ARKADY FIEDLER I ZNOWU KUSZĄCA KANADA (Indianie, bizony, szczupaki) \ ISKRY-WARSZAWA- 1 t t i Obwolutę, okładkę, wyklejke. i karty rozdziałowe projektowa! MIECZYSŁAW KOWALCZYK Zdjęcia Arkady Fiedler, Witold Chrorniński oraz Canadian Pacific Railways i Canadian National Railways Książka zatwierctzona przez ~%inlstersfwo Oświaty da bibliotek liceów ogólnokształcących, zakładów kształcenia nauczycieli i techników PRINTED IN POLAND Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1965 r. Nakład 30 000 + 280 egz. Ark. wyd. 18,9. Ark, druk. 17 + a arkusze wkładek. Papier druk. m/gl., 60 g, «1 X 83 z f-:ki w Kluczach. Oddano do składania w kwietniu 1964 r. Druk ukończono w styczniu 1965 r. Zakłady Graf. „Dom Słowa Polskiego" .w W-wie. Zam. nr 28is/a. Z-76. Cena zl 30.— A R 1. Witold M< .ój towarzysz w podróży do Kanady 1961 roku, Witold Chro-miński, magister inżynier i były dyrektor stoczni, a dziś artysta--fotografik i wielki cygan (że nie powiem: czarujący pędzi-wiatr) — uderzał każdego swym niezwykłym wyglądem: mąż w sile wieku, o kapitalnie atletycznej choć niewysokiej postaci, o młodych, pałających oczach i czarnych, kruczoczarnych brwiach, miał siwiuteńką czuprynę — a czupryna ani brwi bynajmniej nie farbowane. Ów efektowny kontrast odnosił się chyba także do wielu innych cech Witolda, nie tylko do jego wyglądu. Bajecznie zbudowany, był szeroki w ramionach, wąski w biodrach, o rasowej twarzy niby herosa greckiego, niby bojownika machabejskiego, i był niezawodnie jednym z najprzystojniejszych mężczyzn w Polsce. Jego męska uroda podbijała wstępnym bojem każdego, z którym się stykał; nawet jego fotografie urzekały ludzi. Gdy moja młoda sekretarka ujrzała go na zdjęciach znad brzegów Peace River w Kolumbii Brytyjskiej, wpadła w rzetelny zachwyt — tak samo jak ja w pierwszym dniu naszego spotkania. Witold posiadał rzadki dziś wśród śmiertelników dar: dar wybuchania wielkim zapałem i porywania nim ludzi. Oczy jego w takich wypadkach zachodziły niebem, blaski nęcące padały na człowieka, którego Witold czarował — i tak powstawał legion jego olśnionych przyjaciół. Miał ich do licha i trochę w Polsce, pełno było ich wszędzie w Europie, w Ameryce, we wszystkich Torontach i Montrealach — gdzie ich nie miał? Jego urok osobisty, zwłaszcza w pierwszych chwilach poznania się z ludźmi, był bezprzykładnym fenomenem, bezprzykładnym i szczególnie niebezpiecznym dla niego samego: oduczał go, jak przypuszczam, od wysiłku w mozolniejszych sprawach. Ja także uległem urokowi i nie żałuję tego: postanowiłem zabrać Witolda do Kanady. Przyrzekał, pełen ognia, wszystko: oddanie wyprawie całego zapału serca i sił swych mięśni tudzież wspólne ze mną doświadczanie wrażeń w lasach kanadyjskich — i wiele dotrzymał. Jak młody bóg przepychał łódki przez by-strzyny górskich rzek, rozbijał namioty, przenosił toboły — niezrównany fizycznie. Że w innych sprawach okazał się mniej pomocny, to właściwie moja wina, bo prawdopodobnie zbyt wielkie wiązałem z nim nadzieje. Jak wyszło na jaw w czasie podróży, była to diabelnie samoistna osobowość, swego życia wewnętrznego zazdrośnie strzegąca przed światem. Również przede mną, i to było nieraz przykre. Witold nie lubił zwierzać się ze swych myśli; jeśli co spostrzegał, to raczej dla siebie. Miewał całe dni milczenia, jak gdyby przytłaczał go ogrom kanadyjskich przestrzeni, a nadmiar wrażeń oszałamiał. Była to zapewne wina Kanady, nie jego. Przez kilka miesięcy upajaliśmy się feerią wśród lasów i niepospolitych ludzi przeżywając jakiś barwny film, piękny, pienisty i płodny — przeżywając niestety przeważnie każdy sam dla siebie. Gdy chłonęło się takie cuda, gdy ocierało się o niespodziane skarby, dobrze było dzielić z kimś radość. Tymczasem nieczęsto tak się działo. A jednak nie zapomnę nigdy pewnego sierpniowego popołudnia w Kolumbii Brytyjskiej. Obozowaliśmy już parę dni u ujścia potoku Clearwater do Rzeki Pokoju, Peace River, w samym sercu Gór Skalistych. Na niepowszednie piękno otaczającej nas przyrody niestety nie mieliśmy, Witold ani ja, należytego oka, rozpraszały bowiem naszą uwagę dziwaczne nastroje w obozie: boskonoga Jaga, młoda żona Roberta, kierownika naszej rzecznej wyprawy w piątkę, była babsztylem fest i nieszpetnym, ale tak grymaśnie despotycznym, że swymi groźnymi kaprysami piekielnie zatruwała nam życie. Ratując siebie i resztki zdrowego humoru wymykaliśmy jak sztubaki z obozu, gdzie tylko się dało. Tak samo i tego popołudnia. O jaką milę od głównej rzeki były ponoć w potoku głębokie dziury, rojące się od pstrągów, więc tam wyruszyliśmy z wędkami. Brnęliśmy przez nieprawdopodobnie okazałą puszczę, a olbrzymie świerki wznosiły się jak kolumny, pełne majestatu i monstrualności. Nieco dalej od obozu krzewy podszycia zni-knęły, pozostały tylko drzewa. Same białe świerki, wśród których w pewnym miejscu rozgrywało się ciekawe misterium światła. Mianowicie od strony potoku, gdzie było przestrzenniej, padały w las ukośne promienie słońca i przesadnie różowiły najbliższe pnie świerków, ale już kilkadziesiąt kroków dalej traciły jasność i gubiły się w tajemniczym półmroku. Cisza, gra świateł i ziejąca w głębi pomroka stwarzały tak silne natężenie czegoś upiornie fantastycznego, że niewiele brakowało, a można było sobie wyobrazić pojawienie się wśród pni mitologicznego satyra lub leśnej nimfy. Zabawne to wrażenie stawało się niemal opętaniem i w pewnej chwili stanąłem zatrzymując równocześnie Witolda. — Słuchaj! — szepnąłem wzruszony. — Spójrz na ten las, do licha! Gdzieśmy to już widzieli? Witolda nie zaskoczyła moja uwaga. I zaledwie dwie, trzy sekundy później, uradowani, jak gdyby dokonując ważnego odkrycia, zawołaliśmy obydwaj prawie równocześnie: — Bocklin! — Bocklin! Oczywiście, tak było, nie podlegało wątpliwości: ów leśny pejzaż nad Clearwater Creek w Kolumbii Brytyjskiej był jakby żywcem zdjęty z płócien Arnolda Bócklina, szwajcarskiego malarza, który swymi trytonami, driadami, syringsami na tle widmowych krajobrazów potężnie zapładniał wyobraźnię kulturalnego świata w XIX wieku. Mała to rzecz — takie wspólne, szczęśliwe odkrycie, a jednak miało ono dziwnie krzepiące wartości, bo odtąd uśmiechnięci, już nie braliśmy szusów cholerci Jagi za ostatnie skaranie boskie. A Witold? Nieodstępnie mi towarzyszył przez wszystkie wertepy kanadyjskiej puszczy. Na kolejach, w samochodach, samo- lotach, na motorówkach, w kanu i pieszo bok w bok obijaliśmy się o siebie przez szesnaście tysięcy kilometrów, lecz ostatnie szesnaście kroków — na trapie do M/S „Batorego" — sam przejść musiałem: podczas gdy ja wracałem do Polski, on jeszcze przez dwa miesiące bujał po Ameryce Północnej, by, wierny cygańskiej naturze i nakazowi serca, wszystkim swym przyjaciołom od Nowego Jorku po Los Angeles uścisnąć dłonie. 2. Puszcza Puszcza, w roku 1935 opisana przeze mnie w książce „Kanada pachnąca żywicą", była czymś bezbrzeżnym, właściwie ogromem bez końca, była fantastyczną potęgą, zniewalającą, tajemniczą i niebezpieczną. Opisy jej dzikiej dziewiczości, a szczególnie uderzającej miejscami obfitości zwierzyny i ryb, wydawały się niejednemu czytelnikowi przejaskrawieniem, nawet poczciwa żywica budziła zastrzeżenia. (Nawiasem mówiąc, z tą żywicą mieliśmy teraz pocieszne zdarzenie. Gdy w lipcu 1961 roku dotarliśmy do najśliczniejszego zakątka w Narodowym Parku Banff, mianowicie nad Jezioro Luizy, i ja na chwilę oddaliłem się nieco od wody w głąb kniei, stanąłem nagle jak wryty, rzetelnie przejęty: dostałem się w obłok tak intensywnego zapachu żywicy, że czułem się prawie odurzony. Widocznie słońce nagrzewało tu jakiś szczególnie soczysty świerk. Przywołałem zaraz Witolda i nic mu nie mówiąc wskazałem tylko na swój nos. Witold natychmiast zrozumiał. — Pachnąca żywicą! — krzyknął uradowany i buchnęliśmy wesołym śmiechem: obydwaj przypomnieliśmy sobie niektórych niedowiarków w Polsce, mających wątpliwości, czy puszcza kanadyjska rzeczywiście tak mocno pachniała. Ale mniejsza o żywicę). Wracając do mej dawnej książki przyznaję, że w istocie nie szczędziłem licznych opisów, ażeby uwypuklić prężność kanadyjskiej puszczy i jej ówczesne bogactwo zwierzyny. Niektóre 10 ustronia wydawały mi się wprost eldoradem to myśliwskim, to rybnym, eldoradem tym godniej szym zapamiętania, że według wszelkich przewidywań skazanym na rychłą zagładę: szybki postęp cywilizacji wszędzie na świecie okazywał się bezwzględnym wrogiem niedźwiedzi, łosi i szczupaków. Jeśli więc zwierzyna została przetrzebiona w sąsiednich Stanach Zjednoczonych, to jakże mogła uchronić się w Kanadzie? A cywilizacja rwała tu naprzód" jak sto piorunów. Od czasów mej pierwszej podróży do Kanady zaszły tu zdumiewające zmiany. Ludność pomnożyła się w dwójnasób, kraj niepomiernie się wzbogacił; tysiące mil nowych autostrad i innych dróg, także kolejowych, przecinało głuszę leśną i mąciło jej spokój, zaległy od prawieków; co więcej, nastała gorączkowa era Dalekiej Północy: niezliczone chmary poszukiwaczy minerałów docierały do ustronnych zakamarków i odkrywały wielkie skarby ziemi; w puszczy wystrzeliwały jak grzyby po deszczu miasteczka i osiedla górnicze, tysiące nowoczesnych pionierów zaś, leśnych pilotów na hydroawionetkach, goniło w powietrzu łącząc jeziora Kanady — których jest chyba milion — w jedną gigantyczną sieć. Nie dość tego: ostatnimi czasy co roku, w miesiącach lato-wych, przeszło dwudziestopięciomilionowa lawina wycieczkowiczów, kampingowych zapaleńców z Kanady i ze Stanów Zjednoczonych, wtłaczała się w lasy. Tam na brzegach jezior, rzek i potoków napełniała zgiełkiem schroniska, rozbijała namioty, zażywała uciech biwakowania i poiła się urokami krajobrazu. Wielu łowiło ryby, a co zagorzalsi tłukli jesienią grubego zwierza. Czy wobec powyższej krzątaniny nie należało przypuszczać, że dawna świetność kanadyjskiej puszczy minęła z kretesem, raz na zawsze? Dziewicze ongiś lasy, dziś przetrzebione, wydeptane, poprzecinane, wyjałowione, wypolowane — czymże witać mogły nowego przybysza, jeśli nie żałosną jałowizną? Otóż nie, nie jałowizną! Kanada roku 1961 zgotowała mi niespodziankę. Puszcza bynajmniej nie zmarniała, lecz przeciwnie, zachowała w pełni swą dawną krasę, ba, ku mojemu zdumieniu teraz jak gdyby więcej niż przed dwudziestu sześciu laty buszo- wało w niej grubej zwierzyny, łosi i niedźwiedzi, w wielu rzeczkach dziwnie dużo żerowało bobrów, a większość jej jezior ciągle roiła się od ryb. Wytłumaczenie zagadki proste: był to wynik mądrej zapobiegliwości gospodarzy puszczy, Kanadyjczyków. Zanim wybiła ostatnia godzina, uświadomili sobie grożące niebezpieczeństwo i z rozmachem, cechującym tych dzielnych ludzi, zabrali się do ratunku. Osiągnęli pełne powodzenie, a przy tym zrozumieli swój istotny interes: zniszczone lasy, pozbawione zwierzyny i ryb, przestałyby przyciągać owe miliony turystów z USA, przywożących do Kanady cenne dewizy: bagatela, jedną trzecią miliarda dolarów rocznie. Dzięki surowym i szczegółowym ustawom, jakimi tutejsi ludzie osłonili przyrodę, i dzięki sumiennemu dopilnowaniu przepisów, piękne lasy uniknęły zagłady. Do tego dochodziło niezwykłe zjawisko, że Indianie od kilku lat znacznie mniej dybali na grubego zwierza niż dawniej: już nie utrzymywali się z polowania, od kiedy rząd zaopatrywał ich w żywność. Więc uchował się zwierz, a nawet rozplenił, i kanadyjskie ostępy pozostały nadal kuszącym matecznikiem, w którym każdy odważniejszy myśliwy, jeśli nie był ostatnim pechowcem, niechybnie zdobywał niezłe futro niedźwiedzia czy dobre łopaty łosia. Sympatyczny rodak, Henryk Tomczyk, w połowie czerwca wiózł nas swym samochodem z Marathonu nad Jeziorem Górnym do Jeziora* Cedrowego, gdzie mieliśmy łowić ryby. Przez pierwsze dwie, trzy mile okolica była względnie zaludniona. Wspaniała autostrada, przed kilku zaledwie miesiącami wykończona, wiodła przez typową w Ontario knieję, przeważnie świerkową, upstrzoną tu i ówdzie mozaiką topoli i brzóz. Nagle o kilka mil za Marathonem spostrzegliśmy go: powoli przeciągał przed nami przez drogę wielki zwierz. — Ależ to łoś! — zawołałem. — Łoś! — potwierdził spokojnie Tomczyk i opowiedział nam przygodę, jaka go spotkała przed dwoma miesiącami: przejeż- 12 dżając wówczas tędy pod wieczór ze znaczną szybkością, zauważył niedaleko przed sobą łoszę, wychodzącą właśnie z zarośli na autostradę. Nie było już czasu, by samochód przyhamować. Niewątpliwie łosza zauważyła pędzące auto, ale, dufna w swe siły, nie myślała się cofnąć. Na szczęście uderzyła tylko w tylny błotnik; samochód niewiele ucierpiał, zwierz zapewne więcej. Na tym odcinku autostrady często bywały śmiertelne katastrofy, gdy nieobliczalne łosie wpadały między koła i wywracały samochody. Nieco dalej za miejscem, w którym zobaczyliśmy łosia, uwagę naszą zwróciły na siebie wymowne ostrzeżenia na przydrożnych tablicach: Moose Crossing Area For 10 miles — Rejon przejścia łosi przez 10 mil. Zaledwie kilka prostych słów, a jak świetnie uzmysławiały cały pasjonujący nastrój tutejszych lasów. Zapalały wyobraźnię przejezdnych, zwłaszcza tych z USA, i były kuszącą reklamą, a jednak nie mijały się z prawdą: niebezpieczeństwo rzeczywiście istniało. 3. Muskinongi Od czasu mej pierwszej podróży do Kanady miałem lekkiego chysia na punkcie wielkich szczupaków. Śniłem o kanadyjskich goliatach nieraz nad Wartą, nieraz u podnóży Tatr, to nad Bałtykiem, raz nawet nad Rzeką Czerwoną w Wietnamie. A śniłem o nich tym zapamiętałej, im mniej ich było u nas, w naszych wyjałowionych wodach, podczas gdy znad kanadyjskich jezior niekiedy przeciekały do mnie podniecające wieści o rekordowych łowach. — Czy te wiadomości nie są przesadzone? Czy to nie hum-bug amerykański? — powątpiewał mój dobry znajomy, Konrad Sinnicki z Poznania, wielki mistrz wędki, niezrównany znawca tajemnic rybnych, ulubieniec bogów wodnych, zagorzalszy nawet niż Jerzy Putrament. A że Konrad miał gorące serce i znał się na rzeczy, lubiłem pasjami snuć z nim pogawędki i nawet kłócić się. Kłócić się, bo 13 nie bardzo dowierzałem naszej wodnej gospodarce. W pierwszych latach po wojnie dorwała się u nas do jezior i rzek wszelka drapieżna hołota i miejscami wytrzebiła w wodzie wszystko, co tylko żyło. Później przyszli nad wodę ludzie może lepszej woli, ale jak gdyby nieudolni, nieporadni. Na całym cywilizowanym świecie zarybiało się sztucznie każdą możliwą wodę, a my co? — Czy umieliśmy należycie zarybiać? — perorowałem. — Czy umiemy wody nasze choćby uchronić od kłusownictwa? j ' — Czy w Kanadzie jest lepiej? — pytał Konrad wojowniczo. — Ha!! — odpowiadałem może zbyt ufnie. Z biegiem czasu to butne „ha!!" nabierało niby mocy zobowiązania, z którego należało się wywiązać. Więc wśród planów, związanych z ponownym wyjazdem do Kanady, gdzieś tam majaczyła sympatyczna postać Konrada: postanowiłem przekonać jego i siebie, że to „ha" było uzasadnione. Wracając do wieści, przychodzących z Kanady: ponoć w jeziorach Ontario grasowały potwory szczególnie okazałe, o niesamowitej zresztą nazwie muskinongów, barczyste olbrzymy z rodu szczupakowego. Dochodziły podobna do czterdziestokilogra-mowej wagi, a bestie o trzydziestu kilogramach nie należały wcale do rzadkości. Miały siarczysty temperament. Złapane na haczyk, walczyły jak furie. Ogarniał je istny szał, zanosiły się od wściekłości, nieledwie wciągały wędkarza do wody; często wyskakiwały w powietrze, i to często skutecznie: wyzwalały się z haka lub zrywały żyłkę nylonową. Wyśmienite aktorzyska, urządzające takie chryje, budziły, rzecz prosta, naszą rzetelną pożądliwość i Witold, i ja jeszcze w Polsce chciwie roztrząsaliśmy problem, jak się dobrać do foto-genicznych drapieżników. Gdzie były muskinongi? Czy u was są muskinongi? — w listach pytałem rodaków żyjących nad Jeziorem Górnym, dokąd zamierzaliśmy jechać. Lecz niestety żaden z nich niewiele wiedział o rozgłośnych monstrach: po prostu wiodły srogi żywot gdzie indziej, w innych stronach Ontario. W których? Po dociekliwych badaniach na podstawie różnych sprawozdań, przysłanych mi przez instytucje kanadyjskie do Polski, stwierdziliśmy, że łowiono muskinongi głównie w zachod- 14 nim Ontario, w rejonie Jeziora Leśnego, Lakę of the Woods. Okolica ta, obejmująca prawie tysiąc jezior, słynęła z krajobrazu 0 niedoścignionym uroku, cóż, kiedy może właśnie dlatego miała znowu poskudne „ale": łatwo dostępna dobrymi autostradami ze Stanów Zjedoczonych, zwabiała corocznie plagę kilkudziesięciu tysięcy amerykańskich turystów, w tym sporo ruchliwych wędkarzy. Dwa razy w życiu, w Meksyku i wśród ruin Angkoru w dalekiej Kambodży, zetknąłem się z tym rekordowym gatunkiem, jakim jest homo americanus migratorius, i pełen respektu dla jego hałaśliwej dzielności, wolałem go unikać jak ognia. Śliczne lasy dokoła Jeziora Leśnego, nawiedzane zgiełkliwą hałastrą, traciły powab. Nie wchodziły dla nas w grę. Pierwszy popas w kanadyjskiej puszczy wyznaczyliśmy sobie w zapleczu Marathonu, mieściny u wschodnio-północnego wybrzeża Jeziora Górnego. Gęsta knieja w tej części Ontario była wciąż jeszcze dzika, prawie bezludna, za to bogata w zwierzynę 1 przypuszczalnie mało zbadana. Więc oddawaliśmy się cichej nadziei, że może odkryjemy tam utajone, zagubione w ustroniach jeziora z muskinongami, nie dostrzeżonymi jeszcze przez wędka-rzy-turystów — i tam znajdziemy nasz raj. Terefere kuku! Utrapieńce muskinongi spłatały nam psikusa i miejscowi wędkarze w Marathonie klęli się na wszystkie rybackie honory, że muskinongów ani dudu w tych stronach. Były, owszem, szczupaki, nawet potężne sobie i chlubne northern pi-kes, północna odmiana tych drapieżników, ale nikt nie złowił tu jeszcze muskinonga. I z tym trzeba było się pogodzić. 4. Zacisze A pogodziliśmy się tym łatwiej, że Marathon okazał się śliczną mieściną, niedawno powstałą wraz z wielką fabryką celulozy, nowiuteńką mieściną o ulicach i domkach jakby z igły zdjętych, a ludziach-brylantach. Owych dwa tysiące mieszkańców żyło w dostatku, jak u Pana Boga za piecem, uśmiechało się do świa- ta i gościnność uwużulo za królową cnót. Henrykostwo Tomczy-kowl*, c*l* Ich czwórka, rodzice i dwoje dorastających dzieci, byli nieprawdopodobnie mili. W ich domu pławiliśmy się w cie-|>U iM'1-łircziin ,i-i i brakowało nam u nich tylko ptasiego mleka. A jwtrni z Filadelfii zjawiła się, jak dwoje radosnych zwfes-lurn.w, urocza para, mój przyjaciel z lat wojennych Zygmunt 1'iotrowHki z młodą żoną: istoty o niegasnącym w duszy słońcu wniosły nową porcję wesołego gwaru. A że naczelny inżynier fabryki celulozy f Kanadyjczyk Frombach, nie chciał pozostawać w tyle, zaproponował nam sielankę nad sielankami. Posiadał dii nad jeziorem Cedar Lakę, leżącym o czterdzieści mil na wschód od Marathonu, śliczny bungalow kampingowy z bierwion zbudowany. Zaofiarował nam pobyt w tym bungalowie wraz z łodzią motorową i benzyną, z uroczystą ciszą okolicznych lasów i z obfitością ryb w jeziorze. — Czy tylko szczupaków? — wtrąciłem. — Szczupaków i pickerelów. Łowiono tam nieraz olbrzymie szczupaki... — A tej ciszy lasów nikt nie zakłóca? — spytałem ze znaczącym uśmiechem, gdyż przed chwilą rozmawialiśmy o pladze amerykańskich turystów nad Jeziorem Leśnym. Sympatyczny inżynier zapewnił, że o tej wczesnej porze roku, w czerwcu, turystów z południa jeszcze nie było, w każdym razie nie było wielu, już choćby dlatego, że jego Cedar Lakę leżało na uboczu, nad autostradą ukończoną zaledwie kilka miesięcy temu, a więc jeszcze mało znaną turystom. — Cedar Lakę — pięknie rozmarzał się Frombach — przypomina mi jezioro Otsego, owo Lśniące Zwierciadło, zacisze z „Pogromcy Zwierząt", mej ulubionej książki Coopera z chłopięcych lat. Cedar Lakę jest równie zaciszne... Więc uzbrojeni w wędki i w klucze do rajskiego bungalowu, z motorówką na przy czepce samochodowej, ruszyliśmy pewnego poranku wraz z Piotrowskimż do Jeziora Cedrowego. Byliśmy wszyscy w szampańskich humorach i upajaliśmy się pierwotno-ścią otaczającej nas puszczy. Łoszę, przechodzącą przez drogę, witaliśmy radośnie jak symbol bezludnej kniei i czekających nas rozkoszy samotności. 16 **¦ ...Co lato dwudziestopięciomilionoioa lawina wycieczkowiczów z Kanady i USA wtłaczało się w lasy, rozbijała namioty... (str.'U) żebrzące niedźwiedzie zniknęły z autosirad, parki wiele straciły... (str. SK) Jezioro Cedrowe sięgało niemal do samej autostrady i gdy dojeżdżaliśmy do celu, nagle wydało nam się, żeśmy w sztok urżnięci. Co za niespodzianka, czyżby nam się w oczach roiło? Można było całkiem zbaranieć, ale zaraz buchnęliśmy gromkim śmiechem: podobnych do nas amatorów leśnego zacisza było tu więcej, zjechało ich się zatrzęsienie. Zacisze przestało być zaciszem. Wędkarska wiara gęsto obsadziła brzeg jeziora rojem aut, przy czepek, przeróżnych namiotów; z obozowych kuchenek wznosiły się dymy, rozchodziły jędrne zapachy smażonych kotletów. Byli to Amerykanie, zwabieni rozgłosem uroczego Cedar Lake'u. Przyjechali, ażeby wytchnąć w ciszy kanadyjskiego ustronia — i stworzyli gwarne obozowisko. 5. Bungalow Można było się wściec albo uśmiać. Uśmialiśmy się. Ostatecznie pogoda była pyszna, czerwcowe słońce grzało, wietrzyk pieścił, od lasu szły poprzez zapachy smażonego mięsiwa miodowe wonie, ale przede wszystkim przyświecała nam kusząca wizja dalekiej chaty Frombacha, ukrytej gdzieś w tajemniczym gąszczu. Wizja, która nie zawiodła. Kompleks Cedar Lake'u składał się z dwóch jezior: właściwego Jeziora Cedrowego, które przylegało do autostrady i było prawie okrągłe, i z Małego Jeziora Cedrowego. Wąska, krótka cieśnina łączyła duże jezioro z małym. Małe jak małe, ciągnęło się na jakie cztery mile, a szerokie było na półtora tworząc kształt serdelka. Na północnym brzegu tego „małego" Frombach wyczarował swój bungalow w bezpiecznej odległości dobrych sześciu mil od autostrady i miejsca, które opadła chmara wycieczkowiczów. W pierwszej chwili ludzkie zbiorowisko przy autostradzie przypominało nam mrowie chrząszczy grabarzy, obżerających zdechłego szczura, ale wkrótce wydali nam się mniej groźni. Wygodnisie mieszczuchy, mimo że wyposażeni w świetne motorówki, nie wypływali daleko na wodę i woleli trzymać się blisko ¦ I znowu... 17 brzegu tudzież niedaleko swych przyczep-trailerów, kuchenek, żon i dzieci: to nie byli rasowi wędkarze. Sprawnie spuściliśmy naszą łódź na wodę, przyczepili motor, przeładowali zapasy żywności i ruszyli co duchu. Gdy po kwadransie zbliżaliśmy się do cieśniny, było czym oczy sycić: sto metrów przed łodzią łoś spokojnie przepływał z brzegu na brzeg, jak gdyby tu nigdy nie mąciły ciszy terkoty motorów. Kanadyjczyk, który nam towarzyszył, by zawieźć nas do bungalowu, zapewnił, że to w porządku, gdyż okoliczne lasy roiły się od łosi. — W porządku? — zdziwiłem się. — Łosie, wiadomo, to płochliwa zwierzyna. A ten zuchowaty jegomość nie ma przed nami respektu... — Bo dobrze wie, że mu nic złego nie zrobimy w czasie ochrony. — Ej, taki mądrala? Wątpliwości moje były nie na miejscu, bo już inni opowiadali mi o dziwacznej poufałości czy roztargnieniu łosi w okresie ochronnym, gdy nie polowano na nie. Wtedy w dwunożnej istocie nie widziały wcale groźnego drapieżnika i jakieś butne i pewne siebie, na grandę pchały się na samochody. Ale zaledwie rankiem trzydziestego września rozlegał się pierwszy strzał w pobliżu i świsnęła pierwsza kula koło uszu, jakby piorun strzelał w ród łosiowy. W diabły szło ich mazgajstwo, migiem rodził się nowy zwierz i odtąd był to już tylko nerwowy kłębek czujności, trudny do podejścia. Królestwo zwierzyny! — pomyślałem sobie, gdy łoś po przebyciu cieśniny zniknął w zaroślach. Wnet wydostaliśmy się na drugie jezioro, owo Małe Jezioro Cedrowe, i tu raptem skończył się zgiełk cywilizacji, a zaczęło coś zgoła inego. Jak okiem sięgnąć, żadnego już Amerykanina, żadnego wędkarza, żadnej w ogóle łódki, nic, jeno niezmącona tafla wody. Wszędzie okalał ją gęsty, pierwotny las. Taki sam las, niewiele zmieniony od prawieków, rozpierał się i mroczył nad wodą Lśniącego Zwierciadła, kiedy przed dwustu przeszło laty snuli się tam bohaterowie Coopera. Jakże łatwo było tu przeskoczyć wyobraźnią w przeszłość i ileż w tym tkwiło nieodpartego czaru! Wielkie, jasne czaple, 18 niechętnie wzlatujące przed nami, potężne świerki i sosny, przechylone daleko ponad brzegiem wody, w lesie liczne obumarłe pnie drzew, powalone starczym uwiądem, nade wszystko zaś uroczysta pustka i kojący spokój przyrody, jakby to nazwał sam Cooper — oto, co na tym jeziorze niezwykle silnie narzucało się zmysłom i pobudzało fantazję. Jakże chciałoby się odlecieć myślami ku odległym, dawnym wypadkom! Ale nie zdążyłem daleko odlecieć ani rozsmakować się w błogiej ciszy, gdy Kanadyjczyk skierował łódź w stronę lądu i dobiliśmy do brzegu. Bungalow Frombacha widniał o kilkadziesiąt kroków od wody, w cieniu drzew. Cudo. Wdzięczyła się do nas nie chata kampingowa, lecz tęga, rozłożysta willa, złożona z malowniczych bierwion. Blokhauz, zaprawiony jasnobrązowym pokostem, połyskiwał jak lukrowany piernik. Bungalow stał na palach, wchodziło się do niego schodkami. Dwa pokoje, sypialny z czterema kojami i salon-kuchnia, tchnęły przytulnością. Panował wszędzie luksusowy nieład. Stało, leżało, wisiało tu tysiąc wymyślnych przyborów, pożytecznych rzeczy typowo amerykańskich, i zapewniało ludziom pławienie się w wygodach. Niczego tu nie brakowało, począwszy od lśniącej lodówki na benzynę, powabnej kuchenki z butlą gazową ostatniego modelu 1960 roku, poprzez bogaty wybór wędzisk, wędek i błys-tek, jakichś pasów ratunkowych, jakichś nart wodnych i Bóg wie czego — aż do dwóch przymilnych kanap i okrągłego stołu z mahoniu. Na stole stały dwie napoczęte butelki Johnny Walke-ra i Vat 69, i kilka kieliszków. Rozrzucone na stole dość świeże magazyny z sex-babkami tudzież z poważniejszymi artykułami o polowaniu i wędkarstwie nęciły do zaglądania. A gdy ujrzałem pod powałą, na belkach spoczywające, ślicz-ności kanu o wykwintnym kształcie i płonąco czerwonej barwie, stwierdziłem, że tu żyć i nie umierać. Wielkim zaś będąc patriotą zaraz wybiegłem rzewną myślą w nadwiślańskie strony do wszystkich nieszczęsnych par zakochanych, nie posiadających tam swego kąta do gruchania — i wyobraziłem sobie, jakie mieliby tutaj przednie używanie, jakie niebo! Patrząc przez okno bungalowu w stronę jeziora, widziałem w pobliżu brzozę. Na jej korze odkryliśmy przedtem świeże za- 19 drapania niedźwiedzich pazurów. Była to zatem kraina zarówno niedźwiedzi, jak łosi. W jej serce nowoczesny człowiek wścibił swe trzy grosze i stworzył w leśnym uroczysku czupurny przybytek wyrafinowanej cywilizacji. O niedorzecznie maleńki krok sąsiadowały tu biegunowe sprzeczności: głucha puszcza z ostatnim wykwitem techniki. W mgnieniu oka przeciwieństwa zlewały się w jedno, zamierzchłe wieki spotykały się z dniem dzisiejszym. Człowiek mógł przez okno ujrzeć niedźwiedzia i równocześnie słuchać przez radio wykładu o energii atomowej — i to fantastyczne zazębianie się odmiennych elementów było chyba właściwą cechą dzisiejszej kniei kanadyjskiej. Było jej nowym urokiem. Paradoksem, jak gdyby ogień łączył się tutaj z wodą. 6. Instynkt Pierwszego wzruszenia nie zgotował nam niedźwiedź ani łoś, ani szczupak, ni człowiek, lecz wywołał ptak. Niewielki ptak, kurowaty, trochę większy niż europejska kuropatwa. W kwadrans po naszym przybyciu odkryłem go wśród zarośli o kilkadziesiąt zaledwie kroków od bungalowu. Dziwnie się zachowywał: nie uciekał należycie, jak gdyby coś mu dolegało. Zbliżyłem się na kilka kroków, a on wcale nie zerwał się z ziemi, tylko podreptał nieco dalej i znowu stanął. Patrzał na mnie wyzywająco jak na przykrego natręta: pomyleniec. Łatwo mógłbym go zdzielić kijem i uśmiercić. Na ten widok przypomniałem sobie z dawnego pobytu w que-beckich lasach nad jeziorem Marmette dobre znajome, tak zwane kury narwane, „fool hens". Tak Kanadyjczycy przezywali jarząbki świerkowe, spruce grouses, bo nie uciekały wcale przed człowiekiem. Rzecz prosta, że wytępione w bardziej zaludnionych okolicach, owe fool hens bytowały już tylko w odległych, mniej dostępnych lasach. Czyżby takie narwane dziwaczątko i tutaj się napatoczyło? Podnosząc alarm przywołałem Witolda z aparatem fotografiez- I nym i zaczęliśmy obskakiwać ofiarę naszego zapału. Kura niezbyt zmykała, bynajmniej się nie kryła, po prostu idiotka. Witold podchodził do niej na dwa kroki i pstrykał. Tymczasem stwierdziłem, że to wcale nie fool hen. Dokoła szyi miała pióra mocno napuszone, a na głowie sterczący czub: był to inny gatunek kanadyjskiego jarząbka, mianowicie jarząbek kreziasty, ruffed grouse, ptak zazwyczaj niezmiernie pierzchliwy i dziki. Więc cóż, do kaduka? Chory był czy niespełna rozumu? Nagle usłyszałem spod pobliskiego krzewu przytłumione piśniecie i spojrzawszy tam bystrzej odkryłem kilka piskląt, chowających się wśród listowia. Zagadka wyjaśniona! Kura o cudacznych manierach była normalna i zdrowa, tylko mając przy sobie pisklęta, zaniepokojona starała się je obronić przed dwunożnym wrogiem i uwagę jego przykuć do siebie. Czego dzielna matka nie wyrabiała, by dopiąć swego i byśmy na nic innego nie patrzeli, jak tylko na nią! Udawała, że ma złamane skrzydło i łatwo jej dopaść; potem, że jest kulawa; potem wskakiwała na pień zwalonego drzewa i stawała nieruchoma udając Greka i łatwą dla nas zdobycz. Zresztą byłaby łatwą zdobyczą, gdybyśmy jeno chcieli. W pewnej chwili uprzytomniłem sobie całe bezprzykładne, olbrzymie bohaterstwo małego serduszka: miłość macierzyńska leśnej kury okazała się tak ogromna, że matka gotowa była ponieść śmierć, byleby uratować życie swych młodych. Miłość macierzyńska u ludzi uchodzi za jedną z najwznioślejszych cnót, za szlachetną właściwość ludzkiego serca i ludzkiej duszy. Czy słusznie? Czy — jak wykazywał przykład samiczki-jarząbka — nie był to tylko zwyczajny, naturalny instynkt, bardzo podobny do instynktu zwierzęcego? Czy częstokroć ów instynkt nie występował słabiej u ludzi niż u zwierząt, u których przecież matka, broniąc swych młodych, nigdy nie myślała o tym, jakie korzyści będzie miała kiedyś, później z potomstwa? A cóż dopiero niejedna ludzka matka, pełna samolubnej miłości, przykuwająca do siebie swe dziecko, córkę czy syna, na całe życie? Takich cieni nigdy nie wykazywał instynkt u zwierząt. Ich miłość macierzyńska była bezinteresowna, absolutna: nękana przez nas matka-jarząbek po kilku tygodniach rozstanie się ze 20 21 swymi brzdącami i straci je na zawsze z oczu, a mimo to dziś, gdy one słabe, ona zdolna była oddać życie w ich obronie. — Znikajmy! — zawołałem do towarzysza, gdy zrobił już kilka czy kilkanaście zdjęć. — Jesteśmy tu personae ingratae! Nasza bohaterka wciąż dzielnie się stawiała i puszyła, ale widać było z jej kurczowej postawy i coraz bardziej przerażonych ślepsk, że trzyma fason resztkami nerwów. —¦ Znikajmy! Gdy odszedłszy o jakie trzydzieści kroków obróciliśmy się, kury już nie ibyło, Czmychnęła, Najadła się strachu i niechybnie na całe życie starczy jej przykrego doświadczenia z człowiekiem. — Na pewno pochwali się dzieciom — zauważyłem z uśmiechem — że zmusiła nas do ucieczki. — A czy tak nie było? — zdumiał się Witold. 7. Szczupaczątko Oprócz łosi, niedźwiedzi i jarząbków kreziastych niewątpliwie żyły tu urodziwe najady i inne dobre wróżki. One to wczarowały w nasz bungalow tyle słoneczności, że było nam tu jak pączkom w maśle. Zresztą stanowiliśmy paczkę kapitalnie zgraną: Zygmunt Pio-trowski, najmędrszy z nas, wielce dowcipny narrator, opowiadał ze swadą Woltera o swych ciekawych doświadczeniach jako psycholog na amerykańskiej uczelni; przemiła jego żona, Halina, dzielnie mu wtórowała; Witold, promienny jak zawsze, tryskał musującą werwą (bo dopiero znacznie później ogrom Kanady przypalił mu skrzydła); ja dorzucałem swego obola, jak mogłem. W tej samotni mieliśmy przeżyć razem tylko cztery dni, wystarczająco krótko, ażeby utrzymać nerwy na wodzy i nie poczubić się. Bungalow jaśniał niezmąconą pogodą i rodził serdeczne uśmiechy. i Było tak miło, że po odjeździe Kanadyjczyka najchętniej pozostalibyśmy, Witold i ja, niby dwa piecuchy w przytulnej chacie do samego wieczoru, gdyby nie honor wędkarzy. Więc wyrwa- 22 liśmy się, wzięli wędki i wypłynęli na jezioro. Witold przy motorze, ja z przodu łódki. Niezmącona pogoda sprzyjała pierwszemu po dwudziestu sześciu latach wyruszeniu na połów tutejszych ryb. Czerwcowe popołudnie leżało na jeziorze całym przepychem słonecznych barw, jakieś przyjemnie omdlałe, że mimo woli przywodziło na pamięć leżącą Maję z płótna Francisca Goyi. Ale potem od nowa nasuwał się Cooper, bo jezioro było gładkie, jakby uśpione, i wciąż całkiem puste, więc przypominało Lśniące Zwierciadło z książki. Czy jednak było tak puste? Oddaliwszy się od brzegu, łatwo odkryliśmy wśród zarośli więcej domków kampingowych. Dziś co prawda nikogo nie było, ale to pewne, że ludzie przyjeżdżali tu na wczasy. Według słów publicysty B. K. Sandwella Kanadyjczycy stali się najbardziej wodnym narodem na świecie. Zakochali się w swych jeziorach, których mieli przecież bez liku, i popadli w wodny szał. Nad jeziorami budowali chaty, świątynie swej nowej religii. Rzucali w jeziora wędki i łowili poezję, mającą dać im ukojenie. Przyroda była dla nich nowoczesną Mekką, a zarazem masowym uzdrowiskiem znacznie wcześniej niż u nas w Europie. Ryby w Małym Jeziorze Cedrowym łowiło się wzdłuż przeciwległego brzegu i tam popłynęliśmy. Krajobraz wodny był idealnie urozmaicony: głębokie miejsca przeplatały się mieliznami, kuszące zatoki wchodziły w ląd, a na spodzie jeziora pieniła się bujna dżungla wodorostów. W takim mateczniku powinno było roić się od ryb. Tu i ówdzie, niby wyspy, wyrastały z wody połacie rzadkiego sitowia, ulubione zasadzki zbójeckich szczupaków. Pogoda była zbyt piękna: wprawdzie rozanielała duszę, ale ryby huncfoty nie brały. Witoldowi i wszem ludziom tyle razy wynosiłem pod obłoki bogactwo ryb w Kanadzie, tyle śpiewałem hymnów o tym, że wystarczało wrzucić miejscami wędkę do wody, ażeby już tam się szamotało szczupaczydło — że teraz wobec fiaska zaczęło mi się robić głupio. Małe Jezioro Cedrowe haniebnie zawodziło czyniąc z mej gęby cholewę. Dobrą godzinę wymachiwaliśmy daremnie wędziskąmi, gdy nagle Witold zjeżył grzbiet, twarz nasrożył, wzrok wytrzesz- 23 czył: wzięła mu ryba. Wędkę z błystką wlókł dotychczas daleko za łodzią. Teraz, poddawszy, zaczął nawijać żyłkę na szpulę kołowrotka. Szło opornie. A więc jezioro ożyło, popuściło tajemnicy. Ucieszyłem się, że to Witold rozpoczął szczęśliwe łowy, bo jako nowicjuszowi tak mu się należało. On tymczasem milczał, ani słówkiem nie zdradzał swego podniecenia — wzorowy sportsmen. Wędzisko jego wygięło się w efektowny kabłąk, widocznie ryba była tęga. Mówili nam w Marathonie, że zdarzały się tu ogromne szczupaki. Czyżby taki chwycił? Doznałem przypływu wielkiej radości. Na chwilę wybiegłem myślami do Poznania i Konrada. Dałbym wiele, żeby on mógł teraz widzieć Witolda, .zmagającego się z kanadyjską rybą na haku. Tymczasem ryba, stawiająca zrazu zacięty opór, szybko zdawała się opadać z sił. Już nie wyrywała się w bok ani w głębinę, podczas gdy Witold z nieustępliwością człowieka z charakterem miarowo kręcił kołowrotkiem i bez przerwy wciągał żyłkę metr za metrem. Dorodne jego oblicze naczupurzyło się, oczy przybrały wyraz chmurny i górny. Patrzyłem na niego z zachwytem i głęboko odczuwałem piękno triumfu człowieka nad siłami przyrody. Potem, gdy ryba znalazła się już o kilka metrów od łodzi, zabłysła raz i drugi białym brzuchem sprawiając wrażenie czegoś potężnego. Napięcie rosło! Ślepia wbijaliśmy w wodę jak urzeczeni, a w miarę skracania żyłki przeżywaliśmy wariackie złudzenia; ryba, która zaczęła się znowu rzucać, to rosła nam w oczach niby rekin, to karlała do rozmiarów wypasionej płotki. Był to szczupak. Niestety nie żaden lewiatan, zapowiedziany w Marathonie, ani żaden potwór z mych wieloletnich snów o Kanadzie, nawet nie potworek, raczej chłystek, raczej smarkacz albo śledź. Ważył znacznie mniej niż kilogram. Gdy pochwyciłem go w siatkę podrywkę i wrzuciłem do łodzi, zabawne trofeum miotało się zuchowato między stopami. Spoglądaliśmy na nie zmieszani, odurzeni, niemal ze wstydem. Tkwił w tym upiorny humor. Więc na to były zawiłe starania 24 o paszporty, o dolary, o przejazdy „Batorym", na to rozmowy z ministrami i ambasadorami, ażeby w końcu witał nas na rzekomo najrybniej szych wodach świata taki czupurny maluda, taki makabryczny komik? Porwał nas zdrowy, homeryczny śmiech. Gwałtownie zatęskniliśmy do przyjaciół Piotrowskich i w te pędy, co sił w motorze, wracaliśmy do bungalowu. Nie chciałbym, żeby Konrad czytał ten rozdział. 8. Niedosyt W bungalowie nad Little Cedar Lakę wszystkie śniadania, obiady, podwieczorki i kolacje, nie zapominając o drinkach między posiłkami, przeobrażały się w lukullady podniebienia i ducha. Przede wszystkim radosnego ducha. Przeżywaliśmy czarującą labę i były to niezapomniane uczty rozmów, przyjaźni i uśmiechu. Mimo to o świcie drugiego ranka, poświęcając śniadanie, zapuściliśmy motor i ruszyli na łowisko, Witold i ja. Zapowiadał się znowu słoneczny, obrzydliwie piękny dzień. Poranna mgła niby drażniąca zagadka przysłaniała drugi brzeg jeziora. Zaledwie tam dopłynęliśmy, opary poszły w górę i zaczęły się ryby. Były, a jakże, były i brały. Nie żadne wieloryby, nie tuzy, nie grube ryby, jeno same średniaki i wymoczki około kilogramowe — ale nieźle brały. W ciągu niespełna godziny złowiliśmy ich po kilka, aż nadto wystarczającą porcję na obiad i kolację. Były to szczupaki i tak zwane okonie bielmowate. Okonie te, obok pstrągów najprzedniejsze w smaku ryby, z kształtu i cierniowatej płetwy grzbietowej trochę podobne do naszych sandaczy, miały dziwne oczy, bo bez źrenic, natomiast wypełnione bielmem. Wszakże musiały nieźle widzieć, skoro chwytały na metalowe błystki, wirujące w wodzie. Wśród wielu nazw, jakie im w różnych stronach nadawano, chyba najodpowiedniejszą była amerykańska: walleye, czyli bielmowate oko. W dodatku oko, które zapalało się dziwacznymi refleksami tę- 25 czowych blasków, gdy promienie słońca padały do środka pod pewnym kątem. Więc było u nas co jeść (oprócz sutych zapasów przywiezionych z Marathonu), poza tym Witold okazał się mistrzem wycinania z ryb filetów, Halina pysznie smażyła, humory dopisywały, tylko nie jezioro ani łowiska. Były wspaniałe, to nie ulegało wątpliwości, cóż, kiedy już dawno wyłowiono z nich co potężniejsze sztuki i pozostały jeno rybie niedolatki. I, niestety, to nie było odludne jezioro z książek Coopera, Co dzień rano słyszeliśmy od strony południowej stukot pędzącego pociągu. Cywilizacja diabelnie napierała na Jeziora Cedrowe: leżały w kleszczach toru kolejowego z jednej strony i autostrady z drugiej strony. Zresztą nie wszyscy Amerykanie, obozujący nad wielkim jeziorem, byli ciurami: niejeden ruchliwszy wędkarz przypływał na nasze jezioro i łowił nam pod nosem. Któregoś popołudnia wpadła na nasze wody stukonna super-motorówka z czterema Jankesami na pokładzie i krzątała się po naszych łowiskach. Patrzyliśmy na to z daleka z sardonicznym uśmiechem politowania, bo tego dnia ryby nam wcale nie brały. Po godzinie tamci byli gotowi, lecz zamiast wracać do swego obozu, podpłynęli pod nasz bungalow i wylądowali. Byli to młodzi, dziarscy i weseli Amerykanie, robotnicy z fabryki Forda w Stanach: jakieś atletyczne typy, jak gdyby żywcem wyjęte z rysunków naszej Mai Berezowskiej. Prosili, żebyśmy im pomogli i odebrali od nich kilkanaście ryb, bo w ferworze nałapało im się za dużo. Każdemu wolno było w Ontario złowić dziennie nie więcej niż po sześć szczupaków i tyleż walleyów, a oni mieli ich znacznie więcej. — Do kaduka, na jaką przynętę żeście je złapali? — wykrztusiłem oszołomiony widząc w ich łodzi całą kupę ryb, oczywiście jak zwykle młokosów. — Minnows! — odrzekli krótko. Minnows to zbiorowa nazwa niedużych rybek z rodziny karpi o watych. Więc oni łowili na prawdziwe, nieżywe rybki i szczupaki brały im jak zwariowane gardząc tego dnia naszą śliczną, locz sztuczną przynętą z blaszek: oto sakramenckie fanaberie wody! 26 Pewnie opuścilibyśmy Jezioro Cedrowe wcześniej, niż było w planie, gdyby nie arkadyjskie nastroje w naszym bungalowie i nie krztyna nadziei, tlejącej w nas, dwóch wędkarzach. Durzyliśmy się skromną otuchą, że przecież napotkamy w końcu jednego z owych legendarnych olbrzymów, o których błąkały się głuche wieści wśród ludzi w Marathonie. Potrzebowaliśmy takiego szatana do zdjęć fotograficznych i do filmu. Przebywając w leśnym ustroniu, gdzie wszystko dokoła, z wyjątkiem jednych ryb, grało najżarliwszymi barwami przyrody, gdzie lasy śpiewały i podbijały serce, a życie układało się jak w błogim śnie — w tym ślicznym ustroniu jednak wzbierało w nas uczucie osobliwe i coraz bardziej niepokojące: zaczęliśmy marzyć o Kanadzie. O tej prawdziwej, dziewiczej, niezawodnej Kanadzie. Coraz częściej sięgaliśmy w naszym bungalowie do map — w Kanadzie ma się pod ręką zawsze zatrzęsienie różnych map — i głodnym wzrokiem wodziliśmy po północnych wertepach. Ileż tam było przestronnej puszczy, bez torów kolejowych i autostrad, ile zagubionych w głuszy jezior! Posunąć trochę palcem ku północy, a oto wdzięczyły się tajemne uroczyska, jakieś jeziora Killala, Kassaginini, Pagwachuan, Nagagami i tak można by odkrywać jednym niemal tchem dziesiątki jezior. Jezior przez wędkarzy nie tkniętych! W przeddzień naszego powrotu do Marathonu krążyliśmy, jak zazwyczaj, po drugiej stronie jeziora w pobliżu cypla, gdzie niedaleko głębokiej wody z rzadka wyrastały trzciny, gdy wzięła mi ryba. Jak zwykle w tym miejscu szczupak, bo chwyciwszy przynętę, gwałtownie rwał w głębinę. Podciąłem i ledwo go powstrzymałem; był to nie lada okaz. Ale skoro tylko zacząłem go przyciągać, on z niebywałą mocą szarpnął i uwolnił się. Po prostu zerwał grubą żyłkę i dał drapaka z błystką i hakiem. Spojrzeliśmy na siebie zdębiali: może to był ów wyśniony olbrzym? Następnego dnia mieli zjawić się po nas przyjaciele z Marathonu, lecz zanim przybyli, wczesnym rankiem wypadliśmy jeszcze raz na nasze łowiska, zafascynowani bestią, która mi uciekła poprzedniego dnia. Rwaliśmy motorem wprost na cypel. Przy czwartym czy piątym rzucie wędką poczułem, że coś wzięło. Czyżby on? Jakoś dziwnie zadrgało i pociągnęło, a gdy 27 zacząłem nawijać żyłkę, opór ryby nagle osłabł: często bywało, że wielkie szczupaki, podcięte, sunęły w stronę wędkarza. Lecz niestety tym razem tak nie było. Było inaczej, było okropnie! Ależ spłatało nam niespodziankę! Po prostu był to okoń. Okonek. Okoniuszek. Zwykły okonek z ładnymi pręgami, ale nie większy niż palec wskazujący. Zuchwała gnida rzuciła się na błystkę, dwa razy większą od siebie, i ciągnęła, ile w niej pętackich sił: z bajki żabka, która chciała być koniem. — Dawid! — krzyknął Witold. — Toż to Dawidek: silny duchem, nędzny ciałem! Więc pozostały nam tu jeno marzenia o innych jeziorach. INDIANIE ODŻIBUEJE 9. Beniaminek JL o cudaczny paradoks, jakaś nemezys dziejowa, że w Kanadzie, tak wzbogaconej po drugiej wojnie światowej i rozkwitającej w każdej dziedzinie życia, jednocześnie istnieje wciąż owa plama: sprawa Indian. Po wojnie bolączka nagle nabiera wagi, wychodzi na forum publiczne, naraża na wstyd za granicą, słowem: zakłóca sen niejednemu ministrowi w Ottawie. Na gwałt Kanadyjczycy starają się rozwiązać drażliwą kwestię, ale niespodzianie okazuje się, że to orzech piekielnie twardy i trudny do zgryzienia. Oto mszczą się wiekowe zaniedbania, więcej, zbrodnie, popełniane od pokoleń na Indianach, i uderzają w białych mieszkańców dzisiejszej Kanady. Los gotuje tu zemstę niezwykle wyrafinowaną: kierowników kanadyjskiego społeczeństwa obarcza nieczystym sumieniem i nie pozwala w spokoju zażywać dobrobytu, jakiego doznaje kraj. Jak doszło do tego zaognienia? Niewątpliwie prądy wyzwoleńcze, budzące do nowego życia ciemiężone ludy Azji i Afryki, odbiły się echem także i w kanadyjskich lasach. Indianin zaczął sobie uświadamiać swe poniżenie. Dalej: w czasie ostatniej wojny światowej dziesiątki tysięcy amerykańskich robotników budowało w Kanadzie wielką autostradę na Alaskę, a wraz z nimi mnóstwo inżynierów, etnografów, socjologów z USA zalało cały kanadyjski zachód, dzicz prawie bezludną. Oni to, jak gdyby nie popełniali ciężkich grzechów na własnym podwórku, wszczęli hałaśliwy alarm w prasie amerykańskiej na temat nędzy kanadyjskich Indian, alarm wielce kłopotliwy dla rządowych uszu w Ottawie. 31 Ale chyba nnjdotkliwszc szturchańce szły od strony Organizacji Narodów Zjednoczonych, mającej swą siedzibę o miedzę, w Nowym Jorku. 7. trybuny Organizacji padały w obronie wy-vcl> ludów ważkie słowa, których cały świat musiał pi/ojydem, zwłaszcza gdy twardo wypowiadali je przed-¦ ¦¦ Zwiij/.ku Radzieckiego. Kanada chciała należeć do awan-wiiród narodów postępowych i nieść pomoc obcej biedocie . .wlcclr, cóż, kiedy niejeden urzędnik ONZ-u miał czelność ¦ yłykać ji>j nietaktownym palcem żałosny los Indian kanadyj-iilch: że niby Kanada dostrzegała źdźbła w oczach innych naro-¦l'>w, a tramu we własnym oku nie widziała. Więc Kanada zauważyła własny tram i, nieco zawstydzona, .1 będąc ambitnym krajem na wielkim dorobku, postanowiła ekspresem zło naprawić i złośliwcom oenzetowym radykalnie zamknąć gęby. Więc na Indianina zaczęły spadać dary i łaski jak z rogu obfitości. Od tego czasu sfery rządowe, pragnące oczyścić się z zarzutów, nie szczędzą wysiłku ni pieniędzy, by światu udowodnić, że zasypują Indianina przywilejami, że jest on ich beniaminkiem, ich oczkiem w głowie. I rzeczywiście zasypują do tego stopnia, że wymizerowanym potomkom dawnych wojowników niemal w głowie się kręci. Półtora wieku temu upijano ich do nieprzytomności zabójczą wódką, dziś Indian oszałamia się lawiną samarytańskiej szczodrobliwości. „Winnetou w inkubatorze", tak nazwał dosadnie ten stan rzeczy redaktor Stefan Bratkowski w tygodniku Dookoła świata. 10. Odżibueje Na północnych brzegach Jeziora Górnego zetknęliśmy się z wielu Indianami ze szczepu Odżibuejów (w pisowni angielskiej: Ojibway, a także Chippewa), -więc ich losem szczególnie się zająłem. Ów szczep, jeden z najpotężniejszych w Ameryce Północnej, liczący dziś jeszcze dwadzieścia tysięcy dusz, żył i żyje na olbrzymiej przestrzeni przeszło tysiąca mil w północnym Ontario ..Okoliczne lasy roiły aię od tost... (str. 1H) 32 ...Od kilkudziesięciu lat nie strzelane przytvykly uważać człowieka- za jednego ze swoich... (atr. 80) i w przyległych Stanach Zjednoczonych od brzegów rzeki Otta-wa, dokoła Jeziora Górnego i dalej na zachód' aż do skraju prerii w Manitobie. Do połowy mniej więcej osiemnastego wieku był to zdrowy, tęgi szczep pełen godności, o luźnym co prawda układzie politycznym, za to zwarty silnymi więzami swej prostej kultury, szczep o dość wyrobionym charakterze i chlubnych obyczajach. Do połowy tegoż osiemnastego wieku Odżibueje nie znali głodu. Ruchliwi koczownicy, żyjący głównie z polowania i rybołówstwa, przepadali także za pokarmem roślinnym: wiosną warzyli syrop klonowy, latem zbierali dziki ryż na mieliznach swych jezior, a nieco później jagody w lesie. Odważni, umieli się bić, ale nie byli zaczepni. Wiedli wojny raczej obronne przeciw napastliwym wrogom, Irokezom na wschodzie i Sjuksom na zachodzie. I nie byli okrutni: z pogardą spoglądali na srogich Iro-kezów, przejęci wstrętem do ich nieludzkiego zwyczaju torturowania pojmanych jeńców. Nieuchronny upadek Odżibuejów rozpoczął się w drugiej połowie osiemnastego wieku, spowodowany, jak u innych Indian, przede wszystkim dwoma straszliwymi darami białego człowieka: ospą i alkoholem. Indianie, nie uodpornieni na tę chorobę, ginęli w okresach epidemii jak muchy, alkohol zaś, wmuszany im przez nikczemnych handlarzy skórek aż do utraty zmysłów, czynił równie zgubne spustoszenie. W początkach dziewiętnastego wieku jak gdyby zabrakło grubego zwierza w lasach, a ryb w jeziorach: głód zaglądał do indiańskich wigwamów rokrocznie przez parę miesięcy i pochłaniał nowe ofiary. Dumny ongiś szczep był już tylko kupą roztrzęsionych degeneratów. Przewidywano rychłe jego wyginięcie. Wtedy rząd angielski uznał za pożyteczne, by wejść legalnie w posiadanie ziem indiańskich uświęconym sposobem „kupna". Więc z niedobitkami szczepu zawarł w 1850 roku traktat, jak gdyby czynił to równy z równym, wykupując indiańskie tereny, wynoszące 52 400 mil kwadratowych (przeszło dwie piąte Polski), za cztery tysiące funtów szterlingów gotówką i za dalsze raty /.coroczne w wysokości tysiąca stu.funtów. Dobry dla białych in- fjferes! Odżjjbuejom wyznaczono małe rezerwaty w różnych oko- 33 licach północnego Ontario niby to na własność szczepu, ale an-gielsko-kanadyjskie władze zaraz zastrzegły sobie w stosunku do Indian i do ziemi w rezerwatach bezwzględniej sze prawa, niż miał na przykład kierownik zakładu poprawczego w stosunku do nieletnich delikwentów. Jedno obostrzenie w rezerwatach wyszło Indianom bezsprzecznie na dobre: zakazano im pić wodę ognistą i zakazano handlarzom, by sprzedawali im alkohol. Natomiast pozwalano Indianom polować jak dotychczas i zakładać pułapki na zwierzęta futerkowe (bo to było w interesie białych ludzi), ale poza tym — jakie spadło na nich piekło! Z obłudną bezwzględnością, tak znamienną dla wielu działaczy ery wiktoriańskiej, zaczęto traktować Indianina jak wynaturzone dziecko i zboczonego dzikusa, więc wypowiedziano bezlitosną wojnę po prostu całej jego in-diańskości, jego pięknej, acz prostej kulturze, wojnę jego wierzeniom i obyczajom. Z zawziętością barbarzyńców u władzy zdzierano z niego wszystko, co było drogie jego duszy, nie darowano nawet jego śpiewom i tańcom, ba, zwalczano jego niewinne uczty i objawy gościnności. Czyżby według planów fanatycznych reformatorów Indianin miał stać się jakimś makabrycznym, osowiałym, złamanym psychopatą i jako taki wyginąć? Na szczęście około 1900 roku powiały w Kanadzie nowe wiatry, bardziej humanitarne, i Indianie kanadyjscy, których ogólna liczba spadła poniżej stu tysięcy, przestali wymierać. U niejednego Kanadyjczyka budziło się sumienie. Mimo to od strony białych ludzi nowe staczały się klęski, mianowicie gruźlica i choroby weneryczne, ale władzom jakoś nie przyszło do głowy, żeby ratować Indian. Wielu czerwonych młodzieńców brało udział w pierwszej wojnie światowej, ale i te zasługi mało pomogły: gruźlica nadal siała spustoszenie, władze były obojętne, a ludność indiańska cherlała coraz bardziej. Nadeszła druga wojna światowa, a wraz z nią tak radykalna zmiana, jak gdyby czarownik dotknął Kanady różdżką czarodziejską. 11. Inkubator Po zakończeniu drugiej wojny światowej Kanadyjczycy poczuli tęgi feblik do swych Indian i także do Eskimosów. Była to raptowna miłość do niespodzianie odkrytego mizeroty. Najlepiej uwidaczniało to się w codziennej prasie kanadyjskiej: każdy prawie numer poczytniejszych dzienników przynosił wiadomości o Indianach, wiadomości dobre albo złe co do białych włodarzy kraju, ale zawsze życzliwe w stosunku do czerwonych braci. Z odwagą, godną naśladowania, prasa a wraz z nią radio i telewizja często odsłaniają błędy niedawnej przeszłości. Tak na przykład z artykuliku pod tytułem „Sondowanie potrzeb Indian", wydrukowanego w numerze z dnia 1.IX.1961 roku czasopisma The Gazette, można było dowiedzieć się ni mniej ni więcej, że w Kolumbii Brytyjskiej Indianom szczepu Nootka prawo wykonywania swych narodowych śpiewów i tańców przywrócono dopiero w 1949 roku na skutek decyzji Komisji Masseya — bo „śpiewy i tańce Indian były dotychczas (jak podawała The Gazette) czynnością zakazaną według ustaw Aktu Indiańskiego". Niezawodnie tak samo postępowano z innymi szczepami Indian kanadyjskich. Deszcz łask i przywilejów, spadający od tego czasu na Indian, sprawił, że w wielu dziedzinach życia mają się dziś lepiej niż ludność biała. Stali się jakąś opaczną kastą uprzywilejowanych szczęściarzy i wybrańcami dziwacznego losu. Przede wszystkim przyznano im wszystkie społeczne osiągnięcia, jakie wywalczyli sobie ludzie biali. A więc zapomogi rodzinne: dobrze jest płodzić teraz wiele dzieci indiańskich, bo za każdą pociechę do jej szesnastego roku życia rodzice dostają sześć lub siedem dolarów miesięcznie. Tak samo dobrze jest osiągnąć podeszły wiek: rentę w wysokości pięćdziesięciu pięciu dolarów miesięcznie płaci się wszystkim starzejącym się Indianom i Indiankom tudzież Eskimosom. Jeśli w dawnych czasach wielu zniedołężniałych Eskimosów i północnych Indian ginęło w ciężkich warunkach życia po prostu dlatego, że nie starczyło dla nich pokarmu, to teraz — jakże ich los się odmienił! 