Eugeniusz Jewtuszenko TAM, GDZIE rOsNĄ JAGODY Przełożyła Rozalia Lasotowa WYDAWNICTWO LITERACKIE Tytuł oryginału: Jagodnyje miesta, „Sowietsiklj Pisatiel" Moskwa 1982 © Copyright for the Polish editioh by Wydawnictwo Literackie Kraków 1986 ISBN 83-08-01526-3 EPILOG „Północą przelatał anielski posłaniec..." Ten fragment wiersza przypomniał sobie kosmonauta, uśmiechnął się smutno i pomyślał: „Jaki ja tam anielski posłaniec!" Twarz jego, zwrócona w stronę ilu-minatora statku kosmicznego, była zmęczona, niemłoda, lecz malowała się na niej iście dziecinna ciekawość. Kosmoi auta nigdy jeszcze nie był za granicą. I raptem granice znikły. Słupy graniczne, pasy zaoranej ziemi niczyjej, druty kolczaste, straż graniczna, owczarki, komory celne — wszystko to znikło. Z kosmosu ich istnienie wydawało się sprzeczne z naturą, głupie. Wielu rzeczy nie sposób było teraz wyobrazić sobie bez wesołości, jak chociażby tego, co kryło się za słowem „zameldowanie"... Na dole, jak garstka złotych drobin rzuconych na czerń aksamitu, mienił się światłami Paryż. Kosmonauta przesunął wzrok nieco na lewo i zobaczył Londyn, kącikiem oka zagarniając błyszczący skrawek Kopenhagi. Roześmiał się i podrapał po łysiejącej głowie — to dopiero! Gagarin nie mógłby podrapać się tak po głowie — był jeszcze w skafandrze. Teraz latanie jest łatwiejsze. Gagarin przeżył chyba chwile strachu. Teraz też strach oblatuje, ale nie tak, jak za pierwszym razem. A jednak Gagarin powiedział całkiem zwyczajnie, całkiem w rosyjskim stylu: „Jazda!", tym jednym słowem 'zamieniając kosmos w coś swojskiego, bliskiego. Wśród niezliczonych instrukcji nie było żadnej wskazówki, że ma powiedzieć właśnie to słowo, samo się wymknęło... Twarz Gagarina... Kandydatów wybierano także według twarzy, oczywiście, ale takiej twarzy nie da się zaprogramować nawet w największej tajemnicy. Ta twarz była jakby dziełem samej planety, a złożyły się na nią wszystkie uśmiechy, cudem zachowane wśród grymasów szyderstwa lub pychy. Twarz Gagarina była uśmiechem Ziemi, posłanym w kosmos. Bodaj każdemu człowiekowi przewróciłoby się w głowie, gdyby go ciągano, jak Gagarina, po różnych krajach, entuzjastycznie zasypując kwiatami i obwieszając girlandami odznaczeń. Uśmiechy premierów, prezydentów, monarchów i monarchiń wobec jego uśmiechu wyglądały niemrawo. Kosmonauta miał także okazję widywać Gagarina w złym nastroju. — Zmęczony jestem... — mówił. — A tak chciałbym latać... Ten smutek przebija z jego późnych fotografii, gdzie na twarzy widać bliznę, powód tylu plotek, jakby nawet kołtuneria mogła rościć sobie prawo do posiadania twarzy Gagarina na własność. Kosmonauta, zaprzyjaźniony z Gagarinem, wiedział, jak uciążliwe bywało dla niego nieustanne poznawanie go na ulicy, wypraszanie autografów, zasiadanie w prezydiach. Słynna twarz wbrew jego woli przeszkadzała mu żyć tak, jak żyją zwykli ludzie. Pewnego razu w gronie przyjaciół, opowiadając o podróży do jednego z krajów Ameryki Łacińskiej, nagle posmutniał, a kiedy zdobywał się na uśmiech, był to uśmiech odruchowo bezbronny. — Obok trybuny rządowej, na której się smażyłem bite trzy godziny, stała dziewczyna Mulatka z wózkiem. Sprzedawała lemoniadę. Z prawdziwych cytryn. Dziewczyna niezwykłej urody — czarne ślepia na pół twarzy. Ale co najdziwniejsze, była w ślubnej sukni. W koronkowej sukni jak obłok. Z pewnością bardzo drogiej. Ale jakoś nie wydała mi się nowa ta suknia. Czysta, ale przyżółcona. Bo ja wiem, trochę jakby staroświecka. Może po babce, wyciągnięta z kufra na uroczystą okazję? Zaraz nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. Ona mi tymi czarnymi ślepiami pokazuje lemoniadę — że niby zachęca do spróbowania... Ale jak zejść z trybuny? Nie wypada... Mogło by to być źle zrozumiane... Koło mnie stoi nasz ambasador, tutejsze władze. Fotoreporterzy pstrykają. Coś tam bąknąłem, że mam prag- nienie, i w mgnieniu oka młodziutki ichni żołnierz przydźwigał mi całą przenośną lodówkę z przeróżnymi napojami. Musiałem gasić pragnienie publicznie — na trybunie rządowej. Ale ta mała Mulatka pokazała, że ma poczucie humoru. Nalała lemoniady do szklanki, wstawiła słomkę, górny jej koniec przyłożyła do sukni na piersi, i śmieje się. Z początku nie zrozumiałem, ale potem dostrzegłem na jej ślubnej sukni znaczek z moją podobizną... I tak dziewczyna zamiast mnie poczęstowała lemoniadą znaczek, postawiła na swoim... Gag irin nigdy nikogo nie obrażał rozmyślnie, a jeżeli zdarzało się to niechcący, zawsze starał się przeprosić. Wygłosił kiedyś na zjeździe młodych pisarzy przemówienie, w którym powiedział, że nie wypada, by znany poeta chwalił się w swoim życiorysie nieznajomością pochodzenia elektryczności. Jeden z nestorów fizyki, spotkawszy później Gagarina na jakiejś konferencji, odciągnął go na bok i filuternie popatrzył mu w oczy: — Wiecie co, młody człowieku, może byście udostępnili ludzkości swoje odkrycie pochodzenia elektryczności? Bo ja już pięćdziesiąt lat ślęczę nad tym problemem i ani rusz. Jeżeli ja sobie z tym nie mogę dać .rady, to czego wymagać od poety? Już Puszkin przecież mówił, że poezja powinna być, za przeproszeniem, głupkowata... Nawiasem mówiąc, przejechał się pan po tym poecie w nieodpowiedniej chwili... Poeta miał wtedy pewne kłopoty, ukończył właśnie nowy poemat, którego losy jeszcze się ważyły. Gagarin sam zatelefonował do poety, wyraził ubolewanie i zaprosił go do Gwiezdnego Miasteczka na kwietniowe święto kosmonautów, mówiąc, że chętnie posłuchają fragmentów nowego poematu. Chciał pomóc poecie — koncert z Gwiezdnego transmitowany był na cały kraj. Na koncercie Gagarin siedział obok pewnego dygnitarza. Zajmowali miejsca w pierwszym rzędzie z boku, skąd było widać, jak poeta z rozwichrzonym włosem chodzi za kulisami tam i z powrotem wyraźnie stremowany i ściska w rękach kartki maszynopisu, mrucząc do siebie pod nosem. — A ten co tu robi? — zesztywniał nagle dygnitarz, poznając poetę. — Zaprosiliśmy go. — A kto udzielił zgody? — świszczącym szeptem zapytał dygnitarz. — Ja — odpowiedział Gagarin. Dygnitarz udał się jednak za kulisy. Czerwona legitymacja zrobiła swoje. Konferansjer (a pełnił tę rolę człowiek, który spiżowym głosem oznajmiał o zdobywaniu miast w latach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej) skapitulował i jąkając się powiedział poecie, że jego występ został odwołany. Ten, upokorzony, dotknięty do żywego, zbladł, porwał z wieszaka w szatni dla artystów płaszcz, czapkę i wyskoczył pod strugi ulewnego deszczu. Nieświadom, czy to deszcz mu spływa po twarzy, czy łzy, siadł za kierownicą swojego sfatygowanego moskwicza i ruszył z największą szybkością, chociaż mógł się rozbić na mokrej drodze. Jechał niemal na oślep — wycieraczki nie nadążały ze zgarnianiem deszczu z szyby. Gagarin wybiegł za nim, ale było już za późno. „Znajdźcie go. Wszystko jedno gdzie. Nie wolno zostawiać go samego..." — powiedział do młodych kosmonautów, wśród których był także ten kosmonauta, obecnie już niemłody. Ruszyli w pościg samochodem kompozytora, który właśnie zakończył swój występ na koncercie, i znaleźli poetę w Domu Pisarza. Nie przyzwyczajony do alkoholu, pił wódkę szklankami, ściskając w rękach nie odczytane wiersze, i płakał jak dziecko... To było dawno i obeszłoby się bez tych wspomnieftv lecz żeby zrozumieć, czym był uśmiech Gagarina, trza-ba wiedzieć, że nie zawsze przychodził mu on łatwo. Kosmonauta, jego uczeń i przyjaciel, długo czekał na swoją kolej do lotu kosmicznego. W grupie kosmonautów byli i tacy, którzy o coś zabiegali, intrygowali. Intrygant jednak z reguły nie zostaje prawdziwym kosmonautą. Kosmonauta czekał, powolutku się starzał. Włosów mu wyraźnie ubyło, tak samo jak poecie, z którym połączyła go przyjaźń po owym nieudanym występie. Z jego żony pokpiwały przyjaciółki: „No i kiedy ten twój poleci? Jak zostanie dziadkiem?" Ale on nie zazdrościł innym, którzy byli już w kosmosie, nie zgrzytał zębami, nie wzdychał po nocach z tęsknoty za sławą. Oczekiwanie uczyniło go lepszym, a nie gorszym. Dużo czytał. Odkrył dla siebie Dostojewskiego, który dawniej wydawał mu się trudny, antypatyczny. Zastanowił się: a właściwie dlaczego literatura ma być sympatyczna? Czyż jest rozrywką? Kiedy po raz któryś powiedziano mu: „No, następny będziesz ty..." — przyjął to nieufnie, ponieważ dublerem był już wiele razy. Ale, jak zwykle, przygotował się sumiennie i na pokład statku wszedł ze spokojem, ponieważ prawie wszystkie emocje już się w nim wypaliły. Gdy po raz pierwszy zobaczył Ziemię zmniejszoną, pomyślał: „Szczęście, że nie poleciałem wcześniej — mój czas jest teraz". Z zadania, rzecz jasna, wywiązałby się i wtedy. Ale wtedy nie myślałby chyba o czymkolwiek poza wykonaniem zadania. A teraz nachodziły go rozmaite myśli. Spojrzał na ścienne lusterko i mimo woli zaczął studiować własną twarz, jak twarz całkiem innego człowieka, z którym będzie musiał spędzić wiele dni sam na sam. Znajome, a przecież nieznajome oczy, jeszcze nie do końca wierzące, że trzeba będzie lecieć tak wysoko, a już z tym oswojone. Trochę czujne, poważne, myślące, odrobinkę smutne. Prawa brew nadpalona — pamiątka po niedawnym ognisku nad rzeką. O, właśnie, tego mu brakowało w kosmosie — zapachów! A tam, pod Mo-¦ skwą, gałęzie pachniały żywicą. Gorąca chropawość pieczonych kartofli, przerzucanych z ręki na rękę. Chrzęst świeżego ogórka w zębach. Jedna z tych wspaniałych rozmów o niczym, która bywa rozmową o wszystkim, kiedy jest się wśród przyjaciół, a nie przygodnych znajomych. Przyjaciele wiedzieli, że ma wkrótce lecieć. Ale o tym się nie mówiło — u kosmonautów nie jest to przyjęte. W lusterku zarysowały się kości policzkowe, trochę takie jak u Szukszyna, jak u wielu zresztą Sybiraków. Zęby były białe i zdrowe, zapewne od „siarki" — żywicy drzew iglastych, używanej jako guma do żucia. Kosmonauta zabrał na statek owiniętą w celofan bryłkę „siarki", przysłaną przez stryja z Syberii, ze stacji Zima; pomlaskując, żuł ją w kosmosie i czuł się szczęśliwy z powodu tej małej niesubordynacji, żucie „siarki" bowiem było najsurowiej zakazane w dzieciństwie na lekcjach, a przed lotem lekarze długo debatowali nad skutkami obfitego wydzielania śliny. Stacja Zima była teraz niedostrzegalnym punktem na malusieńkiej kuli ziemskiej, ale od niej właśnie zaczęła się dla niego kula ziemska, zaczęła się ludzkość. Ojca nie pamiętał — poległ on tuż przed końcem wojny gdzieś pod Berlinem, kiedy przyszły kosmonauta miał zaledwie pięć lat, ale już zbierał kłosy do parcianej torby, chodząc boso po kłującym ściernisku. Po dzieciach ptaki już nie siadały na ściernisku — nie zostawało ani ziarenka. Od chodzenia na bosaka po rannej rosie nogi były popękane, owrzodzone. Na no-«ach kosmonauty, nieco powyżej kostek, do dziś prze-lady po tych wrzodach — okrągłe plamy, bły-miedziaki — miniatury dziecięcych medali Matka pracowała jako kinomecha-Kolejarza, była dawczynią ly po niej tylko otrzymane nie rwących się taśm fil-• wl«);ir<> Lubow Orłową, Marynę lina, Mikołaja K riuczikowa iła lady i l.imilion... Mat-rannym i .szybko opadała < udzą krew, ale było już ! i zastąpił mu ojca stryj, Jny. Stryjowi zdarzało się w gniewie riy swoje córki, lecz chłopca nie tknął nigdy. 