Eddy Bertin Powrót do nikąd Spis treści Adres: Gandawa, Dunwich House Świątynia Scriiik Maszyna czasu Herberta George'a Powrót donikąd Coś się kończy Świątynia Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy stary człowiek wkroczył do Doliny Snów. Zatrzymał się u wylotu przerażająco ciasnego przejścia wśród skał, które właśnie przebył, i rozkoszował się ciepłym powiewem wiatru z Doliny, który muskał jego ciało, osuszając wilgotne od potu skronie. Całe nieskończenie długie godziny przedzierał się górskim przejściem, które było miejscami tak ciasne, że musiał przeciskać się pomiędzy, dosłownie pionowo wznoszącymi się nagimi ścianami, mając nieodparte wrażenie, iż zaraz zejdą się ze sobą i zmiażdżą go w kamiennym pocałunku. Lecz nagle szczelina zaczęła robić się coraz szersza, by w końcu otworzyć się na leżącą teraz przed nim dolinę i po raz pierwszy od długiego czasu ponownie ujrzał otwartą przestrzeń i słońce. Stary człowiek wiedział, że wreszcie odnalazł Dolinę Snów. Oparł się plecami o skałę i zmęczonym ruchem otarł pot zalewający mu oczy, które piekły od tego jakby kłute tysiącem igiełek. Jego ręce o zgrubiałej i szorstkiej skórze bardzo potrzebowały krzepkiego kostura opartego teraz o skalną ścianę. Przez długi czas człowiek stał niby posąg, patrząc nieruchomo na dolinę, której tak długo szukał wiedziony jedynie nadzieją, że kiedyś ją odnajdzie, że odnajdzie tajemniczą Dolinę Snów. Zawsze wiedział, że leży gdzieś ukryta wśród górskich grzbietów, od- grodzona od świata, bezpieczna od jego pożądliwych szponów, nie tknięta przez czas i cywilizację, dostępna jedynie po przebyciu niemal całkowicie nie zbadanego ciasnego przejścia przez góry. O tym, gdzie leży to przejście, przebąkiwano w prastarych pergaminowych księgach, stosując tajne określenia i niewymawialne słowa; pisano o wąskim górskim przejściu wiodącym do Doliny Snów pełnej osobliwych cieni, gdzie rzeczywistość jest snem, a sen rzeczywistością, o Dolinie, która czeka na tych, co dostatecznie długo i uporczywie jej szukają, aby dostąpić tej nagrody. Stary już teraz człowiek szukał jej przez całe lata, długie, pełne trudów lata, po wszystkich zakątkach Ziemi i na stronicach zakurzonych ksiąg w' bibliotekach i uniwersytetach. Grube bruzdy poorały mu czoło, zmarszczki zastygły wokół kącików ust. Oczy zmatowiały, przyćmione delikatną mgiełką, a siwe kosmyki niby małe węże wiły się w falistej gęstwie jego włosów. Czas przygiął jego ciało do ziemi i pomarszczył skórę rąk, lecz wciąż żyło w-nim pragnienie, by dotrzeć do Doliny. W Dolinie coś na niego czekało, coś co miało nadać sens wszystkim jego straconym latom, coś dostatecznie silnego, by przez cały ten czas zmuszać go do szukania... ale czego7 Nareszcie... wkrótce się dowie. Kiedy słońce zaczęło zachodzić, w Dolinę wpełzły mroczne cienie. Wydawała się głęboka i rozległa, o wiele większa, niż pozwalały na to okalające ją niby wieniec górskie grzbiety, zupełnie jakby rozciągała się w innym, nie ograniczonym przestrzenią wymiarze. Stary człowiek nie mógł dojrzeć drugiego krańca Doliny, horyzont zdawał się gubić w oddali, jak pofałdowany kobierzec porwany w niebo przez rozhulany wiatr. A po obu stronach trwały niewzruszone grzbiety gór, bezlitosne skalne ściany. Stary człowiek zaczął schodzić w dolinę. Piasek i delikatny pył zawirowały wokół niego, jak szarosrebrźysta mgiełka, i z wolna opadały z powrotem, przybierając fantastyczne kształty, jakby wypełnione własnym, osobliwym życiem. Wydawało się, że dolina składa się wyłącznie i z piasku, dziwnego jasnofioletowego piasku, drobniutkiego i delikatnego jak puder, przejrzystego, kiedy tumanami unosił się w górę. Pokrywał całą dolinę niby cienisty kobierzec, płaski i gładki, tylko gdzieniegdzie sterczały z niego dziwaczne w kształtach skamle bloki, rzucające teraz długie cienie w ostatnich promieniach słońca, które krwawiło na niebie umierając. Stary człowiek ruszył doliną, jakby wiedząc, w którą stronę ma się udać, zupełnie jakby jakaś delikatna ręka wiodła go ku nieznanemu przeznaczeniu. Uszedłszy kawałek drogi obejrzał się za siebie. Nie było już skalnej ściany ani ujścia szczeliny, którą tu doszedł. Ze wszystkich stron rozciągała się nieskończona piaskowa pustynia. Nie było powrotu. Wiatr za jego plecami pieczołowicie przykrywał ślady stóp, jak matka przykrywa kołderką usypiające dziecko. Ten sam wiatr prowadził go dalej — a to w zawirowaniach fioletowych kryształków piasku podrywających się w górę niby widmowe motyle, a to jako ciepłochłodna ręka muskająca jego skronie w niemym zapewnieniu: Jestem. Idę za tobą. Pomijając roztańczone piaski, świat w dolinie wydawał się zastygły w bezruchu. Skalne bloki, które przerywały od czasu do czasu monoto-nię krajobrazu wyłaniając się z półmroku niby skamieniali samotni strażnicy l przybierały budzące grozę kształty, jakby zarówno ich wymiary, jak i geometria, która je stworzyła, były nie z tego świata. Tylko cienie tych kolosów zdawały się żyć, kiedy tak rozpełzały się po dolinie niby badające teren czułki. W pewnej chwili stary człowiek spostrzegł, że słońce przestało się opuszczać i zawisło na niebie jak niewyraźna ognista kula ścięta mrozem lodowych kwiatów żarzącego się czerwono ognia, jak pałające niezwykłym blaskiem, a jednak zimne oko martwego Boga. Pod jego czujnym nieruchomym spojrzeniem wiatr nadal igrał przewrotnie z wędrowcem. Z łopotem skrzydeł wzbijał tumany piasku tworząc z nich rozedrgane formy niby-życia, niemal ludzkie postacie, które chwilami muskały wędrowca, by zaraz ponownie rozsypać się w delikatny pył, który natychmiast przybierał nowe kształty, bezustannie for- mowany niewidzialnymi palcami wiatru. Jego głos, dobiegający jakby ze świata cieni, szeptał czasem prosto w ucho wędrowca strzępy zdań, słowa, które przypominały mu coś, co zdarzyło się bardzo dawno temu i o czym niejednokrotnie wolałby zapomnieć. Czasami wędrowiec sam sobie zadawał pytania i roiło mu się, że wiatr na .nie odpowiada, lecz nie mógł doczekać się odpowiedzi na pytanie najważniejsze, które zadawał sobie bez przerwy, które od lat już drążyło go i burzyło się w nim jak lawa: dokąd i po co zmierza? Co spodziewa się tu znaleźć? — Wkrótce — wyszeptał wiatr ustami wędrowca. — Wkrótce... Mimo że słońce nadal wisiało nad horyzontem jasno widoczne, nie dawało już światła. Dziwny mroczny opar rozpełzł się po dolinie, bardziej mgła niż prawdziwa noc, niemal namacalna ciemność. Stary człowiek doznał nierzeczywistego uczucia, że otaczają go żywe istoty istniejące tuż poza zasięgiem jego zmysłów, na wpół niewidzialne twory przemykające obok niego, podążające jego śladem, szpiegujące go. Daremnie próbował opanować rodzącą się panikę. Szedł naprzód po omacku, lecz • o dziwo ani razu' nie wpadł na żaden ze skalnych bloków. Niekiedy wzdrygał się myśląc, że dotknęły go niewidzialne palce, lecz nadal szedł naprzód i stopniowo wrażenie, iż wokoło roi się od żywych istot, zanikło, jakby przekroczył granicę kręgu otaczającego coś, ku czemu tak uparcie zmierzał. Wędrówka zdawała się nie mieć końca, a czas utracił swój rzeczywisty wymiar także dla ciała wędrowca. Ból i zmęczenie zniknęły jakby wyssane przez rozhulany wiatr. Szczelnym płaszczem okrywała go ciemność. Światło. Jaskrawy potok "światła zalał go tak gwałtownie, że machinalnie uczynił krok do tyłu i ponownie znalazł się w mroku. Odczekał, aż sprzed oczu znikną mu roztańczone różnokolorowe plamy migające jak w kalejdoskopie. Przygotował się na przyjęcie światła, tak jak nurek przygotowuje się do nagłego zejścia pod wodę, i uczynił krok do przodu. ' - Przed nim stała Świątynia. ' Za nim była ciemność ze wszystkich stron otaczająca Świątynię ścianą dziwacznych kształtów. Świątynia usytuowana była pośrodku okrągłej doliny w Dolinie, a jej wieże z marmuru i kości słoniowej rozpełzały się na wszystkie strony niby macki. Mimo iż widział ją całą, wydawała się o wiele większa, niż na to wyglądała, jakby zyskując nowy wymiar, rozrastając się i potężniejąc, kiedy odwracał oczy, i kurcząc się na powrót, kiedy patrzał prosto na nią. Kiedy podszedł bliżej, zobaczył, że Świątynia jest stara, bardzo stara. Kość słoniowa była odbarwiona i w wielu miejscach pokruszona, marmurowe płyty pokryte były pajęczą siecią rys i zygzakowatych pęknięć. Mury budowli zdobił ornament fantastycznych scen, koszmarów oszalałego artysty, refleksów śmierci człowieczego Ja i narkotycznych wizji, halucynacji palacza opium mistrzowską ręką wyrzeźbionych w kości słoniowej, wyrytych w marmurze. Podchodząc bliżej wędrowiec odnosił chwilami wrażenie, iż sama Świątynia jest wielkim żywym organizmem, którego ciało pokrywają zastygłe potwory z nocnych koszmarów, pasożytujących na jego istnieniu. Budowla nie miała okien ani innych otworów, tylko jedne ogromne zamknięte wrota, pozbawione jakichkolwiek ozdób i osadzone w murze z popękanych marmurowych bloków pokrytych reliefem skamieniałych postaci. Stary człowiek wiedział, że oto nadszedł kres jego wędrówki. Ciężkie wrota otwarły się przed nim bezszelestnie niby we śnie. Jego oczom ukazała się nieskończona nerspektywa jednolicie białego korytarza. Naprzeciwko niego stała jakaś postać. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to człowiek, niski, pochylony człowiek, odziany w szarą pelerynę z kapturem całkowicie zakrywającą ciało i twarz. Człowiek ten stał z pochyloną głową, nieruchomo, jakby był częścią pomieszczenia. Wrota zamknęły się za wędrowcem za sprawą tej samej niewidzialnej siły, która je otworzyła. Stary człowiek został sam na sam z oczekującą go istotą. Gwoździe, którymi nabijane były podeszwy jego butów, zgrzytały o marmur posadzki, a odgłos ten zdawał się odbijać zwielokrotnionym echem w coraz dalszych krańcach galerii, niby huk tysięcy pękających luster. Postać w pelerynie wyprostowała się i. kaptur zsunął się nieco do tyłu. Nie ukazało się żadne oblicze, żadne rysy twarzy. To co ujrzał wędrowiec, było gładkie i białe jak marmur. — Witaj w Świątyni, wędrowcze — przemówiła postać ustami, których nie,było. — Nie lękaj się, czekałem na ciebie. Stary człowiek zatrzymał się. Najbardziej przeraziła go jednolitość marmurowej powierzchni, która powinna być twarzą, głos, który słyszał, i świadomość, że ta istota widzi go nie mając oczu i przemawia do niego nie mając ust. Postać w pelerynie poruszyła się i skinęła białą, wiotką dłonią. _. . ' ' — Podejdź do mnie, wędrowcze — rzekła — i powiedz, czego szukasz w Świątyni. . — Nie wiem — odparł stary człowiek. Istota bez twarzy zaśmiała się śmiechem, który wwiercał się w mózg sprawiając ból. — Nie wiesz, wędrowcze? Po tylu latach nadal nie wiesz, CZEGO szukasz? Stary człowiek milczał. Nie znał odpowiedzi. Przybył tu, aby ją , poznać, nie po to, by samemu odpowiadać na pytania. Szara postać zaniosła się cichym chichotem. — To jest Świątynia — rzekła. — Ludzie przychodzą tutaj, aby złożyć coś w ofierze w zamian za to, co otrzymują. Można powiedzieć, że prowadzę Handel wymienny. — Handel... wymienny? — Tak. Każdy, kto tu przychodzi, czegoś żąda. Mogę dać wszystko, lecz w zamian za to muszę coś otrzymać. To uczciwa wymiana. Sprzedaję... sny. Znowu przerażający chichot. — Tak, przyjacielu, sny. Piękne i obrzydliwe, koszmary i wizje niewypowiedzianej piękności, sny o potwornym okrucieństwie i najniższych żądzach. U mnie jest wszystko: dalekie egzotyczne kraje i palące słońce, sukces, bogactwo, przepych i luksus, wiara i mistyczna jedność z dowolnym bóstwem, absolutna seksualna doskonałość i najwymyślniejsze orgie, niedostępne dla twego ludzkiego ciała. Miłość i żądza, nienawiść i gniew, szaleństwo i obłęd... możesz mieć wszystko. Życzysz sobie przeszłości, przyszłości? Leżą u twych stóp. Mam wszystkie sny z tego i innych światów i sprzedaję je... każdemu, kto sobie tego życzy. Lecz ty tego nie chcesz. Niektórym ludziom całe życie schodzi na poszukiwaniu jednego konkretnego snu: wiedzą, że jest, noszą go gdzieś głęboko w sobie, lecz pozostaje on nieuchwytny i nigdy nie przybiera dającego się rozpoznać kształtu. Ale twoje najgłębsze Ja zna ten sen, głęboko w środku wiesz, czego tu szukasz, mimo że twój rozum tego nie przyjmuje. Jest taki sen, który odzwierciedla całe twoje wnętrze niby kielich przejrzystego wina, jest skończonym odbiciem twojej psychiki. Tego właśnie szukasz. Błądzisz bez celu, pełen zwątpienia i rozpaczy... ale przecież szukasz. Jak szaleniec. Dlatego odnalazłeś Świątynię, bo odnajdują ją tylko szaleńcy. Stary człowiek chciał coś powiedzieć, ale poczuł tylko bolesną suchość w gardle. Przesunął koniuszkiem języka po zlepionych wargach i dopiero wtedy udało mu się wydusić słowa prośby: Pokaż mi... co masz DLA MNIE. Istota bez twarzy odwróciła się, stary człowiek ruszył za nią przez nieskończenie długą galerię, aż zatrzymali się przed dwojgiem przeogromnych drzwi, niemal całkowicie niewidocznych w murze. — To są drzwi prowadzące do moich... towarów — powiedziała istota bez twarzy. — Za drugimi znajduje się to, co te towary produkuje. Postaraj się znaleźć, czego szukasz. Drzwi rozsunęły się i stary człowiek wkroczył w coś, co początkowo było tylko ciemnością. Potem ciemność nabrała kształtów, światła i barw i zalało go morze snów w dziesiątkach barwnych odcieni, smaków i dźwięków, szturmujących wszystkie zmysły jednocześnie, tak że całe jego jestestwo zdawało się rozpływać, tonąć w tym natłoku wrażeń. Był rozdarty wewnętrznie, każda jego cząstka chciała czego innego, aż w końcu lodowaty glos istoty bez twarzy przywrócił go rzeczywistości. — Czego chcesz, przyjacielu? — spytał głos. — Wybieraj. Chcesz być władcą, jakiego jeszcze nie znała dotąd Ziemia, mającym