35 Zatem wszelkie renty, jak inwalidzkie i tym podobne, Indianie otrzymują tak samo jak biali Kanadyjczycy, natomiast jako mieszkańcy rezerwatów ileż mają specjalnych korzyści i więcej ułatwień niż biali! W rezerwatach nie płacą podatków, wolni od zmory, duszącej białych braci. Dalej: kto nie ma pracy, on i jego rodzina dostaje od rządu przez zimę aż do maja sporo żywności: w porównaniu z dawnymi klaskami głodu są to teraz miesiące pysznego opychania się. Jeśli dziewczynie Indiance pośliźnie się noga i przyjdzie dziecko ^- a przychodzi łatwo — dostaje ona zapomogę do pięćdziesięciu dolarów miesięcznie przez szesnaście lat. Rząd buduje Indianom w rezerwatach schludne domki za cztery tysiące dolarów prosząc tylko, żeby Indianie wykonali przy tym robót za czterysta dolarów. Przyszłym mieszkańcom najczęściej nie chce się przykładać ręki, ale to nie szkodzi: dom mimo to dostają. Jeśli Indianie wyrażają gotowość jakiejkolwiek pracy, rząd śpieszy im z pomocą; bezpłatnie przydziela pługi (których mało używają), nasiona, instruktorów; rybaków zaopatruje w sieci, a gdy te się podrą, nie szczędzi im nowych. Nawet gdy odzież im się psuje, przysyła im zastępczą. Wszystko za darmo. Przy otrzymywaniu zajęć, na przykład przy karczowaniu lub budowie dróg, Indianie mają pierwszeństwo. Szczególnie troskliwą opiekę roztacza się nad ich zdrowiem. Lekarze są na ich zawołanie, a w razie poważniejszej choroby odwozi się ich do szpitala, najczęściej samolotem. Co miesiąc pielęgniarka zjawia się w rezerwacie i dokonuje zastrzyków i innych zabiegów, a raz do roku przyjeżdżają lub przylatują ekipy rentgenowe i prześwietlają każdego w rezerwacie. Dzieci rodzą się w nowoczesnych szpitalach. Gruźlicę, zabójczą nie tak dawno plagę czerwonego człowieka, opanowano zupełnie, tak samo jak inne pospolite ongiś choroby. Gdy w 1961 roku zwiedzaliśmy niektóre szpitale, zbudowane dla Indian, sale ich ziały prawie pustką: brakło chorych. Dzięki tym wysiłkom nastąpiło pożądane fizyczne odrodzenie. Indianie nie tylko przestali wymierać, ale zdobyli rekord roz- ] mnażania się. Ich przyrost naturalny jest obecnie dwa razy większy niż przyrost innych grup etnicznych Kanady. Co rok 38 Indianie wzrastają w liczbę o trzy procent, coś niebywałego! W roku 1961 było ich prawie sto osiemdziesiąt tysięcy, za dziesięć lat będzie ich ponoć ćwierć miliona. A szkoła, oświata? Rząd i na tym polu obsypuje ich względami. Jak wszyscy mieszkańcy Kanady Indianie bezpłatnie otrzymują ośmioletnią naukę podstawową, podręczniki i inne pomoce. Szkoła poza tym dokarmia młode Indianiątka mlekiem i biszkoptami, czego nie mają białe dzieci. Dalsze studia, licealne i uniwersyteckie, są dla Indian bezpłatne, dla białych — nie. Ażeby Indianie tylko się uczyli, przyznaje im się liczne stypendia; każdy młodzian z rezerwatu ma zapewnione niezłe utrzymanie w liceum (tzw. high school) i na uniwersytecie. Zdobywaj wiedzę, czerwony bracie! — żywo nalega ostatnimi laty rząd kanadyjski. — Zdobywaj szybko wiedzę i wprzęgnij się do naszego życia! Wyjdź z rezerwatu, zapomnij, żeś Indianinem, i stań się pełnym obywatelem kanadyjskim! Zdawałoby się, że to ponętne zaproszenie. Że Indianin, opływający w takie dostatki i doznający takiej pomocy, to szczęśliwy człowiek, którego poniewierka raz na zawsze się skończyła i dla którego teraz nadszedł okres dojrzewania i rozkwitu. Co więcej, zdawałoby się, że wobec tylu dobrodziejstw i szerokich możliwości serce jego napełniło się wdzięcznością do białych ludzi i ich rządu w Ottawie. A tymczasem co się dzieje? Dlaczego, do kaduka, tyle wyrasta trudności? Dlaczego takie zamieszanie w Ottawie, dlaczego sprawa, wyglądająca z początku tak prosto, gmatwa się nie do wiary? Dlaczego Indianin nie uśmiecha się, nie wyraża podzięki, pozostaje nieufny wobec białych? Dlaczego matka ślicznej naszej znajomej dziewczyny Charlie tak gorzko się odezwała: — I resent white people! — Mam żal do białych ludzi! I nikt z otoczenia na to powiedzenie nie obruszył się przyjmując je jako coś naturalnego? Dlaczego Frank Pelletier, wódz rezerwatu Odżibuejów pod Fortem William, rozsądny, spokojny człowiek, żywił taką urazę? — Biali ludzie nas krzywdzą! — mówił, smutno się uśmiechając. Był to słynny jego uśmiech, niezmiernie poczciwy i rozbrajający. 37 f ¦— Jak to? — zdziwiłem się. — Jeszcze teraz jest u was poczucie krzywdy? Pollelier pokiwał głową, że tak, jest jeszcze teraz. —¦¦ Nic minęło, pomimo że prawie każdy z waszych synów ma swój własny samochód? — upierałem się. — Nic minęło! — potwierdził i jakiś bolesny grymas przyplą-tkże do rozumu swych wnuków. Gdy trzeba było, oni, sprzymierzeńcy nauczyciela, nie cofali się nawet przed złojeniem młodego winowajcy i — któż by uwierzył? — nikt w szczepie nie miał im za złe świętokradztwa. 15. Osobistości Z trzech poznanych skupisk Indian Odżibuejów dwa, w Heron Bay i Squaw Bay, leżały nad samym Jeziorem Górnym, a więc na głównym szlaku wędrownym białych ludzi od blisko trzech wieków, podczas gdy trzecie skupisko, w Aroland, tkwiło zupełnie na uboczu, o jakie dwieście kilometrów na północ od Heron Bay. Dzięki tym warunkom geograficznym wielu mieszkańców Arolandu przetrwało jako Indianie bez większej domieszki krwi białych, natomiast w pierwszych dwóch ośrodkach prawie wszyscy byli mniej lub więcej Metysami. Mimo to uchodzili w oczach prawa za Indian, a co do tswej natury posiadali wciąż wybitnie indiański temperament, charakter i sposób myślenia. Dawniej zawsze biały mężczyzna brał indiańską kobietę. Świadczy o znacznym skoku naprzód, jaki od tego czasu nastąpił w położeniu Indian, że obecnie niejedna biała dziewczyna wychodziła za Indianina. Wodzem, wybieranym co dwa lata przez wszystkich dorosłych rezerwatu, był w Heron Bay Duncan Michano, nałogowy pijus. 47 Druga wojna światowa zawiodła go jako żołnierza do Wielkiej Brytanii, gdzie zadurzyła się w nim młoda Szkotka i go poślubiła. Po przyjeździe małżeństwa do Heron Bay zaczęły sypać się dzieci, nie wszystkie udane, zapewne skutkim nałogu ojca. Gdy przybyłem do rezerwatu, chciałem odwiedzić wodza i uprzejmie mu się zameldować, ale stanowczo mi tego odradzono: mógłbym zastać go w stanie nietrzeźwym, a wtedy Indianie bywają niepoczytalni. Więc nie poszedłem do niego i niestety nie poznałem małżeństwa. A szkoda. Byłem szczególnie ciekawy, jak Szkotka dawała sobie radę w rezerwacie. Rezerwat był nieduży, mierzył dwie mile na półtorej i leżał nad rzeką Pic niedaleko jej ujścia do Jeziora Górnego. Żyło w Heron Bay mniej więcej dwustu pięćdziesięciu mieszkańców w trzydziestu pięciu rodzinach. Wszystkie rodziny dostały już nowe domki, ale nie wszyscy jeszcze rozbierali się na noc. Był to rezerwat stosunkowo ubogich Indian, bo tylko kilkunastu posiadało samochody. Główną treścią marzeń i rozmów heronbaj-czyków, jak zresztą większości Indian bardziej postępowych w Kanadzie, stanowiły trzy rzeczy: samochody, sport w postaci hokeja zimą, a base-ballu latem i rybołówstwo. Najgodniejszą osobistością rezerwatu był niewątpliwie Dan Goodchild, wybijający się ciałem i duchem ponad wszystkich ziomków. Przystojny, siedemdziesięcioletni, acz żywotny i rzutki jeszcze starzec miał piękne rzymianskie oblicze i przedstawiał typ wyidealizowanego w dawnych malowidłach szlachetnego Indianina. Akurat jak wyglądał, takim też był w istocie, dobrym, prostolinijnym, uczynnym człowiekiem, dalekim od krętactw i złego. Zasiłki rodzinne i od starości, prawnie mu należne, pobierał, ale, dumny, nie przyjmował zimowej pomocy żywnościowej: co zimę wyruszał pomimo wieku w północne ostępy na połów zwierząt futerkowych, a na wiosnę dobry łowca zawsze wracał z obfitym trofeum. Drobne szczegóły: nikt z mieszkańców rezerwatu nie zakładał żadnego ogródka prócz Dana. Miał lilipuci, kilkukrokowy ogródek, ale jak troskliwie pielęgnowany! Wielu pożyczało od nauczyciela drobne kwoty i nikt, dawnym zwyczajem gromady indiańskiej, nie myślał zwracać pieniędzy. Dan Goodchild pożyczał 48 ..Większość jezior ciągle roiła się od ryb... (str, 12) Mennęjawizik fyrawił coś z niebywałym p<-ujęciem... (str_ 254) również, ale zawsze sumiennie oddawał. Dziś jeszcze potrafił zbudować z kory brzozowej doskonałą łódkę-kanu, umiejętność dawno zapomniana przez innych Indian. Już dziadek Dana dodatnio wyróżniał się jakimiś zaletami, bo gdy pół wieku temu współpracował jako przewodnik z ekipą mierniczą w lasach zaplecza Heron Bay i Marathonu, uznano za słuszne nazwać jedno z większych jezior jego imieniem, Goodchild Lakę. Poznałem całą rodzinę Dana i uległem jej urokowi. Ale osiemnastoletnia córka jego zabiła mi ćwieka. Dan był wspaniałym okazem, żona jego, dziś otyła matrona, niezbicie zdradzała dawną urodę, natomiast córka ich była brzydka. Układna, dobrze wychowana, owszem, ale twarz miała wulgarną, uderzające przeciwieństwo rodziców — i niech tu kaci biorą bezecną przewrotność praw dziedziczności. Tyle obecnie w Kanadzie prawiono o wchłonię"ciu Indian w społeczeństwo białych, że zapominało się o nierzadkich wypadkach odwrotnych, kiedy biali stawali się Indianami. W Mobert, bratnim rezerwacie Odżibuejów o pięćdziesiąt kilometrów na wschód od Heron Bay, żył Elias Desmoulin, mający wielki mir wśród Indian jak również i białych. Był to z urodzenia Francuz, ale w wyniku zagadkowych wydarzeń, jakie rozegrały się w puszczy przeszło siedemdziesiąt lat temu, przygarnięty przez Odżibuejów w wieku niemowlęcym, Desmoulin wyrósł na Indianina, ba, stał się bardziej indiański umysłowością i nawykami niż większość prawdziwych Indian. Rozmiłowany we wszystkim, co indiańskie, a szczególnie w dziejach i tradycjach swych przybranych rodaków, uchodził za wyrocznię w sprawach leśnych. Po trochu filozof, mistyk i oryginał, nie lubił modlić się w kościele wśród ludzi, więc wy-' pływał na jezioro, by w samotności czcić stwórcę przyrody i zwierząt. Miał śmiałe, wręcz rewelacyjne poglądy na otaczające go zjawiska. Na przykład ku zgorszeniu białych ludzi głosił, że pożary lasów, koszmar Kanady, przyprawiający ją corocznie o wielomilionowe straty, to dobrodziejstwo dla Indian. Mianowicie pożary niszczyły wielkie drzewa, zbyt wysokie, ażeby służyły zwie- 4 — 1 znowu... 49 ntyn ¦Wir Ni kim Mi -« pokarm, więc gdy w ich miejsce wyrasta! młody las, i* Miiitfu obfitszy żer. win mówiąc, doszedłem i ja do podobnego przekonania, i'k nieco inną drogą. Pożary pochłaniały przede wszyst ','opiiliie lasy iglaste, dające ubogi pokarm dla zwierzyny, r liska zaś wyrastały już nie jodły czy sosny, lecz zazwy- iki, olszyny i wierzby, a one stanowiły główny żer łosi. dlatego było teraz więcej zwierzyny, że nieustanne pożary y ęj yy, p zmieniały powoli skład lasów na korzyść drzew liściastych? 16. Mechanizacja Wpływ wdzierającej się w lasy amerykanizacji łatwo było stwierdzić w rozmowach, jakie wiedli Indianie między sobą. Wyczyny wojenne wojowników, dawniej tak ulubiony temat," obecnie, jako banał przebrzmiały, poszły zupełnie w niepamięć, jak gdyby pochodziły z epoki kamiennej, niegodnej wspomnienia. 0 dzielności myśliwych i powodzeniu łowieckim, owszem, miewano pogaduszki, ale nieczęsto i bez zbytnich uniesień. Wielu Indian służyło jesienią białym myśliwym za przewodników, więc potem dawało wśród swoich upust poczuciu humoru podśmiewając się zdrowo z mazgajstwa miejskich nemrodów, szczególnie Amerykanów. Ale motorki przyczepne do łódek, niezbędne przy rybołówstwie, to było już coś innego, to cymes, to tęgi magnes, nieodparcie przyciągający uwagę. Indianie byli z tymi motorkami za pan brat 1 lubili nad nimi się rozwodzić. A cóż dopiero samochody! Nic Indian tak nie napawało rozkoszą, nie rozpalało im krwi, nie ponosiło fantazji jak gwarzenie o samochodach. Była to ich wielka, indiańska poezja, ich wariackie hobby, istne szaleństwo i można było bez przesady uznać, że wielu Indian na niczym tak dobrze się nie znało jak na rodzajach samochodów i ich właściwościach, i ¦ ,, Z Młodzian, popisujący się znajomością aut, podbijał serca płci pięknej na amen — prawie tak samo jak u nas. 50 Kolej żelazna była także miłym przedmiotem pogwarek i w związku z tym Odżibueje wspominali historię (przysięgając, że prawdziwą) 'jednego z ich dziadków, niesłychanego cudaka, szczęściarza i ekscentryka o zadziwiającej fantazji. Nazywał się Ambrose Syrett. Bobrując na początku dwudziestego wieku w okolicy dzisiejszego miasta Sudbury, Ambrose odkrył na wyspie jakiegoś jeziora bogate złoża srebra i dobrze się obłowił. Zarobił siedemdziesiąt tysięcy dolarów, olbrzymią sumę jak na Indianina i na owe czasy, więc indiańskim zwyczajem zaraz szczodrze rozdał rodzinie i wszystkim znajomym sporo pieniędzy, chyba połowę zarobionego majątku. A że nie lubił dolarów, bóstwa białych ludzi, a wykpiszem był, banknotami dolarowymi rozniecał ogniska, pięciodolarowymi zapalał sobie papierosy. Wciąż jeszcze miał tego śmiecia w bród, gdy sobie przypomniał, że załatwiając niedawno interesy ze srebrem w dalekim mieście Toronto, nie zabrał przez nieuwagę z hotelu swej skromnej fajeczki, gdy wyjeżdżał z miasta. Więc postanowił udać się tam w taki sposób, o jakim jeszcze nie śnił żaden Indianin ani biały śmiertelnik. Po prostu wynajął dla siebie samego specjalny pociąg i w salonce, niby król jakiś, pojechał do Toronto po fajkę, fajkę znalazł, tym. samym pociągiem wrócił, po czym zadowolony zaszył się w kniei polując, jak dawniej, na łosie i niedźwiedzie. Kopalnia srebra, kolej żelazna, Toronto — to już nowe czynniki, wkraczające w stary świat Indian. Ale znów nie tak nowe, ażeby nie opromieniał ich omszały czar legendy o indiańskim dziwaku. 17. Majówka Rezerwat Odżibuejów pod miastem Fort William będzie zawsze kojarzył mi się ze słońcem. Czerwcowe dni były tu bezchmurne i ciepłe, to prawda, ale jakże słoneczniejsi okazali się Ramczy-kowscy, którzy nas tu gościli! On, Leonard, był w rezerwacie nauczycielem, żona jego, Lusia, wymarzoną towarzyszką; obydwoje wylewni, pełni szlachetnych uczuć i iście apostolskiej pra- 51 wości. Do swych uczniów żywili rodzicielskie przywiązanie, więcej: Ikliwość, dla dorosłych zaś byli niby brat i siostra. Rezerwat w Forcie William, leżący nad zachodnim brzegiem Jeziora Górnego, liczył w dwóch wioskach, Mountain Village i Squaw Bay, nieco więcej mieszkańców niż Heron Bay, bo około trzystu, za to obszarem przewyższał wschodni rezerwat sześciokrotnie. Dzięki bliskości Fortu William, zamożnego miasta, do którego granic rezerwat bezpośrednio przylegał, Indianie tutejsi wyprzedzili innych o całe niebo i byli zasobniejsi, praco-witsi, bardziej okrzesani i bliżsi cywilizacji niż gdzie indziej. Także bardziej zmieszani i nerwowo przewrażliwieni. Ich gigantyczny skok naprzód był susem z lasu — bez pośrednich ogniw — prosto do samochodu. To tu indiański szał samochodowy bił rekordy. Cywilizacja przedstawiała się tutejszym Odżibuejom przede wszystkim w postaci auta, a oni, jakby zawieszeni między puszczą a tym autem, wisieli w zawrotnej próżni, ogromnie wytrąceni i jacyś bezradni. Rezerwat miał szkoły w obydwóch wioskach, a Ramczykowscy celowo wybrali szkołę w mniejszym, ubocznym osiedlu, Squaw Bay, bardziej oddalonym od Fortu William. Upatrzyli je sobie po prostu dlatego, bo było tu ładniej i romantyczniej. O kilkadziesiąt kroków od ich przytulnego dworku biły o brzeg fale Jeziora Górnego, często niespokojnego jak morze, a za urzekającą zatoką spadały do wody urwiste góry, porosłe dziewiczą wciąż puszczą: widok i odgłosy podniecające. Przyjechaliśmy do Squaw Bay w piątek, a w niedzielę indiański komitet szkolny z okazji rozpoczęcia wielkich wakacji urządzał tu Field Day, Dzień Pola, czyli innymi słowy majówkę. Zabawa odbyła się na rozkosznej polanie między domem Ramczy-kowskich a jeziorem, na której to polanie hojnie rosły barwne kwiaty czerwcowe. Przybyli tu wszyscy z rezerwatu, starzy i młodzi, a ci z Mountain Village, oddalonego o dwie mile, zjawili się oczywiście swymi samochodami. Kilkanaście aut, przeważnie drogowych krążowników, parkowało na uboczu w zwartym skupisku. Tworzyło bukiet jaskrawiej kolorowy niźli egzotyczne kwiaty i stanowiło fantastyczny sztafaż dla zabawy Indian. 52 Zabawa nie miała nic wspólnego z jakąkolwiek tradycją indiańską czy z uroczystościami szczepowymi, które z pewnością poszły już na dobre w niepamięć. Tutejsi Odżibueje żywcem, tak samo jak samochody, po prostu przejęli od Amerykanów majówkę wraz z utartymi jej rozrywkami. A więc były ręczne wyścigi chłopaków, którym koledzy trzymali nogi i tułów w powietrzu; był bieg dziewczyn zakończony wesołym kłębowiskiem i gromadnym wywracaniem się, gdy każda chciała pierwsza dopaść swych bucików, leżących na ziemi; było śmieszne spadanie chłopaków do jeziora, gdy tracili równowagę na zatłuszczonym drągu poziomym: zwyciężył, nie wpadając do wody, miły młodzian z zawieszonym na piersi krzyżykiem. Nie brakowało też godziwych zalecanek, przy czym zbytkujące bogdanki siadały swym chłopcom na barana. Ale po tym wszystkim nastąpiła najważniejsza część, nieodzowny base-ball, zagrany wpierw Aprzez same dziewczyny, po nich przez chłopaków. Większość dziewczyn była zwinna jak wiewiórki, a jakaś potwornie otyła panna ze swą dwu- i półcetnarową wagą dzielnie dotrzymywała innym kroku. Podziwiałem dobry humor wszystkich obecnych, ich naturalną uprzejmość i wyrobienie towarzyskie. Tak samo swobodnie, choć zapewne z mniejszą godnością, zachowywałaby się jakakolwiek grupa Kanadyjczyków lub Amerykanów. Uderzał również wygląd Odżibuejów: to byli głównie Metysi, niewielu miało indiańskie twarze, zdumiewająco przeważały rysy białych ludzi. Przy tym całe towarzystwo, zwłaszcza dziewczyny, było tak gustownie ubrane, że niejedna nasza łowczyni ciuchów zżółkłaby z zazdrości na ten widok. Ale niezależnie od ich wyglądu — wyjaśniał nam Ramczykowski — wszyscy zachowali usposobienie rdzennych Indian. To jednak byli Indianie i Indianki. Rzucało to się szczególnie w oczy pod koniec zabawy, gdy wieczorem goście wsiadali do samochodów i odjeżdżali. Odnosiłem wyraźne wrażenie, że to jakieś dopełnianie uroczystego obrzędu. Samochody jak gdyby nabierały cech magicznych fetyszów, przy których Indianie oddawali się dziwacznym modłom. To pewne, że samochody wypełniały w ich duszach pustkę po porzuconych bóstwach dawnych Odżibuejów. 53 18. Wypełnią Względna ramożność Indian w rezerwacie fortwilliamskim wy-wiodziła się głównie z trzech źródeł dochodów: z karczowania własnej piwiczy rosnącej w rezerwacie, z rybołówstwa w Jeziorze Górnym i t pracy mniej lub bardziej wykwalifikowanych robotników w '"i(.ście Fort William. Wyższy poziom życiowy tutejszych Od: uejów i nierzadko posiadanie najnowszego modelu auta budź wśród kanadyjskiego społeczeństwa niejaki szacunek dla tutejs h Indian, co uzewnętrzniało się także w częstszych małżeństw li mieszkańców rezerwatu z białymi dziewczynami. Na prz ,id Odżibuej Bernard Morriseau, constable, czyli policjant n i-watu, miał za żonę Francuzkę. Był to wyjątkowo przyzwoi i i dzielny chwat, majster z Bożej łaski do wszystkiego, budujący i przykład tęgie łodzie motorowe niemal z niczego, z odpadki . Inna para: nie lada sensację sprawiła ongiś młoda Kanadyjk która jako piętnastoletni podlotek zadurzyła się w trochę .starszym Odżibueju, uciekła z domu, wyszła za niego za mąż i teraz, po pięciu latach, miała już troje z nim dzieci. Największym mirem wśród Odżibuejów cieszył się Frank Pelle-ticr, stary i długoletni wódz w Squaw Bay. Pochodził z rezerwatu w Hcron Bay, gdzie żył jego ojciec, Francuz, który utonął w rzece Pic podczas przechodzenia zimą po lodzie. Mianowicie gdy lód pod nim i pod jego żoną Indianką się załamał, kazał żonie wejść na jego głowę i wyskoczyć z przerębli. On zginął, ona ocalała, a następnego dnia powiła synka, właśnie naszego Franka Pelletiera. Czcigodny patriarcha, dziś już przeszło siedemdziesięcioletni, był uosobieniem dobroci i żywotności, w dwóch małżeństwach bowiem napłodził prawie ćwierć setki dzieci, będących obecnie w rozpiętości wieku od czterdziestu pięciu lat do lat czterech. Indianie zawsze wzajemnie sobie pomagali, to było ich znamienną cechą: synowie wodza w dowód swego przywiązania zbudowali dla niego porządny stateczek do połowów ryb na jeziorze i właśnie go kończyli podczas naszego pobytu w Sąuaw Bay, wszyscy rzetelnie dumni z tego „Sonny Boy". Ród Pelletiera tak samo ulegał samochodomanii jak inni Odżi- 54 bueje, czego wyrazem były choćby przejścia Johna Pelletiera, jednego ze starszych synów wodza. John, mający pewne wykształcenie (ukończonych dwanaście klas szkolnych), był dobrym i, jak na Indianina, dość wytrwałym pracownikiem. Jako miernik u drwali, mierzący kubaturę ściętych drzew, zarabiał nieźle, cztery tysiące dwieście dolarów rocznie. Posiadał Forda starego modelu z 1954 roku, więc nosił się z zamiarem nabycia innego auta, możliwie małego, na przykład Volkswagena. Gdy po jakimś czasie wrócił z miasta do Sąuaw Bay, wszyscy, znający jego zamiary kupna, chwycili się za głowę: zamiast skromnego samochodu John nabył superlimuzynę Meteor, model 1961, kosztującą trzy tysiące dwieście dolarów. — Co się stało? — zdziwili się znajomi. — Chciałeś przecież kupić tanie auto! — Ach, chciałem, tak, chciałem, ale musiałem kupić drogie — odrzekł John — bo czułem, że traciłem ochotę do pracy. A teraz muszę dalej pracować, żeby spłacić raty... I pracował dalej. Podziwu godne, jak wszystko wziązało tu się z samochodem: romanse, bijatyki, ambicje, porywy zawiści i szlachetności, Bóg wie co. Tuż przed naszym przyjazdem młody Odżibuej zabrał swym autem ziomka do Fortu William. Ziomek, niezły chłopak, ale awanturnik, gdy pijany — miał tego dnia w czubie, pomimo że zawieszony wyrok sądowy surowo zakazywał mu picia alkoholu. Podczas jazdy opój wszczął kłótnię z kierowcą. Gdy uderzył go w głowę, samochód wpadł na słup telegraficzny i złamał go, a sam rozbił się do szczętu. Ludzie wyszli cało. Należało zameldować wypadek policji, ale kierowca nie zdradził władzom prawdziwej przyczyny katastrofy nie chcąc winowajcy narażać na wyjątkowo ciężką karę ze względu na jego zobowiązania sądowe. Tak samo żona kierowcy lojalnie wzięła zawadiakę w obronę zeznając, że mąż jechał sam, bez nikogo. Obfitość samochodów: pewnego dnia fotografowaliśmy fragmenty wioski Mountain Yillage na tle góry MacKey, wznoszącej się w pośrodku rezerwatu. Gdziekolwiek próbowaliśmy ująć schludne domki indiańskie, nigdzie nie można było ich sfotogra- 55 fować bez jednego lub dwóch aut, stojących w pobliżu, a należących do Indian. Wódz Frank Pelletier bywał u Ramczykowskich częstym gościem. Pewnego wieczoru po kolacji Zygmunt Piotrowski, Pelletier i ja ucięliśmy sobie przyjazną gawędę. Oczywiście o czym, jośli nie o położeniu Indian w Kanadzie i ich przyszłości? Wódz wyrażał się poprawnie po angielsku, ale mówił z trudem, jak gdyby z wrodzoną skromnością i rezerwą. Ostatnimi czasy, jak już wspominałem, prasa zarówno kanadyjska, jak amerykańska wiele rozpisywała się w obronie Indian i należało już normalnie do dobrego tonu żądać poprawy ich losu. W rozmowie z nami wódz uderzał mniej więcej w ten sarn dzwon. Skarżył się na to, że biali ludzie wykorzystują każdą sposobność, by Indian skrzywdzić i wywieść w pole. Tak na przykład Klub Narciarski w Forcie William chciał ich ocyganić żądając, żeby Odżibueje sprzedali mu część rezerwatu niemal za centy, niby że to dla dobra publicznego — i Klub przebąkiwał o prawnych represjach w razie sprzeciwu rezerwatu.*1 ¦—• A czy Indianie mają swego adwokata? — zapytał Piotrowski. Bezradny uśmiech na twarzy wodza: nie, skądże, brak im na to funduszy. Okazało się z dalszych jego słów, że dotychczas jedynym obrońcą praw Indian był wciąż urzędowy Oddział Spraw Indiańskich (Indian Affairs Branch) w Ottawie, a stoosiemdziesięciotysięczna rzesza kanadyjskich Indian nie wydała dotąd ani jednego adwokata. Nie dość tego: nie wydała także ani jednego dziennikarza i wcale nie posiadała własnej prasy. Z dwóch istniejących czasopism, omawiających sprawy Indian kanadyjskich, jedno było głosem rządu w Ottawie, drugie — głosem księży oblatów, a sami Indianie głosu wciąż nie mieli. Tą drogą nie mogli bronić swych interesów. Pelletier dobrze uświadamiał sobie zacofanie Indian i przyznawał się do niego ze wstydem. W poczuciu własnej bezsilności wodza tkwiło coś niewymownie wzruszającego. Dobrotliwy jego uśmiech nabrał tragicznego wyrazu. Była to groteskowa tragedia. Miałem w żywej pamięci we- 56 sołą majówkę w Dniu Pola i w oczach utrwaliłem sobie rozbawionych Indian, gustowne, nietanie stroje ich nowomodnych dziewczyn i ów barwny parking imponujących samochodów — wszystko wyraźne oznaki dobrobytu i jakby szczęśliwości. A jednak obok tegef obrazu powodzenia narzucał się inny obraz, karykaturalny i przykry, raz już przytoczony, mianowicie obraz Indian przeskakujących bezpośrednio z lasu wprost do samochodu. Przeskoczyli i chyba będą musieli teraz cofnąć się na chwilę, . ażeby pracą nad sobą wypełnić ową czeluść między lasem a samochodem. Wypełnią. Wierzę. CALGARY STAMPEDE 19. Stampede W Kanadzie romantyka i życiowy rozmach przeszły dziś na Daleką Północ, The Far North, a jednak stara, ale jara romantyka Dzikiego Zachodu bynajmniej nie wymarła. Nie tylko we filmach hollywoodzkich, ale i w ranchach u stóp Gór Skalistych nadal tliło się coś z dawnego ducha, lasso i koń nie były jeszcze przebrzmiałym zabytkiem, kowbojska fantazja i sprawność w siodle miały swe znaczenie życiowe — a wszystkie te przymioty wybuchały wielkim płomieniem co rok przez jeden tydzień w pierwszej połowie lipca na Calgary Stampede w prowincji Alberta. Zjawiliśmy się w mieście Calgary na czas, ażeby doznać, jak zresztą wszędzie w całej Kanadzie, najserdeczniejszej gościnności tamtejszych rodaków. Zbigniew Szulc czy Jan Kubok, setne, niezapomniane postacie na schwał, stawali na głowie, żeby nam uprzyjemnić życie, a Czesław Twardowski wraz z żoną i dziećmi porwał nas autem w niedalekie Góry Skaliste, ażeby olśnić przybyszów cudami parków narodowych. Ale owo Stampede, „największe na świecie widowisko pod gołym niebem", było czymś rzeczywiście jedynym, niewiarogodnym, zasługiwało na wszelkie superlatywy, było sześciodniowym szałem. Ćwierćmilionowe, nowoczesne miasto z drapaczami chmur poczuło się nagle ognistym rumakiem, w młodzieńczej popędliwości cofnęło się o pół wieku, zaczęło fikać, stawać dęba i rżeć z podniecenia i szaleć, a my razem z nim. Słynne karnawały Ameryki Łacińskiej, także szaleństwa, ani się umywały do Stampede. Tam na południu erotyka była główną podnietą; tańce, śpiewy, rytmy, ruchy rozjurzały się sexem, 81 kluczyły dokoła sexu, a różne lokalne Lollobrigidy i Brigitte Bardotki wodziły rej i były królowymi, W Calgary Stampede, przeciwnie, mężczyźni byli górą, jedynie męskie przymioty ważyły wszystko, co na preriach było bohaterskie i jędrne, a sprawne, zuchwałe i najdziksze, tu się rzucało w bój i ścierało. Toczył się nieustanny popis zapasów i turniejów w stu czy iluś tam dramatycznych aktach. Kowboje, ujarzmiający wściekłe konie i rozjuszone byki, popisywali się piekielną zręcznością, setki razy narażali się na złamanie karku, wielu też łamało sobie karki. Byli natchnieni, szlachetni i groźni, gdy z całą zaciekłością walczyli o to, kto silniejszy i zwinniejszy. Filmy hollywoodzkie stawały się tu ciałem i urabiały typ życia. A kto się wybijał, temu spływały nagrody pieniężne, temu sława na całe prerie i huczne oklaski, temu burzliwy zachwyt dwustu tysięcy zapaleńców i rozmodlony uśmiech pięknych kobiet. Młodych, ponętnych kobiet było tu zatrzęsienie. Tylu uroczych babek nigdy nie widziałem nawet w Rio de Janeiro. Fantastycznie wysmukłe i wysportowane, kobieco zasobne w torsach, śliczne na ogół w rysach twarzy, diabelnie powabne w obcisłych strojach kowbojskich, w których często paradowały, byłyby nieodpartą atrakcją na wszystkich igrzyskach i olimpiadach świata gdziekolwiek bądź, tylko nie były tu, na Calgary Stampede. Tu były biedne, mało kto zwracał na nie uwagę, urodę donn i ślicznot miano za nic. Tu wszystkich jedynie zajmowała męska uroda, roznamiętniały męskie wartości, liczyły się tylko śmigłość i odwaga, krzepa mięśni i bystrość oka, pewność ręki i to wieczne igranie ze złamaniem karku — innymi słowy: bożyszczami byli tu Tom Mixy i Gary Coopery. Dopiero po przybyciu do Calgary i rozpatrzeniu się w programach należycie uświadomiłem sobie doniosłość imprezy. Kanadyjski minister handlu, George Hees, fantastyczny przystojniak sześćdziesięcioletni, ubrany na kowboja, zjawił się tu we własnej osobie, by oficjalnie otworzyć Stampede wraz z gubernatorami Jej Królewskiej Mości. Z Meksyku zjechała dostojna żona prezydenta Adolfa Lopeza Mateosa, by być tegoroczną first lady na Stampede i honorowym marszałkiem inauguracyjnej defilady. 03 Kupa innych gości zwaliła się dosłownie z całego świata, naj-gromadniej oczywiście z sąsiednich Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza z Arizony* Kalifornii i stanów preryjnych, ale nie brakło też obieżyświatów z Wielkiej Brytanii, Australii i Nowej Zelandii, z Indii czy Nikaraguy, słowem: zewsząd. Przyplątało tu się, ach —¦ last and least — nawet dwóch włóczykijów z Polski. Ażeby zaś jako tako się prezentowali w kalgaryjskim szaleństwie, sercem wylana Polonia miejscowa wyposażyła ich w dwa imponujące kapelusze kowbojskie, białe stetsony, symboliczne akcesoria tych rozhukanych dni. Tak wysztafirowani godnie w zawadiacki glejt nałebski, stanęli o dziewiątej przed południem 10 lipca na Siódmej Avenue w towarzystwie stu czterdziestu tysięcy innych gapiów i dali się porwać ogólnemu ferworowi: zaczęła się defilada Stampede. 20. Pochód O dziewiątej rano pochód gdzieś tam się zaczął, ale do nas dotarł chyba w godzinę później. Jak od czterdziestu dziewięciu lat — pierwsze Calgary Stampede było w 1912 roku — na czele pochodu jechali królewsko-kanadyjscy konni policjanci: tym razem czterech ich tylko było, spośród wieluset wybranych najprzystojniejszych. W czerwonych mundurach stanowili rozkosz dla oka. Zaraz za nimi sunęła w otwartym aucie dystyngowana, tęgawa żona prezydenta Meksyku z córką. Kilka naraz maszerujących orkiestr wojskowych zagłuszało oklaski dla seniory Mateos, a po niej zakraśniała urocza, uśmiechnięta, starsza para „kowbojska", konno, minister handlu Hees z żoną. Obydwoje wystrojeni lepiej niż Witold i ja, ale w takich samych co my kapeluszach, wcale nie lepszych. Potem kilka zażywnych grubych ryb, dyrektorów Stampede, jedni konno, inni w samochodach, a za nimi — błyszcząca gwiazda: Rex Allen. Słynny westernowy aktor hollywoodzki, as telewizji i radia, śpiewak z Bożej ponoć łaski, Wielki Kowboj na scenie, dziś gość honorowy Stampede, jadący teraz na swym ró- wnie sławnym rumaku Koko. Boski Rex Allen, ujmujący uśmiechem, jaśniał w strojnej bieli, suto szamerowanej w złote sznury i galony, lśniącej fantazyjnymi guzikami, srebrnymi sprzączkami — nie wiadomo: heros czy papuga kakadu, mistrz czy pierot. Ale raczej mistrz, bo oto grupa szkolnej młodzieży, stojąca niedaleko nas, poznała czarowną zjawę i skandując: Rex Allen! na całe gardło i klaszcząc spazmatycznie w dłonie, wodze puszczała paroksyzmom zapału: wiadomo, przejeżdżał mistrz ekranu. Potem wśród kwiatów i girland zbliżyła się na umajonej platformie królowa Stampede, Mary Sharpe, królowa piękności, czy czegoś podobnego z marcepanowym uśmiechem na milutkiej twarzyczce. Hoża dwudziestolatka, że palce lizać, ale nie hoższa od setek innych łań, rozanielonych widokiem Heesa, Rex Allena i następnych kowbojów i rancherów. Królowa otoczona orszakiem tak ślicznych dziewoi, że każda mogłaby ją zastąpić bez uszczerbku dla majestatu piękności. Królowa jętka jednodniowa, bidula już w tej godzinie mało ważna, przypadkowy plonik pociesznych kumoterstw. A potem, potem... Wszystko to potem ginęło w odurzającym ruchu malowniczej ludzkiej rzeki. Już nie sposób było pamiętać i wyliczać postawnych kowbojów o nieśmiałym uśmiechu, Indian dumnie ciągnących indiańskim sposobem jeden za drugim, o twarzach wcale nie uśmiechniętych, niektórych nawet krzywiących się wzgardliwie na tłum białych — i nie sposób było pamiętać całych stad rozpromienionych dziewczyn na fantazyjnych rydwanach i pojazdach. Dorodne buzie zasypywały ulice rzęsistym potokiem zalotnych uśmiechów, sypały i sypały i urzekały, ale mało kto dał się urzekać tego dnia: śliczne panny nie dostawały oklasków więcej niż mrocznie wyniośli Indianie. Gdy po blisko dwóch godzinach pochód się skończył, ulice zafalowały tłumem, a sto czterdzieści tysięcy widzów i nas dwóch razem z nimi jak gdyby ocknęło się z czarownego snu. Podniecenie powoli mijało. Zbliżała się dwunasta, byliśmy wściekle głodni. Z Janem Kubokiem przedarliśmy się do przedsiębiorstwa Zbigniewa Szulca i w towarzystwie tych dwóch przyjaznych dusz przekąsiliśmy śniadanie w jakiejś miłej, podziemnej restauracji. Było w niej rojno, goście wchodzili, wychodzili, szu- 84 ..Zwyciężył, nie wpadając do wody, miły miodzian z zatvieszonym na piersi krzyżykiem... (str. 53) \ .Indiańskie Dvi w Banjj przypominały im czasy dawnej wolności (str. 83} mieli. Wielu miało kowbojskie kapelusze, wszystkim błyszczały oczy. Nam także. . Całe Calgary, ogarnięte zapałem, było jednym kotłowiskiem radosnych uniesień. Od rogatek do rogatek miasto pulsowało dzisiejszą chwałą swych kowbojów i przeszłością Dzikiego Zachodu. Czuło się to nawet w podziemnej restauracji. Obcy ludzie, uśmiechnięci do siebie, nagle byli sobie bliscy wspólnym nastrojem i oczekiwaniem wzruszeń. Ściany wesołego podziemia, nawet ściany, buchały Dzikim Zachodem. Wisiały tam barwne reprodukcje obrazów Charlesa M. Russella, wziętego malarza zachodu sprzed pół wieku. Dawne sceny przyciągały wzrok. Nasycały restaurację i wyobraźnię gości podniecającym dramatem Indian, pionierów, bizonów, niedźwiedzi, kowbojów. Jakże dobrze tu się czuliśmy! 11 21. Indianie Calgary, preryjne centrum południowej Alberty, leżało również w sercu terenów indiańskich i otoczone było rezerwatami trzech głośnych szczepów: Czarnych Stóp, Sarsi i Assiniboinów. A że byli to Indianie o chlubnej nie tak dawno temu przeszłości, szczególnie co się tyczy wojowniczo-rycerskich Czarnych Stóp, a poza tym od niepamiętnych czasów słynęli na całe prerie jako niesłychani eleganci i dandysi o barwnych strojach i pióropuszach — nie mogło ich zabraknąć na Calgary Stampede. Więc do tego, co wyczyniali biali kowboje, Indianie dodawali nie lada kolorytu lokalnego i byli potężną atrakcją. Rozłożyli się na terenach Stampede swym własnym obozowiskiem, wznieśli przeszło trzydzieści żywo i z lekka rnodernistycz-nie malowanych namiotów i codziennie o wpół do siódmej po południu urządzali szczepowe tańce. Poza tym przez trzy przedpołudnia wyjeżdżali na ulice śródmieścia — wyjeżdżali, bo wszyscy byli na swych koniach-kajusach — i przy powstrzymanym ruchu samochodowym tańczyli w niektórych dzielnicach swe malownicze tańce kurczęce — Chicken Dances. Tańce wojenne 5 — I znowu... 65 może byłyby im milsze, a dla widzów ciekawsze, ale zapewne ojcowie miasta i włodarze Stampede woleli Indian nie dopuszczać do tych delicji: a nuż czerwonoskórcy rozkręciliby się zbytnio i urządzili bladym twarzom jaką drakę, żartobliwą w swym mniemaniu? Indianie mogli oczywiście brać udział, i brali, we wszystkich zawodach kowbojów, ale pod każdy wieczór urządzali swe własne wyścigi konne. Była to zażarta rywalizacja między trzema szczepami, więc tłumy przypatrywały się z zapartym oddechem. Czarne Stopy i Assiniboinowie w chwalebnych czasach dawnej wolności na preriach często wodzili się za czupryny, więc jakkolwiek teraz nie rozlewali już krwi, to przecież w te wyścigi wkładali całą duszę wojowników. Jak gdyby odżywała dawna furia, pędzili na swych kajusach jak wściekłe szatany i okazywali w tym tyle pierwotnej srogości, że biała publika doznawała dreszczyków i miała sporo zdrowej uciechy. Ale poza tym byli to układni, spokojni śmiertelnicy, zgadzający się chętnie na to, że wścibscy biali zaglądali do ich namiotów, fotografowali ich postacie, jowialnie z nimi rozmawiali i odnosili się do nich z pobłażaniem i grzecznością wyższych istot. Wyrostki indiańscy lubili przybierać miny gwiazd, znudzonych życiem i sławą. Indianie i biali mieli ze sobą wiele zabawy, fun, przy czym czerwoni bracia wdzięcznie przyjmowali napiwki, ale nie1* byli nachalni: wszelkie natręctwa, żółciowe użerki, kłótnie o forsę załatwili z kierownictwem Stampede przed rozpoczęciem igrzysk, wykazując podziwu godną, całkiem nowoczesną żyłkę do interesów. Mianowicie Indianie już przed uroczystościami zauważyli, że kierownictwo Stampede zamierzało ich nieco wykiwać i za udział w igrzyskach nie zapłacić tyle, ile im się wydawało słuszne. Więc przedstawiciele wszystkich trzech szczepów spichnęli się, tym razem w duchu braterskiej zgody, i na wspólnej naradzie uchwalili ni mniej ni więcej wypowiedzieć wojnę bladym twarzom: zastrajkować. W dziejach czerwonej rasy smętnie mało było zwycięstw nad białymi przybyszami, ale tym razem Indianie wygrali. Kierownictwo Stampede nie chciało tracić efektownej przynęty, a widząc 66 twardą i nieustępliwą postawę czerwonych adwersarzy — God-dam the Injuns! — spuściło z tonu i zgodziło się na to i owo. Więc triumfatorzy na polu chwały kupieckiej wy woj owali zapłatę za swój każdy niemal ruch na Stampede, nie tylko za tańce, za udział w pochodach i wyścigach, za konie, za namioty, ale nawet za zwykłe pojawienie się na ulicy skromnym spacerkiem. Podobno po zakończeniu rokowań kierownictwo Stampede zgrzytało zębami, natomiast w rezerwacie Czarnych Stóp na południu Alberty, po otrzymaniu pomyślnych wieści, odtańczono pierwszy od kilkudziesięciu lat taniec zwycięstwa. 22. Zawody Uzyskawszy przepustki jako zagraniczni sprawozdawcy, pchaliśmy się zwycięsko przez wszystkie kordony i znaleźli się raptem na samym boisku zawodów. Pętało tu się mnóstwo fotografów, a także kilku konnych kowbojów ze służby porządkowej. Nieco dalej przed nami piętrzyły się główne trybuny, nabite już tysiącami głów, a tuż za nami i z boków sterczały wysokie przedziały i przegrody, niby wielkie klatki z grubych belek, zza których dochodziły gniewne tupoty, kwiki i rżenia. Nagle, o kilkanaście zaledwie kroków od nas, jedna z tych przegród rozwarła się i koń wypadł z niej jak z procy. Ale w tej samej chwili kowboj w sporych ostrogach, stojący dotychczas na zagrodzie, spadł na goły grzbiet zwierza i prawie go dosiadł. Nastąpiło coś, co trwało dosłownie dwie sekundy: koń jak gdyby pijany zatoczył się; błyskawicznie wygiął grzbiet ostrym łukiem i ze straszliwą siłą odbił się w górę czterema nogami. Gdy opadał na ziemię, było już po wszystkim. Niedoszły jeździec, po zatoczeniu imponującego kręgu w powietrzu, opadał jednocześnie z koniem, ale o pięć kroków od niego. Nie mieliśmy nawet czasu sfotografować; przegapiliśmy. Koń-zwycięzca rwał dalej i wciąż siarczyście wierzgał, ale złapali go porządkowi i szybko odprowadzili, na bok, podczas gdy zwyciężony co żywo powstał z ziemi i pędem dał drapaka. Pędem, 67 bo już drugą bestię wypuszczali z zagrody i już nowy jeździec zwalał jej się na grzbiet. Lewą ręką chwycił się popręgu, prawą wznosił wysoko w powietrzu — klasycznym gestem w myśl ustalonych reguł. Trzymał się mocno, jednak usiedzieć na oklep nie podołał. Rozjuszone bronko brykało tak samo gruntownie jak pierwsze, więc jeździec podbijany w górę, wylatywał w powietrze jak piłka, ale, zwinny jak akrobata, zawsze spadał na konia, a popręgu z garści nie puszczał. Wściekła walka trwała wieczność. Minęło pięć sekund, sześć, siedem. Koń był już nieprzytomną furią i wreszcie zrzucił jeźdźca, ale dopiero w dziewiątej sekundzie: człowiek wygrał, bo utrzymał się przez osiem przepisowych sekund. Trzecie, czwarte i piąte bronko łatwo odniosły zwycięstwa, przy czym piąte zdzieliło kowboja kopytem w żebra, że poturbowanego musiano wynieść na noszach. Szósty koń nie mógł zwalić jeźdźca, więc pienił się z wściekłości i jak obłąkany sadził na oślep. Zatoczył koło po arenie i rwał prosto na nas. Ledwo uskoczyłem na ścianę czepiając się jakiejś belki pod trybuną sędziowską. Aparatu fotograficznego na szczęście nie uszkodziłem. Uderzyły we mnie grudy ziemi i pęd wiatru i już huragan minął. Bronko okazało się asem i szczególnie groźnym cholerykiem. Ale kosa trafiła na kamień, bo kowboj był nie mniejszym asem. Nie dał się strącić. Dawno upłynęło już osiem sekund, upłynęło dwa razy tyle, a oszalały koń daremnie dokazywał cudów, kowboj zaś zadawał mu bobu, wbijał ostrogi i uporczywie wczepiał się jak kleszcz. Potem z własnej woli zeskoczył na ziemię sprężystym krokiem baletmistrza i nie dostał kopytem, ani się nie przewrócił. Na trybunach nieopisana burza oklasków. Ale kowboj nie zważał na aplauz, nie przejmował się zachwytem widowni. Niedbałym ruchem strzepnął dłonie i powoli poszedł do grona swych przyjaciół kowbojów, wyzywający w swej obojętności. Czy udawał? Był młody i przystojny, o ludzkiej, przyjemnej twarzy, nie aroganckiej. Jak film polski stale ugania się za ładnymi kocia-kami, tak Hollywood ma zawsze za mało ładnych kowbojów. 68 Czyżby oto na naszych oczach rodził się nowy aktor westernowy? — Ho, there, you chap! — któryś z sędziów darł się kilkakrotnie nad nami, a gdy przypadkiem tam spojrzałem, dał znak ręką, że o mnie chodzi i mnie woła. Podszedłem, a on trzymał w dłoni zegarek z rozdartym paskiem i zapytał, czy to mój. Był mój: widocznie zerwał mi się, gdy podczas ucieczki przed koniem--pasjonatem podskoczyłem na ścianę trybuny, a ktoś widział to i zegarek wręczył sędziom. — Sędziowie są tu równie uczciwi — ucieszyłem się dziękując mu — jak kowboje sprawni! Sędzia zabulgotał zadowolony. Przelotny epizod z zegarkiem, uczciwością i kurtuazją był czymś tak obcym, niewspółmiernym na tej arenie, tak się odcinał od panujących tu nastrojów, że dopiero teraz uświadomiłem sobie niezwykłe wzruszenia, jakie nas owładnęły. Toż to zdrowo nas oszołomiło. Porwało nas tak całkowicie, bez reszty, że poza rozsierdzonymi końmi i zapalczywymi kowbojami gotowi byliśmy nie widzieć już reszty świata. Czy słusznie? Chyba tak. Ujarzmianie rozhukanych sił przyrody przez człowieka miało zawsze nieprzeparty urok, nawet skończonym cynikom nie dało się wykręcić od podziwu. A cóż dopiero, gdy walka rozgorzała tak namiętnie i bezpośrednio jak tutaj. Siły ścierały się z brutalnością bezprzykładną, dzikość dochodziła do szczytu; zarówno w człowieku, jak w zwierzu wyzwalały się prainstynkty. Nie dziwić się, że taki bój doprowadzał tysiące widzów do ekstazy? Bój o szczególnym na tych zawodach znaczeniu, bo czyż świetnie nie uzmysławiał w kapitalnym skrócie całej burzliwej a chlubnej historii tego kraju i Dzikiego Zachodu, historii równię namiętnej i srogiej jak te konie i ci kowboje? 23. Wzruszenia Calgary Stampede przybierało gwałtowny charakter i właściwości jak gdyby sadzącego mustanga, który, ponosząc, pędził bez wytchnienia. W igrzyskach i zawodach nie było przerwy. 69 Skoro tylko owych trzydzieści czy czterdzieści konnych złośników — ich porcja tego dnia — zrzuciło z grzbietu swych jeźdźców lub nie zrzuciło, z boku otworzyły się nowe wrota i wypadł z nich wyrosły cielak. Kilkanaście skoków za nim prysnął jeździec z lassem w ręku. Chodziło o zręczność i szybkość w schwytaniu cielaka, powaleniu go na ziemię i związaniu mu sznurem trzech co najmniej nóg, ażeby go unieruchomić. Typowa czynność z codziennego życia hodowców nie mniej rozogniała kowbojów i widzów niż poprzednie dosiadanie bronków. Niektórzy jeźdźcy wykazywali zadziwiającą sprawność: w niewielu sekundach po wyrzuceniu lassa już stali nad związanym u ich stóp cielakiem i triumfująco podnosili rękę ku trybunie sędziowskiej. Piękna, czysta robota, a najzwinniejszych kowbojów czekała w szósty dzień Stampede niezła nagroda pieniężna — i intratny rozgłos wśród rancherów. A już nowa sensacja zapierała ludziom dech. Przypędzono na dziedziniec przed główną trybunę tabun szesnastu koni, nie koni: cholerycznych d*monów, wyszukanych wśród najniesforniejszych dzikusów na preriach. Każdy miał już uzdę na głowie i ciągnął za sobą po ziemi kilkumetrową linę. Na ten tabun rzuciło się pieszo pół setki ludzkich szaleńców niby sfora brytanów. W zespołach po trzech dopadali jak naj-śpieszniej najbliższego rumaka i łapali go. Powstał piekielny zamęt w tumanach kurzu. Konie broniły się zażarcie, kopały, gryzły, istny sądny dzień. W każdej trójce kowbojów dwóch usiłowało przytrzymać wyrywającego się furiata, trzeci zaś osiodłać go i dosiąść. Gdy szczęśliwie go dosiadł i nie dał się zwalić, musiał jeszcze pędzić na koniu jakie pół mili, a kto pierwszy dopadał do mety, wygrywał. Reżyseria Stampede była znakomita i dbała o urozmaicenie. Po tych apokaliptycznych scenach bitwy z rozkiełznanym tabunem — humorystyczne odprężenie: atak gromady pieszych kowbojów na stado zdziczałych krów, ażeby je doić. Podczas gdy jeden krowę przytrzymywał, drugi silił się wydoić z niej jakie pół kwaterki mleka do buteleczki i następnie pędził z tym wynikiem do trybuny sędziowskiej, ażeby dopaść tam jako pierwszy. Kowboje, wyniosłe, bohaterskie dotychczas postacie, goniący teraz 70 z mlekiem co tchu na własnych nogach przez arenę, stanowili tak ucieszny obraz, że widownia długo się zarykiwała. Natomiast bynajmniej nie śmieszne było dosiadanie buhajów zebu przez najzuchwalszych junaków. Tu już wyraźnie igrano ze śmiercią, rozjątrzone buhaje bowiem, doprowadzone do białej gorączki, godziły na życie natarczywych śmiałków, siadających im na grzbiecie. Ze swą jednotonową wagą rzucały się równie zapalczywie jak konie czyniąc gwałtowne skoki, a zwaliwszy jeźdźca na ziemię, często miały ochotę dobóść go rogami do reszty. Wtedy na pomoc przybiegało dwóch lub trzech ludzi, przebranych za błaznów w czerwone łaty, i niby w igraszkach zwracało uwagę bestii na siebie. Byli to bezimienni bohaterowie Stampede, równie zuchwali i zasłużeni jak czołowi kowboje. Ale gwoździem Stampede, bombą igrzysk były wyścigi wozów kuchennych, tak zwanych chuck wagons. Wozy te chyba już od dwóch pokoleń wyszły z mody, ale kalgaryjczykom przypominały „dawne, dobre czasy", kiedy wozy co dzień w południe wyjeżdżały z rancho na daleką prerię, by nakarmić kowbojów, pilnujących tam stad bydła. Wyścigi na Calgary Stampede tych wozów, zaprzężonych w czwórkę koni, były ponoć — jak zapewniały afisze — jedynym tego rodzaju wydarzeniem na świecie i już z tej racji napełniały tutejszych ludzi dumą. Wyścigi te odbywały się codziennie o siódmej po południu i były ukoronowaniem turniejów tego dnia. Na dany przez sędziego znak woźnice czterech wozów piorunem ładowali piecyki i inny sprzęt, sami wskakiwali na kozła i zaczynała się zwariowana jazda. Każdy wóz musiał najpierw prawidłowo zatoczyć ósemkę dokoła dwóch beczek, następnie wyjeżdżając na tor wyścigowy skręcić ostro na lewo i jeśli dokonał tego bez roztrzaskania się ani połamania końskich nóg — pędził po półmilowym torze do celu. Pędził wóz na łeb, na szyję z końmi oszalałymi, kołami bliskimi rozpadnięcia się, a samym woźnicą półprzytomnym z podniecenia. Tysiące widzów było również półprzytomnych od całodniowych wzruszeń, więc wieczorem drałowało do Wesołego Miasteczka, ażeby odsapnąć wśród godziwych i półgodziwych rozrywek. Zjechały tu ze Stanów Zjednoczonych istne cuda, ale nas, rzetelnie zmachanych, już nie nęciły atrakcje lunaparkowe. Woleliśmy spędzać wieczory w gościnnym domu Jana Kuboka, u którego nocowaliśmy, i wieść rzewne z rodakami rozmowy. Oprócz tych głównych zawodów działo się na arenie mnóstwo przeróżnych cudów i człowiek nie wiedział, co najpierw podziwiać. Oto na wyniosłe podium zaprowadzano muła, który z wysokości dziesięciu metrów skakał do basenu z wodą, głęboką tylko na dwa metry, i nic mu się nie stawało. Gdzie indziej facet z małpią rączością wspinał się na trzydziestometrowy pień jodły Douglasa „szybciej, niżeli człowiek biegł" i równie chyżo zsuwał się z góry na ziemię. W innym miejscu niesamowity osobnik popisywał się zręcznością w strzelaniu. Reklama nazywała go „najszybszym żywym pistoletem" — the fastest gun alive — i, zdaje się, nie przesadzała. Wyrwanie bębenkowego rewolweru z pochwy i oddanie kilku strzałów było jedną niemal błyskawicą, a pomimo że chłop strzelał z wysokości pasa, bez mierzenia, każda kula dokładnie siedziała w odległym i niedużym celu. Ów Joe Bodrie nasadzał sobie hultajską gębę, ażeby upodobnić się do filmowych złoczyńców z dawnego Dzikiego Zachodu, i swą celnością mógł na pewno zapędzić w kozi róg wszystkich dzisiejszych aktorów westernowych. Zbyteczne dodawać, że fenomen był stale otoczony tłumem wniebowziętych adoratorów, szczególnie młokosów. Ale co tu wiele gadać, jednak najpopularniejszą personą tego roku był Rex Allen. Rex Allen, gwiazda filmu i telewizji, Rex Allen, bożyszcze mas, wybraniec młodzieży, rycerz wszystkich kobieciątek. Rex Allen miał czterdzieści lat, miał od wichrów zmarszczki na obliczu, ale był skrzętny, gibki, męski i piękny. Uwijał się wszędzie na Stampede, podpisywał tysiące autografów, miewał publiczne wywiady w telewizji, promieniał nieodpartym uśmiechem. Autentyczny kowboj, urodzony na rancho w Arizonie, w młodości uganiał się z lassem za bydłem swego ojca, zanim wkroczył do olimpu hollywoodzkiego. Jego paradny, biały strój, złotem szamerowany, stwarzał jakiś wybujały melanż kowboja z maharadżą, rzeczywistości z fantazją, rzetelnego chodzenia po ziemi z przesadnym bujaniem w obłokach — akurat to samo, co można było także powiedzieć 72 ...Nastąpiło coś. co trwało dwie sekundy... (str. 67,i ..Xiektń>.-> l:: Ale... co? — uśmiechnąłem się porozumiewawczo. —¦ Ale... cielęcina lepsza? — Nie! — odciął. 105 — Nie? —¦ zdziwiłem się. Teraz on wziął mnie na kawał: — Ale... corned beef w puszkach jest lepszy! — zarżał wesoło dowcipniś. Pożegnaliśmy się jak zakonspirowani przyjaciele, potem skoczyłem do samochodu i ruszyliśmy dalej. 