1 jako kierowca ciężarówki. Z paliwem było ly krucho, ale stryjowej ciężarówce wystarczały drewniane klocki. I chłopiec często, ze wszystkich swych mizernych sił, ciągnął za koniec dwuręcznej piły, a potem rąbał klocki wraz ze stryjem. Stryj tłumaczył mu budowę samochodu, wskazując usmarowanym palcem wnętrze silnika, pozwalał mu siąść za kierownicą na drogach wiodących przez tajgę. Kiedyś przebrał miarkę w pewnym gościnnym chutorze i bardlO senny zjechał samochodem na pobocze, taby \ przespać. Zbudziwszy się zobaczył, że samo ed jego domem, a miejsce za kierownica i loletni bratanek — „synko", jak nazyw | ISTie zważając na swój wiek, stryj hodownl W gołębniku zawsze coś gruchało, trzepotało zawsze tam śmierdziało pomiotem, a oni na tym, że człowiek często się myli i zamiast dobra przysparza sobie zła". Odwieczny proWem egoizmu prawdziwego i pozornego. Biblia 'mówi: „Kochaj bliźniego jak siebie samego". Lecz żeby pokochać bliźniego, trzeba wprzód nauczyć się kochać samego siebie. Zaś pokochać siebie prawdziwie, znaczy kochać nie tylko siebie. Także tych, których nie ma, którzy są, którzy będą... Wzlecieć ponad Ziemię to za mało, istotne jest, o czym myśli się wzlatując. Bez tego jesteśmy tylko pieskami w kosmosie. Porównanie z pieskami nie iest jeszcze najgorsze, bo przecież w kosmos mogą polecieć i świnie. Niebez- piecznie uzbrojone świnie, które podkopią swoimi ryjami korzenie galaktyk. Włączył magnetofon kasetowy i zaraz popłynął głos Okudżawy — niezbyt silny, a zarazem pełen wkładanej w treść siły znaczeniowej (rzecz prawie niespotykana w nowoczesnych piosenkach). Okudżawa śpiewał Piosenkę amerykańskiego żołnierza: „A reszta mnie, na szczęście, nie obchodzi: ojczyzna każe, o cóż jeszcze chodzi? To ona cały gips na siebie bierze. Jak łatwo być żołnierzem, żołnierzem..." * Tak, łatwo nie ponosić za nic winy. Łatwo, ale nikczemnie. Kosmonauta przypomniał sobie słowa Tiutczewa: „W Rosję można tylko wierzyć". Czyżby prócz wiary nie było nic? Chwytać się wiary jak słomki? A jeżeli słomka się złamie? Wierzyli ludzie w Boga, w cara... Wszystko to się złamało. A jednak nie wolno wiary zastąpić wiedzą. Nauka doskonale potrafi iść w parze z nieuctwem duszy. Zanim, powstaną maszyny myślące, trzeba żeby powstała etyka maszyn myślących. W przeciwnym razie maszyny te będą wykształconymi zabójcami. Ale kto w nie wmontuje program etyczny, jeżeli konstruktorzy będą ludźmi bez jakichkolwiek zasad moralnych? A „geniusz i złoczyńca to sprzeczności nie do pogodzenia". Lecz tak jest w sztuce. W 'technice daje się to pogodzić. Wer-ner von Braun był może geniuszem w swojej dziedzinie. Są jednak ludzie, którzy będą się wysługiwać każdej władzy, dopóki jest ona władzą. Gdyby wzięli go da niewoli Rosjanie, pracowałby dla Rosjan. Dla każdego zresztą systemu politycznego, który zapewniłby mu egzystencję dobrze opłacanego geniusza. Naukę, podobnie jak muzykę, zamawia ten, kto płaci. Chociaż nie. Liczy się, jaka to muzyka, jaka nauka. Ale są łajdacy, którzy korzystają z każdej muzyki i z każdej nauki. Hitler z rządowej loży oklaskiwał Wagnera i Beetho-vena. Z genialnego odkrycia, polegającego na wyzwoleniu energii z jąder atomów, Truman zrobił Hiroszimę. Współcześni lekarze wynaleźli sposób oddziaływania na ośrodki nerwowe, który hamuje agresję. Ale przecież można podle manipulować tym odkryciem, osiągając dzięki niemu bezwzględne posłuszeństwo... Czy przypuszczał Chrystus, że jego idea powszechnego bra- * Tłum. Wiktor Woroszylski 26 terstwa obróci się w Inkwizycję? Czy inkwizytorzy wierzyli w Chrystusa? Udawali, że wierzą. A staruszka, która dorzuciła chrustu do ogniska, wierzyła w Chrystusa, ale chrust dorzuciła. Święta naiwność. To cynizm rodzi występną świętą naiwność, zdolną do zabijania... Za dużo jest ludzi nie uznających żadnych wartości moralnych... Im więcej wiedzą, tym są nie-bezpieczniejsi. Nie tak groźni są jawni cynicy, jak ci, co udają wierzących., Wierzących oczywiście w to, w co akurat opłaca się wierzyć. Jakaż obłuda — przekonywać, kiedy sam o niczym nie jesteś przekonany. Ale czy nie było i nie ma takich, którzy naprawdę wie-izą w to, co jest niegodne wiary? Iluż jest gotowych dorzucać chrust... Nieszczęśni opętańcy, przekonani, że zaznają szczęścia. Potrzebna jest wiara połączona z poznaniem, wiara, która stała się ciałem. Wierzyć w Rosję i wierzyć nie tylko w Rosję — to za mało. Wszystkie nacjonalizmy są nieludzkie. Nie można wierzyć w swój kraj z pominięciem reszty ludzkości. To rodzi wojny i wszelkie zdziczenie. A przecież wyjątkowa zgroza przyszłej wojny światowej polega na tym, że na atomowym stosie mogą spłonąć wszyscy — sprawiedliwi i niesprawiedliwi. Ludzie powinni najpierw uwierzyć sobie, nim pomyślą o tworzeniu wiary w cokolwiek. Ale jak uwierzyć łotrowi, jak uwierzyć rzeczywistemu i potencjalnemu zabójcy? Zabijać zabójców to za mało, trzeba zabić możliwość istnienia zabójców. Ziemia jest zaledwie olbrzymim statkiem kosmicznym, ludzkość — załogą tego statku. Czy są do pomyślenia kłótnie i zabójstwa wśród załogi? Jaki byłby wtedy los statku? Los ludzkości? Czyżby stacja Zima i osada Ma-condo nie mogły się zrazumieć? Poczuł, że ręce go świerzbią z ochoty do bitki, ale nie o błahostki. Z rozkoszą biłby się z kimś, kto uosabia całe zło świata. ... Czarny kot z pełnymi wiadrami mrucząc podpłynął w nieważkości do kosmonauty, ot-arł się o jego rękaw. Przypłynęła żona, trzymając w pachnących lakierem i acetonem dłoniach rączki dwojga dzieci, zdro-wiutkich jak prawdziwki. A tam, na dole, biegały po kuli ziemskiej inne jej dzieci — artyści. ,,Miał być jeszcze jeden" — groźnie łypnął okiem stryj, 'niezadowolony, że bratanek spłodził tylko dwójką następców. 27 Kosmonauta był senny. Ale zgodnie z rozkładem dnia muS1ał ZJesc kolację. Zjadł pasztet z wątróbki narS «ę mocnej herbaty z chlebem, na który wycisnął z tu by pastę poziomkową. Smaczne to było owszem ale syberyjskie poziomki są 0 całe niebo lepsze ' I Pełnomocnik do spraw skupu jagód wyglądał jak człowiek pozbierany z przypadkowych, nie pasujących do siebie części: malusieńića główka o maślano-spryt-nych, a przy tym wyrażających poczucie własnej wartości oczach, uwieńczona czarno-srebrną krymką, jakby przez pomyłkę wyrastała na długiej cienkiej szyi ze zwalistego, roztrzęsionego jak galareta cielska, wbitego w niechlujną płócienną marynarkę z kieszeniami pękającymi od kwitów. Do wydatnego brzucha byle jak przymocowane zostały nieproporcjonalnie krótkie, ale mocne nogi w milicyjnych bryczesach, nie wpuszczonych jednak w buty, lecz opadających na beżowe letnie pantofle, chociaż tasiemki bryczesów były zawiązane i raźnie dyndały przy każdym kroku. Wszystko to składało się na postać pod tytułem: pełnomocnik do spraw skupu jagód z ramienia Zimińskiej Powiatowej Spół-dzelni Spożywców, Tichon Tugich, syn Tichona. Tugich żwawo uwijał się koło sfatygowanej ciężarówki z opuszczonymi klapami i udzielał cennych wskazówek, które tylko utrudniały pracę ludziom, ładującym na ciężarówkę puste drewniane kadzie na jagody, worki z cukrem i nowe ocynkowane wiadra z nie oderwanymi jeszcze nalepkami. — Co się ruszacie jak muchy w smole? — pokrzykiwał. —r Czas ucieka... Kierowca z wyniosłością godną arystokraty obserwował załadunek, ćmił biełomora i jakby z łaski rozmawiał z dorodną, dość sympatyczną magazynierką w szarym roboczym fartuchu, która nie kryła zainteresowania jego osobą i niby przypadkiem starała się m* ¦ pokazać mu swoje błyszczące kozaki, obcisłe jak pończochy. — Wstawiłam ci trochę piwa do szoferki, Grisza — mówiła szybko. — Ale nie zapomnij oziębić go w rzece, będzie lepsze. Grisza niedbale skinął kruczą czupryną. — I masz tam w paczce ciastka z serem, upiekłam ci. — No, to już przesada... — skrzywił się Grisza. — Nie jedziemy przecież na pustynię, tylko w tajgę. Na jagodziska, jednym słowem... I nagle uśmiechnął się czarująco, po szelmowsku, do jakichś swoich ukrytych, ale wiadomych magazynieree myśli. — Paskudny babiarz... — westchnęła. — Znam ja te twoje jagodziska... Pełnomocnik tymczasem podszedł do niej i wzrokiem zapytał o coś, o czym, jak należy sądzić, wiedzieli tylko on i ona. — Tak, tak. Jeszcze wczoraj przygotowałam. Chwileczkę... — usprawiedliwiała się z zakłopotaniem. Znikła w półeiemnym magazynie i zaraz wróciła, tuląc do piersi pokaźną butlę z jakimś płynem. — Jesęsja — lakonicznie skomentował pełnomocnik, widząc niezdrowe podniecenie w oczach ładowaczy, i pokazał magazynieree list przewozowy. — Coś ci się pokręciło. Wstawiłaś rok tysiąc osiemset siedemdziesiąty trzeci. Pomyliłaś się o sto lat. Popraw no swoją ręką... Butlę umieszczono w skrzyni i troskliwie opatulono starą baraniną. Pełnomocnik z westchnieniem popatrzył na dwóch amatorów bezpłatnej podróży: byli to chu-dziutki staruszek grzybiarz z kilkoma wsadzonymi jeden w drugi koszami oraz .szczupły młody człowiek, wyglądający na geologa, z lekkomyślną torbą opatrzoną napisem „Aerofłot". — Nie wolno, ale niech tam... Właźcie. — Woli pan w kabinie czy na powietrzu? — uprzedzająco grzecznie zapytał kierowca. Pełnomocnik ?erknął na .szyjkę butli, wystającą z baranicy. — Na powietrzu. — No, to mogę was umieścić w szoferce, ojczulku — powiedział kierowca do grzybiarza. 