Rolf Edberg        List do Admirała K. Kolumba    Seńor Almirante, czy pamięta Pan Patos, Patos de la Frontera? Wiem, jak wiele znaczyło dla Pana to małe nadmorskie miasto w Andaluzji pełnej żółto-miodowego słońca. To właśnie tam znalazł Pan schronienie po nocnej ucieczce z Portugalii z synem Diego na ręku i z sakwą pełną tajnych map i książek. To właśnie tam dała Panu chwilę ukojenia ta, która została matka drugiego Pańskiego syna, Ferdynanda. W tej miniaturce Lizbony, z bulwarami portowymi i winiarniami pełnymi opowieści z mórz i dalekich wybrzeży, spotkał Pan twardych, doświadczonych marynarzy, braci Pinzon, których wtajemniczył Pan w swoje plany i uznał za towarzyszy wyprawy. To tam dotarł Pan do bystrego opata klasztornego, który wiedział, jak znaleźć posłuch u królowej. Patos było świadkiem początku Pańskiej podróży w nieznane i obwieszczanego przez heroldów triumfalnego powrotu.    Patos, które Pan znał, już nie istnieje. W miejscu hałaśliwych nabrzeży z korzennymi sklepikami i winiarniami są dziś malaryczne bagna, a nadmorski piasek został pokryty przez błotnista maź. To Rio Tinto, Czerwona Rzeka, naniosła tutaj czerwona glebę Hiszpanii zdartą z górskich stoków przez ludzi i ich owce. Szkielety dawno zatopionych okrętów sterczą wśród szorstkiej trawy, jak po morskiej katastrofie na ladzie...    To, co wydarzyło się wokół Patos, może być symbolem zjawisk niszczących całe cywilizacje i pustoszących naturę. Podczas młodzieńczych podróży po Morzu Śródziemnym widział Pan zapewne, jak duża część archipelagu greckiego zamieniła się w ruinę, jak pozbawiono urodzajności liguryjskie wzgórza wokół miasta Pańskiego dzieciństwa - Genui, i jak zaczynał się rabunek, który potem zmienił duża część Hiszpanii w księżycowy krajobraz. Roztrwoniona i wyjałowiona gleba stała się jednym z najsilniejszych bodźców gnających Europejczyków ku nowym krainom, do których wskazał Pan drogę.    Były to krainy wielkiej piękności. Świadczące o urzeczeniu zapiski w Pańskim dzienniku mówią o ptakach, drzewach i polach pełnych zieleni, o tym jak wstrząsnęła Panem "piękność, która przewyższa wszystko, tak jak dzień góruje nad nocą". To Jamajka była tą najpiękniejsza wyspa: zielona, uśmiechnięta, żyzna.    Zniknęło nie tylko dawne Patos. Także i świat, do którego wskazał Pan drogę, w dużym stopniu uległ zagładzie. Zdobywcy nie myśleli przecież o kultywowaniu nowych ziem, lecz o ich eksploatacji. Nie mieli żadnych uczuć dla żywiącej ich ziemi w starym świecie - tu byli podwójnie nieczuli. Szło o to, aby zrabować z nowych terenów jak najwięcej w najkrótszym czasie. Ziemia została wzięta gwałtem.    W wielu miejscach dawni mieszkańcy tych krain zdążyli już wcześniej nadwątlić naturę. W Meksyku Mayowie powalili lasy wzdłuż stoków górskich, aby wypalać wapno na budowę wiecznych świątyń. Może właśnie zbyt silne wyniszczenie lasów i gleby było powodem zagadkowo szybkiego upadku ich wielkiej kultury Na północy ludy myśliwskie wypalały całe połacie puszczy, by powiększyć obszar prerii żywiącej wielkie stada bizonów; w ostatecznym rozrachunku powstał tam jednak nowy stan równowagi biologicznej. W państwie Inków intensywne wykorzystanie ziemi było podstawa porządku społecznego. Lecz ziemia była równocześnie świętością - zasada Inków : było żyć tak, jak by się miało umrzeć jutro, ale ziemię uprawiać tak, jak by się miało żyć wiecznie.    Skutki ludzkiej interwencji w sprawy natury były wyraźne tylko tam, gdzie cywilizacja osiągnęła wysoki poziom. Ogólnie jednak biorąc, kultury indiańskie żyły w zgodzie z przyrodą, zakładały współdziałanie z nią, a nie opanowywanie.    Rozmiłowani w twórczej sile natury Indianie nie mogli zrozumieć, dlaczego biali przybysze wycinają lasy, tępią zwierzynę do granic wyniszczenia, albo plantacjami wyjaławiają glebę, by potem pozostawić spustoszenie i szukać nowych zdobyczy. Wydawało im się, że nowi ludzie nienawidzą wszystkiego w naturze: żywych lasów z ptakami i dzikiej zwierzyny, prerii pełnej światła i życia, czystej wody w rzekach i strumieniach, ziemi uprawnej, a nawet powietrza.    