34. Farma Droga — niezła, choć polna, prowadziła przez typowy północny bush: niezbyt wysokie świerki, równo ugałęzione od ziemi do czubka, przypominały kształtem olbrzymie, ciemnozielone świece albo kominy fabryczne. Na ogół stały p kilka metrów od siebie, czasem o kilkanaście. \ One to nadawały główny koloryt krajobrazowi. Były właściwie prymitywnie posępne, a jednak dziwnie ozdobne i pociągające, bo w jakiejś na j celniej szej syntezie uzmysławiały istotę bushu. Obok tych sterczących kolumn walało się wszędzie na ziemi mnóstwo suchych pni i gałęzi, a poza tym rosła obłędnie pogmatwana gęstwina liściastych krzewów, brzóz, osik — tajemnicze zaułki zwierzyny. Raz zamigotał daleko przed nami jeleń, sadzący przez drogę. Ksiądz Mokwa mówił, że tu wiele niedźwiedzi. Fort Smith nie ma dotychczas drogowego pitączenia ze światem, a drogi, wychodzące z miasta, kończyły się na dwudziestej czy którejś tam mili. Do tej stolicy Terytorium Północno-Zachod-niego można było dostać się jedynie kombinacją drogowo-rzecz-no-lotniczą albo wyłącznie samolotem, jak to my, Witold i ja, uczyniliśmy. Polany większe i mniejsze przerywały miejscami las, a gdy oddaliliśmy się od Fortu Smith o jakie dwadzieścia mil, otworzyła się przed nami już nie polana, lecz dość rozległa preria, obejmująca chyba milę kwadratową. Zewsząd okalała ją knieja. Na jej skraju zatrzymaliśmy się. Ksiądz Mokwa dobył lornetki i jął badawczo przeglądać dalekie zakamarki na brzegach zarośli. Bliżej, o trzysta kroków od nas, widniały zapadłe rumowiska 106 dawnego budynku, a obok nich rozwalone części żelazne po jakiejś rolniczej maszynie. — Nie widać nic! — stwierdził ksiądz Mokwa zawiedziony odkładając lornetkę. —¦ A o co chodzi? — O bizony. Niekiedy tu żerują. — Czy to już teren parku? — Jeszcze nie... Ale do granicy parku niedaleko, niespełna trzy mile. — A to co? — spytałem wskazując na gruzy zabudowań. — To? — W oczach księdza zaigrały ogniki. — To skutki leśnej wojny, w której dzikie bestie, to znaczy bizony, odniosły całkowite zwycięstwo nad pracą człowieka, i to bynajmniej nie w przenośni... Mianowicie w pierwszych latach dwudziestego stulecia sprawy księży oblatów w Forcie Smith rozwijały się tak pomyślnie, że należało rozbudować bazę zaopatrzeniową dla szpitali i stworzyć własne gospodarstwo hodowlane. Powstało ono w miejscu, w którym obecnie staliśmy. Sprowadzono tu z głębi prowincji Alberta najprzedniejsze bydło, wybornej paszy było w bród. Wkrótce wzorowa farma dostarczała do miasta obfitość wszelkiego nabiału, co rok coraz więcej. Wszystko zapowiadało się jak najlepiej, gdy nadszedł kaduczny rok 1925 i sprawy wzięły nieoczekiwany obrót. Do parku narodowego, utworzonego trzy lata przedtem w pobliżu Fortu Smith, zaczęto w owym roku 1925 transportować bizony z południa, z parku w Wainwright, gdzie stawało im się zbyt ciasno. W ciągu trzech lat sprowadzono w te strony przeszło sześć i pół tysiąca sztuk. Tu, w idealnych warunkach na północy, gdzie niczego im nie brakowało do szczęścia, ani przestrzeni, ani żeru, przybysze poczuli się jak w raju. Odżyły w nich stadne i wędrowne popędy z dawnych, dobrych czasów. Zwierzęta jakby podniosły rogate łby, rozzuchwaliły się, zhardziały. Nie dość im było olbrzymich ostępów w parku, co śmielszym zachciało się broić lepsze figle. Przechodziły przez graniczną Rzekę Słoną i hulaj dusza po farmie księżowskiej. Co braciszkowie tworzyli w pocie czoła, w swawoli bestie burzyły bez lito- 107 .¦¦¦v"L! ści. Bydłu wyżerały nagromadzoną paszę, szopy, obory i spichlerze rozwalały jak pudełka, płoty jeno leciały, nic nie było wandalom święte, nawet krowy nie. Działo się po prostu zgorszenie. Oto bizonowe byki dobierały się do wypielęgnowanych ślicznot z barbarzyńską jurnością i ł>ez uszanowania, a ślicznoty co na to? Krowy, olśnione impetem dzikich doonżuanów, zapominały o czystości swego drzewa genealogicznego, traciły głowę i jak narwane biegły za uwodzicielami w las, stracone dla farmy. Farmy nie dało się utrzymać i oblaci musieli ją zwinąć jeszcze w roku 1928. Człowiek przegrał, wysiłek jego poszedł na marne. 35. Stado O parę mil dalej dojechaliśmy do Rzeki Słonej, gdzie droga wiodła równolegle do brzegu wody na niewielkiej przestrzeni. Było południe, więc zatrzymaliśmy się, wyjęli z bagażnika prowiant, zabrany przez księdza Mokwę — smaczne sandwicze i tęgą kawę w termosach — i siedli na ziemi w miejscu, skąd najlepiej było się gapić. Z podwyższonego tutaj brzegu roztaczał się szeroki widok na rzekę i na przeciwległe chęchy, położone znacznie niżej aniżeli nasz brzeg. Ksiądz Mokwa natychmiast sięgnął po lornetkę, by zbadać okolicę, ale żadnej zwierzyny nie zauważył. Rzeka, nie szersza niż dwadzieścia metrów i raczej płytka, miała słonawy smak, bo gdzieś tam w górnym biegu płynęła przez mokradła przepojone solą. Widać, nie szkodziło to roślinności; krzewiła się wybujałe zarówno na brzegu, jak gdzieniegdzie we wodzie. Kępy trawy, wyrastające z rzeki niedaleko nas. wprost jaśniały zdrową zielonością. Wśród kęp uwijało się stadko dzikich kaczek. — Czy w rzece żyją jakieś ryby, szczupaki? — spytałem. — Nie wiem tego dokładnie! — uśmiechnął się ksiądz Mokwa. — Natomiast wiadomo mi, że Salt River w tym miejscu tworzy granicę narodowego parku. Tam, z drugiej strony rzeki, 108 jest udzielne królestwo bizonów; natomiast tu, z tej strony, każdy Indianin ma prawo zastrzelić każdą bestię, która przejdzie przez wodę. — A biali? Podobno biali mogą także polować na bizony? — Owszem, pod pewnymi warunkami. Na przykład... Ksiądz Mokwa nagle zamilkł. Baczny wzrok wlepił w dal. Gdy spojrzałem w tę stronę, serce zabiło mi mocniej. O czterysta pr*zeszło metrów od nas, po drugiej stronie rzeki, na łące między wodą a lasem, zjawiła się znienacka ciemna, właściwie czarna plama, ostro odcinająca się od zielonego tła: bizon. Stał teraz nieruchomy ze swym wyniosłym grzbietem i pochyloną masywną głową, zwróconą ku nam. Niewątpliwie już nas zauważył; za-pewine zwietrzył, wzrok mając słaby. Uporczywie oczył w naszą stronę. Zastygły w napięciu, jakiś zjeżony. Stał i stał. Od razu rzucało się w oczy jego podobieństwo do naszego żubra, ale był jakby potężniejszy, o fantastycznie rozwiniętej piersi i olbrzymiej głowie. Był również jakby dzikszym zwierzem, co przede wszystkim wyczuwało się w jego buńczucznej postawie. Na nim nie ciążyło piętno ogrodzeń i parkanów. Biła od niego siła pierwotnego stworzenia i duma nieujarzmionej bestii. Czujny, o wyostrzonych zmysłach, nie ufał dwunożnym wrogom. Na widok bizona doznałem ciekawego uczucia. Przecież wiedziałem, że w tych dniach nastąpi takie spotkanie. Już od miesięcy byłem na to przygotowany i mniej więcej uświadamiałem sobie okoliczności, wśród których to się odbędzie. A jednak łupnęło! Jak gdyby bizon otworzył jakieś dawno zapomniane, serdeczne tamy, nagle wspomnienia z dalekiej przeszłości przypłynęły żywym strumieniem. Oto ujrzałem z całą wyrazistością nie tylko bizona, lecz siebie jako dziesięcio-, dwunastoletniego zapaleńca z wypiekami na policzkach i wielkim ogniem w duszy. Ogniem, który porywał młokosa w wyśnione światy, gdzieś na prerie i w Góry Skaliste, między Sitting Bullów i bohaterskich wojowników — gdzieś, gdzie bizon był władcą i tych dalekich światów najistotniejszych symbolem. Wówczas, wśród młodzieńczych marzeń, na poczciwej Malcie 109 -«."> > *.*-v .~'^l5i *'M pod Poznaniem wznosiło się Wzgórze Bizona i rosła na nim trawa bizonowa — ale czy to rzeczywiście były naiwne mrzonki i przelotne sny? Jeśli sny, to jakże pięknie i pożytecznie prześniłem później życie poprzez przeróżne Amazonki i Madagaskary! A jeśli przelotne, to czemu teraz, po tylu dziesiątkach lat, przejąłem się na widok kudłatego potwora, ujrzanego po raz pierwszy na swobodzie, w-naturalnym jego środowisku? Bizon stał i śledził nas dość długo, zanim się ruszył, a gdy uczynił kilka kroków, z zarośli wyszły za nim inne bizony. Stado liczyło dwanaście sztuk. Pierwszy widziany byk niezawodnie był głową, prowadzącą resztę, która składała się ze słabszych samców, krów i cielaków. Cała ta czereda pociągnęła powoli do wody, przebyła ją w bród i bez pośpiechu zniknęła w gąszczu po naszej stronie rzeki. — Gdyby był tu Indianin z winczesterem — odezwał się ksiądz Mokwa — miałby teraz bal... 36. Stand Z postępowania bizonów wyraźnie wynikało, że byk prowadził stado, które szło za jego przewodem. Ów stadny nawyk przypominał mi opisy polowań sprzed blisko wieku, kiedy to na preriach dokonywano rzezi ostatnich bizonów, a tak zwane ciche polowanie należało do najskuteczniejszych sposobów wybijania do nogi całych stad. W owych czasach jednym z licznych zabijaczy był John R. Cook, który swe przygody uwiecznił w książce pod tytułem: „Pogranicze i bizon" (The Border and the Buffalo), wydanej znacznie później, bo w 1907 roku w Topeka w USA. Pewnego razu polując nad Wolf Creek w zachodniej części Kansasu Cook zauważył w pobliżu swego obozu stado bizonów, które położyło się niedaleko rzeczki w trawie, by wypocząć przez południowe godziny. Było lato, trawa w tym miejscu wysoka. Cook łatwo się podkradł na odległość dwustu kroków do najbliższych zwierząt zważając na to, by mieć je pod wiatr, i przy- 110 cupnął za małym wzgórzem. Stąd widział doskonale całe stado, a nieco z boku zauważył silnego byka, stojącego jak gdyby na straży. Był to niewątpliwie przewodnik. Zwierz dostał śmiertelną kulę na komorę, lecz nie padł w ogniu. Dopiero po kilku nieporadnych susach zatrzymał się, sparaliżowany. Na odgłos huku i widok dymu część bizonów powstała. Chciała jak gdyby uciec, ale widząc, że naczelny byk przystanął, zaniechała zamiaru; nie mogła się połapać, co to było. Tymczasem ugodzony zwierz rzężąc kołysał się osłabiony, z farbą cieknącą mu z pyzy, aż runął. Bizony, coraz bardziej zaniepokojone jego zachowaniem się, wszystkie już powstały — było ich więcej niż sto — lecz wciąż nie wiedziały, gdzie wróg, ani co począć. Wtem inny byk, trudno powiedzieć: zuch czy tchórz, chciał wyrwać się w stronę rzeczki, a kilka krów ruszyło za nim. Celny strzał Cooka zwalił go na miejscu i powstrzymał także pochód krów, które obwąchując upadłego zaczęły nad nim żałośnie porykiwać. Jakaś stara krowa miała tego dość i postanowiła odejść. Skoro zdołałaby oddalić się, reszta pobiegłaby za nią jak w dym. Nowy strzał z gęstej trawy — i matrona nakryła się nogami. Gdy podobny los spotkał dwa następne bizony w chwili ich wymykania się ze stada, stado zaś, otępiałe tym wszystkim, a obezwładnione brakiem przewodników, bezradnie kręciło się na miejscu jakby w zaczarowanym kole — Cook zachichotał cichutko. Zrozumiał, że doprowadził stado do tego, co myśliwi amerykańscy nazywali „stand", czyli osadzeniem, unieruchomieniem. Pozbawił bizony osobników z inicjatywą i inteligencją — taktyka, dobrze znana ludziom w innej dziedzinie, politycznej, gdy barbarzyńscy najeźdźcy okupowali obcy kraj. Odtąd strzelec, wciąż niewidzialny dla zwierząt, walił do nich jak do tarczy kładąc gęsto trupa i jeno zważając, żeby żadnego bizona nie dopuścić do ucieczki. Nie dopuścił. Lecz powstały inne tarapaty: gęsty dym, ograniczający widoczność, i rozpalona do żaru lufa strzelby. Na szczęście przy czołgał się na czworakach brat Cooka, zwabiony z obozu regularną strzelaniną, i przyniósł mu rezerwową fuzję i więcej amunicji. Jednak Cook całego stada nie wy tłukł: któregoś byczka tylko 111 postrzelił w nogę, a ten szaławiła tyle narobił chryi i zamętu, że ostatnie w stadzie niedobitki, kilkanaście sztuk, wyzwoliły się ze standu. Ogarnięte^zbawczą paniką, dały wreszcie drapaka. Tak zakończyło się „ciche" polowanie — ciche, bo z ukrytym w pobliżu strzelcem. Cook położył wtedy osiemdziesiąt osiem bizonów. Ale bywały lepsze rozkłady cichych polowań: amerykański pułkownik Richard Dodge wiele o nich pisał w swej książce pod tytułem „Our Wild Indians" (Nasi dzicy Indianie), wydanej w Cincinnati w 1882 roku — i między innymi wspominał, nie bez podziwu, o morowym chwacie, który w jednym miejscu w ciągu trzech raptem kwadransów potrafił ukatrupić sto dwanaście bizonów. Jak się okazuje, kult jednostki także w społeczności zwierzęcej pociągał za sobą tragiczne skutki. Bizony, tępawe, acz wspaniałe postacią bestie, pokładały w swych przywódcach zbyt ślepą wiarę — co spostrzegłem nawet podczas krótkiego spotkania nad Salt River. 37. Poloivania Stado dwunastu bizonów w chwili przekraczania granicznej rzeki nabierało nowego charakteru. Traciło przywilej nietykalności, związany z parkiem narodowym, i przeistaczało się w łowną zwierzynę. Łowną nie tylko dla Indian i Metysów, będących na indiańskich prawach, lecz łowną i dostępną od paru lat także dla białych. Więc można było znowu polować na bizony, zabijać je jak za czasów Dzikiego Zachodu i zdobywać kapitalne trofea: wypchana głowa byka, ważącego za życia dobrą tonę, miała rozmiary wielkiego pieca. Zawieszona na ścianie, sprawiała imponujące wrażenia potwora budząc dreszcze grozy i podziwu. Żeby ubić bizona, Amerykanin ze Stanów — stamtąd przeważnie przyjeżdżali myśliwi — musiał wy bulić nie mniej niż tysiąc pięćset dolarów, tyle bowiem płaciło się za przyjemność oraz za prawo polowania, za transport, przewodników, wyżywie- 112 ...Lubili popisywać się wariacką wprost brawura... (str. 153) — wg Catlina ..Najchlubniejszym sposobem zabicia bizona było pchnięcie lancą... (str. 153) — wg Catlina nie, ekwipunek, obozowisko i — nastrój. Polowania odbywały się jesienią w odległości mniej więcej osiemdziesięciu kilometrów na północ od Fortu Smith, gdzie nad tak zwanym z francuska Grand Dśtour, Wielkim Zakrętem Rzeki Niewolniczej, utworzono obozy myśliwskie. (Grand Detour: dokąd ci niezrównani Francuzi kanadyjscy ongiś nie docierali!) Nemrod, niezależnie od tego, kim był, łykiem z rodu Bab-bittów czy rzetelnym myśliwym, czuł się bajecznie przeniesiony w inny, jakże odrębny świat. Oto znalazł się w samym sercu najprawdziwszej puszczy, tak głuchej i bezludnej, że łatwo zapominało się tu o odległej cywilizacji. Witał go blokhauz z bierwion, ściętych z otaczającego lasu i pachnących dziczą, i witał go przewodnik Indianin z któregoś z okolicznych szczepów. Na tej północy wczesną jesienią panował już przymrozek, ale ognisko przed blokhauzem rozsiewało ciepło, a jadło, przywiezione motorówką z dalekiego Fortu Smith, świetnie smakowało jak nigdy w mieście. Rano, po sutym śniadaniu, myśliwy i Indianin, uzbrojeni w strzelby i lornetki, dosiadali koni i ruszali w knieję. I znowu: mazgaj czy chwat, nikt nie mógł oprzeć się urokowi wyprawy i każdy podlegał temu samemu podnieceniu. Każdy popadał jak gdyby w atawistyczny trans. W duszy rodziły się nagle niespodziane skojarzenia i niosły błogie obrazy, wyłaniające się z mroków przeszłości. Bizony były, oczywiście. Indianin znał ich legowiska tudzież mszary i polany, na które lubiły wychodzić. Toteż w czasie podjazdu myśliwy widział niejedno stado. Wtedy on i przewodnik nie zsiadając z koni zatrzymywali się i z daleka przeglądali lornetkami sztuki, by odkryć kapitalnego byka. Emocje myśliwskie były przejmujące, ale inny rodzaj wzruszeń — że tak powiem: historycznych — okazał się jeszcze silniejszy. Wyrastał z obfitości kosmatej zwierzyny na tych północnych łęgach i wywoływał w myśliwym fale wspomnień, drogich, jeśli nie najdroższych, wszystkim Amerykanom. Wszakże w dziejach Ameryki Północnej bizony wiązały się nierozerwalnie z bohaterskim okresem dziewiętnastego wieku, kiedy nieustraszeni pionierzy i odkrywcy ciągnęli na zachód, polowanie na bi- i — I znowu... 113 żony zaś dostarczało im nieodzownej żywności przez długie lata —¦ lata chwały, romantyki, burzy i wrzenia. Więc gdy myśliwy, przedzierający się na koniu przez ostępy nad Rzeką Niewolniczą, napotykał teraz tu i ówdzie stada bizonów, nie potrzeba mu było wiele fantazji, by przenieść się du-/Szą i sercem w chlubną przeszłość. Toż to jego dziadek albo pradziadek, przemierzając sto lat temu prerie również na koniu, tak samo widział i^ścigał stada bizonów. Podobieństwo tamtych i dzisiejszych przeżyć było uderzające, napawało myśliwego szczególną rozkoszą i dumą i olśniewało, więcej: utożsamiało go z ówczesnym pionierem. A gdy nadchodziła szczytowa chwila polowania, gdy wypatrzywszy dobrego byka myśliwy zsiadał z konia, by podpeł-znąć — zawsze pod wiatr — na pewny strzał, a w chwilę później zwierz, rażony kulą, zataczał się — to myśliwy doświadczał wrażenia, że działo się z nim coś szalonego, niepowtarzalnego: jak gdyby oto dzisiejszy człowiek przeżywał od nowa zwycięstwo i podniecenie owych dawnych śmiałków, zdobywających prerie; jakby oto padał na niego odblask wielkiej historii jego kraju. Polowania na bizony zaczęły się jesienią 1959 roku, kiedy dwudziestu dziewięciu myśliwych ubiło dwadzieścia dziewięć byków. Następnego roku przybyło na północ około stu myśliwych, a na jesień 1962 roku było już tyle zgłoszeń, że należało na gwałt przeszkalać nowe kadry Indian przewodników i wznosić dalsze obozy myśliwskie. Władze, odpowiedzialne za zwierzo-stan na Terytorium Północno-Zachodnim, uważały roczny, sportowy odstrzał dwustu do trzystu byków za dopuszczalny. W dziejach łowiectwa owe polowania nad Slave River stanowiły sensacyjny wyjątek, były unikatem: myśliwy doznawał na raz dwojakiej rozkoszy, od strony zarówno zwierzyny, jak historii. Myśliwy stawał się jednocześnie podmiotem i przedmiotem swych doznań, jednocześnie widzem i aktorem. Jaki inny zwierz potrafił wzbudzić tak pasjonujące uczucia? Nie dziw, że władze kanadyjskie wyzyskały wyjątkową okazję dość merkantylnie i wyśrubowały cenę polowania na bizony do tysiąca pięciuset dolarów, a zagorzali myśliwi jankescy skwa- 114 pliwie bulili tę sumę, wygórowaną nawet jak na stosunki amerykańskie *. O tych niezwykłych polowaniach opowiadał nam ksiądz Mok-wa, a jeszcze więcej dowiedziałem się kilka dni później od jednego z przewodników, Metysa Geralda Whitforda. Nawiasem mówiąc, ów Whitford dowiedziawszy się, że jesteśmy łasi na wielkie ryby, zapewnił, że w Wielkim Jeziorze Niewolniczym (które zamierzaliśmy odwiedzić) roiło się od fantastycznych pstrągów jeziorowych, olbrzymów nieraz trzydziesto-i więcej kilogramowych. Polecał nam swego kuzyna w Yellow-knife, który był najlepszym w tych stronach przewodnikiem i organizował na jeziorze dwutygodniowe wyprawy wędkarskie. Amerykanie bardzo go chwalili. — A ile kosztuje taka wyprawa? — spytałem mocno zaciekawiony. :, — Pięćdziesiąt dolarów od osoby. ą '— Na całe dwa tygodnie? — zdziwiliśmy się. i — Nie, dziennie... ,.¦ Zabrzęczała mi w duszy swojska piosenka: Chciało się Zosi jagódek, ' kupić ich za co nie miała, ¦ i. Jaś ich miał pełen ogródek, ale... * Słowa powyższe, pisane krótko po powrocie z Kanady, odzwierciedlały pogląd podróżnika z Polski, gdy przebywał na północy Kanady i, jako taki, rzecz prosta, patrzał krytycznym okiem na to, co wydało mu się zdzierstwem i wyzyskiem, tak znamiennym dla tamtej półkuli. Ale: obce ganicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie. Oto nieco później zadufanego podróżnika zbiła w Polsce z pantałyku notatka z 8.X.1962 w poważnej i zasługującej na wiarę Gazecie Poznańskiej, notatka brzmiąca: i.UPOLOWAŁ OKAZ JELENIA. RZESZÓW (PAP). Do Bieszczadów, znanych z doskonałych warunków łowieckich i jedynego w Polsce ośrodka hodowli jelenia karpackiego, ściągają myśliwi nie tylko z kraju. Obecnie przebywa tu 4 myśliwych z zagranicy, którzy odstrzelili już 5 jeleni karpackich. * Jeden z myśliwych, Holender Toni Hospers, upolował na terenie nadleśnictwa Wetlina w pow. Lesko rzadki okaz jelenia-byka, tzw. czternastaka, którego poroże ważyło 12,2 kg. Za odstrzał tego jelenia, a właściwie za samo poroże, holenderski myśliwy zapłacił 1500 dolarów...'! Ho, ho, jak widać z powyższego, także i nam nie brak tęgiej żyłki kupieckiej! (Przypisek autora). 115 — Nie! — wypadło mi oświadczyć Whitfordowi. — Jesteśmy jak koty, chodzące samopas. Lubimy łowić na własną rękę... — Rozumiem! — uprzejmie przyznał miły Metys. Nie rozumiał. 38. Beaulieu Niedługo pc» zniknięciu bizonów dokończyliśmy posiłek, zwinęli manatki i ruszyli w drogę. Ksiądz Mokwa wiedział, jak bardzo mnie pociągały dzieje Francois Beaulieu, więc pojechaliśmy tam, gdzie Rzeka Słona wpadała do Rzeki Niewolniczej. W tym miejscu ów Beaulieu, ongiś straszny zabijaka i niegodziwiec, przebywał pod koniec życia w aureoli niemal świętego. „Patriarcha" Beaulieu: typ bujny, Metys, jakich mało. Rzecz zrozumiała, że nie pozostało już żadnych materialnych śladów po legendarnym despocie, żadnych zabudowań ani słynnego przed wiekiem krzyża, pod którym dziewięćdziesięcioletni pokutnik codziennie rano żarliwymi modłami oczyszczał się z dawnych grzechów — ale jednak zastaliśmy niedaleko ujścia rzeki dwóch rybaków. Stały tam dwie nędzne chałupy z bierwion, a kilkanaście psów, uwiązanych wśród krzewów, poszczekiwało na nas bez zapału. Jednym z rybaków okazał się trzydziestokilkuletni David Beaulieu, prawnuk w prostej linii patriarchy Francois; drugi był również jakimś Beaulieu. W ogóle patriarcha słynął także jako niezmordowany reproduktor, który suto posiał lasy nad Rzeką Niewolniczą swym rodem: w samym tylko spisie z roku 1960 dzieci szkolnych we Forcie Smith naliczyłem blisko dwa tuziny młodzieży Beaulieu. David reperował łódkę i majstrował coś przy motorze przyczepnym, a towarzysz jego gotował kilka niedużych ryb na żelaznym piecyku, wystawionym przed chatą. Zagadnięci Metysi niewiele umieli powiedzieć o swym sławnym :— i osławionym — przodku: tylko to, że nazywano go patriarchą i że wiódł świątobliwy żywot. Jurność i swawolną krzepę obkuto szlachetnym brązem, zadziorność awanturnika przetopiono na czcigodny pomnik. 116 Już ojciec Franciszka był nieposkromionym osobnikiem, Francuzem z Quebeku, który, uciekając od zapleśniałości rodzimego zaścianka, szedł na zachód wyszumieć. Oczywiście jako handlarz skórek. Oczywiście związał się z Kompanią Północno-Za-chodnią, gdy powstała, by napsuć krwi konkurentce, statecznej Kompanii Zatoki Hudsońskiej: a gdy Aleksander Mackenzie odbywał w roku 1789 swą słynną wyprawę w dół (a następnie wracał w górę) wielkiej rzeki, nazwanej później jego imieniem, ojciec Franciszka był przy nim od początku do końca. Stał się pół-In-dianinem jak większość francuskich ,,voyageurs", wziął za żonę dziewczynę ze szczepu Montanezów i dzieci wychowywał — jeśli w ogóle wychowywał — raczej na Indian niż białych. Także i małego Francois. Francois wyrastał na dryblasa o niedźwiedzich mięśniach, ale i o głowie nie od parady. W miarę jak dojrzewał, cnoty i wady Metysów francuskich rozrastały się w nim do jakiejś potwornej, nieludzkiej potęgi. Zwłaszcza wady. Był czasem jak anioł, ale częściej wcielonym diabłem. Umiał kochać, jednak bardziej nienawidzić. Bywał wspaniałomyślny, ale częściej mściwy, a zawsze okrutny. Zabić człowieka to błahostka, nie znacząca dla niego więcej niż wypicie kubka rumu. Pełen zapalczywości i żądzy panowania, podporządkował sobie wszystkich Indian, żyjących nad rzekami Athabaska i Slave aż do Wielkiego Jeziora Niewolniczego; po prostu ujarzmił ich, i nawet tamtejszych butnych Kri zmusił do bezwzględnego posłuszeństwa. Brutalny zawadiaka odznaczał się przy tym niepowszednią pojętnością i potrafił być pożyteczny białym ludziom. Idąc w ślady ojca pracował dla Kompanii Północno-Zachodniej. Jak ongiś ojciec u boku Aleksandra Mackenzie odkrywał kraje, tak on towarzyszył wyprawie Johna Franklina, swoją siłą, odwagą i zaradnością oddając jej wielkie usługi. Ponieważ Indianin ze szczepu Dogrib, Psich Żeber, zabił mu kiedyś brata, Francois poprzysiągł całemu szczepowi zemstę i od czasu do czasu ją wykonywał. Mianowicie wędrował na północny brzeg Wielkiego Jeziora Niewolniczego, gdzie przebywali Psie Żebra, wchodził zuchwale do ich obozu i zarżnąwszy kilku, których podejrzewał o udział w zabójstwie brata, spokojnie oddalał 117 -%L&> się, nie powstrzymany. Po roku czy dwóch powtarzał zabieg. Zabijał zawsze nożem nie chcąc zaszczycać wrogów strzałem z rusznicy. Żeby zaś nie uginać hardego karku ani na chwilę, jednym zamachem noża rozcinał skórę namiotu od góry od dołu i wtedy dopiero, z podniesioną głową, wyprostowany właził do wnętrza, by dąfcbnać sądu na struchlałych mieszkańcach. Indian, pokornie poddających się jego srogim zachciankom, gotów był bronić do upadłego, natomiast gardłem bezlitośnie karał każdą chęć wyłamania się spod jego władzy. Kiedyś udał się do takiego przekornego śmiałka i oświadczył mu, że przyszedł go zabić. Ale chcąc mu okazać swą pogardę i poza tym dać ostatnią sposobność obrony, kazał mu zabrać nabitą strzelbę i iść z nim do lasu. Nieborak, obezwładniony przerażeniem, poszedł jak baran i nawet nie myślał się bronić. Zawzięty prześladowca z zimną krwią wykonał na nim wyrok. W pierwszych kilkunastu latach dziewiętnastego wieku rywalizacja między obydwoma Kompaniami urastała do takiej nienawiści, że była to właściwie wojna domowa; ludzie w lasach do siebie strzelali i wzajemnie się mordowali. Gdy w podobny skrytobójczy sposób zginął bezpośredni przełożony Franciszka Beaulieu z Kompanii Północno-Zachodniej, raptus wziął strzelbę na ramię, powędrował do najbliższej faktorii konkurencyjnej Kompanii Zatoki Hudsońskiej i, płacąc oko za oko, trupem położył jej kierownika, Szkota. Towarzysze zabitego rozbroili napastnika pomimo jego nadludzkich sił i obezwładnili, ale ani im się śniło zabijać go: tak wszechwładny tyran północnych lasów, tak bezwzględny władca dusz i ciał Indian Athabasków był dla handlarzy skórek zbyt cennym trofeum, ażeby go się pozbywać. Więc zabójstwo białego człowieka — rzecz niesłychana! — puścili mu zupełnie płazem i zamiast go zgładzić, zaofiarowali mu współpracę na rzetelnych warunkach. Beaulieu nie miał wiele do wyboru i zgodził się. Zgodził się na swój barbarzyńsko-rycerski sposób: znowu cały i bez zastrzeżeń oddał się sprawie i został odtąd wiernym sojusznikiem Kompanii Zatoki Hudsońskiej. Rębacz i gwałtownik był równie niepohamowany w stosunku do kobiet. Podległe szczepy Indian uważał za swą prywatną 118 własność, za rodzaj kojca, z którego wybierał sobie kury według kaprysu i upodobania. Żon miał zawsze kilka, potomstwa huk. Żył z nimi w swej głównej siedzibie w Portage La Lochę między rzeką Churchill a jeziorem Athabaska i stąd panował nad swoim państwem, rozległym jak ćwierć Francji. Najcudaczniejszym, groteskowym z państw: jeden człowiek, Francois Beaulieu, był w nim wszystkim. Był w jednej osobie królem, prawodawcą, wykonawcą prawa, sędzią, ministrem wojny, wodzem i sam swoim jedynym żołnierzem, swoim policjantem, także poborcą podatków, przede wszystkim zaś niedoścignionym fantastą i upiornym marzycielem. Fantastą, ale nie wariatem ani zakutą pałą. W roku 1845 nastąpił w jego życiu przełom. Miał wtedy siedemdziesiąt cztery lata. Inni umierają w tym wieku, lecz nie żylasty Beaulieu: wciąż zdrowy jak rydz, wciąż skoczny jak źrebak, silny jak grizli, jurny jak kogut, był nadal pełen zadziwiającej żywotności i jeśli cokolwiek znudzony, to nie życiem, lecz takim życiem. Czyżby terroryzowanie Indian nie miało już tak soczystego smaku jak dawniej? Czy okrutne wybryki, jak stare zabawki, przejadały się? Chyba tak. Cztery żony, które wtedy miał przy sobie, z niepokojem śledziły nieznany dawniej nawyk: ziewanie władcy. Gdy z biegiem lat brutalne bezecności przestawały nęcić, w prymitywnej duszy Metysa powstawała próżnia. Prostackie życie, dotychczas tak kuszące, jakoś płowiało, poiło żółcią niedosytu, traciło czerstwy sens. Niepojęta żywotność hałaburdy łaknęła teraz innych podniet, dalekich od przyjemności uśmiercania ludzi. Jakich podniet? Podniety i nowy sens życia przyniósł mu ksiądz Thibault, oblat, który w roku 1845 zjawił się w Portage La Lochę z misją nawracania pogan. Nikt dotychczas tak serdecznie i po ludzku nie przemawiał do Athabasków jak Thibault, więc czy dziwić się, że uniesieni nabożnym zachwytem, wszyscy słuchali słów oblata jak nieziemskiej wyroczni? Wszyscy: Indianie — w nie-płonnej nadziei, że ksiądz i nowa religia wezmą ich w obronę przed srogością tyrana, tyran zaś — że oto bogobojna gorliwość wypełni mu wewnętrzną pustkę, a jego życiu od nowa przy- wróci sens. 119 I Więc Francois Beaulieu skwapliwie przyjął chrzest, inni poszli za nim. On stał się tak żarliwym chrześcijaninem, że wnet zasłynął w całym kraju z niebywałej pobożności. Oczywiście zaraz pozbył się trzech żon zatrzymując tylko jedną. Życie swe, jak później stale podkreślał, całkowicie poświęcił służbie Boga i l^edługo trwało, a jego świątobliwy żywot zaskarbił mu przydomek Patriarchy. Misjonarze dopatrywali się cudu w nawróceniu tak notorycznego obwiesia, który z szatana przeobraził się nagle w najłagodniejszego baranka. Ale w tym nie było nic anormalpego: podstarzałemu zabijace sprzykrzyły się wybryki i nie pociągała go już rozkosz podrzynania ludziom gardła: zaczął się nudzić. Ksiądz Thibault przybył w najodpowiedniejszej chwili: Beaulieu znalazł wyjście z martwoty. Przepoiła go nowa namiętność, rozkosz ekstazy religijnej i służenia misjonarzom. Czy to cud? A służył oblatom jak najwierniejiszy sługa przez wszystkie dwadzieścia siedem lat, do samego końca życia. Do ostatniej prawie chwili rzutki, gorliwy i niestrudzony, rozrywał się, dwoił i troił, by im pomóc. I rzeczywiście pomagał tak sumiennie, dostarczając przede wszystkim żywności, ryb i zwierzyny, że niejeden raz ratował ich misje od śmierci głodowej. Był nie tylko żywicielem oblatów, ale opiekunem i obrońcą. Szczególnie wiele trudu zadawał sobie, by przygarniać indiańskie sieroty i dzieci, opuszczone przez rodziców. Karmił je całymi latami wychowując na wzorowych chrześcijan i — dobrych myśliwych. Była to jego gwardia. W tym okresie powędrował na północ, by przebywać bliżej oblackich misji, i osiadł u ujścia Rzeki Słonej do Niewolniczej, w połowie drogi między Jeziorem Athabaska a Wielkim Niewolniczym. Tu, jak wspomniałem, postawił nad samym brzegiem rzeki olbrzymi krzyż, pod którym rześki starzec modlił się codziennie nawet w trzaskające mrozy. Największy chyba zaszczyt spotkał patriarchę w roku 1861, gdy biskup Grandin przybył w to ustronie wyłącznie na poświęcenie krzyża. Jednak tutaj Francois Beaulieu nie chciał umierać. Gdy w jedenaście lat później stojednoletni staruszek czuł zbliżającą się 120 śmierć, przeczłapał czterysta kilometrów do Portage La Lochę, bo chciał „wyzionąć ducha tam, gdzie ciało jego tyle nagrze-szyło". Niewątpliwie była to fantastyczna i najbarwniejsza osobowość, jaką wydały te strony do dnia dzisiejszego. A jednak żadnego po niej śladu u ujścia Rzeki Słonej, żadnej pamiątki: nic nie wskazywało, że żył tu Beaulieu i tak owocnie działał. Dwaj prawnukowie, których zastaliśmy, gościli tu tylko przypadkowo, łowiąc latem ryby. — I nic nie możecie mi powiedzieć o życiu patriarchy Beaulieu? — pytałem Dawida. Nieme oczy Metysa pozostały obojętne, nic nie wyrażały. — Nie, nic... nic... — mruknął. — Był bardzo pobożny... Widocznie ustaliła się dziś taka opinia, że Beaulieu był bardzo pobożny i nic więcej. Prawdopodobnie władze duchowne wolały obecnie spuścić zasłonę na dawny, grzeszny żywot patriarchy. A szkoda! Czy tak gruntowne nawrócenie właśnie tak krwiożerczego zawadiaki nie przynosiło wyjątkowego zaszczytu ojcom oblatom i nie zwiększało ich zasług? A że dziwne nachodziły człeka myśli podczas naszej wycieczki nad Rzeką Słoną — jeszcze jedno maleńkie, heretyckie pytanie na marginesie: co stało się z trzema żonami, porzuconymi przez nawróconego Beaulieu? Czy czasem nie spotkał ich smutny los starych wdów, które w owych jeszcze czasach u Indian Athabas-ków przeważnie zabijano, gdy stawały się ciężarem dla szczepu? Ale o tym milczy — jak mówi Niemiec — uprzejmość poety, a także dyskretne annały ojców Zgromadzenia Oblatów z pewnością nabrały wody w usta. 39. Park O czcigodni, okazali, sławą okryci bohaterowie z królestwa zwierząt! Jak to ongiś, w amerykańskim Kongresie, ohydnie wam urągano? Jak nienawistnym na was miotano słowem, sobaczono wam zakrzykując z całą zaciekłością najskromniejsze nawet gło- 121 sy w waszej obronie? „Żadne prawo, uchwalone w tym Kongresie, nie uchroni tych dzikich bestii od cywilizacji! — pienili się w Waszyngtonie kongresmani w roku 1874. — Bizony muszą zginąć: żrą trawę, depcą prerie! Są wrogami cywilizacji tak samo jak Indianie!" A dziś, dziewięćdziesiąt lat później, co za radykalny przewrót! Jak to się przenicowało w ludzkich czerepach! Oto rząd kanadyjski, pełen uszanowania dla życia kudłatych stworów, wykroił z Kanady nie lada szmat ziemi, 17 300 mil kwadratowych (co obsza#m odpowiadałoby czworobokowi, utworzonemu między Warszawą, Poznaniem, Wrocławiem i Kielcami), założył tu Wood Buffalo National Park, innymi słowy: rodzaj udzielnego księstwa bizonowego, i pozwolił zwierzakom panoszyć się i rozpierać jak za najlepszych czasów. Lepiej niż dawniej: bo oto dobrane towarzystwo grzecznych ludzi dyskretnie czuwało z daleka nad dobrobytem czworonożnych wielmożów, życzyło im stale zdrowia, pomyślności, smacznego przeżuwania i licznego potomstwa, a jeśli który dwunożec zbliżał się do zwierząt, to delikatnie obchodził dokoła nich jakby na palcach. Nie byle komu też udzielano wiz do ekskluzywnego państwa, niejednemu odmawiano wejścia, jak, nie przymierzając, Jarosławowi Iwaszkiewiczowi ongiś do USA. Ale nas, Witolda i mnie, dopuszczono: postaraliśmy się o dobrą o sobie opinię w Ottawie, skąd przyszły do Fortu Smith łaskawe telegramy, żeby z nami dobrze się obchodzić. Prawie tak jak z bizonami. I dobrze się obchodzono. Miły, jak wypadało na opiekuna bizonów, dyrektor Parku, Mr. B. E. Olson, w swym biurze serdecznie przyjął nas, wprowadzonych przez księdza Mokwę. Olson był przyjemnie zażywny, nosił zielony mundur z ważnymi epoletami i wysłuchał naszych skromnych życzeń: zobaczyć stada dzikich bizonów i pobyć wśród nich trochę. Na to Olson, że nic prostszego: udamy się do Sweetgrass, leżącego o sto mil od Fortu Smith na południe od Rzeki Peace, niedaleko Jeziora Claire. W tym rejonie żeruje południowe stado, składające się z kilku tysięcy bizonów. (Północne stado przebywa obecnie między Jeziorem Buffalo a rzeką Little Buffalo River). Do Sweetgrass — wyjaśniał dalej Olson — polecimy jako 122 goście Dyrekcji Parku samolotem. Niestety w tej chwili zwalcza się dwa ogniwa pożarów leśnych w Parku i wszystkie samoloty biorą w tym udział. Ale skoro tylko jeden się zwolni, co nastąpi jutro, pojutrze, będzie do naszej dyspozycji — obiecał. A co to: Sweetgrass? To stacja doświadczalna, utworzona kilka lat temu. Zarządza nią Mr. Cooper, u którego będziemy mieszkali. To maleńkie osiedle: kilka chałup, obok nich prymitywne lotnisko, nieco dalej tartak i wiele ogrodzeń dla bizonów, gdzie co rok w październiku parę tysięcy zwierząt poddaje się weterynaryjnym badaniom i zapobiegawczym zastrzykom, by je uchronić od choróbsk. A poza tym jest tam rzeźnia... — Rzeźnia! — tknęło mnie niemile i mimo woli zbudził się lekki niesmak na wspomnienie rzeźnickiego mordowania bizonów, jakiego przed stu laty dopuszczali się Amerykanie i, nie ma co ukrywać, także Kanadyjczycy. Wszakże w Sweetgrass nie zarzynano bizonów, lecz dokonywano odstrzału selekcyjnego na wielką skalę. Olson mówił o rzeźni, bo odstrzał odbywał się w ogrodzeniach, do których spędzano jesienią możliwie wiele zwierząt za pomocą helikopterów i kowbojów. Odstrzeliwano do tysiąca bizonów rocznie, przede wszystkim słabe, chorowite i ułomne sztuki. W ten sposób człowiek przeprowadzał selekcję świadomie i metodycznie, co dotychczas załatwiały tylko ślepym, zbójeckim przypadkiem wilki. Dziś mało pozostało w Parku wilków: drapieżne szkodniki człowiek tu przeważnie wytępił trucizną. Przedziwna nasza epoka, perfidnie dzielna i wydajna: nawet na tę zatraconą północ człowiek przywoził swą skomplikowaną wiedzę i zastosowywał naukowe metody, ażeby przy ich pomocy, poprzez tak pięknie zwane doskonalenie rasy, potężny zwierz wyzbywał się słabości, jeśli w nim tkwiła, żeby stawał się znowu doskonale srogi, twardy i czupurny, słowem, nabierał rzetelnej dzikości. Następnego dnia pod wieczór telefon: samolot jest i za pół godziny odleci do Sweetgrass. Duchem zebraliśmy najpotrzebniejsze manatki nie zapominając o śpiworach i ksiądz Mokwa zawiózł nas samochodem na lotnisko. Samolot, mała awionetka marki, jeśli się nie mylę, ,,Beaver", 123 odleciał dopiero za godzinę i słońce bardzo zbliżyło się do widnokręgu, fatalnie dla fotografowania. Uderzająca samotność północnych miasteczek znowu plastycznie uwydatniała się z góry: osiedla te nie miały ludzkiego zaplecza. Wcisnęły się w las jak obce ciała, jakieś wbite na chybił trafił kołki, jakieś rodzynki, i gdzie kończyły się ostatnie domki, tam od razu bez przejścia następowała puszcza, i to całą gębą, i od razu bezludna: tak żegnaliśmy Fort Smith.. Pod nami nieodmienny krajobraz północy. Przeplatanka szma-tów przerzedzonego boru świerkowego, moczarowatych muske-gów i suchych polan trawiastych, a gdzieniegdzie jeziorka i rzeczne ścieki. Wszędzie nizina, żadnych skał. O kilkanaście mil od Fortu7 Smith przelatywaliśmy przez granicę Parku, oczywiście niczym się nie zaznaczającą, a wytyczoną chyba w teorii, po czym pilot obniżył lot z trzystu metrów wysokości do stu i jeszcze mniej. Po kwadransie oto i pierwsze bizony. Stado kilkunastu sztuk, spłoszone naszym warkotem, przerwało swój podwieczorek na polanie i puściło się galopem ku pobliskim gąszczom. Śmiesznym, a historycznym galopem: od kiedy biały człowiek ujrzał na południowych preriach pierwsze sadzące bizony i o nich pisał, a pisali już Hiszpanie w szesnastym wieku — nieodzownie rozśmieszał go i fascynował niezwykły galop bizonów. Mianowicie sadząc podnosiły rytmicznie i zniżały swe olbrzymie łby, co sprawiało wrażenie groteskowej nieporadności, jak gdyby bestie trudno się ruszały. Ale pomimo pozornie ociężałych ruchów tylko wyjątkowo rącze konie potrafiały je doganiać. Potem coraz częściej widzieliśmy bizony i coraz liczniejsze stada, niektóre dobrze ukryte w zaroślach, aż tu potężna rzeka zajaśniała pod nami zamaszystym meandrem: Rzeka Peace. Moja wymarzona rzeka Peace, płynąca z tajemniczego zachodu! Tu, o jakie pięćdziesiąt mil od swej delty i od zlania się z Rzeką Athabaska, płynęła jednym zwartym korytem, za to chyba szerokim na trzy czwarte mili. Za rzeką jeszcze więcej bizonów, stanowiących z pewnością owo wielkie stado południowe. Po jakichś dziesięciu minutach lotu zamajaczyła przed nami daleko na południu tafla rozległego 124 Jeziora Claire, a nieco bliżej wyłoniło się z bushu kilka chałup, oświetlonych ostatnimi promieniami słońca: Sweetgrass, Samolot splanował ku lotnisku, ale nie mógł lądować, bo na środku bieżni stały dwa bizony. Jakieś harde ryzykanty, nie kwapiące się do ucieczki. Więc nasz Beaver musiał ponownie wzlecieć, zatoczyć w powietrzu koło i po raz drugi próbować lądowania. Teraz udało się: bizonów nie było; zwolniły lotnisko i zniknęły w gąszczu. W kwadrans później zapijaliśmy kawę w jadalni Cooperów. W przytulnym domu z okrąglaków wszystko kręciło się dokoła bizonów. Ludzie rozmawiali tylko o bizonach, innych zagadnień i kłopotów widać tu nie mieli. Rzecz urastała do obsesji, jak w północnych sagach. Jak w legendach Indian panem był tu bizon, człowiek tylko jego sługą. 40. Poranek Więc owego pierwszego wieczoru w Sweetgrass bizony, włóczące się na dworze, stwarzały w domu Coopera dziwaczne nastroje, niesamowite i zbłąkane, jak gdyby zalatywało E. A. Poe'm, może trochę E. T. A. Hoffmanem albo naszym pociesznym Mrozkiem. Trąciło sceną, Hollywoodem, chimerą. Czy przypadkiem nie braliśmy udziału w nakręcaniu fantazyjnego filmu rysunkowego? Czy za chwilę nie otworzą się dzikozachodnie dźwierze i nie wkroczy Walt Disney z wielkim kapeluszem na głowie, a kamerą filmową pod pachą wołając do nas: Hallo, gentlemen! Gdy drzwi w istocie się otworzyły, zajrzał młody i przystojny kowboj rzeczywiście z wielkim kapeluszem na głowie i wchodząc uśmiechnął się do nas: — Hallo, gentlemen! Ale to nie było przywidzenie. Kowboj należał do personelu w Sweetgrass. Jutro o ósmej miał zawieźć nas motorówką w stronę jeziora Claire. Niezwykły przystojniak nazywał się niezwykle, Harold Bernstein, ale z Hollywoodem nie miał nic wspólnego. Noc przespaliśmy nieźle w naszych śpiworach w biurze Coope- ra obok kilku winczesterów i remingtonów. Arsenał broni myśliwskiej ział bizonobójczą melancholią, ale snu nam nie zepsuł, a gdy o siódmej rano wyszliśmy na dwór, przywitał nas śliczny, rześki, istnie kanadyjski poranek. I przywitał niepowszedni widok. Na Sweetgrass składało się kilka chałup, stojących w dwóch rzędach, a między nimi był szeroki majdan. Ów rozciągły plac kończył się z jednej strony na łąkach, z drugiej przechodził stopniowo w zarośla coraz wyższe i gęstsze, aż w końcu w puszczę. Otóż w tej stronie majdanu, o kilkadziesiąt kroków od ostatniej chałupy, ujrzeliśmy bizony. Było ich kilka, same byki, jeden nestor, olbrzym o imponującej postawie. W nocy zwierzęta szwendały się między samymi chałupami i tuż przed naszym domem, jak wynikało z ich świeżych, głębokich śladów. Gdy bestie spostrzegły nas, oddalonych o niespełna sto pięćdziesiąt kroków, zaciekawione podniosły łby w naszą stronę. Widocznie poznały w nas nietutejszych. Ale przypatrywały nam się tylko krótko, najwyżej pół minuty, następnie jak gdyby uspokojone tym, że my tylko ludzie, podjęły na nowo dotychczasową czynność: skubały nadal trawę, a dwa byki tarzały swe cielska w głębokim pyle majdanu (w niektórych miejscach buldożery i traktory roztarty ziemię na proch). Widać było, że bizony po wczesnorannej włóczędze wśród osiedla zabierały się teraz z wolna, bez pośpiechu, do pójścia w las. Ich brak lęku mógł podsunąć myśl, że to oswojone sztuki, ale tak nie było. Po majdanie krzątały się dzikie, bynajmniej nie obłaskawione bizony, tylko że w poczuciu swej siły niewiele sobie czyniły z dwunożnych charłaków. Ludzie od dziewięciu miesięcy nic złego im nie robili, więc przestały ich się bać, jak nie obawiały się niedźwiedzi czy łosi. Bizony były tu najpotężniejszymi istotami, więc czuły się panami miejscowości. Takie zachowanie się, leżące w ich naturze, żywo przenosiło mnie myślą w dawne, pionierskie czasy. Czy ówczesne relacje nie roiły się od opisów podobnych zajść? Oto w roku 1878, a więc pod sam koniec bizonowej ery na preriach, w miasteczku Milestown, niedawno powstałym nad rzeką Yellowstone w Mon- 126 tanie, codziennie rano bezczelnie tłukły się po ulicach dziesiątki bizonów, które zaglądały do osiedla z pobliskiej prerii. A kilka lat wcześniej, w roku 1868, natchniony redaktor ty-godniczka Railway Advance, wydawanego w osadzie Hays City w Kansasie, jak rozpisywał się o nich? „Wczoraj wielkie stado bizonów zjawiło się na wzgórzu tuż nad naszym miastem. Jak zastęp olbrzymich, kosmatych potworów przedhistorycznych, rysowało się ostro na tle nieba — widmowe postacie między nami a zachodzącym słońcem. Krowy, cielaki i byki, cała ta ciżba spoglądając w dół zapewne zastanawiała się nad magicznymi zmianami, jakie zaszły w tym miejscu. Długo w zadumie stały bizony. Potem olbrzymi patriarcha wystąpił przed innymi i zaczął potrząsać łbem, jakby chciał zrzucić z siebie ciężar zdziwienia i smutku. Kilka gniewnych tupnięć kopytami, gwałtowny zwrot i stado pognało precz ku zachodzącemu słońcu..." W początkach dziewiętnastego wieku słynni osadnicy nad Red River, gdzie dziś miasto Winnipeg, przez sporo lat wychodząc do pracy w polu co rano widzieli z progu swych chat żerujące bizony, które z drogi niechętnie im ustępowały — tak jak nasze bizony w Sweetgrass. W stołówce osiedla, po drugiej stronie majdanu, czekał na nas jej kierownik ze śniadaniem. Byliśmy sami, wszyscy inni pracownicy stacji już dawno zjedli i rozeszli się do roboty. Kierownik stołówki, kucharz i kelner w jednej osobie, był starszym Norwegiem okropnie chudym, za to skrzętnym i miłym w obejściu. Podał nam: jajecznicę z ośmiu chyba jaj (zwariował), ciepłe plastry pieczeni wołowej w smacznym sosie, tudzież strączki fasoli (trochę surowe) i świetne, tarte ziemniaki; ciepłe słodkie peach pie, czyli naleśniki na brzoskwiniach, palce lizać; bajecznie mocną i aromatyczną herbatę; ciepłe tosty-grzanki i świeże masło z lodówki; sałatkę z pomidorów. Poza tym na stole nęciły konserwy, puszki, butelki ze smakowitymi napisami: Sweetened < )range Juice, Bick's Sweet Mixed Pickles, Tomato Ketchup Stafford, Libby's Sweet Pickles, HP Sauce, Nabob Waffle Syrup (rudo: syrop klonowy), Carnation Evaporated Milk, Malkin's l'ure Strawberry Jam, Libby's Orange Juice, Shirriffs Good 127 Morning Marmelade (Orange, Lemon, Grapefruit) — słowem: było stanowczo lepiej niż na M/S „Batorym". Nie zdążyłem zanotować wszystkiego, co stało na stole, bo Norweg ciągle zarzucał nas pytaniami, czy mamy dość, a potem zaczął rozwodzić się nad bizonami. Bizony były jego konikiem. Znał je jak własne dziesięć palców, miał o nich tysiąc opowieści, była to jego wielka miłość, jego wyraźny, cichy obłęd. Całkiem przez nie urzeczony, mógłby rozprawiać o nich godzinami, dniami, był po prostu ich niewolnikiem i ofiarą, a zarazem Homerem. Lecz nadeszła ósma godzina i musieliśmy wyrwać się spod jego czarów. Czekał na nas Harold Bernstein. Gdy wyszliśmy ze stołówki, bizonów już nie było na dworze. Przepadły w gąszczu. 41. Obsesje Harold Bernstein o ósmej godzinie nie czekał. Miał jakąś pilną pracę i zapowiedział nasz wyjazd dopiero na dziesiątą. Wobec tego postanowiliśmy wykorzystać wolne dwie godziny, by rozejrzeć się po najbliższej okolicy osiedla. Udaliśmy się w stronę psiarni, oddalonej o pół kilometra od Coopera. Wiodła tam droga traktorowa z głębokimi bruzdami po obydwóch stronach, a w bruzdach obficie pieniły się różne zielska. Między innymi kwitły tam uderzające, wysokie do piersi chłopa kwiaty, jaskrawo fioletowe, zwane fireweeds, czyli chwastami ogniowymi. Ich nazwa kanadyjska pochodziła stąd, że najczęściej rosły na pogorzeliskach lasów, a także wszędzie tam, gdzie dziewiczą ziemię naruszono pługiem czy buldożerem. Więc bujnie wysypywały się na północy przy wszystkich drogach. Tu miejscami tworzyły tak liczne i nadobne pasma bukietów, że wielu olśnionych podróżnych uważało je za szczyt piękna północnej przyrody. I w samej rzeczy były diabelnie dorodne, ich świetlisty fiolet miał w sobie coś porywającego, a tym bardziej zachwycał, że wybijał się żywo na tle zieleni świerków. Oprócz fireweedów i innych kwiatów były przy drodze motyle, 128 ...Biła od kudłatej bestii nie tylko siła masywnego ciała, ale i potęga losu wpływająca ongiś tak przemożnie na koleje ludzkiego życia... (str. 159) .Wiośnie przebiegały przed lasem na otwartym polu... fstr, 138) olement nie mniej ponętny i podniecający. Krążył tu dobry znajomy z polskiego zagonu, zapamiętały globtroter i kosmopolita, motyl obieżyświat, jakich mało: żałobnik. Z jego racji — przyznam się — chętnie naurągałbym owym uczonym ponurakom, którzy go kiedyś tak żałośnie ochrzcili. On żałobnikiem? Albo z niemiecka Trauermantlem, albo z amerykańska Mourning Clo-akiem? Cóż to za sadyzm wobec hożego motylka! Przecież ma „jedwabisto-brunatne skrzydła z jasnożółtą obwódką i plamami fioletowymi po brzegach" — jak brzmi jego opis entomologiczny, i tak też wyglądał motyl, więc skąd ten bajronizm w przezwisku? Tymczasem żałobnik, widziany na drodze w Sweetgrass, na złość nazwie wesoło igrał w pobliżu fioletowych kwiatów i swą malowniczością wybornie je uzupełniał. Ale uwijał tu się jeszcze inny motyl, bestia dumna i nie łazę-ga, nie wagabunda, lecz rodowity Amerykanin. Jankesi na południu nazwali go admirałem Weidemeyera, a tu bujała jego północna odmiana. Był to imponujący osobnik: bardzo ciemny, niemal brunatnoczarny, z białym, szerokim pasem przez środek każdego skrzydła — zestaw kolorów śmiały, a wykwintny. Nie wiem, czy to moja słabość, czy siła: widok tych kwiatów i motyli podziałał jak kieliszek dobrego koniaku. Psiarnia ukazała nam się za skrętem drogi. Psów było kilkadziesiąt, każdy mieszkał pod gołym niebem w swej własnej budzie z belek, tak uwiązany, że nie mógł dosięgnąć sąsiada. Były to psy husky, dobre na zimę do ciągnięcia sanek, wszystkie zaś równej szarej maści, jakby z jednego rodu pochodziły. Psie społeczeństwo, bardzo znudzone bezczynnym żywotem, na widok nas, obcych, trochę się ożywiło, ale niewiele. Nasze życzliwe wołania i przemowy przyjęło uprzejmie, jednak z umiarem, bez przesadnych sentymentów, i zaraz się uspokoiło. — Zblazowane typy! — słusznie zauważył Witold. — Widać, że to nie Polacy! — zaśmiałem się. — Nie rozumiem... — Psiaki niezbyt się wdzięczą do cudzoziemców... Ale wtem, na dalekim końcu psiej wsi, zrobił się ruch, powstało jakieś podniecenie. Rozległy się szczekania i skomlenia !J — I aiowu... 129 na różne tony; niektóre psy wskakiwały na swe budki, rozgorączkowane. Przyczyną poruszenia był ich karmiciel, stróż psiarni, który pojawił się z kubłem w ręce. Niestety kubeł był pusty, alarm fałszywy, nadzieje na żarcie płonne, więc równie szybko, jak powstało ożywienie, minęło. Psie bractwo popadło znowu w swój marazm, a większość pochowała się w budach, by słodko przespać rozczarowanie i nudę. Tylko dwa, trzy psy nie dały za wygraną, jak gdyby nie podobała im się ospałość towarzyszy. Nadal poszczekiwały, nawoływały, coś niby tłumaczyły, uparte i niewyczerpane. Mimo woli przypominały mi jakichś krzykaczy, wysilających się, by swe społeczeństwo wydobyć z inercji. Ale nie udało im się przekonać nikogo. Albo mieli zbyt drętwą mowę, albo zanadto mierzyli siły na zamiary, słowem: czworonożnego narodu nie wyrwali z ospałości. A może byli to jeno mali psi poeci, śpiewający tylko sobie a muzom? W końcu i oni ucichli. Gdy wyszliśmy na brzeg przestronnych łąk, o jakie ćwierć kilometra od nas stały dwa bizony. Zachowywaliśmy się cichuteńko, wiatr mieliśmy od strony zwierząt, a jednak od razu nas zauważyły. Niezawodnie posiadały zmysły bystre; także wzrok, ten okrzyczany wzrok, miały nie najgorszy. Były to dwa byki, które szybko się uspokoiły, i dalej żerowały na trawie. Musiał otaczać je rój much, bo kilka ptaków muchołownych, wyglądających z daleka jak rybitwy, uwijało się w powietrzu dokoła bizonów i raźno łowiło owady. Potem z niedalekiego lasu wyszedł trzeci byk i w pobliżu tamtych zabrał się do skubania trawy. Bizony na pastwisku i stado latających nad nimi ptaków składały się na obraz idealnej sielanki. — Czekajcie miesiąc albo półtora — wybełkotał na ten widok stróż psiarni, który przyszedł razem z nami na łąki i trochę się jąkał — a zobaczycie, co tu się dziać będzie! — Co takiego? — Piekło! Nienawiść! Zakłuwają się! Na śmierć!... W drugiej połowie sierpnia zaczynał się okres rui i wtedy byki ponoć przekształcały się w monstrualnych furiatów. Te same bizony, dziś tak zgodnie pasące się jeden obok drugiego, 130 wybuchały żądzą zabijania i rzucały się na siebie. A rywalem, którego należało zgładzić, był każdy inny byk, który się stawiał. Łąka, opromieniona teraz poranną łagodnością, przeobrażała się w tym okresie w kotłowisko szaleństwa i zabójczych pojedynków. Byki doskakiwały do siebie i godziły w swe cielska. Zwierały się łbami i tak zamierając pozornie w ruchu, ze straszliwą mocą parły czerepami na siebie. Nogi miały szeroko rozkraczone. Któremu pierwszemu łamała się noga pod naporem albo który choćby słaniał się pierwszy lub poślizgiwał, był zgubiony, jeśli nie zdążył wczas uciec: mocniejszy byk natychmiast starał się rogami rozedrzeć przeciwnikowi bok i zatłuc rywala. Zazwyczaj znęcał się nad powalonym dopóty, aż wybił z niego ostatni dech życia... Stróż psiarni rozwodząc się nad zawziętością tych walk sam wpadał w coraz silniejsze podniecenie. Dziwił mnie. Roztrzęsła mu się szczęka, oczy w słup stawały, drgawki raz po raz przelatywały po twarzy. Zacząłem zerkać na niego z osłupieniem: czyżby to nowa ofiara bizonów, która dostała bzika z ich racji? Szczególnie męki powalonych bizonów opisywał stróż z takim przejęciem, tyle wyjąkanej, niedorzecznej rozkoszy wkładał w te obrazy klęski, że dziwak wydawał mi się pomyleńcem, będącym chwilami niesp"ełna rozumu. Później dowiedziałem się od Coopera, że to w istocie kaleka: kiedyś, przed laty, Cecila MacDonalda — tak się stróż psiarni nazywał — najechał samolot, połamał mu kości i pozostawił uraz na tle doznawania ciosów. — Ale mimo to Cecil ma słuszność! — stwierdził Cooper. — Jak przyjdzie pora, bizony dostają boskiego szału i biją się jak szatany! Cooper, człowiek zrównoważony i wstrzemięźliwy, mówił to żywo, jakby w nagłym uniesieniu. Dostają boskiego szału? Jak to pisałem w jednym z poprzednich rozdziałów? Że rzecz urastała do obsesji? Że panem był tu bizon? Był. Był chyba rzeczywiście. 