30 — Ja tam wolę powietrze, synku, "awdycham się przynajmniej leśnego wiatru... — łagodnie odmówił staruszek. — Ja chyba też... — powiedział geolog. Magazynierka natychmiast się ożywiła. — W takim razie zabiorę się z wami w szoferce do Starej Zimy, dobrze? Mam tam coś do załatwienia... — zatrajkotała, zwracając się do pełnomocnika, ale patrząc błagalnie na kierowcę. — No, jeżeli masz coś do załatwienia... — ponuro przyzwolił pełnomocnik. — Nie będę ci przeszkadzać, Grisza? — zapytała, stawiając już na stopniu szoferki nogę w błyszczącym obcisłym kozaku. — Cała przyjemność po naszej stronie... — niechętnie powiedział kierowca, wypluwając przylepionego do wargi papierosa. Siąść przy kierownicy, włączyć zapłon, nacisnąć pedał gazu i pomknąć w tajgę — to wszystko dla niego oznaczało zawsze rozkosz ucieczki, jeśli można tak powiedzieć, z powszedniości w nieznane, bodaj nawet niezbyt tajemnicze. Ale od powszedniości trudno się oderwać, zwłaszcza gdy jej uosobieniem jest kobieta. Staruszek i młody geolog już się ulokowali. Z pomocą ładowaczy szczęśliwie przewalił się przez burtę pełnomocnik. Siadł plecami do szoferki i na wszelki wypadek ścisnął milicyjnymi bryczesami butlę z tajemniczą „jesęsją". — Życzymy dorodnych jagód — powiedział najstarszy ładowacz, z nie pozbawionym ironii żalem żegnając wzrokiem butlę, która odjeżdżała daleko w tajgę, i z hukiem zatrzasnął klapę. Pełnomocnik chrząknął, rozsiadł się wygodnie i ciężarówka odjechała spod magazynu, wzbijając tumany kurzu na zimińskich ulicach i płosząc kaczki, przewalające się leniwie z boku na bok. — Magazynu nie zamknęłaś! — krzyknął jeden z ładowaczy, ale było już za późno. — Co ta miłość wyprawia z babami... — bez zawiści, ale ze zdziwieniem zauważył drugi ładowacz. — No, trzeba będzie popilnować magazynu — wesoło mrugnął do kolegów trzeci. — I skontrolować przy okazji, czy nie zostało ździebko tej, jak jej tam, jesęsji. 31 Bechocząc poszli do magazynu. Grisza prowadził samochód z miną ponurą, by zademonstrować siedzącej przy nim kobiecie, że wykonuje odpowiedzialną pracę, która pochłania go bez reszty. „Cackam się z nimi — myślał przy tym — pozwalam im mieć nadzieję. I co potem robić z tą ich nadzieją?" Nadzieja dała o sobie znać. gdy magazynierka, zdją-wszy kolorową chustką, zaczęła troskliwie, po gospodar-sku przecierać przednią szybę. Zauważył prawym okiem, że jej biodro, niby to od wstrząsu, przysuwa się pomału do niego. Na szczęście chroniła go dźwignia zmiany biegów. — Smutno mi będzie bez ciebie, wiesz? A tobie? — zaczęła badać grunt magazynierka. — Uhu — mruknął. „Twardziej trzeba z nimi, ostrzej. Grunt — ani słowa o przyszłości. Bo zaraz siadłyby człowiekowi na kark". Ale magazynierka wiedziała swoje: — Kto ci tam na wsi będzie prał koszule i skarpetki, brudasku ty mój? —¦ Znajdzie się jakaś staruszka... — zbył ją Grisza. — Znam ja te twoje staruszki... Słuchaj, tylko tej koszuli, zagranicznej, co ją masz ode mnie, nie dawaj prasować. Spalą ci ją żelazkiem, koszula się roztopi. Przecież te wsiowe baby są bez pojęcia... — mówiła, z dumą wystawiając na pokaz swój wspaniały but, dzielący i? ia'k gdyby od wsiowych bab. —- Zależy które... — zagadkowo powiedział Grisza. na wszelki wypadek dając do zrozumienia, że uważa się za człowieka wolnego. — Przecież ja nie z zazdrości, Grisza. Tylko te wsiowe mają różne infekcje. A przewala się tam zbieranina, choćby tylko ci werbunkowi z różnych tam ekspedycji. Uważaj, nie złap czegoś. — Nie strasz — pokazał zęby w uśmiechu Grisza. — Mnie się zaraza nie ima. Magazynierka zrozumiała, że zaszła za daleko, zmieniła więc temat: — Grisza, właściwie dlaczego się nie ożeniłeś? Nie ma takiej, co by ci dorównała, czy jak? „Zaczyna się — zgrzytnął zębami Grisza. — Drogo mnie to piwo będzie kosztowało". 32 — Kocham wolność, rozumiesz, wolność... Jak powiedział poeta, nie ma na świecie szczęścia, jest tylko przestrzeń i wolność. Cytując te słowa, które zadeklamował mu kiedyś pewien dziennikarz z powiatu i które utkwiły mu w pamięci, Grisza zawsze zamiast słowa „spokój" wstawiał „przestrzeń". Spokój był dla niego czymś niezrozumiałym, mglistym. A przestrzeń — 'to on rozumiał, to kochał. — Jesienin? — zapytała magazynierka, przechodząc na ton liryczny i pokazując, jaka jest wykształcona. Nie była przy tym całkiem pewna, czy w zacytowanym wierszu nie kryje się czasem jakiś podstęp. — No, a kto? — Bo ja, na przykład, jestem wolna, a szczęścia mi to nie daje. Wolałabym niewolę, ale w szczęściu... — powiedziała rzewnie, dotykając jego ręki, drgającej na czarnej plastikowej gałce dźwigni; myślała przy tym: „Przecież i tak jestem u ciebie w niewoli, babiarzu paskudny. Lepiej już zarejestrować tę niewolę w urzędzie stanu cywilnego i niech się to wreszcie skończy, przynajmniej będę miała szacunek dla siebie samej". Grisza leciutko, ale stanowczo odsunął jej rękę. — Mało człowiekowi różnych niewoli, to jeszcze sam się pcha — do małżeńskiej. Tyle się ma na głowie — i pracę, i zwierzchność, i radę zakładową. Niech przynajmniej w domu zwierzchników nie będzie. Umyślnie wjechał w wyboinę, żeby solidnie potrząsnąć nieproszoną towarzyszką podróży. Ta jednak obstawała przy swoim: — Ale kiedy uczucie jest wzajemne, jakaż to niewola? — Ktoś z dwojga zawsze rządzi, tak czy siak. A najczęściej to rządzi baba — burknął. — No, ty tam nigdy nie będziesz pod pantoflem — pochlebiła mu magazynierka, w głębi ducha licząc oczywiście na coś innego. — Mój luby jest narowisty, wiem... Z uczuciem rosnącego zagrożenia Grisza zwrócił uwagę na owo „mój". O, z nią trzeba mieć się na baczności. Jak cię przydepnie znienacka tym swoim obcisłym butem, to już się spod niego nie uwolnisz. — No, jesteśmy w Starej Zimie — oznajmił nie bez ulgi. — Gdzie chcesz wysiąść? 2 — Tam, gdzie rosną... 33 Poczuła radość w jego głosie i posmutniała. „Brakuje mi subtelności. Nie umiem ukrywać uczuć i on to wykorzystuje. Boi się znaleźć pod pantoflem, a sam depcze po babach buciorami. Ze mnie już wszystkie jagódki poobrywał, to teraz jedzie po nowe. A ja, głupia, leciałam na pośpieszny po piwo, piekłam ciastka. Teraz nie wiadomo, z kim- on to piwo będzie pił i ciastkami zagryzał. A niech tam, niech mu nawet spalą żelazkiem wszystkie koszule!" — Patrz, doktor na drodze! — chwyciła go nagle za rękaw, widząc na poboczu mężczyznę w białym kitlu, z podniesioną ręką. Ucieszyła się, jakby ten lekarz mógł sprawić, że kierowca będzie dla niej serdeezniejszy. —i Podwieźć, panie doktorze? — zawadiacko, z nadzieją na rychłe wyzwolenie, zapytał Grisza. — Ja szanuję medycynę. :— Nie o mnie chodzi, wie pan... — powiedział młody lekarz poprawiając okulary. — Właściwie to taka delikatna sprawa. Jedzie pan może do Szełaputinek? — To po drodze, panie doktorze — ciągle jeszcze nie tracił nadziei Grisza. Z góry dobiegł bas pełnomocnika: — Jedziecie, doktorze, czy nie? My z całym szacunkiem, ale czasu nie mamy za dużo. Lekarz zorientował się, że bas należy do kogoś, kto ma tu widać najwięcej do powiedzenia, i podszedł bliżej. Pełnomocnik podniósł się, nadal ściskając butlę milicyjnymi bryczesami. Domyśliwszy się, że pełnomocnik nie zamierza zejść do niego, lekarz powtórzył rozkładając ręce: — Właściwie to taka delikatna sprawa... Pełnomocnik bał się delikatnych spraw, ale i przepadał za nimi. Kiedy mu taką sprawę powierzano, przerażało go to, ale i podnosiło we własnych oczach: miał dowód, że społeczeństwo mu ufa. Dlatego też, ciągle sprawdzając muskularnymi łydkami obecność pojemnika z „jesęsją". wychylił się 'do lekarza, co w pewnym stopniu nadało rozmowie charakter poufny, acz różno-poziomowy. — Kobieta z dzieckiem — powiedział lekarz niby zwyczajnie, ale znacząco. — Dowieziemy — zapewnił nieco zawiedziony pełnomocnik. 34 — Zna pan w Szełaputinkach Iwana Biełomiestny-cha? — zapytał lekarz. i— Kto go nie zna... — stwierdził pełnomocnik na pozór spokojnie, ale już czując, że pachnie tu czymś zakazanym. — Tylko że on mieszka na Białej Zaimce. — To jego córka Ksiuta — zaczął szybko lekarz. —¦ Ojciec ją wypędził, kiedy zaszła w ciążę. Rodziła w naszym szpitalu. Dziecko jest śliczne, waży trzy osiemset. Bardzo polubiliśmy Ksiutę, namawialiśmy ją, żeby została u nas jako salowa, dziecko byłoby w żłobku, ale ona się uparła i nie chce o tym słyszeć. Pojadę do ojca, powiedziała, padnę na kolana. — A kto jest ojcem? — żluźniając uścisk łydek, ale za to marszcząc czoło, zasępił się pełnomocnik. — Iwan Biełomiestnych, mówiłem przecież — z rezygnacją powtórzył lekarz. — Nie jej ojcem, doktorze, to wiem, ale kto jest ojcem dziecka? — zdenerwował się pełnomocnik, najwidoczniej rozważając pewne, jemu tylko znane, ewentualności. — Jakiś pełnomocnik do skupu jagód. — Co? — ryknął Tugich. Poczerwieniał i obejrzał się na staruszka grzybiarza, na młodego geologa i ze szczególnym niepokojem — na magazynierkę i kierowcę, którzy wysiedli z szoferki. — To ja jestem pełnomocnik do spraw skupu jagód. Jestem, można powiedzieć, przyjacielem Iwana, mieszkałem u nich zeszłego lata i znam Ksiutę. Mógłbym być jej ojcem, jeżeli nie dziadkiem. Ja nie jestem z drewna, musi pan wiedzieć, ale mam zasady i życie rodzinne to dla mnie rzecz święta. Tak obrazić człowieka! — Może to jakiś inny pełnomocnik... — nieśmiało wycofywał się lekarz. — U nas w powiecie nie ma innych pełnomocników — uciął Tugich. — Przepraszam, jak się pan nazywa? — Tugich moje nazwisko. Tichon Tichonowicz Tugich. Lekarz popatrzył uważnie na zaperzonego pełnomocnika i kiwając głową z pełnym smutku zgorszeniem, powiedział: — Dokładnie tak samo, o ile wiem, nazywa się ojciec dziecka. 