Dewastacja przyrody stała się dla Indian równoznaczna z wyniszczeniem ich własnej rasy.    Mniej niż pół tysiąca lat po Pańskim przybyciu te niegdyś obiecane ziemie są zniszczone i przeżarte erozja. Największych spustoszeń dokonała już dawno temu garstka ludzi uważających siebie za powołanych do zagospodarowania zasobów innych części świata, wymachujących batami nad głowami niewolników i więźniów.    Zaludnienie globu zwiększyło się w stopniu, który w Pańskiej epoce był niewyobrażalny. Jest nas dzisiaj dziesięć razy więcej niż w Pańskich czasach, a za pół życia ludzkiego będzie nas dwadzieścia razy więcej. Zwiększyło się tempo niszczenia gleb. Ludzi przybywa, a ich najważniejsze zasoby kurczą się.    Ludzie - ciągle w wędrówce. Przez lasy, stepy, przez morza.    Gdy człowiek okrążył kulę ziemską, rozpoczął się nowy rodzaj wędrówek. "Odkrycia" nowych lądów i rozpoczęty po nich okres uprzemysłowienia, degradacja gruntów i nieokiełznany przyrost naturalny były sygnałami do porzucenia środowisk, które przez tysiąclecia kształtowały nasz sposób życia i odczuwania. Spowodowało to, że coraz więcej ludzi zaczęło się zbierać w coraz większych miastach, rozpoczynając proces urbanizacji, który być może stanowi największa przemianę społeczna w historii ludzkości.    Jak mogę opisać miasta mojej epoki Są tak różne od miast, jakie Pan znał i tamte miasta, obwiedzione murami - ale murami, które nie tylko chroniły, lecz i jednoczyły, ponieważ miasta były organicznie zrośnięte z otaczającym krajobrazem. Rzadko tak duże, by z wież i murów obronnych wzrok nie sięgał uprawnych pól, gajów oliwnych i winnic, z których muły i wozy ciągnięte przez woły dostarczały do bram żywność potrzebną mieszkańcom. Stanowiły ośrodki handlu, administracji i nauki, pozostając tylko zagęszczeniami wiejskiego środowiska. Świat widziało się z nich właśnie z wiejskiej perspektywy.    Miasta ciasne, z hałaśliwym życiem ulicznym, do którego zwracały się piekarnie, rzeźnicze jatki, warsztaty rzemieślnicze i sklepy. Niezbyt higieniczne, gdzie wydzieliny ludzi i odpadki ich warsztatów płynęły rynsztokiem. Łatwy łup epidemii i pożarów, lecz równocześnie społeczności z własnym sercem i w równowadze mogącej przetrwać stulecia. Miasta o własnym obliczu, niepowtarzalne. . Wystarczyło tylko wymienić takie nazwy jak Patos, Genua lub Wenecja, aby widzieć przed sobą wyraźny obraz, odczuwać szczególna atmosferę, a może i słyszeć charakterystyczne odgłosy i czuć szczególny zapach.    Byty to miasta, które ludzie mogli kochać i z którymi mogli się identyfikować    Oczywiście nadal istnieje wiele takich miast. W licznych wielkomiejskich centrach można odnaleźć - często pieczołowicie chronione - pozostałości dawnych kultur, odłamki historii zastygłej w architekturze swych czasów. Gdy jednak mówimy dziś o miastach, myślimy z reguły o czymś całkowicie odmiennym.    Kiedy kontynenty zaczęły współżyć i europejska technologia otwarła śluzy masowej produkcji, powstały podwaliny miasta przemysłowego. Był to twór tej Europy, która odkryła w sobie powołanie do panowania nad światem. Oznaczał on koncentrację osadnictwa w miejscach, gdzie wydobywano węgiel, przerabiano żelazo lub przędzono bawełnę. Jego fabryki wsysały surowce naturalne z innych części świata, wsysały również i ludzi wyrywanych z ustalonego rytmu samowystarczalnej gospodarki.    W imię postępu przymuszano ludzi w nowych przemysłowych miastach do pracy od wschodu do zachodu słońca. Była to praca dłuższa, bardziej monotonna i z reguły także o wiele brudniejsza od tej, do której byli przyzwyczajeni. Cały tok ich życia został zmieniony; w społeczności rolników i rzemieślników człowiek sam określał sobie rytm pracy, musiał dostosować się do maszyn. życie robotników przemysłowych częstokroć niewiele się różniło od życia niewolników w dalekich koloniach.    Miasto, które miało dać im schronienie, kształtowało się odpowiednio do tych warunków - było brzydkie, często brutalne. Wszystko służyło zwiększaniu zysków, dla piękna nie było miejsca.    