metalo- wych skrzynkach z lodem. Amerykańskie, przywiezione pocztą dy- plomatyczną z Milwaukee. Gaby wzięła butelkę. Pojawił się kelner, żeby ją otworzyć. - Panna McAslan! - Doktor Dan! Uścisnął jej rękę z entuzjazmem. Skądś udało mu się wytrza- snąć wysoką szklankę z miętowym julepem. -Jak miło panią widzieć, panno McAslan. Wiele o pani my- ślałem od czasu tej interesującej nocy, którą spędziliśmy razem. - A jak wesele? - Niestety moje przeczucia okazały się słuszne. To człowiek bez wartości. Po sześciu nocach porzucił moją córkę dla zapa- śniczki. Zapaśniczki należącej do plemienia Kikujów, żeby było le- piej. Obawiam się, że moje szansę na odzyskanie bydła są nikłe, co za cham. Z pewnością zdążył je sprzedać. Moja córka udaje, że jest załamana, ale sądzę, że w głębi duszy czuje ulgę. Należy do tych kobiet, dla których liczy się sama idea małżeństwa, a nie jego praktyka. Ma teraz szansę powtórzyć wszystko od początku. No, ale pomówmy o pani, moja przyjaciółko. Wyrabia sobie pani na- zwisko. Bardzo podobały mi się opowiastki z cyklu „Koniec koń- cem". Sam mógłbym pani podrzucić jedną, którą znam z bardzo zaufanego źródła. O magicznym tatuażu zamiast prezerwatywy — chroni przed wszystkimi znanymi chorobami przenoszonymi dro- gą płciową. - Wyprowadziłam się od źródła tych historyjek, doktorze Dan, i pracuję teraz nad tematami bliższymi głównego nurtu. - Ach, tak. Wywiad z Wertherem. Rzucił sporo światła. Szko- da, że zniknięcie Werthera nie zostało uznane za równie ciekawą informację jak jego pojawienie się. - Co ma pan na myśli? O ile wiem, ukrywa się przed mediami. - Tak pani powiedzieli? Peter Werther nie zniknął z własnej woli. Goście przepychali się w kierunku baru, zainspirowani mięto- wym julepem doktora Dana. Gaby rozpoznała redaktora działu on-line z „Der Spiegel". Ukłoniła mu się sztywno. - Kto mu w tym pomógł? Doktor Dan uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - UNECTA? - Niech pani nie zapomina, gdzie jesteśmy, panno McAslan. - Amerykanie? Ambasador wie o tym? Ambasador rozmawiał przy balustradzie z nerwowym pracow- nikiem ambasady francuskiej. Pan ambasador był niedużym, nie- nagannie ubranym czarnym mężczyzną; Gaby przypomniała so- bie, że pochodził z Georgii, co dziwnie wzmocniło skojarzenia z „Przeminęło z wiatrem". Jego dzieci krążyły po ogrodzie w swych najlepszych ubrankach, usiłując wymyślić pretekst do wcześniej- szego rozpoczęcia pokazu ogni sztucznych. Żona trzymała się nie- co z boku, na jej twarzy malowała się dyplomatyczna nuda. Była ubrana po afrykańsku i przypominała raczej Mayę Angelou niż Dianę Ross. - UNECTA, Amerykanie, co za różnica? — zapytał doktor Dan. - Co się stało? - Gaby żałowała, że w jej śmiesznej małej toreb- ce nie było miejsca na PDU ani nawet na staroświecki dyktafon. - Przybyli w nocy. Helikoptery z kamerami noktowizyjnymi. Kierowali się termofotografiami z wojskowego satelity szpiegow- skiego. Pani materiał wideo też pomógł, ale proszę się nie obwi- niać. To nie pani wina, pani nie pokazała go palcem - tak się mó- wi, prawda? Sam uczynił z siebie cel, wydostając się z Chagi, ponieważ wszystko, co wyłazi z Chagi, stanowi ich własność. - Siły ONZ? - Połączone siły Stanów Zjednoczonych i Kanady. - O Boże. A Peter? - Nie mam pojęcia. Usiłuję się dowiedzieć. Złożę petycję o przesłuchanie w Zgromadzeniu Narodowym. Narody Zjedno- czone Narodami Zjednoczonymi, ale tu jest ciągle nasz kraj. - Skąd pan o tym wie? - Zawsze twierdziłem, że mądry polityk kultywuje nietypowe przyjaźnie. Uważam panią za moją przyjaciółkę, panno McAslan, mam ponadto wielu przyjaciół w komunie Podróżników. Nie mo- gli zwrócić się bezpośrednio do prasy, ponieważ zagrożono im, że jeśli to zrobią, odbierze się im prawo pobytu w Kenii i zostaną wy- daleni. Gaby dostrzegła ruch jego oczu na moment przed tym, jak na jej ramieniu spoczęła ciężka ręka. Jęknęła, wyobrażając sobie, że to amerykańsko-kanadyjska kawaleria powietrzna przypuściła atak helikopterowy, żeby zatrzymać wygadaną Irlandkę. Butelka roz- trzaskała się na posadzce. Ambasador spojrzał wjej stronę z iryta- cją, ale służący już podbiegli, żeby posprzątać. To było gorsze od amerykańsko-kanadyjskiej kawalerii po- wietrznej. To był T. P. Costello. - Przepraszam za wtrącanie się do rozmowy, doktorze Olo- itip, ale muszę przeprowadzić małą twórczą konferencję z moim młodszym reporterem z działu on-line. Czego potrzebuję? - Małej twórczej konferencji — odpowiedziała Gaby — z młod- szą reporterką z on-line. - Dokładnie. -Jeszcze porozmawiamy! - zawołał doktor Dan, gdy T. P. od- prowadzał Gaby w kierunku kępy rododendronów. - T. P., T. P., posłuchaj, mam coś bardzo ważnego, posłuchaj, T. P., oni spowodowali zniknięcie Petera Werthera. - Szczerze mówiąc, kochanie — powiedział T. P. Costello - mam to gdzieś*. Ogrody zaprojektowano w taki sposób, żeby zapewniały mnó- stwo intymnych miejsc dla tych, których zachcianki wykluczały obecność osób trzecich. Gruby mężczyzna w za ciasnym smokin- gu wyszedł z krzaków, łamiąc gałązki i poprawiając coś przy spodniach. Kobieta, w której Gaby rozpoznała redaktorkę z ITN, umknęła w przeciwnym kierunku, nieświadoma faktu, że tył jej spódnicy zahaczył się o gumkę od majtek. T. P. pociągnął Gaby do niszy, którą tamci w takim pośpiechu opuścili. - Co u diabła tutaj porabiasz? Nie mogę na moment spuścić cię z oka, żebyś nie pakowała się w taką czy inną pieprzoną intry- gę. Co z tobą, kobieto? Co z tobą? - T. P. potrząsnął nią mocno za ramiona. Gaby strzepnęła jego dłonie. - Nie dotykaj mnie w ten sposób, Tomaszu Pronsjaszu Costello. Zawstydził się i wbił wzrok w ziemię. - O co właściwie chodzi, T. P.? Robię tylko to, co powinna ro- bić dziennikarka z odrobiną rozumu: nawiązuję kontakty, zbie- ram informacje. Jeśli nabroiłam, to tylko w ten sposób, że dosta- łam się na przyjęcie bez zaproszenia. Mój Boże, w starożytnym Bagdadzie mieli całe gildie specjalistów od tego. Przecież nie zgwałciłam brązowookiego synka ambasadora. T. P. Costello zrobił rzecz nie do pomyślenia. Usiadł na trawie i chwycił się za głowę. Cała pewność siebie i profesjonalizm wypa- *Przeminęio z wiatrem, cytat wg telewizyjnego tłumaczenia Krystyny Skibińskiej- -Suboc? (przyp. tłum.)- rowaty z niego w mgnieniu oka. Wydawało się, że zaraz się rozpła- cze. Gestem pokazał Gaby, żeby usiadła koło niego, elegancko wy- ciągnął chusteczkę z kieszonki na piersi i rozłożył ją na ziemi, że- by oszczędzić piękną suknię. - O Boże - westchnął. Głos mu drżał. - Dlaczego musiałaś tu przyjechać? - Powiedziałam ci, T. P. - Do tego kraju. Do Chagi. Rozpoczął się kolejny występ, powitany z pewnym aplauzem. Gaby nasłuchała się wystarczająco rozgłośni Głos Kenii, żeby roz- poznać piosenkarza uważanego powszechnie za jednego z najbar- dziej obiecujących. -Jesteś taka sama jak ona. Nie z wyglądu: ona miała śniadą cerę i ciemne włosy, ale podobnie jak tobie nie dało się jej nicze- go zakazać. Musiała być dociekliwa, pchać się o krok za daleko. Była ambitna, zupełnie jak ty. Pisała książkę. Ha, miało to być ostatnie słowo w sprawie Chagi i zajmujących się nią łudzi. Nigdy jej nie skończyła. Mam w domu materiały. Całe ryzy papieru, foto- kopie, faksy, maszynopisy. Powiedziała mi kiedyś swoje nazwisko, ale zapomniałem. Wszyscy nazywali ją Moon. Langrishe wymyślił to imię. Doktor Peter Langrishe. Był egzobiologiem w Ol Tukai, zanim UNECTA zaczęła się przemieszczać. Był równie szalony jak ona. Wiesz, gdzie się spotkali? W takim właśnie miejscu. Ambasa- da Irlandii, ceilidhez okazji dnia św. Patryka. Oboje byli rąbnięci. O Boże, Gaby, wyszedłem po nią na lotnisko do nocnego samolo- tu, zupełnie jak po ciebie. Przeszedłem przez ten sam cholerny katechizm, jak z tobą. Czy wiesz, gdzie mieszkała? - Mogę się domyślić. W domu gościnnym Kościoła episko- palnego. T. P., ja nie jestem nią. - Wiem. Ale postępujesz tak jak ona. Jeździsz w te same miej» sca. Mówisz te same rzeczy. Gaby McAslan nie odpowiedziała, tylko objęła ramionami podciągnięte pod brodę kolana. - Kochałeś ją, prawda? - O to chodzi. Nikt nie trafiał ze swoją miłością. Ja kochałem ją, ona kochała jego, a on kochał to wielkie paskudztwo. Gdyby tylko potrafili obejrzeć się i dostrzec, kto ich kochał. - Skrzywił się. - Nie zdołałaby go zatrzymać. Mogłem jej to powiedzieć... Po- winienem był jej to powiedzieć. Przebywała na wybrzeżu, pracując nad brudnopisem, kiedy nadeszła wiadomość, że zginął w kata- strofie lotniczej nad Amboseli. Ale ona nie mogła uwierzyć, że on nie żyje, przekonywała mnie, że wiedziałaby o tym: mistyczny zwią- zek czy inne wariactwo. Dlatego postanowiła pójść za nim. Ostat- ni raz widziałem ją w awionetce, którą sam jej podarowałem, star- towała z drogi do Namanga. Powinienem był zaprotestować. Ale nie widziałaś, czym stała się bez niego. Nie byłaś świadkiem jej de- presji, ataków wściekłości, godzin, które spędzała w pokojach ho- telowych, przypatrując się wędrującym po ścianach jaszczurkom. W dniu, w którym wyruszała na poszukiwanie Langrishe'a, poda- rowałem jej dziennik. Wymogłem na niej obietnicę, że dostarczy mi go z powrotem w jakiś sposób. Założę się, że gnije razem z nią w tym zielonym piekle, ale równie dobrze mógł wydostać się jakoś na zewnątrz. - Mogę to sprawdzić. Przynajmniej będziesz miał pewność, T. P. - A Gaby McAslan będzie miała temat dziesięciolecia. „Prze- minęło z wiatrem" wymieszane z „Pożegnaniem z Afryką". To są prawdziwe ludzkie dzieje, Gaby, prawdziwe rany, prawdziwe opo- wieści, prawdziwy ból. Obchodź się z nimi ostrożnie. - Potrząsnął głową. - Dobra z ciebie kobieta, McAslan. Tylko taka podobna do niej. Do kogo jesteś podobna? - Do Moon - odpowiedziała Gaby McAslan. Przez twarz T. P. przebiegł skurcz nagłego strachu. - Nie wymawiaj tego imienia. Jest zbyt wielkie na taką noc jak ta. Czy wierzysz w magię? - Znam syberyjską pilotkę, która wierzy. - Jeśli wymówisz imię, ono przekroczy niebo i piekło, żeby cię odnaleźć. - Albo uciszyć. - Odnajdzie cię nawet z ciemnego jądra Chagi. Muzyka skończyła się i rozległy się większe brawa. Następny w kolejności miał wystąpić chór z kościoła św. Stefana pod dyrek- cją Temba. Zaproszenie do występu na przyjęciu u ambasadora było wielkim zaszczytem. Przez cały miniony tydzień Tembo cho- dził po biurze, promieniejąc skromną dumą, jaka przystoi chrze- ścijaninowi. Gaby uważała, że to osiągnięcie zasługuje na jawne przechwałki, ale i tak życzyła mu szczęścia i połamania nóg. Nie potrafiła zrozumieć jego religii, ale podziwiała spokojną siłę jego wiary. Porzuciła T. P. i poszła posłuchać. Wszystkie kobiety ubrane były w długie spódnice, białe bluz- ki i miały opaski na włosach. Mężczyźni nosili niebieskie kitenge do czarnych spodni i grali na instrumentach: dwóch bębnach, kiamba, patykach i czymś, co wyglądało jak pierścień tłokowy cię- żarówki, w który ktoś wbił dziewięciocalowy gwóźdź. Harmonia czterech instrumentów była elektryzująca. - Tu na górze śpiewają sobie pieśni o Jezusie, podczas gdy na dole ludzie plotkują, upijają się i wpełzają w krzaki na szybki numerek lub na drzemkę. Gaby widziała, jak się zbliżał, ale uznała, że trzeba to rozegrać na luzie. W swym pożyczonym garniturze wyglądał jak Jimmy Ste- wart w „Opowieści filadelfijskiej", marzący o tym, żeby wreszcie pozbyć się głupkowatej, ściskającej gardło muszki. Albo jak Sean Connery -jedyny właściwy James Bond — w mokrej marynarce pod wieczorowym strojem zamiast smokingu pod czarnym stro- jem płetwonurka. - Pamięta pan? - Pamiętam podkoszulek. I włosy. - Nie wpuściliby mnie tu w podkoszulku z masturbującą się zakonnicą. Ale włosy mam przy sobie. No więc jak tam fulereno- we popychanki? - Są we wszystkich światowych serwisach sieciowych, dzięki pani. - Powiedział pan, że mogę. Jak pan widzi, udało mi się tu jed- nak dostać. - Ano tak. Podoba mi się pani suknia. Pasuje do włosów. I do oczu. Mogę zaproponować pani coś do picia? Przesunęli się wśród grup ludzi kłaniających się Shepardowi ¦ ku jednemu z nakrytych kraciastym obrusem stołów. Kelner wy- gładził idealnie odprasowane mankiety. - Poproszę jeden z tych miętowatych drinków. Kiedy kelner mieszał koktajl, Gaby udawała, że wymienia ukłony z ludźmi, których znała tylko ze zdjęć. - A więc fulereny. Shepard wziął piwo. Gaby pomyślała, że to do niego pasuje. - Co by pani chciała o nich usłyszeć? Cokolwiek. - Coś nowego. Potrząsnął głową i cmoknął z rozczarowaniem. - A tak dobrze pani szło. - Nie, ja naprawdę jestem zainteresowana - usiłowała przy- brać pozę, która mówiłaby wyraźnie: fulerenami, nie tobą. - No dobra, zważywszy na to, że napisała pani najlepszy kawa- łek o tej konferencji prasowej, wyjawię pani mały sekret. Otóż wy- myślamy całą chemię organiczną od nowa. Możemy zanalizować i opisać podstawową strukturę molekularną Chagi, ale musimy jeszcze przejść długą drogę, zanim będziemy w stanie opisać coś tak złożonego, jak jej biologia symbiotyczna czy chociażby związ- ki pomiędzy maszynami fulerenowymi, które są odpowiednikami ziemskich komórek. Ta przeklęta rzecz ewoluuje tak szybko, że zawsze jest dwa kroki do przodu w stosunku do jakiejkolwiek tak- tyki powstrzymującej. - Czy tego właśnie poszukujecie? Sposobu na uśmiercenie Chagi? Przeszli tuż obok Jake'a Aaronsa, otoczonego przez grupkę dziennikarzy telewizyjnych. Górował nad nimi o głowę. Spo- strzegł Gaby i zmarszczył się, zobaczył, że Gaby jest z Shepar- dem, i zdziwił się, coś pomyślał i wyszczerzył zęby w bezczelnym uśmiechu. - Sądzę, że to właśnie chcą w końcu zrobić. Jeśli to wydarzyło- by się u nas, sprowadziliby Gwardię Narodową, otoczyli wszystko kordonem, ewakuowali mieszkańców i nie bacząc na hałas, wysa- dzili w powietrze bombą atomową. Nie żebym uważał, że wynikło- by z tego wiele dobrego. Pax Ameńcana czy nie, nie mogą sobie pozwolić na wybuchy jądrowe na cudzym terytorium, ale wojsko- wi nie potrafią myśleć w innych kategoriach niż nieprzyjaciel, in- wazja, powstrzymanie i kontratak. Próbowali napalmu w Ekwado- rze, ale to w końcu zawsze było podwórko Waszyngtonu. Największy zrzut od czasów Wietnamu. I żadnego efektu: to jest tak ognioodporne jak nic innego. Można spalić kilkadziesiąt akrów, a reszta zacznie wydzielać substancje gaśnicze, pianę i dwu- tlenek węgla. W ciągu tygodnia powraca do poprzedniego kwitną- cego stanu. Ta rzecz myśli. - Widzę, że nie popiera pan wojskowego stylu myślenia. Miętowy julep ambasadora był bardzo mocny, chyba że taki wpływ miał górski burbon z Ozarków na dziewczynę z poziomu morza przebywającą na wysokości Białych Gór. - Nie chodzi o to, czyja się z nimi zgadzam, czy nie, tylko o fakt, że to nie podziała. - Czy to jest do druku? - Pani nagrywa? Przyniesiono tace z kurzymi skrzydełkami. Shepard nabrał sobie pełną garść. Gaby posługiwała się przy jedzeniu palcami o karminowych paznokciach, wycierając je o swe błyszczące, przej- rzyste pończochy. Ten miętowy julep okazał się naprawdę moc- nym trunkiem na tej wysokości. Szklanka z zatkniętymi kawałkami zieleniny jak w arabskiej herbacie nie wyglądała poważnie, ale kie- dy wysączyłeś pierwszy łyk, mięta, cukier i burbon mieszały się i wy- chodziło na to, że jest to najlepszy drink na świecie dla kogoś, kto wdziera się na przyjęcie sezonu w pirackiej sukni, na którą ledwie go stać, kogo szef uważa za Zaginioną Dziewczynkę swych najpięk- niejszych lat i komu jedyny prawdziwy biały mężczyzna w tym kra- ju opowiada o fulerenach i napalmie, zajadając się przy tym kurzy- mi skrzydełkami, a wysokość zamazuje soczewki wazeliną, tak że wszystko się rozpływa i odpływa, i przez moment jesteś Scarlett O'Harą na trawniku w Tarze, i co on mówi? dlaczego mi się przy- patruje? czy naprawdę oczekuje odpowiedzi? i szuuuu! pierwszy wystrzał sztucznych ogni wybawił ją z opresji. Rozległy się achy i ochy. Rozległy się krzyki, podczas gdy fajer- werki rozpryskiwały się nad rezydencją ambasadora i opadały srebrnym deszczem. Dzieci ambasadora tańczyły i krzyczały. Unio- sła się druga seria, rozsypując migoczące gwiazdy, a potem trzecia. Wielkie „łup" spoza zarośli wywołało kolejne krzyki, kiedy moź- dzierz wystrzelił swój ładunek na pół mili w noc nad Nairobi. Ra-" ca wybuchła oszałamiającym orgazmem nowych fajerwerków. W odpowiedzi rozległ się chór alarmów samochodowych, obu- dzonych przez falę uderzeniową. Z nieba spadała kaskada czer- wonych, białych i niebieskich iskier. - To dopiero był strzał! - Gaby przekrzykiwała łoskot mniej- szych ogni. - Uwielbiam fajerwerki, ale nie znoszę hałasu. Kiedy byłam dzieckiem, tato zabrał mnie na świąteczny pokaz sztucz- nych ogni pod ratuszem w Belfaście. Nie powinni byli puszczać ich w tak zamkniętym miejscu, to przypominało Sarajewo: rakie- ty wybuchające wszędzie dookoła. Ale było to piękne. To właśnie w nich kocham: są wspaniałe i przerażające zarazem. - Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że są jak życie? - odkrzyknął Shepard. Rakiety eksplodowały ze wszystkich stron, aż niebo sta- nęło w ogniu. - Długie, powolne wznoszenie się, nagła jasna i krótka eksplozja chwały i długie spadanie w ciemność. - Jeśli zamierzasz mówić tak przygnębiająco, to zamówię jesz- cze jednego miętowatego. -Jesteś pewna? - Chyba nie. Jak cię więc nazywają? - Mówią mi Shepard. - Tak po prostu? - Doktor. - Mnie nazywają Gaby. -Jeszcze jeden taki miętowaty i będę latać jak te ognie sztuczne ambasadora, a moja głowa eksploduje niczym rudowłosa gwiazda. - Wiesz, mógłbyś mi wyświadczyć nie- zmierną przysługę. - Przysługę dziennikarską? Nie wiem, czy mogę sobie na to pozwolić. - Potrzebuję tylko sprawdzić jedną rzecz. Jest taki dziennik, należał do kobiety, która miała romans z facetem z UNECTA, dok- torem Peterem Langrishe'em. - Pamiętam i jego, i ją. - Ten dziennik wciąż może być w Ol Tukai, a ja naprawdę muszę coś komuś udowodnić. Czy mógłbyś... Wielki moździerz huknął i wypuścił kolejną racę w kierunku nieba. Wybuch zatrząsł szybami w oknach i butelkami piwa w lo- dowej kąpieli. Alarmy samochodowe, które dopiero co zamilkły, zaczęły wyć na nowo. Gaby zmarszczyła się i przechyliła nieco gło- wę, mając wrażenie, że słyszy jeszcze inny odgłos, na tle lecących z nieba gwiazd. Dźwięk jakby setka telefonów komórkowych roz- dzwoniła się w jednej chwili. To nie był rezultat wysokości i miętowatego. To w jednej chwili rozdzwoniła się setka telefonów komórkowych. Przyjęcie chwytał paraliż postępowy, w miarę jak jego uczestnicy wyciągali telefony z portfeli, torebek, kieszeni, spod szat i ze skórzanych szkockich torebek. Shepard zatkał jedno ucho palcem i kiwał gło- wą do ćwierkającego głosu w telefonie. Goście wlewali się już na schody prowadzące z patio ku szatni i samochodom. - Wybaczysz mi, jeśli porzucę cię w połowie julepu - powie- dział. — UNECTA ogłosiła ogólny alarm operacyjny. Wygląda na to, że wzywa mnie przeznaczenie. - Co? — wrzasnęła Gaby do jego oddalających się pleców. - Co się dzieje? Odwrócił się na najniższym stopniu. - Nie powinienem ci tego mówić. - Powiedz mi! - krzyknęła Gaby spomiędzy butelek piwa, szklanek julepu i kości z kurzych skrzydełek. Ognie sztuczne wzla- tywały w niebo i umierały nie zauważone. - Hyperion pojawił się z powrotem. 18 Gaby podejrzewała, że sala konferencyjna zapełniła się po raz pierwszy, odkąd SkyNet umieścił swój oddział wschodnioafrykań- ski przy Tom M'boya Street. Chociaż była godzina wpół do czwar- tej rano, zjawili się przedstawiciele wszystkich sekcji. Ekspres do kawy też najwyraźniej pracował po godzinach. Niepokojąco czuć go było przegrzaną fasolą. Pod wielkim ekranem T. P. Costello skończył trzecią filiżankę i popchnął ją na drugi koniec stołu z miną sugerującą mdłości. Był w nie najlepszym stanie jak na konferencję wideo na żywo. W pewnym momencie samotna podróż w głąb miłości i żalu rzu- ciła go na podłogę w łazience ambasadora, gdzie leżał nieprzy- tomny z nie dopitą szklanką miętowego julepu w zaciśniętej dło- ni. Jego chrapanie zaalarmowało domowników. Gaby i Jake Aarons z trudem zdołali zawlec go do taksówki, kiedy nadeszła wiadomość z głównego biura, że UNECTA i NASA wydadzą wspól- ne oświadczenie o pierwszej trzydzieści czasu Greenwich. Siedząca w pierwszym rzędzie Gaby nie miała czasu, żeby zmienić swoją piracką suknię Chanel, która śmierdziała nieświe- żym dymem, rozlanym burbonem, pikantną marynatą do kur- czaka i kobiecym potem, niemniej sposób, w jaki materiał falo- wał wokół niej, sprawiał, że czuła się wysoka na milion stóp. Podczas epokowych wydarzeń należy być odpowiednio ubra- nym. Logo NASA zastąpiło symbol SkyNetu na ekranie. Ciągle jeszcze nie pozbyli się tej okropnej starej typografii z lat siedemdziesiątych, pomyślała Gaby. Kolofon został z kolei zastąpio- ny twarzą Irwina Lowella, dyrektora Centrum Astronomii Orbital- nej w Huntsville. Dyrektor Irwin Lowell miał bokobrody i sznurko- wą krawatkę. Przypominał fotografie tego starego pisarza science fiction, którego tak lubił jej ojciec, Isaaca Asimova. Gaby nigdy nie była w stanie przebrnąć przez więcej niż dziesięć stron jego książek. — W imieniu Agencji Lotów Kosmicznych witamy w Centrum Astronomii Orbitalnej - mówił tak, jak wyglądał, jakby miał za so- bą czterdzieści mil złej drogi. — Nasze odkrycia są głównie natury technicznej, dlatego stworzyliśmy na ich podstawie wizję graficz- ną, która pozwoli przybliżyć istotę tego, co znaleźliśmy w Przerwie Hyperiona. Film zaczynał się od zdjęcia Saturna i jego pierścieni. Typo- wych ujęć, jak oceniła Gaby. Z dolnej półki w magazynie materia- łów filmowych. Spostrzegła jednak, że obrazy nie były takie same jak zwykle. Ciemna linia przecinała planetę z góry do dołu. Linia się rozszerzała, ale z braku skali odniesienia Gaby nie potrafiła ocenić, czy była szeroka na kilka milimetrów, czy wymalowana wzdłuż południka zero drugiej co do wielkości planety Układu Słonecznego. Potem punkt widzenia zmienił się i gruba czarna linia przekształciła się w ogromną elipsę, a następnie w spory dysk, cały w plamy w tysiącu rozmazanych kolorach, obracający się wokół własnej osi. — Żeby dać pewne wyobrażenie o rozmiarach, wmontowali- śmy dla porównania schemat stacji kosmicznej Unity - powiedział Irwin Lowell. Gaby wpatrywała się z całej siły, ale nie była w stanie go doj- rzeć. Rozdzielczość zwiększyła się, jeszcze raz się zwiększyła, ijesz- cze raz, i jeszcze, dopóki krawędź dysku nie stała się linią prostą na tle gwiazd. Był tam — sylwetka zarysowana na łacie w kolorze Pantone 141, sieć konstrukcji orbitalnej złożonej z wysięgników, modułów mieszkalnych, baterii słonecznych i modułów warsztato- wych - i wydawał się zajmować na trzystopowym ekranie nie wię- cej miejsca niż przędący sieć pająk. Widok ten spowodował, że Gaby McAslan poczuła ucisk w gardle. Każdy znał te dumne przechwałki. Miasto w kosmosie, kompletna społeczność o przekątnej długości półtorej mili. Pierw- szy krok człowieka w stronę gwiazd. - Obiekt ma nieco ponad tysiąc dwieście mil średnicy - po- wiedział Irwin Lowell. - Nasze pomiary wskazują, że jego grubość wynosi na krawędzi dwadzieścia mil i zmniejsza się do pięciu w sa- mym środku. Sądzimy, że ma to związek z zapobieganiem zapada- niu się obiektu do środka pod wpływem grawitacji dążącej ku bar- dziej stabilnej formie. Siła dośrodkowa wytwarzana przez kret, który wynosi jeden obrót na 3,53 godziny, także sprzyja utrzymy- waniu stabilności grawitacyjnej. Znajdujący się w tym samym miej- scu Hyperion miał wcześniej bardzo chaotyczną oś obrotu, która została skorygowana. Wnioskując chociażby z wysokiej stabilności obiektu, musimy stwierdzić, że prawdopodobnie nie powstał on w sposób naturalny. Na ekranie Ziemia zastąpiła Saturna. Subkontynent indyjski od przylądka Comorin po Bombaj został zakryty przez nijakie sza- re koło. W południowo-wschodnim kwadrancie wyłaniał się połu- dniowy cypel Sri Lanki, na północy na wolność wydostawały się wielkie prowincje dawnego imperium Mogołów. W cieniu Obiek- tu Hyperiońskiego znalazło się pięćset milionów istnień ludzkich, pomyślała Gaby. Szary dysk nie wyglądał jak obecność wielkiej, niezrozumiałej rzeczy, ale jak nieobecność. Pięćset milionów lu- dzi, ich potężne, starożytne miasta, ich bogowie i awatary, które jedne z pierwszych zdobyły władzę nad ludzkimi marzeniami - wszystko to pożarte przez szarość i zniweczone. Przypominały jej się zdjęcia satelitarne, które ozdabiały jej kapliczkę poświęconą Chadze: porządne, wytłoczone koła kolorów rozrzucone po ma- pie tropików. Ale gładka szarość była bardziej przerażająca niż- krzykliwość obcej mozaiki. Na tle mapy pojawił się znowu Irwin Lowell. Gaby zgadywała z wyrazu jego twarzy, że teraz wypowie niemiłą prawdę. Zrozu- miawszy to, wiedziała już, co to będzie. Mapa Ziemi nie miała być porównaniem. To była prognoza. Obiekt się poruszał. — Nasze dane potwierdzają, że w pewnym momencie procesu rekonfiguracji byłego księżyca Obiekt osiągnął równowagę wystar- czającą do tego, żeby wyrwać się z układu satelitów Saturna. - Ob- racał w palcach metalową końcówkę swojej krawatki. Przerażeni mężczyźni, którzy nie mogą dać po sobie poznać, że są przeraże- ni, komunikują swój strach za pomocą takich drobnych gestów. - Nasze symulacje pokazują, że Obiekt kieruje się ku środkowi Układu Słonecznego. - Animowane planetarium zastąpiło okale- czone Indie. Planety krążyły po przypisanych im trajektoriach. Sa- motna czerwona linia, biorąca swój początek przy upierścienio- nym koraliku Saturna, skręcała do środka. Omijała pole grawitacyjne Jowisza, pas asteroid i orbitę Marsa. Ukazał się błękit- ny opal Ziemi. Czerwona linia przemykała przez kosmiczne ucho igielne pomiędzy Ziemią i Księżycem i ustawiała się na orbicie geostacjonarnej na wysokości równika. - Obliczenia są bardzo do- kładne. Obiekt Hyperioński znajdzie się na ziemskiej orbicie za trochę ponad pięć lat. Dokładnie za pięć lat i dziewięćdziesiąt osiem dni. W sali konferencyjnej przy Tom M'boya Street rozległ się po- mruk. Ależ zwierzętami się staliśmy, pomyślała Gaby. Tak zaharto- wanymi na cudowność i niezwykłość, że kilkaset miliardów ton przekształconego księżyca wymierzone w nasze piersi witane jest pomrukiwaniem i pochrząkiwaniem. Wystukała polecenia dla rocznika astronomicznego na swoim PDU. Światy zderzą się 27 września 2013 roku. Ciekawe, czy przed, czy po lunchu. Ale oni te- go nie zrobią. Nie rozsiewaliby swoich nasion Chagi po całej pla- necie i nie pozwalaliby im rosnąć i rozkwitać tylko po to, żeby roz- walić je w nicość za pomocą spadającego z nieba młota. Trzymaj się tego, Gaby McAslan. Trzymaj się tego mocno. To twoja jedyna nadzieja. Nie tylko twoja teraźniejszość, ale także twoja przyszłość leży w rękach twórców Chagi. Zapalenie papierosa wydało się niezłym pomysłem. Przepro- siła i wyszła z sali. Irwin Lowell mówił coś o brakującej masie Obiektu Hyperiońskiego, która, jak się wydaje, została przekształ- cona bezpośrednio w pęd w jakimś nieznanym procesie. Zapali- ła przy oknie na końcu korytarza, otworzyła je i wyjrzała na ze- wnątrz. Dzień nadszedł w czasie, gdy ona oglądała obrazki różnych rzeczy na niebie. Pięć pięter poniżej Tom M'boya Street pulsowała porannym życiem. Zobaczyła mężczyznę w arabskiej szacie pchającego mały drewniany wózek skrajem ulicy. Wyglą- dał jak psia buda na kółkach. Gaby wiedziała, że jeśli zajrzeć do środka, ujrzy się kucającą kobietę w długiej szacie i w zasłonie na twarzy, tak że widoczne będą tylko oczy świecące jasno w ciemno- ści. Dokładnie pod oknem policjant próbował przerwać bójkę na przystanku autobusowym. Tłum pasażerów matatu zebrał się i kibicował obu stronom. Gaby wypuściła dym z papierosa na uli- cę. Rozległy się krzyki. Zdarzało się, że w tych bójkach ginęli lu- dzie. Godziła się z tym, tak jak godziła się z nieznanym kalectwem kobiety, która żyła w wózku na kółkach, i z beznogim żebrakiem, który codziennie przejeżdżał na wózku przed domem Miriam Sondhai, trzymając w rękach drewniane klocki. Kenia ją znieczu- liła. Na każdym kroku spotykała okrucieństwo i cierpienie, które byłoby nie do zniesienia w Londynie - i nauczyła sieje ignoro- wać. Było to zwycięstwo Tembo i Farawaya. Gaby McAslan stała się Afrykanką. To, co im wydawało się zdolnością do nauki, było jej naturalną zwierzęcością. Patrząc z piątego piętra, poczuła się bliższa tym ludziom z ulicy niż tamtym, którzy pozostali w sali konferencyjnej. Tamci na dole byli twardymi, zaradnymi ludźmi. Potrafili dokonać przeskoku z epoki żelaza w epokę informacji w ciągu dwóch pokoleń; przyzwyczaili się do tego, że ich świat kończył się mniej więcej co dwie dekady. Chaga może i pożera Afrykę, ale nie zdoła pożreć afrykańskości. Ci ludzie dopraszali się o jałmużnę, gotowali pożywienie, toczyli bójki i łapali matatu, ponieważ wiedzieli, że koniec końców ich afrykańskość pożre Chagę. Dopaliła papierosa, strąciła niedopałek na ulicę i wróciła na konferencję. Irwin Lowell znów miętosił koniec swojej krawatki. - Właśnie nadeszły z obróbki zdjęcia wykonane przez u le- skop Chandrasekahr tuż przed pojawieniem się Obiektu Hype- riońskiego. k Animacja pokazałaby to zgrabniej i bardziej realistycznie, ale grube ziarno obrazów w formacie CCD lepiej oddawało intelektu- alny dreszcz, jaki wywoływała kosmiczna głębia. Gaby zadrżała w swojej wspaniałej sukni. Chłodne, przejrzyste kształty przetacza- ły się powoli na tle miękkiej mgiełki gwiazd, łącząc się w wachla- rzowate i łukowate kształty olbrzymiego dysku. Gaby uświadomiła sobie z przerażeniem, że te delikatne, harmonijne wachlarze mu- szą być długie na dziesiątki mil. Była to robota inżynieryjna na ta- ką skalę, że wyobraźnia musiała cofać się aż do chwili, gdy skala stanie się bardziej ludzka. Mówili teraz o przeprogramowaniu sondy kosmicznej „Ga- ja", którą wysłano tuż za „Tolkienem", aby zbadać tajemnice Prze- rwy Hyperiona. NASA usiłowała sklecić superszybki moduł odrzu- towy, który dogoniłby sondę, połączył się z nią i wprowadził „Gaje" na orbitę wielkiego dysku. Mieli dziwnie mało animowanych sy- mulacji tej operacji. Tylko linie, kropki i strzałki. Miałam rację, wiążąc moje życie ze światłami na niebie, pomy- ślała Gaby McAslan. Właściciele fordów - tacy jak Marky i Hannah - ze swoimi pięknymi domami i pięknymi dziećmi nie mogą już polegać na tym, że wszechświat jest zbyt wielki i zbyt odległy, żeby mieć wpływ na ich życie. Wszechświat podchodzi pod ich drzwi, tak samo jak pod drzwi mężczyzny, który popycha drewniany wó- zek ze swoją żoną po Tom M'boya Street, wyluzowanego policjan- ta czy sprzedawców jedzenia, którzy rozkładali swoje stragany na chodniku. Ale ci ludzie z ulicy będą gotowi. Oni wiedzą w głębi duszy, że wszechświat jest w najlepszym razie obojętny, w najgor- szym - wrogi. Nie będą uciekać krzycząc: niebo się wali! niebo się wali! - kiedy dowiedzą się, co się stało na Saturnie i co będzie się działo nad ich głowami za pięć lat. Pięć lat to dużo czasu pod okiem Boga. Wiele się może wydarzyć. Będą gotowi, a jeśli niebo zacznie się walić, będą wierzyć, że ich ramiona są dość silne, żeby je utrzymać. 19 Różowa limuzyna śledziła Gaby od wyjazdu z dróżki prowa- dzącej z domu Miriam Sondhai. Nie próbowała się ukrywać, zresz- tą nie byłoby to łatwe, nawet wśród wszystkich poruszających się po Nairobi samochodów na rejestracjach dyplomatycznych i nale- żących do ONZ. Wielu pracowników UNECTA mieszkało w tej sa- mej dzielnicy co Miriam, limuzyny we wszelkich kolorach były więc powszechne, ale nie zdarzały się aż tak różowe. Barwione na złoto lustrzane szyby i antena w kształcie litery V z tyłu. Wszystko bardzo cyberpunkowe. Przemknęła przez keepie-leftiei przeskoczy- ła światła, żeby nie zniknąć z wstecznego lusterka Gaby. Skrzyżowanie University Way i Moi Avenue wciąż było rozko- pane. Dwujęzyczne tablice dziękowały kierowcom za wyrozumia- łość dla mającego potrwać pięć lat projektu naprawy dróg Mini- sterstwa Transportu. Pięcioletni plan w mieście, w którym za trzy lata nie będzie żadnych dróg do naprawy. Gaby podejrzewała, że paraliżujące Nairobi wykopki stanowiły szatański pakt pomiędzy ojcami miasta, wykonawcami, związkami sprzedawców prasy, prze- kąsek i myjącymi szyby samochodowe. Mężczyzna z czerwono-zielonym lizakiem przepuszczał tego ranka po dwa samochody z każdej strony. - Drań! - krzyknęła Gaby, kiedy machnął jej przed nosem czerwonym kółkiem, zanim zdążyła przeskoczyć. Nagle w jej ATV znalazło się trzech mężczyzn. Dwaj z tyłu, je- den z przodu. Mieli fryzury afro, buty na koturnach, długie do kostek skórzane płaszcze i szerokie uśmiechy na twarzach. — Haran prosi, aby pani zaszczyciła go swoim towarzystwem - powiedział ten z przodu. - Proszę jechać za limuzyną. - Skinął głową do kierującego ruchem, a ten natychmiast zmienił lizak na zielony. Różowy cadillac ruszył. Gaby pojechała za nim. Zatrzymali się przed Cascade Club. Lokal niedawno zamknięto. Oświetlony bu- dynek wyglądał na bardzo zmęczony, jak wiekowa prostytutka, któ- ra musi wyjść do sklepu i kuli się w ostrym świetle słońca. Powie- trze było ciężkie i wilgotne, zużyte przez wiele płuc. W dole kobiety pilnie zeskrobywaly pleśń z białych kafli. Zapach dokład- nie jak Karaibskich Piratów w EuroDisneylandzie, pomyślała Ga- by. Pomocnicy nie zaprowadzili Gaby na górę do biura o szklanej podłodze, ale okrężną drogą obok toalet dla personelu i magazy- nów wypełnionych kartonami alkoholi na szeroki, kryty balkon nad bujnym ogrodem na podwórzu, pełnym palm, bananów i pło- żących się fig. Najwyższe z palmowych liści wyrastały nad poręcz balkonu. Kelnerzy w białych marynarkach nosili srebrne tace i ob- sługiwali kilka nienagannie nakrytych stolików. Wszyscy klienci byli Afrykanami lub Hindusami. Stolik Harana stał nieco na ubo- czu, skąd rozciągał się widok na cherlawą fontannę. Na lnianym obrusie ustawiono srebrny zestaw do kawy, dwie filiżanki i PDU. Haran jednym ruchem palca odprawił swych pomocników. Wstał z trzcinowego krzesła, uniósł główkę packi na muchy i ukłonił się lekko w stronę Gaby. - Panna McAslan. Miło mi panią znów widzieć. Proszę siąść i napić się kawy. Esther. Młoda czarnoskóra kobieta stojąca dotychczas za Haranem podsunęła Gaby krzesło. Na siatkowych pończochach nosiła biki- ni z czarnej skóry. Czarne nabijane ćwiekami rękawiczki stanowi- ły uzupełnienie czarnych butów dojazdy na rowerze. Gaby rozpo- znała mundur pomocnic należących do Mombi. Dziewczyna miała na sobie mnóstwo ciężkiej biżuterii, ale - co nietypowe - żadnych łańcuchów na szyi, tylko nie pasujący do całości kołnierz, upleciony z czegoś, co przypominało opalizujące włókna. Zamiast wisiora w zagłębieniu szyi dziewczyny znajdowała się niewielka za- drukowana płytka z obwodem elektrycznym i pojedynczym czer- wonym okiem diody. - Ściskowód - powiedział Haran. - Jedno z pierwszych do- brodziejstw płynących z badań nad Chagą, tak przynajmniej twier- dzą. Długie spiralne łańcuchy molekularne, które kurczą się pod wpływem ładunku elektrycznego. Nie aż tak, żeby uciąć głowę, ale wystarczająco, żeby przeciąć tętnice szyjne, jeśli nacisnę guzik. Ale Mombi założyła obrożę na szyję jednego z moich chłopców, więc zapewne nie uszkodzi mu tętnicy. Dziewczyna nalała kawę. Zaproponowała mleko, cukier, sło- dziki. Gaby podziękowała ruchem ręki. Kawa była wyśmienita. Nie spodziewała się innej u Harana. - A zatem, Gaby, zagraża nam teraz nie tylko Chaga, ale jesz- cze ten Hyperion. Słyszałem, że to dostało już swoje przezwisko. Jak to leci, WGO? - Wielki Głupi Obiekt - powiedziała Gaby. Zauważyła, że Ha- ran zwrócił się do niej po imieniu. Był jak Chaga, poruszał się po- woli, lecz nieodwołalnie. Osiągał cele, odkrywał informacje, zmie- niał krajobraz swych związków z innymi we własnym tempie i zawsze w swoim własnym czasie. - Wymyślił to ten sam anonimo- wy dowcipniś z NASA, który dał sondzie lecącej na Japeta nazwi- sko autora „Władcy pierścieni". Tym razem czerpał z „Encyklope- dii science fiction". - Moja edukacja jest najwyraźniej niekompletna - powie- dział Haran. - Nie czytałem żadnej z tych pozycji. Może powinie- nem przeczytać. Czasy się zmieniają, Gaby, i ja muszę się zmienić razem z nimi albo zostanę zmiażdżony jak kurczak na autostra- dzie. Jest czas wojny i czas pokoju. Zbyt dużo na ulicy nowych twarzy, które stają się głodne i występne. Posługują się niegodny- mi środkami: gabinetami wirtualnego seksu, ogłupiającą rzeczy- wistością wirtualną, wideoprochami. Ich metody są niesmaczne: szantaż, wymuszenia, uzależnienia, porwania. Nie mają poszano- wania dla ludzkiego życia. Rozumiesz, moja droga, że trzeba im pokazać, kto rządzi w tym mieście, jeśli chcemy uniknąć totalnej anarchii. W takich czasach lepiej ufać najdawniejszemu wrogowi niż tym, którzy czepiają się poły twojego płaszcza, nazywając cię „przyjacielem". - Wysuwa pan czułki dyplomatyczne? - Wymieniliśmy poselstwa. - Lub zakładników. Haran zerknął na stojący na obrusie PDU. Przez monitor przewijało się menu UPI Net Serve. Na ciekłokrystalicznym ekra- nie zamrugał hipertekst. - Moja sieć rozpada mi się pod palcami, Gaby. Codziennie tracę połączenia. Ludzie, moi ludzie, którzy ufają, że ich ochro- nię. Przed policją, przed moimi rywalami i wrogami, takimi jak niegdyś Mombi, marzącymi o tym, żeby chwycić ich w zęby jak lampart chwyta psa. Tak, mogę obronić ich przed tym, ale przed Chagą, przed tymi, którzy jej służą... - Wyjął minidysk z kieszeni na piersi. — Zostaw nas, Esther. To prywatna sprawa między mną i moją klientką. Rzuciła spojrzenie spode łba z wdziękiem nastolatki. Gaby pozazdrościła jej jędrnych pośladków. Filmik wideo był okropny. Żadnego montażu, zero narracji. Kamera kręciła się to w jedną, to w drugą stronę, twarze były niewyraźne, odwrócone do góry nogami albo zajmowały cały ekran. Ścieżkę dźwiękową wypełniały krzyki, ciężkie oddechy i ciągły warkot unoszącego się helikoptera. Były tu długie pano- ramy zakurzonego kenijskiego miasta, podskakujące obrazy po- jazdów wojskowych, wszystko wyglądało tak, jakby operator robił zdjęcia w biegu. Biali żołnierze w ekspresjonistycznych ujęciach, nagłe zbliżenia spalonych słońcem twarzy pod błękitnymi heł- mami. Kolejki ludzi i transportery opancerzone. Miasto, żołnie- rze i niebo - wszystko wirowało w szaleńczym pędzie; podniesio- ne głosy, krzyki, ciężki akcent białych, a potem coś, co wygląda- ło jak zamek błyskawiczny i ciemne wnętrze sportowej torby; od- głos szybkich kroków i ciężkiego oddechu, a potem sekwencja się skończyła. - Zabrali mu cały sprzęt, zabrali kamerę, którą filmował to wszystko z ukrycia, zdarli mu nawet drogie buty z nóg - powie- dział Haran głosem pozbawionym emocji. - Ale nie zabrali dysku i teraz ja go mam. Zapłacą mi za to, co zrobili jednemu z moich chłopców. - Kto to był? - Azerowie. Eks-Sowieci. To nieważne. Wszyscy to robią. Zwłaszcza ci, którzy pochodzą z krajów tak biednych jak ten lub jeszcze biedniejszych. To, czego nie zatrzymują dla siebie, sprze- dają na bazarach w Nairobi. Jeśli pojedziesz najogoo Road lub na Kariokor, znajdziesz wszystko na straganach. Jeśli nie mają tego, czego potrzebujesz, możesz złożyć zamówienie, a żołnierze złupią to dla ciebie w następnej wiosce ewakuowanej w imię Narodów Zjednoczonych. Tyle że za tę dodatkową usługę będziesz musiała zapłacić. - Dlaczego pan mi to pokazuje, Haran? Szeryf położył packę na stole. - Proszę cię o przysługę. O ujawnienie tych, którzy zrobili to mojemu chłopakowi. Inni mnie nie obchodzą, ale nikt, na- wet ONZ, nie ma prawa dotykać tego, co należy do Harana. Nie pozwolę, aby mówiono, że nie potrafię obronić swojej własno- ści. - Chce pan, żebym zrobiła reportaż o zinstytucjonalizowanej korupcji w siłach Narodów Zjednoczonych. - Posłuchaj dobrze, Gaby McAslan. Chcę tego, żeby ludzie, którzy zrobili to mojemu człowiekowi, zostali zdemaskowani i upokorzeni przed obliczem wszystkich narodów świata. Chcę, żeby ich matki i siostry zamknęły przed nimi drzwi, kiedy wrócą do domów. Chcę, żeby ich ojcowie i bracia odwracali się i spluwa- li, kiedy będą przechodzić, wstydząc się hańby, którą przynieśli ich rodzinom. Sącz swoją kawę, Gaby McAslan. Nie pozwól, żeby ten drań poznał wartość materiału, który daje ci do ręki, bo on ma oczy chińskiego sprzedawcy jadeitu - ustala cenę w zależności od stop nia rozszerzenia źrenic klienta. W myślach układała listy Tych, Którzy Muszą Wiedzieć, i Tych, Którzy Nie Mogą Się Dowiedzieć, Wiernych i Niewiernych. Tembo i Faraway, ich na pewno weź- mie, znają kraj, swoją pracę i wartość dyskrecji. Nie powie tej pa- skudnej królowej piekielnych suk Santini ani T. R, który natych- miast przekazałby sprawę swojemu pupilkowi Jake'owi. Nie, będzie to trzymać w sekrecie, dopóki nie rozwinie całości przed Tomaszem Pronsjaszem Costello wjego małym szklanym biurze, a kiedy zamówienia niczym witraż rozświetlą Teleport Wschod- nioafrykański, wtedy zobaczy, kim jest młodszy wschodnioafry- kański korespondent satelitarnych wiadomości. Powtarzała już sobie tę małą litanię: Gaby McAslan, SkyNet News, Kenia. - To dla mnie równie wielka przysługa jak dla pana - powie- działa. - Czy to nie najlepszy układ w biznesie? - odrzekł Haran. — W ten sposób mogę mieć pewność, że zrobisz to, o co cię proszę. Jeden z moich chłopców dostarczy ci danych jednostki, o którą chodzi, i jej obecne miejsce stacjonowania. Rozumiem, że w prze- widywalnej przyszłości będziesz mieszkała z tą Sondhai? - W przewidywalnej przyszłości, tak. - Dobrze. Zatrzymałem cię dość długo. Nie chciałbym wpę- dzać cię w kłopoty w pracy, zwłaszcza że potrzebuję pomocy two- jego biura. Bardzo się cieszę, że możesz oddać mi tę drobną przy- sługę. Wyciągnął dłoń w rękawiczce. Gaby nie podała mu swojej. -Ja również muszę pana prosić o przysługę, Haran. - Zdajesz sobie sprawę, że to, o co proszę, jest zapłatą za przy- sługę, którą ci oddałem z okazji Dnia Niepodległości. Następna otworzy kolejne konto. * - Zdaję sobie z tego sprawę. Haran splótł ręce na piersi jak ksiądz czekający na spowiedź. - O co chciałabyś mnie prosić? - O Petera Werthera. - Dostałaś go jako znak naszego układu. - Doktor Daniel Olotoip mówi, że on zniknął. - Nie należy zwracać zbytniej uwagi na to, co mówi doktor Olotoip. - On mówi, że Werther nie zniknął z własnej woli. Pomogło mu ONZ. Zjednoczone siły powietrzne USA i Kanady zaatakowa- ły komunę Co Powiedziało Słońce nad jeziorem Naivasha i po- rwały go. Haran przyglądał się swoim rozcapierzonym palcom w ręka- wiczkach. - Doktor Olotoip wysuwa poważne oskarżenia. - Chciałabym, żeby pan dowiedział się, czy to prawda, a jeśli tak, to gdzie jest Peter Werther. - Czy prosisz o to jako o przysługę? Patrzył prosto na nią. Nigdy dotychczas nie widziała tak do- kładnie jego oczu. Wyglądały jak dwie wielkie ołowiane kule. - Proszę jako o przysługę. - Ustalenie, czy to prawda, i zdobycie informacji gdzie, to dwie osobne przysługi. - A zatem proszę o dwie przysługi. I będę panu podwójnie dłużna. Haran klasnął dłońmi. Cytrynowożółte skórzane rękawiczki wydały cichy, szeleszczący dźwięk, jak jaszczurka chwytająca owada. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Więcej nie mogę obie- cać. Rozumiesz, że z ONZ rzeczy nie są takie proste - inaczej nie potrzebowałbym prosić cię o przysługę. Moi chłopcy będą musie- li działać bardzo ostrożnie, jeśli mają pozostać nie wykryci. Może się zdarzyć tak, że nie dowiedzą się niczego, a ty wciąż będziesz mi winna przysługę. Dwie przysługi. - Odkąd pana poznałam, Haran, wiedziałam, że zawsze będę panu coś dłużna. Uśmiechnął się. Jego uśmiechu, podobnie jak oczu w kolorze ołowiu, nigdy wcześniej nie oglądała. Żałowała, że ujrzała ten uśmiech teraz. -Jeden z moich chłopaków odwiezie cię teraz do SkyNetu. Ulice nie są już tak bezpieczne dla gości jak kiedyś, zwłaszcza dla białych kobiet. Obawiam się, że złodzieje i naciągacze czają się na każdym rogu. Gaby wstała od stołu. Przystojna wysłanniczka Mombi wróci- ła ze świeżą kawą. Haran przesunął miękko dłonią w rękawiczce po podbródku dziewczyny. Gaby zadrżała. 20 - Dziesięć lat temu ta zakurzona, zryta koleinami droga by- łaby wypchana po brzegi autobusami wycieczkowymi zmierzający- mi ku szałasom myśliwskim Parku Narodowego West Tsavo. Obecnie jedynymi poruszającymi się po niej pojazdami są kon- woje ciężarówek należących do ONZ. Przez ostatni kwadrans na- liczyłam ich pięćdziesiąt. Wzniecany przez nie kurz unosi się w powietrzu. A miejsce, do którego zdążają, miejsce, gdzie nie- gdyś stada należące do Masajów żyły w pokoju z dzikimi zwierzę- tami, przemieniło się w coś rodem ze Starego Testamentu: wiel- ką rzekę uchodźców. Według danych z ostatniego spisu ludności, przeprowadzo- nego dwa lata temu, miasto Merueshi liczyło trzy tysiące miesz- kańców. UNHCR ocenia, że dzisiaj wokół Merueshi obozuje sto tysięcy ludzi. W ciągu tych dwóch lat pojawiła się Chaga. Termi- num znajduje się raptem dwie mile na południe stąd. Dziesięć minut drogi, co, zdaniem ONZ, jest wystarczająco blisko. Wszy- scy i wszystko muszą się przemieścić, wszystko do ostatniej krowy i kozy, do ostatniego mebla. Do Merueshi w oczekiwaniu ewakuacji ściągają ludzie z ob- szarów w promieniu pięćdziesięciu mil. Niektórzy własnymi środkami transportu, inni zostali dowiezieni ciężarówkami i au- tobusami, większość jednak przyszła pieszo, dźwigając cały swój doczesny dobytek. Oczekują teraz wyjazdu na północ i zastana- wiają się, czy ciężarówki ONZ zdołają tu dotrzeć przed Chagą. Myślą także o tym, jakie życie czeka ich w dzielnicach biedoty, kiedy już się stąd wydostaną. Zostać oderwanym od wszystkiego, co się dotychczas znało, to ciężkie przeżycie. Zostać obrabowanym z tych nielicznych cennych przedmiotów, które zdołało się ocalić, jest nie do znie- sienia. Przyjechałam do Merueshi, na sam skraj Chagi, do tych scen niemal biblijnego zniszczenia, aby sprawdzić informacje o powszechnym rabunku i wymuszonym oddawaniu przez uchodźców ich własności. Rabunku dokonywanym nie przez przestępców, gangi, bandytów, choć ci niewątpliwie istnieją, na- wet nie przez kombinatorów, którzy sprzedają miejsca we wła- snych ciężarówkach, ale przez żołnierzy samych Narodów Zjed- noczonych, których zadaniem jest ochrona uchodźców. Otrzy- małam dowody na czarnorynkowy handel zrabowanymi dobrami przez konkretną jednostkę azerbejdżańską działającą pod sztandarem ONZ. Cięcie. - Kamera pracuje — powiedział Faraway zza kamery. — Mo- żesz to powiedzieć, jeśli masz ochotę. - Oj, no dobra. Później to zmontujesz. Dam ci znak. — Gaby machnęła prawą ręką przed obiektywem. - Gaby McAslan, SkyNet News, Merueshi, Kenia. - I zamykamy. - Dobrze wypadłam? Spisała się dżinsowa koszulka bez ręka- wów? Nie ma plam potu pod pachami? Jeśli będę miała wielki ty- łek, powieszę cię za jaja. O Boże, czy nos mi się nie świecił? Faraway zgiął się wpół ze śmiechu. -Jesteś identyczna jak Jake. Wyglądałaś świetnie. Dla mnie zawsze wyglądasz świetnie, Gaby. Nawet znakomicie. Dwie rzeczy, jeśli można prosić. Po pierwsze, nie odganiaj ręką much. Po dru- gie, włosy właziły ci na twarz. Może warto byłoby to nakręcić jesz- cze raz. —Jezu, Faraway. Ten drański helikopter znowu może nadle- cieć. Wiem, że nadleci. Aja za czwartym razem nie będę już natu- ralna. Czuła, że Faraway myśli nad ripostą o podtekście erotycznym, ale on zamiast tego powiedział: - Jake nakręciłby to jeszcze raz. - Pieprzyć Jake'a. Znała to spojrzenie. - No dobra. Kręcimy jeszcze raz. Skadrowałeś obóz? Dam ci znak. - Moment, proszę. Mam kłopot z poziomem bieli. - Wiedziałam. Nie masz pojęcia o kamerze, prawda? Powin- niśmy byli zaczekać, aż wróci Tembo. Nie rozumiem, jak mógł ci ją powierzyć. - Ty powierzyłaś mu swojego nissana. - To co innego. On musi przywieźć chłopaka. Ja nie mogłam jechać: jedyna biała kobieta w promieniu pięćdziesięciu mil? Tak nawiasem mówiąc, co to za krewny? - Kuzyn szwagierki jego żony. - W tym kraju krew jest znacznie gęstsza niż woda. - Ale nie aż tak jak pieniądze. I pamiętaj, robię to tylko dla- tego, że obiecałaś, że pokażesz mi się bez ubrania. Na pięć minut. Na środku mojego salonu. - Nie wiem, czy zdołasz to na mnie wymóc, to była piąta rano, więc mogłam obiecać dowolną rzecz. Faraway wyszczerzył zęby w uśmiechu zza kamery, a obiektyw najpierw zbliżył się, a następnie przeszedł do szerokiego ujęcia. - Wiesz nie od dziś, że moim największym marzeniem jest ro- zebrać cię, a następnie zrobić ci takie fiki-fiki, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałaś, Gaby McAslan. Czy tam, na dole, też są rude? - Zamknij jadaczkę i kręcimy następny dubel. Drański helikopter nadleciał. Zrobił zwrot wysoko w powie- trzu i zatoczył łuk nisko nad obozem, kierując się na wschód. Dzieci chowały się przed hukiem śmigieł. Kobiety naciągały prze- ścieradła na głowy, aby chronić się przed pyłem. Obwisłouche ko- zy uskakiwały, kopiąc w skórzane uwięzi, umazana gnojem krowa zerwała się z łańcucha i miotała się między zbitymi gromadkami ludzi. Mężczyźni w wystrzępionych szortach, wyblakłych podko- szulkach i czapeczkach baseballowych z wypisanymi nad daszkiem nazwami kompanii produkujących nawozy usiłowali ją zagonić z powrotem. Helikopter zawisł na moment nad uchodźcami, roz- koszując się chaosem, jaki wywołał, następnie przechylił się dzio- bem do dołu i prześlizgnął nad niskim wzgórzem, gdzie Gaby i Fa- raway kręcili czwarty dubel. Sucha, brązowa trawa zafalowała gniewnie. Kurz uniósł się wielkim tumanem, blokując drogi odde- chowe. Faraway walczył z zamkami velcro na pokrowcu kamery. Gaby patrzyła, jak odlatują jej kartki z tekstem. Odgarniając wło- sy z twarzy, wyraźnie zobaczyła, że pilot w kokpicie uniósł wskazu- jący palec w nieprzyzwoitym geście. Wykrzyknęła parę przekleństw w kierunku huczących śmigieł. Helikopter ponownie przechylił się i pomknął na północ, trzymając się linii drogi, wypatrując ko- lejnych ofiar, którym mógłby napędzić stracha. - Będziesz miała swoją chwilę zemsty — powiedział Faraway. Filmował dodatkowy materiał z obozu. - Właśnie jadą. Po równinie poruszała się smuga pyłu: jaskrawoniebieski nis- san ATV, jadący z największą szybkością, na jaką pozwala! tłum. - Wydaje mi się - kontynuował, śledząc obiektywem trasę sa- mochodu od obozu po podnóże pagórka - że może to wszystko warte jest jednak zachodu. Może coś z tego wyjdzie, a my zostanie- my Leonardem i Bernsteinem i nasze twarze znajdą się na ekra- nach telewizorów, a nie poza nimi. - Woodwardem i Bernsteinem - poprawiła Gaby. Znała już jego luz. Za wszystkim, co mogłoby zdobyć mu sławę i twarz, zwłaszcza w oczach łatwych kobiet, z którymi spotykał się w piątkowe wieczo- ry w klubach, będzie się uganiał z taką samą obsesyjną determina- cją, z jaką gonił za tymi samymi kobietami do ich łóżek. Jeśli próż- ność raz go dorwała, będzie się poruszał napędzany wysoce pozbawionym luzu i nienowoczesnym sentymentalizmem związa- nym z niesprawiedliwością świata. Tembo potrzebował odmien- nych bodźców. Przejmował się praworządnością. Był niewielkie- go wzrostu, ale potężny, jeśli chodziło o sprawiedliwość. Kiedy Gaby opowiadała tę historię, porwał sprzęt potrzebny do realiza- cji jej planów i wrzucił swój neseser na tylne siedzenie ATV. Jego żona powróciła do porannych zajęć z cierpliwą rezygnacją afry- kańskiej kobiety, która ma świadomość, że dźwiga cały świat na swoich barkach. Pierwszą osobą, której Gaby wyjawiła całą sprawę, była Mi- riam Sondhai. Potrzebowała błogosławieństwa ze strony tej nie- malże kapłanki. Somalijka nie spieszyła się z odpowiedzią. Gaby wiedziała już, że taki jest jej zwyczaj. Przemówi dopiero wtedy, gdy sprawa prze- niknie ją niczym deszcz przesączający się przez wyschniętą ziemię, kiedy odnajdzie twardy grunt i powróci znów na powierzchnię. Tego wieczora po zwyczajowej porcji joggingu przyszła z książką i usiadła razem z Gaby po tej stronie werandy, którą najlepiej oświetlało zachodzące słońce. Gaby paliła i pracowała na lapto- pie, przygotowując scenariusze. Nagle Miriam odłożyła książkę i powiedziała: - Musisz to zrobić. Podziemne wody wezbrały. Gaby złożyła komputer. - Widzisz, oni ostrzelali szpital półtorej godziny przed na- dejściem wojsk. Amerykańskie apache, tak nazywały się helikop- tery. Mówili, że mieści się tam kwatera główna bossów wojen- lych. Ze wymienia się tam narkotyki z apteki na broń. Zawsze te larkotyki. Wielki Szatan Amerykanów. Powinni bać się zamiło- ania do broni, które sprawia, że konstruują rzeczy takie, jak lelikoptery bojowe apache i rakiety przeciwpiechotne. Widzia- łam, jak jedna trafiła pielęgniarkę, gdy ta biegła w poszukiwa- niu schronienia. One, wybuchając, rozpadają się na tysiące odłamków. Rozerwały całą jej skórę, oderwały mięso od kości. Miałam wtedy dziewięć lat i zobaczyłam kobietę zamienioną r szkielet. Mój ojciec sprowadził tyle osób, ile zdołał, na niższe pozio- my, ale wielu nie dało się ruszyć: tych na wyciągach, podłączo- nych do aparatury, wcześniaków w inkubatorach. Niektóre pielę- gniarki zostały z nimi przez cały atak powietrzny i naziemny. Wojska lądowe to byli Pakistańczycy. Nosili błękitne hełmy, ich zadaniem było utrzymanie pokoju między plemionami. Przeszli przez wszystkie oddziały, opróżnili wszystkie łóżka. Odłączali lu- dzi od aparatury podtrzymującej życie, wywlekali niemowlęta z inkubatorów. Weszli na sale operacyjne i zabrali sprzęt. To oni ograbili aptekę ze wszystkich narkotyków. Zabierali każdy sprzęt, który nadawał się do wyniesienia. Ładowali go na białe wojskowe ciężarówki z napisem NZ. Mówili, że to ciężarówki do transportu więźniów, ale to nie były ciężarówki, w których można by bez- piecznie przewozić ludzi. Przybyli, wiedząc doskonale, czego chcą. Mieli wszystko zaplanowane. Jestem absolutnie przekona- na, że zmyślili całą tę historię o bossach wojennych wykorzystują- cych szpital ojca jako bazę, żeby mieć pretekst do rabunku. Dla- tego Amerykanie, którzy tak boją się narkotyków, ostrzeliwali szpital przez całą godzinę. Oglądaliśmy to kilka miesięcy później w dzienniku satelitar- nym. Prezydent Zulfikar przypinał medale oficerom, którzy do- wodzili atakiem. Wszyscy byli bardzo czyści i eleganccy, wszyscy trzymali się prosto, jak to pakistańscy żołnierze, ale wiadomości sa- telitarne nie dodały, że te medale nie były za służbę w siłach poko- jowych ONZ w Somalii, ale za hojny dar dziesięciu inkubatorów, trzech aparatów podtrzymujących życie, dwóch aparatów do dia- liz, jednego laboratorium rentgenowskiego i pełnego wyposażę- nia sali operacyjnej dla nowego szpitala im. Benazir Bhutto w Is- lamabadzie. Szpital nie dostał tylko narkotyków. Żołnierze podzielili po- między siebie to, co ukradli, i sprzedali Amerykanom. Niektóre ze zgonów wśród sił pokojowych ONZ były skutkiem przypadkowych przedawkowań opiatów o zastosowaniu medycznym. Papieros Gaby wypalił się w skręcony słupek popiołu. - Dlatego musisz to zrobić - powiedziała Miriam Sondhai. - Źle jest, jeżeli armia pasożytuje na własnym narodzie, ale jeszcze gorzej, jeśli cudza armia pasożytuje na twoim narodzie i to z bło- gosławieństwem organizacji, której zadaniem jest powściąganie potężnych i obrona słabych. Musisz to zrobić, Gaby. Miała więc jej błogosławieństwo. To była święta misja. Chcia- łaby jednak móc powiedzieć, że jej motywy są równie czyste jak oczekiwania Miriam. Tembo prowadził ATV jak szaleniec. Chłopak, którego przy- wiózł, był wysoki i szczupły, ubrany w dżinsy i podkoszulek z wize- runkiem zespołu, który rozpadł się dawno temu. Włosy miał ostrzyżone tak krótko, że wyglądały jak namalowane. Emanowało z niego anielskie, androgyniczne piękno, tak charakterystyczne dla młodych afrykańskich mężczyzn i kobiet. Miał na imię Wil- liam. Nie powiedział wiele więcej poza tym, że chciałby od razu dostać swoje pieniądze, dziękuję. Gaby pouczała go, podczas gdy Tembo podłączał minikam mieszczący się w pasku torby na ramię i przypinał mikrofony i przekaźnik. Z tyłu ATV Faraway dostrajał odbiorniki i monitory, wznosząc przy tym kciuki w geście zachęty. - To proste - mówiła Gaby. - Wchodzisz, przechadzasz się dookoła, jeśli zobaczysz cokolwiek, co wygląda na żołnierzy biorą- cych magendo, podchodzisz bliżej, ale nie zwracasz na siebie uwa- gi. Jeśli cię zatrzymają, zaproponuj im tysiąc szylingów, a jeśli zażą- dają więcej, daj im ten przenośny odtwarzacz CD. Jeśli nie będą go chcieli, możesz go zatrzymać, podobnie jak tysiąc szylingów, jeśli tylko potrafisz. Dobra, jaki jest zasięg przekaźnika? - Dwieście stóp. —Jego głos był miękki i bezpłciowy, kobieco- -męski szept. - Będziemy w 4x4, cały czas w pobliżu. Jeśli pojawią się kłopo- ty, wyciągniemy cię, ale nie sądzę, żeby się coś przytrafiło. Idź, zbierz materiał, wróć, a twoja twarz pojawi się w telewizji satelitar- nej. Będziesz gwiazdą, zupełnie jak Jackie Chan. Albojean-Claude Van Damme. Będziesz bohaterem. Tembo popatrzył na nią wzrokiem, który mówił, że to była nędzna zapłata za duszę kuzyna szwagierki jego żony. Wysadzili chłopca pół mili od centrum miasta. Obejrzał się zdenerwowany. Tembo pomachał do niego zachęcająco. Wkręcił się między ludzi. Gaby pozwoliła mu oddalić się o sto jardów, za- nim powoli ruszyła. Wśród tłumu kręciło się niewiele błękitnych hełmów. Przejechał pojedynczy transporter opancerzony. Żoł- nierz na przednim siedzeniu zobaczył białą kobietę za kierownicą i wysunął język, dotykając dolnej krawędzi swoich ciemnych oku- larów. Po raz pierwszy wyobrażenie tego, co mogłoby się stać, je- śli coś pójdzie źle, objawiło się Gaby z pełną wyrazistością. Poczu- ła się przeraźliwie wyobcowana: zawodowo, geograficznie, rasowo, seksualnie. Jeśli upadnie, podnieść ją będą mogły tylko ręce tych mężczyzn z karabinami. William zatrzymał się, żeby porozmawiać ze znajomymi mło- dymi ludźmi, siedzącymi na białych kamieniach otaczających te- ren przed jedyną w Merueshi stacją benzynową. Gaby zatrzymała ATV. Siedzący z tyłu Faraway pomachał. Rozmowa chłopca do- chodziła do nich głośno i wyraźnie. Jeden z młodych ludzi wska- zał na miasto. William ruszył dalej. 4x4 ruszył za nim. Żołnierze ustawili punkt rejestracyjny przed urzędem miej- skim. Ustawione w klin transportery opancerzone ograniczały możliwość poruszania się tłumu napierającego na stół, przy któ- rym śniady oficer z najcieńszym wąsem, jaki mógłby zasługiwać na to miano, sprawdzał nazwiska na PDU. Za nim stały ciężarówki. - Podejdź tam, podejdź - zawołała Gaby do swojej wtyczki. William nie słyszał jej i wmieszał się w tłum. — Cholera, nie wi- dzę go. Zatrzymała samochód i spojrzała do tyłu na monitory Fara- waya. - Kupa spotkań i powitań, ale ani trochę magendo - powie- dział Faraway. — Czekaj, czekaj, czekaj. Na kołyszącym się szerokokątnym obrazie z umieszczonego na ramieniu minikamu pojawił się żołnierz, który stojąc, rozma- wiał z brodatym, bosym mężczyzną w szortach. Na pierwszy rzut I oka dawało się zauważyć, że mężczyzna jest u kresu wytrzymałości nerwowej. Jego ręce wyrażały błaganie. Żołnierz chwycił je i wykrę- cił. Brodaty, bosy mężczyzna miał na lewym przegubie miedzianą bransoletę. - Odwróć się tam, proszę, odwróć się - błagał Faraway. - Och, chłopcze, gdybyś ty przeszedł przynajmniej podstawowy kurs w zakresie obsługi kamery. - Tylko nie interesuj się tym zanadto - szepnął Tembo, czu- wający nad bezpieczeństwem kuzyna szwagierki swojej żony. Dziesięciocalowy monitor pokazał im, jak mężczyzna zdejmu- je miedzianą bransoletę i podaje ją żołnierzowi. Żołnierz wsadził ją do jednej z kieszeni swoich polowych spodni i podał mężczyź- nie kawałek papieru, a ten podziękował, gestykulując. Dał znak chudej kobiecie i czwórce dzieci, czekającym nieopodal na ziemi, żeby zebrali rzeczy. Żołnierz odprowadził ich na bok, krzykiem torując sobie drogę wśród tłumu. Luka zamknęła się i kamera Williama nie zobaczyła nic więcej. - Już, moment - powiedział Faraway. Przejrzał dysk klatka po klatce. -Jest. W zamieszaniu William został wepchnięty na żołnierza i dys- tynkcje na mundurze ukazały się w pełnej ostrości. Litery były nie do rozszyfrowania, ale plakietka pułkowa - pikujący orzeł w błękit- nym trójkącie -wykluczała pomyłkę. Instrukcje Harana zaprowa- dziły ich we właściwe miejsce. - Udało się! - zawyła Gaby McAslan, uderzając pięścią w po- wietrze i zapominając o niskim dachu. William ruszył dalej. ATV posuwał się za nim. Kamera zareje- strowała obraz żołnierza przyjmującego tysiąc szylingów od zroz- paczonego pastora i jego rodziny. Zarejestrowała trzech żołnierzy w błękitnych hełmach wyśmiewających się ze zdesperowanego sta- ruszka oferującego im jedyną rzecz, którą uważał za wartościową: stary, bardzo stary czarny motocykl. Zarejestrowała chłopaka w mundurze polowym z AK-47 w ręce, który rozkazał jakiejś rodzi- nie rozłożyć cały dobytek na kocu i przebierał wśród przedmio- tów, wybierając to oprawne w mosiądz lustro, to ślubną obrączkę. Ten żołnierz mógł mieć najwyżej siedemnaście lat. Najbardziej przerażająca była jawność tego wszystkiego. Nikt nie próbował się kryć, nic nie wskazywało na poczucie wstydu za niewłaściwe postępowanie. Na tym rynku najważniejszy towar sta- nowił skrawek papieru — ludzie, którzy go otrzymali, ładowali się na stojące z tyłu ciężarówki. Pełna ciężarówka odjeżdżała, a ludzie na platformach ściskali sobie nawzajem ręce, wyrażając wdzięcz- ność i płacząc z radości. Następna szybko zajmowała jej miejsce. Im bliżej centrum miasta, tym tłum stawał się gęstszy. Na ATV ze wszystkich stron napierały ciała. Gaby nie zdejmowała dłoni z klaksonu. Miała wrażenie, że czuje słodko-kwaśny odór potu wdzierający się do wnętrza przez przewody klimatyzacji. Dziarski młody azerski żołnierz z trądzikiem przyłożył ręce i twarz do szy- by, polizał szkło i wywrócił oczy. - Spieprzaj - warknęła Gaby, której serce zamarło na myśl, że mógłby dostrzec skarby zgromadzone na tylnym siedzeniu. - Och, co za cudowny chłopak! - wykrzyknął Faraway, ude- rzając w dłonie z zachwytu. - Dorwał oficera! Kontakt! Oficer py- ta go o pieniądze. - Oni nie nabiorą się na owijanie w bawełnę - powiedziała Gaby. - Aleja tak - odpowiedział Faraway, promieniejąc radością. - Z tobą mogę poowijać w bawełnę cokolwiek. William proponuje im tysiąc szylingów. Tuż przed obiektywem. Tembo, bracie, kuzyn szwagierki twojej żony wychował cwane dzieciaki. Och, to jest piękne. Wzięli pieniądze, ale uważają, że skoro on może łatwo wy- dać tysiąc szylingów, to pewnie ma więcej. Mówią, żeby pokazał, co jeszcze ma. Daj im CD-mana, William. Zastanawiam się, Tembo, czy kuzyn szwagierki twojej żony był kiedyś w Nairobi? Może czai się w nim jakiś Faraway? Jest sprytny i wystarczająco przystojny. No, weź to. Japońska robota. Nie jakiś śmieć z Unii Europejskiej. Tak, podoba im się. Bardzo im się przyda, dzięki, Williamie. Do- bra, teraz tylko daj mu papier i zaprowadź go do ciężarówki. No, czemu tego nie robisz? Dawaj mu papier, dał ci wszystko, co miał, ty pazerny m'zungu. - Nie podoba mi się to - powiedział Tembo. - Możemy pod- jechać bliżej? - Spróbuję - odrzekła Gaby. -Tylko ten tłum... Na myśl o zmieceniu tłumu z powierzchni ziemi upomniała samą siebie, przepchnęła ATV bliżej. - O Jezu Chryste, Panie - powiedział Faraway. Gaby zerknęła na monitor. Obraz załamał się paskudnie, jak- by ktoś potrząsał za torbę na ramieniu. - Widzę ich! - krzyknął Tembo. Z przerażenia siedział na sa- mej krawędzi fotela. William i azerski oficer wyrywali sobie torbę zawierającą kamerę i przekaźnik. William odwrócił się, dojrzał ja- skrawoniebieski ATV, spojrzał prowadzącej samochód białej ko- biecie prosto w oczy. Gaby słyszała jego krzyk o pomoc na ze- wnątrz i wewnątrz samochodu. - O Jezu, wpadliśmy. Oficer wpatrywał się w Gaby wzrokiem, w którym najpierw pojawiło się rozpoznanie, potem zrozumienie, a następnie niena- wiść - ujawniane nieznacznymi ruchami mięśni. Wzrok Raymon- da Burra w „Oknie na podwórze", kiedy odkrywa, kim naprawdę jest Jimmy Stewart. Zbyt dobrze znała kolekcję starych filmów wi- deo ojca, żeby nie pamiętać, co działo się dalej. Tembo porwał ciężką kamerę z tylnego siedzenia, włączył ją i wymierzył obiektyw w oficera. Ręka oficera powędrowała do re- wolweru. Spojrzenie świata zatrzymało go bezpiecznie w kaburze. William wykorzystał tę chwilę wahania, wyślizgnął się z uchwytu ofi- cera i uciekł w tłum, porzucając torbę ze sprytną małą kamerą i jeszcze sprytniejszym i mniejszym przekaźnikiem. Faraway chwycił się za głowę. Tylko po części z powodu utraty kosztownego sprzętu. Gaby wcisnęła pedał gazu. Ludzie rozstępowali się,przed ATV jak fale morza przed Mojżeszem. Minęli skamieniałego oficera, minęli biegnącego Williama. Faraway otworzył tylne drzwi, chwy- cił Williama za przegub i wciągnął gwałtownie do środka. Otwar- te drzwi chwiały się szaleńczo na zawiasach. Uchodźcy odskoczyli. - Z drogi, z drogi, z drogi - wrzeszczała na nich Gaby. A oni uskakiwali, uskakiwali i uskakiwali. Lepsze to niż śmierć. Kręciła kierownicą na wszystkie strony, instynktownie unikając zderzeń. Twarze, miejsca i przedmioty przesuwały się przed jej oczami jak w grze komputerowej. Z tą różnicą, że zamiast napisu „gamę over" będzie zbiorowy gwałt, jeśli dopisze mi szczęście, albo kula w łeb i wszystkie okoliczne sępy zlatujące się do mnie, jeśli nie dopisze, myślała. Czuła w samochodzie odór własnego potu. Grube, zimne krople spływały jej po ciele. Usłyszała krzyk Tembo i nie patrząc, skręciła kierownicę. Roz- legł się głośny huk. Samochód przechylił się, przejeżdżając po czymś. W bocznym lusterku Gaby dostrzegła turlającego się po jezdni psa. Z pękniętego brzucha wylewały się wnętrzności. Zawy- ła. Tylne drzwi wciąż chwiały się i kołysały. Faraway nie łapał ich, nie chcąc ryzykować przycięcia palców. William wepchnął głowę pomiędzy przednie siedzenia. - Skręć w prawo — powiedział. — Tam jest polna droga, która wiedzie na zachód do doliny Kiboko, a potem na południe ku Chadze. - Nie chcę znaleźć się w pobliżu Chagi. - Drogi na północ i na zachód będą zablokowane. Gaby zmieniła napęd nissana na czterokołowy i zjechała z drogi. Samochodem zatrzęsło. Tak duża prędkość na tej polnej drodze przypominała jazdę po zardzewiałym żelastwie. Z trudno- ścią utrzymywała kierownicę. Teraz przekonamy się, ile są warte zapewnienia producenta, pomyślała. Samochody z pięcioletnią fabryczną gwarancją rozpadały się na laterytowych drogach Afry- ki Wschodniej po dziesięciu miesiącach. Jesteś teraz daleko od zacisznej Jokohamy, nissanku. Boże, ten kurz, który wzniecam, widać chyba z Księżyca. Dlaczego tak jest, że najbardziej martwisz się z powodu psa? To był tylko biedny, głupi kundel i jeśli ty nie rozwaliłabyś mu wnętrzności, to przejechałaby go jakaś ciężarów- ka albo zostałby rzucony na pastwę głodu w Chadze, a może jakiś żołnierz zdobyłby się na tyle litości, żeby strzelić mu w łeb ze swe- go AK-47. Więc czemu przypomnienie tego, jak obraca się na dro- dze, doprowadza cię do łez? Może to nie za tym psem płaczesz, tyl- ko za wspaniałą karierą, która legła w gruzach na samym środku drogi przez Merueshi? Faraway wetknął głowę pomiędzy zagłówki. - Sądzę, że nie byłoby głupim pomysłem, gdybyśmy pojecha- li nieco szybciej. - Byłoby, chyba że chcemy przewrócić ten pojazd na dach. - Obawiam się, że powinnaś się nad tym zastanowić, jako że za nami tworzy się piekło. Mamy na ogonie dwa transportery opancerzone. Rzuciła okiem we wsteczne lusterko. Milę od nich unosiły się dwa pióropusze pyłu, każdy z nich poprzedzany przez biały punkcik. - O Jezu -jęknęła. - Wiem, że wy w to nie wierzycie, ale ja modlę się, aby Bóg nas ocalił - powiedział Tembo. + - Ty możesz nam pomóc lepiej niż Bóg. Chwyć za komórkę, połącz się z T. P. Costello i powiedz mu, żeby zadzwonił do UNHCR czy UNECTA, czy do kogokolwiek, kto rządzi tym cyr- kiem tutaj, i powiedział im, że my wiemy, co jest grane, i lepiej będzie, jeśli zostawią nas w spokoju. Polna droga walczyła z Gaby tak, jakby chciała ukraść jej au- to. Napięcie mięśni nagich ramion dziewczyny zdradzało zacię- tość tej walki. - Obawiam się, że jesteśmy poza zasięgiem sieci komórkowej - poinformował William swobodnym tonem. - Aha, no to rewelacja - odrzekła Gaby. - Po prostu pieprzo- na rewelacja. - Nie wydaje się, żeby nas doganiali - powiedział Faraway, wy- glądając przez wciąż otwarte drzwi i chmurę kurzu wpadającego do ATV. Niewielkie stadko tomi rozpierzchło się na wszystkie stro- ny, umykając przed zabójczymi kotami. Ludzie płacą kupę pieniędzy, żeby przyjechać do Afryki na taką przejażdżkę. Faraway powiedział w luo coś krótkiego i dziko brzmiącego, a następnie przemówił po angielsku: - Mam przykry obowiązek poinformować cię, że sprawy wła- śnie przyjęły gorszy obrót. Helikopter nadleciał z takim hukiem, że wszyscy w ATV się skurczyli. Samochód wpadł w wir pyłu wzniecanego przez śmigła. Helikopter zawrócił w powietrzu i zawisł tuż przed nimi. - Ruszaj na południe! - krzyknął William. - Na skraj Chagi. Oni nie odważą się tam za nami jechać. Czyja odważę się ich tam zawieźć? - myślała Gaby, włączając wewnętrznego pilota satelitarnego i uruchamiając wycieraczki, że- by przetrzeć pokrytą kurzem przednią szybę. Helikopter leniwie posuwał się za nimi. Poruszał się bez wysił- ku po niebie, niczym gepard, który podkradając się do rannej im- pali, wie już, że może podbiec i zabić, gdy tylko znudzi mu się za- bawa. Oksana zatroszczyła się o to, żeby Gaby znała dane techniczne wszystkich maszyn latających - wojskowych i cywilnych - w Afryce Wschodniej. Te czarne, owadopodobne przedmioty pod kikutami skrzydeł to były pociski powietrze-ziemia. Ta cienka ^czarna trąbka to karabin maszynowy. Pięćset strzałów na minutę rozwali ciebie, twój samochód, twoich przyjaciół i twoją opowieść życia jak zużyty papier toaletowy. Pięćset strzałów na minutę, a je- dyne, czym ty możesz ich wykołować, jest jazda na południe, wciąż na południe, na południe. Polna droga znikała na szerokiej, porośniętej akacjami równi- nie. Od strony Chagi-matki zakotwiczonej na odległej górze nad- ciągały niskie, ciemne chmury, rozlewając się nad równiną, która drżała jak woda za mgiełką upału. Pomiędzy tymi dwoma świata- mi biegła cienista smuga: krawędź Chagi. Terminum. Gaby McAslan zmierzała prosto ku smudze ciemności z prędkością stu mil na godzinę. - Ciągle są za nami! - zawołał z tyłu Faraway. Helikopter zbliżał się, zachodził niewielki samochód z lewej i z prawej, jak- by z nim flirtował. Zapikował tuż przed maską z hukiem silni- ków, żeby zmusić kierowcę do nagłego skrętu. Kierowca nie wy- konał nagłego skrętu. Gaby uparcie zdążała ku smudze ciemności, której powab, kształty i sylwetka z minuty na minutę wyłaniały się coraz wyraźniej z drgającego upalnego powietrza. Chaga oszukiwała jak fatamorgana. Jej sztuczka polegała na grze z przestrzenią, tak że zawsze było się bliżej, niż się sądziło. Ciem- ność, która ukazywała się oczom Gaby w mgiełce rozgrzanego powietrza, nie była terminum. To było wielkie strzeliste życie, któ- re widziała i podziwiała spod baobabu na drodze do Namanga. To, co uczeni nazywali Wielkim Murem. Terminum było wszędzie. Terminum było tuż przed nimi. Terminum znajdowało się pod ko- łami. Gaby zahamowała gwałtownie. Helikopter przeleciał z wy- ciem i zrobił zwrot z pełną prędkością. - Transportery opancerzone zostały milę za nami - powia- domił Faraway. Gaby go nie słyszała. Wpatrywała się w odległy o sto stóp brzeg Chagi. Sto stóp. Dwa dni. Jeśli stanie w tym miejscu i nie po- ruszy się, Chaga przyjdzie do niej, wyrośnie dookoła i w środku, i poprzez nią i zabierze ją do innego świata. Mogłaby wysiąść z sa- mochodu, zdjąć ubranie, położyć się i poczuć, jak wciska się w skórę na jej plecach. Jak w tej starej torturze wietnamskiej, któ- ra polegała na uwiązywaniu ludzi nad kępą bambusa, żeby prze- rósł przez ich ciało. - Gaby. - Helikopter? - zapytała. - Zawisł w odległości około pół mili na zachód od nas — od- powiedział Faraway. - Podjedź bliżej - szepnął William. - Ich karabiny i rakiety mają duży zasięg. Podjedź tak blisko, jak dasz radę. Pięćdziesiąt jardów, to wszystko, na co się odważy. Helikop- ter tkwił w tym samym miejscu z czarnym nosem karabinu maszy- nowego wycelowanym w niebieski jak pancerz chrabąszcza samo- chód. - Jeszcze bliżej — szepnął William. Gaby podciągnęła ATV do miejsca, w którym poczuła piżmowy, owocowy, seksowny zapach Chagi w wentylatorach. Helikopter przysunął się ostrożnie bliżej. - Czy ci dranie nigdy nie dadzą za wygraną? - zapytał Faraway. -Jeszcze bliżej - zażądał po raz trzeci William. Tym razem Gaby podjechała tak blisko, że strąki i bulwy Cha- gi zaczęły pękać pod kołami, a sześciokątna mozaika trzasnęła i wylała się z niej pomarańczowa posoka, która rozkwitła ślimacz- nicami i zwojami żywego polimeru. Helikopter zanurkował, po czym nagle wzniósł się wysoko w niebo, tak że jego śmigła wydały się skrzydłami jakiegoś szalonego wiatraka, a następnie zawrócił, odleciał nad równinę Chyulu i więcej go nie widziano ani nie sły- szano. - Udało się! — krzyknął Faraway. Tembo uśmiechnął się jak człowiek, który wie, że jego modlitwy zostały wysłuchane. Gaby wychyliła się do przodu, aż jej czoło dotknęło kierownicy, i usiło- wała powstrzymać drżenie rąk. -Jedź na zachód - powiedział William. - Powinniśmy posu- wać się wzdłuż brzegu, dopóki nie napotkamy drogi do Olosinki- ran. Tam są południowi Afrykanie. Można im zaufać. Gaby nacisnęła pedał gazu. Niebieski terenowy nissan nie drgnął. - O nie - szepnęła, przekręcając i przekręcając, i przekręca- jąc kluczyk w stacyjce, i dociskając, i dociskając, i dociskając pedał gazu. Kontrolka ciśnienia zamrugała do niej. - O nie, nie, nie, nie, nie! Tembo wysiadł i podniósł maskę. Skinął do Gaby. Chaga trzeszczała i pękała pod podeszwami jej butów. Uderzyły w nią dziwne feromony. - Obawiam się, że mamy problem. Kompresor, przewody paliwa i głowice cylindrów były pokry- te maleńkimi kwiatuszkami, przypominającymi miniaturowe ró- życzki kalafiora. Na oczach Gaby, która patrzyła na to z niedowie- rzaniem, plaga kwiatuszków rozszerzyła się na pompę oleju, filtr oleju i blok silnika. Z otwartego kwiatu na cylindrze wysuwały się macki kołyszące się zmysłowo w świetle słońca. W niecałą minutę cały silnik stał się miazgą złożoną z pseudokoralowca i oleistego metalu. Nagły trzask, jakby wybuch. Korek baku wyleciał w powie- trze. Z baku pociekła żółta pleśń. Blacha wygięła się. Na brzegach opon pojawiły się małe niebieskie kwiatki. Coś, co wyglądało jak krystaliczna rdza, usiłowało zaatakować blachę pod ochronnym lakierem. Gaby wrzasnęła. Na syntetycznych podeszwach jej tere- nowych butów pojawiły się bąble. Jej bryczesy, bielizna - wszystko to zawierało sztuczne włókna. Zostanie pożarte. Powinna była przestrzegać bieliźnianego katechizmu T. P. co do joty. Wskoczyła na dach ATV, żeby uciec od zdradzieckiej ziemi. - Co na to powie kompania kredytowa? Dopiero co wpłaci- łam pierwszą ratę. - Nie sądzę, aby twoja firma ubezpieczeniowa zechciała ci wiele wypłacić - powiedział bezlitośnie Tembo. Mówili o drobiazgach, ponieważ nikt nie odważał się poru- szać istotnych problemów. Tu jest terminum. Za nimi rozwściecze- ni Azerowie. Sześćdziesiąt mil półpustyni we wszystkich kierun- kach. Bez jedzenia. Bez wody. Bez połączeń. - Cholera! Dysk! Tembo chwycił kamerę i odbiegł tak szybko, jak potrafił, od- dalając się od Chagi w stronę dziewiczej sawanny. Gaby dostrzegła heliograf miękkiego dysku w słońcu, zobaczyła, że Tembo rozpina spodnie i w tej chwili Faraway poprosił ją, żeby pozwoliła jego przyjacielowi zachować godność. - Módl się tylko, żeby nie dostał dziś niestrawności - powiedział. Kamera, którą przyniósł z powrotem, wyglądała jak zaropiała pod masą porostów i pseudogrzybni. Gaby zerknęła na naklejkę SkyNetu na boku kamery i poczuła się winna; włócznia odpowie- dzialności, którą wbito w jej brzuch, wypuszczała tysiące kolców i wypruwała flaki. Pani Tembo, Sarah i Etambele pomachały tego ranka swojemu ojcu na pożegnanie i Gaby McAslan nie była w sta- nie znieść myśli, że być może nigdy już nie pomachają do niego na powitanie. Wszyscy mogą tu umrzeć albo zniknąć z pomocą ONZ jak Peter Werther, co było gorsze niż śmierć dla tych, którzy czekają. Wpakowała ich w to wszystko i nie miała pojęcia, jak ich stąd wydostać. - Czy możemy iść? - zapytała żałosnym tonem. - Powiedz dokąd, to pójdziemy - odparł Faraway. - W końcu to tylko sześćdziesiąt mil. - Nie mamy wody - odrzekł Tembo - a Gaby spiecze się, za- nim przejdziemy dziesięć mil. Poza tym nie mamy broni. - Tu są lwy? - zapytała Gaby. - Na obrzeżach Chagi częściej spotyka się lamparty. Ale naj- większym zagrożeniem są gangi bandytów, którzy przejmują opuszczone wioski. Bezpieczniejsi bylibyśmy w rękach Azerów niż tych łupieżców. Gaby objęła kolana nagimi rękoma. Na barkach czuła już żar słońca. Chaga urosła na wysokość kostek. Terminum znajdowało się kilka stóp na północ od nich. - Co proponujecie? Tembo popatrzył na nią, na okolicę, Chagę, niebo. - Proponuję podpalić samochód. - Niedoczekanie. Pracowałam jak wół na ten samochód. -Jego już nie ma, Gaby. A słup dymu będzie widoczny z du- żej odległości. UNECTA ma sterówce Straży Chagi co kilka mil. Powinni wezwać patrol powietrzny. - A co się stanie, jeśli pierwsi zobaczą wojskowi? Albo ci łu- pieżcy? - To są tchórze - stwierdził zdecydowanie William. - Nie od- ważą się podejść do Chagi. Ani żołnierze, ani łupieżcy. Gaby patrzyła, jak wnętrze jej samochodu rozpada się w szkar- łatne bąbelki wielkości główki pinezki. - No dobra - powiedziała. - Podpalcie go. To tylko samochód. Niech Chaga sobie go weźmie. Chaga może nawet zabrać sobie ubranie z jej ciała i zostawić ją nagą i spa- loną słońcem, jeśli tylko dysk, który Tembo schował w odbycie, pozostanie nietknięty. Mężczyźni otworzyli drzwiczki. Czerwone paciorki rozdęły się w pomarańczowe purchawki, które pękały w chmurach nasienne- go pyłu, kiedy Gaby przewracała do góry nogami bagażnik samo- chodu w poszukiwaniu zapasowego kanistra z olejem napędo- wym. Metal oparł się zarodnikom, chociaż zakrętka zaklinowała się na szafranowym osadzie krystalicznym. Faraway zdołał ją od- kręcić i oddał kanister Gaby, zezwalając łaskawie, aby osobiście podlała własny samochód paliwem. Zanim Chaga zdołała pożreć olej napędowy, Gaby podpaliła zapalniczką kawałek zniszczonej chusteczki do nosa i rzuciła płonący materiał na siedzenie kie- rowcy. Samochód zajął się ogniem. Uciekinierzy rozpoczęli krótki spacer z powrotem do Kenii. Kiedy znaleźli miejsce wystarczająco odległe od terminum, usiedli i czekali, a ATV płonął pięknie w ję- zykach ognia i rakotwórczego czarnego dymu palącego się plasti- ku. Gaby patrzyła, jak płonął. Tembo miał rację. Był już dla niej stracony, ale inaczej jest, jeśli ci go zabierają, a inaczej, jeśli musisz sama z niego zrezygnować. —Jak długo to będzie trwało? - zapytała. Tembo wzruszył ramionami. Dym zwijał się w elegancką trąbę powietrzną, pochylającą się nad obrzeżem Chagi ku wschodowi. Jak długo może płonąć jeden terenowy nissan? - myślała Ga- by, patrząc, jak lakier wzdyma się i odpada płatami. Myślała o ogniu i strachu i w tej krytycznej sytuacji ujrzała krainę, w której nie znano lęku, spokojną, nawodnioną równinę, gdzie można przyglądać się ze spokojem, a nawet z pogodą ducha, jak płonie samochód wart dwadzieścia pięć tysięcy funtów, bo nie ma już sen- su się bać, ponieważ to nic nie pomoże. - Chcecie w coś zagrać? - zapytała mężczyzn. - Dla zabicia czasu. Co powiecie na W Zasięgu Wzroku Mam Przedmiot Na... - Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś tajemniczego przedmiotu. - S - powiedział Faraway i na tym gra się skończyła. - No dobra, w takim razie, co was najbardziej w życiu przera- ziło? — Nie czekając, czy wyrażą zgodę na ten rodzaj rozrywki, Ga- by opowiedziała im, jak w pierwszym roku swojego pobytu w Lon- dynie znalazła się sama na stacji metra o północy i biały chłopak z nożem sprężynowym odebrał jej pieniądze, kartę, odtwarzacz CD i drogie buty, mimo że te ostatnie ani na niego nie pasowały, ani nie byłyby dla niego odpowiednie, i jak powiedział jej, że po- tnie jej policzki, usta, czoło i piersi tak, że blizny nigdy się nie za- goją, jeśli nie uklęknie i nie obciągnie mu druta za zepsutą bud- ką telefoniczną na peronie zachodnim, i jak uciekł, porzucając jej rzeczy, kiedy ostatni pociąg elektryczny wjechał na stację z po- dmuchem gorącego powietrza. Zebrała rzeczy i jechała schowana w toalecie aż do swojej stacji, a tam wrzuciła pieniądze, karty, od- twarzacz i drogie buty do pojemnika na śmieci i boso poszła do domu. Te rzeczy były brudne. Chore. Nigdy nie zdołałaby ich od- kazić. - Najbardziej w życiu bałem się — wyszeptał Wiiliam — kiedy wchodziłem do tego miasta z twoją kamerą w torbie. Miałem wra- żenie, że wszyscy ją widzą, ale zmówili się, żeby nie dać tego po so- bie poznać. Czułem się, jakbym cierpiał na jakąś widoczną choro- bę albo jakbym miał z tyłu głowy drugą twarz, która stroi głupie miny i pokazuje ludziom język, a ja tego nie dostrzegam. Kiedy tamten biały oficer chciał zajrzeć do mojej torby, nie wiedziałem, co zrobić. Miałem zupełną pustkę w głowie. To przerażające, kie- dy wiesz, że musisz coś zrobić, żeby się ratować, i nie potrafisz nic wymyślić. Ale najdziwniejsze jest to, że było to najbardziej przera- żające, a zarazem najbardziej ekscytujące przeżycie, jakie potrafię sobie przypomnieć. Tak jakby wszyscy ludzie, którzy mogliby zaj- rzeć do mojego wnętrza i przekonać się, co robię, zazdrościli mi i chcieli robić to samo. Czy to ma jakiś sens? - Według mnie ma - odpowiedziała Gaby. - Najbardziej przerażony byłem pewnego ranka, kiedy obu- dziłem się przekonany, że złapałem hifa - zaczął Faraway. - Spo- tkałem tę kobietę w klubie. Była to dziwna kobieta w dziwnej po- dróży skądś dokądś, która jedną noc spędziła ze mną. Na całych ramionach i na wierzchu dłoni miała długie, poszarpane blizny. Jak rytualne blizny, rozumiecie? Ale nie należała do jednego z tych plemion, które takie rzeczy uważają za piękne. Ona intere- sowała się otworami. Uwielbiała wtykać różne przedmioty w otwo- ry ciała. Potrafiła zrobić pewną rzecz z butelką szampana. Potra- fiła odkorkować ją pewnymi mięśniami. Kobiecie, która jest w stanie zrobić taką sztuczkę, kupowałbym tyle szampana, ile by chciała, pod warunkiem, że byłby to tani szampan indyjski. Uwiel- biała robić różne neczy z korkami i z ich drucianymi zabezpiecze- niami. Oj! Moja biedna skóra na brzuchu! Inne części też. Ale warto było, bo robiła fiki-fiki jak zwierzę, jak coś rozgrzanego do ostateczności. Kiedy obudziłem się rano, nie pamiętałem zbyt wiele, ale czu- łem okropny palący ból w moim ftuba. A kiedy sikałem, ludzie! Myślałem, że umrę. Jakbym sikał ogniem. Cóż ta diabelska kobie- ta mi zrobiła? Oczywiście nie było już kogo zapytać. Kobiety, któ- re są prawdziwymi diablicami, zawsze znikają. Ale ból nie prze- chodził, więc zacząłem myśleć, że to jakaś okropna choroba, może nawet hif, a bez względu na to, ile butelek szampana potrafiłaby odkorkować tymi swoimi magicznymi wargami, nie byłoby to war- te śmierci niezrównanego Farawaya. Zacząłem się naprawdę bać, więc poszedłem do mojego lekarza, bo myślałem, że skoro mam hifa, to lepiej o tym wiedzieć, żeby wszyscy mogli wydać wielkie przyjęcie, na którym powiedzieliby mi, jakim wspaniałym facetem byłem, zanim umarłem. No więc doktor zagląda mi do siusiaka tym swoim wziernikiem i pokłada się ze śmiechu, a kiedy może już mówić, woła pielęgniarkę i ona zagląda do mojego siusiaka i po- kłada się ze śmiechu. Za chwilę w gabinecie jest pełno lekarzy, konsultantów i pielęgniarek, portierów i ludzi, którzy po prostu usłyszeli hałas i postanowili sprawdzić, czy czegoś nie tracą — wszy- scy gapią się w głąb mojego siusiaka i pokładają się ze śmiechu. Czy wiecie, co takiego zobaczyli, że pokładli się ze śmiechu? Plasterek czerwonej papryki chili. Co za diablica! Kiedy spałem, ucięła cieniutki, malutki plasterek i wepchnęła do mojego ftuba. Otwory! Diablica! Minął tydzień, zanim byłem w stanie chodzić prosto, nie mówiąc już o przyjemnym sikaniu. Teraz to jest śmieszne, ale wtedy, mówię wam, przyjaciele, Faraway nigdy nie był tak przerażony. Naprawdę myślałem, że umrę. Naprawdę, wierzcie mi. - Oczywiście niczego cię to nie nauczyło - powiedział Tembo. Faraway uśmiechnął się szeroko. - Nauczyłem się, że nie należy zostawiać chili na widoku i to jest bardzo mądra nauka. - Co się stało z tą dziwną kobietą? - zapytała Gaby. — Widywałem ją w klubach jeszcze parę razy, tańczyła z jakimś innym facetem, ale nigdy do mnie nie podeszła, a ja nie zbliżałem się do niej. Słyszałem później od przyjaciela mojego przyjaciela, że umarła. Zabawiała się w hotelu z dwoma facetami i jednym pisto- letem, ale nie wiem, czy to był wypadek, czy nie. Przyjaciel moje- go przyjaciela mówił, że podobno było wideo, ale policja zatrzy- mała kasetę, żeby ją sprzedać. Nigdy jej nie widziałem. Smutne, że jej dziwna podróż skończyła się w taki sposób. - Największe przerażenie w moim życiu wywołała para krót- kich spodenek do piłki nożnej — powiedział Tembo. Gaby stłumi- ła śmiech, ale Faraway się nie śmiał, a on znał Tembo jak brata. - Grałem w drużynie juniorów przy kościele św. Mateusza w Shikon- di, ale moi rodzice byli biedni i nie mogli mi za jednym razem kupić całego stroju piłkarskiego. Tak więc za dobre wyniki w na- uce dostałem koszulkę, na urodziny skarpetki i buty, a kiedy jeden z wujków został pastorem i dawał każdemu prezent, żeby uczcić tę okazję, dostałem szorty. Ponieważ oni wszyscy byli biedni, kupowa- li rzeczy trwale - spodenki były z najnowszego tworzywa sztuczne- go, które nie zużywa się, cokolwiek by z nim robić. To dało mi do myślenia. Można wyrzucić te szorty do śmieci, a one nigdy nie ule- gną rozkładowi. Zawsze pozostaną parą szortów. Ja urosnę i znaj- dę pracę, ożenię się, jeśli Bóg da, będę miał dzieci, a spodenki się nie zmienią. Ja się zestarzeję, moje dzieci się pożenią i będą miały dzieci, a jeśli Bóg da, to te dzieci też będą miały dzieci, a nie- bieskie spodenki się nie zmienią. Ja umrę, zostanę pogrzebany, pozostanie po mnie szkielet i włosy, a jednak żadne z tych sztucz- nych włókien nie ulegnie rozkładowi. A potem przestałem myśleć o spodenkach i zacząłem myśleć o sobie. To się stanie. To nie re- fleksja, jakieś może, jakieś jeśli. To jest pewność. Te spodenki by- ły pewną miarą mojego życia. Ten ja, który teraz nosi strój piłkar- ski i gra w drużynie juniorów św. Mateusza, pewnego dnia zrobi wdech, ale wydechu już nie, jego wnętrze stanie się ciemne i zim- ne, przestanie myśleć, widzieć, słyszeć i czuć, przestanie być. Przed tym nie da się uciec, tego nie da się obejść. Jedyną nadzieją jest odwlekanie. Dostrzegłem to i przeraziłem się tak, jak nigdy wcze- śniej. Że będę musiał iść sam. Nikt, kogo znam, nie pójdzie ze mną, nikt nie pójdzie przede mną, żeby wrócić i powiedzieć mi, jak jest po drugiej stronie. Pójdę samotny i ślepy. Dlatego znała- złem Jezusa. Bo on jest tym jedynym, który może pójść ze mną, który byl tam, widział, jak tam jest, i może mi powiedzieć, co się stanie. Bo potrzebuję kogoś, do kogo mogę się zwrócić w ciemną noc, kiedy moja żona i dzieci śpią, a strach budzi mnie jak coś bardzo, bardzo zimnego w sercu. Tembo spojrzał w górę i w dal, ku zamglonej linii horyzontu. Wstał. Patrzył. Osłonił oczy ręką i patrzył. Gaby wyobraziła sobie, że ujrzał Jezusa, nadchodzącego przez pustynię ku granicy świa- tów. - Tam - powiedział Tembo. Wskazał na południowy wschód. -Tam! Patrzcie! Gaby wstała, podążyła wzrokiem za jego palcem i zobaczyła to co on. Był to srebrny błysk na niebie, maleńki heliograf, który znikał sprzed oczu równie szybko, jak się pojawiał. Chmury, rów- nina, mgiełka upału - wszystko to razem zamazywało odległości. To coś mogło być mile stąd albo kołysać się na końcu palca Tem- bo. Niemniej rosło i nabierało zdecydowanych kształtów. Tembo zaczął wymachiwać rękami. Faraway podskakiwał w nieświadomej parodii skakanego tańca Masajów. To coś było duże, przybliżało się z dużej odległości. To coś było blisko. Gaby zrozumiała, że cierpi na udar słoneczny, ponieważ to coś, co zbliżało się ku niej z południowego wschodu, było niczym innym jak klasycznym latającym talerzem z filmów science fiction klasy B z lat pięćdziesiątych i czasów paranoi maccartyzmu. Wiel- kim, białym latającym talerzem z niebieskim napisem UNECTA na brzuchu. 