w swych rękach absolutne panowanie nad wszystkimi poddanymi mu ludami? Kiwnięcie palca wystarczy, żeby zgładzić całą rasę. A może wielkim cesarzem, uwielbianym przez poddanych za sprawiedliwość'! mądrość? Chcesz miłości? Niewysłowionej słodyczy pierwszego uczucia czy miłości płonącej w twych żyłach jak ogień, lubieżny ogień, którego refleksy migoczą na brzuchach i piersiach młodziutkich istot, czekających tylko na ciebie? A może pragniesz zemsty, może pragniesz odpłacić za wszystkie poniżenia, jakich kiedykolwiek doznałeś? Czego chcesz, przyjacielu, czego? Lecz stary człowiek nie wiedział. Nie czuł nienawiści, nie odczuwał potrzeby miłości i dawno odwrócił się od świata. Czas wiele zmiażdżył i zgruchotał w swym bezustannym marszu naprzód, a upragniony sen — niezależnie od tego, co zawierał — leżał głęboko ukryty pod gruzami życia. — Jaka jest cenar — spytał stary człowiek. — Cena? — zasyczała postać w pelerynie. — Nie ma ceny. Ja wymieniam. Życie za sen, sen za życie. Innej ceny nie ma. Dam ci nowe życie, jakiego nigdy nie zaznałeś, w zamian zabiorę twoje stare. To niewiele. — Niewiele — powtórzył jak echo stary człowiek. Nagle uświadomił sobie, że jest sam. Ruszył dalej przez salę, która nie była salą, i zaczął przyglądać się poszczególnym snom, dotykał ich i zaraz odrzucał. Istota bez twarzy nie kłamała: wszystko tu na niego czekało. Wystarczyło wyciągnąć rękę; ale to wciąż nie było to, czego szukał. Szukał więc dalej i dalej, spotykał wielu ludzi, wędrował przez niebywałe krainy, widział rzeczy, które sprawiały, że wstrząsał nim dreszcz, i takie, po których wymiotował, a nawet i takie, po których płakał, tak były piękne. NAGLE... ROZPOZNAŁ. Rozpoznał cząstkę siebie i sen, którego szukał. Zupełnie jakby ktuś ruchem niewidzialnego szpadla wydobył na wierzch to, co było dotąd głęboko pod powierzchnią. Rozpoznał w tym śnie siebie i wiedział już, CZEGO szuka... WSZYSTKIEGO, CO STRACIŁ SZUKAJĄC. Długie, mozolne lata odpłynęły od niego znikają; w nadchodzącej przyszłości, bruzdy na rękach wygładziły się, twarz utraciła zmarszczki. Powrócił do pewnego kwietniowego wieczo,-ra w latach swej młodości. Przypomniał sobie twarz, zapach budzącej się wiosny i głos — jego uczucia były jeszcze niedojrzałe, nadzieje nie rozwiane, złudzenia niczym nie zakłócone, jeszcze wierzył w przyszłość. Życie jest ciągłym budzeniem się z wszelkich snów, jakim się kiedykolwiek oddawaliśmy, bezustanną dezintegracją złudzeń, które wciąż z uporem odtwarzamy tylko po to, by znów zobaczyć, jak gruchoczą je kolejne okresy życia. Młodość to oszustwo; prawdziwa młodość nie i kryje sią w ciele, lecz w duszy, która potrafi, która zdolna jest ŚNIĆ. Rzeczywistość i sen, życie i śmierć — każda z tych par tworzy nierozerwalną całość. Stary człowiek szukał prawdziwego oblicza młodości gnany strachem przed starością i śmiercią i szukając minął gdzieś po drodze to, czego szukał, otarł się o to, nigdy tego nie posiadając. Kiedy opuścił salę snów, istota bez twarzy już na niego czekała. — I cóż, przyjacielu — spytała z lekką ironią — co takiego znalazłeś? Co okazało się najbardziej godne pożądania: coś rześkiego jak ostatni powiew umierającego lata czy też lodowato zimnego jak nieskończone wichry wymiarów, trzepocące się w otchłaniach czasu niby 'my? Ależ nie, nie musisz odpowiadać, żaden z was tego nie robi. To coś wyłącznie twojego, ja nie mam do tego dostępu. — Czy wielu tu było przede mną? Takich, którzy znaleźli to, czego szukali? — Czy wielu? Była ich nieprzeliczona rzesza, przyjacielu. Przez tysiąclecia ciągnęli tutaj jak ćmy do światła. Z Ziemi i z gwiazd, z innych wymiarów i z serca Wszechświata. Spotkałeś ich idąc tutaj, byli wiatrem, który do ciebie przemawiał w Dolinie, piaskiem tańczącym przed tobą; czasem spotykałeś ich jako skalne bloki albo dalekie szepty czy nawet obłok ciemności, który cię spowił. Wszyscy są tutaj i czekają na ciebie. — A ty, istoto bez twarzy, kim ty jesteś? Jaka jest twoja misja? — Czemu każdy z was o to pyta? Jestem Świątynią, a ona jest mną. Oddając mi swoje życie podtrzymujesz istnienie Świątyni, a w zamian za to ja podtrzymam trwanie twego snu. Jestem tym, który daje, i tym, który bierze, nie mam nazwy ani formy oprócz tej, jaką nadasz mi w danym momencie, tak jak i Świątynia nie jest taka, jaką ją widzisz. Twój ludzki rozum nie potrafi pojąć naszych kształtów, dlatego obleka nas w taką postać, jaką teraz postrzegasz. Może tak naprawdę wcale nie istnieję, przyjacielu, a twój sen już się rozpoczął? Może śniłeś już, zanim tu dotarłeś? Czy można być tego pewnym? Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? — Nie, to nie ma żadnego znaczenia, istoto bez twarzy. Znalazłem to, czego szukałem. Jeśli śnię, nie chcę się już obudzić. A jeśli to rzeczywistość, daj mi mój sen i weź w zamian to, czego żądasz. — Więc umrzyj, przyjacielu — powiedział głos. Stary człowiek odczuł gwałtowny wstrząs, z jakim nagle zatrzymało się jego serce, i zdawało mu się, że słyszy szelest w żyłach, głęboko w sobie. Spłynęło nań lodowate zimno, a równocześnie poczuł, jak krew w dzikim pędzie uderza mu do głowy. Popłynęła mu z nosa, oczu i uszu i rozlała się pod skórą, by zakrzepnąć i powoli rozsypać się w proch. Stary człowiek nie czuł bólu, był jakby postronnym obserwatorem. czegoś, co dzieje się z kim innym. Patrzenie na własną śmierć było uczuciem dziwnym, ale przecież nie przerażającym. Popatrzył w dół na swoje ręce powoli zmieniające barwę. Najpierw zrobiły s;ę brunatne, usiane wstrętnymi plamami układającymi się na skórze w pajęczą sieć, potem nabrały barwy bladozielonkawej, ciało na nich zaczęło pękać, niektóre części zmieniły się w płynną masę odsłaniając pod przezroczystą teraz skórą białe ścięgna. Oczy starego człowieka spły nęły wielkimi kroplami po policzkach, ale zastygły, zanim jeszcze dotarły do kącików ust. Język wysechł i tkwił niby twardy kawałek skóry między wyszczerzonymi zębami, dopóki nie rozsypał się w proch Już wówczas, kiedy całe ciało rozpadało się na drobiny, stary człowiek miał nieodparte wrażenie, że pożółkłe ścięgna obrastają nowymi mięśniami i wsącza się w niego jakaś dziwna witalna moc. Olbrzymia sala jakby odsłoniła swoje nieznane wymiary i stary człowiek miał wrażenie, że znalazł się w centrum nieopisanego chaosu, gdzie spoglądają na niego oczy płonących słońc i wirujących spiralnych mgławic. Istota bez twarzy pochyliła się nad czymś, co leżało na posadzce, i z ogromną pieczołowitością wyjęła coś z otwartej czaszki. Potem wyprostowała się ostrożnie i trzymając w dłoniach pulsujący łagodnym ciepłem mózg podeszła do drugich drzwi znajdujących się w galerii, otworzyła je i weszła do środka. Po chwili mózg spoczywał już w kryształowej urnie z oleistą cieczą na jednej z wielu ciągnących się wzdłuż ścian pozbawionej wymiarów sali i półek zapełnionych takimi samymi urnami. Od każdego kryształowego pojemnika odchodził w dół rząd dziwnych symboli biegnąc po marmurowej posadzce ku przeciwległej ścianie, za którą była sala snów. W olbrzymim korytarzu młody człowiek odwrócił się na pięcie i wyszedł ze Świątyni. Kiedy zatrzasnęły się za nim ciężkie wrota, znalazł się w zalanej słońcem dolinie okolonej wysokimi grzbietami przyzywających go gór. Żwawym krokiem rozpoczął wędrówkę w ich stronę. Za tymi górami czekał na niego świat, który mógł być snem lub rzeczywistością. Chwilami młody człowiek miał przelotne wrażenie, jakby szybował, bezcielesny i nie czujący, we wszechobejmującej ciemności, to znów, że jest skalnym blokiem, zastygłym w dolinie i że przemawia bezgłośnym szeptem do samotnego wędrowca. Lecz wrażenia te pojawiały się tylko na moment i znikały nie pozostawiając śladów w pamięci. Podobnie wyblakły już wspomnienia o tym, co pozostawił za sobą, ponieważ naprawdę nie miało znaczenia, czy śni życie, czy żyje sen. A w Świątyni istota be; twarzy wciąż, stała bez ruchu patrząc na miliony śniących mózgów w kryształowych urnach, dzięki którym istniała Świątynia i ona. Widziała, jak z nowej urny zaczyna wydobywać się pulsujące ciepło, jakby szukając kierunku. Zaraz potem wstało ono pochwycone przez nowe znaki nakreślone dłonią istoty bez twarzy i z wolna cały ów nierzeczywisty żar popłynął do sali słów, która go wchłonęła. Wyglądająca teraz nieco inaczej istota bez twarzy opuściła salę udając się ku wrotom z marmuru i doszedłszy tam zastygła w oczekiwaniu. Tymczasem w dolinie młody człowiek nagle przystanął zadając sobie pytanie, kim jest i skąd przybywa. Potrząsmął głową, jakby chciał przywołać umykające wspomnienia, a potem ruszył'w dalsza drogę. Był pewien, że odpowiedź znajdzie za przybliżającymi się z wolna górami Scriiik Na wpół śpiący Tony Burkal wyciągnął rękę i próbował namacać w półmroku terkocący budzik, który stał na nocnej szafce piekielnie hałasując. Palce Tony'ego niezdarnie odnalazły przycisk służący 'do wyłączania dzwonka. W tym momencie budzik wydał podejrzany odgłos i capnął Tony'ego za rękę. Czas, w jakim Tony całkowicie otrzeźwiał, jednym skokiem znalazł się po drugiej stronie łóżka i jeszcze zapalił światło, wyniósł niecałe półtorej sekundy. Z bezpiecznej odległości spoglądał zaskoczony na terkocący wciąż radośnie budzik. Przeraźliwy metaliczny dźwięk przenikał do szpiku kości. Budzik nie wykazywał żadnej szczególnej cechy, która różniłaby go od innych, tyle że Tony dokładnie pamiętał, iż przed chwilą ugryzł go w rękę. Aż dziwne, jak rzeczywiste mogą się czasem wydać rocne koszmary — pomyślał — do tego stopni-a, że jeszcze po przebudzeniu człowiek jest przekonany o ich realności. No cóż, sen czy nie sen, w każdym razie na pewno czas wstawać. Nieprzyjemny ucisk w dole brzucha przypomniał Tony'emu, że powinien pójść do ubikacji; jeszcze gwałtowniej zatęsknił za kilkoma filiżankami możliwie najgorętszej kawy, żeby spłukać resztki snu. Z ciężkim westchnieniem odchylił kołdrę, przekręci! się na brzuch, a następnie znów na plecy, tak że mógł dosięgnąć budzika nie wychodząc z łóżka. Ponownie wyciągnął rękę. Budzik otworzył metalową paszczękę biegnącą w poprzek tarczy, od dziewiątki do trójki, i pokazał ostre jak brzytwa, przerażające sta-.Iowe zębiska, które obrzydliwie zgrzytnęły, kiedy nimi kłapnął. Tony odsunął się nieco do tyłu i po tradycyjnych próbach, takich jak przecieranie oczu, szczypanie się w policzek i temu podobne, stwierdził ku swemu przerażeniu, że bynajmniej nie śpi i jest przy zdrowych, miał nadzieję, zmysłach. . — No to powtórzmy ~ powiedział Tony Burkal. — Mieszkam samotnie w niewielkim umeblowanym mieszkaniu przy Dwarsboomstraat 27... Jest teraz za piętnaście siódma, muszę wstać i iść do biura. Wydało mu się to dosyć logiczne i jasno sformułowane, toteż uznał, że najwyraźniej nie zwariował. Tyle tylko, że uzbrojony w ostre jak u piranii zęby budzik niezbyt pasował do tej logiki. Wspomniany budzik stał tymczasem nadal na nocnej szafce, a jego denerwujące terkotanie stopniowo słabło, aż wreszcie zupełnie rozpłynęło się w ciszy. Usta, względnie to, co uznaliśmy za usta, zamykały się i otwierały jak u wyjętej z wody ryby. Ryby głosu raczej nie mają, a to... to coś wydawało pray tym taki dźwięk jak elektryczna piła mozolnie torująca sobie drogę przez zardzewiały pręt. Tony spróbował kilka razy zamknąć i otworzyć oczy, ale nic nie pomogło: zębaty budzik jak stał, tak stał. Wobec tego postanowił przyjąć rzecz teką, jaka jest: jako racjonalnie niewytłumaczalne, niemniej jednak interesujące Coś. — A niech to cholera — powiedział. Powyżej wykrzywionego metalowego pyska pojawił się w budziku mały, czarny otworek. Wychynęła z niego cienka, metalowa spirala z mlecznobiałą wycelowaną w Tony'ego kulką na końcu. Tony miał dziwne i niesamowite wrażenie, że to Coś się na niego gapi. — „A niech to cholera" — powtórzył budzik z nieco nosowym akcentem. — Xiccorth. — Bezsensowna zbitka liter. — Noxxirch. Prawdopodobna klasyfikacja: przekleństwo. Zastosowanie: wyraz wściekłości, zdumienia. — Xiccorth. Czy kontynuować scriiik na Xiccorth? Przez chwilę panowała cisza, jakby to coś czekało na odpowiedź, zaraz ją zresztą otrzymało, bo po kłapnięciu zębami ten sam głos powiedział: — Ghatak. Noxxirch przyjęty. Bez dalszego scriiik na Xiccorth. Kontynuować scriiik pierwotny. Głos był twardy i zimny, brzmiał mniej więcej tak, jak zgrzyt papieru ściernego na ostrej krawędzi puszki od konserw. Groźna paszczę-ka nie poruszała się, kiedy niby-budzik „mówił"; dźwięki dochodziły ra-.czej z jego wnętrza. Bez uprzedzenia budzik uniósł się w powietrze i podpłynął do Tony'ego jak groźny balon. Przyspieszył lot i Tony z trudem zdążył się uchylić. Tym razem już wyskoczył z łóżka stając bosymi stopami na zimnej, nieprzyjemnej podłodze. — Hola, ty cholerna maszynko! — wrzasnął. — Masz zamiar latać mi tu po pokoju jak jakiś miniaturowy samolot? Jesteś budzikiem, zapłaciłem za ciebie 30 guldenów, wracaj na miejsce i zachowuj się jak przystało na budzik! Budzik zwolnił lot, obrócił się dookoła własnej osi i zawisł nieruchomo nad łóżkiem. Spirala z białą kulką na końcu skierowała się vi stronę Tony'ego, który znowu miał wrażenie, że jest to pozbawione źrenicy oko, które lustruje zarówno jego, jak i cały pokój. — Czy ja wyglądam na budzik? — zapytała maszynka tym samym zgrzytliwym głosem. Tym razem paszczęka była całkiem zamknięta. Tony nieco uważniej przyjrzał się wiszącemu w powietrzu przedmiotowi: teraz istotnie stwierdził pewne drobne różnice. Cyfry były zdeformowane i rozmywały się, kiedy próbował je rozróżnić. Obydwie wskazówki miały tę samą długość i — prawdopodobnie przez cały czas — wskazywały wpół do pierwszej. Sekundnika nie było w ogóle, również jasnoniebieski kolor