Te same siły działały także w koloniach. Nie stawiano tam jednak produkcji przemysłowej na pierwszym miejscu. Krajom, w których bujnie rosła bawełna, zabroniono wyrobu tkanin. Na wybrzeżach ocienionych palmami kokosowymi nie było wolno przetwarzać kopry na oliwę i mydło - zadaniem kolonii byty przecież dostawy surowców do Europy i otwarcie rynku zbytu na gotowe europejskie produkty. Niektóre miasta w Pańskim wicekrólestwie dorosły do marzeń z okresu początków osadnictwa - marzeń o nowych miastach urządzonych na kastylijską modłę, gdzie Hiszpanie będą mogli nadal żyć według hiszpańskich wzorów. Większość miast w koloniach była jednak inna.    Były to miasta zwrócone na Europę, poprzez Ocean złączone z europejskimi społeczeństwami przemysłowymi. Przedtem człowiek miedzianoskóry tak jak i czarnoskóry w Afryce WSPÓŁŻYŁ ze swoimi rzekami i brzegiem morskim. Handel rozwijający się wokół jego osiedli był handlem na bliskie odległości. Gdy jednak tubylcy zostali zmieceni przez niezrozumiałe dla nich siły, funkcje rzek i wybrzeża uległy zmianie.    Miasta w koloniach zakładano nad rzekami i na wybrzeżach, aby ułatwić daleki handel. Rzeki zwróciły się ku Europie, zmieniono je w drogi transportowe do miejsc załadunku towaru. Wszystko miało służyć zaopatrzeniu Europy w korzenie i przyprawy, metale, bawełnę, kawę, cukier i owoce. Miasta stawały się portami - nie wychodziły już morzu na spotkanie i nie pozwalały lądowi i wodzie pozostać częściami tego samego krajobrazu, ale otaczały fale składowiskami towarów i stosami odpadków, zmuszających zabudowę do odwracania się od wybrzeży. Zostały napiętnowane swoja funkcją przyczółków rozwijającej się Przemysłowej Europy.    Piętno stało się jeszcze wyraźniejsze, kiedy kolonie wyzwoliły się i po zachodniej stronie Atlantyku wyrosła jeszcze bardziej niespokojna, jeszcze potężniejsza Europa.    Ssącemu działaniu przemysłu i miast handlowych towarzyszył proces odrzucania ludzi przez wieś. W każdym kraju o rosnącym zaludnieniu przychodził czas, że ziemi już nie dało się podzielić dla większej liczby użytkowników. Powstawały wtedy szybko rosnące gromady bezrolnych, dla których na wsi nie było już miejsca.    Kiedy nacisk ludzi przyspieszał niszczenie gleb, gdy inwazja maszyn wykonujących pracę wielu ludzi pozbawiała robotników rolnych zajęcia przy równoczesnym szybkim przyroście ludności - tłumy bezrobotnych rosły lawinowo. Konieczność opuszczania rodzinnych stron stawała się nawet silniejsza niż przyciągające działanie przemysłu. Gdy skończyły się możliwości inwazji na tereny dziewicze, gdy nie było już kontynentów do odkrycia, strumień ludzkich nadwyżek musiał kierować się ku miastom. Dawne miasta przemysłowo-handlowe zmieniły swój charakter - stały się miejscami do których ludzie ciągnęli dlatego, że nie widzieli dla siebie innego miejsca.    Tak rozpoczęła się największa w historii wędrówka ludów, potężniejsza niż wszystkie wcześniejsze, wiodące przez stepy i morza, prawdopodobnie także bardziej brzemienna w skutki dla ludzkiego gatunku niż cokolwiek, co wydarzyło się wcześniej.    Miasta są stare, lecz cywilizacja miejska jest czymś, co spadło na człowieka w tym stuleciu. Zaludnienie świata podwaja się obecnie w ciągu trzydziestu pięciu lat, natomiast liczba ludności miejskiej w ciągu jedenastu lat. Wielkie skupiska ludzi rozrastają się dwa razy szybciej niż małe miasta. Doszliśmy do sytuacji, w której większość mieszkańców świata rodzi się mieszkańcami miast. Przy obecnym tempie zmian na początku następnego stulecia w miastach będzie mieszkało pięć i pół miliarda z ogólnej liczby siedmiu miliardów ludzi. Na naszych oczach powstaje świat zurbanizowany.    Nowoczesne wielkie miasto nie jest już nazywane metropolią. Tak jak dla oceny siły środków zniszczenia nie wystarczają już tony i mówi się o megatonach, dla nowego supermiasta powstaje określenie "megalopolia".    