21 Metalowe drzwi otworzyły się w chwili, gdy Gaby uzyskała pew- ność, bezwzględną pewność, że to nigdy już nie nastąpi. Do celi weszła czarnoskóra kobieta mówiąca z francuskim akcentem, nio- sąc filiżankę kawy ozdobioną napisem UNECT AFRIQUE: GO WEST! oraz stertę ubrań. Nie miała na sobie izolatkowego kom- binezonu. Próbki, które pobrała od Gaby w nocy, przeszły wyma- gane testy. — Czy musi mnie pani pilnować? - zapytała Gaby McAslan, naga, spalona słońcem, podrapana i posiniaczona, pokłuta i wściekła tą zapamiętałą wściekłością, która tak naprawdę jest strachem po nocy spędzonej w niewoli jednostki dekontamina- cyjnej w Tsavo West. Magia latającego talerza rozwiała się w zbliżeniu. Żeby działać z małej odległości, potrzeba bardzo silnej magii. Był to po prostu wysłużony, stary sterowiec z napisem SIBIRSK przebijającym spod byle jak nałożonej białej farby ONZ, ze zmęczoną światem kobie- tą z załogi, która poprowadziła ich po rampie załadunkowej, a na- stępnie zamknęła w pozbawionym okien luku towarowym, ponie- waż zarówno ona, jak i jej towarzysze bali się, że mogą złapać od tego łupu znalezionego na granicy jakąś paskudną chorobę zwią- zaną z Chagą. A kiedy zeszli na ziemię jakieś pół godziny później - żaden z ich zegarków nie chodził - widziała niewiele ponad błysk słońca odbitego od zagłębienia w baldachimie nad nimi, podczas gdy pozbawione twarzy postacie w zbyt obszernych kom- binezonach medycznych prowadziły ich po pasie startowym z wy- malowanym znakiem UNECTA, górą z półksiężycem, a następnie w dóJ żelaznych schodów ku oświetlonym fluorescencyjnym świa- tłem korytarzom, które czuć było szpitalem i wielokrotnie wdy- chanym i wydychanym powietrzem. Tsavo West objawiło się Gaby McAslan jako martwa, biała cela z drzwiami, które wtopiły się w ścianę, gdy wyszła kobieta mówiąca z francuskim akcentem. Za- nim sobie poszła, wyjaśniła, że Gaby była narażona na skażenie obcym organizmem, że zarówno ona, jak i pozostali, których umieszczono w sąsiednich celach, przejdą standardowe obserwa- cje i procedury odkażające, a wszystkie przedmioty, np. minidyski, muszą zostać wysterylizowane, zanim będą mogły znaleźć się w biosferze Tsavo West. Przez całą noc Gaby McAslan siedziała na łóżku odwrócona plecami do obiektywu, z kolanami podciągniętymi pod brodę, okryta włosami niczym płaszczem, i lękała się o dysk, o to, co się z nią stanie, jeśli proces sterylizacji zniszczy zapisany na nim ma- teriał nakręcony w Merueshi. Zamartwiała się, patrząc, jak cyfry na zegarze na przeciwległej ścianie odmierzają czas, który UNECTA uznaje za wystarczający, żeby nowy i zaraźliwy łańcuch memów Chagi przetopił ciało Irlandki w plastikową plamę. Tysiąc i pięć kliknięć, właśnie tyle. I wtedy, gdy zapomniała już, gdzie są drzwi, ściana się otworzyła i wpuściła powietrze, które nie śmier- działo strachem i wydzielinami ciała. - Niech pani przyzna, doznaje pani pewnego lesbijsko-sady- styczno-dominacyjnego dreszczu, kiedy zamyka pani nagie kobie- ty w celach - powiedziała Gaby, wkładając pożyczoną bieliznę, dżinsy, które należały do jakiejś kobiety o krótszych nogach, i blu- zę. - O Jezu, AC Milan. To wszystko, na co was stać? - Pani przyjaciele są w restauracji na Drugim Poziomie - po- informowała jej dotychczasowa strażniczka. Gaby, kierując się wskazówkami kobiety, niemal biegła przez korytarz pełen nijakich drzwi ku zewnętrznej windzie. Świeże po- wietrze. Oślepiające światło dnia. Napęd łańcuchowy w dole szybu zaczął zgrzytać. Gaby McAslan zjeżdżała wzdłuż ściany sześciopię- trowego biurowca. Miała okazję spokojnie przyjrzeć się miejscu, w które została przywieziona. Dwadzieścia jardów od niej wznosił się drugi, wyższy budynek: rozklekotana budowla, wyglądająca jak dziesiątki przenośnych kabin ustawionych jedna na drugiej i po- łączonych ze sobą pomostami i wiązkami kabli elektrycznych. Na białej ścianie widniały wysokie na trzydzieści stóp litery układają- ce się w napis UNECT Afriąue. Dwadzieścia jardów dalej znajdował się trzeci, mniejszy budynek, na który składały się warsztaty, bate- rie słoneczne i anteny satelitarne. Z głównym blokiem łączyły go powietrzne mostki, łączniki i kręte pępowiny lin; podobne docho- dziły z głównego budynku do tego, na którego ścianie się teraz znajdowała. Niemniej najbardziej zadziwiającą cechą tego minia- turowego miasta na płaskowyżu był fakt, że każdy z tych budynków stał na gigantycznych pojazdach na gąsienicach, podobnych do tych lawet, którymi przed HOTOL-em przewożono promy ko- smiczne z hangarów na platformę startową. Gaby przycisnęła guzik stop. Windą zatrzęsło i zatrzymała się. To nie winda, wszystko wokół drżało. Kiedy skupiła wzrok na zie- mi, dostrzegła ruch, powolny jak wskazówka minut na którymś z jej swatchów. Gąsienice, budynki, zakotwiczony sterowiec i wszystko na i w nich poruszało się do tyłu, doskonale zsynchro- nizowane z posuwaniem się Chagi przez równinę Serengeti. Termi- num znajdowało się w odległości półgodzinnego spaceru przez suchą, żółtą równinę usianą białymi pniakami akacji, ściętych, że- by zrobić drogę dla wielkich pojazdów. Stadko zebr skubało nie- liczne zielone źdźbła wyschniętej na pieprz trawy. Zwierzęta stały zakurzone i spragnione deszczu. Wszystko było suche i zakurzone: równina, Tsavo West, zamglone kolory Chagi. Wszystko czekało na deszcz. Jadalnia zajmowała ćwierć Drugiego Poziomu. Było tu jasno i pachniało śniadaniami różnych grup etnicznych. Tembo i Fara- way pili kawę w niewielkiej niszy przy oknie, z którego roztaczał się monumentalny widok na stację i Chagę wznoszącą się ku ukry- tym w chmurach wyżynom Kilimandżaro. - Niestety, straciłem wielką szansę - powiedział Faraway. — Przez całą noc nie miałaś nic na sobie. Oczywiście wiesz, że zrobi- li to tylko po to, żeby kobiety mogły patrzeć naftuba Tembo i mo- dlić się, a mężczyźni patrzeć na to samo i odczuwać zazdrość. - Nie zwracaj uwagi na mojego przyjaciela - powiedział z po- wagą Tembo. -Jak się czujesz, Gaby? - Mam wrażenie, że wszyscy mi się przyglądali, tylko nie przy- znają się do tego. - To jest denerwujące za pierwszym razem - przyznał Tembo. -Jeśli bywa się w Chadze tak często jak my, oni wiedzą o tobie wszystko, więc włazisz tam i wyłazisz stamtąd w ciągu niecałych dwóch godzin — dodał Faraway. - Co z dyskiem, Tembo? Niski mężczyzna potrząsnął głową. - Zrobili badania wewnętrzne. - Cholera. Musimy wydostać ten dysk, zanim UNECTA go obejrzy. - To nie wszystko, Gaby. Dzwoniłem wczoraj wieczorem do żony; UNECTA już się z nią kontaktowała, żeby zawiadomić, że jesteśmy cali i zdrowi. Skontaktowali się również z T. P. Costello. Ja też z nim rozmawiałem: zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, ale on bardzo chce porozmawiać z tobą, Gaby. - Cholera jasna. Nie ma dysku, nie ma materiału, nie ma samochodu, nie ma kamery. Nie ma pracy, kiedy wrócę do domu. I nagle: - Tembo, gdzie jest Winiam? - Miałem nadzieję, że ty będziesz mogła mi to powiedzieć, Gaby. - Ciągle na dekontamie? - Kiedy pytałem, powiedzieli, że robią dalsze testy. Nie po- zwalają mi z nim rozmawiać. - Co mogliby testować u niego, czego nie testowali u mnie? Byliśmy razem przez cały czas, wszystko, co on złapał, my też złapa- liśmy. - Dalsze testy - to wszystko, co wiem - powiedział Tembo. - Gaby, martwię się o kuzyna szwagierki mojej żony. Do wnęki podeszła czarnoskóra lesbo-sado-dominatrix, która wypuściła Gaby z samotnego zamknięcia. Faraway się rozpromie- nił. Flirt czaił się wszędzie. - Panno McAslan, dyrektor chciałby się z panią widzieć, jeśli tylko jest pani gotowa. Proszę za mną, jego biuro jest w głównym budynku. Czarnoskóra lesbo-sado-dominatrix przedstawiła się jako Ce- leste i zaprowadziła Gaby na zewnątrz budynku, przez łącznik na wysokości Czwartego Poziomu, ku korytarzom obwieszonym żół- to-czarnymi ostrzeżeniami przed zagrożeniami biologicznymi, pełnym ludzi w kolorowych ubraniach, którzy nie byli w stanie zrobić kilku kroków, żeby nie wpaść na kogoś, komu mieli coś bar- dzo ważnego do powiedzenia. Zarost, workowate szorty i branso- lety noszone na znak przyjaźni były obowiązkowe u mężczyzn, ko- biety wolały obcisłe spodnie, bluzeczki bez rękawów i dużo srebra. Gaby spodziewała się koszy do gry na drzwiach laboratoriów. - Tutaj w Tsavo pracuje trzysta osób - powiedziała Celeste, zmieniając się z mistrzyni tortur w przewodniczkę i prowadząc Gaby po brzęczących żelaznych schodach. Gaby ćwiczyła rolę Wścibskiej Dziennikarki z Wielkimi Pytaniami Wymagającymi Od- powiedzi. Nie czuła się do niej przekonana. O Boże. T. P. Costel- lo ją zamorduje. Gabinet dyrektora znajdował się na najwyższym poziomie. Ce- leste weszła, nie pukając. Nie było sekretarki, a w wyłożonym dy- wanem pokoju, w którym panował typowy akademicki bałagan, znajdował się nieodzowny sprzęt komputerowy, okno z widokiem na Chagę i podniszczone biurko z blatem pokrytym skórą. I... - To ty! -To ty. - To ty - syknęła Wścibska Dziennikarka z Wielkimi Pytania- mi Wymagającymi Odpowiedzi. - Masz do wyboru sporo utartych zwrotów: „Nie spodziewałem się pani tu ujrzeć", „Co taka miła dziewczyna, jak ty, robi w takim miejscu?" albo „Nie możemy da- lej się tak spotykać". A może: „Ty kompletna, kompletna, kom- pletna idiotko, to była najgorsza noc w moim życiu"? - Myślałem, że was, dziennikarzy, uczą takich rzeczy jak to, że nie należy powtarzać kilka razy tego samego słowa w jednym zdaniu. Celeste, czy istnieje szansa wyczarowania dla nas kawy i czegoś do zjedzenia? Jeśli dobrze pamiętam reguły dekontamu, pani McAslan nie dostała wiele do jedzenia. Kiedy czarnoskóra kobieta wyszła, doktor Shepard przyjął bardziej pojednawczy ton. - Dekontaminacja jest rzeczywiście przerażająca. Oni tam sa- mi stanowią prawa. Inny wydział. Na szczęście, kiedy dowiedzia- łem się, kogo złapali, udało mi się wysłać tam jednego z moich ludzi, żeby miał na was oko. Naprawdę mi przykro, że przeszłaś przez te przykre doświadczenia, ale to konieczne. Kiedyś, jeszcze zanim wsiedliśmy na te gąsienice, zdarzył się wypadek ze skaże- niem w Tinga Tinga. Miesiące pracy w toalecie, nie mówiąc już 0 milionach dolarów na sprzęt. Dlatego musimy być w pewnym sensie okrutni. Jeśli może stanowić to jakieś pocieszenie, powiem ci, że wszyscy przez to przechodzimy. Te przeprosiny wyglądały na szczere. Celeste wróciła z kawą 1 podgrzanymi w kuchence mikrofalowej bułeczkami z serem i be- konem. Gaby rzuciła się na nie. - O Boże, to najsmaczniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadłam — pisnęła. - Muszę cię o coś zapytać, Shepard. Chodzi o jednego z moich przyjaciół. Nazywa się William Bi. On ciągle tam jest. - Na dekon tamie? Gaby skinęła głową. Shepard zmarszczył czoło. - Nie powinien. Przepraszam na moment. Przesunął krzesło wyściełane obłażącą skórą, żeby wydać ko- mendę serwerowi. Zmarszczył się jeszcze bardziej. Wystukał nu- mer na wideofonie. Podczas gdy on udzielał monosylabicznych odpowiedzi na przymilny szept dobywający się ze słuchawki, Gaby popijała kawę i przyglądała się przedmiotom na biurku. Odkryła kiedyś, że biurko jest odbiciem duszy człowieka. Chyba że tym od- biciem jest jego penis. Biurko Sheparda wyglądało jak rezultat dłu- giego buszowania po arabskich bazarach na wybrzeżu. Drewno mogło być hebanem. Wzdłuż krawędzi skórzanej wykładziny cią- gnął się wianuszek słoni ze złotych płatków. Sporo o doktorze She- pardzie - doktorze T. Shepardzie, jak było napisane na wizytówce — mówił fakt, że ciągał to biurko ze sobą po kraju, że przebrnął z nim przez wszystkie te powodujące zawroty głowy windy towaro- we i wąskie jak na statku korytarzyki aż do tego gabinetu, z które- go spoglądał na koniec świata z perspektywy Boga. Bibeloty na bla- cie w stylu africana, wszystko ze znakomitego drewna. Zapewne autentyczne. Małe - proszące się o to, żeby je wziąć do ręki i rozko- szować się ich dotykiem. Pół tuzina kubków na kawę z żałosnym osadem wyschniętych fusów na dnie. Oprawione fotografie dwóch chłopców, ukazujących w uśmiechu kilka tysięcy dolarów wydanych na ortodontę. Jeden w wieku około dwunastu lat, drugi - dziewię- ciu, dziesięciu. Kędzierzawi, piegowaci. Stuprocentowe amerykań- skie dzieciaki. Może ostatnie z ginącego gatunku. Zdjęcie T. She- parda w młodszym wieku, w różowo-liliowym skafandrze łyżwiarskim, w tej tęsknej pozie, charakterystycznej dla gotowych do startu panczenistów z dwunastoma calami stali pod każdą sto- pą. Kolory okropne, ale przyjrzyj się udom. To są uda, które chcia- łoby się pokryć musem czekoladowym i powoli wylizać do czysta. Usiłowała podejrzeć, czy utrzymał je w dobrej kondycji. Doktor Shepard odłożył słuchawkę. - Mają pewne wątpliwości co do niektórych wyników Willia- ma i chcą zrobić dalsze testy. - Co to znaczy: mają wątpliwości? - Nie wiem. - Dyrektor Tsavo West nie wie? - Mówiłem już, że oni mają odrębną administrację. Dekonta- minacja i jednostki medyczne odpowiadają bezpośrednio przed kwaterą regionalną w Kajiado. Ale nie martwiłbym się zanadto: u ludzi na dekontamie dość często rozwijają się lekkie infekcje wi- rusowe. Musimy po prostu mieć pewność, czy nie jest to coś nowe- go pochodzącego z Chagi. Zazwyczaj wszystko mija po paru dniach. - Dniach. - Nie wyobrażam sobie lepszego miejsca dla niego. Gaby nalała sobie jeszcze kawy z termosu z nierdzewnej stali. Nie. Nie pij tego. Zrób to. Powiedz to. -Jestjeszcze coś, o co muszę cię prosić, Shepard. Oczami wyobraźni widziała postacie w białych kombinezo- nach izolacyjnych biegnące przez oświetlone neonówkami koryta- rze bloku dekontaminacyjnego na szybko zaaranżowane spotka- nia o północy: błyszczący dysk na biurku, szybkie, ściszone głosy rozmów. Widziała skinienia głów, uściski rąk, słyszała zgodne gło- sy: jedyne, co można z tym zrobić, to spalić. - Czy ma to przypadkiem jakiś związek z tym? Szybki ruch palców i dysk znalazł się między nimi, a potem na biurku, niczym dowód zbrodni. - Oglądałeś to? - Oglądałem. - W oczach Sheparda niewiele było z Paula Newmana, chyba że z Paula Newmana w tej scenie z „Bilardzisty", w której jego przeciwnikiem w grze jest Minnesota Fats. - Musisz mi to oddać, to moja własność, moja opowieść. Jeśli to ukryjesz, będzie jeszcze gorzej, kiedy prawda wreszcie wyjdzie na jaw. A w końcu wyjdzie, wierz mi. W tej sprawie możesz być ze mną lub przeciwko mnie. Shepard obracał dysk w palcach. - Co każe ci sądzić, że jestem członkiem spisku? -Jesteś z UNECTA, prawda? - Najwyraźniej nie wiesz tak dużo o tym, co dzieje się w tym kraju, jak sobie wyobrażasz. Między wojskowymi i uczonymi nie ma wielkiej miłości. Wojsko chciałoby zmilitaryzować wydział ba- dawczy. Ponieważ postrzegają nas jako bandę nieprzytomnych, wywrotowych, niezdyscyplinowanych anarchistów, będą kupować ekspertyzy od międzynarodowych korporacji, które, jeśli tylko miałyby korporacyjne dusze, oddałyby je w zastaw w zamian za możliwość zapuszczenia swych macek w głąb Chagi. Wiem o dzie- siątkach wielkich kompanii - petrochemicznych, biotechnologicz- nych, inżynierii molekularnej, projektantów elektroniki, rolni- czych - których radcy prawni pozostają w stanie nieustannego pogotowia, żeby złożyć wnioski patentowe na wszystko, co stamtąd wyniesiemy, a co oni mogliby powielać. To gra o większą stawkę, niż ci się wydaje. - Widziałeś, co jest na dysku. Co o tym myślisz? - Myślę, że zasługujesz na cholerną nagrodę Pulitzera, Gaby McAslan. I myślę, że powinnaś dziękować wszystkim bogom, doją- kich modlicie się wy, dziennikarze, że materiał znalazł się w tym gabinecie, a nie leży teraz na biurku jakiegoś generała w Kajiado. I zamierzam posłać dysk do SkyNetu, ponieważ im dłużej jedna je- dyna kopia jest w Tsavo, tym większa jest szansa, że ludzie, któ- rych wpędzi w kłopoty, domyśla się, co to jest, i wlezą mi na głowę, żeby położyć na nim łapy. Wojskowi mają swoje uszy nawet tutaj. To da nowy bodziec do debaty, dlaczego w ogóle obecność mię- dzynarodowych oddziałów miałaby być pożądana w tym kraju. A kiedy faceci w garniturach znowu się spotkają, żeby pogadać 0 funduszach, dysk może się okazać asem z rękawa, za pomocą którego wydrzemy coś na naukę zamiast na zinstytucjonalizowaną paranoję. - Nie robiłam tego, żeby brać udział w wewnętrznych utarcz- kach ONZ - powiedziała Gaby. - Postąpiłam tak, ponieważ dzieje się coś złego i ludzie powinni to zobaczyć, dowiedzieć się. Była tak daleka od prawdy, że nie mogła uwierzyć, że powie- działa to, co powiedziała. - Dziennikarka z zasadami - skwitował Shepard, również jej nie wierząc. Gaby żałowała, że skłamała. Chciała być w jego oczach panią Odważną Wobec Prawdy. Żałowała też, że opisał jej te bru- dy UNECTA. Chciała, żeby był aniołem ocalenia pozbawionym niższych pobudek. - Czy możesz mi podać teleportowy numer SkyNetu? Napisała numer na żółtej karteczce do przyklejania. Shepard odwrócił się do swojego komputera i wywołał ekran pełen ikonek. Komputer wciągnął dysk i wypluł go parę sekund później. Poszło. Jest bezpieczne. Ale jest też nie obrobione: tę historię trzeba jesz- cze dobrze opowiedzieć. - Shepard, czy mogłabym gdzieś tutaj pożyczyć jakąś kamerę 1 kilka dysków na parę godzin? Muszę nakręcić ostatni kawałek reportażu. - Sądzę, że da się to zorganizować. Zrobi to i będzie więcej niż bezpieczna. Będzie mogła wygrać. Ale pozostawała jeszcze jedna sprawa do załatwienia. - Nie wiesz, czy jest tu ktoś, kto kibicuje Manchester United? Ajeśli tak, to czy może mieć jakąś bluzę? Nie mogę nagrać najważ- niejszego wystąpienia przed kamerą w mojej karierze w bluzie AC Milan. 22 Wideodziennik Gaby: suplement. 26 lipca 2008 Shepard nie tylko znalazł dla mnie kamerę, ale nawet wypo- życzył mija na czas całej mojej wizyty. Tembo i Faraway wrócili do Nairobi miejscowym samolotem, żeby ugłaskać T. P. materiałem na reportaż. Ja zostałam - oficjalnie - do czasu, gdy William zosta- nie wypuszczony z dekontamu. Nieoficjalnie - dlatego, że doktor T. Shepard, dyrektor stacji, uznał, iż mogę chcieć zobaczyć, na czym polegają badania nad Chagą. Umieścił mnie w wolnej kabi- nie na Gąsienicy Drugiej, Poziomie Drugim; zawsze znajdzie się ktoś, kto akurat przebywa poza bazą na urlopie albo konferencji. Ta kobieta przynajmniej ma coś, co przypomina przybory do ma- kijażu. Z pożyczaniem kosmetyków jest tak, jak z kradzieżą chleba przez głodnego: to nie grzech, ale konieczność. Podoba mi się tu. To niezłe miejsce. Co za ironia: to jest naj- bliższe Chagi zamieszkane miejsce, a wydaje się najdalsze. Z mo- jego okienka widzę terminum, ale stąd nie wydaje się ono tak nie- powstrzymane jak z Nairobi. Nie sprawia wrażenia tak bezpośredniego zagrożenia jak w Merueshi. To dlatego, że ta ru- choma osada jest jedynym miejscem na Ziemi, do którego Chaga się nie przybliża. Tsavo West. Zupełnie jak piracki statek New Age; nie dlate- go, że kabina ma okrągłe iluminatory, nie dlatego, że żeglujemy po morzu traw, a nasz osprzęt tworzą pomosty, maszty radiowe i bocianie gniazda anten satelitarnych, nie dlatego, że Tsavo West jest przeraźliwie samowystarczalne - urządzenia oczyszczające na Gąsienicy III filtrują każdą kroplę wody, suche odchody są prze- twarzane na kompost w ogrodach na dachu, gdzie najwyraźniej hoduje się za pomocą inżynierii genetycznej zabójcze konopie. To jest zasługa ludzi. Obdarzeni są radosną prostotą umysłów, zupełnie jak pływające społeczności; jest to wyryty głęboko in- stynkt, który wpływa na wszystko, co robią. Rozumiem doskona- le, dlaczego wojskowi ich nie znoszą. Tu nie ma formalnych struktur, narzuconej dyscypliny, mundurów - nie ma takiej po- trzeby. Dyscyplina, wspólnota, skuteczność - to wszystko płynie z wnętrza, z ich credo. A zatem, moi drodzy, wywieście czarną flagę z piszczelami, ustawcie kurs na Chagę, a ja będę piękną rudowłosą córką guber- natora Panamy, ha ha ha ha. Pomimo całej swej hipisowskiej pozy Shepard jest zorganizo- wanym facetem. Gąsienica II to przecie wszystkim laboratoria bio- chemiczne i inżynierii molekularnej, a wyposażenie należy do dzieł sztuki. Facet z paciorkami wplecionymi w brodę pokazał mi urządzenie do pracy na odległość. Konstrukcja na zamówienie. Nie ma drugiego takiego na całym świecie. Manipulatory wirtual- nej rzeczywistości mogą rozłożyć materiał z Chagi na najdrobniej- sze składniki i pozwalają naukowcom przechadzać się po ato- mach. Nic dziwnego, że mają takiego fioła na punkcie skażeń. Wiedzę zabezpieczają w backupach, ale sprzętu nie odzyskaliby nigdy. Skoro już jestem przy dekontaminacji, ciągle nie pozwalają mi rozmawiać z Williamem. Przybliżam się do niego tylko na tyle, że widzę twarz kobiety po drugiej stronie grubej szyby w stalowych drzwiach, a ona mówi, że czekają na wyniki dalszych testów zwią- zanych z objawami chorobowymi u biednego dzieciaka. Cała ta nierdzewna stal i oślepiająca biel przypomina filmy Douglasa Trumbulla. Gąsienica I, która jest głównym portem wejściowo- -wyjściowym w Tsavo West, powinna się oddzielić, jeśli zdarzyłby się jakiś większy wypadek, podczas gdy reszta pognałaby z maksy- malną prędkością pięciu mil na godzinę. Gąsienica I to właściwie miasto w mieście. Po drugiej stronie tego poziomu, na którym mnie trzymali, znajdują się udogodnienia dla Zespołów Zewnętrz- nych, czyli tych, którzy faktycznie wychodzą w Chagę, żeby zbierać próbki. Żyją w całkowitym odosobnieniu, jak nurkowie na plat- formach wiertniczych, którzy miesiącami przebywają w kapsułach dekompresyjnych. Podejrzewam, że mają własne formy rozrywki, podobnie jak Oksana w te długie, mroźne syberyjskie noce. Jak dla mnie, jedna noc zupełnie wystarczy. Tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie na Gąsienicy I - mówi to sporo o mnie —jest fakt, że znajduje się tam punkt startowy na jednodołkowe pole golfowe Tsavo West. Zaczyna się ono na pasie startowym, wspina na taras na Gąsienicy II, potem jest pięć lub siedem metalowych słupków aż do sztucznego trawnika na platformie serwisowej w trzech czwartych wysokości Gąsienicy III. Jeśli trafisz w Chagę, nie wylatujesz z gry, ale musisz wszystkim postawić drinka. Po- dejrzewam, że piłki golfowe są w Chadze nie mniej dziwne niż na Księżycu, chociaż osobiście przychylam się do opinii Marka Twa- ina: golf to psucie dobrego spaceru. Tyle tylko, że w Tsavo West jest to psucie dobrego zjazdu na linie. Ale oni to robią, zaraz po zawodach we wspinaczce po ścianie Gąsienicy II. Można oglądać zmagania, biorąc gorącą kąpiel na dachu. Zapewne popalają przy tym skręty z wyhodowanego w domu tytoniu. Tsavo to niezła łajba, nieźli są też ci, którzy na niej pływają. Jak na ironię jej kapitan, dobry doktor Shepard, wydaje się dziw- nie nie na miejscu w tym wszystkim. Dookoła niego rzeczy się ro- bią i stają, a on po prostu jest. To wszystko. On jest. On jest poza tym wszystkim, ale bez niego nic by tu nie istniało. Stały środek, z którego emanuje cała energia. Zaprosił mnie dzisiaj na kolację, jutro czeka mnie niespo- dzianka. Coś niezapomnianego. Proszę, Shepard! Jestem już za stara na to, żeby nie spać przez całą noc, żeby żadne jedzenie mi nie smakowało, żebym w ogóle nie była głodna, żeby moje myśli błądziły gdzieś wśród twoich wizerunków, żebym odkrywała, że ca- łe niepowtarzalne kawałki dnia znikają. Nie chcę już pozwolić so- bie na zakochanie się, wyrosłam z tego, naprawdę, Boże, nie chcę pisać do niego listów miłosnych, robić swetrów na drutach ani żadnej z tych rzeczy z piosenek, ponieważ to sprawia, że przez kil- ka chwil w całym życiu czujesz się tak, jakbyś była najintensywniej żyjącą istotą na tej małej, błękitnej planecie. O Boże. To on. Tak szybko? 23 Kiedy Gaby McAslan zobaczyła rano niespodziankę, powie- działa: - Nie ma mowy, Shepard. Nie wsadzisz mnie do tego. Nigdy. Duża dwuosobowa maszyna lotnicza stała obok głównego pa- sa startowego naprzeciwko kabiny, która służyła za wieżę kontrol- ną Tsavo West. Awionetka wyglądała jak delikatny, piękny owad złożony z rurek i drutów, rozkładający tęczowe skrzydła, aby wy- schły w słońcu sawanny. - Zasługujesz na to, żeby zobaczyć Chagę tak, jak powinno sieją oglądać - powiedział Shepard. - Z punktu widzenia Boga. - Wskoczył na tylne siedzenie i zapiął hełm. -Jedyna okazja, która nigdy się nie powtórzy. - No dobrze, już dobrze! - krzyknęła Gaby. Lepsza śmierć niż niełaska Sheparda. -Już idę. Śmigło zmieniło się w srebrną mgiełkę za Shepardem, gdy Gaby wciskała się do kokpitu, zapinała pasy bezpieczeństwa i hełm. - Od jak dawna latasz? — zapytała, gdy awionetka kołowała na główny pas. - Od wczoraj - odpowiedział Shepard. Pomruk silnika zamie- nił się we wściekły jazgot rogów. - Stary dowcip. Mam licencję od dwóch lat. Słowo. Jesteś ze mną bezpieczna. Tak, ale nie za bardzo, pomyślała Gaby. Mały samolocik podskakiwał na wybojach i dość niespodzie- wanie wzniósł się w powietrze. - O kurczę -jęknęła Gaby, widząc bezpośrednio przed sobą kilka cali zielono-czarnego kadłuba i ogrom jasnego, porannego nieba. Shepard wyprowadził awionetkę na wysokość stu stóp. - Słonie! — odezwał się w słuchawce Gaby. Dwanaście słoni wychodziło z gęstych zarośli: trzy samce z towarzyszącymi im samicami i młodymi, wszystkie pokryte czerwonym pyłem równiny Serengeti. Zasilany bateriami sło- necznymi silnik awionetki pracował tak cicho, że ich przelot nie spłoszył nawet białych bąkojadów na grzbietach potężnych zwie- rząt. - Chaga to najlepsza rzecz, jaka mogła im się przytrafić - po- wiedział, kołując, żeby mogła dobrze się przyjrzeć. - Kłusownicy nie podejdą bliżej niż na dwadzieścia mil od terminum. Liczba sło- ni i nosorożców stale wzrasta od czasu Sprawy Kilimandżaro. Na- sze Zespoły Zewnętrzne znajdowały nawet grupy rodzinne zapusz- czające się pięć mil poza terminum, na sam brzeg Wielkiego Muru. Paul Orzabal w Ol Tukai rozpoczął badania nad adaptacją ziem- skich form życia do Chagi, ale musiał je przerwać, gdy rozebrano stację. Przelecieli nad Tsavo West. Ludzie w ogrodzie na dachu po- machali do nich. W wannach z gorącą wodą odbijało się słońce. Adepci tai chi ćwiczyli na lądowisku Gąsienicy I. - O co chodzi z tym rozmontowaniem Ol Tukai? - zapytała Gaby. - Potrzebna jest stacja do obserwacji Nyandarua, ale nie da się zmienić budżetu, więc wszystko, co nadaje się do transportu lotniczego, jest przewożone samolotami, a reszta jedzie drogą na północ, wzdłuż pasma Ngong, żeby ominąć Nairobi. Tinga Tinga i Moshi przemieszczają się, żeby kąt między nimi wyniósł sto dwa- dzieścia stopni. My rozpoczęliśmy zmianę kursu ostatniej nocy. Zielono-czarna awionetka znalazła się nad terminum. Wiry cie- płego powietrza tworzące się w ukrytym sercu Chagi uderzyły w skrzydło. Shepard zszedł niżej. Gaby chwyciła listwę uszczelnia- jącą kokpitu, tłumacząc sobie, że jest zbyt podniecona, żeby się bać. Fraktalne mozaiki okrycia pączkowały w rafy pseudokoralow- ca i w otwarte białe palce drzew-dłoni. Za nimi wznosił się piono- wo Wielki Mur. - Shepard! - pisnęła Gaby, kiedy awionetka podskoczyła w kominie termicznym i wzniosła się ponad ścianę Wielkiego Mu- ru jednym zrywem. - Ty draniu, nawet nie waż się jeszcze raz tak mnie przestraszyć! Shepard stłumił chichot jak mężczyzna, który jest przekona- ny, że udało mu się zrobić wrażenie na kobiecie. - Przy krawędzi Wielkiego Muru zawsze znajdzie się prąd wstępujący - powiedział. - Możesz na nim polegać. Nad Chagą jest masa dziwnych i użytecznych wirów. - Dziwne wiry zabiły Denysa Fincha-Hattona w Voi - odrzekła Gaby. - Voi cieszy się pod tym względem złą sławą. Zapytaj którego- kolwiek z pilotów UNECTA. Lecieli dalej w stronę Kilimandżaro nad płaskowyżem ciem- noczerwonych sześciokątnych płytek szerokości równej skrzydłu awionetki. Gaby zerknęła za siebie, poza Sheparda uśmiechnię- tego spoza gogli pilota. Nie dostrzegła uspokajających, stanowią- cych wytwór człowieka, sześcianów Tsavo West. W zasięgu jej wzro- ku nie było nic należącego do świata ludzi, tylko horyzont z matowego złota. Dach Wielkiego Muru rozpadał się w chaotyczny krajobraz lądowych raf i pseudokoralowców piętrzących się jedne na dru- gich na wysokość setek stóp, rozlewających się jak stopniałe lody. truskawkowo-różowe, czekoladowe, miodowo-pistacjowo-pińaco- ladowe. Stamtąd nagle przedostali się w strefę, gdzie przezroczy- sta roślinność tworzyła dach połyskujących bąbli. Ciemne cienie wskazywały na istnienie niżej olbrzymich formacji. - Uskok Loolturesh - powiedział Shepard. - Ma szerokość około pięciu mil i otacza całą górę. - Co to jest? - zapytała Gaby. - Nie wiemy. Znajduje się na granicy zasięgu naszych Zespo- łów Zewnętrznych. Ale rozszerza się wraz z posuwaniem się Cha- gi. Pięćdziesiąt stóp na dzień. Zewnętrzna krawędź uskoku była równie wyraźna jak we- wnętrzna. Po drugiej stronie rozciągał się wielokolorowy baldachim lasu. Jakbym leciała nad perskim dywanem, pomyślała Gaby. Bar- dzo starym, wyjedzonym przez mole, dziurawym jak rzeszoto dywa- nem. Dziury pozwalały rzucić ciekawskie spojrzenia na kolejny ko- bierzec poniżej. Analogie, pomyślała. Nasze języki nie mają nazw dla tych rzeczy, musimy więc mówić o nich jak o przedmiotach, któ- re przypominają. Czarodziejski dywan był w wielu miejscach wy- brzuszony i podarty przez stożkowate wzniesienia przepychające się od dołu. Gaby pomyślała o Wieży Diabla albo o samotnych skałach na wewnętrznej Kalahari. Skala i sposób, w jaki twory wyła- niały się z otoczenia, zgadzały się, ale te wybrzuszenia były ciemno- czerwone, poznaczone buropomarańczowymi meandrami przypo- minającymi martwe marsjańskie kanały. Shepard zatoczył łuk wokół kolejnego wzniesienia. Wierzchołek błyszczał w słońcu - z odpada- jącego mięsa Chagi wynurzał się pojedynczy kryształ. Był idealnie przejrzysty i miał rozmiary jednego z modułów Tsavo West. - Dopiero się pojawiają - powiedział Shepard. — Od sześciu miesięcy. Jakiś taksonom w Ol Tukai nazwał je Kryształowymi Mo- nolitami i niestety nazwa się przyjęła. Uprzedzając twoje pytanie: nie mamy zielonego pojęcia, czym są ani co robią. - Shepard. -Tak? - Shepard, proszę cię, nie mów. Nie musisz objaśniać. Ja nie muszę wiedzieć. Nie chciała słyszeć głosów wymawiających nazwy. Nazwy roz- kładały tę jej cenną rzecz na kawałki, części, funkcje i hipotezy. Rozczłonkowana przez nazwy tajemnica znikała. Przy dźwięku elektrycznego silnika i wiatru w przewodach przelecieli z krainy Kryształowych Monolitów w obszar, w którym nad wykręcającym szaleńczo dachem lasu wznosiły się ostre jak brzytwa grzbiety, obejmujące się nawzajem jak parzące się węże, aż zaplątały się w węzeł grani i wąwozów. Po drugiej stronie tego pa- sma znajdowała się strefa niepodobna do czegokolwiek, co do- tychczas widzieli. Awionetka unosiła się nad terenem złożonym z żeber, rur i przypór. Chcąc uchwycić podobieństwo, Gaby przy- wołała w pamięci skomplikowane konstrukcje żebrowe nowocze- snej architektury i - z drugiej strony - mikroskopowe fotografie ludzkich kości. Żadna jednak analogia nie była w stanie opisać Chagi: przypominała to, ale również to, z dodatkiem tamtego, a w rezultacie nie przypominała niczego. Komory pomiędzy rurami i filarami wypełniały bąbelkami: jedne tworzyły zwartą, drobną pianę, inne były na tyle duże, iż po- mieściłyby awionetkę. Ich powierzchnia wtłaczała się boleśnie po- między żebrowania. Bąble były białe, szkielet niebieski. Krajobraz z porcelany Wedgewood. Lecieli nad gigantycznym półmiskiem z serii z gałązkami wierzbowymi. To należało do tych rzeczy, które zauważa się wyłącznie dlate- go, że przez moment patrzy się we właściwym kierunku. Gaby zo- baczyła, jak brudnobiały bąbel po prawej stronie tuż pod nią wzdyma się i pęka. Pęknięta powłoka zwinęła się i wypuściła obło- czek pyłu, przypominającego zarodniki purchawki. W pyle poru- szało się coś, co wyglądało jak wrzecionowate owady uczepione srebrzystych balonów. Ten widok, w przeciwieństwie do rozwijają- cych się przed nią obcych krajobrazów, przyprawiał Gaby o dresz- cze. Niezrozumiałe krajobrazy były siedzibą tych istot. Nie znały innej. To Gaby McAslan była tu obca. Potem wiatr od strony góry zwiał je z pola widzenia. Wypustki drzew o prostych pniach i kopu- lastych koronach pojawiły się w szczelinach siatki, tam gdzie bąble pękły i rozsiały nasiona. Kiedy przelatywali nad nimi, kępy drzew zdążyły się połączyć w dobrze znany baldachim o chaotycznym wzorze. Po następnych kilku minutach nad baldachimem kopuł pojawiła się ściana pseudokoralowca. Jej wierzchołek tonął w chmurach skrywających górę. Znajdowali się teraz nad zbocza- mi Kilimandżaro. Po dłuższej chwili milczenia szept Sheparda w słuchawce nie- mal wywołał szok. - Tam jest Cytadela. Sądzimy, że tu właśnie przetrzymywano twojego przyjaciela Petera Werthera. - A co jest za Cytadelą? - Dalej nie możemy się dostać. To nie ma sklepienia. Samolot leciał w przechyle wzdłuż ściany walców, rur i wa- chlarzy. Dobrze, że awionetki nie mogą latać na wysokości tych chmur, pomyślała Gaby. To są Obłoki Niewiedzy, skrywające Boga, który - podobnie jak Chaga - nie daje się opisać za pomocą języ- ka. Dobrze, że ci Obcy -jeśli istnieją w jakiejkolwiek rozpozna- walnej formie - skrywają się przed kamerami ludzi w tej fortecy. Przypomniał jej się stary film science fiction z wideoteki ojca. W kulminacyjnym momencie wielki, błyszczący statek Obcych przeleciał nad zboczem góry, żeby spotkać się z przedstawicielami ludzkości. Dotknął ziemi i otworzył właz. W strumieniu światła po- jawili się Obcy. I to zarżnęło film. Wbiło sztylet w zmysł zdziwienia i pociekła benzyna zmieszana z dietetyczną colą. Pojawiły się ma- łe, beznose ludziki z owalnymi oczami, zupełnie jak z magazynów poświęconych porwaniom przez kosmitów, i biegały w kółko, po- ćwierkując. Potem wyszedł jeden wielki, wrzecionowaty, z ramio- nami i nogami długimi na jakieś osiem stóp. Musiał się schylić, żeby przejść przez właz. Gaby McAslan uznała później, że to było najbardziej żałosne. Potrafili pokonać grawitację, przelecieć kilka galaktyk w oświetlonych statkach wielkości miast, ale nie potrafili zaprojektować włazu, który miałby odpowiednie rozmiary. Pokazujcie nam sztuczki i cuda, ale nie pokazujcie stojącego za kurtyną człowieczka, który pociąga za sznurki i krzyczy do mi- krofonu. Mam nadzieję, że jeśli kiedyś uda im się zbadać tę ta- jemnicę, okaże się, że dalej jest następna, pomyślała Gaby. A za nią następna i następna, tak że nigdy nie uda nam się rozwiać Ob- łoku Niewiedzy. Shepard obrał taki kurs powrotny do Kenii, żeby przelecieli w pobliżu sterowca wywiadowczego Straży Chagi, zagubionego wiele mil poza terminum. Kudłaty liliowy mech pokrywał kadłub, upodabniając go do jakiegoś fantastycznego włochatego podnieb- nego potwora. Utrzymującą go linę pokrywały narośle przypomi- nające papierowe gniazda os, tyle że znacznie większe niż twory ja- kichkolwiek os, przed którymi zdarzyło się Gaby uciekać. Kiedy Shepard zataczał kręgi wokół sterowca, zauważyła migotliwe ru- chy w pobliżu sześciokątnych wlotów komór. Cokolwiek to było, błyszczało tęczą kolorów niczym kolibry, ale poruszało się z me- chanicznym owadzim buczeniem. - Miło się przekonać, że staruszek wciąż trwa na placówce - powiedział Shepard. — Chociaż nie sądzę, żeby miał wytrwać dłu- go. Jak lina puści, podryfuje w głąb Chagi. - Jak długo tu tkwi? - Awionetka zatoczyła jeszcze jedno koło. - Około trzech lat. Nie dostajemy z niego zdjęć od czternastu miesięcy, mimo że baterie cezowe wciąż działają. Największe eko- logiczne pobojowisko od czasu dinozaurów, ale wspomnij tylko o radioaktywności, a zieloni zaczną masowo robić w portki. Oddalili się od zagubionego przyczółka ludzkiego świata. Ga- by ujrzała na horyzoncie brązowy brzeg Afryki, tak jak dostrzega się linię wysp na ciemnym oceanie. Shepard przyspieszył i skiero- wał się ku domowi. 24 W jeepie mahindra wiozącym ich na lądowisko przepytała Sheparda ze wszystkich ważnych spraw. Da jej znać, kiedy będzie coś wiadomo w sprawie Williama? Tak. Potwierdzi jej zeznania, jeśli banki i kompanie kredytowe będą kręcić nosem na wydanie jej nowych kart? Tak. Napisze sprawozdanie dla firmy ubezpie- czeniowej? Tak, skoro uważa, że to pomoże. Poprze ją, jeśli spra- wy z T. P. przybiorą nieciekawy obrót? Tak. Czy jest pewny, że UNECTA da jej spokój, a nie zrobi z niej persona non grata dla ONZ? - Sądzę, że możesz być tego pewna - powiedział, a mahindra podskoczył na koleinie. - Prawdę mówiąc, myślę, że mógłbym dać ci osobistą gwarancję. Widzisz... — To będzie oczywiście nie do druku, prawda? Gazela! Uważaj na pieprzoną gazelę! Uważał na pieprzoną gazełę. - Nie do druku. Ja mogę nie utrzymać się długo w Tsavo West. Serce jej podskoczyło. I nie miało to żadnego związku z jazdą Sheparda. - UNECTA reorganizuje zespoły badawcze. Podczas przymia- rek doszli do wniosku, że przydałby im się ruchomy dyrektor. Su- perman bez niebieskich portek, latający z miejsca w miejsce i ukręcający dla UNECTA głowy problemom, gdy tylko jakiś się pojawi. Kwatera główna w Kenyatta Center, ale głównie robota w terenie. Chciałbym czegoś takiego, zamiast tkwić w tej szklanej klatce, gdzie biurko i dwadzieścia ton papieru dzieli mnie od te- go, co jest tam. Od samego jądra badań nad Chagą, od zuchwa- łych wypraw w miejsca, w które nikt się jeszcze nie zapuszczał. - Kiedy odbyła się narada w tej sprawie? - Tydzień temu. Skromność powinna mnie powstrzymać przed powiedzeniem tego, ale jestem jedynym poważnym kandy- datem. Conrad Laurens, zwany Brzuchatym Belgiem, posiada wprawdzie lepsze kwalifikacje, może ponadto liczyć na poparcie Unii Europejskiej, ale w Zgromadzeniu Generalnym panują obec- nie raczej antyfrankofońskie nastroje, a on przy dwustu dwudzie- stu funtach wagi może mieć kłopoty ze zmieszczeniem się do bud- ki telefonicznej, nie mówiąc już o zbawianiu świata w przebraniu Kapitana UNECTA. No więc jak, możesz się pogodzić z myślą o wi- dywaniu mnie nieco częściej w okolicy? Jeśli bogowie pragną cię zniszczyć, spełniają twoje modlitwy. Jechali obok uzbrojonych w piły łańcuchowe zespołów robo- czych, ścinających akacje stojące na drodze odwrotu pojazdów Tsavo West. Ludzie z piłami podnieśli plastikowe osłony na twa- rzy i pomachali w kierunku pędzącego jeepa. Na wykarczowa- nym pasie stał biały antonow, z cysterny pompowano do niego paliwo. - Shepard -jęknęła Gaby głosem z czasów, gdy miała pięć lat i musiała iść do dentysty. - Nie odsyłaj mnie, nie chcę lecieć, nie każ mi lecieć. W centrum lotów wypełnił jej pozwolenie na podróż. Miała być, zdaje się, jedynym pasażerem. - Czy zobaczymy się jeszcze? - zapytała płaczliwym tonem, stojąc u stóp schodków przy ogonie. — Mam na myśli oficjalne spo- tkanie, nie jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności. Coś takiego, hmm, rozumiesz, jak randka. Shepard przez moment wyglądał na zmieszanego. Wzruszy ramionami, pomyślała Gaby. Jeśli wzruszy ramionami, nie zniosę tego. Kiedy wzruszają ramionami, to znaczy, że mówią coś po to, żeby sprawić ci przyjemność, nie dlatego, że tak myślą. -Jasne. Bardzo chętnie. Będziemy w kontakcie. - Nie wzru- szył ramionami. — W najgorszym wypadku jestem ci winien ten wy- wiad, który obiecałem jeszcze w Kajiado. Zawieszone pod skrzydłami silniki zaczęły pracować, najpierw lewy, potem prawy. - Nie zapomnij tego. - Podał jej zapiętą na zamek błyskawicz- ny przezroczystą torbę, w której wylądowało wszystko, co Chaga pozostawiła z jej rzeczy. Pozbawiona guzików dżinsowa bluzeczka bez rękawów, świetny stanik firmy Gossard, złote kolczyki, srebrny pierścionek z Claddagh, stalowe pióro kulkowe Parkera, paczka cameli i kluczyki samochodowe. - Ani tego. Podał jej drugą plastikową, zapinaną torbę. Wielką misją UNECTA, pomyślała Gaby, jest pakowanie wszystkiego do zapina- nych plastikowych toreb. Ta zawierała poplamione szczątki peł- nego oślich uszu zeszytu z napisem „Liberty" na okładce. Gaby uniosła ostrożnie torbę za rożek, obawiając się skażenia. Wtedy uświadomiła sobie, co ma przed sobą. - O Boże! Znalazłeś go. Shepard wzruszył ramionami. - Skontaktowałem się z paroma osobami. Znalazł się, gdy sprzątali Ol Tukai przed przenosinami. Był w zamykanej skrzynce na dnie szafki z aktami, którą wsadzono do magazynu, kiedy Bar- bara Bazyn przenosiła wydział bezpieczeństwa do Kajiado. Bóg je- den raczy wiedzieć, jak długo tam leżał. Jest w strasznym stanie, ale jeśli uświadomisz sobie, przez co przeszedł, trudno się dziwić. Gaby przyjrzała się podniszczonemu dziennikowi. - A więc wróciłaś - szepnęła. - Dotrzymałaś obietnicy danej T. P. - Co T. P. ma z tym wspólnego? - On ją kochał. Pomógł jej w wyprawie do Chagi, gdy chciała odszukać Langrishe'a. Dał jej ten dziennik, kazał obiecać, że zwró- ci mu go, cokolwiek się stanie. Ty ich znałeś, Shepard. Jacy byli? - Szaleni. - T. P. też tak twierdzi. - Mieli obsesję. Żyli intensywnie. Byli sobie zbyt bliscy, żeby zostać kochankami. - T. P. twierdzi, że w tym układzie nikt nie kochał właściwej osoby. - T. P. ma rację. Ale dziennik nic nie wyjaśnia. - Może nie. Ale daje mi broń do ręki. Gdziekolwiek się poru- szę w tym kraju, pozostaję w jej cieniu, więc chcę wiedzieć dlacze- go, jak i kto. A kiedy się tego dowiem, chcę odprawić egzorcyzmy nad jej upiorem, żeby nie przyćmiewał mnie więcej. - Gaby wysu- nęła dziennik z torby, zważyła go w ręce. - Dziękuję, Shepard. Je- stem twoją dłużniczką. I kiedyś zwrócę dług. W sposób, na jaki za- służyłeś. Obiecuję. - Pomyślę o czymś - odpowiedział Shepard, popychając ją ku schodkom antenowa. - A teraz uciekaj stąd! Pobiegł do jeepa. Zapięła pasy, kiedy samolot kołował do startu. Shepard ma- chał do niewłaściwego okienka, zawsze tak robią ci, którzy macha- ją w stronę samolotów. Silniki wyły. Nieduży odrzutowiec pochylił dziób, zatrząsł się na bitym pasie i wzniósł się w powietrze. Wierz- chołki akacji, kontrola lotów, tęczowe trójkąty awionetek, cysterna i zakurzony biały jeep nikły w oddali i całe Tsavo West wydawało się teraz kilkoma klockami lego, zgubionymi na wielkiej płonącej równinie, a Chaga ciemnym dyskiem niepostrzeżenie znikającym z pola widzenia. On jest właśnie taki. Mężczyźni, których dotychczas spotyka- ła, stanowili sztuczne twory. Shepard był jak krajobraz. Zlewał się z otoczeniem. Niepostrzeżenie znikał z pola widzenia. Nie byl wła- snym wytworem, człowiekiem, który stał się obrazem samego sie- bie. Wtapiał się w tło, stawał się jego częścią, czerpał siły z czerwo- nej ziemi, upału i pustych przestrzeni. Antonow wyrównał. Gaby popatrzyła przez okno. Uwielbiała patrzeć przez okno samolotu. Latanie nigdy nie przestawało jej za- dziwiać. Dzisiaj zdarzył się cud. Otrzymała znak. Chmury wokół szczytu poruszyły się, zrzedły, rozerwały się i rozstąpiły - i tam, lśniące w popołudniowym słońcu, ogromne, wysokie i niewiary- godnie białe w słońcu, i jakkolwiek jeszcze opisał je Hemingway, wznosiły się śniegi Kilimandżaro. Potem antonów przechylił się, zmienił kierunek i śniegi znik- nęły z pola widzenia. Gaby wyciągnęła spod siedzenia plastikową torbę z dziennikiem i otworzyła ją. Z drugiej torby wyjęła paczkę cameli, zapaliła jednego i oparła się wygodnie, żeby czytać. Nadruk Liberty był poplamiony i porysowany, okładka czarna od pleśni. Klej rozpuścił się i tylko szwy utrzymywały zeszyt w cało- ści. Wyglądał jak dziennik podróży do piekieł. Niamh O'Hanlon, odcyfrowała Gaby na wewnętrznej stronie okładki. Nic dziwnego, że wolała być nazywana inaczej. Każda książka powinna być podpisana. Napisałam swoje imię czar- nym atramentem wewnątrz płóciennej okładki, ale jego brzmienie jest szorstkie i zgrzytliwe w tym kraju szeptanych syków i mocnych spółgłosek. O ile lepiej brzmi imię, które nadał mi Langńshe: Moon. Ma porządne spółgłoski i dwie samogłoski niczym dwoje oczu, dwie dusze wyglądające z kartki papieru. Połowa pożegnalnego prezentu od T. E: ten dziennik, oprawny w płótno, z nadrukiem Liberty na okładce. Jest moim skarbem, moją przytulanką, towarzyszem i powiernikiem. Drugi podarunek od T. P. potraktowałam mniej uprzejmie: uderzenie rozdano czarne skrzydła ważki, wzmocnienia pękły jak kości ptaka. Chagajuż nad nimi pracuje, przetwarza organiczny plastik w kapiące stalaktyty czarnego mułu. Minę- ła już ponad godzina, odkąd pieśń Chagi zagłuszyła głos helikoptera: mo- je awaryjne lądowanie musiało wyglądać wystarczająco przekonująco, że- by zniechęcić go do dalszych poszukiwań. Wybacz mi, T. P, ale zrozumiesz to: prześlizgiwanie się po wierzchołkach drzew w kierunku terminum z włoską mangustą na ogonie, perspektywa roztrzaskania w drobny mak przez samonaprowadzający pocisk stinger - to nieco ogranicza wybór. Przykro mi z powodu awionetki, T. P. Będę za to dobra dla dziennika, obiecuję. Gaby poczuła niechęć do tej nieznanej kobiety za jej intymny stosunek do T. P. Costella. Na ziemi jej Kenii pozostały ślady, po- został zapach innej kobiety. Jeśli na tych brudnych, gęsto zaba- zgranych stronicach, wypełnionych szaleńczym czarnym pismem, znajdzie nazwisko Sheparda, wrzuci ten pieprzony zeszyt do nisz- czarki. Powiedziałam Shepardowi, że chcę pokonać twojego upiora, myślała Gaby, a tymczasem to ja jestem tym niewidzialnym cie- niem, który przybył nocnym lotem, szedł twoim tropem po uli- cach Nairobi, spotkał wraz z tobą T. P. Costella, panią Kivebulaya, doktora Petera Langrishe'a na przyjęciu u ambasadora Irlandii. Przybyłam wraz z tobą do Ol Tukai, leciałam z tobą nad Chagą; patrzę, jak przyjeżdżacie razem i pieprzycie się na arabskim łóżku w chacie na wybrzeżu, czuję waszą zazdrość i waszą obsesję, które sprawiają, że on wybiera się na poszukiwanie mitycznych budow- niczych Chagi, których kocha bardziej niż ciebie, a ciebie wysyła- ją za nim. Jestem tam, gdy rozbijasz swój namiot w ruinach stare- go domku myśliwskiego w Ol Tukai, wraz z tobą słucham głosów dochodzących z głębi Chagi, które wydają ci się nawołującym cię głosem Langrishe'a. Zaczynam się zastanawiać, czy moje zapasy okażą się wystarczające. Zaopatrzyłam się na dwadzieścia dni. Tyle może zająć mi dotarcie do niż- szych partii góry. Niespokojne życie Chagi zaburza moje poczucie czasu i odległości: nie potrafię ocenić, jak daleko zawędrowałam i jak szybko szłam. Byłam wtedy tak pewna siebie; teraz moja głupota -pomysł, że po- trafię odnaleźć jednego człowieka (który, będę ze sobą szczera, co mi się rzadko zdarza, może już nie żyć) w liczącym pięć tysięcy mil kwadrato- wych dosłownie obcym świecie — zdumiewa mnie. Poczucie izolacji jest tu ogromne. Dzisiaj widziałam koczkodana: para przerażonych oczu pod lśnią- cym baldachimem futra. Z jego grzbietu wyrastała siatka żeber, niczym jakaś pozostałość po czasach dinozaurów. Nie uznałam tego za dobry znak. W dwóch trzecich drugiego papierosa Gaby doszła do wnio- sku, że nie lubi tej kobiety. Wszystko było za bardzo jej: jej opisy, uczucia, opinie, doświadczenia, miłość. Była jak te okropne ir- landzkie pisarki, które widuje się czasem w nocnych talk-show i które uważają, że wynalazły seks i że nikt inny nie potrafi przeżyć prawdziwych uczuć czy emocji. Ona jest ciemna, pomyślała Gaby. Ciemna strona księżyca. Niewykluczone, że Wa-Chagga są ostatnim dumnym ludem w No- wej Afryce w mojej ukochanej skórzanej kurtce muszę wyglądać jak fetysz z powieści fantasy. Gaby zmarszczyła brwi i przeczytała powtórnie zdania na koń- cu jednej i na początku następnej strony. I jeszcze raz, ale wciąż nie były w stanie nabrać żadnego sensu. ... ostatnim dumnym ludem w Nowej Afryce w mojej ukochanej skó- rzanej kurtce muszę wyglądać jak fetysz... Podniosła zeszyt ku lampce nad siedzeniem. Aha. Tak blisko grzbietu, że można to zauważyć tylko, jeśli się szuka. Brakuje dwóch kartek. Proste i bezbłędne cięcie. Chirurgiczna robota. Całkowicie rozbudzona, Gaby przejrzała kartki pod światło. Nie- równe ułożenie wskazywało, skąd usunięto inne fragmenty. Wy- dawało się, że pod koniec zeszytu brakuje mniej stron. Pilot Sibirska oznajmił, że będą na lotnisku w Nairobi za pięć minut. Zapłonęło cyrylickie Nie palić/Zapiąć pasy. Antonów skrę- cił gwałtownie. Problem „kto-to-wyciął" musi poczekać. Teraz Ga- by McAslan będzie się martwić o to, co powie jej T. P. Costello. 25 T. P. nie powiedział nic, kiedy spotkali się na lotnisku Wilso- na. Nie powiedział nic, kiedy wsiadali do landcruisera SkyNetu ani kiedy jechali ku Nairobi. Nie powiedział nic, kiedy skręcili w Tom M'boya Street ani kiedy zatrzymał samochód przed biu- rem SkyNetu. Przemówił dopiero, gdy zgasił silnik i podał Gaby kluczyki. - Wysiadam tutaj. - A co ja robię? - zapytała Gaby żałosnym tonem. - Ty robisz następujące rzeczy - odpowiedział T. P. Costello - zabierasz ten wóz do domu, wskakujesz do łóżka i śpisz przez osiemnaście godzin, a jutro, kiedy już będziesz świeża, wypoczę- ta i sprawna umysłowo, zakładasz najbardziej profesjonalnie wy- glądające ciuchy, jakie masz, przyjeżdżasz tutaj i zgłaszasz się do Jake'a Aaronsa z pytaniem, czy są jakieś zadania dla nowego ko- respondenta Serwisu Satelitarnego SkyNetu w Afryce Wschod- niej. I, jako że będzie ci potrzebny, zatrzymujesz samochód. Co robisz? W miarę jak T. P. mówił, pochylała głowę, dopóki nie dotknę- ła krawędzi deski rozdzielczej. Łzy kapały na nogawki pożyczo- nych dżinsów. - Ty idiotko — wyszeptała. - Ty pieprzona, chora idiotko. My- ślałam, że już stąd wyleciałam. - Niewiele brakowało. Czy wiesz, dlaczego jesteś tutaj, zamiast wybierać miejsce dla palących/nie palących przy okienku odpra- wy na Kenyatta? Ponieważ to zadziałało. To jest jedyny powód. Po- nieważ w tej chwili spece od praw są w trakcie największej licytacji od czasu Sprawy Kilimandżaro, jako że wszystkie agencje małe i duże rzucają na stół dolary i marki, byle to kupić. Ponieważ w tym momencie nasz drogi przyjaciel doktor Dan żąda w parla- mencie dochodzenia w sprawie oskarżeń, które wysuwa twój re- portaż, podczas gdy ONZ - by posłużyć się ich własnymi słowami - „odsuwa trzecią kompanię z Baku od służby czynnej", co w na- szym języku znaczy: pierwszy iliuszyn do domu. Ponieważ to ozna- cza potrójne drinki i czyste sumienia wszędzie wokół Thorn Tree. Podjęłaś ryzyko. Udało się. Tym razem. Widzisz, jeśli jeszcze raz, jeden jedyny raz, zrobisz coś podobnego bez porozumienia się ze mną, wywalę cię na zbity łeb do pięknego Belfastu tak szybko, że będziesz miała obtarcia na twoim ślicznym zadku. Co będziesz miała? - Obtarcia. Na zadku - odpowiedziała Gaby, wciąż nie pod- nosząc wzroku. - Dokładnie - powiedział T. P., wysiadając z auta. - Aha, był- bym zapomniał. Nie ma takich rzeczy jak wolny czas w porze lun- chu. Twój przyjaciel doktor Shepard dzwonił tu, kiedy leciałaś. Sądzę, że powinnaś zająć się wszystkimi kontaktami przy pracy nad tym tematem. Twoja wtyczka William. Wygląda na to, że przeno- szą go z Tsavo West do Kajiado, żeby przeprowadzić dalsze testy. Trzymają go w specjalnej izolatce. Jednostka 12. Dostała to. Dostała wszystko. Byta wierna swojej gwieździe przewodniej i została wynagrodzona hojniej, niż prosiła. Gwiazda postawiła ją przed kamerą, ale także pozwoliła zajrzeć w ukrytą głębię własnego serca, którą niewielu ludzi oglądało, a może na- wet -jeśli Gaby nie zgłupieje, nie będzie tego rozgrywać na zbyt- nim luzie i nie popsuje sprawy — może dostanie też mężczyznę, którego pragnie. Miasto i kraj wprost kipiały możliwościami. Coś zastukało w okno. Spojrzała w górę. Na progu landcruisera stał dziewięcio-, może dziesięcioletni chłopiec z ogoloną głową, stukał wskazującym palcem w szybę i namawiał ją na kupno modelu sta- cji kosmicznej Unity, wykonanego z drucianych wieszaków na ubrania i pociętych puszek heinekena. Gaby roześmiała się i jed- nocześnie zapłakała, kiedy przypomniała sobie, że zapomniała po- wiedzieć T. P. o dzienniku Moon. 26 Od chwały do chwały. T. P. rozpoczął wielką irlandzką futbolową pieśń wojenną Ole, Ole, Ole, Ole na pięć minut przed ostatnim gwizdkiem. Dru- żyna śpiewała jeszcze w drodze pod prysznice. -Jeden zero, milion zero - powiedział T. P., odbierając wy- graną od przeciwników z UNECTA. To było pamiętne zwycięstwo. Gaby wyglądała z niecierpli- wością wielkich ilości piwa z okazji bramki, kiedy Bliźniacy Man- ga skończyli montować wideo. Siedemdziesiąta piąta minuta. Victor Luthu z księgowości podaje nad głową straszliwego środ- kowego obrońcy UNECTA, Nigeryjczyka Kojo Lainga. Piłka spa- da pod nogi Gaby McAslan, a lewe skrzydło otwiera się przed nią jak brama raju. Szybko na pole bramkowe, potem najlepsza w jej życiu zmyłka dwóch obrońców i już jest tam głowa Tembo, gotowa umieścić piłkę w siatce. Skoczyła prosto w ramiona Fara- waya, kolorowego jak papuga w mającym robić wrażenie na ko- bietach stroju bramkarza, objęła go rękami i nogami. - Hej, Kenia! Kocham tego człowieka! Myślałam, że to ero- toman, ale teraz uważam, że to Jezus. Rzucają w niego wszyst- kim, a Faraway to zatrzymuje. - Chcesz się wymienić koszulkami, Gaby? - zapytał Faraway, odzyskując luz. Oksana Tielianina podbiegła i uścisnęła ich oboje. Dołączy- ła do SkyNetu, ponieważ Syberyjczycy nigdy nie mieli wystarcza- jącej liczby ludzi na miejscu, żeby sformować własną drużynę. W spodenkach dojazdy na rowerze, pożyczonych butach i tatu- ażach była przerażającym lewoskrzydłowym. - Mało brakowało, a zsikałabym się w portki! - krzyknęła. Za jej plecami, tuż obok chorągiewki w rogu boiska, Gaby do- strzegła jeszcze jedną osobę. Shepard. - Ty! - pisnęła, rzucając się na niego. - Z tymi długimi włosami i w tych obcisłych lycrach wyglądasz jak koń - szepnął jej do ucha. - Dużo bym dał za to, żeby ścią- gnąć te spodenki i położyć cię na ławce rezerwowych. - Myślałeś o mnie przez ten czas? - O niczym innym nie myślałem. - To co tu robisz? - Wyciągam cię na randkę. Masz tu jakieś ciuchy na zmianę? - Tak. Zwyczajne i do pracy. Ja nie tylko wyglądam jak koń, ja także cuchnę jak koń. - Tam gdzie cię zabieram, będziesz śmierdziała jeszcze go- rzej. Cofnęła się o krok, żeby spojrzeć na niego tym pytającym wzrokiem spod grzywy włosów - wzrokiem, któremu, wiedziała to dobrze, żaden mężczyzna nie potrafił się oprzeć. - Zawsze tak nalegasz? - Zawsze. Przeszła do szatni, żeby zabrać torbę. Oksana Tielianina roz- sznurowywała buty. - Ty i on, tak? - zapytała, wykonując gest fiki-feki lewym wska- zującym palcem i kółkiem z prawego wskazującego i kciuka. - Nawet go jeszcze nie pocałowałam - odpowiedziała Gaby, zmieniając buty. -Jest niezły. Wiele kobiet chciałoby dać takiemu facetowi. Je- śli chcesz go zatrzymać, pamiętaj: serbski jeb. - Oksana zrobiła gest naśladujący zaciskanie węzła wokół uległego członka. Gaby rzuciła w nią pustą butelką po wodzie, wyszła na zewnątrz i wrzu- ciła sportową torbę na tylne siedzenie jeepa UNECTA, w którym czekał Shepard. Ten położył jej rękę na udzie i ruszył. - Dokąd mnie zabierasz? - zapytała, nie rozpoznając ulic. - Powiedziałem już: na randkę. - Shepard trzymał dłoń na jej udzie przez całą drogę przez Nairobi, przez Keekorok, Olorge- saile i miasta dalej na zachód. - To jest specjalna randka - powiedziała Gaby, kiedy wyłożo- na kamieniami szosa ustąpiła drogi czerwonej ziemi. - Coś do oblewania - odrzekł Shepard. - Dostałeś pracę. Zamachnął się pięścią w powietrzu. - W drogę z facetem z UNECTA! Niekończące się zmiany stref czasowych. Niekończąca się zemsta Montezumy. Mogę cyto- wać z pamięci magazyny wszystkich linii lotniczych na świecie. Bę- dę musiał kupić nowy garnitur. Na targu jest hinduski krawiec, który uszyje ci wszystko w dwadzieścia cztery godziny. Może na- wet uszyć jednoczęściowe błękitne kombinezony. - Nawet o tym wiesz, łyżwiarzu. - Gaby, ja nie mogę czekać. Nie mogę czekać, aż powiedzą mi, że mam gdzieś jechać i coś załatwiać. Czasami zdarza się, że dostajesz to, czego najbardziej pragniesz w tym życiu. - Wiem - odpowiedziała Gaby. - Czasami karma bierze urlop i wszyscy dostają to, czego pragną, zamiast tego, na co zasłużyli. Nowy korespondent serwisu satelitarnego SkyNetu w Afryce Wschodniej pozdrawia nowego Dyrektora Perypatetycznego UNECT Afrigue. Jechali dalej na zachód. -Jedziemy do Mara - zauważyła Gaby. - Tam są rzeczy, które powinnaś zobaczyć, zanim znikną na zawsze — odpowiedział Shepard. Czerwona droga zmieniła się w koleinę wyżłobioną w zielonej równinie usianej wieloma drzewami. Wraz z deszczami przybyły tu wielkie stada gnu. Wyglądało to jak brązowa rzeka, wijąca się, wypuszczająca odnogi, zakola i pętle tak szerokie i powolne, że stado zdawało się przemieniać w bagno złożone z pasących się po- jedynczych sztuk. Ale nie mogło się całkiem zatrzymać, tak jak rzeka nie może sprzeciwić się sile, która popycha jej wody ku mo- rzu. Jeep potoczył się dalej po rozległej równinie. Gaby zmusiła Sheparda do zatrzymania się na wysokiej skarpie, z której rozpo- ścierał się widok na wielką dolinę pełną zwierząt. Wyciągnęła ka- merę z torby sportowej, wspięła się na tylne siedzenie jeepa i sfil- mowała cała panoramę. - To nie wyjdzie - powiedział Shepard. - Wiem - odpowiedziała Gaby, ubrana w piłkarskie getry, lśniące spodenki i zielono-żółtą koszulkę z napisem MCASLAN 9 na plecach i logo SkyNetu na przodzie. - Nie myślimy nigdy o tym, że zniknie też całe piękno. - Zmieni się w inne piękno - powiedział Shepard. - Straszliwe piękno, jak powiedział Yeats — odrzekła Gaby. Obóz mieścił się pomiędzy dwiema akacjami przy brzegu se- zonowego dopływu rzeki Mara. Składał się z dwóch namiotów, przykrytego płótnem wychodka, terenowego prysznica zrobione- go z puszki po oleju i ogrodowego węża, ogniska, stołu z dwoma składanymi krzesełkami, trzech strażników zwierzyny uzbrojonych w kałasznikowy i poobijanego nissana safari. - Zajmujemy namiot po prawej - powiedział Shepard. - Zajmujemy? - zapytała Gaby. - No cóż, możesz wybrać ten po lewej, jeśli wolisz. Chłopcy nie będą narzekać. Wieczorny objazd o piątej. Kolacja po zmroku. Jeśli chcesz wziąć prysznic, poproś chłopców. Są dyskretni, to zna- czy nie przyłapiesz ich na podglądaniu. Jeden ze strażników pojechał z nimi jeepem jako przewodnik. Pozostali udali się nissanem w przeciwną stronę, „żeby ustrzelić kolację", jak powiedział Shepard. Sam prowadził jeepa, posłuszny przewodnikowi, który kazał mu wjeżdżać prosto w pozornie nie- przejezdny busz lub zjeżdżać po nieprawdopodobnie stromych zboczach. - Uwielbiasz to, prawda? - krzyknęła Gaby. - Urodziłem się osiemdziesiąt lat za późno - odkrzyknął She- pard. - Żałuję, że nie żyłem w czasach brytyjskiego panowania, wieczornego drinka w Norfolk i burbona w Mt. Kenya Safari Club, do którego kobietom wstęp był wzbroniony. W czasach lor- da Aberdare, barona von Blixena i Białego Oszustwa, kiedy tutaj była po prostu ziemia, poruszające się po niej zwierzęta, rozrzuco- ne plemiona i ich bydło. - Ale kochasz też Chagę. - W tym właśnie tkwi problem. Kocham je obie, ale jedna nie pozwoli drugiej przeżyć. Słońce zachodziło, kiedy wrócili do obozu pod akacjami. Noc była pogodna i tak nieskończenie głęboka, jak bywają tylko afry- kańskie noce. Strażnikom powiodło się na polowaniu, toteż przy ognisku stanął nakryty stół. Rozłożono biały lniany obrus, usta- wiono porządne szkło, a z przenośnego odtwarzacza CD sączyła się muzyka Mozarta. - Napracowałeś się nad tym - powiedziała Gaby, wykąpana i przebrana w swój służbowy strój składający się z bryczesów, wyso- kich butów i jedwabiu, co było najelegantszym ubraniem, jakie miała przy sobie. - Co byś zrobił, gdybym odmówiła? - Porwałbym cię - odrzekł Shepard, ubrany w ten wymięty lniany garnitur, w którym widziała go w Kajiado, co było najele- gantszym ubraniem, jakie miał przy sobie. Nalał wina. Strażnicy podali stek z antylopy. Potem nalano burbona. Gaby obracała w palcach puchar z ciętego szklą i zapytała: - Czy mogę teraz przeprowadzić wywiad? - Tutaj? Teraz? Dla SkyNetu? - Nie. - Spojrzała na niego znad brzeżku pucharu, co było kolejnym haczykiem na mężczyzn, jaki stosowała. - Dla mnie. Chcę wiedzieć, jaki jesteś, Shepard. Chcę wiedzieć różne głup- stwa: spod jakiego jesteś znaku zodiaku, jaki jest twój ulubiony ko- lor, co lubisz pić. - Byk. Zielony, dokładnie odcień twoich oczu. Wild Turkey na trzy palce z odrobiną lodu i łyżką dobrej wody. - Ulubiona muzyka. - Właśnie jej słuchasz. - Jeśli miałbyś być jakimś żywiołem, to co byś wybrał? Milczał przez moment, zaskoczony zmianą zainteresowań Gaby. - Masz na myśli katastrofy? Burze, sztormy, pożary? - Nie, po prostu żywioły. Ziemia, powietrze, ogień, woda. - Ziemia. Tak, właśnie tak, pomyślała Gaby McAslan, zapalając papiero- sa od świeczki. -Jakimjesteś kolorem? —Już ci to mówiłem. - Powiedziałeś mi, jaki jest twój ulubiony kolor. Pytam, jakim kolorem jesteś. Zastanawiał się przez moment pod powoli krążącymi gwiazda- mi. -Jakimś w rodzaju spłowiałej gliny... taki odcień, jakiego na- bierały doniczki mojej mamy po dwóch latach stania na słonecz- nej stronie werandy. Tak, mówisz prawdę, myślała Gaby McAslan. -Jakąjesteś porą roku? - To dość zabawny sposób przeprowadzania wywiadu. - Jedyny, jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś naprawdę warto- ściowego. Milczał przez czas potrzebny na wypicie trzech łyków burbona. -Jesienią - odpowiedział. - Srebrno-złotą jesienią w Nebra- sce. Srebrną od szronu, złotą od halloweenowych dyni na po- dworkach, żółtych pomidorów, nagich ściernisk kukurydzianych i żółtego odcienia horyzontu pod fioletowymi, niosącymi śnieg chmurami, które nadchodzą od strony Dakoty. Jesienią o chłod- nych wieczorach, kiedy rozpalasz ogień w kominku, a burbon przesiąka jego światłem i ciepłem, zupełnie jak w tej piosence, w której po równinach wieje wiatr i wpada pod okap, i słyszysz, jak grzechoczą dachówki, ale jeszcze się tym nie martwisz, jesz- cze nie. O Boże, pomyślała Gaby, zaraz będę się kochać z filmem Franka Capry. Nie, jestem niesprawiedliwa. Z taką samą miłością mówiłabym o Wartowni i Przylądku z jego różnymi porami roku i nastrojami. - Drewno, tkanina, ceramika czy metal? - Ceramika. - Barokowa, klasyczna, romantyczna, nowoczesna? - Klasyczna. Nie zapisujesz tego. - Zapisuję tam, gdzie trzeba. Kółko, kwadrat czy trójkąt? - Coś na kształt lekko zaokrąglonego kwadratu. Albo lekko kanciastego kółka. - Równina, góra, las czy wyspa? - Równina. Z wspomnianym wyżej wiejącym po niej wiatrem. I kukurydzą na wysokość oka słonia. -Jakim samochodem jesteś? - Podobnym do tego, którym obecnie jeżdżę. Może jednym z tych starych angielskich land roverów, którymi można jeździć w nieskończoność po dowolnym terenie, w dowolnych warun- kach, a one zawsze ci przebaczą. Ale z wykończeniem klapy ba- gażnika, zderzakami i białymi bokami któregoś z tych samocho- dów z lat pięćdziesiątych, takich ze starych rockandrollowych filmów, tych, które sprawiają wrażenie ogromnych jak cała Rhode Island. Jeśli to wszystko ma jakiś sens. Fantastyczny. Chwytasz przynętę, Shepard. Wiedziałam, że tak będzie. A ja chwytam ciebie. - Jakim jesteś zwierzęciem? Westchnął. - Dużym, mądrym, które jest w stanie objąć wzrokiem całą równinę, jak żyrafa, tylko nie takim głupim jak żyrafa. Żadnym zwie- rzęciem stadnym. Nigdy nie byłem dobry w grach drużynowych. Wiem o tym, łyżwiarzu. - Ale nie samotnikiem jak lampart. Lew, jestem lwem. -Jakim zmysłem? Odstawił szklankę. Już go miała. Ostatnie pytanie uczyni ten fakt nieodwołalnym. Oczekiwanie przypominało ciepłe migota- nie burbona. - Dotykiem - powiedział. Wstał ze składanego krzesełka, ujął delikatnie jej dłoń i poprowadził ją do namiotu po prawej. -Jesteśmy bezpieczni? - zapytała Gaby. - Strażnicy pełnią warty - odpowiedział Shepard, źle rozu- miejąc jej pytanie. - Ostrzegam cię, wydaję przeraźliwe kocie wrzaski. - Wszystko tutaj wydaje przeraźliwe kocie wrzaski. - No to dobrze - powiedziała i pociągnęła go na materac. Za drugim razem oznajmiła, że chce wypróbować coś specjal- nego. Uśmiechnął się tym leniwym, zadowolonym uśmiechem po- lującego kota, jak mężczyzna, który doznał zaspokojenia, ale ma ochotę na jeszcze. W namiocie było mnóstwo sznurów. Gaby wy- szeptała modlitwę do totemicznych duchów Oksany Tielianiny i szybko przywiązała Sheparda do kołków. Śmiał się, mimo że zie- mia była twarda. - To chwilkę potrwa, chłopcze - powiedziała Gaby, wskakując na niego i przyciskając rude włosy łonowe do jego podbródka. Dziesięć minut później to on wydawał przeraźliwe kocie wrzaski. Następne dziesięć minut i błagał. Następne - i był w odmiennym stanie świadomości, oczy utkwione w maszcie, wszystkie mięśnie napięte jak struny fortepianu. Po kolejnych dziesięciu minutach Gaby zlitowała się i wpuściła go. Wyczerpana, podniecona, obola- ła pocałowała go w sutki i zwinęła się koło niego, wtulając się w je- go ciepło, jędrność, zapach i uspokajającą męskość. Umościwszy się tam, zasnęła. Obudziła się tuż przed świtem i z przerażeniem przypomniała sobie, że Shepard jest wciąż związany. Był zbyt zesztywniały i obolały, żeby prowadzić jeepa na po- rannym safari. Strażnik, który pojechał, szeroko się uśmiechał. Podobnie jego koledzy, którzy podali śniadanie składające się ze steku i szampana. Przed kolacją Shepard zabrał Gaby na przejażdżkę jeepem. - Chciałbym, żebyś zobaczyła coś szczególnego - powiedział. Chłód sprawił, że mgiełka opadła na ziemię wraz z kurzem i w chwili pomiędzy dniem a porą nocnych myśliwych krajobraz wokół Gaby odkrył swą twarz. Shepard poprowadził jeepa po ścieżce wydeptanej przez zwierzynę, starszej niż jakiekolwiek dro- gi ludzkie. Zwierzęta wędrowały tędy przez sto tysięcy lat. Światła samochodu odbijały się w oczach wynurzających się z mroku: ma- ruderzy na pierwotnej drodze na zachód od zielonych równin Mary. Gaby nigdy nie widziała tak ogromnego słońca opierające- go się na krawędzi świata. Shepard zatrzymał samochód pośrodku wielkiej równiny. - Patrz i czekaj - powiedział. Zmierzch przybierał kolor indygo. Letnie gwiazdy pojawiły się nad równinami Afryki na ciemnym wschodzie. - Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się wyjść nocą z domu, patrzeć na gwiazdy i myśleć, że są bardzo małe i bliskie, jak małe punkci- ki światła? — szepnęła Gaby. - A potem spojrzeć na siebie i uświa- domić sobie, że one są niewyobrażalnie ogromne i odległe, a ma- ły i nieważny jesteś ty. I że to jest świętość: ta wiedza, że jesteś maleńki, ale żywy, a one mogą być olbrzymie i wspaniałe, ale są martwe, i dlatego ty jesteś nieskończenie większy i ważniejszy, niż one kiedykolwiek będą. - Tam skąd pochodzę, niebo jest jak ziemia: wielkie, napeł- niające radością, nieskończone - odpowiedział miękko Shepard. — W zimie, kiedy nocą wieje wiatr x Kanady, tak zimny i suchy, że twój oddech zamarza w płucach, gwiazdozbiory błyszczą jak lód. W takie noce możesz spaść na niebo i lecieć na wieki pomiędzy ty- mi lodowato zimnymi, zamarzniętymi gwiazdami. - Tego właśnie nie mogę wybaczyć WGO — powiedziała Gaby. - Zabiera nam gwiazdy. Nie są już odległe i tajemnicze, tylko bli- skie, żywe i inteligentne. Nie podoba mi się pomysł, żeby na na- szym niebie był ktoś, kto czyni nas małymi. - Widzisz tam? - pokazał Shepard. — Zaraz na lewo od Anta- resa. Około dwóch stopni. - Ophiuchus? - Znasz się na niebie. To stamtąd pochodzą. Wczoraj rano przekazali gorącą linią UNECTA. Chmury gazowe w Rho Ophiu- chi, na samej krawędzi pętli Skorpiona. Przez cały czas, odkąd za- częliśmy rozpatrywać hipotezę, że twórcy Chagi mogą być tworem kosmicznej ewolucji, teleskopy orbitalne analizowały widma chmur molekularnych w głębokim kosmosie. Są tam wszystkie składniki życia: węglowodory, aminokwasy, RNA. To te chmury pozwoliły pomyśleć po raz pierwszy o fulerenach. Z Rho Ophiu- chi dostawaliśmy widma skomplikowanych fulerenów niemal identyczne z tymi, które „Tolkien" zaobserwował najapecie. Tyle że te są mniej więcej o osiemset lat świetlnych bliżej centrum ga- laktyki. Jeśli przyjmiemy na wyrost, że twórcy Chagi rozprzestrze- niają się z prędkością jednej setnej prędkości światła, to znaczy, że nasze teleskopy obserwują cywilizację liczącą sobie co najmniej sto tysięcy lat, a prawdopodobnie dużo starszą. - Peter Werther mówił mi, że to nie jest nasz pierwszy kon- takt z nimi - powiedziała Gaby. - Tamten zdarzył się u zarania ludzkości, na tych właśnie równinach, około trzech, czterech mi- lionów lat temu. - Mogli przebyć całe ramię Strzelca przez ten czas. Bóg je- den wie, od jak dawna podróżują, jacy są starzy, skąd naprawdę pochodzą. Nad zachodnią częścią horyzontu pod fioletową chmurą za- wisła linia ciemnej czerwieni. Cisza była wszechogarniająca. - Shepard — szepnęła Gaby. - Przerażasz mnie. - Sam siebie przerażam - odpowiedział. - Masz rację. Gwiaz- dy nie należą już do nas. Nigdy nie należały. Coś dostało się tam przed nami, zanim nawet zaistnieliśmy. - Może wzięlibyśmy się za ręce i zagwizdali „Tako rzecze Zara- tustra?" - zaproponowała Gaby. Zobaczyła, jak wargi Sheparda wyginają się w uśmiechu, na- gle jednak położył palec na jej ustach. - Cii. Są tutaj. Zobacz. Wychynęły z ciemności pod parasolowatymi drzewami. Naj- pierw szła wielka lwica z uniesioną głową, smakująca noc rozsze- rzonymi nozdrzami i otwartym pyskiem. Dalej postępowały dwie młodsze samice, rozstawione szeroko, żeby chronić flanki królo- wej. Za nimi nadciągnęły młode. Było ich dziewięć z dwóch mio- tów: niektóre zdecydowanie większe i sprawniejsze od pozostałych. Szły za dominującą lwicą w luźnym szyku, zbaczając na kilka kro- ków z trasy, żeby powąchać kolczasty krzak lub bydlęce łajno. Sta- ra samica z obwisłym podgardlem i lędźwiami zamykała pochód. Stado przeszło w odległości dziesięciu stóp od maski jeepa. Jeden z kociaków usiadł, wyciągnął tylną łapę i polizał krocze. Matka obrzuciła wzrokiem płonący horyzont i 4x4 z jego zaczaro- wanymi pasażerami i ruszyła dalej. Młode poszły za nią. Lwy znik- nęły w wielkiej ciemności. - Strażnicy je obserwowali — powiedział Shepard. - Powie- dzieli mi, gdzie je można znaleźć. Stracili dwa: jednego zabiły hie- ny, drugi został odrzucony przez matkę. Sądzę jednak, że dadzą sobie radę. - Dziękuję, Shepard - powiedziała Gaby McAslan. - To było naprawdę wyjątkowe. - Nieprawdaż? - odpowiedział. Zapalił silnik i wycofał samo- chód po ścieżce wydeptanej przez zwierzynę pod ogromnymi gwiazdami południowej półkuli. - Opowiedz mi o swoich dzieciach - poprosiła Gaby. — O two- ich młodych. - Noszą imiona Fraser i Aaron. Fraser ma trzynaście lat, Aaron właśnie skończył jedenaście. Fraser jest obdarzony chary- zmą. Świat zawsze sam przychodzi do niego, on nie musi się o to troszczyć. Aaron musi zdobywać wszystko ciężką pracą, ale pomi- mo to - a może właśnie dlatego - to Aaron będzie znany w świe- cie. Fraser będzie zdobywcą serc, będzie łamał serca i będzie szczęśliwy. Aaron będzie sobie musiał zapracować na szczęście, ale będzie je za to bardziej cenił. - Gaby poczuła ukłucie zazdrości, a Shepard widząc to - albowiem Gaby wcale nie była taka dobra w ukrywaniu uczuć, jak jej się wydawało — oznajmił, że chłopcy stanowią jedyną dobrą stronę jego małżeństwa. - My, ludzie z równin, żenimy się wcześnie — powiedział. - Jesteśmy ludźmi zimy. To jest coś głęboko w duszy, taka potrzeba bycia z kimś drugim, kto osłoni cię przed ogromem nieba, po- trzeba pary ciepłych stóp, które będą dzielić z tobą łóżko. Spo- tkaliśmy się na zgrupowaniu łyżwiarskim. Byłem na czwartym ro- ku na uniwersytecie stanu Iowa, robiłem dyplom z biochemii i biofizyki. I ścigałem się na łyżwach. Ona miała tupet: podeszła prosto do mnie, pogratulowała mi zwycięstwa i powiedziała, że mam najwspanialsze uda, jakie kiedykolwiek widziała. I najbar- dziej widoczną spod kombinezonu bieliznę, jaką widziała. Oświadczyła, że jest fetyszystką facetów w rajtuzach od czasu, kie- dy Christopher Reeve przekonał ją, że człowiek może naprawdę latać. Pobraliśmy się następnej wiosny. Za szybko, byliśmy za mło- dzi. Ale skąd masz to wiedzieć, kiedy masz dwadzieścia lat? Nie je- steś nawet pewny tego, czym jesteś, a co dopiero, czego chcesz. Ale świat zmusza nas do podejmowania wszystkich tych wielkich decyzji, zanim nabędziemy mądrość pozwalającą decydować wła- ściwie. Wykształcenie, kariera, związki międzyludzkie. Wszystko, co będziesz musiał za sobą ciągnąć przez resztę życia. Połowę waż- nych decyzji życiowych podejmujesz, zanim jeszcze pozwolą ci na rzecz tak banalną jak głosowanie. Możesz założyć rodzinę wcze- śniej, niż nabyć prawo do kupienia drinka w barze. Pobraliśmy się w tym gorącym, namiętnym okresie miłości, kiedy miewasz mokre sny, nie możesz jeść i zdzierasz z tej drugiej osoby ubranie. Nie wyobrażaliśmy sobie, że to się może zmienić, a kiedy tak się stało, myśleliśmy, że to koniec. Wtedy zdecydowali- śmy się na Frasera. Dokładniej, wtedy Carling zdecydowała się na Frasera. Nie, to podłe. Zrobiliśmy wspaniałą rzecz z niskich po- budek i oczywiście to nie zadziałało tak, jak sobie planowaliśmy, więc jeszcze bardziej zamknęliśmy się w sobie, bojąc się, że jedy- nym, co nas łączy, jest dziecko. Kiedy przeniosłem się na UCSB, żeby zacząć doktorat, urodził się Aaron. Carling znudziło się wła- śnie siedzenie w domu w roli wielkiej matki i znalazła pracę w biu- rze architekta. Całe pieniądze szły na dzieci (ale było to lepsze niż choroby dziecięce i „Ulica Sezamkowa"). Ja musiałem praco- wać po nocach, żeby dorwać wolny czas na komputerze, Carling pracowała od dziewiątej do piątej, więc skończyło się na tym, że uganiałem się po całym mieście wielkim żółtym volvo, którego na- zywaliśmy Prosiakiem, i kupowałem wiktuały, odbierałem dzieci ze szkoły, zostawiałem w świetlicy, a w pozostałej próżni usiłowa- łem spać, jeść, czytać i jeszcze odpoczywać w przerwach. Co, jak sądzę, jest bardzo dobre dla rozwoju związków pomiędzy ojcem i synami, ale nie dla małżeństwa. Na pewno nie dla małżeństwa. Cztery godziny pokrywających się wolnych godzin i mnóstwo nie- wierności na stronie. Znowu robię się podły. I zgorzkniały. - Zdradzała cię? Na niebie nad równiną Mara rozbłysnął i rozpłynął się w ni- cość deszcz meteorytów. W to niebo można patrzeć bez końca, myślała Gaby. Na zewnątrz i do wewnątrz. I wstecz, w noce tak spo- kojne, ciepłe i bliskie, że słychać było oddech kontynentu. - Ze swoim szefem z firmy architektonicznej. Całkowity ste- reotyp. To najbardziej bolało. Ten stereotyp. Wyobrażasz sobie, że twoja partnerka życiowa, twoja kochanka, matka twoich dzieci, powinna zaskoczyć cię nawet w takich sprawach. Ale nie ona. Wy- łącznie stereotyp. Zatrzymała dzieci. Nie potrafiła jednak zatrzy- mać mężczyzny. Mówiłem, że nie będę podły i zgorzkniały, ale to wciąż sprawia mi wielką i głęboko wredną przyjemność. Przez ca- ły czas, kiedy ona zdradzała mnie z nim, on zdradzał ją z kobietą, którą poznał w klubie skórzanych kurtek. Kiedy Carling, stojąc przed sędzią, opowiadała, jaki to ten mężczyzna wiedzie tryb życia, jaką zapewni najlepszą możliwą przyszłość jej dzieciom, on kołysał się za jaja pod sufitem panny Skórzane Uprzęże. O mało co nie pękłem ze śmiechu, kiedy się o tym dowiedziałem. - Brakuje ci chłopców? - Brakuje mi ich tak, jak brakowałoby mi prawej ręki. Kiedy ich tu nie ma, czuję się niekompletny. Przyjeżdżają dwa razy w ro- ku, na tydzień w Wielkanoc i na dłużej późnym latem. - Czy to ostrzeżenie? - Tak sądzę. Nie tak bardzo przed ich przyjazdem, jak przed momentem, kiedy wyjadą. - Bardzo wiele się spodziewasz po tym związku. - Kiedy zdarza ci się rozwód i jesteś o dwanaście tysięcy mil od swoich dzieci, uczysz się, że ze związkami międzyludzkimi nie wolno igrać. To delikatne sprawy. Wóz albo przewóz. Wszystko al- bo nic. Tu nie ma miejsca na grę, Gaby. —Ja nie gram, Shepard. - Grasz. - Nie z tobą. - Gracze nie potrafią przestać. - Czy w takim razie zakończymy tę grę tutaj? — zapytała, a jej wściekłość wezbrała jak nagły pożerający wszystko ogień na sawan- nie. - To właśnie mam na myśli, Gaby. Gry. Czego ty chcesz? - Chcę ciebie, Shepard. -Ja też chcę ciebie. Chcę tej rudowłosej, zielonookiej celtyc- kiej furii, z jej niezrozumiałym, barbarzyńskim akcentem, z piego- watą skórą jak u małej dziewczynki, z ciałem, które zdaje się nale- żeć do najprzebieglejszej i najbardziej grzesznej nierządnicy w piekle, z jej zbyt wybuchowym temperamentem, z jej dumą i ambicją, nieobliczalnością, dziecinnością, samolubstwem i hoj- nością, z jej brawurą i pełnią życia. - Wy mężczyźni potraficie pieprzyć głodne kawałki godzi- nami. - Ale to zapewnia codziennie nowe pieprzenie. W obozie zastali stół nakryty do kolacji. Obok stali strażnicy. Gaby zanurkowała do namiotu i wyciągnęła nieduże zawiniątko. - Prezent dla ciebie. Coś za coś. Stara tradycja piłkarska: za- miana koszulek. Shepard rozwinął koszulkę i zmarszczył brwi na widok ma- sturbującej się zakonnicy na przodzie i jej wyznania, spranego już niemal do nieczytelności. Uśmiechnął się, wstał, odpiął guziki swojej koszuli i zdjął ją. Zanim zdążył ściągnąć podkoszulek, Gaby położyła mu rękę na piersi i wciągnęła go, jak zahipnotyzowane- go, do namiotu po prawej. Tej nocy nie bawili się w syberyjskie sztuczki, ale to, co zrobi- li, było tak bardzo dobre i tak bardzo długie, że niemal zapomnie- li o pozostawionej za sobą chłodnej przeszłości i długich palcach, którymi obmacywali swoje życie. 27 NASA zapłaciła więcej stacji satelitarnej za udostępnienie okienka na wyrzutnię niż za wynajęcie wahadłowca HORUS, żeby wynieść moduł odrzutowy na Unity. Wszystko to w nadziei odzy- skania włożonych pieniędzy i zarobienia jeszcze większych, kiedy sonda „Gaja" znajdzie się na orbicie WGO i zacznie nadsyłać zdję- cia. Agencje informacyjne zaczęły już obstawiać zakłady. Nikt nie przypuszczał, że pierwszy kontakt odbywać się będzie za pośred- nictwem księgowych. Plan misji był następujący. Moduł manewrowy spotka się z „Gają" na rubieżach Jowisza, zadokuje i odpali silniki, żeby wy- prowadzić sondę na trajektorię, która wyniesie ją na orbitę bie- gunową Wielkiego Głupiego Obiektu. Ruch obrotowy dysku spra- wi, że każdy fragment jego powierzchni znajdzie się w polu widze- nia czujników „Gai". Osiem godzin przed startem z Unity flota bezzałogowych frachtowców orbitalnych Amerykańskich Sił Powietrznych wznio- sła się z bazy lotniczej w Edwards wraz z wojskowym wahadłow- cem wiozącym na pokładzie załogę specjalistów. Wprowadzono poprawki do obliczeń ładunku. Potrzebne były dodatkowe zbior- niki z paliwem odrzutowym, nowe i lepiej zaprojektowane. Nikt z wielonarodowej załogi Unity nie wierzył w to, co zobaczył: trój- kątny wahadłowiec Amerykańskich Sił Powietrznych zadokował przy module przechwytującym na orbicie, na której go składano, odwrócił się swoim czarnym żaroodpornym brzuchem ku gwiaz- dom i wypuścił z luku towarowego mechaników kosmicznych w egzoszkieletach i pajęczych odnóżach. Nowe i lepsze projekty: flaga amerykańska wymalowana na burtach. Do tego potrzebni byli specjaliści wojskowi? Wahadłowiec Amerykańskich Sił Powietrznych zszedł z orbi- ty dokładnie na czas. Silniki sterujące zapłonęły błękitnym ogniem. Moduł przechwytujący „Gai" przesunął się na orbitę star- tową. Na pięćdziesiątej mili uruchomił się główny silnik. Płomień wodorowy zniknął w ogromie nocy. Kiedy moduł mijał orbitę Mar- sa, odrzucił doczepione w ostatniej chwili zbiorniki z paliwem i za- czął zwalniać. Ta informacja, jedna jedyna spośród wszystkich do- tyczących lotu modułu, przeszła przez machinę administracyjną NASA prosto na biurko prezydenta Stanów Zjednoczonych. 