42. Nadgorliwość Harold Bernstein, spec od bizonów, zjawił się około dziesiątej, zabrał nas do niedalekiej rzeki i dość wielką łodzią z przyczepnym motorem ruszyliśmy w stronę jeziora Claire. Dawną indiańską nazwę tej Rzeki Słodkiej Trawy biali przetłumaczyli dosłownie na Sweetgrass Creek, a osiedle Sweetgrass wzięło od niej swe miano. Rzekę o szerokości kilkudziesięciu metrów nazywać creek, czyli z amerykańska strumieniem, należało uznać za zbyt przesadną skromność Kanadyjczyków, chyba że zapatrzyli się w nikły prąd: był tak słaby, że wszędzie w rzece obficie rosły grzybienie. Znowu, tym razem w promieniach słońca, rzucała się w oczy niezwykła uroda Bernsteina. Bił na piękny łeb każdego amanta hollywoodzkiego. W młodym brunecie wszystko było na super: cholernie męska postawa, arcyszlachetna pociągłość twarzy, zabójcze oczy-węgle, a przy tych walorach zuchowaty kapelusz kowbojski jeszcze podkreślał dorodność junaka. Z rzewną serdecznością pomyślałem o Polsce: gdyby to męskie cudo wpuścić do nas, na jaki festiwal sopocki czy choćby na Targi Poznańskie, co za raj byłby dla naszych dziewczątek, jakie miałyby używanie! Dojrzała uroda Witolda, która przecież nie wypadła sroce spod ogona, ani się umywała do krasy Bernsteinowej. Lecz tu, w tej leśnej dziczy, rzetelny skarb szedł smętnie na marne, pleśniał. Był nasieniem, rzuconym na pustynną skałę: w Sweetgrass z wyjątkiem leciwszej żony Coopera, nieco rozwalonej podwiki, nie spostrzegliśmy żadnych kobiet. — Ale są mężczyźni! — pouczył mnie Witold z miną znawcy. — Są przyjaciele... Nie upłynęliśmy kilometra, gdy na wywyższonym brzegu wyłoniła się indiańska chata. Mieszkał w niej Francois Gibbot (a więc zapewne jakiś krewny Freda Gibbota, poznanego w Indian Village w Forcie Smith), ale gospodarza nie było w domu, bo — jak objaśnił nam Bernstein — pracował stale w Sweetgrass, żona zaś wędrowała gdzieś po dalekich wizytach. Za to kilkoro obecnych ich dzieci, w wieku od berbecia do kilkunastola-tek, wypadło na brzeg i przyglądało nam się z przyjaznym za- 132 ciekawieniem. Były dziwnie przyjemne, tak samo jak obszerna chata z bierwion i w ogóle całe obejście, typowe dla dobrze zagospodarowanych Indian leśnych. — więc postanowiłem koniecznie wylądować tu w drodze powrotnej. Teraz spieszno nam było do bizonów i pędziliśmy bez zatrzymania się. Ale zanim ujrzeliśmy bizony, czekało nas przeżycie z inną zwierzyną, ptakiem, dziką kaczką. Sunęliśmy samym środkiem rzeki w kilkunastometrowym pasie wody, wolnym od grzybieni, które rosły bardziej z boków, wzdłuż obydwóch brzegów, tworząc tam gęstą plątaninę. W pewnym momencie ujrzeliśmy daleko przed sobą na wodzie stadko zaaferowanych kaczek: starą i kilka jej młodych. Młode były jeszcze teraz, w drugiej połowie lipca, małymi klapakami i nie umiały latać, a przerażone naszym gwałtownym zbliżaniem się, rozprysły w popłochu na wszystkie strony. Natomiast ich matka, chcąc zwyczajem ptasich matek naszą uwagę odwrócić od młodych i skupić na sobie, udawała chorą i bijąc skrzydłami o powierzchnię wody, niezdarnie uciekała tuż przed naszą łodzią. Postępowała podobnie jak przed miesiącem leśna kura nad Jeziorem Cedrowym. Na rzece wszystko dotychczas odbywało się prawidłowo, zgodnie z rozsądkiem praw przyrody i z ptasim instynktem. Ale tylko dotychczas. Po chwili rzecz zaczęła ulegać wypaczeniu, zatracać zdrowy sens. Byłoby wszystko w porządku, gdyby kaczka, zwabiwszy ku sobie rzekomego wroga, po stu czy choćby dwustu metrach ucieczki czmychnęła w bok, zaszyła się wśród grzybieni i potem, po naszym przepłynięciu, szybko wróciła do młodych. Ale ona tego nie zrobiła. Kaczka przed nami uciekała i uciekała jak narwana. Sfikso-wała. Niezmordowanie waliła przed siebie pół kilometra i kilometr, i jeszcze dalej. Opętał ją obłęd uciekania i wabienia nas. Była nieprzytomna ze strachu albo nadgorliwa. W tej heroicznej zapalczywości ratowania swych młodych była podniosła. A przy tym budziła współczucie i jakąś najtkliwszą sympatię. Przecież właśnie taka szalona nadgorliwość płatała jej strasznego figla, przecież właśnie niweczyła cały opiekuńczy wysiłek matki; kaczka bowiem zbyt daleko uciekając przed jednym, do- 133 mniemanym wrogiem, wystawiała opuszczone kaczątka na nieuchronną prawie zagładę ze strony innych, prawdziwych wrogów: tragiczny plon nadgorliwości. Gdy wreszcie obłąkana wpadła między grzybienie i zniknęła nam z oczu, odczułem wyraźną ulgę, jak gdyby po przykrym napięciu nerwów. W ostatniej fazie jej ucieczka urastała do symbolu i jakoś wymownie wiązała się ze sprawami ludzkimi: mimo woli przywoływała na myśl wszystkich nadgorliwców i fanatyków, rodzaj ludzki, uchodzący za szczególnie dokuczliwy i paskudny. Ale czy nadgorliwość tych zaślepieńców nie wynikała może — jak u kaczki — z lęku przed jakimś urojonym majakiem i czy dlatego nie zasługiwała na szczyptę sympatii tak samo jak nadgorliwość kaczej matki? Może by i zasługiwała, gdyby nie jeden sęk. Gdyby zbyt często fanatycy i nadgorliwcy nie mieli zbyt blisko na podorędziu, psiapara, kluczy więziennych i plutonów egzekucyjnych. 43. Mrowie Las, towarzyszący nam po obydwóch brzegach rzeki, kilka kilometrów dalej rzedniał i otwierał coraz szerszy widok na łąki. Były to rozległe, moczarowate niziny, okalające niewidzialne wciąż, wielkie Jezioro Claire, a na ich bardziej suchych połaciach pasły się bizony. Czarne bryły, ostro wybijające się na tle zieleni. Zrazu zwierzęta stały tu i ówdzie w pojedynkę, potem w stadkach po kilka i kilkanaście sztuk. Im dalej, tym rojniej ich było. Niektóre przebywały nad samą rzeką lub chłodziły się w przybrzeżnej płytkiej wodzie wśród trawy. Słysząc zbliżający się warkot naszego motoru, powoli wychodziły na brzeg i bez pośpiechu oddalały się o niewiele kroków. Przy tym spoglądały niezadowolone na śmiałków, zakłócających im spokój. W przeciwieństwie na przykład do płochych jeleni niewiele sobie robiły z bliskości ludzi, po prostu miały ich za nic. Nie z głupoty (chociaż nadmiarem rozumu nie grzeszyły), ale z poczucia kolosalnej 134 •siły wywodziła się ich pewność siebie i królewska — jak o niej nieraz mówiono — buta. Od kiedy biały człowiek zetknął się z bizonami, pamiętniki jego pełne były opisów nadzwyczajnej ich krzepy. Tak na przykład w połowie dziewiętnastego wieku zanotowano na preriach /darzenie, potwierdzone przez naocznych świadków: podczas polowania rozwścieczona krowa natarła w galopie na jeźdźca, wzięła na rogi konia wraz z myśliwym i tak z nimi dwoma na swym tbie i grzbiecie przebiegła dobre sto metrów — wciąż w pełnym galopie — dopóki nie zaplątała się w jakieś zasieki i upadła. W pierwszych latach istnienia kolei na preriach bizony powodowały często wykolejenia pociągów, gdy nieostrożni maszyniści wpadali z impetem w ich stada. Pewnego razu rozjuszony byk wywołał wśród podróżnych nie lada sensację, gdy rzucił się na lokomotywę i uderzeniem łba zepchnął przednie koła z szyn. Innym razem podobnie atakujący byk przebił swym cielskiem ścianę wagonu z grubych desek, „jak gdyby była z papieru" — podaje Frank W. Lane. Za nieznacznym skrętem Rzeki Sweetgrass i za gąszczem krzewów rozwarł się przed naszymi oczyma przejmujący widok. Takich wzruszeń tylko niewiele ludzi miało okazję zaznać w dzisiejszych czasach. Widok, jak gdyby przerzucający nas w ubiegłe wieki. Cała równina czerniła się od bizonów. Ile ich było: przeszło tysiąc? Może dwa tysiące? Dość, że w odległości pół kilometra tworzyły imponującą masę zbitej, zwierzęcej obfitości. Od tej chmary szło na nas tchnienie wielkiej historii, odżywała romantyka odległych czasów. Mieliśmy tu zaledwie przedsmak tego, co kiedyś widzieli Indianie i biali ludzie codziennie na preriach, a mimo to, jak działało, jak to przeżywaliśmy! Nie ma dwóch zdań, że bizony stanowiły ongiś najliczniejszą zwierzynę, z jaką kiedykolwiek zetknął się człowiek. Najliczniejszą i wprawiającą w zdumienie swym potężnym kształtem. ,,Ma garb dromadera, grzywę i ogon lwa, tylko że czarne nogi i racice bawoła, brodę Lucyfera, aparycję i humor zaś piekielnego monstrum" — ze zgrozą opisywał ujrzanego bizona Hiszpan z orszaku Corteza, a Pedro de Castańeda, napotkawszy w połowie szesnastego wieku stada na preriach, nie mógł znaleźć 135 w swym sprawozdaniu odpowiednio silnych słów, by określić niezmierną ilość bizonów. „Jak ławice ryb w oceanie" wydało mu się porównaniem zbyt słabym. Sumienni badacze fauny, jak E. Thompson Seton i Martin S. Garretson, przypuszczali, że w okresie lądowania pierwszych białych osadników na ziemi amerykańskiej żyło sześćdziesiąt milionów bizonów, inni uważali, że nawet do siedemdziesięciu milionów. Jeszcze w roku 1830 było ich podobno czterdzieści milionów. Liczby te nie przemawiają należycie do wyobraźni i trzeba sięgnąć do opisów podróżników, przemierzających prerie w dziewiętnastym wieku, by uzmysłowić sobie mrowie bizono-wych stad. Właściwie każdy ówczesny opis prerii szeroko i co rusz obwieszczał fenomen tego bogactwa. Oto kapitan B. Bonne-ville nad Platte River w 1832 roku: „Jak okiem sięgnąć nie widziało się dokoła nic, jak tylko gęstwę niezmierzonych stad". A J. K. Townsend w rok później, również w Nebrasce, ze wzgórza ogarniał wzrokiem w promieniu dziesięciu mil okolicę, wypełnioną na całym tym obszarze bizonami, zwierz przy zwierzu. Jeszcze trzydzieści cztery lata później, w 1867 roku, parowiec „Stockade", kursujący w górnym biegu rzeki Missouri, na kilka godzin musiał się zatrzymać, by przepuścić wielotysięczne stado. Przepływało przez rzekę tak stłoczoną ciżbą, że wszelkie wysiłki kapitana, by przebić się przez stado, szły na marne. Pociągi, jadące przez prerie, narażone na podobne przeszkody, traciły nieraz po wiele godzin przymusowego postoju, zanim całe stado przeszło przez tor kolejowy. Podróżni zabawiali się wtedy huraganową strzelaniną do zwierząt, wystawionych na skutek natłoku na bliskie strzały. Gdy potem pociąg ruszał, na polu chwały pozostawało kilkaset trupów, często pięćset do sześciuset, a smród gnijących ciał przez wiele tygodni przypominał następnym podróżnym wesołą pukaninę. W maju 1871 roku major R. I. Dodge miał niezapomniane przeżycie, ostatnie tego rodzaju w burzliwej historii bizonów. W czasie inspekcyjnej podróży nad rzeką Arkansas natknął się na tak olbrzymie stado, ciągnące powoli ku północy, że musiał przejechać obok niego więcej niż dwadzieścia pięć mil, ażeby dotrzeć do ostatnich zwierząt. Jak wynikało z raportów wielu J36 obecnych w pobliżu myśliwych, stado to dochodziło szerokości pięćdziesięciu mil i liczyło fantastyczną ilość, prawdopodobnie do czterech milionów sztuk. Według opisu Dodge'a potrzebowało pięciu dni, ażeby minąć jedno stanowisko. Niewątpliwie bizony, ścigane wtedy na południowych preriach przez dwa tysiące białych myśliwych, zbiły się w jedną kupę dla lepszej obrony przed prześladowcami, ale los ich był już pisany. Zaledwie cztery lata później cmentarna cisza zaległa prerie w tych samych stronach. Więc z rozrzewnieniem i z uczuciem hołdu spoglądałem na wielkie stado nad Sweetgrass Creek. Monarchami prerii nazywano ongiś bizony i nie dziwiłem się temu. Przyroda objawiała w nich swą dziką potęgę. Przyjazd nasz zaniepokoił zwierzynę i część stada, stojąca niedaleko rzeki, zaczęła się ruszać i kłębić. Gdy na motorówce podjechaliśmy bliżej, powstał popłoch i kilkaset bizonów rzuciło się do ucieczki. Sadziło galopem wzdłuż brzegu rzeki w stronę, skąd przybyliśmy. Ziemia aż dudniła od racic, wzbił się gęsty kurz. Harold Bernstein zawołał do nas, że stado będzie pędziło równolegle do rzeki przez spory kawał i jeśli chcemy, możemy je wyprzedzić i jakie dwie mile dalej zabiec mu drogę. Tam był bród bizonów przez rzekę. Czy chcemy gabiec i ujrzeć zwierzęta z bliska? Bardzo chcieliśmy. Więc gdy Bernstein puścił motor na najwyższe obroty, motor zawył jak smagnięty zwierz i ruszyliśmy (chciałoby się powiedzieć: z kopyta) w pogoni za bizonami. Hej, czasy, czasy! Dawniej na dzikich mustangach rwali za bizonami szaleni śmiałkowie, preryjni półbogowie, Buffalo Bille, Sitting Bulle, bohaterscy Indianie, a dziś? Dziś na wygodnej motorówce rwał Bernstein, Chromiński, Fiedler. 44. Tłuścioch Po chwili galopujące stado zniknęło nam z oczu za lasem, ciągnącym się wąską smugą wzdłuż brzegu rzeki, więc wyścig mo- torówka — racice odbywał się na niewidzianego. Po jakimś kwadransie wylądowaliśmy w owym miejscu, gdzie zwykle bizony przepływały rzekę, i skoczyliśmy w las koleinami, wyżłobionymi przez zwierzęta. Knieja miała tu chyba tylko dwieście kroków szerokości, ale zanim dotarliśmy do jej skraju, doszedł nas z przodu grzmot tysiąca racic. Bizony wyprzedziły nas. Właśnie przebiegały przed lasem na otwartym polu. Gdy dobiegliśmy do nich na odległość zdjęcia fotograficznego, schwyciliśmy w aparat tylko ostatnich maruderów. Więc stado, ściśle biorąc, wygrało wyścig o kilka sekund, a gdy wyszliśmy z lasu, było już hen na rozłogach, gdzie zatrzymało się o dobry kilometr od nas. W powietrzu wisiały jeszcze tumany kurzu i czuć było dziczyzną. Rozgrzani biegiem przez zarośla, a podnieceni bliskością bizonów, przegraną naszą przyjęliśmy na wesoło. Dzień był cudowny, typowo kanadyjski, powietrze jędrne, słońce bezwstydnie pieszczotliwe, błonia zaś urzekające światłem i bezmiarem. Tu pod lasem było ciepło, było przyjemnie, beztrosko. Tu chciałoby się być dobrym bratem i w nagłym przypływie serdeczności objąć wszystko dokoła czułym ramieniem. Pozdrowić z daleka niepożyte bizony, cieszyć się soczystą trawą, bogatą w kwiaty i w dobrą paszę, podziwiać mewy siadające na suchym konarze, a ogarniając krajobraz ujrzeć — a to co, do kaduka? Cóż to za uciesz-nego stwora się ujrzało? Tłuściocha, zwierzaka wielkości zająca, który o kilkanaście kroków od nas wychylał się z trawy stając zuchwale słupka. Był to marmot, marmot mnich, brat przyrodni górskiego świstaka, a kuzyn różnych susłów i wiewiórek ziemnych. Kanadyjczycy nazywali go szumnie groundhog, wieprzakiem ziemnym, w uznaniu jego korpulentności, chociaż był on tylko gryzoniem. Otylec, zapewne oszołomiony huraganem bizonów, sadzących przed chwilą tuż obok niego, jeszcze nie ochłonął z wrażenia, więc ludzi nie uważał za drapieżników. Pozostał na łące i patrzał na nas z głupkowatą bezczelnością. Kanadyjczycy darzyli flegmatycznego grubasa wyjątkową przyjaźnią, miał u nich dobrą markę, uosabiał bowiem w ich oczach cechy, o jakich wszyscy skrycie śnili od czasów Adama i Ewy, 138 Otóż skończony leń i wielki sybaryta posiadł jak żaden inny zwierz umiejętność wygodnego życia przy najmniejszym wysiłku. Inne męczyły się, zabijały, wodze puszczały namiętnościom, gniewem parskały, by w pocie czoła obronić się na tym padole znoju —on nie, nic podobnego, nie znał znoju. Gdy inne gorączkowo goniły wiosną za kawałkiem chleba, on w najlepsze jeszcze spał, spał po prostu osiem miesięcy w roku, a przebudziwszy się dreptał zaraz do stołu przyrody, już bogato zastawionego: łąki ze świeżą trawą zapraszały go do uczty. Ale w owych czterech ciepłych miesiącach niespania właściwie także nie oddawał się niczemu innemu jak rozkoszy snu. Swą norę opuszczał dopiero około południa, gdy słodkie słońce najpieściwiej upajało, a trawa najpysz-niej smakowała, lecz w trzy, cztery godziny później miał już tego dość i człapał do domciu, stęskniony do drzemki. Ospały dobroduszniak nikogo nie krzywdził, żył w pojedynkę jak mnich, stąd jego nazwa, z nikim się nie wadził i wiódł żywot w idealnej zgodzie ze wszystkimi sąsiadami (może z wyjątkiem podłych lisów i wilków). Adorowany przez ludzi, chodził w glorii mądrego ekscentryka i filozofa, toteż gdy go zobaczyliśmy, a on wcale nie uciekał, pełni zapału skoczyliśmy do niego. W błogim słońcu nam równie dobrze było jak jemu. Ogarnięci nagłą czułością, chcieliśmy wylać na niego naszą przyjaźń do zwierząt. Przyjemny dziwak co prawda nie uciekał, ale też nie dopuszczał do zbytniej poufałości. Co to, to nie! Gdy zbliżyłem się na dwa, trzy kroki, on zaczął poczciwie kłapać zębami w moim kierunku i niedwuznacznie okazywać mi swą niechęć. Do zębów gryzoni czułem głęboki respekt, od kiedy wiewiórka przed wielu laty, mnie, malca, złapała zębami za kciuk i przeperforowała mi go wraz z paznokciem na wylot — więc teraz z szacunkiem się cofnąłem. Była to naiwna obrona marmota, bo jedno zdzielenie kijem w łeb rozłożyłoby chojraka jak nic, ale kto z nas dwóch był tu naiwniejszy: on czy ja? Ja dałem się zwieść ogólnej opinii o do-broduszności cudaka jak również rozbrajającemu ciepłu słońca i oto na chwilę jak gdybym spodziewał się cudu: że dziki zwierz straci zwierzęcą naturę i będzie wdzięczył się do człowieka. A on 139 nie wdzięczył się, był sobą. Nie poszedł na dziwaczne bratanie się, dal człowiekowi rekuzę i osadził go z dala od siebie. Należało pohamować przyjazne zapędy. Powiało dla człowieka samotnością i, jakby nie było, melancholią. Gdy odeszliśmy od flegmatyka o kilkanaście kroków i przestaliśmy na niego patrzeć, zwierz uznał incydent za załatwiony i statecznym krokiem wycofał się do niedalekich zarośli. 45. Turysta W kwadrans później zatrzymaliśmy się przy chacie Indianina Francois Gibbota, a ja wyskoczyłem na ląd. Gdy jechaliśmy w tamtą stronę, malownicza chata, uśmiechnięte dzieci i wszystkie akcesoria dokoła wywierały w przejeździe tak kuszące wrażenie, że teraz musiałem tu wpaść. Czy liczyłem na to, że porażkę z marmotem będę mógł tu jakoś powetować i że doznam ser-deczniejszego przyjęcia? Przypuszczalnie liczyłem na to — i nie zawiodłem się. Sam Gibbot był wciąż nieobecny, ale dzieci jego powitały mnie nad wyraz przyjaźnie z wyjątkiem jednego nieufnego smyka. Były ładne i towarzyskie i chętnie pozwalały się fotografować ze mną i beze mnie. Chata aż buchała fotogenicznością, tak samo rozpłatane ryby, suszące się na żerdziach. Rakiety śnieżne na ścianie aż tryskały leśnym kolorytem. Wśród takiego bogactwa motywów żywo uwijałem się jak maniak; polowałem, zaganiałem, pstrykałem, pstrykał również i Witold. Nagle przerwałem niesmaczną bieganinę i stropiłem się. Ogarnął mnie wstyd. Toż to zachowywałem się prawie jak stuknięty turysta, wariujący za pamiątkami. Czy do tych rakiet i ryb, i młodzieży nie było innego podejścia, bardziej ludzkiego? Co gorsza młodzi Indianie zdawali się przyjmować nasz styl: traktowali nas jak turystów i stąd ich uprzejma wesołość. Spojrzałem na nich uważniej: może dałoby się wykrzesać coś cieplejszego między nami? Najstarszy chłopak, Louis, miał około szesnastu lat i okazywał wiele ujmującej grzeczności. Młodsza o jaki rok siostra jego, Dorothy, była nieszpetnym podlotkiem i — kameleonem. Zabawnie się zmieniała: raz wyglądała jak urocze kobieciątko, już świadome swej dojrzałości, by po chwili, przy nieznacznym ruchu oczu czy ust, być znowu tylko wyrosłym dzieciakiem i popaść w nieporadną dziewczęcość. Te zmiany zaczęły mnie śmiesznie intrygować i wywołały we mnie sportowego ducha. Chciałbym jakoś przytrzymać tę kobiecość Dorothy i widzieć w dziewczynie tylko dojrzałą istotę żeńską, jaką już z pewnością była, ale zabawa się nie udawała: Indianka, jak gdyby rozumiała me przelotne spojrzenia, uciekała co rusz za swą palisadę dziecięcej niewinności — i tyle. Więc znowu jakaś porażka. Gra w taką ciuciubabkę może pocieszna byłaby, gdybym nie doświadczył przedtem przygody z kłapiącym marmotkiem. Zwróciłem się do Louisa w nadziei łatwiejszego z chłopakiem porozumienia. Czy ma jakie hobby — pytałem go — czy z ojcem poluje zimą na zwierzęta futerkowe, czy był w kinie i jakie filmy mu się podobały, czy w rzece są szczupaki? Niestety pytania te i podobne uderzały raczej w próżnię. Louis miał wciąż szeroki, serdeczny uśmiech, ale małomówny chłopak zbywał mnie monosylabami i zapewne z „turystą" nie chciał wdawać się w milsze pogaduszki. — Słyszałem w Sweetgrass — zacząłem z innej beczki — że twój pradziadek brał udział w powstaniu Riela nad rzeką Sas-katchewan w 1885 roku. Żeby ratować swe życie, uciekał później na północ i ukrył się tu nad Sweetgrass Creek... Czy wiesz co o tym? Louis wiedział o tym, ale poruszenie drażliwej, jak się okazało, sprawy niespodziewanie wprawiło go w kłopot. Widocznie w kanadyjskiej szkole uczono go oficjalnej wersji, że Riel był występnym buntownikiem i pieniaczem i niczym więcej. Chłopiec przybrał niewyraźną minę, jak gdyby wstydził się za swego pradziadka. — Twój pradziadek — rzekłem dobitnie — był dzielnym patriotą! Ale Louis potrząsnął głową. Słowa moje nie przemówiły do jego przekonania, nie wierzył w ich szczerość. Łatwo było wy~ 140 141 czytać z jego zmieszanych oczu, że bierze mnie za jakiegoś kpiarza. — Był rebeliantem! — zamruczał. — Nie, Louis! Był patriotą! — powtórzyłem, ale potem już odechciało mi się go przekonywać. Machnąłem ręką, jowialnie z nimi się pożegnałem i zszedłem do łodzi, z humorem połykając świadomość klęski: jak trudno znaleźć wspólny język. — Miłe Indianiątka! — stwierdził z zapałem Witold, który czekał już w łodzi. — Jak dobrze z nimi się dogadaliśmy! I niezły ten kociak a la Indienne! — Tak, dogadaliśmy się! — warknąłem z ironią. — Dobrze się dogadaliśmy... 46. Zabijanie Zanim biali osadnicy przybyli do Ameryki Północnej, bizony stale się rozmnażały. Rozmnażały się, pomimo że tysiące ich ginęły od czerwonego łowcy i od wilka, od rozlicznych katastrof w przyrodzie, od mrozu, ognia i wody, od huraganów, śnieżyc, przepaści, rzek zlodowaciałych. Prawdopodobnie liczba ich dochodziła wtedy — jak już wspomniałem — do siedemdziesięciu milionów sztuk i była to najliczniejsza gruba zwierzyna, jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi naszego globu. Bizony zajmowały wówczas olbrzymie połacie Ameryki Północnej. Jakkolwiek prerie między Górami Skalistymi a lasami nad rzeką Missisipi były właściwą ojczyzną, gdzie miliony ich żerowały na bujnej trawie, to bynajmniej nie brakowało bizonów i gdzie indziej, o setki i tysiące mil od preryjnych mateczników. Zagony ich stad sięgały od Zatoki Meksykańskiej po Wielkie Jezioro Niewolnicze, od gór kalifornijskich niemal do wybrzeża Atlantyku. Na północy i wschodzie, gdzie przeważały lasy, żyła leśna odmiana bizonów. Rozpowszechniło się mniemanie, jakoby bizony wyginęły głównie dlatego, że biały człowiek przywiózł do Ameryki strzelbę i proch. Przywiózł, owszem, strzelbę i proch, ale poza tym przy- 142 I wiózł coś znacznie groźniejszego: przywiózł swą pasję zabijania. Z niepojętą gorliwością biały Amerykanin zabijał i tępił wszystko, co — według jakiegoś widzimisię — stało na drodze do jego swoistego szczęścia. Szczytem jego szczęścia było zrobienie majątku za wszelką cenę. Utarł się pogląd — szerzony, rzecz prosta, w Ameryce, ale, rzecz dziwna, i nam nie obcy — pogląd, że Indianie i bizony musieli wyginąć w wyniku zwycięskiego pochodu cywilizacji. Fałsz pełen obłudy. Indianie i bizony nie potrzebowali wyginąć. Wielkoduszne szczepy wschodu chciały i mogły żyć obok białych przybyszów, ale purytańscy fanatycy i ich następcy woleli wytępić tubylców do nogi w imię swej osobliwie pojętej cywilizacji. W dwieście lat później bizony mogły żyć niezależnie od domowego ibydła, rzekomo symbolu cywilizacji, przypędzonego na prerie przez hodowlanych spekulantów, ale zbrojna tłuszcza, ziejąca pasją mordowania, wybiła wspaniałą zwierzynę niemal bez reszty, złakomiona śmiesznym zyskiem półtora dolara za skórę. Zrazu, w pierwszych czasach obecności białych, dramat rozgrywał się powoli, normalnym, myśliwskim trybem. Biali osadnicy zetknęli się z bizonami po raz pierwszy w górach Alleghany i polowali na nie jak na inną zwierzynę. Lecz gdy spostrzegli, że niepomiernie łatwiej podejść bizona niż czujnego jelenia, zaczęli już wtedy, w osiemnastym wieku, tłuc bizony dla samej rozkoszy masakrowania. Lizawki solne, przyciągające tę zwierzynę, stały się ulubionym miejscem zasadzek i dopiero gdy strzelcy ubijali po kilkaset sztuk w jednym miejscu, a mięso trupów zaczęło gnić, należało zabijanie odkładać do następnego roku: zwierzyna stroniła od strasznego smrodu. Odór zgnilizny zawsze towarzyszył zagładzie bizonów i jatkom, urządzanym przez białych myśliwych. W Wirginii wytępiono ostatnie bizony pod koniec osiemnastego wieku, w Pensylwanii w dniu Sylwestra 1799 roku, w Ohio w 1802, w Kentucky w 1810 roku. Kilkanaście lat później nie było ich już nad Missisipi i na wschód od tej rzeki. Gdy pierwsi koloniści Selkirka przywędrowali poprzez Zatokę Hudsona nad Red River w roku 1812 (i osiedlili się, gdzie dziś miasto Winnipeg), na rozpoczynających się tam preriach zastali niezliczone stada bizonów. Przez pierwsze trudne lata żywili się głównie ich mięsem. Urodzajna dolina Red River szybko zaludniała się nowymi osadnikami. Więc ruchliwe chłopy nie tylko wkrótce wytrzebili bizony w pobliżu rzeki, ale co rok zapędzali się na zachód w licznych wyprawach myśliwskich i zabijali bizony tysiącami dla mięsa i skór. W południowej Manitobie i Saskatchewanie zaczął unosić się fetor zgnilizny. Prerie, leżące na zachód od dolin rzek Missisipi i kanadyjskiej Red River, jeszcze przez długie lata, przez dziesiątki lat nie miały zaznać osadnictwa białych. Były to amerykańskie „dzikie pola", ojczyzna niepodległych Indian i milionów bizonów. Lecz nie znaczy to, że nie było tam białych ludzi. Mnóstwo ich, zwłaszcza handlarzy, kręciło się wśród indiańskich szczepów. Za wódkę i strzelby kupcy żądali od wojowników skórek, a także skór bizonowych, świetnie wyprawianych przez Indianki. A więc Indianie, polujący dotychczas dla własnych potrzeb życiowych, ter^z, napierani przez handlarzy, zabijali wielokrotnie więcej. Około 1830 roku było tych zwierząt na preriach już ponoć tylko czterdzieści milionów. Ale Indianie niszczyli stosunkowo mało zwierzyny. Niebezpieczeństwo waliło się z innej strony. Wybrzeża Pacyfiku, jak Kalifornia, Oregon, a także Góry Skaliste, bogate w Szlachetne metale, wywierały nieodparty urok na wszystkie awanturnicze typy we wschodnich stanach. Najbliższa droga na daleki zachód wiodła przez prerie i tędy zaczęły od wschodu ciągnąć karawany śmiałków, z roku na rok coraz liczniejsze. Równocześnie jak grzyby po deszczu powstawały wszędzie na preriach słynne forty, obsadzane przez regularnych żołnierzy amerykańskich dla trzymania w szachu Indian. Jedni i drudzy, zarówno pionierzy, jak żołnierze, byli srogimi zabijakami, nie ciaćkającymi się z przeciwnościami, i również nie ciaćkali się ze zwierzyną: walili do bizonów, ile wlazło. Walili tym zawzięciej, że był to główny pokarm znienawidzonych Indian. Odkrycie złota w Kalif orni w 1848 roku, a w Kolorado dziesięć lat później zwabiło na zachód lawiny tysięcy awanturników, przeważnie wypędków spod ciemnej gwiazdy. Przeciągając przez prerie bili oni wszystko, co im pod lufę popadło, przejęci ja- 144 kimś koszmarnym kodeksem rewolwerowym. Szczytem ich brawury, kwestią szubienicznego honoru było na przykład tłuczenie niezliczonej ilości bizonów wyłącznie w tym celu, żeby im wyciąć ozory, uchodzące za pokarm jedynie godny prawdziwych chwatów. Resztę zwierząt najczęściej pozostawiano wilkom i sępom. Około 1860 roku przypuszczalna ilość bizonów stopniała do dziesięciu milionów sztuk — szósta czy siódma część tego, co było dawniej, a jednak wciąż jeszcze potężne bogactwo przyrody. 47. Rzeź Wyrok śmierci na wszystkie pozostałe na wolności bizony zapadł jednym pociągnięciem pióra (jak patetycznie podaje E. Dou-glas Branch) któregoś dnia 1862 roku, gdy prezydent Lincoln podpisał zgodę na budowę żelaznej kolei ze stanu Iowa do San Francisco. Budowę podjęto w 1865 roku, a już w pierwszym i drugim roku pracy szyny, i wraz z nimi pociągi, wtargnęły w samo serce bizonowych obszarów w Nebrasce i Wyomingu. Równocześnie tłum myśliwskiej hołoty, mając teraz łatwy dojazd, runął na prerie niczym zgraja wygłodniałych wilków. Zabijał bizony dla samych skór. W St. Louis i innych miastach kupcy nabywali skóry po jednym dolarze lub po półtora, więc oprawcom opłacało się, gdy zdobywali nie setki, lecz tysiące skór. Wkrótce z obydwóch stron Union Pacific Railway, jak nazywano kolej, powstał wielomilowy pas śmierci, gdzie nie było już żywego bizona. Co żyło, uciekało na północ ku rzece Missouri i na południe ku rzece Arkansas, a rozbita w ten sposób zwierzyna utworzyła dwie wielkie grupy: północna liczyła przeszło półtora miliona sztuk, południowa — około pięciu milionów. Ale jeszcze nie ukończono całkowicie budowy Union Paci-ficu, gdy nowe odgałęzienia kolei, wytyczone do Santa F<§ i do Denver, przeszyły prerie na południe i wbiły się w środek pię-ciomilionowej grupy bizonów. 10 — I znowu... 145 Koszmarny raj otworzył się dla zabij aczy. Na preriach Kan-sasu szaleli siepacze, uganiały się demony. Była to orgia mordowania, zabijacki obłęd. Czegoś podobnego nie doznał jeszcze świat — i nie dozna. Nie będzie już na ziemi takiej rzezi zwierzyny, po prostu z braku ofiar, i nie będzie takiej zaciekłości ludzi wobec zwierząt. Zaledwie zaczęły się na południowych preriach jatki, już z oparów rozpasania wyrastały legendarne postacie bohaterów. William Frederic Cody, przezwany Buffalo Billem, niezrównany strzelec, wybitny chwat, wszechstronna doskonałość, zuch o urzekającej urodzie, nieco później chluba amerykańskiej krzepy, ideał wszystkich wyrostków, bożyszcze cyrków, sława wszechświatowa — zasłynął z tego, że w ciągu osiemnastu miesięcy uśmiercił 4 280 bizonów. Ale przynajmniej mu się chwali tó, że bił dla mięsa, przeznaczonego na żywienie robotników przy budowie Kansas Pacific Railway. Nieco później inni zabijacy, już tylko dla skór, prześcignęli go jak nic. Taki myśliwy o przezwisku „Kentuck" ukatrupił w pobliżu Fortu Wallace 3 700 (bizonów w ciągu pół roku. A Franek Carver, mający na rozkładzie 5 500 bizonów w ciągu jednego sezonu, innym przyświecał przykładem. Tych innych zaś, zawodowych myśliwych na bizonowe skóry, było do dwóch tysięcy. W roku 1868 powstał nowy rodzaj sportu. W prasie amerykańskich miast pojawiły się ogłoszenia kolei Kansas Pacific Railroad. Kolej zapraszała obywateli na prerie na „boską zabawę strzelania do królewskich bizonów z wagonów kolei, bez wysiadania na ziemię i bez niebezpieczeństwa dla myśliwych". Bilet z Leaven-worth do stacji Sheridan i z powrotem kosztował tylko dziesięć dolarów, a bizonów było po drodze wystarczająco, ażeby każdy podróżny mógł ich zastrzelić z okna wagonu tyle, ile sobie upodobał, doznając najgłębszych uniesień myśliwskich. Posiłki w wagonach polecano po przystępnych cenach. Reklama działała znakomicie i zapalonych sportowców zgłaszało się do licha i trochę. Pukali ochoczo do bizonów, a wielu już miało słynne strzelby Sharpa, puszkarza z Bostonu, kapitalną broń kalibru półcalowego, bijącą na odległość pięciusetmetrów z niesłychaną precyzją. Broń-cacko! 146 Zaniepokojone szczepy preryjnych Indian, powołując się na dotychczasowe traktaty z rządem amerykańskim, występowały z protestem przeciw tym najazdom na przyznane im łowiska, ale był to groch o ścianę. Gdy zrozpaczeni wojownicy podnosili oręż przeciw wdziercom, żołnierze wypadali z fortów i uczyli Indian moresu. Przez szereg lat toczyły się bohaterskie ze strony Indian walki, ale ani na chwilę nie przerwały wybijania bizonów. Gdy pułkownik R. I. Dodge towarzyszył trzem Anglikom w polowaniu nad rzeką Arkansas w 1872 roku, jeszcze widział tam dziesiątki tysięcy bizonów, że „czarno było od nich jak okiem sięgnąć". Ale widział także w pobliżu roje oprawców, ściągających skóry z powalonych zwierząt. Trzy koleje, przecinające w tym okresie prerie, przewoziły na wschód rocznie do miliona skór, a w 1873 roku nawet jeden i ćwierć miliona. Podaż w miastach była tak wielka, że cena za skórę spadła do pół dolara, ale to nikogo z rozhukanych strzelaczy nie zniechęcało. Przeciwnie: gorączkowa chciwość na owe pół dolara i żądza siania śmierci trawiły opętanych ludzi; uwijali się oni jak upiory i nic nie potrafiło ich powstrzymać, nawet niebezpieczeństwo ze strony Indian: niejeden myśliwy tracił życie i skalp. Tak się zdarzyło, że ów pułkownik R. I. Dodge odwiedził w 1873 roku to samo miejsce nad rzeką Arkansas, na którym polował akurat przed rokiem. „Gdzie rok temu snuły się dziesiątki tysięcy bizonów — pisał w swej przytoczonej już książce «Our Wild Indians» — tam teraz leżały dziesiątki tysięcy ścierw. Powietrze cuchnęło omdlewającym fetorem, a rozległa dolina, zaledwie przed dwunastu miesiącami kipiąca życiem zwierzęcym, leżała teraz jak martwa, opustoszała, gnijąca pustynia..." 48. Sumienie? A jak to było z kwestią sumienia? Czy nikt w Ameryce Północnej nie dostrzegał haniebnego barbarzyństwa, gdy tak dziko i niepoczytalnie wybijano „wspaniałą, królewską" zwierzynę, jak 147 dawniejsi podróżnicy nieraz nazywali bizony? Owszem, wśród milionów obywateli amerykańskich byli tacy, nieliczni co prawda, którzy uświadamiali sobie ohydę, dziejącą się na preriach. Nawet w Kongresie znaleźli się ludzie, napomykający o honorze rządu amerykańskiego i o ratowaniu „najszlachetniejszego zwierzęcia zachodniej półkuli" (R. C. McCormiok, Cornelius Cole, Fort). Ale to były wyjątki, cienkie głosy wołające na puszczy, łatwo zakrzyczane, zdławione przez wyznawców silnej pięści. Silną pięść i barbarzyński umysł przejawiał wyjątkowy brutal na wysokim stanowisku, Columbus Delano, sekretarz stanu rządu amerykańskiego w tych latach pogromu. ,,... Jesteśmy silniejsi, o tym muszą wiedzieć Indianie — rzucał się w Kongresie wandal z kamienną bezwzględnością. — Nasza cywilizacja musi zburzyć dzikie obyczaje Indian. Dlatego mamy święte prawo zająć wszystkie ich ziemie... Nie będę żałował, gdy zupełnie wyginą bizony, a całą ćwierćmilionową sforę Indian zamkniemy w rezerwatach..." Ponieważ regularne wojsko jakoś nie mogło poskromić krewkich Indian preryjnych, najskuteczniejszą na nich bronią wydawało się zniszczenie ich jedynego źródła żywności: bizonów. Więc humanitarne protesty niektórych kongresmanów szły dosłownie do kosza, a rząd nie tylko zamykał oczy na rzeź bizonów, lecz gdzie mógł, zachęcał myśliwych. Kanadyjski pułkownik Herchmer, dowódca Królewskiej Konnej Policji w Kanadzie, publicznie oskarżył rząd amerykański 0 wysyłanie na prerie wyborowych strzelców wyłącznie w tym celu, ażeby wybijali bizony dla szybszego ujarzmiania Indian — 1 nikt w Waszyngtonie zarzutom tym nie zadał kłamu. „Bizony muszą ustąpić cywilizacji!" było tam hasłem oficjalnych kół. Szczyt cynizmu i zaślepienia wykazał generał Sheridan, dowodzący wojskami amerykańskimi na południowych preriach: polecił władzom w Teksasie, żeby sprawniejszych zabijaezy bizonów wynagradzano medalem za zasługi dla cywilizacji. Niedługo, bo w roku 1875, czynniki oficjalne dopięły swego. Myśliwi, srożący się na południowych preriach, nagle z osłupieniem stwierdzili rzecz, której nie mogli zrazu zrozumieć: że 148 nie było na co polować. Południowe stado, wybite, przestało istnieć. W ciągu pięciu, sześciu lat łowcy skór zdążyli wytłuc pięć milionów bizonów. Teraz pięć milionów trupów, obdartych ze skóry, walało się miejscami tak gęsto, że — jak podawali naoczni świadkowie — można było skakać ze ścierwa na ścierwo przez kilkanaście mil i nawet więcej, nie doytkając ziemi. Wielu bezrobotnych teraz myśliwych przypomniało sobie, że istniało jeszcze półtora miliona bizonów na północy, nad rzeką Yellowstone i górnym Missouri. Więc hurmem, na złamanie karku, popędzili na prerie Montany i opadli je jak szarańcze. Budowana tam w roku 1876 kolej Northern Pacific spełniła to samo złowróżbne dla bizonów i Indian zadanie jak Union Pacific na południu. Zaczęło się gwałtowne wystrzeliwanie zwierzyny. Wrzało tu i uganiało się pięć tysięcy białych myśliwych, przeszło dwa razy tyle co niedawno na południu. Do tego dochodzili liczni w tych stronach Indianie, podjudzani przez oficjalnych agentów do pośpiesznego wybijania resztek zwierzyny. W tym czasie bostoński puszkarz Sharp produkował swe fantastyczne strzelby z przytwierdzonymi lunetami, a skóra bizona kosztowała już trzy i pół dolara. To, co się tu rozgrywało, znowu trudno inaczej nazwać jak histerią mordowania. Przerażająco szybko ubywało zwierzyny. Jesienią 1883 roku gruchnęła wśród białych wieść, że w Dakocie, na wschód od Czarnych Gór, wędrowało jeszcze stado około dziesięciu tysięcy bizonów. Więc pognali tam setkami, znaleźli stado i dziesięć tysięcy sztuk wyrżnęli w kilku dniach. Przeszło tysiąc oszalałych zwierząt uciekało dalej na wschód, ale kilkuset Sjuksów z rezerwatu zagrodziło im drogę. Przez dwa dni trwała strzelanina, Indianie i biali prześcigali się w zabójczej pasji: stado wybili do nogi. Był to październik 1883 roku. Po dokonaniu pogromu biali myśliwi co tchu pomknęli na zachód. Denerwujące słuchy szły stamtąd. Ale nad rzeką Yellowstone już nie zastali żywych bizonów. Pędzili dalej. Nad rzeką Mushelshell tak samo leżały tylko trupy zwierzęce. Nie inaczej było nad rzeką Missouri: nic, jeno fetor gnijącej padliny. Czyżby bizony poszły dalej, ukryły się w wąwozach Gór Skalistych? Nie 149 ukryły się. Również i tam ich nie było. Nie istniały już w ogóle, były całkowicie wybite. Z wyjątkiem nędznych, pojedynczych okruchów, obłąkańców zagnanych gdzieś w ustronne wądoły, wszystkie wyginęły. Ludzie-furiaci, obładowani wciąż nabojami, przestali biegać. Zdrętwieli z przerażenia. Tępym okiem patrzyli na cmentarzysko, jakie sami stworzyli. Zaczęli trzeźwieć jakby z koszmarnego snu. Chlubna do niedawna era bizonów na preriach dobiegła końca. Ale na tym sprawa się nie wyczerpała. Był jeszcze niezwykły epilog, melancholijny i niesamowity. Co na preriach zgnić miało, szybko zgniło, natomiast pozostały kości. Wkrótce wybielały i nawet te ponure szczątki świadczyły o dawnym, nieprzebranym bogactwie: w wielu okolicach tyle leżało kości, że prerie wydawały się usiane całymi milami jednym zwartym, białym kobiercem. Osadnicy, przybywający teraz licznie na prerie, w pierwszych chwilach pomstowali na białe paskudztwo, dopóki nie otworzono im oczu, że to dolary tam leżą i tylko je zbierać. Mianowicie fabryki na wschodzie, zwłaszcza cukrownie i wytwórnie sztucznych nawozów w Chicago, pilnie potrzebowały tych kości. Więc osadnicy zaczęli je zbierać, zwozić do stacji kolejowych i ustawiać przy torach. Powstające w ten sposób wały, wysokie na półtora chłopa, ciągnęły się znowu milami i jeszcze raz uprzytamniały zdumionym podróżnym niewiarogodną obfitość zwierzyny, żyjącej tu do niedawna. Fabryki dobrze płaciły za cenny surowiec i wielu osadników dzięki bizonowym kościom stawało na nogi, a w niektórych okolicach dorabiało się niezłego majątku. Tak oto dobra koniunktura wytwarzała groteskowy stan rzeczy: szare ciury, pospolici maruderzy pobojowiska, ciągnęli teraz z resztek zabitych ongiś zwierząt wielokrotnie większe zyski, aniżeli mieli je sami sprawcy rzezi, którzy wyłącznie dla zysku wytępiali szlachetną zwierzynę. Zabijacze bizonów uważali siebie za bohaterów, lecz rozwój wypadków rozstrzygnął inaczej: byli tylko nawozem, tylko trampoliną dla farmerów, którzy po nich tu przyszli. 150 49. Indianie Warto chyba w jakimś syntetycznym skrócie, choćby pobieżnym, uprzytomnić sobie to, co kiedyś działo się na preriach i czym był bizon dla Indianina. Jeśli przyjmiemy, że normalną drogą rozwoju cywilizacji ludów pierwotnych było przejście od myślistwa i trybu koczowniczego do następnej, wyższej formy, mianowicie do rolnictwa i życia osiadłego, to rozwój na preriach szedł w odwrotnym kierunku: od rolnictwa do myślistwa. Są wszelkie dane, by przypuszczać, że do siedemnastego wieku szczepy na preriach parały się, mniej lub bardziej skutecznie, rolnictwem, dodatkowo tylko polując na bizony i inną zwierzynę. Ale w ciągu tego wieku nastąpił na preriach rewolucyjny przełom: koń wszedł w indiański nurt życia. Kiedyś, w szesnastym wieku, przypadkiem kilka koni pierzchło z wyprawy hiszpańskiej i wkrótce na swobodzie rozpłodziło się tak hojnie, że po stu latach tabuny tysięcy mustangów przebiegały całe prerie. Indianie zrozumieli uśmiech losu i przyswoili sobie konie. Około 1700 roku wszyscy wojownicy, kobiety, a nawet dzieci na preriach byli już jeźdźcami — jak się okazało: niezrównanymi jeźdźcami — i zaczął się rozkwit ich życia. Szczepy nabrały rozmachu i zadzierżystości. Nie było pęt ani granic dla polotu. Dla Indian, ślęczących dotychczas na miejscu, świat urósł do bezkresnych rozmiarów i wydał się inny, piękniejszy. Fantazja i przedsiębiorczość ponosiły ich. A co najważniejsze, Indianie posiadłszy rącze rumaki panowali teraz nad stadami bizonów. Mogli je łatwo doganiać i ustrzelać ich tyle, że odtąd mięsa mieli w bród. Nastał dla nich okres powszechnego dobrobytu. Rolnictwo, rzecz prosta, poszło w odstawkę, bo któż by mozolił się, zgarbiony, grzebaniem w ziemi, skoro mógł teraz na grzbiecie konia pędzić z wiatrem w zawody i zdobywać moc żywności w oszałamiających łowach? Rolnictwo szło w niepamięć tym bardziej, że bizony dostarczyły także wszystkiego innego do życia, nie tylko mięsa. 151 . ,* A więc tipi, obszerny, stożkowaty namiot ze skóry bizonowej nawet w srogie zimy darzył błogim ciepłem, a był łatwo przenośny na koniach. Wszystkie części indiańskiej odzieży od stóp do głowy, zarówno mężczyzn jak kobiet, sporządzano ze skóry bizona, tylko w różnoraki sposób garbowanej. Skórę używano także do powrozów, kabz, juków tudzież do okrągłych łodzi, a tarcze wykonane z twardego karku byka chroniły nieźle od strzał i od słabszych kul. Grzbietowe ścięgna dostarczały niezniszczalnych cięciw i nici. Po prostu każdą niemal część bizo-nowego cielska, sierść, racice, kości czy pęcherz, Indianie potrafili świetnie wykorzystać do czegoś pożytecznego. Oni i bizony zrastali się jak gdyby w biologiczną całość. Zależni od wędrówek stad bizonowych, stali się zupełnymi koczownikami, a ich włóczęgi po preriach przeobrażały się w radosne, triumfalne wyprawy. W osiemnastym wieku Indianie preryjni stali się dzięki bizonom niezwykle szczęśliwym odłamem ludzkości. Mając żywności pod dostatkiem nie potrze/bowali rozpaczliwie walczyć z innymi 0 byt: ich wojenki były raczej sportem, zbrojnymi igrzyskami, wyszumieniem się młodzieńczej brawury. Dopiero uczciwe badania etnografów, przeprowadzane w ostatnich latach, odkryły niezwykły poziom mało znanej dotychczas, oryginalnej kultury dawnych szczepów na preriach. Więc chociażby ich wysokie pojęcie gościnności. Żeby zdobyć ogólny szacunek i na przykład zostać wodzem, nie wystarczy odwaga i wojenna smykałka: należało wykazać także mądrość 1 hojność. Przede wszystkim hojność. Zawsze w dobrym tonie było, ażeby natychmiast wszystkich dokoła obdzielać uzyskanym trofeum, na przykład skórami upolowanych bizonów albo końmi czy sprzętem, zdobytym na wrogu. Darowywanie uchodziło za najszlachetniejszą pasję. Polowanie na bizony było wielką szkołą karności i zgrania się wszystkich ludzi szczepu. W każdym obozie rygorystycznie czuwał nad porządkiem specjalny oddział młodych, najroztropniej-szych wojowników. Istnienie i zadania tej policji były tak ważne, że myśliwskie wyprawy białych osadników znad Red River, wyruszające w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku co roku 152 na bizony, dokładnie naśladowały Indian tworząc takie same oddziały policji obozowej i o podobnych uprawnieniach. U Indian ów oddział porządkowy był zarazem kastą niepospolitych dżentelmenów o swoistym kodeksie honorowym. Ponieważ od karności wszystkich myśliwych zależał byt szczepu, więc dotkliwa kara spotykała niesfornego przestępcę, zakłócającego solidarność grupy, na przykład wypłaszającego samowolnie zwierzynę: na takie wykroczenie oddział porządkowy wpadał do namiotu winowajcy i kompletnie niszczył cały jego dobytek, koce, skóry, odzież, nawet rozdzierał jego namiot i zabijał mu konia. Ale w dzień później oddział powracał na to miejsce i każdy jego członek przynosił jakiś cenny dar dla ukaranego, to namiot, to konia, to odzież, tak że najczęściej winowajca miał się teraz materialnie lepiej niż przed poniesieniem kary. Wychodził z hecy bogatszy, jednak moralnie napiętnowany. Dziwaczna kara, ale ile w tym rycerskości i poczucia wspólnoty, jaki wysoki poziom osobliwej etyki! Indianie preryjni dość wcześnie dostali od białych handlarzy Btrzelby, ale zawsze uważali, że to zbyt nieszlachetna, wręcz tchórzliwa broń na dostojną zwierzynę. Jak u nas nie strzela się do jelenia śrutem, lecz tylko kulą, tak Indianie starali się polować na bizony z bliska, posługując się jedynie strzałą wypuszczoną przez jeźdźca z łuku o krok od pędzącej zwierzyny. Ale najchlubniejszym sposobem było pchnąć lancą. Czerwoni myśliwi lubili przy tym popisywać się na każdym kroku wariacką brawurą i narażaniem się na niebezpieczeństwo: taki był honor ludzi, biorących życie za jeden nieprzerwany ciąg ochoczych turniejów. Biali podróżnicy jeszcze w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku nie mogli dość nadziwić się ich junactwu. Na szczęście pozostały z tego okresu, oprócz sławnych opisów, liczne dokumenty artystów-malarzy, obijających się wówczas po preriach, zbyt liczne i różnorodne świadectwa, ażeby zbyć to wszystko jako wytwór romantycznej wyobraźni. Malowidła Catlina, Millera, Smytha, Kellogga, Darleya i tylu, tylu innych oddają wiernie epokę, a niezbicie wykazują indiańską fantazję i radość życia, szczególnie widoczne podczas polowań na bizony. 153 Dobrobyt owych czasów pociągnął za sobą ciekawy rozkwit poezji wśród indiańskich wojowników. Była to oczywiście poezja mistyczno-religijna i przejawiała się w śpiewanych pieśniach o magicznej sile. Pieśni te, będące najczęściej inwokacją do Wielkiego Manitu, podnosiły ludzi na duchu podobnie jak hymny narodowe ludów cywilizowanych. Każdy wojownik-myśliwy miał swą własną piosenkę, którą albo sam sobie układał w chwili natchnienia, albo nabywał od kogoś innego, od rówieśnika lub od czarodziejskiego wróżbity. Otóż do tych pieśni, uzmysławiających jak gdyby duszę danego wojownika, przywiązywano niepomierną wagę i dumę. Bywało, że gdy wyjątkowo piękna, a więc skuteczna pieśń zmieniała swego właściciela i przechodziła od wojownika do wojownika, płacono za nią fyajońskie honorarium, na przykład kilka najlepszych koni, wyjątkowo kosztowną odzież lub broń. Był to akt wielkiego poważania czy przyjaźni w stosunku do nabywcy i rozgrywał się zawsze wśród podniosłych obrzędów, a najuroczystszych dokonywano ceremonii, gdy pieśń przechodziła w posiadanie obcego szczepu. Bo i tak bywało. Czy można sobie wyobrazić większy hołd dla twórczego słowa? (Nawiasem mówiąc, ów wyjątkowy kult dla poezji u Indian preryjnych i ich bajeczne ceny za płody natchnienia zawsze kojarzyły mi się ze szczytnymi słowami Jerzego Putramenta, skierowanymi w 1949 roku do braci literackiej w Poznaniu. Wtedy jak śliczną przed nami roztaczał ów czarownik wizję niedalekiej przyszłości, kiedy to wystarczy u nas napisać jeden dobry wiersz, a zapewni poecie żywot bez trosk na długi czas, na lata całe! Serce wzbierało...) Wspominając o obyczajach Indian w owym szczęśliwym dla nich wieku na preriach nie sposób pominąć ich praktycznej pomysłowości. Historycy twierdzą, że wojska amerykańskie znacznie szybciej dałyby radę w dziewiętnastym wieku czupurnym wojownikom, gdyby ci nie posiadali pemikanu. Pemikan to najpoważniejszy w dawnych czasach pokarm na preriach, to kapitalnie zestawiona kombinacja arcyodżywczych składników: suszonego z bizona mięsa, startego na proch i zmieszanego z tłuszczem bizonowym oraz ze słodkimi owocami krzewu saskatun. Po 154 prostu koncentrat w proszku, którego niewielki zapas, wożony w jukach, wystarczał na wielotygodniowe zagony i baraszki po preriach. Entuzjaści wśród białych podróżników i etnografów nazywali pemikan genialnym wynalazkiem Indian, jednym z tych niewielu w historii ludzkości, dających człowiekowi nieograniczone możliwości rozwoju i wzlotów. Więc czerwoni wojownicy preryjni mieli o co walczyć, gdy Amerykanie wdarli się na ich łowiska i postanowili zburzyć wszystko, co szczepom było drogie. Indianie stworzyli sobie żywot zbyt piękny, a przy tym zachowali waleczność zbyt krewką, ażeby nie walczyć o to wszystko do upadłego. Jest zdrowy instynkt w młodzieży wszystkich czasów i wszystkich żywotnych narodów, że właśnie Indian, Indian preryjnych, wybrała sobie za wzór bohaterstwa i umiłowania wolności. W młodych sercach chyba na zawsze pozostanie cześć dla wspaniałych wojowników, pomimo że ci dotychczas nie doczekali się pełnego odbicia ani w dobrej literaturze, ani w filmach, wulgarnie wypaczających to, co kiedyś było wzniosłe i urzekające. Było wzniosłe i urzekające, dopóki istniały bizony. Wraz z wytępieniem bizonów zmieciono z oblicza ziemi wyjątkowo udatny fragment ludzkiego istnienia i pierwotnej kultury. 