W ujściu rzeki w północnej części świata, o który Pan się otarł, pewien Holender kupił niegdyś indiańska wyspę Manhatte za kilka haczyków do wędek i garść szklanych paciorków. Powstało miasto, którego nazwa zmieniała się w miarę tego, jak Holendrzy i Anglicy obejmowali je w posiadanie: Nieuw Amsterdam, New York, Nieuw Oranje i znowu New York.    Kiedy ekonomiczny środek ciężkości świata - wędrujący tak jak i ludzka masa - przeniósł się z północno-zachodniej Europy za Atlantyk, miasto zostało na pewien czas światowym centrum gospodarczym, rozrosło się i dziś powoli wrasta w 800-kilometrowy pas zwartej zabudowy, na południu rozpoczynający się od stolicy nad rzeka Potomek i ciągnący się na północ do Bostonu, prawie do miejsca, na którym wylądowali kiedyś pierwsi w tych stronach biali osadnicy.    Na południowej połowie kontynentu amerykańskiego miasto o ewangelicznej nazwie Sao Paolo - niedawno jeszcze dzika pionierska osada plantatorów kawy i poszukiwaczy złota i diamentów - w czasie życia jednej generacji ludzkiej rozrośnie się od 300 tysięcy do 20 milionów mieszkańców. Londyn, jedyny z gigantów, który usiłuje zahamować własny rozrost, wchłania południowo-wschodnia Anglię. Tokio, w Pańskiej wymarzonej Japonii, staje się 30-milionowym miastem opasującym cała Zatokę Tokijska. Kalkuta, niegdyś brytyjska stacja handlowa w Indiach, których Pan poszukiwał, mająca na początku naszego stulecia 850 tysięcy mieszkańców, połyka teraz 300 tysięcy ludzi rocznie i przy końcu obecnego wieku będzie się roiła od 35, i być może do 60 milionów ludzi.    Niektórzy przewidują, że takie aglomeracje zabudowy pokryją duże części kontynentów, przede wszystkim wybrzeża morskie. Innymi słowy, jesteśmy na drodze do globalnego miasta, jako logicznego wytworu gospodarczego rozwoju świata. Znaleziono już nawet nazwę dla tego koszmaru: "ekumenopolis" - miasto obejmujące cały świat, oznaczające urbanizację doprowadzona do monstrualnego spełnienia.    Zgodnie z obrazem roztaczanym przez zbyt pewnych siebie proroków ekumenopolis mieściłoby w sobie pewna liczbę centrów, baz i ośrodków kierowania najważniejszymi sprawami świata, będących między sobą w ściślejszym kontakcie i więzi niż ze swoimi przedmieściami. Wieś, pozostająca gdzieś w oddali, coraz bardziej przekształcałaby się w fabrykę dostarczającą standardowych produktów żywnościowych!    Powaliliśmy lasy, aby dać miejsce polom uprawnym. Poświęcamy teraz pola, aby szukać miejsca dla miast. Gatunek, którego przodkowie przez miliony lat stąpali po miękko uginającym się podszyciu lasu, przygotowuje sobie świat pokryty cementem.    Po otwarciu bram Oceanu najważniejszym z kolei czynnikiem rozwoju urbanizacji stał się samochód. Zmienił on gruntownie styl życia milionów, doprowadził do przekształceń środowiska. Spowodował, że coraz więcej ludzkich spraw koncentruje się w coraz większych miastach. Stworzył techniczne podstawy wielkiej wędrówki ludzi ze wsi do miasta.    Istota funkcjonowania miast jest ruch ludzi i towarów. Ten ruch jest dzisiaj realizowany przy nieustannym hałasie silników spalinowych.    Miasta są planowane i budowane już nie głównie dla ludzi, lecz dla ich samochodów. Niegdyś mierzono gęstość zasiedlenia liczba ludzi na pewnej określonej powierzchni, dziś mierzy się liczbą samochodów. Dla samochodów przeznacza się więcej niż połowę powierzchni współczesnych miast - tyle potrzeba na coraz bardziej skomplikowane układy komunikacyjne, parkingi i stacje obsługi.    Odległości stają się tak duże, że bez pomocy hałaśliwego silnika spalinowego w ogóle trudno się poruszać. Samochód - jako fakt i symbol stworzył nowy typ człowieka, który prawie nie używa już swoich nóg. W niektórych najbardziej nowoczesnych miastach wyciągnięto z tego konsekwencje i zaniechano budowy chodników - ludzie nowego typu żyją przecież w blaszanych skorupach, jak ślimaki w muszlach.    Przeludnienie prowadzi zawsze do tłoku, lecz nadmierna urbanizacja czyni tłok totalnym. Z pewnością było ciasno na ulicach Pańskiej Genui, Lizbony czy Palos, ale były to naturalne skupiska ludzi współżyjących ze sobą. Gdy jednak coraz więcej ludzi tłoczy się na coraz mniejszej przestrzeni, w coraz większych miastach - są to skupiska anonimowych mas ludzkich.    