28 Kiedy Gaby McAslan powróciła pełna werwy i promieniejąca do starego domu misyjnego, Miriam Sondhai oznajmiła jej, że ma gościa. Ku swemu największemu zdumieniu Gaby ujrzała T. P. Co- stello rozpartego na skrzypiącej sofie i popijającego herbatkę Mi- riam. Z niewiadomych powodów spodziewała się raczej swojej sio- stry Reb, która mogła przyjechać do Kenii, kierując się — podobnie jak przez całe życie — kaprysem, chęcią zobaczenia, co Gaby zrobiła z gobelinem w gwiazdy. Neseser Gaby stał na stoliczku do kawy. - No, skoro już skończyłaś zabawiać się jajami nowego i świet- nego dyrektora wykonawczego UNECTA, może jako nowy kore- spondent SkyNetu w Afryce Wschodniej nie będziesz miała nic przeciwko zarobieniu na swoją znacznie podwyższoną pensję - powiedział T. P. - Grzebałeś w moich rzeczach - warknęła Gaby. W torbie zna- lazła źle zapakowaną zbędną bieliznę i trochę kosmetyków. - Ob- macywałeś moje majtki. Może nawet je wąchałeś. - Bez wątpienia. Mam dla ciebie robotę. - Poślij Jake'a. To on jest głównym korespondentem w Afry- ce Wschodniej. —Jake jest chory. - W tej pracy się nie choruje. - On zachorował - odrzekł T. P. Jego twarz była kamienna i bez wyrazu jak maska aktora teatru kabuki. - Masz dziesięć mi- nut na zrzucenie tego stroju piłkarskiego, pozbycie się zapachu boiska i trapera i powrót do wyglądu zawodowej dziennikarki. Dziesięć minut i zabieram cię na Kenyatta. Masz samolot. Twój paszport jest w torbie, nie martw się. I tubka kremu z filtrem osiem. Będziesz go potrzebowała na Malediwach. - Na Malediwach? - Foa Mulaku wypuszcza bąbelki. - Od razu widać, że facet pakował tę torbę — powiedziała Ga- by, usiłując znaleźć przybory pod prysznic. - Nie ma tamponów. 29 Poza granicą rafy dno opadało i kolor wody zmieniał się z przybrzeżnej jasnej zieleni, w której można było dostrzec cienie małych rybek koralowych na tle mułu, w ultramarynę o takiej przezroczystości, że spoglądając ponad relingiem, można było wy- obrazić sobie w błękicie podwodnych myśliwych, bez końca po- szukujących tysiąc stóp pod wodą. Seacat przeszedł przez przerwę w rafie i przyspieszył. Wyspa skurczyła się w pasek koralowego pia- sku i zielonych palm, potem w smugę ciemności na powierzchni morza, aż w końcu zniknęła za horyzontem. Wielki katamaran przewoził niegdyś turystów pomiędzy wysepkami Seszeli, ale UNECTA wynajęła go do obsługi baz na Oceanie Indyjskim. Teraz służył do przewozu dziennikarzy. Tego słonecznego sierpniowe- go ranka na jego pokładzie znajdowało się trzystu reporterów wraz z orszakami. Pokładowy bar nigdy nie prosperował tak zna- komicie. Ekipa SkyNetu rozłożyła się na pokładzie rufowym, przygoto- wując się do nawiązania łączności satelitarnej z Londynem. Faraway przypiął Gaby mikrofon, Tembo sprawdzał kąty usta- wienia kamery: „nie w pełnym słońcu, twoje oczy zrobią się ciem- ne, a widzowie nie darzą zaufaniem kogoś, kogo oczy są niewi- doczne". Gaby przyglądała się ptakom zbierającym się w stada i nurkującym w spieniony kilwater. Morze jest jedną istotą, pomy- ślała. Jednością. Całością. Nad tą częścią morza, która otacza Przy- lądek, wstaje teraz ranek. Tato wraca z porannego obchodu, Reb nastawia kipiący ekspres. Wczesne wiadomości satelitarne będą tłem dla ich kawy i bułek od Marksa i Spencera. Paddy siedzi pod stołem, uderzając ogonem na każde słowo kończące się na „y". I nagle, ku ogólnemu zaskoczeniu, na ich poranny ekran wysko- czy Gaby - na żywo z wiadomościami o niestworzonych wydarze- niach rozgrywających się w egzotycznych miejscach. Morze jest jedną istotą, wielką istotą. Większą niż wszystko, z czym można ją porównać. Żadna ludzka troska nie może się mierzyć z jego trans- cendentną jednością. Po co zatem się lękać, skoro wszystko wy- szło z morza i wszystko do niego powróci? - Właśnie cię łączę, Gaby - powiedział Faraway. Skinęła głową. W jej uchu zaszeptał głos Jonathana Cusacka, prezentera „The World This Morning": - Mamy już połączenie satelitarne z naszą nową korespon- dentką z Afryki Wschodniej, Gaby McAslan. Korespondentka z Afryki Wschodniej, Gaby McAslan. To ja! Ratunku! Tembo dał jej znak. Odgarnęła włosy z twarzy. Zapłonęło światełko transmisji i Jonathan Cusack mówił dalej: - Witaj, Gaby, co dokładnie dzieje się na Oceanie Indyjskim? Przez moment Gaby miała wrażenie, że w swojej pierwszej transmisji na żywo zwymiotuje. - Dzień dobry, Jonathanie, jestem właśnie na statku praso- wym zmierzającym do Wschodniej Siedem-Pięć, stałej platformy obserwacyjnej UNECTA w pobliżu Obiektu Foa Mulaku. Powinni- śmy dotrzeć na miejsce za nieco ponad godzinę, około wpół do drugiej lokalnego czasu. - Co ujrzycie po dotarciu na miejsce? - zapytał Jonathan Cu- sack z odległości dziewięciu tysięcy mil. Gaby odgarnęła znów wło- sy z twarzy. Faraway wykrzywił się i przejechał palcem po gardle. - Może podam parę niezbędnych szczegółów. Foa Mulaku czy też, żeby posłużyć się właściwą nazwą, Obiekt Grzbietu Male- diwskiego, to czwarty pocisk biologiczny. Zatrzymał się na głębo- kości około sześciu tysięcy stóp w Kanale Równikowym. Do czasu, kiedy UNECTA zdołała oznaczyć dokładnie miejsce, skolonizo- wał przestrzeń dna morskiego w promieniu dziewięciu mil, osiem- dziesiąt mil na północny wschód od wyspy Gan. Tym, co tak bar- dzo różni podwodną Chagę od jej naziemnych odmian, jest fakt, że po zakorzenieniu się rośnie ona do góry, zamiast rozszerzać się na boki. Foa Mulaku był zaskoczeniem dla naukowców, ponie- waż doszedł do swojego ostatecznego stanu znacznie szybciej, niż przewidywano: z początku była mowa o połowie listopada, teraz je- steśmy pewni, że wyłoni się z morza w przeciągu najbliższych kil- ku godzin. - Czy możesz przygotować nas jakoś na to, co zobaczymy? - zapytał Jonathan Cusack. Kiedyś mi się podobał, pomyślała Gaby. Wśród ludzi związanych z mediami był numerem jeden moich marzeń. - UNECTA zbudowała dość dokładny model sonarowy: Foa Mulaku to stożek o uciętym czubku, podstawie opartej na dnie morskim i najwyższych fragmentach znajdujących się około dwu- dziestu stóp od powierzchni. Na stożek składa się spora liczba róż- nych poziomów, układających się jeden nad drugim, jak w wiel- kim torcie weselnym. Przez ostatni miesiąc Foa Mulaku zwiększył tempo przyrostu do czterdziestu stóp dziennie, dlatego spodzie- wamy się, że najwyższe warstwy przebiją się nad powierzchnię mo- rza w ciągu najbliższych pięciu godzin. - Połączymy się znów z Malediwami, kiedy zdarzy się coś no- wego. Na razie dziękujemy, Gaby McAslan. Uśmiechała się, dopóki Tembo nie dał jej znaku, a światełko transmisji nie zgasło. W grupie reporterów, którzy oderwali się od baru, żeby obejrzeć chrzest bojowy, rozległy się oklaski i okrzy- ki zachęty. Paul Mulrooney, człowiek CNN w Afryce, przyniósł jej coś, w czym był rum i kostki lodu. - Kiedy po raz pierwszy mówiłem na żywo, posikałem się w spodnie - powiedział. - Patrzyłem prosto w obiektyw i mówi- łem o epidemii cholery w ruandyjskim obozie dla uchodźców, a to płynęło mi po nodze i na buty. Dzięki Bogu, filmują cię tylko od pasa w górę. Monitory umieszczone w przedziałach dla pasażerów pokaza- ły, że seacat pokonał połowę drogi i dziennikarze zaczęli się prze- mieszczać na pokład dziobowy, żeby po raz pierwszy rzucić okiem na pomosty Wschodniej Siedem-Pięć. Na morzu, podobnie jak na ziemi, UNECTA była zmuszona do twórczych zakupów. Kilka dobrze ulokowanych łapówek pokonało ofertę złożoną przez in- donezyjskich maklerów na nie używany sprzęt wydobywczy kom- panii Royal Dutch Shelł. Urządzenia podwodne i zdalnie stero- wane zostały zabrane ze stumilowego złomowiska, jakim stało się wschodnie wybrzeże Szkocji po działaniach North Sea Oil. Poło- wę załogi Wschodniej Siedem-Pięć tworzyli zbędni pracownicy platform z okolicy Aberdeen, którzy niezbyt dobrze się czuli, dzie- ląc baraki mieszkalne z luzackimi naukowcami z Instytutu Oce- anograficznego Woods Hole. Seacat przybliżał się do Wschodniej Siedem-Pięć, okrążając wodolot Beriewa tankujący z pontonu-cysterny. W tym momen- cie spomiędzy wsporników platformy wyskoczył dmuchany pon- ton gemini i zaczął wściekle krążyć wokół katamaranu. - Greenpeace - powiedział Paul Mulrooney. - Nie rozu- miem, dlaczego mają pretensje do UNECTA, przecież to nie oni wymyślili tę rzecz. Kiedy gumowy ponton zatoczył wreszcie ostatnie koła wokół katamaranu i popędził ku staremu greckiemu promowi z tęczą wymalowaną na dziobie, zakotwiczonemu o milę na zachód, krzyknął: - Popływajcie sobie w swoich głupich łódkach wokół japeta albo chmury gazowej Rho Ophiuchi, jeśli chcecie przeciwko ko- muś protestować! R. M. Śrivapanda, dyrektor Wschodniej Siedem-Pięć, czekał w pontonie na swoich gości. Był to ciemnoskóry, spokojny Tamil w jednym z tych surdutów o wysokim kołnierzyku, w których tak dobrze wyglądają Hindusi, a tak fatalnie wszystkie inne rasy. Lewy rękaw miał włożony w kieszeń; Gaby przypomniała sobie, że T. P. Costello poinformował ją na lotnisku, iż Śrivapanda stracił lewe przedramię w bliskim spotkaniu z motorem łodzi, kiedy nurkował w okolicy Sri Lanki. Wszystkim, czego mu jeszcze brakowało, żeby wyglądał jak marzący o władzy nad światem geniusz zbrodni z fil- mu o Jamesie Bondzie, był biały pers ułożony w zagłębieniu zdro- wej ręki i dwadzieścia uzbrojonych w karabiny maszynowe kobiet w czerwonych kocich kostiumach. James Bond czekał na Pozio- mie Pierwszym, w gmatwaninie trójnogów, anten satelitarnych i korespondentów wylewających się z klatek wind w poszukiwaniu najlepszych punktów obserwacyjnych. Miał pewny siebie wyraz twarzy faceta, któremu wolno jeździć, gdzie mu się żywnie podo- ba i podejmować wszelkie działania w imieniu UNECTA. - Ty! - krzyknęła Gaby. -Ja! - potwierdził Shepard. Podszedł do niej, przeciskając się przez falę dziennikarzy. Faraway zawołał do niej. Znalazł miej- sce ze znakomitym widokiem na Obiekt Grzbietu Malediwskiego: bocianie gniazdo na głównym maszcie komunikacyjnym Wschod- niej Siedem-Pięć. Tembo usadowił się na górze, podłączył kame- rę i sfilmował ogólny widok. Kiedy Faraway podawał Gaby rękę, żeby wciągnąć ją na górę, Shepard powiedział cicho i szybko: - Wprowadź się do mnie. Chcę z tobą spać, budzić się, jeść śniadanie i robić wszystkie intymne rzeczy. - O Jezu, Shepard, ale wybierasz momenty - odrzekła Gaby, wspinając się na maszt. - Gzy to jest odpowiedź? - krzyknął do góry. Ale Gaby była już pochłonięta kontemplacją tego czegoś w morzu. Potrzebna była pewna sztuczka, żeby to zobaczyć, tak jak z tymi obrazkami, które były w modzie, gdy Gaby była smarkatą nastolatką, a które wyglądały zupełnie jak wielokolorowe spaghetti, ale jeśli popatrzy- ło się poprzez nie - wmagiczny sposób zamieniały się w skaczące delfiny lub dinozaury. Tutaj potrzebny był trik tego samego ro- dzaju: nie należało patrzeć na powierzchnię, ale poniżej załamań i drgań wody, tak żeby wzory światła, ciemności i kolorów złączyły się w całość i stworzyły obraz. To wcale nie wygląda jak tort weselny, pomyślała Gaby. To nie wygląda jak nic poza tym, czym jest, czym uczynili to jego twórcy. Jeśli w ogóle ma twórców, jeśli te okrągłe, mózgopodobne przed- mioty tuż pod powierzchnią nie są po prostu naturalnymi forma- mi, jeśli te głębokie wcięcia i pokrętne błękitne granie nie są tyl- ko wypadkami w procesie ewolucyjnym, jeśli te grzbiety tam w dole nie są czymś, co kiedyś miało znaczenie i funkcję w jakimś świecie wśród gazowych mgieł Rho Ophiuchi, podczas gdy tu, osiemset lat świetlnych dalej, jest tylko pustym wspomnieniem. - Smok w morzu - powiedział Tembo z czcią. - Tak jest napi- sane w księdze Ezechiela. Tak jest napisane na stronicach znacznie starszych niż Eze- chiel, pomyślała Gaby. Jest to zapisane w pamięci rasy, w tych sa- mych genach, które pozwalają dzieciom nauczyć się pływać, za- nim poznają lęk przed wodą. Kraken. Wąż z Midgard. Bogowie morza, syreny i zdradzieckie żeńskie duchy oceanu. Coś, co żyje na dnie morza. Megafony podały podstawowe informacje. Głos ze szkockim akcentem zapowiedział, że w sali rekreacyjnej na Poziomie Trze- cim za pięć minut będą przydzielane miejsca. Gaby walczyła o do- pchanie się do kobiety siedzącej przy stoliku z PDU i pudełkiem plakietek, przyznającej miejsca w helikopterach. Podeszła do sto- lika i podała nazwiska członków swojej ekipy kobiecie od helikop- terów. - Ona nie będzie potrzebowała miejsca — odezwał się głos nad jej uchem i zanim Gaby zdążyła zaprotestować, że tu miejsce oznacza pracę, Shepard odciągnął ją na bok w spokojne miejsce pomiędzy zestawionymi stołami do bilardu. Dziennikarze czekają- cy na swoją kolej gapili się na nich. - Prawdopodobnie pożałuję tego - powiedział Shepard. - Zbieraj swoją ekipę i chodź ze mną. 30 - Nigdy się w niego nie wcisnę. - Gaby McAslan trzymała czerwono-srebrny kostium z wielkimi czarnymi numerami na przodzie i z tyłu. - Rozciąga się - odpowiedział Shepard. Wciągnął już swój na kombinezon pływacki. Przejechał palcem po zamkach. - Śmierdzi - oświadczyła Gaby. - Kto miał to ostatnio na so- bie? - Śmierdzi tobą. Zrobiono go z syntetycznej skóry, takiej sa- mej, jaką przeszczepia się ofiarom poparzeń, z dodatkiem kilku chemiczych sztuczek, których nauczyliśmy się od Chagi, i w kolo- rach takich, żeby helikoptery znalazły cię, jeśli wypadniesz za bur- tę. Maszyny fulerenowe nie tykają ludzkiego ciała, więc skóra jest doskonałym materiałem na kostium izolacyjny. Chyba że wolisz kolejną noc na dekontamie? - Lois Lane nie zakłada pończoch w budce telefonicznej - poskarżyła się, wciskając się w ten strój. Rozciągał się. Był dość wy- godny. Z radością powitałaby kliny, ale najwyraźniej kostiumy zo- stały zaprojektowane przez mężczyzn, którzy nie wzięli pod uwagę Widocznych Linii Podpasek ani tego, że mogą one odciąć ci tyłek. Podali numery kostiumów wartownikowi i zeszli na keję. - Hej, Dziewiętnastka! - zawołał Faraway, odczytując numer na piersi Gaby. Zaskowyczał niczym podniecony pies myśliwski. W trzeciej łodzi Tembo zajmował się chagoodporną kamerą z przedstawiającym rogi i jin-jang logo UNECT Asie. Faraway przy- piął Gaby mikrofon, gdy tylko usiadła. - Przekazujemy do łącz satelitarnych na platformie, a oni po- ślą to dalej do Londynu. Dopasował wtyczkę do jej ucha i poprawił włosy pod kaptu- rem ochronnym. Jego dotyk był bardzo delikatny. Pozostałe ło- dzie już wyruszyły. W pierwszej znajdował się zespół rejestrujący UNECTA. W drugiej grupa schodząca na ląd. Dwóch ostatnich członków załogi wskoczyło do trzeciej łodzi. Zmarszczyli się na widok zespołu SkyNetu. Shepard popatrzył na nich, jakby pod- ważał ich prawo do zadawania mu pytań, i machnął ręką, dając znak do odbicia. Sternik uruchomił silnik. Mały ślizgacz uniósł się na wodzie i wypłynął z cieni pod Wschodnią Siedem-Pięć ku światłu. Morze było olśniewające. Prędkość oszałamiająca. Niebo peł- ne warkotu helikopterów. Gaby uchwyciła się relingu i wstała. Od- rzuciła kaptur i pozwoliła włosom rozwiać się, tak żeby twarze za oknami helikopterów dojrzały to i poznały, kto jest tam na dole w Trzeciej Łodzi. Dzięki ci, Shepard. Dzięki ci, Boże. Dzięki wam, Obcy pływający w molekularnych chmurach Rho Ophiuchi. Dzię- ki ci, T. P. Costello, za zaufanie, że nie spieprzę tego. Dzięki ci, ży- cie. Tembo filmował dwie pierwsze lodzie. Faraway przełazi z nie- szczęśliwą miną ponad siedzeniami i poklepał Gaby. - Mam Londyn na łączach. Kiwnęła głową i wcisnęła słuchawkę głębiej do ucha. Geosta- cjonarne zakłócenia wywołały trzaski. Reżyser w Docklandach wszedł na linię, zaczynając odliczanie. Wiedziony instynktem Tembo skierował kamerę na Gaby, gdyjonathan Cusack powie- dział: - Łączymy się ponownie z naszą reporterką na Wschodniej Siedem-Pięć, Gaby McAslan. Witaj, Gaby, gdzie dokładnie jesteś? I już. —Jestem na łodzi ze Wschodniej Siedem-Pięć, w drodze do samego Foa Mulaku. Ten dość obcisły kostiumik, który mam na sobie, to najnowszy kombinezon izolacji biologicznej na wyposa- żeniu UNECTA. Dzięki nim możemy podejść blisko obiektu bez konieczności przejścia potem przez dekontaminację. Naukowcy, którzy, miejmy nadzieję, zejdą na ląd, znajdują się w łodzi do- kładnie przed nami. Pełne pogotowie jest przewidywane za — Shepard rozłożył palce jednej dłoni i dodał dwa drugiej - siedem minut. Obiektyw wykonał zbliżenie jej twarzy. Faraway podniósł ta- bliczkę z wypisaną markerem informacją: WIDAĆ CI SUTKI. - Zapytam kogoś z załogi, jaki jest dokładny plan. Poza kadrem Shepard machał rękami, w oczach miał przera- żenie. Gaby ominęła go i usiadła koło sternika, spalonego słoń- cem Szkota z czarną szóstką na czerwonym przodzie kostiumu. Kuląc się na dnie łodzi, Faraway podał jej mikrofon z logo SkyNetu. Tembo ustawił kadr tak, żeby zmieścić dwie osoby. Świa- doma, że odznaczają się jej sutki, Gaby powiedziała: - Bardzo przepraszam, czy byłby pan łaskaw podać swoje na- zwisko widzom? - Gordon McAlpine - powiedział sternik, przyglądając się dwóm pozostałym łodziom, które zatrzymały się, osiągnąwszy stre- fę krytyczną. Zmniejszył prędkość, żeby się z nimi zrównać. - W porządku, Gordon, czy mógłby mi pan powiedzieć, co będzie się tutaj działo? - Chodzi o to, żebyśmy obejrzeli powierzchnię i wybrali ewentualne miejsca lądowania. Naprawdę nie mamy pojęcia, jak wysoko nad wodę to wyrośnie: miejsca, które na mapie sonarowej wyglądają odpowiednio, mogą okazać się niedostępne. Grupy ba- dawcze i zespól rejestrujący wejdą pierwsi, a my dołączymy do nich, dopiero gdy okaże się, że jest bezpiecznie. - A zatem lądowanie już pewne. - Nic nie jest pewne w całej tej sprawie. Wracamy do studia, szepnął reżyser. - Dziękuję, Gaby — powiedziałJonathan Cusack. — Powrócimy na Foa Mulaku, kiedy dostaniemy wiadomość, a na razie chciał- bym się zwrócić do gości w naszym studiu. Doktor Fergus Dodds z Brytyjskiego Zespołu Badań Oceanograficznych i Lisa Orbach, nasz ekspert od Chagi. Bardzo proszę o komentarze... Było dobrze, Gaby, powiedział nieznany reżyser. Nie rozłączaj się. Poklepała sternika Gordona po plecach. Oboje unieśli w gó- rę kciuki. Łodzie wyłączyły silniki i podskakiwały na wzbiera- jących ciemnych, głębokich wodach Kanału Równikowego. He- likoptery prasowe krążyły nad ich głowami, wciąż czekając i czekając. To jest jak mecz piłkarski, pomyślała Gaby, najpiękniejszy mecz piłkarski, taki, jaki rozgrywają aniołowie na wypełnionym po brzegi niebiańskim stadionie, kiedy bramkarz posyła piłkę, ty ją przejmujesz, wszyscy obrońcy znikają przed tobą, i znajdujesz się na polu bramkowym, a bramkarz przeciwnika jest poza swo- ją linią i nawet modlitwa mu nie pomoże. Ten właśnie rodzaj piękna. Pojedynczy głos ze szkockim akcentem rozległ się ponad po- wierzchnią wód. - Pęka! - Faraway! - krzyknęła Gaby. - Już to mam - odrzekł wysoki Luo. Wracamy do ciebie, Gab, powiedział reżyser w Londynie. - Łączymy się ponownie ze Wschodnią Siedem-Pięć, gdzie Gaby McAslan mówi nam, co się dzieje - oświadczył niewzruszony Jonathan Cusack. - Niewątpliwie coś się dzieje - Gaby wpadła mu w słowo. - Przedstawienie się zaczyna. Na początku woda zawirowała, jak prąd płytkiej rzeki wokół kamienia. Następnie ostre iglice zaczęły dziurawić powierzchnię morza: były ich dziesiątki, układały się w pierścienie i pierścienie pierścieni. Kiedy ich czubki znalazły się trzy stopy nad po- wierzchnią, iglice zaczęły się stopniowo wybrzuszać. Pojawiły się pokręcone uchwyty stanowiące podstawę cierniowych koron. Te- raz przebijały się położone najwyżej fałdy tych formacji, które wy- glądały jak potworne mózgi ludzkie. Morska woda, szemrząc i bul- gocząc, spływała przez szczeliny, podczas gdy ogromne białe struktury wznosiły się coraz wyżej nad flotyllą małych łódek. Wierzchołki cierniowych koron znajdowały się już trzydzieści stóp nad poziomem morza, a Foa Mulaku nadal wypiętrzał się z głębin. Jego struktura stawała się widoczna. To nie była wyspa, ale zespół wysp: białe mózgowate formacje otoczone aureolami wysokich ko- ron cierniowych, połączone ze sobą siecią niebieskich i czerwo- nych przypór, wynurzających właśnie jedno ociekające ramię po drugim. Wszystko to zostało sfilmowane przez Tembo chagoodporną kamerą, a Gaby gadała jak nigdy przedtem: gadała o rzeczach, któ- re widziała, ale których nie potrafiła zrozumieć, i o tym, jakie one się wydawały i co jej przypominały, i jak się przy nich czuła, i o na- turze Obcego, i o nieodpowiednim języku, który nie potrafi nic przekazać o rzeczach nie mających nazwy, i o zachwycie, jaki czu- ła wobec takich zdarzeń, i o strachu, respekcie, rzeczach, których kamera nie była w stanie pokazać: o ptakach morskich tłoczących się wokół iglic i kopuł, o zapachu tej rzeczy z morza, o głębokich głosach dochodzących od korzeni tego czegoś z dna Kanału Rów- nikowego, a kiedy nie wiedziała już, o czym ma dalej gadać, gada- ła mimo wszystko dalej, ponieważ wpatrzony w to świat oczekiwał, że będzie coś mówiła. I wpatrzony w to świat słuchał i słyszał. Uruchomiono silniki i łodzie podpłynęły powoli ku ociekają- cemu wodą labiryntowi łuków i żebrowań. Przejrzysta woda pod ich kadłubami iskrzyła się kształtami ryb. Foa Mulaku skrzypiał i trzaskał, wysychając w słońcu. Moment krytyczny minął: coś, co żyło pod powierzchnią morza, wkroczyło w nową fazę ewolucji. Białe kopuły pękały wzdłuż swych wiązań. Obiekty o kształcie zaci- śniętych mocno pięści, tyle że dwa razy wyższe od człowieka, wysu- wały się ze szczelin. - Drzewa-dłonie — podpowiedział Shepard. Gaby powtórzy- ła jego słowa do Londynu. Łodzie wpłynęły głębiej, ku jądru te- go obcego archipelagu. Ponad nimi białe pięści jedna po dru- giej rozkładały palce. Gaby uświadomiła sobie, że w tej ociekającej wodą, skrzypiącej bazylice Foa Mulaku rozlega się je- dynie jej głos, zniżyła więc go do pełnego szacunku szeptu. To było święte miejsce. „Zatopiona katedra" - tak nazwał Chagę dziennik Moon. To właśnie było miejsce, do którego te słowa naprawdę się odnosiły. „Sagrada Familia" po potopie. Ale ona nie zatonęła. Ona się wynurzyła. Wenus w otwartej muszli. Prze- budzony smok z głębin. Sternik Gordon zakręcił kołem. - Wjeżdżamy - powiedział. Łódź na przodzie wpłynęła już na fartuch półki najbliższej kopuły. Łódź z ekipą nagrywającą UNECTA poszła w jej ślady. - Chaganauci sprawdzają właśnie, czy przed zejściem na ląd ochraniacze twarzy i respiratory działają bez zarzutu - szepnęła Gaby, zachwycona utworzonym właśnie neologizmem. - Muszę uprzedzić wszystkich w Londynie, że kiedy zejdziemy na ląd, będę musiała też się tak zabezpieczyć, w związku z czym utracimy kon- takt głosowy. Teraz wychodzą na powierzchnię. Shepard dał sternikowi Gordonowi znak, żeby zacumował. - Wyładowują sprzęt doświadczalny z łodzi - mówiła Gaby. Tembo ułożył się w poprzek ławek, opierając kamerę na dziobie, żeby uniknąć chybotania. - Jak państwo widzą, kamerzyści UNECTA już wylądowali. Nasza łódź wpływa, wygląda na to, że przycumujemy i będzie mi wolno postawić nogę na powierzchni Foa Mulaku. Wszyscy w studiu ucichli. - Drzewa-dłonie. - Shepard dotknął ramienia Gaby. - Po- patrz. Tembo zareagował jak należy. Jest rewelacyjnym kamerzystą, pomyślała Gaby. Jego Bóg dał mu potężny talent. Białe dłonie były teraz całkowicie otwarte, ale nie to przycią- gnęło uwagę Sheparda. Raczej fakt, że układały się one jak frag- menty mozaiki w szeroką, płytką czarę zwróconą ku południowo- -zachodniej części nieba. - Zwróć uwagę na kąt - szepnął Shepard do ucha Gaby przez czerwono-srebrny kaptur. — Założę się, że to jest dwadzieścia stop- ni. Gaby układała swoje życie pod gwiazdami nad przylądkiem Ballymacormick. Zrozumiała natychmiast. - Drzewa-dłonie sprawiają wrażenie, jakby układały się w coś, co przypomina talerz anteny satelitarnej — powiedziała do studia. - Są wycelowane w ekliptykę; mówiąc językiem laika, jest to płasz- czyzna astronomiczna, na której położone są orbity planet. No i przycumowaliśmy. Gordon wprowadził dziób łodzi na brzeg. Po- wstrzymuję moment założenia osłony twarzy jak najdłużej, żeby móc mówić do państwa. Dostaję sygnały od personelu UNECTA, który już wyszedł na brzeg, żeby pozostać tu, gdzie jestem, ale je- stem pewna, że kiedy tylko upewnią się, że jest to bezpieczne, po- zwolą mi wysiąść. I zamierzam wygłosić jakieś zabójcze zdanie w tym momen- cie, pomyślała. Tak wielkie, jak ,jeden mały krok dla człowieka, wielki krok dla ludzkości". Tyle że nie zamierzam tego tak spie- przyć jak Armstrong. Ale, Jezu, pierwszą rzeczą, jaką zobaczy świat, będzie mój srebrny tyłek nad burtą. Idę odważnie tam, gdzie jeszcze nie było żadnej kobiety, a oni zapamiętają tylko mo- je cellulitis. Shepard odłączył się od grupy, żeby zobaczyć miejsce, gdzie kopuła białego mózgu wznosiła się nad fartuchem. Miał czarną dziewiątkę na srebrnych plecach swojego kombinezonu. Gaby za- uważyła, że jego uda nie straciły nic ze swej kondycji od czasu, gdy zrobiono fotografię stojącą na arabskim biurku. Wyciągnął dłoń w rękawiczce, żeby dotknąć wzniesienia. Powierzchnia zmarszczy- ła się jak zdziwiona twarz i wystrzeliła polipem z białej materii. Shepard cofnął rękę. Polip zachwiał się, zmiął i złożył w dłoń, do- kładną pod względem kształtu i wielkości kopię dłoni Sheparda. Kamery zwróciły się, żeby to filmować. Tembo złożył się jak snaj- per. Shepard ostrożnie wyciągnął swoją dłoń na odległość kilku milimetrów od jej kopii. Rozpostarł palce, potem je złożył. Kopia powtórzyła jego ruchy. Zgiął kciuk. Chaga zgięła kciuk. Przycisnął swoją dłoń mocno do obcej dłoni. A Gaby wrzasnęła i wyrwała słuchawki spod kaptura, kiedy syk połączenia satelitarnego zmienił się w ryk bólu, a Foa Mulaku wystrzelił ku gwiazdom. 31 Kierowca motorikszy uznał, że przytrafiła mu się najzabaw- niejsza rzecz pod słońcem. Trzech dziennikarzy wrzeszczących na siebie jak głusi staruszkowie. Zaśmiewał się z tego przez całą drogę do hotelu Addu Reef, gdzie zagraniczni naukowcy zwoła- li konferencję. Kiedy dziennikarze zapytali go o cenę, odpowie- dział cicho, żeby musieli parę razy się dopytywać. Dowcip był wart utraty napiwku. — Kretyn - powiedziała Gaby McAslan, wchodząc do zatło- czonego holu. Zostawiła torbę w recepcji. W uszach jej wciąż dzwoniło. Lekarze z Wschodniej Siedem-Pięć zapewnili ją, że gwiezdna transmisja Foa Mulaku nie poczyniła trwałych szkód, ale nawet koncert Sepultury, na który wkręciła się z Reb, gdy miała piętnaście lat, i który uważała dotychczas za najgłośniejszą rzecz, jaką usłyszy do dnia Sądu Ostatecznego, nie pozostał jej na tak długo w uchu wewnętrznym. Hotel Addu Reef zaprojektowano tak, żeby wyglądał jak tu- bylcza wioska rybacka. Stał na palach zanurzonych w lagunie. Pokoje gościnne, zmonopolizowane przez co bogatsze i opera- tywniejsze agencje informacyjne, skupiały się w małych grup- kach na końcach chodników. Tubylcze wioski nie bywają jednak zaopatrzone w łazienki przy pokojach ani świetnie wyposażone siłownie. W tubylczych wioskach rybackich nie spotyka się wi- brujących łóżek wypełnionych kontrolowanym za pomocą ter- mostatu żelem fluorescencyjnym, szklanych okien w podłodze, przez które widać ryby, ani też paczuszek żebrowanych prezer- watyw i broszurek o bezpiecznym seksie w rattanowych szafkach nocnych. W tubylczych wioskach rybackich nie ma rattanowych szafek nocnych. UNECTA zwołała konferencję w nocnym klubie. Personel ustawił barowe krzesła w półkole, a przed konsolą didżeja umieścił stół. Większość miejsc już zajęto. Faraway umieścił logo SkyNetu w gąszczu mikrofonów przypiętych do stołu kon- ferencyjnego. Rozpoznawszy go, liczne głowy odwracały się, że- by poszukać Gaby McAslan, nachylały się ku sobie i zaczynały szeptać. - Niezłe podejście, Gaby - powiedział Wayne Osborne z Au- stralian Channel Ninę, ocierając się o nią, gdy wracał od baru ze szklanką pełną czegoś bursztynowego. - W stylu Sheparda - powiedziała kobieta z plakietką UPI, której Gaby nawet nie znała. Dziennikarze parsknęli nad drinka- mi. Gaby znalazła miejsce w środku tylnego rzędu krzeseł. Fara- way osłaniał jej lewą flankę, a Tembo wraz ze statywem — prawą. Niemniej komuś udało się potrącić ją od tyłu i podrzucić jej na kolana chamski rysunek przedstawiający klęczącego mężczyznę z ogromnym penisem, pieprzącego od tyłu kucającą kobietę. Ko- bieta miała długie włosy pokolorowane pisakiem na czerwono, nad nią unosił się dialogowy dymek z napisem: „Wyłączność Ga- by McAslan, SkyNet News". Tembo chwycił kartkę, zwinął ją w kulkę i włożył sobie do ust. Ustawił kamerę, pogryzł papier i połknął bez słowa. Pojawiła się ekipa UNECTA. R. M. Śrivapanda, który przybył tu prosto z wodolotu ze "Wschodniej Siedem-Pięć, zajął miejsce. Po jego prawej stronie zasiadł trzymający się sztywno Afrykańczyk w surowym czarno-białym garniturze. Gaby rozpoznała w nim Harrisona Muthikę, rzecznika prasowego z Nairobi. Po lewej od Śrivapandy usiadła Azjatka, którą przedstawiono jako Mariko Uchidę z wydziału nauk kosmicznych UNECT Asie. Dyrektor wy- konawczy UNECT Afriąue był w sposób zauważalny nieobecny. Konferencja prasowa rozpoczęła się. Pierwszy zabrał głos Harrison Muthika. - Dziękuję wszystkim za przybycie dziś wieczór. Przepraszam za sposób zawiadomienia, ale Obcy znowu nas zaskoczyli. Jak z całą pewnością państwo wiedzą, o godzinie 17:08 lokalnego czasu wynurzający się morski obiekt znany jako Foa Mulaku wy- emitował niesamowicie mocny sygnał radiowy. Rozległy się zduszone chichoty i ktoś rzucił: - Prosimy mówić głośniej, nie słyszymy pana! Harrison Muthika uśmiechnął się. - Ten sygnał obejmował widmo elektromagnetyczne pomię- dzy pasmami krótkim i długim i trwał dwie godziny, trzy minuty i dwadzieścia sekund. Moc sygnału ocenia się na sto pięćdzie- siąt megawatów. Pomruki. — W jaki sposób wygenerowano taką moc? — krzyknął głos z francuskim akcentem. Harrison Muthika podniósł rękę. — Bardzo państwa proszę, pod koniec konferencji będzie można zadawać pytania. Ten ogromny wybuch energii radiowej zaburzył nadawanie na obszarze obejmującym Afrykę Wschod- nią, Ocean Indyjski i Azję Południowo-Wschodnią: zamilkły wszelkie połączenia na tych częstotliwościach. Zakłócenia w sa- mej tylko sieci komórkowej kosztowały dwanaście miliardów do- larów, nie mówiąc już o stratach, jakie poniosły systemy groma- dzenia danych. Padły systemy telewizyjne i nawigacyjne, utracono kontakt z kilkoma tysiącami statków i samolotów, przerwana zo- stała kontrola lotów na całym obszarze. Tylko miłosierdziu bo- skiemu możemy zawdzięczać, że uniknęliśmy większej katastrofy lotniczej, chociaż nie mamy jeszcze ostatecznych danych: najdal- sze zakątki sieci we wschodniej Oceanii dopiero teraz odzyskują łączność. Być może zainteresuje państwa wiadomość, że anonimowy uczony z NASA, który kryje się za nazwami WGO i „Tolkien", ochrzcił to zdarzenie mianem „Wrzasku". — To Carl Sagan, prawda? - krzyknął głos o amerykańskim akcencie. — Nie mogę tego potwierdzić i muszę raz jeszcze poprosić państwa o powstrzymanie się z pytaniami do końca konferencji. Transmisja została poddana analizie, która pokazała, że składała się ona ze stu osiemdziesięciu siedmiu sygnałów, a każdy z nich za- wierał kod przekazu danych z prędkością jeden i dwadzieścia pięć setnych megabajta na sekundę. Gaby podliczyła to sobie na PDU. Przeciętna jednostka zmie- ściłaby się na dyskietce o gęstości jeden i dwadzieścia pięć setnych megabajta. Sto osiemdziesiąt jednostek na sekundę razy sto dwa- dzieścia trzy minuty razy sześćdziesiąt sekund to daje milion trzy- sta dwadzieścia osiem tysięcy czterysta plus jakieś pięćset sześć- dziesiąt jeden na te ostatnie trzy sekundy - a to oznacza całą bibliotekę Morderstw na Sali Balowej i Ciał w Bibliotece. — Udało nam się przechwycić tylko ostatnią godzinę i pięć minut transmisji — kontynuował Harrison Muthika. — Przeprowa- dzamy analizę sieci neuronowej - kod jest niepodobny do nicze- go, z czym się dotychczas spotykaliśmy — ale sądzimy, że mamy wy- starczająco dużo dającego się rozpoznać materiału wzorcowego, żeby można było ekstrapolować. Ciekłokrystaliczny rzutnik pisma wyświetlił obraz na znajdują- cy się na parkiecie tanecznym monitor wideo. Taka jazda przez szeregi cząsteczek nie byłaby nie na miejscu w psychotropowych filmach tanecznych, jakie tu zazwyczaj pokazywano. Gaby natych- miast rozpoznała przeplatające się helisy. Zatańcz do rytmu wła- snego DNA. — To nie jest oczywiście to, co zostanie odebrane, ale przybli- żenie wykonane przez naszych analityków. Przesłana informacja składała się z trójwymiarowych matryc danych wyrażonych przez atomowe charakterystyki ich składników. Molekuły zwijały się za Harrisonem Muthiką jak węże parzą- ce się w konarach baobabu — drzewa, na którym narodził się czło- wiek. — Model DNA to mała cząstka przekazu. Reszta to tylko frag- menty, ale jeśli rozumujemy poprawnie, mają one ogromne zna- czenie. Wyglądają na kompletną mapę genomu ludzkiego. W górę wystrzelił las rąk. Harrison Muthika usiadł i spojrzał na Mariko Uchidę. Reprezentantka UNECT Asie zajęła miejsce przy mikrofonie. — Jak zapewne państwo się domyślają, celem transmisji był Obiekt Hyperioński, czyli WGO, jak lubimy to nazywać. Dlaczego kod genetyczny został przekazany w okolicę Saturna, dowiemy się zapewne dopiero wtedy, gdy WGO tu przybędzie. Niemniej go- dzinę po zakończeniu Wrzasku nasz teleskop orbitalny Miyama wykonał to zdjęcie CCD Obiektu Hyperiońskiego. Zdaniem Gaby wyglądało to jak każde inne ziarniste, niewy- raźne zdjęcie. Wszechświat widziany przez okulary noktowizyjne seryjnego mordercy. Szara elipsa na tle ciemniejszej szarości po- dziurawionej wypalonymi krucyfiksami prześwietlonych gwiazd. — Wyostrzę obraz - powiedziała Mariko Uchida. Według Ga- by był to nadal jasnoszary kształt na ciemnym tle, choć... może przy brzegach? - Oto zdjęcia, które teleskop Miyama wykonał w ciągu kolejnych pięciu godzin. Sekwencja obrazów przypominała kartki wyrwane ze źle nary- sowanego komiksu. — Obiekt utrzymuje się w tej samej pozycji wobec słońca: po- dejrzewamy, że jego systemy organizacyjne potrzebują energii, że- by działać. Nazwałabym je „życiem", gdyby nie to, że istnieją w nie- mal całkowitej próżni. Proszę zwrócić uwagę na zakrzywienia na krawędziach. Laserowy wskaźnik podświetlił wszystkie kolejne zdjęcia. Kra- wędź dysku zawijała się do góry, jak płaska glina formowana w sze- roką, płytką czarę na kole garncarskim. - Wzrost zakrzywienia jest niewielki, poniżej jednego procen- tu, ale jeśli weźmiemy pod uwagę rozmiary obiektu i fakt, że sta- ło się to w przeciągu pięciu godzin, a WGO jest oddalony stąd mniej więcej o sześćdziesiąt pięć minut świetlnych, możemy so- bie wyobrazić skalę działających tu sił. Ona je kocha, pomyślała Gaby, kocha te potężne siły. Ten uśmiech nie jest już częścią obrazu. Ona uwielbia czuć dominację sił niebieskich. Staje się miękka i wilgotna na tym podwyższeniu na samą myśl o siłach przekraczających ludzką wyobraźnię. Z kim- kolwiek ona jest, będzie mu dobrze w łóżku dziś w nocy. - Zmiany musiały się rozpocząć w momencie, gdy dotarł tam pierwszy sygnał Wrzasku z Foa Mulaku. Poczyniliśmy pewne sy- mulacje, jak WGO może wyglądać, kiedy znajdzie się w pobliżu Ziemi. Kolejna sekwencja pokazywała, jak nieudolnie animowany WGO marszczy się wokół swoich krawędzi w stożkowatą parabolę i wyciąga. Animacja została pokazana dwa razy. Za pierwszym ra- zem WGO wyciągnął się w wielkie kosmiczne jajo. Za drugim ra- zem zwinął się w walec długi na pięćset mil i o stupięćdziesię- ciomilowej średnicy podstaw. - Prawdopodobieństwo drugiej, walcowatej formy jest więk- sze — 58 procent, prawdopodobieństwo jajowatego kształtu — 39 procent. Pozostałe 3 procent zajęły wszelkie dzikie przypuszcze- nia: od doskonałych sześcianów po kosmiczne cadillaki i starusz- ków z długimi białymi brodami. Model walcowaty ma najwyższe notowania, ponieważ jest to dobry kształt dla głębokiego kosmo- su. Zakładając, że prędkość obrotu wokół własnej osi będzie wzra- stać, w miarę jak WGO będzie się zwijał -jak łyżwiarka zwiększają- ca swój kret przez składanie ramion - wewnętrzna siła obrotowa powinna się zwiększyć do 0,6 g, co wydaje się zgodne z parametra- mi środowiska planetopodobnego. Może to jednak być ludzki szo- winizm; twórcy Chagi musieliby wykazać jakieś tendencje antropo- morficzne - na razie nie ma powodu, dla którego mieliby odczu- wać potrzebę tworzenia biosfery wewnątrz WGO. Niemniej zawar- tość przekazu z Foa Mulaku jest w tym kontekście znacząca. — Czy sądzi pani, że WGO przemienia się w samowystarczalne ziemiopodobne środowisko, niczym coś w rodzaju obcej ambasa- dy? - przerwała Gaby. Usłyszała pomruki, szepty i śmieszki. — Tak sądzę — odparła Japonka. — Sądzę, że Obiekt Hyperioń- ski jawi się nam jako uniwersalna forma, którą twórcy Chagi wie- lokrotnie już posługiwali się w swoich wędrówkach i kontaktach ze środowiskiem pozaziemskim. Nie ma dowodów na to, że ludzkość jest szczególnym celem ich podróży: oni mogli pozostawiać me- chanizmy takie jak ten, który zaczernił Japeta, i produkować po- ciski biologiczne oraz WGO wiele tysięcy, a nawet milionów lat te- mu, przenosząc się do innych systemów gwiezdnych. Jest całkiem możliwe, że system został zaprogramowany na oczekiwanie, aż in- teligencja rozwinie się na tyle, żeby dać mu bodziec - a my zrobi- liśmy to, posyłając nasze sondy na odległe planety. Peter Werther powiedział, że to zna nas od dawna, pomyśla- ła Gaby. Może dlatego przekazało kod DNA i mapę ludzkiego ge- nomu, żeby powiadomić to, co jest tam na zewnątrz, że na Trze- ciej Planecie wciąż istnieje życie, i pokazać, jak sprytne małpy zmieniły się od naszego ostatniego spotkania. Teraz wstał R. M. Śrivapanda. Swoją zdrową dłonią dał znak, że podniesione ręce mają się schować. — Bardzo proszę, panie i panowie, pytania będą później. To jeszcze nie wszystko. - Zaczekał na ciszę. - Przez sto dziewięć go- dzin przed wynurzeniem Obiekt Grzbietu Malediwskiego emito- wał serię długich, głośnych dźwięków o niskiej amplitudzie. Na- grywaliśmy je na hydrofonach; po przesunięciu faz i kompresji brzmią mniej więcej tak. System głośników w nocnym klubie był bardzo dobry. Odtwo- rzył nagranie bez żadnych syków, szumów czy brzęczenia od prze- ładowania. Musi się tu świetnie tańczyć, pomyślała Gaby. Z począt- ku dźwięk brzmiał jak wysokie ćwierkanie muzyki, potem przeszedł w ogłuszający ryk basów, który skojarzył się Gaby z por- tugalskimi wykonawcami fado i muezinami. Pieśń zakończyła się wznoszącą linią, która przeszła do częstości ultradźwiękowych przez takie, od jakich rozbolały uszy. Gaby przypomniała się stara dyskietka „National Geographic" z nagraniem pieśni wielorybów, która szła bez przerwy z systemu nagłaśniającego w jej sypialni, kiedy Gaby miała naście lat i przechodziła przez „zieloną" fazę. Tato w końcu nastraszył ją, że kupi wrogiego delfinom tuńczyka, jeśli Gaby tego nie wyłączy. Pieśń wielorybów. Pogada sobie z ni- mi, ale nie z nami. - Od dłuższego czasu wiadomo, że wieloryby wykorzystują zimne prądy jako nośniki fal, po których pieśni mogą być przeno- szone na kilka tysięcy mil. Jak się wydaje, Obiekt Grzbietu Male- diwskiego posłużył się prądem środkowooceanicznym do uzyska- nia podobnego efektu. Obserwacja oznakowanych pletwali błękitnych w Oceanie Indyjskim wykazała dziwną prawidłowość. Skinął ku technikowi siedzącemu za stołem mikserskim. Na ekranie pojawiła się mapa basenu oceanicznego poznaczona czer- wonymi strzałkami różnej długości. Wszystkie zwracały się powoli ku błękitnej gwiazdce oznaczającej Foa Mulaku. - Mapa pokazuje tylko populację Oceanu Indyjskiego, ale mamy potwierdzenia o migracjach w siedliskach Bałaenoptera mu- sculus na południowym Atlantyku i Pacyfiku. Fragmenty dźwię- ków z Foa Mulaku pojawiły się w nagraniach pieśni płetwali błę- kitnych aż w okolicy Hawajów; stada wielorybów przekazują je sobie, korzystając z zimnych prądów. Według obecnych danych osiemdziesiąt procent światowej populacji płetwali błękitnych przemieści się w okolicę Grzbietu Carlsberga i Basenu Srodkowo- indyjskiego w ciągu najbliższych trzech miesięcy, a obiekt wciąż woła. - Dobrze, ale co on mówi? — krzyknął Paul Mulrooney. — I dlaczego mówi coś do nich, a nie do nas? R. M. Śrivapanda potrząsnął głową i wydął wargi. - Przynajmniej Greenpeace będzie miał coś do roboty - po- wiedział Wayne Osborne. - Ochrona wszystkich tych wielorybur- gerów. Ta uwaga nie wywołała jednak przewidywanej burzy śmiechu. - W porządku. To wszystko, co mieliśmy do powiedzenia — R. M. Śrivapanda popatrzył po swoich kolegach. Skinęli głowami. - Czy są jakieś pytania? Rozległ się jazgot trzystu głosów. 32 Zobaczyła światło ognia i skierowała się ku niemu przez pla- żę. Kraby umykały jej spod stóp, zawsze w ostatniej sekundzie uni- kając rozdeptania. Księżyc stal wysoko, byl przypływ. Ocean wy- biegał daleko na miękki koralowy piasek. Przeszła ponad pniami zwalonych palm. Wokół ogniska, tuż przy linii drzew, siedziały na leżakach z metalowych rurek i płótna cztery osoby. Na patykach nad ogniem z wyrzuconego przez morze drewna piekły się korzenie ślazu. Jeden z nich ociekał, tworząc płonący, lepki kleks. W pu- dłach z lodem chłodziły się cztery butelki, puste leżały rozrzuco- ne na piasku. Trzy osoby miały na sobie białe koszulki z napisem Foa Mulaku Sun'n'Surf Club. Czwarta - podkoszulek z masturbują- cą się zakonnicą. - Gaby! - Shepard poderwał się na nogi. - Konferencja pra- sowa się skończyła? - W recepcji powiedzieli, że znajdę cię tutaj - odpowiedziała chłodno. — Spodziewałam się ciebie raczej tam. Będzie się na niego złościć później, bez świadków. Potarła wierzchem dłoni jego podbródek. Mrrr. - Chodź. Siadaj. Napij się piwa. Przepraszam, ale zabrakło nam leżaków. Przedstawił pozostałych trzech w białych podkoszulkach: Depak Ray, dyrektor bazy UNECT Asie w Kavieng na Nowej Ir- landii, Mariella Costas z kwatery głównej UNECT Ameriąue w Quito, Dave Mortensen z zakładu nanotechnologii UCLA w Riverside. - Bujamy w obłokach. Gdybamy. Zbliżamy się do ostatecz- nych granic. Zaglądamy w Strefę Mroku. Otwieramy Archiwa X. - I co znaleźliście w Strefie Mroku? - spytała Gaby. - Ze być może gwiazdy nie są naszym przeznaczeniem — od- powiedział Depak Ray. - Ludzka inteligencja wykształciła się w od- powiedzi na zespół zmian środowiskowych, które są charaktery- styczne dla zamieszkiwanej przez nas niszy ekologicznej. Te wieloryby, które płyną ku Foa Mulaku, są rozwiązaniem dla inne- go zespołu warunków środowiskowych. Twórcy Chagi są cywiliza- cją międzygwiezdną, ponieważ skądkolwiek pochodzą, ich nisza wymagała, żeby wykształcili sposób poruszania się w przestrzeni kosmicznej. My, z naszymi małpimi rękami, oczami, mózgami i obsesjami na temat indywidualności i seksu, nie wyewoluowali- śmy po to, żeby dokonać takiego skoku. Jeśli twórcy Chagi byli osobnikami obdarzonymi inteligencją w podobny sposób jak my, to teraz nimi nie są; jeśli my kiedykolwiek dorównamy ich osią- gnięciom, też przestaniemy być sobą. - Czy twórcy Chagi to sama Chaga? - zapytał Dave Morten- sen. - Nasze badania w Kavieng zdają się to potwierdzać — powie- dział Depak Ray. -Jeśli chodzi o jednostki ze wschodniego Pacy- fiku — staramy się, żeby określenie „symb" stało się oficjalną na- zwą, Chaga jest zbyt specyficznie afrykańska - odkryliśmy, że wszystkie te tysiące pozornie różnorodnych gatunków są genetycz- nie ze sobą powiązane. Są one, że posłużę się terminem zapoży- czonym od fizyków, izotopami. Symby są zasadniczo jednym ga- tunkiem o wielu pochodnych odmianach. - Izogenami? - zaproponował Dave Mortensen. -Jak psy. spaniele, dogi, jamniki i charty? - Są tak blisko spokrewnione, to prawda, ale odmiany są znacznie bardziej zróżnicowane. - Odgałęzienia filogenetyczne - powiedziała Mariella Costas. - Spokrewnione genetycznie ze wspólnym przodkiem. - To jeszcze bardziej zawiłe — odrzekł Depak. - Raczej jak znak wodny na papierze niż drzewo rodzinne. Gaby zaczęła odczuwać skutki piwa i zmęczenie. Piasek wy- glądał na wystarczająco miękki, żeby zwinąć się i przykryć się nim jak prześcieradłem. - Nie mogę zgodzić się z tą koncepcją bogini, matki wszel- kiego życia i żywicielki - powiedział Dave Mortensen. - Oni są inżynierami. Potrafią rozmontować podstawowe części wszech- świata i zbudować, u diaska, wszystko, co tylko im się w nich spodoba. Chagi, czy też symby, obojętne, to artefakty. Technolo- gia. Maszyny. -Ja mam kłopoty z taką mechanistyczną wizją wszechświata - odpowiedziała Mariella Costas. Gaby nie mogła oderwać wzro- ku od wyraźnie zarysowującego się cienia wąsów nad jej wargą. — W moim kraju wierzymy we wspólnotę, w to, że jeśli będziemy razem, staniemy się silniejsi niż zwykła suma indywidualności. Symbysąjak rodziny, społeczności, klany, plemiona, cokolwiek chcecie. Może korporacje: zebrali się powodowani wspólnym interesem, celem, którego nie da się osiągnąć w pojedynkę, i w pewnym sensie wszyscy noszą firmowe uniformy w swoich ge- nach. - Ale jeśli, na co wskazuje określenie symb, to coś jest two- rem symbiotycznym, nie może być całkowicie samowystarczalne - odrzekł na to Dave Mortensen. - Być może potrzebuje ludzkości, żeby wyruszyć dalej z tego systemu gwiezdnego. - WGO wydaje się wystarczająco efektywnym sposobem na rozprzestrzenianie Chagi po całej galaktyce - odpowiedziała Ma- riella Costas. - A może są szybsze i jeszcze efektywniejsze sposoby - powie- dział Amerykanin. — Korytarze łączące odległe miejsca w pogiętej czasoprzestrzeni*, tachiony, wszystkie te nawiedzone pomysły z obrzeży teorii kwantowej. - Wy, Amerykanie, zawsze musicie snuć jakieś marzenia 0 granicach - odrzekł Depak. — Przyciąga was to, co znajduje się poza. „Gwiazdy są naszym przeznaczeniem". Szlachectwo - nie: wyższość — rasy ludzkiej nad wszystkimi możliwymi gatunkami, a Homo americanus nad wszystkimi innymi ludźmi. O to w tym wszystkim chodzi, pomyślała Gaby. UNECT Afri- que/ Asie/ Amenąue. Kolonializm intelektualny. Biali chłopcy mó- wią reszcie świata, o czym ma myśleć i w jaki sposób. Wszystkim biednym, brudnym, zbyt licznym i zabawnie kolorowym. Wliczając w to irlandzkie chłopstwo. - Twórcy Chagi nie potrzebują ludzkiej Wielkiej Nauki - ode- zwał się Shepard. - Mają całą masę własnej. Czy wiecie, w jaki spo- sób sprawili, że zniknął Hyperion? Kwantowa czarna dziura. Fala opadła; kraby krzątały się po całej linii przyboju. - WJPL wykonali analizę anomalii grawitacyjnych tuż przed 1 tuż po zapaści. Coś o masie, powiedzmy, tej wyspy skurczyło się w pojedynczy obiekt mniejszy od jądra atomowego. Tam w ko- *W oryginale użyto określenia wormhole. Polski odpowiednik tego terminu nie istnieje (przyp. tłum). smosie jest to raczej nieszkodliwe, może mruga trochę wysokim promieniowaniem gamma, kiedy wsysa dziwaczną zabłąkaną czą- steczkę wodoru. Nakarmcie to lodowym satelitą, a w trzy czwarte sekundy wybuchnie twardym promieniowaniem Hawkinga i prze- grzaną plazmą dysku akrecyjnego. Dziewięćdziesięcioprocentowa zamiana masy w energię sprawia, że megatony komety Shoema- ker-Levy wyglądają jak sztuczne ognie. Gaby pomyślała o wydziale nauk kosmicznych UNECT Asie, w którym pracowała Mariko Uchida, o tym, jak podniecała ją myśl o WGO. Trzaskająco-zapadające się miniaturowe czarne dziury były jeszcze bardziej miękkie, gorące i wilgotne. Były skrępowa- ne, zakneblowane i miały krokodylki zapięte na sutkach: całkowi- te poddanie się mocom z niebios. Rozprawiali teraz o tym, co mogłaby zaoferować ludzkość tym bytom, które manipulowały podstawowymi jednostkami rzeczywi- stości. Wszystko, co możemy zaoferować twórcom Chagi, to czło- wieczeństwo. Ale to wystarcza. Sądzę, że po to właśnie przybyli twórcy Chagi. Zrzuciła buty i weszła do morza. Potrzebowała połączyć się z realnością wody. Weszła nieco poza linię przyboju, czując pod stopami ruch i zasysanie piasku. Fale na rafie były drganiami w wodzie. Czy pływają tam w świetle księżyca rekiny? - zastanawia- ła się - czy dostają się z falą przypływu przez otwory w rafie i rzu- cają swoje księżycowe cienie na miękki piasek dna laguny? Czy wyczuwają mnie, czy jestem dla nich uszczypnięciem elektryczno- ści w tych kanałach? W wodach wokół Przylądka było mało reki- nów, ale raz widziała z Pokoju Pogodowego ogromną sylwetkę pła- wiącą się za skałami przy wejściu do przystani. Jeśli kiedykolwiek się zatrzymają, umrą. Potrzebują ciągłego przepływu wody przez skrzela, inaczej toną. Utopiona ryba. Totemicznym zwierzęciem Oksany jest wilk. Ja powinnam mieć nad lewą piersią wytatuowa- nego rekina, pomyślała Gaby. Zanim się odezwał, poczuła jego obecność jako wibrację wody. - Za dużo dla ciebie? - To się robi zbyt abstrakcyjne. - Wszystko takie będzie do czasu, gdy WGO się tu znajdzie. - Przejdź się ze mną, Shepard. Wziął ją za rękę. Nikt tego nie robił, od kiedy miała osiemna- ście lat. Co za staroświeckie wychowanie w tych równinnych sta- nach. Przeszli wzdłuż linii wody, oddalając się od ogniska i zebra- nych wokół niego ludzi, od świateł hotelu stojącego nad wodą. - Shepard, czy nie przyszedłeś na konferencję, żeby się ze mną nie spotkać? - Oczywiście, że nie. Skąd ci to przyszło do głowy? Przyjrzała się jego twarzy w świetle księżyca. - Nie chciałabym mieć wrażenia, że jestem dla ciebie kłopo- tem, w życiu zawodowym czy prywatnym. Nie chciałabym myśleć, że masz jakiś powód, żeby się mnie wstydzić albo żałować czegoś, co dla mnie zrobiłeś. Nie chciałabym tego wszystkiego. - Nie wstydzę się ciebie. Nie wpędzasz mnie w kłopoty. - A więc kiedy to gówno zacznie wypływać, będziesz ze mną? Bo to się zacznie, to jest niebezpieczny związek. Weszła do wody, rozkoszując się ciężkimi uderzeniami fal na udach, pomiędzy nogami. Wciągnęła Sheparda głębiej, po pas, po pierś. - Oczywiście, że tak. Przytuliła go do siebie, rozwiązała sznurówkę jego slipów. Wsunęła dłonie pod bieliznę, pogłaskała jego jądra. Natychmiast stwardniał. Zarzuciła mu ręce na szyję, podskoczyła i owinęła no- gi wokół jego pasa. - Bardzo się cieszę, że to mówisz. Widzisz, nie znoszę dzielić lodówki, kuchenki mikrofalowej, sprzętu muzycznego, prysznica i łóżka z kimś, komu nie mogłabym zaufać. - Jesteś... - Bagaże są w recepcji. - Kocham cię, Gaby McAslan. - Kocham cię, doktorze T-jak-Tajemnica Shepardzie. Och! Niczym ślepi myśliwi z głębokiego dna morza jego palce od- nalazły drogę pod paskiem jej wyblakłych szortów, pod elastyczną materią majtek aż do łechtaczki. Pachniał przyjemnie słońcem i piwem, ale ona odsunęła się od niego tak daleko, jak pozwalały jej wyciągnięte ręce, ponieważ musiała o coś jeszcze zapytać, a je- śli zaczną się teraz kochać, może zapomnieć. - Shepard. -Yhm? Zrzucił szorty. - Och, ty draniu. Ten dziennik. -Mm? - Czy wiesz, co się z nim działo? Brakuje paru kawałków. Czy- tał go ktoś z bardzo ostrym nożem i powycinał całe stronice. - Dałem ci taki, jaki dostałem z Ol Tukai. Jeśli cokolwiek się z nim stało, to jeszcze tam. - Ale co nas to obchodzi, Shepard? Jeśli brakujące strony od- noszą się do czegoś, czego UNECTA nie chce ujawnić, dlaczego po prostu nie zgubić tego dziennika? Spalić go, zniszczyć? - Czy musisz zadawać te pytania akurat teraz? Czy nigdy nie przestaniesz być Wścibską Dziennikarką? - Chyba nie, Kapitanie UNECTA - odpowiedziała i przewró- ciła się na niego w wodzie pełnej światła księżyca i cieni rekinów. 33 Po raz pierwszy obudziła się z powodu dziwnego łóżka. Po raz drugi obudziła się z powodu dziwnego pokoju, w któ- rym znajdowało się dziwne łóżko. Po raz trzeci obudziła sie z powodu dziwnego snu, o który przyprawił ją w dziwnym łóżku dziwny pokój. Po raz czwarty obudziła się, ponieważ wideofon zadzwonił o czwartej czterdzieści siedem rano. Zobaczyła, że rozmawia w drugim pokoju, trzyma słuchawkę odwrócony plecami. Nigdy dotychczas nie zdawała sobie sprawy z tego, jak owłosiony jest je- go tyłek. Usiadła na podwójnym łóżku i owinęła się gobelinem w gwiazdy, którego używała jako narzuty. Rozmawiał przyciszonym głosem. Wszystko, co była w stanie pochwycić, to odpowiedzi na niemy głos rozmazanych pikseli na ekranie. - Upadły Anioł? Gdzie? Czy to Inteligencja Pozaziemska? Ile czasu na odpowiedź? Poczekaj. Zaraz tam będę. Powiedzmy za dziesięć minut. Jednostki są gotowe do wyjazdu na miejsce? To rzeczywiście działa. Dobrze. Tupolew? Poruszenia ramion powiedziały jej, że się uśmiechnął. - Nie ma problemu. - Złożył ekran i wrócił do sypialni. -Gab? - Nie śpię. Co się dzieje? Zapalił nocną lampkę ze skórzanym kloszem powycinanym w sylwetki afrykańskich zwierząt. Antylopy i żyrafy światła rozbie- gły się po ścianach. - Coś się wydarzyło. Muszę jechać. Ubierał się z pośpiechem. Wyciągnął spod łóżka neseser. Ga- by otuliła się mocniej kilimem; czuła się nieprzyjemnie odkryta, naga i porzucona w nieznanym mieszkaniu. - Dokąd? Usłyszała westchnienie, gdy wciągał podkoszulek. - Nie mogę ci powiedzieć. - Nie możesz mi powiedzieć! - To kwestia bezpieczeństwa. - Myślałam, że mi ufasz. To właśnie mi powiedziałeś tamtej nocy na plaży na atolu Addu. - Ufam ci. Proszę cię, nie pytaj mnie o to, nie mogę odpowie- dzieć. To nie chodzi o ciebie, chodzi o wszystkich. -Jak długo cię nie będzie? Wciągnął buty do chodzenia po buszu, popędził do łazienki, żeby zabrać te kilka kosmetyków, które zawsze zapomina się wło- żyć do nesesera. - Kilka dni. Może tydzień, to zależy. - Zależy od czego? - Nie złapiesz mnie w ten sposób. - Uczciwa gra: może zgadnę. Poklepał się po kieszeniach, wyglądał na nieco rozproszone- go, usiłował sobie wyobrazić, o czym jeszcze mógł zapomnieć. Zer- knął na zegarek. - Chryste. Samochód będzie tu w każdej chwili. Rób, co chcesz, Gab. Porwał torbę i skierował się ku drzwiom wyjściowym. Gaby poszła za nim, zakutana w wyszywany zodiak. - Nie zapomniałeś o czymś, Shepard? Zatrzymał się jak rażony gromem. -Jezu Chryste, tak! Odwrócił się, ale nie pocałował jej, jak się spodziewała. Wyglą- dał jak człowiek, który właśnie ma poprosić o wielką przysługę. - Czy jesteś ciągle na urlopie, który T. P. dał ci za Foa Mulaku? - Co chcesz, żebym z tym zrobiła, Shepard? Wziął głęboki oddech. - Zupełnie zapomniałem. Zupełnie. Trzeba, żebyś pojutrze pojechała na lotnisko Kenyatty i odebrała moich chłopców z sa- molotu z Los Angeles. - O Boże, Shepard! - Zawsze przyjeżdżają o tej porze roku. Na wybrzeżu w Ki- kambala, nieco na północ od Mombasy, jest chatka. Zabierz ich tam, klucz dostaniesz w moim biurze. Możesz to zrobić, Gaby, to tylko kilka dni. - Kilka dni? - Najwyżej tydzień. - Shepard... - Dziękuję, Gaby. Wiedziałem, że mogę ci zaufać. Drzwi zatrzasnęły się, ucinając wszelkie możliwe komentarze. 34 Wideodziennik Gaby 17 sierpnia 2008 Umarłam i poszłam do piekła. Ludzie sądzą, że dziennikarstwo jest trudne. Dziennikarstwo oznacza uganianie się tu i tam, uciekanie przed pościgiem azer- skich żołnierzy, izolatki i konieczność tłumaczenia bankom, dlacze- go się podpaliło bardzo drogi 4x4, na który udzieliły ci kredytu, przejażdżki z pomocnikami szeryfów, wdzieranie się na przyjęcia wyższych sfer, życie pod presją humorów T. P. Costella, latanie na koniec świata w chwilę po otrzymaniu wiadomości, nigdy dość snu, ale zawsze koniecznie świetny wygląd przed kamerą, zawsze za du- żo kawy i nigdy wystarczająco seksu oraz regularnych posiłków... Co to są regularne pory posiłków? Papierosy to są pory posiłków. Dziennikarstwo to małe piwo. Rodzicielstwo to jest duży problem. I długotrwały. I niewdzięczny. I nie ma tu wyłącznika, przycisku z napisem pauza, przewijania taśmy ani kontroli głośności. To jest moja sypialnia w weekendowej chatce UNECTA w Ki- kambala. Wilgotność na zewnątrz sięga około dziewięćdziesięciu trzech procent, gorąco jak diabli, wiatr szumi w koronach palm, fale rozbijają się o rafę, a wszystkie pełzające po nocy stworzenia wyruszyły na żer. Włącznie z naprawdę wielkimi czarnymi krocio- nogami o czerwonych odnóżach. To ja - kryję się pod moskitierą. Nie przed moskitami. Ani też przed naprawdę wielkimi czarnymi krocionogami o czerwonych odnóżach, chociaż jeśli któryś wlezie do pokoju, będę musiała podjąć jakieś działania. Chowam się przed synami Sheparda. To prawdziwie szatański pomiot. Zaraz zapalę papierosa. Od czego zacząć? Powtórki lekcji w hali przylotów na Kenyat- ta. Cześć, wy jesteście Fraser i Aaron, prawda? Waszemu tacie jest naprawdę przykro, że nie mógł wyjść po was, dlatego poprosił mnie, żebym się wami zajęła, zabrała do Mombasy i zapewniła świetne wakacje. Mam na imię Gaby. Mieszkam i kocham się z wa- szym tatą. Powtarzałam to w kółko i w kółko, a informacje na tabli- cy przylotów zmieniały się, aż pokazało się: WYLĄDOWAŁ i wtedy umiałam to na pamięć, a oni przeszli przez drzwi biura imigra- cyjnego i nie mogłam sobie przypomnieć ani słowa. Moje imię — tyle mniej więcej się dowiedzieli. Kim jestem - zapewne się domy- ślili. Dorosłość wymazuje z pamięci te banalne, ale istotne szczegó- ły związane z faktem bycia dzieckiem, takie jak ciągła potrzeba chodzenia do klopa, nieustanny apetyt i to, że czas płynie dziecku wolniej niż dorosłemu. Powinnam była dopilnować, żeby się wysi- kali na lotnisku. Powinnam była kupić im coś do zjedzenia w ba- rze. A ja po prostu zgarnęłam ich, zmęczonych lotem, do landcru- isera i znaleźli się za rzeką Athi, zanim zdążyli się zorientować, na jakim są kontynencie, nie mówiąc już o tym, kim jestem ani dokąd ich zabieram. Drugi papieros. Aż tak źle. Starałam się. Naprawdę, Shepard. Próbowałam z nimi roz- mawiać, co nie jest takie proste, kiedy w każdej chwili jakaś uchodźcza koza może ci wyskoczyć pod koła, albo uchodźcze dziecko, albo nawet sam uchodźca. Cokolwiek mówiłam, było to z pewnością nie to, co trzeba. Jak lot? Opowiedzieli mi o tym, jak stewardesa, widząc dwóch chłopców podróżujących bez doro- słych, zabrała ich do kabiny pilota, żeby zobaczyli, jak piloci kie- rują samolotem. Moja najlepsza przyjaciółka jest pilotem w UNECTA, mówię na to. Ma na imię Oksana, lata na jednym z tych antonowów, wiecie? Naprawdę dobra przyjaciółka, co wy na to, że kiedyś was wezmę do niej w odwiedziny, a może ona zabierze nas ze sobą i zobaczycie, jak ona pilotuje samolot. Było- by świetnie, nie? Milczenie. Przegięłam. Próbuję o telewizji. Próbuję o grach komputerowych. Próbu- ję o książkach, komiksach, filmach, muzyce, przyrodzie. Próbuję o śmierci. Oni nie mają pojęcia, o czym gadam. Zapomina się o tym, jak wiele z tego, co kojarzy nam się z dzieciństwem, składa się z produktów kapitalistycznych przedsiębiorstw i przemijają- cych elementów kultury popularnej, które nie tłumaczą się z kra- ju na kraj, nie mówiąc już o pokoleniach. Kto to powiedział, że Wielka Brytania i Ameryka są dwoma narodami podzielonymi przez wspólny język? To będzie najdłużej trwające pięć godzin, ja- kie dziewczyna kiedykolwiek spędziła w 4x4. W pobliżu Katekani szosa przybliża się na milę do terminum. Starają się utrzymać główne połączenia z wybrzeżem otwarte tak długo, jak to będzie możliwe, podczas gdy inżynierowie z armii ke- nijskiej budują tymczasową drogę gruntową dziesięć mil na pół- nocny wschód stąd, ale nie jest to dobry pomysł. Turyści i wyciecz- kowicze tłoczą się wszędzie jak mrówki na pikniku, mając nadzieję ujrzeć, jak Tsavo West przekracza drogę, a może nawet rzucić okiem na kawałek Chagi. Wszędzie pełno przyczep, namiotów i bu- sów, zupełnie jak na Ayers Rock albo na festiwalu w Glastonbury. - To jest Tsavo West — mówię do chłopców, tak jakbym poka- zywała królika wyciągniętego z kapelusza. A to przecież robi wra- żenie, górując nad miastem namiotów, karawan i wszystkich tych przyglądających się ludzi. - Wasz tato kierował kiedyś tą stacją. - Wiemy o tym - mówi Fraser. - Był dyrektorem naukowym. - Wiemy o tym - mówi Aaron. - Zabierał nas tam wiele razy. Znamy tam wszystkich. Spróbuj potem zrobić na nich wrażenie wymienianiem uwag z ekipą SkyNetu, która ma obsługiwać przejście przez drogę. Na dodatek kierowca matatu, który próbuje ominąć korek na szosie, jadąc na skróty, dostaje się prosto pod lewą gąsienicę Platformy Pierwszej. W plątaninie metalu są jeszcze żywi ludzie; helikopter przywozi ciężki sprzęt do cięcia metalu z Voi. Tsavo West ma sys- tem manipulacyjny rzeczywistości wirtualnej wart milion dolarów, ale nie potrafi wyciągnąć ofiar z wraku. Przysięgłabym na wszystkie świętości, że w tłumie zobaczyłam Keanu Reevesa z aktualną przyboczną panienką w obowiązkowym khaki i superbutach. Próbuję pokazać go chłopcom, ale Aaron patrzy na niewłaściwą osobę, a Fraser oświadcza, że Keanu Reeves jest niekumaty. Nie jestem pewna, czy to dobrze, czy źle. Z całą pewnością najbardziej niewłaściwą rzeczą byłoby zapytać. Potem jedynymi słowami, jakie słyszałam aż do Mombasy, gdzie musiałam ich spytać, jak się dostać na most Nyali, było: „Chcę do łazienki". Za to kilka razy. Dlaczego Bóg dał męskim pę- cherzom rozmiar orzeszka ziemnego? Oczywiście oni znają skręt z głównej drogi w Kikambala i wie- dzą, które rozgałęzienie śladów na piasku między palmami prowa- dzi do chatki. Chłopcy biegną po schodach, jakby to było Naresz- cie w Domu, a ja odklejam majtki od siedzenia, do którego się przykleiłam, i wlekę się do chatki, marząc o drinku, papierosie, ła- zience i dziesięciu latach odosobnienia - czy nie dostaje się tego za mord na nieletnich? A chłopcy już są w kuchni i patrzą na mnie z tym pogardliwym, ale oskarżycielskim wydęciem ust, które, jak dzieci instynktownie wiedzą, poraża dorosłych poczuciem wi- ny, i mówią, że są głodni i gdzie jest jedzenie. -Jedzenie? - pytam.Jedzenie? No i idziemy pół mili plażą, wspinając się na powalone pnie palm i grzecznie acz stanowczo odmawiając sprzedawcom muszli i ciekawostek, do miejsca, które chłopcy znają jako Kikambala Continental Dining Room, gdzie ryb nie ma, owoców morza nie ma, omletów nie ma, sałatki prawdopodobnie nie ma, ale na pew- no jest stek, a tak naprawdę jedyną rzeczą jest curry- i ku ogólne- mu zaskoczeniu pojawia się ono w komplecie z chappatis, chut- neyem, pilawem, jarzynowym sambal, dhal i czymś tak ostrym, że do dziś mam pęcherze na dziąsłach, a wszystko to za równowar- tość półtora dolara od łebka. Zamawiam colę, ale Fraser mówi, że gdy są na wakacjach, tato traktuje ich jak dorosłych mężczyzn i dostają piwo. Nauczyłam się już nie spierać z nimi, więc zamawia- my heinekeny dla wszystkich. I są na tyle duzi, że sami potrafią położyć się do łóżek, dziękujemy bardzo. Potrzebuję cię, Shepard! Zapalam papierosa numer trzy, cho- wam się za moskitierą, gadam do tej głupiej kamery, modląc się: Boże, błagam, powiedz mi, co możemy robić jutro? Nie wytrzy- mam tygodnia w ten sposób. Czy ty to zrobiłeś celowo, draniu? * * * Drzwi się otwarły. Gaby podskoczyła i wysunęła głowę spod moskitiery. - Aaron? Miał na sobie plażowe szorty, kolorowe klapki i absolutnie fantastyczną mała japońską yukataw bambusowe wzory. - Czy z nami jest coś nie w porządku, Gaby? Mówił jak miniaturowy Shepard. Modulacja głosu, wyraz twa- rzy, akcent. Jimmy Stewart, następne pokolenie. - Co masz na myśli? - Cały czas mówisz tak, jakbyś była zła. -Jak? - Właśnie tak. Jakbyś była wściekła na nas albo na coś innego. - Nie jestem zła, Aaron. Lubię ciebie i Frasera. Na razie nie wiem o was wiele, ale to co wiem, jest w porządku. Czy chodzi ci o mój akcent? Może to przez niego wydaje ci się, że jestem cały czas zła? Po prostu tak mówią ludzie tam, skąd pochodzę, my 0 tym nie myślimy, ponieważ wszyscy tak mówimy, ale zgadzam się, wyobrażam sobie, że może to brzmieć szorstko i urywanie 1 mogłeś myśleć, że jestem zła.* Ale nie jestem. Po prostu tak mó- wię. W porządku? -OK - Dobra, początek nie był najlepszy, wiem o tym. Nie jestem szczególnie dobra w te klocki, męskie sprawy, to wszystko. Ja też nie bawię się świetnie. Chciałabym, żebyśmy się wszyscy jakoś do- gadali, ale po prostu nie wiem, co z wami robić. Może wy mogli- byście mi podpowiedzieć, co chcielibyście robić, pomóc mi tro- chę. - Aha — powiedział Aaron. - Chcielibyśmy pływać wcześnie ra- no. To jedna z tych rzeczy, które lubimy tu robić. Lubisz pływać? *Akcent północnoirlandzki - z charakterystyczną pytającą intonacją - faktycznie brzmi dla wielu innych anglofonów arogancko (przyp. tłum.). - Uwielbiam. -Jest jeszcze coś, na co mamy ochotę, ale tato jeszcze o tym nie wie, bo dopiero się uczymy. - Co to jest? - Pitka nożna. W głowie Gaby McAslan cały tłum na Old Trafford powstał i wydal okrzyk radości. - To jest coś, co ja też bardzo lubię. - Naprawdę? - Naprawdę naprawdę. Jest coś, w czym mógłbyś mi pomóc, Aaron. -Co? Popatrz na niego, jak stoi tam w tych klapkach i yukata, pomy- ślała Gaby, i wybacz mi zdradę zawartą w tym pytaniu. - Czy wiesz, jak twój tato ma na imię? Co oznacza to T? - Wiem - odpowiedział Aaron z powagą. - Ale musisz mi przyrzec, że jeśli ci powiem, nie powiesz za nic w świecie nikomu innemu, nawet tacie. - Przyrzekam. Z ręką na sercu. I powiedział jej, co oznacza T, a Gaby McAslan dotrzymała obietnicy i nie wygadała się do końca życia. 35 Zapłacił za taksówkę i skierował się ku dochodzącym znad morza głosom. Grali w piłkę nożną na twardym piasku w pobliżu linii przyboju. Za bramki służyły im sterty koszulek. Spod osłony drzew Shepard obserwował, jak biegają i krzyczą. Po Rutshuru wydało mu się to zabawą aniołów. Poczuł, że odwrócił się plecami do ciemnego, wiszącego nad nim kontynentu i potwornych, nie- zrozumiałych rzeczy, które rosły w jego sercu, i spogląda ku trans- cendentnemu, kojącemu morzu. Chłopcy mieli na sobie tylko szorty, Gaby była w oliwkowym kostiumie kąpielowym z paskami na plecach. Na każdym policzku wymalowała smugi jaskrawoniebieskim kremem. Chłopcy wyryso- wali kremem barwy wojenne na nosach, brwiach i sutkach. Fraser odebrał piłkę od Gaby zdecydowanie nieczystym wślizgiem, obró- cił się i strzelił w stronę broniącego bramki Aarona. Minęła go, wciąż wznosząc się w górę. Aaron pobiegł, żeby ją złapać, płosząc białe mewy przed sobą, a Gaby i Fraser odtańczyli w tym czasie ta- niec zwycięstwa, szurając stopami po piasku i krzycząc „Uch, ach, Cantona; tak uch-ach Cantona". Shepard stał zahipnotyzowany niebieskimi pasami tańczącymi na siedzeniu Gaby. - Tato! Aaron uderzył w niego jak z dobrze odbitego karnego. Nie widział go, gdy nadchodził po piasku. Piłka potoczyła się w stronę wody. Pozostali zatrzymali się w połowie tańca wojennego i pod- biegli. - Wcześnie wróciłeś - powiedziała Gaby. - Upadły Anioł nie zajął ci tyle czasu, ile się spodziewałeś? Shepard skrzywił się, jakby rozdrapała jakieś wewnętrzne bli- zny. - Można tak powiedzieć. Jego synowie krzykiem domagali się uwagi. Porwał ich w ra- miona. - Nieźle sobie radzisz - powiedział do Gaby. - Kalifornijczycy powiedzieliby, że odkrywam w sobie we- wnętrzne dziecko. Ja nazywam to zabawą. - Tato! — krzyknął Aaron. — Gaby nauczyła nas piłkarskiej pio- senki! Na melodię „Gwieździstego Sztandaru" zaczął wyśpiewywać „Ryan Giggs, Ryan Giggs, Ryan Giggs, Ryan Giggs, Ryan Giggs, Ryan Gi-igs". Od tego momentu było świetnie. Po południu w maskach i płetwach wyszli na spacer po rafie. Gaby udawała, że jest przerażona opowieściami chłopców o wę- żach morskich owijających się wokół nóg i gryzących tak, że puch- niesz i czerniejesz, a twoja twarz wybucha w pół minuty. W chacie nadal nie było żadnego jedzenia, wieczorem poszli więc znów do Continental Dining Room w Kikambala. Kelner Giriama dał im specjalny stolik na werandzie, skąd mogli widzieć i słyszeć morze, pić heinekena i śmiać się, ile dusza zapragnie. Chłopcy byli zbyt podekscytowani, żeby iść do łóżek, a ponieważ w tym zakątku nie istniała telewizja ani nawet radio z Głosem Kenii, zdecydowali, że każdy przygotuje jakiś imprezowy numer. Na początek Shepard odśpiewał układ okresowy na melodię „I Am the Very Model of a Modern Major-General" Gilberta i Sullivana. Zakończywszy in- formacją, że to są wszystkie pierwiastki, o jakich wiadomo na Ha- zardzie, a jeśli są jeszcze jakieś, to nie zostały od-kry-y-te, dodał: „prawdę mówiąc, jest ich około trzydziestu, ale większość z nich to tylko liczby". - Plus fulereny - powiedziała Gaby. - To nie są pierwiastki - oświadczył Aaron. Chłopcy grali z Gaby w stare gry słowne, w których musiała odgrywać rolę ofiary. Te gry zna każdy, ale mimo wszystko Gaby przez nie przeszła. Potem Shepard i chłopcy, szurając niezgrabnie nogami, wykonali „In the Mood", ale zapomnieli słów i skończyli na da-da-da da-dada da-da-da dadada. - Twoja kolej - powiedział Aaron do Gaby. Między rupieciami pozostałymi po poprzednich lokatorach, z czego większość była albo alkoholiczna, albo narkotyczna, albo pornograficzna, Gaby odkryła starą hiszpańską gitarę. Przestro- iła ją z dziwnej harmonii afrykańskiej. Usiadła na wiklinowej sofie, założyła włosy za lewe ucho i zaśpiewała najpierw starą irlandzką piosenkę o tęsknocie za miejscami, w których teraz stoją farmy, wraki samochodów, parkingi dla przyczep i wakacyjne domki typu hacjenda. Potem zaśpiewała piosenkę, którą zawsze bardzo lubiła, 0 wszystkich kłamstwach, jakie mężczyzna opowiada kobiecie, 1 o wolności, którą ona wreszcie odnajduje, gdy odchodzi od nie- go. Mężczyźni milczeli dłuższą chwilę, gdy skończyła. A potem Shepard powiedział: - Nie wiedziałem, że umiesz... - Mój tato jest zdania, że każdy cywilizowany człowiek powi- nien umieć gotować, rysować, grać na instrumencie i czysto śpie- wać - odrzekła Gaby. - Razem z siostrami tworzyłyśmy zespoły so- ulowe. Wkładałyśmy krótkie czarne sukienki i śpiewałyśmy klasykę z Motown do taśmy karaoke. - No dobra, żołnierze - oznajmił Shepard. - Do łóżek. Wcze- śnie rano przypływa łódź rybacka. Wyszli bez słowa protestu. Później, kiedy światło księżyca wpadające przez osłonięte ża- luzjami okno zamieniło moskitierę w pawilon blasku, Gaby po- wiedziała: - Twoi synowie są w porządku, Shepard. - Taak, pewnie że są, no nie? Wiem, że postępuję niewłaści- wie: nie powinno być takiej komitywy, nie powinni pić piwa, nie powinni gapić się na ciebie w tym kostiumie kąpielowym - a robią to, możesz być pewna. Są po prostu dziećmi i powinienem im po- zwolić być dziećmi. Za każdym razem obiecuję sobie, że będę po prostu tatą, a nie żadnym królem Dzikiego Zachodu albo Indianą Jonesem, ale potem na nich patrzę, a oni na tyle zasługują, i chcę, żeby mieli to wszystko, co ja mam, widzieli to, co ja widzę, dotyka- li tego, czego ja dotykam, słyszeli to, co ja słyszę, smakowali to, co ja smakuję, czuli to, co ja czuję. - Gapili się na to, na co ty się gapisz. Leżeli przez pewien czas koło siebie w wielkim hebanowym łożu, które zostało przywiezione łódką dhowz Pemby ze sto lat te- mu. - Gaby. - Shepard. - Co wiesz o Upadłym Aniele? Gaby wychyliła się z łóżka, żeby wziąć papierosa z paczki leżą- cej na wiklinowym stoliku. - To plan przechwycenia, odizolowania i przebadania poci- sku biologicznego, zanim zdąży wypuścić swoją zawartość. - Skąd to wiesz? Wydmuchała dym w lśniący wierzchołek baldachimu. - To sprawa bezpieczeństwa. Pomiędzy mną i moimi źródła- mi. Gdzie zatem spadł anioł? - W Zairze. We wschodnim Zairze, w miejscu o nazwie Rut- shuru. Wiedzieliśmy, że nadlatuje, gdyż śledziliśmy go w kosmosie przez wiele tygodni, ale nie mogliśmy przewidzieć, gdzie spadnie. Nigdy nie ma pewności ze względu na hamowanie w atmosferze. -Wiadomo tylko, że granica błędu wynosi około półtora stopnia szerokości geograficznej - powiedziała Gaby. - Na podstawie prawdopodobieństwa uderzenia wybraliśmy kilka miejsc w promieniu dwóch godzin lotu; dzięki temu, jak po- cisk zaczął spadać, mogliśmy doprowadzić ruchome jednostki na miejsce. Wyszło na to, że uderzył w odległości pół godziny od ba- zy w Kilembe w zachodniej Ugandzie. Wszystkie jednostki prze- niosły się do Goma, gdzie ONZ zostawiła lotnisko i bazę uchodź- czą z czasów wojny domowej w Ruandzie. Helikoptery byty w po- wietrzu, zanim pocisk runął na ziemię, podniosły go, zanim ostygł. Zadzwonili do mnie do Nairobi i wsadzili do tupolewa. By- łem jedynym pasażerem. 1,8 macha tylko dla mnie. Można to na- wet polubić. „Skrzydlaty penis", tak Oksana nazwała ponaddźwiękowe transportowce. — Doleciałem tam, gdy wsadzali pocisk do kapsuły z gazami szlachetnymi. Założenie było takie, że memy, maszyny fulerenowe, czy jakkolwiek chciałabyś je nazwać, nie będą w stanie się namna- żać w obojętnej chemicznie atmosferze. Laboratoria były gotowe - inżynierowie przełykali bułeczki -jarzeniówki, moc, dmucha- ne kopuły, pod którymi naukowcy będą badać kapsułę. Widziałaś rękawicowe pudełka, do których wkładasz dłonie, żeby pracować w biologicznie niebezpiecznym środowisku? Poszliśmy jeszcze o krok dalej: mieliśmy pełne kombinezony połączone z zewnętrz- nym światem za pomocą pofałdowanych tuneli. Zespół ubrał się - to byli Francuzi, niezła ekipa, znałem nie- których z Tsavo i Tinga Tinga - i wyszedł. Otworzyli kapsułę dia- mentowym ostrzem; widziałaś schematy, więc wiesz, jak wyglądają pociski. Jak przedmioty, które znajdowałam wyrzucone przez morze na brzeg, pomyślała Gaby. Pojemniki na jajka, skrzynki na nasio- na albo skręcone komory i sklepienia muszli małży. Ale wyrzuco- ne przez głębsze i ciemniejsze morze niż to, które rozbijało się wokół mojego dzieciństwa. - Rozłożyli go jak podczas operacji medycznej lub rozbraja- nia bomby. To może jest lepsze porównanie. Każdy krok powolny, ostrożny, rozważny, wszystko wyjaśniane, nagrywane i zapisywane, zanim przeszli do następnego kawałka. Spędzili godzinę na opisy- waniu procesu przecinania i odkładania zewnętrznej powłoki ża- roodpornej. Analiza wykazała, że jest to rodzaj złożonego drewna polimerowego o pewnych cechach elastycznej ceramiki. Dosko- nały materiał operacyjny. Odkryli, że pancerz był we wczesnym stadium rozkładu: musi stać się porowaty, żeby umożliwić wydosta- nie się zawartości na zewnątrz. Wyobraź sobie pomarańczę: te podłużne komórki wypełnio- ne sokiem upakowane w segmentach, a będziesz miała obraz wnętrza pocisku. Tylko że on jest czerwony. Ciemnoczerwony, prawie karmazynowy. Wyjątkowo okropna, krwawa pomarańcza. Robiło się jasno, kiedy wyodrębnili pierwszą komórkę jako prób- kę. Każda była mniej więcej wielkości mojego palca wskazującego i kończyła się skomplikowanym kłębowiskiem światłoczułych włó- kien. - Zakończenia nerwowe? - zapytała Gaby. -Jak mózg, to masz na myśli? - Kombinacja komórek nasiennych i mózgowych. Kapsuły mogą programować własną zawartość, zmieniać charakterystykę memów, żeby wyprodukować różne formy. - Żadnych Wyłupiastookich Potworów mówiących: „Zapro- wadźcie mnie do waszego dowódcy". - Zeskanowaliśmy je, prześwietliliśmy promieniami Roentge- na i gamma. Cała struktura była jednorodna. Nie spodziewaliśmy się Wyłupiastookich Potworów. Z tego akurat się cieszę: byłem tam kimś najbardziej zbliżonym do dowódcy. Nie wiem, jak to się stało. Zielona jaszczurka przebiegła po ścianie i zawisła głową do dołu pod parapetem. - Może obojętna atmosfera nie była tak czysta, jak zakładali- śmy, albo inżynierowie spaprali robotę. Zorientowałem się, że coś nie gra, gdy zobaczyłem, że Dominique Ferjac miota się w swoim skafandrze jak ryba w sieci. Musiała spowodować przeciek, tlen atmosferyczny dostał się do neutralnej komory i fulereny zaczęły się namnażać. Po paru sekundach kombinezon wyglądał jak zro- biony z siateczki. Powinienem był już wtedy wyłączyć to wszystko, ale inni chcieli zapakować i wyciągnąć na zewnątrz jak najwięcej próbek. Nie przypuszczali, że to aż tak wybuchnie. Nikt z nas nie przypuszczał, że to aż tak wybuchnie. Mogliśmy wprawdzie przewi- dzieć taką sytuację, przecież to musi wyrzucać swoje zarodniki jak najdalej i jak najszybciej. Podczas gdy wyciągaliśmy Dominiąue z kombinezonu i pakowaliśmy ją do pojemnika dekontaminacyj- nego, powietrze dostawało się do obojętnej atmosfery, a kiedy osiągnęło pewne stężenie, kapsuła wybuchła jak gejzer. Jak pie- przony Old Faithful. Nasz namiot zrobił się czerwony. Bąbel uwię- ził zespól, słyszeliśmy przez radio, jak wołali, żeby ich stamtąd wy- ciągnąć, ale wszystko wokół nas się rozlatywało. Ostatnia rzecz, jaką usłyszeliśmy, zanim zerwała się łączność, a bąbel pękł, był czyjś krzyk: Sauve qui peut, sauve qui peut. Mało brakowało, a byłbym do nich pobiegł. Byłem już przy hermetycznej śluzie do zewnętrznego namiotu, kiedy jeden z ofi- cerów wycelował we mnie pistolet i oświadczył, że jeśli zerwę zam- ki kontaminacyjne, zastrzeli mnie na miejscu. To był pieprzony chaos, Gaby. Pieprzony chaos, ciągle nie mogę uwierzyć, że wszyst- ko rozsypało się tak szybko. W jakiś sposób wojsku udało się oczy- ścić teren, zanim bąbel wybuchnął, ale mimo to straciliśmy ze- spół, jednego Sikorsky'ego i Bóg wie ile sprzętu. Czy widziałaś kiedyś pożar trawy, Gaby, ogień, który porusza się szybciej, niż człowiek jest w stanie biec? - W Strangford Lough na równinie są takie przypływy. Wi- działam kiedyś, jak fale przegoniły jakiegoś nieszczęsnego psa. - Gaby patrzyła, jak dym skręca się w kółka nad jej nozdrzami. - Ciągle mam przed oczami łapy usiłujące walczyć z prądem i nos wystający nad wodę. Pamiętam właściciela, oszalałego, bo nic nie dało się zrobić. - To poruszało się właśnie jak taki przypływ - powiedział She- pard. - Pędziło jak ogień. I jak ogień pożerało to, czego dotknę- ło, pozostawiając wszystko za sobą zmienione. Bóg jeden wie, jak udało mi się dotrzeć do tupolewa, byłem ostatni. Ostatni na po- kładzie. Zatrzasnęli za mną drzwi i wystartowali. Dwadzieścia se- kund po tym, jak zaczęliśmy kołować, rozleciały się schodki. To było tak blisko. Z góry mogłem oglądać całe lotnisko: wyglądało jak któreś z tych zdjęć satelitarnych w pomniejszeniu, ta plama obrzydliwego koloru o milowej średnicy na tle zielonych wzgórz. - Dobrze się czujesz, Shepard? - Dobrze się czuję. Już tak. -Wyjął papierosa spomiędzy warg Gaby i włożył pomiędzy swoje. Gaby poczuła w sercu ukłucie dziw- nego erotyzmu. - Myślałem, że rzuciłem lata temu. Nigdy nie da się całkiem rzucić, prawda? Jak tylko przegrupowaliśmy się w Ki- lembe, wysłałem ekipę w kombinezonach skórnych po tych, któ- rzy przeżyli. Uratowaliśmy zespół. Są ciągle na dekontamie w Ki- lembe. Ale Dominique zmarła, Gaby. Nie żyje. Systemy filtrów i pomp powietrznych w jej pojemniku nawaliły. Udusiła się tam, Gaby. Sama. Uwięziona w ciemności. Nic się nie dało zrobić. - Nie powinieneś się obwiniać, Shepard. - Byłem starszym oficerem, a tylko biegałem tam i z powro- tem, machając rękami i krzycząc, podczas gdy Dominique Ferjac umierała. Nie wiedziałem, co robić, Gaby. Stało się coś, na co nie byłem przygotowany, i nie potrafiłem wymyślić żadnego rozwią- zania na poczekaniu. - Kto wie, co robić, Shepard? To jest obcy świat, który nie przestrzega naszych zasad i praw ani nie stosuje się do naszych re- guł zarządzania czy strategii badawczych. - To mi wcale nie pomaga. - To nie ma pomóc. To jest znak solidarności między jedną osobą pogrążoną po uszy w szambie a drugą. Ponieważ, można to tak ująć, mamy przynajmniej gwarancję świeżego gówna na co dzień. A tak poza tym, to powoduje raka. — Gaby zabrała mu papie- rosa, wypaliła aż po filtr i zgasiła na podłodze. Zwinęła się obok She- parda i przesunęła mu ręką po boku tak, jak lubił najbardziej, i cze- mu nie potrafił się oprzeć. -Jeśli tamto nie pomaga, to może to? Uśmiechnął się. - Troszkę. - A to? - Zrobiła coś, co lubił jeszcze bardziej i ledwie mógł wytrzymać. - Lepiej. - A to? - Dotknęła go ustami tak, jak chyba lubił najbardziej. - Najlepiej! -Jęknął, ujął jej długie włosy w dłoń i przycią- gnął delikatnie jej głowę tak, żeby popatrzyła na niego. -Jest coś jeszcze. Twój przyjaciel Peter Werther. On miał rację. Chaga zna nas od bardzo dawna. W próbce, którą udało nam się uzyskać z pocisku Rutshuru, znaleźliśmy ludzkie geny. A raczej protoludz- kie geny. Różnią się od naszych kilkoma niewielkimi, ale istotny- mi chromosomami. Zrobiliśmy analizy linii genetycznych, żeby prześledzić to wstecz, i wychodzi na to, że mamy przed sobą geny australopiteka, przodka Homo sapiens, który żył i umierał na rów- ninach wschodniej Afryki od czterech i pół do czterech milionów lat temu. - No to mamy Lucy! — powiedziała Gaby, kładąc głowę na je- go brzuchu. - No to mamy Gaby! — powiedział Shepard i przesunął jej głowę z powrotem w miejsce, w którym tak bardzo lubił, żeby ją trzymała. 