obudowy nie był chyba całkiem taki, jak powinien. — No rzeczywiście, tylko przypominasz budzik — powiedział Tony z wahaniem — ale obojętnie, czym jesteś, na pewno nie jesteś moim budzikiem. Coś ty za jeden? Czego szukasz w moim pokoju? — Stwierdzenie prawidłowe, ghatak — zgrzytnęła z zadowoleniem wisząca bez ruchu maszynka. — Przykro mi, że forma, jaką przybrałem, nie całkiem odpowiada będącemu w użyciu modelowi... — dopiero teraz Tony spostrzegł żałosną kupkę sprężynek i kółek zębatych leżącą na podłodze pod nocną szafką — ...ale nie miałem dużego wyboru. Nie było tu innego modelu, który by się nadawał do przeprowadzenia .Scriiik, więc wybrałem-w końcu miernik czasu, który nazywa pan „budzikiem". — Wynoś się stąd — powiedział Tony z wściekłością. — Chyba całkiem zgłupiałem, żeby gadać z jakąś imitacją budzika wiszącą dwa metry nad moim łóżkiem, i to w dodatku wpół do ósmej rano. Wpół do ósmej! Cholera, dawno powinienem być ubrany, jeszcze się do tego wszystkiego spóźnię! Nie zaszczycając budzika ani jednym spojrzeniem Tony odwrócił się i podszedł do drzwi. Złapał za klamkę i siłą spróbował je otworzyć. Coś trzasnęło i został z klamką w dłoni. — Przepraszam — odezwało się to Coś za nim — powinienem pana uprzedzić. Aby nie dopuścić do zniekształcenia wyników Scriiik, musiałem oczywiście wytworzyć wokół pokoju pole siłowe. Nie może pan stąd wyjść ani nikt tu nie wejdzie. Przedostają się tylko mikroczą-steczki i powietrze. Jak pan widzi, nie chcemy, aby pana ciało obumarło z braku tlenu przed zakończeniem Scriiik. Tony odwrócił się i cisnął trzymaną w dłoni klamką w budzik, ale oczywiście chybił. Klamka uderzyła w okno i nie rozbijając szyby upadła na. podłogę. Budzik nie stracił spokoju ducha. — Teraz sprawy formalne — powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Jest pan istotą ludzką używającą nazwy własnej Tony Burkal. Samiec, 32 ziemskie lata i 4 miesiące, nieparzysty. Według naszej rachuby czasu 7933 böckh. Miejsce Scriiik zlokalizowane na przecięciu 477063, 90c, DB26 i CCS-5. Przeprowadzić Scriiik w punkcie 572. Wielki jest Pan! Zaczynamy od... o, psiakrew! Budzik nagle opuścił się i spoczął na łóżku. — Też możesz na chwilę usiąść, ziemska istoto — powiedział. — Trzeba opóźnić Scriiik, ponieważ On właśnie odbiera dane końcowe innego Scriiik i na razie się wyłączył. Pan jest we Śnie. Wielki jest Pan. Tony zawahał się. Potem podszedł do drzwi i spróbował wyważyć je ramieniem. Wyglądało na to, że trzymają mocno. Zajrzał przez dziurkę po klamce, ale nic nie było widać. Wzruszył ramionami, podszedł do drzwi łazienki. Z wściekłością naparł na nie całym ciałem, ale one też nie chciały się otworzyć. — Przecież już panu mówiłem, głupi Ziemianinie — odezwał się znudzony głos za jego plecami. — Pokój jest całkowicie zamknięty, do czasu przeprowadzenia Scriiik. — Ty cholerna puszko — wrzasnął Tony. — Muszę iść do ubikacji! — Nic nie poradzę — powiedział budzik lakonicznie. — Czemu się pan denerwuje? Proszę, niech pan siada. Z bocznej ścianki budzika wyłoniło się coś, co wyglądało jak cie-niusieńki czułek, i zapraszającym gestem poklepało łóżko. — Moglibyśmy porozmawiać, mam teraz czas, w ten sposób uzyskałbym nowe dane dla dalszych Scriiik. Zresztą stąd naprawdę nie ma wyjścia Tony pomyślał, że chyba rzeczywiście nic innego mu nie pozostało. Ze wstrętem zajął miejsce w najdalszym końcu łóżka i zaczął uważnie przyglądać się temu czemuś, co z pewnego oddalenia diabelnie przypominało najzwyklejszy w świecie budzik. — Coś ty właściwie za jeden? — spytał wreszcie, kiedy cisza zaczęła działać mu na nerwy. — Jestem scriiik-xovan — odparł budzik ochoczo — Z serii BECY-3. Prowadzę Scriiik dotyczący... no tak, w waszym języku mógłbym się nazywać sensotesterem. Jestem podzespołem Pana, wysyłanym wyłącznie w celu prowadzenia Scriiik w szeregach od 561 do 580 włącznie. — Hm, nie za wiele mi to mówi. Czy w rzeczywistości też wyglądasz tak jak teraz? — Ma pan na myśli tę formę? Absolutnie nie. Właściwie to nawet nie rozumiem, dlaczego Pan każe nam przybierać takie czy inne ziemskie kształty, skoro nasza właściwa forma jest przeważnie o wiele dogodniejsza do prowadzenia Scriiik. Prawdopodobnie nasz rzeczywisty wygląd wywiera pewien psychologiczny wpływ na obiekty badane, co mogłoby znacznie zniekształcić końcowe wyniki. — A jaki jest wasz prawdziwy wygląd? — Och, tak właściwie to jestem tylko udoskonalonym organiczno--elektronicznym mechanizmem z pięciowymiarowym mózgiem pozytro-nowym — powiedział scriiik-xovan. — Można by mnie nazwać ręką Pana. On ma wiele rąk. Wielki jest Pan. — To znaczy, że jest jeszcze cała kupa takich dokuczliwych pętaków jak ty? — spytał Tony. Poczuł się nieswojo. W końcu tylko przez dosyć krótki czas człowiek może zachować zimną krew i próbować logicznej -rozmowy z gadającym budzikiem we własnej sypialni, która nagle stała się pułapką bez wyjścia. Poza tym ucisk w dole brzucha coraz bardziej dawał mu się we znaki. — Oczywiście, jestem tylko drobną cząstką Pana. Wszyscy razem tworzymy jego czterowymiarowe ręce i nogi, uszy, usta i oczy — że posłużę się ziemską analogią. Jesteśmy jakby jego zmysłami; nie sposób wyrazić istoty Pana w języku waszych pojęć. Wasz aparat myślowy nie jest nawet w pełni przystosowany do czterowymiarowego postrzegania wszechświata. Ja na przykład poruszam się w układzie pięciowymiarowym, jedynie moja część organiczno-mechaniczna zawiera się w waszych czterech wymiarach. Sam Pan porusza się w kosmosie ośmiowymiarowym; gdybyście zdołali pojąć jego najmniejszy bodaj ułamek, zniszczyłoby to wasze mózgi. Powietrze wokół budzika zafalowało, jakby pod wpływem wysokiej temperatury, i mgliście zarysował się jakiś kształt, który Tony widział zaledwie przez ułamek sekundy, bo natychmiast musiał się odwrócić, żeby nie zwymiotować. — To był fragment mojej pięciowymiarowej postaci — powiedział budzik. — Może się pan odwrócić, już przybrałem z powrotem bardziej znajome panu kształty. — Kim albo czym jest ten twój niezwykły Pan? — Wielki jest Pan. O ile my jesteśmy podzespołami Pana, o tyle sam Pan jest sumą nas wszystkich. On jest... nie ma słów, którymi można by go opisać. Wy nazwalibyście go pewnie matrycą energetyczną. Pan unosi się swobodnie w ośmiowymiarowym wszechświecie, tak że w tym* samym czasie jest nieskończenie daleko stąd, a zarazem tu, w tym pokoju. Gromadzi wszelką wiedzę, zbiera najistotniejsze dane o istniejącym kontinuum przestrzenno-czasowym, przetwarzając je kolejno we Śnie. — We Śnie? A co to znowu za bzdura? — Sen to stan nieobecności, kiedy Pan odgradza się od swoich pięciowymiarowych narządów, czyli od nas, aby przetworzyć wyniki Scriiik. Dopiero niedawno Pan zainteresował się waszym światem. Wasz świat okazał się pełen zwariowanych zasad, emocji i stanów komplet-, nie nowych i nie znanych Panu. Przypuszczam, że On zechce się tu przez moment zatrzymać, potrwa to pewnie jakieś dziesięć wieków według waszej rachuby czasu. — Jakim prawem tak po prostu łapiecie kogoś... łapiecie sobie mnie do jakichś głupich testów? — Pan wybiera według swojej woli. Przy okazji: „prawo" to nowy termin. Muszę je sobie zanotować do dalszych Scriiik. A mówiłem, 'że wasz świat pełen jest rzadkich pojęć. Pan... ale... Pan powrócił ze Snu. Nareszcie możemy rozpocząć zaplanowany Scriiik 572. Wielki jest Pan. Gotowy? — Jak to gotowy? Najpierw mi wytłumacz, co to jest ten Scriiik. Zamierzasz zarzucić mnie pytaniami, zmierzyć mi ciśnienie czy coś w tym rodzaju? — Scriiik dotyczy wyłącznie ziemskich zwyczajów, emocji, pojęć i temu podobnych. Scriiik 572 dotyczy pojęcia „pożerać zachłannie", które jest całkowicie obce dla Pana. Tony w jednej chwili zerwał się z łóżka, przypomniawszy sobie z obrzydzeniem obnażone zębiska scriiik-xovana. Znów zresztą miał okazję podziwiać je w całej krasie, gdyż budzik pomknął w jego stronę niby kula armatnia. Udało mu się go uniknąć podskakując w górę i metalowe szczęki kłapnęły w pustkę. — Nie uciekniesz, ziemska istoto — powiedział scriiik-xovan. — Test musi zostać doprowadzony do końca. Wielki jest Pan. To naprawdę absurdalne — pomyślał Tony uciekając po pokoju przed dybiącym na jego życie budzikiem. — Tyle jest przecież innych -ziemskich wrażeń, powiedzmy taka miłość, seks czy picie, żeby wymienić tylko kilka, w których osobiście gustował najbardziej, dlaczego akurat musieli na niego nasłać coś, co ma za zadanie go pożreć? To już naprawdę czyste wariactwo być testowanym we własnej sypialni przez budzik, który bardziej niż budzik przypomina sztuczną szczękę. Śmieszność całej sytuacji zniknęła od razu, kiedy budzik nieco precyzyjniej obliczył następny atak i zatopił zęby w lewej ręce Tony'ego.. Przeraźliwy ból gorącą falą objął całą jego r.-kę aż do barku a kilka strumyków cieplej krwi utworzyło brzydkie plai; y na piżan-d»- -1-i.iuzik przypuszczał teraz atak za atakiem, cofał się trochę i rzucał do przodu z szybkością rakiety, kłapiąc przy tym zębami jak wściekły pies. Na szczęście nie był chyba za bardzo zwrotny i parę razy dość zdecydowanie wszedł w kontakt ze ścianą, ale najwyraźniej wcale mu to nie przeszkadzało. Tony zasapał się, w końcu nie był już taki młody, a do uprawiania codziennej porannej gimnastyki, jak to sobie kiedyś zamierzył dla podtrzymania kondycji, nigdy nie zdołał się zmusić. Skurcze w dole brzucha też nie ułatwiały mu sprawy. Tony wturlał się pod łóżko i natychmiast wyszedł z drugiej strony. Kiedy budzik wychynął spod łóżka niby rozwścieczony metalowy pająk z rozwartymi szczękami, Tony podniósł nocną szafkę i walnął nią w małego potwora. Coś trzasnęło, ale to tylko drewno szafki. Budzik przymierzył się do kolejnego ataku. W rozpaczy Tony otworzył wielką szafę na ubrania, zanurkował do środka i zamknął za sobą drzwi. Przez moment panowała cisza, potem spod szafy dobiegły go odgłosy chrupania. Obrzydliwy budzik zajął się przegryzaniem grubego na kilka centymetrów drewnianego dna szafy, a sądząc po hałasie, jaki przy tym robił, nie powinno to potrwać za 'długo. Wówczas Tony będzie zgubiony — z szafy nie ma już dla niego ucieczki. Rozpaczliwie szukał jakiegoś rozwiązania. Czy to coś pożre go całkowicie, czy też zadowoli się ręką, nogą albo... Wzdrygnął się ze wstrętem na tę ostatnią myśl. Nie, nie powinien się tego obawiać, to Coś samo powiedziało, że istnieje w przestrzeni pięciowymiarowej, na pewno jest w stanie pochłonąć go w całości i przenieść w tę inną nieznaną przestrzeń, w której znajduje się Pan. Zniszczyć budzik? Ale jak? Nie miał pod ręką żadnej broni, a nawet gdyby... Zimne strużki potu pociekły mu wzdłuż krzyża. Elektroniczne, to coś powiedziało, że jest częściowo elektroniczne. Jak coś takiego zniszczyć? Krótkie spięcie. Ale jak spowodować krótkie spięcie nić tracąc przy tym ręki? W dnie szafy pokazała się dziurka, do wnętrza wtargnął promień światła, którego szybko przybywało. Trzask pękającego drewna był coraz przerażliws2y. Ból w dole brzucha stał się dla Tony'ego nie do zniesienia. Elektroniczne... krótkie spięcie... Nie było czasu, żeby się dłużej zastanawiać. Z uczuciem, że właśnie po wsze czasy ośmiesza siebie i całą ludzkość, Tony zsunął spodnie piżamy i kiedy na dnie szafy po- • kazały się wyszczerzone zębiska, wypuścił strumień moczu w rozdziawioną paszczę scriiik-xovana. Rozległ się niezwykle silny huk, buchnął snop błękitnych iskier. Tony otworzył drzwi szafy i w kilku susach znalazł się w drugim końcu pokoju. Sypiąc iskrami na wszystkie strony, scriiik-xovan szalał po całym pomieszczeniu niby zwariowana piłka obijając się bezładnie o ściany i meble. Potem zaczął wirować dookoła własnej osi, spiralka z „okiem" złamała się, wreszcie rozległ się głuchy huk i budzik rozleciał się na kawałki. Po chwili w kącie pokoju leżała tylko niewielka kupka śrubek i nakrętek oraz plątanina drgających jeszcze drutów. Tony wbiegł do łazienki, której drzwi ustąpiły teraz bez najmniejszych oporów, jak mógł najszybciej nabrał wody do kubełka i chlusnął na szczątki budzika. Następnie w pośpiechu zaczął gasić drobne pożary wzniecone przez iskry w różnych miejscach. Wreszcie skończył zmachany. To co było kiedyś scriiik-xovanem, nie dawało znaku życia. Widocznie pięciowymiarowa część tego stworzenia nie mogła go dosięgnąć bez swoich części czterowymiarowych. Może Pan potraktował zniszczenie przyrządu jako wynik testu i znowu był we Śnie. Rana na ręce zaczęła piekielnie boleć i Tony miał jedynie nadzieję, że to coś nie miało zębów jadowych. Przemył ranę, która wyglądała na bardzo głęboką i nie przestawała krwawić nawet pod zimną wodą. Jedyne, co mógł zrobić, to pójść z tym do lekarza. Stamtąd zadzwoni do biura i powie, że poważnie się skaleczył i że nie przyjdzie dziś do pracy. Wtedy dopiero będzie się mógł spokojnie zastano--wić, co zrobić ze szczątkami scriiik-xovana. Miał przyjaciół znacznie lepiej zorientowanych w sprawach technicznych niż on sam, może wywnioskują coś z tej kupy szmelcu. Wypił parę filiżanek kawy, ubrał się szybko i wyszedł z mieszkania. Wsiadł do windy, drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie. Wyciągając rękę, żeby nacisnąć guzik, zadał sobie pytanie, czy Pan tak po prostu puści go wolno, skoro tyle już o nim wie. Niedługo czekał na odpowiedź. W windzie nie było przycisków, tylko szara metalowa kratka, z której wysunęła się dobrze znana mleczna kulka na spiralce, zawisając na wysokości nosa Tony'ego. — Witam. Jestem scriiik-xovan BECY-9 — powiedział znienawidzony metaliczny głos. — Ponieważ scriiik-xovan 3 dokonał już wstępnych formalności, możemy od razu przejść do testu. Pan nie był zadowolony z dziwnych wyników Scriiik 572, więc musimy przeprowadzić