Najbardziej muszą się tłoczyć ludzie zamknięci w blaszanych skorupach.    Zapewne nie wierzyłby Pan swoim oczom, Admirale, widząc nieskończone kolejki samochodów, w których mieszkańcy wielkich miast spędzają wcale niemała część swojego życia, kolejki sunące naprzód lub stojące bez ruchu, podczas gdy pełznące lub unieruchomione samochody napełniają powietrze spalinami. Przez samą tylko dolną część dawnej indiańskiej wyspy Manhatte każdego dnia przewija się trzy i pół miliona ludzi - to tak, jak gdyby wszyscy współcześni Panu Hiszpanie zechcieli w ciągu jednego dnia odwiedzić Grenadę.    Beton i samochody wspólnie stwarzają w miastach specyficzny klimat, różny od naturalnego. Na razie są to zjawiska lokalne, ale postępująca nadal urbanizacja może zmienić ich skalę.    Lato w wielkich miastach jest nieznośnie gorące. Promienie słońca nie są pochłaniane przez zieleń, która mogłaby zamieniać je w życiowa energię, lecz odbijają się od pionowych i poziomych powierzchni z kamienia, betonu i asfaltu, podwójnie mocno dokuczając ludziom. Noc nie przynosi chłodu, ciepło zmagazynowane w masach kamienia bucha na zewnątrz.    Najgoręcej jest w środku miasta. Mapa rozkładu temperatur wygląda jak topograficzna mapa wyspy wystającej z morza - mówi się nawet o wyspach ciepła, jakże innych od Pańskich wysp. Im większe miasto, tym większa wyspa ciepła i tym wyżej wznosi się jej wierzchołek. Centrum może wznieść się nad wiejską okolicę o dziesięć kresek na pomiarowej skali, której użyczył swojego nazwiska szwedzki astronom Celsjusz.    Wiatry zawadzające o nierówne masywy domów są inne niż wiejące nad morskimi falami lub miękkim lasem. Tracą swój zwykły rytm, rozpryskują się na nieskoordynowane podmuchy, przetłaczają ulicami nieprzyjemna wichurę.    Jako dziecko dowiedziałem się, że powietrze jest niewidoczne, lecz w wieku dorosłym musiałem zmienić pogląd. Powietrze w tunelach ulic nowoczesnego miasta jest widoczne, ku wieczorowi zagęszcza się do żółtawej mgiełki, zabarwionej substancjami wyplutymi przez samochody.    W wielkich miastach nie mówi się już o powietrzu czystym, lecz o nie zanieczyszczonym, ponieważ określenie dotyczy sytuacji wyjątkowej. Brudne powietrze wywołuje w lecie efekt cieplarniany, hamując nocne wypromieniowanie ciepła do otwartego nieba. Cząsteczki zanieczyszczeń absorbują wilgoć, tworząc typowa miejska mgłę nazwaną smogiem. Padający deszcz staje się istną trucizną, ponieważ przemywa zanieczyszczone powietrze. Woda deszczowa spłukująca ulice jest trująca jak arszenik.    Największą plagą jest jednak hałas - podarunek dla ludzi od nowoczesnej techniki. Ktoś, kto jak Pan mógł w mieście słuchać muzyki wiejącego wiatru, nawet nie może sobie wyobrazić nieustannego huku silników, prześladującego mieszkańców wielkiego miasta na ulicy, w miejscu pracy i domu, hałasu, który może uszkodzić nerwy słuchowe i powodować wrażenie duszności.    Miasta, kiedyś nabrzmiewające witalnością i wiarą w przyszłość, stają się chorymi organizmami, padają ofiarą choroby przerostu. Zaraza objawia się zamianą całych dzielnic w slumsy, na skalę jakiej świat dotychczas nie widywał. Staje się to udziałem zarówno krajów uprzemysłowionych, które zagarnęły dla siebie bogactwa planety, jak i ich dawnych posiadłości, bezsilnie niegdyś patrzących na wywóz swoich bogactw. Przebieg zjawiska jest jednak różny.    W wielkich miastach krajów uprzemysłowionych trąd atakuje śródmieścia. Ci, którym powiodło się lepiej, uciekają od przygnębiających warunków stworzonych przez ciasnotę, chaos komunikacyjny, skażenia powietrza i hałas. Opuszczone domy zmieniają się w rudery. Wytwarza się nowy ruch ludności, w którym zderzają się dwa strumienie: bogatsi przenoszą się do szybko rosnących przedmieść, biedniejsi wprowadzają się do opuszczonych bloków w centrum. Powstaje społeczny rozdźwięk pomiędzy osiedlami na przedmieściach i ruderami w centrum, co jeszcze bardziej przyspiesza podwójna migrację. Tak dzieje się w Nowym Jorku, Rzymie, Paryżu, Tokio.    