35 Pełnomocnik oklapnął jakoś, rozstawił nogi w bryczesach, ściskające butlę z „jesęsją", i sapiąc wygramolił się z ciężarówki. — Gdzie ona jest?! — potrząsnął głową tak gwałtownie, że krymka zsunęła się na ucho. — Prosiłbym nie denerwować matki. To źle wpływa na pokarm — bąknął lekarz. Poprowadził jednak pełnomocnika do szpitala. — A to stary cap! — klasnęła w ręce oburzona ma-gazynierka. — Znam tę Ksiutę — kopnięta... — melancholijnie zauważył Grisza, lecz magazynierka przerwała mu w przystępie kobiecej solidarności: — Wszyscy jesteście tacy sami, wszyscy... Najpierw uwodzicie, a potem w nogi, rodzić dzieci to już nie wasza sprawa. A na nas mówicie „kopnięte"... — Ale jak on to zmajstrował? — zastanawiał się Grisza. — Mieszkaliśmy przecież razem w tej chacie, nic takiego nie rzucało się w oczy. Zaglądał, owszem, do sprzedawczyni w geesie, ale żeby kombinował z Ksiu-tą — to nie. Ach, prawda. Kiedyś... — Co kiedyś? — Powiedział do mnie surowo: „Griszka, zostaw dziewczynę w spokoju — za młoda jeszcze". — A ty co na to? — A co? I tak miałem pełne ręce roboty. — Znam ja twoją robotę... Więc myślisz, że stary sam miał na nią oko? — Ja tego nie powiedziałem. Ale teraz na to wychodzi. — A mnie teraz wcale nie wychodzi — czujnie popatrzyła na niego magazynierka. — Tichon Tichono-wicz to przecież człowiek poważny, wszystko rozumie. Czy to dziecko aby nie twoje? — Moje, a jakże — rozeźlił się Grisza. — Widzisz, tam pod płotem taki maluch z białymi włoskami, ssie palec — to mój. Widzisz, tam czarniawy taki jedzie na rowerze — też mój. Wszystkie izby porodowe, wszystkie żłobki, wszystkie przedszkola, wszystkie domy dziecka w naszym wielkim Związku Radzieckim zapchane są moją produkcją. Ty właśnie jesteś kopnięta. Masz chorą wyobraźnię, jak chcesz wiedzieć. Powinni cię wziąć do szpitala, na leczenie. — A pójdę do szpitala, pójdę — postanowiła nagle magazynierka. — Pójdę dowiedzieć się prawdy... ;— I stanowczym krokiem ruszyła w ślad za pełnomocnikiem i lekarzem. — Mała przerwa w podróży... — markotnie oznajmił Grisza siedzącym w skrzyni pasażerom. — Nie przewidziany, że się taik wyrażę, wybój na drodze życia. Staruszek grzybiarz powstrzymał' się od udziału w dyskusji: ¦— Ja tam jadę na rydze... Młody człowiek wyglądający na geologa wyciągnął ze swojej lotniczej torby książkę Saint-Exupery'ego i pogrążył się w lekturze. — O czym to jest? — zapytał Grisza. — O lotnikach. — A my, szoferaki, też latamy — po ziemi — uśmiechnął się Grisza i poklepał ciężarówkę. — Ech ty, moja odrzutowa... W gabinecie ordynatora, do którego weszła magazynierka, panowała atmosfera bezradnego napięcia. Na krześle siedziała piersiasta dziewucha ze łzami w żółto nakrapianych oczach. Na kolanach nieporadnie trzymała zawiniątko, z którego wyzierała pomarszczona twarzyczka niemowlęcia. Pełnomocnik gorączkował się, co chwila łapiąc lekarza za biały rękaw fartucha i jakby prosząc go o pomoc. — Po coś tu przylazła? — krzyknął na magazynier-kę. — A zresztą, dobrze. Będziesz świadkiem. • — Niech pan nie krzyczy, bardzo pana proszę — próbował go umitygować lekarz. — Przecież tu jest dziecko. — Dziecko nie jest winne... — zgodził się z nim pełnomocnik, podnosząc palec, po czym, przechodząc na ochrypły szept, kontynuował śledztwo: — Powiesz ty mi, Ksiuta, czyje to dziecko? Ksiuta zaprzeczyła ruchem głowy: — Nie mogę, nie wypytujcie... r— Ale przecież nie ja jestem ojcem? — oglądając 37 I ¦n się na magazynierkę i lekarza zapytał, najwidoczniej po raz drugi, pełnomocnik. — A może to kierowca Grigorij? — wtrąciła się ma-gazynierka blednąc ze strachu, ale pamiętając przy tym o zachowaniu godności. — Nie. Magazynieree kamień spadł z serca. Z miejsca wzięła stronę Ksiuty. — Nie męczcie kobiety, powiedziała przecież wyraźnie, że to nie wasze dziecko... — Mnie to powiedziała — szarpnął się pełnomocnik, nie podnosząc jednak głosu. — Ale ojcu swojemu na-bajdurzyła, że to ja. A dlaczego na nią naszło takie zaćmienie, tego nie mówi. Ksiuta nisko spuściła głowę i wykrztusiła: — Wstyd mi było. Pełnomocnik aż się spocił z oburzenia. — Ciekawe rzeczy! Powiedzieć, kto jest ojcem, było ci wstyd, a nakłamać, oczernić mnie, człowieka leciwego, nie wstyd. Kto jest ojcem? Powiedz nazwisko! — Nie znam jego nazwiska — z rozpaczą powiedziała Ksiuta. — Imienia też nie znam. Nic o nim nie wiem. Pełnomocnik powiódł zasępionym wzrokiem po świadkach i zarządził: — Wyjdźcie no, towarzysze. Ja się tu sam z nią dogadam. Lekarz z wyraźną ulgą, magazynierka zaś z wyraźną niechęcią — wyszli. — No to co, zgwałcił cię, czy jak? — szeptem zapytał pełnomocnik, zmieniając gniew na współczucie. — Nie. Ja z własnej woli. On nie jest winien. — On, on... Co za on? Anioł ze skrzydłami czy diabeł z rogami? — znowu zdenerwował się pełnomocnik. — Dajcie mi spokój, już nie pytajcie — powiedziała, tępo wpatrzona w jeden punkt. Dziecko zapiszczało. — Niech się pan odwróci, muszę go nakarmić. Pełnomocnik burknął coś pod nosem, podszedł do okna i zaczął wydłubywać ze ściany wapno. Za plecami słyszał cmokanie. — Powiedz ty mi, dziewczyno, po dobroci, całą prawdę, skoro już zrobiłaś ze mnie tatusia — poprosił, nadal stojąc do niej plecami. — A nie powiecie ojcu? — ze strachem zapytała Ksiuta. — To już moja rzecz — obruszył się. — Nie, najpierw mi obiecajcie... — Niczego ci obiecywał nie będę. Zrobię tak, jak będzie najlepiej. — Dla kogo najlepiej? — z rezygnacją opuściła oczy Ksiuta. ¦— Dla dziecka, głupia... — kiwnął przez ramię pełnomocnik. — Jestem człowiek z zasadami, ale nie z drewna... Każdemu może się przytrafić... Czy my nie ludzie? Minione lato w jagodowych stronach było upalne. Mijały dni za dniami — i ani wiaterka, jakby go słońce zjadło. Nie słychać było ani szumu tajgi, ani skrzypienia konarów, ani szelestu liści w koronach drzew. Cisza w powietrzu tak bardzo skróciła drogę dźwięku, że kiedy w Szełaputinkach szczekały psy, to ledwie żywy Czarli, brytan Iwana Kuźmicza Biełomiest-nycha, leniwie i'n odszczekiwał z Białej Zaimki. — Dawno nie było takich upałów — mówił Bieło-miestnych, krzepki stary Sybirak z młodymi cygańskimi oczami, posyłając córkę Ksiutę — jedyną oprócz brytana mieszkającą z nim istotę — do piwnicy po sok brusznicowy. Ksiuta brała dzbanek, otwierała piwnicę pod podłogą, ciągnąc za żelazne kółko, pamiętające jeszcze dziadka, i schodziła w przesycony cudownymi zapachami półmrok. Nie musiała widzieć, wszystko wiedziała omac-kiem: gdzie są worki z ziemniakami, gdzie ogórki i kiszona kapusta, gdzie beczułka z soloną rybą, gdzie konfitury z poziomek i z czarnych jagód, gdzie stoją gliniaki z wieczornym, a gdzie z porannym udojem. Stawiała dzbanek na długim, przeznaczonym d.la licznej rodziny stole, nie znającym obrusa i zawsze skrobanym do białości przy pomocy noża. Nalewała ciemno-szkarłatny sok z pływającymi w nim brusznicami i cynamonem: ojcu — do przywiezionego z Niemiec glinia- 39 nego kufla 2 metalową czy może nawet srebrną pokrywką, sobie zaś — do maminej porcelanowej filiżanki ze starą niegroźną rysą w poprzek namalowanej, nie wiadomo czemu niebieskiej, róży. Matka, jeszcze młoda, w sukni ze stojącym białym koronkowym kołnierzykiem, patrzyła przed siebie 2 fotografii koloru lila, przytulona do ramienia żołnierza, który miał tmjną czuprynę, junacki wąs i Krzyż św. Jerzego na piersi. Twarz Iwana Kuźmicza, przeorana doświadczeniem trudnych osiemdziesięciu bez mała lat, poza cygańskimi oczami niczym już prawie nie przypominała twarzy tamtego chłopca. A matka nie zostawiła po sobie żadnych późniejszych zdjęć i dlatego w porównaniu z ojcem zachowała wieczną młodość, owianą liliową mgłą. Patrząc jednak ze ściany, młoda, bo nieżyjąca, zdawała się nie dostrzegać, że Iwan Kuźmicz zamienia się w starca i sprawiała wrażenie, jakby ją cieszyło, że mąż i córka zgodnie i spokojnie siedzą, sobie w czystej, utrzymanej w porządku, jak za jej życia, izbie. Ksiuta i ojciec nigdy nie siadali do stołu blisko siebie, lecz zajmowali miejsca po przeciwnych stronach, rozdzieleni drewnianą przestrzenią, lekko skrzypiącą i czysto wyszorowaną. Dzięki temu córka mogła zrywać się z radością i szacunkiem, by dolać ojcu soku z dzbanka, ojciec zaś z jeszcze większą radością mógł patrzeć na jej lekkie, troskliwe ruchy, jakby patrzył na żonę, nie odebraną mu przez śmierć. Ksiuta przyszła na świat po wojnie, jako ostatnie dziecko Iwana Kuźmicza. Trzej jego synowie z dywizji syberyjskiej polegli w czterdziestym pierwszym roku pod Moskwą. Dla niego obie wojny były łaskawsze, chociaż tę drugą przeszedł już nie jako młodzik. Kiedy wrócił do domu w czterdziestym piątym, dołożywszy do „Jerzego" jeszcze 2 dziesięć medali, w tym „Za Zdobycie Berlina", szło mu na szósty krzyżyk. Podczas wojny stronił od kobiet i po czterech latach rozłąki, w pierwszy wieczór, patrzył na ubite przez żonę poduszki wstydliwie, obco. Gdy żona, wstydząc się również, niezręcznie zgasiła lampę naftową i położyła się obok niego, zmieszał się, na froncie .bowiem przywykł spać blisko innych żołnierzy, takich samych jak on. Ze smutkiem pomy- 40 siał, że stracił męskość i wrócił do domu jako starzec. Lecz ona przytuliła się do niego całym ciałem, niemłodym już, ale tak samo jak w młodości pachnącym sianem i mlekiem, żarliwie poprosiła szeptem: „Chcę syna, przywróć mi chociaż jednego, Waniu..." — i Iwan Kuźmicz przekonał się, że jeszcze nie jest starcem. Syna jednak nie udało się przywrócić — na świat przyszła córka. Żona wkrótce po tym późnym porodzie zmarła, a on został sam z wątłą, na początku bardzo chorowitą dziewczynką, która przez pamięć o żonie otrzymała imię Ksiuta. Postawił ją na nogi leśnymi ziołami, naparem z igliwia, kozim mlekiem. Wszystkie wdowy z Szełaputinek starały mu się przypodobać, przychodziły, kołysząc niedopieszczonymi biodrami, ale nic nie mogły wskórać: trzymał je na odległość, szanował ich tęsknoty, ale nie chciał mieć z nimi do czynienia. Niańczył córkę, pracował w kołchozie, łowił" ryby i polował, a z gospodarstwem radził sobie tak doskonałe, że nikt z odwiedzających jego dom nie zauważał nieobecności gospodyni. Nie była zresztą nieobecna, zawsze patrzyła ze ściany, przebywanie więc jakiejś innej kobiety w tym domu było nie do pomyślenia. Podłogi mył tak samo jak ona — zawsze dodając do wody piołunu. Przyjemnie i smutno mu było chodzić boso po mokrych deskach: zapach piołunu przypominał żonę. Krowy nie sprzedał — sam doił. A teraz Ksiuta podrosła i pod jej dziewczęcymi palcami całkiem inaczej uderzały o dno wiadra sprężyste strugi mleka. Do złudzenia przypominała swoją matkę z lat przed rewolucją i było to dla jej ojca źródłem szczególnego smutku i radości. Powtórny ożenek stał się w ogóle niemożliwy, ponieważ każda kobieta zburzyłaby ład jego rozdwojonego życia: stąpając po śpiewnie skrzypiącej podłodze, stale mu towarzyszył lekki, żywy cień młodej żony. Białej Zaimki Iwan Kuźmicz nie porzucił, chociaż w Szełaputinkach sporo dobrych domów stało z zabitymi oknami. Ludzie uciekali ze wsi i niemal za butelkę wódki można było sobie kupić każdą z upatrzonych chat. Ale przeprowadzka na wieś byłaby zdradą i wobec dziadka, który tu postawił chatę, i wobec ojca, który satm ją ozdobił pięknymi futrynami, i wobec żony, która urodziła w tej chacie trzech synów, zabitych potem na wojnie, i wobec samych synów, którzy pierwsze kroki stawiali na tych podłogach, śpiewających teraz' pod stopami Ksiuty. Ksiuta miała dość daleko do szkoły, ale cóż dla niej znaczyło przelecieć się, ścieżka zresztą wiodła przez ¦tajgę, której dziewczyna ani trochę się nie bała. Ukończyła siedem klas szkoły wiejskiej i ojciec zdecydował, że to wystarczy. Wiedział, że samo wykształcenie nie czyni człowieka ani dobrym, ani szczęśliwym. Spotkał w swoim życiu ludzi wykształconych, z których niejeden wcale nie był