inny. Współrzędne takie jak poprzednio, tylko na miejscu trzecim YVR-25. — To nie fair — jęknął Tony. — Nie macie prawa... — Bez obawy — odrzekł sensotester. — Pan wprowadził pojęcie „prawo" do swojej pamięci, więc z pewnością i to stanie się przedmiotem Scriiik. Ale na razie trzeba przeprowadzić Scriiik 572. Coś ostrego ukłuło Tony'ego w nogę. Przestraszony spojrzał w dół. Kabina windy zaczęła właśnie wypuszczać zęby ze ścian i podłogi. Maszyna czasu Herberta George'a Budowanie maszyny zajęło mu niecałe dwa lata. Trzeba przy tym wziąć pod uwagę, że Herbert George zmuszony był wykonywać normalnie swój zawód, aby zdobyć niezbędne fundusze na tę inwestycję. Wykładał więc pięć dni w tygodniu matematykę teoretyczną w grupie długowłosych nieuków, których to wszystko razem niewiele obchodziło. A jednak Herbert lubił swój przedmiot i tu do tego stopnia, że stał się on jego hobby. Do tego dochodziła jeszcze ogromna namiętność do powieści fantastyczno-naukowych i fascynacja zjawiskiem Czasu. Podróże w czasie, to było coś, co zajmowało go najbardziej. Zdobywając coraz większą biegłość w wyższej matematyce i od czasu do czasu uzyskując dzięki dobrym układom dostęp do uniwersyteckiego komputera, Herbert George coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jeśli ktokolwiek kiedykolwiek zdota pokonać Czas, to będzie to właśnie on. Pozostało mu tylko zrobić praktyczny użytek z brulionów zapisanych tasiemcowymi wzorami, które wyliczał w nie kończące się niedzielne popołudnia. Zachęcony optymistycznym tonem, w jakim powieści fantastyczno--naukowe mówiły o budowaniu mas7yn czasu, odważył się wreszcie przystąpić do realizacji własnego projektu. Istotnie, okazało się to wcale nie takie trudne, jak się obawiał, tyle że prace posuwały się o wiele wolniej, niżby sobie tego życzył. Nic dziwnego, skoro mógł pracować jedynie wieczorami i w czasie weekendów. Poza tym nie wszystkie części można łatwo dostać w zwykłym sklepie elektrycznym. Niemniej jednak udało mu się szczęśliwie zakończyć budowę i nie bez pewnej dumy wsiadł wreszcie do swojej maszyny, zamykając się w hermetycznej kabinie oddzielającej go od reszty świata. Jeszcze raz przestudiował literaturę przedmiotu, jak też źródła swojego natchnienia: H. G. Wellsa, Egona Friedella i Frederica Browna, uzupełniając całość szczyptą Jacka Williamsona i Johna Wyndhama. Czuł się na siłach sprostać wszelkim niespodziankom. Maszyna była zapełniona po brzegi. Oprócz gęsto usianej wskaźnikami, licznikami i guzikami tablicy rozdzielczej znajdował się w niej bardziej niż pokaźny zapas prowiantu, dobrych parę butelek ginu i whisky oraz trzy skrzynki piwa. Wszystko było ułożone w jednym z trzech kątów kabiny. Miała ona kształt ostrosłupa o podstawie trójkątnej. Początkowo układ ten nieco dezorientował, ale forma ostrosłupa okazała się konieczna dla wprowadzenia w życie opracowanych przez Herberta wzorów. W drugim kącie znajdowały się dwa rewolwe ry, aparat fotograficzny i kamera filmowa, przybory do pisania, notatniki i cała kupa innych przedmiotów, które zdaniem Herberta mogły być niezbędne czy choćby przydatne w trakcie badań epoki pojawienia się na Ziemi pierwszych ludzi, bo tam właśnie zamierzał odbyć pierwszą podróż. Herbert George zaopatrzył się też w wygodny fotel, który po rozłożeniu mógł służyć jako leżanka, w silną bateryjną lampkę do czytania oraz kilkanaście powieści fantastyczno-naukowych. Jeszcze raz rozejrzał się wokoło, stwierdził, że nic nie trzeba już zmieniać i zadowolony kiwnął głową. Włączył automatyczną dźwignię, która uruchamiała maszynę. Mechanizm sterujący nastawił już o wiele wcześniej. Byio raczej mało romantycznie; w książkowych opisach roiło się od różnych bezużytecznych sensacji, jak choćby migające na przemian dnie i noce. Nic takiego się nie działo. Czas to pojęcie matematyczne. a nie seans filmowy. Kabina nie miała okien i Herbert George nie dostrzegł najmniejszych oznak tego, co działo się na zewnątrz, gdzie materia, rozrywana przez czasoprzestrzeń, łączyła się na powrót w inny już sposób, tak że maszyna skokami posuwała się w strumieniu czasu. Herbert usadowił się wygodnie w fotelu, napoczętą butelkę whisky postawił na podłodze w zasięgu ręki razem z butelką wody sodowej i postanowił zająć się czymś sensownym. Wybrał książkę, z najdziwniejszą ilustracją na okładce. Pomyślał sobie, że niektórzy graficy książkowi z pewnością też studiowali wyższą matematykę, stosując ją później przy rysowaniu ludzkich postaci. Już po chwili Herbert George zatonął w lekturze straszliwych przygód kapitana Mor-Hetona-Futury z Patrolu Kosmicznego ,,Z" oraz jego kochanki, tajemniczej agentki z piątego księżyca Saturna, którzy mieli za zadanie położyć kres handlowi żywym towarem na Plutonie. Była to nadzwyczaj wciągająca lektura. Pstryk. Herbert ocknął się przestraszony i gwałtownie usiadł. Spojrzał na chronometr i z zaskoczeniem stwierdził, że niemal całą podróż przespał. No cóż, pięć godzin snu bardzo go odświeżyło. Zmiótł z kolan książkę, wstał i podszedł do drzwi, które następnie z należytą ostrożnością otworzył. Wciągnął nosem powietrze. Zapach był nieco obrzydliwy, cuchnęło błotem i gnijącymi roślinami, ale wyglądało na to, że można oddychać. Wyszedł zatem w prehistorię i nieco rozczarowany zatrzymał się u stóp swojej maszyny czasu, posłusznie unoszącej się kilkanaście centymetrów nad ziemią. Bo rzeczywiście, nie tak sobie to wszystko wyobrażał. Było wręcz chłodnawo, ani śladu palącego żaru, jakiego się spodziewał. Ziemia pokryta była warstwą błotnistego mchu i .drobnych roślin. Nieco dalej rozciągał się rozległy las paproci, który od biedy przypominał podobne lasy znane z książek o dawnej faunie i florze. Nie było widać żadnego żywego stworzenia, żadnych ssaków ani szczątków wymarłych gadów. Herbert wszedł z powrotem do maszyny czasu, żeby wziąć sprzęt fotograficzny. Rozejrzawszy się pobieżnie po kątach na wszelki wypadek wsadził za pasek od spodni jeden z rewolwerów, po czym w dobrym nastroju wyruszył w kierunku intrygującego lasu paproci. Szedł powoli; prawie cały teren był podmokły i jego buty wydawały mlaszczące odgłosy. Kiedy zbliżył się do lasu, podłoże zrobiło się twardsze. Szedł już tak może kilkanaście minut — lepiej powoli, ale bezpiecznie, mówił sobie — kiedy nagle ziemia w niewytłumaczalny sposób usunęła mu się spod nóg. Spadł jakiś metr lub dwa w dół i boleśnie sparzył sobie siedzenie w ognisku, które przy okazji zgasił. — Wi... wi... witttamm — wyjąkał w stronę czterech owłosionych, odzianych w. skóry indywiduów, które gapiły się na niego zdumionym i nieco tępym wzrokiem, jakby spadł z nieba. No tak, właściwie tak przecież było. Herbert zawsze uważał, że mieszkający w sąsiedztwie hipis, który wybijał go czasem ze snu daremnymi próbami opanowania zasad gry na gitarze, stanowi summum degradacji człowieka. Teraz zmuszony był zmienić zdanie; w obecnej sytuacji wolałby jednak towarzystwo hipisa. Stanął bowiem oko w oko z praprzodkami ludzkiej rasy, ale niestety nie starczyło mu czasu, by poznać ich bliżej i podzielić się z nimi bogactwem doświadczeń cywilizacyjnych. Prawdę mówiąc, Herbert nagle całkowicie zapomniał, po co tu przybył, ponieważ wszystkie cztery zdumione indywidua z gniewnym pomrukiem złapały za przerażająco ostre z wyglądu siekiery. Każda siekiera składała się z dwóch grubych gałęzi, do których za pomocą rzemieni przymocowany był ciężki, wyostrzony kamień. Wykonane prymitywnie, wyglądały jednak na przerażająco skuteczne, zwłaszcza we włochatych łapskach tych istot. W niecałych trzech susach Herbert dopadł chwiejnej drabiny prowadzącej z jamy na górę i zdążył wydostać się na powierzchnię, zanim włochata, szponiasfa łapa schwyciła go za stopę. Z dołu dobiegł go wściekły ryk czterech gardzieli. Rzucił się do ucieczki. Nie miał odwagi się obejrzeć, ale słyszał za sobą szybko zbliżające się plaskanie bosych stóp. Kondycję miał lepszą, niż się spodziewał — rezultat codziennej piętnastominutowej gimnastyki przy otwartym oknie — dopadł więc maszyny wcześniej niż łaknący zawarcia z nim bliższej znajomości praprzodkowie. Bojowa siekiera, z pewnością przeznaczona dla jego znikającej właśnie głowy, ze strasznym hukiem walnęła w zamykające się drzwi pojazdu. Herbert nie tracił czasu na złapanie oddechu, pospiesznie wcisnął kilka guzików i w sekundę później był już w drodze powrotnej do swych własnych bezpiecznych czasów. PStryk. Pięć godzin później. Herbert z ulgą otworzył drzwi maszyny czasu, przygotowany na to, że wyjdzie w piwnicy swego domu, gdzie trzymał maszynę. Stanął jak skamieniały. Całe mnóstwo głów w hełmach powoli obróciło się w jego stronę gapiąc się na niego szklanymi, wyłażącymi z orbit oczami. Zmierzwione brody, odzienie ze zwierzęcych skór, hełmy przystrojone paprociami i rogami bawołów. Z okrzykami przerażenia osobnicy rzucili na ziemię oszczepy, tarcze i miecze i rozpierzchli się w panice wśród glinianych lepianek, stojących na skraju olbrzymiego dębowego boru. Przez kilka pierwszych chwil Herbert nie mógł pojąć, jaki absurdalny związek zachodzi między jego własną epoką — był przekonany, że chronometr ustawił właściwie — a cywilizacją z okresu, na oko licząc, kilku wieków po Chrystusie. Zaraz potem przypomniał sobie pewne teorie wygłaszane przez autorów powieści fantastyczno-naukowych, w których dowodzili oni, iż przeszłość, teraźniejszość i przyszłość stanowią pewną stałą, którą najmniejsza ingerencja w czas może poważnie zakłócić. W każdym z okresów dziejowych można wywołać zakłócenie, które doprowadzi do poważnych przekształceń epok późniejszych. Co by było, gdyby nie doszło do podpisania traktatu w Verdun *? Albo gdyby Napoleon wygrał pod Waterloo? Albo Hitler nigdy nie doszedł do władzy? Zupełnie niechcący Herbert George dokonał niezwykle doniosłej ingerencji w dzieje: zgasił ognisko. Niewykluczone, że było to pierwsze i jedyne ognisko, jakie kiedykolwiek rozpalił człowiek. Możliwe, że przez to odkryto ogień o tysiące lat później. Pozbawiając człowieka pierwotnego tego właśnie konkretnego ogniska, wywołał reakcję łańcuchową, która cofnęła zegar cywilizacyjny o niemal dwa tysiące lat. Pośrodku wioski zaczął się gromadzić hałaśliwy tłum, otaczający starca w długie], białej szacie, który trzymał w dłoni złoty sierp i wymachiwał nim groźnie w kierunku Herberta i jego maszyny. Herbert nie czekał, aż tłum całkiem nabierze odwagi, bo niektórzy z wojowników już zaczynali napinać łuki, a inni wymachiwać mieczami. Ponownie zatrzasnął drzwi i włączył mechanizm pojazdu. Musi wrócić i koniecznie zlikwidować skutki swojego wtargnięcia w czas. Rozmyślał o tym w podróży powrotnej, pociągając solidnie z butelki dla uspokojenia nerwów. Wreszcie wymyślił rozwiązanie i nastawił maszynę tak, aby przybyć w to samo miejsce krótko potem, kiedy po raz pierwszy opuścił czasy prehistoryczne. Po przybyciu na miejsce wziął jedynie pudełka zapałek i tak uzbrojony otworzył drzwi maszyny. Najbliżej stojący z czterech małpoludów — które dopiero co widziały, jak Herbert znikał — zrobił zamach, • Podpisany w 843 roku, podzielił państwo Franków między trzech synów Ludwika Pobożnego: Karola II Łysego, Lotara I oraz Ludwika Niemieckiego. (Przyp. tłum.). żeby rozwalić mu czaszkę kamienną siekierą. Herbert szybko zapalił zai pałkę i zaczął nią wodzić przed nosem dzikusa. Uzbrojona ręka powoli opadła. Herbert zapalił drugą zapałkę, potem wręczył pudełko dzikusowi i dostojnym gestem zademonstrował mu, jak ma to robić. Po wielu nieudanych próbach, w trzy pudełka później — okres, który omal nie przyprawił Herberta o zawał serca, ponieważ trzech pozostałych praszczurów bez przerwy ostrzyło siekiery rzucając mu wiele mówiące spojrzenia, jakby był już obrany ze skóry i przygotowany do konsumpcji — małpolud wreszcie nauczył się, czego trzeba. Herbert dał każdemu po pudełku zapałek, zrobił serię zdjęć, na których stoi ramię w ramię z szeroko uśmiechniętymi małpoludami — na szczęście zabrał statyw i samowyzwalacz — i spożył z dużą acz Ukrywaną odrazą kawałek łykowatego gada. Następnie pożegnał się i udał w podróż powrotną do własnej epoki, z siekierą w charakterze pamiątki i spokojnym sumieniem. Znów minęło pięć godzin. Pstryk. Kiedy tym razem otworzył drzwi, oniemiał jeszcze bardziej niż poprzednio. Niejasno dotarło do niego, że pudełko zapałek to coś więcej niż tylko ogień. Zawiera obrobione drewno, siarkę, barwniki, papier, tekst pisany... jednym słowem tysiąc jeden wynalazków, które miały przyjść dopiero grubo, grubo później. Rozciągające się przed nim miasto wydawało się nieskończenie rozległe; był to zapierający dech w piersiach krajobraz pełen bajkowych konstrukcji z błyszczącego metalu i kryształowych budowli o tysiącu niewiarygodnych kształtów. Nad tym wszystkim wznosiła się plątanina mostów sięgających, zdawało się, nieba. Kilka chudych jak patyki, niezwykle wiotkich istot w metalicznie połyskujących strojach, których tłumy zapełniały ruchome chodniki, spoglądało na niego w zdumieniu. — O nie, tego już cholera za wiele — zaklął Herbert i szybko cofnął się do maszyny. To już lepiej do nieco opóźnionej własnej epoki niż tak daleko w przód. Zaczynał się czuć jak wygnaniec z własnego czasu, jak człowiek, który rozpaczliwie szuka swojego świata, swojej epoki. Powoli rodził się w nim głęboki wstręt do maszyny czasu. Pomyślał sobie, że zostało mu tylko jedno wyjście: zapobiec temu, co stało się na samym początku. Musi cofnąć się do czasów praprzodków, ale do momentu, zanim jeszcze przybył po raz pierwszy i zgasił ognisko. Będzie mógł poczekać na siebie i ostrzec się. Musiał kryć się za tym jakiś paradoks, ponieważ za pierwszym