W miastach dawnych kolonii zamiast przedmieść powstają wokół centrum coraz szersze pasy slumsów. Ponieważ miasta te od początku swojego istnienia ograniczały się do roli ośrodków handlowych, szybka urbanizacja wyprzedza industrializację, w przeciwieństwie do rozwoju krajów od dawna uprzemysłowionych. Gdy wyzwolony kraj kolonialny niepewnie wchodzi na drogę rozwoju przemysłowego, postęp techniczny powoduje, że fabryki nie potrzebują już niewykwalifikowanej siły roboczej. Miasta nie mogą wchłonąć strumienia tych, którzy stali się zbyteczni na wsi. Peryferie stają się punktami zbornymi dla tych, których rozwój wydarzeń zmienił w niepotrzebnych ludzi.    Jamajka może być miniaturowa ilustracja tego, co dzieje się w Ameryce Południowej, Azji i Afryce. Okrążające ją morze izoluje zjawiska i czyni je lepiej uchwytnymi. Z dwu milionów mieszkańców wyspy dziewięćdziesiąt pięć procent stanowią potomkowie tych, których statki niewolnicze dowiozły na plantacje trzciny cukrowej. Gdy opuszczono brytyjska flagę i udekorowano niepodległość trójkolorowym - czerwono-zielono-żółtym sztandarem, rozpoczęły się próby uporządkowania dziedzictwa okresu kolonialnego.    Przyrost ludności jest szybki. Bogactw naturalnych mało, przemysłu jeszcze mniej. Ziemia uprawna może wyżywić niewielu. Część Jamajczyków stara się uciec od nędzy dawnych plantacji do Anglii, gdzie razem z Azjatami, porzucającymi z tego samego powodu rodzinne kraje, spotykają jedno z realiów Wspólnoty Brytyjskiej - rasizm.    Inni nigdy nie opuszczają wyspy. Napływają do stolicy, dziś miasta o 850 tysiącach mieszkańców, z których pół miliona przybyło w ostatnim dziesięcioleciu. Przybysze zbierają się w peryferyjnych obozowiskach, gdzie klecą rudery z kawałków desek, blachy samochodowej, tektury i czegokolwiek, co znajdzie się pod ręką - budy tworzące gorzki kontrast z pięknem, które ta wyspa do dziś zachowuje lepiej niż inne obszary niegdyś zarządzane przez niełaskawych panów kolonii.    Pełen zapału rząd szuka rozwiązania problemu w szeroko zakrojonym programie nowych upraw rolnych, premier ofiarnie pracuje łopatą i motyką. Jednakże co czwarty Jamajczyk jest bez pracy; liczba ludności na obszarach nadających się pod uprawę wzrośnie za dwadzieścia lat o czterdzieści procent - staje się jasne, jakiego syzyfowego zadania podjął się rząd.    Takie właśnie problemy, w niesłychanie zwiększonej skali, występują nieomal we wszystkich krajach, którym nadaliśmy złudna nazwę krajów rozwijających się. W krajach Ameryki Łacińskiej jedna trzecia ludności dusi się w slumsach - są to ludzie bez korzeni, pozbawieni już nadziei na życie i tylko próbujący przetrwać wszystkimi możliwymi środkami - w glinianych lepiankach, pod płatami falistej blachy, pod workowym płótnem. W nabrzmiewających jak nowotwór slumsach Kalkuty kilkusettysięczna rzesza nie ma nawet najbardziej prymitywnego dachu nad głową. Ludzie rodzą się na ulicy, jedzą, śpią, załatwiają potrzeby fizjologiczne i umierają na ulicy.    Podczas gdy niektórzy badacze przyszłości z całkowitą pewnością siebie jak gdyby omawiali prawo natury przedstawiają wizję nadchodzącego ekumenopolis, zbliżamy się chyba do granic rozrostu miast, a być może w wielu miejscach przekroczyliśmy je. Niektóre wielkie organizmy miejskie działają dzisiaj tak źle, że zbliżają się do pogranicza katastrofy. Dochodzą do kresu swojej przyszłości...    Miasta budowane przez ludzi stały się wrogie ludziom. Zatrute powietrze, którym mieszkańcy wielkich miast napełniają płuca, nadżera tkanki ciała i zanieczyszcza krew. Skradające się zło powoduje, że ludzie gasną powoli i nie dramatycznie.    Wielkie skupiska ludzkiego gatunku, w znacznej części w slumsach pozbawionych elementarnych środków higieny, stwarzają też wylęgarnię epidemii powodujących śmierć bardziej spektakularna. Zarazy powstają i będą powstawały, lecz globalna ruchliwość ludzi i rzeczy może je rozszerzać na cały świat. Niektórzy sądzą, że kiedyś dojdzie do straszliwych epidemii, które wreszcie wyręczą człowieka bezsilnego wobec rozrostu własnego gatunku.    