szczęśliwy, a trafiali się między nimi nawet niegodziwcy. Starał się wpoić córce własne, leśne nauki. Uczył ją nie tylko pracy na roli, ale i pokazywał, jak się zastawia sieci, jak jeździ się na polowania na nartach. Żeby narty nie ześlizgiwały się z góry i nie szeleściły na śniegu, podszywał je skórą. Uczył ją zbierać lecznicze zioła i z prawie niedostrzegalnych zjawisk wróżyć zmianę pogody. Starał się otworzyć jej oczy na uroki życia tajgi nie tylko po to, żeby utrzymać ją przy sobie, ale i dlatego, że pozna-wszy inne kraje, nie znalazł bardziej przestronnego. — Na Syberię zawsze zsyłali najlepszych ludzi, córko... — mawiał. — Sybiraka rozpoznasz z daleka, bo nasza ziemia przesiąknęła duchem tych najlepszych ludzi. A sól każdej ziemi to nie przelotne ptaki, co to dziś tu, a jutro gdzie indziej, tylko ci, co żyją na niej z dziada pradziada. To właśnie ja i ty jesteśmy Sybiracy z dziada pradziada, córko. Myśmy przecie nie wieśniacy nawet, tylko z ziemi za wsią. A cała Syberia wywodzi się z „zaimek", z bezpańskich gruntów. Sięgał po gałązkę leśnych poziomek, w zadumie rozkoszował się ich aromatem: — Nigdzie takich nie ma, jak u nas na Syberii. W każdej jagódce siedzi taki zapach, że upić się można. Żeby nawet ją przysypać całą hałdą węgla, to i spod hałdy będzie pachniała... Lecz w miarę, jak piękniała córka, coraz bardziej markotniał ojciec: bał się, że życie odbierze mu ją na zawsze. Widział, jak we wsi ledwie dorosłe dzieci chłopskie rozbiegają się to po uniwersytetach, to po budowach, a ich ojcowie i matki zostają sami na starość. Nie mógł sobie wyobrazić, że i jego to spotka. Kiedy na wieś przyjeżdżało objazdowe kino, nie 42 puszczał córki samej do klubu, siedział przy niej, zazdrośnie zerkając na jej twarz zwróconą ku filmowemu, nie znanemu jej życiu, Kiedy przybiła pluskiewkami nad .swoim łóżkiem kolorową pocztówkę, z której uśmiechał się aktor Wiaczesław Tichonow, ojciec długo, badawczo wpatrywał się najpierw w niego, a portem w Ksiutę— co też w nim znalazła, dlaczego tak ją pociąga ten człowiek, nie mający nic wspólnego z tajgą? Na wiejskich kawalerów też patrzył krzywo: nie było ich zbyt wielu i z reguły nie zagrzewali miejsca na wsi, a jeśli zapuszczali tu korzenie, to pili i używali plugawych słów. Iwan Kuźmicz pił, ale rzadko, a na sprośność nigdy sobie nie pozwalał — nie mieściło się to w starym syberyjskim obyczaju. Był zdania, że kiedy doprowadzony do ostateczności mężczyzna zaklnie, można mu to wybaczyć — ulżył sobie w ten sposób, ale żeby kląć dla samochwalstwa — to już wstyd, to świadczy też o ubóstwie ducha. Zrzędził: „Co za ludzie, diabeł się na nich wyzna! Dawniej przy ojcu i przy matce strach było się odezwać, a teraz mielą, ozorem ile wlezie. Tylko by zęby myli, a od roboty to matka i ojciec, i babki..." Nie chciał oddawać córki ani filmowemu artyście z dalekiego miasta, ani łobuzowi z pobliskiej wsi. Prawdę mówiąc, nie spotkał jeszcze człowieka, za którego chciałby ją wydać. Doszło do tego, że zaczął % nią chodzić na jesienne i zimowe wieczornice, co budziło w wiejskich dziewczętach wesołość, a w chłopcach także i lęk. Opowiadały stare kobiety, że po wsi krąży ni to zmyślona, ni to prawdziwa historia o tym, jak kiedyś, jeszcze przed wojną, na gumnie znaleziono chłopa zabitego kłonicą, a był to ten sam, co próbował zalecać się do drugiej Ksiuty — żony Iwana Kuźmicza. Niewidzialny mur strachu przed Iwanem Kuźmiczem najskuteczniej chronił jego córkę przed wszelkimi zakusami, ale też często widział jej się on jako mur więzienny. Chwilami sam Iwan Kuźmicz oskarżał się w swoim strapieniu o to, że jak stary sknera ukrywa córkę przed światem. Lecz tracił panowanie nad sobą, gdy tylko ktoś z nieczęstych gości rzucił na. nią niedwuznaczne spojrzenie. Kiedy mieszkał u nich pełnomocnik od jagód z kierowcą, a Grisza spróbował tylko przyuważyć dziew- 43 czynę, stary wywołał go na podwórze i powiedział, wściekle łypiąc cygańskimi oczami spod siwych brwi: — Słuchaj, Griszka, swojego pierwszego niedźwiedzia zakatrupiłem nożem jeszcze przed pierwszą światową. Ale i teraz ręka mi nie zadrży... Grisza nie zdobył się nawet na obrócenie sprawy w żart. Z miejsca porzucił powiatowe ambicje i w te pędy skierował afekty ku dziewczynie stajennej imieniem Klaudia, manewrując tak, żeby stary widywał go z nią pod rękę. Mimo wszystko przeczucie mówiło ojcu, że nie ustrzeże córki. Jak zresztą mógłby ją ustrzec, kiedy piersi dziewczyny, pęczniejące jak ciasto na drożdżach, rozsadzały bluzkę, a żółto nakrapiane oczy coraz częściej zasnuwały się mgiełką rozmarzenia. Postanowił szukać ratunku w religii. W upalne letnie wieczory, kiedy byli we dwoje i brusznicowym sokiem popijali żytnie placuszki z serem, wyjmował z szafy Biblię po dziadku, oprawną w skórę nadgryzioną przez myszy, i czytał na głos, nałożywszy na prosty duży nos okulary, owinięte dla wzmocnienia sznurkiem wędkarskim. Jak wielu rdzennych Sybiraków, nie bardzo wierzył w Boga, ale bał się Go, jak niewidzialnego błędnego niedźwiedzia. Ksiuta z przyjemnością słuchała Biblii — była to najpiękniejsza książka ze wszystkich, z jakimi się zetknęła, chociaż miejscami bardzo trudna do zrozumienia. Ojciec nie tylko czytał jej Biblię, ale i komentował, szczególną uwagę zwracając na pokusy i grzechy. Słowo „grzech" jednak powtarzał tak często i płynnie, nadając mu odcień groźby, nie przemawiający zresztą do przekonania, że Ksiutę interesowało ono coraz bardziej. Długo nie mogła zasnąć na swoich piernatach. Jej krzepkie kolana trącały zawieszoną nad łóżkiem, chłodzącą ceratę z łabędziami, a dziwne słowo „grzech" otulało ją jak biały, upojnie pachnący leśnymi poziomkami obłok, z którego wyłaniał się niewyraźny zarys czyjejś twarzy o oczach aktora Wiaczesława Tichonowa. Ksiuta skończyła już dwadzieścia siedem lat i dziewczyny syczały za jej plecami: „Stara panna..." Nie miała nikogo. Zapytała kiedyś Griszy jako człowieka miastowego: - Grisza, a co to takiego grzech? 44 Ten rozejrzał się ze strachem i ponuro wycedził, żeby ją zbyć: - — Czy ja pop?... Popi się lepiej na tym znają... — A ty wczoraj wróciłeś od Klaudii cały w słomie... Może to jest ten grzech? — To nie grzech, to miłość... — uśmiechnął się z politowaniem Grisza. — Znaczy, że miłość to nie grzech? — Znaczy, że nie grzech. Tylko nie opowiadaj przypadkiem swojemu ojcu o naszej wymianie poglądów. Bo on nie odróżnia miłości od grzechu. — A ty odróżniasz? Grisza nagle osłupiał. Takiego pytania nikt mu jeszcze nie zadał. I trzeba pecha, żeby padło ono z ust tej niedorozwiniętej podstarzałej dziewuchy, która stoi przed nim z bezwstydnie napęczniałymi piersiami. — Słuchaj, odczep ty się ode mnie. Inaczej nie wiem, co ci zrobię. Nie nawijaj mi się na oczy, a tym bardziej, kiedy jestem pod muchą. Bo nie wytrzymam i zgrzeszę — ostrzegł ze złością. — Ale przecież sam powiedziałeś, że kochasz Klau-dię. — Powiedziałem, powiedziałem... Różne rzeczy się mówi. No to co, że kocham? Ciebie też mogę pokochać. Mam duże serce. — Ale przecież ja ciebie nie kocham. Co to będzie za miłość? Grisza wpadł w straszną złość. — Coś ¦ ty, szurnięta, czy jak? I ojciec twój ma źle w głowie, i ty... Zależy mi na tobie, akurat! Innym razem, łapiąc za rękaw pełnomocnika w chwili, kiedy szedł do swojej bliskiej znajomej — sprzedawczyni geesu, zadała mu pytanie: — Jak odróżnić miłość od grzechu? Pytałam się Griszy, ale on mi nie wytłumaczył. Pełnomocnik uważnie na nią popatrzył i z ubolewaniem pokiwał głową. Oto do czego doprowadził Bie-łomiestnych córkę tym życiem na odludziu i Biblią, obgryzioną przez myszy. Ale pełnomocnik był człowiekiem sentymentalnym i nie całkiem wolnym od ciągot filozoficznych W jej niewinnych oczach dziecka było coś, co go wzruszyło, kazało poniechać ironicznego ubo- 45 lewania nad dziewczyną i skierować to uczucie na własną osobę. —i Miłość, to jeżeli wszystko idzie z serca, Ksiuta. Wtedy nic nie jest grzechem — powiedział. — A grzech, to jeżeli wszystko idzie z tych, jak im tam, ciemnych jenstyntów. Zrozumiałaś, głupia? — Zrozumiałam — szepnęła, zastanawiając się, czym są owe „ciemne jenstynty" i przeczuwając zarazem, że to coś niedobrego. A pełomocnik poszedł do sprzedawczyni geesu drogą „ciemnych jenstyntów". Wymyślał sobie od starych bezwstydnych czortów, nie bez przyjemności jednak obmacywał tkwiącą w kieszeni marynarki półlitrową flaszkę „jesęsji", zatkaną korkiem z gazety. Wszystko to miało miejsce tego lata, gdy upał się wzmagał i wraz z upałem wzmagało się w dziewczynie pragnienie czegoś, co wyzwoliłoby jej duszę i ciało, trawione gorączką jak spękana ziemia. Pewnego dnia ojciec popłynął łodzią w jakichś rybackich sprawach, zabierając pełnomocnika i Griszę, a Ksiuta została sama i postanowiła skosić do końca przyznaną ojcu część łąki nad rzeką. Ranek był skwarny, suchy i trawa się pokładała. Brytan Czarli, leżąc w cieniu z wywalonym jęzorem, dyszał i pilnował swojej pani. Duża kosa Ksiuty nie sunęła po trawie ze zwykłym wesołym świstem, tylko ospale po niej szeleściła, utykając w zwiędłych, przytulonych do ziemi źdźbłach. Nawet zabłąkane tu leśne poziomki, jeszcze nie całkiem zarumienione, przypominały w smaku susz poziomkowy. W głębi tajgi mogły ratować się cieniem, na słonecznej łące musiały oddawać swój sok spragnionemu powietrzu. Liście brzóz, osiki, olchy, nawet szpilki modrzewi i sosen wyglądały smutn>, martwo. Ro>je muszek, zawsze brzęczące nad głową, gdzieś się pochowały: niemiły im i upał, i ziąb. Tylko pszczoły polatywały tu i ówdzie. „Wiosną pszczoła nawet ? wierzby bierze... — myślała Ksiuta. — A z koniczyn, z pokosu, wziątki są najlep* sze. Ale co to za trawa — jedna marnota. Wyschnięta, wypalona, nawet pszczoły szukają cienia..." Im głębsza cisza ogarniała tajgę, nie kołysaną najlżejszym nawet powiewem, tym wyraźniej słychać było zza drzew szum 46 rzeki, który wydawał się dziewczynie głośnym nawoływaniem. Próbując podciąć leżącą trawę przy korzeniach, niezręcznym ruchem wbiła kosę w ziemię i tak ją zostawiła. Miękko stąpając skórzanymi kurpiami, które uszył ojciec, poszła za głosem rzeki i już po chwili głos ten zamienił się w coraz bliższe migotliwe lśnienie za drzewami. Po drodze zdjęła z głowy chustkę, białą w czarne groszki, potrząsnęła głową i uwolnione włosy spadły jej na ramiona, jak fala lnu, wreszcie zdyszana zaczęła zrzucać z siebie wszystko: chustkę — na kwiaty dzikiego rozmarynu, rozpiętą bluzkę — na krzak wierzby, czarny uwierający stanik — na obnażone korzenie starego modrzewia, byle prędzej zanurzyć rozpalone ciało w ożywczej wodzie. Kurpie, spódnicę i niebieskie majteczki na trzech gumkach zdjęła już nad rzeką, na wąskiej kamienistej mierzei. Nie bała się, że ktoś ją zobaczy — miejsce było ustronne. Wolna od wszystkiego, co miała na sobie, poczuła się lekka jak piórko i gdyby zerwał się wiatr, mógłby ją chyba ponieść hen, daleko. Lecz wiatru nie było i wkrótce upał zaczął jej dokuczać, chociaż była naga. Stopą spróbowała wodę i aż pisnęła, tak zapiekło ją zimno płynące przez porohy z gór Sajańskich. Czarli wszedł do wody, natychmiast wyskoczył i otrząsnął się. Wybrała inne miejsce, między dwiema płyciznami, gdzie woda była spokojna, nagrzana, i powolutku do niej weszła. Krzyknęła „oj!", zanurzyła się po piersi, z przyjemnością czując, jak łaskoczą ją po nogach pierzchające płotki, a potem popłynęła mocnym, śmiałym kraulem. Nie na długo jednak starczyło spokojnej wody i Ksiuta znowu znalazła się w lodowatym, unoszącym ją nurcie. Zaczęła więc igrać z rzeką. To nurkowała tam, gdzie woda była najzimniejsza, a prąd najszybszy, to umykała z jego chwytliwych objęć, szukając powrotu do ciepłej, ospale kołyszącej się zatoki. Na bystrzy-nie bardzo trudno było tkwić bez ruchu. Jak zazwyczaj, odnajdywała więc wzrokiem jakiś zatopiony przy brzegu pień z gałęziami, i ze wszystkich sił starała się nie tracić go z oczu, żeby prąd jej nie zniósł. Potem, pokonując malutkie odcinki wody, przyśpieszając ruchy rąk, zostawała niby na miejscu, a przecież powo- lutku się poruszała tracąc z oczu pień i wreszcie bez sił, z ulgą wpływała do spokojnej zatoki, aby tam rozłożyć zmęczone ramiona i kołysać się na wznak. Głowę ciągnął w dół ciężar mokrych włosów i nad powierzchnią ujarzmionej wody unosiły się tylko brunatne sutki. Przypominało to swawolne zawody dwóch ciał — dziewczyny i rzeki. Obie — i dziewczyna, i rzeka — znały się od dawna i nie były dla siebie groźne. Psa jednak niepokoiła ta walka, i pilnując ubrania skomlał cichutko, chociaż nie mógł się zdobyć na udział w ryzykownej zabawie. I raptem Ksiuta usłyszała, że Czarli już nie skomlę, tylko przenikliwie i gniewnie ujada. Podniosła głowę i zobaczyła na mierzei przy swoim ubraniu czarnobrodego mężczyznę, który nie wyglądał na mieszkańca wsi. Miał na sobie kraciastą sportową koszulę z podkasanymi rękawami i opędzał sią młotkiem geologicznym od rozjuszonego brytana. Ksiuta wiedziała, że Czarli jest łagodny, ale jako pies z odludzia mógł skrzywdzić obcego, tym bardziej że ten zagrażał ubraniu jego pani. Walczyły w niej dwa uczucia: wstyd, że jest naga, i strach, że Czarli może rozszarpać człowieka. — Wracaj, Czarli! — krzyknęła, zanurzając się po brodę. Ale pies, czy to ogłuszony hukiem wody, czy zachłystujący się wściekłością, nie usłyszał albo udał, że nie słyszy. Nie namyślając się dłużej, wyskoczyła na brzeg, jedną ręką chwyciła go za obrożę, drugą byle jak przerzuciła do przodu włosy i kucnęła w taki sposób, żeby przykryły ją przed obcym wzrokiem. — Odwróć się! Czego wytrzeszczasz gały! — wrzasnęła prosto w twarz czarnobrodemu, którego oszołomiło jej białe ciało, skrzące się od wody, ledwie osłonięte mokrymi potarganymi włosami. Odwrócił się powoli, ogarnąwszy oczami ją całą — mokrą, zawstydzoną i dlatego gniewną. Zdążył zobaczyć jej ogromne oczy, pokrytą ceglastą opalenizną twarz, ręce opalone ,do łokci, powyżej których prostacka czerwień nagle ustępowała jedwabistej oślepiającej bieli, poznaczonej ciemnymi jagodami pieprzyków. A jeden sutek zwycięsko wystawał spomiędzy splotów, daremnie usiłujących zasłonić piersi. 43 — Jaka jesteś piękna... — wymówił powoli nieznajomy. Odwrócił się gwałtownie i już zupełnie innym, trzeźwym głosem powiedział: — Przepraszam panią. —• Leżeć! — krzyknęła Ksiuta na psa, który niechętnie wykonał rozkaz. Czujnie zerkając na plecy obcego, zaczęła się ubierać. Zobaczyła, że nie ma biustonosza, nie ma bluzki, i przypomniała sobie, że rzuciła je po drodze. • — Niech się pan nie odwraca! — rozkazała nieznajomemu i wspięła się na zbocze. Wkładając stanik i bluzkę, wiążąc na głowie chustkę, próbowała nie myśleć o tym, jak wygląda w oczach obcego człowieka, ale jego zduszone, powolne: „Jaka jesteś piękna..." — dźwięczało w niej jak dzwon. To samo powiedział kiedyś ojciec, ale zupełnie innym głosem, zaraz się opamiętał i ze złością zaczął mówić o czymś innym. „Boże, czy aby Czarli leży, jak mu kazałam?" — pomyślała z dziwnie jakoś rosnącym strachem o tamtego mężczyznę i pędem zbiegła na dół, całkiem ubrana, tyle że bosa. Nieznajomy stał tak samo, jak go zostawiła — plecami do jej kurpi, których z warczeniem pilnował pies Słuchając tego warczenia za swoimi plecami, mężczyzna mocniej zaciskał rękę na młotku — na wszelki wypadek. Zaniosła się śmiechem — a był to śmiech dźwięczny, perlisty — tak zabawnie bezradny wydał jej się nagle ten rosły czarnobrody mężczyzna. — No, zamienił się pan w słup soli, czy jak? Odwrócił się, najpierw jednak popatrzył na psa, a nie na nią. — A co, nie lubi pan psów?... — zapytała. — Dlaczego?... Lubię... — uśmiechnął się, odzyskując równowagę. Uśmiech miał sympatyczny. W brodzie tu i ówdzie wiły się srebrne nitki, ale on sam wcale nie był jeszcze stary. — Psy gryzą tylko tych, co się ich boją — powiedziała, siadając na kamieniach i poklepując psa po karku. — Prawda, Czarli? — Bo ten jest taki wielki — wciąż uśmiechał się nieznajomy. — Ja też mam psa, Setera. — A gdzie on jest? 49 powiedział, siadając — W domu, w Moskwie przy niej, ale nie za blisko. — To pan z Moskwy? — zapytała zdumiona. Jeszcze nigdy nie spotkała nikogo z Moskwy. — A co pan robi tutaj? Słowa „Moskwa" i „tutaj" dzieliła w jej pojęciu odległość niewyobrażalna. — Szukamy różnych kamyków — znowu uśmiechnął się nieznajomy i wyciągnął rękę, żeby pogłaskać psa. Ale Czarli głosem okazał niezadowolenie i ręka się cofnęła. — Ma charakter ten pani brytan — zauważył z respektem i mrużąc oczy przed słońcem, popatrzył badawczo na Ksiutę. Chociaż była ubrana, ciągle widział ją taką, jaka wyłoniła się z rzeki. Wyczuła to i ręką sprawdziła guziki przy bluzce. — Gdzie pani mieszka — w Szełaputinkach? — zapytał. — Nie, na Białej Zaimce. — Aha, więc dziewczyna z chutoru? , — Z zaimki... — obstawała przy swoim Ksiuta. — A w Moskwie pani była? — zapytał. — Nie... — westchnęła mimo woli Ksiuta, ale natychmiast dumnie oświadczyła: — Mnie i tu jest dobrze. — A w ogóle w mieście była pani kiedyś? — W Zimie — odpowiedziała. — Ale mi się nie spodobało: ciasno, tłok. No, pociągi mi się podobały. Przypomniała sobie, jak wyglądała ta jedna jedyna jej podróż do Zimy: ojciec zaprowadził ją na stację kolejową, kupił na peronie lody, których nigdy jeszcze nie jadła; ściskając w ręce patyk po lodach, patrzyła na białe tabliczki wagonów: „Władywostok— Moskwa", „Moskwa—Władywostok" i jeszcze innych. Nie było ani jednej tabliczki „Moskwa—Zima" i pasażerowie wyskakiwali na peron tylko po to, żeby kupić twarde żółte paszteciki, tutejszą lemoniadę z jakimś strzępiastym osadem czy po prostu żeby się rozruszać, pospacerować. Stacja Zima — największe miasto w życiu Ksiuty — dla nich była zaledwie dziesięciominuto-wą przerwą w podróży. Chłopcy i dziewczęta w ciemnozielonych jednakowych kurtkach z dziwnymi napisami: „MWSE", „MWSD", „MWST" albo przechadzali się po peronie przytuleni do siebie, co w Szełaputinkach było nie do pomyślenia, albo, utworzywszy koło, śpiewali przy wtórze gitary. Słowa niektórych piosenek, całkiem innych niż wiejskie, Ksiuta chętnie by zapisała, lecz pociągi ruszały, uwożąc za sobą nie dosłuchane urywki: „Płacze dziewczyna: baloniku, wróć...", „A w strefie neutralnej tak pięknie kwitną kwiaty*." Zapamiętała niziutkiego pasażera, który skośnym wykrojem oczu i żółtawą twarzą przypominał Buriata, tylko rysy twarzy miał subtelniejsze. Objuczony aparatami fotograficznymi, zaczął się uwijać koło Ksiuty i jej ojca, bełkocząc po rosyjsku i prosząc na migi, by pozwolili się sfotografować. Jwan Kuźmicz szepnął do córki: — Japończyk... — Po czym poprawił na sobie marynarkę, przygładził brodę i kiwnął, że się zgadza, Otrzymawszy pozwolenie, Japończyk, wcale się nie troszcząc o swoje nieskazitelne kremowe spodnie, przyklęknął jednym kolanem na zaśmieconym łuskami słonecznika peronie i przechylając się na różne strony, pstryknął kilkakrotnie, używając za każdym razem in- ¦ nego aparatu. Potem, szczerząc rzadkie, ale zdrowe zęby, zgięty w dziękczynnych ukłonach, wyjął czarny duży portfel, otworzył go. pokazał w celofanowym okienku kolorowe zdjęcie skośnookiej jak on kobiety, trzymającej za rękę równie skośnooką dziewczynkę, wcisnął Iwanowi Kużmiczowi biały kartonowy prosto-kącik i wskoczył do otwartego wagonu z jakimiś osobliwymi zasłonami. Pociąg drgnął, ruszył i Japończyk pomachał do nich małą chłopięcą rączką, uwożąc na kremowych spodniach łuski z zimińskiego peronu. Do Iwana Kuźmicza, który z zakłopotaniem oglądał otrzymany kartonik, podszedł sprężystym krokiem milicjant. — Można popatrzeć? — zapytał. Wziął kartonik i zaczął go studiować. — Tu jest coś nie po naszemu. Aha, hieroglify... — Odwrócił kartonik. — Tu po naszemu. — I przeczytał na głos: — „Sotokiti Kusaka, profesor Uniwersytetu Waseda, członek towarzystwa «Ja-ponia — ZSRR»". Zwrócił wizytówkę Iwanowi Kużmiczowi, przedtem jednak zapisał na wszelki wypadek imię i nazwisko Japończyka w swoim notesiku, zasalutował: — Wszystko w porządku... Odprężenie polityczne, 51 znaczy się... — Lecz przy okazji chciał jeszcze zaspokoić ciekawość: — O co się pytał? — O nic — ze złością burknął Biełomiestnych i zabrał Ksiutę z peronu. Wizytówkę Ksiuta schowała do babcinej szkatułki, okutej żelazem, w której leżały medale ojca. Na tym skończyły się jej kontakty z zagranicą, jeszcze odleglejszą niż Moskwa czy Władywo-stok. — A ja mam znajomego Japończyka — zwierzyła się czarnobrodemu, palcami stopy przegarniając gorące kamyki. — Był pan kiedyś w Japonii? — Nie, mie byłem. Ale byłem we Francji, z wycieczką — odpowiedział. — No i co, podobało się? Nieznajomy nagle zaczął mówić jakby do siebie, zdając się zapominać o istnieniu Ksiuty: — Paryż tak. Tam każdy kamień tchnie historią. Idzie człowiek przez takie miasto i myśli — gdzie się podziewa historia? A historia wchodzi w kamienie. Uśmiechnął się dziwnie do jakiegoś swojego wspomnienia, potem się skrzywił: — Ale paryżanie mnie rozczarowali. — Dlaczego? — zdumiała się Ksiuta. Dla niej samo