razem nie widział tam siebie, ale może pętla, czasowa nie jest tak nieunikniona, jak sądzą niektórzy. Przemyślał wszystko bardzo głęboko i postanowił jednak zrezygnować z tego planu. Paradoks paradoksem, ale wydało mu się to zbyt ryzykowne; zresztą doszedł do wniosku, ze jego nerwy mogłyby nie wytrzymać pogawędki z własnym Ja. Toteż zdecydował się spróbować w ten czy inny sposób odebrać włochatym przyjemniacżkom pudełka zapałek po rozpaleniu na nowo ogniska. Pstryk. Wysiadł. I zbladł jak ściana. Czterech praludzi siedziało na ziemi związanych i trzęsących .się ze strachu. Przed nimi stały trzy wiotkie istoty, które widział w „przyszłości". — Przykro mi bardzo — rzekła jedna z istot metalicznym głosem — ale nasze czytniki myśli wszystko zarejestrowały w ciągu tych kilku sekund, jakie spędził pan w naszym świecie rozwiniętej psychiki. Je-51i puścimy pana wolno, zniszczy pan nasz świat. Rozumiemy motywy, jakie panem kierują, ale pan z kolei musi zrozumieć, że nie możemy do tego dopuścić. Nasz świat jest dla nas ważniejszy niż, szczerze mówiąc, dość prymitywna cywilizacja, którą nazywa pan „swoją epoką". Istota wycelowała w Herberta kulisty przedmiot, a on nie miał żadnych wątpliwości co do jej zamiarów. Nie zwlekając ani sekundy wyrwał rewolwer zza pasa i wypalił. Na taką odległość nawet Herbert nie mógł spudłować. Istota wydała dziwne sapnięcie i zgięła się wpół. Kulisty przedmiot wypadł jej z rąk. Pozostałe dwie istoty były widocznie nie uzbrojone i wpadły w panikę. Jak szalone pognały w stronę stojącego opodal pojazdu w kształcie kolumny, który był prawdopodobnie ich maszyną czasu. Herbert wystrzelił jeszcre parę razy w ich kierunku, ale o wiele trudniej trafić chudzielca biegnącego niż stojącego bez ruchu. Obie istoty zniknęły w maszynie. Wydała ona z siebie osobliwy syczący dźwięk, obróciła się wokół własnej osi, a z jej kadłuba wyłoniło się coś, co wyglądało na małą, ale groźną armatkę. Wiązka białych promieni prawie musnęła maszynę Herberta George'a, po czym obcy pojazd zniknął. Herbert rzucił rewolwer, wskoczył do swojej maszyny i ruszył w pogoń przez czas. Koniecznie musi wrócić w swoją epokę, obojętne, co tam zastanie. Może zdoła powstrzymać obce istoty, a potem przeprowadzić swój pierwotny plan tu, w czasach prehistorycznych. Po pięciu denerwujących godzinach z odwagą podyktowaną rozpaczą (i z rewolwerem w dłoni) Herbert otworzył drzwi maszyny. Rozległ się huk, potem syk i maszyna czasu rozpadła się na kawałki wyrzucając go razem ze strumieniem rozprężającego się powietrza w próżnię. Na krótki moment ujrzał niezwykle czerwone słońce i oświetlone jego słabym blaskiem wirujące wokół własnej osi bryły ziemi. Poza tym była tylko ciemność usiana miliardami gwiazd. W ułamku sekundy, zanim pochłonął go lodowaty chłód i próżnia kosmosu, z goryczą i ironią Herbert przypomniał sobie, że w pośpiechu zapomniał o czterech związanych praprzodkach, którzy bez wątpienia uwolnili się z więzów po jego zniknięciu. Rasa taka jak ludzka, dysponując już u zarania swych dziejów rewolwerem i miotaczem promieni, z pewnością miała dosyć czasu, by po krótkiej acz gwałtownej ewolucji zepchnąć w nicość i siebie, i Ziemię... Powrót donikąd Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył po wejściu do przestronnego salonu, był ten obraz i natychmiast poczuł wręcz nieodparte pragnienie, by się odwrócić i rzucić do ucieczki. Oczywiście było to wykluczone, w końcu to jego przyjęcie, a ściślej mówiąc przyjęcie wydane przez przyjaciół na jego cześć, z okazji powrotu do normalnego życia. Jakże byli mili i uważający; ta subtelność, z jaką unikali wspomnienia słowem czy choćby ukrytą aluzją, że przez pewien czas był... nieobecny. Śmiechu warte, że cały czas szczerzą się do siebie i konwersują, jakby w ogóle nigdy nic się nie stało. A przecież ktokolwiek z obecnych mógł zwyczajnie podejść do niego i zapytać: „No, Hollan, jak tam było u czubków?" Hollan rzuciłby wtedy jakiś dowcipny komentarz, wszyscy by odetchnęli i nie musieli nic udawać, skoro już padło to fatalne słowo. Lecz nic takiego nie zaszło, a goście bynajmniej nie milczeli, toteż Hollanowi nie zostało nic innego, jak śmiać się razem z nimi i dać swoim zachowaniem do zrozumienia, że sprawili mu wielką przyjemność, traktując go nadal jak swego. Zaczął ostro pić; nic nie stało na przeszkodzie, bo przyjaciele zadbali, żeby zapas był spory i dosyć urozmaicony. Nikt nie patrzył mu na ręce, nie miał przed sobą jazdy samochodem, więc mógł się spokojnie zalać. Już po chwili poczuł ,się lepiej, tak że nawet nie dostrzegał ukradkowych spojrzeń („a jednak nie wygląda za dobrze..."), jakimi go obrzucano. Dowcipkował razem z innymi, śmiejąc się do rozpuku ze starych jak świat kawałów. Udało mu się nawet odegnać wstrętne myśli o obrazie. Byli tu wszyscy starzy, dobrzy przyjaciele, których pamiętał, i kilka nowych twarzy, przeważnie były to przyjaciółki jego znajomych .oraz kilku zawodowych bywalców tego typu przyjęć, którzy ani na moment nie oddalali się od baru. Zaczęły się tańce i Hollan z ulgą stwierdził, że muzyka nie zmieniła się zasadniczo przez te osiem miesięcy, kiedy... go nie było. pojawiło się parę eksperymentalnych rozwiązań brzmieniowych, syntezatory nadal były w modzie, zanosiło się na renesans sita-ru jako instrumentu towarzyszącego, lecz zasadniczy rytm pozostał ten sam. Parę osób demonstrowało jakieś nowe kroki taneczne, tak prymitywne, że Hollan natychmiast bez trudu je'opanował. Oczywiście wszyscy zdążyli już na tyle się upić, że większość sama nie bardzo wiedziała, co właściwie tańczy. Teraz Hollan poczuł się naprawdę swojsko, zerwał z szyi cisnący go i o wiele za wąski krawat, marynarkę rzucił na oparcie krzesła. Mau-rice, który go tu przyprowadził i obiecał również odwieźć, był stale w pobliżu, gotów pomóc na pierwsze skinienie, czy to chodziło o przypalenie papierosa, czy o ponowne napełnienie kieliszka. Hollan nadal byt wdzięczny Maurice'owi, że najpierw przewiózł go trochę po mieście, a dopiero potem przyjechał z nim tutaj. Wszystko było dzięki temu takie zwyczajne, takie znajome, jakby nigdy się stąd nie ruszał. Nieco później Maurice podał Hollanowi szklankę wody z rozpuszczonymi tabletkami, co go trochę otrzeźwiło. Pokój zaczynał już odrobinę wirować mu przed oczami, ale Hollan nie był ani trochę pijany. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czul się naprawdę dobrze. Węszył wokoło za Mrokiem, czyhającym, zachłannym Mrokiem, ale nigdzie nie znalazł ani śladu. Było to trochę dziwne, bo dotychczas Mrok nigdy go nie odstępował Niepostrzeżenie zbadał wzrokiem zakamarki sufitu, sprawdził za drzwiami tam, gdzie po otwarciu dotykają ściany (jedna z ulubionych kryjówek Mroku), lecz wszędzie paliły się silne lampy, które dawały błogosławione światło, pochłaniające i rozpraszające wszystkie cienie. Cichutko zachichotał sam do siebie. Tym razem rzeczywiście udało mu się umknąć spod władzy Mroku. Nie mógł, nie potrafił tego przewidzieć, jakkolwiek sam powiedział i m, że od pewnego czasu Mroku już nie ma. Inaczej nigdy by go nie wypuścili. Na samym początku próbował szczerze rozmawiać z nimi o Mroku, o tym, że zawsze czyha gdzieś w pobliżu, dokładnie na granicy pola widzenia, albo tak, że dostrzega go kątem oka. Ale oni twierdzili, że Mroku nie ma, że istnieje tylko w jego wyobraźni, jakby mógł uwierzyć w taką bzdurę. Ale potem zaczęli wygrzebywać inne sprawy, na przykład: co się działo, zanim znaleziono go nieprzytomnego na plaży? A jak on ma im coś powiedzieć, skoro sam nic nie pamięta? Przyjęcie zaczęło się trochę rozłazić, rozlewano alkohol bawiąc się w głupawe gry towarzyskie o wyraźnych podtekstach erotycznych, jakiemuś bałwanowi udało się nawet rozbić butelkę dżinu ze szkła centymetrowej grubości. Płyty rockowe poszły w kąt, na ich miejsce puszczano rzewnych piosenkarzy o złamanych sercach i aksamitnych głosach. Holian zatańczył kilka razy z dziewczyną o krótkich kruczoczarnych włosach. Nie potrafił sobie przypomnieć jej imienia, chociaż wydawała mu się znajoma. Była ciepła i przyjemnie miękka w jego ramionach — coś, czego przez dłuższy czas mu brakowało. Kilka par zajętych było całowaniem się i pieszczotami, a ktoś przewidujący wpadł na pomysł, zęby zgasić większość świateł. Hollan nie był tym zachwycony, bo gdzieniegdzie porobiło się ciemno, więc wstał, żeby pójść potańczyć do pokoju, gdzie paliły się wszystkie światła. To z kolei nie bardzo odpowiadało dziewczynie, lecz jednak poszła za nim, bo miała nadzieję, że może zaprowadzi ją do jakiegoś pokoju, gdzie będą całkowicie > sami. Działanie tabletek zaaplikowanych Hollanowi przez Maurice'a powoli słabło i pokój znowu zaczął mu się chwiać przed oczami, podobnie jak działo się to zawsze z Mrokiem: bezustanny, rozkołysany ruch wokół niego, delikatne przyzywające ruchy galaretowatych palców, ciągłe metamorfozy. Ponad ramieniem dziewczyny patrzył na ściany, oklejone aksamitną tapetą w kolorze łagodnej czerwieni. Widział na nich dziwaczny motyw kwiatowy. Kręcąc się powoli w tańcu próbował uchwycić zasadę powstawania tego wzoru i nagle jego wzrok padł prosto na obraz. Po plecach przebiegł mu dreszcz, chciał od razu odwrócić oczy, ale obraz przykuł jego spojrzenie budząc w nim obrzydliwą, nieludzką fascynację. Przez cały wieczór starał się o nim nie myśleć i nawet udało mu się zepchnąć go gdzieś głęboko w podświadomość, ale teraz znów się pojawił w całej swej obrzydliwości, wpatrując się w niego milionem czarnych oczu Mroku. Oblicze morza. Wznoszące się wysoko fale o spienionych białych wierzchołkach, przypominających zęby jakiegoś straszliwego potwora z głębin. Fale przechodziły jedna w drugą, splatały się ze sobą jak rozcapierzone, chude, poniszczone palce. Na obrazie był Mrok, cierpliwy, czekający Mrok, a Hollan już myślał, że się od niego uwolnił. Fale zakołysały się, sięgnęły poza obraz, woda płynęła po podłodze w jego stronę. Mrok był w tej wodzie, krył się w koszmarnych falach wyciągających palce po Heliana. Właśnie tam się zaczaił, wiedział, że kiedyś Hollan tu przyjdzie, i cierpliwie czekał na tę chwilę. Lecz tylko on to widział, musi o tym pamiętać. Oni mu to powiedzieli, tylko on widzi Mrok. — Co się stało? — zapytała dziewczyna odrywając twarz od jego policzka. Spojrzał na nią i zrozumiał, że uratowała go tymi prostymi słowami od zguby. Światła salonu odbijały się w jej oczach jak migotliwe płomyczki, a jej usta były zaproszeniem w kolorze delikatnej czerwieni, wyczekującym i chętnym, kiedy je całował. Przymknął oczy, nie z powodu pocałunku, lecz żeby odgrodzić się od Mroku i tego przeklętego obrazu. Nie otwierając ich, dopóki byli w tym pokoju, odwrócił dziewczynę i zręcznie wyprowadził do pomieszczenia, gdzie bawiła się reszta gości. Nie było sensu unikać cieni, skoro Mrok i tak już się czaił. Oboje wypili jeszcze po kilka kieliszków i Hollan kątem oka dostrzegł, że Maurice patrzy na nich i uśmiecha się Niezdecydowanie odwzajemnił ten uśmiech Z wolna ustąpiła miękkość w kolanach, podobnie chłód w okolicach kręgosłupa. Hollan pogadał sobie z paroma osobami o tym i owym i wkrótce jakby trochę odżył. Miał uczucie, że jednak w pewnym sensie przynajmniej częściowo pokonał Mrok. Może osiągnie tyle, że któregoś dnia zdoła stanąć z nim oko w oko... i uda mu się odkryć, czym on właściwie jest. Przecież wystarczy, aby zajrzał w głąb swego umysłu! Ale tego właśnie nie potrafił, w tym cała trudność. Starał się, naprawdę się starał... wtedy w szpitalu, i to nie dlatego, że psychiatrzy na to na- legali, ale ponieważ sam chciał się dowiedzieć, co się stało. Ale wszystkie próby spełzły na niczym, bo tam po prostu nie było nic. Wyraźnie i ze szczegółami potrafił sobie przypomnieć różne sprawy z przeszłości, jak na przykład przygody z czasów szkolnych, pierwszą dziewczynę, z którą poszedł do łóżka — a ściślej mówiąc w krzaki — książki, które czytał wiele lat temu, pierwszy pokaz ruchomego filmu... nie, znowu źle. To wykluczone, to było przecież co najmniej sześćdziesiąt lat temu. To było właśnie jedno z takich pseudowspomnień wydobywających się czasem na powierzchnię, przed którymi oni go ostrzegali. Zupełnie niemożliwe wspomnienia — czasem mu się zdawało, że pamięta, jak wychylał się przez burtę starego hiszpańskiego galeonu, innym znów razem nosił pudrowaną perukę i ubiór dziewiętnastowiecznego arystokraty. Były jak sny na jawie, tak silne, jak prawdziwe wspomnienia. W szpitalu powiedziano mu, że wymazał część swojej pamięci i próbuje to sobie zrekompensować kreowaniem fałszywych wspomnień. Lecz jeśli tak, to skąd jego mózg czerpie niewiarygodnie precyzyjne szczegóły sprawiające wrażenie autentycznych? Sprawdził kilka z nich, jakieś drobiazgi dotyczące odzieży, sposobu zachowania się czy nawet dawno wyszłych z użycia słów — wszystko rzeczy, których po prostu nie mógł wiedzieć — i wszystkie się zgadzały. Ale i na to mieli wyjaśnienie: zawsze niezmiernie dużo czytał, jego mózg jest małą encyklopedią, z której mógł do woli czerpać, jakkolwiek świadomie nie potrafił sobie przypomnieć takiej masy informacji. Tacy byli szczwani ci ze szpitala, na wszystko mieli odpowiedź naszpikowaną uczonymi słowami. Na wszystko, oprócz pytania, co się z nim stało. Właściwie był to dość krótki okres, zaledwie kilka miesięcy, lecz stanowił jedną wielką lukę, lukę, która kończyła się w momencie, kiedy policyjnym radiowozem zawieziono go do szpitala. Miało to miejsce dokładnie osiem miesięcy temu. Hollan wiedział, że zna Maurice'a, w końcu to on go tu przyprowadził, ale nie wiedział tak dokładnie, jaki to rodzaj znajomości. Podobnie z wieloma innymi osobami w tym towarzystwie: wiedział, że je zna, toteż zakładał, że są jego przyjaciółmi z okresu niepamięci, ale tak do końca nie był o tym przekonany. Natomiast niektóre z nazwisk niejako automatycznie pojawiały się w jego świadomości. Hollan wpadł w wir rozmów, a ponieważ rzeka trunków rozwiązała gościom języki, pobudziła do większej szczerości i otwartości, spokojnie mogli już rozmawiać o tym, że go „nie było", przy czym nie poruszano sprawy domu wariatów. Tłumaczył sobie zresztą, że to wcale nie dom wariatów, tylko zakład dla nerwowo chorych i że przebywał tam, żeby wyzdrowieć, żeby odzyskać pamięć. Niestety, to ostatnie się nie udało. Niestety? Oni zapewniali, że to on tego nie chce, że wytworzył w swoim mózgu blokadę uniemożliwiającą dostęp do tych wspomnień i że nawet im nie udało się przez nią prze-; bić mimo terapii. Dziewczyna okazała się świetna, nie paplała za dużo, a jeśli już mówiła, to do rzeczy. Zawsze miał fart: spotkać wspaniałą dziewczynę zaraz pierwszego wieczora po powrocie między żywych, to naprawdę sztuka. Tylko gdzie ona się podziała? Hollan rozejrzał się dookoła, ale nigdzie jej nie zauważył. Ominął pieszczącą się na podłodze parę i podszedł do Maurice'a zajętego układaniem nowego stosu płyt na zmieniaczu gramofonu. Klepnął go w ramię. — Maurice, widziałeś może, dokąd poszła Klaudia? Płyty wyśliznęły się Maurice'owi z dłoni i z hałasem rozsypały się po podłodze. Kilka z nich spadło pionowo i wirowały przez chwilę, zanim legły płasko wraz z innymi. Ich dziurki wyglądały jak rozdziawione w oczekiwaniu pyszczki podłogi. Maurice wyprostował się z trudem. Kiedy wreszcie odwrócił się twarzą do Heliana, żyły na skroniach miał nabrzmiałe, usta zmieniły się w cieniutką kreskę i oddychał z wysiłkiem. ', — Kto dokąd poszedł? — słowa przeciskały się między jego za- ; ciśniętymi wargami jak zimne, wielonogie owady. ; — Klaudia — powiedział Hollan zdumiony. — No, Klaudia, wiesz, ta dziewczyna, z którą tańczyłem, ta mała z kruczoczarnymi włosami. Maurice złapał* go za ramiona i zaczął nim potrząsać. Jego oczy zmieniły się w dwa rozjarzone punkciki czarnego ognia, nozdrza mu drżały, lecz oddech miał płytki i nienaturalnie spokojny. Z powodów, których nie mógł zrozumieć, Hollan poczuł wzdłuż grzbietu niezliczone ukłucia lodowatych igiełek. — To była Jenny, Hollan. Ta dziewczyna ma na imię Jenny, nie Klaudia. Zapamiętaj sobie. Ona nie ma na imię Klaudia. Skąd ci się wzięło to imię? Tak, to dziwne. Dlaczego mu się zdawało, że ta dziewczyna ma na imię Klaudia, skoro to Jenny? Już samo w sobie nie było to zabawne, do tego wszystkiego Maurice wciąż nim potrząsał. — Dlaczego myślałeś, że ona ma na imię Klaudia? — Nie wiem — wyjąkał Hol] in. Czuł się dziwnie winny, sam nie wiedząc dlaczego. — To zwykłe nieporozumienie. Musiałem się przesłyszeć. — Nigdy nie słyszałeś jej imienia, Hollan! Zastanów się, dlaczego myślałeś, że ma na imię Klaudia? Hollan wyrwał się Maurice'owi i zrobił kilka kroków do tyłu. Podeptał przy tym płyty, ale nikt nic nie zauważył. — Ja... nie wiem, Maurice. Naprawdę nie wiem. Może to coś w jej oczach... Ale to bzdura. Nie znam żadnej dziewczyny o imieniu Klaudia. — Naprawdę? Naprawdę nie znasz żadnej dziewczyny o imieniu Klaudia? Coś zatrzepotało w mózgu Heliana, równocześnie w twarzy Mau-rice'a zaszła zmiana, twarz ta skurczyła się, wystąpiły ostro kości policzkowe, oczy zrobiły się stalowe i płonące. Ubranie zmieniło się w mundur i Maurice wrzasnął na Heliana: Du Rindvieh, wir werden's dii schon zeigen, zum Anfong drei Tage kein Fressen, und wenn du dann noch nichts zu sagen host, ist's zu Ende mit dir... Hollan rozpaczliwie zamrugał oczami. Twarz Maurice'a wypełniła się niby balon, do którego z powrotem wpompowano powietrze, i pseu-dowspomnienie zniknęło. Hollan poczuł się nagle dziwnie nieswojo. Co się z nim wyrabia, skąd się biorą wizje koszmarów, w których nigdy nie uczestniczył, twarze, których nigdy nie widział? Odwrócił się i ujrzał przed sobą dziewczynę. Podszedł do niej niepewnym krokiem. Był wściekły na Maurice'a. Czemu się do niego przyczepił? Hollan był pewien, że nie zna dziewczyny o imieniu Klaudia. — Naprawdę nie znasz? — zaszeptał Mrok opuszczając się splotami z sufitu, który oblepiał niby pasożyt. — Naprawdę nie znasz? — wionął Mrok z zacienionych kątów pokoju, w których czaił się niby jadowity, spęczniały pająk, wyciągający przed siebie kosmate odnóża. Niech to diabli — pomyślał Hollan. — Ciebie nie ma, przynajmniej tyle mi uświadomili. Ale ja wiem, że istniejesz, wiem to, chociaż nie mam pojęcia, co za czort cię na mnie nasyła. Hollan wziął ze stołu kieliszek. Nie wiedział, czyj, zresztą nie obchodziło go to, ważne, że był pełny. Wypił i zaniósł się suchym, charczącym kaszlem. Płyn z kieliszka palił mu usta i gardło słonawym posmakiem, niemal takim jak morska woda. — Masz, Marty — powiedziała dziewczyna. — Napij się tego. Pociągnął kilka łyków z jej kieliszka, było tam cierpkie, białe wino.. Ostry, palący posmak zniknął wprawdzie z podniebienia, ale spłynął do żołądka, przyczaiwszy się jak gotowa do:skoku bestia. — Mówiłeś, że zawsze będziesz mnie kochał — powiedziała dziewczyna. — Tak mówiłem? — wymamrotał Hollan. — Co mówiłeś? — dziewczyna patrzyła na niego zdziwionym wzrokiem, a znaki zapytania skupiły się w jej źrenicach. — No to, co powiedziałaś, że mówiłem — wyjąkał i poczuł się jak skończony głupiec. Miał trudności z mówieniem, bestia w jego ściśniętym żołądku poruszała czułkami wysuwając słonawe macki aż do jego gardła i delikatnie muskając nasadę języka. — Co ja powiedziałam? Ależ, Marty, pytałam się tylko, czy już się lepiej czujesz. Jesteś chory? Chodź, wyjdziemy na taras. Bezwolnie dał się poprowadzić dziewczynie. Noc przyjęła ich w swe objęcia. Oparł się obiema rękami o balustradę. W oddali jaśniały trzy oświetlone wieże i zdawało mu się niemal, że widzi miedzianego smoka na szczycie jednej z nich. Otworzył usta i pokazał mu szyderczo język. Czuł, że świeże powietrze dobrze mu zrobiło. — Już w porządku, dziękuję. Twoje wino było lepsze od tego świństwa, które wypiłem najpierw. — Przecież to było to samo wino! Butelka jeszcze stoi na stole, popatrz. — Musiało mi pójść nie w tę dziurkę— wymamrotał Hollan. Wydawało mu się, że taras się zakołysał. Był pewien, że po pierwszym kieliszku pozostał mu w ustach obrzydliwy słony posmak. Wzdrygnął się i wyjrzał poza balustradę. Pionowa ściana, trzy piętra w dół. Mrok piął się po niej w górę, oleiście połyskująca plama. — Może wrócimy do środka? — zaproponował Hollan. — Potańczymy trochę. Poszła za nim z niechęcią, prawdopodobnie wolałaby, żeby zostali na pustym tarasie. Niewiele osób tańczyło, większość par siedziała w fotelach albo na podłodze gdzie było więcej miejsca. Jakiś człowiek siedział skulony w kącie, z twarzą ukrytą w dłoniach, i cicho pochrapywał. Niewielka grupka skupiła się ciasno przy stole, z rąk do rąk przechodził skręt. Zaproponowali Hollanowi, ale odmówił. Zawsze czuł instynktowny lęk przed narkotykami i nie obchodziło go, że, jak mówili wszyscy, haszysz jest niegroźny. Nie potrzebował środków zastępczych — "jego umysł był wystarczająco swobodny i bez tego. Dziewczyna zaciągnęła się głęboko. Maurice obserwował Heliana ze swojego kąta przy gramofonie. Włączył magnetofon, tak że nie musiał już bez przerwy zmieniać płyt. Jego pierwszy kieliszek tego wieczora stał obok nietknięty. Maurice nie spuszczał Heliana z oka ani na moment. Niech cię diabli wezmą, Maurice — pomyślał w duchu Hollan. — Wszystkich niech was diabli wezmą. Dziewczyna przylgnęła do niego całym ciałem, poczuł pod dłońmi łagodną miękkość jej piersi i twarde koniuszki sutek pod cienką materią stanika. Jej oddech był urywany, a źrenice zwęziły się jak u kota patrzącego na światło. — Musisz do mnie przyjść — szepnęła. — Na pewno przyjdę — powiedział machinalnie. Jenny patrzyła na niego zdziwiona. — Co ty wygadujesz? — spytała ostro. — Masz jakieś halucynacje? Nic nie mówiłam. Chyba powinieneś przerzucić się już na coca-colę albo tonik, Marty, bo inaczej niewielki będzie z ciebie pożytek. Spojrzał na jej twarz. Cała była pokryta Mrokiem, żywe pozostały tylko oczy: ciemne punkciki czarnego światła. Ale nawet w nich zaczynał już kłębić się Mrok. Potem wypełzł z oczu dziewczyny, rozlał się po jej twarzy ciemnymi strumyczkami i zaczął skapywać na dłonie Hol-lana. W głowie wybuchła mu lodowata jasność i w ciągu sekundy Hollan sam stal się Mrokiem, a kiedy jego kręgosług zmienił się w ka- mienną strunę, ujrzał siebie oczyma dziewczyny. Pomyślał, że to nawrót choroby, ale w tym momencie Mrok go opuścił. Hollan odwrócił się i chwiejnym krokiem ruszył w stronę Maurice'a przewracając po drodze dwa krzesła i opróżnioną do połowy butelkę. — Maurice — powiedział szeptem, z trudem wydobywając z siebie słowa, które kleiły się do opuchniętego języka jak muchy do lepu. — Muszę stąd wyjść. Muszę natychmiast stąd wyjść... — Źle się czujesz? — To Mrok — powiedział Hollan ochryple. — To ten Mrok; wciąż ten przeklęty Mrok! Nie mogę się od niego uwolnić! A potem twarz Maurice'a rozpłynęła się w szarej mgle, która opadła na Heliana. Był ośrodkiem Bytu, bez nazwy, bez formy. Miał świadomość istnienia, lecz nic ponadto. Ośrodek Bytu, którym był, znajdował się w ruchu, lecz ten ruch wydobywał się z niego samego i trwał we wszystkich kierunkach równocześnie, jakby on rozrastał się, rozprzestrzeniał. Nic nie widział, wszystko było całkowicie czarne, nie znał nawet pojęć „oczy" i „widzieć", tak jak nie znał słów „dotykać" i „wyczuwać", a jednak w jakiś niepojęty sposób wiedział, że w pobliżu znajdują się inne przedmioty, może inne jemu podobne ośrodki, bo i one były w ruchu. Nie wiedział, jak to odbiera, nie miał przecież zmysłów, lecz i jego myślenie było nie ukształtowane, prymitywne: konstatował, lecz, nie przetwarzał zdobytych informacji. Potem te inne ośrodki zaczęły się rozrastać, nie w nim, lecz wokół niego: poczucie bycia i pustka pozostały, lecz wokół niego zaczęły się tworzyć ośrodki, które go ograniczały. Początkowo trwał nieporuszony, ale kiedy spostrzegł, że zamykają go w swym kręgu, zaczął się bronić. Powoli wracała świadomość. Hallan nie otwierał oczu, instynktów- | nie próbował powrócić do poprzedniego stanu niemyślenia i niebytu,, mimo czyhających tam na niego koszmarów. Jego ciało kołysało się miarowo: płód w macicy, bezpieczny i nie zagrożony. Lecz nie narodzone dziecko było puste w środku, j"go wygląd zaczął się zmieniać, zrobiło się czarne i porowate i zaczęło ssać wszystkimi porami, pokrywającymi jego małe ciałko niby niezliczone mikroskopijne i łapczywe pyszczki. Wsysał wszystko jak gąbka, czuł własną pustkę i pęczniał, rósł jak jakiś niesamowity pasożyt. Hollan zamrugał oczami ź poruszył się niespokojnie. Zasłony ciemności rozsunęły się z wolna na boki. Gdzie on jest? Przypomniał sobie przyjęcie, lecz obrazy były zdeformowane i mieszały się z koszmarnymi wizjami. Dręczące go zmory przybierały rysy twarzy jego przyjaciół, widział ich białe gałki oczne, dziwne spojrzenia, jakimi lustrowali twarz tej dziewczyny, Klaudii... nie, nie Klaudii, tylko.,, nie mógł sobie przypomnieć imienia, ale to nie była Klaudia. Bo Klaudia... kto to była Klaudia? Hollan czuł się odprężony, spokojnie dryfował na granicy jawy i snu. Przypomnij sobie Klaudię. Jak nurek zapuszczał się w mroki swe-\go uśpionego mózgu, głębiej w dół, z rękoma wyciągniętymi przed siebie w stronę światła, mrugającego białego światła, w stronę nicości. Jego oczy rozwarły się szeroko, a na wargach zastygł niemy krzyk. Oślepiająco biała nicość wchłonęła go w siebie, ale w momencie, kiedy się z nią zetknął, • zmieniła się w Mrok, w olbrzymie fale Mroku, które zmroziły jego ciało i dudniły w uszach. W ułamku sekundy ukazała się twarz, twarz dziewczyny tak dobrze mu znanej, o długich, falistych włosach rozwianych na silnym wietrze. Spoglądała na niego, to była Klaudia, wiedział o tym. Wyszeptała: „Mówiłe.1;, że zawsze będziesz mnie kochał" — i znikła. Przez ciało Heliana przebiegło drżenie i zaplótł mocno dłonie, żeby je opanować. Jego twarz była zimna i wilgotna. — Już się zbudziłeś? — spytał Maurice. Hollan spojrzał w bok. Jego ciałem naprawdę rzucało, i to zupełnie porządnie. Samochód pędził nie najlepszą drogą pełną dziur i wybojów. Dwie smugi światła z reflektorów gnały przed nimi jak błyskawicznie umykające białe węże. Droga była nie oświetlona, ale Maurice prowadził wóz pewnie na ostrych zakrętach. — Tak, tak... już się obudziłem — zaskrzeczał Hollan. Przestraszył-się brzmienia swego głosu. Musiał przeholować z piciem, jak na pierwszy dzień wymuszonej wolności. — A teraz już pamiętasz Klaudię? — Nie, dlaczego? — Hollan wyprostował się, żeby zobaczyć, gdzie są, ale samotne drogowskazy wyłaniające się niekiedy na poboczu znikały zbyt szybko, żeby mógł je odcyfrować. Jechali chyba drogą żwirową, samochodu właściwie nie było słychać. — Budząc się wykrzyknąłeś jej imię. Co sobie przypomniałeś? — Nie wiem. Wiem, że powinienem pamiętać kogoś o imieniu Klaudia, ale nie mogę sobie nic przypomnieć. Zupełnie jak ze snem, w kilka minut po przebudzeniu: czuję, że jest tuż, tuż, a zarazem niewyobrażalnie daleko. W chwili, kiedy dotykam tego wspomnienia, okazuje się nicością, pustą przestrzenią w komórkach mojego mózgu. W szpitalu też próbowali. Zapewniali mnie, że wszystko wróci samo... ale nic takiego się nie dzieje. — Za bardzo się boisz, żebyś mógł sobie przypomnieć. — Nieprawda! Dlaczego miałbym się bać? Ja po prostu nie mogę, tam nie ma nic, nic, nic! - • — Zobaczymy. Spróbuj się trochę odprężyć, wciąż jesteś jeszcze strasznie spięty. . . ' , Hollan odchylił się wygodnie