50. Ocalały Można dopatrzeć się wymownego znaczenia w tym, że uratowanie bizonów od zupełnej zagłady przypisuje się nie komu innemu, lecz Indianinowi. Nazywał się Walking Coyote — Kroczący Kujot — i należał do grupy Indian Pend d'Oreille, żyjącej w północnej Montanie. Przeszedł do historii, gdy pewnego wczesnowiosennego dnia 1873 roku — a więc w okresie, kiedy jeszcze dziesiątki tysięcy bizonów żerowały na preriach — podczas polowania złapał cztery młodziutkie cielaki bizonowe i żywe zabrał je ze sobą do obozu. Złożyło się na to kilka przypadkowych, a sprzyjających 155 I J/r.JTi okoliczności: i to, że podczas zabijania krów-matek cielaki szczęśliwym trafem nie uległy zagładzie, i to, że Kroczący Kuj ot doznał nagłego współczucia dla maleństw. Cielaki były łagodne i uległe. Nie zachodziła potrzeba zadawania im gwałtu, bo same biegły za końmi. Więc Kroczący Kuj ot polubił je, nie szczędził im odtąd opieki i oswoił je tak całkowicie, że biegały za nim jak pieski, nawet do osiedli obcych ludzi. Stały się sensacją całej okolicy. Były to dwa byczki i dwie krówki, które po czterech latach doczekały się pierwszego jjoiomstwa, a po dziesięciu było ich w zagrodzie Indianina już trzynaście sztuk, stadko wcale pokaźne. Kroczący Kujot wkopywał się w coraz większe tarapaty. Feblik do zwierzaków feblikiem, ale utrzymanie trzynastu olbrzymich darmozjadów bez najmniejszego pożytku prócz szlachetnego do nich uczucia było ponad siły Indianina w rezerwacie. Na szczęście złakomiło się na bizony dwóch cwanych sąsiadów, Amerykanin Allard i Metys Pablo, którzy w roku 1884 do spółki kupili od Indianina dziesięć zwierząt płacąc za nie fantastyczną, jak na stosunki w rezerwacie, cenę dwóch i pół tysiąca dolarów. A płacili tak hojnie, bo był to już rok 1884! Przed kilkoma miesiącami padły ostatnie dzikie bizony na preriach. W tych warunkach nabycie stadka Kroczącego Kujota wydało się dwom spryciarzom świetnym interesem i następne lata w istocie to potwierdziły. A Kroczący Kujot? Życie wymierzyło mu srogą karę, jak gdyby tu działało mściwe fatum, a wszystko odbyło się w przykładnej, moralizatorskiej powiastce. Oto można by prawie przypuszczać, że spotkała go kara za zdradę czworonożnych przyjaciół, których sprzedał obcym ludziom, albo po prostu, że Indianin, jak ów przysłowiowy Murzyn, spełnił swe zadanie wobec gatunku bizonów, uratował je i teraz mógł odejść. Kroczący Kujot odszedł głupio, klasycznie: mając tyle dolarów szybko się rozpił, wykoleił, upadł nisko, a pewnego dnia ludzie znaleźli go na prerii nieżywego. „Leży, jak niedawno temu leżały trupy bizonów" — ktoś na ten widok powiedział. Tymczasem Allard i Pablo założyli sporą hodowlaną farmę bizonów. Rozwinęli ją z rozmachem, skupowali jeszcze pojedyn- 156 cze niedobitki z dawnych stad i jakie dziesięć lat później mieli przeszło trzysta zdrowych, tęgich zwierząt. W tym okresie istniał już Narodowy Park Yellowstone w USA ze sporym stadkiem kilkudziesięciu ocalałych bizonów, a na północy, w Kanadzie, tworzył się Narodowy Park w Banff z zalążkiem czterech bizonów, stanowiących dar prywatnych właścicieli zwierząt. Niestety, niesławne tradycje Amerykanów, aby mordować bizony, jeszcze nie wygasły. Nawet w Parku Narodowym Yellowstone tępili myśliwi szlachetną zwierzynę i dopiero gdy pozostało przy życiu niespełna dwadzieścia zwierząt, podniesiono alarm i w 1894 roku oficjalnie zakazano zabijania bizonów. Rzecz niepojęta, jak powoli budziło się w Stanach Zjednoczonych sumienie w stosunku do zwierzyny, uchodzącej przecież za „najwspanialszą w zachodniej hemisferze". I jak bezduszną, wręcz barbarzyńską obojętność wykazywały szczególnie rządowe koła w Waszyngtonie. Dały się ubiec nawet Kanadzie, tak dziewiczej jeszcze i jakże zacofanej w porównaniu z południowym sąsiadem. Jest zasługą rządu kanadyjskiego, że wcześnie zrozumiał problem bizonów. Pomimo finansowych trudności wykupił w 1907 roku — można powiedzieć: spod nosa Amerykanów — stado Al-larda (wtedy już nieżyjącego) i Pabla, wynoszące wówczas do siedmiuset bizonów, nie szczędząc za nie dwustu tysięcy dolarów, i przetransportował je ze Stanów Zjednoczonych do Kanady. Tu zapobiegliwi Kanadyjczycy umieścili zwierzęta w Parku Narodowym w Wainwright w prowincji Alberta i doczekali się rekordowego przychówku: w siedemnaście lat później, w roku 1924, bizony rozpleniły się do przeszło sześciu tysięcy sztuk! Stało się jasne: ród ich ocalał, zagłada już im nie groziła. Natomiast groził im w Wainwright brak paszy, więc postanowiono wysłać je dalej na północ, nad granicę Terytorium Północno-zachodnie-go, i tam dać im w odwieczne władanie rozległą, wymarzoną ojczyznę: Wood Buffalo National Park. Była to ich ostateczna, wielka wędrówka. Czy zatem Kroczący Kujot zdobył zasługę uratowania bizonów od wymarcia, jak o tym prawiły efektowne podania niektórych 157 romantyków? Otóż nie, miał zasługę, ale nie wyłączną. Bo okazało się, że na dalekiej północy zostały przy życiu jeszcze inne bizony, tak zwane leśne, żyjące na południe od Wielkiego Jeziora Niewolniczego. A zostały tam przy życiu tylko dlatego, że ukryły się w ustronnych zapadliskach puszczy, z dala od rabunkowych ścieżek białego człowieka i od jego strzelby. Na szczęście okoliczni Indianie nie byli tęgimi myśliwymi i raczej polegali na rybołówstwie. Gdy w/Kanadzie pod koniec dziewiętnastego wieku rozlegały się wśród społeczeństwa coraz silniejsze głosy ostrzegawcze w sprawie bizonów, przypomniano sobie, że na północy żyły owe niedobitki. W roku 1893 surowo zakazano polowania na nie, a opiekę nad bizonami leśnymi, których pozostało mniej niż pięćset, poruczono najdoskonalszej na świecie policji, Królewskiej Konnej. Odtąd żaden bizon już nie padł z ręki kłusownika. W 1922 roku stworzenia w tych stronach Parku Narodowego, tubylcze stado liczyło już tysiąc pięćset sztuk. A gdy w następnych latach dodatkowo przytransportowano tu z Wain-wright przeszło sześć tysięcy południowych bizonów — cykl śmierci i życia zamknął się jaśniejszym bilansem: co okrutna bezmyślność ludzka wytępiła w dziewiętnastym wieku, teraz człowiek na północy mozolnym wysiłkiem odbudowywał do nowego życia. Bizony nabierały wigoru. Obecnie rozbijało ich się tu dobrych kilkanaście tysięcy sztuk, a poza tym jeszcze kilka tysięcy tkwiło w innych częściach Kanady i w Stanach Zjednoczonych. Bison americanus będzie istniał. Dobrze stało się w Sweetgrass, że na krótko przed powrotem do Fortu Smith poszliśmy, Witold i ja, jeszcze raz do lasu. Pożegnać się. Już trzysta, czterysta kroków od osiedla spotkaliśmy na małych polankach pierwsze bizony. Były to przeważnie byki, krowy widocznie mniej miały nabożeństwa do ludzkiego zapachu. Podziwiałem, jak już tyle razy, żar lipcowego słońca na tej północy i niewzruszony spokój bizonów. Z dwunożnego pędraka 158 mało co sobie robiły i dopiero, gdy zbliżałem się na kilkanaście kroków, ciemny kolos przestawał skubać trawę, niezadowolony spoglądał na natręta i nie wiedział, co robić; pozostać na miej-;ru czy powoli usunąć się w gąszcz. Za miesiąc, dwa, w czasie mi — jak już pisałem — wiedziałby, co począć: rozdrażniony, prawdopodobnie rzuciłby się na zuchwalca. Jednak wolałem i teraz zachować kurtuazję i nie wystawiać na próbę jego cierpliwości. O kilkanaście kroków od starego byka przystanąłem i zapatrzyłem się. Jeszcze raz wchłaniałem jego potęgę i godność. Bez wątpienia: był w nim majestat. Widać dopiekało mu gorąco dnia, bo dyszał ciężko. Za każdym oddechem chybotał się z lekka do przodu i tyłu, ale to jakoś nie ujmowało mu dostojeństwa. Przeciwnie, dyszał jak gdyby pod brzemieniem tego wszystkiego, czego ród bizonów doświadczył w przeszłości. A doświadczył, nie ma co! Obijały się o niego najniższe in-tynkty ludzkie, na nim skupiała się pasja białego człowieka. Kównocześnic zaś był dla innych ludzi, pramieszkańców tej ziemi, największym dobroczyńcą. Jak żaden inny dziki zwierz na świecie, bizon urabiał ich ludzki byt, zaprzątał ich myśli, stanowił o ich szczęściu. Więc przejęty, patrzałem z uznaniem i miłością na kudłatą bestię. Biła od niej nie tylko siła masywnego ciała, ale i potęga losu, wpływająca ongiś tak przemożnie na koleje ludzkiego życia. WIELKIE JEZIORO NIEWOLNICZE 51. Dogribs K. któregoś dnia wypadło pożegnać się z uroczym opiekunem Indian, księdzem Leonem Mokwą, i samolotem szusnąć z Fortu Smith na północ. Po dotychczasowych przeżyciach wśród Odżi-buejów, kowboi, bizonów zaostrzył się nasz apetyt na łowienie dużych ryb i gdy przelatywaliśmy nad Wielkim Jeziorem Niewolniczym, spoglądałem na dół pożądliwie jak kot na szperkę. Woda pod nami słynęła z obfitości wielkich pstrągów jeziorowych. Wszakże na psa urok! Nic z tego nie wyszło. Na północnym brzegu Jeziora wylądowaliśmy w Yellowknife, dzisiejszym Klondike, jeno mniej awanturniczym, miasteczku żyjącym pobliskimi kopalniami złota — ale jakoś nie mogliśmy się tu dogadać do sedna rzeczy. To znaczy: do ryb. W atmosferze zamaszystego pogranicza i Far Northu, Dalekiej Północy, trudno było pomyśleć o skromnej, wędkarskiej wyprawie, niedrogiej, a mimo to skutecznej, korzystać zaś w Yellowknife z dolaro-chłonnych usług przedsiębiorstw turystyczno-sportowych, nastawionych na amerykańskich bogaczy, nie mieliśmy ochoty. Toteż ruszyliśmy z Yellowknife dalej na północ, raczej na północny zachód, tym razem przygodnym samochodem i kiepską drogą, i po blisko dwustu kilometrach dotarliśmy do najciekawszej w tych stronach osady, Fortu Rae, nazwanej szumnie stolicą Indian Dogribs. Tych Psich Żeber, pochodzących rzekomo od jakiegoś legendarnego psa, żyło tu kilkuset. Wszyscy robili niesamowite wrażenie basałykowatego plemienia rozlazłych, znie-wieściałych Indian. Dawne religijne namiętności topili teraz w grze w halmę, mieli krzywe nogi tudzież śmigłe motorówki, 163 I dostarczone im przez rząd, a poza tym olbrzymi, nowocześnie wyposażony szpital, ziejący pustką dla braku chorych. Fort Rae leżał na północnym końcu długiej na sto mil, lecz względnie wąskiej, bo szerokiej na kilkanaście mil, odnogi Wielkiego Jeziora Niewolniczego, zatoki ponoć tak rybnej, że Psie Żebra niczym innym nie trudnili się, tylko rybołówstwem. Liczyliśmy trochę na to, że w osiedlu indiańskim uśmiechnie nam się sposobność połowienia wielkich pstrągów, ale i tu zawiodły nas nadzieje. Był koniec lipca, lato i ciepło w pełni, woda się rozgrzała, więc co dostojniejsze ryby dały drapaka: z płytkiej zatoki wycofały się do chłodniejszych głębin we właściwym jeziorze. Koniec końców wypadło władzom kanadyjskim karmić Indian, a nam wyjechać z Fortu Rae z kwitkiem — po nafoto-grafowaniu się do syta niezłym folklorem. Włażąca tu milowymi butami kanadyjska przedsiębiorczość stworzyła przed rokiem czy dwoma drogę przez zachodnie pustkowia dokoła Jeziora, zatem pewnej nocy o pierwszej godzinie, kiedy świt już rozjaśniał latowe namioty Psich Żeber, wsiedliśmy w autobus, przybywający z Yellowknife. Po trzydziestokil-kugodzinnej, nieustannej jeździe ku słońcu południa, przeprawiwszy się po drodze promem przez potężne zlewisko wodne, jakim jest rzeka Mackenzie, zawitaliśmy znowu do Edmontonu. Tysiąc sto kilometrów w linii powietrznej od Fortu Rae przerzuciły nas w przepych cywilizacji i w rozkosz łóżek poczciwego hotelu Ymki. Gnębiła nas niedosięgła, jak dotychczas, sprawa połowu dużych ryb. Jeśli nie pstrągów, to olbrzymie szczupaki chcieliśmy złowić na wędkę i film. Czekało na nas ćwierć miliona czy ileś tam — jezior w północnym Ontario, raju wędkarzy, i już zaczynaliśmy myśleć na serio o wyjeździe na wschód, gdy igraszka pomyślnego — czy okrutnego, jak kto woli! — losu inaczej pokierowała naszymi krokami: pojechaliśmy na zachód. Pojechaliśmy i wpakowaliśmy się w kabałę nie z tego świata. Wpadliśmy w wir przedziwnych przygód i tak niesamowitych sytuacji, jakich nie miałem jeszcze w moich podróżach po świecie. W drugstore'ach miast amerykańskich półki uginają się od magazynów z sensacyjnymi powieścidłami, mrożącymi krew 164 w żyłach. Największą poczytnością cieszą się płody sadystyczno--erotyczne, w których drapieżne, młode kobiety, sex-bomby o cud-ciałach, ni to Malajki ni Japonki, ale na pewno okrutne wyderki, w czasie ostatniej wojny dostawały w swe bezlitosne rączki białych jeńców, zazwyczaj amerykańskich żołnierzy, i na nich ponętne bestie wywierały swe sadystyczne instynkty. Czyniły to w taki sposób, że czytelników trudno było oderwać od magazynów. Do diabła! Takich żałosnych, gwałconych przez uroczą niewiastę jeńców niemal przypominaliśmy, Witold i ja, w ciągu następnych tygodni — i podkpiwaliśmy ze siebie szubienicznym półżartem. t/ł 52. Gratka Fa 'akt, że Witold miał wszędzie multum kolegów i kumpli, potwierdził się w Edmontonie. Pewnego dnia przybiegł z miasta podniecony i jak to on, obdarzony „darem wybuchania zapałem", opowiedział mi o spotkaniu Roberta, kolegi z dawnych lat na politechnice gdańskiej, obecnie imigranta wojennego. Oczy Witolda tryskały blaskiem, gdy kuszące cuda wyjawiał mi o tym Robercie: że ma dwie łodzie i oczywiście samochód, że zna Góry Skaliste jak własną kieszeń i jaki to on myśliwy a wędkarz, równy kompan a byczy chłop; że Robert w najbliższych dniach rozpoczyna dwutygodniowy urlop i że wybiera się z rodziną na letnisko nad jezioro Stuarta, w Kolumbii Brytyjskiej, że atoli — jeśli sobie tego życzymy — gotów na to wszystko położyć krzyżyk i zamiast tego urządzić z nami dwoma wyprawę na rzekach Parsnip i Paece w Kolumbii, gdzie zatrzęsienie najszlachetniejszych pstrągów w okolicach zupełnie jeszcze bezludnych... Brzmiały te wiadomości tak kusząco, że nie porwałyby tylko truposza lub tumana. Więc porwały mnie. Ontario nie paliło się, a wyjazd na wschód można było spokojnie odroczyć o dwa, trzy tygodnie. — Ale... ale jak z tą rodziną? — zatrwożyłem się. — Chyba tylko sami, w trójkę, urządzilibyśmy wyprawę? — Ma się rozumieć! — zapewnił Witold. — Tylko nas trzech, nikt więcej! Zresztą — dodał — w tej chwili jego żony nie ma Wcale w Edmontonie. Przebywa u bliskich krewnych w Saska-toon czy gdzieś tam... — Polka? 169 — Polka. Jak ze słów Roberta wynika, cholernie odważna młoda osóbka, niby wcielenie Jagienki... Wyobraź sobie, pani Jaga — tak jej na imię — jest ukończonym geologiem i od czasu do czasu zaszywa się w Górach Skalistych w poszukiwaniu minerałów. Zwykle ma pod sobą trzech, czterech towarzyszy przewodników, Indian, i z nimi obozuje pod namiotami... — Ależ to przebojowa babka! — zawołałem zachwycony. — A dzieci mają? — Dwoje małych. Synek jest tu, w Edmontonie, córeczka pojechała z matką... Wiadomości o Robercie i jego propozycje składały się na barwny obraz i otwierały przed nami kaducznie ponętne widoki. Gdy jeszcze tego dnia poznałem Roberta, nie miałem już żadnych wątpliwości co do wspólnej wypraw na rzeki Kolumbii Brytyjskiej ani co do zamieszkania na parę dni w jego willi: prosił nas, żebyśmy z hotelu Ymki przeprowadzili się do niego. 53. Robert Witold miał słuszność, gdy mówiąc o Robercie z zapałem podnosił w bok swój łokieć, by pokazać, jaki to „byczy chłop". Robert w istocie był świetnie zbudowany, barczysty i wysoki, typ atlety o umiarkowanej tuszy. Twarz jego nie odznaczała się specjalną urodą, ale wyrażała spokojną inteligencję i budziła zaufanie do człowieka. Robert miał około pięćdziesiątki, wszakże wyglądał i ruszał się jak ktoś znacznie młodszy. Ta jego młodzieńcza postawa rzucała się wyraźnie w oczy i później, w czasie dziwacznego konfliktu, musiałem sobie nieraz uprzytamniać zdrową krzepę tego człowieka i tym samym absurdalność konfliktu. Ażeby zrozumieć późniejsze nastroje, warto jeszcze podkreślić zawodową dzielność Roberta. Był jednym z nielicznych przedstawicieli kanadyjskiej Polonii, którzy zdobyli sobie wybitne stanowisko i poważanie wśród Kanadyjczyków. Pracując w przemyśle naftowym dorobił się w niewielu latach willi, a poza tym 170 miał dwa samochody, i turystyczną łódź z dwoma motorami przyczepnymi, i jakieś parcele z letniskowym bungalowem, słowem, dla siebie i dla swej rodziny stworzył trwały byt zasobnego obywatela Kanady. W willi Roberta poczuliśmy się zaraz od pierwszej chwili znakomicie. Wpadliśmy w kawalerską gospodarkę, w której było wiele beztroskiego bałaganu i uciechy. Robert jeszcze dwa, trzy dni chodził do pracy, a gdy po południu wracał, on i Witold, dwaj gorliwi inżynierowie, naprawiali łódź, jaką mieliśmy zabrać ze sobą na przyczepce do samochodu. Była to pojemna, szeroka landara, rodzaj szalupy, jakiej używają tu na jeziorach, lecz nie na rzekach. Ponieważ jednak mieliśmy stale płynąć z prądem, i to przy pomocy motoru, brzuchowatość łodzi nie budziła w nas zastrzeżeń. Owe dni, szczególnie zaś wieczory i noce, przepojone były trzech „rodaków nocnymi rozmowami", z tym tylko, że myśli nasze wybiegały nie ku Wiśle, lecz na zachód nad rzeki Parsnip i Peace. Wnosząc z zapewnień Roberta o tamtejszej obfitości pstrągów rozumiałem, że nareszcie dopadniemy do złotego runa, po które między innymi tu przyjechaliśmy. Nareszcie nałowimy tyle ryb, że łatwo będzie natrzaskać do woli huk dobrych zdjęć, a tą pstrągową kanadą wprawić w podziw mego Konrada poznańskiego. Ze wszystkiego wynikało, że w tej podróży będziemy gośćmi Roberta, który posiadając samochód, łódź oraz znajomość terenu, obejmie, rzecz prosta, kierownictwo. Wobec tego postanowiłem i ja dorzucić swego obola i wziąć na siebie całkowite zaprowian-towanie wyprawy. W wielu rozmowach, rozmowach-rojeniach, precyzowaliśmy główny nasz cel, jakim było przeniesienie na błony nieprawdopodobnego miejscami bogactwa rybiego — i łatwo dało się stwierdzić, jak dobrze nam trzem było ze sobą i jak ciepło zacieśniały się między nami węzły przyjaźni. 54. Jaga W dniu, w którym skrystalizowały się szczegóły wyprawy, Ro- \ bert telefonicznie zawiadomił swą żonę o zmianie planów let- i niskowych i o zamierzonej wycieczce z nami na rzeki Parsnip j i Peace. Żona zgodziła się zostać nadal u swych krewnych, ale w dzień później zelektryzował nas jej energiczny telefon. Postanowiła inaczej: opuścić swych krewnych i jechać z nami, więc nie mamy wyruszać przed jej przybyciem do Edmontonu. Na taką decyzję nie było rady. Żona to żona, miała swe prawa. Wiadomo: śmierć i żona, i tak dalej. Czy był to dla nas nieoczekiwany cios? Chyba nie. Co prawda rozwiały się nasze marzenia o męskiej samotności na skalistych rzekach, ale po tak rezolutnej Jagience można było spodziewać się Bóg wie czego, każdej brawury. Zresztą nie ma co ukrywać, że Witold i ja byliśmy ciekawi, kaducznie ciekawi, owej już na pół legendarnej żony Roberta. Rano, kiedy jeszcze spaliśmy, przyjechała wraz z córeczką swym samochodem i zaczęła energicznie krzątać się po willi. Wcześnie nas zbudziła i zapoznaliśmy się. Nosiła mocne okulary i pierwszą rzeczą, rzucającą się w oczy, był jej żywy uśmiech, rozlany po całej twarzy. Był to nadmierny uśmiech wyrobionych życiowo ludzi, ludzi nerwowo popędliwych okazujących swą przychylność w pierwszych, ożywionych kwadransach znajomości. Trudno było odgadnąć wiek Jagi; miała może trzydzieści cztery lata, ale mogła mieć trzydzieści osiem albo i czterdzieści. Czort ją wiedział! Niewiasta, tak jak i jej mąż, tryskała zdrowiem, a nade wszystko nieprzeciętną żywotnością, pod którą przemyślnie krył się jej wiek. Czy była ładna? Znowu ciuciubabka. Gdy uśmiechnięta, twarz jej przyjemnie kraśniała, ale gdy Jaga zapominała o uśmiechu, wzrok jej dziwnie sztywniał, a rysy nabierały surowości. Wtedy łatwo było zrozumieć, że Jaga potrafiła twardą garścią trzymać w ryzach swą kompanię przewodników i Indian w Górach Skalistych. W każdym razie Witold i ja sprawiedliwie uznaliśmy, że to typ nieprzeciętny, osobowość bujna i obrotna, że zatem wyprawa nasza zapowiadała się ciekawie. 172 Co do swej córeczki, dziesięcioletniej Krysi, Jaga od razu zapowiedziała, że ona także pojedzie z nami na rzeki. Krysia była wiotkim dziewczątkiem, raczej anemiczną blondyneczką, i mogła powstać obawa, że może nie sprostać trudom uciążliwej wyprawy. Ale, znamienna to rzecz, nikt z nas nie myślał czy nie śmiał sprzeciwić się rozporządzeniu Jagi. Dokładnie obznajmiłem Jagę z celem naszej wyprawy, że chodziło nam o fotografowanie pstrągów, a potem ona i ja wyjechaliśmy na miasto. W ciągu popołudnia według jej wskazówek zakupiłem dla naszej piątki zapas prowiantu na dziesięć z okładem dni: w ośmiu pakownych kartonach znalazło się tam wszystko od smacznych zup i corned beefów do słodkich owoców w puszkach. Przez cały dzień Jaga trwała w uśmiechach i życzliwości, ale po naszym powrocie do domu przestała się uśmiechać i niespodziewanie zgotowała Robertowi dość dolegliwą burę: że w czasie jej nieobecności zupełnie zaniedbał dom i że kuchnia wyglądała niemożliwie, zapaskudzona, zaśmiecona aż strach. Słysząc to zba-raniałem nie na żarty, bo dnia poprzedniego sam osobiście wyszorowałem kuchnię i statki na glanc (o czym Jaga z pewnością nie wiedziała), a dziś jeszcze kuchnia dobrze wyglądała. Wyjazd wyznaczyliśmy na ósmą rano następnego dnia i w istocie o tej mniej więcej godzinie byliśmy gotowi. Jeszcze mżył deszczyk, a w nocy tęgo padało. Na ulicy stał już nasz naładowany samochód z dwoma łodziami — z brezentowym kajakiem na dachu auta, z drugą łodzią na przyczepce — widok okazały, sprawiający wrażenie. Kajak zabraliśmy, gdyż tego specjalnie życzyła sobie Jaga. Ale gdzie była Jaga z córeczką? Robertowi się śpieszyło, bo mieliśmy tego dnia przed sobą sześćset kilometrów do Dawson Creek — więc gdzie podziewała się Jaga? Jaga żegnała się z krewnymi w mieście i wróciła po dwóch godzinach... Jakaś nie w sosach, ledwo do Witolda i do mnie się uśmiechnęła, natomiast wsiadła gniewnie na Roberta: jak mógł w czasie jej nieobecności tak zapuścić trawnik, rosnący dokoła willi?! Więc Jaga teraz dobyła węża i pełna nagłej pasji, sama polewała wodą trawę dokoła domu. Trawę mokrusieńką po nocnym deszczu. 173 Witold i ja czekając cierpliwie przy samochodzie patrzeliśmy na Jagę z niemym zainteresowaniem, a potem z lękiem na siebie. Robert gdzieś znikł nam z oczu. Potem Jaga jeszcze długo krzątała się po willi dalej marudząc. Była jedenasta trzydzieści, gdy wreszcie ruszyliśmy w drogę, spóźnieni o trzy i pół godziny. Jaga znowu odzyskała dobry humor i sadowiąc się wygodnie w samochodzie wyjaśniła nam: — Trzeba panom wiedzieć, że w Ameryce Północnej obowiązkiem mężów jest dopilnowanie trawnika i polewanie go... — Nawet gdy deszcz pada! — dodał Witold cierpkim głosem melancholijnej rezygnacji. 55. Radość Około południa wydobyliśmy się z przedmieści Edmontonu i nasz Buick pod sprawną dłonią Roberta nabrał względnej szybkości. Względnej, gdyż należało uważać, żeby ciężka łódź nie rozklekotała się na przyczepce. Zasadniczo sunęliśmy w kierunku północno-zachodnim. Jeszcze przez jakie sto kilometrów często mijaliśmy schludne miasteczka wśród zafermionych okolic, ale już za Green Court, w niespełna dwie godziny po wyruszeniu, rzedły ślady ludzkie, a puszcza dokoła nas nabier.ała gęstości i rozmachu. O drugiej po południu odsłonił się przed nami rozległy widok z góry na wspaniałą dolinę i znaczną rzekę Athabaska, tę samą, nad którą przed niewielu tygodniami przelatywaliśmy o pięćset mil dalej na północy, w drodze do Fortu Smith. Tuż nad tą rzeką czuło się już potężniejszy oddech puszczy, więc coraz raźniej było nam na duszy: w mieścinie Whitecourt zaprosiłem całe towarzystwo na obiad do miłego baru przy stacji benzynowej Esso. Bliskość pierwotnej przyrody zdawała się korzystnie wpływać także na Jagę, która była wciąż uśmiechnięta i wiele z nami rozmawiała. Z jowialną czułością pomyślałem sobie, że jeśli siedział w niej jakiś bies przekorny, to teraz, wśród niewygód trudnej wyprawy na rzekach, na pewno zmięknie, a niewiasta, otoczona 174 zwartą piecz-ą trzech rosłych chłopa, bądź co bądź nie żadnych fajtłap, nie znajdzie wiele sposobności do niewczesnych fochów i fanaberii. Doskonałe samopoczucie Jagi wyraźnie oddziaływało na dobry humor Roberta, który po drodze chętnie wyjaśniał nam to i owo. Oto autostrada, którą pędziliśmy. Gładka jak stół, solidna jak głaz, szeroka na cztery amerykańskie auta, stanowiła ostatni krzyk sprężystości technicznej: zbudowano ją w ciągu kilku miesięcy. — Czy to możliwe? — krzyknąłem. — W ciągu kilku miesięcy?! — Tak jest! — potwierdził Robert. — Użyto przy budowie nie tylko całe kolumny buldożerów, ale i moc przeróżnych innych, najnowszych machin... O Boże! Kilkaset kilometrów pierwszorzędnej autostrady w ciągu kilku miesięcy — czyżby tu czarowali? Stanęła mi w pamięci poczciwa autostrada między Poznaniem a Mosiną, duma Puszczy-kowa i okolicy: miała niespełna dwadzieścia kilometrów, a budowano ją chyba cztery lata. Mozolnie sypano, a przysypywano, potem cierpliwie czekano, żeby się ziemia uleżała, znów żmudnie sypano, a dosypywano, a nasypywano i znów czekano: tak cztery lata. A już po dwóch, trzech zimach kruszyła się zbereźna nawierzchnia na brzegach. — Co nagle, to po diable! — parsknąłem. — Długo nie powie-kuje ta autostrada tutaj bez kapitalnego remontu! — To prawda! — przyznał Robert. — Najwyżej dwadzieścia lat przetrwa... —¦ Kiedy ją ukończono? — spytałem. —' Niedawno temu. Przed trzema laty była tutaj jeszcze zupełna... Robert musiał uciąć w połowie zdania, bo wpadła mu w słowo Jaga. Widocznie nudziła ją rozmowa o drodze. Bezceremonialnie odsunęła drogową sprawę na bok, jak odpędza się natrętną muchę, i zaraz zaczęła opowiadać o technice wśród Indian. — To oczywiście anegdota, opowiadana przez ludzi — wyjaśniła, uśmiechając się spod okularów. Jaga mówiła: W Rocky Mountain House żył stary Indianin ze 175 -^ói ?A Z?- ft szczepu Czarnych Stóp, człek wielkiej mądrości, i jak to często bywa u ludzi zżytych z naturą, słynący z umiejętności przepowiadania pogody z różnych znaków w przyrodzie. Ale od pewnego czasu zamilkł; nic nie przepowiadał. — Dlaczego nie przepowiadasz pogody? — spytali go ludzie. — Ach! Zepsuło mi się radio — odrzekł Indianin... Robert cierpliwie odczekał, póki Jaga nie skończyła, i wtedy podjął przerwane zdanie. — ...była tu jeszcze zupełna dzicz i bezludzie. Dlatego lasy z obydwóch stron drogi... I rozwiódł się pięknie o tych lasach, w których grubego zwierza było wciąż jak maku. Z prawej strony, ku północy, rozciągały się głośne dziś Swan Hills, w których niedawno temu odkryto ów gatunek olbrzymiego niedźwiedzia grizli, nie istniejącego nigdzie indziej. Po lewej stronie zaś, ku południowi, nie było żadnej drogi aż do Jasper National Parku i Gór Skalistych i cała ta tajemnicza knieja, obejmująca co najmniej piętnaście tysięcy mil kwadratowych, stanowiła do dnia* dzisiejszego nie-przeniknięty matecznik. Szczodre łowiska dla myśliwego, który potrudziłby się wtargnąć w gęstwinę. Doświadczeni ludzie, świadomi rzeczy, obliczali ilość żerujących tam łosi na dwadzieścia pięć do trzydziestu tysięcy, a niedźwiedzi na niewiele mniej. Niestety, przy tak trudnym dostępie jedynie hydrośmigłowcem dałoby się wniknąć głębiej do puszczy. Zwierzyny było nawet przy autostradzie tak wiele, że gdybyśmy jechali tędy pod wieczór, to z pewnością... Robert znowu nie dokończył zdania, Jaga mu przerwała. Była uśmiechnięta i miała pilnie do powiedzenia drugą dykteryjkę o innym Indianinie, żyjącym niedaleko Moberly Lakę, w którego pobliżu będziemy przejeżdżali jutro. Ówże przemyślny Indianin zasłynął jako specjalista od zim: przepowiadał swoim pobratymcom, czy nastanie zima sroga czy łagodna i rzadko się mylił. Gdy kiedyś ostrzegł swój szczep, że nastąpi bardzo ostra zima, i rzeczywiście przyszły siarczyste mrozy, ludzie, pełni podziwu dla jego szamańskich zdolności, prosili, żeby wyjaśnił im tajemnicę swej magii: jak doszedł do takiego jasnowidzenia? — Biały człowiek, nasz sąsiad — odrzekł Indianin — zbierał 176 .Dzieci nieobecnego Indianina powitały mnie przyjazna: jednego nieufnego smyka., (str. 140) loi/jątkiem ..Niezwykły przystojniak- nazywał się liarold Bernstei.n... (str. 125) jesienią przed swym domem wyjątkowo wysoką kupę drewna na opał. Widziałem to dobrze... Wszyscy wybuchnęliśmy wesołym śmiechem, po czym Robert zakończył tok swych myśli. — Gdybyśmy jechali tędy pod wieczór, na pewno ujrzelibyśmy niejednego łosia i niedźwiedzia, przechodzącego z lasu do lasu przez drogę... Nie potrzeba było sięgać do wypróbowanego, podniecającego arsenału kontrastów i zestawiać sublimat cywilizacji, przejawiający się w bajecznej autostradzie, z nietkniętą dzikością puszczy, rozpoczynającą się o pięć kroków od drogi: w naszym samochodzie kłębiło się od żartobliwego nastroju i porywała nas radość chwili obecnej oraz chwil, jakie nas czekały w następnych dniach. ; 56. Krysia i Mniej więcej sześćdziesiąt mil za Whitecourt strawiliśmy smaczny obiad i dobry humor. Ogarniało nas pierwsze zmęczenie, więc urok mijanej puszczy przygasał. Zamarła również chętka do pogwarek. Nasze cztery i pół osoby rozmieściło się w pojemnym Buicku w ten sposób, że z przodu siedzieliśmy Robert, Witold i ja, w tyle rozpierała się sama Jaga z Krysią. W rejonie Little Smoky River, jakie osiemdziesiąt mil od Whiteoourt, znużenie Krysi wywołało u niej ciche lamenty i pochlipywanie. Jaga, widocznie przywykła do biadolenia córeczki, mało na to zwracała uwagi. Miejsca było tam tyle, że Krysia położyła się obok Jagi, ale mimo to nie zasnęła. Pojękiwała, zawodziła, grymasiła i wnet rozdrażniła matkę. — Robercie! — odezwała się Jaga. — Czy nie wziąłbyś Krysi do siebie i nie rozweselił jej trochę? — Miejsca tu nie ma — mruknął Robert całkiem słusznie. —¦ Zmieści się! — oświadczyła mu na to Jaga. Witold i ja popatrzyliśmy znowu na siebie poważnie. Następnie Witold zawsze uprzejmy, pośpieszył ustąpić Krysi miejsca i oby- 12 — I znowu... 177 dwoje się przesiedli. Witold był teraz z tyłu przy Jadze, Krysia z przodu. Witold miał dziwny zwyczaj, nie wiem, czy nie nazwać go zwyczajem starokawalerskim: znajome panie, obojętnie, mężatki czy dziewczyny, lubił brać czule pod pachę. Czynił to z na pół żartobliwą serdecznością, po prostu, kordialnie, po bratersku, prawdopodobnie bez ukrytych myśli. Niewinny nawyk. Ale kto o tym nie wiedział, mógł poczytać odruch za dwuznaczną poufałość i chęć jakiegoś zbliżenia się. Podczas gdy Krysia rozsiadła się między Robertem a mną, Witold, ująwszy Jagę pod ramię, wszczął z nią za naszymi plecami ożywioną rozmowę. Krysia zauważyła, jak Witold trzyma jej matkę. W dziewczynce powstała nieposkromiona ciekawość. Krysia była nad wiek przenikliwą dziesięciolatką, więc teraz weszła kolanami na siedzenie i z rękami na oparciu nie spuszczała oka z Witolda i z matki. — Krysiu, połóż się! — zażądała matka. — Jesteś zmęczona. Ale Krysia wolała przyglądać się i słowa matki piiściła mimo uszu. — Robercie! Zajmij się Krysią! — zniecierpliwiona Jaga rzekła do męża. — Pobaw się z nią!! Owładnął mną lekki niepokój na myśl, jak Robert ma się pobawić z nieposłuszną córeczką, skoro uwagę i ręce jego całkowicie przykuwało kierowanie samochodu. Jednak udało mu się w końcu ściągnąć Krysię do siebie i położyć jej głowę na swym udzie. Ale nie na długo. Rozbudzona ciekawość małej kobietki wzięła górę i pchnęła ją znowu na posterunek. Winę ponosił oczywiście kierowca. — Robercie! — podniosła głos Jaga. — Czemu nie zabawisz Krysi?! Baw się z nią!! — Widzisz, że nie mogę — odburknął Robert i utkwił sztywny wzrok przed siebie z wyrazem rosnącej stanowczości na twarzy. Czyżby nagle w naszym Buicku coś niesamowicie się skłębiło? Robert, przygarbiony nad kierownicą, uparte oczy wlepiał w dal. Krysia, zhardziała jego obroną, zastygła w ruchu i spozierając z góry, utkwiła w matce źrenice pełne dziecinnego gniewu i wyzwania. Witold zamilkł. Rozmowa ich raptem ustała. 178 Nam, dwóm gościom, niespodziewany opór ojca i córki wydał się rzeczą tak niezwykłą, że ledwo uszom dowierzaliśmy. Dwoje rebeliantów uwzięło się i przyjęło wspólną postawę wo-Imc Jagi. Złowieszczą ciszę wypełniał tylko monotonny warkot motoru, wóz nieznacznie drgał, a przelatujących obustronnie świerków oczy właściwie nie widziały. Tak minęła jedna mila, druga, piąta. Po chwili, jakby ręką odjął, naprężenie pierzchło, atmosfera wy pogodniała, czwórka nasza odetchnęła, wróciły uśmiechy, Witold puścił Jagę, rozmowa odżyła, Robert znowu ciekawie opowiadał. 57. Uśmiech Gdy mijaliśmy Valleyview, słońce mocno chyliło się ku zachodowi. Za Sturgeon Lakę — Jeziorem Jesiotrów — ujrzeliśmy wiele zwierzyny, przeskakującej z lasu do lasu, wśród niej także niedźwiedzia, a potem wjechaliśmy znowu w zaludnione strony, stanowiące południowy kraniec rolniczego okręgu Peace River. W Grandę Prairie słońce zachodziło, a do celu mieliśmy jeszcze osiemdziesiąt mil. Chociaż zmierzch długo trwał, mrok zapadał już na dobre, gdy przed nami na północnym widnokręgu silna łuna na niebie zapowiedziała zbliżanie się do większego miasta, i to tryskającego niezwykle rzęsistym blaskiem lamp. Było to Dawson Creek, leżące już na ziemi Kolumbii Brytyjskiej, nasz dzisiejszy cel podróży, centrum czterech krzyżujących się magistrali, w tym punkt wyjściowy słynnej Alaska Highway. Miasto, które w ostatnich latach prawie z niczego prężnie wystrzeliło w przepych jarzeniowej nowoczesności: konsekwencja obfitej nafty, odkrytej na pobliskich polach. Natomiast mniej chwalebną konsekwencją późnego wyjazdu /. Edmontonu był niemiły fakt, że przybyliśmy tu późnym wieczorem i nie mogli łatwo znaleźć noclegu. Dopiero gdy z oślepiającego blasku głównych ulic zjechaliśmy w mroczne ubocza, z biedą Robert wyszperał motel, gotowy nas przyjąć. Następnego dnia czekała nas żmudniejsza niż dotychczas podróż, więc należało do- 179 brze wypocząć, a tu dochodziła już dziesiąta godzina. Więc szybko uporawszy się z meldowaniem w motelu, ruszyliśmy w stronę śródmieścia, by coś naprędce zjeść. Po kilkudziesięciu krokach w półmroku i rozproszeniu raptem zauważyliśmy, że kogoś brak: Jagi. Podczas gdy Witold zabawiał grymaszącą Krysię i powoli szedł naprzód, Robert i ja poczekaliśmy na Jagę. Sądziliśmy, że wstąpiła do toalety motelu, ale skoro po dziesięciu minutach nie zjawiła się, zaniepokojony Robert wrócił do kwatery szukać jej. Nigdzie żony nie znalazł. Bezradni okrążyliśmy blok zabudowań i rozglądali się po ulicach na wszystkie strony: daremnie. Błądziliśmy stroskanym wzrokiem na następnym narożniku: i tu daremnie. Jaga przepadła. Było już wpół do jedenastej, my wściekle głodni, zmachani i coraz bardziej rozstrojeni. Robert wrócił znowu do motelu, ale na próżno: Jagi nie było. Podzielałem jego niepokój, zajście stawało się alarmujące. Nie wiedząc, gdzie jej szukać, poczłapaliśmy, dwóch rozglądających się cudaków, na główną ulicę, dogonili Witolda i Krysię, ażeby kilkaset kroków dalej nareszcie ujrzeć Jagę, czekającą na nas z uszczęśliwionym uśmiechem. Czy wystrychnęła nas na dudków? Tak. Chciała nas pouczyć, że winniśmy się o nią więcej troskać. Ucieszeni, że nareszcie wszyscy razem, poszliśmy do restauracji Chińczyka, zastaliśmy tam tłok młodych pionierów naftowych i ich dziewczyny w nastroju Dzikiego Zachodu. Ja zaprosiłem naszych na kolację. Jaga zamówiła dwie porcje, zjadła tylko jedną i była szczęśliwa. Zza jej okularów nie schodził dyskretny uśmiech zadowolenia. 58. Winczester Tej nocy nie miałem spokojnego snu. Nad ranem przebudzając się z dręczących majaków układałem w półśnie rzewne słowa, z którymi zamierzałem zaraz zwrócić się do towarzyszy. Chciałem przemówić im do serca, żebyśmy stworzyli jak gdyby bra- 180 terskie grono, do którego każdy wniósłby jak najwięcej życzliwości i dobrej woli. Niestety rano do nikogo w ten sposób nie przemówiłem. Zabrakło sposobności, bo późno wstaliśmy, a potem trzeba było wyplątać się z hecy winczester owej. Hecy, w którą Jaga wpakowała Roberta. — Zabierz winczester, Robercie! — oświadczyła Jaga w przeddzień wyjazdu z Edmontonu. — Nie, nie mam ochoty polować tym razem — odrzekł wówczas Robert. — Jak to, nie! — zdumiała się Jaga. — Nie poznaję ciebie! Przecież tak bardzo lubisz polować! — Lubię, ale tym razem nie! — odważnie się bronił. — Nie chcesz?! Przecież to dla twego dobra, o twoją przyjemność mi chodzi! — nalegała Jaga. — Wiem, jak przepadasz za polowaniem! — Ale nie teraz, nie mam ochoty polować. — Nie upieraj się, ty masz ochotę! Masz ochotę!! Zastrzelisz niedźwiedzia... — Teraz, latem? Złe futro! — Za to mięso dobre! Mięso w domu się przyda! Zabierzemy strzelbę!... Robert mężnie się opierał i wymawiał się, i wykręcał. Pamiętał swe przykrości z władzami Kolumbii Brytyjskiej, gdy dwa lata temu zbyt późno zgłosił im przywiezienie winczestera. Teraz nie chciał narobić sobie nowego ibigosu, lecz to nic mu nie pomogło. Jaga była bardziej uparta niż on i postawiła na swoim: winczester, ukryty gdzieś wśród tobołów, przyjechał z nami. Dawson Creek — powtarzam — leżało już w Kolumbii Brytyjskiej, a zatem w innej prowincji niż Alberta, i nienatychmiastowe zgłoszenie broni groziło kłopotami i karą. Ale przez dwie godziny męczyły Roberta wątpliwości, czy w ogóle zgłosić broń. Robert jako nietutejszy musiałby wybulić kilkadziesiąt dolarów za prawo posiadania broni i polowania, więc czy to się opłacało? Zresztą nadal nie chciało mu się polować. Zrozpaczony mąż wykłócał się z żoną przez cały poranek i, o dziwo, Jaga przegrała. Ostatecznie porzucono myśl o zabraniu na rzeki winczesteru, ale z tą chwilą 181 spadła na nas lawina nowych trudności: jak pozbyć się groźnego świadka przestępstwa, żeby władze nie dowiedziały się o jego istnieniu? Nad tym Robert suszył sobie głowę przez dalszą godzinę, przechodził ucieszne katusze, jak spiskowiec ujeżdżał po ulicach Daw-son Creeku ze swym skaraniem boskim, wreszcie spichnął się z drugim spiskowcem, przewodnikiem Andersonem. Tenże anioł w ludzkiej pokrywie zgodził się z dobrego serca ukryć u siebie w domu strzelające paskudztwo na czas naszej wyprawy. Kamień spadł nam z serca, a najwięcej Robertowi. Więc tym razem Jaga nie wygrała, ale my również, Robert, Witold i ja, przegraliśmy: wyruszyliśmy dopiero w południe, a drogę do rzeki Parsnip mieliśmy daleką i trudną. 59. Parsnip Drogę mieliśmy nie tak daleką jak z Edmontonu do Dawson Creek, bo wynoszącą mniej więcej dwieście pięćdziesiąt kilometrów, przecież jazdę uciążliwą, należało bowiem przeciąć główne pasmo Gór Skalistych. Jedynie przez kilkadziesiąt kilometrów od Dawson Creek mieliśmy wzorową autostradę, potem w górach brnęliśmy już tylko takim siakim gościńcem, bez asfaltu. Za to wiliśmy się wśród malowniczych stoków i zboczy. Tu także, typowym dla Kanady porządkiem rzeczy, ludność, nieliczna zresztą, skupiała się głównie niedaleko miasta, potem następowała bezludna, leśna pustka. Jadąc ciągle pod górę trzymaliśmy się doliny Pine River niemal aż do źródeł tej rzeki, następnie przeskoczyliśmy przez Pine Pass, przełęcz na wysokości niespełna tysiąca metrów, ażeby z drugiej strony gór zejść w dolinę Misi-chinka, równie uroczej jak sama nazwa, i stoczyć się już na zachód, ku naszej Parsnip. Słoneczna pogoda panowała w przyrodzie i także w Buicku: nie było zakłóceń, lecz także ożywionych rozmów było mniej niż dnia poprzedniego. Słynne i tyle razy opiewane Góry Skaliste w pasie, przecinanym przez nas, nie wznosiły się do szczytów nie- J 182 bosiężnych, jak nieco dalej na południu, więc nie przytłaczały grozą ani majestatem. Jeśli zatem staliśmy się małomówni, to może dlatego, że tkwiła w nas świadomość opuszczania na dobre cywilizacji i polegania odtąd przez kilkanaście dni wyłącznie na sobie samych. Pobudzało to do zadumy; już teraz więcej myślałem o pstrągach i czekających nas bystrzynach niż o kapryśnych wyskokach naszej uroczej towarzyszki. W godzinę po przebyciu przełęczy, około szóstej po południu, radosne podniecenie: w rozległej dolinie pod nami zalśnił szeroki pas rzeki Parsnip. Przefurknęliśmy jeszcze przez most, ale zaraz 7,3. nim opuściliśmy drogę, wiodącą dalej przez dobre tysiąc kilometrów do miasta Vancouver nad Pacyfikiem — i po piasku zjechaliśmy nad sam brzeg rzeki. Gdy Robert wyłączył motor, a my wyskoczyliśmy z samochodu, odetchnęliśmy raźno górskim powietrzem: wstępny etap naszej wyprawy mieliśmy za sobą. Był to prolog, nie wiadomo czy udany, bo najeżony śmiesznymi zgrzytami, ale teraz czekał nas pierwszy akt — czego? Czegoś poważnego czy szmiry? Ważkiego fragmentu życia czy nieudanej fraszki? Rzetelnej przygody czy niesmaku? W wędrówkach moich wsiadałem już do niejednej łodzi na różnych rzekach w wielu puszczach, ale, do kroćset, nigdy nie wisiał nad wyprawą tak dziwny znak zapytania jak tutaj, w tej obecnej. Znak może barwny, może pociągający, ale niech go kule biją, jakże nieobliczalny! Przyroda wysadziła się tu nadzwyczajnie: rzeka rwała nieokrzesana, rozwirowana, bogata ponoć w pstrągi, urozmaicona to mieliznami, to głębią, jakaś nieodparcie zalotna, wyraźnie szumiąca młodością — można było w niej się zakochać. Las równie okazały, potężny, świerkowy, przyjemnie przeplatany białą topolą i osiką, czuwał nad rzeką jak życzliwy rycerz, przystojny a tkliwy: ciekawe zespolenie dumy z sielanką. Kamyki pokrywały całe dno rzeki i także brzeg, i tylko w jednym miejscu, niedaleko nas, jaśniała nieduża łacha piasku. Jeden rzut oka wystarczył, by przekonać się o obfitości zwierzyny w okolicznej kniei: piasek był stratowany wielu racicami łosi. A na najbliższym świerku rozkrzyczała się nad nami wiewiórka. Szara, nie brązowa jak nasze, i niewątpliwie o jeszcze 133 ognistszym temperamencie. Cóż ta cholercia tak się na nas rozsierdziła? Już nie wiedziała, jak nam okazać swój gniew: świstała, fukała, skoliła, sykała, wszystko dlatego, że śmieliśmy napatoczyć jej się akurat podczas podwieczorku. Tak znalazłem się znowu wśród tęgiej przyrody. Rzeka, las i ta ucieszna furiatka na drzewie, i nawet tropy promieniowały pierwotną siłą. Ich urok był jak zdrowy pokarm, jak świeża podnieta. Tutaj Pan Świata topniał do znaczenia istoty, będącej tylko nikłą cząstką przyrody, jakimś jej odpryskiem, a ludzkie humory i szusy zapewne niewiele więcej tu znaczyły niż prychanie wiewiórki. Czas naglił. Do zachodu słońca nie było więcej niż dwie godziny, a Robert postanowił popłynąć jeszcze tego dnia kilka mil na rzece i tam dopiero stanąć na noc obozem. Więc natychmiast co żywo zabraliśmy się wszyscy do spuszczania na wodę obydwóch łodzi i do przenoszenia migiem bagażu — zabrali się wszyscy z wyjątkiem Jagi. Trwało dobry kwadrans, zanim ukończyliśmy bieganinę i pożegnali się z przewodnikiem Andersonem, który dotychczas nam towarzyszył. Jego zadaniem było wrócić teraz Buickiem z pustą przyczepką do Dawson Creek i za dziesięć dni przyjechać z tym do Gold Bar nad Peace River, dokąd mieliśmy dotrzeć w tym czasie spływem blisko trzystukilometrowym rzekami Parsnip i Peace. Na całej przestrzeni naszego spływu nie było żadnego sklepu ani stałego ludzkiego osiedla, co najwyżej wałęsali się tam nieliczni koczujący Indianie, a zimą traperzy. Wpływaliśmy w trzystukilometrowe odludzie. Witold miał tego południa słabsze nerwy niż ja i na moment Jaga wyprowadziła go z równowgi. Mianowicie nie rozumiał, jak mogła spokojnie wyruszać do lasu na jagody, kiedy liczyła się każda minuta, a wszyscy w gorączkowym pośpiechu szarpali się z robotą — i to jej powiedział. Z kolei ona się zdziwiła i rozdrażniona oświadczyła, że czuje się na wczasach wakacyjnych i chce zażyć odpoczynku. Zresztą od czego są mężczyźni. Witolda na chwilę zatkało. —• Aa! — jęknął. — To co innego! Jaga, nie wyczulona na ironię, odruch Witolda wzięła za uznanie, zajście skwitowała uśmiechem i poszła do lasu na jagody. 184 Wróciła, gdy było już po robocie, a my żegnaliśmy się z Andersonem. Zaskoczyła Witolda propozycją, żeby byli ze sobą na „ty". Zagadnięty zrobił wielkie oczy, ale nie sprzeciwił się. — Dobrze! — przełknął ślinę nieco oszołomiony. — Jak pani uważa! Jak uważasz... 60. Cud-nogi Stanęło na tym, że Robert, Witold i ja popłyniemy na wielkiej łodzi, owej „landarze" z motorem przyczepnym, a Jaga na swym lekkim kajaku, na który zabierze Krysię, uzbrojoną w kamizelkę ratunkową. Ponieważ kajak był zwrotny, chybki i o nieznacznej zanurzalności, rzeka zaś pełna kamiennych płycizn, Jaga chętnie zgodziła się pilotować naszą łódź i płynąc kilkaset metrów przed nami wskazywać z daleka miejsca najgłębszego nurtu. Zanim Jaga weszła na kajak, przebrała się w krótkie, obcisłe spodenki i obnażyła swe nogi aż do pośladków. Najpiękniejsze nogi, jakich nie widziałem od lat! Smukłe a mocne i bujne, proste a toczone, cudownie łączyły w sobie siłę i wdzięk. Cymes wymarzony dla rzeźbiarzy, a starzy Grecy mieliby na co wytrzeszczać gały. Nam także wypadało trzymać się na wodzy, żeby zbytnio nie biegać oczami jak za ósmym cudem świata. Reszta ciała Jagi, niestety, nie była tak świetna, a nieco wypukły brzuch wystawał krotochwilną półkulą, ale usterki te ginęły wobec nóg, takich boskich nóg! Nóg nie tylko doskonałych w kształcie, ale sprężystych i wdzięcznych w ruchu. Inną dodatnią cechą Jagi okazała się jej wytrawna znajomość rzecznych prądów. Rzeka górska jak Parsnip to groźna grymaśni-ca, ale Jaga niedaremnie zapędzała się od dawna w Góry Skaliste i oto, otrzaskana z tajnikami wody, wyśmienicie nas prowadziła. Dzięki niej ani razu nie wpadliśmy na kamyki mielizn. Płynęliśmy na małym motorze. Zachodzące słońce już kryło się wśród wierzchołków drzew i cienie oblekały rzekę niepokojącą tajemniczością. Bulgot wody nabrzmiewał jakby przestrogą. Coraz niecierpliwiej wypatrywaliśmy miejsca na obóz. Na wzniesionym brzegu zamajaczył sza- 185 łas z gałęzi i rodzina Indian gapiła się na nas w oziębłym milczeniu. Może tu? Nie tu — osądził Robert, i płynęliśmy dalej. Dwie mile poniżej jak zbawienie ukazała się kilkunastohekta-rowa wyręba w lesie. Tu kiedyś istniał tartak, po którym pozostała chata, opustoszała od dłuższego czasu, ale, jak się zaraz przekonaliśmy, jeszcze używalna. Zdaliśmy sobie sprawę, że lepszego miejsca nie znajdziemy tego wieczoru, natomiast Jaga była innego zdania. Nie chciała tu zostać, bo poczuła fetor kału ludzkiego. Owszem, zalatywało, wszakże nie bardzo i tylko w jednym miejscu na uboczu, widocznie po przebywających tu ostatniej nocy Indianach; poza tym brzeg był czysty, powietrze aromatyczne. Mrok zapadał i nie było innej rady jak pozostać, a Jaga musiała poddać się, bo było zbyt późno. Miała żal, ale bardziej jej dopiekało, że nikt nie zwracał uwagi na jej zwarzony humor: nie mieliśmy czasu. Wszyscy rozbiegli się za swoimi powinnościami, przy czym zajaśniała obozowa sprawność Roberta. Sam rozbił szybko namiot, bo Jaga nie chciała nocować w chacie, a równocześnie na benzynowej kuchence gotował herbatę i z kartonów wyszukiwał rzeczy na prowiant. Posiłek, naprędce przyrządzony, składał się z chleba, masła, gotowanej szynki i gruszek z puszki. Z Polski zabrałem przez niedopatrzenie tylko jeden gumowy materac do nadymania, więc w Kanadzie dałem go Witoldowi, sam przywykły do obozowania na spartańskich nieraz legowiskach. Wyrębę po dawnym tartaku otaczały rosłe świerki, a niektóre drzewa, podmyte ulewami, leżały wywrócone na skraju karczowiska. Miały jeszcze na sobie świeże igliwie. Były to dorodne okazy słynnych w Kanadzie świerków balsamowych, tych samych, których zapach przed dwudziestu sześciu laty uprzyjemniał mi noclegi w lesie. WTłaściwie to śmieszne i rzewne: powitałem świerki jak dobrych przyjaciół i zaraz zdjęła mnie paląca ciekawość, jak będą działały po tylu latach. Czy zmysły nie stępiały od tego czasu, czy odczuję aromat igliwia równie mocno jak dawniej? Odczułem. Odczułem równie mocno. Naciąłem kilka naręczy świerkowych gałęzi i ułożyłem z nich legowisko. Wkrótce chatę I wypełnił żywiczny zapach i przyjemnie zasnąłem. Spałem głęboko, a zbudziłem się rano tak dziwnie orzeźwiony, jak gdybym przez noc wdychał całą krzepkość tej puszczy. Więcej. Wdychał plenny wywar z tęsknot, uzbierany w ciągu minionych dwudziestu sześciu lat. 61. Łoś Było krótko po szóstej. Pełen animuszu zbudziłem swawolnym okrzykiem Witolda, ale on zamruczał nieprzyzwoicie i tylko odwrócił się na drugi bok. Po wyjściu z chaty świeżość porannego powietrza uderzyła we mnie jak przyjemna kąpiel. Podczas przechadzki po wyrębie zobaczyłem na piasku mnóstwo zwierzęcych śladów, niektóre bardzo wyraźne, jak gdyby wyciśnięte ostatniej nocy. Nie do wiary, ile tam tego było! Przeważały oczywiście tropy łosie, ale nie brakowało niedźwiedzich, i to potężnych. A tu co to, czy wielki brytan? Nie, leśny wilk, jeden, drugi, chyba tej nocy przeciągnęły koczowiskiem. Nieco dalej ślady rysia, ale najwięcej było przeróżnych tropów łosi. W tym odludnym ustroniu Kanady uchowało się bogate schronisko grubej zwierzyny, jeszcze jeden z licznych mateczników w tym szczęśliwym kraju. Czego by nie dali myśliwi przeludnionej Europy, gdyby mogli tu jesienią przeżyć swój wymarzony eden i ujrzeć tyle zwierząt! Wróciłem nad rzekę i przy łodzi zacząłem się golić, gdy nadszedł Robert. Reszta naszych jeszcze spała. Nie wiem, kto pierwszy z nas zwrócił uwagę na łosia. O dwieście metrów od nas bez pośpiechu przeciągał brodem przez rzekę byk o łopatach jeszcze nie wytartych ze scypułu. Zauważył nas już dawno i co chwila kierował ku nam swe świece, ale bez trwogi, raczej w zdumieniu. Małą przestrzeń głębiny przepłynął, potem znowu schwycił grunt pod nogami i powoli ciągnął do drugiego lirzegu. Jeszcze przez długą chwilę poważnie rozglądał się w górę i w dół rzeki, zanim przepadł w gąszczu. Zjawił się jak żywa ilustracja śladów, widzianych przed chwi- 186 187 lą w piasku na wyrębie. Ale co najibardziej tu przejmowało, to niezmącone, rzekłbyś: uroczyste opanowanie zwierza, jego niesamowity spokój. Był to spokój odwiecznej puszczy, nie lękającej się ludzi. Jeszcze się nie lękającej. Spod namiotu usłyszeliśmy głos Jagi, wołającej Roberta. Robert, pochłonięty dotychczas rzeką, raptownie się ocknął, jakby rażony. Zanim poszedł do namiotu, porwałem jego prawą dłoń i bez słowa mocno ją uścisnąłem. Później na myśl o tym odruchu ogarniało mnie kłopotliwe zawstydzenie. Bo, doprawdy, o co mi chodziło? O jakiś spisek, niedorzeczną zmowę? O wyrażenie współczucia? O żal, że przerwano nam nastrój błogiego zapatrzenia się na łosia? Ej, ej! 62. Przeciwieństwa Oklepana to prawda: kto chce dobrze podróżować i do tego zaznać przyjemności, winien rano jak najwcześniej wyruszać w drogę i potem w ciągu dnia jak najwcześniej dojeżdżać do celu. Każde odstępstwo od tej starej jak świat zasady zwala na człowieka grad utrapień — więc czemu Jaga rano zawsze tak marudziła? Tego dnia wyruszyliśmy znowu późno, dopiero po dziesiątej, kiedy słońce już niemiłosiernie zbliżało się do południa. Postanowiłem odtąd nie przejmować się opóźnianiem wyjazdów, lecz uważać je za osobliwy nawyk i brać go na wesoło. Pal sześć. Mimo to wyprawa zapowiadała się znakomicie. Sprzyjało nam wszystko, rzeka, krajobraz, pogoda, a także nastroje: śniadanie zeszło nam słonecznie. Jaga miała w naszej łodzi ciężki plecak z tajemniczą zawartością. Tego poranku otworzyła go i okazało się, że to kilkanaście angielskich książek, przeważnie grubych powieści. Jaga nie bacząc na ciężar zabrała go w podróż, by po drodze czytać. Zaimponowała mi zacną namiętnością i biblioteką. Ciężką, bo ciężką, ale strawą dla ducha solidną, imponującą — podkreślam z uznaniem — w takiej pustelni. Ja żadnej literatury nie wziąłem i wobec niewiasty poczułem się ciołkiem z obory ipegeeru. 188 II Jaga wyszukała sobie dwie książki i zabrała je na kajak, a plecak umieściła znowu w naszej Landarze, tak samo zresztą jak Krysię. Nie chciała, by dziewczynka jej przeszkadzała na kajaku. Mniej więcej kilometr po oddaleniu się od poręby Jaga zrzuciła z siebie także inne jarzmo, jeśli tak nazwać można: przestała być naszym przewodnikiem. Już nie szukała najdogodniejszych dla nas przejść przez mielizny i, zatopiona w książce, zapominała 0 rzece i świecie. Mogła bezkarnie zapominać, gdyż lekka jej łupinka gładko przepływała ponad wszystkimi kamieniami i żadne diabelskie rafy jej się nie imały. Jaga, przechylona nad książką, raz po raz tylko machnąwszy niedbale wiosłem, zaczytywała, się dziełem Stevensona: jak to dobry dr Jekyll przeistaczał się niekiedy w potwornego Mr. Hyde'a, a kajak — sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem — płynął z prądem we właściwym kierunku. W przeciwieństwie do olimpijskiego spokoju Jagi panował na naszej Landarze rzetelny hades, wrzało piekiełko, zaprawione sosem fertycznych porywów. Ochocze piekiełko. Nadciągały duchowe burze, przeplatane ciszą, ale ciszą przed nowymi burzami. Wstrząsały nami łódź i nerwy, przeżywaliśmy niepokoje, strachy i radości, był gniew i była uciecha, były okrzyki i śmiechy. A wszystko to z powodu Landary. Okazała się hipopotamem w umizgach do śmigłej antylopy, jaką przypominała tu rzeka Parsnip. Landara, jak już nadmieniłem, była brzuchata jak rasowa krowa, szerokobiodrna, jakby to powiedział Kornel Makuszyński, 1 głęboko się zanurzała. Głęboko, bo miała co dźwigać: przeszło dwieście litrów benzyny i cały ekwipunek obozowy, i prowiant, i zapasowy motor czterdziestopięciokonny, i nas trzech osobników nie piórkowej wagi, i naszą Krysiową kózkę — razem chyba trzy czwarte tony. Więc Landara płynęła brzemienna, potężnie zagłębiona i kilem obijała się na mieliznach, aż zgrzytało przeraźliwie na dnie rzeki i w naszych duszach. Chytre figle, jakie płatał nam Parsnip, wywoływały u nas desperacką wesołość. Nie braliśmy poważnie możliwości rozbicia się łodzi, chociaż nie należało wykluczać takiej szansy. Był to statek pijanych mimo woli. 189 Rzeka, szeroka najmniej na sto metrów, ale przeważnie dwa i trzy razy szersza, malownicze, choć niskie brzegi, okazała puszcza po obydwóch stronach, granat nieba nad nami, szczyty Gór Skalistych na wschodzie, nektar górskiego powietrza, słowem: uroki tutejszej przyrody — tego dnia nie istniały dla nas. Nie mieliśmy na nie oczu, nie mieliśmy zmysłu ani serca, ani czasu, były wyłącznie mielizny, istniały jedynie głazy na mieliznach, słyszeliśmy tylko bulgot mielizn. One, szatańskie mielizny, przykuwały całą naszą uwagę do siebie, trzymały nas w napięciu. Byliśmy ich niewolnikami. A obok nas, czasem z przodu, czasem z tyłu, płynęła jak po różach cicha łódeczka, kajak z Jagą. Nie napotykała trudności, nie dręczyły jej głazy, niewiasta zaś, pochylona nad książką, z dala od wszelkich trosk, awantur i zaburzeń, oderwana od świata, nic nie widziała i pławiła się tylko przeżyciami doktora Je~ kylla i Mister Hyde'a. Jakie rażące przeciwieństwo, ile w tym tkwiło niesprawiedliwości losu! Jak bujne i podniecające były zmagania naszej łodzi, jak ubogą dola kajaka. 63. Mielizna Robert, spokojny jak zawsze, stał na dziobie łodzi, trzymał w ręce koło sterowe i całą uwagę skupiał w wytężonym wzroku. Witold siedział na rufie, zajęty motorkiem, trzy i półkonnym Johnsonem. Ja z przodu wcisnąłem się na ławce między toboły, najswobodniejszy, bo bez specjalnego zajęcia: Robert i Witold, jako spece z inżynierskiego fachu, objęli nawigacyjną inicjatywę, zwalniając mnie siłą faktów od jakichkolwiek obowiązków. Wyznaczono mi rolę pasażera, nieprzykrą rolę. Krysia umieściła się między Witoldem a mną i raz wraz lamentowała, aż zajęczała głośniej do Roberta: — Tato, jeść mi się chce! Robert nie odrywał oczu od rzeki: — Nie teraz, córuchno!... 