słowo „paryżanie" miało niezwykły urok. ,,To jeszcze dziecko" — pomyślał nieznajomy i bezwiednie przeszedł na „ty". — Jak by ci to wytłumaczyć? — pogrzebał młotkiem w kamykach. — Trzech muszkieterów czytałaś? — Widziałam film. Przypomniały mu się słowa pewnego przyjaciela z Moskwy: „Ludzkość dzieli się na trzy kategorie: na tych, co czytali Braci Karamaz( w, na tych, co jeszcze nie czytali, i na tych, co nigdy nie przeczytają. Jest jeszcze jedna kategoria — uzupełnił w myśli — to są ci, którzy widzieli film Bracia Karamazow. Ale dziewczyna mimo wszystko jest czarująca. Dziecię tajgi..." — Pamiętasz imiona bohaterów? — zapytał. — Zapomniałam — powiedziała niezadowolona z takiego śledztwa. — D'Artagnan, Atos, Portos i Aramis. Pamiętasz? — Teraz sobie przypominam. Uderzając młotkiem w kamyki, mówił dalej, jakby wbijając jej swoje słowa do głowy: 52 — Mocne charaktery. Tę cechę najbardziej cenię u ludzi. I u psów — kiwnął w stronę brytana. — Otóż przed wyjazdem wyobrażałem sobie, że w Paryżu mieszkają ludzie podobni do bohaterów powieści Dumasa. Może nie miałem szczęścia, ale muszkieterów tam nie znalazłem. — Zreflektował się, że zapomina, do kogo mówi. „Po co ja jej to wszystko opowiadam? Co jej z tego przyjdzie? Dla niej Paryż jest równie daleki, jak Mars." Ale kto bywał w tajdze, wie, jak jej zielony przestwór zachęca do zwierzeń, do otwartej rozmowy z każdym, kogo -tajga wysyła człowiekowi na spotkanie, a potem znowu wchłania, jakby go nigdy nie było. — A pan ma mocny charakter? — zapytała Ksiuta. — Nie do mnie należy ocena. Myślę jednak, że nie-słaby — odpowiedział pół żartem, pół serio. — A Czarlego pan się przestraszył... — roześmiała się. Biel jej zębów pięknie kontrastowała ze smagło-ścią twarzy pozłoconej delikatnym puszkiem. Mimo woli znowu się na nią zapatrzył. — Chyba się wykąpię — powiedział; szybko roz-sznurował ciężkie narciarskie buty, zrzucił przetarte spłowiałe dżinsy, koszulę i został w obcisłych czerwonych kąpielówkach z białym paskiem. Mimo siwych nitek w brodzie, ciało miał młode, ogorzałe, na rękach wypukłe muskuły. Rozebrał się tak prędko, że Ksiuta nie zdążyła odwrócić oczu, ale on się wcale nie wstydził. — Niech pan nie płynie na bystrzynę — poradziła, lecz on już wbiegł do wody i popłynął nie znanym Ksiucie stylem, to zanurzając głowę, to wznosząc się nad fale i wyrzucając do przodu obie ręce naraz. Samo patrzenie na niego, samo podziwianie sprawiało jej przyjemność. Walczył z rzeką, jakby też urodził się w tajdze i spędził tu całe życie. „On jest mocny" — pomyślała i zrobiło jej się przykro, że nie wszystko zrozumiała z tego, co mówił o Francuzach. Kiedy wyszedł z wody i parskając położył się obok niej, na słońcu, zauważyła głęboką szramę na jego boku. — Skąd pan to ma? — zapytała. — Z wojny. 53 — To pan i na wojnie był? — A ile ja mam lat, jak myślisz? — odwrócił się ku niej, kładąc czarną brodę z siwymi nitkami na potężnej pięści, noszącej ślady tatuażu. Stropiła się, nie powiedziała nic. — Mam już pięćdziesiąt dwa lata — oznajmił dobitnie. — A ty? Milczała, jeszcze bardziej stropiona. — Ze dwadzieścia — odpowiedział za nią. — A więc mógłbym być twoim ojcem... Zaprzeczyła ruchem głowy. — Nie, ja już niedługo skończę trzydzieści... A pan jest jeszcze całkiem młody. I ładny — dodała szeptem, z wdzięczności, że był pierwszym obcym człowiekiem, który zachwycił się jej urodą. „Jaka bezpośredniość — pomyślał. — Czy to możliwe, że ma już prawie trzydzieści lat?" — Jesteś mężatką? — zapytał jakby od niechcenia. — Nie, skąd! — Ale narzeczonego masz? — Nie mam. — A dlaczego? — Nie kocham nikogo — wyznała z prostotą, opuszczając wzrok, i ta prostota, bezbronność jej odpowiedzi sprawiły mu ból. — Masz to jeszcze przed sobą... — powiedział. — Przed miłością nikt jeszcze nie uciekł... Poza tym, nikt nie wie dokładnie, co to jest miłość. — Jak to? — zdziwiła się Ksiuta. — A tak. Miłość nie poddaje się prawu. Sama jest dla siebie prawem, za każdym razem innym. To nawet brzmi jakoś drętwo — „miłość uświęcona prawem". — A pan jest żonaty? — Tak. Dlatego wiem, co mówię. — A kocha pan żonę? — Kocham. Ale nie tak, jak dawniej, tylko po rodzinnemu, jeśli można tak powiedzieć. Rodzina zabija miłość. Miłość to zdziwienie i jak tylko przechodzi w nawyk, kończy się. Dlatego, jeżeli pokochasz, nie myśl o małżeństwie. Prawię ci tu herezje, ale czego to człowiek nie nagada, kiedy go coś takiego zaskoczy, po długiej samotności w tajdze... Boisz się mnie? — Nie boję się — powiedziała, chociaż nie było to całkiem zgodne z prawdą. — Pan mówi i mówi... Nikt jeszcze do mnie tak nie mówił. — To dobrze, że się nie boisz — zajrzał jej w oczy tak uważnie, że odwróciła wzrok. — Przypadku nie bój się nigdy. Wierzysz w Boga? — N-nie... Lubię Biblię... — Ja też nie wierzę. Moim Bogiem jest przypadek. W jego ręku wszyscy ludzie są pionkami na szachownicy, a on, jak chce, to z tej szachownicy je strąca, a jak chce, to je do siebie przybliża, jak nas oboje zetknął nad tą rzeką. Przypadek rządzi wszystkim — i wojną, i miłością. Rozumiesz wszystko, co mówię? — Rozumiem — powiedziała, trochę przygnębiona jego słowami. I nagle zapytała: — A jak się odróżnia miłość od grzechu? — Grzech? — roześmiał się z wyrozumiałą wyższością i zaczął mówić gwałtownie, nieskładnie: — A cóż to jest grzech? Nie wiem, co to takiego. Podobno zabijać to największy grzech. Ale ja byłem na froncie i zabijałem, widzisz, tymi oto rękami zabijałem faszystów i do żadnego grzechu się nie poczuwam, bo oni są wrogami i gdybym ja ich nie zabijał, to oni by mnie zabili. A jeżeli krew nie jest grzechem, to cóż grzesznego w tym, że mężczyzna i kobieta są razem, z dobrej woli? Kto ma prawo sądzić, czy to grzech, czy nie? Bóg? Jeżeli istnieje, to sam ma ręce we krwi po łokcie i nie jemu ferować wyroki w takich sprawach, jak miłość. Nie istnieje w ogóle ani dobro, ani zło. Są tylko dobre i złe wspomnienia. Swoimi bezwzględnymi, zawziętymi słowami ten człowiek coś w niej niszczył, a jednocześnie uzależniał ją od siebie, lecz ona nie opierała się tej zależności. Ulegała władzy jego słów ze strachem i rozkoszą. — Wśród uczestników naszej wycieczki do Paryża była pewna artystka — ciągnął nieznajomy. — Nie pierwszej młodości, ale miała w sobie coś — lekko się uśmiechnął. — Prawie co rok jakoś tam zdobywała miejsce w wycieczce do któregoś z krajów Afryki. Afryka była jej pasją, wszędzie tylko rysowała i rysowała. Takie wycieczki są bardzo drogie, nas, geologów, nie stać na częste podróże. Myślałem, że to jakaś bardzo zamożna osoba. Kiedy zaprosiła mnie do siebie w Moskwie, spodziewałem się, że zobaczą luksusowe miesz- 55 kanie, a zobaczyłem zwykłe biurowe krzesła, stół, żelazne łóżko. Ale za to ze wszystkich ścian patrzyły wspomnienia — jej obrazy i pamiątki. Napiliśmy się, a potem ona powiedziała: „Jedyny bank, w którym warto składać wszystkie oszczędności, to wspomnienia. Ten bank nigdy nie ogłosi niewypłacalności". Miała rację. Człowieka można rozebrać do naga, rzucić na beton w pojedynczej celi, ale wspomnień nie odbierze rnu nikt. Ja też niczego się nie dorobiłem przez całe swoje koczownicze życie, ale wspomnień strzegę jak skąpiec. Kto mi odbierze to, jak wybiegłaś do mnie z wody, kto odbierze mi rozmowę z tobą? Nikt. Chyba że ja sam, jeżeli zapomnę. — A zapomni pan? — zapytała, nie patrząc mu w oczy, ale czując je na twarzy i na całym ciele. „Co ja się właściwie tak rozgadałem? — pomyślał. — Przecież ona chyba nic nie rozumie". — Nie zapomnę — zapewnił. Powiedziała z wahaniem: — No, muszę wracać do roboty... — i zaczęła wciągać kurpie. Mężczyzna, podniecony swoim nieoczekiwanym monologiem, poczuł nagle, że nie wyobraża* sobie, by ta dziewczyna miała za chwilę zniknąć z jego życia, na zawsze rozpłynąć się w tajdze, i zapragnął jej całą mocą swej włóczęgowskiej natury. — Może mnie nauczysz kosić? — zapytał dla żartu. ale takim tonem, że zrozumiała: nie tylko o to mu chodzi. Pokonując jednak zakłopotanie, wesoło potrząsnęła głową: — Dobrze. Mam nawet drugą kosę. Tylko żeby pan sobie nogi nie uciął. — Moje nogi są z żelaza. Każda kosa na nich się złamie! — zawołał prostując się nieznajomy. Własne słowa przydały mu zuchwałej dziarskości i już wiedział, co musi się stać. Wiktor Kołomiejcew, kierownik grupy geologicznej, stacjonującej jakieś czterdzieści kilometrów od wsi, miał rzeczywiście pięćdziesiąt dwa lata, rzeczywiście walczył na froncie i rzeczywiście był w Paryżu. Rodzinę widywał rzadko, a na wędrówce wierzył przede wszystkim we własne chęci i w przypadek. Z potą- czenia własnej chęci i przypadku brała się jego stanowczość — i w pracy, i w stosunkach z kobietami. Tak samo było teraz, gdy po raz pierwszy w życiu wziął do rąk kosę i idąc obok Ksiuty robił takie zamaszyste, mocne ruchy, jakby zajmował się koszeniem od dzieciństwa, chociaż w rzeczywistości grywał wtedy w „zośkę" z chłopakami ze swojej dzielnicy; oni właśnie zrobili mu tatuaż, później przez niego wywabiony. Chciał kosić ładnie — chęć więc była. Kosa śmigała w jego rękach, a Ksiuta szła przy nim — tak zrządził przypadek. Wszystko zatem musiało się udać i udawało się, i nic na świecie nie mogło mu się oprzeć. Ksiuta zerkała na niego i dziwiła się: — Pan mnie oszukał, że to pierwszy raz. — Oszukałem! — wołał na całą tajgę, mrugając do niej po łobuzersku. — Oszukałem! — i triumfalnie kroczył łąką, czując się właścicielem tajgi, Ksiuty, a nawet Czarlego, który obserwował ich nieufnie spod cienistej sosny. Koszenie we dwoje trochę przypominało mu taniec — ta sama uległość dwóch ciał wobec wspólnego rytmu, ta sama wymiana spojrzeń i błyszczące podnieceniem oczy, ta sama, do głębi przejmująca muzyka, to samo pijane rozkołysanie przechylonego świata. — Dobrze? — wołała, starając się dotrzymać mu kroku i zadziwiająco szczęśliwa, że pozostaje troszkę w tyle. — Dobrze! — wołał, i rzeczywiście było mu dobrze. Taki już był: umiał chłonąć każdą chwilę szczęścia, jakby miała być ostatnią w jego życiu. Tego się nauczył w ciemnych zaułkach swojej moskiewskiej dzielnicy, gdzie częstokroć szły w ruch fińskie noże; tego się nauczył w. śliskich od krwi i brudu okopach na froncie i później — na studiach uniwersyteckich, kiedy nocami ładowało się węgiel, żeby zarobić na dwa bilety do teatru, i w skalistych Chibinach, i w nieprzebytych lasach Ałtaju i Syberii, gdzie los go rzucał na poszukiwanie kamieni. Podobał mu się pewien wiersz, chyba Kiplinga: „Kiedy wracam z bezkresnych