w fotelu i zaczął patrzeć przez szybę. Po pewnym czasie wzrok dostosował się do ciemności. Chyba jechali wzdłuż piaszczystych wzgórz, jakby jakichś... tak, to na pewno wydmy. Teraz usłyszał również dodatkowy dźwięk oprócz warkotu silnika: jednostajne dudnienie. Napełniło go to strachem. Nie wiedział dlaczego, ale wyglądało na to, że jego podświadomość zna ten odgłos i obawia się go. — Dokąd jedziemy, Maurice? — Zaraz zobaczysz. Potem odwiozę cię z powrotem do domu, bądź spokojny. Ale najpierw muszę ci coś pokazać, coś na tyle ważnego, że warto było nadłożyć trzy godziny drogi. Dziwny odgłos wzmógł się, jakby jego źródło przybliżało się z każdym przebytym zakrętem. Hollan próbował o nim zapomnieć, ale mu się nie udawało. Tak jak głębokie tony niektórych instrumentów sprawiają, że trzewia wpadają w rezonans, tak odgłos ten oddziaływał na komory serca Honana, które szarpało się w jego piersi jak oszalałe zwierzę w pułapce. Nieoczekiwanie samochód zjechał na pobocze. Maurice przygasł} światła i wyłączył silnia. Wysiadł z wozu i skinął na Hollana, żeby zrobił to samo. — Czas na mały spacerek — powiedział. — Odetchniemy sobie trochę świeżym powietrzem. Hollan wysiadł z wozu. Był nieco oszołomiony, jakby nagle łyknął za dużo tlenu. Silny wiatr dął mu prosto w twarz sypiąc w oczy mikroskopijnymi ziarenkami piasku. Dziwny dźwięk atakował teraz bez przeszkód bębenki, nie tłumiony szklaną osłoną samochodowych szyb. Hollan spojrzał na wydmy i już wiedział, gdzie są. — Morze... — wyszeptał. — Jesteśmy nad samym morzem. Jakby w odpowiedzi wiatr cisnął weń strzępkiem piany, która okryła mu twarz wilgocią pozostawiając słonawy posmak na wargach. Hollan chciał schronić się w bezpiecznym wnętrzu Samochodu, ale Maurice już zamknął drzwi. — Chodź — powiedział. Jego głos był zmieniony, brzmiał teraz zdecydowanie i ostro. Hollan próbował protestować, ale coś ściskało mu krtań nie pozwalając wydobyć głosu. Z ust wydostał się tylko cichy szept porywany od razu przez wiatr. Maurice złapał go za rękę; Hollan był zbyt słaby, żeby się opierać. Bezwolnie poszedł za Mauricem, mozolnie ciągnącym go przez sypki piach na szczyt wydmy, coraz bliżej przerażającego huku morza. Wreszcie stanęli na wzniesieniu. Oczy Heliana przywykły po chwili do ciemności i ujrzał morze. I Mrok. Tym razem rzeczywisty, absolutny Mrok, rozciągający się daleko poza zasięgiem jego wzroku, rozszalały Mrok, którego krańce gubiły się w otchłani nocy. Hollan wiedział, że ciągnie się ona o wiele dalej, niż może zobaczyć. Tysiące ramion, miliony chwytnych, ruchliwych palców żyjącego, rozkołysanego Mroku, których zwieńczone pianą paznokcie już sięgały w jego stronę poprzez mokry piasek. Kiedy Mrok zwie trzył Heliana, w jego ryku rozbrzmiały triumfalne tony. Hollan szarpnął się w tył. . — Nie uciekaj — powiedział Maurice i wzmocnił chwyt. — To tylko morze. — To Mrok! — krzyknął Hollan. — Ty draniu, to jest Mrok, a ty przyprowadziłeś mnie tu, żeby go nakarmić! Zaczął się wyrywać jak szalony, ale dłonie Maurice'a były jak dłonie robota: niewzruszone, twarde jak stal; trzymały go za ramiona nie pozwalając się ruszyć. — To tylko morze — rozległ się głos Maurice'a, równie metaliczny i lodowaty jak chwyt jego rąk. — Ty nic nie wiesz — zaskowytał Holian. — 'Cy nic nie wiesz, ale ja wiem! Ono żyje, mówię ci, to jest Mrok. Ma ograniczoną budowę, stanowi jeden wielki układ symbiotyczny, w który ludzie przez całe lata wrzucali co popadnie. Jego komórki przekształciły się, uległy przez te lata mutacjom, ono wchłonęło i przetworzyło całą masę nowych zanieczyszczeń organicznych i chemicznych, podlegało działaniom różnego typu promieniowania i zmieniło się, wier^ mi! Ja to wiem na pewno! Jest1 rozumne, ma inteligencję przebiegłego zwierzęcia i jego przebiegłość wciąż rośnie, ono staje się coraz rozumniejsze, wchłania wszelkie przejawy ludzkiego rozumu, ono chce teraz mnie! Hollan nie miał dość siły, by wyrwać się .Maurice'owi. Od strony morza dął silny wiatr niby gigantyczny oddech zgłodniałych ust i zmiatał słowa Heliana, zanim zdążył je wypowiedzieć. Kolana ugięły się pod nim, upadł na piach i wpatrywał się w Mrok oczami, z których wyzierało przerażenie. Głos Mroku dudnił w jego czaszce, rozłupywał ją jak skorupkę jajka. W jego mózgu, w miejscach, gdzie była dotąd tylko pustka, pojawiły się pęknięcia, potem dziury. Mrok wdarł się do jego wnętrza, otworzył je bez trudu jakby ostrzem lancetu i pożądliwymi palcami sięgał po białą nicość, której Hollan nie potrafił dotąd przeniknąć. Coś zaczęło przybierać w jego umyśle konkretne kształty, pojawiła się postać Klaudii, a potem rzeczy, w które Hollan nie chciał i nie mógł uwierzyć. Wił się w cierpieniu po piasku, wpijał się weń palcami, kopał, próbując ujść przed natłokiem obrazów wdzierających się w jego świadomość. To nie mogła być prawda. Hollan chciał, żeby to wszystko było nieprawdziwe, nie mógł stanąć z tym twarzą w twarz i jednocześnie pozostać przy zdrowych zmysłach. Jego umysł cofał się przed tym jak przed oślizłym dotknięciem, tak jak całe jego Ja starało się ujść przed nieuchronną obecnością morza. Mrok mówiła teraz wprost do jego ucha głosem Maurice'a: — Czego się tak boisz, Hollan? Czemu próbujesz ucieczki na widok morza, czemu wystarczy morze namalować na płótnie, aby wywołać w tobie panikę? Czemu, Hollan? Co zaszło osiem miesięcy temu, kiedy zniknęła Klaudia, moja siostra, a ciebie znaleziono nieprzytomnego w ciężkim szoku w tym właśnie miejscu, na tej właśnie plaży? . — Niee, niee! —zawył Hollan. Łzy potoczyły mu się po twarzy skapując w piasek. W jego mózgu wezbrały wspomnienia wydarzeń, słów i głosów. Niby olbrzymie ryby wydostały się na powierzchnię z nieprzeniknionych odmętów jego umysłu, niosąc ze sobą grozę i szaleństwo. — Co się stało z Klaudią? — nalegał Maurice. — Muszę to wiedzieć, Hollan. Kiedy zniknęła, przekopałem całą twoją przeszłość. Nie miałem z tym żadnych kłopotów. Teraz już sobie pewnie przypominasz, kim jestem, co? Pamiętasz już, że brat Klaudii był policjantem? Nie interesowała mnie wasza znajomość, ale po zniknięciu Klaudii zacząłem szukać. Znała cię dopiero kilka miesięcy, ale ty pojawiłeś się znikąd już cztery lata temu. Wszystkie twoje papiery są fałszywe. Marty Hollan nigdy nie istniał! Zabrałem cię do zakładu, bo muszę dowiedzieć się prawdy! Muszę się dowiedzieć, kim jesteś i co zrobiłeś z Klaudią! Hollan gorączkował, jego ciało było rozpalone i lodowate zarazem. Krew zmieniła się w strumień lodowatych igiełek drapiących wnętrze żył. Koniecznie musi sobie coś przypomnieć, teraz zaraz. Mrok spiętrzył się groźnie, jego fale niby płaskie dłonie wyciągały się w stronę Holla-na. Piana bryznęła mu w twarz. To było jak eksplozja czarnego światła gdzieś w nim, w środku, i w jednej chwili wróciło wszystko. Dotychczas walczył z Mrokiem zaciekle i tak długo, jak tylko mógł, ale teraz było już po wszystkim. Spoglądał na Mrok bez strachu, teraz już wiedział, czym on jest. Nie mógł ż nim dłużej walczyć, ale być może uda mu się go powstrzymać. Miał tylko nadzieję, że ten krótki czas wystarczy. Podniósł się powoli i odwrócił w stronę Maurice'a. W jego stężałych oczach odbijał się Mrok. — Odejdź stąd, Maurice — powiedział łagodnie, przyjaznym tonem. — Odejdź. Nie chcę cię zabić. — Ty zwariowałeś! — wykrzyknął Maurice. — Musisz ^obie przypomnieć! Ucieczka w katatonię będzie dla ciebie oznaczać powrót do zakładu, tym razem na zawsze, już ja się o to postaram! Co się stało z Klaudią? Hollan patrzył na Mrok i przypomniał sobie. Mówienie sprawiało mu trudność, ale mimo wszystko spróbował: — W nim. jest życie, Maurice — powiedział. — Prymitywne, ale on się uczy. Uczy się od wszystkich, których pochłonął, których martwe mózgi wypłukał z zamkniętych w nich informacji i wspomnień. On myśli — logicznie, chłodno, beznamiętnie, niemal... jak maszyna. Chce wiedzieć coraz więcej, chce się uczyć i przystosowuje się, zmienia swoją formę, żeby zdobyć nową wiedzę. Tamtej nocy spacerowali po plaży. Hollan nie bardzo tego chciał, chociaż nie wiedział wtedy dlaczego, ale Klaudia się uparła. Wtedy nie wiedział jeszcze, dlaczego tak bardzo boi się morza, dlaczego za wszelką cenę powinien go unikać. Ale zależało mu na Klaudii, więc poszli. Kochali się na tej plaży,, za jedynego świadka mając skryty za chmurami księżyc. Leżeli tak blisko morza, że długie fale omywały im stopy. Wtedy właśnie powiedział, że będzie ją kochał zawsze, i dzisiaj nadal czuł to samo. I przyszedł Mrok, i zabrał ją. Walczył z Mrokiem, żeby ją uratować i żeby uratować samego siebie, bo to właśnie jego pożądał Mrok. Śmierć Klaudii była jedynie aktem zemsty, głupiej, bezsensownej zemsty... na jaką stać tylko kogoś bardzo potężnego, a przy tym prymitywnego. Wtedy przypomniał sobie wszystko, o czym tak usilnie starał się zapomnieć, co pogrzebał pod pozorami uczuć, pod maską własnego człowieczeństwa. Kiedy Mrok zabrał Klaudię, Hollan obudził się jakby z głębokiego snu — a potem stracił przytomność... — Ona utonęła — powiedział do Maurice'a, a także do siebie. — Utonęła w niespełna półmetrowej wodzie, ale nikt jej nigdy nie odnajdzie, bo to zrobił Mrok, Mrok, który chciał pochłonąć mnie, a zabrał z zemsty Klaudię. Odejdź stąd jak najprędzej, to twoja jedyna szansa, dłużej nie zdołam go już powstrzymać. Moja szansa przepadła, skazałeś mnie na zgubę przyprowadzając tutaj. Może to będzie dla ciebie pocieszeniem. Kochałem Klaudię i nie mogłem jej uratować, dlatego że byłem tym. kim byłem...- i kim nadal jestem. Raz udało mi się przed' nim uciec, drugi raz jest to niemożliwe. Odejdź stąd, odejdź! Mówił z coraz większym trudem, język był już obrzmiały i zaczynał się rozpuszczać. Wszystko stało się nagle jasne jak słońce: pseudo-wspomnienia z wcześniejszych przeżyć, które nie były jego przeżyciami, ale którymi Mrok nasycił jego mózg, przeżyciami ludzi pochłoniętych przez otchłanie Mroku; jego strach przed morzem... jakże mogło być inaczej... Nie miał osobowości, jego j a było układanką zestawioną z okruchów, jakimi dysponował Mrok, pseudotożsamością, która właśnie ulegała dezintegracji. Jego dłonie zaczęły się, rozpuszczać, paznokcie wypadły, palce zlepiły się w kikuty czarnej, oślizłej protoplazmy. Kiedy jego oczy roz-pękły się i spłynęły po policzkach jak dwie wielkie, galaretowate łzy, Hollan zaczął postrzegać Maurice'a swymi symbiotycznymi zmysłami nie tyle jako człowieka, ile raczej jako ładunek energii. Jestem gąbką — pomyślał Hollan z goryczą — niczym więcej, jak tylko wysuszoną gąbką wysłaną po to, aby nasiąkła wiedzą, nauką, człowieczeństwem. Wiedział, co to znaczy współistnieć z Mrokiem, co to znaczy b y ć w i m, w ciągłej zmienności, przystosowywać się, uczyć, wciąż się uczyć. I pragnąć głębszej wiedzy o tych obcych, niezależnych istotach, które żyły poza Mrokiem. Przypomniał sobie, jak to było, kiedy przybierał tę nową postać, jak dokonywała się adaptacja i mutacje komórek, a potem moment, kiedy opuszczał Mrok, wychodząc na ten dziw-,ny nieznany ląd, żeby nauczyć się jeszcze więcej, żeby jeszcze dokładniej się przystosować... tak dokładnie, że jego pseudotożsamość wzięła górę i maskarada stała się rzeczywistością. — Nie chcę wracać — wybełkotał ustami, które dawno już przestały przypominać usta człowieka. — Przystosowałem się, poznałem uczucia, miłość, wściekłość, strach... Ale teraz muszę wracać... Znów będę Mrokiem... K9mórki jego ciała przekształciły się, rozpadły rozpuszczając się w jednokomórkowej strukturze Mroku. Maurice zaczął krzyczeć. Odwrócił się i potykając się pobiegł w stronę wydmy. Zniknął za jej grzbietem i po chwili rozległ się warkot ruszającego w szaleńczym tempie samochodu. Ale Hollan nie miał już uszu, którymi mógłby to usłyszeć... Istota, która. była kiedyś Hollanem, zmieniała się z powrotem w Mrok. Ludzka postać zniknęła całkowicie, ale wspomnienia przeżyć pozostały, zapisane w łańcuchach pamięci, które ze sobą zabrała. Płynna masa sunęła po mokrym piasku w stronę czekającego Mroku. Coś się kończy — Ciebie nie ma. To były pierwsze słowa, jakie wypowiedział mały, nieprzyjemnie gruby człowieczek siedzący przy barze, kiedy mnie ujrzał. Siedział na barowym stołku, za wysokim dla kogoś takiego jak -on, a jego krótkie nóżki w nogawkach wymiętych i najwyraźniej nieco za szerokich spodni dyndały leniwie nie dotykając podłogi. Z pewnością nie był najbardziej apetycznym egzemplarzem Homo sapiens, twarz miał tłustą i obrzmiałą, szare, zmatowiałe oczy o zrezygnowanym wyrazie zmąciły się jeszcze bardziej wskutek przedawkowania wysokoprocentowych napojów. Jeśli chodzi o te napoje, to lubił odmianę, co widać było po sporej ilości najróżniejszych kieliszków stojących przed nim na kontuarze, których nie pozwalał sprzątnąć barmanowi, od czasu do czasu podejrzliwie spoglądającemu na dziwacznego gościa. — Nie, ciebie w ogóle nie ma — powtórzył człowieczek z naciskiem, zadowolony skinął głową swemu odbiciu w lustrze i zamówił kolejnego drinka. Usiadłem na stołku obok, a ponieważ najwyraźniej nie miał zamiaru mi postawić, sam zatroszczyłem się o coś do picia. — Coś bardzo pan tego pewien — powiedziałem. Nie dlatego, żebym się przejmował gadaniem byle pijaczyny, ale miałem wolny wieczór, w telewizji nie było nic ciekawego, a w teatrach i kinach też nie lepiej. Przygotowałem się już, że spędzę go miło w samotności z dobrą książką i szklaneczką brandy, kiedy zadzwonił Vodier. Nie miał co robić i zapytał, czy możemy się spotkać, co skłoniło mnie do natychmiastowej odpowiedzi, że muszę się niezwłocznie udać na późną konferencję prasową i absolutnie nie mam czasu. Vodier to przemiły facet, ale ma nietaktowny zwyczaj