36 Samolot zabrał ich i okazało się, że przy stole jest za dużo miejsc, w pralce za mało par szortów, a tylne pasy bezpieczeństwa w mahindrze wydały się zbyt porządnie i ciasno zwinięte, i zbyt rzadko używane. Shepard był niepocieszony. Ostrzegał ją, że tak będzie, ale nie pomogło to żadnemu z nich. Gaby też była niepo- cieszona. To były najlepsze dni. Nurkowanie na rafie. Walka o ostatnie chapatd podczas kolacji. Futbol na białej koralowej plaży o zachodzie słońca. Targowanie się o okropne antyki na targach w Mombasie. Nauka sztuczek i odkrywanie tajemnic tro- pikalnych owoców. Do Mary. Do biura SkyNetu, gdzie Gaby wy- czuła coś przesadnie przyjaznego i uśmiechniętego w twarzach za biurkami. Zwłaszcza w twarzach kobiet. Gaby nie przyprowa- dziła Sheparda i jego synów jako trofeów zwycięstwa seksualne- go, nie zdawała sobie sprawy, że brała udział w podboju, ale wy- obrażała sobie, że szepty za jej plecami roznoszą się jak zarazki. W ostatni wieczór w Elephant Bar, gdzie Oksana i wszyscy Sybe- ryjczycy, którzy nie mogli się upić, postawili chłopców na stole, wypili toasty na ich cześć i obnosili ich na ramionach wokół ba- ru, śpiewając „Consider Yourself' z „Olivera". Syberyjczycy, któ- rzy nie mogli się upić, byli w świetnym nastroju do odgrywania musicali. A potem wyjechali i nic już nie było takie dobre. Gaby i She- pard kłócili się w brzydkim apartamencie Sheparda jak dwa koty dzielące wspólną miskę najedzenie, aż wreszcie on pojechał do Zairu, żeby usiłować ocalić co się da z niewypału w Goma, a ona wróciła na Tom M'boya Street, żeby przekonać się, że do szeptów dołączyły spojrzenia, pomruki i małe grupki, które zawsze rozpa- dały się, gdy przechodziła w pobliżu. Na jej wideofonie pojawiały się złośliwe karteczki; gdy wracała z toalety, na ekranie swojego komputera znajdowała chamskie animacje z sobą i Shepardem w rolach głównych. Nikt nie przyznawał się, gdy wstawała i rzuca- ła oskarżenie wszystkim w pokoju. Kobiety - nawet jej niedawna wspólniczka Ute Bonhorst - ledwie ją zauważały, a większość męż- czyzn spoglądała na nią ze skrywanym niesmakiem, jak na trędo- watego w sklepie ze słodyczami. Afrykańczycy traktowali ją jak do- tychczas, Jake Aarons byt tak samo koleżeński i trzymał się na dy- stans jak zawsze, a T. P. Costello stronił od drobnych spraw biuro- wych. Abigail Santini robiła, co mogła, żeby sprawiać wrażenie przyjacielskiej. Dostrzegając źródło tej zarazy, Gaby przygotowała zemstę. Wiedziała, że znajdzie ich przy konkretnym stoliku w Thorn Tree: T. R, Jake'a, Mohammeda Siriye z redakcji, Abigail. Musia- ła mieć świadków. Zamówiła drinka przy barze i dosiadła się do nich na patio. Skinienia głów. Powitania. - Czy to nie jest twoja poprzednia gospodyni, tam przy szafie grającej? - zapytała Abigail Santini. — Ta Somalijka? - Rzeczywiście, to ona - odpowiedziała Gaby. Pomachała rę- ką. Miriam Sondhai pomachała do niej, udając zaskoczenie. - Kim jest ta biała kobieta obok niej? Ta w lesbijskich ciu- chach? Gaby wzruszyła ramionami i pociągnęła łyk. - Zapewne przyjaciółka. Zaraz się dowiesz, pomyślała. Kiedy Abigail wstała, żeby wyjść do toalety, Gaby wzięła torebkę i poszła z nią. Miriam i Oksana opuściły swój stolik moment później i podążyły za nimi. Zaczeka- ły, aż Abigail wyjdzie z kabiny. Wszystko potoczyło się bardzo szyb- ko. Oksana chwyciła prawą rękę, Miriam lewą. Gaby pochyliła ją nad umywalką i podniosła jej głowę do góry, tak żeby widzieć obie twarze w lustrze. - Musisz zrozumieć, że jestem z Shepardem dlatego, iż jest, kim jest, a nie dlatego, że może coś dla mnie zrobić - powiedzia- ła Gaby. - Wiem, że możesz mieć problemy z takim sposobem my- ślenia, ale powinnaś się postarać. To może naprawdę zmienić twój pogląd na życie. Powinnaś ponadto zrozumieć, że ja nie zazdrosz- czę rzeczy, których nie mogę dostać. Wiem, że ty długo obnosiłaś swoje cycki przed Shepardem, ale odnoszę wrażenie, że nie jesteś w stanie pojąć, że mężczyźni są inteligentni, że potrafią wybierać, że nie są tylko penisami zaopatrzonymi w motorki pozwalające im dostać się do następnej dupy. Jeśli Shepard miałby na ciebie ochotę, to twoja bielizna znalazłaby się w jego koszu z praniem, ale on nie miał ochoty, i tam jest moja bielizna, i tak już zostanie. No, skoro już przeszłyśmy przez dwa pierwsze punkty, możemy zająć się trzecim. Nie opowiadaj za plecami ludzi, że są bezmó- zgimi, opętanymi seksem poszukiwaczami skarbów, którzy nie cof- ną się przed niczym, żeby wypieprzyć sobie dobry reportaż. Ponie- waż wszystko, co mam, zawdzięczam własnym umiejętnościom, własnemu potowi i sprytowi. Nie jestem nikomu nic winna. Jeśli czegoś chcę, to biorę to. Jeszcze ostatnia rzecz, którą musisz zro- zumieć: pochodzę z Celtów, a my wolimy bezpośrednie działania od szeptanych intryg. Jeśli coś nas wkurzy, musimy zrobić z tym porządek. A jesteśmy ludźmi o bardzo, bardzo długiej pamięci i bardzo, bardzo krótkiej cierpliwości. To by było tyle. Mowy się skończyły. Pora na działanie. Wyjęła z torebki elektryczną maszynkę do golenia. - Nie odważysz się! - krzyknęła Abigail Santini. - Nie? Jestem zielonooką dziewczynką T. P., jestem pod ochroną. Włączyła maszynkę i wygoliła piękny szary pas od karku przez czubek głowy Abigail aż po czoło. Miękkie czarne loki opadły na podłogę łazienki. Abigail Santini próbowała się uwolnić, klnąc ostro po włosku, ale Miriam i Oksana trzymały ją mocno. Gaby podziwiała swoją robotę. Z początku zamierzała ogolić wszystko, ale pasy układające się we wzór brytyjskiej flagi satysfakcjonowały ją jeszcze bardziej. Abigail Santini będzie zmuszona zgolić resztę sama. Oparła głowę swojej nieprzyjaciółki o brzeg umywalki i przygotowała broń do drugiego cięcia od ucha do ucha. Dłoń w rękawiczce powstrzymała jej rękę. Wierzch rękawicz- ki był ponabijany ćwiekami. Na palcach widniały srebrne pierście- nie. Dłoń wyjęła maszynkę z ręki Gaby i wyłączyła ją. Damska toa- leta była pełna młodych czarnoskórych kobiet w poważnie wyglądających skórach. - Zostawcie nas same - powiedziała ubrana w skóry dziewczy- na, która powstrzymała zemstę Gaby. Abigail Santini odwróciła się w drzwiach z ostatnim nienawistnym przekleństwem. Kobieta w fartuszku i ochraniaczach na kombinezonie w paski wypchnęła ją mało delikatnie do baru. Szmer rozmów przy stolikach natych- miast ucichł. - Ja zostaję z moją przyjaciółką - oświadczyła Oksana. - Wszystko w porządku - powiedziała Gaby. - Obiecuję. Oksana i Miriam wyszły. Dziewczyny przybrały pozy odpo- wiednie do swych strojów. Do damskiej toalety wszedł Haran. A ra- zem z nim najgrubsza czarna kobieta, jaką Gaby kiedykolwiek wi- działa. Miała na sobie obszerną suknię kanga zadrukowaną scena- mi z historii politycznej Kenii, co sprawiało, że wyglądała na jesz- cze grubszą. Ojciec narodu M'zee Jomo Kenyatta wyglądał spomiędzy fałd jej turbanu. - Wasze negocjacje pokojowe postąpiły do przodu od nasze- go ostatniego spotkania — powiedziała Gaby. Haran uśmiechnął się nieznacznie i poklepał jedną z ubranych w skóry dziewcząt swoją laską. Wyszła, żeby objąć posterunek przed toaletą. - Mombi i ja doszliśmy do wzajemnego porozumienia. W tym momencie jesteśmy na etapie asymilacji i racjonalizacji naszych działań i klientów. Wielka kobieta milczała. Miała przepiękne oczy. Nie powinny być takie piękne, pomyślała Gaby. Powinny być świńskie i zimne, ukryte w fałdach tłuszczu. - Dziesięć strzelanin z samochodów w ciągu dziesięciu dni nazywacie asymilacją i racjonalizacją? - zapytała Gaby. Mombi za- śmiała się cicho, ale nadal się nie odzywała. - Zabijamy tych, których należy zabić - odrzekł Haran. - Te chamy zaśmiecają ulice, a zatem jest to usługa dla społeczeństwa: czynimy miasto bezpiecznym dla uczciwych obywateli. - Oparł się o krawędź umywalki i huśtał się wsparty rękami o główkę swojej la- ski. -Jeśli chodzi o naszą umowę. Udało mi się poczynić postępy w sprawie obu twoich próśb. Wydaje się, że oba tropy prowadzą w to samo miejsce. - Dwunasta Jednostka? Peter Werther jest tam, gdzie Wil- liam? - Zabrali go tam prosto z komuny Co Powiedziało Słońce. To wyczerpuje warunki naszej umowy. Wiedząc jednak, że nie wy- starczy ci potwierdzenie, iż go zabrano, i informacja dokąd, prze- prowadziłem dalsze śledztwo dotyczące natury tej Dwunastej Jed- nostki. - Co doliczasz do rachunku. Haran uśmiechnął się. Na jego znak jedna z dziewcząt Mom- bi rozłożyła PDU na półce koło umywalki. Na ekranie pokazała się zielono-biała siatka architektonicznej animacji CAD. Wyglądało to jak ułożone jedna nad drugą trzy romantycznie niepraktyczne koliste stacje kosmiczne z „2001 Odysei kosmicznej", obracające się powoli w ciemnozielonej cyberprzestrzeni. Gaby pochyliła się nad monitorem, usiłując odcyfrować skalę i opisy. Na wierzchołku środkowej osi umieszczono maleńkie pudełeczko. Wiedziała, co to jest, toteż cała konstrukcja nabrała proporcji. - Schematy struktur podziemnych otrzymaliśmy z Centralne- go Urzędu Planowania w Nairobi - powiedział Haran. - Są znacz- nie bardziej podatni na argumenty niż UNECTA. - Niemożliwe. - Największa robota inżynierska w Kenii w ciągu ostatnich pięciu lat. Mogę ci pokazać szczegóły konstrukcyjne i kosztorysy. Robią wrażenie. -Jak mogli utrzymać w tajemnicy coś tak wielkiego? - To nie takie trudne, kiedy w kraju rządzi ONZ - powiedzia- ła Mombi. Jej głos był wysoki i melodyjny, kolejna niekonsekwen- cja w stosunku do jej olbrzymiego ciała. - Do czego to służy? — zapytała Gaby. Jakiejkolwiek ceny zażą- da od niej Haran, wydobycie na światło dzienne tej tajnej pod- ziemnej cytadeli będzie tego warte. - Tu właśnie natknęliśmy się na trudności - odrzekł Haran. - Działają tu inne protokoły i hasła niż w reszcie systemu. Moi operatorzy nie mogą uzyskać bezpośredniego dostępu. Wszystko wydedukowaliśmy, korzystając z drugorzędnych źródeł, takich jak dochody, księgowość, pobór mocy, logistyka. Z charaktery- styk inżynieryjnych, które otrzymaliśmy od firm budujących jed- nostkę, wywnioskowaliśmy, że została ona zaprojektowana jako samowystarczalne środowisko. Porównanie kosztów utrzymania z płacami wykazuje interesującą rozbieżność. Na liście płac jed- nostki jest pięćdziesiąt osób na pełnych etatach; większość z nich posiada kwalifikacje medyczne, co jest istotne. Ilość zaopatrze- nia, która znika w tym systemie, wystarczyłaby na kilkakrotnie więcej osób. - Ile razy więcej? - Mniej więcej sześć. Trzysta osób pod ziemią. Chodzą w kółko po tych okrągłych korytarzach, na zawsze w sztucznym świetle. Opalenizna Petera Werthera zniknie w świetle jarzeniówek. Dla niego będzie to po prostu kolejne dziwne miejsce. Dla Williama, który większość ży- cia spędził na wolnym powietrzu, w świetle słonecznym, bez ścian... Zmarnieje tam w rozpaczy, przekonany, że nigdy już nie pozwolą mu wyjść na zewnątrz. Jakie było jego doświadczenie z Chagą, że zabrali go i zamknęli w tych pokrętnych koryta- rzach? - Kim są ci ludzie? - spytała Gaby. - Nie wiemy. UNECTA nie prowadzi list. Pamiętaj, że to miej- sce nie istnieje. -Jak można ich stamtąd wydostać? - Ty nie dasz rady — odpowiedział Haran. — Nikt jeszcze stam- tąd nie wyszedł. Jak można wydostać ludzi z miejsca, w którym ofi- cjalnie ich nie ma? - Na zewnątrz wydostaje się tylko jedna rzecz - powiedziała Mombi. - Krew. Co trzy tygodnie pojemnik z dwustu osiemdzie- sięcioma trzema próbkami jest wysyłany przez kuriera do Zakładu Hematologii Narodowego Szpitala im. Kenyatty. - Wiemy to z dokumentów przewozowych - dodał Haran. — Jeden z moich chłopców ma krewnego, który pracuje w recepcji szpitala. Tak się to robi w Kenii, pomyślała Gaby. Przez krewnych zna- jomych lub znajomych krewnych. Oni mieli sieć informacyjną w tym kraju na długo przed tym, jak światowa pajęczyna rozpięła swoje jedwabne nitki nad całym globem. Krew. Dwieście osiem- dziesiąt trzy krople. - Która sekcja? - Sekcja Badawcza GAPU HIV 4 - powiedziała Mombi. Haran roześmiał się. Gaby nigdy wcześniej nie słyszała jego śmiechu. Brzmiał jak głos zdziczałego zwierzęcia żerującego na ulicach i w slumsach kolorowych dzielnic. - Przez tyle miesięcy mieszkałaś pod jednym dachem z od- powiedzią na tę zagadkę - powiedział. - Za szybko się wyprowa- dziłaś. - Człowiek Harana przejrzał dokumentację - powiedziała Mombi. - Zakład Hematologii GAPU zajmuje się próbkami od dwudziestu siedmiu miesięcy. - Testują je na HIV 4? - Na to wygląda. Jak powiedział mój partner, bardzo trudno jest się przedrzeć przez zabezpieczenia tych organizacji. Dotarli- śmy do granicy naszych możliwości poszukiwawczych. Teraz tyje- steś w najdogodniejszej pozycji, żeby poznać prawdę. Kiedy ci się to uda, mam nadzieję, że podzielisz się swoim odkryciem ze mną, ponieważ w przeciwieństwie do mojego przyjaciela Harana jestem kobietą, która kocha swój kraj. Haran zaśmiał się ponownie i wysunął swoją laskę do przo- du. Na ten znak watekni przeszły ku drzwiom, żeby osłaniać wyco- fywanie się z baru Thorn Tree. Wychodząc, Mombi skinęła głową w kierunku Gaby. Haran zatrzymał się na chwilę. - Twoja pozycja jest rzeczywiście wyjątkowo dogodna, Gaby. Prawda może być bliżej ciebie niż Miriam Sondhai. Jeśli dyrektor wykonawczy UNECTA nie wie, co się dzieje w jego własnej organi- zacji, to kto ma wiedzieć? Dotknął główką laski swojego plantatorskiego kapelusza i Ga- by została sama w damskiej toalecie. T. P. siedział przy stoliku najbliższym ulicy. Wszyscy pozostali już poszli. Nie wyglądał na szczęśliwą istotę. - Wiesz, że nie mogę na to pozwalać. - T. P., T. P., posłuchaj, to spisek... - Słyszałem to już wcześniej, Gaby. Dziennikarze są od prze- kazywania wiadomości. Nie powinni sami stawać się tematem wia- domości. To nieprofesjonalne. Nie obchodzi mnie, kto zaczął, ale nie pozwolę na to, żeby społeczność dziennikarska sądziła, że pro- wadzę stajnię kobiecych zapasów błotnych. To jest sprawa dyscypli- narna, Gaby. Mogę udać, że nie zauważam zabaw z uzbrojonymi watekni w damskim kiblu. Ale nie próbuj zmienić starszej redak- torki serwisu on-line w Sinead 0'Connor. - Pieprz to, T. P. -Jestem gotów darować ci tym razem, pod warunkiem że przekażesz miesięczną pensję na dowolną organizację pomocy uchodźcom. - O Jezu, T. P. - I chcę zobaczyć pokwitowanie. Nie miałbym też nic prze- ciwko przeprosinom na piśmie. Jesteś niebezpieczna, Gaby. Nie tylko dla siebie samej - to w końcu standard dla reportera w tych okolicach — ale dla każdego, kto się z tobą zetknie. - Zaufaj mi, T. P. Położył kilka szylingów. - Sęk w tym, że to niemożliwe. 37 Z anonimowej, wypożyczonej toyoty pick-upa Gaby McAslan obserwowała, jak postać w czerwonym dresie wychodzi z bramy i biegnie wzdłuż trawnika na poboczu. Pięćdziesiąt pięć minut. Zaczekała, aż kobieta skręciła w Ondaajte Avenue, i wysiadła z pół- ciężarówki. Boże, co będzie, jeśli ona ma nowy kod alarmowy? - pomy- ślała Gaby McAslan, idąc ceglanym podjazdem ku drzwiom fron- towym. Trzy. Osiem. Cztery. Cztery. Dwa. Siedem. Cztery. Dziewięć. Módl się. Obrót. Drzwi otworzyły się cicho, jak stary mahoń na dobrze naoli- wionych zawiasach. W porządku. Miriam Sondhai stanowiła wzór wielu cnót, ale nie mogłaby zostać patronką pamięci. Sku- piała uwagę na rzeczach ważniejszych niż liczby, które wyzna- czają nowoczesne życie. Jej karta płatnicza blokowała się co ty- dzień. Kiedy biegała przez parking przy Szpitalu Dentystycznym ku autostradzie Mandeli, na pewno miała kod drzwi wetknięty w kieszonkę na języku sportowych butów. Cały plan Gaby opie- rał się na założeniu, że Miriam była podobnie nieuważna, gdy chodziło o jej hasła dostępu do systemu Global Aids Policy Unit. Będzie teraz na długiej prostej w kierunku Nairobi. Pięć- dziesiąt minut. Ulubioną sceną Gaby w ojcowskiej kolekcji fil- mów Hitchcocka była ta, kiedy Grace Kelly w cudownej sukien- ce przeszukuje mieszkanie mordercy, podczas gdy Jimmy Stewart przygląda się bezradnie ze swego okna wychodzącego na podwórze. Uświadomiła sobie, że oglądanie to jedno, a robie- nie tego samego to zupełnie inna sprawa. Gdzie szukać? Segregator na biurku. Zbyt oczywiste. Ma złą pamięć, ale nie jest głupia. Z tego samego powodu odpada PDU. Torebka na wieszaku z drewna tekowego i rogów antylopy. Cała prawda w torebce. Teraz jest pewnie na wysokości hotelu Sirikwa, czekając na keepie-leftie na przerwę w ruchu. Czterdzieści pięć minut. Błyszczek do warg. Drobne monety. Znaczki. Karta postojowa na parking przed szpitalem. Klucze. Cudze rzeczy. Koperta z so- malijskim znaczkiem i pieczątką z Mogadiszu. Srebrny ołówek au- tomatyczny. Paracetamol. Święte nie potrzebują paracetamolu ani kobiecych artykułów higienicznych. Niewielki płaski notes, rogi wzmocnione skoczem. Na okładce mężczyzna o brązowej skórze z oczami obrysowanymi czarną kredką i z czarnym wąsem obma- cujący pod sukienką brązowoskórą kobietę z oczami obrysowany- mi czarną kredką, ale bez wąsów. „Kalendarzyk z Indyjską Sztuką Erotyczną". Święte z całą pewnością nie mają „Kalendarzyków z Indyjską Sztuką Erotyczną". Zaniosła książeczkę do stolika na kawę, przebiegła przez kart- ki z wspaniałymi tantrycznymi pozycjami i datami urodzin. Nie za- pomnij nad miniaturą przedstawiającą kobietę o oliwkowej karna- cji lizaną po wargach sromowych przez mężczyznę z palcami złożonymi w znak postawy duchowej. Poniżej długie kody złożone z liter i cyfr. Trzydzieści sześć minut. Dobiega do dużego skrzyżowania na początku University Road. Gaby wyciągnęła rozwijany monitor PDU i zaczepiła go na ra- mie. Plastikowo-ciekłokrystaliczny ekran zamigotał do niej ikon- kami startu. Stuknęła w touchpad i otworzyła kartotekę. Połącze- nie ze szpitalem im. Kenyatty uzyskała w kilka sekund. Rozpaczliwie potrzebowała papierosa. Przez fatalny moment o mało nie uległa pokusie. Kliknęła w Global AIDS Policy Unit. Pokazało się pytanie o hasło. Wstukała pierwszy z kodów w urodzi- nowej książeczce. Dostała się prosto do zakładu wirusologii. Jezu, Miriam, powinnaś być trochę bardziej ostrożna. W swoim czerwo- nym dresie z lycry biegasz po świecie pełnym ostrych zębów. Ko- lejne pytanie o hasło. Następny kod z listy. Niewłaściwe hasło. No to numer trzy. Niewłaściwe hasło. Pot na rękach. Trzy próby i wylatujesz. Czy mogę zaryzyko- wać, że kolejny kod na liście też jest błędny i uruchomi firewall? Pieprzyć to. Stawałam twarzą w twarz z azerskimi BTR-60 i bojowy- mi helikopterami hart. HBP37FFONLHJC162XC. Wcale się nie dziwię, że ona to zapisuje. Zwijany ekran wypełnił się ikonkami. Pokazał się pulpit Mi- riam. Odpowiedź może być tutaj albo w którymkolwiek z setek plików. Jak dotąd były tylko nitki i kłębki oraz adrenalina. Teraz czas na pracę, a kroki Miriam Sondhai na ulicach Nairobi służą za metronom. Gaby otworzyła menu wyszukiwania i wpisała KREW I/LUB PRÓBKI. ZNALEZIONO DWADZIEŚCIA DWA PLIKI - oznajmił PDU. Wybrała pierwszy z menu. Była to baza danych próbek kul- tur komórkowych z trwającego właśnie eksperymentu badającego zależność pomiędzy wirusem HIV 4 i materiałem jądrowym limfo- cytów T. Plik numer dwa. Miesięczne wyniki testów krwi zespołu. Jo- seph Isangere: potwierdzona reakcja na przeciwciała. Jezu. Plik numer trzy: grupy krwi i rejestr dawców organów. Plik numer cztery: zastrzeżony plik z wynikami testów krwi i moczu zespołu pod kątem narkotyków. Pozwolą ci sprawdzić, że ktoś złapał tę okropną chorobę, z którą pracują, ale ściśle tajne jest to, że ktoś bierze trochę sensimilli wieczorem, żeby zapo- mnieć o przeklętych wirusach i pracy. Dwadzieścia trzy minuty. Miriam Sondhai jest na autostradzie Uhuru, przebiega bitym poboczem obok kolejek na przystankach autobusowych i matatu: miasto po jej lewej ręce, spalony słońcem, okaleczony park po prawej. Piękna i płynna - taka, jaką Gaby oglądała pierwszego ranka z landcruisera T. P. Plik numer pięć. Sezamie otwórz się. Wpisy po testach HIV 4. Obiecujące. Ogromna baza danych. Piętnaście tysięcy rekordów. Gaby ustawiła parametry wyszukiwa- nia na KAJIADO, UNECTA, JEDNOSTKA 12. Wstrzymała od- dech, kiedy na rozkaz WYSZUKAJ KAŻDY weszła do szpitala. Nie myśl o tym, ile czasu zajmie transfer przez sieć komórkową na PDU, powtarzała sobie. Nie myśl o tym, że na końcu autostrady Uhuru Miriam Sondhai zawraca do domu. Nie myśl o tym, że przy każdym z wpisanych parametrów może być setka zabezpie- czeń, które zareagują na każdą próbę. Wyszukiwanie pod KAJIADO i JEDNOSTKA DWUNASTA nie dało rezultatów, ale UNECTA wypluła trzysta nazwisk. Niektó- re z nich zarejestrowano pod hasłem UNECTA ze względu na ad- res lub pracodawcę. Większość - dwieście osiemdziesiąt trzy - po- dawały UNECTA jako źródło odniesienia wpisu. - Wyświetl - szepnęła. Siedemnaście minut. Tykanie zegara, tupot stóp, ciężki oddech, walenie serca. Może skopiować dane na dyskietki, które ze sobą przyniosła, i być bezpieczna z powrotem u Sheparda, zanim Miriam Sondhai rozbierze się, żeby wziąć prysznic. Ale jeśli to nie są właściwe dane, będzie musiała jeszcze raz włamywać się do systemu szpitalnego. Sprawdź swoje źródło, zanim w to wejdziesz, Gaby. Tysiące gryzipiórków zajmujących się losami bogaczy powiedzą ci, że nie- cierpliwość była ich zgubą. Wyświetliła listę nazwisk. Naomi Rukavindi, dawniej z Moshi w regionie Kilimandżaro w Tanzanii - możesz być pierwsza. Fatalne zdjęcie przedstawiają- ce kobietę z wyrazem zaskoczenia na twarzy; ładne włosy, zęby wy- szczerzone w uśmiechu. Dane statystyczne dotyczące wieku i fi- zjologii, kilka punktów, które można otworzyć za pomocą hasła, płachty wyników testów na przeciwciała, wykresy aktywności limfo- cytów i odchylenia reakcji odpornościowych. Liczby na górze ekranu wskazywały, że jest to strona trzydziesta szósta z trzydziestu sześciu. Próbki co trzy tygodnie, powiedziała Mombi. Sto osiem ty- godni. Ponad dwa lata obserwacji postępów choroby, która zabi- ja w pół roku. Gaby nacisnęła ZNAJDŹ PIERWSZY i wiedziona ja- kimś instynktem zestawiła to ze stroną trzydziestą szóstą. Obliczenia, współczynniki, histogramy i wykresy zgadzały się ide- alnie. Przebiegła przez cały plik, graf po grafie. Nie było rozbież- ności. - Powinnaś już nie żyć, pani Naomi Rukavindi - szepnęła Gaby. Sprawdziła inne wpisy UNECTA. Pierwszy plik miał czterdzie- ści osiem stron, najkrótszy trzy. Żaden nie wykazywał pogorszenia stanu zdrowia. Nikt nie zmarł na zabójczy HIV 4. Twarz patrząca z tego najnowszego trzystronicowego pliku należała do Williama Bi, siostrzeńca szwagierki żony Tembo. Zerknęła na swój nowy zegarek. Pięć minut. Chryste. Wyciągnęła przyniesioną dyskietkę, ostrożnie wsunęła foliowe opakowanie do torebki, podczas gdy PDU formatował. SKOPIUJ PLIK - rozkazała i patrzyła, jak piasek przesypuje się w elektro- nicznej klepsydrze, wycbrażając sobie, że Miriam Sondhai biegnie Nkrumah Avenue wzdłuż siatki ogradzającej szkołę podstawową. A jeśli był mały ruch? Co będzie, jeśli nie zatrzymała się ani na skrzyżowaniu, ani na keepie-leftie? W każdej chwili na podjeździe z czerwonej cegły może się rozlec tupot biegnących stóp. Kopiowanie się zakończyło. Sprawdziła odciski palców na komputerze, zanim go wyłączyła. Nie zapomnieć o zwijanym ekra- nie. Jezu, on jest ciągle ciepły. Była już przy drzwiach, kiedy za- uważyła „Kalendarzyk z Indyjską Sztuką Erotyczną" na stoliku do kawy. Czy torebka była otwarta, czy zamknięta? Znając Miriam, za- łożyła, że zamknięta. Mahoniowe drzwi zatrzasnęły się ciężko. By- ła w połowie drogi do samochodu, kiedy przypomniała sobie o włączeniu z powrotem alarmu. Światełko Włączone zamrugało do niej. Minuta po czasie. Nadliczbowe minuty. Wsiadła do wypoży- czonego pick-upa, zapaliła motor i kiedy spojrzała we wsteczne lusterko, żeby ruszyć z miejsca, dostrzegła Miriam Sondhai wybie- gającą zza rogu Nyrere Avenue. Jedź, jedź, jedź. Zerknęła jeszcze raz w lusterko, skręcając w Ondaajte Avenue, i zobaczyła, jak Mi- riam skręca z chodnika na swój podjazd. Pięć papierosów i ćwierć butelki sakramentalnej wild turkey Sheparda powstrzymało drżenie jej rąk na tyle, że zdołała załado- wać dyskietkę do swojego PDU i otworzyć wykradzioną bazę da- nych. Ikonka zaproponowała przejrzenie listy. Piętnaście tysięcy wpisów w związku z HIV 4 w porządku alfabetycznym, poczynając od Aa, kończąc na Zy. Aa jak Aarons. Jake H. 38 Pierwszy strzał usłyszała, gdy potrząsnęła dzwoneczkami na zewnątrz frontowych drzwi. Jake Aarons miał bardzo piękne frontowe drzwi. Wymienił je na swój 4x4 z pewnym stolarzem Makonde na granicy między Tanzanią a Mozambikiem. Miały siedem stóp wysokości i siedem szerokości, a on wiózł je całą drogę powrotną do Nairobi na da- chu matatu. Jake uważał, że zrobił świetny interes. Nowy 4x4 ła- two kupić. A nikt w Nairobi nie miał takich pięknych drzwi. Ale te- go dnia nie podchodził do drzwi. Rozległ się drugi strzał. Gaby dała spokój dzwonieniu i obe- szła dom. Znalazła Jake'a Aaronsa stojącego po kolana w basenie mieszczącym się w kwadracie utworzonym przez skrzydła domu. Ubrany był tylko w szorty z czerwonym listkiem klonowym na le- wej nogawce. W lewej ręce trzymał butelkę teąuili, w prawej rewol- wer. Na brzegu basenu stało lustro wysokości człowieka. Gaby pa- trzyła, jak Jake pociąga z butelki, podnosi rewolwer i robi dziurę w odbiciu własnej głowy. W lustrze były już dwie dziury: w kroczu i na wysokości piersi. -Jake. Obrócił się, upuścił butelkę i wycelował rewolwer w nos Gaby. -Jezu, Jake! Butelka teąuili zabulgotała dwa razy i utonęła. Jake opuścił broń z westchnieniem. - Poszedł sobie, Gaby. Drań porzucił mnie. Zabrał moje pie- niądze, całe moje pieprzone pieniądze, mały sukinsyn. Spakował swoje rzeczy i poszedł sobie, zabierając moje pieniądze. Wykrzywił się w niemym krzyku i usiadł na kamiennym brze- gu basenu. Ręka trzymająca rewolwer zwisała mu między nogami. -Jak się dowiedziałaś, Gaby? - Tak mi przykro, Jake. - Nie, to mnie jest przykro. Jesteś na najlepszej drodze do niezłej kariery. Aż po naszego głównego korespondenta na wschodnią Afrykę, Gaby McAslan. Biegaj z wyrazami współczucia i liż tyłek bogatego starego wujka, żeby zrobił zapis w testamencie. - Podniósł rewolwer i wycelował go ponownie w Gaby. Sprawiał wrażenie, że nie jest w stanie go utrzymać. - Ale nie jest rozsądnie zastanawiać się nad przekupstwem faceta z bronią i niczym do stracenia w wypadku jej użycia. - Za kogo ty mnie masz, Jake? - Za najbardziej niebezpieczny rodzaj człowieka: manipula- tora mimo woli. Igrasz z życiem innych i nic na to nie możesz poradzić. Czujesz instynktowny pociąg do tych, dzięki którym możesz awansować. Nie wiesz o tym, rzecz jasna, i właśnie ta two- i ja kompletna niewinność sprawia, że absolutnie nie można ci się oprzeć. Ten nieszczęsny drań Shepard, z którym się pieprzysz - czy masz blade pojęcie o konflikcie lojalności, na jaki go nara- żasz? Oczywiście, nie masz. Nie masz najmniejszego pojęcia o tym, jakim potworem jesteś, kochanie, a ponieważ ja jestem kończącym się starym prykiem, który może mówić, co mu się żywnie podoba, będziesz musiała mnie wysłuchać i wyciągnąć z tego jakąś lekcję. - Poczekaj. T. P. nic o tym nie wie? Roześmiał się. - Ach, wygadałem się, nieprawdaż? Nikt nie wie oprócz cie- bie, mnie, szpitala i tego pieprzonego drania, który mówił, że zo- stanie ze mną na zawsze i nawiał z siusiakiem między nogami, jak tylko dowiedział się, co się stało z interesem Starego Bwanaja- ke'a. Gaby krzyknęła głośno i zakryła uszy, gdy Jake wystrzelił dwa pozostałe naboje w lustro. Ptaki zerwały się z terakotowego da- chu z trzepotem skrzydeł. - Chcesz poznać całą ironię tego wszystkiego? Pewnie nie chcesz, ale i tak usłyszysz. Nie zaczynałem jako czwórka. Zaczęło się od trójki, jak sądzę, złapałem ją gdzieś w pogotowiu dentystycz- nym, z którego byłem zmuszony skorzystać parę lat temu w Ugan- dzie. Bezpieczny seks? Napisałem o tym książkę. Kondomowe dziecię to ja. Ale bezpieczna dentystyka? O tym ci nie mówią. Ale do diabła z tym -jeśli stać cię na AZT, leki powstrzymujące i trans- fuzje przeciwciał, nie odmówią ci nawet polisy na życie z dawką trójki. Szpital ma na ciebie oko i mniej więcej co dwa miesiące biorą próbkę krwi, żeby mieć pewność, że wirus HIV 3 nie zmuto- wał w wariant HIV 4.1 wszystko było w porządku aż do ostatniego miesiąca. - Foa Mulaku. - Dostała tę robotę, ponieważ T. P. powiedział, że Jake jest chory. - T. P. wiedział o HIV 3. - T. P. wiedział od początku o trójce. Źle go oceniasz, Gaby. Jest to być może ostatni człowiek honoru w dziennikarstwie. Szpi- tal mnie wezwał: anomalia w białkach przeciwciał w moich prób- kach. W chwili gdy powiedzą „anomalia w białkach przeciwciał", jesteś martwy, ale nadziei porzucić się nie da. Szukasz znaków i cu- dów, wypatrujesz tęczy, liczysz ptaki na drutach lub małpy na drze- wach, dodajesz numery autobusów, żeby przekonać się, że wycho- dzi cokolwiek innego niż trzynaście, cokolwiek, co wydaje się nieść najdrobniejszą obietnicę. Przekupujesz Jezusa modlitwami i świeczkami, Allacha też, pod warunkiem że wykona zadanie. Na- wet bóstwa hinduskie w świątyni: tylko dajcie mi znak. A potem przychodzi list z prośbą o wizytę u doktora Singha, a równie do- brze mogliby ci powiedzieć w tym liście, że to jest czwórka i umar- łeś, ponieważ wtedy przynajmniej mógłbyś zastosować własne, pry- watne godzenie-się-z-tym, zamiast przechodzić przez sesje z Osobistym Doradcą w Cierpieniu, siedzącym ze złożonymi rę- kami i tym pieprzonym wyrazem twarzy krowy-spoglądającej-zza- -furtki, który rzekomo emanuje empatią i zrozumieniem. Jezu Chryste! A potem człowiek, do którego się zwracasz po prawdziwe współczucie i zrozumienie, ponieważ przez cały czas powtarzał ci, że cię kocha, że mu na tobie zależy, że zawsze będzie przy tobie, zawsze będzie ci pomagał i podtrzymywał cię, i dodawał ci sił, i po- niesie cię, gdy droga okaże się dla ciebie zbyt ciężka - i wszystkie te gówniane bzdury Jonathana Livingstona Seagulla o osobistym rozwoju - zostawia ci trzy linijki na kartce papieru na stole ku- chennym, oświadczając, że jest mu przykro, tak bardzo przykro, ale jego droga życiowa go wzywa. Droga życiowa! Zabiera pięć ty- sięcy moich dolarów, żeby dopomóc sobie w zbieganiu tą wybru- kowaną żółtą kostką drogą życiową! Jake rzucił rewolwer w stronę lśniącego szpaka siedzącego na posadzce i przypatrującego mu się z lekkim pochyleniem głowy. Ptak zaskrzeczał i wzbił się w niebo. —Jak zatem się dowiedziałaś? - zapytał Jake. - Dostałam się do bazy danych GAPU. - Raczej nie zrobiłaś tego legalnie. Kto wykradł to dla ciebie? Haran? On ma sytuację pod kontrolą. Jego choroba dała mu władzę nad poczuciem winy i współczuciem i wie, że może mnie zmusić do wszystkiego. - Od jak dawna wiesz o Haranie? - Wszyscy podpisujemy cyrografy z diabłem. Jak mu płacisz? - Oko za oko. Ale to nie Haran włamał się do akt GAPU. Zro- biłam to własnoręcznie. Ukradłam hasła Miriam Sondhai. Jake Aarons wydął usta i pokiwał głową. Była to kombinacja gestów, którą Gaby potrafiła bez trudu rozszyfrować. Przebudze- nie zawodowej ciekawości. Nie potrafił tego powstrzymać, zupeł- nie jak kleptoman nie potrafi powściągnąć odruchu kradzieży. - Zaczekaj tu. Wszedł do domu, owinął się w ręcznik kąpielowy i zagotował wodę w swojej niebiesko-żółtej kuchni. Wyglądała na kuchnię człowieka, który dużo je. - Herbaty? Earl greya? Tequila to siki. Herbata to prawdziwy napój. - Wyniósł tacę z czajnikiem i filiżankami na brzeg basenu i namówił Gaby, żeby zanurzyła stopy w wodzie koło niego. - Mów teraz. Opowiedz mi o ciekawych rzeczach, bo dzięki temu będę mógł przestać myśleć o tym wszystkim, czego pozbawiają mnie małe proteinowe urządzonka w mojej krwi. Nalał dwie filiżanki. Serwis był japoński, pod glazurą wymalo- wano buddyjskie modlitwy. Gaby zrzuciła buty i opowiedziała mu 0 próbkach krwi UNECTA, o zniknięciu Williama Bi i Petera Wer- thera i o miejscu, w którym zniknęli. Nie powiedziała mu, że ofia- ry HIV 4 żyły długo po tym, jak wirus powinien był je zabić. Nie chciała podpowiadać Jake'owi drogi zbawienia, w którą sama nie bardzo potrafiła uwierzyć. Jake smakował swoją herbatę. - Mam wrażenie, że jesteśmy jak budowniczowie kolei trans- kanadyjskiej, którzy zaczynali budowę na obu wybrzeżach i spotka- li się w środku - powiedział. - Powiedz mi, na czym polega wielkie kłamstwo ONZ na temat Chagi? - Ktokolwiek tam wejdzie, nigdy już nie wraca. - Posłuchaj teraz pewnej opowieści — mówił Jake. —Jeszcze w pierwszych dniach, zanim ONZ stanęła na nogi, a ewakuacja 1 strategia powstrzymywania pozostawały w większej części w gestii lokalnych rządów, Tanzańczycy zbudowali obozy w Moshi na połu- dniowym stoku góry, żeby umieścić tam ludzi Wa-chagga, których ewakuowano z wyższych rejonów. Wierzono wówczas powszech- nie, że wzrost zatrzyma się u podnóża góry. Oczywiście tak się nie stało, więc Tanzańczycy mieli teraz do ewakuacji z obozów przesie- dleńczych nie tylko jakieś dziesięć tysięcy Wa-chagga, ale też osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców Moshi i Bóg wie ilu jeszcze z są- siednich dystryktów. Nic dziwnego, że w tym chaosie udało im się zgubić kilkuset Wa-chagga. Prawdę mówiąc, zakrawa na cud, że nie zgubili więcej ludzi. Oficjalnie wszyscy z obozów istnieją i ma- ją się dobrze, ale małe magendo jest w stanie kupić sporo prawdy. Kiedy odkrywasz, że zgubiła się połowa plemienia, zaczynasz zasta- nawiać się, co jeszcze mogło zniknąć. - Albo co spowodowało zniknięcie. Ani jedno zdanie w tej rozmowie nie było takie, jak Gaby so- bie zaplanowała. Mamy role do odegrania, myślała. Ty jesteś zgorzkniałym umierającym mężczyzną poszukującym pogodzenia ze światem, ja proponuję pocieszenie, współczucie i solidarność, holując się przy tym po stopniach kariery. Nie powinieneś opowia- dać mi o zagubionych plemionach. Nie powinieneś mieć w oku szelmowskiej iskierki zwiastującej historię szpiegowską. - Dzięki Bogu ONZ i Światowa Organizacja Zdrowia prowa- dzą rejestr wszystkich, którzy przechodzą przez ich obozy, inaczej nigdy bym nie znalazł w tym sensu. O Dwunastej Jednostce do- wiedziałem się tyle, że wszyscy, którzy zniknęli, mieli kontakt z Chagą. A teraz ty mi mówisz, że wszyscy mają HIV 4. Jaki zacho- dzi tu związek? Gaby wciąż nie mówiła mu o swoich podejrzeniach dotyczą- cych tego miejsca. - Zaciekawiło mnie, dokąd poszło to zgubione plemię, kiedy wymknęli się z obozu Moshi - ciągnął Jake. - Powrócili na ziemie przodków. Na Kilimandżaro. Do Chagi. Do jej wnętrza. I ciągle tam są. Taktyczne szwadrony na safari miały kontakt z ich ze- wnętrznymi posterunkami. Oni żyją, głęboko w Chadze, i mają się świetnie. Chaga o nich dba. A ja wybieram się tam, żeby ich od- naleźć i udowodnić, że ONZ kłamała, opowiadając, jak tam jest. - Wjaki sposób? -Jakjuż mówiłem, wszyscy podpisujemy diabelskie cyrografy. Mnie nie odpowiadały układy o duszę z watekni. Lubię proste transakcje finansowe. Taktyczni też. - O Jezu, Jake. - Przyszłość pokaże, kto był mądry, a kto nie, Gaby. Szeryfowie się skończyli. Każdego dnia Chaga wyrywa im mały kawałeczek. Taktycznych nie interesuje informacja jako towar. Nie interesują ich żadne towary. Interesuje ich własna przyszłość. Wiedzą, że Cha- ga załamie każdy biznes oparty na gotówce. Każdy, ale nie ich. Jake Aarons nalał jeszcze herbaty. - Wojna domowa? - W końcu tak. Ale nie jatka międzyplemienna w stylu ruan- dyjskim. Nawet nie somalijska partyzantka. Kiedy to nadejdzie, a nadejdzie prędzej, niż spodziewają się rządy, będzie to wojna o Chagę i przeciw niej. Pozostać albo odejść. Przyszłość i prze- szłość. Podczas gdy politycy zaczynają kwestionować oenzetowski artykuł wiary w niekończącą się ewakuację, w kolorowych dziel- nicach kształtują się silne frakcje - między innymi mój zaprzyjaź- niony kartel Czarne Simby - opowiadające się za masową migra- cją do Chagi. Szwadrony safari wynoszą spoza terminum coś więcej niż towary. Fakt, że tak chętnie łażą tam i z powrotem, dowodzi, że obsesja UNECTA dotycząca dekontaminacji jest kłamstwem. To jest zasłona, żeby sprawdzić HIV 4, pomyślała Gaby. - Zabierzesz mnie ze sobą, Jake — powiedziała głośno. - Czuję w twoim głosie stal, Gaby. Tym razem ta rudowłosa celtycka charyzma zawiedzie cię. Mój plan jest gotowy, był gotowy od miesięcy. Szczerze mówiąc, diagnoza dała mi tylko bodziec, że- by wziąć się w garść i zrobić to wreszcie. Może to dziwne, ale nie ma dla ciebie miejsca w tym planie. - Powiem T. P. Jake wszedł do domu i wrócił z telefonem komórkowym. - Powiesz T. P., że jego główny korespondent wschodnioafry- kański ma hifa? Sam mu powiem. - Wystukał osiem pierwszych cyfr bezpośredniego telefonu do T. P. Costello. - Powinien wie- dzieć. - Powiem mu o twojej małej wyprawie do jądra ciemności. Palec Jake'a zawisł nad ostatnim przyciskiem. - Powie ci, że stara gwardia się nie poddaje. Nie odmówi swo- jemu najwierniejszemu reporterowi i najlepszemu kumplowi szansy na przejażdżkę do Walhalli starych gryzipiórków, a zwłasz- cza przejażdżki z reportażem dziesięciolecia. Twój ruch. Słowa poleciały same, jak szpaki z potrząśniętego drzewa. I— Powiem Shepardowi. Jake przyglądał się Gaby przez kilka długich chwil. Podniósł palec znad guzika i położył komórkę na tacy obok japońskiego czajniczka. - Rzeczywiście, zrobiłabyś to, suko. No więc, Jake, jak minął dzień? Jasne, szukam wsparcia u faceta, który oddałby za mnie ży- cie, ponieważ odkryłem, że zostało mi sześć miesięcy życia, z cze- go trzy w postaci nie panującego nad fizjologią, niesprawnego, zramolałego szkieletu przygwożdżonego do aparatury podtrzy- mującej życie, a on ucieka z pięcioma tysiącami dolarów. A po- tem koleżanka z pracy przekupuje mnie. Świetny dzień, drodzy przyjaciele. - Przyrzekam ci absolutne milczenie. Wyłączność będzie two- ja, nie chcę żadnych udziałów. Po prostu chcę tam jechać, Jake. Zawsze tylko o tym marzyłam. - I o słowach: Główny Korespondent Wschodnioafrykański pod twoją twarzą w serwisie informacyjnym o dziesiątej. Poczucie winy minie po jakimś czasie, mówiła sobie Gaby. Sta- nie się kolejnym wypryskiem zla, które musiałaś popełnić, żeby zrobić coś dobrego. Podniosła komórkę. - No więc mam dzwonić do Sheparda? - Wpadnę do ciebie jutro około ósmej — powiedział Jake. — Przedstawię cię reszcie ekipy, wezmę twoją walizkę, ale decyzja, czy jedziesz, czy nie, należy do nich. Cokolwiek zdecydują, ty za- chowasz milczenie. Jeśli zdradzisz Czarne Simby, nie uchroni cię przed nimi nawet łaska Harana. Rozumiemy się? - Rozumiemy. -Jutro o ósmej. 39 Pisany dziennik Gaby Dzień pierwszy Piszę ten dziennik, siedząc pod wielkim baobabem będącym ostatnią pozostałością świata, który rozumiem. Obóz Pierwszy usytuowany jest pięć mil od terminum, u stóp nagiego wzniesienia lasu nazywanego Wielkim Murem, w strefie przejściowej, gdzie ziemskie życie jest rozkładane i wcielane w Chaga-życie. Jak twierdzi nasz przywódca, Moran, chaotyczna kraina lądowych korali i gnijących akacji stanowi dobre miejsce na kryjówkę przed satelitami szpiegowskimi. Jutro udajemy się pod baldachim. To znaczy, jeśli on nie przyjdzie do nas pierwszy. Wielki Mur się porusza. Rozłożyliśmy obóz pomiędzy beżowymi obiektami o baryłkowatym kształcie, przypominającymi trzy razy wyższe ode mnie grzyby. Co jakiś czas któryś z nich pęka i wysuwa cienki ciemnoczerwony pieniek. Widać, jak wyrastają przed na- szymi oczami. Niektóre rosną na pięćdziesiąt albo sto stóp i nie robią wrażenia, że zamierzają się zatrzymać. Żałuję, że nie mo- głam wziąć kamery. O ile łatwiej jest pokazywać, niż opisywać, ale Jake strzeże zazdrośnie ograniczonego zapasu załadowanych dys- ków do chagoodpornej kamery. Jeśli czegokolwiek nauczyłam się z dziennika Moon - który mam ze sobą w plecaku - to tego, jak ważne jest wiedzieć, od cze- go zaczynać. Dlatego nie zacznę od kłamstw, które naopowiada- łam Shepardowi o robocie reporterskiej, ani też od ukradkowego zbierania ekwipunku: płócienny plecak, ręcznie szyte buty, całe ze skóry, metalowe kanistry na wodę, przybory toaletowe, blok do pisania, papierosy — nawet chagoodporna metalowa szczoteczka do zębów, ani od spotkania nad sklepem na Kamukunji Street, gdzie zostałam przedstawiona Moranowi, M'zee, Sugardaddy'emu, Rosę i Bushbaby. No i psu. Zacznę od strzelaniny, ponieważ to jest właściwe przejście od znanego do obcego. Szliśmy na południe ku terminum z miejsca, w którym wyrzuciła nas furgonetka Czarnych Simb. M'zee, który —jak wskazuje jego imię -jest najstarszy i najbardziej doświadczo- ny w naszej ekipie, widzi pióropusz pyłu na południe od nas, po- ruszający się w kierunku przeciwnym niż podmuchy wiejące przez równinę Ambosełi. M'zee ogląda to przez lornetkę i potwierdza: patrol łupieżców w wyposażonym w ciężki karabin maszynowy 4x4 z odzysku. Jesteśmy uwięzieni pomiędzy nimi a satelitą szpiegow- skim, który pojawi się nad horyzontem za dziesięć minut. Zgod- nie z poleceniem Morana kryjemy się w suchym parowie pod spe- cjalnymi nakryciami, maskując nasz profil termiczny. To fantastyczny wynalazek technologii wojskowej: wyciąga ciepło z wnętrza ciała i rozprowadza je tak, żeby zgadzało się z ogólnym profilem termicznym otoczenia. Daje to efektywną niewidzialność w podczerwieni. Moim głównym zmartwieniem nie są jednak łu- pieżcy ani satelity, ale skorpiony, które mogą na mnie wpełznąć. Pocę się. Boję się. Potem słyszę helikoptery i zastygam. Satelita pojawi! się, zobaczył łupieżców i zawiadomił wojsko. Kawaleria po- wietrzna jest tuż nad nami, zawisa na chwilę, po czym odlatuje na południe. Chwilę później dochodzi stamtąd odległy stukot ognia z ciężkiej broni maszynowej, wycie turbin helikopterów podejmu- jących działania unikowe, a potem urywany grzechot gatlingów. Czuję, jak ziemia drży od głuchego wybuchu i strzelanina się koń- czy. Helikoptery przelatują jeszcze raz nad nami i oddalają się na zachód. Kiedy satelita znika znów za horyzontem, zwijamy nasze ter- miczne okrycia i ruszamy szybko, zanim wojsko przyjedzie zabez- pieczyć teren. Wiem z doświadczenia, na jaką odległość widoczne są kolumny dymu w tym kraju. Nasza trasa prowadzi w pobliżu wraku. Jake błaga o możliwość zrobienia zdjęć. Moran godzi się, wysyła Sugardaddy'ego jako naszą ochronę. Sugardaddy nie spo- dziewa się, żeby ktoś przeżył, ale śmierć w buszu przyciąga niebez- piecznych żałobników. Robię zdjęcia tlącej się skorupy z poczer- niałej stali i ciał rozrzuconych na spalonej ziemi. Nigdy wcześniej nie widziałam zabitego człowieka. Ogień wypalił górne części do kości; miejsca, w których ciało stykało się z ziemią, są nietknięte, łącznie ze strzępami niebieskich dżinsów i bawełnianych podko- szulków. Jake mówi, że podczas wojny ludzie palą się właśnie w ten sposób. Kiedy odważniejszy niż reszta stada szakal podbiega, żeby szarpać jedno z ciał, krzyczę: „Zabij go, zabij to pieprzone zwierzę, zrób to!" Sugardaddy spokojnie unosi kałasznikowa i posyła dra- nia w krzaki z rozwalonymi kośćmi i flakami. Moran jest zły, że Sugardaddy ryzykował bezpieczeństwo, strzelając, ale Sugardaddy jest Luo, podobnie jak Faraway, i tak sa- mo jak Farawayjest szatańsko próżny. Przywołując szacunek należ- ny jego wiekowi i doświadczeniu, M'zee zaprowadza pokój pomię- dzy dwoma mężczyznami, ale niedługo nadejdzie dzień, kiedy Sugardaddy i Moran staną do walki na śmierć i życie, jak stadne zwierzęta. Wszyscy tu jesteśmy szakalami. Tak bardzo byliśmy pochłonięci wypatrywaniem w pyle śla- dów nadciągających żołnierzy, że zorientowałam się, iż przekroczy- liśmy terminum, dopiero w chwili, gdy odniosłam wrażenie, że coś pełznie po moim lewym nadgarstku - tak jak wtedy, gdy byłam dzieckiem i koty spały na moim łóżku, a ja wyobrażałam sobie, że ich pchły wpełzają na mnie. Mój nowy swatch pękał w pomarań- czowych bąblach. Tak bardzo uważałam na wszystkie rzeczy, że za- pomniałam o plastikowym zegarku. Wrzuciłam go do sześciokąt- nej koperty, kiedy pasek rozpadł się na strzępy materiału i krople przetrawionego polietylenu. Pękł mój ostatni łącznik z ludzkim światem: czas. Tu nie ma czasu, nie ma historii, nie ma przyszłości, tylko wieczna teraźniejszość. I obecność: uczucie, jakie wywołuje Wielki Mur za moimi plecami, jest jak wyczuwalna tajemnica, peł- znąca ku mnie na miliardach czerwonych nóżek. 40 Pisany dziennik Gaby Dzień drugi Czas na kilka linijek, podczas gdy oni przygotowują łodzie. Całe rano maszerowaliśmy przez Wielki Mur. Jeśli pograni- cze postawiło pod znakiem zapytania moje możliwości opisu, to Wielki Mur mnie zatyka. Smukłe czerwone pnie wznoszą się na pięćset, sześćset stóp, zanim zaczną się dzielić i dzielić na setki ga- łęzi, z których każda wspiera jeden ogromny sześciokątny liść. Wszystkie te liście leżą w jednej płaszczyźnie, tworząc w ten sposób mniej więcej ciągłą powierzchnię. Wrażenie nie jest takie, jak w le- sie, ale jak pomiędzy filarami podpierającymi dach świata. Jak w kościele... Jak w zatopionej katedrze - tak moja po- przedniczka opisała to miejsce w swoim dzienniku. Nie cierpię posługiwać się cudzą analogią - zwłaszcza jej - ale ona najlepiej oddaje wrażenia wywoływane przez to miejsce. Liście dachu są półprzejrzyste i zmieniają światło, które przez nie wpada, w cyklo- ramę starożytnych blasków, poprzecinaną na krawędziach przez biel — tam gdzie słońce prześwieca przez przerwy między płytami. Mniej więcej trzydzieści, czterdzieści stóp nad ziemią z pni wyra- stają ogromne powietrzne korzenie i podpory, tak że idzie się wśród architektury złożonej ze sklepień, łuków i filarów. W tej ka- tedrze jest nawet kadzidło: cynamon, pleśń, smoła i coś, czego nie potrafię zidentyfikować, ale co musi zawierać dużo feromonów, ponieważ chłopcy mają wzwody, a moje sutki są tak twarde, że ocierają się o kamizelkę. I człowiek wyobraża sobie, że w tym sze- leście liści na wietrze i w trzeszczeniu, i kołysaniu się pni słychać kroki Boga przechadzającego się po lasach nowego Edenu. Pod sklepieniem coś się porusza. Czasem tak szybko, że nie jest się pewnym, czy rzeczywiście coś się widziało, czasem tak wol- no, że nie można w ogóle być pewnym, że się widzi ruch. Gdzieś w oddali coś świergocze. Żadna ziemska istota nigdy nie wydaje ta- kiego dźwięku. Jak się czuję, poruszając się po tym katedropodobnym miej- scu? Jak w nawiedzonym domu, podniośle. To jest niewiarygodne: jakby zostało namalowane przez hollywoodzkiego scenografa i miało się zawalić z hukiem, gdy tylko powieje silniejszy wiatr. Chcę, żeby to było realne, mam nadzieję zobaczyć znowu to coś, co przemknęło pomiędzy pniami i miało rozmiar małej awionet- ki, a zarazem drżę z niecierpliwości, żeby zobaczyć, co nowego odkryje przede mną Bóg Chagi, Poruszamy się po tej ogromnej krainie jak małe, ale odważne szkodniki. Jak przystało na El Macho Honcho, Moran idzie na przodzie, jego zaufany zastępca za nim, dalej Bushbaby, potem ta druga kobieta, Rosę, która nie odezwała się do mnie ani słowem, odkąd wyruszyliśmy, dalej Jake, ja i na końcu Sugardaddy. Sied- mioro nas. Przepraszam. Jak raz mi to wlazło do głowy, to już się nie odczepi. Czy można się oprzeć pokusie zaśpiewania „Hej ho, hej ho"? Nie zapominajmy o psie. Jest to kundel o sraczkowatej sierści, taki, jakich setki węszą po wszystkich slumsach, sikają na wszystko, co popadnie, i są odganiane kamieniami. Ale tutaj jego bezpański nos triumfuje, gdy zawodzą skonstruowane przez człowieka in- strumenty nawigacyjne. Zaprowadził nas prosto do kryjówki, w której zakopali płócienne łodzie. To dlatego, że to nie jest ża- den stary bezpański kundel, jak mówi z dumą Bushbaby. Został wytresowany do tej roboty. Przez milczącą Rosę, jej kuzynkę. To ona hoduje i tresuje psy Chagi. Nikt nie robi tego lepiej, mówi Bushbaby. Wierzę jej. W czasie gdy chłopcy łączą łodzie, ja siedzę, jęczę i marudzę, i usiłuję zrobić coś z moimi pęcherzami i sutka- mi obtartymi od tego cholernie seksownego zapachu. Obojczyki mam zdarte do żywej skóry. Rosę sięga do tworu wyglądającego jak czerwony plaster miodu rosnący na podporze, pod którą się schroniliśmy. Wyciska jaskrawą kroplę z jednej z komórek. Poda- je mi i odzywa się po raz pierwszy. - To dla ciebie - tłumaczy z kalenjin Bushbaby. - Zjedz to. Poczujesz się lepiej. To jest bezpieczne. Leśne jedzenie. W Chadze lilllffll wszystko czerwone jest jadalne. Lepsza śmierć niż posądzenie o niekumatość, jak powiedzie- liby Fraser i Aaron Shepardowie. Rozgryzam to coś. Ma wielkość miniaturowych bananów, konsystencję bezmuszlowego ślimaka I z dżungli i smakuje cynamonem, burbonem i pleśnią. Dwie minu- ty później czuję płomień w żołądku. Piszę, ale czuję, że mogłabym wspiąć się prosto na pień jednego z tych drzew, dźwigając drugą osobę na jednej ręce. I psa. Czuję się świetnie, dana dana dana da. To rośnie wszędzie w Chadze, to cudo. Popyt na to cudo będzie niewiarygodny, jeśli uda mi się trochę wynieść. Nie da się prze- chowywać, mówi mi Bushbaby. Jak manna Izraelitów. Czy ich świę- te pożywienie też przypadkiem nie spadło z niebios? Zauważyłam coś u Rosę. Kiedy podała mi leśne jedzenie, zo- baczyłam, że oba jej małe palce zostały prymitywnie amputowane. Wyruszamy. Napiszę więcej, gdy nadarzy się okazja. Później Moon nie mogła tędy przechodzić. Nie potrafię znaleźć w jej dzienniku żadnego odniesienia do tych bagien i kanałów, które wiją się przez ten nieprawdopodobny, przerażający krajobraz. Ale ona pisała wiele lat temu: bagna Amboseli były wtedy przed termi- num. Ruiny starego szałasu myśliwskiego Ol Tukai, które ona opi- suje, muszą być o kilka dni drogi przed nami. Kiedy jesteś w Cha- dze, zapominasz, że ty się poruszasz do jej środka, a ona tymczasem porusza się naokoło ciebie w kierunku przeciwnym. Znowu widać niebo. Sklepienie Wielkiego Muru przechodzi w pojedyncze drzewa dachowe (jak ciężko jest nadawać nazwy rze- czom, opisywać je takimi, jakie są, a niejakimi się wydają!) wzno- szące się pionowo z tego, co Moon określa w innym miejscu jako wyschniętą rafą koralową. Tak, ale na gigantyczną skalę: korale palcowe są wysokie na setki stóp, korale mózgowe mają rozmiary domów. Drzewa-dłonie są prawie tak wysokie jak sekwoje, minia- turowe Foa Mulaku, wszędzie szczudłowate nogi i rogi. Wszystko, co mijamy, potrafię opisywać tylko poprzez wyliczanie ziemskich odpowiedników. Rogi obfitości. Piszczałki organów. Wieszaki na kubki. Pąkle. Bańki. Żarówki. Pompony. Mrożone kurczaki (na- prawdę! mniej więcej wielkości ciężarówki i dokładnie w tym sa- mym chorobliwym kolorze, jaki ma skóra kurczaków z wielkich ferm). Katedry. Mątewki. Wiatraki. Pończochy. Sprężyny zegar- ków. Kandelabry. Siatki wspinaczkowe. Płyniemy wąskim, krętym kanałem przez Disneyland narzędzi kuchennych. Efekty specjalne zaprojektował Hieronim Bosch. Motory naszych łodzi napędza- nych akumulatorami z ciężarówek chodzą dziwacznie cicho. Poru- szając się wśród zwisających rur i falban, ledwie pozostawiamy smugę na wodzie. Jake płynie w pierwszej łodzi z Moranem i M'zee. Za nimi zwykłe kobiety i psy, a Sugardaddy trzyma nie- pewnie rękę na rumplu. Znajdujemy się w stanie podwyższonej ostrożności. Wrogiem publicznym numer jeden są hipopotamy. Mogą bez problemu wy- wrócić te sklecone byle jak płócienne łódki. Bushbaby i Rosę ma- ją uzi: jedynym skutecznym sposobem powstrzymania hipopota- ma jest władowanie mu jak największej liczby kul w jak najkrótszym czasie. Osobiście czułabym się znacznie lepiej z czymś o sile rażenia połowy pułku zamiast tego magnum pięćdziesiątki, które mi dali. Nie pomaga nawet ten szpanerski mały chagood- porny celownik laserowy, którego nie wolno mi używać zbyt czę- sto, ponieważ nie będziemy mogli zmienić baterii. Idź sobie, hipo- potamie, nie dasz mi rady. Wystrzeliłam pięć kul czy sześć? Niektóre z ptaków polujących w płytkiej wodzie wyglądają tak, jakby obsiadły je dziwne pasożyty przypominające samodzielne zmutowane organy. Jakieś dziesięć minut temu Rosę zapytała za pośrednictwem Bushbaby, czy mogłaby mi zapleść włosy. Podziwiałam jej fryzurę od chwili, gdy ją zobaczyłam w miejscu zbiórki: włosy splecione w warkoczyki, przetykane nitkami, wstążkami i woskiem, do które- go przymocowała maleńkie indyjskie dzwoneczki i paciorki z bursztynu. Bushbaby mówi, że one obie przez cały ten czas po- dziwiały moje włosy. Nie mogą nadziwić się ich kolorowi. Rosę wy- pakowała nici, druciki i paciorki ze swojego plecaka, usiadła za mną i zabrała się do pracy. Podniosła moje włosy. Chwytam ją za rękę, odwracam się do niej. - Watekni? - pytam, podnosząc okaleczoną dłoń. Kiwa głową. - Mombi. Tym, co oglądasz, są różowe cadillaki, klawe kombinezony i świetne dziewczyny obnoszące się w nylonach i skórach. Nigdy nie oglądasz wysłanników ani sposobów, w jaki wymuszają prze- strzeganie praw. Za pierwsze naruszenie - lewy mały palec. Za drugie - prawy mały palec. Z punktu widzenia posługujących się klawiaturą takie okaleczenie jest zarówno symboliczne, jak i funk- cjonalne. Kiedy popełniasz trzecie wykroczenie, tracą cierpliwość. Pocałowałam wierzch dłoni Rosę, ani na moment nie spusz- czając z niej oczu. Ona robi fantastyczne rzeczy z moimi włosami. Paciorki koły- szą się i stukają przy każdym ruchu głową. To coś więcej niż zabi- janie czasu lub wyraz sympatii. To jest rytuał. Naznaczenie. Nale- żę teraz do plemienia. Moran woła z pierwszej łodzi. Dziś wieczorem rozbijemy obóz w ruinach szałasu Ol Tukai, tam gdzie te zasilane przez wodę ze śniegów moczary dochodzą do jeziora Amboseli, a my dotrzemy do uskoku Loolturesh. Znowu idę jej śladem: Moon, Niamh 0'Hanlon, mój Arne Saknussen. Później Moran mówi, że w okolicy jest jeszcze ktoś. Dzień trzeci M'zee zgadza się. Nie jesteśmy tu sami. To nie są Wa-chagga: ich kraj jest po drugiej stronie uskoku. Możliwe, że to wyprawa badawcza UNECTA. Czarne Simby nie mają z nimi zatargów, ale UNECTA donosi wojsku, z którym wszyscy taktyczni są w stanie wojny, a zatem lepiej unikać kontaktu. Jedyną rzeczą, jakiej tak- tyczni nienawidzą bardziej niż wojska, są rywalizujące z nimi kar- tele. Ogromne bogactwo i potęga przekracza terminumi przecho- dzi do obozów; niektórzy zdają sobie z tego sprawę później niż inni, więc wysyłają oddziały zbrojne, żeby udały się za szwadrona- mi safari do ich baz, zabili wszystko, co oddycha, i zagarnęli całą resztę dla kartelu. Są przerażający. Lud Wa-chagga ma układ z kar- telem Czarnych Simb, będą nas chronić przed zagarniaczami. Ale oni są o dzień drogi stąd po drugiej stronie jeziora Amboseli, któ- re musimy przebyć w otwartych płóciennych łodziach, a pierwszą i ostatnią rzeczą, jakiej doświadczasz od zagarniaczy, jest swędze- nie promienia laserowego na twoim czole - i już nic więcej. Fan- tastyczne. „Czas Apokalipsy" w uskoku Loolturesh. Istnieje coś bardziej przerażającego niż zagarniacze. Obi-lu- dzie. Leśni wędrowcy. Ludzie, którzy dotarli do Chagi, dostali się w jej pułapkę i zostali przemienieni. - Przemienieni? - pytam. Nikt nie odpowiada. Jake jest dziś z nami w lodzi kobiet. Chce zdjęć z przeprawy przez jezioro i uważa, że powinien sam reżyserować, żebyśmy nie zmarnowały ograniczonej pojemności dysków. Nigdy nie był tak głęboko. Jezioro Amboseli było kiedyś zbiornikiem okresowym, napełnianym przez podziemne źródła zbierające wodę ze śnie- gów topniejących na zboczach góry, ale w porze suchej wyparowy- wało. Teraz jest całoroczne, zapieczętowane pod przejrzystym da- chem uskoku Loolturesh. Sklepienie tworzą balony o średnicy pięćdziesięciu stóp, wjakiś sposób ze sobą połączone, zakotwiczo- ne na wysokości około trzystu stóp na linach i guzowatych klam- rach spinających dno jeziora. Tysiące, może miliony przejrzystych jak szkło balonów. Ujęcie: oddalająca się perspektywa spokojnych wód jeziora Amboseli z niekończącym się ruchem wstecznym linii pionowych. Sterowanie wśród uchwytów spowalnia ruch łodzi, zwłaszcza kiedy się nie wie, co czeka za następnym węzłem lin i ko- rzeni. Na balonowym firmamencie coś się porusza: istoty, które cze- piają się zakrzywionych dolnych powierzchni, żywiąc się pojawia- jącymi się od czasu do czasu zasłonami przezroczystego niebie- skiego mchu, i inne istoty, które unoszą się jak żywe zeppeliny, sterując pomiędzy linami za pomocą powolnego falowania tiulo- wych błon ogonowych. Jake każe mi przestać filmować. Ale one tam są, rzeczywiste. Mam je. Małpy skolonizowały ten pionowy krajobraz. Biegają w górę i w dół po linach, ze szczelin pomiędzy zaplecionymi w warkocze pasmami wygrzebują jadalne kęsy i napychają nimi pyszczki, przy- glądając się równocześnie, jak przepływamy pod nimi. Wiele z nich ma elegancko-obsceniczne deformacje: poroże z zielonego koralu, cętki zielono-fioletowej pleśni, dodatkowe pary czerwo- nych kończyn. Przemienione. Ona to widziała, pamiętam. Zapisała to. Ale nie formułowa- ła wniosków co do tego, czy są to deformacje prenatalne, czy też Chaga w jakiś sposób manipuluje ciałami dorosłych zwie- rząt. W każdym razie w tym, co ja czytałam, nie było wniosków. Może one, jak tyle innych rzeczy, były na tych zaginionych stro- nach. Ten krajobraz przyprawia o paranoję. Jake. Uczę się nie traktować go jak worka stereotypów. Jest tu bardziej żywy niż kiedykolwiek, mimo że śmierć tkwi w nim tak głęboko. Potrafi zachować świeżość ubrań — Bóg jeden wie, jak to robi: ja wyglądam jak Jana z Dżungli po ciężkiej nocy. Nawet pla- my jego potu są idealnie okrągłe. Jego duch jest ochoczy, ale oba- wiam się, że ciało zaczyna go zdradzać. Łatwo się męczy. Ma nie- spokojny sen: kilka razy w nocy budzi się z krzykiem tak głośnym, że zdołałby obudzić obóz. Jake mówi mi, że we śnie słyszy głosy. Pomruki w najgłębszych obszarach mózgu, jakby ktoś mówi! w in- nym pokoju: wystarczająco głośno, żeby słyszeć głos, ale zbyt ci- cho, żeby zrozumieć słowa. Ona pisała o głosach duchów wołających ją w głąb. Wyobraża- ła sobie, że to wołania zagubionego, oszalałego Langrishe'a. Czy kiedykolwiek go odnalazła? Czy on wciąż jest gdzieś tam, na tych tysiącach mil kwadratowych Obcości? Później Obóz trzeci. Głęboko w niesamowitej krainie. Powinnam od- tworzyć te du-di-du-du du-di-du-du ze „Strefy mroku", tyle że tutaj są to naturalne odgłosy. Tutaj. Ha ha. Jesteśmy po drugiej stronie uskoku, w krainie Kryształowych Monolitów. W kraju Wa-chagga. Mam nadzieję, że to ich odchody znalazł pies w pobliżu miejsca naszego lądowania, tam gdzie zade- kowaliśmy lodzie. Świeże łajno. Najwyżej sprzed dwóch godzin. Nic nie przetrwa tu długo. Jeśli to nie Wa-chagga, to znaczy, że ci, którzy szli za nami, nie idą już za nami. Są przed nami. Za uskokiem ukształtowanie terenu zmienia się równie nagle jak w tych starych filmach o Tarzanie, w których Johnny Weissmuller wbiega z piasków Sahary prosto w tropikalną dżun- glę. Strefa Kryształowych Monolitów to niejedna Chaga, to cały dom towarowy z Chagami poukładanymi jedna na drugiej. Każdy poziom to osobna biosfera ze swą własną florą i fauną. Przed nami droga pod górę. Niezawodny nos psa prowadzi nas ku trasie wspinaczkowej: około stu stalowych uchwytów wbitych w główną kolumnę czegoś, co wygląda jak Herzogowska fantazja z „Fitzcarralda" na temat ra- finerii ropy naftowej zagubionej w Amazonii. Sugardaddy wypako- wuje uprzęże oraz sto stóp staroświeckiej konopnej liny do wspi- naczki i wchodzi na zbocze. To jest piękne. Taniec na skale. Wciąga psa, który kołysze się powoli w swojej uprzęży, jak psie wa- hadło Foucaulta. Jedyną rzeczą, która trzyma mnie na tych stalowych uchwy- tach, jest zdecydowany opór przed byciem wciąganym na linie jak tusza mięsa. Nie patrz w dół, mówią. Z tym nie mam problemów. Rosę wspina się za mną z prawie taką samą gracją jak Sugardaddy. Uzi kołysze się jej wokół siedzenia. Istnieje stare wyrażenie amerykańskich niewolników, od którego nie potrafię się uwolnić: Powietrzna Droga. Jesteśmy pielgrzymami na tej Drodze wiodącej do świętego Syjonu: Nga- je N'gai, po masajsku Dom Boga. Tu, w górze, widać, że to nie jest płaszczyzna, ale raczej sieć przęseł, przypór i rozwidleń. Wy- obraźcie sobie organiczny odpowiednik skrzyżowania miejskich autostrad w Los Angeles, a będziecie mieć jaki taki obraz. Tam gdzie łączą się przęsła, można by umieścić cały stadion basebal- lowy wraz z kibicami i parkingiem. Bardzo łatwo tu o błąd: ota- cza cię na ogół pusta przestrzeń. Chwila nieuwagi i lecisz czte- rysta stóp pionowo do dołu. Pies, posapując, biegnie po najwęższych wiciach z zapierającą dech nonszalancją. Niewiele światła przenika przez wyższe poziomy. Zatrzymu- ję się na moment, aby porozkoszować się dotykiem promienia słońca na twarzy. Spoglądając w górę, dostrzegam kawałek błę- kitnego nieba przeciętego smugą po odrzutowcu. Następne piętro to Małpi Świat, w który wrzucono kilka plemion (czy to właściwe określenie?) szympansów. Szympansy wydają się pa- nami tej grzędy i absolutnie nie boją się ludzi. Pohukują na nas ze swych enklaw wysoko na pniach, rzucają w nas odchoda- mi. Niektóre większe osobniki trzymają kości udowe dużych zwierząt. Czy szympansy mają taki zwyczaj? M'zee wyczuł nadchodzącą burzę, zanim pierwsze podmu- chy przyniosły nawiedzone łkania i jęki z piętrowego lasu. Do- szliśmy na obrzeże i rozbiliśmy trzeci obóz w momencie, gdy uderzył w nas wicher. Wielki wiatr w Chadze jest naprawdę prze- rażający. Wszystko się rusza. Wszystko się kołysze i huśta, trzesz- czy i jęczy i co chwilę myślisz: o Jezu, to wszystko się rozleci, a my zginiemy. Szukasz czegoś mocnego i bezpiecznego, czego można by się uchwycić, ale wszystko porusza się razem z tobą. A wiatr naprawdę wyje, jakby polował na twoją duszę, a jeśli jej nie zdobędzie, to zadowoli się ciałem. Bez najmniejszego pro- blemu byłoby nas zwiało z platformy w czterystustopową ot- chłań śmierci, gdybyśmy nie byli przypięci. Bushbaby, Rosę, ja i pies, który leży, liżąc dumnie swego sztywnego członka, upako- waliśmy się w czymś przypominającym skrzyżowanie ukrytej ja- skini i śpiwora, co otworzyło się, gdy Moran polizał pień. W środku jest gąbczasta tuba oświetlona plamami biolumine- scencyjnymi, która rozciąga się, gdy ją naciskać, dopóki nie zro- bi się dość miejsca dla trzech kobiet (dość ciasno stłoczonych) i psa. Bushbaby pokazała mi wymię w podłodze, z którego moż- na wyssać sporo pożywnego soku. Mówi, że smakuje jak pińa colada. Nie jestem jeszcze aż w takiej potrzebie. Jeszcze nie. Nad szparą wejściową, przez którą przecisnęłyśmy się jak w od- wrotnym porodzie, znajduje się pączek wielkości piłki teniso- wej, który Rosę pogładziła, żeby zamknąć membranę dla osłony przed nadciągającą burzą. Ta sama sztuczka posłuży do jej otwarcia. Wszystko to troszkę zbyt porodowe jak na mój gust. Peter Werther, Adam Chagi, opowiadał o schronieniu w podob- nych tworach. Kim zatem była Ewa, od której Chaga nauczyła się magii łonowej? Jakiś niewidoczny mechanizm zaopatruje nas w świeże powie- trze, inaczej wszyscy byśmy się podusili w mieszaninie odorów spo- conych, nie mytych kobiet i psiego kutasa. Obudziła się i przypomniała sobie, skąd znała takie chwile. To wspomnienia zimowych burz nocnych w Wartowni, kiedy deszcz stukał w okna sypialni, wiatr świszczał pod okapami, a ona kuliła się pod kołdrą i przytulała do kotów, ciesząc się, że jest w ta- kim ciepłym, bezpiecznym i zamkniętym miejscu. Budziła się w bezczasowym czasie, którego nie odmierzały zegary, żeby prze- konać się, że burza minęła, i w olbrzymim milczeniu skradała się w dół schodów aż na ganek, żeby stanąć tam i zagubić się w potęż- nym spokoju, który ogarnął ziemię. Nawet pies nie drgnął, gdy Gaby wymknęła się przez usta wyj- ścia w chłodne, czyste powietrze wyżyn. Jedynym dźwiękiem w piętrowym lesie był stukot kropli deszczu spadających z piętra na piętro aż do ziemi. Powolny deszcz pobłyskiwał: nocny las roz- świetlały dziesiątki tysięcy bioluminescencyjnych świateł. Gaby czuła, że została wysłana na przechadzkę wśród gwiazd. Wywyż- szona. Wybrana. Nie do zranienia. Przeszła przez wysoki łuk mo- stu, czując nieodparte przyciąganie mistycyzmu. Na drugim koń- cu łuk łączył się z innymi w splątanym węźle strun, rur i piszczałek organowych. W zakamarku pomiędzy dwoma rzęda- mi piszczałek wysokości człowieka Gaby zrobiła coś, co ostatni raz robiła, gdy miała dziesięć lat w sekretnych, jej tylko znanych zakątkach Przylądka. Zdjęła ubranie. Poskładała je i ułożyła w schludną stertę, odnalazła oparcie dla stóp w piszczałkach i wspinała się, dopóki nie osiągnęła następnego łuku. Znalazła bezpieczną półkę i usiadła z nogami zwisającymi nad wypełnioną gwiazdami otchłanią. Słuchała kapania wody przez piętra lasu. Czuła Chagę na własnej skórze. Mogła tu zniknąć. Ten łuk wiódł do następnego, tamten do kolejnego; w końcu zaprowadziłyby ją w miejsce, z którego nie zdołałaby już wrócić do ludzkiego świata. Powrót do Edenu. Po- wrót do zwierzęcego postrzegania, wieczne Teraz sprzed Upadku, który uzbroił człowieka w świadomość i troskę. Koniec z pieniędzmi, koniec z władzą, telekomunikacją, podatkami, hi- potekami i kredytami bankowymi, emeryturami i ubezpieczenia- mi. Koniec z codzienną harówką i popychaniem głazu życia w społeczeństwie po asymptotycznym zboczu Góry Entropii. Wol- ność bez kodu kreskowego. Nic dziwnego, że zachodni przemysł chce to zamknąć. Łaska Obfitości Chagi jest zaprzeczeniem kon- sumpcyjnego kapitalizmu. Lecz jest to podstępny Eden, w któ- rym można mieć wszystko na wyciągnięcie ręki. To determina- cja, żeby popychać ten kamień nadziei i marzeń przez bezlitosny materialny świat, czyni nas ludźmi. Jeśli wstaniesz teraz i odej- dziesz, żeby nigdy nie wrócić, Gaby McAslan taka, jaką z siebie uczyniłaś, zniknie na zawsze. Wzdrygnęła się, czując nagle zimno i nagość. Tu jest pięknie, ale jest to piękno węża z ogrodu Eden. Wstała ze swej półki, zsu- nęła się po vox humana i vox angelica i włożyła ubranie. Wracając do trzeciego obozu, dostrzegła postać usadowioną na krawędzi przepaści w tej samej pozycji — nogi nad otchłanią — w jakiej ona siedziała. Zmroziło ją. - Ty też? - spytał Jake Aarons. - To jest święte, prawda? — I przerażające - odrzekła Gaby. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami obok niego, nieco dalej od krawędzi. - To jest piękne i napawające strachem, najbliższe religijnego przeżycia, jakie znam, a zarazem jest to granica wszystkiego, co oznacza bycie czło- wiekiem. — Albo brama do nowego człowieczeństwa — powiedział Jake. - Oto, co Chaga mówi do mnie: nie musicie już walczyć o bogac- twa naturalne, upadają wszystkie prawa podaży i popytu, tu jest dość dla każdego, a więc teraz możecie wypróbować nowe sposo- by życia, nowe sposoby wzajemnych kontaktów, nowe społeczno- ści, struktury i socjologie, wiedząc, że macie pozwolenie na klę- skę. Spieprzycie to, ale nie zapłacicie życiem waszym ani waszych dzieci. Tak jak Ameryka w czasach pionierów, kiedy z Europy przy- bywały wszystkie grupy religijne, ponieważ tam było dość miejsca, w którym bez przeszkód mogły żyć według swych przekonań. Wieczny eksperyment. — Albo stagnacja. - Pesymistka. - Pokręcony lewak. Jake roześmiał się. Zabrzmiało to bardzo głośno w ciszy pię- trowego lasu. - Muszę być optymistą, no nie? Ale to jest coś więcej niż po- bożne życzenia. To, co powiem, zabrzmi dla ciebie jak klasyczna schizofrenia paranoidalna, aleja wiem, czyje są te glosy, które sły- szę w środku. - Nie mów mi, że to Bóg, Jake. - Do diabła, nie. To głos Chagi. - Podniósł w górę ręce, bła- gając o czas na wytłumaczenie. - Nie krzycz Jezu, Jake!", przynaj- mniej na razie. Uwierzyłaś Peterowi Wertherowi, kiedy mówił, że słyszał, jak Chaga myśli. Popatrz na to miejsce: co to jest? Sieć wę- złów i powiązań, sieć neuronowa, na Boga, w makro- i mikroska- li. Wszystko tu jest połączone. Wszystko myśli. Czy wiesz, jaka jest najnowsza teoria na temat Kryształowych Monolitów? Że one są systemem przechowywania podstawowej pamięci Chagi. Bewabaj- ty informacji zapisanej holograficznie w matrycy kryształowej. Twarde dyski wielkości drapaczy chmur. W jakiś sposób ja też je- stem podłączony do tego systemu. Jestem fantastyką cyberpunko- wą watekni na żywo. Bezpośrednie połączenie neuronowe do sie- ci danych. -Jezu, Jake. - Nie próbuj wmówić mi, że to wszystko rojenia chorego face- ta, który zawrze każdy pakt z szatanem, żeby pokonać Wielką Czwórkę, Gaby. - Nie zamierzam, Jake. Teraz. Musi mu teraz powiedzieć. Wzięła głęboki oddech. - Jake, pamiętasz, jak przyszłam do ciebie do domu, kiedy dowiedziałam się o tobie z kartotek szpitalnych? Dowiedziałam się jeszcze czegoś. Wszyscy ci ludzie w Jednostce Dwunastej, wszy- scy zarażeni HIV 4, którzy mieli kontakt z Chagą, ciągle żyją. Po- winni byli umrzeć lata temu - mówiłeś mi, że to zabija najwyżej w sześć miesięcy - ale oni ciągle żyją. Tu coś jest, w tym miejscu, tej dżungli, co zatrzymuje wirusa HIV 4. To dlatego słyszysz głosy, to coś zabiera się do ciebie. Jake popatrzył na Gaby. Nie była w stanie odczytać jego wyra- zu twarzy. Wstał i odszedł w ociekający wodą las. Gaby zawołała za nim, ale się nie odwrócił. 41 Dziennik Gaby Dzień czwarty Kontakt. M'zee ma zmysły drapieżnika. Idziemy wysoką percią wśród gęstniejącej mgły. M'zee zatrzymuje się, spogląda w górę, podno- si palec i robi nim kółko. Czarne Simby zdejmują broń. Trzask odbezpieczanych zamków. Nie jesteśmy sami. M'zee wycelowuje ciężki pistolet maszynowy, który nazywają m'toto — dziecina. Mo- ran osłania jego prawą flankę, Sugardaddy lewą. Ja jestem za Mo- ranem, Jake za Sugardaddym, nasze rozkazy brzmią: jeśli coś się stanie, paść na ziemię, trzymać się z dala od ognia i strzelać do wszystkiego, co się zbliży. Bushbaby i Rosę osłaniają tyły. Rosę spuszcza psa ze smyczy, żeby biegł przodem. Co kilka sekund odwracamy się, żeby sprawdzić, że twarze obok nas i za nami są tymi samymi twarzami, które ostatnio wi- dzieliśmy. Mgła gęstnieje. Moje szorty i bluzeczka są srebrne od rosy, mimo to czuję pot spływający mi po bokach. Namoknięty plecak ciąży, jakby ważył osiemdziesiąt ton. Pęcherze w butach krwawią. Wykręcam łydki zdrętwiałe po wczorajszej wspinaczce. W każdej chwili z mgły mogą się wyłonić dwie ręce, które pozba- wią mnie głowy jednowłóknową garotą. Nigdy się tak nie bałam. Nigdy nie czułam się równie żywa. Wtedy, gdy chodziłam z szeregowym Pete'em Żołnierzem, afi- szowałam się moją zranioną poprawnością polityczną, kiedy on wyrażał nadzieję, że jego jednostka zostanie przeniesiona do Bo- śni, ponieważ chciał zobaczyć trochę prawdziwej akcji. Teraz go rozumiem. Jego ograniczony język emocjonalny tylko w ten spo- sób mógł wyrazić podniecenie płynące z faktu bycia żywym. O Bo- że. Tutaj nawet ja zaczynam gadać o wojnie. M'zee podnosi rękę. Pies stoi pięć stóp przed nim z najeżo- nym grzbietem i wywiniętą wargą. Kryję się, zanim Moran da znak, że mamy paść. Wtaczam się do wypełnionego wodą kanału, gdzie dwa pasma gałęzi oplatają się wzajemnie. Coś sączy się spod moich ud. Nie myślę o tym. M'zee i Moran posuwają się do przodu. Pies truchta za nimi. Znikają we mgle. Leże w zimnej wodzie, czekając na dźwięk wy- strzałów. Nic. Marznę. Musi się rozlec wystrzał. Nic. Mam wraże- nie, jakbym leżała w tym zimnym rowie od wielu godzin. Szmer poruszenia. Przewracam się na plecy, chwytając magnum. -Jeśli byłabym twoim wrogiem, już byś nie żyła - mówi Bush- baby. - Wstawaj. Ruszamy. Na znak dany przez Jake'a wyciągam kamerę i idę za nim. Znajdujemy ich w małym amfiteatrze karłowatych drzew-dło- ni. Mężczyźni zostali ukrzyżowani na ich białych palcach. Kobiety powieszono za pięty. Wszystkie ciała są nagie. Wszystkich zabito jedną kulą w skroń. Ciała okaleczono. Penisy mężczyzn ucięto i wetknięto w usta kobiet. Chaga już zaczęła dobierać się do ciał. Mężczyźni wiszą jak postacie ze średniowiecznych krzyży upamięt- niających zarazy, reliefowe krucyfiksy na pół wessane w miąższ drzew-dłoni. Rozwarte usta, oczy wyglądające z mieszaniny ciała i drzewa. Zwisające palce kobiet wydłużyły się w wici, które w nie- widoczny sposób wplatają się w pajęczynę lin i rozgałęzionych włó- kien. Chmary much i stworzeń przypominających zielony puch ostu podnoszą się, gdy Moran ogląda zmarłych. Znajduje tatuaż na ramieniu pierwszej z kobiet: zarys sześcianu, znak Dzieci Szej- ka Muhameda Obeida z kartelu Hadżi. Ocenia, że nie żyją od czterech lub pięciu godzin. Wygląda na to, że zaskoczono ich w pułapce, którą na nas zastawili. Niewątpliwie zostali zabici do- piero po powieszeniu. Wojenny szał wzniecany przez adrenalinę wystygł w mojej krwi. Wojna przyprawia mnie o mdłości. Nie ma w niej nic chwa- lebnego, nic szlachetnego. Tylko okrucieństwo i smutek. To jest okropne miejsce na ostatnie słowo, ostatnią myśl, ostatni oddech i absolutną wiedzę, że ostatnią rzeczą, jaką zobaczysz w życiu, bę- dzie stojąca nad tobą postać z rewolwerem. Myślę znowu o chłopaku z mojej grupy na uniwerku. Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, nasze kręgi towarzyskie nigdy się nie za- zębiały. Zapamiętałam go ze względu na jego śmierć. Miał najgor- szą śmierć, jaką potrafię sobie wyobrazić. Był zamiłowanym groto- łazem, co jest szaleństwem samo w sobie, ale on w dodatku - wbrew wszelkim radom - dokonał samobójczego solowego zejścia w zalane wodą tunele pod jaskiniami Marble Arch. Nawet się nie zorientował, że ziarenko piasku zablokowało wentyl i wyciągnęło cały jego zapas powietrza, tak że ledwie zdołał wrócić na po- wierzchnię. Był pewny, że na końcu wąskiego tunelu, przez który się przeciskał, kiedy wpadł w tarapaty, jest nie odkryta jaskinia. Następnego dnia poszedł tam znowu, żeby ją odnaleźć. Nigdy nie wrócił. Stwierdzono, że musiało mu się przydarzyć to samo, ale był za daleko w tunelu, żeby wrócić. Umarł samotnie, pod ogro- mem skały, w zimnie i ciemności, wiedząc, że jego powietrze ucho- dzi i że ostatnią rzeczą, jaką zobaczy, będzie odblask latarki oświe- tlającej wapienny tunel. Ciało ciągle tam jest. Jego wydobycie byłoby zbyt niebezpiecz- ne. W tej zimnej wodzie, z dala od światła, może na zawsze pozo- stać nienaruszone, na zawsze w pułapce pod ogromem skał. Przez wiele dni, odkąd usłyszałam, jak umarł, dręczyły mnie nocne koszmary. To jest najbardziej przerażająca ze znanych mi historii, ponieważ jest prawdziwa. Myślę o tych trzech mężczyznach i dwóch kobietach umiera- jących samotnie, bezradnie, w miejscu, gdzie nikt ich nie znaj- dzie, o którym nikt nawet nie wie, i w moje serce wbija się sopel lodu. Zanim ich pozostawimy, M'zee zatrzymuje się, żeby wydać przeraźliwy gwizd z palcami w ustach i zakrzyknąć „Wa-chagga!", najgłośniej jak potrafi. Kiedy idziemy dalej, powtarza swój okrzyk. W końcu udaje mi się rozróżnić wśród odgłosów lasu - nieziem- skich krzyków, kurantów i świergotów - gwizdaną odpowiedź. M'zee wydaje długi monotonny gwizd, odpowiada mu skompli- kowany świergot. Podaliśmy hasła i przeszliśmy przez zabezpie- czenia. Jaki niewłaściwy dźwięk, jaką niepoprawną odpowiedź da- || li tamci nieszczęśni dranie? Wa-chagga czekają na nas w wielkim naturalnym atrium oto- czonym zasłonami z tkanych macek, z których zwisają ogromne zwinięte pąki kwiatowe. Jest ich dziewięcioro: sześciu mężczyzn i trzy kobiety. Gdyby nie panterki w barwach Chagi - fiolet, pur- pura, lila - nie dałoby się ich odróżnić od Czarnych Simb. Czuję się trochę zawiedziona: spodziewałam się Szlachetnych Dzikusów. Jedna z kobiet ma podkoszulek z podobizną brazylijskiego napast- nika Arcangeles. Wszyscy wyglądają młodo. Wszyscy noszą wielkie karabiny. Wszyscy mają czerwono-zielone pętle na tyłach gtów -jedna wić sięga do ucha, druga dotyka górnej wargi. To grupa obronno- -handlowa, niczym zbrojni kupcy — łowcy przygód z czasów nawi- gatorów. Ta grupa to wszystko, co taktycznym wolno zobaczyć z plemienia Wa-chagga i ich organicznych miast rozproszonych po całym podnóżu Kilimandżaro. Wyciągam kamerę, żeby sfilmo- wać ten historyczny moment. Panuje przerażająca cisza. Chłopak Wa-chagga ze sterczącymi dredami nagle wykrzykuje: - Wiem, kim jesteście! -Jego angielski ma niemal nienagan- ny akcent. —Jesteście z telewizji: Jake Aarons, SkyNet.News! A ty jesteś Gaby McAslan. Robiłaś te śmieszne historyjki na zakończe- nie wiadomości. I zalewa nas fala rąk, które trzeba uścisnąć, uśmiechniętych twarzy i głosów witających nas, proszących o autograf i pytających, czy znajdą się w satelitarnym serwisie informacyjnym. Później pan Wymuskane Dredy, który ma na imię Lucius, ab- solwent ekonomii na uniwersytecie w Dar es-Salaam, pokazuje mi, czemu zawdzięczamy sławę wśród Wa-chagga. To mógłby być pro- jekt specjalistów od mikrowizji z Daewoo, który ktoś potem ob- darł z całego pudełka i połowy elektroniki i wepchnął w gomółkę sera danish blue z dodatkiem funta, fettucine verde, i nie dość, że to wszystko działa, to jeszcze odbiera obraz z tak daleka jak Zimba- bwe. Obwody organiczne, mówi Lucius. Chaga potrafi analizować każdy obwód elektroniczny i zsyntetyzować jego mniejszy i wydaj- niejszy organiczny odpowiednik. Całość działa na orzechach. Orzechach typowych dla pewnej rośliny-jak je obierzesz, dosta- niesz garść pięciowoltowych bateryjek. To, co widzimy na ich gło- wach, działa mniej więcej tak samo: to organiczne nadajniki i od- biorniki radiowe, przez większość czasu nastawione na Głos Kenii. Lucius pozwala mi spróbować, jak działają. Nastawił na piracką stację na północnym wybrzeżu Tanzanii, która nadaje muzykę ra- dical dance. Czarne Simby i Wa-chagga zaczynają handlować. Szybko do- gadują się co do broni: Sugardaddy, główny negocjator Czarnych Simb, przyjmuje zamówienie na amunicję. Oprogramowanie komputerowe zapakowane szczelnie w metalowych skrzynkach zmienia właściciela po ożywionym targu w suahili pomiędzy Su- gardaddym i Luciusem, który ma tu pewne poważanie. Papierosy zostają odłożone na bok, trzeba rozważyć ich zalety. Manierki z koncentratem coca-coli budzą wielkie podniecenie. Sugardaddy wygląda jak uosobienie wyniosłej powściągliwości, gdy palce za- nurzają się w manierce, żeby nabywcy mogli sprawdzić przez po- lizanie, że to rzeczywiście to. Jeśli na świecie istnieją znawcy coca- -coli, to są nimi z pewnością Afrykanie. Wymiana słów, uściski rąk. Wszystkie papierosy przyjęte, targ dobity. Dowiaduję się, że cola jest jednorazowym towarem: kiedy Chaga wyodrębni i zsyntetyzu- je jej cząsteczki, las będzie ociekał coca-colą. Ciekawe, czy rów- nież dietetyczną? W zamian za swoje towary Sugardaddy dostaje dwa stalowe termosy. W pierwszym z nich jest silny antybiotyk o ogólnym dzia- łaniu, który zabija nawet bakterie odporne na penicylinę. W dru- gim — lekarstwo na cholerę. Chaga zsyntetyzowała oba te leki. Lu- cius mówi mi, że nikt z jego plemienia nie chorował, odkąd uciekli z obozu i powrócili na zbocze góry. - Nie da się zachorować - mówi - jeśli lekarstwa na każdą chorobę latają w powietrzu. Zażywasz ogromne dawki z każdym oddechem. Włącznie z czymś, jak się wydaje, co zatrzymuje na dobre roz- wój HIV 4. Później Mam nieodparte wrażenie, że Lucius usiłuje się do mnie do- brać. Pozostali mężczyźni rozłożyli się wokół mikrowizji i oglądają retransmisję damskiego meczu kickbokserskiego z Bangkoku, po- pijając lokalne wino. Mruczą jakieś niewątpliwie obsceniczne ko- mentarze do tego, co dzieje się na ekranie, i śmieją się. Kobiety siedzą we własnym gronie i rozmawiają w suahili, śmieją się i trza- skają palcami. Siadłam na boku, żeby pisać, a Lucius przysiadł się do mnie. - To bezdennie głupi prostacy - mówi, patrząc na grupę wo- kół telewizora. - Ty jesteś taka jak ja: inteligentna, rozsądna, wy- kształcona. Pytam go, w jaki sposób inteligentny, rozsądny i wykształcony chłopak po uniwersytecie staje się noszącym broń i panterki bo- jownikiem o wolnośc. - Poczucie lojalności ma długą tradycję i jest silne w Afryce - odpowiada. - Kiedy usłyszałem, co dzieje się z moimi rodzinnymi farmami pod Kilimandżaro, nie mogłem zostać z boku, zwfaszcza jeśli mogę im jakoś pomóc. Nie mogłem zrobić nic, żeby zapo- biec Chadze, ale kiedy moje plemię uciekło z obozu w Moshi, po- szedłem z nimi, ponieważ wiedziałem, że będą potrzebowali wszel- kich umiejętności, żeby odbudować lud. Chaga, którą zastaliśmy, w minimalnym stopniu nadawała się do zamieszkania. Nie znaliśmy jej, nie wierzyliśmy, że może nas wykarmić i dać nam schronienie. Niektórzy umarli — mło- dzi, starzy, słabi - a dzięki ich ciałom Chaga nauczyła się ludz- kich potrzeb i zaczęła je zaspokajać. Z ich ciał wyrosło mięso, które spożywamy, z ich krwi wypłynęła woda, którą pijemy, z ich skóry powstały nasze schronienia, z ich kości nasze miasta i osa- dy, z ich duchów światło i ciepło oraz zasilająca je elektryczność. Powtarzam to jak przekaz religijny. To brzmi dla nas prawie jak modlitwa. Myślisz sobie, że uczyniliśmy z Chagi naszego Boga? Tak, w sensie afrykańskim. Nasi bogowie są małostkowi, prak- tyczni i zadają pytania typu: czy wolałbyś mieć doskonałą duszę, czy najnowsze BMW 8? I nie złoszczą się, gdy wybierasz BMW. Chaga daje nam jedno i drugie: wplata rzeczy z zewnętrznego świata w samą siebie i czyni z nich coś więcej niż to, czym są. A tworząc samą siebie, przekracza samą siebie. Na zewnątrz Cha- gi jest życie. Wewnątrz Chagi jest życie razy życie. Życie do kwa- dratu. Dopytuję się o to, co miał na myśli, mówiąc, że Chaga czyni z rzeczy coś więcej niż to, czym są. Przypomina mi to słowa Ja- ke'a, który w ową burzową noc powiedział, że Chaga jest bramą do nowego człowieczeństwa. Lucius daje wymijające odpowiedzi. Robi się późno, mówi. Inni go wzywają. Nie, wcale nie. Gapią się na Wolne Zapasy w wykonaniu Azjatyckich Laleczek w strojach topless. Ale przynajmniej nie będę musiała powstrzymywać go od wciągnięcia mnie tą gadaniną do łóżka. Jake zajmuje jego miej- sce koło mnie. Obawiam się, że zapasy Azjatyckich Laleczek w strojach topless robią na nim niewielkie wrażenie. Stajesz się wredna, Gaby. Najnowsze wiadomości. Podczas gdy umysły chłop- ców pogrążały się w zamroczeniu z pomocą lśniących od olejków azjatyckich cycków zderzających się ze sobą w zbliżeniach, Jake pracował nad nimi, żeby pozwolili nam odwiedzić którąś ze swych osad. Nie zgodzą się na to pod żadnym pozorem, ale wymógł na nich obietnicę, że zabiorą nas głębiej w Chagę, żebyśmy zobaczy- li coś, czego nie opisali, ale uważają, że może nas bardzo zainte- resować. - Kiedy wyruszamy? - pytam. — Wcześnie rano. Lucius nas poprowadzi. Kobiety rozmawiają z wielkim ożywieniem, śmiejąc się i cho- wając twarze w dłonie. Z pewnością rozmawiają o seksie. Dzień piąty Pożegnaliśmy się w porannej mgle. Rosę, Bushbaby, M'zee i pies zostają, żeby sfinalizować negocjacje z Wa-chagga. Mniej więcej przez godzinę idziemy stromo pod górę. Pomię- dzy piętrami są drogi: chwiejne liny nośne z plecionych rur, któ- re zakotwiczają kondygnacje w filarach jak wiszące mosty. Lucius biega po nich z tą pewną siebie swobodą ludzi-pająków, którzy zbudowali Manhattan. Usiłuje mi zaimponować. Aleja, mając ru- chy skrępowane przez broń i lęk wysokości, kurczowo chwytając się każdego oparcia dla stóp i dłoni, mam jedynie ochotę dać mu kopa wjaja. Baldachim rzednie, światło robi się jaśniejsze. Lucius uczy mnie Chagi: wszystko, co jest czerwone, jest jadalne. Kolor pomarańczowy oznacza wodę, niebieski elektryczność, biały in- formację. Zielony i żółty to ciepło i zimno, czarny to narkotyki - lecznicze i rozrywkowe. Napotykamy fragment zagubionej historii wplątanej w liny pomiędzy światami: rozrośnięte szkielety trzech helikopterów, uwięzione jak owady w pajęczynie i wyssane do przezroczystości. Jake zdrapuje rdzę pseudoporostów i odkrywa znaki armii tan- zańskiej. Kokpity są teraz plątaniną macek i żółtych cierni: wy- obrażam sobie ogryzione do czysta czaszki, uśmiechające się zie- lonkawo. Czy naprawdę tylko sobie wyobrażam? Do góry. Kiedy w południe robimy przerwę, marzę tylko o tym, żeby położyć się i umrzeć, i pozwolić, żeby Chaga wyrosła na mnie jak na tym zaginionym oddziale helikopterów, żeby wessała moją duszę do Kryształowych Monolitów, które właśnie zaczynam dostrzegać przez sklepienie lasu. Niech przynajmniej Lucius wyja- śni tajemnicę, zanim umrę. Pytam go, czy on albo jego ludzie spo- tkali białą kobietę wędrującą samotnie w głąb Chagi, trzy-cztery lata temu. Tak, spotkał. Czy ona była... Irlandką, tak jak ja? Tak, ale nie była taka ruda jak ty. Miała ciemny wygląd i ciemną duszę. Ta- ką kobietę się zapamiętuje. Wpakowała się na jedną z drużyn za- opatrzeniowych z wioski Rongai. Przyprowadzili ją — to było wtedy, kiedy wodzem był Webuye, zanim nowa władza wprowadziła ostrzejsze prawa dotyczące izolowania obcych w lesie. Pytała wszyst- kich, czy widzieli białego mężczyznę przechodzącego tędy kilka miesięcy temu. Nie chciała zostać dłużej niż na jedną noc i wyru- szyła dalej w poszukiwaniu swojego mężczyzny. Jest jeszcze coś, co czyni nas podobnymi, mówi Lucius. Obie spędzamy godziny na pisaniu dzienników. Wiem, odpowiadam, wyciągając zeszyt Liberty z plecaka. To jest jej dziennik. Kładę go na dzielącej nas linie. Lucius patrzy na niego podejrzliwie. Czy jest tu mowa o Wa-chagga albo wiosce Rongai? - pyta. Wszystkie notatki o ludziach żyjących w Chadze zostały wycię- te, odpowiadam mu. Ostrym nożem. To nie Wa-chagga je wycięli, mówi, przerzucając żółte kartki. Pytam go, czy wie, czy Moon kiedykolwiek odnalazła tego mężczyznę, którego szukała. Tak, mówi Lucius. Należał do patro- lu, który ją spotkał wiele miesięcy później, wędrującą po chaotycz- nej krainie u stóp Cytadeli. Była bliska całkowitego wyczerpania i głęboko nieufna. Poprosiła Wa-chagga, żeby odprowadzili ją do osady Nanjara, gdzie ludzie byli dla niej życzliwi, a następnie w kierunku terminum. Nie chciała rozmawiać o swoich doświad- czeniach na wyżynie poza Cytadelą, ale nie było wątpliwości, że została odmieniona. Kiedy zabrała swoje rzeczy z Nanjara, patrol Wa-chagga za- brał ją przez piętrowy las nad jezioro Amboseli, gdzie zamierzali ją oddać pod opiekę oddziału taktycznego, ale ona uciekła wtedy w gąszcz uskoku. No widzisz, T. P. Tak to się skończyło. Paranoja i rozczarowa- nie na białej górze, miłość, która nie była tak mocna i nieśmiertel- na, jak sądziła Moon. Ci, którzy za bardzo kochają, za wiele tracą. Jeśli to może być jakimś pocieszeniem, Langrishe też nie potrafi! jej zatrzymać. Zabawne. Smutne. Przerażające: wszystko to obraca się wokół jednego słowa - przemiana. Boję się o Jake'a. Do góry. Nie przypuszczałam, że jesteśmy tak daleko. Zupełnie nagle przekroczyliśmy sklepienie i znaleźliśmy się na dachu lasu. Wi- dzę. Jest horyzont. Czuję słońce na skórze. Znowu jest krajobraz. Powyżej wznoszą się Kryształowe Monolity, tak wysoko nade mną, jak wysoko ja jestem nad głębokimi korzeniami lasu. Ich ścianki rzucają zajączki światła po całym baldachimie. Przede mną pajęcza sieć gałęzi i pali rozciąga się pomiędzy rozstawionymi uko- śnie palcami górzystej krainy, na którą rzuciłam okiem tamtego poranka, gdy Shepard zabrał mnie na przejażdżkę awionetką. Za kanionami chmury rozstępują się miękko wokół wyższych bastio- nów Cytadeli. Kraina kanionów wygląda na łatwą do przejścia. Złudzenie. Granie tworzy porowata, krucha substancja, która ugina się pod stopami i rozsypuje w uścisku palców. Wspinaczka na najbliższy grzbiet zabrała nam godzinę. Kiedy tam dotarliśmy, Lucius oznaj- mił z sadystyczną radością, że nasza droga wiedzie przez leśne do- liny pomiędzy graniami. Drań. Mnie jest ciężko, ale Jake przechodzi piekło. Musimy się za- trzymywać co dziesięć minut, żeby mógł odpocząć. Ciągle nie roz- mawia ze mną o tym, co mu powiedziałam w tamtą noc wielkiej burzy. Nie żartuję z ciebie, Jake. Nie mogłabym. Nie z ciebie. Lucius obiecuje, że dotrzemy na miejsce przed nocą. Nie udaje nam się. Noc zapada, kiedy rozpoczynamy wędrówkę w po- przek ostatniej doliny. Jest prawie północ, kiedy słyszymy, że mo- żemy się zatrzymać, doszliśmy na miejsce. Z początku nie potrafię dostrzec nic szczególnego, do czego mielibyśmy dotrzeć. Potem, po dłuższej chwili wsłuchiwania się w nocne odgłosy Chagi, orientuję się, że to jest złudzenie wzroko- we, podobnie jak Foa Mulaku przed wynurzeniem. Zaczynam roz- poznawać wzór tworzony przez bioświatła w gałęziach, coś jak po- łącz-punkty-żeby-otrzymać-obrazek, złożone ze światełek. Łączą się nagle i uświadamiam sobie, że stoję na krawędzi olbrzymiego uskoku, patrząc na przejścia, schody, pokoje, pomosty, domy, plat- formy wybudowane na wyspie Chagi wznoszącej się ponad krainę ciemnych korzeni. Ktoś wybudował miasto w koronach drzew. 