Już przed dziesiątkiem lat Światowa Organizacja Zdrowia ostrzegała, że w końcu naszego stulecia największym problemem ludzkości - po niebezpieczeństwie wojny światowej - może stać się kolosalny wzrost liczby mieszkańców miast.    Jest również coś, co działa głębiej niż fizyczne zagrożenie. Coś, co dotyczy naszego zdrowia psychicznego, a wraz z tym samego jądra istnienia ludzkości jako gatunku.    Eksperymenty z rozmaitymi zwierzętami wykazały, że czynniki będące nieodłącznym składnikiem wielkomiejskiego bytowania powodują nerwice i agresywność. Silne dźwięki są w naturze sygnałami ostrzegawczymi, pobudzającymi organizmy do stanu pogotowia. Stłoczenie prowadzi do zaburzeń psychicznych, podobnie zresztą jak i odosobnienie.    Jest to właśnie paradoksem urbanizacji: z jednej strony stłoczona społeczność, w której łatwo o uczucie uwięzienia, ponieważ nie może być spełniona potrzeba odosobnienia i dystansu, która człowiek dzieli z innymi żyjącymi istotami. Z drugiej strony - izolacja jednostki powodująca ssące uczucie pustki i osamotnienia, które niestety coraz częściej jest charakterystyczne dla sytuacji człowieka w mieście, będącym ludzkim dziełem.    Miasta zawsze były miejscami spotkań, a dziś dają możliwości większej liczby indywidualnych kontaktów i większej ich różnorodności, niż jakakolwiek wcześniejsza forma ludzkiej społeczności. Jednakże im więcej kontaktów, tym mniejsza ich intymność. Kontakty mieszkańców w nowoczesnych miastach są w dużej mierze bezosobowe, powierzchowne, trywialne. Nie otwierają żadnych bram w murach ludzkiego ja.    Uczucie zagubienia jest wzmacniane przez nonszalancję budowniczych miast wobec ludzkiej miary. Początkowo człowiek mierzył wszystko według swojej biologicznej skali. Mierzył przedmioty długością kciuka, stopy, łokcia. Niektóre z tych jednostek przetrwały do epoki gigantomanii, choć uniezależniły się od swojego pochodzenia; mogą jeszcze dziś świadczyć o ludzkiej skali.    Istnieje jednak miara, od której człowiek nie może się uwolnić i która decyduje o docierających do niego wrażeniach. Jest to pole widzenia ludzkich oczu, ograniczone zarówno w poziomie jak i w pionie. W wąwozie wielkomiejskiej ulicy jednostka czuje się przytłoczona, gdyż nie jest w stanie objąć oczyma tego, co ją otacza. Im większe miasto i domy, tym bardziej człowiek kurczy się i zgina pod naciskiem wielkich rozmiarów.    Uformowaliśmy nasze miasta, lecz i one formuje nas. Wrażenie brzydoty, nacisk tego, co nie da się mierzyć ludzka miara, hałas i skażenia, tłok i samotność - wszystko porusza nasze umysły, niszczy, oszołamia, nadżera.    Są badacze społeczeństwa, którzy uważają, że bytowanie w nowoczesnym wielkim mieście zbliża niebezpiecznie do granicy szaleństwa. Są lekarze, którzy utrzymują, że połowę ludzkości czeka choroba nerwowa. Jest coraz więcej oznak tego, że istotnie dzieje się źle. Taka oznaka są ucieczki od rzeczywistości poprzez różne rodzaje narkomanii czy też wzrastającą przestępczość.    Z niedawnych amerykańskich statystyk wynika, że w najgęściej zaludnionych regionach miejskich w ciągu jednego roku co trzeci mieszkaniec pada ofiara napadu, kradzieży, włamania lub innej formy rabunku. Nie co trzeci w ciągu swojego życia, ale co trzeci w ciągu jednego roku! W dzielnicach podmiejskich na rabunek narażony jest co piąty mieszkaniec. Inna wiadomość z Chicago, tego najbardziej typowego dla Ameryki przemysłowego miasta: fabryki zaczynają przenosić się do innych miejscowości, ponieważ nerwice, narkotyki i przestępczość są udziałem takiej liczby ludzi, że coraz trudniej jest o pracowników, na których można polegać.    To przecież właśnie w tej części świata, Seńor Almirante, znalazł Pan niegdyś u ludzi szlachetność, jakiej nie doświadczył Pan nigdy przedtem w Kastylii. Spróbujmy zastanowić się, co zaszło od tego czasu.    