190 Krysia, rozżalona odmową, uparła się, zaskowyczała gniewnym płaczem: — Jeść mi się chce!! — Czy chciałabyś czekolady? — zwróciłem się do niej, ale ona zmierzyła mnie tylko posępnym spojrzeniem i nic nie odpowiedziała. Widocznie nie ja, lecz ojciec miał jej dać jedzenie. Płynęliśmy dotychczas na pełnych obrotach motorku i doganialiśmy kajak, który nas wyprzedził na ostatniej mieliźnie. Rzeka przed nami zataczała niewielki łuk i przed zakrętem wydała nam się podejrzana. Wyglądała trochę inaczej niż do tej pory: powierzchnia wody zmieniła barwę, nieco ściemniała. Wiedzieliśmy, czym to trąciło: wodę marszczyły tam drobne fale. Gdy dopłynęliśmy jakie trzysta metrów do niejasnego miejsca, nie było już wątpliwości, że zbliżamy się do nowej mielizny, i to gorszej niż dotychczas. Robert przymknął motor na pół gazu, Witold powstał na rufie. Obydwaj zaczęli gorączkowo naradzać się, którędy płynąć: prawym brzegiem czy lewym, czy środkiem rzeki? Gdzie toczył się główny nurt? Dopóki motor szedł, panowaliśmy nad łodzią i mogliśmy wybierać kierunek. Ale gdzie główny nurt, do kata?! Woda pod nami, dotąd ciemna i głęboka, szybko jaśniała, kolor oliwkowy przechodził w szmaragd, potem w topaz. Już przezierał spód rzeki, już złowróżbnie migotały pod nami większe kamienie. Cały podwodny obraz pędził do tyłu z zawrotną — zdawało się — szybkością, obraz coraz bliższy powierzchni wody. Coraz wyraźniej szy. Kamienie i kamyczki zbliżały się do góry jak złe duchy. W chwili, gdy Robert postanowił zatrzymać motor, śruba uderzyła o kamień na spodzie. Na szczęście lekko, bez ułamania pióra. Witold piorunem wyrwał śrubę z głębi, umocował ją nad wodą, złapał za wiosło. Robert swe wiosło już trzymał w garści. Trzeciego wiosła nie było. Chodziło teraz o to, żeby łódź się nie kręciła, lecz płynęła stale prosto, równolegle do prądu. Nie było przedtem czasu na znalezienie głównego nurtu, toteż prąd niósł Landarę na sam środek mielizny. Czasem udawało nam się przebyć mieliznę nie zawadziwszy o kamienie. Czy uda się teraz? 191 Bez motoru parliśmy naprzód równie żwawo, a po chwili coraz żwawiej. Im płytsza rzeka, tym szpetniej rwał prąd. Fale rosły, nabierały zapalczywości. Tu i ówdzie niektóre głazy wytykały już z kipieli nieprzyjemne łby. Na nich woda rozbijała się z szumem, brzmiącym jak groźba. Ale gorsze były niewidzialne kamienie, czające się tuż pod powierzchnią wody. A my? Przeciw rozhukanemu żywiołowi mieliśmy tylko jedną broń, naszą napiętą uwagę. Wbijaliśmy oczy w odmęt. Tam było rozpętanie, tu naprężenie i męka. A może to jakaś rozkosz zbłąkana? Czujni, zaciekli, nieruchomi, byliśmy gotowi zerwać się lada moment do odparcia uderzenia... — Robercie! — rozległ się nagle obok nas głos Jagi. Kajak jej płynął tuż obok Landary, równolegle z nami. Robert, zapatrzony w toń, zdawał się nie słyszeć żony. — Robercie!! — zawołała Jaga głośniej. — Słucham! — Robert oderwał wzrok od rzeki. — Słucham ciebie! — W plecaku — wyjaśniała Jaga zbliżywszy kajak na pięć kroków do nas — w moim plecaku jest książka Thackeraya: „Newcomes". Daj mi ją, proszę. Nie wiem, co towarzysze poczuli w tej chwili, ale mnie łupnęło w nerwy: z przeraźliwą wyrazistością stanęła mi przed oczami Jaga, polewająca wodą mokry trawnik w dniu naszego wyjazdu z Edmontonu. — Daj książkę! — niecierpliwiła się Jaga. Niecierpliwość Jagi zrobiła swoje. Stało się. Chwila nieuwagi ze strony Roberta i łódź nasza wpadła na kamień. Zatrzęsła się okropnie i zatrzymała. Prąd natychmiast obrócił ją bokiem do siebie. Przechyliła się na lewą burtę niebezpiecznie. Robert i Witold, przygotowani na taki wypadek i stale w majtkach kąpielowych, śmignęli do wody. Sięgała im po łydki. Ale prąd był tak silny, że Landary nie mogli ściągnąć z głazu. Zgrzytało pod jej spodem. Wyskoczyłem ja również, pomimo że byłem w spodniach i półbucikach. Teraz dopiero, przy wspólnych siłach, ledwo udało się: łódź zlazła z kamienia. Od nowa porwał ją prąd. Trzeba nam było kurczowo trzymać się burty i na gwałt wskakiwać. F • ' w u ..Śniadanie zjedliśmy wcześniej, ale — mniej nam teraz smakował™ (str. 231) ...Esta Brady, przedstawiony nam przez Jagę, wszed: i,-.l ru:u dw ....... -yi. grona jak ktoś bliski... (str. 232) Kilkanaście kroków dalej kończyła się mielizna i zaczynała głębia. Zdążyliśmy wskoczyć. Krótkotrwały dramacik dobiegł kresu, napięcie minęło, była N-raz spokojna woda na głębinie i nasz jednotonowy hipopotam poczuł się znowu dobrze. My również. Zaśmialiśmy się. Jaga nie spuszczała nas z oczu i podpłynęła powtórnie do 1,-indary. — No, Robercie, dajże mi wreszcie tego Thackeraya! — nalegała, jak gdyby nic się nie stało. Dostała Thackeraya. (W połbucikach wypadło mi tego dnia skakać jeszcze dwa razy do wody, zanim obułem się w sandały. Okrutnie maltretowałem na podłych kamieniach nieszczęsne półbuciki, które w wodzie .-.miękły jak flaki, ale po wyschnięciu — o chwało polskiego przemysłu obuwniczego! — wracały do tak dobrej formy, że mogłem w nich nadal paradować na ulicach miast kanadyjskich i nawet stolicy. Nabyłem je w Poznaniu pod Arkadami, przy placu Wolności. To mimochodem i nawiasem). 64. Brutalność Jaga — do jasnego pioruna! Wciąż Jaga i Jaga, czy już nie t>yło puszczy, rzeki, ryb, nieba, nie było ponętniej szych wzruszeń jak tylko Jaga? Jaga wyprzedzała nas czasem o kilometr i więcej albo przeciwnie, pozostawała daleko w tyle, natomiast na niebezpiecznych mieliznach skwapliwie zbliżała się do nas i zawsze czegoś zadała od Roberta: to książki, to keksów, czekolady, chusty. Akurat wtedy, w chwili największego napięcia nas trzech, Jaga starała się z maniackim uporem narzucać nam swoje ja, oderwać naszą myśl od tego, co nas zaprzątało, i gwałtem ściągnąć uwagę na siebie. Paradny egocentryzm. Jak kokoszka swe kurczęta, i1 hciała zgarniać nasze myśli pod siebie i trzymać je na uwięzi, dziwacznie zazdrosna. Witold i ja ukradkiem podśmiewaliśmy się z babskiej tyranii, is ¦— I znowu... 193 T ale pod koniec dnia wydłużały nam się gęby. Mianowicie stwierdziłem, że Jaga przez cały czas najwyraźniej zasłaniała nam otoczenie. Zagubiliśmy piękno puszczy i rzeki, nawet nie przejęliśmy się należycie orłem osprey, zataczającym kręgi nad rzeką. Był okazały i dumny, ale zabrakło nam na to oka. Kamienie wszędzie pokrywały brzeg grubą warstwą i daremnie wypatrywaliśmy tego dnia dogodnego miejsca na nocleg. Dopiero na godzinę przed zachodem słońca z radością ujrzeliśmy na lewym brzegu rzeki piaszczystą plażę, pierwszą od wielu godzin. Strudzeni kaprysami mielizn i, jakby nie było, szusami Jagi, powitaliśmy plażę jak zbawienie. Robert rozbił namiot bliżej wody, my nasz o kilkanaście kroków dalej, bliżej lasu. Krzątaliśmy się rączo jak wesołe rumaki, tym weselsze, że w piasku odkryliśmy wiele zwierzęcych tropów: a zatem tęgo i bujnie przypomniała nam się pierwotna puszcza. Jak zwykle najraźniej uwijał się Robert, dwoił się, troił, już urządził pod namiotem posłanie dla całej rodziny, już przycumował łodzie, gotował wodę na benzynowej kuchence, wyłożył garnuszki, krajał chleb — niezrównany towarzysz. Jaga tym razem nie poszła do lasu na jagody, ale też i nie pomagała. Była między nami, ruszała się i nic nie robiła prócz tego, że budziła podziw swymi nogami. Boże, jakie nogi! Jaga niebiańskimi nogami nagle przywołała mi na pamięć boską Mary Pick-ford, która w roli Władczyni Świata w trzecim dziesięcioleciu naszego wieku rozpętała szał wśród entuzjastów filmu. Jaga, też nie byle kto, miała się za Władczynię Obozu — ale my, nieczuli na nożne wdzięki, bo zajęci własnymi sprawami, mało na nią zważaliśmy. Władczyni pozostawała jakby poza nawiasem naszej kompanii. Czy wzięła to nam za złe? Wzięła — i skrupiło się, jak zawsze, na Robercie. Obfita wieczerza potęgowała jeszcze przyjemny nastrój. Oprócz herbaty, chleba, masła mieliśmy wyborną szynkę i gotowane jajka, wołowinę i zielony groszek z konserw, dalej keksy, bisz-j kopty, czekoladę i na koniec pyszne brzoskwinie z puszki — uczta ] wyjątkowo smaczna i suta. Pracowity Robert nareszcie zabrał się do jedzenia, gdy wtem usłyszeliśmy rozżalony głos Jagi: — Robercie, dbajże więcej o Krysię! Robert podniósł zdziwiony wzrok, Witold i ja także oniemieliśmy. — Czemu nie dałeś jej jeszcze mleka? Ona przecież głodna! — niewiasta gniewnie wypominała mężowi. Mieliśmy w zapasach kilka puszek mleka w proszku, znakomitej odżywki, zwłaszcza dla Krysi. Krysia chętnie piła to mleko, ale w Robercie zatliła się iskierka oporu. —- Widzisz, kochanie — zwrócił się uprzejmie do Jagi — że lotychczas byłem zajęty. Może ty byś zrobiła... Nieszczęsny prowokator! Sprzeciwem swym wywołał taki płomień oburzenia, że Jaga cała stanęła w ogniach. — Jeśli umiałeś zrobić dziecko — wybuchła — to nie zapominaj o tym i opiekuj się nim porządnie... Oj, Jago, Jago! Wysypywać ciężki ładunek biologiczno-społecz-nych argumentów na ślicznej plaży, pełnej krajobrazowych uroków i zwierzęcych tropów — czy to nie było zbyt brutalne? Robert, jakby zawstydzony jej wybuchem, zamilkł, my również staraliśmy się nie słyszeć chryi — ale zacietrzewiona Jaga dopięła swego: dla miłej zgody Robert przestał jeść, sam przygotował mleko i dał je Krysi. Jaga przyglądała się temu wzrokiem Kasandry. Swobodny nastrój diabli wzięli. Cudaczenia naszej Władczyni zaczęły mnie wyraźnie niepokoić. Pasjonatka ciosała kołki na jjfowie męża, ale dlaczego my, Witold i ja, mieliśmy na tym cierpieć? Czy nie należało podjąć skuteczniejszej obrony? 65. Orzeł Piaszczystą plażę opuściliśmy znowu późno, grubo po dziesiątej godzinie. Już na najbliższej mieliźnie wpadliśmy w zwykłe kłopoty i wszczęli ochoczą wojnę z kamykami i prądem. Ale około jedenastej pojawił się na niebie orzeł rybołów. Jego 194 195 wytworne koła i elipsy miały moc hipnotyczną, wniosły do krajobrazu nowy punkt oparcia i nowe piękno. Szczęśliwa tym odkryciem myśl mogła uciec od ziemi i wylecieć wysoko w górę, by towarzyszyć ptakowi. Czy był to ten sam rybołów, widziany poprzedniego dnia? Dziś nie dopuściłem, żeby mnie oderwano od niego i uparcie pozostałem mu wierny. Osprey, jak go nazywają w Ameryce Północnej, krążył w skupieniu nad naszą łodzią i widocznie chciał przypatrzeć się nam jak najdokładniej. Z wierzchu ciemnobrunatny, miał brzuch, pierś i gardło bielusieńkie, charakterystycznym ubarwieniem rzucając się z daleka w oczy. Rzadko kiedy witałem dzikiego zwierza czy ptaka z tak szczerą radością i rzadko kiedy jego zjawienie się było mi tak potrzebne. Ukazał się nad lasem niczym serdeczny sprzymierzeniec i byłem szczęśliwy, że mogłem podziwiać jego powietrzne kręgi nad nami. A wart był przyjaźni. Wśród ptasich drapieżników wyróżniał się dziwnym obyczajem i szlachetnością. Każdy zwykły orzeł czy jastrząb był, wiadomo, zawziętym zabójcą ptaków i mniejszych ssaków. Nic podobnego u ospreya. Mógł przelatywać nad widzianą wiewiórką czy królikiem i ani nie drgnął. Co więcej, z braterską pobłażliwością zawsze odnosił się do wszystkich ptaków, a one, odwzajemniając się zaufaniem do olbrzyma, chętnie zakładały swe gniazdka w najbliższym sąsiedztwie jego wielkiego gniazda, które było zawsze na czubie drzewa. Pod skrzydłami rybołowa nic im nie groziło od pomniejszych rabusiów. Osprey żywi się wyłącznie rybami, nie obchodzi go inny pokarm. Wypatrzywszy z góry rybę, snującą się tuż pod powierzchnią wody, spada na nią piorunem jak meteor i dając nurka zatapia w niej szpony, by następnie siłą niestraconego rozpędu wynurzyć się ponad powierzchnię i odlecieć z łupem w szponach. Biada, gdyby stracił w wodzie rozpęd: osprey nie umie wcale pływać ani nurkować, jak to potrafi kaczka, i niechybnie musiałby utonąć. Parsnip płynął w dość płaskiej dolinie, szerokiej na osiem do dziesięciu kilometrów i obramowanej od wschodu łańcuchem Gór Skalistych, od zachodu zaś nieco niższymi górami. Otóż 108 w dolinie Parsnipu ciągnęły się miejscami rozległe bagniska, tworzące u stóp Gór Skalistych szereg jezior, których tajemnicze nazwy wyczytywałem na naszej mapie: Morfee, Tutu, Heathef, Dina. Zrozumiałem, dlaczego okolica obfitowała w rybołowy: owe jeziora. Zapewne dość płytkie, ale i rybne, bo leżące z dala od ludzkich siedzib, widocznie stanowiły niewyczerpaną spiżar-, nię dla ospreyów. Z pewnością nad brzegami ich wody ptaki miały swe olbrzymie gniazda, budowane zawsze na ułamanych wierzchołkach najwyższych drzew, najczęściej świerków, i z wyżyn spoglądały na ścielący się pod nimi kraj. Rozmaite ssaki i ptaki różnie urządzały sobie życie, niektóre gorzej, inne lepiej, ale najlepiej chyba rybołowy nad rzeką Parsnip. Tu nikt nie godził na nie, nie zakłócał im spokoju. Cóż im więcej brakowało do szczęścia? Uświadomiłem sobie, że przylatywały nad Parsnip wyłącznie dla zabawy, z nadmiaru fantazji. Rybołowy były kosmopolitami (w tym dawnym, mniej odrażającym znaczeniu tego słowa), czyli obywatelami świata, nieobcymi w Europie i północnej Azji. Ale w Europie znalazły się pod obstrzałem przekleństw i strzelb rybaków, tępiących szkodliwą konkurencję wszelkimi środkami. Natomiast Kanada z niezliczonym mnóstwem jezior i rzek pozostawała wciąż arkadią rybołowów, ziemią obiecaną. A że ryb było pod dostatkiem, Kanadyjczycy, nie turbowani sprzecznością interesów, bynajmniej nie przeklinali swych ospreyów, lecz przeciwnie, patrzyli na nie zakochanym okiem jako na istoty dostojne, zacne, a śliczne. Nie dziwiłem się Kanadyjczykom i całkowicie podzielałem ich uczucia. Ospreye, chociaż okazałe, nie należały do największych w kraju ptaków, lecz żaden inny gatunek nie prześcigał ich uczciwą pracowitością. Zwłaszcza w okresie karmienia piskląt miały pełne szpony roboty. Żywiły się tylko upolowaną przez siebie zdobyczą, i to w najświeższym stanie —w przeciwieństwie do innych orłów, na przykład potężnych łomignatów białogłowych, nie gardzących ścierwem i w ogóle odpadkami. Owe łomignaty, tak niewybredne co do żeru, były zresztą skończonymi chuliganami i miały obrzydłe narowy. Jak przy- 197 drożni rabusie lubiły czatować na wracające ze złowioną rybą ospreye i zaciekle biły na nie w powietrzu, dopóki napadnięte nie rzucały zdobyczy: łomignaty, z pozycji siły, chętnie tuczyły się kosztem pracy innych. Ponieważ łomignat białogłowy był największym w Ameryce , Północnej orłem, Jankesi mianowali go swym narodowym ptakiem i nie bacząc na jego brzydkie maniery, przyznali mu wielki zaszczyt — że wszedł do państwowego godła Stanów Zjednoczonych. Amerykanin Frank G. Ashbrock w swym atlasie ptaków północnoamerykańskich, wydanym w 1931 roku, pisał o białogłowym na stronie 72: „Można by mieć pewne zastrzeżenia co do wyboru tego orła na ptaka narodowego ze względu na jego zwyczaje i postępki, ale niezawodnie wybrano go dla jego wspaniałego lotu, zaiste imponującego". A więc górą pompa, zewnętrzny szych i połysk, bimbać na charakter. Gdy w lecie 1961 roku zgadaliśmy się na ten ucieszny temat z pewnym Kubańczykiem, on rozindyczony wykrzyknął: — Per Dios! Gringos wybrali go właśnie dlatego, że drański orzeł, pasożyt, chciwy na cudze, jest im tak podobny!... Nasz rybołów po zatoczeniu kilkunastu kręgów oddalił się na wschód, ku podnóżom Gór Skalistych. Żegnałem go jak bliskiego przyjaciela. Ujął mnie za serce tym, że na chwilę pozwolił mi myśleć o czymś innym niż o naszej Jadze i że mogłem oto napisać rozdział wyłącznie o ptaku nie poruszając drażliwych spraw. 66. Pstrągi Tego dnia przekonałem się o tęgiej gęstości kniei, otaczającej brzegi rzeki Parsnip w pobliżu ujścia Dastaiga Creek. Opuściłem naszą Landarę, by na brzegu zażyć trochę ruchu, a ponieważ niewygodnie kroczyło się po kocich — raczej tygrysich — łbach kamieni, wszedłem do lasu: postanowiłem dwustumetrową mniej więcej przechadzką ściąć po cięciwie łagodny zakręt rzeki. Ładna mi przechadzka! Las, przeważnie liściasty, przedstawiał tak wściekłą gmatwaninę olszyn, jesionów, wierzb, osik, głogów, także świerków, że trudno było przedzierać się. Liczne pnie, na poły zmurszałe, a obrośnięte kolczastym powojem, leżały na ziemi i co rusz pętały mi nogi. Na zdrowy rozum wypadałoby szybko zawrócić. Tymczasem amazoński bywalec wziął na arnbit i chciał przepchnąć się. Przepchał się, ale ze zjadliwej dżungli wyszedł pobity, skłuty, niemożliwie podrapany, w dodatku ukąszony przez złośliwą osę w udo tak skutecznie, że na godzinę noga zdrętwiała. Wyszedł jednak z wielkim szacunkiem dla zapalczywej puszczy i z nauczką, że nie każdy odskok od Landary kończy się równie przyjemnie jak bujanie w przestworzach z ry- bołowem. Około pierwszej po południu dopłynęliśmy do zakrętu rzeki, gdzie wiele pni, naniesionych przez prąd jedne na drugie, utworzyło na przestrzeni przeszło hektara okropnie powikłany zwał nad wodą i w głębi. Na skraju drzewnego labiryntu zatrzymaliśmy łodzie i wpadli w uczciwy zapał. Po raz pierwszy w rzece Parsnip ujrzeliśmy tu pstrągi. Ostoję miały znakomitą: była w tym miejscu znaczna głębina i bystry prąd, i świetna kryjówka wśród plątaniny drzew. Robert i Witold wyskoczyli brawurowo na pnie, wystające z wody, a odkrywszy pstrągi, rozgorzeli wędkarską żądzą. Spiesznie wydobyli wędki i zaczęli migocącymi błystkami nęcić poczesną rybę. Pstrągów było wiele, i to różnych rozmiarów: małe jak palce i większe, i przeszło funtowe byczątka. Owe pokaźniejsze wypływały z ciemnej głębi na krótką chwilę do powierzchni wody, zwinnym skrętem zawracały w miejscu i znowu ginęły w otchłani. Nie brały. Robert i Witold wytrwale puszczali w ruch swe spiningi, ale ryby uparły się, że nie. Gdy błystka z kuszącym pluśnięciem uderzała o wodę, zaciekawione pstrągi wypadały z głębiny i rzucały się w kierunku przynęty, ale ani im się śniło chwycić za haczyk. Widocznie o godzinie pierwszej po południu nie odczuwały apetytu, tylko ciekawość, i tym może tłumaczyło się, że wśród większych pstrągów bezkarnie uwijały się małe i, mimo że jakieś natrętne, wcale nie napastowane. 198 199 Śmiałość pstrągów, jakaś ich rycerska fantazja, była dla mnie miłą rewelacją. W Polsce stykałem się z nizinnymi pstrągami w rzece Drawie, ale w porównaniu z ich parsnipowymi kuzynami były to płoche strachaj ły. Tu pstrągi nic nie bały się pomimo hałasów i podchodziły pod górę najwyraźniej po to, żeby przekonać się, co tam klaszcze za borem. Były rozbawione i zuchwałe w tym pożądaniu wieści ze świata. Niektóre tęższe okazy bardzo nam się podobały i budziły naszą chrapkę na nie, ale były to nasze marzenia ściętej głowy wobec nieprzejednanej postawy pstrągów: ryby nie chciały być głupie i przynęty moich towarzyszy abywały machnięciem ogona. Takie igraszki działały na nerwy i stwarzały niemal kompleks Tantala. W obliczu ryb można było stać się poetą, filozofującym na odwiecznie ludzki temat: tęczowych wizji i ich rozwiewania się. Gdy o tym powiedziałem wędkarzom, podchwycili mój swobodny ton, a Witold ulżył sobie: — Niech je szlag trafi, te pstrągowe wizje! Mieć je tak blisko, a tak daleko! Robert ożywił się: — Święta prawda! To są pstrągi z problemami! Pokazują nam figę. Jakże dosadnie unaoczniają nam ideę płochliwości szczęścia albo pojęcie zwodniczości ludzkich nadziei... A Witold jeszcze: — Któż by przypuszczał, że pstrągi naprowadzą nas na tak wielkie problemy! Problemy, rozwiązywane pomyślnie tylko przez wielkich ludzi i wielkie pióra: Szekspira, Iwaszkiewicza... Witold zarzucał właśnie wędkę i stał tyłem do mnie: nie widziałem jego twarzy. Wśród tych żartobliwych bajdurzeń przypłynęła do nas Jaga na kajaku i zgodziła się zabrać mnie na kilka minut do swej łódki: skuszony, w końcu i ja, chciałem spróbować szczęścia i połowić przy zwale pni, lecz od strony rzeki. Mając Jagę na rufie kajaka spłynąłem kilkadziesiąt metrów w dół, a potem poprosiłem ją, żeby z wolna powiosłowała pod prąd wzdłuż zwału. — Nie mogę! — odmówiła chłodno. — To byłoby przeciwne moim zasadom! — Jakim zasadom? — zgłupiałem. 200 — Zasadom niesłużenia żadnemu mężczyźnie! — Ależ tu pani nie służy mężczyźnie, lecz wędce! Wędka zaś złowi dla pani pstrąga i zje go pani — ku uciesze mężczyzn... — Nie mogę wiosłować! Prąd zbyt silny! — przeszła Jaga na przesłanki rzeczowe i uparła się przy swoim. Musiałem odłożyć wędkę i sam wziąć wiosło, skwapliwie wrę-t zone mi przez Jagę. Prąd nie był tak silny, poszło łatwo. Po prostu Jaga chciała przypomnieć, że istniała. Że istniała ona, a nie tylko same pstrągi. 67. Szesnaście Tego popołudnia, podczas dalszej jazdy, szczególnie przykro dopiekał nam despotyzm Jagi. Bystrzyny wciąż wymagały całego skupienia naszej uwagi, a tego nie znosiła pięknonożna pani. Była zazdrosna nawet o mielizny. Podpływała do nas zawsze w naj krytyczniej szych chwilach i przemocą ściągała na siebie uwagę. Żądała różnych rzeczy od Roberta i już także od Witolda. Skutki odbiły się na Landarze. Broniliśmy jej od kamieni, ile się dało, lecz mało pomogły nasze wysiłki i muskuły Witolda, który ściągał nas z niejednej mielizny. Pod wieczór łódź nabierała wody. Okazało się, że kamienie oderwały kil i nadwerężyły dno. Landara wymagała gruntownej naprawy. Słońce stało jeszcze nad lasem, gdy na szczęście pojawiła się na prawym, wywyższonym brzegu chata. Postanowiliśmy tu nocować. Był to zimowy blokhauz białego trapera, oczywiście w tej porze roku nieobecnego. Przyjętym w puszczy zwyczajem wolno nam było wejść do środka i zagospodarować się. Ale Robertowie woleli znowu rozbić namiot i spać pod gołym niebem, więc chata dostała się Witoldowi i mnie. O jakieś trzysta metrów od nas wpadał do Parsnip Potok Uciętego Kciuka, Cut Thumb Creek, wypływający z samego środka Gór Skalistych. Niezbyt głęboki ani szeroki, choć porywczy, miał wyjątkowo chłodną wodę, więc tuż poniżej jego ujścia do Parsnip zgromadziło się sporo pstrągów. Podczas gdy ja w obozie robiłem zapiski, w notesie, reszta towarzystwa pośpieszyła 201 z wędkami do ujścia potoku i co z daleka ujrzałem, gdy przypadkowo podniosłem wzrok? Witolda, wyciągającego z wody migocącą rybę: pstrąga! A więc brały. Chwyciłem za wędkę i pobiegłem do nich. Miałem wysokie, gumowe buty, sięgające mi do pachwin, pożyczone od Roberta, i mogłem w nich wejść dalej do wody niż przyjaciele: nie upłynęło i dziesięć minut, a złowiłem cztery ryby. Były to pstrągi tęczowe i potokowe, funtowe lub nieco większe, a brały jak zwariowane. Przerwaliśmy łowienie, gdy mieliśmy ich razem dwanaście, porcję aż nazbyt wystarczającą na sutą wieczerzę i jutrzejsze śniadanie. Pstrągi te, pięknie cętkowane, należały do najszlachetniejszych ryb łownych, i stanowiły dla Kanadyjczyków przedmiot dumy tudzież poetyckich uniesień. Pstrągi mogły wyrosnąć znakomicie do tęgich rozmiarów — w roku 1913 w Jewel Lakę w Górach Skalistych złowiono dwudziestopięciokilogramowego pstrąga tęczowego — ale dziś niestety takie olbrzymy były białymi krukami. Wędkarze zwykle zadowalać się musieli jedno-lub co najwyżej dwukilogramową zdobyczą. Gdy przestaliśmy łowić, było jeszcze jasno, więc Witold ułożył całą dwunastkę na ziemi grzecznie pokotem i ją sfotografował. Nie, to nie był imponujący połów ani widok. W naszej Drawie na Pomorzu szczecińskim łowiło się niekiedy większe pstrągi, jakkolwiek nigdy na raz w takiej ilości. Pomyślałem o Konradzie w Poznaniu i stwierdziłem, że fotografia dwunastu młodzieniaszków nie olśni wytrawnego łowcy. Lecz gdyby mieć takich dwanaście albo i więcej żywych pstrągów, wszystkie je razem za jednym zamachem wyrzucić na ziemię na brzegu rzeki i to srebrne zamieszanie sfotografować lub sfilmować, jak migotliwą ciżbą podskakiwało ku zbawczej wodzie — może taki widok uzmysłowiłby lepiej tutejsze bogactwo przyrody? — To się dopiero zaczęło z pstrągami! — zapewniał Robert, gdy wracaliśmy do obozu. — Będziemy ich mieli aż nazbyt, jak obsiał! Każde ujście potoku do naszej rzeki to ich potencjalne zbiorowisko! Znam potok, przy którym w ciągu godziny można by wyciągnąć i sto pstrągów... — Fiu, fiu! Który to potok? -- zaciekawił się Witold. 202 — Clearwater Creek! Wpada do Peace River... Natychmiast zabraliśmy się do smażenia pstrągów, a w ogólnym zapale nawet Jaga nie stroniła od pracy i posypała ryby solą. Smakowały nam fantastycznie, lecz zdołaliśmy zmieść tylko pięć, po jednym na osobę, przy czym Jaga zjadła połowę Krysiowej ryby. O świcie następnego dnia Witold i ja popędziliśmy na łowisko, lecz w ciągu półtorej godziny zdobyliśmy tylko cztery pstrągi. Było ich wiele, ale stroiły fumy i nie brały należycie. Przyszłych aktorów umieściliśmy żywych w siatce, wsadzili do wody i wrócili do obozu. O dziewiątej namiot się zbudził, śniadanie czekało już gotowe, nastroje sprzyjały, Jaga raz tylko pokłóciła się z Robertem o Krysię, i to przelotnie, wszystko grało, była ochota i zdrowy apetyt, ale oprócz innych rzeczy zmłóciliśmy razem tylko trzy pstrągi. Co robić z pozostałymi czterema w ciepły, sierpniowy dzień? Robert postanowił być tu jeszcze jedną noc. Po śniadaniu inżynierowie zabrali się do uszczelniania dna łodzi, a ja ponownie odwiedziłem ujście potoku. Nie, zupełne fiasko, ani nie tknęło, jak gdyby rzeka wymarła. A przecież ryby były. Obok wielkiego kamienia, w niecce nie głębszej niż pół metra, drzemał w słońcu wcale niezły byczek, prawie kilogramowy pstrąg. Kusiłem go jak mogłem, przejeżdżając mu przynętą kilkakrotnie przed nosem; on nawet nie drgnął. Dopiero gdy metalem błystki przyzwoicie szturchnąłem go w łeb, zerwał się ze snu i jak błyskawica poszedł. Pstrągi miały ustalone zasady i wyrobiony charakter. Człowiek, wymykający z wędką nad potok w porze południowej, powinien by już o tym wiedzieć. 68. Indianie Około południa usłyszeliśmy z dołu rzeki warkot silnego motoru, szybko się zbliżający. Wielka łódź umiejętnie wyminęła mieliznę na najbliższym zakole, lecz zamiast pędzić dalej, skrę- 203 ciła do naszego brzegu i niespełna sto pięćdziesiąt kroków poniżej ujścia Cut Thumb Creek dobiła do lądu. Cała rodzina Indian, składająca się z rodziców i pięciorga czy sześciorga młodzieży, wyskoczyła na brzeg i zaczęła wyładowywać bagaż: namiot, jakieś worki, Jgarnki. Przybysz^ wnieśli to wszystko na przybrzeżny pagórek i tu, o kilkanaście kroków od rzeki, rozłożyli się obozem, ukryci wśród zarośli. Rychło wyłoniła się z gąszczu smuga dymu i poszła na rzekę. Gdy po niewielu minutach znikła, w obozie Indian nastąpiła cisza i przez kilka godzin nikt nie schodził nad wodę: widocznie wszyscy położyli się spać. Przybycie ich tłumaczyliśmy sobie tym, że znali oni dobrze łowisko u ujścia potoku i zamierzali łowić ryby. Taki obraz odpowiadał tradycyjnemu pojęciu o Indianach, zdobywających żywność w przyrodzie, i nie był pozbawiony romantycznego zabarwienia. Więc podobał nam się. Co prawda indiańska konkurencja wchodziła nam w kaszę na pstrągowym łowisku, ale niech tam sobie! Czerwoni intruzi wpłynęli w krajobraz rzeki jak nowy i ciekawy element, wpadli ze zbawczym impetem. Może ułatwią nam wyjście z zaczarowanego koła, stworzonego przez kłopotliwą manię Jagi? Była to dla nas, Witolda i mnie, dobra okazja. Ile otwierało się fotograficznych smaczków! Postanowiliśmy wykorzystać sposobność do ostatnich granic i sprawę oczywiście poruszyliśmy przy obiedzie. Robert przypuszczał na podstawie doświadczenia z dawnych wycieczek, że to prawdopodobnie rodzina Indian Kri, a więc z owego wybitnego szczepu, którego traperzy w wieku osiemnastym oddali tak niepomierne usługi Kompanii Zatoki Hudsońskiej, a w dziewiętnastym wieku wdzierając się na zachód, staczali nieustanne walki z równie dzielnymi wojownikami Czarnych Stóp. Obiad, nawiasem mówiąc, składał się z reszty wczorajszych pstrągów, gotowanego ryżu, szynki przesmażonej przez Witolda, kawy, chleba, marmelady, owoców z puszki — ale, znamienne, z czterech pstrągów zdołaliśmy sprzątnąć tylko dwa: już nam przejadły się. Dwa ostatnie, jeszcze pozostałe po obiedzie, jakoś sflaczały, pomarszczyły się, obrzydły. Trzeba było je wyrzucić. To obiedzie Robert i Jaga wsiedli do kajaka i odpłynęli na i ugą stronę rzeki: małżeństwo szukało samotności. Witold, . rysia i ja położyliśmy się w chacie trapera i za przykładem 1 udian ucięliśmy drzemkę. Spaliśmy przeszło dwie godziny, przebudziwszy się, mieliśmy ciężkie głowy. Dopiero balsamicz- ic powietrze na dworze otrzeźwiło nas, ale Witold, jak gdyby .stał lewą nogą, czuł się nadal niewyraźnie. — Gdzie Robert i Jaga? — zdziwił się. — Widocznie jeszcze tam, po drugiej stronie rzeki — powiedziałem dość obojętnie, nawet bez uśmiechu. Witold powiódł badawczym wzrokiem po tamtym brzegu i, do ata, czy mnie się wydawało, że zmarkotniał? Czyżby aż tak tęsknił za towarzystwem Roberta i Jagi? Pięknonożna Władczyni działała mu na nerwy nie mniej dotkliwie niż mnie, ale — czy nna i Witold nie byli ze sobą na ty? Czy w tak szczególnym przystojniaku nie tkwił może ukryty lew, którego jeszcze nie znałem? Na taki dziki pomysł rodem z dawnych wodewilów gotów byłem uśmiać się ze siebie samego. Zmyłem sobie głowę zimną wodą. Tymczasem w indiańskim obozie panował wciąż spokój, nikt przy rzece się nie pojawiał, ale ponowne pasmo dymu nad gę-.stwiną świadczyło o tym, że rodzina już nie spała. Słońce stało jeszcze wysoko, więc postanowiliśmy przypuścić na Indian generalny atak fotograficzny. Witold przygotował sobie dwa aparaty, na czarne i kolorowe zdjęcia. Ustaliliśmy, że na razie do obozu przybyszów pójdzie on sam, ażeby ich nie speszyć naszą natarczywością, a ja w tym czasie spróbuję wędkarskiego /częścią. Nie doszliśmy jeszcze do ujścia potoku, gdy indiańska dzieciarnia wyskoczyła z zarośli, gdzie stał ich namiot, i buchnęła ¦ lo rzeki. Młodsze bachory kąpały się nago, a w koszuli weszła 'lo wody tylko najstarsza dziewczyna, około szesnastoletnia, o ile /. odległości mogliśmy ocenić jej wiek. Na ten widok naszły Witolda skrupuły i przyyaciel zawahał .się, czy kroczyć dalej. —¦ Generalny atak — wybuchłem śmiechem — załamuje się wobec tak groźnego wroga, indiańskich pętaków! 204 205 — Ładny mi pętak, ta pannica w koszuli! — Więc wobec indiańskiej podfruwajki! A zresztą, wojowniku fotograficzny, jak sądzisz? Czy ta dziatwa nie wskoczyła do wody w przystępie swawolnej zalotności, gdy zauważyła, że my się zbliżamy? I teraz nam rej terować? Młodzież1 indiańska wesoło baraszkowała w wodzie wśród pis-. ków i wzajemnego opryskiwania się. Niech mnie kule biją, jeśli w tym nie zwietrzyć swoistego sposobu wabienia — i Witold, rasowy a zachłanny fotografik, tak samo to wyczuwał. Uzbrojony w swe dwa aparaty, ostatecznie poszedł. Ja pozostałem przy ujściu potoku, on powoli, niby niewinnym spacerkiem, ciągnął dalej wzdłuż brzegu. Obawy, że rozbawiona dziatwa przed nim ucieknie, okazały się płonne i ucieszne. Ani dzieci, a tym mniej szesnastoletnia dzierlatka, nie myślały lękać się białego gościa, podchodzącego tak nieśmiałym krokiem. Ale pech zwalił się z innej strony. Gdy Witold doszedł na pięćdziesiąt mniej więcej metrów do Indian, z ich obozu w zaroślach wyprysnął nagle czarny, niewielki kundel i z rwetesem rzucił się na obcego. Zażartość jego, godna najlepszych tradycji, wniosła zamęt i weszła w paradę Witoldowi. Napadnięty musiał bronić swych łydek. Czynił to z powodzeniem, odkopywał się dziarsko, ale równie dziarsko psisko nacierało. Widać było, że wyżywało się w emocjach, zapewne znudzone szarością dotychczasowego bytu. To, co się działo, było sportem dla psa, problemem dla Witolda. Więc doskakiwali do siebie długo a z przejęciem, dopóki pies i człowiek nie wyczerpali swego zapału. Potem kundys dał się namówić. Złagodził kurs i przestał nacierać. Przyznał się nawet, że groźną wrogość robił tylko dla pucu: w gruncie rzeczy była to najzacniejsza psia dusza, poczciwa i spragniona przyjaźni, na pewno rozpieszczona przez Indianiątka, skłonna do figli i wylewności. Więc Witold siadł nad brzegiem rzeki i rozigrał się z psiakiem w najlepsze. Bawił się i bawił bez przerwy, i wyprawiał figle bez końca, jak gdyby o wszystkim innym zapomniał. Jak gdyby poprzednia obrona łydek wyczerpała jego odwagę i pozbawiła go rozpędu. Czyżby stracił pewność siebie? Z osłupieniem patrzałem na to 206 jego psie intermezzo, ni to rozbawiony, ni oniemiały, i głowiłem się daremnie nad zagadką. Oczywiście nie była to sprawa światoburczej wagi, ale ostatecznie Witold przygotował sobie dwa świetne aparaty, a przed sobą miał fascynujący problem fotograficzny, obozujących Indian, pierwszych ludzi, jakich ujrzeliśmy nad Parsnip w czwartym dniu wyprawy. I nic: igraszki z psem. Figa z makiem. Witold tracił cenny czas i w końcu — co musiało nastąpić — .stracił także Indian. Przepadł mu ojciec i syn, obydwaj wyruszający motorówką w górę rzeki, tak samo jak wkrótce ulotniły się dzieci i dziewczyna, ginące w zaroślach indiańskiego obozu. Wpadłem w zadumę. Czy to nie był jakiś dzwonek alarmowy? Jak to się stało, że Witolda zawiódł rozmach, rezon? Czy to sprawka nerwów? Sprawka użerania się z Jagą? Czyżby chimery pięknonożnej tak nam zadawały bobu, że aż obezwładniały zdrowych, tęgich, doświadczonych chłopów? Przecież to absurd! Nawiasem mówiąc, los mi również nie sprzyjał: pstrągi „o ustalonych zasadach i wyrobionym charakterze" znowu nie brały. Było ich wiele, rzucały się w stronę błystki, ale zaraz uciekały. Wszakże to już nie tyczyło nerwów ludzkich, chyba tylko tamtych, rybich fantazji. 69. Mackenzie Około dziesiątej następnego przedpołudnia Indianie zwinęli obóz i odpłynęli w górę rzeki, nie sfotografowani: owoc przeczulonego onieśmielenia Witolda. My ruszyliśmy w godzinę później w dół rzeki z nowym kilem u Landary, z piękną pogodą w przyrodzie, z dobrą otuchą w sercach. Władczyni Jaga znowu nie szczędziła wysiłków, by nas ujarzmić i byśmy o niczym innym nie myśleli jak tylko o niej. Do tego Krysia, płynąca na naszej łodzi, przypominała się częstymi wybuchami lamentu. W tych warunkach obsługa Landary, Robert i Witold, czuła się między Jagową Scyllą a wodną Charybdą i zdenerwowana, przeważnie źle oceniała kapryśną rzekę. 207 Witold był wyraźnie podminowany i raz nawet warknął na mnie dość zjadliwie a niesłusznie: z braku doświadczenia w takich przypadkach źle trzymał nerwy na wodzy. Czy ja czułem się lepiej? Nie wiadomo. Ale z pewnością skuteczniej się broniłem. Ażeby jakoś dać sobie radę, wybiegałem upartą myślą w różne strony, ku różnym rzeczom, i budowałem z nich ochronną tarczę. Wspaniała rzeka dostarczała mnóstwa takich tarcz, a jedną z nich była historia. Spotkanie Indian przywołało mi na pamięć dawne, bohaterskie czasy i wypadki, dziejące się ongiś na Parsnip. Osobliwe to doznanie, gdy sobie uświadomić, że dopiero przed stu sześćdziesięciu ośmiu laty — więc w okresie francuskiej Wielkiej Rewolucji, a w roku drugiego rozbioru Polski — tą samą rzeką po raz pierwszy płynął biały człowiek. Płynął w górę, ku źródłom Parsnipu, wtedy jeszcze rzeki bezimiennej, i patrzał na te same szczegóły, co my dzisiaj. Czy wywoływały u niego te same wzruszenia jak u nas? Nie wykluczone, że tak. Ale był to nie lada zuch, wielki odkrywca o szerokim umyśle, bujnym polocie, szalonej odwadze, a przy tym wyjątkowej kulturze ducha. Dzięki tej kulturze wyrastał ponad wszystkich innych ówczesnych śmiałków amerykańsko-kanadyjskiego zachodu i pozostał uderzająco bliski dzisiejszemu człowiekowi. Aleksander Mackenzie miał trzydzieści osiem lat, gdy płynął na nieznany zachód poprzez rzeki Peace i dzisiejszy Parsnip, ale wtedy już słynął jako zasłużony odkrywca. Mianowicie kilka lat przedtem, w 1789 roku, przypuścił atak na groźną północ i wygrał. Z Fortu Chippewyan nad jeziorem Athabaska wyruszył wtedy łodzią na czele garstki francusko-kanadyjskich voyageurs w kierunku północnym i odkrył potężną rzekę, wypływającą z Wielkiego Jeziora Niewolniczego. Dotarł do jej ujścia do „Morza Hyperborejskiego", czyli Arktycznego, i tą samą drogą płynąc w górę rzeki wrócił pod koniec lata do Fortu Chippewyan. Olbrzymiej podróży, obejmującej blisko pięć tysięcy kilometrów, dokonał w rekordowym czasie stu dwóch dni mając przeciw sobie w drugiej połowie drogi wartki prąd rzeki. Tę samą rzekę, zwaną według jej odkrywcy Mackenzie River, widzieliśmy niedaleko Fortu Providence, gdy kilka tygodni temu przepływa- 208 ..Jaga oświadczyła, ze czuje się na wczasach wakacyjnych, zresztą od czego są mężczyźni?... (str. 184) ...Milchen Lakę otaczał gnszcz puszczy.... (str. 2(>0) liśmy ją promem. Rzeczywiście była to wodna arteria, imponująca swym ogromem i niesamowitą bystrością nurtu. W owe dawne czasy całe wnętrze dzisiejszej Kolumbii Brytyjskiej stanowiło jeszcze białą plamę na mapach. Ażeby poznać bogactwo futerkowe tajemniczej krainy i także znaleźć drogę do Oceanu Zachodniego, niestrudzony Mackenzie wyruszył znowu z Fortu Chippewyan i znowu na łodzi z wypróbowaną garstką francuskich wioślarzy, ale tym razem na zachód, w górę rzeki Poace. Pod koniec maja roku 1793 — po obejściu lądem trzech piekielnych progów — dopłynął dó punktu, gdzie powstawała Peace River z połączenia się dwóch rzek, płynących z północy I 7, południa, a później zwanych Finlay i Parsnip. Za poradą okolicznych Indian Mackenzie wybrał tę drugą i skierował łódź na południe. W pierwszych dniach czerwca mijał strony, w których obecnie się znajdowaliśmy, a potem dobił do jeziora, wydającego mu się źródłem rzeki Parsnip. Stąd przedzierając się przez rzeki i portaże-przewłoki parł nieustannie na zachód, aż dotarł do brzegów Pacyfiku. Od czasów hiszpańskich konkwistadorów w szesnastym wieku pierwsi Mackenzie i jego garstka przebili się przez amerykański kontynent do Zachodniego Oceanu. Wyprawa Mackenziego, pokonując niezliczone trudności i niebezpieczeństwa, nie tylko utorowała jego następcom z profesji futerkowej drogę na zachód, ale wywarła decydujący wpływ na układ polityczny tej części Ameryki. W cieśninie Dean, u wybrzeża Pacyfiku, odkrywca narysował cynobrem na skale napis: „Aleksander Mackenzie z Kanady drogą lądową 22 lipca 1793 roku". Pamiętne słowa, później na skale odkryte, a do dziś widoczne, przypominają Kanadyjczykom, komu Kanada zawdzięcza posiadanie swego wybrzeża nad Pacyfikiem. Napisane niebawem przez Aleksandra Mackenzie dzieło o jego podróżach, wydane w roku 1801, zdobyło sobie natychmiast wielki i słuszny rozgłos. Słuszny, gdyż w treściwym, zupełnie nowoczesnym ujęciu wydarzeń i ludzi odbiły się wszystkie przymioty autora: jego bystrość obserwacji, uczciwość poglądów, wysoka humanitarność w stosunku do Indian, a także jego szlachetna skromność w ocenie własnych wyczynów. 14 — I znowu... 209 Toteż nie był zapewne przypadkowy zbieg okoliczności, że w następnym roku, 1802, dwór angielski uznał jego zasługi i ludzkie zalety nadając mu, ówczesnym zwyczajem, tytuł szlachecki sira. Robert, stojący przy sterze Landary, coraz częściej spoglądał do tyłu i nie ukrywał swego niepokoju. Przygnębienie, widoczne na jego twarzy, i nam się udzielało. — Gdzie ona została!? — w końcu odezwał się raczej do siebie niż dd nas. Jagi ociągającej się na kajaku daleko za nami, nie było widać już od godziny. — Przypłynie, przypłynie! — pocieszał Witold przesadnie znękanym głosem. —. Nie bój się: to nas nie minie... — Aleksander Mackenzie, który ongiś tędy przepływał — buchnąłem wesoło — nigdy nie oglądał się do tyłu. Szelma parł naprzód mężnie i zwycięsko... Ale cóż, nie byliśmy mężnymi Aleksandrami, lecz z rodu układnych chłoptasów, więc wysiedliśmy grzecznie na brzeg. Pitrasząc naprędce podwieczorek czekaliśmy i co chwila spoglądali w górę rzeki. Wypatrywaliśmy Jagi jak przeznaczenia, jak nieuniknionej naszej doli. 70. Fraser Na szczęście niedługo czekaliśmy na swe przeznaczenie; w pół godziny później Jaga nadpłynęła z prądem. Podwieczorek zjadła z godnym apetytem i ruszyliśmy. Następne mielizny były mniej uciążliwe, więc mogłem znowu podumać o dawnych czasach. Dotarcie przez Aleksandra Mackenzie do wybrzeży Pacyfiku nie zapaliło, jak należy, wyobraźni Kanadyjczyków ani Anglików, po prostu na razie nie uświadomili sobie doniosłości tego wydarzenia. Natomiast książka o jego podróżach, wydana w Anglii, zrobiła wyjątkowo świetną karierę, co prawda nie w Ka- 210 adzie, i pociągnęła za sobą tak nieoczekiwane następstwa, ja-imi niewiele dzieł poszczycić się mogło w dziejach literatury. Mianowicie gdy książka niedługo pó ukazaniu się dotarła do Stanów Zjednoczonych, sprawiła tu wrażenie, można powiedzieć, piorunujące. Otworzyła oczy na niebezpieczeństwo ze strony Ka-nndy-Anglii. Należy pamiętać, że w tym okresie Stany Zjednoczone i Anglia wciąż jeszcze okrutnie źle na siebie patrzyły niby pies na kota i że kilka lat później miały stoczyć ze sobą krwawą wojnę o Kanadę. Więc prezydent Jefferson, po przeczytaniu książki, natychmiast zażądał od Kongresu odpowiednich funduszy i wysłał na zachód dwóch zdolnych kapitanów armii, Lewisa i Clarka, z oficjalną, dobrze wyposażoną wyprawą, ażeby dobrnęli poprzez kontynent do ujścia rzeki Kolumbii, owej osnutej tajemniczością legendarnej „Rzeki Zachodu". Wyprawa doskonale spełniła zadanie. U ujścia rzeki Kolumbii do Pacyfiku wbiła w ziemię sztandar gwiaździsty i po blisko dwu i półlet-nim pobycie na zachodzie wróciła triumfalnie we wrześniu 1806 roku nad Mississippi z dobrą wieścią o swym powodzeniu. Dobra wieść, ale amerykańska, nareszcie wstrząsnęła Kanadą — i na arenę wypłynął nowy kanadyjski odkrywca, Simon Fraser. Jak Aleksander Mackenzie był to żarliwy Szkot, chociaż urodzony już na ziemi amerykańskiej, i tak samo jak tamten przedsiębiorczy, energiczny, nieustraszony i ambitny. Poza tym jednak jakże odmienny: brzydal krępy, o zadartym nosie, „ustach żółwia", rozwichrzonych rudych bokobrodach, przy tym nieokrzesany brutal, zarozumiały satrapa i zrzędziarz, pełen obra-żliwej wyższości wobec podwładnych Francuzów, a pogardy dla Indian. Przy tych wadach miał dwie zalety: wierność sprawom Północno-zachodniej Kompanii i nieustępliwą wytrwałość w swych poczynaniach — i one to zadecydowały o jego karierze. W roku 1805, a więc dopiero w dwanaście lat po podróży Aleksandra Mackenzie, Fraser wyruszył z polecenia swej Kompanii w licznej asyście na zachód, idąc śladami swego poprzednika w górę rzek Peace i Parsnip. Wiosną owego roku tłukł się jak Mackenzie na tych samych mieliznach Parsnipu, które i nam tak dokuczały. W ciągu następnych dwóch lat Fraser założył cztery stacje handlowe w górnym dorzeczu Parsnipu i w zle- 211 wiskach rzeki, zwanej później jego imieniem. W owych Fortach McLeod, St. James, Fraser i George, leżących w odstępach kilkudziesięciu mil od siebie, stworzył przedsiębiorczy Szkot coś niby królestwo futerkowe, w którym rządził się nie jak monarcha samowładny, lecz bóg jakiś, i to bóg niewolny od mściwości, obłudy i zawistnych instynktów. Gdy wiadomość o szczęśliwym powrocie amerykańskiej wyprawy Lewisa i Clarka przesiąkła do Kanady, wywołała tu niepokój. Panowała w Kanadzie opinia, że domniemana rzeka Ko--4umbia jest rzeką kanadyjską, mianowicie tą samą rzeką (odkrytą swego czasu przez Aleksandra Mackenzie), nad którą teraz Fraser zbudował Fort George i która od tego miejsca potężnym nurtem płynęła na południe, by tam paść ofiarą zachłanności ze strony Amerykanów. Wstrząśnięci do żywego przełożeni Simona Frasera polecili mu spłynąć jak najszybciej z Fortu George w dół tej rzeki i udowodnić światu, że jej ujście należy do Kanady, a nie do Stanów Zjednoczonych. Oburzonym panom chodziło oczywiście mniej 0 ambicje narodowe niż o monopol na skórki, tak cenny wówczas towar. Zuchwały Szkot ani na chwilę się nie zawahał i pod koniec maja 1808 roku puścił się w dół rzeki na nieznany los. Miał cztery kanu i kilkunastu towarzyszy, otrzaskanych francuskich wioślarzy, a wśród tych zawadiaków dwóch Indian tłumaczy i jednego „gentlemana", Szkota Johna Stuarta. Wyprawa wkrótce okazała się szaleństwem ponad wszelkie, normalnie ludzkie siły. Zrazu rzeka była łagodna, a Indianie przyjaźni, lecz gdy śmiałkowie dotarli do szczepu Atna, ci życzliwi ludzie z przerażeniem ostrzegli Frasera, że dalsza podróż niemożliwa: rzeka zła i Indianie źli. W istocie rzeka, niezawodnie najdziksza w Ameryce Północnej, przeobraziła się w wodne piekło wśród potwornych skał, lecz ponad obłęd wodospadów 1 wirów silniejszy był upór Frasera i jego ludzi. Pokonali rzekę. Fraser poskromił również Indian Kowiczanów, srogich piratów rzecznych, po prostu tym, że ich się nie bał, najzwyczajniej samym okazaniem swej bezgranicznej brawury. Przez wiele dni liczne ich hordy otaczały wyprawę, właziły nawet bezczelnie do obozu i między łodzie, ale Fraser i jego ludzie zachowywali się, 212 jak gdyby to były muchy, których się nie widzi i nie bierze na serio. Indian, notorycznych zabijaków, niepojęte lekceważenie niebezpieczeństwa zaniepokoiło, w końcu zatrwożyło do tego stopnia, że woleli nie narażać się zagadkowym przybyszom i dali im spokój: niezwykłe zwycięstwo w dziejach psychologicznych wojen. Po przełamaniu jeszcze buntu własnych ludzi niezmożony Szkot dobrnął nareszcie do celu, do ujścia rzeki do oceanu, ażeby ponieść druzgocący cios. Przekonał się bowiem, że to nie ujście rzeki Kolumbii, lecz innej rzeki, później sprawiedliwie nazwanej jego imieniem, a Kolumbia uchodziła do Pacyfiku o trzysta kilometrów dalej na południe. Wyprawa wróciła tą samą uciążliwą drogą do Fortu George, po czym Fraser złożył raporty odnośnym władzom. Jakkolwiek nie trafił do ujścia okrzyczanej rzeki Kolumbii, to jednak szalona wyprawa jego miała wyjątkowo doniosłe znaczenie: mocno osadziła Kanadę nad Oceanem Spokojnym, jeno nieco dalej na północy. Natomiast wraz z ujściem rzeki Frasera zdobyła dla Kanadyjczyków słynną, a niezmiernie żyzną dolinę o łagodnym klimacie, przyszły kanadyjski raj owocowych sadów. 71. Fantazja Tak więc Simon Fraser wielce zasłużył się ojczyźnie, a pokonując wściekłą rzekę i obronną ręką wychodząc z tylu nieprawdopodobnych przygód dokonał nie lada wyczynu. Udowodnił, że ma w sobie iskrę i hart ducha na miarę największych bohaterów. To, co przeżył i zdziałał, było rekordem i wystarczało, ażeby zapłodnić twórczą wyobraźnię niejednego pisarza, urzec później scenarzystów filmowych, rozpłomienić serca wszystkich młodych ludzi. Więc skąd ów paradoks: czemu nie zapłodnił, nie ufzekł, nie rozpłomienił? Czemu tak dziwnie głucho dokoła Frasera, czemu ¦— do diabła! — wobec niezaprzeczonych zasług dla Kanady nie stał się ułubieńcem narodu jak Aleksander Mackenzie? Kto mu tak szkodził, kto szył mu buty? Otóż nikt, tylko on sam sobie. W jego niegodziwym charakte- 213 rze kryła się wyraźna tragedia. Zuchwały odkrywca był na tyle inteligentny, by dobrze zrozumieć, że jego ujemne cechy mog;i uszczuplić jego zasługi, a jednak brnął w swych fatalnych popędach jak gdyby owładnięty obsesją. Jakie tu bogate pole dl;i psychologa, w przywarach brutalnego brzydala ile tragicznej przestrogi! Fraser był chorobliwie zazdrosny. Dążąc w roku 1805 na zachód, płynął do źródeł rzeki Parsnip, jak wspomniałem, dokładnie śladami Aleksandra Mackenzie, którego sława okrutnie go ~gryzła. Pamięć o znakomitym poprzedniku stale wisiała nad nim jak złowrogie widmo i podczas podróży nie dawała mu spokoju — trochę jak Jaga nam, mówiąc żartem. W notatniku, prowadzonym przez zawistnego Szkota, pełno złośliwych wycieczek pod adresem drugiego Szkota, sira. Co rusz wytykał Fraser tamtemu zaniedbanie i niedokładności w opisach, „jak gdyby Sir A. M. K, słodko przedrzemał podróż na rzece u steru swego odkrywczego kanu". „Sir A. M. K. nie był zbyt dokładny z kompasem", wytykał kąśliwie nieco dalej, a wątrobiarz już nie mógł dość narechotać się z „niepoważnej poetyczności Sira A. M. K., który porównał romantycznie jakiś skalisty szczyt górski do zdumiewającego szeregu gotyckich kościołów (a stupendous pile of gothic churches)". Oto dwa skrajne sposoby widzenia przyrody, ale kto wie, czy właśnie sposób Aleksandra Mackenzie nie przyczynił się do jego chwały? „To skłania mnie do przypuszczenia, że Sir A. M, K. także w innych sprawach grubo przesadził", wnioskował Fraser z nieukrywaną zawiścią — i przegrał w opinii świata. Rozglądałem się za „skalistymi szczytami górskimi", wywołującymi przeszło półtora wieku temu takie kwasy, ale nie byłem pewny, gdzie je znaleźć. Mogły to być strome, stumetrowe zbocza, jakie pojawiły się tego popołudnia bezpośrednio nad brzegiem rzeki — mógł być potężny masyw góry Crysdale, wychylającej się od czasu do czasu daleko na północy. Założyciel czterech placówek handlowych był nie tylko dobrym organizatorem, lecz równocześnie srogim despotą w stosunku do swych podwładnych. Na tle okazałej, zdrowej przyrody, w krainie zdrowych myśliwych i realnego użerania się /. Indianami o skórki ów dorzeczny skądinąd Szkot wymarzył ¦.obie jakieś fantastyczne, zwariowane państwo, łączące cudacznie amerykańską rzeczywistość ze wschodnią bajką. W Europie właśnie wschodziła olśniewająca gwiazda Napoleona, więc dlaczego nie zostać jakimś Napoleonem tych gór indiańskich? Aleksander Mackenzie nie stronił od poetyckiej romantyki, a mimo I o wypłynął, więc dlaczego on, Fraser, nie miałby stworzyć tu romantycznego nastroju na wzór wschodnich despotów, tak popularnych w owych czasach w Europie — a samemu być niby baszą, niby satrapą? Fraser nie miał wykształcenia, nie urabiały go szkoły. Jako osiemnastoletni chłopak dostał się do kantorów Północno-za-rhodniej Kompanii, a wkrótce wyruszył w teren, między półdzikich handlarzy, myśliwych i wioślarzy. Szalenie ambitny, a bez moralnych hamulców ni równowagi, został oto władcą dzikiego kraju, rozległego jak Szkocja, panem nad kilkudziesięcioma białymi i kilkoma tysiącami Indian. Cóż bliższego jak przejąć się rolą satrapy? Zbłąkane marzenia urzeczywistniał zgodnie ze swym surowym usposobieniem. Napoleońskość wyżywał w swoistym temperamencie, był szorstki, zgryźliwy, zawzięty. Katon nieubłagany — trzymał ostry palec nie tylko na targach handlowych, co było normalne, ale równocześnie swych podwładnych tyranizował w życiu prywatnym. Z sadystyczną pasją wnikał w ich najin-lymniejsze sprawy. Zwłaszcza bezwzględnie tępił ich zalecanki do Indianek. Od dawien dawna panował w kanadyjskich lasach zwyczaj, że nie tylko Francuzi, lecz także Szkoci, „gentlemani", licznie brali indiańskie dziewczyny za towarzyszki — praktyki mile widziane przez Kompanie, bo ułatwiające handel skórkami. Nic podobnego w otoczeniu Frasera. Amorów i umizgów nie znosił arbitralny Szkot. Jak cerber obyczajności pilnował swych ludzi, szpiegował ich chody, węszył, a najdrobniejsze przestępstwa karał zapalczywie. Biada rozpustnikowi, oglądającemu się za dziewkami! Fraser, dotknięty manią moralności, narzucał swym poddanym ascezę i aurę iście klasztorną. Klasztorną — to niewłaściwe słowo. Narzucał aurę haremu. 214 215 Bo oto rewelacyjna sensacja, obłuda tak niewiarogodna, że budząca huczny śmiech z morowego filuta. Fraser, kat surowości dla innych, sam był skończonym erotomanem i tego nie ukrywał. W wykoncypowanym przez siebie państwie on, wszechwład-ca, był czymś w rodzaju sułtana, a wszyscy biali towarzysze jak gdyby eunuchami. Więc w każdej z czterech placówek posiadał własną rezydencję, a w niej stałą indiańską odaliskę, czekającą na niego, by uprzyjemnić mu pobyt na faktorii. Poza tymi indiańskimi żonami, jak je nazywał z sarkastycznym humorem, posępny Szkot nie unikał przygodnych miłostek uważając wszystkie młode Indianki, wzorem azjatyckich despotów, za swą własność, podległą jego zachciankom. Trudno mi powiedzieć, jak długo trwała w tych kanadyjskich górach niesamowita sielanka. Na pewno szereg lat, bo wiadomo, że byczy Fraser zdołał spłodzić liczny rój metysowego potomstwa. Widocznie dla North West Company był tak cennym kierownikiem, że skargi jego podwładnych puszczano mimo uszu. Więc utrzymał się na stanowisku, ale — pomimo niezwykłych zasług odkrywczych — nie ostał się w opinii społeczeństwa. Tu przegrał. Ludzie starali się zatrzeć jego ślady i możliwie zapomnieć o nim. Natomiast płynąc na wartkim Parsnipie nie mogłem jakoś zrozumieć intrygującej sprzeczności: jak pogodzić dostojeństwo tej przyrody, choćby krzepiącą świeżość kryształowego powietrza, z tym, co tu wylęgło się ongiś w oparach wyuzdanej fantazji człowieka, który poza tym był wzorem szkockiej trzeźwości i energii? Pasjonująca zagadka ludzkich dziwactw, tak samo jak dziwaczne było, że spostrzegłszy powabną postać kąpiącej się Indianki, natychmiast mimo woli pomyślałem o chutliwym ascecie sprzed półtora wieku. 