42 Nazywa! się Henning Bork. Był z uniwersytetu w Uppsali. Wraz z doktor Ruth Premadass, doktorem Yves Montagnardem oraz jego siostrą doktor Astrid Montagnard stanowili wszystko, co pozostało po należącym do UNECTA sterowcu ekspedycyj- nym „Tungus". Przez pięć lat żyli i prowadzili badania w skon- struowanej przez siebie napowietrznej osadzie, którą nazwali Koroną Drzew. Wyprodukowali także Huberta, obecnie cztero- letniego. Wygląda na cztery lata, zachowuje się, jakby miał czte- rysta, napisała Gaby w swoim dzienniku. Takie rzeczy się dzieją, gdy jajogłowi się parzą (Yves Montagnard był ojcem, ale hipote- zy Gaby dotyczące matki albo zaprzeczały świadectwu oczu - Ruth Premadass była bardzo ciemną Tamilką - albo stały w sprzeczności z podstawowym tabu prawie każdej ludzkiej spo- łeczności). Mogliby wyjaśnić, dlaczego jest takim mutantem, pomyślała Gaby. Nowe twarze stały się atrakcją w Koronie Drzew. Wskrzeszając obyczaje towarzyskie, Henning Bork wydał przyjęcie dla wszyst- kich gości. Usiedli przy długim wąskim drewnianym stole na bal- konie wychodzącym na wielką przepaść, która stanowiła główną obronę Korony Drzew. Cale jedzenie pochodziło od Chagi. Nie- których potraw Gaby nie potrafiłaby odróżnić od ich ziemskich oryginałów, inne smakowały jak to, ale miały konsystencję tamtego, pozostałe zaś były zupełnie niepodobne do wszystkiego, z czym miała kiedykolwiek do czynienia, ale - kiedy minął szok wywołany obcością — okazywały się bardzo smaczne. Doktor Premadass po- dała na deser owoce, które wyglądały jak krowie placki na słomie, ale smakowały dokładnie tak, jak leniwy letni wieczór przed wol- nym od pracy dniem. - To mogłoby zrobić karierę na miarę czekolady, gdyby prze- mysł spożywczy położył na tym łapy - powiedział Jake Aarons. - Każdego tygodnia odkrywamy nowe zasoby pożywienia - powiedziała Astrid Montagnard, specjalistka w dziedzinie botani- ki. — Skatalogowaliśmy ponad dwieście chagosurowców, które mo- gą mieć wielki wpływ na światową żywność. To jest wiele razy wię- cej niż wszystko, co zostało przywiezione na Stary Kontynent z obu Ameryk. - Chaga syntetyzuje żywność, posługując się matrycą ludzkie- go DNA - powiedział Francuz siedzący na drugim końcu długie- go stołu. Był biologiem molekularnym. - Nic, co tu znajdziecie, nie będzie trujące ani nawet lekko szkodliwe. Im lepiej Chaga nas pozna, tym subtelniej dostroi swoje zaopatrzenie do naszych po- trzeb. Jestem pewny, że Czarne Simby były namawiane przez przedstawicieli korporacji biotechnologicznych do przemycenia próbek przez kordony bezpieczeństwa. - Braliśmy próbki, owszem - powiedział Moran. — Ale słysza- łem, że nie potrafią ich rozmnażać. - Oczywiście, że nie potrafią — odrzekł Yves Montagnard z mocą. - Nie można ich odłączyć od Chagi. To wszystko jest jed- nością, jednym systemem. Każda część potrzebuje pozostałych elementów, prawdziwa symbioza. Może będą w stanie wprowa- dzić geny do ziemskich gatunków i wyhodować jakąś hybrydę, ale to będzie zupełnym zaprzeczeniem istoty Chagi. Oni chcą nowego produktu dla agrobiznesu, tymczasem tutaj mamy ko- niec rolnictwa. Koniec z niewolą pługa. Koniec rynków, subsy- diów i nadwyżek, które oznaczają góry ziarna w jednym miejscu i głód w innym. Tutaj wszystko jest na wyciągnięcie ręki. To jest powrót do wspólnot łowiecko-zbierackich, które są najlepszym rozwiązaniem na ziemi, jeśli chodzi o wyżywienie, zdrowie i roz- wój kulturalny. - Musicie wybaczyć Yvesowi - wtrącił Henning Bork. - To miejsce sprzyja idealizmowi, ale pozbawia audytorium, które moż- na by nim zarazić. Ruth Premadass przyniosła kawę, czy raczej to, co w Chadze uchodziło za kawę. Wiał porywisty wiatr, poruszając unoszącymi się w powietrzu kulami bioluminescencyjnymi, kołysząc konarami wielkiego drzewa, utrzymującego osiedle. Pokład przechylił się i Gaby uchwyciła się stołu. Doktor Premadass nalała chagokawę, nie rozlewając ani kropli. - Nie bój się — powiedział Henning Bork. - Zbudowaliśmy to tak, żeby wytrzymało gorsze rzeczy. I wytrzymało znacznie więcej, niż się spodziewaliśmy. Chaga wrosła w naszą budowlę, wzmocni- ła ją. -Jak to się stało, że w ogóle tu jesteście? - Gaby zadała pyta- nie, które najbardziej dręczyło wszystkich gości. Henning Bork zacisnął dłonie, jakby tylko czekał na tę moż- liwość poćwiczenia sztuki poobiedniego snucia opowieści. — Ostatni lot „Tungusa", oto cała historia. Sterowiec należący do „Sibirska" został wysłany z szałasu my- śliwskiego Ol Tukai na początku drugiego roku ekspansji Chagi, kiedy ogólna masa obcego życia zaczęła różnicować się na od- dzielne strefy, a spekulacje na temat produktu obcej cywilizacji zaczęły się krystalizować. Fotografie powietrzne pokazały złożone formacje rozwijające się daleko poza zasięgiem pieszych ekspedy- cji UNECTA. Mogły być zamieszkane przez samych twórców Cha- gi. Obcy byli w modzie owego roku. Pierwszy raz zastosowano ten pomysł w dżungli brazylijskiej. Był bardzo prosty. Transportowiec lżejszy od powietrza przenosił wielką, lekką, składaną tratwę, zrzucał ją na wierzchołki drzew i szybko rozpościerał, żeby rozłożyć jej ciężar na tak dużą po- wierzchnię, jak się da. Naukowcy używali tratw w koronach drzew jako bezpiecznych baz, z których mogli prowadzić badania ekolo- gii wyższych pięter lasu. Kiedy skończyli, pakowali tratwę, wzywali sterowiec i przenosili się w inne miejsce. Teraz, dysponując za- chodnimi umiejętnościami i wschodnim bogactwem, UNECTA postanowiła rozwinąć tę metodę na większą skalę. Syberyjskie ste- rówce używane przy wyrębie lasu mogły posłużyć do przewiezienia całego laboratorium badawczego na dach Chagi. Zaopatrywane regularnie drogą powietrzną mogło pozostać tam w nieskończo- ność: naukowa społeczność na firmamencie. „Tungus" wyleciał z Ol Tukai z dwuosobową załogą i czwor- giem naukowców wyposażonych w namioty, sprzęt i zapasy na pięć tygodni i skierował sie ku ustalonemu wcześniej punktowi na pół- nocnym stoku Kilimandżaro. Statek przekroczył terminum i wszel- ki słuch po nim zaginął. - Nie wiedzieliśmy, że zarodniki Chagi mogą sięgać tak dale- ko ponad baldachim - powiedział Henning Bork swoim gościom. - Pierwszą komorę gazową straciliśmy na wysokości pięćdziesięciu stóp, gdy schodziliśmy do lądowania. Byliśmy ciężko wyładowani. Po drugim strzale wiedzieliśmy, że nie wrócimy. Kapitan Kozyriew próbował miękkiego lądowania na baldachimie, kiedy całkowicie utraciliśmy sterowność i spadaliśmy. To wielkie szczęście, że nikt się nie zabił ani nawet nie został poważnie ranny - kontynuował Szwed. - Było jasne, że sterowiec nigdy już nie wzniesie się w po- wietrze. Nie mogliśmy też wezwać pomocy, ponieważ radio zosta- ło skonsumowane przez Chagę. Oczywiście nie wiedzieliśmy wte- dy, że Chaga odtwarza wszystko, co pożera: radio, a także nasz sprzęt doświadczalny i analityczny. - Teraz więc moglibyście wezwać pomoc - przerwał mu Jake Aarons. - Tak - odpowiedział Henning Bork. — Ale nie chcemy. Ma- my tu samowystarczalny, zdolny do utrzymania się ośrodek badaw- czy, przez cały czas dokonujemy nowych odkryć, wgryzamy się co- raz głębiej w tajemnice Chagi. Zawsze jest coś nowego do odkrycia. Ta nasza Korona Drzew znajduje się na samej krawędzi największej strefy morfologicznych eksperymentów Chagi. Sek- tor za tą krainą górskich grani nazywamy Wylęgarnią. Powinni- ście ją zobaczyć, to jest motor ewolucyjny Chagi, miejsce, w któ- rym cały zgromadzony przez nią materiał informacji genetycznej staje się ciałem i różnicuje się. Można to obserwować przez sto lat i nigdy nie zobaczy się dwa razy tej samej rzeczy. Mamy platformę obserwacyjną, zabiorę was tam jutro, żebyście zobaczyli na własne oczy. Może wtedy zrozumiecie, dlaczego nie chcemy stąd odcho- dzić. Dlaczego mielibyśmy wrócić do zewnętrznego świata i od- dać to komuś innemu? - Zazdrość zawodowa? - spytała Gaby. To nie jest prawdziwy powód, pomyślała. Jest coś jeszcze, co sprawia, że trzymają się tej tratwy namiotów i platform w koronach drzew, i umówili się, że będą to przed nami ukrywać. - Kontynuujecie swoją misję za pomocą odmiennych środ- ków - powiedział Jake. - Wydaje się, że jesteście tu nieźle urzą- dzeni: elektryczność, ogrzewanie, pożywienie, woda. Ale co się stało z załogą sterowca? - To smutna historia - odrzekł Henning Bork. Gaby zauważy- ła, że rzucił swoim towarzyszom takie spojrzenie jak człowiek, któ- ry musi opowiedzieć czyjeś dzieje. - Bardzo smutna historia. Pró- bowali wrócić. Nie potrafili tu żyć, nie odnaleźli w tym miejscu intelektualnego bodźca, który nas trzyma. Zaopatrzyli się w to, co mogliśmy im wydzielić z wraku „Tungusa", który, jak widzicie, funkcjonalnie przetworzyliśmy, i wyruszyli przez baldachim. To było dawno temu, zanim zaprojektowaliśmy obronę. Chaga była wtedy, powiedzmy, mniej zajęta. - Była też mniejsza - dodał Moran, wyczuwając przytyk. - Ale znacznie bardziej niebezpieczna - powiedziała Astrid Montagnard. Hubert siedział na jej kolanach. Wpatrywał się w Ga- by. Wydawało się, że pędrak nigdy nie mruga oczami. - Dziwna, obca, niebezpieczna. Teraz rozwój Chagi idzie w kierunku norm ludzkich, ale wtedy, we wczesnych dniach, dopiero trwały próby. - Nie powrócili - powiedziała Gaby. - Nie - odrzekł Henning Bork. - Nie wiemy, co się z nimi stało. - Wa-chagga nic o nich nie wiedzą — powiedział Lucius. - Ale oni mogą wciąż gdzieś żyć - powiedział Jake Aarons. Gaby zrozumiała jego intencje. - Mogą - odpowiedział Henning Bork. - Las utrzymuje was i Wa-chagga - ciągnął Jake. - Mógłby również utrzymać ich, prawda? Czy mógłby zrobić coś jeszcze? Mógłby w jakiś sposób dopomóc im, żeby zżyli się z nim bliżej? Wejść w symbiotyczny związek z nimi, odmienić ich? Powiedział pan, że ta Wylęgarnia jest machiną ewolucyjną Chagi, gdzie życie jest różnicowane. Ludzkie życie, ludzkie ciało? - Do czego pan zmierza, panie Aarons? - zapytał Henning Bork. Wiatr ponownie zatrząsł wielkim drzewem. Gaby poczuła wilgoć i chłód na skórze, dotknięcie tajemnicy. - Obwody organiczne - powiedziała, zmieniając temat kon- wersacji na mniej delikatny, jak zrobiłby każdy cywilizowany gość. - Organiczna telewizja? - Tak - odpowiedział Henning Bork. - Organiczna telewizja satelitarna? -Też. - Możecie złapać serwis sportowy SkyNetu? Będzie mecz, któ- rego naprawdę nie chciałabym przegapić. Jeden zero (wściekała się Gaby w swoim dzienniku). Tra- gedia. Kobziarki z Dagenham wystawiłyby lepszą obronę. Dzi- waczne uczucie: oglądać Alana Jeffersa analizującego pierwszą połowę na telewizorze, który przypomina rozgotowane brokuły, siedząc w czymś, co dawniej było kabiną kontrolną sterowca „Sibirska", a teraz stanowi część nadrzewnego domu z fantazji „Zagubionych Chłopców" w najgłębszych ciemnych głębinach Chagi. Pokój, który mi oddali, to namiot z pali i poszycia sterowca, znajdujący się około pięćdziesięciu stóp w dół pnia od centrum, dokładnie na krawędzi tego, co oni nazywają Fosą. Widok o świcie powinien być godny zapamiętania, jeśli jeszcze będę w stanie go docenić. Wiatr wzmaga się, cała konstrukcja trzęsie się i chwieje jak statek w huraganie. Na pełnych żaglach prosto w jądro ciem- ności, moi drodzy! Statek, który zadryfował w korony drzew, zu- pełnie jak coś z ulubionej opowieści z dzieciństwa. Obdarta zało- ga burżujów porzuconych na bezludnej wyspie bawi się w rytuały elegancji. Zbyt mało twarzy, wszystkie za często oglądane — wyczu- wam w tym niemal kazirodczą introwersję. Być może w sensie do- słownym. Mówią dużo, ale jeszcze więcej trzymają w sekrecie, ich tajemniczość stała się naiwna z nadmiaru intymności. Robią błę- dy, są nieporadni w podawaniu mylących wskazówek. Na przykład ten pokój. Dlaczego mam wrażenie, że wygrzewam się w cudzym łóżku? Należącym do kogoś, kto nie został wymieniony w manife- ście załogi Korony Drzew, wliczając w nią niesamowitego Huber- ta. Coś tu jest niekoszerne. Spoza zasłony służącej za drzwi rozległo się uprzejme chrząk- nięcie. Gaby odłożyła ołówek i zamknęła dziennik. Zasłona zwinę- ła się za pociągnięciem sznurka. - Masz chwilę czasu? - zapytał Jake Aarons. Wszedł, nie cze- kając na odpowiedź. - Wydaje mi się, że znalazłem rozsądne wy- tłumaczenie tych głosów. — Nie chodzi ci o głos Chagi. — Owszem, o głos Chagi. Ale nie mistycznie, magicznie czy wróżbiarsko. Naukowo. Chaga potrafi syntetyzować organiczne obwody: oglądałaś cholerny mecz w organicznej telewizji sateli- tarnej. Jeśli potrafi budować tam, na zewnątrz, to dlaczego nie tu- taj? - Dotknął palcem czoła. - Czym innym jak nie obwodem ko- mórkowym dla organicznego komputera jest to, co tam tkwi? Od chwili, w której przekroczyłem terminum, Chaga buduje organicz- ny modem w mojej głowie, używając moich białek, cząsteczka po cząsteczce, komórka po komórce, pasmo po paśmie. Podłącza mnie do sieci tego olbrzymiego zasobu danych i systemu ich prze- twarzania. Dlatego to robi się coraz głośniejsze i wyraźniejsze: po- łączenia się rozrastają. Teraz to nie są po prostu głosy, Gab. To są wizje: zdjęcia, obrazy, coś jak pamięć fotograficzna, króciuteńkie, natychmiast znikające wizje o najwyższej klarowności. — Obrazy czego, Jake? — Innego życia, Gab. Innych światów. Innych sposobów ist- nienia. A także tego świata. Peter Werther miał rację. Oni tu już byli. U samego zarania ludzkości, na samym początku wszystkiego. To wszystko, co zachowało się w łupkach Burgessa, niewiarygodna różnorodność życia w okresie prekambryjskim, jak nigdy wcze- śniej i nigdy potem... — Oni to zrobili? Jake wzdrygnął się. Delikatny pokój falował na wietrze. Gaby miała straszną świadomość wielkiej przestrzeni pod sobą. -Jake, dlaczego nie wszyscy słyszymy głosy i oglądamy wizje? Dlaczego tylko ty? Skrzywił się boleśnie. — Mam również teorię na ten temat. Powiem wprost. Te ob- wody, ten organiczny modem rosnący w mojej głowie to mutacja. Coś powoduje, że komórki mojego ciała rosną tak, żeby móc od- bierać sygnały elektromagnetyczne od Chagi i uruchamiać w od- powiedzi moje własne neurony. Coś przeprogramowuje DNA w tych komórkach, żeby rosły w ten sposób. To jest bardzo trudne w przypadku rozwiniętych organizmów. Dość łatwe w komórkach rozrodczych rodziców, tak żeby potomstwo było zmutowane, ale dostać się do wszystkich koniecznych komórek, a następnie uru- chomić mechanizm... to jest trudne. Chyba że coś już jest obecne w ciele, w komórkach, w DNA, i działa jak gospodarz. Nośnik. Kret po wewnętrznej stronie genetycznych zabezpieczeń, który otworzy bramy hakerom DNA. - Wirus HIV 4. Jake znowu się skrzywił. - Każdego dnia podczas kampanii pustynnej w drugiej wojnie światowej feldmarszałek Montgomery przyglądał się fotografii Erwi- na Rommla, którą trzymał na biurku. Nic nie mówił, po prostu się przyglądał. Poznaj swojego nieprzyjaciela, to było motto Montgo- mery'ego. Dzięki temu wygrał wojnę na pustyni. Ja znam mojego wroga, Gab. Studiowałem jego strategię i taktykę, jego ataki z zasko- czenia, odwroty taktyczne i przegrupowania. Jest twardy, twardszy ode mnie, aleja wiem, jak on działa. Wiem, jaka jest jego broń i na jakim terenie lubi walczyć - w samych chromosomach, walki ulicz- ne w splotach DNA- i jakiego kamuflażu używa, żeby przechytrzyć mój system immunologiczny. Ale być może źle go oceniałem: mo- że on nie jest ukrytym szwadronem śmierci, ale po prostu koniem trojańskim, którego wprowadza się do miasta, żeby otworzył bramy dla prawdziwej armii najeźdźczej. I, być może, to na zewnątrz to nie jest armia najeźdźców i łupieżców, ale zagranicznych przemy- słowców i inwestorów. Może nie chcą potraktować wszystkich mie- czem, ale otworzyć tu sklep, tam fabrykę, jeszcze gdzieś indziej uzdrowisko, wykonać prace renowacyjne w mieście, stworzyć tu i ówdzie nową infrastrukturę. A kiedy już skończą, okażesz się ma- łą placówką kolonialną superpotęgi biochemicznej. - Trochę się gubię w tej analogii, Jake. Uważasz, że wirus HIV 4 jest czymś w rodzaju katalizatora, który pozwala mutagennym czynnikom Chagi pracować w rozwiniętych komórkach? - Katalizator - powiedział Jake. - Właśnie o to chodzi. Coś, co nie bierze udziału w reakcji. To się zgadza, Gab: cała ta tajemnica otaczająca Jednostkę Dwunastą i ofiary HIV 4, które powinny by- ły dawno umrzeć. Wszyscy mieli styczność z Chagą. Wszyscy we- szli w jakiś związek symbiotyczny, który sprawia, że wirus HIV 4 nie rozwija się w AIDS. - Zakładałeś przynęty na Henninga Borka przy kolacji. - Nie zaprzeczył. -Jezu, Jake, mówiłeś, że masz rozsądne wyjaśnienie. - Uno- szące się w powietrzu bioświatła rozbłysły, gdy Gaby podniosła głos. - Czy wiesz, co to oznacza dla badań nad HIV 4? - To jest sztuczne - przytaknął Jake. - Myślałem o tym. Z pew- nością jest starsze niż ludzkość, może starsze niż wszelkie życie na Ziemi. To maszyna różnicująca twórców Chagi i to ohydnie sku- teczna maszyna: tylko ci spośród zarażonych osobników, którzy wystawią się na działanie czynników mutagennych, przeżyją. Mo- że to nie uderzenie meteorytu zabiło dinozaury, może nie znik- nięcie habitatów: może wpakowały się w ewolucyjną ślepą uliczkę i twórcy Chagi przedsięwzięli mały odsiew. - AIDS jurajski? - Może. Może wszystkie SIV-y oraz HIV 1, 2 i 3 są zdegenero- wanymi odmianami oryginalnego wirusa. Zważywszy na zdolność wirusa do zmieniania odcinków materiału genetycznego, mogą istnieć miliony odmian wirusa HIV 4. Naukowcy zawsze mieli z wi- rusami problem spod znaku jajka i kury. A może one wszystkie przybyły z jakiegoś innego miejsca. - Mnóstwo „może", Jake. - Chcesz mi dać do zrozumienia, że wierzę w to, bo chcę w to wierzyć? To ty pierwsza podałaś mi tę magiczną kulę. Wiatr wiał z dołu, niosąc brzęczące odgłosy nieznanych, nie- wyobrażalnych stworzeń. Ściany z poszycia sterowca trzepotały i nadymały się. Uwięzione kule świetlne miotały się po małym po- koju z materiału, rzucając niespodziewane i dziwaczne cienie. Hubert wspinał się jak zwierzę. Serce Gaby zamarło, gdy zo- baczyła, jak wdrapuje się na pień na krawędzi fosy. „On się z tym urodził", zapewnił ją Henning Bork. To zdanie znaczy więcej, niż- by się wydawało, pomyślała Gaby. Poruszali się po wysokim skle- pieniu ku skarpie, na której mieszkańcy Korony Drzew utrzymy- wali posterunek. Gaby czuła, że to dziecko gdzieś tam w gęstych zaroślach podkrada się do powolnych i niezgrabnych dorosłych. Ukryte uważne oczy. Najbardziej niepokojące było to, że nawet kiedy chłopiec przebywał z nimi, wciąż czuła te uważne oczy. Go- dzina marszu w górę doliny, w której schroniła się Korona Drzew, doprowadziła małą wyprawę do obserwatorium. Kopuły z żeber i poszycia złupionych z wraku „Tungusa", usadowione w miejscu, gdzie skarpa opadała pionowo do położonej poniżej Wylęgarni. Henning Brok, Yves Montagnard, Jake Aarons i Gaby McAslan upchnęli się w niej jak cząstki w skórce pomarańczy. Gaby usiłowa- ła wyciągnąć kamerę tak, żeby nikogo nie uderzyć. - Gdzie znikł Hubert? - spytał Jake. - Gdzieś się bawi - odpowiedział Yves Montagnard. Gaby po- myślała, że nie potrafiłaby wykazywać takiego braku zaintereso- wania, gdyby to jej krew z krwi i kość z kości uganiała się wśród tych urwisk i pułapek. Ale Jake znalazł jej coś do filmowania. Z lotu awionetką pamiętała rozciągającą się pod nimi krainę. Pomyślała wtedy, że wygląda jak talerz w wierzbowe gałązki. Teraz znalazła się na samej jej krawędzi i to wcale tak nie wyglądało. Po- woli przesuwała kamerę po palach i wzdymających się kulach, my- śląc, że przypominają coś obdartego ze skóry i ropiejącego: nie- bieskie żyły i wydęte gazami, owrzodzone ciało rozpięte na żebrach. Mięsiste, obsceniczne i intymne, jak obraz laparoskopo- wy rakowatego jajnika. Na samej granicy widoczności, u stóp Cytadeli, pękł pęcherz, wyrzucając chmurę mlecznej cieczy i pyłu. Coś z niej wyskoczyło, za daleko i za szybko, żeby kamera mogła to uchwycić. Sfilmowa- ła ciemnozielony wał Cytadeli aż po chmury zwieszające się nad Kilimandżaro. Peter Werther został tam zaniesiony i złożony na ziemi, nagi niczym Adam w Raju. Odszedł z Edenu, a ceną za to okazała się aseptyczna biała salka głęboko pod budynkiem Kajia- do Cen ter oraz międzynarodowe gremium lekarskie mierzące po- stępy jego osobistej Chagi. „Wszystko, co stamtąd wychodzi, nale- ży do nich", powiedział doktor Dan. Popatrzyła na Jake'a, rozmawiającego z ożywieniem z Henningiem Borkiem. Spełnia ich kryteria. Upomną się o niego. Zabiorą go pod ziemię do swych okrągłych korytarzy i zamkniętych drzwi i nie pozwolą mu już nigdy ujrzeć światła dziennego. Popatrzyła najake'a i zaczęła się bać o niego. Ale on nie jest głupi. Wiele spraw, trochę grzesz- ków, ale nigdy nie był głupi. Wie o tym wszystkim równie dobrze jak ona i podjął już decyzję. Nie zamierza wracać. - Niektóre większe pęcherze zawierają całe miniaturowe eko- systemy - mówił Henning Bork, oglądając Wylęgarnię przez lor- netkę. -Jak małe -jak to się nazywa? - dioramy o życiu na innych planetach. Oczywiście jedną z rzeczy, które doprowadzają nas do rozpaczy, jest to, że nie możemy do nich dotrzeć na czas, żeby wziąć próbki: żyją tylko jeden dzień, a następnie ulegają reabsorp- cji. Zanim skończyło nam się miejsce na dysku, sfilmowaliśmy wie- logodzinny materiał tych dioram. Zdarza się często, że nie jeste- śmy w stanie zrozumieć tego, co oglądamy. Czasami w ogóle nie potrafimy poznać, czy to jest żywe. Czasami widzimy rzeczy tak ob- ce, że aż przerażające. O! Mamy szczęście! Wskazał poza barierkę. Gaby skierowała wzrok ku ogromne- mu bąblowi około mili na zachód. Jego powierzchnia boleśnie się rozdymała wśród kabłąków niebieskich żeber. Gaby pomyślała bez widocznego związku o erotycznych zabawkach, w których gusto- wał jej niegdysiejszy partner. Pęcherz zafalował, jakby coś go od środka kopało, i pękł. Ze szczeliny wydobył się biały pył. Skóra przedarła się w wielu miejscach i sflaczała. Patrząc przez wizjer kamery, Gaby przypomniała sobie starą kronikę filmową z kata- strofą „Hindenburga". Ale na zimno. Bez ognia. Nawet w maksymalnym powiększeniu Gaby nie potrafiła oce- nić, czy to coś w środku pęcherza było naturalne, czy sztuczne, organiczne, czy nieorganiczne. Miasto, las, las, maszyna. Wygląda- ło to jak miasto albo las, albo garść kamiennych palców. Każdy wysokości małego drapacza chmur: proporcje Wylęgarni sprowa- dziłyby Manhattan do rozmiarów miasta z klocków w szklanej ku- li ze śnieżną zamiecią. Miasto, zdecydowała Gaby, patrząc na regu- larny wzór geometryczny po obu stronach kamiennych filarów. Składały się z trójwymiarowych fraktali tworzonych przez zmniej- szające się czworościany. Kolor czerwonej terakoty. Niektóre więk- sze bryły miały przekątną długości pięćdziesięciu stóp, wszystkie pokryte były szeregami mniejszych czworościanów. Gaby przekli- nała niewystarczającą rozdzielczość kamery - powierzchnie czwo- rościanów zdawały się poruszać. - Masz rację - odpowiedział Henning Bork, widząc jej zdzi- wioną minę. - To jest żywy fraktal. Każde pokolenie czworościa- nów wyrasta z powierzchni swojego rodzica. Niektóre biorą udział w rozpylaniu zarodników: kiedy czworościany osiągają poziom ko- mórkowy, opuszczają ciało rodzica i migrują przez skalną po- wierzchnię do nowej strefy rozsiewania. Tę dioramę nagraliśmy już kilka razy. Sądzimy, że to coś w rodzaju żyjącej gliny, która po- sługuje się energią chemiczną do autoreprodukcji z minerałów rodzimej skały. Niewykluczone, że jest to pasożytnicza żywa glina. Istnieją dowody na to, że ziemska glina była matrycą wczesnych form cząsteczek RNA. Być "może to jest produkt końcowy odmien- nej ewolucji opartej na geologicznym RNA. W wizjerze kamery zamigotało ostrzeżenie: Zmiana dysku. Ostatni dysk. - Chaga jest rekonstrukcją żywej gliny, którą spotkała gdzieś w swoich podróżach - dodał Yves Montagnard. - Fulerenowy golem - szepnął Jake. Hubert dołączył do małej ekspedycji w drodze powrotnej do Korony Drzew. Cokolwiek napotkał na brzegu urwiska, przypo- mniało mu, co to znaczy być małym chłopcem. Ale tej nocy Gaby w swoim dzienniku wciąż podstępnie porównywała jego z Frase- rem i Aaronem Shepardami. Nie chodziło tylko o to, że oni byli dziećmi Sheparda i że stanowili część wspaniałych chwil w jej ży- ciu. Hubert był zanadto dzieckiem swojego środowiska. Jego dzi- waczność zdawała się niemal wrodzona. Gaby zamknęła dziennik i usiłowała zasnąć, ale budziła się co chwilę z silnym przeświad- czeniem, że nie jest sama w swojej małej płóciennej celi. Ale za każdym razem była tam tylko ona. Zmuszała się na powrót do za- śnięcia i do snów o istotach, które - niewidoczne - obserwowały ją pod baldachimem Chagi, powróciły za nią do Korony Drzew i przybyły powietrzem ponad Fosą, żeby smagać ją skórzastymi skrzydłami. Obudziła się z krzykiem. W pokoju. To było w pokoju. Na dźwięk jej głosu bioluminescencja przebudziła się i wypeł- niła płócienny sześcian zieloną poświatą. W tym świetle coś się po- ruszało. Gaby zsunęła się z hamaka na gąbczastą podłogę i po- rwała magnum z plecaka. Czerwony promień laserowego wizjera przemknął po chwiejnych ścianach i spoczął na czole czterolet- niej białej dziewczynki o czarnych jak noc włosach. Jej twarz była chuda jak u zagłodzonego dziecka. — Światło! - krzyknęła Gaby. Bioluminescencja rozjarzyła się. Gaby i dziewczynka kucały na podłodze, wpatrując się w siebie na- wzajem, związane laserową nicią. Potem dziewczynka wydała okrzyk, podbiegła do okna i - zanim Gaby zdążyła chwycić ją lub ostrzec - zanurkowała w czterystustopową otchłań Fosy. Gaby wrzasnęła i rzuciła się do okna. W mętnym świetle piętrowego la- su dostrzegła coś, co sprawiało wrażenie bardzo wielkiego i blade- go widma nietoperza unoszącego się nad przepaścią. Latał na pa- jęczynie skóry rozpiętej między nadgarstkami i kostkami. Gaby zobaczyła, jak siada na gałęzi i odwraca do niej ciemnooką, oto- czoną czarnymi włosami, uśmiechniętą twarz. 44 Spierali się znowu w swoim prywatnym narzeczu stanowią- cym mieszankę francuskiego, angielskiego i rosyjskiego. Gaby uderzyła mocno talerzem w stół. Pękł równo przez środek. Wszyst- kie spojrzenia skierowały się na nią. - Pańska córka? - zapytała rozkazująco. Nikt w Koronie Drzew nie spał dobrze. Krzyki Gaby poderwa- ły kolonię w niecałą minutę. Obawiając się ataku, Lucius i Czarne Simby chwycili za broń. Zanim ule bioluminescencji nagrzały się, mogło dojść do tragicznych pomyłek. Porządek narodził się w centrum, na moście, wokół skandynawskiego spokoju Hennin- ga Borka. To on pozwolił Gaby opowiedzieć, co widziała. Wtedy zaczęła się kłótnia. - Tak, moja córka - odpowiedział Yves Montagnard. - Bliź- niaczka Huberta. Mała Nicole. -Jeśli pan jest tatą, to kto jest mamą? - spytał Jake. - Nieważne, czyje dziecko ani czyja bliźniaczka - przerwała Gaby. - Ona jest pieprzoną Kobietą-Nietoperzem. Widziałam, jak lata. Piotruś pieprzony Pan. - Taka jest natura jej przemiany - powiedział Henning Bork. - Dlatego ukryliśmy ją przed wami. Ale ona jest istotą dziką i bar- dzo ciekawską. Nie pozostanie w ukryciu. - Nie żyje chyba sama w dżungli, w jej wieku - powiedział Ja- ke. — Tam musi być ktoś jeszcze. Okłamaliście nas w kwestii zało- gi „Tungusa". Wszyscy wścibscy dziennikarze to niespełnieni detektywi, po- myślała Gaby. - Tylko częściowo - odrzekła Ruth Premadass. - Ludmiła jest matką Nicole i Huberta. Była drugim pilotem sterowca. Kiedy do- wiedzieliśmy się, że zbliżają się ludzie z zewnątrz, zabraliśmy Nico- le do Obserwatorium nad Wylęgarnią. - Miałam wrażenie, że mój pokój bywa zamieszkany — powie- działa Gaby. - Nic dziwnego, że Hubert tak bardzo chciał iść z na- mi do Obserwatorium i uciekł między drzewa. - Ale co z kapitanem? - nalegał Jake. -Jak on się nazywał? Kozyriew? Czy powiedzieliście nam prawdę o nim? Że próbował wrócić i się zgubił? - Tak. To prawda. Ale to coś gorszego niż zgubienie się - po- wiedział Henning Bork. — Przemiana. Gaby zauważyła, że Jake daje się prowadzić swojej ciekawości ku ujawnianiu nieujawnialnych rzeczy o samym sobie. Uważaj, przyjacielu. - Tak jak Nicole? To pan ma na myśli? - Nie - westchnął Henning Bork. -Jak to powiedzieć? Nowe ciało, tak sądzę. Symbiotyk? Pasożyt? Nie mamy słów na określenie tego, co Chaga robi z ciałami. - Obi-ludzie — powiedział Sugardaddy. — To usiłujesz powie- dzieć. Widziałem ich, choć tylko przelotnie. Poruszają się szybko, jak na tak wielkie istoty, i bardzo cicho. To jest tak, jakby rozkazy- wali lasowi, żeby pozwolił im przejść, a następnie zamknął się za nimi i zatarł ich ślady. - Co widziałeś? - spytał Jake. Sugardaddy potrząsnął głową jak stary człowiek, który uznał, że świat przeszedł wszystkie jego nieprawdopodobne opowieści. - Tyle rzeczy, że nie mogły należeć do tego samego stworze- nia. Włosy. Skórę. Organy w przezroczystych torebkach. Wielkie stopy z pazurami, uda większe i silniejsze niż u strusia, a do tego najpiękniejsze, najszczuplejsze palce u dłoni. Wyglądały niemal jak włosy, nie palce. Twarze, te pamiętam najlepiej. W tych fał- dach ciała widzisz twarze... - Potrząsnął znowu głową. - Niemniej to jest to samo stworzenie — powiedział Henning Bork. - Nazywamy je ortociałami. Sądzimy, że są organizmami symbiotycznymi, które potrafią wchłonąć ciała ludzkie i połączyć się z układami nerwowym, trawiennym i krwionośnym. Wydaje się, że na wiele sposobów wzmacniają ludzkie możliwości: polep- szają zdrowie, zwiększają odporność na choroby, dają wielką siłę i szybkość, rozszerzają zakres postrzegania zmysłowego i zdolność interakcji ze środowiskiem Chagi. — Widziałem, jak chodzą wolni - powiedział Sugardaddy. — To coś otwierało się jak kobiece narządy i ludzie ze środka wycho- dzili na zewnątrz, jakby się właśnie rodzili. Mówię tak, ponieważ byli połączeni z tym czymś pępowiną. Czy to przydarzyło się wasze- mu kapitanowi? - Czy to dzieje się z każdym, kto zgubi się w Chadze? - zapy- tał Jake. Boisz się, pomyślała Gaby. Masz rację, że się boisz, jeśli taka jest cena za twoje ocalenie. Nic dziwnego, że UNECTA trzyma tych nieszczęśników w miejscu, gdzie nikt nie może ich zobaczyć. — Nie z każdym — odpowiedział Yves Montagnard. — Chaga to miejsce nieustających zmian i transformacji, ale zmiany przybiera- ją różne formy. Dla niektórych oznaczają przyciągnięcie ortocia- ła. Wydaje się, że to przyciąganie pomiędzy istotą ludzką i sym- biotem ma w istocie charakter seksualny, połączenie jest dobrowolne, niemal jak akt miłosny. Dla innych jest to przemiana w łonie matki, zmiana genów rodziców, jak w przypadku Nicole i Huberta. Tak, mój syn też jest przemieniony, choć nie jest to zmiana zewnętrzna, jak w przypadku błon lotnych Nicole. A nie- którzy zmieniają się w obrębie własnych ciał na skutek symbiozy zarodników Chagi z ziemskimi wirusami chorobotwórczymi. - HIV 4 - powiedziała Gaby. — Posługiwanie się retrowirusami jako nośnikami do umiesz- czania informacji komórkowej w genach było ważnym nurtem w badaniach inżynierii genetycznej na długo przed Sprawą Kili- mandżaro - odrzekła Ruth Premadass. - Kiedy taksonomowie z Ol Tukai zauważyli mutacje pojawiające się u w pełni wykształco- nych małp, które zaadaptowały się do środowiska Chagi, wydało się to owocną linią poszukiwań. Byłam w zespole powołanym w Kajiado Center do zbadania związków między zarodnikami Cha- gi i genetycznie modyfikowanymi retrowirusami. Tuż przed mi- sją „Tungusa" dokonaliśmy włamania do SIV-a, czyli małpiego od- powiednika wirusa HIV, i formułowaliśmy hipotezy dotyczące podobnych interakcji z wirusami ludzkiego braku odporności. - Chaga to machina ewolucyjna - powiedział Yves Monta- gnard tonem głosiciela Wielkiej Idei. - Przybyła tu, żeby po- pchnąć nas do przodu jako gatunek, może jako wiele gatunków. Technologia zaprowadziła nas w ślepy zaułek ewolucji. Biotech- nologia pozwala nam ewoluować w kierunkach, w których chcie- libyśmy ewoluować, abyśmy byli wyżsi, silniejsi, zdrowsi, inteli- gentniejsi, piękniejsi. Tak wyobrażamy sobie przyszłość ludzkości. Bzdura. Jeśli plemię australopiteków zasiadłoby, żeby zaprojektować kolejny przełom ewolucyjny, wymyśliliby coś, co biegałoby szybciej, widziało dalej, miało lepsze powonienie i ostrzejsze paznokcie do wygrzebywania larw i korzeni. Nie za- projektowaliby mówiącego, myślącego i wytwarzającego narzę- dzia Homo sapiens. Tam jest środowisko obce dla nas, tak samo jak Paryż byłby obcy dla australopiteka, środowisko, które zmienia się, żeby uzy- skać od nas nowe odpowiedzi, które może wygenerować tysiące nisz ekologicznych. Nie mamy pojęcia, co będzie nam potrzeb- ne, żeby skolonizować wszechświat, dlatego Chaga daje nam moż- liwość rozgałęzienia się na tysiąc, dziesięć tysięcy, milion podga- tunków: milion ziaren ludzkości rzuconych w ciemność. - „I powiedz, które ziarno wykiełkuje, a które nie" - zacyto- wał Jake. - Tak - potwierdził z mocą Francuz. - A może, jako że jest tam wystarczająco dużo miejsca, wszystkie ziarna wykiełkują. Transludzkość. Postludzkość. Panludzkość. Którakolwiek z nich, wszystkie. Na tych równinach wschodniej Afryki narodziła się ludzkość: musi być w tym coś więcej niż kosmiczny zbieg okolicz- ności, że właśnie na tych samych równinach powstanie nowa ludz- kość, ta, która przyjdzie po nas i której nie możemy przewidzieć. Gaby przypomniała sobie legendę o drzewie, na którym na- rodził się człowiek, i o powrocie wszystkich ras ziemskich do tego baobabu przodków, którego korzenie tkwią w ziemi, a konary po- między gwiazdami, powrocie po to, żeby rozpuścić się w zgroma- dzonych przez drzewo wodach i narodzić na nowo. Słodkie, uwo- dzicielskie Wielkie Idee. Jakie one mają długie nogi, jak łatwo przechodzą ponad nami. Patrzcie, doszły już do horyzontu, pod- czas gdy my wciąż brniemy przez błoto. Ilu stuleci potrzebowali- śmy, żeby się nauczyć, że ludzie o innym kolorze skóry niż nasz są tak samo ludzcy jak my, a teraz chcecie, żebyśmy przycisnęli do serca te skrzydlate dzieci, hybrydycznych obi-ludzi i odmieńców. Istoty, które nawet nie wyglądają jak ludzie, mamy nazywać brać- mi i siostrami. -Jestem niewykształconym człowiekiem pracy - odezwał się niespodziewanie Moran. - Nie rozumiem dobrze tego wszystkie- go. Nie mam pojęcia o australopitekach i ewolucji ani o tym, co nazywacie transludzkością czy postludzkością. Wszystko, co znam, to mój lud, mój dom, mój kartel, moja rodzina. Znam mój kraj, moje dzieci. Znam to. - Z pochwy na udzie wyciągnął długi nóż partyzancki. Klinga była piękna. Należał do ludzi, którzy potrafią zadbać o ostrze. Położył nóż na stole. - Powiedzcie, co to wszystko oznacza dla mojej rodziny, moich dzieci, mojego ludu. Po raz pierwszy Gaby poczuła pewien podziw dla Morana. Był Afrykaninem. Mógł patrzeć prosto w oczy Wielkim Ideom, Wiel- kiej Nauce, Wielkim Głupim Obiektom i nie oślepnąć, i zadać tyl- ko jedno pytanie, które miało jakiekolwiek znaczenie: „co ostat- nio zrobiliście dla mnie?" - Bądź wdzięczny za dzieci, które już masz — powiedział spo- kojnie Lucius. -Jeśli wierzysz w jakiegoś boga, módl się za te, któ- re dopiero mają się urodzić, żebyś potrafił je pokochać tak jak te, które już masz. - Mutacje zdarzają się także wśród was - powiedział Jake Aarons. - Tak jak tutaj. Dlatego nie chcieliście zabrać nas do wa- szego miasta. - Tak — potwierdził Lucius. — Oto, co te idee, które ledwie rozumiesz, znaczą dla twojej rodziny, twoich dzieci, twojego ludu, Moranie. Uczcie się od nas, żeby nie zniszczyły was, tak jak niszczą lud Wa-chagga, napuszczając nas wzajemnie na siebie. W moim mieście Kamwanga, w Nanjara, Urusangei i Mrao, także w Ngase- ni i Marangu Gate, zwykliśmy mówić, że zmiany są w Chadze na- turalne, ale nigdy szkodliwe albo niszczące, a te dzieci, które ro- dzą się odmienne, powinny być źródłem radości i dumy tak samo jak normalne. Nie uważamy tego za grzech, wstyd ani znak nieła- ski Boga czy też gniewu duchów. To jest specyfika tego miejsca. - Ale inaczej dzieje się w innych osadach? - Gdy tylko urodzi się takie odmienione dziecko, pozwalają mu umrzeć z zimna. -Jezu - szepnęła Gaby. - Zinstytucjonalizowane dzieciobójstwo — powiedział Jake. - Tak - odrzekł Lucius ponuro. - To niszczy lud Wa-chagga. Budzimy w sobie wzajemnie odrazę. Ludzie z Kibongo nie chcą rozmawiać z ludźmi z Usarangei, ludzie z Marangu i Marangu Ga- te są z tego powodu wrogami. Obawiam się, że niedługo zacznie- my się wzajemnie zabijać. - Dzieci - powiedziała Gaby. - Prosiliśmy rady miast, które są przeciwko nam, żeby pozwo- liły przyjmować odmienione dzieci, ale oni boją się, że hodujemy armię potworów, aby ich zniszczyć. Dlatego chodzimy za mężczy- znami, którzy wynoszą dzieci do lasu. Nie możemy ich przekupić, więc czekamy, aż sobie pójdą i zabieramy noworodki. Ale nie ratu- jemy wszystkich. Nie jesteśmy w stanie wszystkich ocalić. Ufamy, że Chaga jest dla nich łaskawa, tak jak dla innych, którzy powierzają jej swoje życie. Ale to tylko nadzieja, nic więcej. Spośród tych, któ- re ratujemy, podobnie jak spośród naszych własnych, wiele nie przeżywa. Zmiany są zbyt głębokie. Powie pan, że są ofiarami ewo- lucji, panie Montagnard, odmianami, które nie potrafią się przy- stosować i giną. Ja nie umiem być tak pewny siebie. Odsunęła się wisząca w przejściu zasłona z poszycia sterowca. Moran i Sugardaddy chwycili za broń. - Nie potrzebujecie tego - powiedziała postać stojąca w drzwiach. Mówiła kobiecym głosem z silnym akcentem słowiań- skim. - Nie stanowimy dla was zagrożenia, chyba że należycie do tego obozu, który uważa dzieci za obrazę Boga. Niewysoka jasnowłosa biała kobieta ubrana w obcięte wojsko- we spodnie i postrzępiony podkoszulek weszła do długiego poko- ju. Koło jej nóg plątało się dziecko: biała dziewczynka, naga i roz- paczliwie chuda. W brudnej twarzyczce błyszczały oczy zdolne przemienić ukwiał w anioła. Dziecko patrzyło na obce ciała w po- koju i przycisnęło się mocniej do matki. Fałdy skóry pomiędzy nadgarstkami i kostkami były mocno naciągnięte. Pęcherzyki marszczyły się w gęsią skórkę. - Przestraszyłaś Nicole. Przyszła zobaczyć, dlaczego zabrano ją z domu, i przyleciała do mnie, mówiąc, że obca kobieta wycelowała w nią pistolet. Nie musisz robić jej krzywdy, ona ci nie zrobi nic złe- go. Dlaczego miałabyś pragnąć wyrządzić jej krzywdę? Dlatego, że jest inna niż ty? Przyprowadziłam ją tutaj, żebyś zobaczyła, że nie jest potworem, straszydłem ani też przykładem działania ewolucji czy pierwszym pokoleniem nowej ludzkości - mówiła Rosjanka. -Jest po prostu małą dziewczynką, a Hubert jest po prostu małym chłop- cem; oboje znaleźli się w dziwnym świecie z nowymi, przerażającymi możliwościami i próbują zrozumieć, jak to wszystko działa i jak ma- ją w tym żyć. Nie kontemplują tajemnic wszechświata, nie rozwiązu- ją wielkich równań jednolitej teorii pola. Dąsają się. Biją się ze sobą. Miewają napady złości. Nie lubią chodzić spać, plują jedzeniem i nie chcą jeść tego, co się im podaje. Zwykły chłopiec i zwykła dziewczyn- ka. Dobrze, dziewczynka potrafi szybować na swoich błonach lot- nych. W porządku, chłopiec może się połączyć z myślami Chagi i w snach przekazywać swoją świadomość zwierzętom, ptakom i in- nym stworzeniom, które stworzył las. Ale oni nie są obrazą Boga, Al- lacha ani Kościoła świętego. Nicole przywita się z wami, ale najpierw wasi mężczyźni muszą odłożyć broń, ponieważ straszą moją córkę. 45 Opuścili Koronę Drzew następnego dnia rano. Gaby była otu- maniona brakiem snu i nadmiarem wrażeń. Jej zmysł zwątpienia przejadł się jak wąż, który połknął kozę. Posuwali się po baldachi- mie powoli, zmierzając ku umówionemu miejscu spotkania z M'zee, Bushbaby i Rosę. Jake nieustannie pozostawał w tyle i ca- ła gromadka musiała czekać, aż ktoś wróci się, żeby go przyprowa- dzić. Moran miał już dosyć opóźnień i przystanków. Kiedy zdarzy- ło się to kolejny raz, Gaby zgłosiła się na ochotnika, żeby zawrócić. Znalazła Jake'a niżej na gałęzi, w odległości kilku minut drogi. Siedział na linie prowadzącej do punktów zaczepienia u stóp jed- nego z Kryształowych Monolitów. - Sądzę, że masz jakieś dziesięć, piętnaście minut, zanim za- czną nas szukać - powiedziała Gaby. Jake Aarons uśmiechnął się zagadkowo swoim uśmiechem z Thorn Tree. - Co im powiesz? - Że nie zdołałam cię odnaleźć. Przez chwilę myślał o konsekwencjach tego kłamstwa. - Tak, to powinno wystarczyć. Nie podoba mi się, że musisz ich okłamać, to dobrzy ludzie. - Moran to oferma. Jake roześmiał się. - Masz papierosa? Gaby miała. - Nie wiedziałam, że palisz. - W podniosłych momentach sięgam po papierosa. Widać było, że nie jest palaczem, ale camel chyba sprawił mu przyjemność. - Tradycyjne ostatnie życzenie - powiedział. - Myślałam przez chwilę, że stchórzyłeś - powiedziała Gaby. - Przez chwilę tak było. Nastraszyli mnie tą gadaniną o orto- ciałach. To jest gorsze od śmierci. Jak ruchome sztuczne płuco zro- bione z mięsa. Wolałbym zaryzykować z UNECTA i Jednostką Dwu- nastą niż to. Przekonał mnie dopiero ten dzieciak, Hubert. On się z tym urodził, ja to złapałem, ale tutaj jesteśmy tacy sami. Słyszymy to. Patrzymy oczami tego. Śnimy tego sny. Dzielimy te same obwo- dy — tutaj - więc może to nie są rozpaczliwe rojenia starego peda- ła, którymi można pomachać śmierci przed oczami jak kartą kre- dytową na życie. Wiem, że jeśli przyjrzeć się z bliska temu, co zamierzam zrobić, jest to szaleństwem. Ale ludzie, Gab, mogą się przystosować do wszystkiego. Możemy odnieść zwycięstwo wszę- dzie. W Oświęcimiu pisano opery, na Boga. Yves Montagnard nie miał racji. Tu jest tylko jeden sposób na to, żeby być człowiekiem. To, co na zewnątrz, nie ma znaczenia. - Zerknął na swojego meta- lowego roleksa. - Kilka minut, zanim tubylcy zaczną się niepoko- ić. Kiedy się dobrze zastanowić, Gab, liczy się tylko to, że będę w tym. Nie będę obserwatorem, nie będę kimś z zewnątrz, kto tyl- ko zagląda, zapisuje, opowiada, komentuje. Będę w środku. Stanę się częścią historii, która zostanie opowiedziana, jakakolwiek bę- dzie. Cała reszta świata może się tylko przyglądać: obserwować Chagę, obserwować WGO, obserwować gwiazdy, obserwować ekran, żeby zobaczyć, jak obserwują serwisy informacyjne. Aja bę- dę przedmiotem obserwacji. Popełnię grzech główny według ko- deksu T. P. Nie będę przekazywał wiadomości, ale stanę się wiado- mością. A jeśli nie rozumiesz, jak ogromna, potężna jest ta pokusa, to znaczy, że nie jesteś dziennikarką z krwi i kości. Jake dopalił papierosa do końca i starannie rozgniótł peta obcasem. - T. P. powinien się jednak dowiedzieć. Wiem, że nakładam na ciebie brzemię gówna, ale powiedz mu to, Gab. Powiedz mu wszystko. Powiedz też Tembo, bo on jest dobrym człowiekiem i można zaufać, że nie rozpuści gęby przed jakąś babą, jak zrobił- by Faraway. Powiedz im. Ale nikomu więcej. Aha, jest jeszcze coś, co jestem ci winien, Gab. Ten dziennik, który dał ci Shepard. Jesz- cze nie zgadłaś? - Ludzie żyjący w Chadze. Moon spotkała Wa-chagga. - Gaby, Gaby, Gaby. - Nikt nie potrafił tak wyrazić spojrze- niem zawodowego rozczarowania jak Jake Aarons: rozczarowa- nia, które nie odnosiło się do ograniczeń rozmówcy, ale do nie- umiejętności wykorzystania talentu. - Nie chodzi o to, co ani dlaczego, ale kto. Kto dalby ci wyraźnie okaleczony dziennik, któ- ry z pewnością przeczytasz, kiedy o tyle łatwiej byłoby zaprzeczyć jego istnieniu? - Shepard? -Jest mężczyzną. Ja też jestem mężczyzną. Uganiamy się za innymi celami, ale tu jesteśmy tacy sami. - Chwycił się za krocze. Ten gest był nieprzyjemnie pozbawiony godności. - Kiedy kutas bierze górę, mózg idzie na urlop. Był tak zbzikowany na punkcie zaciągnięcia cię do swojego łóżka, że z pewnością nie zastanawiał się nad konsekwencjami. Do diabła, w tej mgle testosteronu on pewnie nawet nie był w stanie dostrzec, że mogą grozić jakiekol- wiek konsekwencje. - Shepard. - Chyba czas odejść. -Jake wstał i podał Gaby rękę. Tak po prostu, ostatnie pożegnanie. Takie sprawy trzeba załatwiać szyb- ko. Podobno szybki i ostry ból jest lepszy niż lata nękającego mrowienia. -Jake. - Nic nie mów, bo nawet jedno słowo może mnie od tego od- wieść, a nie chciałbym nienawidzić cię za to do końca życia. Nie mów nic, nie próbuj iść za mną, nie wołaj mnie po imieniu, nie patrz na mnie. Uklęknij i zamknij oczy. — Była zaskoczona, że zro- biła dokładnie to, o co prosił. - Będziesz wiedziała, kiedy je znów otworzyć. Poczuła, że lekko dotyka jej powiek w geście błogosławieństwa. W jakimś cudownym miejscu, szepnął oddech na jej policzku. Otworzyła oczy. Zniknął. Dziesięć razy wykrzyknęła jego imię. Chaga nie odpowiedziała. Wołała go przez jakiś czas, ale nie za długo, ponieważ musiała wrócić do Czarnych Simb, zanim oni przyjdą jej szukać. 46 Schodzili przez sklepienie śpiewającego lasu. Mężczyźni nie bardziej niż Gaby wierzyli w opowiedzianą przez nią historyjkę, że nie była w stanie odnaleźć Jake'a i obawia się, że spadł, ale by- li bardzo męscy i dumni i nie dali po sobie poznać, że kobieta od- ważyła się ich okłamać. Gaby szła przez las za Sugardaddym, nie zauważając nic wokół siebie. Wyobraźnia malowała jej obraz Ja- ke'a Aaronsa wspinającego się na ostatnią grań, przystającego na moment, żeby popatrzeć na odległy wał Cytadeli, i zbierającego się do zejścia w szalone krainy poniżej. Napięcie i poczucie winy wzbierały w niej niemal do seksualnych rozmiarów. Chciała za- wrócić i iść za nim. Znalazłaby go. Byłoby to łatwe, ponieważ tak powinno się stać. Działo się tak kilka razy. Za każdym razem we- wnętrzny kopniak był coraz słabszy, aż w końcu uznała, że potrafi żyć bez niego. Było to jak umieranie. Tak właśnie to czuła. Życie składa się z milionów małych zgonów i ponownych narodzin. Przetrawiała tę myśl w kółko, zsuwając się po chwiejnej linie. Dlatego dala się złapać z zaskoczenia. Gałęzie zaszeleściły. Coś ogromnego spadło na nią z nieba i powaliło na ziemię, pozbawiając tchu, zmysłów i zasłaniając oczy. To samo coś przewróciło ją na plecy. Dyszała, dusiła się, walczyła 0 oddech, machała rękami. Odkryła, że spogląda w lufę karabinu białego mężczyzny ubranego w polowy mundur w kamuflujących barwach Chagi i w błękitny hełm z logo przedstawiającym mapę świata. Ten ostatni fakt uznała za istotny, choć nie potrafiła na ra- zie dociec dlaczego. - Cholera, biała suka - powiedział biały mężczyzna z karabi- nem. Miał akcent południowoafrykański. Chwycił Gaby za rękę 1 podniósł na kolana. Kaszlała i pluła, a on wykręcił jej ręce do tyłu. - Hej! - zawołała, czując, że wiąże jej nadgarstki stalową lin- ką. Południowy Afrykanin z karabinem postawił ją na ziemi. Zoba- czyła trzech mężczyzn usiłujących zakuć w kajdanki walczącego, kopiącego Morana. Lucius był już unieruchomiony, Sugardaddy wił się na ścieżce, trzymając się za brzuch. Błękitny hełm stał nad nim na szeroko rozstawionych nogach z uniesioną wysoko bronią skierowaną kolbą do dołu. - Co ty wyprawiasz? - wrzasnęła Gaby, kiedy żołnierz wykręcił jej boleśnie ręce do tyłu. - Kim wy sobie wyobrażacie, że jesteście? — Pieprzonymi Narodami Zjednoczonymi, panienko - powie- dział biały żołnierz. -1 nie wyobrażamy sobie tego, ale mamy pew- ność. Na miejscu spotkania było więcej żołnierzy ONZ. M'zee, Bush- baby i Rosę zostali wzięci w niewolę razem z kobietą Wa-chagga, którą grupa handlowa zostawiła, żeby zaczekała na Luciusa. Połu- dniowi Afrykanie zaskoczyli ich dwa dni temu, dowiedziała się Ga- by od Bushbaby. To była nowa rzecz w Chadze i niebezpieczna: da- lekie patrole ONZ, polujące i eliminujące partyzantów oraz elementy wywrotowe łamiące ich zakazy. Znaleźli szczątki zarżnięte- go oddziału safari. Znaleźli poręcznych winnych. Będzie oskarżenie 0 morderstwo jako dodatek do łamania przepisów bezpieczeństwa, kiedy sterowiec przeniesie ich na drugą stronę terminum. Bushbaby powiedziała, że jej przykro. Tak bardzo przykro. Pozostawili wszyst- ko na jej głowie, ale tamci byli zbyt szybcy. Zbyt dobrze wyćwiczeni. Trzymali wszystkich w garści, zanim ona zdążyła położyć rękę na broni. Moran wysłuchał jej wyjaśnień, po czym splunął jej w twarz 1 kopnął ją między piersi najmocniej, jak potrafił. Żołnierze odcią- gnęli go na bok. Nie opierał się, ale wpatrywał się w Bushbaby, pod- czas gdy czarny oficer wzywał sterowiec. Przez cały czas, odkąd wśród szmerów leśnych rozległ się warkot śmigieł, on wpatrywał się w Bushbaby, jakby mógł zabić ją wzrokiem. Rosę siedziała na ziemi z kolanami podciągniętymi pod brodę i chwiała się, łkając cicho. Żołnierze zastrzelili psa. 47 Kiedy drzwi windy transportowej zamykały się, ustawiła się w smudze światła słonecznego. Głośnik ostrzegł, że należy się trzy- mać z dala od ścian. Podłoga przechyliła się i okrągła platforma zaczęła opadać. Gaby patrzyła wciąż na jasne niebo. Pasmo sza- rych chmur kładło się w poprzek błękitnego przestworu. Zbliżała się pora październikowych deszczy. Szary betonowy szyb zmieniał kolor - zielony, żółty, niebieski, biały - w miarę jak platforma prze- suwała się w dół. Ten sam glos, który wcześniej ostrzegł przed zbli- żaniem się do ścian szybu, poinformował zatrzymanych, że znaj- dują się w Białej Strefie - dekontaminacji wstępnej. Platforma zatrzymała się na Poziomie Trzecim Białej Strefy. Z tej głębokości niebo wyglądało jak maleńki kwadracik światła. Gaby spojrzała w górę wzdłuż świetlnej smugi, wystawiając twarz do słońca. Śluza otworzyła się i ludzie w białych kombinezonach ochronnych podeszli, żeby zabrać ją ze światła. Pokój, do którego wprowadzono Gaby, Czarne Simby, Luciusa i kobietę Wa-chagga, był biały i pełen oślepiającego światła pochodzącego z niewidocz- nego źródła. Za wielkim szklanym oknem siedziała przy biurku grupa ludzi w cywilnych ubraniach z plakietkami UNECTA. Biały mężczyzna założył słuchawki, zastukał kilka razy w mikrofon, sprawdzając, czy działa, jak należy, i nakazał zatrzymanym poło- żyć cały sprzęt na długim stole po prawej. Postacie w kombinezo- nach ochronnych, które ich tu wprowadziły, otworzyły plecaki i wysypały zawartość na długi blat. Grzebali wśród stert przedmio- tów, pakując to, co wzbudziło ich zainteresowanie, do torebek, resztę zaś wrzucając w szczelinę w ścianie, prowadzącą, Gaby była tego pewna, w płomienie. Widziała, jak jej narzuta termiczna lą- duje w szczelinie. Widziała, jak jej ciuchy, przybory toaletowe i ple- cak lecą w płomienie. Przeszukiwacz podniósł jej dziennik. - Nie dotykaj tego! To jest moje, mój dziennik, nie masz pra- wa! Oddaj mi to! — krzyczała. Pozbawiona twarzy postać w kombinezonie ochronnym prze- chyliła twarz ze zdziwieniem i wrzuciła dziennik do torby. Znalazła drugi dziennik, dziennik Moon. Gaby nie odezwała się ani sło- wem, kiedy również on został zapakowany i zapieczętowany. Ka- merę Jake'a wraz z bronią zabrano samolotem. Teraz nie miała nic, żeby przekonać ludzi, że mówi prawdę. — Proszę się rozebrać — powiedział mężczyzna za szkłem. Miał akcent środkowoamerykański. Wyglądem i głosem przypominał nieco Sheparda. Gaby nie spuszczała z niego wzroku, gdy zdej- mowała chagoodporne buty i zrzucała bawełnianą bluzeczkę, fio- letowo-czerwone spodnie w kamuflujących kolorach Chagi, biu- stonosz, majtki. Gapiła się na niego, gdy ludzie w białych kombi- nezonach zwinęli jej ciuchy wraz z ubraniami pozostałych i wrzucili je w szczelinę w ścianie. Mężczyzna, którego uznała za anty-Sheparda, ani razu nie spojrzał jej w oczy. - Proszę przejść do następnej sekcji - rozkazał. Gaby nie przestała się w niego wpatrywać, gdy przechodziła przez uchylne drzwi. Dlatego nie widziała, jak Moran rzucił się na Bushbaby i uderzył nią w metalową framugę. Ale usłyszała miękki trzask rozłupywanej czaszki uderzającej w pomalowaną na biało stal. Zobaczyła, jak Rosę podbiega do Morana z rozca- pierzonymi palcami. Dojrzała zwarte ciała, nagość i biały mate- riał, usłyszała głosy krzyczące w suahili, kalenjin i po angielsku. Zobaczyła, jak pięć białych kombinezonów odciąga Morana na bok i przytrzymuje. Ujrzała, jak pięć innych wywozi Bushbaby na wózku szpitalnym. Widziała Bushbaby miotającą się jak w ata- ku epileptycznym. I zobaczyła lśniącą plamę i strumyczek krwi na framudze drzwi, które zostały szybko wytarte przez białe kom- binezony. W następnej strefie posadzili Gaby na krześle i obcięli wszyst- kie wstążki, druciki, paciorki i warkoczyki, które Rosę zaplotła na jej głowie. Obcinali nieuważnie, pozbawiając ją grzywki, której nie ścinała przez siedem lat. Patrzyła na zwoje rudych włosów na bia- łej podłodze i wiedziała, że jest w stanie to przeżyć. Cokolwiek cze- kało za następnymi drzwiami, nie mogło być większym gwałtem. W tym samym pokoju znajdowało się kilka wykładanych ka- felkami kabin. Głos anty-Sheparda powiedział jej, że ma przykryć stopami i dłońmi podświetlone kasetony. Podczas gdy stała z roz- łożonymi nogami i rękami, dwa białe kombinezony uwijały się wokół niej z rozpylaczami ciśnieniowymi. Przez parę i pył wodny wpatrywała się w kamerę na ścianie, która obserwowała ją oczami mężczyzny o głosie Sheparda. Tu mogła płakać. Nikt nie zoba- czy. Łzy będą tylko dodatkową wodą na jej ciele. Powinna płakać. Ale nie będzie, dopóki ten mężczyzna patrzy na nią przez oko obiektywu. Ciepłe powietrze z dmuchaw ohiszyło jej ciało i potargane włosy. Dostała biały papierowy kitel i przeszła do następnej strefy. Na plecach kitla wydrukowano niebieskimi literami słowa: JEDNOSTKA DWUNASTA - BIAŁA STREFA. Papier ocierał jej skórę. W następnej strefie byt fotel ginekologiczny. To był większy gwałt niż obcięcie włosów. Wyrywała się, ale przywiązali jej ręce i stopy. Potem robili róż- ne rzeczy za pomocą wzierników, gumowych rękawiczek, endo- skopu i żelu. - Nie musicie tego robić - powtarzała lekarzowi, który trzymał rękę w jej pochwie. - To nie ma uzasadnienia medycznego. Chce- cie po prostu mnie upokorzyć, ponieważ daliśmy ONZ w dupę. W końcu lekarz zrobił coś takiego, że zaparło jej dech i szarp nęła skórzane pasy. Tego też nie musiał robić. Zabrali ją do następnego sektora - trupiobiałego pokoju z białym stołem i dwoma białymi krzesłami. Gaby posadzono na jednym z krzeseł. Po chwili drzwi się otwarły, wszedł mężczyzna, którego nazywała anty-Shepardem, i usiadł po drugiej stronie sto- łu. Ubrany był w beżowy lniany surdut w stylu Nehru. Plakietka przypięta do kieszonki na piersi oznajmiała: RUSSEL SHULER, WSTĘP NA WSZYSTKIE POZIOMY. Gaby położyła dłonie na białym stole i wpatrywała się w prze- strzeń pomiędzy nimi. Po fotelu ginekologicznym nie potrafiła spojrzeć Russelowi Shulerowi prosto w oczy. Nie potrafiłaby spoj- rzeć nikomu prosto w oczy. - Wywiad rozpoczęto o godzinie 20:18, drugiego październi- ka roku 2008 — powiedział w powietrze. - Sprawozdanie dotyczą- ce pani Gaby McAslan. Gaby podniosła oczy. - Ma pan papierosa? - Przykro mi, palenie jest tu zabronione. - W takim razie chcę się widzieć z ambasadorem Unii Euro- pejskiej. Sposób, w jaki jestem tu traktowana, narusza Kartę Praw Człowieka Organizacji Narodów Zjednoczonych. Mężczyzna nazywający się Russel Shuler westchnął i poprosił ją, żeby opowiedziała o wszystkim, co przydarzyło się jej w Chadze. - Zastrzeliliście psa Rosę - oznajmiła Gaby. —Jak się czuje Bush- baby? Russel Shuler zmarszczył się, po czym rozpoznał przydomek. - Ach, tak. Ona. Przykro mi, ale muszę panią powiadomić, że zmarła na sali operacyjnej. Gaby zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że obraca stół, podno- si białe krzesło i wali nim na oślep, dopóki wszystko wokół nie roz- padnie się na tyle części, na ile rozbita ona się czuła. - Oskarżymy oczywiście tego mężczyznę, który nazywa się Moran, o morderstwo. - Przyprowadźcie mi ambasadora Unii Europejskiej — powie- działa cicho Gaby McAslan. Mężczyzna westchnął, co było znakiem dla dwóch dużych mężczyzn w lekarskiej bieli, żeby przyszli i zabrali Gaby krętym białym korytarzem do pozbawionego okien białego pokoju ze sta- lowym sedesem w jednym kącie, kabiną prysznicową w drugim, łóżkiem ustawionym jak najdalej od toalety, ekranem telewizyj- nym na jednej ścianie i kamerą na drugiej. Drzwi zamknęły się, nie pozostawiając szpar, zupełnie jak otwierały się tamte drzwi w tamtym białym pokoju w Tsavo West. - Chcę Sheparda! Przyprowadźcie mi Sheparda! - krzyczała Gaby tak długo, jak długo była w stanie zmusić swoje struny głoso- we do wydawania dźwięków. Następnie zdarła z siebie papierowy kitel, porwała go na kawałki i wepchnęła je do stalowego kibla. Ułożyła sobie gniazdko z pościeli, zwinęła się w nim w pozycji pło- dowej i łkając, zapadła w sen, w którym biegła białym krętym ko- rytarzem za wciąż oddalającymi się postaciami Bushbaby i psa, aż dobiegli do krawędzi i wpadli do wrzącej magmy, a Gaby nie mo- gła im nijak pomóc, ponieważ jej głowa została ogolona, a ręce związane ściętymi włosami. Obudziła się z krzykiem. Drzwi były otwarte. - Shepard? - zapytała. Na tle białego korytarza dostrzegła trzy sylwetki. Miały na so- bie chirurgiczne kitle. Pomiędzy nimi stał fotel ginekologiczny na kółkach. - Nie musicie tego robić - powiedziała Gaby, kiedy podłączy- li ją do swoich maszyn i wyssali z niej pełne strzykawki płynów. - Nie musicie tego robić. Nie macie prawa tego robić. Nie macie prawa. Nie macie prawa. Nie macie prawa. Musieli coś jej wstrzyknąć, ponieważ spała po tym bez snów, a kiedy ponownie się obudziła, to dlatego, że drzwi były znów otwarte i stał w nich Shepard. Serce w niej podskoczyło. Była znów żywa. Radość przedarła się przez senność i leki i odzyskawszy ja- sność widzenia, spostrzegła, że to nie był Shepard, ale jego sobo- wtór-negatyw, trzymający w ręce białą bluzę i parę sznurowanych spodni, ponieważ nie miał na tyle odwagi, żeby usiąść przy jed- nym stole z nagą kobietą. To okazało się rutyną w Jednostce Dwunastej: drzwi otwiera- ły się i pojawiał się w nich albo Russel Shuler, albo fotel ginekolo- giczny, drzwi zamykały się i pojawiał się drętwy, płodowy sen. Do- brze przygotowane jedzenie, które, zdaniem Gaby, mogło być psim łajnem. Zabawa z pilotem telewizora, gapienie się na powta- rzane w Głosie Kenii programy sprzed dwudziestu lat: „Detektyw Remington Steele" albo „Oprah Winfrey Show". Od czasu do cza- su uświadamiała sobie, że na tym ekranie powinny być serwisy in- formacyjne: CNN, SkyNet, Fox. Spostrzegła, że zamiast tego ocze- kiwała na reklamę kremu Wenus z Milo. Jedna wystarczała, żeby zaczęła się chwiać na łóżku w swoim gnieździe z pościeli, podśpie- wując „Wenus z Milo, Bóstwo Piękna". Pomagało to zapomnieć o papierosach. O papierosach marzyła bardziej niż o wyrwaniu się z tego białego pokoju z jego kabiną prysznicową, stalowym ki- blem i okiem kamery, obserwującym, jak kołysze się w swoim gnieździe, podśpiewując. Czasami myślała, że cokolwiek jej dali w tym zastrzyku, musiało to być coś bardzo dobrego, ponieważ tak mało przejmowała się pragnieniem wyrwania się z Jednostki Dwunastej. Takie jest życie. Zdolne do adaptacji. Już jest z nią cał- kiem nieźle. Russel powiedział jej to podczas sesji wywiadowczych. Ale papieros byłby super. A potem budziła się w mętnym świetle nocy i czuła nad sobą cały ciężar Jednostki Dwunastej, i wiedziała, że lek przestał działać, ponieważ potrafiła sobie przypomnieć, gdzie, czym i kim jest, i co jej zrobiono, i że nie wie, jak długo to jeszcze potrwa, ponieważ mieli tu nad nią całkowitą władzę. Wtedy zaczynała walić pięścia- mi w miejsce, gdzie znikały drzwi, aż pojawiały się białe kitle, a ona budziła się, zastanawiając, co też mogła robić dłońmi, że są zaban- dażowane, ale nie przejmowała się tym zanadto, ponieważ zbliża- ła się pora „Santa Barbara". Obudziła się. W drzwiach stały dwie sylwetki. - Panna McAslan? - zapytała bliżej stojąca z ciemnych posta- ci. Gaby zmarszczyła brwi w swoim gnieździe z prześcieradeł. Ta postać miała kenijski akcent. - Czy mogę wejść? Skinęła głową. Postać weszła. Był to wysoki czarny mężczyzna wjasnobrazowym garniturze. Jego krawat był bardzo starannie za- wiązany. W ręce miał teczkę. Postawił ją na łóżku Gaby. Cofnęła się w kąt. - Nazywam się Johnson Ambani - powiedział. -Jestem prawni- kiem. Bardzo się cieszę, że znajduję panią w znośnym stanie zdro- wia, panno McAslan. Czy mogłaby pani podpisać ten dokument? Wyciągnął z teczki dwie kartki i czarnymi krzyżykami zazna- czył miejsca, gdzie powinna podpisać. Podał Gaby swoje pióro kul- kowe z nierdzewnej stali. Spojrzała na nie, jakby dano jej do ręki węża. - Co ja podpisuję? - Dokumenty czyniące z pani konsultanta Specjalnej Komisji Dochodzeniowej Zgromadzenia Narodowego, badającej narusza- nie przez Organizację Narodów Zjednoczonych praw człowieka obywateli Kenii i innych krajów - odpowiedziała druga postać: duży, krępy czarnoskóry mężczyzna. Zarys sylwetki pozwalał do- strzec, że płatki jego uszu były wyciągniętymi pętlami. - Doktor Dan? — zapytała Gaby tonem głosu, którego nie wy- dała z siebie, od kiedy skończyła sześć lat. - We własnej osobie, panno McAslan - odpowiedział doktor Daniel Oloitip. -Teraz, jeśli chce pani, żeby świat zobaczył, co się ukrywa w tym miejscu, podpisze pani te dokumenty, które przygo- tował pan Ambani, mój doradca prawny. Pytania mogą zaczekać. Nie za długo, bo są to wielkie pyta- nia, nawet mimo chemicznych oparów wypełniających jej głowę, ale wystarczająco długo, żeby nabazgrać Gaby McAslan przy czar- nych krzyżykach, nie czytając druku. Johnson Ambani przypiął plastikową plakietkę do poplamionej białej bluzy Gaby. Była tam jej fotografia z legitymacji SkyNetu i podpis: MINISTERIALNA KOMISJA DOCHODZENIOWA ZGROMADZENIA NARODOWEGO. KONSULTANT SPECJALNY. Jej włosy na fotografii były długie i piękne. - Doktorze Dan - powiedziała - czy ktoś mógłby mi dać pa- pierosa? 48 Kręty biały korytarz był pełny czarnych mężczyzn i kobiet w posępnych garniturach i kostiumach. Podążali za doktorem Da- nem jak fale przypływu za księżycem, mijając wraz z nim szeregi identycznych, różniących się tylko numerami drzwi. Gaby, bosa i na granicy mdłości z powodu leków uspokajających, trzymała się ramienia doktora Dana tylko siłą rozpędu. — Sprawy poruszają się w tym kraju powoli, idą okrężnymi drogami, ale w końcu dochodzą, gdzie trzeba — powiedział wyso- ki polityk. - Przez dwa lata nalegałem na dokonanie rządowej in- spekcji tego miejsca, ale widać wszystko dzieje się w takim czasie, jaki przeznaczył mu Bóg. — Pan wiedział? —Jej umysł pracował powoli z powodu ocięża- łości wywołanej lekami. — O tym, co ONZ tu wyprawia? Trochę. Wszyscy mamy swo- je źródła. Nie chciałbym narażać na szwank mojego, tak blisko centrum się znajduje. Ty! - Odwrócił się i wskazał palcem na pierwszego z biało odzianych pracowników UNECTA, który się nawinął. - Przynieś pani McAslan filiżankę bardzo mocnej czar- nej kawy. Pani była moim asem atutowym, panno McAslan. Mo- im palcem bożym. Kiedy dowiedziałem się, że ONZ zatrzymała zachodnią dziennikarkę wbrew kenijskiej konstytucji i swojej własnej Karcie Praw Człowieka, bardzo łatwo było przyciągnąć międzynarodowe media. Wszyscy są tam, za drutami, wykrzyku- ją poparcie dla pani, panno McAslan. Pracownik Jednostki Dwunastej przyniósł kawę. Gaby usiło- wała ją wysączyć, podczas gdy doktor Dan rozkręcał swój politycz- ny cyrk w korytarzu. — Nie pozwalali mi oglądać żadnych wiadomości. Nie ma pan pojęcia, jak jest tu na dole, doktorze Dan. -Jesteś na czołówce wszystkich kanałów. Mimo to Moham- med al-Nur usiłował powołać się na immunitet Organizacji Naro- dów Zjednoczonych i odrzucił moją notę w sprawie nietykalności osobistej. - Egipski sekretarz generalny znany był ze swojego po- parcia dla zwierzchności ONZ nad rządami lokalnymi. - Nie- mniej, jak na dobrego muzułmanina przystało, pan al-Nur wyka- żuje pożałowania godne zainteresowanie dla kobiet, które upra- wiają seks z psami. - Rzekomo - powiedział Johnson Ambani. - Rzekomo. Mimo to jestem pewny, że nie chciałby, żeby kaseta wideo, którą nagraliśmy w hotelu Hilton z nim, kobietą Giriama oraz dobermanem, dostała się w ręce lubieżnej i zepsu- tej prasy zachodniej. Mówiono mi, że uchwycenie w jednym ka- drze jego, tej kobiety i dobermana było sporym wyzwaniem tech- nicznym. Gaby stłumiła parsknięcie. Nawet Biała Strefa Jednostki Dwu- nastej nie była na tyle aseptyczna, żeby powstrzymać zaraźliwą dzi- waczność codziennego afrykańskiego życia. - Popełnili wielki błąd, usiłując spowodować pani zniknięcie, panno McAslan. Ale jeszcze większym byłoby wypuścić panią po tym, co pani widziała. - Kamera! - krzyknęła Gaby. Mocna czarna kawa przegnała narkotyk, tak jak słońce przegania poranną mgłę. - Zabrali moją kamerę, na której jest wszystko: Jake, mieszkańcy Korony Drzew, ludzie Wa-chagga i Wylęgarnia. Wszystko. Doktor Dan skinął na Johnsona Ambani, a ten otworzył tecz- kę i wyciągnął jeszcze jeden dokument. - To jest pozwolenie na odzyskanie dowodów rzeczowych - wyjaśnił, a doktor Dan podpisał papier, nie czytając. Podał go jed- nej z prawniczek ze swego otoczenia. - Mogłaby pani zanieść to do administracji i kazać im odnaleźć i oddać pani McAslan jej ka- merę? Kobieta pobiegła niezgrabnie w wąskiej spódnicy i na obca- sach. - I dzienniki! - zawołała za nią Gaby. - Mój i Moon, mają oba. - O to już zadbaliśmy, panno McAslan — oświadczył Ambani. Znowu sięgnął do swej magicznej teczki i wyjął dwie plastikowe torebki opieczętowane symbolami zagrożenia biologicznego oraz półksiężycami i górą UNECTA. - Znaleźliśmy to wśród pani rzeczy osobistych. Anty-Shepard Russel Shuler oczekiwał ich na szczycie szero- kiej pochylni zakręcającej ku strefom poniżej Białego Poziomu Trzeciego. - Zmiana ról to uczciwa gra, Russ - powiedziała Gaby, pstry- kając w plakietkę na swojej bluzie. - Teraz ja będę żądać sprawoz- dań. - To panią przerasta — odpowiedział jej Russel Shuler. - To przerasta nas wszystkich. Nie jesteśmy jeszcze na to gotowi. Niech mi pani wierzy, to nie ja jestem tu wrogiem. Pracownicy Białej Strefy pozostali na górze, podczas gdy Rus- sel Shuler poprowadził delegację w dół pochylni. W połowie dro- gi kolor ścian zmienił się na czerwony. - Strefa Czerwona jest obszarem najściślejszej izolacji i ob- serwacji - powiedział Russel Shuler. — Rozumiem, że wszystkie czę- ści tego kompleksu mają być państwu udostępnione, a mój perso- nel ma zapewnić państwu wszelką pomoc, niemniej muszę doradzić poważne zastanowienie się nad możliwymi implikacja- mi upublicznienia tego, co państwo tu zobaczą. - Doktorze Dan - szepnęła Gaby, gdy Russel Shuler prowa- dził ich przez pachnący piżmem i pleśnią czerwony korytarz. — Shuler ma rację. Chaga odmienia ludzi. Nie tylko umysłowo czy emocjonalnie: fizycznie. Posługuje się wirusem HIV 4 jako no- śnikiem do przeprogramowania genów. Potrafi zmieniać żywe tkanki. Plakietki z nazwiskami zafurkotały w strumieniu ciepłego po- wietrza unoszącym się z głębi spiralnych korytarzy. - Ci na dole to nasi obywatele, niezależnie od zmian, jakie w nich zaszły - powiedział doktor Dan. -Jakkolwiek wyglądają, czymkolwiek się stali, zobaczymy wszystko, co jest do zobaczenia. Russel Shuler zatrzymał otaczających go polityków i prawni- ków koło drzwi pomalowanych, zdaniem Gaby, dokładnie na ko- lor piekła. - Panie i panowie, znajdujecie się teraz na Poziomie Pierw- szym Strefy Czerwonej. Tutaj trzymamy tych pacjentów ze zmiana- mi związanymi z HIV, których przystosowanie ma charakter głów- nie neurologiczny. W wielu przypadkach ich umiejętności i sprawność wydają się wręcz nadludzkie. W prawie wszystkich nie da się ich wytłumaczyć ani określić ilościowo. Otworzył drzwi w kolorze piekła. Pokój był urządzony równie bogato jak w luksusowym hotelu. Cudownie piękna Nilo-Chamitka siedziała ze skrzyżowanymi no- gami na ogromnym łóżku, splatając kocią kołyskę ze sznurowa- deł swoich sportowych butów. Uśmiechnęła się do swoich gości, ale się nie odzywała. - Sarai jest manipulatorką prawdopodobieństwa - powiedział Russel Shuler. - Testowaliśmy ją, posługując się doświadczeniami z efektem kwantowego tunelowania elektronów. W jakiś sposób, Bóg jeden raczy wiedzieć jaki, potrafi wpływać na kolaps kwanto- wej linii świata, tak że wynik jest zawsze na jej korzyść. - Przepraszam, ale nie rozumiem - powiedział doktor Dan. - Mówiąc prosto, w teorii kwantowej, jeśli rzuca pan monetą, to nie wypada albo orzeł, albo reszka, ale stan orła i reszki naraz, i dopiero akt obserwacji upadku monety wprowadza pewność. Al- bo orzeł, albo reszka. To, co robi Sarai, sprawia, że zawsze wypada ta strona, którą ona wybierze. Wynik jest zawsze na jej korzyść. - Stwarza własne szczęście - podsumował doktor Dan. - Tak jak my, przychodząc teraz tutaj - powiedział parlamen- tarzysta z Nanyuki. - Wszystko służy swoim celom - powiedział Russel Shuler. Sarai uśmiechnęła się oszałamiająco i wywinęła kocią kołyskę na drugą stronę. W następnym pokoju bardzo chudy mężczyzna spał w pozycji płodowej. Wznoszenie się i opadanie jego klatki piersiowej było tak powolne i płytkie, że Gaby przez chwilę zwątpiła w to, że męż- czyzna w ogóle oddycha. - Zasypia, gdy zaczynają się październikowe deszcze - rzekł Russel Shuler. — Budzi się ponownie z początkiem marcowych deszczy. Jego metabolizm w tym czasie zwalnia. Jak hibernacja, ty- le że niskoenergetyczny sen zatrzymuje proces starzenia. Z nasze- go punktu widzenia jego życie znacznie się wydłużyło. Z jego punktu widzenia jest równie krótkie i niepewne jak kogokolwiek z nas, pomyślała Gaby. Za mało snu i przebudzeń. Przeczytała imię i nazwisko na następnych drzwiach. - Tutaj — powiedziała do Russela Shulera. - Chcę zobaczyć, kto jest tutaj. Na drzwiach było napisane William Bi. - Wybaczcie mi, proszę! — zawołał rytmicznie głos. - Nie za- trzymam się, ponieważ nie zostaniecie na długo, a jeśli się zatrzy- mam, nie dojadę trzeci. William Bi siedział na ćwiczeniowym rowerze, zaciekle peda- łując. Ubrany byl w poplamione czerwone spodenki i bawełnianą bluzę. Na płaskim, wbudowanym w ścianę ekranie jaskrawy ani- mowany rowerzysta pędził po jaskrawię kolorowej drodze w kie- runku wiecznie oddalającego się horyzontu. - Cześć, Gaby - powiedział William, nie odrywając oczu od ekranu i nie zmieniając rytmu. Był równie szczupły, młody i an- drogynicznie piękny jak wtedy, gdy sterowiec zabrał ich z płonące- go nissana ATV na skraju Chagi. - Wiedziałem, że się tu spotkamy. - Tak mi przykro, William. Nie chciałam tego. - Tylko Sarai może sprawić, żeby zdarzyło się to, czego ona chce. Aleja potrafię zobaczyć, co ona robi, więc jestem zadowo- lony. - U Williama zostało zmienione poczucie czasu — powiedział Russel Shuler. - Żyje w dłuższej teraźniejszości niż my. To, co my postrzegamy jako teraźniejszość, trwa mniej więcej sześć sekund. Teraźniejszość Williama obejmuje mniej więcej trzy i pół minuty do przodu i do tylu, wraz z ograniczoną do około pół godziny zna- jomością zdarzeń uprzednich i późniejszych. - Sądzę, że powinniście zawołać ekipę techniczną — powie- dział William, wychylając się zza kierownicy swojego roweru. Wy- przedził jednego komputerowego rowerzystę i siedział na kole na- stępnemu. - Klimatyzacja wysiądzie za jakieś dziesięć minut. Russel Shuler wyciągnął słuchawkę interkomu z kieszeni swo- jego surduta i zadzwonił. - Prawie zawsze ma rację - oznajmił, kiedy skończył rozma- wiać z inżynierami. — Musieliśmy zabronić personelowi radzić się u niego w sprawie wyścigów i totolotka. - Potrafi zaglądać w przyszłość i przeszłość? — zapytał jeden z parlamentarzystów. —Wszystko naraz? - Tak, jednocześnie. Nie sądzę, aby nasze wtłoczone w cia- śniejsze ramy umysły były w stanie kiedykolwiek pojąć, jak to się dzieje. Być może to stan permanentnego deja vu w stosunku do przeszłości i przyszłości. - Nie będzie ci za niego wdzięczna — powiedział nagle Wil- liam, pedałując z zapałem. Po jego czole spływał pot. - Za dzien- nik. Przypomina jej o zbyt wielu rzeczach, o których wolałaby za- pomnieć. Wyprzedził animowanego rowerzystę i przekroczył linię mety. Tak jak przepowiedział, był trzeci. Na szczycie kolejnej pochylni Russel Shuler zwrócił się do członków komisji: — Na Poziomie Drugim Czerwonej Strefy są umiarkowane przystosowania fizyczne. Niektóre z nich mogą się państwu wy- dać wstrząsające, ale proszę nie okazywać żadnych negatyw- nych emocji przy pacjentach. Wielu z nich przeżywa poważne problemy z pogodzeniem się z tym, co Chaga zrobiła z ich cia- łami. Kolor ścian na Czerwonym Poziomie Drugim był o kilka od- cieni ciemniejszy niż piętro wyżej: krew zamiast piekła. W pierwszym pokoju na drewnianym leżaku ustawionym w oślepiającym białym świetle spoczywała kobieta. Miała na sobie jedynie kostium bikini w kropki. Jej włosy, oczy i skóra były ciem- nozielone. Russel Shuler powiedział komisji, że posiadła ona zdol- ność fotosyntezy. Jej skóra i układ krwionośny zostały zainfekowa- ne przez złożone cząsteczki, które dołączały się do komórek, umożliwiając im pobieranie pożywienia i energii bezpośrednio ze światła słonecznego, trochę w podobny sposób jak robią to rośli- ny. Wmontowane w sufit lampy całego zakresu widma dawały w przybliżeniu afrykańskie światło dzienne. W ciemności kobieta zwiędłaby, zmarzła i umarła. Kobieta odwróciła się ku Komisji Dochodzeniowej Zgroma- dzenia Narodowego i podniosła z podłogi egzemplarz magazynu „Viva!". Doktor Dan wybrał następne drzwi na chybił trafił. Za nimi znaleźli kobietę w średnim wieku - siedziała na krześle, trzymając ręce na poręczach, na jej ramieniu czesała się małpa. U jej stóp kot lizał swoje krocze. Na lustrze nad toaletką podskakiwał ptak. Blat był upstrzony białym ptasim łajnem. Kobieta nie miała oczu. Jej oczodoły pokrywała gładka skóra. Nie miała uszu. Jej czaszka była gładką powierzchnią skóry. A jednak gdy do apartamentu weszli ludzie, obróciła ku nim głowę, jakby ich słyszała i widziała, i uśmiechnęła się do nich ciepło. — To zwierzęta — powiedziała. - Widzę przez ich oczy, słyszę przez ich uszy. - Przeniosła małpkę na kolana. - Ale one nie po- trafią dobrze skupiać uwagi. Russel Shuler wyjaśnił, że kobieta jest wszczepiona w system nerwowy swoich zwierząt. Może przerzucać pomiędzy nimi swój punkt widzenia i uczy się wykorzystywać naraz: koci wzrok, małpi węch, ptasi słuch. - Widziałam taki przypadek - powiedziała Gaby. — W Chadze. Hubert, dziecko z Korony Drzew, potrafi dzielić świadomość z in- nymi stworzeniami w lesie. - Naprawdę? - zapytał Russel Shuler. - Muszę go poszukać - powiedziała kobieta patrząca oczami zwierząt. - Po co to wszystko? - zapytała prawniczka, kiedy przemykali korytarzem obok drzwi, za które nie mieli czasu zajrzeć, spiesząc ku Poziomowi Trzeciemu Czerwonej Strefy. -Jaki jest sens tych wszystkich transformacji? - Ewolucja, proszę pani - odpowiedział Russel Shuler. - Róż- ne sposoby bycia człowiekiem. Taki sam sens, jaki mają oczy na skrzydłach motyli lub ogon pawia. Mnóstwo sensu, a zarazem żad- nego. To działa. We właściwym miejscu i czasie. Zwrócił się do całej komisji. - Zanim zejdziemy na trzeci i ostatni poziom, muszę państwa ostrzec, że mieszkają tam ci najbardziej odmienieni. To, co pań- stwo zobaczą, może wywołać obrzydzenie, szok, nawet strach. Pro- szę pamiętać, że to są ludzie. Nie zrobią państwu krzywdy, nie są niebezpieczni. Są po prostu ludźmi, eksperymentami dróg czło- wieczeństwa. Jeśli ktokolwiek z państwa nie chce schodzić z nami na Poziom Trzeci, może wyjść prosto na portiernię, o ile cofnie się paręset jardów tym korytarzem i wsiądzie do windy. Daję pań- stwu chwilę na podjęcie decyzji. Ja już ją podjęłam, pomyślała Gaby McAslan. Znalazłam tylko jedną osobę z mojej listy tych, którzy zniknęli. Pozostali są tam na dole i czymkolwiek się stali, nie cofnę się. Russel Shuler odczekał chwilę. Nikt nie zawrócił. - W porządku - powiedział. - Ostatnia sprawa. Jeśli ktoś z państwa ma coś plastikowego, do czego jest przywiązany, lepiej zostawić to tutaj. W niektórych przypadkach zmiany rozprzestrze- niły się na otoczenie osobników. - Co to znaczy? - spytał doktor Dan, odpinając swoją plakiet- kę i zdejmując elektroniczny zegarek. - Zobaczy pan. Zeszli na dól, pozostawiając za sobą niewielką stertę plakietek identyfikacyjnych, zegarków i piór. Pierwsze drzwi otwierały się do przedpokoju, w którym człon- kowie komisji zmieścili się po sporej przepychance. W ścianie na- przeciwko znajdowało się długie zasłonięte okno i hermetyczne drzwi. Russel Shuler wziął do ręki mikrofon podłączony do kon- taktu pod oknem. - Temperatura i stężenie dwutlenku węgla są tam zbyt wyso- kie dla człowieka - poinformował. -Ale poproszę Kighomę, żeby się z państwem przywitał. Powiedział coś w płynnym suahili do mikrofonu. - Módlmy się, żeby ta konkretna odmiana nie miała powo- dzenia - rzeki, rozsuwając zasłonę. Pokój za oknem był dość zwyczajny. Młody człowiek, który pomachał do nich z fotela, czytając magazyn sportowy, z pewno- ścią taki nie był. Jego skóra była tak czarna, że wydawał się zu- pełnie pozbawiony rysów twarzy. Jego włosy były białe jak śnieg. Oczy mlecznobiałe jak u cierpiących na zaćmę. Nos miał duży, klatkę piersiową szeroką i zapadniętą. Kiedy Russel Shuler i par- lamentarzyści rozmawiali z nim w suahili, Gaby obejrzała go do- kładniej. Czarna skóra była gruba i woskowata, bezwłosa i nie- mal pozbawiona porów. Mlecznobiały kolor oczu powodowała błona przypominająca trzecią powiekę kotów, która trzepotała w górę i w dół pomiędzy mrugnięciami. - Doskonałe przystosowanie do zatrzymywania wody - po- wiedział Russel Shuler, widząc, że Gaby się przygląda. - Trzecia powieka odzyskuje łzy i zatrzymuje na zewnątrz oka pył i po- tencjalne alergeny. Nie poci się, jego mocz jest silnie zagęsz- czony. Dostosowuje się do temperatury otoczenia. Ta skóra chroni go ponadto przed promieniowaniem ultrafioletowym i zapobiega przedostawaniu się cząsteczek unoszących się w po- wietrzu. Podobnie działają filtry w nosie i błona śluzowa w za- tokach. - To człowiek na koniec świata — stwierdziła Gaby. - Osta- teczna ludzkość na zanieczyszczoną, spaloną promieniowaniem i zniszczoną przez efekt cieplarniany Ziemię. Może na niej prze- żyć, żyć i rozwijać się. Jezu Chryste. - Tak, ma pan rację, panie Shuler, powinniśmy się modlić - powiedział doktor Dan. - Mocno się modlić. Kighoma pomachał im jeszcze raz i powrócił do swojego ma- gazynu. Russel Shuler zawahał się, zanim otworzył następne drzwi. - Ten może się wydać szczególnie niepokojący. Zachowuje- my tu półmrok, bo on prawdopodobnie tak woli, chociaż jest przystosowany do dużych fluktuacji poziomu natężenia światła, o czym się przekonamy. Najbezpieczniej jest po prostu pozwolić oczom przyzwyczaić się. Mogą państwo odnieść wrażenie, że coś się bardzo szybko porusza tuż koło państwa. Nie bójcie się: Jurna lubi zabawiać się swoimi umiejętnościami i czasem robi kawały. Proszę się starać nie zbaczać z drogi, jeśli to możliwe: jego margi- nes błędu jest bardzo wąski. Ciemny pokój sprawiał wrażenie pełnego ukrytych wymia- rów, jak w kinie, w którym popsuł się projektor i wszyscy boją się poruszyć. Pomieszczenie było wystarczająco duże, by wytworzyły się w nim prądy powietrza: Gaby czuła, jak poruszają drobne włoski najej ramieniu. Wyczuwała potężne obiekty zawieszone nad głowami. Ktoś zakaszlał. Wielki pokój odbił dziwaczne echa. Gaby rozluźniła mięśnie oczu, przez co spojrzenie straciło ostrość: stara sztuczka astronomów, nauczyła się jej od ojca. Wielkie masy, które wyczuwała nad sobą, należały do prostokąt- nych półek i bloków, ułożonych jedna nad drugą, jak matka wszystkich ścian do wspinaczki halowej. Ściany, bloki, sklepienie - wszystko pokryte stalowymi drabinkami. Środek pokoju wypeł- niały od podłogi po sufit pylony i dźwigary. One również były pokryte uchwytami dla rąk. Postindustrialna dżungla gimna- styczna, pomyślała Gaby. W tej samej chwili dostrzegła szybki ruch na krawędzi bryły tuż pod sklepieniem: coś zbiegło po ścia- nie z taką prędkością, że wyglądało to na upadek, przemknęło koło niej i popędziło w górę jednego z pylonów, żeby przesko- czyć na bryłę znajdującą się naprzeciwko. Czarna twarz spojrza- ła na ludzi poniżej. Ręce. To coś wydawało się wyłącznie rękami. Zbyt wieloma rękami. Russel Shuler zawołał coś w suahili. Postać skrzywiła się, poki- wała głową na boki: może tak, może nie. Potem skoczyła nad pu- stą przestrzenią, zbiegła z oszałamiającą prędkością w dół po ścia- nie, skoczyła na dźwigar i tam zawisła. Rozległy się krzyki. Rozległy się westchnienia. Johnson Amba- ni przeżegnał się. To stworzenie wyglądało jak same ręce, ponieważ składało się z samych rąk. Chłopak nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat. Jeśli nie li- czyć całkowitego braku włosów, był normalny aż po podstawę klat- ki piersiowej. Zmiany dokonały się wyłącznie poniżej. Nie miał dolnej części torsu, nie miał nóg ani stóp. Zamiast tego posiadał dodatkową parę barków, ramion i rąk. Trzymał się drabinek dol- ną i górną prawą ręką. Ubrany był w pasiasty kostium z wysokim kołnierzem, który umożliwiał swobodne ruchy wszystkim jego rę- kom. Russel Shuler zapytał go w suahili, czy zechce zejść na dół i przywitać się z komisją