kończenia wizyt najwcześniej o czwartej nad ranem, przy czym jedynym tematem rozmowy na cały wieczór i noc aż do świtu jest on sam. Ponieważ wiedziałem, że stać go na to, żeby podjechać do mnie i sprawdzić, czy rzeczywiście wyszedłem, nie pozostało mi nic innego, jak tylko rzeczywiście wyjść gdzieś z domu na drinka. A ktoś, kto wita człowieka słowami „ciebie nie ma", potrafi być może ożywić nieco nudny wieczór. Człowieczek 'pokiwał współczująco głową, jego odbicie w lustrze -odpowiedziało tym samym ruchem. — Biedny facet — zamruczał. — Z pewnością jest przekonany, że naprawdę istnieje, że prowadzi rzeczywiste życie, a czym jest? Zero. Nic. Próżnia. — Jestem innego zdania — zauważyłem z ironią. — Być może to trywialne, co powiem, ale tu czuję mięśnie, tu mam głowę, myślę, więc jestem. Logiczne, prawdą? — Bzdura — zareplikował ostro człowieczek. — Tylko myślisz, że jesteś, i to wszystko. To żaden dowód prawdziwego istnienia. Jesteś zwykłą lalką i tyle. Nie istniejesz naprawdę, jesteś pustą marionetką. Uwierz mi, ja to wiem. Od. razu lepiej się wtedy poczujesz. Naprawdę. Śmiać mi się chciało, biedak był kompletnie zalany, mimo że nadal zupełnie dobrze panował nad głosem. Takich typków rzeczywiście nie co dzień się spotyka. — No pięknie, więc nie istnieję.. A niby dlaczego, jeśli 'można spytać? Spojrzał na mnie wzrokiem, który przeznacza się specjalnie dla tych, którzy zadają bezdennie głupie pytania: — Dlatego, że nic nie istnieje naprawdę, z wyjątkiem mnie samego, oczywiście — powiedział. — To chyba logiczne? E, z takimi'jak wy ni? ma co gadać. Nic nie rozumiecie, nie podejmujecie działań. Szkoda czasu. Zsunął się ze stołka na ziemię i rzucił na kontuar parę banknotów. Nie zatrzymywałem go, koncentrując się na własnej szklaneczce. Nawet się nie pożegnał. Po raz drugi spotkałem go zupełnie gdzie, indziej, mianowicie na balu dobroczynnym. Był jeden z tych dusznych wieczorów, kiedy z góry można powiedzieć, że koło północy zacznie lać jak z cebra. W sali było nie do wytrzymania, w barze serwowano już tylko letnie drinki, toteż zdecydowałem się zaczerpnąć nieco świeżego powietrza na tarasie. I zgadnijcie, kogo tam spotkałem, stojącego z rękami założonymi do tyłu i wpatrzonego w gwiazdy? Oczywiście, że tak; był to pan „Ciebie-niema". Usłyszawszy kroki obejrzał się i skrzywił twarz w uśmiechu. Tym razem wyglądał na trzeźwego. — Cześć, próżnia — brzmiało jego pozdrowienie. — Nadal nie pojąłeś, że cię nie ma? Jednym słowem obraźliwa bezczelność. Mogłem się odwrócić plecami i zostawić go na tym tarasie, jak dziwacznego, chociaż chyba niegroźnego wariata. Ale ten nieprzyzwoicie gruby człowieczek intrygował mnie i postanowiłem tym razem dokładniej go wybadać. Już otwierałem usta, żeby się odezwać, kiedy on zaczął mówić bardziej do siebie niż do mnie, jakby to, co ja mam do powiedzenia, było zupełnie nieważne. — Piękne gwiazdy, co? Zwłaszcza ta duża mrugająca, tam. Wiesz, jakbym się dobrze wyciągnął, to mógłbym ją zdjąć z nieba. I tę, i pozostałe przyklejone gwiazdy. Może wtedy udałoby mi się odkryć, co jest po drugiej stronie. — Więc czemu tego nie zrobisz? Z żalem wzruszył ramionami. — Nic z tego — powiedział. — Próbowałem parę razy, ale zawsze zdążą je odsunąć. Jak tylko wspinam się na palce, zaraz podciągają niebo w górę, tak że nie mogę dosięgnąć. — No proszę. Najpierw ranie nie ma, potem niebo okazuje się teatralną dekoracją i ciekawi cię, co jest za nim. Dziwaczne są te twoje pomysły. Spojrzał na mnie urażony. — Dziwaczne? „Świat jest sceną", nie pamiętasz? Tak powiedział Szekspir. Musiał przeczuwać prawdę. Ale nie rozumiem, po co ci to wszystko wyjaśniam. W końcu ciebie też nie ma. — Nie? A to? Masz, dotknij mojej ręki, dotknij: mięśnie, ścięgna, ciało. Jest czy nie? Słyszysz mnie czy nie? Uśmiechnął się pobłażliwie. — Źle mnie zrozumiałeś. Chciałem powiedzieć, że nie istnieje twoje ego, to co nazywasz swoim Ja. Masz materialne ciało, tak jak ten dom i ta ulica, i te gwiazdy zawieszone na niebie istniejące tylko w tej chwili. Ale to wszystko dekoracja teatralna, tak jak i całe otoczenie. Jak * tylko się stąd oddalę, przestaniesz istnieć jako myślące Ja. Jedynym powodem twojego istnienia, istnienia tego tarasu, tego powietrza i gwiazd jest fakt, że JA tu jestem. Musi być powietrze, żebym mógł oddychać, musi być ten taras, żebym mógł na nim stać. A ponieważ chciałem z kimś porozmawiać, jesteś ty. Gdyby, powiedzmy, zachciało mi się pojechać do Chin, to Europa przestałaby istnieć. Istnienie Europy nie byłoby już konieczne, bo ja już bym na^ nią nie patrzył. Zaśmiałem mu się prosto w nos, chociaż było to może zbyt ryzykowne. Nie wolno drażnićf Szaleńców, zawsze mogą nagle stać się niebezpieczni i zrobić coś, czego nie sposób przewidzieć: — Dobre sobie, nie ma co. Nawet nie wiesz, ile rzeczy zrobiłem przez ostatnie tygodnie, chociaż ciebie przy tym nie było. — Też mi argument. Sztuczne wspomnienia. Wszczepiają ci je, żebyś jak najnaturalniej odgrywał swoją rolę. — W takim razie co z resztą świata? Z pozostałymi ludźmi? To wszystko oczywiście też nie istnieje naprawdę? — Oczywiście, że tak. To tylko złudzenia, fantomy, które mają mnie przekonać, że świat istnieje. Powiedz, byłeś tam kiedyś: w Chinach, w Australii, w Indiach, na biegunach? — Nie — odpowiedziałem. — Osobiście nie. Ale są przecież zdjęcia, filmy, biblioteki. — Bzdura, to wszystko mistyfikacja. Znasz tylko ten drobny wycinek świata, w którym się w danej chwili znajdujesz. Całą resztę znasz tylko z filmów, zdjęć i ze słyszenia. Nie ma ani świata, ani innych krajów, ani nieba. Nie ma ludzkości. Jedyne, co istnieje naprawdę, to JA i ten kawałek przedstawienia, który rozgrywa się, gdziekolwiek pójdę. Z przyklejanymi na noc gwiazdami i tą wielką lampą zawieszoną w ciągu dnia, którą nazywają słońcem. No i oczywiście te atrapy, ci figu- ranci istniejący tylko wtedy, gdy jestem w pobliżu: „ludzie" tacy jak ty, ci wszyscy barmani, sprzedawcy, włóczędzy i cała reszta udająca tak zwaną ludzkość... Gapiłem się na niego z otwartymi ustami. Różnych już spotykałem oryginałów, którzy zazwyczaj po krótkim czasie zaczynali roztaczać swoje obłąkańcze wizje, ale ten człowieczek o szarych oczach bił wszystkich na głowę. Bez wątpienia dojrzał już do czubków. — Prawda jest bolesna, co? — stwierdził niewinnie. •— Odwagi, chłopcze, jeszcze trochę i przywykniesz do myśli, że jesteś tylko marionetką w wielkiej sztuce, w której ja gram główną rolę. Z tymi słowami wyminął mnie, wrócił do sali balowej i zniknął w tłumie. Przez następne miesiące, wykonując swoje codzienne zajęcia, często myślałem o zwariowanym człowieczku. Aż dziwne, jak sugestywnie potrafią niektórzy szaleńcy prezentować swoją logikę. Te jego opowieści ó dalekich krajach, w których nikt z nas nigdy nie był. Przecież naprawdę znamy je wyłącznie ze zdjęć, filmów i opowieści innych. Ale według tego człowieczka wszyscy „inni" byli tylko bezdusznymi marionetkami z wbudowaną pamięcią, równie sztuczną jak ich zdolność myślenia. „A cały świat jest przedstawieniem"... Co za przedstawienie? Pomyśleć, że to wszystko przez obłąkańcze opowieści tłustego człowieczka, który ubzdural sobie, że jest jedynym człowiekiem na świecie. Mówi się czasem, że historia lubi się powtarzać. Z tą było podobnie, bo kiedy spotkałem go po raz trzeci, znów był zalany w pestkę i znów w barze, tym razem takim ze stołkami, na których mógł siedzieć dotykając nogami podłogi. Poznał mnie dopiero, kiedy przyjrzał mi się trzykrotnie. — Aha — powiedział w końcu. — To ty, próżnia. Widocznie ochrzcił mnie tym przezwiskiem, ale nie napawało mnie to specjalną dumą. Wyglądało na to, że jest w dość podłym nastroju, i nawet kolejne drinki, jakie mu fundowałem, nie były w stanie go ożywić. Minęło sporo czasu, zanim zdecydował się przedstawić swój problem. — Bo widzisz — powiedział smutno — zaczynam wątpić w samego siebie. A jeśli, załóżmy, ja też nie istnieję tak naprawdę? Powiedzmy, że ja też jestem taką lalką z wbudowaną pamięcią jak chodzące i tańczące lalki, które wołają „mama" i „tata"? Jaki sens ma wtedy świat, jeśli stworzony został dla kogoś innego, a nie dla mnie? Nie zniósłbym tego, rozumiesz? Odszukałbym tego człowieka i zabiłbym go, ale^ kto wie, może wtedy przestałbym istnieć? Nie, to zbyt naciągane. Ja wiem, że istnieję tylko ja, a reszta nie. Ale jak tego dowieść samemu sobie? Jest tylko jeden sposób: muszę ich przyłapać. Ale jak? Próbowałem już wszystkiego, szedłem gdzieś i nagle zmieniałem kierunek, żeby znaleźć się zupełnie gdzie indziej. Nagle kupowałem bilet do Afryki albo do Londynu. Ale zanim się tam zjawiłem, oni' zdążyli już zbudować Afrykę i zapełnić ją sztucznymi zwierzętami, takimi jak w prospektach. Kiedy zjawiałem się w Londynie, wieża Tower była już na miejscu. Wszystko dokładnie takie jak w książkach i na filmach. Zupełnie jakby z góry wiedzieli, co zrobię, albo może są tylko piekielnie szybcy i zręczni w budowaniu tych dekoracji. Rozumiesz, chcę ich przyłapać, ale oni są za sprytni. — Oni? — zapytałem. — Jacy oni? O kim ty przez cały czas opowiadasz? i Popatrzył na mnie, jakbym wrócił z zaświatów. — Jak to, jacy oni? Budowniczowie tego pudła z zabawkami, oczywiście. Ci, co się chowają za sufitem, nazwanym przez nich niebem. Budowniczowie tego sztucznego świata. Wiesz, .to zupełnie jak test na inteligencję, który przeprowadza się w labiryncie na myszach i szczurach. Taki. szczur czy mysz musi odnaleźć właściwą drogę do pożywienia, bo inaczej zdechnie z głodu. I głodne zwierzę odnajduje drogę. Ale przejścia są wciąż zmieniane i przebudowywane, zmienia się droga przez labirynt, a zwierzę wciąż musi się przystosowywać, żeby przeżyć. Tak właśnie się czasem czuję. Muszę się dowiedzieć, kim są ci budowniczowie. ^ • — Ale po co mieliby sobie zadawać tyle trudu? —-Skąd mam wiedzieć? — wzruszył ramionami. — Może chodzi o ^zwykłe sprawdzenie reakcji, może chcą sprawdzić, jak to rozwiążę? Może się mnie boją? Może... może oni też istnieją tylko dlatego, że ja /istnieję? Może jestem samotnym bogiem, który pszalał i sam dla siebie /zbudował piekło, w którym się miota? Może sam stworzyłem budowniczych tego teatru lalek, a może oni stworzyli mnie? Jak wąż połykający własny ogon. Może jestem prawdziwym centrum wszechświata \ i dlatego tak o mnie dbają? , \ Wlał w siebie drinka, otarł usta rękawem. Y. — No, ale teraz wszystko się wyjaśni — powiedział szeptem. — Ńie^ jestem_laki/głupi, nie? Znalazłem sposób, żeby ich podejść. Jedyny skuteczny sposób, żeby odkryć prawdę... Tak, tak... Zamówił dwa nowe drinki, pochylił się do mnie i wziął mnie za ramię. — Słuchaj — powiedział szeptem. — Polecę do gwiazd. Brzmi to po wariacku, co? Nie wyglądam na inżyniera ani nikogo takiego co? A mimo to polecę do gwiazd. Są inne środki, nie tylko czysto techniczne. Bo widzisz, skoro naprawdę jestem taki ważny, to muszę mieć pewne specjalne właściwości, które umożliwią mi wydostanie się z tego labiryntu. Zbudowałem pojazd kosmiczny. Nie, nie ma żadnych silników ani nic takiego, to zwykła pusta kula, hermetycznie zamykana, z zapasem jedzenia i picia. Napędzam ją TYM — popukał się w czoło. — Wydaje mi się, że mój mózg jest wystarczająco silny, żeby unieść cały pojazd i nadać mu jakąś prędkość. Dużo o tym czytałem: telepatia, telekineza i tak dalej. Myślę, że mi się uda. Wyruszam dziś w nocy. Nikt o tym nie wie, sam wszystko zrobiłem. Zobaczymy, czy uda im się podtrzymać te złudzenia, kiedy nagle przebiję sufit. Zobaczymy, czy im się uda stworzyć prawdziwe gwiazdy i kompletny wszechświat. — Jak to możliwe? Bez silników, bez energii? To czysty absurd. — O nie, bynajmniej. Chyba nie myślisz, że to się wzięło z niczego. Umiem korzystać ze swojego mózgu, potrafię unosić stoły i otwierać drzwi niczego nie dotykając. Dlatego czuję, że mi się uda. Dziś w nocy wyruszam, całkiem niepostrzeżenie. Ale najpierw muszę się trochę napić dla kurażu. To będzie długa podróż, sam rozumiesz. Nawet jeśli ostatecznie osiągnę prędkość światła... to potrzebuję co najmniej pięciu lat, żeby dotrzeć do Alpha Centauri, i pięć lat na powrót, jeśli nic mi się nie przytrafi po drodze. Chyba że ich spotkam wcześniej. Kiedy wychodziłem, on wciąż jeszcze pił. Około dziewiątej wieczór zobaczyłem, jak startuje z centrum miasta: ciemna kula wznosząca się początkowo chwiejnie, potem z coraz większą prędkością ku wieczornemu niebu. Wcześniej niż przewidywano, ale na to właśnie liczyłem. Poczekałem, aż przejdzie warstwę atmosfery, i wyznaczyłem orbitę, po której będzie się poruszać jego telekinetycznie napędzany pojazd w centrum przezroczystej kuli wypełnionej próżnią. Nastawiłem aparaturę tak, aby obraz gwiazdozbiorów na powierzchni kuli nie zawierał najmniejszych błędów. Miałem wystarczająco dużo czasu, by go dogonić i jeszcze przed nim dotrzeć do Alpha Centauri. No, chłopcze, powodzenia — życzyłem mu w myślach. — Prze-bąblowałeś tu trzydzieści siedem lat, najwyższy czas, żebyś powoli zaczął przechodzić z psychicznego stadium oseska do stadium dziecka. Czemu twój mózg nie pracuje szybciej? Ale musisz tego dopiąć, musisz, bo inaczej popadnę w niełaskę i nie pozwolą mi mieć więcej dzieci. A ty... ty będziesz zgubiony. Przed tobą jeszcze pięć lat, synu, pięć krótkich ziemskich lat i znajdziesz się na Alpha Centauri, a tam czekają już na ciebie, żeby ocenić, czy nadajesz się do następnego etapu. Do tego czasu musisz wszystko pojąć, a ja nie mogę ci pomóc. Moja rola tutaj była właściwie zakończona. W tym też się pomylił, wyciągając fałszywy wniosek, że świat nie istnieje naprawdę. Jeśli już coś robię, robię to dokładnie. Ten świat był prawdziwy. A teraz czas go zdemontować.