72. Szwed Około szóstej po południu — niespodzianka. Naprzeciwko ujścia Soott Creeku ujrzeliśmy nad brzegiem rzeki pierwszy — i jedyny w naszej wyprawie, jak się później okazało — cywilizowany dom, nie chatę traperską, a w domu spotkaliśmy jedy- nogo na przestrzeni dwustu kilkudziesięciu kilometrów cywilizo- anego mieszkańca: Szweda Skroga. Cywilizowanego to za mało: kulturalnego. Skrog pełnił tu służbę państwowego strażnika pożarowego. W wieku około czterdziestki, przystojny, powściągliwy, choć wysoce uprzejmy, miał pociągłą twarz o myślących oczach. Ubrany /o smakiem w obcisłą kanadyjkę, zaciekawiał swą niezwykłością: był to inteligent, rzucony na pustkowie, człowiek, otaczający się niezwykłym tu wykwintem i tajemniczością. Skąd się tu wziął, jakie kapryśne wiatry go przygnały? Po naszym wylądowaniu w pobliżu i po wyjściu na murawę Szwed pojawił się w drzwiach domu i zaprosił nas do siebie uprzejmie, lecz bez zapału. My byliśmy zaintrygowani, on nie podzielał naszego ożywienia. Robert, Witold, Krysia i ja weszliśmy do środka, bez Jagi, która swoim zwyczajem gdzieś przepadła. Wszystko u niego było w dobrym tonie: nie tylko ubiór, ruchy, wyraz twarzy, głos, ale także jego mieszkanie. Wszędzie uderzała czystość i przytulny komfort. Na poczesnym miejscu stała szafa z książkami. Gdy padliśmy w skórzane fotele, chciało nam się z błogiej przyjemności niemal sapać. Z komnaty--salonu, w którym nas przyjęto, prowadziły schody na pierwsze piętro, gdzie były jakieś pomieszczenia. Rozmowę wiódł z nami opanowaną, zdawkową i miłą, a gdy ostrożnie kluczyliśmy ku bardziej intymnym rejonom, dotyczącym jego życia, on umiejętnie unikał tych raf. Żył tu trzy lata, przybył ze wschodu Kanady, czuł się znakomicie, i niewiele więcej powiedział. Zresztą dlaczego miałby nam odkrywać swe sekrety? Powstałem z fotela i popatrzyłem na książki za szkłem szafy. Były tam przeważnie angielskie powieści z dziewiętnastego wieku, natomiast w języku szwedzkim całe wydanie Knuta Ham-suna. Jedna jego książka, „Pan", leżała na uboczu, jak gdyby często używana. Skrog widząc, że na nią patrzę, wyjaśnił: — To moja najulubieńsza książka Hamsuna! — I ja za nią kiedyś przepadałem, ale to dawno, dawno temu — uśmiechnąłem się. 216 217 — Ja zachwycam się nią do dziś! — oświadczył Szwed głosem, zdradzającym, jak droga była mu ta książka. — Żyję nią! —¦ dodał ciszej. Wróciłem na miejsce i znowu siadłem. Tonąc w rozkoszach fotela i aury, panującej w miłym domu, oddałem się na chwilę ubocznym rozmyślaniom. Wielce pouczający i zabawny rozwój w ludzkich pojęciach przechodzili w ostatnich pięćdziesięciu latach zagadkowi samotnicy, podobni do Szweda. Przed pierwszą wojną światową patrzało się na nich rozmiłowanymi oczami Selmy Lagerłof, Strind-berga i Przybyszewskiego: byli to tragiczni rozbitkowie, bohaterowie prometejskiego ducha, wykolejeni w wielkiej katastrofie życiowej zazwyczaj na skutek demonicznego uroku kobiety. Brało ich się nadzwyczaj poważnie. Po pierwszej wojnie światowej zmienili charakter: pod wpływem Hamsuna i Conrada stali się tragicznymi odludkami, wciąż jeszcze o niepospolitej duszy i dramatycznych kolejach losu, ale już nieodzownie z piętnem dziwaków. A obecnie, w kilkanaście lat po drugiej wojnie, światowej? Ulegli dalszej degradacji. Stopnieli do małych dziwaków, już wcale nietragicznych, raczej ekscentryków i nudziarzy. Wyszli z mody, świat przestał się nimi zajmować, oni zaś, nieznaczne chi-meryki i pięknoduchy, stracili nawet blask Latarników: wielkie wiatry dziejowe owiewały teraz innych ludzi i inne przeżycia. Żal mi ich było, chociaż znakomicie rozumiałem konieczność ich odejścia. Tomasze Glahny, Almayery, lordowie Jimy należeli ongiś do mych najserdeczniejszych przyjaciół, wzruszali. Szwed Skrog był niezawodnie jakimś ich wnukiem, ale, tak samo jak tamci, już nie rozogniał wyobraźni swymi tajemnicami. W każdym razie nie w tym stopniu, jakby to się stało jeszcze przed dwudziestu sześciu laty, za mego pierwszego pobytu w lasach kanadyjskich. Ożywiony niedawnym rozpamiętywaniem o Fraserze, zaciekawiłem się pikantniejszym nieco aspektem: czy przystojny samotnik żył tu zupełnie sam, czy też miał jeszcze kogoś? Chyba miał kogoś. Wzorowy ład i czystość w domu świadczyły o kobiecej ręce. I była to zapewne Indianka: po kilku minutach rozmo- wy wyczuło się, że Skrog wolałby nas widzieć gdzie indziej, nie w domu. Nie zapraszał nas do pozostania dłużej, jak gdyby zawadzała mu nasza obecność. Gdy go opuszczaliśmy, z życzliwą uwagą poradził, żebyśmy rozłożyli się obozem na skraju murawy pod lasem. Było to o dwieście kroków od domu, w odległości bezpiecznej. W trójkę zakrzątnęliśmy się koło obozowiska, gdy ujrzeliśmy /. daleka wśród zarośli Jagę, zmierzającą powoli ku domowi. Myła odświeżona i uśmiechnięta, a obnażone nogi w krótkich podenkach jaśniały rzetelnie. Skrog wyszedł jej naprzeciw, przywitali się uprzejmie, porozmawiali, po czym wkroczyli do ;rodka. Robert, rozbijający w tym czasie namiot, lekko się zaniepokoił. Miał niewyraźną minę i często zerkał ku domowi. Witold zachował twarz obojętną, ale i on także ukradkiem spozierał w tamtą stronę, jak gdyby go obchodziły zagrania naszej piękno-nożnej. Mnie również zaintrygowała sytuacja i kolejno śledziłem to Roberta, to Witolda, to dom Szweda. Jaga znowu wygrała: wszyscy trzej musieliśmy o niej myśleć. Po krótkim czasie opuściła dom, żegnana przez Skroga. Gdy do nas przyszła, wieczerza była gotowa, a Robert właśnie parzył herbatę. Czy mnie się wydawało, że dwaj towarzysze byli markotni, a nad obozem wisiało jakieś napięcie? — Swed odwiedzi nas po kolacji — rzekła Jaga. Zaraz po kolacji Witold i ja przepłynęliśmy kajakiem na drugi brzeg rzeki i łowiliśmy pstrągi u ujścia Scott Creeku. Były i znowu świetnie brały, ale tylko przez kwadrans, dokładnie aż do chwili zniknięcia słońca za górami na zachodzie. Potem juz nic, jakby ucięło. Złowiliśmy pięć sztuk: za wiele jak na patelnię, za mało do zdjęć. Udało mi się dostać przy tym wyjątkowo tęgi okaz, blisko dwukilogramowy, i to jak gdyby nowy gatunek. Robert określił go potem jako Dolly Varden. Przy wyciąganiu było wiele awantury, bo wojowniczy pstrąg okazał się kapitalnym siłaczem. W bystrym prądzie stawiał tak zawzięty opór, tak się wyrywał, a wyginał wędzisko, że musiałem na gwałt przywołać Witolda. Dopiero razem, ja przy wędzisku, Witold w wodzie z podbie- 218 219 rakiem w dłoni, poskromiliśmy dzielnego furiata i wydostali go na ląd. Walka idealnie stworzona do filmowania, gdyby było jaśniej, a aparat pod ręką. Powróciwszy do obozu, zastaliśmy tam Skroga. Siedział przy ognisku, które podsycał dokładając drewien, a Jaga częstowała go kawą, biszkoptami i słodkim od czasu do czasu uśmiechem. Robert nieco dalej kończył zmywanie w rzece statków po wieczerzy. Cisza zalegała przyrodę. Sierpniowy wieczór kładł się wyjątkowo miły. Pieszczotliwe ciepło panowało w powietrzu. Dosiadłem przy ognisku i gdy zobaczyłem ich spojrzenia, ogarnęło mnie coś niby zabawne rozczulenie. Jeśli samotny Szwed wyobrażał sobie, że był w tej chwili romantycznym Glahnem z powieści Hamsuna, a Jaga kapryśną Edwardą Mack, urzekającą i okrutną — to chyba zachodziło tu żałosne nieporozumienie: idylla spóźniona o pół wieku, nutka niemal tragiczna w swym anachronizmie. Patetyczny samotnik znad rzeki Parsnip, przystojny utopista przebrzmiałych ideałów — rozrzewniał. 73. Wybuch Nazajutrz przy śniadaniu nastąpił wybuch, jakiego jeszcze nic było. Ostatnie dwa, trzy dni upłynęły dość spokojnie, nie było gwałtownych spięć ani chrVi; co najwyżej Jaga dokuczała nam swą niewyczerpaną taktyką Władczyni, trzymającej nas na uwięzi. A tu nagle wybuchły okrzyki, ostre słowa, wylewy żółci. Dzień zapowiadał się wyjątkowo przyjemny. Witold i ja, wyspani i życzliwi całemu światu, zbudziliśmy się o wschodzie słońca i zaraz przepłynęli na drugą stronę, do ujścia potoku Scotta. Pstrągi ni to brały, ni nie brały. Złowiliśmy tylko dwa, a że do jedzenia mieliśmy jeszcze wczorajsze ryby, więc te, żywe, puściliśmy do rzeki: były półtorafuntowe, żadne cuda dla fotografii. Zadowoleni z siebie, że oto szlachetnie zwalczyliśmy zachłan- ność łowiecką, nabieraliśmy pogodnie przekonania, że Parsnip zapewne nie spełni naszych fotograficznych nadziei — i z piosenką w duszy, jak to się pięknie mówi, wracaliśmy do obozu. Przejrzystość powietrza była jak w bajce: gdy płynęliśmy przez rzekę, słońce od wschodu ogrzewało nasze plecy, czarująco różowiło dom Szweda i nasze namioty, wśród których już zbudziło się życie. W czasie śniadania pod jasnym niebem — ni stąd ni zowąd piorun: atak Jagi. Od razu atak pełen gniewu i zaciekłości: Jaga podniosła krzyk na Roberta. Robert, swoim zwyczajem, odpowiedział jej bez zdenerwowania, co jeszcze bardziej wzburzyło niewiastę. Władczyni nie znosiła oporu i rozpiekliła się. O co jej oburzenie, o co robiła mężowi takie piekło? O naród polski. O to, czy Polacy są czyści czy brudni. Polacy są wzorem czystości — wołała zirytowana Jaga — tylko ich wrogowie temu przeczą! Nie są wzorem czystości — spokojnie przeczył Robert, więc był wrogiem Polaków i Jagi. Niecny ten, co własne gniazdo kala! — pieniła się Jaga, a Roberta napomknienie, że to chyba przesada, dolało ostatniej oliwy do ognia. — Uspokój się, Jagienko, proszę ciebie, uspokój się i nie wy-)!aduj! — powstrzymywał ją Robert. Witold i ja milczeliśmy z boku, zachowując godną pochwały neutralność. Gdyby sądzić z ostrości głosu i namiętności słów, to spór dotyczył okrutnie ważnych zagadnień, szedł o węzłowe problemy. Ale posmak groteski był przede wszystkim w tym, że burza o chlujność Polaków powstała akurat tu, na tym głuchym końcu świata, na zagubionym odludziu kanadyjskim, w dia-belnie egzotycznym zakamarku nad obcą rzeką, w puszczy Indian i niedźwiedzi, pod bokiem szwedzkiego dziwaka. Taka obcość, ale spór — swojski; spór tchnący rodzinną nutą: słoń a sprawa polska. Patriotycznie bylibyśmy po stronie Jagi, gdyby nie rażąca jej zaciętość. Lecz opanowanie Roberta niestety tak rozsierdziło pasjonatkę, że uderzyła poniżej pasa i przeholowała. Za wszelką cenę chciała zgnębić męża, ubliżyć mu, więc niespodziewanie, bez rozumnego związku, ni przypiął ni przyłatał, przeskoczyła na zupełnie inny temat, osobisty. 220 221 Ostrym głosem zaczęła wypominać Robertowi, że on jest stary, a ona młoda, co miało brzmieć w jej niepohamowanych ustach jak ciężkie .oskarżenie. Niech o tym nie zapomina! trzaskała dalej na męża i dawała mu do zrozumienia, że z racji swej starości on winien jej., ustępować i podporządkowywać sit; jej zniewalającej młodości. Argumentu — naciągniętego, bo Robert nie był taki stary, a ona nie była taka młoda — nie należało wysuwać w naszej obecności. To było potknięcie Jagi. To zalatywało nietaktem, a wyraźnie krzywdziło pełnego wigoru człowieka, jakim był Robert, choć wobec żony tak uległy i cierpliwy. — Co za szczęście — odezwałem się wtedy, by przerwać niesmaczny spór — że nie słyszy dyskusji nasz sąsiad, Szwed!... Wszyscy spojrzeli na mnie, jak gdybym wyrwał ich z makabrycznego transu. — Jako człowiek postronny — mówiłem dalej z pogodnym spokojem, wykorzystując milczenie, jakie nastało — muszę stwierdzić, że pani Jaga niestety nie ma racji. Robert dzięki swej energii i zdrowej tężyźnie czyni wrażenie równie młodego jak pani Jaga, czasem nawet wręcz młodszego niż żona — proszę mi to wybaczyć!... Podziałało to jak kij w mrowisku. Jaga rzuciła na mnie gniewne spojrzenie: — Nieco pan nie miesza się do naszych spraw małżeńskich!! — krzyknęła. ! Swą zapalczywością chciała mnie stłumić jak swego męża. — Na miłość wszystkich bogów! — parsknąłem wesoło. -Nie mieszam się: mówię tylko o człowieku, a nie o małżeństwie' — Miesza się pan, miesza się, miesza!! — wołała. Wzburzenie Jagi nie budziło współczucia: była rozdrażnień \ dlatego, że ktoś śmiał sprzeciwić się jej samowoli. Więc już da lej nacierałem: — A jeśli chodzi o wasz spór akademicki na temat czystość Polaków, to cóż głosiły statystyki? Na pewno przypominacie no bie sprzed wojny, że zdobywaliśmy wtedy wśród narodów cv wilizowanych smutny rekord najniższego zużycia mydła n;i głowę... — Bo Polacy myli się czystą wodą! — huknęła Jaga, która musiała mieć słuszność. Nie, Jaga nie znosiła rokoszu ni takiego rozumowania, nie ..nosiła również, gdy dla miłej zgody staraliśmy się w końcu jej ulegać i serdecznie łagodzić burzę. Dopiero gdy rzuciła nam w twarz, że jest otoczona trzema wrogami, i gdy w dowód tego rozbiła na kamieniu filiżankę z plastyku, przyszło jakie takie ukojenie, a namiętności zelżały. Poranna heca, rzecz dziwna, zbytnio nie zepsuła nam dnia. Niesmak po niej rozszedł się po kościach — może byliśmy już uodpornieni? Niesmak po prostu roztopił się w błękicie nieba, tego dnia znowu urzekającego, albo może w ochoczym poszumie rzeki, może w nęcącym widoku bliskiego lasu i dalekich szczytów Gór Skalistych? Słowem, świat mimo wszystko wydał nam się piękny także i tego dnia. 74. Kaczuszki Jaga gorączkowo rzuciła na kajak swój koc, nieco prowiantu, jakieś łaszki i sama wyruszyła w drogę przed nami, zanim byliśmy gotowi do wyjazdu. W czasie awantury wyrzekała na los, że zmuszał ją do znoszenia towarzystwa trzech takich wrogów, więc oto w kwadrans po wybuchu uciekała od nas. Niejeden już raz niezależna amazonka znikała nam z oczu w kanadyjskim krajobrazie, lecz po godzinie czy dwóch wracała, by swą wła-dzomanię od nowa wylewać nam na kark: na tym bezludziu nie było wyrwania się w inny świat, nie mogliśmy uciec od siebie nni od sytuacji na poły koszmarnej, na poły śmiesznej. Mniej więcej milę poniżej stacji Szweda rzeka rozwidlała się tworząc w swych ramionach bujnie zalesioną, a rozległą, jak wynikało z mapy, wyspę, długą na trzy mile. Przed wyspą zwykła rozterka i odgadywanie drogi: prawe ramię rzeki było co prawda znacznie szersze, a lewe ramię dość wąskie, lecz jak K.s>. rowy staw. Staw był sztuczny; stworzyły go bobry budując! w poprzek potoku solidną tamę. Także na lądzie zauważyliśmy i pełno śladów zwierzęcej pracowitości: powalone na ziemi topola] tudzież wióry i pieńki, ucięte charakterystycznym dla bobrów stożkiem. Z wody sterczały liczne drzewa, jeszcze niezupełnie zbutwiałe,' wśród których daremnie wypatrywaliśmy żeremi. Widocznie j mądre zwierzęta zbudowały swe gniazda po drugiej stronie sta- i wu, przezornie z dala od ludzkiej ścieżki. Widok tak wielu drzew, ściętych przez bobry, narzucał smętna refleksję: wielkie szkodniki drzewostanu mogły istnieć tylko tam, gdzie nie było gospodarki leśnej. Gdziekolwiek człowiek zacznie liczyć drzewa, skaże na zagładę wszystkie dzikie bobry, szlachetną i dziwnie mądrą zwierzynę, niewątpliwie należącą do najgodniejszych rodów wśród fauny tej ziemi. Cywilizacja nic znosiła bobrów, żyjących na swobodzie. Robert kroczył ścieżką przed nami, gdy nagle zatrzymał si<; i ręką nakazał nam milczenie. Wśród krzewiastej gmatwaniny, zatopionej na brzegu stawu, zauważyliśmy coś ciekawego: jakiś zwierz, niewidzialny w zaroślach, musiał tam ruszać się na wo- . dzie, bo powodował fale, rozchodzące się z gęstwiny na staw. Było to o kilkanaście kroków od ścieżki, nieco poniżej nas. Zaciekawieni tajemniczym zjawiskiem, znieruchomiali, ogar- • nieci raptem żyłką myśliwską, wyglądaliśmy pojawienia się bo- i bra, sprawcy ruchu na wodzie. Ale szelma miał czas. Kazał nam] czekać na siebie nie wychylając nosa z ukrycia, podczas gdy nieustanne fale, przez niego wywoływane, to mniejsze, to większe, coraz bardziej nas intrygowały. Ostrożnie postąpiliśmy kilka kroków, by mieć lepszy wgląd w zarośla, i nareszcie odkryliśmy autora emocji: byl nim nie bóbr, lecz zwykły dziki kaczor, bobrujący wśród wodnych roślin i gałęzi. Kaczor, ale tyle robił ruchu dokoła siebie, jak gdyby byl Bóg wie kim. Panoszył się niby olbrzymi stwór, takie powodował zamieszanie, tak nas trzymał w napięciu, że -— nagle wszyscy trzej buchnęliśmy śmiechem. — Ważniak! — osądził go Witold. — Przysiągłbyś, że rodzi t się nad Wisłą: dygnitarz jakiś! 226 I Nasz śmiech speszył ptaka, który, jak gdyby rozgniewany, dał nura. Fale ustały, nieruchoma woda się wygładziła. — Do tego obrażalski! —- rzuciłem żartobliwie. — Jak każdy ponury ważniak — dodał Witold — nie znosi śmiechu!... 76. Jeleń Tego popołudnia sprzeniewierzyłem się Jadze na olaboga, bo Władczyni bezlitośnie wyleciała mi z myśli. Na skutek dwóch ujrzanych łosi, a zwłaszcza jelenia mułowego, pobujałem sobie przez dobre pół godziny „jako ptak po powietrzu". Gdzież ja. nie byłem: i w Nzerekore w Gwinei, i w Phnom Penh w Kambodży, ale najwięcej, rzecz prosta, w Polsce. Jak rzep do ogona przyczepiły się do mnie, narzucając się pamięci, rodzime schóngeisty, iibergeisty i różne arystokraty estetyki. Ubawiony, przypomniałem sobie ich namolne psioczenia na oleodruki z ryczącymi jeleniami — pogardliwe psioczenia, mające świadczyć o wyniosłości ducha psioczącego i „adekwatnym" wyrobieniu smaku. Czy taka gadanina nie trąciła dziś już śmiesznym anachronizmem, dobywaniem nieboszczyków z grobu? Oleodruki z jeleniami chyba od pół wieku konały śmiercią naturalną i ostatecznie trzasnęły kopytami. Nie miałem jeszcze dziesięciu lat, gdy jelenie z oleodruków weszły w moje życie i odegrały wyjątkowo ważną rolę: pobudziły do marzeń. Ojciec zabierał mnie od najwcześniejszych lat na swe wycieczki myśliwskie i wędkarskie, a gdy wieczorem gawędził z towarzyszącymi mu myśliwymi w niejednej gospodzie i karczmie, ja siedząc z boku cicho jak trusia wlepiałem olśnione spojrzenia w ściany. Wiszące tam reprodukcje, zazwyczaj oleodruki, zadziwiająco uzupełniały owe przyrodnicze czary, opowiadane przez myśliwych przy stole. Na ścianach to nie zawsze były skończone bohomazy. Krajobraz, powietrze, jelenie zazwyczaj siedziały poprawnie w rysunku i barwie. Co najwyżej można by im zarzucić przesadny patos w postawie zwierząt, napuszoną ich królewskość, a jednak 227 czy właśnie to najmocniej nie urzekało dziecięcej fantazji? Naiwna umowność oleodruków nie ulegała wątpliwości, ale dzięki temu, że ojciec już wtedy wprowadzał mnie w świat Fałatów i Chełmońskich, mogłem zachować ryczące jelenie we wdzięcznej pamięci do dnia dzisiejszego. Podczas mego obijania się po świecie owe jelenie z dziecinnych lat stawały często przed oczami w najbardziej egzotycznych zakątkach, pojawiały się w naj kapryśnie jszych okolicznościach. Zmuszony nieraz ślęczeć w ponurych stancjach gdzieś na końcu świata, otoczony beznadziejnością ścian, ziejących pustką, ileż razy wskrzeszałem wizję poczciwych jeleni z dziecięcych lat i było to jak lekarstwo? Z wielu przykładów choćby jeden, w Nzerekore, miasteczku w głębi Gwinei. Po udarze słonecznym zmuszony byłem przeleżeć tam kilka dni w kwaterze francuskiego hoteliku. Gołe, więzienne ściany mego pokoju, jak zwykle w tych stronach, przytłaczały nieprawdopodobnym smutkiem: nie było na nich najmniejszego przedmiotu czy ozdoby, mogącej rozjaśnić myśl. Pisałem wtedy, w roku 1960, do notatnika: „...Kilka miesięcy temu jakiś nasz mędrek w którymś czasopiśmie, bodaj czy nie w Nowej Kulturze, natrząsał się znowu z jeleni, ryczących na dawnych oleodrukach. Boże, cóż bym dał, żeby bratka wsadzić tak na kilka dni do hotelu w Nzerekore; jakby wzdychał do tych jeleni! Cokolwiek powiedzieć o wartości artystycznej oleodruków, jedno, psiakrew, jest pewne: oberżyści i właściciele hotelików, zawieszający jelenie na ścianach, mieli przecież najlepsze chęci, by jakoś uprzyjemnić gościom pobyt u siebie, objawiali życzliwość dla bliźnich — i to niepomiernie się liczy! A tu jaka wroga oziębłość, jaka obojętność hotelarza wobec gości! Ale czy tylko w afrykańskim Nzerekore? A nieludzka ponurość naszych krajowych hotelików, a pogrzebowy smętek poczekalni na naszych mniejszych dworcach kolejowych? Nawet zawieszony tam anachroniczny oleodruk z jeleniem, do pioruna, jakim byłby słońcem!..." Jak widać z zapisków, rozindyczyłem się wtedy bez pardonu, a rozindyczyłem się widocznie i dlatego, że może nie byłem tak zupełnie pewny swej słuszności. Jelenie na oleodrukach, między j 228 Bogiem a prawdą, puszyły się zawsze zbyt patetycznie, miały pozę wysoce efekciarską, coś z niemieckiego cesarza Wilhelma; ich wyniosłość wydawała się czymś nienaturalnym, wynaturzonym. Na kilkanaście mil przed zlaniem się z Finley River nasza rzeka Parsnip wykonywała potężną pętlę w kierunku wschodnim. W miejscu, gdzie skręcała na północ, a potem wracała znowu na zachód, wysoki, dość stromy brzeg po prawej stronie stwarzał szereg niezwykle malowniczych widoków. Jak zwykle, popołudniowe słońce jeszcze potęgowało ich urok. Urwiska, upstrzone romantycznie świerkami, były jakby ilustracją do kolorowych pocztówek. — Jeleń! — Robert odezwał się przytłumionym głosem wskazując oczyma na zbocze brzegu, oddalone od nas o jakie dwieście kroków. Łatwo ujrzałem zwierza. Stał nieruchomo na krawędzi, wystającej pięćdziesiąt stóp ponad rzeką. Przodem zwrócony w naszą stronę, czujnie nam się przyglądał. Dość pokaźne rogi koronowały jego głowę imponującym wieńcem. Robert wyłączył motor. Łódź szła dalej, znoszona w kierunku zwierza. Zastygliśmy w ciszy i w zupełnym bezruchu. — To jeleń mułowy — mule deer! — szepnął nam po chwili Robert, gdy zbliżyliśmy się na mniej więcej sto kroków. Jeleń wciąż nie ruszał się ż miejsca. Pochłaniał nas wzrokiem i sterczał wyprostowany jak struna. Uderzał* jego posągowa okazałość. Był piękny, a zarazem zdumiony pojawieniem się ludzkiej kreatury. Przypominał, oczywiście: żywo przypominał swą wyniosłością dawne jelenie z oleodruków. Zwierz okazywał nie tylko zdumienie, ale i ciekawość. Wreszcie się ruszył. Wszakże nie uciekał, lecz przeciwnie, lekkim a potężnym susem przybliżył się do nas o kilkanaście kroków, by lepiej nas obejrzeć. I znowu stanął jak wryty. I znowu pyszny, dostojny, aktorski, oleodrukowy: przesadnie dumny z wypiętą piersią i wzniesioną głową — a mimo to jaki naturalny! Absurdalnie podobny do dawnych znakomitości wiszących na ścianach — a jednak żywy, dzisiejszy! Gdy przepływaliśmy o pięćdziesiąt kroków od niego, raz jeszcze podskoczył ni to rozbawiony, ni zdjęty niepokojem. I po raz 229 trzeci powtórzył to samo: na skalnym cokole ponownie wyprężył się w całym przepychu zwierzęcej urody i urzekał nas swą pom^ nikowością. Majster jakiejś wielkiej klasy, nie pierwszy lepszy aktorzyna. Poczciwy Odocoilous hemionus, a przecież zatracony czarownik. Dokonując cudacznej rehabilitacji dawnych oleodruków do-kazał więcej, znacznie więcej: młodzieńczym wizjom pacholęcia przywracał rzeczową treść, odbierał im piętno mrzonki. 77. Kalif ornijczyk Kilka mil dalej wylądowaliśmy na obszernej wyspie i tu postanowiliśmy spędzić noc. Namioty rozbiliśmy o jakie sto kroków od wody, bo bliżej cała plaża usłana była kocimi łbami z nieprzyjemnych kamieni. (O, słodka potęgo wspomnień! Takie same kocie łby, wykręcające nogi tysiącom przechodniów, zabytek dziewiętnastego wieku, uciesznie dręczą dziś jeszcze ludzi i auta w samym reprezentacyjnym sercu rodzinnego grodu: między Dworcem Zachodnim a wejściem na Poznańskie Targi Międzynarodowe. Jak to miło przypomnieć sobie na odludziu bliskie sercu kalectwa!) * Krzątaliśmy się przy zakładaniu obozu i spożywali wieczerzę pod znakiem braterskiego podniecenia: byliśmy sami, bez Jagi. Jaga pozostała za nami gdzieś na wertepach dzikiej rzeki i karała nas swą nieobecnością. Wiedzieliśmy, że nasza Władczyni da sobie radę w puszczy lepiej niż niejeden wyga rzeczny, ale trochę niepokoiliśmy się o jej wieczerzę. Nie zabrała przecież wiele do jedzenia. Tymczasem Robert sięgnął do zapasów mąki i, jakby dla przekory losu, tego wieczoru po raz pierwszy usmażył nam pyszne naleśniki, sławne kanadyjskie pancake'i. Była to istna ambrozja, ale racząc się nią spoglądaliśmy ukradkiem w górę rzeki. Kie- * Odwołuję, odszczekuję: w maju 1964 roku, w dziewiętnaście lat po wojnie, niesamowity przeżytek nareszcie zdenerwował kogoś ważnego i kocie łby zamieniono na rzetelny asfalt. Lepiej późno niż wcale. 230 dyż wyłoni się z zapadających mroków zarys kajaka? Nie wyłaniał się. Żywsza niż zazwyczaj powstała między nami wymiana myśli, pogawędka śmielsze zataczała kręgi, a potem, po zapadnięciu nocy, Witoldowi przyszła fantazja, by wzniecić olbrzymie ognisko. Leżał obok nas na plaży, wyblakły od niepamiętnych czasów, olbrzymi pień zwalonego drzewa. Suchy jak wiór, zapłonął wielkim ogniem. Podsycałem go jeszcze gałęziami, Witold fotografował, płomienie szły na kilka metrów w górę, łuna biła na wiele mil dokoła, ale —¦ nikogo nie zwabiła. Jakby za jakąś karę spaliśmy tej nocy ohydnie: kąśliwe komary wlatywały nam nawet pod śpiwory. Rano wyspę odsądziliśmy od czci i wiary i przypięli jej łatkę nazywając Mosąuito Island. Śniadanie zjedliśmy wcześnie, ale pancake'i, na pewno nie gorsze niż poprzedniego wieczoru, mniej nam teraz smakowały. O nieobecnej wciąż Jadze nie padło żadne słowo. Ruszyliśmy w drogę ku niedalekim Finlay Rapids. W niespełna dwie godziny później głośny szum wody zwiastował bliskość bystrzyn. Było to miejsce o niedobrej sławie: ponoć czterystu wioślarzy straciło już tu życie w odmętach od czasów gorączki złota, odkrytego na terytorium Yukonu. Czy nowe grymasy Jagi i jej zniknięcie wzięliśmy sobie tak bardzo do serca? Chyba nie. Z tych godzin zachowało się zdjęcie dość znamienne, świadczące o naszych pogodnych nastrojach. Mianowicie Witold sfotografował na brzegu rzeki Roberta i mnie w chwili opowiadania sobie dobrego kawału. Zdjęcie nie kłamało: zdrowy śmiech, szczególnie wesoły u Roberta, zdradzał zbyt wymownie nasz humor; smutku ani za grosz tam nie było. Czy zakłopotanie zawitało do nas nieco później, nad bystrzyna-rni? Diabli wiedzą. W każdym razie zawitało nie do nas, nie do Witolda ani do mnie. Nas ogarnęło raczej zdumienie, nas, z lekka rozbawionych, raczej zaintrygowała zagadka różowego kajaka. Kajak Jagi ujrzeliśmy przymocowany do brzegu powyżej bystrzyn, a w pobliżu odpoczywającą na murawie — samą Jagę. Wynikało z tego, że w ciągu nocy musiała przepłynąć obok naszej Mosąuito Island. Przywitaliśmy się serdecznie, jak gdyby 231 nic szczególnego nie zaszło. Nie było pytań o ubiegłą noc. Jaga/ jak zwykle w kwitnącej formie fizycznej, czyniła wrażenie wypoczętej. Spokojna rozmowa natychmiast weszła na rzeczowe tory: jak przebrnąć bystrzyny i jak bagaż przenieść brzegiem, ażeby nam nie przepadł w razie katastrofy, O kilkadziesiąt kroków od Jagowego kajaka budził podziw inny kajak, na pół wyciągnięty na brzeg. Niespodziany dowód ludzkiego — poza nami — istnienia był składany z lekkiego brezentu, miał wytworny kształt i rzucał się w oczy ślicznym różowym kolorem, jakim z fantazją go pomalowano. Wkrótce wyszedł z lasu właściciel nadobnego kajaka, mężczyzna w początkach siły wieku. Dolną szczękę jego porastała zawadiacka broda „młodych wściekłych", lecz oczy miał anielsko łagodne, a zachowanie się nad wyraz subtelne. Właściwie brzyd-kawy z rysów twarzy, przedstawiał zdumiewający typ męskiej urody dzięki niesłychanej skromności, jaką się odznaczał. To nie był prosty człowiek ani zwykły turysta, jakich tysiące włóczyło się na szlakach Kolumbii Brytyjskiej. Artysta rzeźbiarz z Los Angeles — jak się wkrótce okazało — buszujący na swym różowym kajaku po tutejszych rzekach, nazywał się Esta Brady. Przedstawiony nam przez Jagę, wszedł do naszego grona od razu jak ktoś bliski: w przedziwny sposób budził zaufanie i zjednywał sobie życzliwość. Natychmiast też wziął udział w technicznej naradzie nad pokonaniem bysfrzyn i poważnie, acz z dyskretnym taktem dorzucał swe uwagi. Pół mili powyżej bystrzyn nasza Parsnip zlewała swe wody z równie potężną Finlay, tworząc od tego miejsca Peace River. Wielka ta rzeka u swego zarania musiała przebijać się z szumem i wściekłością przez zaporę z wielkich głazów. Zalegały całe koryto rzeki na przestrzeni kilkuset metrów i nie było można ich ominąć. O niektóre skały, sterczące z wody, prąd rozbijał się z grzmotem; inne, jeszcze niebezpiecznie jsze, ukrywały się tuż pod powierzchnią, a prująca nad nimi woda okrutnie łamała się po linii stromych czubów i zawrotnych jam. Przewodnik Anderson z Dawson Creek ostrzegał niedawno Roberta, ażeby — nie zważając na odstraszające pozory — przepłynął przez bystrzyny tuż u prawego brzegu i, przebóg, nie trzy- mał się od niego dalej niż o dziesięć, piętnaście kroków. Dalej od brzegu, to jest na kilkusetmetrowej szerokości rzeki, przeprawa była niemożliwa i groziła niechybnym rozbiciem. Więc podczas gdy Jaga, pełna błysków i uśmiechu, rozmawiała z Estą Brady, my trzej, Robert, Witold i ja, przenosiliśmy skalistym brzegiem co najważniejszy bagaż i składali go poniżej bystrzyn. Gdy za ostatnim nawrotem stanąłem nad wodą, by na chwilę odsapnąć, rozejrzałem się dokoła zdziwiony i zapadłem w zadumę. Góry zbliżyły się do nas i spiętrzyły; było to główne, wschodnie pasmo Gór Skalistych, przez które mieliśmy teraz przedzierać się głęboką doliną rzeki Peace. Szaleństwo na Finlay Rapids mimo woli przywoływało błogie wspomnienia z dalekiej przeszłości, kiedy na czele młodych zuchów poczciwie brnąłem przez wiry i porohy Dniestru. Tam ongiś była urocza zabawa, tu wodna furia. Groźna furia, wielka przygoda* a przecież myśl uporczywie wracała do zjawiska, jak gdyby jeszcze bardziej urzekającego: do niesamowicie miłego rzeźbiarza na różowym kajaku. Do niego i do Jagi o beztroskim uśmiechu i boskich nogach. Przez bystrzyny nieustraszona Jaga przeniknęła oczywiście jako pierwsza na swym kajaku. Nawet nie wzięła kamizelki ratunkowej. Filmowałem ją z brzegu. Mignęła obok jak strzała i w chwilę później była już na spokojniejszej wodzie. Następnie spłynęła Landara ze swą funkcjonalną załogą, z Robertem przy sterze a Witoldem przy motorze, z obydwoma oczywiście w kamizelkach ratunkowych, podczas gdy mnie, funkcjonalnemu pasażerowi, przypadł obowiązek filmowania ich z lądu. Zaledwie się pokazali za skalistym cyplem, jedno mignięcie, mgnienie oka i dwieście metrów dalej szczęśliwe wylądowanie obok kajaka. — Czy Amerykanin nie spłynie z nami? — spytałem, gdy do nich doszedłem. — Nie teraz! — odrzekła Jaga. — On później nas dogoni! Poniżej bystrzyn rzeka, wartka i głęboka, nie sprawiała już trudności. Kłopoty z mieliznami skończyły się dla nas raz na zawsze. Gdy na Landarze ruszyliśmy w dalszą drogę, to jest: Robert, Witold, ja i pojękująca Krysia — Jaga, jak zwykle dotychczas, nie towarzyszyła nam. Pozostała chwilowo na miejscu. 232 233 78. Zły W ciągu następnej godziny zaszły radykalne zmiany w naszej wędrówce. Dotychczas od wielu dni płynęliśmy ku północnemu zachodowi; teraz rzeka waliła wyraźnie na wschód tęgo wijąc się wśród górskich stoków. Dotychczas rzeka Parsnip, utkana jedną mielizną za drugą, niedwuznacznie zdradzała swe górskie pochodzenie. Teraz Peace River płynęła jak normalna rzeka całą gębą, poważna i, powtarzam: rzeka głęboka i wartka. Więc bez przerwy motor niósł nas z szybkością dwudziestu kilometrów na godzinę. Imponujący masyw góry Crysdale, widziany przez wiele dni na północ od nas, potem na północnym wschodzie, teraz jawił się nam na południowym wschodzie: okrążaliśmy go. W dwie godziny po wyruszeniu znad bystrzyn dobiliśmy do ujścia Potoku Złego, Wicked Creek, i Robert postanowił tu obo- ; zować, jakikolwiek do wieczora było jeszcze kilka dobrych godzin: nie chciał widocznie (pozostawiać Jagi zbyt daleko za nami. Namioty rozbiliśmy powyżej ujścia potoku i stwierdzili, że już wielu innych wycieczkowiczów gościło nad Wicked Creek przed nami. Nawet stało tu solidne schronisko, zbudowane z bierwion, i w istocie krótko po nas przypłynęło z dołu rzeki na wielkiej motorówce wesołe towarzystwo z odległego miasteczka Fort St. John: jechało do Gold Bar samochodami, a z Gold Bar motorówką. Jakkolwiek otaczające nas góry i lasy rozciągały się bezludnym w zasadzie pustkowiem na przestrzeni setek mil, z prawej i z lewej strony, to przecież górny bieg samej Peace River, jak wynikało, stanowił ulubiony cel wycieczkowy dla śmielszych turystów przybyłych z tamtej, wschodniej strony Gór Skalistych. Dla turystów i niejednych barbarzyńców: na brzegu rzeki poniewierało się Wśród kamieni wiele pstrągów mniej lub bardziej gnijących. Barbarzyńcy łowili je i nie spożywając wyrzucali na ląd. Więc oto ryby najszlachetniejsze, jakie żyły w wodach naszej planety, gdzie indziej najwyższe marzenie wędkarzy i smakoszy, tu dziesiątkami leżały porozrzucane jak ostatnie śmiecie. Nawet dwie mewy już nie chciały żreć woniejących od- 234 padków. Ptaki te pływały na rzece tuż przy brzegu i ludzi wcale się nie bojąc oczekiwały od nich świeżego żeru: gdy Witold i ja, z wędkami w ręku, śpieszyliśmy do ujścia Złego, mewy ożywiły się nadzieją i podążały za nami jak cienie. Widocznie wiedziały z doświadczenia, że wędkarze nakarmią je świeżymi pstrągami. Zawiodły się tak samo jalk dwaj wędkarze. Ryby nie brały. W ogóle przyrodę zaległy ponure nastroje. Pogoda się zepsuła, chmury zakryły słońce, powiało chłodem. Nagłe podmuchy wiatru co chwila tworzyły po drugiej stronie rzeki trąby powietrzne. Mount Crysdale smętnie zasnuł się w obłokach, a bliższy szczyt, Selwyn, również ginął powoli z oczu. Sam potok był rzeczywiście jakiś wredny i niesympatyczny. Toczył wiele wody, mroźnej jak lód, szumiał złowrogo i z zastraszającą gwałtownością wpadał do Peace River, jakby grzmocił ją z nienawiści. Sama Peace w tym miejscu miała wyjątkowo porywisty prąd. Pstrągi nie brały, jak gdyby ich tego dnia wcale tu nie było, i wnet wróciliśmy do obozu, by zaparzyć sobie herbatę i rozgrzać żołądki i dusze. Robert i Krysia także chętnie się napili. Dopiero kilka godzin później, pod wieczór, z zadowoleniem zauważyliśmy na odległej przestrzeni rzeki różowy punkcik, szybko się zbliżający, a trochę dalej za nim drugi kajak, z Jagą. Lecz Esta Brady u nas nie wylądował. Minął nasze obozowisko i przybił do brzegu nieco dalej, o kilkadziesiąt kroków poza ujściem potoku Złego. Najwidoczniej tam, a nie przy nas, zamierzał rozbić namiot na noc. Na spotkanie matki wybiegła uradowana Krysia do samego brzegu rzeki, ale Jaga, porwana wyjątkowo silnym w tym miejscu prądem, nie lądowała w naszym obozie. Spłynęła koło Krysi i wiosłowała dalej. Krysia wpadła w spazmy. Wymachując rozpaczliwie rękoma zaczęła pędzić za Jagą wzdłuż brzegu i krzyczeć do niej. Jaga kiwnęła niecierpliwie i uspokajająco dłonią. Dopiero gdy Krysia dotarła do ujścia potoku, nie mogła dalej biec i przystanęła. Jakby zamieniona w słup soli, chwilę patrzała za oddalającą się matką, potem zawróciła powoli do nas. Była zgaszona, zgarbiona i szlochała z cicha. Zakłopotaniu, jakie i nam się udzieliło, sama Jaga szczęśliwie 235 położyła kres. Na brzegu, gdzie Esta Brady wylądował, nie pozostała dłużej niż dziesięć minut, natępnie wsiadła na swój kajak i zaczęła przebijać się ku nam. Przebijać się, gdyż miała do pokonania dwieście metrów piekielnie rwącego prądu, szczególnie srogiego u ujścia Wicked Creek. Niejeden krzepki wioślarz pewnie poniósłby tu klęskę. Chwilami zdawało się, że Jaga ulegnie, że straci panowanie nad kajakiem, a straszny nurt ją zawróci i poniesie w dół. Nie uległa, nurt nie poniósł. Niepowstrzymanie, z nieludzką wprost wytrwałością, z całym napięciem wysportowanych mięśni Jaga parła naprzód cal za calem, aż dostała się między mniej zajadłe prądy i już szło jej raźniej. Z naszego obozu patrzałem na to z podziwem. — To niepojęte — wyrwało mi się niemal bezwiednie i pokiwałem głową. — Także i mnie się to nie podoba — warknął Witold półgębkiem. Zerknąłem na niego. — To niepojęte — ciągnąłem już głośniej — jak ona świetnie wysportowana!.... 79. Pstrągi Robert znowu kuchcił pyszne naleśniki, najsmaczniejsze, jakimi nas uraczył dotychczas, a Jaga znowu spała tej nocy w rodzinnym namiocie, między mężem a córeczką. Otoczona mężowską opieką, następnego dnia leżała niemal do południa. Gdy zwinęliśmy obóz, była już późna godzina, druga po południu. — Czy włożyć ci jakie książki do kajaka? — troskliwie zapytał ją Robert. Jaga namyśliła się: — Nie! Nie będę czytała... Wyruszyliśmy późno, a przecie różowy kajak niby kuszący kwiat leżał wciąż jeszcze na brzegu w tym samym miejscu co dnia poprzedniego, wśród zarośli zaś prześwitywał namiot Esty Brady. Samego Kalif orni jeżyka nie dostrzegliśmy. Motor naszej Landary szedł na półobrotach, lecz mimo to zna- 236 cznie wyprzedził ociągającą się Jagę i, jak już tyle razy, straciliśmy ją z oczu na wiele godzin, aż do wieczora. Przełom rzeki Peace przez Góry Skaliste był majstersztykiem przyrody i zaskakiwał obfitością przepięknych widoków, szczególnie na zakrętach, ale jakoś znowu nie mieliśmy na to oka. W drodze do następnego postoju, przewidzianego u ujścia Clearwater Creek, czyli potoku Czystej Wody, Robert przypomniał nam jeszcze raz o niezwykłym bogactwie pstrągów w tej okolicy. Ponętnie opowiadał o tym już w Edmontome, przed wyjazdem nad Parsnip, i nieraz powracał do tego tematu w ciągu ostatniego tygodnia. Wszystko wskazywało na to, że tu dopniemy celu i ziszczą się nasze nadzieje: że sfilmujemy nie tylko złowienie w bajecznie krótkim czasie kilkudziesięciu pstrągów, ale także uwiecznimy na taśmie efektowne wpuszczanie ich żywcem na powrót do rzeki, jako wymowny symbol szczodrości tutejszej przyrody. Witold i ja, ale głównie ja, wypieszczaliśmy sobie w myślach wszystkie sceny podniosłego obrzędu widząc w tych perypetiach siebie z minami magów. W krótkim czasie przepłynęliśmy owych kilkanaście mil, dzielących nas od ujścia potoku Czystej Wody. Otoczył nas tu znowu wyjątkowo malowniczy krajobraz, a niespodzianej egzotyki jeszcze dodawał mu widok hydroawionetki. Przyleciała niedawno, stała na wodzie przy brzegu i właśnie wysiadało z niej dwóch wędkarzy. Niedaleko samolotu, a jakie ćwierć kilometra poniżej ujścia potoku Czystej Wody, zaczęliśmy rozbijać namioty, gdy z pobliskich zarośli wyłonił się starszy jegomość i szedł raźno w naszym kierunku. Teraz dopiero odkryliśmy w gąszczu, blisko skraju puszczy, solidne schronisko, zbudowane, ma się rozumieć, z bierwion: zamieszkiwał je od kilku dni, jak się potem okazało, ów starszy jegomość z żoną i kilkorgiem młodzi i wszyscy gorliwie łowili pstrągi. — Bóg mi świadkiem! — zdziwiony Robert rzekł do nas jakby na usprawiedliwienie. — Trzy lata temu, kiedy tu przepływałem, nie było jeszcze schroniska... — A dziś jest! — stwierdził Witold głosem komicznej skargi. 237 Starszy jegomość zbliżał się do nas z ważną sprawą. Uporczy wego wzroku nie odrywał od naszej grupy. W oczach miał stc żały ogień, wyrażający wiarę i otuchę, a w dłoniach — miskę pokaźnych rozmiarów. Szedł na nas uroczyście i z determinacją jakby szedł na diabła albo do Boga! Czy spodziewał się po m czegoś wielkiego: łaski, cudów? Po chwili wyszło na jaw: sj dziewał się zbawienia. — Weźcie, panowie, proszę was, weźcie wszystko! — zakli. nał nas podtykając miskę pełną pstrągów. — Są świeże, świeżuj teńkie! Pozwólcie, że je wam podaruję!... Pstrągi, których kilkanaście leżało w misce, obrzuciliśmy wzgardliwym spojrzeniem. Już przed tygodniem pstrągi nam „. przejadły i napawały obrzydzeniem: poznaliśmy przesyt milic nerów. — A kiedy złowione? — spytałem, żeby coś powiedzieć. — Dziś rano! Rano! — odrzekł skwapliwie jegomość. — Sj bardzo świeże... — Czy tu w Peace River złowione? — Me. W Clearwater Creek, w dziurach o milę powyżej ujścia potoku do rzeki... — A tu, u samego ujścia potoku? — dopytywałem się, bo właśnie to miejsce Robert określał jako najlepsze łowisko. — Tu u ujścia, owszem, były pstrągi! — wyjaśniał jegomość. — Ale od kilku dni jakoś nie biorą... —¦ Może wyłowione? Lecz to jego nie obchodziło. Miał na sercu w tej chw.ili tylko jeden kłopot; żebyśmy jeno przyjęli jego dar. A my odmówiliśmy, stanęliśmy okoniem, grzecznie a stanowczo oparliśmy się: nie, nie, nie. — Są już gotowe do smażenia! Patrzcie, panowie! — zachwalał błagalnym głosem i nalegał, i pokazywał miskę. •— Są już oprawione, oczyszczone, wkładać tylko na patelnię!... Był to Kanadyjczyk prawomyślny, który nie miał sumienia, by wyrzucać tak szlachetne ryby w krzaki na zgnicie. A pstrągi były w istocie oprawione i wymyte i miały nawet obcięte głowy i ogony. Ale cóż, my, hultaje niewdzięczne, za nic w świecie przyjąć ich nie chcieliśmy i woleli żywić się z pu- 238 szek. Bezecnie groteskowy element tkwił w tej hecy jak zawsze, gdy dobroczyńca bezskutecznie stara się uszczęśliwić innych drogocennym darem i rozpacza, że daru przyjąć nie chcą. A nicponie uwzięli się i nie chcieli; żywych potrzebowali pstrągów. Zaraz też po rozbiciu namiotów pośpieszyłem do ujścia potoku, uzbrojony w gumowe buty po uda, w wędkę i w sieć do żywych pstrągów. — U ujścia Clearwater Creek do rzeki Peace złowimy łatwo dziesiątki pstrągów! — nie wygasły mi z pamięci nie tak dawne słowa Roberta. Ani łatwo, ani wcale nie złowiłem. Miejsce było rzeczywiście idealne: lodowaty potok mroził nogi poprzez buty, a gdzie wpadał do rzeki z hucznym impetem szerokim wachlarzem, nieco głębsze w pośrodku koryto wprost prosiło się o chmarę pstrągów. Nic tam nie wzięło. Gdy w innych podobnych miejscach pstrągi nie brały, to jednak często widziało się ich smykające lśnienia w prądzie: tu nie widziało się nic. Za to na kamiennym brzegu pozostały ślady częstego szarogęsienia się wielu wędkarzy w ostatnich czasach. Jeszcze przed godziną oglądałem szczegółową mapę tych stron, wykonaną według pomiarów z ostatniego roku. Zaledwie o kilkadziesiąt mil od rzeki Peace widniały na niej pasma górskie i doliny z napisem „unexplored", niezbadane, ale to już absolutnie nie dotyczyło samej rzeki Peace. Tu człowiek z cywilizacji wtargnął linią cienką co prawda jak sztylet, ale wtargnął mocno i nieźle się rozpanoszył. Zrozumiałem, że spóźniliśmy się o rok, 0 dwa lata. Plan sfilmowania pstrągowej obfitości w rzece Peace spełzł oto na niczym i należało go pogrzebać. Uparty wszedłem jeszcze dalej w rzekę, aż woda sięgała mi po biodra, i wciąż niestrudzenie zarzucałem błystkę na wszystkie strony. To bliżej, to dalej, to pod brzeg, to ku szerokiej rzece. 1 nic. Ani nie drgnęło, nic nie uderzyło. Prąd rwał dokoła mnie tak silny, że musiałem uważać, by nie stracić równowagi. Zaśmiałem się gorzko, ale i czupurnie: musiałem uważać, by nie stracie dwojakiej równowagi, ciała i ducha. 239 > -¦ 80. Niedźwiedź Później Robert przypomniał sobie, że poprzez warkot motoru słyszał odgłos dwóch strzałów z ciężkiego kalibru w czasie naszej jazdy znad ujścia potoku Złego do ujścia potoku Czystej Wody, i to mniej więcej w połowie drogi. Niewiele sobie z tego robił i nawet wieczorna opowieść Jagi nie wywarła na nikim wrażenia. Jaga przybiła do obozu późno, dobrze pod zachód słońca, i podniecona zaczęła opowiadać o swej przygodzie z niedźwiedziem. Dziwnej przygodzie, bo ponoć ujrzała zwierza płynącego niemrawo w rzece, a gdy dotarł do płytkiego brzegu, legł na wpół we wodzie, całkiem wyczerpany. Nie mógł nawet wygramolić się na suchy ląd. Jaga — nasza nieustraszona Jagienka — niedaleko wylądowała i ostrożnie podeszła do bestii na dwadzieścia kilka kroków. Ruszał łbem w prawo i w lewo, ale wyglądał na chorego. Leżał wciąż na brzegu rzeki i tak go Jaga opuściła. Przygoda jej — powtarzam — nie wywarła większego wrażenia, a Robert na pewno myślał, że żona koloryzuje. Następnego dnia nie wyruszyliśmy w dalszą drogę, natomiast Jaga podążyła z wędką do „dziur" w górze potoku Czystej Wody i po godzinie przybiegła co prawda bez ryb, ale z drażniącą nowiną o rybach; że widziała, jak ród starszego jegomościa na jej oczach wyciągał ryby, więc nie tracąc czasu winniśmy tam pędzić, bo inaczej wyłowią nam wszystkie pstrągi z niewielkich dziur. Jaga się gorączkowała nagłą gorliwością, sierdziła się, parskała, ale nas nie pociągnęła. Nade mną wymachiwała wędką i unosiła się jak nad upartym sztubakiem stwarzając we mnie kompleks młokosa — bez skutku: nad potokiem Czystej Wody nie było widoków na pomyślne filmowanie. Jaga nie znosiła przegranej. Po południu zniewoliła Roberta i Witolda i odbiła się za porażkę z pstrągami. Przekonała obydwóch do niedźwiedzia i namówiła do szaleństwa: cała ich trójka, w tajemnicy przede mną, wsiadła do Landary i na resztkach benzyny, której nam już wiele nie zostało, pchnęła się w górę rzeki, by zdobyć chorego niedźwiedzia. Znalazła go nieżywego w tym samym miejscu na brzegu i wtedy Robert przypomniał sobie odgłosy dwóch strzałów, usłyszane poprzedniego dnia. To jakiś 240 Przywieźliśmy lekkie, wygodne kanu, pożyczone nam prze: (litr. 260) Gilbota... **«-* i * ¦ s 47 i ..Orgia... (str. 268) myśliwy zranił ciężko niedźwiedzia i stracił go z oczu, a niedźwiedź zdechł w rzece i stał się łupem naszej trójki. Nie trójki, lecz łupem Jagi. Ona słusznie uważała się za bohaterkę niedźwiedziej afery i gdy troje łowców wracało do obozu z trofeum na łodzi, na jej twarzy promieniał okrutnie skromny wyraz wielkiego triumfu. Robert i Witold bezwiednie dostosowali się do podniosłego nastroju: ująwszy niedźwiedzia pod pachy i taszcząc go na brzeg wyglądali jak dwóch zapracowanych samców z epoki kamiennej. Niedźwiedź był niedźwiadkiem, niezupełnie jeszcze wyrośniętym. Ujęty między ramiona dwóch chłopa, zapadł się niebożę w sobie i skarlał jakoś niefotogenicznie, pomimo że ważył swoje sto kilogramów z należytym czubem. Tuż obok naszych namiotów uwieszono go za tylne łapy do dwóch stojących niedaleko siebie topoli tak wysoko, że pyskiem akurat sięgał do ziemi. Jaga, przejęta i rozpętana, zagrzewała Roberta do czynu, do pracy, do dzieła i dopiero złagodniała, gdy dobry mąż zdarł z niedźwiedzia iskórę i wyciął mu szynki. Natomiast nie wyciął nic innego ani nie wypatroszył bebechów, więc wiszące nad nami trupisko wyglądało coraz bardziej jak makabryczna ofiara sadystów z okresu krematoriów. Robert nie zdjął skóry z łap, co jeszcze potęgowało niesamowitość zjawy: mieliśmy oto wrażenie, jak gdyby odartemu nieboszczykowi pozostawiono na nogach zamszowe trzewiki. Jaga, bohaterka dnia, bardzo się cieszyła, że niedźwiedzie szynki wzbogacą jej spiżarnię w domu, i jak gdyby jej radość nas zaraziła, nie odczuwaliśmy zbytnio koszmaru: przeciwnie, niedźwiedź, a raczej zakrwawiony nad nami wisielec, wszedł raźno do naszego grona i przyjęliśmy go jako szóstego towarzysza niemal entuzjastycznie, niemal jak przebój wyprawy. Tego dnia tuż przed zachodem słońca nadpłynął na różowym kajaku siódmy towarzysz do kompletu, Esta Brady. Brodaty rzeźbiarz nie dopłynąwszy do naszego obozu, wylądował między nami a ujściem potoku Czystej Wody. Tam, o sto pięćdziesiąt kroków od nas, rozbił namiot, ale podczas znoszenia tobołków na ląd tęsknie ku nam zerkał. Potem rozniecił swe ognisko, a gotując i jedząc wieczerzę, wciąż melancholijnie spozierał w naszą 16 — I znowu... 241 stronę. Gdy zaczęło się ściemniać, a wesołe ognisko zabuzowało w naszym obozie, nie wytrzymał i przyszedł. Powitaliśmy go serdecznie jak bratnią duszę, bo był to rzeczywiście przyjemny i tajemniczy chłop, a nas ucieszyło, że widok niedźwiedzia wpra- J wił go w należyty zachwyt. Jakkolwiek należało przejść na język angielski, przeżywaliśmy! tego dnia najpiękniejszy wieczór podczas całej wyprawy. Nigdy nie było tylu ożywionych rozmów, takiego urodzaju myśli, tak | przyjacielskiej atmosfery. Diabli z tymi nastrojami! Czworo wykształconych ludzi, świa-I tłych, oczytanych, sprężystych, bogatych wyjątkowym doświadczeniem przygód na świecie, dotychczas obijało się o siebie przez szereg dni, wieczorów i poranków, i jakby odrętwiałych, niewiele miało sobie do powiedzenia. A oto między nich wlazł niedźwiedź, zwykły trup niedźwiedzi i cudu dokonał. Wstrząsnął głuszą i otworzył jakieś zapory źródeł, tryskających nagle pod-1 nieconym humorem i powodzią pomysłów. Diabelny kaprys! Największa radość biła od Jagi. Oczy jej śmiały się to zaborczo j do niedźwiedzia, to triumfalnie do nas. Była tak rozweselona i pałająca, że wybuchła temperamentem i musiała obsztorco-1 wać Krysię. Z winy Witolda. Rozmarzony przy ognisku Witold przyjaźnie obejmował za szyję dziewczynkę i opierał się na niej. Jakże matka skarciła dziesięciolatkę: że źle czyni wyświadczając bezinteresowną usługę mężczyźnie, że nie należy nic dawać za darmo mężczyznom, że dziewczyna musi być z nimi twarda i wymagająca, bo inaczej będzie głodna i chodziła w dziurawych majtkach... Była już noc. Rzeka w ciemnościach niepokoiła tajemniczym szumem, krąg ogniska niesamowicie zamykał nas od reszty świata, odarte cielsko niedźwiedzia co chwila koszmarnie odbijało się czerwonym blaskiem — słowem: było dziwacznie i upiornie, więc nie wydawało się cudaczną rzeczą, gdy zjawił się duch Aretina wraz z Nanną, kształcącą swą córeczkę Pippę na kurtyzanę. 