dochodzeniową. Stanął na wszystkich czterech rękach na podłodze. Gaby przyszło na myśl lśniące czar- ne zwierzę i przestraszyła się, że staje się rasistką, seksistką czy też zmiennistką. Chłopiec przeniósł ciężar ciała na dolne ręce i stanął wyprostowany, przestępując z ręki na rękę. Wzrostem sięgał Gaby do ramion. Wyciągnął górną rękę w geście powitania do jednego z doradców prawnych. Kobieta odsunęła się, po czym przypo- mniała sobie o swojej pozycji i ostrożnie ujęła wyciągniętą dłoń. - Proszę - powiedział chłopiec łamaną angielszczyzną. - Tak okropnie się nudzę. Czy możecie ich przekonać, żeby mnie za- brali tam do góry? Chcę być tam na górze. Tam właśnie powinie- nem być. Uczę się angielskiego. Tak mówią tam na górze. - Na górze? - spytała Gaby i w tej samej chwili zrozumienie przyszło bez odpowiedzi. - Chryste. - Stacja kosmiczna Unity - odpowiedział Russel Shuler. - Rozmawiamy z NASA o przeniesieniu go. Jurna jest przystosowa- ny do życia w nieważkości. Jego nogi i biodra zaczęły zanikać nie- długo po tym, jak objęliśmy go kwarantanną. To przypominało gangrenę. Musieliśmy je amputować. W tym samym czasie zaczę- ły rosnąć jego dolne ramiona, a organy wewnętrzne przemiesz- czały się. To, co się stało z ciałem tego chłopca, jest przerażające. To dzielny chłopak. - Proszę - Jurna zwrócił się ponownie do wszystkich parla- mentarzystów. - Tak się nudzę. Gaby nie potrafiła otrząsnąć się ze wspomnienia beznogiego żebraka, który przejeżdżał na wózku obok domu Miriam Sondhai, odpychając się rękami, do których były przywiązane drewniane klocki. - Wypuśćcie go - powiedział doktor Dan z prośbą w głosie. - Wypuśćcie ich wszystkich. To nie jest miejsce dla nich. Nie macie prawa trzymać ich tu jak zwierzęta. Nawet moje bydło cieszy się większą wolnością i szacunkiem niż ci ludzie. Masajowie wyciągają pieniądze ze swojego bydła, a ONZ wy- ciąga krew ze swojego stada ze względu na infekcję HIV, pomyśla- ła Gaby. - Dokąd mają pójść? - spytał Russel Shuler. - Z powrotem do swoich plemion? Do slumsów i obozów? Ich własne matki nie uznają w nich ludzi, nie mówiąc już o rozpoznaniu własnych dzie- ci. Jak długo, pana zdaniem, zdołają przetrwać, nawet ci, którzy nie potrzebują specjalnego środowiska? Ile czasu upłynie, aż jakiś fundamentalistyczny islamski mułła albo apokaliptyczny chrześci- jański kaznodzieja potępi ich jako szatańską obrzydliwość i roz- poczną się czystki? Pańska Komisja Dochodzeniowa Zgromadze- nia Narodowego mogła już zdążyć rozrzucić nasiona tego holocaustu. Wszyscy ci dziennikarze, którzy obozują na górze, bę- dą chcieli się dowiedzieć, co państwo tu znaleźli. Może bezpiecz- niej by było, gdyby świat się nie dowiedział. -Jeśli nie dowie się teraz, to kiedy? - zapytała Gaby. - Czas działa na waszą niekorzyść. Czas działa na niekorzyść nas wszyst- kich, ponieważ ta wielka zielona machina przybliża się i tracimy możliwość wyboru. - Proszę! - zawołał Jurna spośród wysokich krokwi, na któ- rych schronił się przed kłótnią. - To nie jest moje miejsce. Tak się nudzę. Zabierzcie mnie na górę. Russel Shuler minął następne drzwi. Zatrzymał grupkę przed zasłoną z grubych plastikowych listew oddzielającą część koryta- rza. - Pamiętają państwo, co mówiłem na Poziomie Drugim o rozprzestrzenianiu się zmian na otoczenie. Ta strefa znajduje się za tym przepierzeniem. Jeszcze mają państwo okazję zawrócić. Przeszedł pomiędzy zwieszającymi się listwami. Cała komisja udała się za nim. Zapach był niemal namacalny. Nie żeby był wstrętny albo cuchnący; złożone estry i ketony wbijały się głęboko w tylne pła- ty mózgowe i poruszały wspomnienia, które pozostawały w uśpie- niu przez dziesięciolecia. Gaby przypomniała sobie baobab ro- snący na zakręcie drogi do Namanga, skąd po raz pierwszy oglądała Chagę, i okruchy pamięci, które ten zapach w niej obu- dził. Ostry, seksowny, parny, uwodzicielski, magiczny i tajemni- czy zapach Chagi. Tutaj, głęboko pod ziemią, rosła Chaga. Błękit- nawa poświata, jak z ekranu telewizyjnego, dochodziła zza zakrętu korytarza. Russel Shuler poprowadził swoich gości w tam- tym kierunku. Gaby krzyknęła głośno. To było jak dziecinny sen o wielkim lesie grzybów w środku ziemi z powieści Juliusza Verne'a. W kory- tarzu wznosiły się łuki żebrowań pseudokoralowców, z których zwisały bioluminescencyjne owoce i grona czerwonych baniek. Palce wilgotnej żółtej gąbki zwieszały się z sufitu, takie same pnie wyrastały ku nim z podłogi. Organiczne stalaktyty i stalagmity. Po- sadzka pod bosymi stopami Gaby sprawiała wrażenie pokrytej gla- zurą stopionej kości. - To się rozrasta - powiedział Russel Shuler. - Około pięć- dziesięciu cali dziennie. Mamy półtora miesiąca na opuszczenie tego poziomu. W końcu ogarnie cały budynek. Ma pani rację, panno McAslan. Czas działa na naszą niekorzyść. Położył dłoń na podobnej do pomarańczy wypustce na po- fałdowanych, mięsistych ustach w ścianie korytarza. Usta otworzy- ły się z westchnieniem. - Wszystko w porządku, nie zje państwa - powiedział. Sala za ustami była ogromna. UNECTA nie zaprojektowała jej w tych wymiarach. Pod sklepieniem można by spokojnie zmie- ścić całe biura SkyNetu z Tom M'boya Street. - Przebija się przez skałę - wyjaśnił Russel Shuler, widząc, że Gaby podnosi wzrok wzdłuż żłobkowanych kolumn i lin w górę i w górę aż ku sklepieniu z bioluminescencyjnych balonów. — Bo- gu dzięki, że jeszcze nie dobrało się do żadnego ważnego systemu. Pod sklepieniem Gaby dostrzegła kiście zapadniętych kuł (bezy, pomyślała), wysokie na pięćdziesiąt stóp kwiatostany (bro- kuły, pomyślała) oraz palce wszędobylskich lądowych korali. U ich stóp stał biały mężczyzna o długich jasnych włosach, jasnej bro- dzie i wodnistych niebieskich oczach (Peter Werther, to wiedzia- ła) . Ubrany był w plażowe szorty. - Dzień dobry - powiedział ze swoim miękkim niemieckim akcentem. - Oczekiwałem was. Czy ktoś ma papierosa? - Peter Werther — szepnęła Gaby McAslan. - Gaby McAslan. - Peter Werther uścisnął przyjaźnie naj- pierw dłoń Gaby, a następnie przywitał się ze wszystkimi członka- mi komisji. - Peter - zaczęła Gaby ostrożnie - kiedy robiłam z tobą wy- wiad w Co Powiedziało Słońce, miałeś znamię, pamiątkę po czasie spędzonym w Chadze. Jej kawałek rosnący na twoim ciele. Teraz go nie ma. - Niech jej pan powie - westchnął Russel Shuler. - To ciągle rośnie na moim ciele — powiedział Peter Werther. - Nigdy nie przestanie rosnąć na moim ciele. Widzisz - dotknął lekko swojej klatki piersiowej i skłonił się - to nie jest moje ciało. To jest tylko przedłużenie mojego ciała. Peter Werther jest tym po- kojem i następnym pokojem, i jeszcze następnym, i korytarzem, z którego tu weszliście, i maszynami molekularnymi, które prze- dzierają się przez litą skałę ku światłu i powietrzu. To nie jest ani w większym, ani w mniejszym stopniu moim ciałem niż ten koral lądowy czy ten balon świetlny. To wszystko są cząstki mnie, one wy- rosły ze mnie. Moje ciało, mój umysł, moja osobowość, to wszystko jest wokół was. Jesteście pewni, że nie macie papierosów? - zapytał. Gaby uświadomiła sobie, że miała wtedy, a potem przestała palić. - Nie mogliśmy przeprowadzić go przez dekontaminację - powiedział Russel Shuler — nie zabijając go. Był od dziesięciu dni na obserwacji w Białej Strefie, kiedy to zaczęło wymykać się spod kontroli. - Pytałaś mnie, jak długo, pamiętasz? Tam nad jeziorem Na- ivasha - zwrócił się Peter Werther do Gaby. - Niedługo. Dwana- ście godzin i moja skóra była całkiem pokryta. , - Przenieśliśmy go na dół do Czerwonej Trójki, gdzie mieli- śmy sterylne pomieszczenia medyczne - podjął opowieść Russel Shuler. - Był nieprzytomny. Procesy życiowe szalały. To było tak, jakby to coś bawiło się jego fizjologią, testowało go aż do granic zniszczenia. - Russel nie chce mi wierzyć, kiedy mówię, że nie byłem nie- przytomny - wtrącił Peter Werther. - Byłem martwy. Znowu. Tak jak umarłem w śniegach na Kibo, kiedy spadł pocisk Kilimandża- ro. Chaga przywróciła mnie wtedy do życia i podobnie zrobiła te- raz. Umarłem i żyłem dwa razy, ale teraz jestem całkiem pewny, że nie umrę po raz trzeci. - Najpierw zaczęły wychodzić przez wszystkie miękkie otwory — ciągnął Russel Shuler. - Przez oczy, nos, usta, odbytnicę. Wici nasienne. Potem przez całą skórę przebiły się zarodniki. Musieli- śmy się ewakuować. Zaczął wchłaniać łóżko i sprzęt medyczny. - Coś cudownego, mówiłem ci. — Rozmowa toczyła się pomię- dzy Peterem Wertherem a Gaby. Russel Shuler i komisja dochodze- niowa byli tylko odległymi widzami. — Czy to nie jest cudowne? Jak mogę spróbować ci wytłumaczyć, co to znaczy powrócić do przy- tomności niejako człowiek, ale jako las, umysł rozproszony na wie- le części, wiele ciał naraz? Myślę, że tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć. Brakowało mi jednak poczucia bycia ciałem, możli- wości poruszania się i odnoszenia zmysłów do działań. Dlatego zbu- dowałem ciało, które widzisz, ciało, które najlepiej pamiętam i naj- bardziej lubię. Mam jednak inne ciała, które zbudowałem z myślą o specjalnych możliwościach, do specjalnych celów. To nie są ludz- kie ciała, ci inni Peterowie Wertherowie. Chodź ze mną. Pokażę ci ten podziemny świat, którym się stałem. Jak Wergiliusz Dantemu. Kiedy Peter Werther - nie potrafiła myśleć o nim jako o prze- dłużeniu otoczenia - oprowadzał komisję po swojej osobistej dżungli aż do drzwi-ust wśród lin balonów, Gaby przypominała sobie filmy o Białym Myśliwym, Wielkim Bwana. Drugi pokój był większy niż pierwszy, wypełniony gęstą, wa- chlarzowatą roślinnością. Dostrzegając wyglądające spośród liści oczy, Gaby spytała Petera Werthera, czy to są te jego pozostałe wcielenia, o których mówił. - Nie, to są ludzie. Ofiary tego miejsca - odpowiedział Peter Werther. - Przystosowanie do życia na drzewach - rzekł Russel Shuler. - Najpowszechniejsza forma. Jest ich tak wielu, że niemal tworzą plemię. Rozsunięte liście się zamknęły. Gaby słyszała poruszenia, sze- lesty w koralowym baldachimie. Było ich siedmioro: trzech mężczyzn, dwie kobiety i dwoje dzieci. Równie chudzi jak skrzydlata Nicole Montagnard. Spod podkoszulków przebijały żebra. Twarze jak pokazywane w telewi- zji ofiary trzydziestu lat głodu. Gaby nie była w stanie patrzeć na ich obojczyki. Ale oni nie byli senni, osowiali, wyczerpani ani za- głodzeni, tylko zdrowi, pełni życia, sprawni umysłowo i fizycznie. Przystosowanie wyposażyło ich w bardzo długie ramiona, palce, stopy, zwijane ogony. Z tyłu ich szortów wycięto dziury, żeby dosto- sować je do chwytnych ogonów. Niektórzy owijali je wokół nóg. Kobiety wolały przerzucać przez ramię. Dzieci trzymały się ogona- mi matek. Leśni ludzie. Ludzie-malpy. Setki dziecinnych rasistowskich stereotypów przeleciało przez myśli Gaby. Usiłowała przegonić je racjonalnym myśleniem. Przemiana. Różne rodzaje człowieczeń- stwa. Niełatwo jest wygnać stare uprzedzenia. Przywódcą tego małego plemienia był mężczyzna mówiący po angielsku. Zmiany pozostawiły jego twarz nietkniętą na tyle, że można było rozpoznać w nim Masaja. - Doktor Daniel Olotoip - przywitał się z doktorem Danem po masajsku. -Jest pan moim przedstawicielem w parlamencie. Moim wybranym przedstawicielem. Głosowałem na pana w ostat- nich wyborach. Miło mi pana tu widzieć, ale zastanawiam się, wszyscy się zastanawiamy, co zamierza pan zrobić w naszej spra- wie? Kiedy zamierza pan nas uwolnić? - Niedługo - odpowiedział doktor Dan. Spojrzał na Russela Shulera, zanim zaczął mówić dalej. - Niedługo wszyscy zostaniecie uwolnieni, wrócicie do swoich plemion, rodzin, domów. Mężczyzna roześmiał się. Był to pełen pogardy śmiech dum- nego Masaja. - Moja rodzina nie rozpozna mnie, moje plemię mnie nie przyjmie, mój dom został zabrany przez Chagę. My musimy iść do Chagi. Tam jest nasza wolność. Gdzie indziej mogłaby być? Peter Werther wyprowadził komisję przez kolejny^zwieracz na główny korytarz, a stamtąd do następnej komnaty Chagi. Był to najmniejszy z pokoi wykutych przez Petera Werthera w funda- mentach Jednostki Dwunastej. Jednak wystarczająco duży, żeby pomieścić widmo domu. Gaby nie potrafiła myśleć o tym inaczej. Wspomnienie domu utworzone z materii Chagi. Widmowe ściany z piany. Widmowe podłogi z uginającej się gąbki. Widmowe okna z pólprzejrzystej żółtej gazy, która falowała na wiejącym w tym podziemnym świecie wietrze. Widmowe drzwi z wiszącego mchu. Widmowe zasłony z pnączy, widmowe lampy z bioluminescencyj- nych bulw. Widmowe meble: krzesła, stoły, łóżka wyrastające z miękkiego zielonego koralu. A pośrodku tego zielonego widma domu siedział anioł me- diów. Tym aniołem była biała kobieta w białej bluzce bez ręka- wów i czerwono-fioletowych spodniach w kamuflujących barwach Chagi, klęcząca na krzesełku do medytacji, które wyrosło z podło- gi. Jej skrzydła były szeroko rozpostarte. Dotykały miękkich ścian pokoju-widma. Nie miały piór jak skrzydła aniołów Jahwe, były ra- czej siateczkami tęczowego tiulu jak skrzydła ważki i wypełniały je twarze. Twarze ze świata filmu. Twarze sław mediów. Twarze gwiazd sportu. Twarze aktorów z reklam dietetycznej coli i tampo- nów. Twarze ludzi z Afryki, Ameryki Południowej, Oceanii i Euro- py. Twarze korespondentów zagranicznych i reporterów serwisów satelitarnych. Gaby dostrzegła twarz Jake Aaronsa. Stare zdjęcie: pełen uśmiech, elegancki garnitur. Gaby zobaczyła, jak jej własna twarz pojawia się na moment i ustępuje twarzy mężczyzny z euro- pejskiej sekcji CNN. Jak na zdjęciu na plakietce identyfikacyjnej, którą zostawiła na szczycie pochylni, jej włosy były długie, lśniące i piękne. Anielskie skrzydła poruszały się powoli, falując na me- dialnym wietrze. Oczy kobiety były zamknięte. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała powoli, jak w czasie medytacji. Czarne, krę- cone włosy sięgały do ramion. Otworzyła oczy. - Popatrzcie, co my tutaj mamy - powiedziała z dublińskim akcentem. Można zabrać dziewczynę z Barrytown, ale nie da się wykorzenić z niej Barrytown. - Moon - wyszeptała Gaby McAslan. Kobieta wstała. Jej skrzydła złożyły się i zwinęły w miejscu na plecach, którego Gaby nie była w stanie dojrzeć. - Ty jesteś Gaby McAslan - rzekła Moon. W jej głosie słychać było rozczarowanie. -Wiem, kim jesteś. Oglądałam cię. Szłam za tobą. Wiem o tobie wszystko. - Wiem, kim jesteś - powiedziała Gaby. - Szlam za tobą tak długo, tak blisko. Wiem o tobie wszystko. Wiem stąd. - Wycia- gnęła zniszczony dziennik z nadrukiem Liberty w przezroczystej opieczętowanej przez UNECTA torebce. - T. P. przesyła ucało- wania. 49 Nadeszły październikowe deszcze. Niebo było zaciągnięte sza- rymi chmurami po horyzont. Czerwony pył Kajiado zmienił się w mokre błoto. Gaby taplała się w nim bosymi stopami, przecho- dząc do rządowego landcruisera doktora Dana. UNECTA nie by- ła w stanie zapewnić kobietom żadnych butów, ale pożyczyła im żółte plastikowe peleryny. Gaby owinęła peleryną kamerę wraz z dyskami zawierającymi testament Jake'a Aaronsa. Moon zarzuci- ła swoją pelerynę na plecy, przykrywając to, czego nie wolno było zobaczyć teleobiektywom przy barierce. Przez cały czas w windzie i kiedy przechodziły przez prawne zawiłości w recepcji, Gaby przy- glądała się z przyprawiającą o mdłości fascynacją temu, co pulso- wało i świeciło na plecach Moon, tam gdzie rozcięła swoją białą bluzkę. Kiedyś, gdy jako dziecko wybrała się na spacer z psami, na- tknęła się na wyrzuconą przez morze utopioną owcę. Truchło spę- dziło długi czas w morzu: wełna odpadła, ciało obrzękło, kraby wyjadły oczy. Gaby przeraził nie sam fakt, że owca była martwa, ale to, że wyglądała tak obco. Przychodziła codziennie, żeby przy- glądać się gnijącemu, obrzydliwemu, fascynującemu zjawisku, aż przypływ zabrał je znów na pełne morze. To coś na plecach Moon było równie przerażające i cudowne. Przezroczyste ciało pozwalało Gaby dostrzec, jak uczepiło się ko- biety setkami czerwonych nóżek, wsuwając połączenia nerwowe do jej rdzenia kręgowego. Obce jak utopiona owca dotykało miejsc, do których nie miał nigdy dostępu żaden kochanek. To był sprzymierzeniec o zaskakujących możliwościach.^ zwinięte skrzydła stanowiły płachty organicznych obwodów zasilane przez światło. Unosiły Moon w przestworzach planetarnych sieci tele- komunikacyjnych: mogły odbierać setki naziemnych i satelitar- nych kanałów jednocześnie, dekodować je i filtrować informację do jej świadomości. Sen o telewizji. Dwie kobiety, ociekając wodą, usiadły na tylnym siedzeniu. Gaby przeczesała palcami swoje przetrzebione włosy. Odrosną. Wszystko będzie z powrotem w porządku. Ma zdjęcia. One spra- wią, że znowu wszystko będzie w porządku. -Jedziemy - powiedział doktor Dan do Johnsona Ambani, który pełnił również funkcję szofera. Rządowy landcruiser odda- lił się od oliwkowego monolitu Jednostki Dwunastej. Zmoknięte flagi kenijskie poruszały się na antenkach. Za nimi jechał drugi landcruiser. Siedzieli w nim Lucius i kobieta Wa-chagga. Nie było dla nich miejsca także tu, wśród tych ludzi. Jechali na południe, z powrotem do Chagi. Czarne Simby zostały już odesłane do Na- irobi, z wyjątkiem Morana, który pozostał w więzieniu, oskarżony o zamordowanie Bushbaby. Jeśli zostanie uznany za winnego, mo- gą go powiesić. Strach Gaby przed rytuałem egzekucji walczył z gniewem spowodowanym śmiercią Bushbaby. Nikt nie powinien był umrzeć. Nienawidziła bezsensu zabijania. Nienawidziła kruchości ludzkiego życia. Nienawidziła śmierci. Dziennikarze czekali po drugiej stronie drutów. Setki dzien- nikarzy stojących w czerwonym błocie i deszczu. Kamery, mikro- fony na wysięgnikach, teleobiektywy. Niektórzy mieli drabinki oparte o druty. Doktor Dan rozegrał swojego asa atutowego. Zni- ka czarna afrykańska ofiara HIV 4 i jest to tylko kolejny przypadek w bazie danych Światowej Organizacji Zdrowia. Znika biała, euro- pejska dziennikarka telewizyjna i samochody serwisów informacyj- nych stoją w dziesięciu rządkach na boisku do piłki nożnej po drugiej stronie drogi. Gaby skrzywiła się, przypominając sobie grzech główny według T. R: była dziennikarką, która stała się te- matem dzienników. Kiedy pojawiły się samochody rządowe, bły- snęło kilka fleszów. Wszyscy rzucili się ku wyjazdowi. Błękitne heł- my uchyliły bramę i popchnęły ją z powrotem, żeby nie wpuścić reporterów. -Jedź przed siebie - powiedział doktor Dan. - Nie zatrzymuj się. Jeśli przejedziesz któregoś, poręczę za ciebie. Johnson Ambani robił co w jego mocy, żeby spełnić życzenie swojego klienta, ale reporterzy okazali się silniejsi od błękitnych hełmów i oblepili landcruisera. Obiektywy naciskały na okna. Lampy błyskowe rozświetlały wnętrze samochodu. Głosy krzyczą- i" ły, ręce podtykały mikrofony i cyfrowe dyktafony. Pani McAslan doktorze Olotoip kto co pani kiedy pan jak pan czy może pani czy zechce pan? Gaby spostrzegła na technologicznej ścianie logo SkyNetu i głowę Farawaya ponad tłumem. T. P. Zobaczyła T. P. Przycisnęła dłonie do szyby i zawołała go po imieniu. Johnson Ambani posuwał się powoli do przodu, aż wreszcie zrobiło się wo- kół niego na tyle pusto, że mógł docisnąć pedał gazu. Kilku naj- bardziej zawziętych pobiegło za landcruiserem. Pewnie wolni strzelcy, pomyślała Gaby. Samochód podskoczył na torach kole- jowych, nie tracąc prędkości, i skręcił w lewo na szosę do Naraan- gi. Drugi landcruiser wynurzył się z zamętu i pojechał za pierw- szym. - Moon - powiedziała Gaby. Czas i przestrzeń biegły przed siebie. - Muszę to wiedzieć. Ta historia, której nie ma w dzienni- ku. Twoja historia, twoja i Langrishe'a. - Nigdy nie przestajesz? - zapytała Moon. - Profesjonalistka do samego końca. Zdobywasz wyłączność. - To tylko do mojej wiadomości, mojej wyłącznej wiadomości. Muszę wiedzieć, jak kończy się ta historia. Jesteś mi to winna. Po- trafię odgadnąć pewne fragmenty, które zostały wycięte z dzienni- ka, ale nie wiem, jak to się skończyło. Nie wiem nawet, czy udało ci się znaleźć Langrishe'a. Moon patrzyła na deszcz padający nad sawanną. Nie mogła siedzieć prosto ze względu na to coś na plecach. - Taak, myślę, że faktycznie jestem ci to winna. Czy znalazłam Langrishe'a? Tak sądzę. Znalazłam coś, co kiedyś było doktorem Peterem Langrishe'em. - Odmieńca. Moon roześmiała się. - Dokładnie. Ale nie jak ci nieszczęśnicy z Jednostki Dwuna- stej. To nie było chorobopochodne. Tak jak to coś, co ja mam, zostało stworzone przez las. Wysoko w Cytadeli są stwory, które zachowują się jak ciała poszukujące duszy. A kiedy się połączą, po- zostają tacy na zawsze. Potrafisz pojąć, o czym ci opowiadam? - Obi-ludzie. Ortociała. Langrishe połączył się z czymś takim? - To ma być opowieść czy wywiad? Tak. Z początku chował to przede mną, kiedy wyszedł do mnie z tego lasu chmur na zbo- czu góry. Przychodził do mnie nocą lub chował się we mgle, nigdy nie pozwolił mi przyjrzeć się dokładnie. Tylko głos, deklamujący w kółko teksty o ewolucji, o tym, jak odnalazł Obcych, jak to Cha- ga jest ich narzędziem wyniesienia ludzkości do rangi gatunku prawdziwie galaktycznego. Miał rację: znalazł swoich Obcych. On stał się nimi. Oni stali się nim. Pokazał mi, co ze sobą zrobił - kontynuowała. - Uważał, że to cudowne. Wspaniałe. Ja widziałam obrzydliwość. Nędzną parodię. Zaprzeczenie całej mojej miłości do niego. Że też zrobił coś ta- kiego tak łatwo, nie myśląc o nikim poza samym sobą. Okazało się, że przez cały czas byłam tylko lalką, która potakiwała jego teo- riom na temat „obcości", parą zawsze rozsuniętych ud. Czy wiesz, co to znaczy zostać zdradzoną przez to, co jest najwyższym celem twojego życia? Właśnie się uczę, pomyślała Gaby McAslan. - Chciałam uciec od tego nieprzyjemnego, chorego stworze- nia, wrócić do mojego świata, moich ludzi, mojego życia. Ale nie potrafiłam go zostawić. Ciągle go kochałam. Możesz nienawidzić grzechu, ale kochać grzesznika. Był potworem, ale wiele kobiet kocha potworów. Potworów na zewnątrz i potworów od środka. Chciał, żebym stała się taka jak on. Nie potrafiłam. Chwytał się wszystkich wypróbowanych szantaży emocjonalnych: nasza mi- łość będzie głębsza w nowych ciałach, nie potrafi mnie w pełni kochać w mojej podstawowej formie. Nowa ludzkość, ale te same stare kurewskie sztuczki. Miał nawet przygotowane dla mnie orto- ciało: pokazał mi je, posunął się do wszystkiego oprócz przemocy fizycznej, żeby mnie zmusić do przyjęcia go. Kiedy ostatecznie od- mówiłam, odsi^nął się ode mnie. Odszedł do innych podobnych sobie, a ja wróciłam do wioski Nanjara, żeby żyć wśród ludzi Wa- -chagga. Potrzebowałam ludzkich twarzy, ludzkich głosów. Ale po- trzebowałam też Langrishe'a - nie potrafiłam go porzucić. Wszyst- ko, co kochałam, było wciąż w nim: nietknięte, zamknięte w tym obcym ciele. Jest taki termin psychologiczny - konflikt pomiędzy zbliżeniem i unikaniem? Kiedy więc zaopatrzeniowcy poszli z Nanjara do wysokiego lasu, zabrałam się z nimi, żeby spotkać się z Langrishe'em. - Po co? - zapytała Gaby. - Ci z Jednostki Dwunastej zadali mi to samo pytanie. Chcia- łam się z nim kochać - powiedziała Moon. - Seks był wszystkim, co nam pozostało. Mógł wychodzić z ortociała, ono trzymało go na pępowinie. Dwadzieścia stóp swobody. Dość swobody na to, że- by się pieprzyć. Ci z Jednostki Dwunastej dokładnie tak samo obrzydliwie to określili, kotku. A potem mnie uwięził. Nie było to dla niego trudne: system nerwowy ortociała jest przedłużeniem lasu, mógł zatem mani- pulować Chagą niemal w dowolny sposób. Dzięki temu zawsze mógł mnie odnaleźć. Pieprzyliśmy się, potem ja jak zwykle za- snęłam, a następną rzeczą, jaką pamiętam, było przebudzenie w jakiejś kryjówce w ścianie Cytadeli. Byłam całkiem naga, zupeł- nie pozbawiona włosów, miałam dwa miesiące życia wymazane z pamięci, a coś niezupełnie miłego przyczepiło się do mojego kręgosłupa. Miał czelność być wściekły. Nie to dla mnie zaplanował. Cha- ga przechytrzyła go, zabrała mnie z ortociała, do którego miał za- miar mnie wszczepić. Wiedziałam już wtedy, że się straszliwie po- myliłam, tak bardzo się pomyliłam, że nie potrafiłam tego ocenić. Wewnątrz tej ohydy nie pozostało już nic z Langrishe'a, z wyjąt- kiem obsesji. Zawsze w nim tkwiła potrzeba poświęcenia wszyst- kiego, nawet mnie, dla jego pożądania obcości. Wiedziałam, że muszę uciec z Chagi na dobre - tam zawsze byłby w stanie mnie znaleźć, pokonać, przyprowadzić do siebie. W końcu zmieniłby moje ciało według swoich życzeń. Myśliwi z Kamwanga odnaleźli mnie u stóp Cytadeli. Przekonałam ich, żeby zabrali mnie do Nanjara, gdzie znałam ludzi. Potrzebowa- łam zapasów, tak, ale jeszcze bardziej potrzebowałam dowodów. Potrzebowałam dziennika. Grupa zaopatrzeniowa z Nanjara wy- prowadziła mnie na zewnątrz; mieli się spotkać z oddziałem tak- tycznym - za dodatkową opłatą mogli mnie przemycić za kordon militarny ONZ wokół terminum. Nie mogli pojąć, że ja chciałam, żeby znalazło mnie wojsko. Chciałam, żeby mnie zabrali do bazy UNECTA. Chciałam zdać sprawozdanie z tego, co dzieje się w Cy- tadeli. Chciałam, żeby przeczytali mój dziennik, żeby zobaczyli dowód rosnący na środku moich pleców i wycięli go ostrym skal- pelem. Zostawiłam ich w pobliżu punktu spotkań, sama doszłam do terminum i dalej. Oczywiście zostałam dostrzeżona i zabrana przez patrol lotniczy. Znalazłam się w Ol Tukai, w bazie, w której praco- wał Langrishe. W czasie gdy ja starałam się uporać z jego nowym wcieleniem na zboczu góry, baza sprawiła sobie gąsienice, wpełzła na nie i zaczęła się poruszać. Dałam im dziennik. Opowiedziałam 0 tym, co widziałam w samym sercu Chagi. Pokazałam im to coś na moich plecach. Zrobili testy i prześwietlenia. Spisali raporty 1 powiedzieli mi, że to coś było zupełnie odmienne od wszystkich żywych organizmów, z jakimi dotychczas mieli do czynienia, i że jeśli zrobią to, czego żądam — czyli wytną mi to — będzie to zbrod- nią przeciwko nauce. Istnieje instytucja medyczna, do której chcieliby mnie wysłać, tam są naukowcy, którzy mogą zbadać ten twór dokładniej i zobaczyć, czy dałoby się go usunąć, nie zabijając go i nie przyprawiając mnie o paraliż. Moon ponownie się zaśmiała. Landcruiser zatrzymał się przy wojskowym punkcie kontrol- nym. Johnson Ambani westchnął, wyjął ostatnią kartkę ze swojej teczki i podał ją okazującemu zaledwie minimum szacunku, zmokniętemu i nieszczęśliwemu żołnierzowi. Wyglądał na Afry- kanina z północy, znudzonego i rozzłoszczonego październikowy- mi deszczami. Żołnierz zasalutował i powiedział Johnsonowi Am- bani, jak daleko na południe może bezpiecznie dojechać. Rządowy samochód ruszył w kierunku terminum. — Musiałaś uciekać od Langrishe'a, a teraz musisz wrócić — powiedziała Gaby. - Pomimo wszystkiego, co ci zrobił, pomimo wszystkiego, co może ci zrobić. -Już nie - odpowiedziała Moon. - Nauczyłam się paru rzeczy o sobie wjednostce Dwunastej. To dobre miejsce do rozmyślania. Masz mnóstwo czasu na odkrywanie siebie. Całe lata. To mniej więcej wszystko, co można tam robić: odkrywać samego siebie. Nauczyłam się kochać to coś na moich plecach. Muszę to kochać. To nie jestem ja, ale ono stało się częścią mnie. Jak wieczna ciąża: coś osobnego, ale złączonego w intymny sposób, coś, co mnie po- trzebuje. Tak jak potrzebuje mnie Langrishe. To dlatego pragnął mnie zmienić: żeby nie musiał samotnie odbywać podróży do te- go, czym się staje. To go przeraża, wszystko zrozumiałam wjedno- stce Dwunastej. Nie jest pewny, czy potrafi sobie poradzić z two- rem, w który się przemienia. Potrzebuje mnie, potrzebuje oparcia w miłości, która nie musi być dokładnie taka sama jak on, ale pój- dzie za nim, dokądkolwiek on się uda. Potrzebuje mnie do żako- twiczenia swojego człowieczeństwa, żebym mówiła mu, że jest na- dal człowiekiem, że nadal jest godny miłości. - A ty go kochasz? - zapytała Gaby. Koła landcruisera zachrzęściły na kamiennym krawężniku. Szosa biegła tu długą, prostą pochyłością ku dolinie okresowej rzeki, teraz wezbranej i rwącej. Na drugim brzegu szlak wspinał się równie długo i prosto, aż na szczyt kolejnego zbocza. W poło- wie tamtej drogi rozciągało się terminum. Drugi samochód rządowy zatrzymał się na przeciwległym kra- wężniku. Lucius i kobieta Wa-chagga wysiedli i stali na deszczu. Strumienie wody spływały w dół spękanego czarnego zbocza. Rze- ka miała czerwony odcień wypłukanej ziemi. - Dziękuję panu - powiedziała Moon do doktora Daniela Oloitipa. - Nigdy o tym nie zapomnę. Uścisnęli sobie ręce nad oparciem fotela. - Nie wątpię, że się znów kiedyś spotkamy - powiedział dok- tor Dan. - Przyszłość zdaje się do tego dążyć. Moon i Gaby wysiadły z samochodu. Gaby podała kobiecie jej dziennik. Krople deszczu rozpryskiwały się na plastikowej torbie. Moon zamknęła dłoń Gaby na zeszycie i przycisnęła go do jej piersi. - Oddaj to T. P. Obiecałam mu, że do niego wróci. Ja już te- go nie potrzebuję. Zaczyna się nowa historia. Nikt poza mną nie opowie, co się w niej zdarzy, jak się rozwinie. Moon ściągnęła plastikową pelerynę UNECTA i upuściła ją na ziemię. Deszcz przykleił cienką bluzkę do jej ramion i piersi. Wa-chagga podziękowali i pożegnali się, znajdowali się już w połowie drogi w stronę mostu. Moon westchnęła, podniosła rę- kę w geście pożegnania i poszła za nimi. Gaby patrzyła, jak scho- dziła ku rzece. Przeszła kilka jardów i zatrzymała się, jakby przy- szło jej coś do głowy. Odwróciła się. - Powiedz T. P., że jest mi przykro. Znowu przegrał. Teraz może dać sobie ze mną spokój - krzyknęła. Szary deszcz spływał po jej twarzy. - Gaby McAslan. Nawet gdybyśmy się znały dłużej, nie zostałybyśmy przyjaciółkami, tak mi się wydaje. - Chyba masz rację — odkrzyknęła Gaby. Patrzyła jednak, jak kobieta schodzi do mostu, przekracza wezbraną czerwoną wodę i wspina się długim zboczem na drugim brzegu ku terminum, gdzie po chwili zniknęła. 50 T. P. Costello zatrzymał dużego 4x4 SkyNetu przed brzydkim domem w dzielnicy uniwersyteckiej. Było późno i ciemno. Nawet reporterzy rozeszli się już do domów. Gaby nie dostrzegła żad- nych świateł w domu, ale mahindra stalą na podjeździe obok jej landcruisera. - Idź do domu. Potrzebujesz snu. Redakcja może poczekać. - Nie chcę - odpowiedziała Gaby. - On tam będzie. - Musisz kiedyś stanąć z nim twarzą w twarz. - Właściwy czas nadejdzie, gdy będę w stanie patrzeć na fotel na kółkach bez odruchów wymiotnych lub żądzy krwi. - Niedobrze. - Gorzej. On mnie tam zostawił, T. P. Zostawił mnie, żebym zgniła. - Im szybciej to załatwisz, tym szybciej ci przejdzie. - To jest kupa cholernego gówna i wiesz o tym dobrze, Toma- szu Pronsjaszu Costello. T. P. położył dłonie na kierownicy i wydął usta. Gaby wiedzia- ła, że nie dlatego, że go obraziła. Usiłował wymyślić pretekst, żeby wejść do tego domu razem z nią i stanąć twarzą w twarz z tym, z czym musiała się zmierzyć. Nie opuszczasz przyjaciół, pomyślała Gaby. Nie zostawiasz ich w piekle, jeśli ich ocalenie leży w twojej mocy. Ale tym razem to nie jest twoja bitwa. Muszę ją stoczyć sa- ma. - Dlaczego, u diabła, Jake nie mógł mi powiedzieć, że ma HIV 4? - spytał T. P. po chwili milczenia. - Ponieważ ty nie potrafisz powstrzymać się od prania cu- dzych brudów - odrzekła Gaby łagodnie. - Tak postępowałeś z Moon, a ona i tak cię zostawiła. Po prostu ciągle się zamęczasz dla ludzi, na których ci zależy. - Fatalny nawyk. To zabrzmi okropnie stereotypowo, ale ni- jak nie mogę uwierzyć, że on odszedł. - On nie umarł - powiedziała Gaby. - Wiem. Nie umarł, ale został przerobiony? Przemieniony? Jaki jest ten religijny termin? Ale to jest w pewnym sensie śmierć. Mam na myśli Chagę. Ona tam jest, nie da się jej powstrzymać, przybliża się coraz bardziej z każdą sekundą każdego dnia, jest końcem wszystkiego, co znamy i rozumiemy. Możemy na nią pa- trzeć i kontemplować ją z daleka, ale gdy podpełza do naszego życia, domu, pracy, kiedy zaczyna zabierać rzeczy, które mają dla nas znaczenie, przeraża nas na śmierć. Idź, odejdź stąd. Jeśli gry- zipiórki wrócą i zrobią ci przykrość, zadzwoń do mnie. Znam po- licjanta, może dwóch, którzy mają u mnie więcej długów niż u ko- gokolwiek innego. Podała mu dziennik Moon. - Ona powiedziała, że powinnam ci to oddać. - Do diabła, nie. Żeby kółko się zamknęło? Nie dam jej tej satysfakcji. Nie chcę tego pieprzonego dziennika. Ty go weź. Zrób z nim, co chcesz. Podrzyj go, spal, podetrzyj się nim. Gaby! - Mia- ła właśnie zatrzasnąć drzwi. -Jeszcze jedno. Bądź łagodna dla She- parda. On jest tylko człowiekiem. Zamek elektroniczny otworzył się pod jej dotknięciem. We- szła do ciemnego salonu i położyła dziennik na ławie. Wróciła do przedpokoju i weszła na schody. W sypialni było ciemno. - Shepard? - zawołała w ciemność. - Chcę z tobą porozmawiać. Brak odpowiedzi. Pewnie chowa się przede mną w Zairze al- bo w Tsavo. Tak byłoby dobrze. Noc, dzień albo i dwa samotności pozwoliłyby jej spojrzeć z perspektywy na to, co czuła, a potem mogłaby się z nim spotkać, pozbywszy się już chęci wydrapania mu oczu. Zeszła na dół, żeby zrobić sobie drinka. Zapaliła światło w salonie. Shepard siedział w brzydkim skórzanym fotelu z niskim opar- ciem. Stopy opierał płasko na podłodze. Dłonie spoczywały na po- ręczach. - Chryste! - Gaby. Zaskoczenie przerodziło się w szok, szok przerodził się w gniew, wzbierający falą jak czarna żółć. Nie potrafiła go po- wstrzymać. Nie chciała. - Ty pieprzony draniu - powiedziała. - Czy ty wiesz, przez co ja przeszłam? Czy wiesz, co oni mi zrobili? Oczywiście, że wiesz. Ty też w tym siedzisz. Stanowicie wszyscy szczęśliwą rodzi- nę. UNECTA potrafi dbać o siebie, prawda? Jak pieprzeni maso- ni: zbieracie się razem, trzymacie swoje małe pieprzone tajemni- ce z dala od okropnych, wścibskich suk. Świetnie, teraz wszystko się wydało. Myśleliście, że możecie to wszystko uciszyć, trzymać tę okropną wścibską sukę zamkniętą w miejscu, z którego nikt by jej nawet nie usłyszał. Czy wiesz, co oni ze mną robili tam na do- le? Dawali mi prochy. Wywracali moją głowę do góry nogami, a potem gwałcili mnie pięściami. Śmiałeś się, kiedy ci o tym opo- wiadali? Mówiłeś im, że to jest właśnie to, na co suka zasłużyła? Dogodzić jej? Bo mam piekielną pewność, że nie widziałam, że- byś palcem kiwnął, aby mnie stamtąd wydostać, Shepard. Pozwo- liłeś im zatrzymać mnie tam. Dlaczego nic nie zrobiłeś? Koszto- wałoby cię to stanowisko? Rudowłosa suka okazała się wreszcie kłopotem dla ciebie? Czy to właśnie ci powiedzieli? Jeśli chcesz się wspinać po drabinie, nie zapomnij zgubić irlandzkiej suki gdzieś po drodze? Ona żąda zbyt wiele. Czy to jest zbyt wielka ła- ska ze strony mężczyzny, który rzekomo ją kocha, powstrzymać swoich kolesiów od wtykania rąk w gumowych rękawiczkach tam, gdzie on zwykł wtykać to i owo? A może prosili cię o podzielenie się zabawką? W porządku, dobrze, może masz coś na usprawiedliwienie. Pewnie to nie tak, że nie chciałeś, tylko nie mogłeś. Pewnie byłeś gdzieś w Zairze albo w Górach, pieprzyć to, Księżycowych i dowie- działeś się o wszystkim dopiero po powrocie, kiedy wszystko już wy- szło na jaw. Ale mimo to okłamałeś mnie. Oszukałeś. Sprawiłeś, że sądziłam, iż mogę ci ufać, a potem jak każdy inny facet, jak każdy in- ny pieprzony facet, jakiego kiedykolwiek znałam, zdradziłeś mnie. Podniosła dziennik z ławy. Widząc, że Shepard siedzi nieru- chomy, nieporuszony, miała ochotę bić w tę pozbawioną emocji twarz, aż popłynie krew i trzaśnie kość albo on w jakikolwiek spo- sób da do zrozumienia, że przyjmuje jej wściekłość do wiadomości. - Dałeś mi w takim stanie, w jakim go znalazłeś? Tyle, chole- ra, zrobiłeś. Wiem wszystko, Shepard. Głupia irlandzka dziewu- cha rozgryzła to wszystko. A co takiego zrobiłeś z brakującymi stronami? Wepchnąłeś do jakiejś małej skrzynki pod podłogą na wypadek, gdyby zdarzyła się taka właśnie scena i potrzebowałbyś ich, żeby ugłaskać walkirię? Czy możt miałeś jednak jaja, żeby je spalić? Nie, nie. - Zrobiła kilka kroków po pokoju. Wyciągnęła oskarżycielsko palec w jego stronę. - Nie zrobiłbyś tego. Nie po- trafiłbyś. Nie pan, panie UNECTA Shepard. Te kartki są gdzieś upchnięte, na wypadek gdyby UNECTA kiedyś ich potrzebowała. Jezu, ale z ciebie bezpłciowy drań. Myślałeś, że nie rozgryzę tego? Tak mierne masz o mnie wyobrażenie? Czy byłeś po prostu zaśle- piony przez to? - Chwyciła się za krocze i poruszyła dziko biodra- mi. - Okłamałeś mnie. W porządku. Mężczyźni to robią. Powin- nam była się nauczyć. To moja wina, że byłam naiwna, pełna nadziei i że spodziewałam się zbyt wiele po pięciu calach tward- niejącej tkanki. Twoje niewybaczalne draństwo polega na tym, że myślałeś, że ja jestem kurwą. Myślałeś, że jeśli dasz mi to - podnio- sła dziennik -ja dam ci to - wsunęła dłoń pomiędzy uda. - Płaci- łeś i dostawałeś to, co twoim zdaniem ci się należało za tę cenę, aż pewnego dnia rynek zagrał na zwyżkę, cena okazała się za wysoka i pozbyłeś się kurwy. Czy nie tak było? Oczywiście, że tak, dlatego nic nie mówisz. Nie spojrzysz na mnie, bo się boisz. Boja mam ra- cję. Bo nie potrafisz spojrzeć prawdzie prosto w oczy. No, She- pard. Powiedz coś. Niech to usłyszę. A może nie jestem warta na- wet żałosnej nieszczerej wymówki? No, Shepard. Czekam. Co masz mi do powiedzenia? - Kiedy wróciłem z przesłuchania dyscyplinarnego, zastałem czekający na mnie faks - powiedział Shepard bardzo cicho. Nie poruszył się w fotelu. Nie patrzył na Gaby. Nie patrzył poza nią. Nie dostrzegał nic w swoim polu widzenia. — Z domu. Od mojej rodziny w Lincoln. Był wypadek samochodowy. W Santa Barbara. Carling prowa- dziła. Fraser nie żyje. Aaron przebywa na intensywnej terapii, jego stan jest krytyczny. Samochód zjechał na lewy pas — policja jeszcze nie wie dlaczego - i uderzył w jadącą z naprzeciwka cysternę. Car- ling zawsze była fatalnym kierowcą. Zginęła na miejscu. Fraser sie- dział z przodu. Zawsze musiał jeździć na przednim siedzeniu. Przy- wilej starszego brata. Wydobyli go, ale zmarł, zanim dowieźli go do szpitala. Aaron ma poważne obrażenia wewnętrzne. Złamany kręgosłup. Może tego nie przeżyć. Jeśli przeżyje, będzie na pewno sparaliżowany od pasa w dół. Jeden z moich synów i moja była żo- na nie żyją, drugi syn jest kaleką. Oto, co mi się dziś przydarzyło. Gaby poczuła się tak, jakby wstał z tego brzydkiego fotela, przeszedł przez pokój i uderzył ją z całej siły pięścią w brzuch. Nie mogła oddychać. Nic nie widziała. Świat przestał istnieć. Spostrze- gła, że stoi oparta o ścianę z głową odrzuconą do tyłu. - O Boże, Shepard. - Być może mógłbym to znieść, może po jakimś czasie był- bym zdolny popatrzeć znów na otaczający mnie świat i zobaczyć na nim coś dobrego i pięknego, jeśli byłby przy mnie ktoś, komu mógłbym zaufać, że mnie wesprze, jeśli będę potrzebował zrzu- cić ten ciężar z siebie. Ktoś, dla kogo mógłbym zaryzykować mo- je życie, karierę i rzetelność zawodową, ktoś, dla kogo popełni- łem kiedyś głupi błąd, który zaczął mnie pożerać. Ktoś, dla kogo byłem gotów dać się ukrzyżować przed Radą Główną UNECTA, żeby tego kogoś ratować przed konsekwencjami zapalczywości, a kiedy Rada Główna powiedziała „nie", naraziłem na szwank bez- pieczeństwo, umożliwiając przeciek informacji do kogoś, kto miał wystarczającą pozycję, żeby coś z tym zrobić. Ale ja jestem głupi, sama mi to powiedziałaś i z pewnością miałaś rację. Świat taki nie jest, prawda? Opieram się i oparcie wydaje się solidne, więc za- wierzam mu cały mój ciężar, a ono łamie się i upada. Wstał. Jego ruchy były powolne i dokładne jak w japońskim teatrze. - Odchodzę. - Shepard! - krzyknęła Gaby. Trzasnęły drzwi salonu. - Shepard! - krzyknęła jeszcze raz. Trzasnęły drzwi wejściowe. - Shepard! - po raz trzeci. Trzasnęły drzwiczki mahindry. Słyszała, jak zapala silnik, wi- działa światła prześlizgujące się po zasłonach. Odrzuciła głowę do tyłu i zawyła jak umierające zwierzę. Skończyło się. 51 Dzyń. % No chodź. Dzyń dzyń. Odpowiedz. Dzyń dzyń dzyń. Wiem, że tam jesteś, jest wpół do czwartej ra- no, gdzie indziej miałabyś być? Mahoniowe drzwi się uchyliły. - Kim ty u diabła jesteś? - zapytała Gaby wysoką, młodą czar- noskórą kobietę stojącą w przedpokoju w narzuconym pospiesz- nie kimonie. - Mieszkam tutaj — odpowiedziała kobieta. - Kim ty u diabła jesteś? W tyle pojawiła się Miriam Sondhai. - W porządku. Ja się tym zajmę. Młoda kobieta cofnęła się za Miriam Sondhai, ale nie odcho- dziła. Przyglądała się podejrzliwie Gaby trzymającej w ramionach zmięty gobelin w gwiazdy. - Z Shepardem skończone, Miriam. Nie mogę dłużej z nim mieszkać. Czy mogłabym się tu zatrzymać? -Nie. Gaby zdążyła już postawić stopę na progu. -Jak to? - Nie, nie możesz wejść do mojego domu — odparła Miriam Sondhai. -Jest zamknięty dla tych, którzy nadużywają zaufania. Wiem, co zrobiłaś, Gaby McAslan. Nie jesteś aż taka sprytna, jak ci się wydaje, ani też ja nie jestem aż taka głupia. Mój PDU zapisuje wszystkie połączenia. Wiem, że jestem zapominalska, ale nie aż tak, żeby nie wiedzieć, kiedy wychodzę pobiegać. Zbyt dobrze się zabezpieczyłaś: gdyby to było włamanie, nigdy bym cię nie podej- rzewała, ale byłaś jedyną osobą, która znała kod alarmu. Dlaczego musiałaś mnie oszukać? Dlaczego nie poprosiłaś o tę informację? - Udostępniłabyś mija? - Aha, więc fakt, że jesteś po stronie prawdy, prawa i dobra, usprawiedliwia wszystko, czy tak? - Tak mi przykro, Miriam. - Nie, wcale ci nie jest przykro. Zrobiłabyś to jeszcze raz, gdy- byś musiała. Włamałabyś się do mojego domu, grzebałabyś we wszystkich moich prywatnych, osobistych rzeczach, nadużyłabyś zaufania, którym cię obdarzyłam. Nawet teraz uważasz, że możesz pojawić się na moim progu, i wyobrażasz sobie, że jest zupełnie w porządku, jeśli prosisz mnie o pomoc, ponieważ sądzisz, że nie wiem, co zrobiłaś. Nadużyłaś mojego zaufania, jednak uwierzę ci jeszcze raz, potem jednak już nie będę się bała, że możesz go nadużyć, bo nie będę miała już nic, co mogłabyś mi zabrać. Posłuchaj, Gaby McAslan. Kiedy miałam osiem lat, matka mojej matki przyjechała z Chi- simaio, żeby się mną zająć, kiedy matka wyjedzie na konferencję do Kairu. Byłam szczęśliwa, że przyjechała, kochałam moją babkę. Byłam podniecona, gdy zamówiła taksówkę i zabrała mnie do mia- sta. Myślałam, że pojedziemy na zakupy. Ale nie pojechałyśmy na targ ani na ulice, gdzie cudzoziemcy kupowali rzeczy za dolary i marki. Zabrała mnie do domu na przedmieściu, w pobliżu mu- zułmańskiej szkoły. Był to dom mułły-nauczyciela. Moja babka przedstawiła mnie i powiedziała mi, że to jest bardzo święty czło- wiek i powinnam robić wszystko, co mi każe. Zabrał mnie do kuchni i posadził na stole. Potem kazał mi podwinąć sukienkę, wziął brzytwę i wyciął mi łechtaczkę. Moja babka mówiła, że wszystko w porządku, że tak będzie dobrze, że teraz mężczyźni będą mnie pożądać, a ja będę dobrą żoną i uro- dzę dużo dzieci. Ale to nie chciało przestać krwawić ani w tak- sówce, ani w domu. Babka była przestraszona, ale nie odważyła się zabrać mnie do szpitala, ponieważ ojciec dowiedziałby się, co zrobiła z dzieckiem powierzonym jej opiece. Owijała mnie w prześcieradła, żeby zatamować krwawienie, ale krew nie prze- stawała płynąć, i ona w końcu naprawdę się przeraziła i uciekła. Znalazła mnie kucharka, gdy przyszła zrobić obiad, i zawiozła mnie do szpitala, do ojca. Wezwał matkę - przyleciała pierwszym samolotem z Kairu, żeby mnie pocieszyć, ale tego, co się raz ucięło, nie da się przyszyć z powrotem. Obrzezanie kobiet było zwyczajem w rodzinie mojej matki: jej matka zrobiła to z nią, a ona przysięgła, że nie pozwoli, żeby to samo przytrafiło się jej córce. Ale została zdradzona przez osobę, której ufała. Od tego czasu nigdy więcej nie widziała się ze swoją matką i nigdy z nią nie rozmawiała. Na łożu śmierci stara kobieta błagała moją mat- kę o przebaczenie, ale ona nie przyszła. Moja babka zmarła bez przebaczenia. Młoda kobieta położyła dłoń na ramieniu Miriam. - Byłam dzieckiem i kochałam moją babkę. Ufałam jej. A ona zawiozła mnie do mężczyzny, który okaleczył mnie brzytwą na ku- chennym stole. To, co ty mi wyrządziłaś, niczym się od tamtego nie różni, Gaby McAslan. Miriam Sondhai odwróciła się. Jej współmieszkanka zmierzy- ła Gaby takim wzrokiem, jakby była czymś, co zdechło na weran- dzie. Zamknęła jej ciężkie mahoniowe drzwi przed nosem. — Pieprzyć cię, Panno Czysta i Doskonała! — krzyknęła Gaby. -1 pieprzyć twoją lesbijską przyjaciółkę też! Nie zajdziesz z nią da- leko bez pieprzonej łechtaczki! Nie potrzebuję cię! Nie potrze- buję żadnej z was! Wyła klaksonem przez cały podjazd i dalej na Nkrumah Ave- nue. Pozostawiało to piskliwe echo wjej głowie, dźwięk rozsypują- cego się świata. Zawsze myślała, że wszystko się zawali z rozdziera- jącym hukiem albo z grzmotem lawiny, a nie z takim nie kończącym się sykiem zniszczenia atom po atomie. Jechała szyb- ciej i szybciej bulwarami Nairobi, usiłowała przegonić ten dźwięk, ale nie mogła jechać szybciej niż dźwięk. Krzyknęła głośno i skręciła ostro kierownicą. Landcruiser za- drżał. Wrzuciła napęd na cztery koła i przejechała po biegnącym środkiem autostrady trawniku na drugi pas. Kiedy wszystko się rozpada na molekuły, potrzebna jest magia, żeby to wszystko po- składać. Potrzebna jest osoba, która obiecała, że będzie przy tobie, gdy wszystko się rozleci. Dom był barakiem z prefabrykatów ustawionym w szeregu identycznych tymczasowych domków, które nieodwracalnie wra- stają w ziemię na wieki. Gaby nie potrafiła odcyfrować pisanych cy- rylicą tabliczek, ale pęki suszonych ziół i dzwonki zwisające z ryn- ny pozwalały zidentyfikować bungalow. Poorany smugami odrzutowców świt wypełniał świat, gdy niepewnie zapukała do drzwi. — Wszystko skończone, Oksana. — O Boże, Gaby. Wchodź, wchodź, wchodź. Przyrządziła herbatę z dużą ilością wódki. Pozwoliła Gaby ga- dać, kląć, płakać i rozlewać herbatę po macie z włókien kokoso- wych. Pozwoliła jej zmęczyć się opowiadaniem tego w kółko, a po- tem położyła ją do łóżka z tabletką nasenną. Nieskończenie później Gaby obudziła się -jak zwykle budzą się ludzie w kłopo- tach mimo wszelkiej pomocy ze strony chemii - z nadzieją, że rze- czywistość okaże się snem i że obudziła się w świecie, w którym sprawy potoczą się tak, jak powinny. Ale tak się nie stało, ponieważ nigdy tak się nie dzieje i nigdy tak się dziać nie może. 52 Psy szczekają w noc poprzedzającą trzęsienie ziemi. Czasami tuż przed uderzeniem piorunu w twój świat dane ci jest usłyszeć pomruk nadciągającej burzy. Był on w twarzy portiera Joshuy. Był w twarzach ludzi w windzie, którzy staranniej niż zwykle unikali kontaktu wzrokowego. Był w Niemcach za oknem i w Skandynawach w Ciemnym Ką- cie i w Angolach pośrodku. Był w Tembo i w Farawayu spoglądających znad swoich biu- rek. Był w pewnym siebie uśmiechu Abigail Santini, gdy prze- chodziła obok. A przede wszystkim był w T. P. Costello, który wy- glądał przestraszonym i pełnym winy wzrokiem ze swej szklanej kabiny. To, że słyszysz zbliżający się grzmot, nie znaczy bynajmniej, że unikniesz porażenia. Podobnie szczekające psy nie są w stanie uchronić domu przed zapadnięciem się w otchłań. - Gaby. - T. P. wszedł do pokoju dziennikarzy. - Na słówecz- ko do mnie do biura. Wszyscy odprowadzili ją wzrokiem. T. P. zamknął drzwi i przy- siadł na skraju swojego zabałaganionego biurka. - T. P, jeśli chodzi o ten reportaż, przykro mi, że pokrzyżo- wałam ci zamówienia, ale wczoraj po prostu nie byłam w stanie. Szczerze mówiąc, mieliśmy wielką sprzeczkę z Shepardem. Całko- wicie szczerze mówiąc, między Shepardem i mną wszystko skoń- czone. Nocowałam u Oksany, dlatego nie mogłeś się ze mną skontaktować. Dzisiaj mogę nagrać głos, cholera, chętnie to zro- bię, daj mi coś, co pomoże mi oderwać myśli od tamtych spraw. - Spostrzegła, że T. P. miętosi w palcach kartkę papieru, zerkając na nią od czasu do czasu. - Co tam masz takiego ciekawego, T. R? - To jest faks z Biura Administracji UNECTA. Dotyczy ciebie. Kiedy burza wreszcie nadchodzi, nie ma grzmotów, tylko ten entropiczny, słyszany uchem wewnętrznym skowyt rozpadających się i unoszonych przez wiatr cząsteczek. - Przykro mi, Gab. Mam związane ręce. Nie mogę z tym wal- czyć, nie kładąc wszystkiego na szalę. - Co się dzieje, T. P.? Powiedz mi. - Chcą, żebyś wyjechała. Czterdzieści osiem godzin na opusz- czenie terytorium operacyjnego UNECT Afiiąue. A kiedy uderza bezgłośna błyskawica, trafia prosto w serce i nie da się tego przeżyć. - O Jezu, T. P. - To zemsta za ujawnienie Jednostki Dwunastej. ONZ potrze- buje kozła ofiarnego, żeby udowodnić wazeliniarzom ze Zgroma- dzenia Narodowego, że mają jeszcze jaja. Doktor Dan walczy o przeżycie w politycznej jatce, a ty jesteś dobrym celem. M'zungu. Parszywy gryzipiórek. Kobieta. Persona non grata. Wszystko oczy- wiście przedstawione w jak najbardziej dyplomatycznym języku, ale główna groźba kryje się w słowach, że mogą być zmuszeni do „przemyślenia na nowo swojego stosunku do obecności międzyna- rodowych mediów". Oznacza to, że albo się wyniesiesz, albo ONZ cofnie akredytacje wszystkim agencjom informacyjnym. UNECTA zachowa kamienną twarz i skończy się tym, że będzie trzeba się handryczyć o każde oświadczenie dla prasy i może konferencję na początek Ramadanu, Yom Kippur i Boże Narodzenie. Mam związane ręce, Gaby. Nie mogę zostać człowiekiem, który pogrze- bie całą działalność we wschodniej Afryce. - O Boże. Wiem, że bardzo zraniłam Sheparda, ale nigdy nie miałam go za aż tak mściwego drania. - Shepard zrezygnował wczoraj ze stanowiska dyrektora wyko- nawczego. Mówi się, że wyskoczył, zanim go wypchnięto: we- wnętrzne śledztwo wykazało, że chociaż nie mógł być bezpośred- nio zamieszany w twoje dociekania na temat Jednostki Dwunastej, to jednak jego związek z tobą czynił go potencjalnym źródłem za- grożenia. Prawdę mówiąc, zdążył już kilkakrotnie naruszyć pro- tokół i nadużyć uprawnień. Gaby zacisnęła oczy. - Nie mógłbyś się potargować z nimi, T. P.? Nie mogę tego te- raz stracić, nie w ten sposób. - Targowałem się jak handlarka ryb z Moore Street - po- wiedział T. P. - To jest ich najkorzystniejsza oferta. Chcieli, żebyś wyleciała nie tylko z Kenii, ale ze SkyNetu. Gdyby nie fakt, że nasz ukochany właściciel, Kapitan Bili, dostaje wzwodu za każ- dym razem, gdy widzi cię na ekranie, i chciałby lizać ci stopy, by- labyś skończona jako dziennikarka tutaj i wszędzie indziej. Jaka byś była? Skończona, T. P. Ale wiem już o tym. - Co mam zrobić? - spytała. - Cóż, na początek masz czterdzieści osiem godzin, więc za- pracuj na swoją pensję. Pokaż UNECT Afńąue, że się nie podda- jesz. Dokończ reportaż. Udziel tych wszystkich wywiadów, które tak skrupulatnie dla ciebie umówiłem. Posprzątaj na swoim biur- ku i wyjdź z budynku z miną mówiącą „pieprzę was, kotki", jakbyś była laską wartą miliard dolarów. - To potworny stek starych bzdur, T. P. Niemniej zrobiła, co jej kazał. Dokończyła ostatni reportaż i chociaż nic to nie zmieniało i niczego nie czyniło lżejszym, zdo- łała się poczuć wartą kilkaset tysięcy dolarów laską, gdy wsunęła pod pachę tekturowe pudełko z przyborami biurowymi, a była to wystarczająca suma, żeby spojrzeć Abigail Santini prosto w oczy. - Gaby! Faraway stał koło swojej stacji roboczej. Uśmiechał się słyn- nym Farawayowym uśmiechem i bębnił rękami w blat biurka. Tembo wstał i podjął rytm. I całe biuro wstało i zaczęło walić ręka- mi w biurka, krzesła, stukać segregatorami, pudełkami na dyskiet- ki, książkami. W swojej szklanej kabinie T. P. Costello podniósł pięść w geście triumfu. Wychylili się z okien i odprowadzili ją gwizdami i wiwatami, gdy szła Tom M'boya Street w kierunku parkingu. Gaby udzielała wywiadów w Elephant Bar. Był to wybór o cha- rakterze politycznym. Thorn Tree to bar dziennikarzy. Zadający pytania byli ludźmi mediów, którzy przed Jednostką Dwunastą na- wet jej nie zauważali, a teraz okazali się najlepszymi przyjaciółmi, najgorętszymi wielbicielami i najzapaleńszymi poplecznikami. Pomiędzy wywiadami dzwoniła do Sheparda. Za każdym ra- zem odbierała automatyczna sekretarka. Kiedy upewniła się, że poleciał do Stanów, żeby pochować syna i byłą żonę, pojechała za- brać resztę swojego dobytku. Nie było tego wiele. Spakowała się spokojnie. Cieszyła się, że opuszcza ten dom. Czuła się tak, jakby skrzydlata śmierć przeleciała przez ocean i zagnieździła się tutaj. Wieczorem Syberyjczycy wydali przyjęcie na jej cześć. Przy- szło wiele osób ze SkyNetu, chociaż T. P. zaplanował oficjalny obiad pożegnalny w hotelu Norfolk na następny dzień. Dziś rozluźniono dyscyplinę ubiorów, większość gości jednak z chę- cią dostosowała się do zasady kolan na widoku. Piloci syberyjscy odśpiewali Gaby „Nie ma to jak dama" z „Południowego Pacyfi- ku", uzupełniając to komandoskimi akrobacjami tanecznymi. Następnie przenieśli Gaby na ramionach dookoła baru i na pły- tę lotniska, śpiewając „Krwawa Gaby jest dziewczyną naszych snów". — Wiedziałam, że go utracę - mówiła Gaby do Oksany, kiedy śpiewacy wrócili do baru, żeby napić się dużo więcej, i zostawili je na pasie z samolotami. - Nie mogę sobie pozwolić na zatrzymywa- nie niczego. Należałam do dzieci, które musiały rozebrać wszyst- kie prezenty na części w drugi dzień świąt, ponieważ nudziło mnie, że były takie, jakie powinny być, a potem nie potrafiłam ich złożyć z powrotem. -Jesteś ptakiem, który lata prosto przed siebie - odpowie- działa Oksana. - Wybierasz cel, wyznaczasz punkty orientacyjne i lecisz prosto ku nim. Ja kołuję, ponieważ tak robi świat. Coś przy- chodzi i znowu się oddala. W ten sposób nic nigdy nie ginie. Po- wrócisz do tego kraju. Kto go raz pozna, nie jest już w stanie go porzucić. Nie tutaj. - Dotknęła miejsca na piersi, gdzie miała wy- tatuowaną totemiczną maskę wilka. - I odnajdziesz znowu She- parda, ponieważ tutaj nigdy go nie opuściłaś. W ciemności nad miastem poruszały się światła samolotów. Gaby przypomniała sobie dni spędzone z dziećmi na wybrzeżu. Koła zbliżyły się wtedy i jedyne, co mogło nastąpić później, to od- dalenie. Ale niektóre podróże się kończą, pomyślała. Widziała, jak Fraser płynnym wślizgiem odbiera od niej piłkę, jak odwraca się, żeby strzelić prosto w światło bramki. Usiłowała sobie wyobrazić, że jego podróż dobiegła końca. Usiłowała sobie wyobrazić, że on nie żyje. Coś w niej pękało. Widziała, jak Aaron wynurza się z morza w masce z rurką, jak człapie po piasku w żół- tych płetwach. Na zawsze będzie unieruchomiony w wózku inwa- lidzkim. Jeśli przeżyje. Coś pękało w niej jeszcze bardziej. Kiedy pęknie całkowicie, wszystko, co w jej wnętrzu rozpadło się, wyleci na zewnątrz, a ona przez długi czas będzie usiłowała to pozbierać i poukładać z powrotem. Jeśli będzie się mieć na baczności, wszyst- ko utrzyma się na miejscu, dopóki ona stąd nie wyjedzie, nie znaj- dzie się daleko od tych ludzi, którzy nie powinni oglądać zawsty- dzającej nagości jej rozpaczy. Na pożegnalnym lunchu T. P. Gaby odkryła, że ma wielu pro- minentnych przyjaciół i zagorzałych wielbicieli z gatunku tych, którzy czekają z powiadomieniem cię o tym do momentu, kiedy twój samolot odleci. Wyrażano współczucie z powodu jej włosów, uważanych za jasny punkt serwisów informacyjnych. -Już odrastają - powiedziała Gaby. Ale dostrzegła uśmiech Abigail Santini. Doktor Dan został zaproszony, ale przysłał przez swojego prawnika Johnsona Ambaniego przeprosiny, że nie może przyjść. Został wezwany do stawienia się przed komisją ministerialną, żeby odpowiedzieć na zarzuty przekroczenia uprawnień swojego do- chodzenia. - Myślałam, że to ja siedzę po uszy w gównie - powiedziała Gaby. - Nie powinien mu pan pomóc swoją magiczną teczką? - Upiera się, że stoczy tę bitwę o własnych siłach - odpowie- dział Johnson Ambani. Indyjskie jedzenie w Norfolk było wyśmienite, piwo wspania- łe. Spoza sterty samosas Faraway złożył Gaby otwartą propozycję i jej sfastrygowane wnętrze rozdarło się nieco bardziej, ponieważ po raz pierwszy zrozumiała, że żarty i aluzje Farawaya, jego dwu- znaczniki i półsłówka miafy skrywać fakt, że on za nią szalał. Faraway i Tembo przyjechali wraz z T. P. na lotnisko. - Dlaczego kioski z książkami sprzedają tyle powieści o ter- rorystach porywających samoloty i o katastrofach lotniczych? - zapytał Tembo. -Jedź z Bogiem, Gaby McAsJan. Będę się modlił do Jezusa o twój szczęśliwy powrót i o to, żebyś do nas znów przy- jechała. Wiem, że tak się stanie. Jezus jeszcze nigdy mnie nie za- wiódł. Faraway nic nie powiedział, tylko uścisnął ją i odwrócił się, żeby nie zobaczyła uczuć malujących się na jego twarzy. - Bądź rozsądna, dziewczyno, i niech ludzie będą dla ciebie dobrzy - powiedział T. P. —Jaka będziesz? Nie odpowiedziała, ponieważ właśnie w tej chwili pasażero- wie lecący do Londynu zostali wezwani do kontroli paszportowej. Komputer okazał się dla niej łaskawy. Dał rząd trzech foteli wyłącznie dla niej. Patrzyła przez okno, kiedy samolot się wznosił. Maszyna 474-400 przechyliła się i w oknie pojawiła się Chaga z okolicy Nyandarua, widoczna w przerwach pomiędzy chmurami deszczowymi. Z tej wysokości wyglądała jak olbrzymi wielokoloro- wy dywan okrywający wzgórza i doliny Białego Pogórza. Gaby przyglądała mu się, dopóki nie zamknęły się nad nim zasłony wy- sokich cirrusów i nie mogła już patrzeć na miejsca noszące naj- starsze nazwy na Ziemi. Napiła się i przespała całe osiem godzin dzielące ją od Heathrow. Przeszła przez punkt londyńskich urzędników imigracyjnych we wczesnych godzinach rannych i zarezerwowała sobie bilet do Belfastu. W Londynie nie było nic, do czego mogłaby wracać. Wszystko pozostało w Irlandii. Kupiła rodzinie alkoholowe pre- zenty i czekała w barze na swój lot, popijając sok grejpfrutowy. Pa- trzyła na lądujące samoloty i myślała o szamanie zwanym Oksaną Michajłowną Tielianiną oraz o jej samolocie zwanym „Godno- ścią". Samolot był w dwóch trzecich pusty. Usiadła przy oknie i wy- patrywała znanych punktów, gdy mały odrzutowiec leciał wzdłuż linii brzegowej i do miasta na skraju zatoki. Przeleciał nad wąskim palcem półwyspu Ards, zawrócił nad Donaghadee - rozpoznała Copeland Islands i latarnię morską na skalnej ostrodze. Dostrze- gła Wartownię na małym cyplu w pobliżu przystani i jesienny brąz Przylądka. Ojciec wyszedł po nią na lotnisko. Kupił nowy samochód - land rovera 4x4. Czarny pies Paddy zajął tylne siedzenie. Na przo- dzie siedziała Sonya. Nie tylko samochód się zmienił. Gaby udawa- ła zmęczenie, żeby usprawiedliwić niechęć do rozmów w drodze do domu. Reb, Hannah i nieco głupkowato wyglądający Marky czekali w domu, aby powitać powracającą bohaterkę. Najstarsza córeczka Hannah w swojej najlepszej sukience od Laury Ashley gapiła się na ciocię Gaby w osłupieniu. Niemowlę płakało, ponieważ Paddy zaczął szczekać. Po obiedzie Gaby wyprosiła chwilę czasu dla siebie, włożyła swoje afrykańskie buty i pelerynę i wyszła na Przylądek. Szła tą sa- mą drogą, co owej nocy, kiedy pomyślała, że gwiazdy zawołały ją po imieniu. One też poruszają się po okręgach, ale ich orbity są powolniejsze, większe i znacznie bardziej skomplikowane, niż człowiek jest w stanie pojąć. Stalą na samym skraju lądu, patrząc w morze. Za nią wiatr targa! polami zimowego jęczmienia. Zapo- mniała już, jak zimna bywa ta ziemia. Wiatr przenikał przez wszyst- kie warstwy tropikalnego ubrania. Morze było lekko wzburzone, fale rozbijały się w szaleńczych bryzgach białej piany, połykając się wzajemnie. Podniosła płaski kamień i puściła kaczkę. Dwa, trzy, cztery odbicia. Puściła jeszcze jedną. Trzy, cztery, pięć. Sześć było jej rekordem życiowym. Nie udało jej się go dziś pobić ani na- wet wyrównać. Kiedy Gaby wróciła z Przylądka, Hannah i Marky poszli już do domu, ale Hannah wróciła do Wartowni wieczorem: wszystkie sio- stry razem. Hannah miała na sobie krótką czarną sukienkę. Gaby wiedziała, co to oznacza. Wypito alkoholowe prezenty. Siostry wspominały — wprawiając ojca w zakłopotanie przy Sonyi — nie- uniknione potknięcia rodzicielskie. Potem Hannah wyciągnęła taśmę i mikrofony, a Reb zabrała Gaby na górę, gdzie wtłoczyła ją w czarną obcisłą bluzeczkę i odpowiednią spódniczkę mini. Tato i Sonya poganiali ją niecierpliwie, gdy pospiesznie robiła maki- jaż. Kiedy soulowe siostry wzięły w ręce mikrofony i ustawiły się, rozległy się gromkie brawa. — Zaczekaj — powiedziała Reb, a Gaby uśmiechnęła się do wstępu muzycznego, ponieważ była to piosenka mówiąca o tym, że jeśli czujesz, że już dłużej nie możesz, musisz wyjrzeć na ze- vnątrz, a ktoś tam na pewno będzie. Uniosła lekko biodro, pod- liosła rękę, dwa, trzy, cztery —już. Finis Africae 53 Jest 9 lutego - na południowej stronie nieba pełnia lata - gdy sonda „Gaja" wchodzi na silnie ekscentryczną orbitę biegu- nową Wielkiego Głupiego Obiektu i zostaje schwytana przez słabą wewnętrzną grawitację jego, stając się księżycem byłego księ- życa. W ciągu miesięcy, które upłynęły od Wrzasku, Wielki Głupi Obiekt z dysku o średnicy tysiąca dwustu mil zwinął się w parabo- liczną filiżankę głęboką na trzysta mil, ziejącą otworem w kosmos. Twór kręci się z szybkością jednego obrotu na dwanaście minut. Nie wykonano dotąd symulacji utrzymywania orbity wokół obiek- tu, który nieustannie zmienia kształt, ale załoga kontroli lotów ufa swoim komputerom i rezerwom masy odrzutowej „Gai". Najdalej położony punkt na trasie sondy — pięćdziesiąt mil — wypada nad środkowym obszarem wydłużonego obiektu filiżan- kokształtnego. Największe zbliżenie, nad otwartym końcem, to dwie i pól mili. W proporcjach astronomicznych jest to francuski pocałunek. Ten twór wymyka się porównaniom, wymyka się wszystkim naj. Pierwsze pełne zdjęcia wewnętrznej wklęsłości, wykonane przez „Gaje" z odległości trzydziestu mil, ukazują największą za- mkniętą przestrzeń, jaką kiedykolwiek oglądała ludzkość. To tak, jakby patrzeć w szyb szeroki na sto pięćdziesiąt i głęboki na trzysta mil. Można tam wrzucić wszystkie kręgi piekła Dantego oraz wszystkie inne piekła opisane przez innych wielkich autorów i ni- gdy ich nie zobaczyć. Krawędź dziury otoczona jest lasem stalagmitów (niektórzy utrzymują, że to stalaktyty), sięgających na dziewięć mil w głąb szybu. Każdy stalagmit - lub stalaktyt - ma dwanaście mil wyso- kości. Jak zęby, komentuje młodszy interpretator danych z kon- troli „Gai" na nieformalnej linii. Od tego czasu nikt już nie jest w stanie patrzeć na WGO inaczej niż jak na pożeracza planet, zmierzającego z szeroko rozwartymi szczękami w kierunku Zie- mi. Analiza spektroskopowa ujawnia istnienie cienkiej warstwy dwutlenku węgla utrzymującej się przy wewnętrznej powierzchni walca. Jak daleko w głąb dziury może sięgnąć oko kamery, pokry- ta jest ona charakterystycznymi dla dojrzalej Chagi formami kora- lowatymi: pełna geografia, nie odkryta kraina. Późniejsze przelo- ty potwierdzają wcześniejsze spostrzeżenia dotyczące obiektów w próżni o zerowej grawitacji na osi obrotu WGO. Znajdują się dwieście mil w głąb szybu. Powiększenie komputerowe pokazuje, że są sferyczne, mają średnicę nieco poniżej trzystu stóp i przy- pominają piękne, delikatne, przejrzyste muszle mikroskopijnych ziemskich okrzemek. Obiekty te są w ciągłym ruchu. Jeden za drugim zwiększają prędkość na osi WGO. 18 lutego pierwszy z nich opuszcza otwarte usta WGO. Godzinę później wydostaje się drugi. W ciągu kolejnych trzynastu dni WGO wypuszcza trzysta dwadzieścia siedem takich okrzemek. Jeden podchodzi na odle- głość stu stóp do „Gai". W astronomicznych proporcjach to już nie francuski pocałunek, ale głębokie gardło. Wyplute obiekty przemieszczają się na pozycję sto tysięcy mil przed Wielkim Głu- pim Obiektem i rozsypują się w dysk o średnicy trzech tysięcy mil. Ten, kto w NASA odpowiada za wymyślanie imion, określa je jako Rój. Ich zadanie staje się jasne, gdy asteroida M113C, błędny sate- lita, którego droga powrotna spoza Jowisza wypada w odległości trzech tysięcy mil od Wielkiego Głupiego Obiektu, niespodziewa- nie znika. Czujniki „Gai" odkrywają na samym skraju swojego za- sięgu obecność piętnastu mniejszych ciał zajmujących orbitę M113C. Wbrew wszelkim prawom mechaniki niebios skręcają one z tej orbity na spotkanie z Rojem. Zniknięcie M113C wywołuje w Waszyngtonie obawy o los tych w ostatniej chwili przerabianych zbiorników paliwowych, które wystrzelono w kierunku „Gai" i rozrzucono po orbicie Marsa. Operacja Obrona Wolności może okazać się wyłącznie gestem sprzeciwu. W miarę jak Wielki Głupi Obiekt zbliża się do ziemskich umocnień, zwija się w trzystumilowy walec szerokości pięćdziesię- ciu mil. Ciemny koniec - badacze kosmosu opracowali własną ter- minologię -jest zamknięty. Po jego zewnętrznej stronie wyrastają przerażające góry lodowe, kry wielkości krajów bałtyckich i długie na dziesiątki mil sople: zapasy paliwa WGO, masa przemieniana bezpośrednio na energię i pęd. Na drugim -jasnym - końcu otaczające zęby zlały się w pier- ścień. Dziura wjego środku zmniejsza się. Czas do jej zamknięcia ocenia się na sto pięć dni. Dziurka od klucza, przez którą „Gaja" podgląda wewnętrzny świat, kurczy się, doprowadzając egzomor- fologów i ksenobiologów do rozpaczy: wewnątrz walca zachodzą fascynujące zmiany. Ciśnienie atmosferyczne jest dwadzieścia ra- zy większe, niż kiedy „Gaja" wchodziła na orbitę: produkcja tlenu wzrasta wykładniczo. Pojawiły się pierścieniowate łańcuchy gór- skie, oddalone od siebie o sześćdziesiąt mil. Rosną ku środkowi po sto stóp dziennie. Za jakiś czas podzielą komorę wewnętrzną na pięć segmentów. 28 lutego biuro prezydenta Stanów Zjednoczonych przeka- zuje rozkaz w okolice Marsa. Zbiorniki paliwowe zrzucają ze- wnętrzne powłoki, odkrywając niewielkie odrzutowe systemy ste- rujące. Kontrolowane z dużą ostrożnością spalanie wyprowadza je z okolic Marsa na kurs przechwytujący Wielkiego Głupiego Obiektu. Na szczycie jednostek odrzutowych zamocowane są gło- wice MIRV o sile pięciu megaton. Mają za zadanie wlecieć prosto w rozwartą paszczę Wielkiego Głupiego Obiektu, uzbroić się i wy- buchnąć jednocześnie, uderzając w wirującą tarczę ciemnego końca. Nowy kryptonim ataku nuklearnego na WGO: Operacja Ucho Igielne. 16 marca, między godziną 2:30 a 17:08, Stany Zjednoczone Ameryki staczają i przegrywają swą pierwszą wojnę międzyplane- tarną. W urządzonym za wielkie pieniądze gabinecie wojennym pod Pentagonem szefowie sztabów i główny dyrektor wykonawczy NASA patrzą, jak znikają kolejne ponumerowane obrazki na wielkim ściennym ekranie Matsui: Rój wykrywa, przechwytuje i niszczy pociski. O godzinie 16:30 prezydent zostaje wezwany do telefonu w klubie golfowym, żeby wysłuchać wiadomości. Wróg nie poniósł żadnych szkód. Straty po naszej stronie wynoszą sto procent. 23 kwietnia „Gaja" kończy lot orbitalny nr 41 000 wokół Wiel- kiego Głupiego Obiektu, a otwór na jasnym końcu zamyka się, ukrywając wszystkie cuda, potworności i sekrety. 54 Dom stał nad brzegiem wody. Był wysoki i prosty, miał dach z czerwonej dachówki i obłażące białe ściany. Z trzech stron ota- czały go palmy, z czwartej rozciągał się strzyżony angielski traw- nik, schodzący aż do schodków nad zatoczką. Okna białego do- mu miały okiennice, które nigdy się nie zamykały, ponieważ wymalowano je na ścianach. Okna na wyższych piętrach otwiera- ły się na balkony, ale goście tego domu otrzymywali instrukcję, żeby unikać wychodzenia na nie, ponieważ były całkiem prze- rdzewiałe. Z wyższych okien po stronie trawnika widać było cały obszar aż po Kilindini Harbor i Port Reitz. Na taki właśnie widok spoglądała tego ranka kobieta stojąca w najwyższym oknie, tuż pod czerwonymi dachówkami. Nagie ramiona skrzyżowała na pa- rapecie i oparła o nie podbródek. Patrzyła na prom „Likoni", który przepływał przez zatokę na południowy brzeg w odległości zaledwie stu stóp od domu. Prom wyglądał jak brzydka wanna i wypuszczał kłęby czarnego dieslowskiego dymu, prześlizgując się po wodzie. Jego pochylnia wjechała na betonowe nabrzeże. Jeszcze zanim zatrzymał się na dobre, ludzie i pojazdy zaczęli przepychać się ku wąskiej drodze wiodącej do miasta. Kobieta patrzyła, jak przeładowany autobus warczy za wielkim drewnia- nym wózkiem ręcznym z puszkami margaryny. Ludzie mieli kło- poty z wepchnięciem wózka na pochyłą drogę i prosili przecho- dzących obok o pomoc. Kobieta słyszała rozgniewany klakson autobusu. W tym samym czasie sprzedawcy biletów tańczyli po- między pojazdami czekającymi na wjazd na prom. Rozpychali się tak zuchwale i sprytnie, że kobieta uznała, iż mimo oczywistej niemożności wykonania tego zadania żaden kierowca nie unik- nął opłaty. Pierwsze pojazdy zjeżdżały po zboczu, kiedy ostatnie ciężarówki wspinały się w wyziewach spalin. Po drugiej stronie wody pasażerowie ustawili się już w kolejce na całej długości drogi. Kiedy prom zakończył czterystujardową przejażdżkę, kobieta spostrzegła konwój białych pojazdów wojsko- wych wyjeżdżający zza pagórka. Pomiędzy nie były wciśnięte czar- ne mercedesy limuzyny z przyciemnionymi szybami: paradne sa- mochody z zarekwirowanych przez rząd hoteli na Wybrzeżu Południowym. Konwój przemieścił się na drugi pas szosy i omi- nąwszy czekających pasażerów oraz zwinnych kasjerów, zjechał nad samą wodę. Z wojskowych samochodów wysiedli żołnierze w błękitnych hełmach i wstrzymali ludzi na drodze, ustawiając ruch wysiadających z promu w pojedynczy sznur. Konwój wjechał na prom. Z wysokości okna kobieta patrzyła, jak przepływają na drugi brzeg i eskortują czarne rządowe mercedesy w górę wzgórza i poza granice jej pola widzenia. Potem spojrzała znów poza prom, ku Kilindini Harbor, za którym widać było kominy i spękane wieże rafinerii. Patrzyła na przechylone kadłuby statków uciekinierów przy brzegu, na ota- czające je tratwy, pontony i łódki, których natłok sprawił, że przy- stań zmieniła się w wąski kanał. Niedługo miasta na łodziach zaj- mą cały basen i z Mombasy do Kilindini będzie można przejść suchą stopą. Nad pływającym miastem uciekinierów wisiała mgieł- ka błękitnego dymu. Drzewa, które niegdyś schodziły aż nad wo- dę w Kilindini, dawno zostały ścięte i przerobione na opał. Ko- bieta słyszała, że uciekinierzy chodzili aż do Diani po drewno. Słyszała również, że niektórzy wymuszali myto od tych, którzy mu- sieli przechodzić przez ich łodzie, aby dojść do swoich. Słyszała ponadto, że policja strzelała do każdego, kto usiłował zdobyć drewno w pobliżu rządowych hoteli. Zabrali dla siebie najlepsze plaże, myślała kobieta. I najlepsze pokoje, a jej zostawili pokój na ostatnim piętrze w pensjonacie bez windy, bez klimatyzacji, z działającą tylko od czasu do czasu kanalizacją, wiatrakiem na suficie, który wcale nie działał, z jasz- czurkami na ścianach, balkonami grożącymi upadkiem z wysoko- ści sześćdziesięciu stóp, okiennicami, które nie zasłonią cię przed światłem i upałem, jeśli zechcesz się przespać w porze sjesty, oraz z najlepszym widokiem na całą Mombasę. - Dobrze jest wrócić - powiedziała Gaby McAslan. Odwróci- ła się od okna ku mężczyźnie na łóżku, który uśmiechnął się. Le- żał w niedbałej ekshibicjonistycznej pozie faceta, który właśnie doznał zaspokojenia seksualnego, i spoglądał na kobietę. - Dobrze, że znów tu jesteś - powiedział Faraway. — W każ- dym razie ja się cieszę, że miałem okazję przekonać się, że tam na dole też są rude. Gaby usiadła na łóżku obok niego i pocałowała go. Przedłu- żył pocałunek i pociągnął jej rękę ku swojemu twardniejącemu penisowi. - Mam parę rzeczy do zrobienia, Faraway. Muszę zejść na Dia- ni Beach i posmarować parę dłoni, żeby dostać tę przepustkę. Zmarnowałam trzy dni, siedząc tu na tyłku, podczas gdy Nairobi znika. - Nie powiedziałbym, że zmarnowałaś - odpowiedział Fara- way. -1 nie zawsze siedziałaś na własnym tyłku. No chodź, chcę to zrobić jeszcze raz. - Podniósł walkmana i parę czarnych poń- czoch. Ze słuchawek dochodził jednostajny szum: tak zostało na- stawione radio. - Do diabła! Kiedy zakładasz mi słuchawki i za- wiązujesz oczy, tak że nie mogę widzieć, nie mogę słyszeć, mogę tylko czuć, staję się jednym wielkim penisem. Całe mile ftuba. - Tak właśnie ma być. Wzmożenie dotyku przez osłabienie innych zmysłów. - Gdzie się nauczyłaś takich sztuczek? - Faraway założył ręce za głowę i przyglądał się, jak się ubierała. - Czy trzeba mnie ich uczyć? - Zawsze mówiłem, że jesteś diablicą. Zgubiłaś moją duszę. Będę potępiony. -Jesteś leniwym draniem. Kierownik stacji powinien mieć przygotowane przepustki. - Zastępca kierownika stacji. Dostałem stanowisko przekra- czające moje kompetencje. Usiłowałem ich ostrzec, ale to jest przekleństwo biurokracji. Słuchaj, kobieto: w czasie gdy ty bę- dziesz fundować urzędnikom drinki w barach na plaży, ten leniwy drań będzie próbował zorganizować dla nas transport do Nairobi, połączyć się z kwaterą główną na Zanzibarze i wytłumaczyć T. P. Costello, dlaczego jego reporter na specjalnym zleceniu ciągle tkwi w Mombasie. Taka ciężka praca zasługuje na nagrodę, nie mówiąc już o przeprosinach. Dziś wieczorem. - Uniósł słuchawki i pończochy. Gaby rzuciła w niego poduszką. Wzięła kluczyki do jego samochodu. W kolejce na prom doszła do wniosku, że rozcięcie na przy- pominającej sarong spódnicy odsłania sprzedawcom biletów zde- cydowanie zbyt wiele ud, że sznurowane buty są najwyraźniej dzie- łem sfrustrowanego fetyszysty, a modny nadruk imitujący zwierzęcą skórę podrażnia w jej mózgu ośrodki pierwotnych od- ruchów łowiecko-zbierackich. Faraway zapewnił ją, że to ostatni krzyk mody, kiedy ubierał ją w dolarowych sklepach na Moi Ave- nue, zdejmując z niej ciężkie zimowe ciuchy, które przywiozła ze swej zimnej północnej wojny domowej. Wyobrażenie Farawaya o modzie było takie, że musi pozwolić mu widzieć kobiece nogi. Wjeżdżając na prom, Gaby wsunęła na nos ciemne okulary. Nie miała nawet czasu na zabieg przystosowujący oczy. Prawdę mó- wiąc, ciemne okulary były bardziej na miejscu. Ciuchy na gorący klimat. Samochód na gorący klimat. W ra- diu muzyka na gorący klimat. To brzmi dobrze, to brzmi OK. Nigdzie indziej kenijska muzyka nie brzmi tak dobrze. To samo z tropikalnymi owocami: kiedyjuż pogodzisz się z ceną, okazuje się, że nigdy nie smakują tak dobrze jak te kupione na targu Ka- riokor albo z drewnianego straganu na przystanku autobuso- wym. A materiały, fasony i dodatki wyglądają dobrze tylko pod równikowym słońcem. Ale nawet niewłaściwe odczucia związa- ne z tym wszystkim przyciągały ją na powrót do tego miejsca, gdzie wszystko było w porządku. Zwłaszcza zapachy. Dym palone- go drewna. Węgiel drzewny. Łajno i silniki dieslowskie. Owoce tropikalne. Wysuszona ziemia, krowie placki. Czarny grunt po deszczu. Kwitnące nocą kwiaty. Afryka w proszku. Nigdy jej nie opuszczasz, ponieważ ona nigdy cię nie opuszcza. Afryka pozo- staje głęboko w sercu. Dlatego uprawiasz teraz seks z Farawayem. On zawsze był tym wiernym, przysyłał ci zabawne, wulgarne liści- ki i prezenty na urodziny, które odnajdywały cię w każdym za- kątku świata. To on pojechał za tobą aż do Londynu w nadziei, że może będzie z tego coś więcej niż przyjaźń, ale Londyn to nie było właściwe miejsce, podobnie jak Irlandia, dokąd zabrałaś go, żeby pokazać mu ludzi i miejsca, z których czerpiesz siłę — a on przez cały czas uskarżał się na zimno, na okropne zimno. To są wprawdzie miejsca szczególne, ale nie te. Zapachy, widoki, zmy- słowość starego arabskiego miasta na wyspie były właściwe. Kenia jest miejscem, gdzie przyjaciele mogą przemieniać się bez żalu w kochanków. Taką miała nadzieję. Droga na południe była jednym wielkim parkingiem dla po- jazdów ONZ. Żołnierze gwizdali i krzyczeli do białej kobiety prze- jeżdżającej obok nich w odkrytym samochodzie. Wiedziała, że nie należy wykonywać pod ich adresem obscenicznych gestów. To, co słyszał Faraway, jakoby strzelali do zbieraczy drewna, było tylko pogłoską. Wszędzie widać było kobiety niosące na głowach wiązki chrustu. Być może mężczyźni uważali, że żołnierze nie będą strze- lać do kobiet. Być może nikt nigdy nikogo nie zastrzelił, tylko mężczyźni opowiedzieli kobietom tę historię, ponieważ byli leni- wi. Wszystkie szyldy hoteli po lewej stronie drogi miały dodatkowe napisy: MINISTERSTWO ROLNICTWA, HODOWLI I RYNKU pod GOLDEN BEACH HOTEL; MINISTERSTWO FINANSÓW przybite na tabliczce DIANI REEF HOTEL; MINISTERSTWO EDUKACJI kołyszące się pod szyldem TRADE WINDS. Gaby mu- siała unikać zderzeń z kurierami wiozącymi na bagażnikach sku- terów ledwie umocowane kartonowe pudła pełne państwowych dokumentów. Rząd kenijski nie urzędował w swoich nowych biu- rach wystarczająco długo, żeby zainstalować sieć komputerową, poza tym słyszało się już w mieście, że szukają miejsca, dokąd się przeniosą, kiedy Mombasa padnie. W końcu wszystko padnie. SkyNet mógł przenieść się na Zanzibar, ale rządowi nie może za- braknąć narodu do rządzenia. Gaby skręciła pod szyld Jadini Beach Hotel. Plastikowa wy- wieszka informowała, że w rzeczywistości mieści się tu Minister- stwo Spraw Zagranicznych. Przy bramce zmontowanej napręd- ce z wypełnionej piaskiem puszki po oleju i wygiętego metalowego pręta na sworzniu Gaby pokazała swoją legitymację prasową i poprosiła o kwestionariusz podania o formularz DF108. Policjanci skierowali ją na ścieżkę wiodącą za korty teni- sowe, za magazyn sprzętu do sportów wodnych i urządzenia do chlorowania wody w basenie, do bloku zajmowanego przez per- sonel, gdzie mieścił się departament wydający kwestionariusze na DF108. Za kortami tenisowymi znajdowała się kolejna bramka. Gaby pokazała stojącemu tam mężczyźnie legitymację prasową. Mężczy- zna odmówił podniesienia metalowego szlabanu, żeby pozwolić jej przejechać. Prawo wstępu do departamentu dla obcokrajow- ców mieli tylko posiadacze DF108. _ Usiłuję dostać kwestionariusz podania o DF108. Nie dosta- nę g°> je^' mnie pan nie wpuści. - Przykro mi. Nie mogę pani wpuścić bez DF108. Czy próbo- wała pani przez pani biuro konsularne? - Właśnie mnie tu przysłali- - To jest absolutnie niezgodne z przepisami. - Czy w ten sposób uzgodnię to z przepisami? - Podała mu dwa banknoty stuszylingowe. - Próba przekupienia urzędnika państwowego jest poważ- nym przestępstwem - odpowiedział mężczyzna. - Posłuchaj, głupku, potrzebuję tylko dwóch minut. Jeśli nie pozwolisz mi wejść, idź sam i przynieś mi ten kwestionariusz. - Miałbym opuścić posterunek, kiedy mój kraj jest w potrze- bie? -Jeśli to ma znaczyć „to nie jest warte splunięcia", możesz dodać napaść na urzędnika państwowego do swojej listy oskarżeń - powiedziała Gaby McAslan- Na piaszczystej ścieżce zachrzęściły koła czarnego mercedesa. Samochód zatrzymał się po drugiej stronie szlabanu. Szofer zatrąbił. - Musi pani odejść i złożyć podanie zwykłymi kanałami - po- wiedział urzędnik państwowy- " Prosze nie marnować mojego czasu. Rządowy samochód zatrąbił jeszcze raz. Urzędnik podniósł szlaban i zasalutował przejeżdżającemu mercedesowi. Gaby roz- ważała wdarcie się przez lukę, ale metalowy szlaban spadł tak szyb- ko, że aż podskoczył na zawiasie. Czarny samochód zatrzymał się obok RAV SkyNetu. Lustrzana szyba opuściła się z pomrukiem. Wyjrzała zza niej wielka, spocona czarna twarz. - Powinna być pani pod wrażeniem, że w naszych skorumpo- wanych czasach są jeszcze ludzie traktujący swoją pracę serio, pan- no McAslan - powiedział mężczyzna. - Doktor Dan! Polityk przywołał urzędnika państwowego. - Ta m'zungujest ze mną - powiedział doktor Dan. Gaby wydało się, że usłyszała, jak urzędnik odpowiada: - Tak jest, panie ministrze. Mercedes skręcił między drzewa palmowe. Gaby przejechała przez szlaban. Urzędnik ponownie zasalutował. - Myślałam, że pan jest martwy - powiedziała Gaby. Stoły wo- kół basenu zostały zajęte przez mężczyzn w garniturach z PDU i skrzynki papierów, ale pojawienie się doktora Dana wywiało urzędników, a na ich miejscu pojawił się tłum kelnerów. - Poli- tycznie albo faktycznie. - Whiskey, tak? - Doktor Dan podpisał rachunek barowy. Na szklankach wyryto godło państwowe Republiki Kenii. — Byłem bli- ski tego. W obu wymiarach. Kiedy nie potrafili unieszkodliwić mnie politycznie, spróbowali innych sposobów. Ma to długą i god- ną historię w naszym kraju. Aleja nie daję się tak łatwo zabić. To — rozsunął kciuk i palec wskazujący na odległość cala —jest tyle samo warte co milion mil. Ale teraz mamy nowego prezydenta i nowy porządek. I nowego ministra spraw zagranicznych. Zamieszał swojego drinka plastikową żyrafą. Czas okazał się dla niego łagodny, pomyślała Gaby. Jest większy, powolniejszy, cięż- szy, ale jest to ciężar mądrości, władzy i dumnej przebiegłości. - Minister spraw zagranicznych - powiedziała. - To dzięki te- mu T. P. Costello zdołał mnie tu z powrotem sprowadzić po czte- rech i pół roku na pustkowiu. - Nie mogłem pani pomóc ostatnim razem, kiedy mnie pani potrzebowała. To było wszystko, co mogłem zrobić - nie wiem, skąd wzięły się problemy z DF108. Ale już ich nie będzie. Wiele myślałem o pani przez te lata. - Myślałam o tym miejscu każdego dnia, kiedy zajmowałam się tymi wojnami. Jedna głupia czystka etniczna po drugiej. Na Syberii o tej porze roku można odmrozić sobie zadek. Mateczka Rosja dostaje kopa, ale nie położy się i nie podda się temu, co nieuniknione. - Mateczka Kenia też. -Jak jest w Nairobi? - Mówią, że północne przedmieścia są nieźle urządzone. Tak- tyczni wychodzą ze swoich dzielnic, żeby bić się pomiędzy sobą i z siłami bezpieczeństwa. ONZ udaje, że wciela plan ewakuacji, ale tam jest za dużo ludzi, nie ma porządku i nie wszyscy chcą się dać ewakuować. — Pozwalają im odchodzić? Grupa sekretarek chłodziła nogi w basenie, jedząc lunch. Rozchlapywały wodę, śmiejąc się przy tym. — Mówią, że z tysiąc dziennie przechodzi przez samą tylko Bramę Zachodnią - odpowiedział doktor Dan. - Oczywiście nie da się kontrolować wejścia do Chagi tak samo jak jakiejkolwiek jej części. Kto wie, ile dziesiątek tysięcy przekracza terminum bez pozwolenia? Tatuują ich, wie pani o tym? Żołnierze ONZ przy bra- mach mają pistolety do tatuażu. Natychmiastowe i bezbolesne, tak mi mówiono. Jak kogoś raz oznaczą i przepuszczą przez bra- mę, nie ma prawa powrotu pod groźbą śmierci. -Jakich symboli używają? - Litery L na wierzchu dłoni, isjak exul, wygnaniec. Powinno być C. - Jak Chaga? -Jak dves- obywatel. — Oni pana potrzebują, doktorze Dan — powiedziała Gaby. - Potrzebują pańskiej wizji i trzeźwego umysłu, żeby zbudować prawdziwy naród. - Dziękuję pani, panno McAslan. Czy pamięta pani, jak spo- tkaliśmy się po raz pierwszy w nocnym samolocie z Londynu? Ża- łowałem wtedy, że przez Chagę nie zdążymy zbudować narodu. Pięć lat później dostrzegam, że Chaga daje nam czas, miejsce i możliwości, żeby zbudować Kenię taką, jaka być powinna. Do- bry naród, afrykański naród, który nie będzie jakąś kontynuacją, nową formą zachodniego kolonializmu z zachodnimi systemami prawnymi i edukacyjnymi, zachodnimi wartościami i moralnością. W Chadze możemy znaleźć afrykańskie rozwiązania afrykańskich problemów - może przekonamy się tam, że to, co uważaliśmy za nasze problemy, zostało nam narzucone przez Zachód. Możemy dokonać rzeczy przerażającej: zbudować nową Afrykę, która ni- czego Zachodowi nie zawdzięcza, nie potrzebuje tego wszystkiego, co Zachód może nam sprzedać; posiada zasoby i możliwości, któ- rych Zachód może tylko pozazdrościć. — Doktor Dan przeniósł spojrzenie poza basen i prowadzące ku plaży palmy, ku szarym kadłubom okrętów wojennych za białą wodą rafy. - Te okręty wo- jenne, które rzekomo mają nas bronić, nie są niczym innym niż li- terami E tatuowanymi przez ONZ na rękach wygnańców. Boją się nas. Boją się tego, czym możemy się stać, kiedy narody Nowej Afryki staną się najpotężniejsze na Ziemi. Pytała mnie pani o mo- ją wizję: pokazałem ją pani. Mam nadzieję, że jest pani usatysfak- cjonowana tym, co zobaczyła. O! - Urzędnik w hawajskim podko- szulku i odprasowanych spodniach khaki przyniósł doktorowi Danowi kopertę. - Doskonale. Dziękuję. Podał kopertę Gaby. - Pani DF108. - Pan nawet nie wie, ile to znaczy, doktorze Dan. - Mam nadzieję, że oznacza to przyjaciela nowego narodu. Aha, byłbym zapomniał. Pani stary przyjaciel wrócił do Kenii. - Oksana Tielianina? Doktor Dan zmarszczył brwi; nazwisko najwyraźniej nic mu nie mówiło. - Nie. Doktor Shepard. 