Podczas swojej długiej prehistorii człowiek był częścią natury. Rytm dnia, kwadr księżyca, pór roku utrwalał się w jego ciele i umyśle. Rytm ten tętni w pulsie i w podświadomości człowieka nawet wtedy, gdy otacza go chaotyczne środowisko wielkiej techniki.    Dawne społeczności plemienne i wiejskie były zanurzone w procesach natury. Również i w miastach epoki przedindustrialnej natura zawsze była blisko ludzi, oddziałując na nich swoją różnorodnością i łagodną zmiennością, dostarczając bogatej skali odczuć.    Cechami współczesnych regionów wielkomiejskich są natomiast sztywna jednorodność i powielana monotonia, jednakowe na całym świecie. Nie ma w nich nawet miejsca dla tej radości odkrywania, jaka można jeszcze przeżyć w miastach powoli ukształtowanych przez historię. Naturalny krajobraz pozostaje daleko - odległy producent żywności, dostarczanej zresztą do nas w przetworzonej postaci lub w opakowaniu ukrywającym jej pochodzenie. Nie ma już natury jako oczywistej części ludzkich przeżyć i doświadczeń.    Solenne próby tworzenia złudzeń kontaktu z przyrodą przez umieszczanie zieleńców pomiędzy blokami domów dotykają tylko powierzchni problemu. Więź człowieka z jego pierwotnym środowiskiem nie ograniczała się przecież do pewnego areału zieleni była to więź z biocenoza, w której żyjące organizmy splatają się w tkanki wszechstronnych powiązań.    Stworzonemu przez ludzi miastu pozwolono na niekontrolowany wzrost bez związku z naszymi podstawowymi wartościami i potrzebami. Wyzwolono w środowisku działanie sił, z którymi człowiek nigdy przedtem się nie spotkał. To właśnie dlatego miliony ludzi żyją dzisiaj w warunkach nędzniejszych niż "dzicz", którą biały człowiek postanowił uszczęśliwić cywilizacją.    Początek rozwoju techniki w krajach Europy, stymulowany otwarciem nowych dróg morskich, był też początkiem żarliwej wiary w przyszłość. Jednakże monumenty techniki, nowoczesne miasta-olbrzymy, nie odpowiadają optymistycznym marzeniom.    W próbach odgadnięcia naszej przyszłości jest dziś więcej niepewności niż nadziei.    Łatwo jest wyśmiewać dążenie powrotu do przyrody, jako nieznośną nostalgię, powierzchowny romantyzm i reakcyjne ciągoty. Czy jednak mają rację ci, którzy ślepo wierzą w rozwój miejskiej cywilizacji - nie próbując przewidywać dynamiki rozwoju i ignorując cechy ludzkiej natury? Na pewno nie możemy przekreślić dorobku naszej cywilizacji i powrócić do głuszy, lecz również nie jesteśmy w stanie żyć w całkowicie sztucznie stworzonych warunkach.    Nie jest Wykluczone, że zbliżamy się ! do czasów kryzysu największego w historii człowieka - być może największego w historii życia na Ziemi. Prawdopodobnie nie uda nam się zmobilizować wszystkich sił duchowych, potrzebnych do odwrócenia zagrożeń, naprawienia błędów, obrony człowieka przed nim samym. Konieczne jest jednak ofensywne działanie rozwijające możliwości nasze i naszego otoczenia. Nie wystarczy przeżyć - trzeba móc cieszyć się istnieniem własnym i istnieniem wszystkiego wokół.    Sto lat temu napisał Thoreau o ludzkiej potrzebie żeglowania po własnych oceanach i odkrywania własnych nowych horyzontów: "Bądź Kolumbem całych nowych kontynentów i światów w sobie samym, otwieraj nowe szlaki nie dla handlu, lecz dla myśli !". Odkryliśmy już wiele, ale być może najpóźniej uświadomimy sobie sedno własnego istnienia.    Pańskie podróże, Admirale, uczyniły nasz glob czymś uchwytnym. Nasze podróże w Kosmos powinny dać nam nowe spojrzenie na Ziemię i życie na niej, jako spójna całość i miejsce o oszołamiającym, lecz kruchym pięknie. Żyć na nim jest naszym kosmicznym przywilejem, zachować je jako siedlisko życia jest naszym kosmicznym posłannictwem.    Człowiek zrozumie siebie dopiero wtedy, gdy zrozumie naturę. Mój organizm jest przecież częścią tego, co dostrzegają zmysły. Żyję w tym, co mnie otacza, jako część wiecznego strumienia zjawisk. Jestem stworzony z tych samych atomów co skały, lasy i piasek morskiego wybrzeża. Takie odczucie uczy pokory i szacunku. Wyciągnięcie wniosków staje się sprawa etyki i ekologiczną koniecznością. przekład : Maria i Krzysztof Urbańcowie     powrót