81. Zachłanność 1 W nocy niedźwiedź wywarł na mnie dokumentną zemstę, mi się jako ogromnie miły, młodziutki niedźwiadek, pełen dzie" cięcej wesołości. Kilka razy brzdąc figlarnie przechodził przez jakąś szparę między dwiema belkami, a wciąż był tak niezwykle trzpiotowaty i serdeczny, że napięcie tej serdeczności w końcu mnie przebudziło: wtedy przeszyła mnie na chwilę zgroza na myśl o prawdziwym niedźwiedziu, wiszącym za naszym namiotem. Po chłodnej, sierpniowej nocy nastał ciepły, słoneczny dzień, przyjemny dla ludzi i much. Chciałoby się rozkoszować nektarem powietrza, wchłaniać piękno przeciwległego brzegu, ale o godzinie dziesiątej przyleciały roje much i gęsto obsiadły worek) w którym przechowywano szynki niedźwiedzie. O wpół do jedenastej zaszumiały w powietrzu nowe chmary wielkich muszysk, imponujących much-gromadnic, przez Roberta nazwanych „blue bottles", i te niebieskie butelki upodobały sobie wiszące ścierwo niedźwiedzia. Dym ogniska, jakie pod zwierzem rozpaliliśmy, nie studził ich zapału. A o jedenastej skóra niedźwiedzia, susząca się. na słońcu, zakwitła nagle jasną drogą mleczną od tysiąca muszych jajek. Chwila wytchnienia pozwoliła mi siąść na uboczu i podziwia^ prądy rzeki. Ile tych prądów było? Pięć? Pięć. Główny nurt walił środkiem rzeki pasem stumetrowym z szybkością chyba dwudziestu mil na godzinę i był bardzo głęboki, a Robert twierdził. że Peace River już tutaj miała więcej wody niż Wisła u ujścia: był to prąd-ojciec. Nieco niżej na obydwóch brzegach, prawie naprzeciwko siebie, wciskały się w wodę dwa niewielkie występy skalne i rozbijając część głównego nurtu powodowały dwa kontr-prądy, które z koszmarną przekorą toczyły się od wiru do wiru i parły w górę rzeki: dwóch niesfornych synów. Ale dwieście kroków wyżej znowu się łamały o jakieś głazy i zawracały tuż przy brzegach, już ustatkowane, spokojne, minorowe: to poskromieni synowie marnotrawnych synów, wchodzący posłusznie na drogę głównego prądu-dziadka. Przyjemne gapienie się na pięć prądów rzeki Peace był° 243 tchórzostwem, dezercją sobka i sybaryty, bo w zamuszonym obozie działy się tymczasem wypadki. Po muchach zjawił się tam Esta Brady i w trójkę, Robert, Witold i miły gość, postanowili rozsądną rzecz, mianowicie zakopać w ziemi wiszące dotychczas ścierwo. Aliści zmowę mężczyzn usłyszała Jaga, leżąca jeszcze w namiocie, i krzyknęła, żeby się nie ważyli ruszyć jej niedźwiedzia. Nie ruszyli, natomiast po wyjściu Jagi z namiotu udali się wszyscy nad brzeg rzeki i wszczęli namiętną dyskusję. Jaga, wyprostowana, jak na Władczynię przystało, żywo a gniewnie wymachiwała rękoma nad mężczyznami i przemawiała im do rozumu. Ale jakoś oni rozumu mieć nie chcieli. Robert i Esta Brady siedzieli na piasku skuleni i głusi, a Witold nawet rozciągnął się jak długi niby zajęty słońcem i przepuszczał nad sobą ( mimo uszu potok Jagowej perory. Gdy do nich się zbliżyłem, Jaga, szukając na gwałt sojusznika, z pasją mnie zapytała: — Czy można jeść mięso niedźwiedzia? — Oczywiście, że można! — odrzekłem. Mieli też problem! Witold słysząc moją odpowiedź uniósł się na piasku i fuknął na mnie oburzony: — Głupstwa gadasz! Nie można! Na to Jaga, zaperzona, uczepiła mnie się jak deski ratunku: — Przecież mięso niedźwiedzia jest jadalne, prawda? Jest jadalne? — Niejadalne! — rzucił się Witold jak pstrąg na haku. Rozbawiła mnie nagła burza, a ostatecznie tyle już paskudztw przejadłem w barwnym moim życiu, że co, do diaska, teraz miałem tchórzyć przed poczciwym niedźwiedziem? — Wspaniałe mięso! — uparłem się. — Wyborowe mięso, gdy ktoś głodny jak wilk, a smacznie przyrządzi, a przednim burgundem popije, a w wesołej kompanii ucztę odprawi, a ma zdrowego psa... To nie był spór kulinarno-akadeniieki, lecz nowy atak Jagowej zachłanności. Nie wystarczyły jej szynki ani skóra, chciała zabrać do domu w Edmontonie więcej jadalnego mięsa. Następnego dnia kończyła się nasza rzeczna wyprawa. Więc Jagę omotał 244 demon chciwości, była podniecona i oczywiście postawiła na swoim: że trzeba wyciąć wszystkie mięśnie z wiszącego niedźwiedzia. — Ja tego nie zrobię! — żachnął się Robert w przystępie heroicznego oporu, ale zaraz umilkł, jakby przestraszony. — Ja to sama zrobię! — syknęła Jaga. — Daj mi tylko noże i objaśnij, jak to zrobić! Ja to zrobię! Więc dał jej noże i objaśnił, nawet Esta Brady przyniósł jakiś swój pamiątkowy kindżał i Jaga zaczęła ciąć niedźwiedzia. Pociesznie było patrzeć, jak wrażliwemu rzeźbiarzowi o fidel-castrowej brodzie rzedła powoli mina i z niedowierzaniem śledził objawy temperamentu naszej Jagienki. A ona była rozdrażniona, pełna żalu w sercu, a gniewu na licu, i zawzięta. Łapczywa i zawzięta. Cały swój impet despotyzmu wyładowywała nożami na cielsku niedźwiedzia. Po południu Witold i ja, niby sztubaki o nieczystym sumieniu, wymknęliśmy się z obozu, by zaczerpnąć innych nastrojów i poszliśmy w głąb lasu, do „dziur" w potoku Czystej Wody. Dobrze nam zrobił spacer, bo w wysokopiennej puszczy napoiliśmy się do syta Bócklinowskim pejzażem. Gdy wróciliśmy, niedźwiedź był poćwiartowany, oczywiście przy pomocy Roberta, a mięso już spakowane. Ale Jaga jeszcze nie wyładowała wszystkich emocji i właściwie do samego końca wyprawy, do przybycia następnego dnia do Gold Bar, nie była w sosach. A raczej była bardzo w sosach: znowu podpływała kajakiem do naszej Landary i żądała od Roberta to książki Thackeraya z plecaka, to puszki gruszek z kartonu, to szala z głębi worka. Potem znowu pozostawała w tyle, ginęła nam z oczu i niepokoiła nas swą nieobecnością. Lada chwila oczekiwaliśmy jakiegoś wybuchu i w tym oczekiwaniu zobojętnieliśmy na wszystkie inne przeżycia dokoła: nawet przejście przez groźne bystrzyny „Ne Parlez Pas" nie wywarło głębszego wrażenia. Jaga, jak to Jaga, nieustraszona dusza, pierwsza puściła się przez odmęty na kajaku i gdy szczęśliwie wylądowała poniżej bystrzyn, jeszcze raz podziwiałem jej formę: dumnej postawy boskonoga amazonka prezentowała się świetnie, bo w istocie świetną amazonką była. Dopiero w kwadrans po 245 '-' >----i- niej wystartowali Robert i Witold na Landarze, a po wylądowaniu obok Jagi wyglądali jak nieudane Tarzany drugiej kategorii. Ja znowu filmowałem ich dzielny spływ. W Gold Bar, w ustroniu, gdzie przybijała ze świata droga do górnego biegu Peace River, czekał już na nas przewodnik Ander-son z samochodem Roberta. Jagę niestety też coś czekało: bolesny zawód i cios, zniesiony przez niewiastę z hartem ducha. Mianowicie kaduczne mięso niedźwiedzia zaczęło się psuć i śmierdzieć, i należało je zakopać głęboko w ziemi, ażeby nie zatruło jeszcze psów w Gold Bar: już nam wystarczająco zatruwało życie w ostatnich dniach. A R 0 L A N D 82. Ramczykowscy P< o wyprawie na rzekach Parsnip i Peace, wyprawie dziwnej i kusząco absurdalnej, Witold i ja musieliśmy sobie powiedzieć, że ponieśliśmy dotkliwszą chyba klęskę niż Jaga: ryby zawiodły. Łowiło się pyszne pstrągi, ale nie było czasu fotografować. Tam w Polsce czekał Konrad Sinnicfci i była Arkadia Putramenta, a tu — gdzie owe sławne kanadyjskie bogactwa rybnych wód, gdzie szczupakowe eldorada? Kwestii nie ulegało, że istniały, że tysiące północnych jezior zawierały rybie potwory, ale dotychczas nie dotarliśmy do nich. Już był wielki czas napotkać je, sfotografować i skończyć z tym kramem. Po wariackiej wyprawie rzecznej odezwała się silniej niż kiedykolwiek tęsknota za dobrymi, normalnymi ludźmi. Toteż w Edmontonie odetchnęliśmy w towarzystwie miłych rodaków, Czartoryskich, Walkowskich, Wolikowskich, w Calgary zaś napawaliśmy się serdecznością Zbigniewa Szulca i jego żony tudzież gościnnego Jana Kuboka i jego kochanej matki. Ale w tych dniach najbardziej urzekała mnie tęczowa wizja Rarnczykow-skich, ludzi o zdumiewającej dobroci. Niedaleko Fortu William w Ontario, gdzie prowadzili szkołę indiańską w rezerwacie Sąuaw Bay, doznaliśmy w tych paru czerwcowych dniach pobytu u nich tyle ciepła, że nie mogłem tego zapomnieć. Ramczykowscy — o czym już wspominałem — życie i duszę poświęcili Indianom i jak rzadko którzy biali ludzie zyskali ich zaufanie. Ponieważ znali gdzieś na północy ciekawe siedliska Odżi-buejów, gdzie ponoć raj istniał dla rybaków, gorąco zapraszali nas, żebyśmy tam razem z nimi pojechali. Mieli wakacje i auto, mieli łódź na przyczepce, mieli zapał i radość w sercach i ogrot>. 249 ną chęć sprawienia nam przyjemności. Jakże to przed rokiem, kiedyśmy to jeszcze nie znali się osobiście, pisał do mnie do Polski Leonard Ramczykowski, gdy dowiedział się przypadkiem o moim zamiarze ponownej podróży do Kanady? ...„Jeżeli to Panu nie sprawi wielkiej różnicy i nie wypaczy marszruty, to prosimy bardzo do Fortu William. Żona i ja zawdzięczamy Panu dużo przyjemnych chwil. Wszystkie książki, a zwłaszcza dwie pierwsze, o Kanadzie i o Amazonce i jej dopływach, czytaliśmy z prawdziwą rozkoszą, więc goszczenie Pana u nas uważalibyśmy za spłacenie częściowo długu, tym bardziej że Pańska «Kanada» natchnęła nas jeszcze na długo przed wojną myślą o odwiedzeniu tej przepastnej krainy pachnącej żywicą. Pracuję jako nauczyciel w szkole indiańskiej, jakie sześć mil od Fortu William. Jako tako znam północne zaplecze tego miasta w promieniu około dwustu mil. Moglibyśmy odwiedzić tuziny jezior..." Zaraz po przybyciu w czerwcu do Sąuaw Bay poruszyłem sprawę muskinongów, legendarnych olbrzymów między szczupakami. Ramczykowscy nie byli rybakami i niewiele umieli powiedzieć na ten temat, ale zaraz ochoczą myślą wybiegli na północ, o jakie czterysta kilometrów od Fortu William, i przypomnieli sobie, że tam, między miejscowością Nakina a północnymi odnogami jeziora Nipigon, grasowały potężne szczupaki, bardzo podobne do owych muskinongów. Tam, w siedzibie Aroland, głęboko w lasach, żyli Odżibueje i Kri, szczerzy przyjaciele Ramczykowskich, i oni mogliby nam ułatwić połów. Dojeżdżało się do nich samochodem. — A czy Indianie nie wyłapali już tych olbrzymów? — zapytałem. — Nie. Oni tam szczupaków nie jedzą, nie lubią ich, nawet psom nie dają, bo rzekomo za wiele w nich ości... A więc indiańskie kaprysy miały także i dobrą stronę. Ale przede wszystkim tam na północy żył wielce atrakcyjny, młody dziwak, Hugh Campbell, Kanadyjczyk, zaprzyjaźniony z Ramczykowskimi. Cuda o nim opowiadali. Gdy przed jakimi dziesięciu laty poznał on na północ od Arolandu jezioro Esna-gami, zakochał się w jego urodzie i bogactwie ryb do tego stopnia, że postanowił sprowadzić tu ludzi podobnych do siebie. 250 Chciał, żeby podzielali jego zachwyt i tym samym pogłębiali jego własną, romantyczną przyjemność. Zatem wydębił gdzieś jakieś grosiwo, zbudował nad jeziorem szereg chat kampingowych, wyciął w puszczy drożynę do Arolandu i ogłosił w amerykańskiej prasie, że zaprasza turystów-robotników do siebie na tanie wczasy i wędkarskie rewelacje. Przybywali, łowili ryby i zachwyceni odjeżdżali. Do niego chcieli nas zawieźć teraz Ramczykowscy. — A czy owi turyści nie wyłowili jeziora? — wyraził wątpliwości tym razem Witold. Ramczykowscy serdecznie się roześmiali: Esnagami było tak odległym od wydeptanych szlaków jeziorem, tak przy tym olbrzymim i wciąż rybnym, że nic mu nie ubyło z pierwotnej świetności. Wciąż nietrudno było wyciągnąć z niego dziesięcio-i piętnastokilogramowe szczupaki, może właściwie owe diabelne muskinongi, i dwudziestokilogramowe pstrągi jeziorowe... Więc jasne, że po perypetiach na rzekach Parsnip i Peace tęskniliśmy do Ramczykowskich jak przysłowiowe ongiś kanie do dżdżu. , 83. Przyjaźń Nie rozczarowaliśmy się. Gdy któregoś dnia w połowie sierpnia Ramczykowscy powitali nas na dworcu w Forcie William, a następnie zawieźli przez las indiańskiego rezerwatu do swej siedziby w Sąuaw Bay, był to więcej niż powrót do rodzinnego domu: ulegliśmy urokowi tych niewiarogodnie miłych ludzi. Opasał nas jakby wir nieustannej życzliwości, byliśmy po prostu oczarowani i — co tu wiele gadać — słodkie oszołomienie trwało przez wiele dni, dosłownie przez cały czas przebywania w towarzystwie tych dwojga ludzi. Nie zwlekając, w dwa dni po przyjeździe do Fortu William ruszyliśmy na północ. Ze znakomitej autostrady jednego z tutejszych highways korzystaliśmy przez dwieście mil, potem na następnych pięćdziesięciu milach zboczyliśmy na gorsze drogi. Od samego .początku lasy, wzgórza, lasy, skały. Wdzieraliśmy się 251 w samo sedno Tarczy Kanadyjskiej, ciągnącej się podkową dokoła Zatoki Hudsońskiej, dziczy nieżyczliwej dla rolnika, przychylnej drwalom i myśliwym. W połowie trasy otarliśmy się o południowo-wschodnie zatoki jeziora Nipigon i jeszcze raz uświadamiali sobie rozmach kanadyjskich przestrzeni: gdyby owo jezioro Nipigon, o którym pies kot wiedział u nas, leżało w Polsce, sięgałoby od Poznania do Wrocławia, a wszerz od Głogowa do Kalisza. Co do Esnagami zaś, o którego istnieniu dowiedzieliśmy się dopiero od Ramczy-kowskich, jezioro było kilkanaście razy większe niż nasze Gopło. Około czwartej po południu, po przekroczeniu północnej linii transkanadyjskiej kolei C. N. R., dotarliśmy do indiańskiej wioski Aroland. W ostatnich godzinach po obydwóch stronach drogi towarzyszył nam przepych fioletowych kwiatów fireweedu, „ziela ogniowego", i było to jak gdyby płomienne powitanie. Wioska składała się z kilkudziesięciu rodzin, przeważnie Odżi-buejów, i z niewielu Kri, których właściwe tereny zaczynały się dalej na północy, bliżej Zatoki Hudsońskiej. Ramczykowscy nie zapowiedzieli swego przyjazdu, więc gdy mieszkańcy Aro-landu tak znienacka ich zobaczyli, popadli w niezwykłe dla Indian wzruszenia: zaczęli przybyłych obejmować wpół i za szyję, ogarniać, a serdecznie tarmosić, a wykrztuszać czułe jęki, a przypominać sobie jakieś rzewne zdarzenia, niektórym starszym zaś oczy zachodziły wilgocią. Ramczykowski był tu nauczycielem przez szereg lat, a przed sześciu laty małżeństwo opuściło Aroland. Opuściło w jakiejś nadzwyczajnej glorii. Okazało się, że on był nie tylko nauczycielem: pozostawił po sobie niezatartą pamięć wielkiego dobroczyńcy Indian i jak gdyby mitycznego ich wodza. Nie trwało długo, a doszły mnie niektóre tajemnice jego przeszłości. Oto uratował Aroland od gruźlicy. Dawniej Indianie uświęconym zwyczajem żyli tu nad samą rzeką Kawakashka, w błotnej nizinie, i nagminnie chorowali na płuca. Ramczykowski uświadomił sobie źródło ich biedy i zaczął wieś namawiać do przeprowadzki na piaszczyste wzniesienia o tysiąc kroków dalej od rzeki. Indianie niechętnie odstępowali od starych nawyków, ale i Ramczykowski nie dawał za wygraną i w końcu dopiął 252 swego: przeprowadzili się. Choróbska, jak ręką odjął, ustały; Aroland pozbyło się gruźlicy. A oto Louis Menagawizik, stary Odżibuej o sparaliżowanych od lat nogach, dowiedziawszy się o ponownym przybyciu Ram-czykowskich kazał swoim, by go zaraz wyprowadzili przed chatę i przywołali mu miłych gości. Ongiś był to rzutki myśliwy, zuchwale przebiegający północne knieje, zanim obezwładniła go choroba, zdaje się, że Heine-Medina, i sparaliżowała go na stałe. Życie w lasach wyrzucało takich biedaków zazwyczaj poza wszelki nawias, na ludzkie śmietnisko, ale Ramczykowski nie dopuścił do tego. Przezwyciężając wszystkie (w owych czasach poważne) trudności wydębił u władz większą zapomogę i Indianin mógł ziścić swe marzenia: kupić nowe kanu i motor i pożytecznie działać nadal jako rybak. Podczas jednej z dawniejszych wędrówek traperskich zimą córka jego ciężko zachorowała na zapalenie płuc i dostała gruźlicy: trzyletni pobyt w szpitalu w Forcie William zupełnie ją wyleczył i przywrócił lasom. Podczas choroby córki ojciec, wówczas jeszcze zdrowy, stęskniony za nią długotrwałą rozłąką, opuścił Aroland i pojechał do Fortu William. W szpitalu dali mu pokoik z wygodnym łóżkiem obok sali, w której leżała córka, ale on z pogardą im podziękował: na przekór wszelkim przepisom rozbił namiot na dziedzińcu szpitala i nie myślał się ruszać. Policja przychodziła, lekarze załamywali ręce, lecz upartego Indianina nie przekonali. Louis pozostał na dziedzińcu i głośno zwymyślał, że nie znosi domów ani zbytków białych ludzi. Nakarmiwszy córkę kilkakrotnie mięsem łosia pożegnał się i co żywo pognał do swego Arolandu. Później, już za czasów Ramczykowskich, należało załatwić sprawę jego renty inwalidzkiej i wysłać go do komisji lekarskiej w Forcie William. Za nic w świecie chory nie chciał tam jechać. Podejrzewał białych, że jego, sparaliżowanego, zatrzymają w mieście na długo, może na stałe — i pewnie miał w tym trochę racji. Władze, znające autorytet i mir Ramczykowskiego u Indian, udały się do niego po pomoc i w istocie uparty Odżibuej nie ,mógł odmówić prośbie oddanego przyjaciela. Owszem, więc Louis udał się do przykrego Fortu William, ale Ramczykowski 253 -i I ..l-J* I ."'. '.r.'- .' ' 5ł f musiał mu przedtem dać najświętsze słowo honoru, że Indianina nie zatrzymają tam dłużej niż przez trzy dni i zaraz wyślą do Arolandu. Pojechał. Umieszczono go w schludnym hoteliku, a że komisja lekarska szybko się z nim załatwiła, pokazywano mu jeszcze osobliwości miasta i portu. I co nastąpiło? W ciągu trzech dni Louis polubił barwne życie w mieście do tego stopnia, że- tym razem za nic w świecie — na razie przynajmniej — nie chciał rozstać się z urzekającym Fortem William i jego ulicami tudzież z łazienką w hotelu. Dopiero gdy mu przypomniano, że tam na północy czeka Ramczykowski ze swym niedopełnionym słowem honoru, stary zapaleniec natychmiast zmiękł i w te pędy wrócił do Arolandu. Więc oto Louis Menagawizik miał znowu przy sobie po tylu latach białych przyjaciół. Siedział na schodkach przed swym domem, a oni obok niego i coś im prawił z niebywałym przejęciem. Była to żarliwość Indianina, który w ostatnich dniach swego żywota wylewał duszę przed kimś bardzo bliskim. Musiał im wylewać, bo tego żądało jego serce, a oni musieli go słuchać, bo byli mu sercem oddani. 84. Aroland Aroland ku żałości mieszkańców, wyłącznie Indian, nie było rezerwatem, lecz zwykłą wioską, więc jak każde inne kanadyjskie osiedle bez indiańskich przywilejów. Odżibueje i nieliczni Kri ściągnęli tu ongiś z kilku różnych rezerwatów, jak na przykład z Lac Reserve czy z Wbite Sand, bo były tu niezłe możliwości zarobku na pobliskiej kolei, w kopalni rudy żelaznej lub przy cięciu drzew, a poza tym rybołówstwo i traperstwo pozwalały nieźle żyć. Żyć to znaczy jeść, natomiast domki były raczej ruderami z butwiejących desek. Nie to, co na południu w rezerwatach nad Jeziorem Górnym. Mieszkańcy Arolandu wielokrotnie prosili władze o założenie tu rezerwatu, lecz władzom się ani śniło. O czasy! Kto tu był wodzem, nie wiem, ale jeśli ktoś nim był, to chyba 254 stary Ambrose Meshake, najwybitniejsza Arolandu indywidualność. Wybitna i śmiała, bo za młodu machnął ręką na wszystkie upodobania Indian i został kupcem. A przy tym zuchwała sztuka, bo wtedy założył sklepik pod nosem białego handlarza, łupiącego skórę z Indian. Ambrose naczupurzył się i wygrał. Lepszą cenę płacił za skórki niż biały, a taniej sprzedawał towary. Gdy wysiudał tamtego i sam pozostał na polu, szedł mieszkańcom jeszcze bardziej na rękę: uwziął się, by ludziom dobrze czynić. Praktyczny fantasta, miał osobliwe pomysły, jakże typowo indiańskie: wzorem dawnych wodzów był wspaniałomyślny i hojny. Ramczykowscy w żywej pamięci zachowali zdarzenie, którego byli naocznymi świadkami. W sklepie Ambrose'a większa, niż zwykle, zebrała się wtedy kupa kumów i innych Indian, gdy jemu ni stąd, ni z owad strzeliła indiańska fantazja, by okazać wszystkim obecnym swą hojność. — Bierzcie sobie, co tu widzicie! — wołał w radosnym uniesieniu wskazując na cały sklep. — Dalejże, chłopcy, śmiało! Niech każda baba zafasuje, na co ma ochotę! Ambrose nie był pod dobrą datą, on nie pił, a co do obecnych, to świadczyło godnie o ich przyzwoitości, że nikt nie nadużył wyskoku miłego chojraka: każdy wybrał sobie skromny dar. Sam ledwo umiał pisać i czytać, ale był zwariowanym zwolennikiem i propagatorem oświaty. Indianie arolandcy, żyjący z lasu i kopalni, przez długi czas nie chcieli słyszeć o potrzebie uczenia dzieci. Ambrose patrzał dalej nosa niż oni i zażarcie borykał się z ich zacofaniem. W końcu szkoła powstała, ale on długo jeszcze musiał tłumaczyć rodzicom, że szkoła to nie wróg ani dydko, i sam musiał także naganiać dzieci do nauki — osobliwy sklepikarz. Gdy przysłano tu Ramczykowskiego jako nauczyciela, Ambrose stał się oczywiście jego zagorzałym sojusznikiem i przyjacielem. Zastaliśmy go teraz w sklepiku. Wyszedł uradowany na dwór. Dom i sklepik były zaniedbane, a sam Ambrose podstarzały i roztyły, ale z jak młodzieńczym wylaniem witał dawnych przyjaciół. I zaraz dobył jakiejś karteczki i, jak przed chwilą stary Louis Menagawizik, on również miał do zwierzenia się przed białym przyjacielem z tysiąca serdecznych trosk. Ambrose 255 Meshake wciąż był pełen życia, ale widziało się, że minęła jego dziarskość i przeszła w ręce młodszych: właśnie ciężarówka przywoziła ich kilkunastu z niedalekiej kopalni rudy żelaza. Miedzianoskórzy robotnicy mieli jeszcze na głowach kaski kopalniane i byli wzruszający: nosili je z dumą dawnych preryj-nych wojowników, ozdobionych w pióropusze. Aroland, leżące na krańcu cywilizacji, nie miało jeszcze lodówek, pralek, solidnych domków ani samochodów, jakie mieli już Indianie, żyjący dalej na południu. Natomiast przedstawiało arcyciekawe dla mnie zagadnienie etniczne, mianowicie pokazujące, jak wyglądała pierwsza faza awansu społecznego u Indian: niedawno temu zwalczyli oni gruźlicę, a teraz przyszedł okres jedzenia. Jeść, wcinać, najadać się, zażerać się — oto było koniecznością nie tylko biologiczną, lecz społeczną. Po tylu chudych pokoleniach nareszcie: jeść i tyć. Za chatą Ambrose Meshake'a, jak za każdą inną chatą w Aro-landzie, sterczała wysoka kupa pustych puszek po konserwach. Po najlepszych konserwach, produkowanych w Kanadzie, Indianie raczyli się konserwami, a przecież równocześnie w bogatej okolicy łowili moc ryb i strzelali wiele zwierzyny: wciąż jeszcze ubijano tu rocznie siedemdziesiąt łosi, przeciętnie po dwie sztuki na rodzinę. Więc arolandczycy gorliwie odrabiali dawne zaległości, spełniali cnotę obżerania się i tyli. Tyli, jeśli byli jako tako zdrowi. Po wyjściu z lat młodzieńczych bez wyjątku nabierali tuszy, rozlewali się. Gruby był zacny Ambrose Meshake, gruba jego żona i córka, gruby jego zięć Alphonse Lagarde. Aż wierzyć się nie chciało, że ów zięć przed kilku laty był chudy jak szczapa. Miał wtedy typową, tradycyjną gruźlicę, ale obowiązkowo poszedł na rok do szpitala, wyleczył się i wrócił głodny. Pchał w siebie i porósł w sadło, a obecnie rozpacł się. Gdy sfotografowaliśmy go w rozmowie z Lusią Ramczykowską, wyglądał jak pękaty dąb obok wiotkiej trzciny. Była to wieś społecznych, ale także i rasowych problemów. Z przyjemnością przypatrywałem się niemłodej kobiecie o tak klasycznie indiańskich rysach twarzy, że jeszcze niewiele lat temu musiała być typowo piękna i stanowić szczyt indiańskiej 256 ...Zmęczony, pozwolił ciągnąć stę bez oporu... (str. 269) .•*¦¦ m ) J ...W wodzie leżały zwalone pnie z gmatwanina gałęzi... (str, 260) urody. Ale jej dziecko, jakie teraz trzymała w objęciach, było już całkowicie białe, nie zdradzało prawie nic indiańskości, i tak samo jej syn, pucołowaty wyrostek, mógł był się rodzić w Toronto czy w Liverpoolu. Metysyzacja tu także szła nieodwołalnie za białym człowiekiem i za postępem. 85. Gilbotowie Więc w Arolandzie ludzie zgotowali nam huk serdecznych niespodzianek, natomiast przykra nowina czekała nas ze strony szczupakowej: do jeziora Esnagami nie mogliśmy się dostać. Prowizoryczna droga do Campbella nawaliła, jakieś tam mostki się rozpadły i możliwość szybkiego przebicia się do esnagam-skich ryb spaliła szpetnie na panewce. Ale to nie powstrzymało naszego rozpędu. Byliśmy już w północnym rejonie Tarczy Kanadyjskiej, w pośrodku niezliczonych jezior, i chodziło teraz tylko o to, w którą stronę uderzyć. Rada w radę, Indianie kazali nam jechać o kilkanaście mil dalej na zachód, do Kowkash, leżącego nad koleją CNR podobnie jak Aroland. Kowkash nie było osiedlem indiańskim, lecz opuszczonym przed kilku laty tartakiem z zabudowaniami do dziś stojącymi pustką. Tam można było wygodnie się urządzić. Zajechaliśmy do Kowkash lichą drogą w niespełna godzinę, jeszcze za jasnego dnia. Zabite deskami chaty stały szeregiem po obydwu stronach drogi i czyniły wrażenie widmowego obozu, ghoast-campu, jak to tu nazywają. Ale przedostatni dom był zamieszkały; żył tam dozorca obozu Gilbot wraz z rodziną. Sam Gilbot wyszedł na dwór, gdy usłyszał nasz samochód, zrobił wielkie oczy i radośnie nas przywitał. Dowiedziawszy się, o co nam chodzi, przyrzekł wszelką pomoc i poprosił nas do korzystania z jego gościnności. Był to ogromnie przyjazny, zażywny -Kanadyjczyk około pięćdziesięcioletni, który przebywając tu od niepamiętnych lat nasiąkł lasami i indiańskością do tego stopnia, że mało co różnił się od swej żony, rzeczywistej Indianki ze szczepu Odżibuejów. 17 — I znowu... 257 Więc od nowa, podobnie jak w Arolandzie, wpadliśmy w nasilony klimat życzliwości. Gilbot oddal nam do dyspozycji dom, w którym dawniej mieszkał kierownik tartaku, i tam kazał swojej córce Ely wnieść stół i krzesła i zasłać świeżą pościelą stojące w pustych pokojach łóżka. Mieliśmy własną benzynową kuchenkę i kuchenne przybory, a w bezpośrednim sąsiedztwie kryształową wodę z kilkuhektarowego jeziorka, więc wnet przygotowaliśmy sobie i wcinali świetną kolację. Dla Gilbotów stanowiliśmy widocznie nieprzezwyciężoną osobliwość. Co rusz któreś z nich zachodziło do naszego domu, by z nietajoną przyjemnością na nas spozierać i przysługiwać się nam czymkolwiek. Było ich pełno, ale nie byli natrętni. Gawędzili z nami tylko stary Gilbot i osiemnastoletnia córka Ely. Dwoje innych dzieci było kilkuletnimi brzdącami, żona Gilbota zaś, starsza, otyła matrona, bardzo kiepsko władała angielskim językiem, toteż mało się odzywała. Jednak tyle promiennej dobroci biło z jej oczu i jej uśmiechów, że nawet milcząc wnosiła nie mniej ciepła niż tamci przyjemnie rozmowni. Ely, ładna Metyska o rysach twarzy prawie europejskich, była wyjątkowo rozgarniętą, nowoczesną pannicą. Ale prz.ede wszystkim wzruszyła mnie. Wzruszyła swą szlachetną prostotą obejścia i jakimś niebywałym do nas zaufaniem. Nie upłynęło i pół godziny, gdy Witoldowi i mnie zwierzyła się ze swej wielkiej i zapewne pierwszej w życiu miłości, jaką zapłonęła do młodego studenta, który przybył tu na kilka tygodni z ekipą robotniczą. Ów młodzian kilka zaledwie dni temu odjechał do swego miasta Fort William. Rozstając się obydwoje przysięgli sobie, że następnego roku spotkają się i dłużej będą razem. Widać było w każdym jej słowie i w spojrzeniu, jak głęboko ów student przypadł jej do serca i jak ona nieustannie żyła tym uczuciem. Wielki ogień całą ją rozpłomieniał i było to piękne: patrzałem na ten zryw leśnej dziewczyny niemal z tkliwością. Witold był trochę innego zdania, chłodniej rzecz oceniał. — Jest facetka zbyt ponętna — rzekł, gdy pozostaliśmy sami — ażeby długo utrzymać się przy jednym i kto inny jej nie poderwał. — Czy widziałeś, jak ślicznie ona płonie? — starałem się zaprzeczyć. — Słomiany płomień! — ściął mnie Witold. A jednak wolałem pozostać przy swoim i nie tracić wiary w uczucia dziewczyny: to mi większą oczywiście sprawiało przyjemność. Po kolacji cała rodzina zeszła się w naszej kwaterze i przy nastrojowej lampie naftowej, przyniesionej przez Gilbota, rozsie-dliśmy się dokoła stołu. Ożywione pogwarki wiedli serdeczni jak zwykle Ramczykowscy z Gilbotem, ja natomiast zgotowałem niespodziewaną (także dla siebie) radość dwojgu dzieciom Gilbotów: niespełna ośmioletniemu smykowi i młodszej jeszcze siostrzyczce. Obydwoje, w przeciwieństwie do ich siostry Ely, byli typowymi Indianami. Otóż podarowałem im kilka temperówek do zaostrzania ołówków, ślicznych, barwnych cacek, fabrykowanych przez przyjaciela Tomka w Poznaniu na ceniony u nas eksport. Młode Giłbotątka zaraz przekształciły temperówki w kolejowe wagony i namiętnie zaczęły suwać pociągi po stole. Z indiańskim przejęciem świeciły czarne ślepska w miedzianych twarzyczkach i nagle ich uciecha przeniosła mnie z kanadyjskiej puszczy w inną głuszę, afrykańską, w głąb Gwinei: tam przed dwoma laty tak samo uradował się z całej duszy miły Francuz Chavot, gdy dostał ode mnie butelkę śliwowicy. A śliwowica była również od tego samego Tomka. Później wyszedłem z domu i udałem się nad brzeg jeziorka, oddalonego o kilkadziesiąt kroków. Pomimo że to druga połowa sierpnia, noc była ciepła i parna, w krzewach hałasowały jakieś świerszcze, a na wodzie, pod tamtym brzegiem, krzyknął nurek. Parność powietrza dobywała zdumiewających zapachów: widocznie fermentowały w wodzie liczne deski, wrzucone tam jeszcze za czasów tartaku, i teraz szła od nich przyjemna, przejmująca woń perfum. Coś niby drzewna odmiana juchtowych aromatów. Były to chyba podniecające wyziewy. Napawały otuchą, myślom dodawały jasności, sercu siły. (Za świerkami, jakie zewsząd zlewały się z ciemnym niebem, leżały gdzieś tam niezliczone jeziora. Teraz nagle jak nieograniczoną budziły we mnie ufność! Jak wierzyłem — i nic nie zdołałoby podkopać mego zaufania — że jeziora nareszcie spełnią swe zadanie! 258 259 86. Głębia I spełniły. Następnego dnia rano, o ósmej, wyruszyliśmy samochodem do lasu w kierunku północnym. Prowadził nas Gilbot na swej ka-mionetce jakąś zapomnianą, potartaczną drogą, nie wiodącą obecnie donikąd. Po drodze kilkakrotnie przeświecały przez zarośla jasne tafle wody, ale Gilbot nie zwracał na nie uwagi. Dopiero o dziesięć mniej więcej mil od Kowkash zatrzymał się, wysiadł z samochodu i zeszedł z łagodnego pagórka nad brzeg jeziora. Nasza trójka — Lusia pozostała w domu — za nim. Jezioro w kształcie półksiężyca, idącego ku pełni, nie było wielkie, mierzyło niespełna kilometr od końca do końca, a w naj- szerszym wybrzuszeniu miało może ćwierć kilometra. Jak setki innych, podobnych wód otaczał je zwarty, oczywiście malowni- czy gąszcz puszczy, wysokie świerki zaś romantycznie, rzecz prosta, odbijały się w wodzie. W wodzie również leżały na brze- gu zwalone przez dawne burze pnie z gmatwaniną gałęzi. Pnie były zwichrzone, gałęzie wyblakłe i na pół zatopione, wszystko to wyglądało właściwie groźnie i dramatycznie, ale jak tu wy- obrazić sobie potężne dramaty i przeżycia? Skromne rozmiary jeziora nie rokowały wielkich nadziei, tłumik nakładały fantazji, raczej budziły lekceważenie. Staliśmy na południowym rogu wodnego półksiężyca i stąd całego jeziora nie ogarnialiśmy wzrokiem. — Tu byście mogli popróbować! — mruknął Gilbot spokojnie i skromnie, aż nazbyt skromnie. — A czy tu przynajmniej głęboko? — spytałem. — O, tak, tak! — zapewnił nieco żywiej. — Głęboko jest! Jednak po chwili patrzyliśmy na scenerię łaskawszym okiem, gdy dowiedzieliśmy się od Gilbota, że owe Milchen Lakę, jak tę maludę nazywał, nie było osamotnioną sierotą, lecz jednym z ogniw w łańcuchu licznych jezior. Bezpośrednio z Milchen Lakę łączyły się na północy i południu dwa inne, okazalsze jeziora i można było na nie łatwo wypłynąć w poszukiwaniu szczęścia. Na przyczepce do naszego samochodu przywieźliśmy oprócz łodzi Ramczykowskich lekkie, wygodne kanu, pożyczone nam przez Gilbota. Gdy gospodarz pożegnał nas i odjechał, spuściliś- 260 my łódki na wodę i ruszyli na połów w uroczystym skupieniu: Ramczykowski i ja w łódce na dulki, Witold w kanu. Od wczoraj wciąż było parno, dziś niebo porannie zachmurzone, bezwzględna cisza przenikała przyrodę. Druga połowa sierpnia to między Bogiem a prawdą najgorszy okres na ryby, zwłaszcza na owe północne szczupaki, które w zbyt ciepłej jak na ich ' gust wodzie traciły apetyt i temperament. W maju i czerwcu albo październiku i listopadzie mielibyśmy murowane powodzenie i, hoho! taaakie szczupale. Ale teraz, i to w tej cisnocie? Toteż gdy uświadomiłem sobie niewyraźne miny trzech frantów i cudaków, wyruszających na wodną arenę — w duszy zbierało mi się na zdrowy chichot: wszyscy trzej zakrawaliśmy nieźle na błędnych rycerzy. ( Ramczykowski wiosłował, podczas gdy ja siedziałem na dziobie łódki z gotowym spiningiem w ręce. Dokoła miejsca, z którego wyruszyliśmy, było nieprzyjemnie płytko i jeszcze dziesięć, dwanaście metrów od brzegu nie widziało się więcej wody niż na stopę. Cóż to, u licha, czy jakieś kąpieliskowe ustronie? Przy tym spód wyglądał osobliwie, podejrzanie, składał się z rdzawo-żółtej kaszy i gdy wbiliśmy w nią wiosło,- z niemiłym osłupieniem stwierdziliśmy, że pod jedną stopą wody czaiły się trzy, cztery stopy grząskiego mułu. Ładne mi kąpielisko! No, i ładne ostoje szczupaków! . Jeszcze pięćdziesiąt metrów od brzegu widniał pod nami płytki spód, powoli tylko się obniżający, ale potem ciemna zieleń wody przeszła raptownie w oliwkowy kolor, by nieco dalej jeszcze pociemnieć i zgoła sczernieć. Czarna toń świadczyła o znacznej głębinie i tak już dalej pozostało, w którąkolwiek stronę wiosłowaliśmy na jeziorze. — Głębia niczego sobie! — szepnął Ramczykowski z uznaniem. 87. Matecznik Zapraszająco wyglądał niesamowity szkielet potężnego drzewa, które przed laty runęło z brzegu do jeziora i na pół zatonęło. Powoli sunęliśmy w jego kierunku. Z ledwo dosłyszalnym 261 terkotem bębenka wyrzuciłem żyłkę z wędki, ale nie spisałem się: błystka poleciała niemrawo i zaledwie dziesięć metrów od łodzi pacnęła do wody. Trochę wstyd. Za drugim rzutem poszło już wprawniej, sięgnąłem znacznie dalej. Przynęta padła z dosadnym pluskiem niedaleko świerkowego topielca, o parę metrów przed jego wierzchołkiem. Dwie, trzy sekundy zaczekałem, ażeby błystka należycie poszła w głąb. Zaledwie zacząłem nawijać kołowrotek, poczułem szarpnięcie. Szarpnięcie — to niewłaściwe słowo, bo tam w vgłębi nie działo się nic nerwowego, nic nie targało, tylko ciągnęło: niepowstrzymana siła po prostu ciągnęła wędkę w dół, ciągnęła ze straszliwym, nieodpartym spokojem. — Wziął! — odezwałem się poważnie do towarzysza. Złowienie owego szczupaka było od wielu tygodni tak palącym problemem, że w tej chwili nie doznałem normalnych uniesień, nie przeszyła mnie żadna zgoła radość, żadne oszołomienie, rozkosz czy podobnie klasyczny wstrząs. Natomiast — o cudacz-ności ludzkich reakcji! — zaniepokoiła mnie troska, czy wiszące nad nami chmury nie utrudnią należytego fotografowania, i zarazem ogarnęło mnie- zdziwienie, że czarna czeluść jeziora pod nami jednak oto nabrała życia. A nabrała tęgo. Ryba ciągnęła z taką mocą, że wygięła mi wędzisko w kabłąk i koniec jego zatopiła w wodzie. Parła ku gałęziom zatopionego drzewa. Nie należało jej tam dopuścić, więc zacząłem nakręcać kołowrotek, ile sił w ręce. Nie robiąc wielkich ceregieli, nie bawiąc się w smaczki wędkarskie ciągnąłem zdobycz brutalnie i prostacko. Żyłka nylonowa naprężyła się do ostatnich granic, ale nie pękła. Rybę przemocą zawróciłem. Gdy dociągnąłem ją prawie do łodzi, dała nagle gwałtownego susa i rzuciła się w głąb: a więc był to szczupak. Przygotowany na taką obronę, szybko popuściłem kilkanaście metrów żyłki, ale potem zacząłem ciągnąć od nowa, już na dobre, na mur, bez pardonu. Szczupak jakby ogłupiał. Nie daliśmy mu czasu na figle: zanim się ocknął, Ramczykowski podsunął mu podbierak i dostaliśmy go do łodzi. Dobra sztuka! To już nie był chłystek z Jeziora Cedrowego. Żeby go chwycić za kark, poniżej głowy, należało mocno rozsta- 262 wić kciuk od palca wskazującego. Miał szczupak pięć kilogramów, a może i więcej i nadawał się do zdjęć. Ale gdzie kajak, gdzie Witold z aparatami? Ujrzeliśmy tf<> o ćwierć kilometra od nas drałującego w stronę wielkiego jeziora na północy: widocznie szerokiej naturze przyjaciela iiir podoba! się szczupły Mil-chen Lakę, więc sprytny Kolumb od la/.u wyrywał na wielkie wody. Wołać nie mogliśmy, aby nic :.płoszy* Jeziora. Raźno popłynęliśmy za Witoldem wsadziwszy lo/.tfnlcwanego szczupaka do siatki i następnie do wody. Najpierw Ramczykowski wiosłował, a ja, dla wprawy i na niby, po drodze ^rzucałem spiningiem. Hly.stkę miałem ciężką i wielką, istną kotwicę prawie dwudziestocentymetrową: padała niemal z hukiem na powierzchnię wody tworząc potężne koła. Przy trzecim czy czwartym razie jeszcze mocniej tam zakotłowało i był to znowu szczupak: uderzył na błystkę w chwili jej upadku. Okazało się, że to choleryk i szermierz. Gdy zacząłem go przyciągać, on wyprysnął dwa razy wysoko w powietrze i przy tym trząsł wściekle pyskiem, by uwolnić się od haka. Nie uwolnił się i.oto w siatce wieźliśmy do Witolda już drugiego aktora, złowionego pięć minut po tamtym. Był nieco mniejszy, ale niewiele. — Toż to matecznik szczupaków! — Ramczykowski nie mógł powstrzymać się od radości. Wiodłem wzrok po ciemnej wodzie, osobliwie przejęty i zadałem sobie pytanie, czy nareszcie dotarliśmy do celu, po kilkunastu tysiącach kilometrów włóczęgi kanadyjskiej? Chyba tak. •Witolda udało nam się dogonić dopiero na wielkim jeziorze, na które wypłynęliśmy wąską cieśniną. Stwierdziliśmy, że miało ono zupełnie inny charakter niż Milchen Lakę: było względnie płytkie i o płaskim gruncie, bujnie pokrytym wodorostami. Opłynęliśmy dobre dwa kilometry jego brzegów wszędzie pilnie zarzucając wędki, jednak nic nie złowiliśmy. Tymczasem chmury się rozwiały i słońce wyszło na świat. Winę gotowi byliśmy zwalać na zmianę powietrza, ale gdy wróciliśmy na Milchen Lakę, szczupaki, nie zrażone słońcem ni pogodą, brały tu jak najęte. Wyciągał je Witold, wyciągałem ja. Milchen Lakę było bardzo głęboką czeluścią, jakimś zapadliskiem o wyjątkowo chłodnej wodzie. Do niego, jak do Mekki, 263 ściągnęły latową porą szczupaki z innych, cieplejszych wód, zgodnie z prawami przyrody i szczupaczej natury. Natomiast, co się tu działo po tej wędrówce, było zaprzeczeniem wszelkich praw, było kompletną herezją i anarchią, bezrządem i nierządem. Chlubne doświadczenia największych wędkarzy wszystkich wieków szły tu sromotnie w diabły, szczupaki miały w nosie ustalone zasady. Nie dochowywały wierności świtom ani zmrokom, nie przestrzegały nakazów pogody ni wiatrów, nic nie było pohań-com święte. Przyszwendało tu się drapieżników do licha i trochę, a do żarcia nie było nic. Głód tej zgrai demolował wszelkie rybackie mądrości Putramenta, ba, kruszył autorytet nawet Konrada Sinnickiego. Witold mając na myśli pyszny galimatias jeziora Milchenl krzyknął buńczucznie: — Prawdziwe plenum zarządu głównego z. s.! — Co to znaczy: z. s.? — Związku szczupaków!... Plenum czy nie plenum, zaczęła się nasza wielka, płodna orgia j łowienia i fotografowania. t 88. Mrzonki Z transu szczupakowego ochłonęliśmy tego dnia około trzeciej po południu i przypomnieli sobie o istnieniu jeszcze lasu i resz-l ty świata. Także ludzi. W drodze powrotnej do Kowkash n potkaliśmy czterech Indian, wędrujących pieszo w tym samym | co i my kierunku. To nie byli ludzie z Arolandu. Ramczykowski f ich nie znał, ale, zawsze serdeczny i uczynny, zatrzymał samo- ( chód i zapytał, czy ich auto się zepsuło. Nie, nie mieli auta. Zaproponował, że mógłby ich podwieźć, gdyby szli w stronę Kowkash, ale oni odrzekli, że nie idą w tę stronę i ciepło podziękowali za chęć pomocy. Zauważyłem, że mieli kilofy i łopaty, i podczas dalszej jazdy myśli moje, mimo woli, krążyły dokoła mineralnych skarbów tej okolicy. Tu wszędzie znajdowano złoto, a pod miasteczkiem Geraldton widzieliśmy budynki i urządzenia kopalni złota, obecnie już wyczerpanej i nieczynnej. 264 Do, dziś ludzie opowiadali sobie o szczęściu pewnego wędkarza, który przed wojną łowiąc ryby w rzece Kawakashka tuż koło wsi Aroland znalazł w wodzie przy brzegu bryłę złota. Dostał za nią 750 dolarów sprzedając ją za bezcen. Wiadoma rzecz, że Indianie arolandcy znali w puszczy zakątki, gdzie istniały złoża miedzi i żyły złota, lecz za nic w świecie, nawet w stanie nietrzeźwym, nie zdradziliby ich położenia nikomu obcemu. Nie chcieli dopuścić do tego, ażeby biali ludzie zbiegli się zbyt licznie i wytępili im zwierzynę, a szczególnie bobry — i tej zasady trzymali się z niebywałą u Indian niezłomnością. Złoto w tych stronach było zagadnieniem żywym i wciąż aktualnym, okresami stwarzało nastroje gorączki, wielu ludziom odbierało spokój, nieraz zaćmiewało rozum, Ramezykowscy znali osobiście dwóch Włochów, mieszkających do dziś w pobliżu, o dziesięć mil na zachód od Kowkash, a opętanych zmorą złota w szczególny sposób. Ci dwaj bobrując przed dwudziestu pięciu laty w lasach w pogoni za szczęściem odkryli wyjątkowo bogate pokłady złota, które eksploatowane na wielką, przemysłową skalę, wróżyłyby kokosowe dochody. Jednak oni sami nie mieli pieniędzy, żeby urządzić własną kopalnię, więc postanowili sprzedać złotodajne grunta za milion dolarów. Nie mniej, niż za milion dolarów. Poważni przemysłowcy, przyjeżdżający na inspekcję, stwierdzali w istocie obfitość złota i świetne widoki na przyszłość, wszakże były to tylko widoki, więc ofiarowywali znacznie skromniejszą cenę, zdaniem rzeczoznawców rzetelną i odpowiednią. Ale obydwaj Włosi byli zaciekłymi marzycielami. Odkrywszy złoto, zaraz rozpławili się w rojeniach, jak dzięki temu stworzą sobie raj na ziemi: że nabędą wytworne wille, kupią samochody przednich modeli, będą mieli lodówki, pralki, telefony, piękne żony i zapewniony byt dożywotni. Więc siedząc w północnej głuszy uparli się przy swojej cenie miliona dolarów i nie myśleli ustępować geszefciarzom z miast, tym bardziej że na dobrą sprawę w ich ziemi mogły znajdować się w istocie bezmierne zasoby złota. Toteż zawzięli się i poistanowili stawić czoło wszystkim przeciwnościom. W urzędzie górniczym zapewnili sobie własność kilkunastu działek-lotów; żeby ich jednak, nie stracić, zmuszeni byli doko- 285 nywać na każdym locie jakiejkolwiek inwestycji za co najmniej sto dolarów rocznie. Hołubiąc w duszy swą milionową wizję, chętnie wzięli na siebie ten trud — jakże nikły w porównaniu z ich wielką wiarą. Co więcej, osiedlili się w pobliżu działek, żeby czuwać nad nimi jak wierne psy, i tu też założyli nad linią kolejową nikomu niepotrzebny hotelik, żeby żyć z ręki do ust. Żyli jak pariasi i pustelnicy i czekali na zrządzenie losu. Upływające lata nic nie zmieniły. Kupiec z milionem dolarów nie zjawił się. Świat tymczasem ulegał radykalnym przeobrażeniom, szedł naprzód siedmiomilowymi butami, tylko dwaj Włosi pozostali przy swych marzeniach. Tysiące Kanadyjczyków, niezamożnych jak oni, o dwieście mil na południe nabywało na raty wille i auta, także lodówki, pralki i telefony, i zakładało szczęśliwe rodziny, a ci dwaj, zawzięci i nieustępliwi, nie mogli oderwać się od swych milionowych rojeń. Zestarzeli się, zgrzybieli, ale wciąż marzyli o młodych żonach i bujnym życiu. Była to kanadyjska wersja Obrazu Doriana Greya: obydwaj Włosi tracili żywotność, gnuśnieli, posępnieli, ale żyli drugim życiem, zmyślonym, i w tym uroczym śnie widzieli siebie bogatych, roześmianych, szczęśliwych, kipiących młodzieńczą werwą, bardzo bogatych. A przecież o niewiele mil od nich tkwiło w skale mnóstwo prawdziwego złota, ich złota. Tylko oni poruszyli złe klawisze życiowe, zagmatwali się w majakach, więc teraz zamiast złotem żyli mrzonką. Wszystkie złowione tego dnia szczupaki daliśmy rodzinie Gil-bota, sami zaś z wilczym apetytem zajadaliśmy się obiadem-wie-czerzą, zgotowaną nam przez panią Lusię z przywiezionych z Fortu William zapasów. Jeszcze nie ostygnęliśmy z łowieckich wzruszeń, wciąż było w nas jak gdyby coś z wilka, źrenice błyszczały. Podczas spożywania kolacji odwiedziła nas Ely i stając w pośrodku izby wdała się z nami wszystkimi w przyjazną pogawędkę. Widocznie w jej tęsknocie za ukochanym czuła potrzebę rozmawiania z ludźmi, przybyłymi z tych samych południowych stron, skąd i on się zjawił. W czasie pogwarki dziewczyna powiedziała nam, że ma dziś do załatwienia coś w Aiulitnd/.io, wigc: kamionetką ojca sama wyjedzie tam zaraz zu chwili;, by wrócir |cv;z<-zo przed nocą do domu. Ely dobrze prowadziła Gdy to usłyszał Witold, ... ¦ • ..|..śnie, ze skwapliwą ochotą. — Pojadę z tobą! — rzek) d.> I li Zaskoczona dziewczyna na rhwilr /... . -tptfi* grzecznie, łagodnym głosem: — N-n-nie, sama pojadę... __ Ależ możesz mnie zabrać ze sobą, cIk.Iih. nalegał Witold z zapałem, nie odrywając od m. j :.(¦¦,. . Ely znowu milczała, zdziwiona. Po chwili odezwała •!« hi< pewnie: — Wolałabym sama jechać... __ Proszę, pozwól mi jechać! — Witold upierał się z miłym uśmiechem. — Bardzo proszę! Widząc, jak wielce mu zależało na jeździe, a chcąc być grzeczna wobec gościa, po krótkim wahaniu, trochę speszona, zgodziła się i wkrótce obydwoje odjechali. Gdy wrócili po dwóch godzinach, wydało mi się, że Witold był zgaszony i milkliwy. Czyżby poruszył niewłaściwy klawisz? 89. Orgia Milchen Lakę przeszło w następnych dniach najśmielsze nasze nadzieje. Nareszcie dorwaliśmy się do Wody Obiecanej. To było szczupakowe Eldorado. Zapewne od lat nikt w jeziorze nie łowił, jeśli w ogóle ktoś tu zaglądał w dawnych czasach tartaku. Potężna głębia jeziora przedstawiała nie lada zagadkę tektoniczną i niewątpliwie była kapryśnym dziełem epoki lodowcowej, kiedy topniejące nurty wyżłobiły w tym miejscu taką dziurę podwodną. W tych głębinach jeziora, przedziwnie rojących się od szczupa-czej zgrai, innych ryb ani mniejszych szczupaków nie było wcale: jeśli w poszukiwaniu chłodnej toni owe mniejsze przypływały 266 267 tu z sąsiednich jezior, to zapewne natychmiast padały łupem kanibalizmu starszej braci. Więc pozostały same większe tuzy, a było ich tyle i były tak potwornie wygłodniałe, że wkrótce chodziło nam nie o jakiekolwiek złowienie, lecz o złowienie najokazalszej sztuki. Nie chcąc przekarmiać Gilbotowych psów, szczupaki mniejsze niż trzykilogramowe przeważnie puszczaliśmy zaraz do wody. W rzucaniu błystki doszliśmy w tych dniach do wyuzdanej wprawy i stali się wirtuozami. Była to sztuka pełna perwersyjnej rozkoszy. Plusk padającej błystki uderzał w nasze ucho jak niebiański dźwięk; ogromne koła na powierzchni jeziora przeobrażały się w ucztę dla oka, a następna chwila, nieraz ułamek sekundy, sprężała się w sadystycznej przyjemności oczekiwania tego, co zaraz nastąpi: będzie to wyśniony olbrzym czy tylko średniak, czy nic zgoła? Jak już wspomniałem, głód i ogromna ilość szczupaków wywróciły tu do góry nogami normalne nawyki ryb oraz ich kindersztubę. Drapieżniki nie przestrzegały godzin posiłku i brania: brały zawsze. My, Witold i ja, również powiesiliśmy na kołku konwencyjne uciechy prawidłowych wędkarzy, a po kilkunastu złowionych szczupakach już nie chcieliśmy ich wyciągać do łódki i zabierać do Gilbota. Wodziliśmy je na wędce w wodzie w przeróżnych lansadach. Pozwalaliśmy bestiom zbytkować dziko i walczyć o życie dając im wszelkie szansę zerwania się z haka i ucieczki. Niektórym udawało się uciec, a, wszystkie walczyły tęgo, jak przystało rozjuszonym bojownikom. Wściekła gra, wspaniała, wariacka gra: na drugi dzień wziął ten prawdziwy. Kłoda, która ożyła i stała się burzą i wulkanem. Furia ściągnęła wędkę w dół, ale potem ja stanąłem dęba i zacząłem ciągnąć. Groźny kabłąk wędziska, żyłka jak świszcząca struna. On zamigotał białym brzuchem pod powierzchnią. Wtedy dobył monstrualnej siły, szarpnął, skręcił się, okrutnie skotłował wodę, fontanną oblał ludzi i aparat fotograficzny i, niepowstrzymana torpeda, poszedł w głębinę. Dałem mu chwilę odpoczynku, by nabrał sił. Potem od nowa zaczęło się piekło. Gdy doprowadziłem go do powierzchni, zrobiłem sobie kawał i w przystępie zuchwałości wyzwałem los: draba wyciągnąłem do połowy cielska z wody raz i drugi. Sądziłem, że w tym niewędkarskim pociągnięciu nastą- I t 1 lo ii pi katastrofa: że on uwolni »t«; żyłkę zerwie, może hak od<*|(nt nic nie nastąpiło. Wszystko trr\ sić. Tylko on tarami! znowu / go utrzymać. Z kolei .•;•¦ ¦' ¦¦ ' .» To nie była równu w. ¦ wagę i wygrywał, chyb • ka i umknąć. Znam tylkn j> Mi tężna ryba wciągnęła do wody człowieku dli ., p< przywiązaną do przegubu ręki. Ongiś, przed , ,iy m czeństwa zawisł także trochę nade mną, gdy pod i., ¦ U z łódki na jeziorze Marmette w prowincji Queboc .sznur w<;dkl obwinął mi się dokoła kostki, a wędkę ciągnął potężny szczupuk. Gdy z brutalną przemocą dobyłem teraz kolosa do powierzchni po raz trzeci, był zmęczony. Pokazywał brzuch i pozwolił się ciągnąć bez oporu. Ale to była tylko chwila słabości: nagły wybuch spazmu, piorunujący skok, trzaśniecie ogonem i znowu szczupak walił w głębinę. I znowu nie mogłem go utrzymać. Liczyłem, że teraz przynajmniej raptus się zerwie i ujdzie. Nie, nic z tego! Ostatecznie wyciągnęliśmy szczupaka i zawieźli go do Gilbota. Ważył około "trzynastu kilogramów. Większość szczupaków uciekała w dół, ku głębinie, lecz niektóre, przeciwnie, dawały susa w powietrze, by otrząsnąć się z haka: northern pike'i przypominały tym kruczki muskinongów. Niejeden drapieżnik czując hak w pysku potrafił wyskoczyć z jeziora jak z procy, a opadając z góry i gwałtownie trzepiąc ogonem rozpryskiwać masy wody. Zawzięte wyciąganie szczupaków z Milchen Lakę nie było zwykłym wędkarstwem. Miało cechy obrzędu, obsesji nieledwie. Wędki nasze spełniały jakieś zadanie, jak gdybyśmy dobierali się do samych trzewi przyrody i z głębi wyciągali na jaw żywotną cząstkę tej krainy. Był to chyba rodzaj rozpasania, osobliwy szał. Wszakże po trzech dniach łowieckich bachanalii odezwał się przesyt. Przesyt także fotografowania. Uderzały szczupaki jak zwykle, jednak już nie podniecały nas jak w pierwszym dniu łowów. Czas było zwinąć wędziska. 268 269 90. Kłoda Na czwarty dzień jeszcze pojechaliśmy na jezioro, ale raczej by pożegnać się z jego urokiem, a nie łowić wiele. Oparłem łódkę o suchy szkielet drzewa na wodzie i w nastroju dolce far niente wgapiłem się w bujne brzegi jeziora. O kilkanaście kroków ode mnie Witold równie rozleniwiony na kajaku pławił się w słońcu. — Jak sądzisz? — odezwałem się do niego. — Ile zdjęć na-trzaskaliśmy na jeziorze? Będzie sto? — Dwieście! — odrzekł Witold nie otwierając oczu. — To wystarczy dla Konrada Siennickiego! —¦ Dla wszystkich Konradów w Polsce! — warknął i ostatecznie rozstrzygnął sprawę wyjazdu. Kilka minut później zaszło wymowne zdarzenie. Łódka moja stała nad trzymetrową mniej więcej głębiną;, a woda była tak przezroczysta, że wszystko na spodzie dokładnie widziałem. Piętrzył się tam w oliwkowym mroku istny labirynt zatopionych pni i gałęzi, wśród nich zaś wystająca kłoda zabawnie przypominała kształt szczupaka. Tajemnicze widziadło nawet ślepia niby to wytrzeszczało, jednak było zbyt potężne, zbyt nieprawdopodobne i kłodowate, żeby brać je za żywą bestię: taki szczupak jeszcze sporo przerastałby złowionego przeze mnie olbrzyma. Lekki podmuch wietrzyku pomarszczył wodę i zmącił widok, a gdy po chwili powierzchnia się wygładziła — osłupiałem: kłody nie było. Wytężałem wzrok, szukałem, sprawdzałem, daremnie: kłoda znikła. — Wracajmy! — krzyknąłem do Witolda głośno i niecierpliwie, jakby zrywając się do ucieczki. Do ucieczki? Czy ukąsił mnie giez jaki? Czy sam złapałem się na haczyk, czy połknąłem nową przynętę, przynętę przyszłych marzeń? A chociażby — to co? To takie straszne^prarżyć o wielkim muskinongu? /•? * 40 v ¦ *** "i SPIS ROZDZIAŁÓW CEDAR LAKĘ 1. Witold.............. / 2. Puszcza.............. ni 3. Muskinongi............. m 4. Zacisze . ............ i • 5. Bungalow............... II 6. Instynkt............... .'» 1. Szczupaczątko............. M 8. Niedosyt............... M INDIANIE OD2IBUEJE 9. Benlaminefc.............. 31 10. Odżibueje............... 32 11. Inkubator.............. 35 12. Niedobrze.......' ....... 38 13. Paradoksy............• • 41 14. Wlsusy............... 43 15. Osobistości.............. 47 16. Mechanizacja............. 50 17. Majówka .............. 51 18. Wypełnią .............. 54 CALGARY STAMPEDE 19. Stampede .............. 61 20. Pochód............... 63 21. Indianie............¦ • • s5 22. Zawody........•...... &7 23. Wzruszenia.............. 69 24. Wolność............... 73 GÓRY SKALISTE I DOLINY 25. Banff................ 79 26. Indian Days.............. 82 27. Niedźwiedzie............. 85 28. Afekt................ 87 29. Supergrizli.............. 89 30. Uran.......,........ 91 BIZONY 31. Lecimy............... 97 32. Ambasador.............. 100 33. Blzonina............... 103 34. Farma............... 106 35. Stado................ 103 36. Stand................ 110 37. Polowania.............. 112 38. Beaulleu............... 116 39. Park................ 121 40. Poratiefc............... 125 41. Obsesje............... 123 42. Nadgorliwość............. 132 43. Mrowie............... 134 44. Tłuścioch .............. 137 43. Turysta............... 140 ' 46. Zabijanie............... 142 47. Rzeź................ 145 48. Sumienie?.............. 147 49. Indianie............... 151 50. Ocalały................ 155 WIELKIE JEZIORO NIEWOLNICZE 51. Dogribs............... 163 RZEKI PARSNIP I PEACE 52. Gratka............... 1S9 53. Robert............... 170 54. Jaga................ 172 55. Radość............... 174 56. Krysia............... 177 57. Uśmiech............... 179 58. Wimczester.............. 130 59. ParsMip............... 182 60. Cud-nogi............... 135 61. Łoi ................. 187 62. Przeciwieństwa............ 133 63. Mielizna............... 190 64. Brutalność.............. 193 65. Orzeł................ 195 66. Pstrągi............... 198 67. Szesnaście . . '............ 201 68. Indianie............... 203 69. Mackenzie.............. 207 70. Fraser ............... 210 71. Fantazja............... 213 72. Szwed ............... 216 73. Wybuch............... 220 74. Kaczuszki.............. 223 75. Ważniak............... 225 76. Jeleń................ 227 77. Kalifornijczyk............. 230 78. Zły . >............... 234 79. Pstrągi.....,........ . 23G 80. Niedźwiedź.............. 240 81. Zachłanność ............. 243 AROLAND 82. Ramezykowsey............. 219 83. Przyjaźń.............. 251 84. Aroland............... 23i 85. Gilbotowie.............. 257 86. Głębia ............ 87. Matecznik........... 88. Mrzonki........... 89. Orgia............, 90. Kłoda.......,......' FORTRAE jELLOWKNIFE WJEZ.NIEWOLNICZE *>&,'* FORT\SMITH URANIUM CITY CREEK \ \ \ \ \ M.JEZ.NIE&OLNICZE . \ MONTREAL IDAHO •>" 1K) ?00 300 400 500 !:¦¦¦ DAKOTA