55 Poleciała wcześnie rano wielkim, przestronnym antonowem. Towarzyszył jej Faraway. Byli jedynymi cywilami. Ich miejsca znaj- dowały się pośrodku kadłuba, z dala od okien. Nie zobaczy Chagi. Zamiast tego usiłowała wyciągnąć z żołnierzy, co sądzą o wycofywa- niu się z Nairobi, ale oni byli młodzi, po raz pierwszy znaleźli się poza swoim krajem rodzinnym i zostali napełnieni przez podofi- cerów podejrzeniami wobec dziennikarzy. Skończyło się na tym, że przespała większość lotu z głową na ramieniu Farawaya. Młodzi biali żołnierze zastanawiali się, co biała kobieta robi z czarnym mężczyzną. Młodzi czarni żołnierze zastanawiali się, dlaczego czarny mężczyzna nie znalazł sobie odpowiedniej kobiety wśród swoich. W hali przylotów czekał T. P. Costello, tak jak za pierwszym razem, kiedy wszystko było świeże, czyste i podniecające i nie mo- gło się źle potoczyć. Gaby miała wrażenie, że przez cztery i pół ro- ku nie zmienił ubrań. Pod tymi ubraniami jego ciało zmiękło i za- padło się, podbródek obniżył, a linia włosów przesunęła się wy- żej. Ale wciąż niezmiennie wyglądał jak urżnięta sowa. - Co u diabła cię zatrzymało? - zapytał, ponieważ wiedział, że tego się po nim spodziewała. - ONZ ogłosiła, że wycofuje się z Nairobi. Trzy dni i będzie tu miasto otwarte. Wszystko, co posuwa się naprzód, sięga również wstecz. Stary landcruiser na parkingu. Nowe jaskrawopomarańczowe pasy. - Ludzie z wielkimi karabinami mylili kulę ziemską SkyNetu z logo ONZ - wyjaśnił T. P. Stary katechizm, nowy rozdział. T. P. podał Gaby kamizelkę w tym samym kolorze co pasy na samochodzie. - Obowiązkowy kolor dla przedstawicieli prasy. Nie patrz tak na to, uratowało życie kilku osobom, które znasz. Wyciągnął z kieszeni płócienną torebkę i wsunął Gaby do ręki. O mało co jej nie upuściła - okazała się niespodziewanie ciężka. - Co ty tu masz? - Krugerrandy. Będziesz potrzebowała poparcia w negocja- cjach. Zapomnij o dolarach, zapomnij o markach niemieckich, zapomnij o jenach. Złoty kruszec jest jedyną wymienialną walutą na ulicy. I jeszcze coś dla jego - i twojego - bezpieczeństwa. Podał jej pistolet. Czterdziestkępiątkę. Małe mroźne wojny nauczyły Gaby trzymać broń, chociaż nienawidziła jej dotyku na skórze. Sprawdziła pistolet. Był naładowany. - To Czarne Nosorożce. - Dobijasz je, nie chcesz, żeby znowu powstały. - Gdzie mam to trzymać? W torebce? Na tylnym siedzeniu Faraway roześmiał się obscenicznie na myśl o rozległych możliwościach. - Nie ulega wątpliwości, że nie znajdziesz noclegu w tym mie- ście ani na piękne oczy, ani za pieniądze - mówił T. P., kierując się ku szlabanowi na wyjeździe, zgodnie ze wskazówkami żandarmów w białych rękawiczkach. - Nawet dom twojej starej przyjaciółki, pani Kivebulaya, przypomina teraz puszkę sardynek. - Gaby zamieszka ze mną - powiedział Faraway. T. P. powitał to oświadczenie milczeniem, a żołnierze wypuści- li landcruisera na drogę prowadzącą do miasta. Przez cztery i pół roku, odkąd po raz ostatni jechała tą dro- gą, slumsy zdążyły otoczyć lotnisko ze wszystkich stron. Kartono- we budy przyciśnięte do drutów wykorzystywały tylne ściany ma- gazynów i hangarów jako swoje oparcia. Całun nieśmiertelnego błękitnego dymu unosił się nad plastikowymi dachami, przerywa- ny niekiedy gęstym pióropuszem z płonących bud. Kobiety dźwi- gały na głowach brzemię chrustu i plastikowych miednic z pra- niem. Kucający na piętach mężczyźni przyglądali się pracy kobiet. Dzieci z muchami w oczach i palcami w buziach przyglą- dały się samolotom startującym nad głowami. Wszystko było takie samo, a zarazem inne. Zmieniła się atmosfera. Ludzie w zaułkach lub ci siedzący przy drodze i sprzedający puszki sprite'a i branso- letki karmy sprawiali wrażenie pozbawionych chęci do życia, apa- tycznych. Życie uszło z nich, pozostawiając ich przezroczystych i wysuszonych. Gaby zrozumiała. To byli ludzie wyrzuceni przez fale przypływu, szczątki porzucone na plaży, podczas gdy inni wrócili na pełne morze: ku brzegom, ku nowym obozom przej- ściowym na wschodzie i dalekiej północy, ku Chadze. Wśród tych, którzy pozostali, wielu lękało się odejść. Niektórzy byli na to za biedni. Inni nie chcieli odchodzić, woleli zaczekać, aż Chaga podpełznie i zmusi ich do decyzji, dokąd się udać. Nie będą dłu- go czekać. Gaby dostrzegła wrogi horyzont koralowych palców i drzew wznoszący się pojedynczymi wyspami ponad dachami slumsów. W odległości mili na północ nad budami unosiło się stado balonów z Loolturesh. Niektórym to wystarczało, żeby przemóc lęk, nędzę lub bez- czynność. Samochodami, autobusami, ciężarówkami, matatu, mo- torikszami, wozami zaprzężonymi w woły, osły lub ciągniętymi ręcznie, rowerami i pieszo zabierali swoje rzeczy i życie w drogę. Pas autostrady prowadzący z miasta na lotnisko zapełniała proce- sja wydziedziczonych. Wtłoczona pomiędzy szeregi żołnierzy roz- ciągała się na pięćdziesiąt stóp szerokości i dziesięć mil długości. -Hm? - Pytałem, czy słyszałaś, że Shepard wrócił? — spytał T. P. - Słyszałam. Chciała, żeby zabrzmiało to tak, jakby dowiedziała się o po- wrocie jakiegoś dziennikarza, którego poważała, ale znała tyl- ko zawodowo. Chciała, żeby tak to odebrał Faraway. Shepard nigdy do niej nie napisał, nigdy nie próbował nawiązać kontak- tu, nie dał jej szansy na wytłumaczenie, przeprosiny lub nowy początek. Dlaczego więc serce bije jej mocniej za każdym ra- zem, gdy słyszy jego nazwisko, gdy myśli, że on jest tu, w tym umierającym mieście? Ponieważ go kocha. Nie kocha Farawaya. Daje mu seks za jego lojalność, przyjaźń i dobroć, ale nie daje mu miłości. Oni wszyscy mają rację - ci, którzy twierdzą, że ona jest potworem. - I co porabia? — Głównie siedzi w Ugandzie i w Zairze, brudząc sobie ręce. UNECTA nie chciała go stracić, więc przenieśli go na szefa zespo- łu działającego w okolicy terminum, z siedzibą w Kilembe. Cieszy się ogromnym poważaniem: większość tych patentów na nowoge- netyczną żywność, którą korporacje agrobiznesu wyrywają z Cha- gi, to zasługa zespołu Sheparda. W zeszłym tygodniu jego następ- ca na stanowisku dyrektora wykonawczego UNECT Afrique, brzuchaty Belg Conrad Laurens, został znaleziony martwy w po- koju Intercontinentalu z trzema chińskimi laskami. Wezwali więc Sheparda, żeby pomógł w wielkim Zakończeniu Wyprzedaży. Z Ol Tukai wydarli, co się dało. Chaga rozbierają teraz na kawałki. - Landcruiser zahamował gwałtownie. Knykcie T. P. pobielały. Obie stopy trzymał płasko na podłodze. Zakręcił kierownicą i minął o kilka cali ciężarówkę ONZ, która nagle zatrzymała się na środku autostrady. Gaby wydobyła się z siedzenia, w które została wciśnię- ta, otworzyła usta, żeby wrzasnąć na T. P., kiedy zobaczyła, co się dzieje. Nadlatywał znad północnych slumsów, daleko od trasy scho- dzenia jakiegokolwiek innego samolotu. Leciał nisko, bardzo ni- sko. Za nisko, żeby było bezpiecznie. Był wielki i poruszał się szyb- ko. Nie uderzył w szosę, ale niewiele brakowało. Gdyby ciężarówka nie zatrzymała się, zahaczyłby o nią. Samolot przeleciał nad nimi w porywie wiatru. Zdawało się, że zawisł nad landcruiserem. Gaby czuła chłodny cień jego skrzydeł. Ma w sobie coś z nietoperza, coś z szybowca, coś z awionetki, myślała, a zarazem coś z opływowości wielozadaniowego samolotu bojowego. O Boże, ale on jest wielki. Ludzie po drugiej stronie autostrady rzucili się na ziemię, gdyż to coś wydawało się nurkować prosto na nich. Pluło gazem. Skrzydła miało wykrzywione. Pomimo całego swojego ogromu by- ło lekkie jak liść. Podniosło się nad slumsami na samym skraju drogi, zyskało kilkaset stóp wysokości i skręciło. Nagły huk wirników helikoptera był szokiem. Maszyna nadle- ciała zza wzgórz na południe od drogi: helikopter bojowy hind B. Niemal dotknął wierzchołków kominów, skręcił z wielką mocą i poleciał za intruzem. Ludzie wstali, przyglądając się, jak helikopter zwarł się z tym latającym potworem. Wypuścił serię z broni maszynowej i wszyscy zaczęli wiwatować. Następny i jeszcze większy wiwat. Trzeci - i wiel- ki nietoperzo-szybowco-odrzutowiec rozleciał się na dziesiątki wi- rujących kawałków, które pospadały na slumsy. Gaby widziała, jak strzępy skrzydeł, ogona i opływowego kadłuba kręcą młynki w po- wietrzu razem z kawałkami blachy falistej, drewna i poszarpanym plastikiem. Ale ludzie na autostradzie wiwatowali, jakby to był karnawał albo jakby przyjechał papież. Gaby wysiadła z samochodu i spoj- rzała na miejsce katastrofy, osłaniając oczy dłonią. Helikopter wy- konał triumfalną rundę i przeleciał nad szosą dojazdową na lotni- sko w burzy pyłu i wycia silników. - Nie sądziłam, że są tak wielkie - powiedziała. - Wyrządzają masę szkód, kiedy spadną, ale to tylko najbied- niejsi w parafii, więc ONZ się nie przejmuje - odrzekł T. P., stając obok niej. Przez błotniste uliczki slumsów biegli żołnierze, roz- ciągając się w szyk. - Ich zadaniem jest utrzymać wolny dojazd do lotniska, to wszystko. To było najbliższe uderzenie od tygodni. Trochę im nie wychodzi, ale przynajmniej helikopter strącił go, zanim ładunek się uaktywnił. To działa jak opylacz: rozsiewa za- rodniki Chagi po całym tym przeklętym miejscu. Uważasz, że latające bomby są imponujące. Powinnaś zoba- czyć Wykluwarnie. Dziesiątki takich potworów na samym termi- num, każdy wysoki mniej więcej na trzysta stóp. Bomby latające wyrastają w strąkach na ich wierzchołkach. Dojrzewają, rozpo- ścierają skrzydła - zupełnie jak motyle, pokażę ci nakrętki - a po- tem odrywają się i odfruwają. Armia kenijska - ta jej część, która jeszcze nie zdezerterowała — rozwala je na miejscu z artylerii. Oczywiście odrastają równie szybko, jak są strącane, ale przynaj- mniej trochę sieje spowolnia. Helikoptery dostają resztę. Jestem zaskoczony, że pozwolili temu przedrzeć się tak blisko lotniska. Jedno uderzenie i cały plan ONZ bierze w łeb. -Jak Chaga się nauczyła budować takie rzeczy? - spytała Gaby. — Od nas, a co myślałaś? - T. P. uruchomił ponownie silnik. Gaby spojrzała na izolowane plantacje obcej roślinności Chagi, wyrastające ze środka ludzkiego krajobrazu. Pociski biologiczne. Skrzydlate nasiona, podobne do jaworu, rozsyłane setkami przez wichry równonocy. Jej ojciec nazywał jawory pięknymi chwasta- mi. Wygryzały wszystko, przejmując całą powierzchnię. A największe uskrzydlone nasienie ze wszystkich, Wielki Głu- pi Obiekt, znajdowało się zaledwie trzy miesiące drogi od Ziemi. - Podrzucę was do Farawaya - powiedział T. P., przeciskając się między wojskowymi pojazdami ku złotym wieżom Nairobi. — Jeśli dałabyś radę, będziemy w Thorn Tree. Jest parę osób, które chciałyby znów cię zobaczyć. Jeśli nie, to jutro w Centrum Praso- wym ONZ, o ósmej trzydzieści. Jezu, ale dobrze mieć cię znowu tutaj, Gaby. Jak to jest? Nie odpowiedziała. Przyzwyczajała się do ciężaru i obecności pistoletu w dłoni. 56 Tembo powitał Gaby z niepohamowaną chrześcijańską rado- ścią i pokazał jej zdjęcia swojej nowej, dziesięciomiesięcznej te- raz, córeczki. Jej imię oznaczało Po-Przejściu-Deszczy. Gaby po- wiedziała, że jest to jedno z najpiękniejszych imion dla dziecka, jakie kiedykolwiek słyszała, ale dziewczynka urodziła się pod gorz- ką gwiazdą wydziedziczenia. Straciła już jeden dom, a tymczasowy prefabrykat, w którym ją zakwaterowali, znajdował się o pięć dni od terminum. Spod drzwi wejściowych widać było lądowe koralow- ce i drzewa wachlarzowe. Tylko dwie przecznice dalej. Kiedy doj- dą do sąsiedniej ulicy, Tembo i jego rodzina będą musieli odejść. Nie wiedział dokąd. Miał nadzieję, że na Zanzibar. To dlatego przyszedł na konferencję prasową ONZ w Sali Konferencyjnej Ke- nyatta Center: dzisiaj generał sir Patrick Lilley, najwyższy dowód- ca Wschodnioafrykańskich Sil Lądowych, miał rozdawać wizy wy- jazdowe obywatelom kenijskim. T. P. Costello zarezerwował rząd krzeseł w połowie sali. - Szkoda, że nie przyszłaś wczoraj do Thorn Tree - powie- dział do Gaby. - Miałam ciekawsze rzeczy do roboty — odpowiedziała, nie będąc w stanie powstrzymać się od uśmiechu. - Nie mów, że bzykasz się z Farawayem. - Bzykam się z Farawayem. Dla twojej wiadomości: on bzyka niezwykle głośno i długo. - Dziwka. Nie opowiedziała mu o sztuczce z osłabieniem zmysłów za po- mocą opaski i szumu radiowego, ponieważ źle by to zrozumiał. Chodziło o skoncentrowanie się na dotyku. Poza tym o odcięcie się od nieustannie przelatujących helikopterów, wybuchów ognia z karabinów na ulicach i odległego grzmotu artylerii daremnie ostrzeliwującej Chagę w zamożnych północnych dzielnicach. Za- mknąć się przed tym i zapomnieć, że gdzieś na tych ulicach, któ- rych już nie znała, był Shepard. Udawać w ciszy i mroku, że to ciało pod nią było jakimkolwiek ciałem, skóra -jakąkolwiek skó- rą, w kolorze, jaki jej się zamarzy. W sali konferencyjnej zapanowała cisza. Wysoki biały mężczy- zna o włosach w kolorze piasku i w pustynnym kamuflażu stanął za pulpitem. Przejrzał swoje notatki, poprawił okulary na nosie i zmie- rzył wzrokiem rzędy dziennikarzy. Przypominał Gaby foksteriera. Generał sir Patrick Lilley. Sandhurst, rocznik 1985. Służba czynna w Bośni, Somalii, Ruandzie, Iraku, Peru, Pakistanie. Czy on myśli, że świat zapomniał o wypowiedzianym poza protokołem, ale w obecności kamer, komentarzu o tym, że powinno się pozwolić cholernym kolorowym dupkom samym rozwiązywać własne proble- my? Na pewno nie zapomnieli ludzie w tych spalonych wioskach i zbombardowanych miastach, którym odmówiłeś obrony, ponie- waż mogłaby ona oznaczać narażenie twoich żołnierzyków na za- strzelenie. Nie zapomnieli ludzie na tej sali, w tym kraju. Wszyscy je- steśmy kolorowymi dupkami i sami rozwiązujemy własne problemy. Kiedy wyjdę na te ulice, to nie z twoimi niańkami w błękitnych heł- mach, ale z ludźmi, których szanuje ulica. Z Czarnymi Simbami. - Dzień dobry państwu - powiedział generał sir Patrick Lilley. — Miło mi widzieć tyle znanych twarzy. Zanim zajmiemy się przy- działami, jak zwykle aktualizacja danych - mówi jak Ostatni An- glik, pomyślała Gaby. - Terminum symbu Nyandarua zostało dziś oficjalnie wyznaczone na linii jednego stopnia, dwunastu minut i dwudziestu trzech sekund szerokości geograficznej południo- wej. Proszę odpowiednio nastawić swoje lokalizatory GPS. Obo- wiązują dotychczasowe rozporządzenia dotyczące przechodzenia na niewłaściwą stronę. Użytkownicy Sieci Lokalnej Nairobi Wschodnioafrykańskiego Teleportu zauważyli przerwy i przekłamania w przekazie danych. Odkryliśmy, że zostało to spowodowane wtargnięciem obwodów organicznych symbu w sieć światłowodową. Symb Nyandarua zda- je się podłączać do Teleportu Wschodnioafrykańskiego. Nie je- steśmy w stanie przewidzieć długoterminowych konsekwencji ta- kiego stanu rzeczy; jeśli zaistnieje podejrzenie zagrożenia dla ludzi, zwrócimy się do rządu o pozwolenie na izolację Sieci Lokal- nej Nairobi. Na razie, obawiam się, musimy się pogodzić z prze- rwami i przekłamaniami. Gaby zastanawiała się, jakim cudem jego beret nie zsuwał się z głowy. Spinki, to twoja tajemnica, prawda, sir Paddy? — Przejdźmy do głównego tematu tej konferencji prasowej. W porządku alfabetycznym będę wyczytywal agencje, które złoży- ły podania o wizy wyjazdowe. Proszę, żeby wyczytani potwierdzili dokumenty u mojego adiutanta. Który wygląda jak suka foksteriera. Gaby przyglądała się twa- rzom czekających na wezwanie przez generała sir Paddy'ego. Wszystkie były czarne. Na większości malowała się rezygnacja w ob- liczu nieuniknionego, podobna do tej, którą Gaby kiedyś widzia- ła w oczach antylopy gnu szarpanej za pysk i rozpruwanej przez stado hien. Generał sir Paddy wywoływał SkyNet, sekcja po sekcji. Gaby patrzyła, jak T. P. sięga po swoją wizę wyjazdową. Usłyszała nazwi- sko, którego nie skojarzyła, i ku jej zdziwieniu po schodach zbiegł Faraway. Potem usłyszała swoje nazwisko i zeszła na dół, żeby ode- brać papiery i plakietkę ze zdjęciem z rąk foksterierki. Gdy wróci- ła na swoje miejsce, sir Paddy był już przy Transworld Television. Dopiero gdy zobaczyła ręce zaciśnięte na wizach i plakietkach identyfikacyjnych, doszło do niej... - Gdzie jest Tembo? Co z Tembo? - Nikt na nią nie patrzył. Wrzeszczała w kierunku podium. - Co do cholery z Tembo? Generał sir Paddy przerwał wyczytywanie listy, żeby zmarsz- czyć brwi na widok tej głośnej, źle wychowanej, buntowniczej Ir- landki. - Musisz coś zrobić, T. P. Na Boga, on ma żonę i dzieci. Jest dla mnie jak rodzina, jak ukochany wujek. Jesteś mu coś winien, T. P. - Nie mogę nic zrobić, Gaby. Mam związane ręce. Uwierz mi, tak samo coś się we mnie przewraca jak w tobie. -Już to kiedyś słyszałam, T. P. - Wstała, żeby zejść i rzucić wy- zwanie generałowi sir Lilleyowi na jego podium. T. P. Costello chwycił ją i obrócił z niespodziewaną siłą. - Nastąp sir Paddy'emu na odcisk, a wszyscy dostaniemy ko- pa. Balansujemy tu na bardzo cienkiej linie. - Cztery i pół roku, a ty ciągle wciskasz mi ten sam kit — po- wiedziała Gaby. - Kiedy wreszcie uświadomisz sobie, że nie po- trzebujemy tych ludzi? Faraway, Tembo, jesteście mi potrzebni. Twoja rodzina też, Tembo. I kluczyki do landcruisera, T. P. - Dokąd to wszystko zabierasz? - Deptać po odciskach jakiejkolwiek agendy, która o tym de- cyduje, dopóki nie dopnę swego. 57 W UNHCR odesłali ją do biur OAU. W OAU odesłali ją do UNHCR, ale powiedziała im, że została tu przysłana właśnie z UNHCR, zasugerowali więc, że powinna spróbować w IRC. W IRC powiedzieli, że nie mogą tego zrobić i odesłali do ambasa- dy Unii Europejskiej. W ambasadzie Unii Europejskiej popatrzy- li na nią jak na psie gówienko na wycieraczce i powiedzieli, żeby poszła do biura kenijskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych na Harambee Avenue. Na Harambee Avenue zdecydowali, że jest to całkowicie wewnętrzna sprawa i odesłali ją do biura Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Dziedzictwa Narodowego na Moi Avenue, gdzie obozowało siedmiuset pielgrzymów rastafariańskich, którzy przybyli, aby dołączyć do wielkiego odejścia na Świętą Górę Syjon w Afryce, i rozłożyli się tu z dziećmi i kozami zakupionymi,od uchodźców, szczęśliwych, że udało im się pozbyć zwierząt za go- tówkę. Znękany personel UNHCR w biało-niebieskich kamizel- kach kuloodpornych usiłował upchnąć ich w autobusach jadą- cych w stronę Bramy Zachodniej. Nabyte za gotówkę kozy skuba- ły resztki trawy i przeżuwały łupiny ze zwarzonej przez smog juki. Załatwianie przeciągało się, mała Po-Przejściu-Deszczy zaczę- ła płakać, a Gaby tracić cierpliwość, Tembo zaproponował więc, żeby spróbowali dostać się na skróty przez służbowe zaułki, które zaprowadzą ich na drugi koniec Moi Avenue. W zaułkach za zło- tymi wieżami Nairobi leżały martwe ciała - wzdęte i błyszczące od gazów i gnicia. Gaby nie zdołała ominąć kilku. Zmuszała się do słuchania Po-Przejściu-Deszczy, żeby nie słyszeć trzasku i pękania ciał. To, co się działo po tej stronie, okazało się równie okropne jak rastafarianie przed biurem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Pięćset osób usiłowało wedrzeć się przez obrotowe drzwi. Poli- cjanci kryli się pod kolczastymi drzewami, nie będąc w stanie wkroczyć do akcji. Za namową Farawaya Gaby wyciągnęła mikro- fon, kamerę i obsługę kamery. - Czy mogliby panowie mi pomóc? Policjanci chętnie wyszli ze swych kryjówek i oczyścili ścieżkę do drzwi. Udało im się to zrobić z uśmiechem do kamery. Co za szkoda: kamera była wyłączona. Przedarli się do urzędnika za biurkiem, który odesłał ich do przełożonego, a ten polecił ich oficerowi wykonawczemu na pią- tym piętrze, w gabinecie z biurkiem, krzesłem, PDU i osiemdzie- sięcioma pudełkami na dokumenty. Oficer wykonawczy oświad- czył im, że wszystkimi akredytacjami prasowymi zajmuje się ONZ i odesłał ich do Kwatery Głównej Dowództwa Wschodnioafrykań- skiego na Chiromo Road. Na Haile Selassie Avenue nie było już żadnego otwartego sklepu. Te, które nie zostały splądrowane i spalone, miały za- mknięte okiennice. Stalowe rolety drogich sklepów, sprzedających niegdyś zegarki, biżuterię i inne wartościowe przedmioty, zostały staranowane. Z witryny firmy jubilerskiej Sharma i Synowie wy- stawał zad suzuki 4x4. Kupcy wystawiali towary na chodnikach: blaty na kozłach pełne odtwarzaczy kompaktowych i płyt, rozcię- ty plastikowy worek po nawozie, na którym ustawiono małe ziggu- raty butelek wody mineralnej Volvie. Mężczyzna ze strzelbą na ra- mieniu sprzedawał akumulatory samochodowe na werandzie biura Wydawnictwa Chrześcijańskiego. Na tylnym siedzeniu pła- kały dzieci. Pani Tembo tuliła je w ramionach. - Ciii, dzieci - mówiła. - Nie płaczcie, nie płaczcie. Legitymacja i DF108 Gaby zostały sprawdzone w pięciu punk- tach kontrolnych coraz bliżej Wschodnioafrykańskiego Dowódz- twa Wojskowego. Żołnierze wysadzili wszystkich pasażerów, żeby upewnić się, że pod siedzeniami nie ma materiałów wybuchowych, zanim otworzyli szlaban przed parkingiem dla gości. Gaby zostawi- ła w samochodzie Farawaya jako straszak na złodziei i zabrała Tem- bo, panią Tembo, Sarah, Etambele i Po-Przejściu-Deszczy w stronę biur, gdzie zażądała rozmowy z kimś, kto dysponowałby możliwo- ścią wydania wizy wyjazdowej dla najcenniejszego pracownika SkyNetu i jegb rodziny. Po czterdziestu minutach pojawił się adiu- tant, który miał tyle wolnego czasu, że mógł powiedzieć cywilom, że znaleźli się w niewłaściwej sekcji Wschodnioafrykańskiego Do- wództwa Wojskowego. Tu jest Wschodnioafrykańskie Wojskowe Dowództwo Strategiczne, a oni potrzebują Wschodnioafrykańskie- go Wojskowego Dowództwa Logistycznego, które zajmuje budynki Centrum Szkoleniowego Armii Kościelnej na Jogoo Road. Landhries Road, w miejscu, gdzie bomba latająca spadła na dworzec autobusowy, była zamknięta barykadą z wraków samo- chodowych. Ręcznie malowane na zardzewiałych drzwiczkach znaki objazdu kierowały ruch na Pumwani Road. Przez cztery i pół roku slumsy rozciągnęły się aż do rzeki Nairobi i na jej dru- gi brzeg. Slumsy nigdy się nie kurczą. Zamieszkane są okropne, ale rozpadające się jeszcze gorsze. Wiele bud rozleciało się lub zjechało do rzeki, która stała się bagniskiem plastiku, złomu, drewna i martwych zwierząt. Na końcu Kericho Road znajdowała się blokada. Naprzeciw siebie stały dwa nissany pick-upy z działami przeciwlotniczymi za- mocowanymi do karoserii - pickni, jak nazywano je na ulicy - ograniczając ruch do pojedynczej nitki pomiędzy uzbrojonymi mężczyznami, ubranymi dziwacznie w panterki w czerwono-fiole- towych kolorach Chagi pod piłkarskimi dresami. Chorągiewki kartelu na antenach pickni przedstawiały czarno-białą piłkę fulere- nu na zielonym tle. Fulerenowa piłka nożna, pomyślała Gaby. Wiedziała, co to jest: Soca Boys, jeden z mniejszych karteli tak- tycznych, który uparcie pozostawał niezależny, podczas gdy inne zawiązywały sojusze i tworzyły grupy nacisku. Pokaz siły: przesłanie do szefów Pierwszego Wydziału, że warto będzie mieć Soca Boys po swojej stronie, gdy dojdzie do ostatecznej rozgrywki. Taktyczni przepuścili furgonetkę ledwie widoczną spod ster- ty chrustu. Gaby wyciągnęła kilka krugerrandów. Landcruiser przybliżył się. Przez punkt kontrolny przejechał ziejący dymem autobus miejski. Gaby nie sądziła, że komunikacja jeszcze funkcjo- nuje. - Schowajcie broń - syknęła. — Wy na tylnych siedzeniach róbcie wrażenie przerażonych. - To nie będzie trudne - odrzekła pani Tembo. Kartelowiec w kurtce z napisem Grampus 11 podszedł do otwartego okna. - Cześć m'zungu — powiedział. -Jeździsz bardzo kolorowym samochodem. Zechcesz pokazać moją twarz w telewizorze, panno z wiadomości? Sponad slumsów wyłonił się helikopter: wielki uzbrojony ho- kum z literami NZ na burcie. Na jego widok kartelowcy uciekli do swych samochodów. Helikopter zawrócił. Pickni odjechały na pełnym gazie. Helikopter usiłował je gonić wśród blokowisk z pu- staków. Kilka minut później Gaby minęła kolumnę pojazdów opancerzonych ONZ pędzącą po Leman Road. Za dwa dni nie będzie ich w tym mieście, ale przez te dwa dni oni tu rządzą i nie pozwolą na żadną rywalizację. - Czy to nie tu kierowałeś chórem? - spytała Gaby, gdy mija- li spory kościół z czerwonej cegły, przykryty dachem z czerwonej blachy. - Tak, u świętego Stefana - odpowiedział Tembo. — Ale nikt tu już nie śpiewa. Kwatera Główna Wschodnioafrykańskiego Wojskowego Do- wództwa Logistycznego ONZ, dawniej Centrum Szkoleniowe Ar- mii Kościelnej, znajdowała się dokładnie naprzeciwko kościoła św. Stefana. Jeszcze raz sprawdzono ich legitymacje i zezwolenia, po czym Gaby wprowadziła całą rodzinę do holu i odmówiła za- brania ich stamtąd, dopóki nie pojawi się ktokolwiek, kto zajmu- je się wizami wyjazdowymi. Czekała tym razem zaledwie trzydzie- ści pięć minut, aż pojawił się adiutant, żeby porozmawiać z nią, Tembo i Farawayem. Przez następne trzydzieści pięć minut adiu- tant referował ich podanie swojemu przełożonemu, przez jesz- cze kolejne przełożony konsultował się z ludźmi z portierni, za- nim zdecydował, czy ma rozmawiać z tymi cywilami, czy nie. Żo- na i córki Tembo siedziały na plastikowych krzesłach pod oknem tymczasowego baraku, który służył za portiernię, i jadły kanapki i czekoladę z maszyny na żetony. Faraway wyglądał przez okno, popijając kawę. On należy do tych mężczyzn, pomyślała Gaby, którzy nieświadomie przybierają takie pozy, jakie robią wrażenie na kobietach. Przełożony oświadczył, że nie może wydać specjalnej wizy wy- jazdowej wyłącznie na żądanie Gaby. Faraway zajął się negocjacja- mi jako zastępca dyrektora stacji. Oficer nadal nie był przekona- ny. Faraway zadzwonił z komóijki do T. P. i podał telefon oficerowi. Gaby przyglądała się przez okno żołnierzom siedzącym na chodniku Jogoo Road. Dostrzegła mężczyznę ubranego w mu- zułmańskie szaty, popychającego na ulicy coś, co wyglądało jak psia buda na kółkach. Gaby pamiętała tego mężczyznę i ten po- jazd. W środku kryje się kobieta z twarzą przykrytą zasłoną, spod której widać tylko oczy. Niektórzy żołnierze oferowali mężczyźnie pieniądze. Odmówił. Gaby patrzyła, jak odchodzi w górę ulicy. On jest częścią tej Kenii, której już nie ma, pomyślała, tej, którą kochałam, ale której już nie zobaczę, bo stała się obca i brzydka, jak gnijący szlam albo kobieta schowana w drewnianym wózku. Faraway rozłożył swój PDU na biurku. Komputer zaczął wy- pluwać kartki z dokumentami. Oficer zabrał je na drugą stronę budynków, za kaplicę, do części mieszkalnej, gdzie mieściły się biura. Tembo przenosił wzrok z Farawaya na swoją żonę i dzieci. Niektórzy żołnierze przechodzący przez portiernię przykucali, że- by porozmawiać ze ślicznymi córeczkami Tembo. Ubrany w długą szatę mężczyzna z drewnianym wózkiem szedł teraz Jogoo Road w przeciwną stronę. Gaby widziała, jak mi- jał wygrzewających się w słońcu żołnierzy. Tym razem nie propo- nowali mu pieniędzy. Znikł z pola widzenia. Oficer wracał przez dziedziniec. Wyglądał na zadyszanego. Miał czerwoną twarz. Usiadł za biurkiem i podał Farawayowi dwa formularze do podpisu. Gaby zarejestrowała wszystko, co się wtedy wydarzyło, jako osobne, niezależne kawałki przeżyć. Zobaczyła, że żebrak w arabskim stroju pędzi ulicą, najszyb- ciej jak potrafi. Nie miat swojego wózka. Zobaczyła, że żołnierze siedzący na chodniku podrywają się na nogi. Zobaczyła, że Faraway odwraca się od biurka z szerokim uśmiechem i kartkami papieru w obu rękach. Zobaczyła białe światło i ognistą kulę w samym środku bły- sku. Usłyszała eksplozję. Usłyszała, jak wybucha we wszystkich ko- mórkach jej ciała i rozbrzmiewa w nich hukiem śmierci. Zobaczyła, że okno portierni wpada do środka milionem kłu- jących drobin szkła. Zobaczyła, że Tembo przewraca swoją żonę i dzieci na podłogę, bo szyba wybuchła tuż nad ich głowami. Zo- baczyła, że Faraway rzuca się na podłogę, zwijając się w kłębek i chroniąc głowę ramionami. Zobaczyła, że urzędnicy kryją się za biurkami przed szklanym deszczem. Wyglądało na to, że tylko ona wciąż stała, niczym zwieńczony kopułą budynek w Hiroszimie, który znalazł się dokładnie pod bombą. Zarejestrowała wszystkie szczegóły w mgnieniu oka. Mężczy- zna w arabskiej szacie leżał na Jogoo Road twarzą do ziemi. Bomba wybuchła sto jardów dalej. Z drewnianego wózka, w któ- rym była ukryta, nie pozostały nawet drzazgi. Płonęły trzy cięża- rówki, przewrócił się jeden z autobusów dla uchodźców. Ciała żołnierzy leżały rozrzucone w nieładzie. Nad wszystkim unosiła się przerażająca cisza. A potem w ciszy po eksplozji pojawiły się dźwięki: wrzeszczący ludzie, trzask płonącycfi pojazdów, wyjący ludzie. - Chodźcie! - krzyknęła Gaby do swojej ekipy. — Mamy robotę! Faraway wcisnął wizy w dłoń pani Tembo i pobiegł za Gaby. Czuła się jak neutrino. Poruszała się pomiędzy zniszczonymi pojazdami i grupkami zszokowanych ludzi, nie reagując na ich obecność, nie zwracając uwagi na ich pomieszanie, pochłonięta wyłącznie swoim celem. Żołnierze wydobywali swoich towarzyszy z pogiętych wraków samochodów, odciągali poszarpane ciała od kałuży płonącego paliwa. Gaby wyminęła ich. W rynsztoku walały się strzępy ciał i osmalonych tkanin. GaBy przebiegła po nich okiem kamery i ruszyła dalej. Żołnierze uspokajali wrzeszczących kolegów. Mężczyzna siedzący obok żołnierza bez twarzy krzyczał i krzyczał o doktora, który pomógłby jego kumplowi. Wojskowi lekarze oglądali ofiary. Z daleka dochodziło wycie syren: spieszy- ły karetki i straż pożarna. W środek tego wszystkiego Gaby zapusz- czała oko swojej kamery. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Straż po- żarna zalała płonące samochody pianą. Cywilne i wojskowe karetki przeciskały się pomiędzy ciężarówkami i rozrzuconymi grupami boleści. Wciąż nikt nie dostrzegał Gaby, Farawaya i Tem- bo. Dopiero gdy zjawiła się żandarmeria, żeby zamknąć rejon wy- buchu, ludzie zorientowali się, że pomiędzy nimi kręci się ekipa wiadomości, filmując najkoszmarniejsze momenty ich życia. Dwa białe hełmy dopadły Gaby, Farawaya i Tembo i wypchnęły ich po- za kordon. f - Pieprzone hieny — powiedział jeden z żandarmów. Gaby nie słuchała go. W samym środku zniszczenia zobaczy- ła oenzetowskiego jeepa. Żołnierz zasalutował mężczyźnie, który wyskoczył z wozu, i zaprowadził go między ciała i wraki. Gaby znała tego mężczyznę. - Shepard! - krzyknęła. — Shepard! Ale nie mógł jej usłyszeć wśród wycia syren i umierających. 58 - A więc muszę się dowiadywać z serwisów satelitarnych, że Gaby McAslan jest znowu w Nairobi - powiedziała Oksana Tielia- nina. W Elephant Bar wciąż kipiały samowary, ale w miejsu, gdzie niegdyś płonął ogień, znajdował się teraz ring bokserski. Opra- wione, opatrzone autografami fotosy kickbokserek walczyły o miejsca na ścianach z ikonami, zdjęciami rosyjskich samolotów, mandalami i neopogańskimi plakatami. Nieoficjalne zawody kick- bokserskie przynosiły spore dochody, dowiedziała się Gaby od Syberyjki. A Elephant Bar stał się Miejscem Ostatniej Szansy dla subkultur z całej planety, które uznały, że Chagajest dla nich naj- lepszą przyszłością. Ich pstrokate autobusy i unieruchomione transsaharyjskie land rovery piętrzyły się na wolnym powietrzu po drugiej stronie drogi. Wszędzie zmiany. Nawet w Oksanie Tielia- ninie. Lepsza angielszczyzna. Krótsze włosy: ćwierć cala na całej głowie. Więcej tatuaży: jej totemiczne drzewo oświecenia wypu- ściło gałęzie po całym torsie; między gałązkami kryły się setki ma- leńkich obrazków. Moda na tkaniny zadrukowane w zwierzęce wzory, które zdaniem Gaby symbolizowały łatwo dostępną broń i sakramentalną przemoc Nairobi przed upadkiem. - Czy wiadomo już, kto to zrobił? - spytała Oksana. Siedziały przy stoliku na werandzie, skąd roztaczał się widok na stojące sze- regiem samoloty An72F. One i kilka wojskowych helikopterów po drugiej stronie lotniska były wszystkim, co pozostało: odkąd port lotniczy imienia Kenyatty został zamknięty dla ruchu komercyj- nego, wszystkie wielkie jęty tam się przeniosły. - Amerykanie usiłują nam wmówić, że to byli jacyś islamscy fundamentaliści, ale dla nich to zawsze są albo islamscy funda- mentaliści, albo narkotyki. Byłam tam i widziałam: to jeden z karteli taktycznych pokazał konkurencji, że ONZ nie będzie ich rozstawiała po kątach. Oni stają się coraz bezczelniejsi, sil- niejsi. Bardziej dzicy. Piętnastu zabitych według ostatnich da- nych. -Jeśli chcesz się u mnie zatrzymać, wiesz, gdzie jest klucz - powiedziała Oksana. - Będziesz przynajmniej bezpieczna, to ob- szar chroniony. - Póki ONZ tu jest. Dziękuję, ale zatrzymałam się u kogoś in- nego. - U kogo? - U Farawaya. Oksana usiłowała zrobić mądrą minę, co nie jest łatwe, gdy ma się tylko ćwierć cala jasnego ścierniska na głowie. Przez chwi- lę Gaby pomyślała, że może jest ona jedną z walczących dziś na ringu kickbokserek. - A czy on jest taki dobry, jak daje wszystkim dookoła do zro- zumienia? —Jest bystry, sprytny, gotowy na wszystko, ma wielką wytrzy- małość, ale brakuje mu, no, finezji. Oksana splunęła do swojego piwa. - Kandydat na serbski jeb? Gaby powstrzymała się od drżenia. Krępowanie przestało«ją bawić od czasu fotela ginekologicznego w Jednostce Dwunastej. Może być ślepa, głucha, zredukowana do zmysłu dotyku, smaku i zapachu, ale musi być wolna. Nie zgodzi się już więcej na brak swobody ruchów w seksie. —Jest we mnie wystarczająco zakochany. - Ale ty w nim nie. - Zasłużył na miłość, aleja wcale go nie kocham. To mój fa- talny nawyk: sypiam z przyjaciółmi. Wmawiam sobie, że oni to ro- zumieją, ale oni zawsze odbierają to nie tak, jak należy, i czują się skrzywdzeni. Usiłuję im tłumaczyć, że nie chodzi o miłość, tylko 0 dotyk. O to, że jest ci dobrze z drugą osobą. O to, że chcesz się budzić z kimś drugim w łóżku. Ze potrzebujesz czyjegoś dotyku, bo inaczej niczego już w życiu nie poczujesz. Spójrz na mnie: zbli- żam się do trzydziestki. Mam siwe włosy, mój metabolizm wariuje. Kiedyś mogłam pracować na diecie alkoholowo-nikotynowo-czer koladowej, a teraz ledwie popatrzę najedzenie, a ono już telepor- tuje się do mojego żołądka. Gra toczy się tylko o to, co dotknie ziemi pierwsze: cycki czy dupa, a mój tryb życia nie pozwoli mi ustabilizować się, nie mówiąc już o czymkolwiek, co przypomina- łoby dojrzały związek. Więc sypiam z przyjaciółmi, bo mogę im ufać i potrzebuję, żeby ich ciała były obok mnie rano, a oni zako- chują się we mnie i rozklejają, gdy znajdą mnie w łóżku z jakimś innym przyjacielem. Chciałabym być w dojrzałym związku opartym na wrażliwości 1 kompromisach, na konieczności poświęceń, żeby w zamian otrzymywać rzeczy, o które nie prosiłam, na nadziei, że on będzie przy mnie rano, że będę mogła go dotknąć, gdy moje włosy staną się całkiem siwe, a cycki opadną do ziemi. Chcę, żeby czegoś ode mnie wymagano. Chcę zapracować sobie na miłość. Chcę prze- stać być wolna. - Chcesz Sheparda — powiedziała Oksana. Młoda kelnerka w stroju bokserskim przyniosła więcej piwa. To nie był tusker, nie podawano już dobrego kenijskiego piwa, ale było chłodne i przy- najmniej pozwalało wyobrazić sobie słonia przechodzącego nie- spiesznie przez drogę. - Za wielkie ptaszki i wódkę! Gaby odwzajemniła toast. - Widziałam go dziś po wybuchu. On mnie nie zauważył. Po- czułam się tak, jakby te cztery lata zwinęły się i znikły. Chcę go, ni- gdy nie przestałam go chcieć, ale boję się, że jeśli go odnajdę, on nie przyjmie ani mnie, ani moich przeprosin. - To wszystko są koła, przecież mówiłam ci ostatnim razem, gdy się tu spotkałyśmy - odrzekła Oksana. -Jeśli coś zostaje nam zabrane, zostanie nam kiedyś zwrócone. Ale żeby odnaleźć drogę powrotną, musisz najpierw wyruszyć w podróż. - Czy ty wyciągasz te teksty z pudełek z ciasteczkami na świę- ta? — spytała wrednie Gaby. Po czym, wiedząc, że to mogło zabo- leć, dodała: - Mówiłaś mi, że posiadasz dar zaglądania w głąb ludz- kich serc. Spójrz w moje serce, powiedz mi, jak to się wszystko układa, bo ja już nie wiem. Oksana przeciągnęła swoje krzesło na drugą stronę stołu, na- chyliła się i spojrzała Gaby w oczy. Oczy Syberyjki były niebieskie - niebieskie jak Bajkał, który jest najbardziej niebieski na świecie - i w mrugnięciu, które nie było mrugnięciem, Gaby ujrzała dzie- sięć tysięcy lat lodu i tundry stojących za nimi i dających im moc. To nie była bzdura. To nigdy nie była bzdura. Ta moc była praw- dziwa. - Chcesz, żebym zrobiła to za ciebie — powiedziała Oksana. Z drugiej strony lotniska poderwał się helikopter i przeleciał z hu- kiem nad ich głowami. - Nie mogę ułożyć ci drogi. Chciałabym, żeby ci przebaczył, ale ty się boisz, że tego nie zrobi albo nie bę- dzie mógł zrobić, ponieważ to nadzieja, że on to zrobi i pokocha cię na nowo, była gwiazdą przewodnią twojego życia. Twoje gwiaz- dy się zmieniły, Gaby, choć jeszcze o tym nie wiesz. Ciągle postę- pujesz za starą gwiazdą, a ona wiedzie cię w niewłaściwym kierun- ku. Decyzja o podążaniu za nową gwiazdą niesie ze sobą ryzyko klęski, a wraz z nią upadku twojej siły i wiary. Patrzysz na mnie i zastanawiasz się, czy jestem kolejną osobą, która nie potrafi ci się oprzeć i musi cię kochać, i boisz się tych ludzi, ponieważ nie potrafisz powstrzymać się od kochania ich troszeczkę. Nawet Fara- way. mówisz, że go nie kochasz, ale boisz się go skrzywdzić. Ko- chasz go. Kochasz mnie, ponieważ boisz się, że mogłabym jakoś na to odpowiedzieć. Nie musisz się mnie lękać. Kocham cię miło- ścią czystą i nieczystą, ale moje miejsce jest obok ciebie, a nie pod tobą, i cokolwiek postanowisz, uszanuję to. - Nie zasłużyłam na ciebie, Oksano - powiedziała Gaby. - Nie zasłużyłam na Farawaya. Na żadne z was. , - Nie zawsze dostajemy to, na co zasłużyliśmy. Widzisz to? - Oksana wskazała ciemny horyzont daleko poza światłami miasta. Gaby zrozumiała: pokazywała ciemną gwiazdę między konstela- cjami południowego nieba. Odległy o trzy miesiące od Ziemi WGO. - Ze wszystkich rzeczy ta właśnie dowodzi, że nie dostajemy tego, na co zasłużyliśmy. Chagajest dowodem. Będzie nasza, jeśli będziemy mieli odwagę wejść tam i wziąć ją w ręce. Chodź. Robi się chłodno, a w środku właśnie zaczyna się pierwsza runda. We wnętrzu baru tłoczyli się widzowie. Kobieta Giriama z ry- tualnymi pierścieniowatymi bliznami na podbródku i czole okła- dała niezwykle piękną Hinduskę z czarnymi włosami spiętymi w długi koński ogon. Mężczyźni wiwatowali, ryczeli i wykładali swoje marki i krugerrandy. 59 Przemierzali z Farawayem tereny na południe od terminum, położone w cieniu Wykluwarni. Poruszali się pickni Czarnych Simb. Gaby wynajęła od Czarnych Simb szofera, ochroniarza i fa- ceta z karabinem. Stał z tyłu i omiatał willową dzielnicę klasy śred- niej obrotowym działem maszynowym. Nazywał się Spoko K i no- sił drogie ciemne okulary na opasce. Ochroniarz miała na imię Missaluba i bardzo nie podobało jej się, że ma pod opieką kobie- tę m zungu z jej oswojonym czarnym kutasem. Wołałaby być w ak- cji w Parklands. Szofer nazywał się Mojo. Jechał przeraźliwie szyb- ko, ponieważ powiedziano mu, że jest za stary na walki w Parklands. Był dzień Minus Jeden. Armia kenijska wycofała się w nocy na pozycje między Ngara i drogami Północnej Obwodnicy, broniąc śródmieścia. Siły Organizacji Narodów Zjednoczonych stanowiły wąski biało-niebieski pasek rozciągnięty na dziesięć mil wzdłuż szosy wiodącej na lotnisko. To był pierwszy od dłuższego czasu dzień, w którym nie słyszało się helikopterów nad głowami. Wszystkie zostały odwołane do pilnowania połączeń z lotniskiem. Północne przedmieścia były opuszczone i taktyczni rozdzielali je między siebie. Po ocienionych drzewami alejach goniły się pickni. Białe tynki na bungalowach lekarzy i księgowych były podziura- wione kulami. Ciężkie czołgi manewrowały w ogrodach, przewra- cając drzewa, roztrzaskując dziecięce zjeżdżalnie, wdzierając się na ogrodzenia, rozwalając patia i tarasy. W basenach unosiły się ciała. Park miejski został rozpruty rowami. Szkoła podstawowa płonęła, podpalona przez bojówkarzy usiłujących unieszkodliwić snajpera. Z rozwalonego pociskiem McDonalda pozostały tylko złote łuki; w wyniku pojedynku moździerzowego na pierwszy plan wysunął się budynek kościoła katolickiego. Przedmiotem kluczo- wych walk były ważne strategicznie i dobrze bronione stacje ben- zynowe. Gdyby nie stara znajomość, Sugardaddy nie wypożyczyłby Ga- by pickni i załogi. Był teraz generałem Sugardaddy z Dywizji Cen- tralnej Starehe, dowodził oddziałami ciężkiej i lekkiej piechoty zmechanizowanej. Miał rozkaz prowadzić energiczne uderzenie w kierunku termjnum, znosząc wszystko, co napotka po drodze, żeby uzyskać wolny dostęp do Chagi. Byli już w połowie marszu. W nocy Dywizja Starehe rozprawiła się z Soca Boys, ale Ebonettes okopali się na końcu drogi do Murang'a i stawiali zdecydowany opór. Na prawym i lewym skrzydle generałowie z dywizji, których zadaniem było osłanianie flank, rzucili tylu żołnierzy, ilu mogli, żeby wspomóc atak, ale spotykali się z mocną kontrofensywą Zjed- noczonego Frontu Chrześcijańskiego na zachodzie i Sojuszu Ny- ayo na wschodzie. Terminum zbliżało do siebie wrogie oddziały o pięćdziesiąt stóp dziennie. Podczas gdy porucznicy wydawali rozkazy pickni i zbierali za- łogę, generał Sugardaddy nadrabiał cztery i pół roku, które mi- nęły od Jednostki Dwunastej. Rosę jest na froncie. Nie hoduje już psów Chagi. Dowodzi zmechanizowanym oddziałem zwiadow- czym. M'zee odszedł do Chagi trzy lata temu. Sugardaddy zawsze uważał, że serce starego człowieka należy naprawdę do tego inne- go świata. Słyszał, że M'zee pracuje z nowymi imigrantami docie- rającymi do miast Czarnych Simb, które wyrastają dziesięć, pięt- naście mil za terminum. Powstaje tam wielki naród. Być może M'zee wykonuje w końcu najważniejszą robotę. Moran nie żyje. Powiesili go za zamordowanie Bushbaby. W rocznicę egzekucji Rosę poszła i nasikała na grób. A on, Sugardaddy, król luzu, jest wojownikiem. Niewiele osób zna go teraz pod tym imieniem, jeszcze mniej odważa się go używać. Chciałby wrócić do czasów,^ kiedy używał tego imienia. Nie jest pewny, czy lubi być genera- łem, boi się tego. Gaby zastanawiała się, czy generał sir Patrick Lilley miewa cza- sami takie wątpliwości. — Skoro musisz powiedzieć coś światu, powiedz mu prawdę 0 nas - mówił Sugardaddy. - Nie walczymy z żądzy władzy, nie wal- czymy o terytoria. Chodzi o to, żeby otworzyć drogę do Chagi 1 pozostawić ją otwartą, żeby ludzie, którzy chcą tam iść albo nie mają dokąd iść, mogli się tam bezpiecznie udać. Walczymy o na- szą przyszłość. O nasz naród. Po czym odjechał na wojnę swoim osobistym pickni. Gaby ni- gdy więcej go nie spotkała. Chciała mu powiedzieć, że to mimo wszystko jest zabijanie. Za- bijanie, które nie ma końca. Widziałam dziesiątki maleńkich wojen takich jak ta twoja, generale Sugardaddy, i słuchałam powodów, które ludzie dla nich wymyślali, i były one równie przekonujące i fałszywe jak twoje. Naprawdę ludzie prowadzą wojny, ponieważ je kochają. Budowniczowie Chagi przebywają osiemset lat świetlnych, żeby nauczyć się, co to znaczy być człowiekiem, a zła wieść z Plane- ty Ziemi brzmi: ludzie zabijają się, ponieważ to ich podnieca. Szofer Mojo wjeżdżał właśnie do centrum miasta. Nikt go nie zatrzyma. Nikt nawet dwa razy na niego nie spojrzy. Może jeździć tam i z powrotem po Moi Avenue wśród wszystkich innych tak- tycznych, którzy w każdej innej sytuacji wypruliby z ciebie flaki, ale nie tu, bo nawet padlinożercy muszą się gdzieś obwąchiwać i lizać po tyłkach. Chciał zaszpanować przed białą suką i jej ka- wałkiem ciała, że Czarne Simby cieszą się respektem na ulicach. Zabawiał się lubieżnie zderzakiem ze skuterem lambrettą, na któ- rym jechały dwie młode kobiety. Zbliżał się, dotykał językiem gór- nej wargi, odjeżdżał. One wymijały go, marszcząc nosy. W końcu pozostawił je w tyle w tłoku na City Hali Way. Obok samochodu Gaby zobaczyła młodego żebraka na wózku przepychającego się rynsztokiem. Projekt wózka był pomysłowy: karton po owocach przykręcony do deskorolki. Bez ostrzeżenia chłopak wjechał pro- sto pod koła pickni. - Żebrak! - wrzasnęła Gaby. Mojo kopnął w hamulec. Chło- pak na deskorolce zniknął pod figurką na masce, która kiedyś by- ła jednym z tych plastikowych wspinających się lwów, umieszcza- nych przez pozbawionych gustu przedstawicieli klasy średniej na drzwiach. - O Boże, potrąciłeś go. Twarz chłopaka pojawiła się nad chłodnicą. Stał i uśmiechał się. W ręce trzymał karabin. Rzucił się na maskę i wypalił z obu luf przez przednią szybę. Huk. Szkło. Krew. Gaby wrzeszczała, pewna, że już nie żyje. Krew i strzępy ciała na jej prawym boku nie należa- ły do niej. Chłopak z deskorolki zsunął się z maski i ukrył. Zawył sil- nik lambretty. Z tyłu pickni rozległy się dwa wystrzały. Skuter przemknął obok nich. Dziewczyna na tylnym siedzeniu miała w plecaku karabin. Załadowała na nowo, gdy kierująca zawra- cała skuter. Lambretta okrążała pickni, ładując kulę za kulą w stanowisko strzeleckie. Tylna szyba ociekała z obu stron krwią. Missaluba wyplątała swojego kalasznikowa spod nóg i otworzy- ła drzwiczki. Dziewczyna prowadząca skuter zamknęła je kop- nięciem na pełnym gazie. Missaluba cudem nie straciła palców i twarzy. Nadjechał wielki niebieski plymouth kabriolet. Siedzieli w nim mężczyźni z fryzurami afro i wielkimi karabinami. Szofer i pasażer ostrzeliwali Missalubę, podczas gdy mężczyźni z tylnego siedzenia wyskoczyli i wywlekli ją na beton. Chłopak z deskorolki i dziewczyna z karabinem wyrzucili pozbawione twarzy ciało Mo- jo z furgonetki i przeciągnęli Gaby przez umazany krwią plastik, rzucając ją na tylne siedzenie plymoutha. Zrewidował ją mężczy- zna w najbardziej obcisłym kombinezonie, jaki Gaby kiedykolwiek widziała. Cmokał i potrząsał głową na widok kalibru jej amunicji, jak katecheta, który znalazł wibrator w plecaku ucznia. Nie po- chwala, ale jest pod wrażeniem. Missaluba i Faraway klęczeli obok pickni. Chłopak z deskorolki i dziewczyna z lambretty trzymali lu- fy przytknięte do ich głów. - Zabrać ją - powiedział pasażer z przedniego siedzenia, ły- sy mężczyzna z sumiastym wąsem, w okrągłych ciemnych okula- rach i długim skórzanym płaszczu. Dziewczyna z lambretty kop- nęła Missalubę w nerki i szybko związała jej ręce plastikowym kablem. Skierowała się ku bagażnikowi wielkiego niebieskiego plymoutha. - A co z nim? - spytał Deskorolkowiec. Pragnął zastrzelić Fa- rawaya. Bardzo pragnął go zastrzelić. Pragnął roztrzaskać jego gło- wę jak melona, rozpryskując na wszystkie strony czerwony miąższ i czarne pestki mądrości. - Zostaw go - powiedział skórzany płaszcz. - On jest z ple- mienia. Jedziemy. Już. Deskorolkowiec zakręcił swoją deską, chwycił ją w jedną rękę i wskoczył na tylne siedzenie koło Gaby, Na całej City Hali Way widać było krew, szkło i łuski z karabinów. Pośrodku tego wszyst- kiego stał Faraway w obowiązkowo jasnopomarańczowej kurtce. Lambretta zabrała swoją pasażerkę i znikła w ulicznym ruchu. Odziany w skórzany płaszcz łysy mężczyzna z sumiastym wą- sem zwrócił się do Gaby. — Dzień dobry, panno McAslan. Pozdrowienia od Szeryfa Ha- rana, który pragnie, aby pani go odwiedziła w sprawie uregulo- wania rachunków. 60 l.l. II Poprowadzili ją głównymi schodami. Kiedyś jakaś kula stłu- kła jeden z neonowych wodospadów nad bramą. Bramkarz nie stał już na zewnątrz, ale przyglądał się ulicy przez metalową szpa- rę. Bar na balkonie śmierdział potem, zatęchłym dymem z pa- pierosów i mieszanką drogich perfum. Główne światła na suficie były włączone. Na dywanie widać było plamy wypalone papierosa- mi. Niżej, w wykafelkowanym na biało szybie, dwudziestu nagich mężczyzn ociężale mydliło się wzajemnie w oparach gorącej wody lecącej z pryszniców. Gaby zastanawiała się jak zwykle, gdzie Casca- de Club zdobywa wodę. Haran siedział na swoim tronie w biurze o szklanej podłodze, na samym szczycie schodów, za tabliczką oznajmiającą w dwóch ję- zykach PRYWATNE. Skórzany Płaszcz i Deskorolkowiec posadzili Gaby na krześle naprzeciwko i stanęli przy drzwiach. Nie sądzili, że mogłaby próbować uciec. Po prostu zamierzali wyglądać groź- nie. Haran kazał jednemu z nich dać jej wilgotną szmatkę, żeby otarła twarz z krwi i mózgu. Kiedy jej wygląd nie przyprawiał go już o mdłości, przemówił. - Jestem zawiedziony. Naprawdę. Muszę dowiadywać się od innych, że wróciłaś do mojego kraju, Gaby. Sądziłem, że do tego czasu wpadniesz do starego przyjaciela i sprzymierzeńca. - Zabiłeś te Czarne Simby. Ty ich, cholera, zamordowałeś. Nie mieli żadnych szans. Haran rozparł się na swym hebanowym tronie i przygląda! się uważnie siedzącej przed nim kobiecie. - Mamy wojnę, Gaby. Sama to sobie uświadomiłaś, opowia- dając się po jednej ze stron. Gaby odwróciła się oskarżycielsko w stronę Deskorolkowca. - On chciał zastrzelić Farawaya. Chciał roztrzaskać jego pie- przoną czaszkę. - On należy do plemienia - odrzekł Skórzany Płaszcz. — Nie pozwoliłbym mu tego zrobić.' - To było bardzo niegrzeczne z jego strony - powiedział Ha- ran. - Mój własny plemienny brat. Ciało z mego ciała. Czy mam go zabić w ramach przeprosin? On potrafiłby to zrobić, wiedziała to dobrze. To byłaby niska cena za moralne udręki Gaby. - Nie chcę więcej zabijania. Jest mi niedobrze od zabijania i umierania, nie rozumiesz? Robi mi się słabo na myśl, że to jest zawsze najłatwiejsze wyjście. - No widzisz, Simeon - powiedział Haran. - Zawdzięczasz tej m'zungu życie. - Czego chcesz, Haran? - Rzeczowa jak zawsze, Gaby. Bardzo dobrze. Gangi Szeryfów są skończone. Teleport Wschodnioafrykański jest w strzępach. Sieć agentów, operacyjnych i egzekutorów, upadła. Nie ma już po- pytu na towar, którego dostarczam. Dlatego, zgodnie z prawami ekonomii, muszę przenieść swoją firmę w miejsce, gdzie jest pod dostatkiem materiałów i rynków zbytu. - Chcesz wyjechać. - Rozmawiam z tobą bez poczucia wstydu czy winy. Chcę wy- jechać. I wyjadę. - I zostawisz Mombi na pastwę tego paskudztwa. - Mombi jest zdania, że w nowej Kenii znajdzie się miejsce dla takich jak my. Mnie zawsze brakowało jej patriotycznego zapa- łu. Być może brakuje mi także jej perspektywicznego spojrzenia. Ale wiem jedno: w tym nowym narodzie nie ma miejsca dla Hara- na. Wyjadę. Ty mnie stąd wyciągniesz. - Rozwalasz ludzi na samym środku City Hali Way w nadziei, że ja w jakiś sposób wywiozę cię stąd jako bagaż podręczny? Obrzy- dliwy żart, Haran. Wygiął palce. Usłyszała trzask stawów. - Wybacz, że się nie śmieję, Gaby. Agencje informacyjne do- stały od ONZ wizy wyjazdowe dla swoich ludzi. Sądzę, że nie jest jeszcze za późno na złożenie wniosku bezpośrednio do Dowódz- twa Wschodnioafrykańskiego. - Skoro tyle na ten temat wiesz, powinieneś zdawać sobie sprawę z tego, że jest to niemożliwe bez potwierdzenia ze strony kierownika stacji. - Nie chciałem o tym wcześniej wspominać, ale czuję, że mu- szę ci przypomnieć, Gaby, iż byłaś zmuszona opuścić ten kraj z nie rozwiązanymi sprawami. Pamiętasz zapewne spory wysiłek, jaki włożyłem w umożliwienie ci ujawnienia sprawy Dwunastej Jednost- ki. Była to inwestycja, za którą, jak sądzę, można domagać się wy- nagrodzenia. - Załatwiasz zaległe sprawy. —Jesteś mi coś dłużna, Gaby. Spodziewałem się, że mogą być problemy z uzyskaniem nowej wizy, dlatego zadowolę się wizą wy- daną już dla kogoś innego. - Teraz raczysz żartować. - Czy mam ci pokazać, jak działa moje poczucie humoru? Obawiam się, że będę do tego zmuszony. Haran skinął na Skórzany Płaszcz. Obaj z Deskorolkowcem opuścili pokój o szklanej podłodze. Nie było ich przez kilka mi- nut. Haran siedział nieruchomo, patrząc na Gaby sponad czub- ków swoich ruchliwych palców. Jeśli Gaby miałaby papierosa, wpa- kowałaby mu go w oko. Usłyszała kroki egzekutorów na schodach; brzmiały ciężko, jakby coś dźwigali. Weszli do biura, niosąc między sobą Missalubę, ochroniarza Czarnych Simb. Była rozebrana do majtek i przyklejona do sporej dykty. Oparli ją o ścianę biura. Usiłowała się uwolnić, ale taśma klejąca była mocna. Usta Missaluby były zaklejone. - Zostań na miejscu, Gaby — powiedział Haran. Skórzany Płaszcz przysunął się do jej krzesła, żeby tego dopilnować. Haran otworzył szufladę, wyciągnął jakiś przedmiot i położył go na blacie hebanowego biurka. Był to ciężki pistolet do dużych zszywek. Ga- by widywała, jak jej ojciec używał takiego do stawiania płotów z drutu kolczastego. Potrafił czyściutko wstrzelić pókalową klam- rę w porządny słup sosnowy. - Niech ją zaboli - powiedział Haran. Deskorolkowiec wziął pistolet i podszedł do przyklejonej do dykty kobiety. Przycisnął lufę pistoletu do jej lewego sutka. Pocią- gnął za spust. Kobieta jęknęła i próbowała rozwalić dyktę, ale klej uniemożliwiał jej ruchy. -Ja się stąd wydostanę, Gaby. Dostarczysz mi wizę. - O Jezu. Jasna cholera, Haran. Nie mogę dać ci cudzej wizy, na nich są fotografie. - Niech ją jeszcze trochę zaboli. Deskorolkowiec przebił drugi sutek, następnie wbił po zszyw- ce w każdą dłoń. Gaby wyła, jakby klamry wbijały się w jej własne ciało. - Dlaczego nie pomożesz tej kobiecie? - spytał Haran. - Czy dlatego, że jest czarna? A może dlatego, że jest Afrykanką i jej ży- cie jest tańsze niż Europejki? Dlatego, że jest kobietą, która nie ma dzieci? Musisz jej bardzo nienawidzić, skoro pozwalasz, żeby tak cierpiała. Ona jest ważna, myślała Gaby, spuściwszy głowę. Ale ważni są też ludzie, których twoim zdaniem powinnam zdradzić. Tojest wybór między złem i złem, a ja jestem zbyt biała, zbyt europej- ska, zbyt sterylne mam łono, żebym potrafiła wybrać jedno z nich. Spojrzała na swoje stopy i potrząsnęła głową. Włosy opadły jej na twarz jak zasłona. - Dobrze. A zatem niech bardzo pocierpi. Deskorolkowiec z uśmiechem umieścił równiutki rządek zszy- wek — każda następna oddalona od poprzedniej o dwa cale — w ciele kobiety od czoła po kość łonową. Gaby zerwała się ze swe- go krzesła, rycząc i odchodząc od zmysłów. Skórzany Płaszcz po- pchnął ją do tyłu. Deskorolkowiec był dokładny w swej robocie. Kiedy dziewczynie Czarnych Simb skóra ust popękała w śmiertel- nym krzyku, przerwał swoje dzieło, żeby spiąć klamrą jej wargi. Gaby wywrzaskiwała w jego kierunku wszelkie przekleństwa, ale Deskorolkowiec nie przestawał strzelać zszywkami i uśmiechami,). Robota była długa. Gdy skończył w pionie, zabrał się do piersi. Kiedy zszywki się skończyły na pierwszej z nich, zaklął i załadował. Dziewczyna Czarnych Simb przestała wrzeszczeć. Zwisała cicho z dykty, oszalała z bólu. - Przestań - szepnęła Gaby. Nie potrafiła spojrzeć na to, co wisiało na dykcie. - Ocal ją. Pomóż jej. - Obawiam się, że zdecydowałaś się na to odrobinę za póź- no - powiedział Haran. Przyglądał się powolnemu ukrzyżowa- niu bez zainteresowania. - Wszystko, co możesz jeszcze zrobić, to zdecydować, kiedy przestanie cierpieć. Jej śmierć należy do ciebie. Mam nadzieję, że masz na tyle odwagi, żeby uczynić ją szybką. Gaby spojrzała w oczy młodej dziewczyny. Przyjrzyj się, co pozwoliłaś mi zrobić, mówiły oczy Missaluby. Przyjrzyj się moje- mu dobremu ciału, w którym tak kochałam żyć, które było takie piękne i użyteczne. Zobacz, że z powodu twojego tchórzostwa zostało tak zniszczone, że jedyne, co mi pozostaje, to umrzeć. To wszystko, co niosło mnie przez dwadzieścia lat życia, jest zmarnowane i zrujnowane, wszystko, czego pragnęłam i oczeki- wałam, zostało przez ciebie tanio sprzedane. - Zabij ją! - krzyknęła Gaby. — Na miłość boską, zabij ją. Zdo- będę dla ciebie wizę. Dostaniesz wizę Farawaya. O Chryste, prze- bacz mi. - To bardzo pięknie, Gaby, ale to nie wystarczy. Muszę mieć moich wiernych zastępców, żeby doglądali moich nowych intere- sów. Musi być ktoś w twojej agencji, kto ma zbiorową wizę. Dla podwładnych? Rodziny? Krewnych? Gaby ukryła twarz w dłoniach. - Tembo - szepnęła. - On wywozi rodzinę. O Jezu, o Boże, co ja takiego robię? - Gdzie go mogę znaleźć? Napisała adres na świstku papieru podsuniętym przez Skó- rzany Płaszcz. - Nie rób im krzywdy. Jeśli zrobisz im krzywdę, draniu, będę cię ścigać i zabiję cię równie powoli, jak ty zabijałeś ją. Haran spojrzał na świstek i podał go Deskorolkowcowi. - Nie rób się melodramatyczna - powiedział do Gaby. - Nic nie zdziałasz. Zwrócił się do swojego podwładnego. - To jest człowiek z rodziną. Łatwo da się przekonać. Nie mu- sisz używać siły w stosunku do niego ani jego bliskich. Groźba wy- starczy. Deskorolkowiec wyszedł. Gaby odrzuciła głowę do tyłu, błaga- jąc jakiegokolwiek boga, żeby spalił jej duszę, która została wydar- ta z korzeniami. Zamknęła oczy. - Haran. Twoja obietnica. Usłyszała dwa szybko po sobie następujące wystrzały. Ich huk był przerażający w niewielkim biurze. Kiedy odważyła się otworzyć oczy, była sama w pokoju ze szklaną podłogą. Pozostawili ją tu z jej strachem, obrzydzeniem, poczuciem wi- ny. Drzwi nie były zamknięte. Jej wina czyniła ją więźniem. Pomy- ślała o życiu, które zakończyła. Zabiła tę kobietę w chwili, w której pozwoliła, żeby pierwsza zszywka wbiła się w jej ciało. Zawsze sądzi- ła, że należy do tych odważnych i czystych, którzy nienawidzą prze- mocy tak bardzo, że prędzej sami umrą, niż zabiją. Jak łatwo roz- wiały się jej iluzje. Bezczynność może zabić tak samo jak działanie. Milczenie zabija równie łatwo jak słowa. Zabijają dobre intencje i miłość do przyjaciół. Możesz zabić, wmawiając sobie, że diabeł pomyli się w rachunkach. Myślała o tym, jak Deskorolkowiec przychodzi do zatłoczone- go domu dwie ulice od terminum. Widziała panią Tembo i Sarah, i Etambele, i Po-Przejściu-Deszczy. Widziała, jak Deskorolkowiec stoi pośród nich, grożąc potwornymi rzeczami, a dzieci piszczą ze strachu. Zwymiotowała na szklaną posadzkę. Pragnęła umrzeć, jeśli tylko mogłoby to pomóc. Ale to by nie pomogło. Umieranie nigdy nie pomaga. Przemoc nie rodzi nic poza większą przemocą. Gaby McAslan została osądzona: zdrajczyni i morderczyni. Znaleźli ją leżącą na szklanej podłodze koło wyschniętych wy- miocin, gapiącą się w sufit. Skórzany Płaszcz i Deskorolkowiec podnieśli ją. Zeszła z nimi bez oporu do głównego baru i przez tyl- ne wyjście do kawiarni na tarasie nad ogrodem. Nie było tu dziś klientów. Kelnerzy w białych marynarkach ze srebrnymi tacami w rękach znikli. Leniwe wiatraki pod sufitem były nieruchome, fontanny w ogrodzie martwe. Haran siedział przy dużym stole ze szklanym blatem, na którym leżał etiopski ewangeliarz: ta samaj. piękna sztuka, która kosztowała Gaby połowę miesięcznej pensji i do której włożyła drugą połowę miesięcznej pensji pięć lat te- mu. Naprzeciwko siedziała Mombi otoczona przez swoje dziew- czyny w koronkach i czarnych skórach. Przez ostatnie lata Mom- bi z ogromnej stała się monstrualna. Była teraz okrągła jak księ- życ, jak satelita okutany w czarne jedwabie. Skinęła głową w kierunku Gaby, gdy pomocnicy Harana posadzili ją przy stole. Skórzany Płaszcz pozostał przy jej boku, Deskorolkowiec nato- miast zajął miejsce u boku Szeryfa. - Miło ci będzie dowiedzieć się, że materiał został uzyskany i przechodzi w tej chwili przez proces obróbki — powiedział Ha- ran. - Czyją twarz musiałeś przeszyć przez środek? -Jak ci powiedziałem, ludzie z rodzinami są rozsądni. Powin- naś była wiedzieć, że nie skrzywdziłbym dziecka. Kim w takim razie była Czarna Simba Missaluba? Jesteś stara, skoro wojownicy ziemi jałowej zaczynają wyglądać młodo. - Mam to, czego żądałem. - Haran uśmiechnął się swym ja- dowitym uśmiechem. - Twoje długi wobec mnie zostały uregulo- wane. Nasz układ dobiegł końca. Możesz odejść. Deskorolkowiec podał Gaby ewangeliarz. Wciągnęła głęboko powietrze. - Wiesz, co on planuje - zwróciła się do Mombi. Wielka ko- bieta spojrzała na Gaby, ale zachowała milczenie. - Gaby. Bądź rozsądna. Bądź wdzięczna. Jesteś wolna. Odejdź, proszę - mówił Haran. Deskorolkowiec wciąż trzymał ka- setkę. - Czy wiesz, czym są te materiały, których ode mnie zażą- dał? - Dopóki byłaś moją klientką, Gaby, chroniłem cię. Już nią nie jesteś, więc moje zobowiązania się skończyły. Jackson, wypro- wadź, proszę, pannę McAslan z budynku. Skórzany Płaszcz odrzucił połę płaszcza, odsłaniając pistolet. Gaby była szybsza. Uderzyła go w jądra kantem dłoni i kiedy się zwinął, wyrwała mu rewolwer. Odbezpieczyła go i trzymając obu- rącz, wycelowała w głowę Harana. Deskorolkowiec rzucił ewange- liarz i chwycił za swoją broń. Był wielki. Był na luzie, uśmiechał się. Potrafił celować w białą kobietę jedną ręką, która nawet nie za- drżała. Ale był o tę sekundę zbyt wolny, co sprawiło, że stali na- przeciw siebie, nie strzelając. - Powiedz mu, żeby to odłożył, Haran. Powiedz mu, żeby po- łożył broń na stole. Mogę cię zabić. Zabiję cię. - Z przyjemnością muszę przyznać, że zaskoczyłaś mnie, Ga- by. Jestem pod wrażeniem. Ale do czego to prowadzi? Być może umrę. Ty umrzesz na pewno. Więcej śmierci, Gaby. Niepotrzebnej śmierci. Gaby oblizała usta. Język wysechł jej tak, że nie mogła go ode- rwać od dolnej wargi. - Wiesz o tym, że on chce cię wykiwać - zwróciła się do Mom- bi. - Te materiały, których ode mnie zażądał, to wiza wyjazdowa. Żeby ją dostać, zmusił mnie do zdrady przyjaciela i jego rodziny. On zamierza jutro stąd wyjechać, Mombi, ostatnim samolotem. Zostawia cię. Ma to w dupie, Mombi. Wszystko, co razem stworzy- liście, całe zaufanie, jakie udało wam się wypracować, to wszystko nie ma dla niego znaczenia. Liczy się tylko jego własna skóra. Na- wiewa stąd, a ty możesz iść do diabła. - Nudzisz mnie, Gaby — powiedział Haran. Skórzany Płaszcz podniósł się, twarz miał wykrzywioną z bólu. Haran dał mu ręką znak, żeby odsunął się od Gaby, zszedł z linii ognia Deskorolkow- ca. - Ona oczywiście łże. - Dlaczego miałabym kłamać, Mombi? Pozwolił mi odejść, więc po co miałabym zostawać i wystawiać się na jego kule, jeśli to byłoby kłamstwem? On ci nawiewa, Mombi. Nie możesz mu ufać. Deskorolkowiec trzymał rewolwer w uchwycie mocnym i pew- nym jak sama śmierć. Haran spojrzał na piękny etiopski ewange- liarz na szklanym blacie. - Zabij ją - powiedział. - Nie. - Odziane w skóry dziewczyny Mombi były przerażają- co szybkie. Jedna powstrzymała Deskorolkowca, druga zajęła się Skórzanym Płaszczem. Ramiona Gaby ścierpły, ale nie spuszczała lufy z nasady nosa Harana. - Nie pozwolę na to. Oddaj jej wizę jej przyjaciela — powiedziała Mombi. - Bardziej wierzysz tej białej suce niż mnie? - spytał Haran. - Tak - odpowiedziała Mombi. - Oddaj jej papiery albo poza- bijam twoich ludzi, a m'zungu zastrzeli cię, tak jak siedzisz. Haran uśmiechnął się. Wyglądało to tak, jakby skóra mia|a odpaść mu od czaszki. - Przynieś wizę - powiedział do Skórzanego Płaszcza. I dodał w kierunku Mombi: - Przyznajesz się teraz do swojej głupoty. Tu nie ma nic dla nas, nie rozumiesz tego? < - Głupcem jest ten, kto sądzi, że zawsze będzie mógł uciekać przed Chagą — odrzekła Mombi. — Ona cię w końcu dopadnie. Dlatego właśnie zostaniesz ze mną, Haran. Pójdziesz ze mną do Chagi. Tam wyrasta nowa sieć: jej oczka są z fulerenów, nie ze światłowodów, ale mimo to może stać się narzędziem w ręku ryba- ka, który potrafi ją zarzucić i wyciągnąć obfity połów. Będziesz pracował ze mną, Haran. Odzyskamy wszystko, co nam zabrano. Sukces, który odniesiemy, przerośnie wszystkie nasze sny o potę- dze. Tam jest przyszłość. Pozostawanie tutaj jest cofaniem się w przeszłość. Nic tu nie zdziałasz, Haran. Tu nic już nie ma. Powi- nieneś być mi wdzięczny, że wciąż ofiarowuję ci współpracę po tym, jak mnie zdradziłeś. Skórzany Płaszcz położył ostrożnie dwie kartki papieru na szklanym blacie. - Włóż je do skrzynki - powiedziała Gaby - i podaj mija. - Odejdź teraz - powiedziała Mombi. — Wywieź swojego przy- jaciela z kraju, skoro postanowił wyjechać. Haran nie zrobi ci krzywdy. Teraz jesteś pod moją opieką. Gaby jedną ręką podniosła etiopski ewangeliarz i ostrożnie zaczęła wycofywać się balkonem. Rewolwer drżał teraz w jej ręce. Ból w prawym ramieniu byl nie do zniesienia. - Odejdź - rozkazała Mombi. Gaby odwróciła się i pobiegła. Biegła przez pomieszczenia na zapleczu, przez Cascade Club, gdzie obsługa mylą szklanki, a chłopcy bawili się w szybie. Zbiegła po stromych schodach. Natknęła się na chłopaka idącego do góry. Krzyknęła na niego, wymachując wielkim pistoletem. Przykleil się do ściany, a ona wypadła na ulicę, gdzie ujrzała zbliżającą się kolumnę panterko- wych pjicknis i transporterów opancerzonych z rezerwy wojsko- wej. Zatrzymała się. Pojazdy stanęły. Wiatr poruszał głowami czar- nych lwów na chorągiewkach kartelu Czarnych Simb przypiętych do anten. Na ulicy pojawił się czarny mężczyzna w jaskrawopoma- rańczowej kurtce. - Wygląda na to, że nie potrzebujesz Johna Wayne'a i Siód- mej Konnej wyłaniającej się zza wzgórz, żeby cię ocalić - powie- dział Faraway. - Ale obawiam się, że oni tak czy siak pojawią się na wzgórzu, ponieważ muszą odpłacić za pewne krzywdy. Gaby podbiegła i uderzyła w niego jak piłka puszczona wprost w światło bramki z linii pola karnego. Faraway przycisnął ją do siebie. Zawsze był lepszym bramkarzem, niż się przed sobą przy- znawał. Wyciągnął ją poza linię ognia, gdy Czarne Simby podcho- dziły pod Cascade Club. — Mam je - powiedziała Gaby, podnosząc ewangeliarz. - Mam wizy. Mam je. W tym momencie zaczęły się wstrząsy. Faraway zdążył w ostatniej chwili pochwycić skrzynkę. Pociągnął Gaby na głów- ną ulicę i przez tłum oczekujący na rozlew krwi przepchnął się ku budce z kawą. Kupił jej słodką kenijską herbatę z mlekiem i usiedli na krawężniku, gdzie trzyma! ją, dopóki nie przestała się trząść na tyle, żeby mówić. Wyjął jej pistolet z ręki, obejrzał i odłożył na bok. - Wydostałam się, Faraway - szepnęła Gaby. - Odzyskałam wi- zę Tembo. Mombi kazała mu ją oddać. Nie pozwól im skrzywdzić Mombi, ona uratowała mi życie. Mogą zrobić, co chcą z Haranem. Z ulicy dobiegł dźwięk ciężkiej broni maszynowej, odpowie- dział mu grzechot karabinów i broni ręcznej. 61 Dzień Zero. Tłok przed wejściem na lotnisko był największy, jaki Gaby kie- dykolwiek widziała, ale udało jej się przepchnąć landcruisera wraz z pasażerami przez tłum i obok żołnierzy, których miny mówiły, że wiedzą, iż zbyt długo nie utrzymają kordonu. Myślała, że jak już znajdą się w hali lotniska, wszystko będzie w porządku. Myliła się. Tłum w hali odlotów był jeszcze gorszy. Stali w przejściu między zewnętrznymi i wewnętrznymi drzwiami. Tembo ściskał swoją wizę wyjazdową. Pani Tembo ści- skała Po-Przejściu-Deszczy. Sarah ściskała swoją najładniejszą lalkę, Etambele ściskała ulubioną zabawkę, którą był miękki, włochatym piórnik. Stali z identyfikatorami przypiętymi do ubrań i patrzyli na tłum. To byto niemal jak uroczystość religijna: tylu ludzi ze- branych w jednym miejscu. Dusze upchnięte w szklano-betonp- wym pudełku oczekiwały na uwolnienie lub sąd. - O Boże - powiedziała Gaby. W tej wieży Babel nikt nie zwracał uwagi na komunikaty pły- nące z megafonów. Ludzie byli zresztą zanadto stłoczeni, żeby po- stępować zgodnie z nakazami. - Przy okienkach odprawy są ludzie w białych mundurach - powiedział Faraway, spoglądając ponad głowami tłumu. - Mamy ze sobą kamerę, więc może wypróbujemy jeszcze raz sztuczkę z ekipą wiadomości. - Z dziećmi i bagażem? — spytała Gaby. Wzięła głęboki wdech, przygotowując się do starcia z tłumem. Faraway rzucił się między ludzi, wymachując wartą sto tysięcy szylingów kamerą wideo jak pałką policyjną. Tembo z rodziną wskoczyli w wytworzony przez niego tunel. Gaby osłaniała tyły, wymachując mikrofonem i wy- krzykując: - Ekipa informacyjna SkyNetu! Proszę zrobić nam przejście! Uśmiech Farawaya, gdy odpycha cię łokciami od okienka od- praw, sprawia, że czujesz, jakby oddawał ci osobistą przysługę. - Pięcioro podróżnych - oznajmił kobiecie w białym mun- durze ONZ przy okienku, której nie obchodziło, że ludzie prze- pychają się w kolejce, dopóki własny bilet bezpiecznie trzymała w tylnej kieszeni spodni. Sprawdziła wizy wyjazdowe i wstukała informacje do swojego komputera. Zabrało jej to tyle czasu, że Gaby miała ochotę wywlec ją z jej małej kabiny i nacisnąć jaki- kolwiek klawisz albo wszystkie klawisze, jeśli miałoby to pomóc. Kobieta przyglądała się słowom na ekranie przez długą chwilę, a wizom przez jeszcze dłuższą. Wzięła paszport Tembo i oglą- dała go jeszcze dłużej. Sprawdziła imiona żony i córek w pasz- porcie, na wizach i na ekranie. Porównała fotografie na identy- fikatorach z paszportami, wizami i ekranem. Potem gestem nakazała im położyć bagaż na wadze. Limit bagażu w moście lotniczym wynosił jedną sztukę na osobę, zarówno dorosłą, jak i dziecko. Tembo i pani Tembo zdołali upchnąć wszystko w dwóch dużych walizkach, które ciągnęli, i w plecaku Sarah. Etambele nie chciała być gorsza, miała więc także plecak - ma- ły Dlócienny plecaczek uszyty przez panią Tembo. Mieściły się w nim ubranka dla lalek, jedna sukienka i przybory do mycia. Gaby nie przypuszczała, że potrafi się tak bezlitośnie obejść z osobistymi przedmiotami. Bierz mało, zostawiaj mało, gub ma- ło — to było jej zawodowe motto. Kobieta w białym mundurze spojrzała na bagaże, ale nie ruszyła się, żeby je zważyć lub przy- kleić nalepki. Gaby miała ochotę krzyczeć. Faraway miał ochotę zdzielić kobietę kamerą. Tembo przestępował z nogi na nogę. Pani Tembo była osłupiała z przerażenia wywołanego poja- wieniem się Deskorolkowca, które miało szansę minąć dopiero w korzennym powietrzu Zanzibaru. Sarah i Etambele wyglądały tak, jakby miały za moment wy- buchnąć płaczem. Kobieta w okienku grzebała w pudełku pełnym pieczątek, wy- brała jedną i przyjrzała się jej. Potem, tak nagle, że niemal przega- pili ten moment, ostemplowała wizy, przyczepiła plakietki do ba- gażu i wydrukowała karty pokładowe. Tembo rozpromienił się tak, jakby Jezus dotknął jego czoła. Pani Tembo uścisnęła jego, dzieci, Farawaya i nawet Gaby. Fara- way przepchnął ludzi i bagaże przez bramkę. Na płycie wielkie transportowe an tonowy stały skrzydło w skrzydło, wciągając czarne kolumny uchodźców do swoich lu- ków towarowych. Błękitne hełmy z dokumentami w rękach kie- rowały ludźmi na skraju pasa. Włosy Gaby rozwiały się w gorącym podmuchu z silników kołujących samolotów. Tembo i Faraway walczyli z walizkami. Pani Tembo ściskała bezcenne karty pokłado- we mocniej jeszcze niż Po-Przejściu-Deszczy. Sarah i Etambele par- ły uparcie naprzód ze swoimi plecakami. Błękitny hełm zatrzymał kolejkę, gdy kolejny samolot odkoło- wywał ze swojego miejsca na pas. Sprawdził wizę wyjazdową Tem- bo oraz legitymacje prasowe Gaby i Farawaya, po czym odesłał ich do następnego samolotu. Był to mały An72F. Na jego burcie wypi- sano cyrylicą imię: „Dostoinsuwo". Teraz Gaby była pewna, że wszystko będzie w porządku. Mogła ich powierzyć opiece Oksa- ny, szamanki i anioła turbin z ogoloną głową. Przy tylnych schod- kach stała kobieta zbierająca karty pokładowe. Gaby wiedziała, żev to już. Opuszczali ją. Uścisnęła Tembo. -Jesteś najlepszym kamerzystą, z jakim kiedykolwiek praco- wałam! - krzyknęła. - Będzie mi ciebie tak brakowało, że umrę. - Śmierci nie ma! - odkrzyknął Tembo. - Jezus pokonał śmierć dziesięć do jednego. Spotkamy się znowu, to równie pewne. - Dziękuję za to, że uratowałaś nas raz i potem jeszcze raz - powiedziała pani Tembo. Tak trzeba o tym myśleć, doszła do wniosku Gaby. Dwukrot- nie ocaleni. W ten sposób śmierć dziewczyny Czarnych Simb nie będzie daremna. Faraway uścisnął panią Tembo, która udawała zgorszenie, po- tem dzieci, potem Tembo. Trzymał swojego druha w objęciach długo, jak człowiek, który wie, że nigdy już nie spotka drogiego przyjaciela. - Wszystko będzie dobrze na Zanzibarze! - krzyknął. - Na tej korzennej wyspie jest jak w raju. Może nie jak w twoim raju, ale jak w moim. Słońce, piasek, chłód pod palmami, chłodne piwo, cie- płe noce, gorące piersiaste kobiety pachnące cynamonem i goź- dzikami. Wiesz, słyszę, jak płaczą za twoim wielkim darem, Tem- bo. Tembo i jego rodzina podali karty pokładowe stewardesie, weszli po schodkach do wnętrza samolotu i zniknęli Gaby z oczu. Razem z Farawayem stała i czekała, aż wszyscy wsiądą i zamkną się drzwi. Zasłoniła uszy przed przeraźliwym wyciem odpalających w jednej chwili silników Lotariewa. „Dostoinsuwo" ruszył na pas. Aż do tej chwili Gaby nie była pewna, że Tembo i jego rodzina są bezpieczni. Pomachała, mimo że było mało prawdopodobne, iż ją zobaczą. Samolot zawrócił przy wjeździe na główny pas, rozpędził się i uniósł. - Och - powiedział Faraway, patrząc, jak ogon spalin zakręca nad odległymi wieżowcami Nairobi. Miał głos człowieka, który czuje, że jakaś część jego ciała umarła. - Spotkacie się znowu, jesteś zastępcą szefa jego stacji, na mi- łość boską. - Nie spotkamy się. Nie jadę na Zanzibar. Zdecydowałem się dawno temu, Gaby. Powiedziałem ci to tamtego wieczoru, kiedy Tembo i ja usiłowaliśmy zrobić z ciebie Afrykankę: kiedy nadej- dzie czas, poszukam swojego szczęścia w Chadze. Nie odchodzę. Chagajest przyszłością. To jest Kenia taka, jaką powinna być. Chcę być jej częścią. Tembo ma dzieci, o które się lęka, podjął więc właściwą decyzję ze swojego punktu widzenia. Ale ja? Jakaż może być przyszłość bez niezrównanego Farawaya? - Dobrze wybierasz chwile, chłopie. - Są słowa, na które nie ma odpowiednich chwil. Uśmiechnął się. Gaby nie potrafiła mu się oprzeć. - Wiesz na pewno, że jedynym powodem, dla którego zosta- łem tak długo, była nadzieja, że znajdzie się okazja do fiki-fiki z ko- bietą moich marzeń. Teraz odchodzę do nowego świata szczęśli- wy, bo ilu mężczyznom na świecie udało się sprawić, żeby kobieta ich marzeń wyła jak szakal? - Tobie. - Zamarkowała uderzenie pięścią. - Wiem, że mnie nie kochasz, Gaby. Nie potrzebuję, żebyś mnie kochała. Jestem szczęśliwy, jak powiedziałem. Nie boli mnie, że wciąż kochasz Sheparda - widziałem, jak usiłowałaś to ukryć za każdym razem, gdy wspominano jego imię. Słyszałem, jak go wołałaś, kiedy wybuchła bomba na Jogoo Road. Miałaś przynaj- mniej na tyle dobrych manier, żeby nie wykrzykiwać jego imienia, gdy ja wybuchałem w tobie. Słuchaj, jestem tak wielkim człowie- kiem, że powiem ci, gdzie go możesz znaleźć. Jest w Centrum Konferencyjnym imienia Kenyatty. Zacierają wszelkie ślady bytno- ści UNECTA. Pospiesz się. Może zdołasz go złapać, zanim przyje- dzie tutaj. Zorientowała się, że biegnie. Zorientowała się, że jej kroki rozbrzmiewają w niestosownie pustej hali odlotów: biegnąca kobieta i dziesięciu sprzątaczy tań- czących z froterkami na mozaikowej posadzce. Zorientowała się, że narzuca na siebie rozpoznawczą kami- zelkę, przepychając się przez tłum uchodźców na zewnątrz lotni- ska. Miała nadzieję, że nie rozjechała nikogo, pędząc pasiastym landcruiserem w kierunku otwartego słonecznika Kenyatta Cen- ter. Po obu stronach wejścia do Centrum stały dwa polskie śmi- głowce sokół. Wokół nich tłoczyły się białe ciężarówki ONZ. Ru- chomy żuraw usiłował ściągnąć emblemat UNECTA z fasady. Lu- dzie z wózkami pełnymi dokumentów i segregatorów uwijali się jak termity po obu stronach drzwi. Kordon żołnierzy zatrzymał Gaby w połowie dziedzińca. - Prasa - powiedziała, wymachując żołnierzowi przed nosem swoim DF108 i wskazując na kolor kurtki. Zagrodził jej drogę. To niewiarygodne, że narody dają takim ludziom licencję na zabija- nie w ich imieniu. Wysypała złoty strumień krugerrandów z sa- kiewki na swoją dłoń. - Dobra. Ile? Wystarczyły dwa. Chwyciła kobietę za ramię, obróciła ją, na kolorowe płytki dziedzińca poleciały pliki papierów. - Doktor Shepard. Gdzie on jest? Kobieta zmarszczyła brwi. Gaby pozostawiła ją z rozsypanymi dokumentami i zatrzymała wysokiego Sikha z plakietką UNECTA przypiętą do turbanu. - Doktor Shepard. Muszę go znaleźć. - Piętnaste piętro. Teraz, podobnie jak za pierwszym razem, gdy stała onieśmie- lona w tym olbrzymim holu, czując się członkiem wielkiej, niewi- docznej wspólnoty, nikt nie zaszczycił jej spojrzeniem. Przycisnę- ła guzik windy, jeszcze raz i jeszcze - jakby miało to sprawić, że winda przyjedzie szybciej, ale ona tylko jechała w górę i dalej w górę, więc Gaby skierowała się na schody. Po pięciu piętrach oparła się o okno, dysząc ciężko. Myśl, że może Shepard właśnie skończył swoją robotę i przyciska guzik windy, żeby jechać na dół, dodała jej sił na kolejne pięć pięter. Dysząc, czując uderzenia ser- ca na żebrach, przycisnęła czoło do szyby. Widziała stąd wygięty nieznacznie horyzont terminum nad północnymi przedmieścia- mi. Pilastry Wylęgarni, każdy równie wysoki jak Kenyatta Center, majaczyły w oddali jak wieże strażnicze jakiegoś ogromnego wa- łu obronnego. Podobnie jak kiedyś Jake, teraz zmierzał ku nim Faraway. Czy to zabierze wszystkich ludzi, na których jej zależy? Tembo. Z nim wszystko potoczyło się w końcu dobrze. Dzieci zmieniają punkt widzenia. Pewne rzeczy stają się trudniejsze. Wi- działa wznoszące się nad miastem kolumny dymu. Coś gdzieś pło- nęło. Śmierć. Pomyślała o odwecie, jaki wzięły Czarne Simby na Haranie i jego zausznikach. Widziała dym wznoszący się z podpa- lonego Cascade Club, ale nie wiedziała, co stało się z Haranem. Miała nadzieję, że nie żyje, ale Mombi przeżyła, żeby przekroczyć granicę tej kolorowej krainy. Zamknęła oczy, zmuszając serce do spowolnienia rytmu. Shepard. Kopnięciem otworzyła drzwi na piętnaste piętro i przeleciała przez nie. - O Boże - szepnęła - umieram. Podniosła się i pobiegła krętym korytarzem, otwierając każde napotkane drzwi i wołając „Shepard!" przy każdym pokoju. Wszystkie były takie same: pstrokaty klin dywanu, szklana ściana, porzucone meble biurowe z metalowych rurek. - Shepard! Mogła go nie zauważyć. Mogła już obiec ten korytarz kilka razy. Gdzie podziali się wszyscy ludzie? Sikh powiedział, że są tutaj, ewakuują piętnastkę. Musieli się przenieść. Musieli się przenieść na niższe piętra. Szyby wind. Może wnoszą jeszcze rzeczy do wind. Trzeba to sprawdzić. Zrobiła tak i zobaczyła, że zamykają się roz- suwane drzwi kabiny wypełnionej cywilami dźwigającymi naręcza kartonowych pudeł. Jest z przodu. Dokładnie za zamykającymi się drzwiami. Patrzył prosto na nią. - Shepard! Poznał ją. Jego oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Zrobił krok do przodu. I drzwi zamknęły się tuż przed nim. Gaby jęknęła i uderzyła dłonią w gu- zik przywoływania. Podświetlone liczby nad drzwiami gwałtownie spadały i zatrzymały się znienacka na ósemce. Gaby wybiegła z wnęki z powrotem na schody. Piętnaście. Czternaście. Trochę łatwiej zbiegać w dół, choć nie bardzo. Straszne ciążenie w tej klat- ce schodowej. Nie patrz pomiędzy barierki. Trzynaście. Dwana- ście. Skręcając na jedenaste piętro, zobaczyła to za oknem i stanę- ła jak skamieniała. Wielki potwór na nietoperzych skrzydłach nadleciał tak ci- cho przez zadymione niebo Nairobi jak skryte życzenie. Nie wy- glądał naturalnie w powietrzu: sprawiał wrażenie, że walczy z prą- dami, zarzucało nim, skrzydła mu opadały i wykrzywiały się. Na przekór temu wszystkiemu leciał i Gaby nabrała absolutnej pew- ności, że uderzy w wieżowiec. Uderzy w wieżowiec dwa piętra po- niżej niej: na dziewiątym poziomie. Wiedziała, że go nie przego- ni. Stała na podeście jedenastego piętra i patrzyła, jak to coś przybliżając się, wypełnia całe jej pole widzenia. Nietoperze skrzy- dła przesłoniły świat. Krzyknęła i ukryła twarz w dłoniach. Potwór uderzył w wieżowiec Kenyatta Center jak pocisk artyleryjski. Bu- dynek zatrząsł się, a Gaby potoczyła się ku studni pośrodku klat- ki schodowej. Zerknęła w otchłań i cofnęła się. Z dołu doszedł ją odległy hałas upadających i rozbijających się o ściany przedmio- tów. Podeszła najbliżej, jak mogła. Usłyszała syk ciśnienia: pęk- nięte rury kanalizacyjne czy też latająca bomba wypuściła zarod- niki? To coś rozwaliło ściany zewnętrzne i działowe i zaklinowało się w biurze przylegającym do klatki schodowej. Schody pomię- dzy ósmym i dziesiątym piętrem przestały istnieć. Przez betonowe ściany przedzierały się już żółte kwiatki w odcieniu siarki, dywan w zniszczonym biurze wzdymał się w kobierzec pseudogrzybów. Pokryte śluzem Chaga-liany opadały w głąb klatki schodowej. Za- raz zabiorą się do kabli windy. Innej drogi na dół nie ma. Znala- zła się w pułapce. Pioenzetowe piekiełko. Pomyślała, że to jedyny żart, na jaki stać kogoś, kto salwuje się ucieczką pionowo w górę przed żarłoczną Chagą. W górę. To by- ła jedyna droga. Jedyna nadzieja. Na dwudziestym pierwszym pię- trze jej nogi odmawiały posłuszeństwa. Wsunęła się do biura, któ- rego okna wychodziły na Parliament Square. Żołnierze biegli do transporterów. Ciężarówki ustawiały się w kolumnę i ruszały. He- likoptery uruchomiły silniki. Chwyciła metalowe krzesło i rozbiła szybę. Nikt nie spojrzał do góry. Wyrzuciła krzesło przez okno. Nikt nie zauważył jego upadku. - Nie możecie mnie tutaj zostawić! -wrzeszczała. -Shepard! Nie możesz mi tego zrobić! Dostrzeże ją. Wie, że tu jest. Widział, kto wychodzi z holu. Nie zostawi jej. Co zrobi? Nie da rady wejść na górę, żeby ją urato- wać. Helikopter. Wspinała się, półprzytomna z wysiłku i bólu. Na górę. Na sam szczyt. Na szczyt świata. Mamo. DZIENNIKARKA OCALONA W WIEŻOWCU. Thriller. Nie mogła sobie przypomnieć, ile pię- ter ma Kenyatta Center. Schody się skończyły. Otworzyła drzwi. Słońce. Światło. Wiatr. Upał. Wysokość. Lęk wysokości. Znalazła się na samym środku, na samym szczycie wieżowca. Nie patrz na krawędzie. Nie patrz do góry. Nie patrz na dół. Na co więc mam patrzeć? Helikopter przeleciał tuż obok, tak blisko, że poczuła prąd powietrza. Skręcił w prawo, w stronę lotniska. Gaby zdjęła po- marańczową kamizelkę identyfikacyjną i wymachiwała nią nad głową. - Zobaczcie mnie, do cholery! To ja! Jestem tu! Zabierzcie mnie stąd! Nie porzucaj mnie teraz, Shepard. Gaby wymachiwała pomarańczową kamizelką i krzyczała, krzyczała, krzyczała. Tajfun nad Florydą 62 Polujący krab biegł wzdłuż linii przypływu. Umykał na czas przed miękkimi falami spienionej wody. Jego nóżki pozo- stawiały na białym piasku ślady jak po szpilkach. Piasek był nietutejszy. Został przywieziony ciężarówkami t innego miej- sca, podobnie jak reszta długiego wąskiego półwyspu. Było to wpi- sane w kontrakt: wykonawca ma uzdatnić ekologicznie dwumilo- wy pas wysypiska śmieci. Pomiędzy białym piaskiem a zieloną trawą widniały puszki, samochody i dwadzieścia milionów czar- nych worków na śmieci. Dlatego było to świetne miejsce dla kra- bów, mew i brodźców zamieszkujących płytkie wody pomiędzy pół- wyspem i lądem. Dziś przypływ nie wyrzucił niczego. Nawet gnijącej prezerwa- tywy z hotelu w którymś z kurortów dalej na wybrzeżu. Krab po- biegł plażą i wgramolił się na brzeg śmietniska. Nie zrobił tak dla- tego, że uważał śmietnisko za lepsze od plaży zalewanej przez wody przypływu. Jeden zespół bodźców został zastąpiony przez in- ny - to wszystko. To przecież tylko krab. Był wielki: jego czerwono- fioletowa skorupka miała rozmiar ludzkiej dłoni. Szczypce trzy- mał przed sobą tak, jak zamroczony ciosem bokser wagi średniej trzyma gardę. Krab wymachiwał w powietrzu żuwaczkami, zbliża- jąc je do otworu gębowego. Pobiegł w bok i pociągnął coś zaklino- wanego pod wymiętym workiem na śmieci. Leżał tu martwy, roz- kładający się szczur. Krab ciągnął i ciągnął. Jego szczypce oderwały łapę. Mewa przyglądała się dużemu krabowi, szybując na wysokości dwudziestu stóp, wyczekując odpowiedniego momentu, żeby za- nurkować i ukraść zdobycz. Zobaczyła, że krab wymachuje szczu- rzą łapą trzymaną w szczypcach. Zanurkowała. Rozwarła dziób, zamachała skrzydłami, uderzyła dziobem. Była większa, sprytniej- sza, wredniejsza; krab miał tylko twardą skorupę i upór. Trzymał mocno. Mewa poszła z nim w tan, dziobiąc. Krab wycofywał się w kierunku trawy. Potrafił chodzić z równą łatwością do tyłu i na boki, jak do przodu. Mewa się nie poddawała. Krab ciągnął ją przez sztywną, pokrytą solą trawę. Zatrzymał się na skraju beto- nu. Mewa waliła dziobem i kluczyła. Wielki krab uniósł szczypce i obracał się w kółko. Nagle wszystkie ptaki na skraju morza poderwały się z łopo- tem skrzydeł. Przyparty do muru krab nadal walczył. Mewa prze- rwała atak i podniosła łebek. Wyczuła to coś, co spłoszyło wszyst- kie ptaki. Zaskrzeczała coś w rodzaju „pieprzyć cię" i uniosła się w powietrze. Krab był zbyt głupi, zbyt chciwy i miał zbyt mało czu- łe zmysły, żeby zrozumieć, co powiedziała mewa. Wgryzł się w gni- jącą szczurzą łapę. Dopiero gdy poczuł dudnienie w odnóżach, niepokój przedarł się przez tępotę. Pobiegł, trzymając wysoko w górze przeżuwaną łapę. Szukał szpar i szczelin. W trawie tego sztucznego półwyspu nie było żadnej szpary zdolnej pomieścić tak dużego skorupiaka. Wrócił na beton. Był aż tak głupi. Koła go ominęły, ale ogień nie. Temperatura 3000°C, która powstała przy zmieszaniu ciekłego wodoru i tlenu, spaliła go, a podmuch powietrza rozrzucił smużkę chitynowego popiołu po pasie startowym. Kołujące ptaki opadały stado za stadem na płytkie wody po zawietrznej stronie półwyspu. Milę stąd na południe, na wiel- kim parkingu dla przyczep, ludzie krzyczeli z radości, wiwatowa- li i klaskali, gdy ogon spalin rakiety nośnej HORUS skierował się w niebo. - Dziesięć mil, pięćdziesiąt tysięcy stóp - powiedział gruby brodaty mężczyzna w brzydkim kapeluszu i podkoszulku z napi- sem Worldcon 2010: Fort Lauderdale. Patrzył w niebo przez lor- netkę. — Odrzuci rakietę nośną za dwanaście minut — dodał równie gruby brodaty mężczyzna w równie brzydkim kapeluszu. Na jego podkoszulku widniał wizerunek staroświeckiego promu kosmicz- nego i napis National Astronautics Socieły: Per Ardua Astra. W uchu miał słuchawkę radiową. Ludzie śledzili wznoszenie się HORUS-a. Tego dnia zebrało się ich pięć tysięcy na parkingu dla przyczep. Dalsze tysiące oglą- dały start z innych oficjalnych punktów widokowych, z plaż, z przy- brzeżnych statków wycieczkowych. Ale wszyscy poważnie traktują- cy sprawę, prawdziwi maniacy WGO, przybyli na parking dla przyczep. Było to jak majówka. Na zadach wszelkiej marki przy- czep mniejszych i większych, samochodów kombi, półciężarówek z namiotami, olbrzymich ciężarówek i motocykli widniały tablice rejestracyjne z czterdziestu ośmiu stanów Unii i spoza niej. Po wy- dmowej stronie parkingu wyrosły namioty nomadów. Duże ro- dzinne namioty z sypialniami i małe jedynki. Składane kuchenki gazowe, ruszty, otoczone kamieniami ogniska z wyrzucanego na brzeg drewna. Wystawione na noc buty. Piwo chłodzące się w pa- rujących w cieniu glinianych pojemnikach. Markizy, parawany od wiatru, parasole słoneczne. Był to festiwal kosmosu. I podobnie jak na najlepszych festi- walach wszystko było za darmo. Przedstawieniami na głównej sce- nie były codzienne starty HORUS-ów, ale podobnie jak na każ- dym festiwalu, na który warto jechać, prawdziwa akcja toczyła się w mieście namiotów i przyczep, w oparach seksu, narkotyków, al- koholu, nie skrępowanej filozofii i łatwych rozmów. Ludzie rozchodzili się spod platformy widokowej. Samoloty pościgowe lądowały na dwumilowym sztucznym półwyspie wybie- gającym w ocean. Bryza od morza rozwiewała obłok dymu. Nad horyzontem utrzymywały się chmury, na Atlantyku rozwijał się taj- fun. Satelity meteorologiczne śledziły jego trasę nad Zatoką Mek- sykańską. Istniało pewne niewielkie ryzyko, że dojdzie do lądu. Pogotowie tornadowe obowiązywało na obszarze od Fort Lauder- dale po Daytona Beach. Jeśli uderzy w Przylądek Kennedy'ego, unieruchomi na kilka dni program startowy HORUS-ów, a wraz z nim darmowy festiwal na parkingu dla przyczep. Tajfun nąsił imię Hilary. - Odłączenie rakiety nośnej zakończone - powiedział męż- czyzna ze słuchawką w uchu. — „Isaac Asimov" wchodzi na orbitę przejściową. Połączenie z Unity za dwadzieścia siedem minut. Jego gruby przyjaciel uśmiechnął się i pokiwał głową z miną znawcy. Gaby McAslan wróciła do wozu SkyNetu. Był nieźle pokręco- ny: skrzyżowanie Poprawności z Szykiem Hipisowskim. Chłopcy woleli go od hoteli, w których biwakowała cala reszta świata me- diów. Potem Gaby zorientowała się, że na tyłach furgonetki ame- rykańskiego oddziału SkyNetu co noc odbywała się akcja. Właśnie teraz chłopcy porównywali taśmę z poprzednimi, na korzyść tych ostatnich. - Nocne zdjęcia są najlepsze - powiedział ten, który nazywał się Rodrigo. - Całe cholerne miejsce oświetlone jak świąteczne drzewko. - Tu jest materiał, o który prosiłaś - powiedział drugi, które- go Rodrigo nazywał Zgredem, choć był dużo młodszy. - Tak wła- ściwie, to co ty z tym zrobisz? - To moja sprawa - odrzekła Gaby i wzięła dyktafon na mini- dyski i miniaturowy mikrofon. Minimikron - to byłoby lepsze imię dla Zgreda niż Zgred. Obaj byli głupkami. Nie po raz pierwszy, odkąd przyjechała tu, żeby zająć się WGO, żałowała, że nie ma swojej kenijskiej ekipy. Niestety obaj mężczyźni byli więźniami Chagi. Faraway w sensie dosłownym, Tembo, ponieważ odmówio- no mu amerykańskiej wizy. „Potencjalne zagrożenie biologiczne związane z kontaktem z substancjami mutagenicznymi" - powie- dziano w konsulacie na Zanzibarze. ,Jesteś czarnym Afrykani- nem" - takie było prawdziwe uzasadnienie. Bariery rasowe i barie- ra strachu zaczęły już rosnąć. W ostatnich dniach w Nairobi Gaby była bliżej zarodników Chagi niż Tembo, ale ona miała właściwą narodowość, właściwą rasę, właściwy kolor skóry, więc nie zawróco- no jej sprzed żółtej linii. W pokoju w Starview Lodge po drugiej stronie laguny Gaby przypięła sprzęt i wcisnęła się w brzydki uniform, który wycygani- ła od pokojówki z Kennedy Ramada. Sprawdziła wszystko w lu- strze. Dyktafon był niewidoczny. Poprosiła, żeby recepcjonistka zamówiła jej taksówkę do Ramada. Samochód SkyNetu za bardzo rzucałby się w oczy. Taksówkarz wysadził ją przy wejściu dla perso- nelu. UNECTA przybyła w wielkiej sile do Ośrodka Lotów Kosmicz- nych im. Kennedy'ego, żeby dyrygować bliskim spotkaniem ludz- kości z Wielkim Głupim Obiektem. Całkowicie ograniczyli możli- wości ośrodka startowego. Dziesiątki hoteli, moteli, zajazdów aż po Canaveral przeznaczono dla olbrzymiej liczby speców od WGO i ich nieuniknionego otoczenia: mediów i ciekawskich. Centralnym punktem operacyjnym UNECTA Space byl Kennedy Ramada. Żadnej prasy, żadnego węszenia. Portierzy wyczuwali dziennikarzy na odległość, a faceci w garniturach, których wzy- wali, nie cackali się. A teraz, kiedy Ellen Prochnow - główny dy- rektor UNECTA Space - zamieszkała w apartamencie prezydenc- kim, ciężkie łapy wyposażono w wielkie pistolety. Właśnie dlatego Gaby McAslan w wyłudzonym fartuszku pokojówki gnała przez kuchnie i magazyny, usiłując nie dopuścić do tego, żeby ktoś zo- rientował się, że ją zna. Zebranie materiału nie było łatwe - aluzja, tajne spotkanie, skopiowany plik, piracka baza danych - a złożenie go do kupy żmudne, ale teraz Gaby miała dowody do przedłożenia Ellen Prochnow. UNECTA Space współfinansowała operację Ostatecz- na Granica za pomocą pieniędzy z korporacji biotechnologicz- nych i fabryk zbrojeniowych, zachęconych możliwościami rozwo- ju systemów broni dzięki biologicznym pociskom Chagi. Ludzka bomba: to niszczy zdolność nieprzyjaciela do prowadzenia wojen, nie powodując strat w ludziach. Wojny do wygrania. Wszystkie li- sty, faksy, śledztwa, zeznania, kody i hasła na dysku w jej kieszon- ce na piersi. Czy zechciałaby pani to skomentować, pani Proch- now? Gaby skinęła głową do Glorii, która była jej człowiekiem na korytarzu prowadzącym do windy dla obsługi. -Jest w pokoju, zapewniam cię - szepnęła Gloria. Twój mąż już pewnie przepił dwa tysiące dolarów, które zapła- ciłam za twoje wścibstwo, pomyślała Gaby. Czy makijaż nad lewym okiem nie jest zbyt wyraźny? Pretekst. Potrzebujesz pretekstu. Wskoczyła do pralni i porwała wózek z wieszakami pełny ubrań gotowych do oddania właścicielom. - Następną kabiną, proszę - powiedziała służącemu czekają- cemu na wyższym piętrze. Wszyscy Irlandczycy potrafią nieźle uda- wać akcent amerykański. Nad drzwiami rozbłyskiwały i gasły pod- świetlane numerki. Gaby zabawiała się oglądaniem rzeczy na,, wieszakach. Nacisnęła guzik stop. Zdjęta jeden z wieszaków i dokładnie przejrzała się podkoszul- kowi. Nadruk spłowiał przez lata, ale najwyraźniej była to nastolet- nia zakonnica w zadartym habicie, masturbująca się zmysłowo. Przez pełną minutę Gaby siedziała w kącie kabiny, gapiąc się na podkoszulek, a światełka przywołań rozbłyskiwały. Odłożyła podkoszulek na wózek, zjechała na parter, popchnęła wózek przez główny hol pod kontuar recepcji i poprosiła o papier i długopis. — Proszę to przekazać doktorowi T. Shepardowi — powiedzia- ła. Zostawiła wózek pod recepcją i wyszła frontowymi drzwiami, mijając wszystkich przyglądających się jej facetów od polityki-ko- smosu-WGO-Chagi. Przechodząc przez hol, zerknęła w kierunku telewizora. Rzut oka wystarczył, żeby rozpoznać styl Ellen Proch- now, Pierwszej Damy Kosmosu, oraz słowa RELACJA NA ŻYWO w prawym dolnym rogu. Wielkie dzięki, Glorio. 63 Inny kraj, inna konferencja prasowa. Tyle tych amfiteatral- nych sal, tyle stołów, krzeseł, karafek z wodą, nerwowego przeglą- dania siódmego rzędu, odkaszlnięć przed słowami „Witam pań- stwa". Starzejesz się, Gaby McAslan. Stajesz się cyniczna. Robisz się zmęczona. Jeszcze jeden wielki cud i zachwyt i to mi wystarczy, dobra? Czujesz się samotna na swoim siódmym krześle w siód- mym rzędzie, otoczona tymi wszystkimi twarzami, które znasz tak dobrze, a które nigdy nie będą niczym więcej jak tylko twarzami. Czy dostał wiadomość? Nie. Nie myśl o tym. Pomyśl o Rodrigo i Zgredzie, którzy uła- twią ci nawiązanie kontaktu z Różowym Podziemiem. To dopiero będzie sprawa do ujawnienia. Subkultury mnożą się w symbach jak tryper w burdelach. Społeczności gejowskie w ogromnych Chagach Ekwadoru i południowej Wenezueli ze względów poli- tycznych musiały istnieć. Nic dziwnego, że stworzono tajną kolej podziemną przemycającą białych homoseksualistów z północy przez terminum. Tam nie ma fobii ani prześladowań. I nie ma lę- ku przed Plagą. Zdarzały się teraz całe tygodnie, kiedy nie wspominała Ja- ke'a Aaronsa. Znowu pomyślała o Shepardzie. Minęły dopiero dwie godzi- ny, odkąd zostawiłaś mu wiadomość. On pewnie jeszcze jej nie do- stał, nie mówiąc już, by miał czas pomyśleć o odpowiedzi. Ale co on tutaj w ogóle robi? Ellen Prochnow była jedyną bohaterką tej konferencji praso- wej. Nigdy nie odczuwała nieśmiałości wobec kamer. Miała na so- bie kostium od Chanel. Szyk nigdy nie wychodzi z mody, mawia- ła Coco. O Boże, co będzie, jeśli Shepard się nie pojawi? Ellen Prochnow przebiegła wzrokiem siódmy rząd. Hej. To ja, ta z rudymi włosami, nie? Nie znasz mnie jeszcze, ale kiedy bę- dzie już po Są Jakieś Pytania, poznamy się lepiej. Dużo lepiej. El- len Prochnow nie odchrząknie nerwowo. Jest profesjonalistką. - Witam państwa. - Półuśmiech wypadł znakomicie. - Wi- tam w Ośrodku Lotów Kosmicznych imienia Kennedy'ego na konferencji prasowej operacji Ostateczna Granica, Misja 88. Większość z państwa zapewne już wie, kim jestem — tu i ówdzie słychać śmiech - ale dla tych, którzy przebywali ostatnio na innej planecie albo na Wielkim Głupim Obiekcie: jestem Ellen Proch- now, dyrektor wykonawczy UNECTA Space, i za chwilę przedsta- wię państwu załogę i ekipę naukową Misji 88, HORUS-a „Arthur C. Clarke". Ile jest wśród nich na garnuszku biotechnologów, Ellen? Ilu analityków militarnych? - myślała Gaby. — Na początek jednak ostatnie wieści o naszym Wielkim Kum- plu na górze. Dane na dzień osiemnasty września, godzinę jede- nastą trzydzieści czasu Greenwich są następujące: Wielki Głupi Obiekt znajduje się na krzywej pościgowej w stosunku do Ziemi, w odległości siedmiuset dwudziestu tysięcy mil, czyli nieco mniej- szej niż trzykrotna odległość między Ziemią a Księżycem. Rój usta- wił się na krzywej pościgowej piętnaście tysięcy mil za WGO i uwa- żamy, że pozostaje w stanie uśpienia. Czas Do Wejścia Na Orbitę Okołoziemską: dwieście piętnaście godzin dwadzieścia osiem mi- nut. Nastąpi ono dwudziestego siódmego września o godzinie 10:22 czasu Greenwich, czyli mniej więcej dwadzieścia po piątej rano czasu wschodnioamerykańskiego. Czyli o godzinie Ostatni Łyk Jacka Danielsa i Prześpijmy Się Nieco czasu dziennikarskiego na Florydzie. Nie śmiej się z własnych dowcipów, Ellen. Terkotała sprawozdania dotyczące Wielkiego Głupiego Obiektu. To, co mała „Gaja" była w stanie sfotografować przez pięć szpar okiennych rozmieszczonych wzdłuż walca, wskazywało, że pierścieniowate przegrody górskie przekształciły się w grube na pięć mil grodzie, chociaż analiza grawimetryczna sugerowała, że pomiędzy ścianami istnieją wielkie przestrzenie dochodzące do trzech mil średnicy. „Gaja" została przeprogramowana tak, że- by przechodzić nisko nad szparami okiennymi i próbować wyko- nać zdjęcia wnętrza, zanim wejdą tam ludzie. Tak, obca inteligen- cja stanowi jedną z możliwości. Nawet twórcy Chagi we własnych osobach. Tak samo jak sześciostopowy niewidzialny biały królik Harvey. Są jeszcze jakieś pytania? Jeszcze nie, pomyślała Gaby. Zaczekaj, aż Wielcy Biali Dowód- cy uśmiechną się do kamer, zanim wyjedziesz ze swoim j'accuse. - Przy wyjściu mogą państwo pobrać najnowsze materiały z „Gai" oraz teleskopów Hubble'a i Chandrasekahra — powiedzia- ła Ellen Prochnow. - Teraz chciałabym państwu przedstawić zało- gę i ekipę naukową pojazdu kosmicznego „Arthur C. Clarke". Bę- dzie to Misja 88 operacji Ostateczna Granica, trzydziesty czwarty start HORUS-a z Ośrodka Lotów Kosmicznych imienia Kenne- dy'ego. Panie i panowie, przed państwem kapitan Philippa Grego- ry, pilot orbitalny Damon Ruscoe, inżynier lotnictwa McAuley Trudin ze statku ,Arthur C. Clarke" oraz ekipa naukowa. Rozległy się oklaski. Gaby oczekiwała, że pojawi się wymachu- jący nogami musicalowy balet, ale ujrzała tylko kolejnych uśmiechniętych i machających rękami astronautów o ogolonych głowach, ubranych w białe kombinezony z przedstawiającym pół- księżyce i glob ziemski logo UNECTA Space na piersiach i na ple- cach. Z tego, co Gaby słyszała, ogolone głowy miały zapobiec wło- som latającym wokół Unity. Stacja była już nieźle przeładowana, a ludzi z Ostateczniej Granicy dowożono szybciej, niż inżyniero- wie byli w stanie instalować nowe moduły i wypełniać je powie- trzem. Gaby podobało się, że powodzenie lub klęska pierwszego kontaktu może zależeć od zabłąkanego, dryfującego swobodnie w przestrzeni włosa łonowego. Pozbawieni włosów czarni wyglą- dali znacznie lepiej niż biali, którzy sprawiali ponure i uchodźcze wrażenie. Który z nich jest więc ekspertem od broni? Gaby zasta- nawiała się nad tym, opierając się na skrzyżowanych ramionach i przyglądając ekipie naukowej wyłaniającej się zza kulis i ustawia- jącej się w półkolu za Ellen Prochnow. Czy ten wielki czarny męż- czyzna z wyrazem szczęścia na twarzy? Ta mała biała kobieta z wy- razem absolutnego przerażenia w oczach? Facet z miną komandosa i zdecydowanie zbyt miłym spojrzeniem, które psuje ten wizerunek? Ty? Ty- - Ty - wyszeptała Gaby, patrząc na dwunasty skafander od końca. - Nie możesz mi tego zrobić. Nie tu, nie teraz. 64 Tej nocy też był start. Ale tylko frachtowca SSTO - tym stat- kom nawet nie dawano numerów misji, tak bardzo były pozbawio- ne splendoru - ale narobił mnóstwo hałasu i utworzył nad laguną całkiem imponujący słup ognia. Kosmomaniacy i fetyszyści rakiet, którzy nie udali się na drugą stronę szosy na parking, zebrali się wokół teleskopów na wyższym piętrze Starview Lodge, żeby wyda- wać ochy i achy. Gaby była sama w barze na tarasie. Inni dzienni- karze wyśmiewali się z niej, gdy wybrała hipisowsko-deliryczny Sta- rview Lodge w stylu New Age zamiast spokojniejszych hoteli wynajmowanych przez agencje na wybrzeżu i po drugiej stronie laguny. Gaby zatrzymała się tutaj, ponieważ lubiła tutejszych gości i atmosferę. Przypominały jej Afrykę. Przypominały jej Wartow- nię. Kamień węgielny został położony w tym samym dniu, kiedy ukończono montowanie Unity na niskiej orbicie, i Starview Lod- ge rósł w symbiozie z odradzającą się erą kosmiczną. Nigdzie in- dziej nie odbywały się nocne imprezy powiązane z obserwacją WGO, podobne w nastroju i aranżacji do japońskich pikników z okazji święta wiśni. I nie było tu dziennikarzy. - Czekasz na kogoś? - spytał Eddie Przystojniak, kelner, któ- rego Gaby lubiła. — Mam nadzieję, że ktoś przyjdzie - odpowiedziała, sącząc pińa coladę i patrząc, jak wiatr znad oceanu rozwiewa jaśniejący słup dymu pozostały po starcie rakiety. Podnosił się: tajfun Hilary mu- si szaleć gdzieś w okolicy Bahamów. Gaby pomachała mieszadeł- kiem. Przybądź tajfunie, przybądź. Jeśli ruch skrzydeł motyla w Pe- kinie może wywołać huragan, to na pewno ozdobna słomka zakończona podobizną rakiety Saturn V w Starview Lodge może nakazać tajfunowi Hilary, żeby uderzył z mocą w to wybrzeże, za- kołysał drewnianą arką hotelu, rozszalał się nad wszystkimi HORUS-ami, platformami startowymi i SSTO, przycisnął je do ziemi i przywiał tu do mnie Sheparda. Przywiej mi godziny, dni z nim, zanim wsiądzie do swojej rakiety i odleci. Przyjście zajmuje mu sporo czasu. Wciąż jednak mieści się w granicach uprzejmego spóźnienia. Gaby poszukała wzrokiem WGO. Ta jasna gwiazda na brzu- chu Ryb, odpoczywająca na krawędzi świata. Jak będzie wyglądała, gdy wejdzie na orbitę? Mówiono o pozycji w połowie drogi między Ziemią a Księżycem. Patrzyła na to wielkie światło i usiłowała wy- obrazić sobie wymiary. Jasna plama. Może nawet walec. Będzie miał fazy, jak Księżyc. Bo to będzie księżyc. Na czternastodniowej orbicie. Jak będzie wyglądał dla Sheparda z Unity albo ze Stalowej Góry, tej mrożącej krew w żyłach plątaniny dźwigarów, baterii sło- necznych i pojemników, którą zbudowano jako ostatni próg przed WGO? Zbyt wielkie na statek kosmiczny: planeta na twoim progu. Tylko tak można na to patrzeć, chcąc pozostać przy zdrowych zmysłach. Zamówiła kolejną pińa coladę u Constantina, kelnera, któ- rego nie lubiła. Teraz Shepard jest już niegrzecznie spóźniony. Poza tym zdołał ujarzmić jej pytanie do Ellen Prochnow. Wstań i odegraj Złą Czarownicę z Siódmego Rzędu przed mężczyzną, którego błagałaś, żeby przyszedł się z tobą spotkać i wysłuchał, jak bardzo jest ci przykro, jak bardzo się zmieniłaś, jak codziennie o nim myślałaś. Bambusowe ozdoby postukiwały na wietrze. Wiej wietrze, przyjdź do mnie. Wysłuchaj mnie, nie mogę go stracić dla jakiejś kosmicznej ironii. Z tarasu z teleskopami dochodziły ożywione rozmowy o wi- rze grawitacyjnym. - Czy są dla mnie jakieś wiadomości w recepcji? - spytała Ed- diego Przystojniaka. - Kiedy ostatnio tam zaglądałem, nie było żadnych. - Mógłbyś zajrzeć jeszcze raz? Zajrzał jeszcze raz. Nadal nie było żadnych wiadomości. - Spóźnia się - powiedział Eddie Przystojniak. Spóźnia się o trzy pińa colady, pomyślała Gaby. Spóźnienie o trzy pińa colady to spóźnienie wygląda-na-to-że-nie-przyjdzie. Spóźnienie nie-chce-cię-widzieć. Spóźnienie z-nami-koniec-Gaby- -McAslan. Czwarta pińa colada jest najdłuższa: to ta, przy której zastanawiasz się, co zrobić z resztą życia. To musi być najdłuższa, jaką kiedykolwiek zmieszał barman Emilio. Nie zaplanowała nic na wypadek, gdyby się nie zjawił. Co za okropny wszechświat, w którym takie maleńkie chwile, takie atomy decyzji, stanowią punkt, na jakim opiera się ludzki żywot i cała przyszłość. Dziwne bieguny duszy: jak ta burza, którą usiłuje się wyczarować za po- mocą ozdobnego mieszadełka. Teraz jest to spóźnienie on-nie-przyjdzie. Spóźnienie on-ni- gdy-nie-przyjdzie. - Nie pojawił się - powiedział Eddie Przystojniak, gdy wyjmo- wała z portmonetki drobne na napiwek. - Na to wygląda, Eddie. Wstała, żeby wyjść. I wtedy się pojawił, pytając w recepcji, gdzie ją znajdzie. Dziewczyna wskazała mu. Nogi się pod nią ugię- ły. Usiadła, zdjęta nagłym przerażeniem. Uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, co mu powiedzieć. Złapała się na tym, że grzebie w torebce w poszukiwaniu pa- pierosów, których nie nosiła tam od pięciu lat. - Gaby? - Och. Cześć. Zaskoczenie i podniecenie. - Usiądź, usiądź, proszę. Eddie, wild turkey z wodą mineral- ną, zgadza się? A dla mnie jeszcze jedną pińa coładę, pamiętam dobrze, prawda? To ma być wild turkey? k - Pamiętasz dobrze. Złapała się na tym, że robi wszystko, żeby na niego nie spoj- rzeć. Zmusiła swoje oczy do zwrócenia się w jego kierunku. Nie wygląda dobrze bez włosów, pomyślała. Wygląda, jakby się pod sie- _____________________________Chaga___________________ bie podszywał. Ma nowe ubranie, jedną z tych dwuczęściówek in- spirowanych indyjskimi fasonami, które są teraz w modzie. Nie jest mu w tym dobrze, ale chyba wygodnie. Straszna myśl, że ubranie kupiła mu kobieta, zmroziła jej serce. - Podoba mi się to, co zrobiłeś z włosami — powiedziała Gaby, żeby jakoś zacząć. Shepard przesunął ręką po głowie. - Wciąż nie mogę się przyzwyczaić. Podoba mi się to, co zro- biłaś ze swoimi. Gaby zaśmiała się nieco sztucznie i dotknęła krótkich, mięk- kich loków. - Znudził mi się wygląd w stylu ,Joni Mitchell śpiewa «Big Yel- lowTaxi»". - W krótkich jest ci dobrze - powiedział Shepard. - Przepra- szam za spóźnienie, pomyślałaś sobie na pewno, że już nie przyj- dę. Zatrzymało mnie niespodziewane zebranie. Wygląda na to, że panna Hilary zdecydowała się na spędzenie wakacji na plaży i chcieli nas uprzedzić, że mogą przyspieszyć datę startu. - Mogliby to zrobić? - Eddie Przystojniak przyniósł drinki. Shepard wziął rachunek na centrum lotów. - Osobiście nie uważam. Zmienili datę startu „Gene Rodden- berry'ego", czyli Misji 86, na dziewiątą trzydzieści jutro, ale zwa- żywszy na prędkość, z jaką porusza się tajfun, obawiam się, że mo- gą nie zdążyć nawet z tym. Prognozy mówią, że uderzy mniej więcej w odległości dwudziestu mil na południe od Canaveral około siódmej. Och, Shepard, ty już mówisz jak oni, pomyślała Gaby. - Nie byłeś rozpisany na ten lot - powiedziała, - To było total- ne zaskoczenie, kiedy się pojawiłeś w tym szeregu na konferencji prasowej. - Dla mnie to też było totalne zaskoczenie. - Shepard pocią- gnął większy łyk. Wiatr wzmagał się, unosił papierowe podstawki, potrząsał papierowymi lampionami. Wieje z Afryki, pomyślała Gaby. — Każdy specjalista z misji ma zastępcę. Przedwczoraj Carl Freyer złapał przez system klimatyzacyjny hotelu jakie goś tajemni- czego wirusa - i potrzebowali kogoś, kto specjalizuje się w nano- "s»»'«"»*>nie w oracy w terenie. Dali mi pięć dni na przygotowanie mięśni żołądka do warunków startu z du- żym przyspieszeniem. Cztery godziny dziennie na siłowni, reszta w treningowym aparacie przeciążeniowym, podwodne ćwiczenia z poruszania się w skafandrze, praca zespołowa. Ledwie chodzę, ta- ki jestem zesztywniały i obolały. -Jesteś oczywiście w korpusie ekspedycyjnym. - Nie w pierwszej grupie. Nie wśród tych, którzy wyjdą, zapu- kają do drzwi i zaczekają, czy ktoś odpowie. Idę z drugą falą: ze- społy Żółty i Zielony, już po utworzeniu przyczółka. - Nie potrafię sobie tego wyobrazić. -Ja też nie. Chłopak z równin na Ostatecznej Granicy. Prze- chadzka po Stalowej Górze. Cholernie się tego boję, Gaby. Ja też się cholernie boję, pomyślała Gaby, wsłuchując się w brzęczenie dzwonków i szmer głosów na wyższym tarasie. Wszystko, co chciałabym powiedzieć, co muszę powiedzieć, to, co ćwiczyłam przez cztery lata i dziewięć miesięcy, zmieniło się tu w płytką, nijaką, grzecznościową i uprzejmą rozmowę przy drin- kach. Boję się to powiedzieć, Shepard. Boję się, że moje słowa znowu cię zranią. - Skąd wiedziałaś, że jestem w Ramada? - spytał Shepard. - Dziennikarska przebiegłość. Nie, dziś będę mówić tylko prawdę. - Usiłowałam wślizgnąć się do apartamentu Ellen Prochnow. Chciałam jej pokazać dowody, że korporacje zbrojeniowe finansu- ją Ostateczną Granicę w zamian za miejsca w wahadłowcach i pra- wo pierwokupu. Nie udało mi się jej złapać, ale znalazłam pewien dość charakterystyczy podkoszulek z nadrukiem przedstawiają- cym członkinię zakonu żeńskiego pochłoniętą praktykami auto- erotycznymi. Shepard roześmiał się. Tu zaszła zmiana przez ostatnie lata. Był to głęboki, mądry śmiech dojrzałego człowieka. - Przy okazji, dzięki za wysłanie po mnie helikoptera - cią- gnęła Gaby. - Uratował mi tyłek. - Dobrze pamiętam dawną ripostę na to powiedzenie - od- powiedział Shepard. - Nie mogłem zostawić cię na wierzchołku Kenyatta Center z Chagą pełznącą ku tobie od dołu. - Nie miałam okazji ci podziękować. Kiedy dostałam się na lotnisko, ciebie już nie było. Więc mój tyłek dziękuje ci teraz. Shepard uniósł szklankę. - Przyjmuję podziękowania twojego tyłka. A tak właściwie, co robiłaś tam na górze? - Szukałam ciebie - powiedziała Gaby. Przyszłam ci powie- dzieć, że jest mi przykro, że postąpiłam niewłaściwie, źle, okrut- nie, że zraniłam cię, ponieważ sama czułam się skrzywdzona, że chciałam, żeby wszystko było tak jak wtedy, kiedy było dobrze, świetnie i nieprzyzwoicie. Nie powiedziała tego. Shepard zawahał się. Zmieni temat, pomyślała Gaby. Zmienił temat. -Jak było później, bardzo źle? - Tak. W końcu zrobiło się bardzo źle. Zabijanie, wszędzie za- bijanie. Zabijanie dla samego zabijania. Walili ze wszystkiego, co mieli, w Korytarz Simb, ale Czarne Simby zdołały utrzymać przej- ście przez dwa miesiące. Przeszło nim do Chagi pół miliona ludzi, zanim go zamknęli. Faraway — pamiętasz go? Ten wysoki Luo, któ- remu się wszystko kojarzyło? Został ze mną do samego końca. - Pamiętam go — odpowiedział Shepard. Miał wyraz twarzy człowieka porywanego przez wspomnienia w miejsca, do których nie chce wracać. - Kiedy zaczęli ostrzeliwać lotnisko, a ONZ wstrzymała loty dla uciekinierów i zrobiło się naprawdę groźnie, pomógł mi się wydostać. Udało nam się połączyć z wybrzeżem, zanim padła sieć, potem przewiózł mnie nocą przez tereny walk do miejsca, gdzie mógł wylądować samolot, żeby mnie zabrać. Pamiętasz Oksanę Tielianinę? - To była ta, powiedzmy, czarownica, szamanka, zgadza się? To była ta, która powiedziała, że potrafi posadzić samolot An72 w dowolnym miejscu, pomyślała Gaby, i rzeczywiście potra- fiła. Po nocy przedzierania się przez nieprzyjazny busz z groźbą nadziania się na kolejny uzbrojony patrol, nie wiedząc, co skończy się wcześniej: ludzie, których trzeba przekupić, czy krugerrandy, widok tego brzydkiego, pięknego odrzutowca lądującego w świe- tle poranka na bitej drodze i wzniecającego tuman kurzu - ten wi- dok był najwspanialszy pod słońcem. Do takiego lotu potrze*. ¦ czegoś więcej niż naturalne siły. Potrzeba też ^egoś więcej niż zwykła przyjaźń, żeby wyświadczyć komuś taką vsługę. - A co z Farawayem? - spytał Shepard. - Został. Widziała go w porannym świetle, jak stoi na masce 4x4, ma- chając ze wszystkich sił podczas startu „Dostoinsuwa". Uśmiechał się. Uśmiechał się do końca. - Wszystko u niego w porządku. Wiedzie mu się dobrze. Jest ważną personą, siłą napędową nowego narodu. Kiedy Wschod- nioafrykański Teleport pojawił się z powrotem w sieci - nazywają to Zieloną Siecią - skontaktował się ze mną. To coś nadaje się do przekazywania danych. Niektórzy dostają listy miłosne. Faraway przysyła mi pełne pożądliwości faksy. - Nie potrafię sobie wyobrazić, jak tam jest - powiedział She- pard. - Brzmi to dziwnie w ustach faceta, który widział więcej i był głębiej niż ktokolwiek inny. To dobre dla turystów: przyjemnie jest pozwiedzać, ale nie wyobrażam sobie, jak tam można żyć. - Mówią, że są tam setki, tysiące niezależnych, samowystar- czalnych społeczności na całym obszarze, który niegdyś był Biały- mi Górami. Jeśli nie możesz znaleźć tego, co jest ci potrzebne, tam gdzie jesteś, zbierasz grupę podobnie myślących przyjaciół, szukasz miejsca, które ci odpowiada, a to coś wyprodukuje dla cie- bie w pełni wyposażoną wioskę. Najmodniejsza ostatnio nazwa to Dziesięć Tysięcy Plemion. - Ale straciliśmy Nairobi. Tsavo, Amboseli, Marę. Kiliman- dżaro, Kirinyagę, Rift Valley. Wszystko to zniknęło. Tęsknię za tym. Nie jestem pewny, czy to, co dostaliśmy w zamian, jest wystar- czającą rekompensatą. Jak długo utrzyma się Mombasa? - Kilka lat. — I Kikambala z domkiem na plaży, na której bawi- li się twoi synowie, z rafą, na której pływali, gdzie było tak fanta- stycznie jak nigdy. Nie mówisz o tym, że Chaga coś zabiera. Mó- wisz o czasie, o zmianach. Mówisz o śmierci. Wiedziała, że jeśli tego nie powie teraz, słowa pozostaną na zawsze nie wypowiedzia- ne i wszystko dla niej przepadnie, zupełnie jak gdyby on wyrzucił jej liścik i wcale nie przyszedł do Starview Lodge. Położyła dłonie na blacie stołu. Drżały. - Shepard, tak mi przykro. Zraniłam cię. Byłam bezdenni^ głupia, njeczuła, samolubna, zdradziecka, szalona. Tamtej nocy popełniłam sto. najróżniejszych grzechów i wszystkie były śmier- telne. ,• ' - Wypatrzyłaś słabe miejsce i trafiłaś w nie. - Zawsze tak robię. To mój wrodzony talent. Sprawia, że do- brze gram w piłkę, ale utrudnia związki. Nic na to nie potrafię poradzić, prawdopodobnie nigdy nie zdołam tego powstrzymać, będę uderzać tam, gdzie boli najbardziej. Aleja nie robię tego z wyrachowaniem. Cholera, Shepard, to działa tylko w wypadku ludzi, których kocham. -Jak teraz? - Czy to boli? - Czy kiedykolwiek nie bolało? - Kiedykolwiek? - Przez cztery lata, dziewięć miesięcy i nie policzę dni. - O niech to - powiedziała Gaby McAslan. - Obawiam się, że zaraz się rozpłaczę i rozmaże mi się tusz do rzęs, i wszyscy będą wiedzieć. Czy ty naprawdę myślałeś o mnie przez cały ten czas, Shepard? Możesz mi nakłamać. Nie zależy mi, tylko postaraj się, żeby to zabrzmiało przekonująco. - Kto tu kłamie? - spytał Shepard. - Kłamczuch — szepnęła Gaby. — Czy przebaczysz mi? - Dawno ci przebaczyłem. - Więc czemu do cholery - powiedziała Gaby tak cicho, że ledwie ją było słychać we wzmagającym się wietrze - minęły czte- ry lata, dziewięć miesięcy i nie policzysz, ile dni, zanim mi powie- działeś? - Tysiące głupstw. Tysiące braków zaufania. Tysiące lęków. Mężczyźni to emocjonalni tchórze. - Ty się bałeś? Mnie? Nic nie odpowiedział. Właściwy komentarz, pomyślała. - To jest raczej słaba wymówka, Shepard. - A jaka jest twoja? - Nie wiedziałam, czy zechcesz ze mną rozmawiać, nie mó- wiąc już o tym, żeby mi przebaczyć. -Ja? Przebaczyć tobie? Ależ kiedy zobaczyłem cię wtedy, przez moment, w Nairobi, w Kenyatta... - Kiedy przyszłam cię szukać. - Dokładnie. Patrzyli na siebie nad stołem. Wiatr znad Afryki chwiał pło- mieniami świec w szklanych kloszach i poruszał bambusowymi ża- luzjami. - Czy pamiętasz, co się działo, gdy w starych kreskówkach z Tomem i Jerrym pies Spike zrobił coś głupiego? -Jego głowa zmieniała się w oślą i ryczał. - Dokładnie. - Hiii-ho, hiii-ho. - Zaraz się rozpłaczę - oznajmiła Gaby McAslan. W czasie gdy oni robili z siebie głupców, szmer na tarasie te- leskopowym narastał, podobnie jak w głównym barze, który powo- li się zapełniał, aż wszystkim, co było widać, stały się ludzkie plecy przyciśnięte do szyby. Nagle ktoś odkrył, że istnieje jeszcze prze- strzeń na zewnątrz, drzwi się rozsunęły i ludzie ze środka wylali się na taras. Rzucili się do barierek. Wyglądało na to, że spodziewają się jakiegoś wydarzenia. - „Robert A. Heinlein" ląduje wcześniej ze względu na taj- fun. - Shepard musiał podnieść głos. Gdy mówił, po drugiej stro- nie laguny zapłonęły mile świateł naprowadzających. Pentagramy i heksagramy mocy, sekcja po sekcji. Uciszyli się podglądacze ko- smosu. - Czy moglibyśmy odejść w jakieś spokojniejsze miejsce? - spytał Shepard. -Jeszcze ktoś skojarzy moją fryzurę i zechce ze mną porozmawiać o wszechświecie. - Możemy pójść do mojego pokoju - odpowiedziała Gaby. - Jest koło basenu. Nikt tam nie chodzi, to jest nieobserwacyjna strona hotelu. Nie musimy wchodzić do pokoju, wystarczy, że sią- dziemy nad basenem. Usiedli nad basenem z nogami w wodzie. Gaby wsłuchiwała się w stratosferyczny warkot poruszających się na krawędzi tajfunu samolotów pościgowych wypatrujących bojowymi radarami nadla- tującego wahadłowca. -Jesteś w stanie o tym myśleć? - spytała. Patrzyła na koła roz- chodzące się wokół jej lekko poruszających się kostek i przecina- jące się ze sobą. - Mówią, że to jest jak skrzydlaty autobus. - Który wyciąga cztery g i ma pięćset ton materiałów wybu- chowych przytroczone do ogona. -Jeśli miałabyś taką okazję, też byś poleciała. Bez wahania, powiedziała w duchu. - Aaron przyjeżdża na start - powiedział Shepard. - Ile on ma teraz lat? - spytała Gaby. Bil - Prawie szesnaście. Niesamowicie urósł przez te ponad czte- ry lata. Chce, żebym miał wrażenie, że świetnie sobie radzi, jest na luzie, potrafi to pokonać, ale czasem przesadza. Gdy jego ciało zostało mu odebrane, był w wieku, kiedy dzieci posługują się nim instynktownie, więc teraz próbuje sobie zrekompensować stratę, wyżywając się w sportach wózkowych: łucznictwie, koszykówce. Chciałby trenować do maratonu. Za bardzo się obciąża, to w koń- cu jeszcze dziecko. - Shepard upuścił pustą szklankę do basenu. Fale poniosły ją daleko na głęboką wodę. - Lekarze chcą spróbo- wać jakiejś operacji. Coś, co wynaleźli w Ekwadorze w związku z technologią symbów. Potrafią wplatać włókna neuronowe sym- bów w ludzkie zakończenia nerwowe. Jeśli to się uda, będzie znów mógł chodzić i biegać. Będzie taki jak dawniej. Sądzę, że on się boi powrotu do bycia zwykłym łucznikiem, zwykłym koszykarzem, zwykłym długodystansowcem. Czy to nie okropne, mówić tak o własnym synu? - Shepard... Nie wiem, co powiedzieć o Aaronie, o Fraserze. To jest po prostu... nie w porządku. To przede wszystkim. Nie w porządku: wykroczenie przeciwko naturze. To nie miało się tak potoczyć. Rodzice nie powinni żyć dłużej niż dzieci. Rodzice nie powinni ich grzebać, płakać po nich i usiłować przeżyć resztę ży- cia, myśląc każdego dnia, co powinny robić, gdzie być, co powin- ny osiągnąć, czego doświadczyć. - Dobiły mnie ubrania - powiedział Shepard. - Zaglądanie do szaf, zbieranie'wszystkich rzeczy, które nosił: koszul, spodni, podkoszulków, butów, bielizny. Nie potrafiłem na nie patrzeć, nie widząc w nich jego: on wybierał wszystkie te rzeczy, ponieważ po- dobał mu się kolor, wzór, fason, on to wszystko lubił nosić. Od- kładałem je i myślałem, że on już nie przebierze się nigdy w ten podkoszulek, nigdy nie włoży tych krótkich spodenek, nie dojdzie do wniosku, że dziś ma ochotę na tę czapkę. Rzeczy, z których nie będzie już miał pożytku. Oddałem wszystkie. Nie mogłem nawet znieść myśli, że mógłby je nosić po nim Aaron. Wiesz, Gaby, to jest jak podziemny ogień, który ploi •• wieków w ciemności i w jednym miejscu gaśnie, i myślisz, że już się całkiem wypalił, a on po prostu przenosi się v. inne miejsce. W Pensylwanii są ognie kopalniane, które płonęły pod ziemią przez lata, przez całe ludzkie żywoty. - Zazdroszczę ci tego ognia - powiedziała Gaby. - Napraw- dę. Słowo. Dostaję kopa od moich jajników za każdym razem, kie- dy słyszę ich imiona, Shepard. Wgapiam się w niemowlęta w wóz- kach. Zatrzymuję się przy stoiskach z dziecięcymi ubrankami w sklepach: smutna kobieta, która jest zbyt przerażona, żeby wziąć do ręki te śliczne czerwone śpioszki. Mój zegar biologiczny mówi: „pospiesz się, już czas". Zbliża się trzydziestka z hakiem. Zawsze za- zdrościłam ci dzieci, wiesz o tym, Shepard? Wydawało mi się, że je- stem zazdrosna o ich prawa do ciebie, teraz już wiem, że zazdro- ściłam faktu, że są dziećmi. Męczy mnie to, że nie mam nic na zewnątrz siebie, o co mogłabym się troszczyć. Wiatr wiał już całkiem mocno, podnosił ich ubrania, marsz- czył powierzchnię basenu w drobne fale, które pochłonęły szklan- kę po whisky, posyłając ją na dno po głębokiej stronie. - Chodź, popływaj ze mną, Gaby - powiedział Shepard. Głos miał zduszony pożądaniem. Wstał i zdjął garnitur w hinduskim stylu, w którym nie było mu do twarzy. Ciało miał równie pozba- wione włosów jak głowę. - Tak właśnie ćwiczymy nieważkość. Po- pływaj ze mną, Gaby. Uwielbiam patrzeć na kobiety w wodzie. Na pływające kobiety. Z niecierpliwością przyprawiającą o lekki zawrót głowy Gaby rozebrała się do majtek i wskoczyła za Shepardem do basenu. Cze- kał na nią na głębokiej wodzie, gdzie zatonęła szklanka po whisky. Popłynęła ku niemu, rozkoszując się dotykiem wody. Znaczy się, lubimy wilgotne kobiety, Shepard? Posuwała się ku niemu, dotyka- jąc dna w głębokiej wodzie. - Czy przez te lata byłeś z kimś innym, Shepard? Czy teraz z kimś jesteś? - Z nikim, z kim nie potrafiłbym zerwać. A ty? Wytłumaczenie się z Farawaya byłoby zbyt trudne, poza tym sama nie wyjaśniła sobie jeszcze związanych z nim uczuć. Przypo- minało to przełamywanie czegoś lub leczenie. Uzdrawianie. Sca- lanie. Tak samo - skłamała. Orbiter HORUS „Robert A. Heinlein" przeleciał z grzmotem nad Starview ^odge oraz nad mężczyzną i kobietą brodzącymi w głębokiej wodzie basenu. Opadł z hukiem na główny pas po drugiej stronie laguny. Gaby słyszała, jak podglądacze kosmosu za hotelem biją brawo i wiwatują. Przysunęła się bliżej Sheparda, wsunęła palce za pasek jego szortów. - Całe owłosienie? — spytała niewinnie. - Sprawdźmy to - odpowiedział. Gaby krzyczała z radości. Wiatr wył i łomotał wśród licznych okapów Starview Lodge, a woda w basenie roztańczyła się od kro- pelek deszczu. 65 Aaron przyjechał z Minneapolis drugiego dnia tajfunu. Zdą- żył na godzinę przed zamknięciem lotniska. Gaby z trudem rozpo- znała tego szczupłego, dobrze zbudowanego szesnastolatka na wózku. Pamiętał ją. Sprawiał wrażenie ucieszonego jej widokiem. Jego wspomnienia z nią związane były dobre: z radością dzielił się nimi z Gaby, kiedy wiozła go wynajętym samochodem w strugach ulewnego deszczu do Ramady, gdzie Shepard zarezerwował dla niego pokój. Zastanawiała się, jak przyjmie wiadomość, że ona też wprowadza się do Ramady. Wizyta tajfunu Hilary na wybrzeżu pozostanie długo w pa- mięci. Wpadł od południa, przeniósł się na północ, przez dzień albo dwa rozważał powrót nad morze, a potem zdecydował się, że jednak woli południe i tam wrócił. Pozostawił za sobą śmietnisko flaków wyprutych z parkingów dla karawan, kikuty palm, powalo- ne tablice ogłoszeniowe, pozbawione dachów kościoły zielono- świątkowców, odarte z markiz stacje benzynowe, skrócone linie wysokiego napięcia, podziurawione falochrony, potopione statki wycieczkowe, zbombardowane przystanie i wyrzucone na parkin- gi przed supersamami trzydziestostopowe jachty. Przez pięć dni zrzucił na wyschnięte wybrzeże trzymiesięczny ładunek deszczu. Gaby McAslan nigdy już nie potrafiła spojrzeć na ozdobną słomkę bez ukłucia lęku przed mocą kryjącą się w ośmiu calach ja- skrawego plastiku. Tak jak się modliła, tajfun wywrócił program startowy HORUS-ów do góry nogami. Kiedy prędkość wiatru spadła poni- żej czterdziestki, przygodny SSTO wspiął się ku szarym chmurom, oklaskiwany przez kosmomaniaków w nieprzemakalnych kurt- kach i plastikowych pelerynach. Hotele UNECTA zapełniły się dziennikarzami zapijającymi tajfun i wygolonymi Ostatecznymi Granicznikami smęcącymi po korytarzach w swoich białych blu- zach UNECTA Space, niczym na konwencie marudnych buddy- stów. Gaby spędziła w łóżku z Shepardem tyle czasu, ile się dało. Kiedy nie mogła tam być, zabierała Aarona, żeby pooglądać ra- kiety w deszczu albo przejrzeć poprzednie starty z Rodrigo i Face- tem, albo poprzyglądać się postaciom poruszającym się w niepo- ręcznych białych skafandrach głęboko w treningowym zbiorniku wodnym lub manewrującym w Wirtualnej Rzeczywistości jak star- cy ćwiczący tai-chi. - Szybko, Gab, zaraź mnie czymś paskudnym, byle nie śmier- telnym - powiedział Shepard, gdy prezenterka telewizyjna oznaj- miła, że wiejący z południa tajfun Hilary słabnie, prędkość wia- tru spada, a cały układ najprawdopodobniej zaniknie gdzieś nad Bermudami. - Miałeś rację co do Aarona - powiedziała Gaby, owijając się w prześcieradło Sheparda. - On za bardzo się stara. - Zauważyłaś to - odrzekł Shepard z łazienki. Od stóp do głów oblepiony był kremem depilacyjnym UNECTA Space. Żółta- we światło burzowe przeświecało przez dziury w pędzących oło- wianych chmurach. - Tak, gdy wychodzimy razem. Wszystko musi być w nadmia- rze. Nic na spokojnie, naturalnie. Wiesz, Shepard, nie sądzę, żeby on to robił ze względu na siebie. On to robi dla ciebie. - Co masz na myśli? - zapytał, przekrzykując prysznic. - Pamiętasz, jak byliśmy w Mara? Powiedziałeś wtedy, że Fra- ser należy do tych, którzy zdobywają i łamią serca i wszystko samo do nich przychodzi, podczas gdy Aaron będzie musiał ciężko za- pracować na wszystko, co zapragnie osiągnąć, ale za to świat po- zna jego imię. - Masz dobrą pamięć. - Myślę, że dorastanie do tych oczekiwań jest najważniejszą sprawą w jego życiu. Wszystko, co robi, ma na celu pokazanie ci, że czuje wagę faktu, że on żyje, a Fraser nie — że może być nie tyl- ko Aaronem, ale także Fraserem. Shepard wyszedł z łazienki. Wyglądał jeszcze bardziej obco niż wcześniej: nagi, gładki, mokry. - Och, nie, Gaby. - To jest krzywda, którą wyrządzamy nieświadomie, Shepard. Potrząsnął głową i zaczął podciągać się na uchwycie prysznica. Prezenter w wiadomościach telewizyjnych oznajmił, że nowa pozycja Roju - piętnaście tysięcy mil za WGO - i jego bierność zostały potwierdzone. CDWNOO: sto dwadzieścia dwie godziny dwadzieścia siedem minut. Tego wieczora zjedli w Starview Lodge, ponieważ jedzenie tam było świetne i niedrogie, poza tym nie istniało lepsze miej- sce, żeby oglądać zejście z orbity „Ursuli K. Le Guin". Kosmoma- niacy mieli miękkie serca i odstąpili Aaronowi miejsce tuż przy barierce. Kiedy patrzyli na zapalające się kolejno światła lądowa- nia, Shepard powiedział: - Przykro mi z powodu tego, co działo się w Jednostce Dwu- nastej, Gaby. Starałem się, jak mogłem. - Wiem. T. P. powiedział mi, że to od ciebie był przeciek do doktora Dana. Nie musiałeś jednak przeze mnie rezygnować ze stanowiska. Przeraziło mnie to, Shepard, dlatego byłam taka osza- lała tamtej nocy. Po raz pierwszy czułam się całkowicie bezbronna. Nie mogłam zrobić nic, żeby ich powstrzymać. Nie zniknęłam z własnej woli. Zostałam unicestwiona. Stałam się nie-osobą. Ni- czym. To było tak, jakbym umarła, Shepard. Publiczność zaczęła wiwatować, gdy na jasnożóltym, czystym po burzy wieczornym niebie pojawił się czarny trójkąt wahadłowca. Wiedziała, że to ostatni wieczór. O północy wezwali Sheparda na badania przed lotem, na testy i odprawę. Gaby i Aaron poże- gnali go w holu hotelowym. Koordynator misji zaczął się wkurzać, ponieważ trwało to dość długo. - Uważaj na Aarona. - On sam potrafi na siebie uważać. - Nigdy o to nie pytałem, ale dokąd się udiljesz po Orbito- waniu? - Z powrotem do Tanzanii. T. P. Costello przekonał UNECTA, żeby zabrali mnie na jeden z tych waszych dalekich pa- troli. Pojadę zobaczyć Dziesięć Tvsięcy Plemion, spotkać się z ludźmi przyszłości, pokazać ich tw ..te w telewizji. - Skontaktuję się z tobą po pow ocie. - Kiedy wracasz? Shepard wzruszył ramionami. - Zapytaj Ewolucjan. Ale jak już wrócę, naprawdę chciałbym pojechać z tobą do Irlandii, zobaczyć miejsca, o których opowia- dałaś: Wartownię, Przylądek, poznać twoją rodzinę. —Jedź z Bogiem, łyżwiarzu. - Będę pisał. - Ha, ha. - Zobaczysz. Drzwiczki mikrobusu zatrzasnęły się. Gaby i Aaron jedli, pili i rozmawiali w hotelowym barze, do- póki nie zobaczyli, że świt rozjaśnia niebo za szklaną ścianą. Nie było heinekena, ale Gaby uważała, że miller dobrze zrobi Aarono- wi. To był właściwy rodzaj napitku dla chłopca, którego ojciec wy- ruszył właśnie na spotkanie z obcym tworem. Niedługo przed świ- tem doszli do wniosku, że pomiędzy synami i kochankami wszystko może się nieźle układać. Rano Shepard połączył się z nimi przez wideofon z Białego Pokoju. Oboje uznali, że wygląda na zmartwiałego z przerażenia. Nie powtarzali słów pożegnania z poprzedniego wieczoru. Poże- gnania nie wychodziły dobrze przez wideofon, a poza wszystkim czuli się tak, jakby on już opuścił planetę. Shepard załatwił im bezpłatne wejście na najlepszy taras wido- kowy w obrębie centrum lotów. Gaby musiała stoczyć bój z urzęd- nikiem NASA, żeby pozwolił Aaronowi wjechać wózkiem, i zastra- szyła go do tego stopnia, że dostali miejsca koło loży prezydenckiej, którą dziś zajmowała Ellen Prochnow. Gaby zauwa- żyła to, zwróciła również uwagę na eleganckie lornetki NASA, któ- re wszyscy dostali. Zastanawiała się, czy Agencja liczy na zwrot wszystkich. Był to dobry dzień na start, ciepły i pogodny. Za trenem pan- ny Hilary przywykło się wysokie ciśnienie. Na trawie koło pasa startowego widać było jeszcze trochę kałuż, ale główny pas został w nocy osuszony przez specjalne pojazdy. Znad betonu unosiła się mgiełka upału. HORUS wyglądał jak ciemny cień drapieżnika, równie nieprawdopodobnic-wydłużony jak polujący owad poru- szający się w gorącym rozea, ,-inym powietrzu. Wysunął się z wiel- kiego hangaru, przetoczył si przez pasy aż do głównego z nich, gdzie zakręcił. Gdy wielki ekran z zegarem do odliczania pokazywał czas mi- nus sześćdziesiąt sekund, transporter odczepił się i niczym lękają- cy się światła chrabąszcz popędził ku swemu pancernemu bun- krowi. Na wielkim ekranie migały liczby. Wszyscy powstrzymywali się od odliczania na głos ostatnich pięciu sekund. To nie Nowy Rok. Zegar pokazał zero. Z miejsca półtorej mili dalej na pasie nie nadeszła żadna od- powiedź. Wtedy Gaby krzyknęła, bo wydało jej się, że wahadłowiec wy- buchnął kulą dymu i ognia. Potem zobaczyła czarny kształt wyska- kujący ku niej spośród płomieni. Rozwiały się złudzenia wywołane drgającym w upale powietrzem. To było wielkie. To było szybkie. Jechało na ognistym ogonie i zmierzało prosto na nią. Serce Ga- by zatrzymało się na moment, gdy rakieta nośna przemknęła tuż przed trybunami i znienacka, w całkiem niemożliwy i magiczny sposób uniosła się w powietrze. Huk był głośniejszy niż wszystko, co dotychczas zdarzyło się jej słyszeć. Mogłaby wrzeszczeć ze wszystkich sił i nikt by nie usłyszał. Wrzeszczała. Patrzyła, jak rakieta wznosi się ze straszliwym rykiem, jak wspina się wciąż wyżej i wyżej piękną krzywą asymptotyczną, a orbiter HORUS trzyma się jej ogona niczym podniecone dziec- ko. Południowy wiatr rozwiewał dym, ale statek kosmiczny piął się ponad sztucznym półwyspem pasa startowego, ponad wodami przypływu wraz z brodźcami, mewami i wielkimi krabami, ponad kosmomaniakami i rakietowymi fetyszystami na parkingu, nad wy- cieczkowiczami w łódkach, nad zieloną wodą Golfsztromu. Wciąż się wspinał. Nic nie mogło go teraz zatrzymać. — Dziesięć mil drogi, pięćdziesiąt tysięcy stóp - powiedział gruby brodacz w brzydkim kapeluszu i podkoszulku z napisem 2010: Fort Lauderdale. — Odrzucenie rakiety nośnej za dwanaście minut - powie- dział drugi gruby brodacz w równie brzydkim kapeluszu i podko- szulku ze staroświeckim wahadłowcem. Na trybunach dla VIP-ów ludzie, którzy już wcześniej ogląda- li starty, rozchodzili się do swoich apartamentów hotelowych, ale twarz Gaby McAslan była wciąż zwrócona ku niebu. Śledziła lśnią- cy punkcik ognia rakiety, dopóki nie rozpłynął się wśród błękitu nieba. - A niech to diabli! - krzyknęła do Aarona. - Niech to wszy- scy cholerni diabli! Czy to nie był najwspanialszy widok, jaki kiedy- kolwiek oglądałeś? - Czy ty płaczesz? - spytał Aaron. - Oczywiście, że płaczę - odpowiedziała Gaby. Po czym zoba- czyła, że Ellen Prochnow wraz ze swym otoczeniem zmierza ku wyjściu z loży prezydenckiej. Grzebiąc w torebce, Gaby pomknęła wśród ławek, usiłując przeskoczyć przez niską barierkę. - Proszę pani! Hej! Przepraszam! Pani Prochnow! Czy mo- głaby mi pani poświęcić ułamek sekundy? Drzewo, na którym narodził się człowiek 66 Cześć, Gab. Mówiłem ci, że będę pisał. Przepraszam za moją zapuchniętą twarz - będziesz ją czę- sto oglądać, nie ma specjalnie na co patrzeć w tym małym konfe- sjonale, który nazywa się Przestrzenią Komunikacji Osobistej - to nieważkość w pełnej krasie. Każdy zaczyna wyglądać jak czarny charakter z filmów z Jamesem Bondem. Trzystu Ernstów Stavro Blofeldów rozbija się po szalonej stacji kosmicznej osiemset mil nad ziemią. To jest kosmos, dzień pierwszy. Zmienię nieco kąt kamery, o tak, widzisz? Matka Ziemia, tam nad nami. Wygląda na to, że wybrałem takie zorientowanie. Większość pozostałych ustawia się na odwrót: stopami w kierunku Ziemi. Prawdopodobnie dorobię się zawrotów głowy i jeszcze większych nudności, niż już mam: wszystko, co jesz, utyka na dole przełyku i nie chce się ruszyć. Po- za tym wszyscy tu są metryczni, a to ziarenko na dole to wciąż jar- dy i mile. Usiłuję się dostosować, ale po prostu nie potrafię po- czuć mili. Widzisz? Właśnie przepływa nad nami Baja California. To za- wsze jest Baja California, prawda? Mógłbym całymi dniami przy- glądać się obracającej się nade mną planecie, dlatego właśnie ograniczają pobyt tutaj do dziesięciu minut dziennie. To jest naj- ważniejsza rozrywka - oglądanie Ziemi. Mają tu w pełni wyposażo- ne kontemplarium gaistyczne w laboratorium wodnym numer Chaga dwa. Unosisz się w pozycji lotosu, słuchasz pieśni wielorybów i przyglądasz się obracającej się przed tobą naszej wielkiej zielonej matce. Grupa śpiewająca Jodo Tendai łączy to z lekcjami jogi w nieważkości. Obiecywałem sobie przed podróżą, że nie stanę się jednym z tych astronautów-mistyków, którzy uwolniwszy się od opakowania atmosfery i grawitacji, odnajdują objawienia religij- ne, ale tu bardzo łatwo popaść w stan odłączenia od ziemskich spraw rodem z zen. Nigdy nie udało mi się jednak zrobić lotosu. Coś nie jest w porządku z moim lewym goleniem. To, co kiedyś mi mówiłaś o komputerach dokonujących re- zerwacji miejsc w samolotach, sprawdza się podwójnie w odniesie- niu do wahadłowców. Posadzili mnie obok ketologa - Bóg jeden raczy wiedzieć, po co im przy WGO specjalista od wielorybów, po- dejrzewam, że chcą się zabezpieczyć na wszelki wypadek - który bał się jeszcze bardziej niż ja, ale za żadne skarby nie dałby tego po sobie poznać. Gadał przez cały czas odprawy przed lotem o mutacjach pojawiających się wśród wielorybów, które odpowie- działy na wezwanie Foa Mulaku, i że jest to wyraźny dowód na to, że walenie są co najmniej równie inteligentne i godne inwestycji jak ludzie. Kiedy odpalili już silniki, nakrył głowę rękami i wrzesz- czał przez cały czas aż do odłączenia rakiety nośnej. Powiedział do mnie, przytaczam dokładnie: „No, to była większa frajda niż Czarodziejska Góra". Nie sądzę, żeby miał na myśli powieść To- masza Manna. Jak jest naprawdę, wersja Sheparda. Wrażenie jest takie, jak- by przywiązali cię do pozbawionego okien walca, który nagle przy- spiesza i nie zatrzymuje się, a wszystko to, czego uczyli cię na te- mat dozowania oddechu, niedopuszczenia do zmiażdżenia płuc, napinania mięśni brzucha, zaciskania zwiera, y, wylatuje ci i a- tychmiast z głowy, ponieważ nie jesteś w stania stwierdzić, w któ. ą stronę się poruszasz, nie masz zielonego pojęcia, co w ogóle się dzieje, i tak bardzo chciałbyś, żeby to-*,, * wreszcie skończyło, jak nigdy niczego w życiu nie pragnąłeś,' .e zarazem wcale nie chcesz, żeby to się skończyło, bo coś, co za chwilę nastąpi, może okazać się jeszcze gorsze. Upływa i :zność, zanim odłączy się rakieta nośna, a uczucie jest tal koy w superszybkiej windzie oderwa- ła się podłoga, por t uc cię uczepionego ścian. Przyspiesze- •¦ri-a i r7iiiesz sie tak, jakby na klatce piersio- wej siedział ci już tylko obrońca liniowy, a nie zapaśnik sumo, ale to jest jeszcze gorsze, bo masz wrażenie, że zabrakło mocy, że prędkość nie jest wystarczająca, że w każdej chwili ten zaciemnio- ny skrzydlaty autobus spadnie z nieba. I to właśnie się dzieje. Podręczniki dla pilotów HORUS-ów nie znają terminu zmiejszanie dopływu paliwa. Tu daje się pełne- go kopa aż do spalenia ostatniej kropli paliwa w zbiorniku, a po- tem przechodzi się na szybowanie. Na orbicie satelity ziemskiego HORUS z ilomaś tam g wpadasz w nieważkość. Wszyscy wrzesz- czeli. Wszyscy mieliśmy wrażenie, że silniki się zepsuły i spadniemy na ziemię. Spalimy się. Rozwalimy. Wielu rzygało. Niektórzy po- srali się z przerażenia, gdy tylko „Clarkie" wystartował. Siedzisz przypięty do fotela i usiłujesz uchylać się przed latającymi kulami rzygowin, cuchnie jak w szambie, a pilot mówi ci, że „Arthur C. Clarke" wszedł na orbitę okołoziemską i przeniósł się na trajekto- rię przejściową, która doprowadzi go do stacji kosmicznej Unity za czterdzieści dziewięć minut. Podobno droga powrotna jest jeszcze gorsza. Przede wszystkim przychodzi ci na myśl, że ilekolwiek miliar- dów kosztuje każda taka zabawka, budżet nie załamałby się, gdyby zamontowali kilka okien. Muszę spadać. Następny już czeka na wideospowiedź. Ko- cham cię, Gaby. Tęsknię za tobą i Aaronem, jak nie wiem co, a to dopiero dziewiętnaście godzin. Czuję straszliwą pokusę, żeby do- tknąć ekranu i poprosić cię, żebyś dotknęła go w odpowiedzi, róż- ne takie żałośnie łzawe rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy. Jutro po\fiem więcej. Pa pa. v,, Kosmos, dzień dferugi. Tu Ernst Stavro Biofcld. Ta piękna spirala cńn,i»K,nad moim lewym ramieniem to taj- fun Hilary przemykający nad. tlantykiem mniej więcej w kierunku Irlandii. Przybiera szybko na sile, tak mówią nasi meteorolodzy: po^ winien spuścić nieco deszczu i zen «6, arę dachów na południo- wym zachodzie. Ty jesteś z północnego ¦ kodu, prawda? Przekonuję się, że w kosmosie jeą m xbozie. Nie wysy- piasz się, nie dojadasz, nie myjesz się, c.. jsz ii| zmęczony, za- _____________________________Chaga_______________________ puchnięty i przez cały czas zastanawiasz się, co u diabla tu robisz. Kokon, w którym każą ci spać, jest dość wygodny - mam w nim dziwne, przedziwne sny, Gaby, nie przypuszczałem, że coś takie- go we mnie siedzi - i byłby całkiem przytulny dla dwóch osób, tyle tylko że w minutę po tym, jak z niego wypełzniesz, włazi tam ktoś inny. Jest tu takie przeludnienie, że śpiwory nigdy nie mają szansy ostygnąć. Trzy zmiany po osiem godzin w worku. Mam na- dzieję, że kobieta, którą zmieniam, nie ma jakichś paskudnych nawyków, które pozostawiłyby mi pamiątkę. Podobnie mam na- dzieję, że nie odsprzedam nic takiego facetowi, który przycho- dzi po mnie. Okropne jest to, że w nieważkości wszystko wygląda tak głup- kowato. Jedzenie, spanie, rozmowy, ćwiczenia z idiotycznymi gu- mami, ale na Unity głupota pleni się wszędzie. Intymność jest po- żądanym towarem, a prywatność niewygodnym zboczeniem. Idziesz do łazienki i nie tylko słyszysz wszystkie westchnienia i po- jękiwania, ale także każdy ma swoją osobistą kolorową uprząż do ciągnięcia druta, jak my faceci to nazywamy, i nie daj Boże, gdybyś użył cudzej. To znacznie gorsze niż użycie cudzej szczoteczki do zębów. Ponoć nie obyło się bez solidnych awantur. Masz wszystko i wszystkich bez przerwy przed oczami. Dziwię się, że kilka par oczu jeszcze nie zostało wydrapane. Jest na przykład facet, który siedzi tu miesiąc dłużej niż ja, chłopak z Czerwonej Ekipy. Ma ze sobą płytę Grateful Dead, któ- rą przy każdej okazji puszcza na pełny regulator. Zdobywa wyznaw- ców Jedynej Prawdziwej Muzyki, jak twierdzi. Wsadziłbym mu Je- dyną Prawdziwą Muzykę w dupę, jeśli tylko nadarzyłaby się okazja. Muszę niestety czekać w kolejce, bo jest około pięćdziesięciu osób, które marzą o tym, żeby bez pytania wyrzucić go przez śluzę po- wietrzną, a jeśli nie uda się jego samego, to przynajmniej płytę. W kosmosie nikt nie ma ochoty słuchać Deadsów. Najlepiej radzą sobie Japończycy. Podejrzewam, że przez ca- łe życie przebywają w takiej bliskości innych, że chcieliby sobie skoczyć do oczu, ale nie pozwala na to etykieta. Najdziwniejsze w Unity jest to, że ma wnętrze, ale nie ma ze- wnętrza. Przechodząc przez śluzę z HORUS-a, nie widzisz nic: po prostu wielka rura po maleńkiej rurze po średniej rurze. Równie - ™~nri;w;mv hvć na dnie morza czy w środku Ziemi, jak na wysokości ośmiuset mil w przestrzeni kosmicznej. Tego miejsca nie da się objąć wzrokiem: znacznie lepiej, bardziej imponująco wygląda to w telewizji. Połtoramilowy gąszcz żebrowan, baterii sło- necznych, zbiorników paliwa, modułów mieszkalnych. Od środka wygląda to jak dziwny wysięgnik, słoneczna maszyneria albo cen- tralny element jakiejś linii produkcyjnej oglądany przez maleń- kie okienko. Bardzo łatwo jest się tu zgubić: przejścia zdają się po- ruszać i łączyć ze sobą, gdy odwrócisz wzrok. Jest w tym nieco prawdy. Za każdym razem, gdy się budzisz po swojej zmianie, oka- zuje się, że inżynierowie dołączyli nowy moduł albo otworzyli przejście do komory ciśnieniowej, o której istnieniu nawet nie wiedziałeś. Czy to nie ironia, że trzeba było WGO, żeby badania kosmiczne ruszyły na nowo? Ta stacja, wahadłowce HORUS, Sta- lowa Góra, holowniki orbitalne — wszystko to piętnaście lat temu byłoby obciążeniem budżetu nie do pomyślenia. Teraz możemy już lecieć na Marsa, jeśli nie ma ciekawszych miejsc. WGO poda- rował nam powód do lotów kosmicznych i zarazem odbiera go nam. Na zewnątrz ktoś uprzejmie pochrząkuje. Jeszcze ostatnie wrażenie, które prawdę mówiąc, było pierwsze. Co najbardziej uderza cię po przylocie na Unity? Smród gazów. Trzysta osób stło- czonych na powierzchni przewidzianej dla najwyżej stu siedem- dziesięciu pięciu, przepracowane systemy wentylacyjne i całe to wysokobiałkowe, wysokowęglowodanowe jedzenie. Ktoś puszcza bąka średnio co sekundę. Nie uwierzysz, ale w Roślinach Wod- nych mają konkurs puszczania gazów. Gazy, sranie i sikanie. Tego nie pokazują w telewizji. Jutro powiem więcej. Kocham cię. To znowu ja, Gaby. Tu Unity. Dzień trzeci. Wróciłem właśnie z oglądania WGO w Sensorium. Najnowsze dane z Hubble'a i z naszego własnego małego obserwatorium. Teleskopy orbitalne osiągają taką dokładność, że widzisz cień „Gai" unoszącej się nad jasnym końcem jak pchła na Mt. Rushmo- re. Pokazują ci, że to coś jest naprawdę wielką matką. Na ze- wnętrznej powłoce oglądamy góry, widzimy, że cienie wydłużają się i kurczą, gdy obiekt obraca się za Słońcem. Największe wraże- nie robią kolory. Jowisz wypada blado przy tym czymś. To jest ja- sne jak puszka piwa wyrzucona w kosmos. Nie boję się tego. To nie wyśle na Ziemię oddziałów aniołów zagłady, nie otworzy puszki z chorobami, nie rozwali planety w gruz. To przybyło dla nas. Dla ludzkości. A kiedy ten prezent od potęg niebieskich przybliża się, my czepiamy się ścian naszego małego kokonu: nagie małpy wykłócające się o Grateful Dead, 0 to, kto z kim, kiedy, gdzie i w jakiej pozycji, o to, kto używa czy- jej rury do sikania. Uważam, że to jest niezwykle pocieszające. Ewolucjanie przebyli osiemset lat świetlnych, żeby dowiedzieć się, czym jest ironia. Nam, Amerykanom, zajęło to tylko dwa i pół stu- lecia. Istnieje tu chytry system kastowy. Opiera się na długości two- jego zarostu. Im gładszą masz czachę, tym niżej stoisz w kolejno- ści dziobania. Na samym szczycie drabiny znajdują się Szwedzi, którzy mają wszędzie trzy- albo i czterotygodniowy. To jest potwor- ne: ja sam łapię się na tym, że zachowuję się jak stary wilk morski, który spogląda pogardliwie i daje nic nie pomagające rady dziewi- com z Julesa Verne'a" i ESAHOTOL, które zadokowały wczoraj, a dla siebie zatrzymuje istotne i pomocne informacje. Skończy się to falą. Mam nadzieję, że do tego czasu nie będzie mnie tutaj. In- stynkt stadny i więzi grupowe stanowią strategię przeżycia w tak ekstremalnych warunkach jak te. Na stacjach kosmicznych i w wię- zieniach. Nawet w grupie wybór jest prosty, albo się dostosujesz, albo wylatujesz. Wyczuwam impulsy niechęci ze strony Zielonego Zespołu, ponieważ odmawiam przyjęcia tej samej orientacji prze- strzennej w ćwiczeniach grupowych. Moja „góra" jest ich „dołem" 1 na odwrót. Policja Umysłowa Unity. To się na nich odbije i to mnie naprawdę smuci. Te układy stanowią p<" uóry przenosi. Przeprowa- dzają nas. Zespoły Żółty i Zielony już wędrujr na Stalową Górę. My ruszamy jutro o 20:30 w dwóch pojemnikachu I ,ifw drugim. Jutro mogę nie mieć czasu, żeby się do ciebie odezw sf..Przed lotem CHAGA jest sporo przygotowań - spędzasz piętnaście godzin upakowany w poduszkę powietrzną, toteż uważają, że wcześniej dobrze jest cię wymęczyć. Możliwe więc, że następnym razem odezwę się już ze Stalowej Góry. Aha, wykorzystuję twoje nazwisko do pozbywania się niepożą- danych awansów - miałem kilka okazji, a przy tym nieważkość i mnóstwo wolnego czasu na eksperymenty, a co? - i wydaje się, że opinie co do tego, czy byłaś aniołem, czy szatanem w sprawie El- len Prochnow, są podzielone. Paranoja rozwija się tu w zastrasza- jącym tempie, nikt nie wierzy jej zaprzeczeniom, ale równocze- śnie nikt nie ma ochoty sprawdzać, czy bliźni jest z 666 albo z zakładów lotniczych McDonnel Douglas. Żyjemy więc w nieusta- jącej nieufności. Nie martw się, nie zamierzam przyjmować żad- nych propozycji. Cholera. Nieźle przekroczyłem czas. Kocham cię. Pa. Cześć Gaby. Jest dzień piąty, a to już Stalowa Góra. Kolejne białe plastikowe pomieszczenie z wypełnionym gwiaz- dami prostokącikiem nad lewym ramieniem. Podróże kosmiczne strasznie rozczarowują. Przechodzisz z jednej białej plastikowej tuby do następnej, gdzie trochę tobą rzuca i trzęsie, a następnie po rozpaczliwie długiej chwili zabierają cię z tej tuby i pakują do następnej, dokładnie takiej samej. Kompletny brak poczucia prze- mieszczania się z miejsca w miejsce. Dzięki Bogu dają ci wcześniej wycisk. Skafandry drugiego sortu jak z supermarketów Kmart*, poduszki powietrzne. Utrzymają cię przy życiu w wypadku, gdyby pojemnik się rozhermetyzował albo odłączył od holownika, a jeśli się podrą i wylecisz w kosmos, nadadzą sygnał alarmowy, tak że teoretycznie ktoś może się zjawić, żeby cię pozbierać. Tyle tylko że to, co można znaleźć po kilku dniach T nadmuchiwanej mumii dryfującej w przestrzeni kosmicznej, nadaje się jedynie dla psy- chiatry. A jeśli umrzesz w kosmosie, to co się z tobą dzieje? Różne takie paskudne myśli przychodzą mi do głowy i nie chcą się stam- tąd ulotnić. *Sieć tanich supermarketów w Stanach Zjednoczonych, przeznaczona głównie ~~ „™,„-Vi nfemiara towary nie najlepszej jakości (przyp. tłum.)- To okropne, że pierwszą rzeczą, jaką zauważasz na Stalowej Górze po przylocie z Unity, jest smród. Dwanaście modułów mieszkalnych, mila baterii słonecznych, trochę urządzeń, wysię- gniki, wszystko w połowie drogi na Księżyc. Ziemia wydaje się przerażająco mała i daleka. Wygląda teraz jak planeta, a to nie jest kojący widok. Księżyc za to jest przerażająco wielki i bliski. I też wygląda jak planeta. A największy, najbliższy i najbardziej przerażający jest WGO. Wygląda jak pieprzony koniec świata. WGO przede mną, Chaga pode mną. Widzę stąd Afrykę. Większość regionów równikowych pokrywają chmury, widzę trasę monsunu: ciągnie się od Madagaskaru przez Ocean Indyjski aż za horyzont. Pomiędzy chmurami dostrzegam zarysy Chagi roz- rzuconej po kontynencie: koła, grona, wszystkie zlewające się ra- zem. Widzę cię, Gaby. Jak się czujesz na dole w Tanzanii? Ja na gó- rze, w bąblu powietrza, smrodu i plastiku, czuję się stary, słaby i przerażony. Główny kadłub znowu się trzęsie. Zapewne holownik odpala silniki. Stalowa Góra przenosi się na orbitę stacjonarną dziesięć mil nad jasnym końcem Wielkiego Głupiego Obiektu. Z tej odle- głości będzie się wydawał większy niż Ziemia z Unity. Będę musiał dostosować swoją orientację przestrzenną do orbitowania: uno- szenie się czy też szybowanie nad trzymilowym walcem powinno być do zniesienia. Nie do pomyślenia jest, żeby wisiał nad tobą jak młot Boga. Jest jeszcze coś, co nas łączy, Gaby, poza tym, że oboje ogląda- my Afrykę. Tu, na górze, są Odmieńcy: wszystkie te czwororęczne adaptacje do nieważkości. Są niesamowici; czuję się przy nich jak cegła w akwarium. Czy tak ma wyglądać przyszłość? To też jest przerażające. Jest ich tu czterech; trzech pochodzi z Ameryki Po- łudniowej, ale czwarty to chłopak, którego znalazłaś w Jednostce Dwunastej -Jurna. Wied.ziałem o nim, Gaby. Wiedziałem o nich wszystkich: o Peterze Wei.herze, o kobiecie zwanej Moon. Okła- małem cię. Przykro mi, ale nie miałem innego wyjścia. A ty miałaś rację - zabawne, jak dobrze się pamięta każde słowo, każdy mo- ment najgorszych dni życia - dałem ci ten dziennik, żeby zacią- gnąć cię do łóżka. Żałowałem tego już w następnej chwili, bo wie- działem, że będziesz starała się rozwiązać zagadkę brakujących kartek. Musiało minąć sporo czasu - lata od twojego wyjazdu z Ke- nii - zanim uświadomiłem sobie, że zrobiłem właściwą rzecz z nie- właściwych pobudek. Dziennik doprowadził cię do ujawnienia prawdy o Jednostce Dwunastej, do wyciągnięcia na światło dzien- ne wszystkich jej paranoidalnych tajemnic, które pragnąłem zli- kwidować, ale nie potrafiłem. Możesz powiedzieć, że trochę za późno na usprawiedliwianie się. Przepraszam, że wpadłem tu w nieco melancholijny nastrój; wszyscy jesteśmy przygnębieni, podenerwowani, pełni napięcia i niecierpliwości. Szesnaście godzin dzieli WGO od orbitowania, a my siedzimy w blaszanej puszce daleko nad Ziemią i uświada- miamy sobie, jak beznadziejnie źle jesteśmy przygotowani. Czuję odległość od domu. Tęsknię za przyciąganiem. Tęsknię za wodą. Tęsknię za powietrzem i wiatrem. Tęsknię za tobą. Tęsknię za Aaronem. Nie jestem pewny, czy WGO jest w stanie zrekompenso- wać całą tę tęskotę, ale gdy następnym razem będę do ciebie mó- wił, on już tu będzie. Dzień szósty, Gaby. Przyleciał. Orbitowanie odbyło się dwie godziny pięćdziesiąt minut te- mu. Widziałaś zdjęcia. Każdy na całej planecie widział zdjęcia. A oto, co czuło się, będąc tutaj. Kiedy chwytałaś i uwodziłaś mnie swoimi pytaniami i odpo- wiedziami wtedy w Mara, powiedziałaś, że jestem istotą z ziemi i równin, rozległego nieba i pustych krain, w których niewiele miejsca pozostało dla Boga. Bardzo celnie, Gaby. Religia nigdy nie odgrywała w moim życiu dużej roli. Ale WGO jest najbliższe przeżyć, które określiłbym mianem prawdziwie religijnych. Obie- cywałem, że nie będę cię mamił mistycyzmem. Nie zamierzam. To był autentyczny, pełen szacunku lęk przer: Bogiem, który ma prawdziwą siłę i mnóstwo forsy na efekty sp cjalne. Napięcie i depresja, o których ci ostajiio mówiłem, pogłę- biały się w miarę upływu CDWNOO. Najpierw na orbitę weszła Stalowa Góra, mieliśmy wiei. siedem godzin na gapienie się, jak to coś zbliża się do nas. Pół godziny przed orbitowaniem porzucili- śmy wszelką pracę, fa'.ą powinniśmy byli wykonywać, i szukaliśmy kogoś, z kim byl: jyśmy w stanie to przetrwać. Gdy spada niebo, musisz się ko^os trzymać. Jesteśmy jak małpki uwieszone jedna na drugiej w blaszanej puszce. Byłem z kobietą o imieniu Claris- sa z Żółtego Zespołu. Znaleźliśmy okno, wcisnęliśmy się na para- pet, po prostu obejmowaliśmy się i patrzyliśmy, jak to nadchodzi. Tego nie odda żadne zdjęcie, Gaby. To się zbliżało, zbliżało i zbli- żało, do cholery, i miałem wrażenie, że już po wszystkim, a to się ciągle zbliżało. Unosząc się w konstrukcji złożonej z dwunastu mo- dułów mieszkalnych, kilku paneli słonecznych, filtru powietrza i trzech holowników, myślałem, że to po prostu pacnie Stalową Górę jak komara. To, co opowiadałem o starcie z Kennedy'ego, Gaby, to było małe piwo. Tam się bałem czegoś konkretnego, ba- łem się, że umrzesz. Tutaj był lęk egzystencjalny, lęk przed tym, że nie wiesz, co się może zdarzyć. Ludzie się modlili, Gab. Niektórzy płakali: ze strachu, z przerażenia, z miłości. W nieważkości łzy la- tają. Ja ścisnąłem Clarissę tak mocno, że ma sińce. I wtedy poczułem, że porusza się Stalowa Góra. Słyszałaś teo- retyków: została złapana w wir grawitacyjny wywołany przez napęd masy-pędu, kiedy WGO stabilizował orbitę*. Uczucie było takie, Gaby, jakby coś chwyciło i delikatnie, ale mocno ciągnęło każdą cząstkę ciebie, każdy atom. Jak spadanie bez możliwości uchwyce- nia się czegokolwiek poza znajdującym się tuż koło ciebie ciałem. Nie proszę cię o wybaczenie, Gaby. Zrobiłabyś to samo z pierwszym nadarzającym się ciałem ludzkim. Wydawało mi się, że się rozlecimy, a to tylko WGO wciągał Stalową Górę na orbitę równolegle do swojej osi i zakręcił nią, że- by dopasowała się do jego obrotów. Teraz obracamy się zgodnie z WGO. A zatem nadszedł WGO. Jak się wtedy czułem? Jakby nad- szedł Bóg. W każdym, uprzejmym i nieuprzejmym, znaczeniu te- go słowa. Przerażająca rozpacz, która nawiedzała nas podczas zbli- żania się do orbitf, została zastąpiona uczuciem niemal duchowego uniesienia * potrzeby działania. Jesteśmy, żyjemy, ma- my do spełnienia świętą misję. To było tak, jakby WGO był z nas zadowolony. Uczymy się żyć z tym czymś w odległości dziesięciu mil za prawą burtą. Trzeba na to patizcć tak jak na nowy księżyc Ziemi. Czy to nie wspaniała myśl? Dwa wschody księżyca. Ze Stało- ¦Autorowi chodzi zapewne o falę grawitacyjną wywołaną h.'."iowaniem satelity (przyp. ttum.). ^^ • wej Góry nie widać, że to jest walec, a złudzenia kosmicznej per- spektywy pozwalają ci odepchnąć go od siebie, tak że staje się świa- tem pod tobą, a plamy i wzory na widocznej stronie zmieniają się w kontynenty i oceany. Tak naprawdę to jest Chaga. Chaga przystosowana do próżni pokrywa wzgórza i doliny walca. Z bliska widać szczegóły, niektó- re z tworów są wysokie na tysiące stóp. Zmniejszają się przy krawę- dziach. Prawdę mówiąc, ta plątanina obcych form życia wydaje mi się niemal bliska: sporą część zawodowego życia spędziłem na przyglądaniu się z wysokich okien ogromnym płatom Chagi. Ta zresztą jest mniejsza niż wiele spośród starszych ziemskich sym- bów — z pewnością mniejsza od Chagi Nyandarua-Kilimandżaro- -Mt. Elgon. To daje pewne wyobrażenie o proporcjach. Nasze trzy holowniki wyszły w przestrzeń, żeby zbadać po- wierzchnię. Dwa pracują nad pobocznicą walca -jeden z nich ma zadanie specjalne, poruszać się wzdłuż okien i wykonać jak najwię- cej zdjęć wnętrza, które jednak jest w dużej mierze przysłonięte chmurami - a trzeci unosi się nad przednią ścianką, fotografując całą jej powierzchnię i poszukując możliwych wejść. O Boże, za- czynam gadać jak oni. Niezły kawał, swoją drogą: WGO przebywa całą tę trasę i zapomina o drzwiach wejściowych. Ja jednak nie je- stem o tym przekonany. Pierwszoliniowy Zespół Czerwony jest tam w kapsule holownika, gotowy do wyjścia, gdyby znaleźli drzwi. Zespół Żółty znajduje się przy śluzie powietrznej: przygotowują się do zapakowania się do holownika. My mamy pomarańczowy alarm, co oznacza, że wezwanie może nadejść w każdej chwili. Pie- kielnie uwodzicielskie gadanie. Zaczekaj. Co? Cholera. O Jezu. Dobrze. Przepraszam, Gab. Muszę iść. Zespołowi Czerwonemu właśnie się poszczęściło. * * Nie, Gaby. Oczy cię nie mylą Przypatrz się dobrze, Gaby, bo nikt na całej planecie nie dostał takiego wideogramu. Mógłbym się w to wpatrywać całymi dniami, a każdy dzień tutaj trwa ty- dzień. Dlaczego na operację Ostateczna Granica nie wysłano po- etów, pisarzy czy muzyków, którzy potrafiliby oddać sprawiedli- wość temu widokowi, zamiast tylko go mierzyć, analizować i zapisywać dane? Ustawię kamerę tak, żebyś zobaczyła ten walco- waty kształt za mną. Tak naprawdę to nie mam zbyt dużo czasu: odkąd wylądowaliśmy, bez przerwy jest jakaś praca, coś trzeba opi- sać lub obejrzeć. Z bezruchu zen wpadliśmy w karoshi. Teraz Pa- sażerowie płacą za bilety. Oto, co się dotychczas zdarzyło. Zostałem znienacka odwoła- ny od mojego ostatniego przekazu do ciebie, ponieważ pracujący na przodzie Czerwony Zespół natknął się na otwierający się przed nimi milowy kawał osi. To było jak najbardziej stereotypowa scena z klasycznego filmu s.f.: „Pokazały się drzwi". Jak migawka apara- tu fotograficznego. Po pół godzinie oczekiwania na pozwolenie z Ziemi wprowadzili holownik do otworu. W środku znaleźli, jak z pewnością widziałaś w telewizji, śluzę powietrzną długą mniej więcej na trzy mile - tym właśnie są wgłębienia w grodziach — a po jej drugiej stronie to. Cylindryczną fulerenową dżunglę: sześć- dziesiąt mil głębokości, sto pięćdziesiąt w obwodzie. Mam wrażenie, że to dobrze, że większość z tych Właściwych Astronautów ma ograniczoną wyobraźnię. Gdybym to ja przeniósł się w holowniku do nieważkiej strefy, pozostałbym tam do teraz, obracając się wraz ze światem, rozkosznie pozbawiony zmysłów. A oni po prostu zrzucili kapsułę Czerwonego Zespołu w mikro- grawitację przy wewnętrznych drzwiach śluzy i zawrócili z powro- tem na Stalową Górę. Dziś rano weszliśmy tam. Był już najwyższy czas: Stalowa Góra zaczynała pęcznieć od oddziałów przemieszczanych z Unity na front z taką prędkością, na jaką stać holowniki. Zastrzeliłbym te- go głupiego księgowego, który wyliczył, że z ekonomicznego punktu widzenia karygodne byłoby zamontowanie okien w kapsu- łach holowników. Tego nie da się oglądać na ekranach telewizyj- nych. Chyba mówiłem ci to wtedy w Mara. Ty zawsze kręciłaś wszystko na wideo. Założę się, że nigdy nie obejrzałaś żadnego z tych filmów. * Tam jest nie odkryty ląd ?nacznie większy i dzikszy niż wszyst- kie rezerwaty w Kenii. Widzisz to dopiero wtedy, gdy wyjdziesz na zewnątrz. Tutaj można to zrobić. To jest pogwałceniem wszelkiego rozsądku w ba- daniach kosmicznych: zerowa grawitacja, ale za to atmosfera. Zbyt rzadka, żeby nadawała się do oddychania, ale wystarczająco na- grzana przez światło z pięciu szpar okiennych, żeby dało się cho- dzić niemalże w krótkich rękawach. Trzy warstwy, maska do oddy- chania i smycz, żeby nie zostać porwanym przez szalone wiatry powstające dzięki sile Coriolisa. Studnia pseudograwitacyjna jest stroma: siedemdziesiąt mil prosto w dól to masa czasu na krzyk. Co czułem, gdy wyszedłem ze śluzy powietrznej kapsuły? Nie- rzeczywistość. Zwykłe ludzkie niedowierzanie. Jesteś sobie w stanie wyobrazić dolinę szeroką na sto pięćdziesiąt mil - będą w niej rze- ki i kilka małych wewnętrznych mórz - ale umysł nie pomieści tak ogromnej groty. Nie przyjmie do wiadomości, że lasy i rzeki zwie- szają się nad twoją głową, a już całkowicie odrzuci możliwość ist- nienia tam mórz. Wody nad ziemią - czy czegoś takiego nie było w Księdze Rodzaju? Wmawiasz sobie zatem, że to tylko dekoracje, ujęcie przez wielokrotne nakładki z jakiegoś hollywoodzkiego fil- mu s.f. Poza wszystkim jesteś tu w bluzie i dżinsach, więc to nie może być żaden obcy świat. Ale wtedy zaczynają ci się narzucać szczegóły. Lśnienie jezior. Dziwaczne ruchome spirale chmur nad pofalowanym krajobrazem. Widzisz cień deszczu padającego na fulerenową dżunglę. Jeśli byłoby tam cokolwiek, co mogłoby wy- dawać dźwięki, usłyszałbyś to z odległości siedemdziesięciu pięciu mil, naprawdę byś to usłyszał. Masz ochotę zerwać maskę, krzyk- nąć głośno i zaczekać na powracające do ciebie nikłe echo, odbi- te od grodzi sześćdziesiąt mil stąd. To istnieje naprawdę. Ty tu je- steś. I to wszystko sprawia, że czujesz się okropnie mały, ale zarazem wielki. Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o tym uczuciu tam- tej nocy w Tsavo, kiedy odkryli fulerenowe chmury w okolicy Rho Ophiuchi? Spytałaś mnie, czy kiedykolwiek stałem pod gwiazda- mi, gubiąc się i odnajdując w ich ogromie. Tak właśnie czuję się tutaj: ten walcowaty krajobraz całkowicie mnie przytłacza i nie- mal mam wrażenie unicestwienia, ale jestem tutaj, oglądam to, oceniam, opisuję: ja jestem powodem, dla którego to zostało wy- myślone i stworzone ze szczątków Hyperiona. Ja mam znaczenie. WGO jest produktem technologii, która w porównaniu z naszą wydaje się magiczna, ale to myją stworzyliśmy. My tu jesteśmy. My mamy znaczenie. Mali i duzi. To jak aniołowie, którzy przy całej swojej boskości nie są bliżsi nieskończenie dalekiego i świętego Boga niż ludzie. Ten wytwór może być całym światem, ale jeśli po- równać go do gwiazd, spiralnych ramion, galaktyk, rozszerzające- go się wszerhświata, którego jesteśmy cząstką, jest tak samo mały jak ja. I on, i ja jesteśmy tylko maleńkimi, jasnymi, czującymi sy- gnałami świetlnymi. I on, i ja potrzebujemy kogoś, kogo mogli- byśmy się uchwycić w obliczu ciemności. Dlatego trzymamy się siebie wzajemnie. Symbioza. No więc jesteśmy tu. Co będziemy teraz robić? Przywieźli tu nowe moduły mieszkalne z Unity - znacznie większe niż zwykle kapsuły, no i mają okna. Zakładamy pierwszy obóz tutaj, na krawędzi śluzy powietrznej. Około stu stóp dalej ląd opada wygiętą linią ku głównemu walcowi. Siedemdziesiąt pięć mil zbocza. Zespół Czerwony zszedł mniej więcej dziesięć stóp w dół. Przy małej grawitacji łatwo się chodzi, a tam gdzie wzrasta ciążenie, stok robi się łagodniejszy. Nie powinniśmy być tym zaskoczeni - to miejsce zostało zbudowane dla nas. Ale nie jest łatwo: żadnych schodów do nieba, żadnej windy do piekła. Je- śli chcemy się dowiedzieć, co Ewolucjanie mają nam do powie- dzenia i pokazania, musimy na to zapracować. Zespół Czerwony chce przystosować powietrze do oddychania, zanim założą drugi obóz tuż pod granicą śniegów. Jutro schodzą przez chmury do znajdującego się poniżej lasu. Jutro pójdę z nimi. Zespół Zielony ma zejść ku pofalowane- mu krajobrazowi. Kocham cię, Gaby. Życz mi dobrze, życz mi ty- siąca rzeczy. To zabawne, ale już się nie boję. Mam ląd pod stopa- mi, mogę czerpać z niego siły. Jak mówiłem, muszę już iść - tu jest cały czas jakaś praca, a za dziesięć minut odchodzi holownik, który zabierze ten dysk na Stalową Górę - o, widzisz go? To ten holownik, który utrzymuje się na osi obrotu. Mam nadzieję, że mój list dotrze do ciebie, gdziekolwiek się znajdujesz. Kocham cię, Gaby McAslan. Wiadomość z ostatniej chwili. Od Zespołu Czerwonego. Mó- wią, że tam w mgle widać poruszające się postacie. Gaby McAslan wyjęła dyskietkę z PDU i oparła podbródek na opartych o kierownicę landcruisera ramionach. List dotarł do Tinga Tinga o piątej trzydzieści rano po dziesięciu dniach błąka- nia się w otchłani Służb Kontrolnych Operacji Ostateczna Grani- ca. Prosiła obsługę telekomunikacji, żeby zawiadomili ją o dowol- nej porze, jak tylko cokolwiek przyjdzie. Porządni chłopcy. Mieli zwyczaj wyciągać ludzi z łóżek w szałasie z powodu artretycznego słonia ocierającego tyłek o drzewo, pomyślała. Tym bardziej po- winni to zrobić z okazji wiadomości z innego świata. Droga była wyboista, ale dobrze widoczna nawet w ciemności. Błyszczące pary oczu umykały przed światłami reflektorów. Gaby nie potrafiłaby powiedzieć, dlaczego musiała pojechać samotnie na wzgórze, żeby obejrzeć przekaz. Kwestia rytuału. Kwestia sto- sowności. Kwestia romantyzmu. Kwestia duchowości, jedności z ziemią, z wielkim nieboskłonem zwieszającym się tuż nad nią, a nade wszystko z Shepardem. Nad wschodnią półkulą jaśniała smuga światła. Nowy dzień. Cud jak zawsze. Księżyc już zaszedł. Najjaśniejsze z gwiazd i planet wciąż świeciły na jaśniejącym indygo. Żadna z nich nie mogła rów- nać się z WGO: błyszczącym owalem światła tuż poza zenitem. Lornetka zmieniłaby go w kryjący się częściowo w cieniu walec. Dwa księżyce są fantastyczne, Shepard. Niebo pojaśniało. Gaby włączyła samochodowe radio, wyszu- kała Głos Ameryki. Muzyka poranna. Nalała sobie kawy z manier- ki, którą dostała od portierki w Tinga Tinga, ponieważ na otwar- tej sawannie mogło zrobić się zimno. Popijała ten dar, przyglądając się rozpościerającemu się przed nią krajobrazowi. Pod tym urwiskiem i po drugiej stronie doliny rozciągała się Cha- ga: zawsze czuwająca, zawsze działająca, pełznąca ku niej z szybko- ścią pięćdziesięciu stóp dziennie. Dzisiaj Gaby rozpocznie wypra- wę w nie zbadany kraj: w głąb doliny, poza terminum, na ziemie Dziesięciu Tysięcy Plemion, ku pięknemu, zadziwiającemu, cu- downemu, dziwacznemu narodowi, który tam powstaje. Są tam twarze, które chciałaby zobaczyć. Cała masa miejsca na to, żeby być wszystkim, czym chcieliby- śmy być. Wszystkim, czym możemy się stać. Drzwi żłobka stoją otworem. Skończyło się dzieciństwo trwające dwa miliony lat. Te- raz nadchodzą burze i zmiany wieku dojrzewania, walki o tożsa- mość, indywidualność i potwierdzenie dorosłości. Jak długo będą trwać, jaka będzie ta dojrzałość, którą przyniosą, Gaby nie miała pojęcia. Nie wyobrażała sobie, żeby miało to trwać tyle co dzie- ciństwo: z pewnością te tysiąclecia nastoletniości będą trudniej- sze, ale i zachwycające. okazała się całkiem niezła. PDU zabrzęczał. To Tembo z Tinga Tinga. Wyglądał, jakby właśnie został wyciągnięty z łóżka - na to też wskazywało brzmie- nie jego głosu - i zastanawiał się, co też u diabła ona porabia w tej dziczy. Wiadomość z teleskopu orbitalnego Miyama, przekazana przez T. P. Costella z Zanzibaru. Febe, osiemnasty księżyc Saturna, zniknął. Gaby śmiała się długo i głośno ze świetnego kawału, jaki zro- biły moce w niebiosach. Być może przybyły na Ziemię, żeby na- uczyć się ironii. Nieźle, jasne gwiazdy. Ale oto jeszcze lepszy kawał. Dobra wiadomość z Ziemi. Usadowiła się na tylnym siedzeniu landcruisera i przytknęła koniuszki palców do brzucha. Trzy dni temu dostała wyniki. Stało się to znacznie szybciej, niż planowała. Wyobrażała już sobie, że czuje rozkwitające w niej życie, szybujące w nieważkości wód płodowych. W jakim świecie przyjdzie ci żyć, dziecko! Jaką będziesz miało przyszłość! Cieszyła się, że poczęcie było tak zaskakująco nagłe. Może iść do Chagi z Tembo i ekipą UNECTA bez obaw, że zarodniki coś zmienią. Nie była pewna, czy to będzie dobre, czy złe w nowym świecie. Ciemność niemalże już ustąpiła. Światło napełniało krajo- braz, przelewało się przez urwiska w dolinę, dotykało czubków najwyższych drzew-dłoni i pseudokoralowców Chagi. W niej też zachodzą zmiany: w miarę jak przybliża się do ludzkich potrzeb i społeczności, zanikają jej kształty i struktury. Symbioza, wspólny wzrost. Obejmowanie się w wielkiej, ogromnej ciemności. Skrawek tarczy słonecznej wysunął się nad horyzont. Teraz tylko WGO mógł mu dorównać, ale wkrótce i on zblednie. Niebo było wysokie, ciemnoniebieskie, jasne i czyste. Gaby wylała resztkę kawy za okno samochodu i zamierzała i uszyć. Powstrzymała się. Z kolczastych zarośli w dole stoku wynurzyła się stara lwica o obwisłych fałdach wokół pyska i obwisłym brzuchu, silna i na- znaczona bliznami. Rozpoczęła wspinaczkę ku grani. Obwąchała koła landcruisera. Gaby siedziała nieruchomo, ledwie oddycha- jąc. Stara lwica podeszła ku gładkiemu głazowi pod wielkim ba-1 obabem spoglądającym z góry na dolinę. Obwąchała kamień i po- łożyła się. Gaby widziała, jak leży pod drzewem, spoglądając na rozjaśniający się krajobraz. Po chwili nadeszła druga lwica i położył sie obok. Posłowie „W fantastyce powinno się o wszystkim wspominać przynaj- mniej dwa razy... z wyjątkiem, być może, fantastyki". Samuel R. Delany, „Triton"