prerii, lubię napić się kawy królewskiej". Taką królewską kawą po powrocie z prerii były dla niego kobiety. Zdawało mu się czasem, że przeżył kilka istnień w jednym. Zmieścił się w nich i pierwszy niedoświadczony r 57 pocałunek z uczennicą na diabelskim młynie w lunaparku, i bezwstydnie doświadczone pocałunki prostytutki, która przełożyła do swojej torebki jego kieszonkowe pieniądze, i wyposzczone, złaknione, zalatujące spirytusem usta frontowych pielęgniarek i dyżurnych ruchu, i usta studentek geologii, tchnące jabłecznym winem prywatek, i usta przygodnych kobiet miejskich 0 smaku startej przed chwilą szminki, i szorstkie, spierzchnięte usta wiejskich dziewcząt, i w Paryżu — nieoczekiwany pocałunek, którym go obdarzyła czarnooka dziewczyna w liliowym trykocie podczas karnawału na Montmartrze. Wśród kolegów nigdy nie uchodził za kobieciarza 1 sam się za takiego nie uważał. Był jednak zdania, że kilka istnień w jednym ludzkim życiu stanowi właśnie owo prawo życia, podyktowane przez przypadek i chęć. I teraz, kosząc łąkę, patrząc na rozchylone wilgotne usta spotkanej przed chwilą dziewczyny, odczuwał swoje pożądanie jako prawo życia, nie przez niego odkryte, lecz istniejące od początku świata, od chwili pojawienia się na ziemi mężczyzny i kobiety. Nie pytał Ksiuty o imię, nic o niej nie wiedział, ale i nie sądził, by to było potrzebne. Za najcudowniejsze uważał takie stosunki między mężczyzną i kobietą, kiedy nic ich nie łączy, chęć jednak i przypadek rzucają ich sobie w ramiona, a jutro niech się dzieje, co chce. Zmęczony odrzucił kosę, zagarnął w ręce ile się dało siana i zaczął mu się przyglądać. — Ile tu różnych traw i kwiatów... A wszystko ma jedną nazwę — „siano"... Co to jest? — To granatnica — objaśniła Ksiuta. — Ona do sierpnia jest taka jasnoliliowa, ale już, widzi pan, prze-kwita... Ma torebkę, podobną do granatu, niech pan patrzy, całkiem jakby ktoś ją wyrzeźbił, z brzeżkami. A w torebce wystrugane są dziurki... Kosa się na niej zatrzymuje... Bardzo mocna... — A te? — A to peonia — wysoka taka... Kwiaty ma zebrane w bukiet... Malinowe. Pije się ją od raka... — A ta trawa na co? ¦— To jest cieciorka — niespokojna trawa, poplątana... Na co ona jest, nie wiem. Na pewno potrzebna... 58 Traw niepotrzebnych nie ma... Ale niech pan tak nie rozrzuca siana... Potem trzeba je będzie ułożyć w rzędy, żeby się odleżało, odeszło od ziemi... Do tego są grabie... Rzędy muszą być równiutkie, nie najeżone. A potem się kopi. — Potem — co? — nie zrozumiał. Roześmiała się: — Kopić znaczy postawić kopę i zakończyć szczyt. Siano musi przeschnąć, dobrze się wypiec. Szczyt trzeba dokładnie zakończyć, żeby deszcz nie przemoczył. Na sąsiedniej polanie już kopiliśmy z ojcem... Rzędy wyschły za dwa dni. A teraz taka duchota, żeby tylko deszcz nie spadł, bo siano pognije. Co bez korzenia, to zaraz gnije... — Co bez korzenia, to zaraz gnije... — powtórzył i coś-go zabolało, jakby otworzyła się dawna rana, coś go zaniepokoiło, ale wziął się w garść, poniechał rozmyślań, które uznał za niepotrzebne. Upał się wzmagał. I raptem nie wiadomo skąd powiał wiatr, za którym stęskniła się zwiędła trawa. Wesoło zatrzepotały, zadrżały pod jego dotknięciem liście i szpilki, a świeżo skoszone siano zaszeleściło, podfru-wając za każdym silniejszym podmuchem. Oboje podnieśli głowy i zobaczyli, że przez krawędź gór przewalają się jedna po drugiej czarne chmury, nie wiedzieć gdzie przedtem ukryte. Gdzieś za górami proroczo huknął grzmot. Czarli zaszczekał. — Idzie burza — powiedziała Ksiuta. — I to porządna... Ale nic, skąd przyszły chmury, stąd zaświeci słońce... Chmury napierały na słońce i połączywszy się, zasłoniły je zupełnie. Całe niebo, niedawno tak nieznośnie błękitne, zamieniło się w wielką, przytłaczającą swoim ciężarem chmurę. Ksiuta spojrzała na Kołomiejcewa, on na nią i między obojgiem przebiegła owa nieuchwytna iskra porozumienia, które decyduje o wszystkim. Kołomiejcew dawno już podłączył swoją chęć do przypadku, dziewczynie zaś po prostu intuicja podpowiedziała, że coś się zaraz stanie na pewno,, tak jak na pewno będzie burza. I dlatego, kiedy zapytał: „Gdzie się schowamy?" — poprowadziła go na sąsiednią polanę, pod niedawno po- 59 stawioną kopę siana. Nogi się pod nią uginały. Szybko wygrzebali w świeżym, jeszcze nie uleżanym sianie niby-grotę i wsunęli się do niej, w zielony pachnący półmrok, w tej samej chwili, gdy błyskawica rozdarła niebo i na ziemię spadła hucząca ściana wody. Półmrok jednak przywitał ich warczeniem brytana, który wskoczył do groty pierwszy i rozdzielił ich. — Oho, twoja straż przyboczna już tu jest... — bez szczególnego entuzjazmu uśmiechnął się Kołomiejcew. Ku własnemu zdziwieniu powiedziała: — Idź, Czarli... — i za obrożę wyciągnęła go na deszcz. Czarli opierał się, groźnie szczerzył żółte kły, ale posłuszny woli swojej pani wyczołgał się pod strugi ulewnego deszczu. — Zaraz przyjdę — powiedziała i wyskoczyła do psa. „Nie wróci — ze znużeniem pomyślał Kołomiejcew. — Może to i lepiej. A jednak wróci..." Burza objęła dziewczynę mokrymi, ale ciepłymi rękami, obsypała tysiącem namiętnych, brutalnych pocałunków, oślepiła białymi zygzakami błyskawic, ogłuszyła hukiem grzmotów, gdy Ksiuta gorączkowo wygrzebywała w sianie oddzielną kryjówkę dla psa i wpychała go tam. Potem, przemoknięta do suchej nitki, wyprostowała się, wydając ciało na łup wodnej nawałnicy, i już chciała uciekać gdzie oczy poniosą przed tym mężczyzną, który na nią czekał w zielonej grocie, zrozumiała jednak, że nie ucieknie,, Wróciła więc do niego i położyła się bez ruchu, jak martwa, z rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała, oblepionego mokrą odzieżą. Błyskawica oświetliła jej wylęknioną nieruchomą twarz z zamkniętymi oczyma i Kołomiejcew przez ułamek chwili poczuł się nieswojo. „Czy ona naprawdę zbliża się do trzydziestki?" — pomyślał. Lecz następna błyskawica uderzyła na odlew białym światłem i w kroplach wody na dużych, wyzierających z wycięcia bluzki piersiach kusząco zamigotały niebieskie iskry. Głaskał ciało dziewczyny ostrożnie, potem coraz natarczywiej. — Jesteś zupełnie mokra... Rozbierz się... 60 Kiedy poczuła ból, nie zapłakała, tylko zacisnęła zęby. — Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jesteś dziewicą? — bąknął. „Ale przecież sama chciała" — pomyślał, próbując stłumić wrogość do siebie. — A nie zapomni mnie pan? — zapytała, jak tam, na brzegu. — Nie zapomnę — znowu powiedział ni to prawdę, ni to nieprawdę, sam zresztą nie rozumiał, jak to jest. Ustami musnął jej falujące w przyśpieszonym oddechu piersi z przylepionymi źdźbłami zielonego jeszcze siana i nagle usłyszał mocne, urywane bicie jej serca. Potem przyłożył rękę do swojej piersi i nie poczuł nic. — Gdzież się podziało moje serce? — powiedział siląc się na uśmiech. — Twoje tak głośno bije, a mojego nie słychać. Położyła swoją silną, ale bardzo małą dłoń na jego piersi. — Nigdzie się nie podziało — uspokoiła go. — Bije. O, tu. — I pomagała mu odnaleźć dotykiem jego własne serce, lecz on znowu nie poczuł nic. — Może jestem bez serca? — spróbował zażartować — Nie, to nieprawda — szepnęła. — Tylko pan swojego serca nie słyszy. A ja słyszę. Narzecz słyszę. — Narzecz — co to znaczy? — zapytał zdziwiony, — Narzecz znaczy naprawdę, rzeczywiście —\ wytłumaczyła, a on pomyślał: „Jakie to dziwne. Istnieje, jak widać, przekład z rosyjskiego na rosyjski. Ale ja chyba naprawdę straciłem serce. Naplotłem dziewczynie Bóg wie czego — i po co? Wziąłem swoje i nie ma mnie. A ona będzie to przeżywać kto wie, jak długo. Pionki na szachownicy. Bank wspomnień... Ładne słowa, ale kryje się w nich coś drapieżnego. Nienawidzę cwaniaków, a tu nagle sam staję się cwaniakiem. Urwałem kawałek cudzej czystej duszy — i w krzaki Było przecież powiedziane: «Tylko ust nie całowanych „nie śmiej kalać, tylko tych, co nie kochały, nie kuś». Nawet serca własnego nie słyszę. Po co więc zmuszać cudze, żeby tak mocno biło?" Nagle poczuł niechęć do leżącej przy nim dziewczyny za to, że wydala go na pastwę niemiłych jego sercu wyrzutów sumienia. Umiał jednak zagłuszać głos sumienia, zabraniał sobie tak zwa- nej samoanalizy. „No, a gdybym to nie był ja? Byłby ktoś inny i może odbyłoby się to wszystko brutalniej, cyniczniej. Jakiś traktorzysta gdzieś na słomie czy na sianie przycisnąłby jej usta ręką śmierdzącą mazutem albo byłby jakiś przyjezdny z zaciągu ochotniczego, który na dodatek obdarzyłby ją brzydką chorobą. Nawet jeżeli znajdzie dobrego męża, to urodzi kupę dzieci, roztyje się od kartofli i chleba, zgarbi się od roboty, mąż zacznie pić i tłuc ją po pijanemu. A tak przynajmniej będzie miała co wspominać: burza, kopa siana, nieznajomy z innego świata, który mówił rzeczy nie całkiem zrozumiałe, ale za to niezwykłe. Po co ci to samojedztwo, Kołomiejcew? A może się starzejesz? Bo zaczynasz komplikować sprawy, w gruncie rzeczy bardzo proste. Nie bądź mięczakiem". Lecz trudno mu było oprzeć się wzgardzonym sentymentom, które go nagle dopadły. Życie było dla niego twarde i uczyniło go człowiekiem twardym, ale jeszcze nie całkiem. Ręka Ksiuty leżała na jego sercu. Skórą wyczuwał chropowate zgrubienia na jej dłoni, lecz koniuszki wąskich delikatnych palców były miękkie, bezbronne. Oczy dziewczyny nie płakały, ale były zasnute wilgocią, jakby do każdego z nich wpadła duża kropla rosy. „A gdyby tak plunąć na wszystko, zabrać ją do Moskwy i być tylko z nią do końca życia? Przecież to dusza czysta jak biała kartka papieru i można wszystko na niej napisać..." — pomyślał nagle. W niebie jeszcze raz zagrzmiało, tym razem ciszej, łagodniej, i Kołomiejcew znowu wziął Ksiutę w ramiona. W jego uścisku nie było już łapczywości, tylko tkliwość i dobroć. Wyczuła tę zmianę i przytuliła się do niego, nie bojąc się, że znowu zazna bólu, pragnąc jedynie uczynić wszystko, żeby jemu było dobrze. I było mu dobrze, tak dobrze, że zielona grota, oświetlona otwartymi tym razem oczami dziewczyny wpatrzonej w ,jego twarz, zakołysała się w huczących strugach desz-oczu i chyba popłynęła gdzieś w nieznane. — Kocha mnie pan? — zapytała Ksiuta cichym szeptem w chwili, gdy jej serce biło o jego pierś, jakby szukając tam jego serca. Nie odpowiedział, czule nakrył jej usta swoimi i odpowiedź przestała być dla niej ważna, zastąpił ją pocałunek. „No to niech nie kocha. 62 Niech nawet nie pyta o imię i nie mówi żadnych słów. Ja i tak go kocham. Krótko, ale jest mój". — Teraz cię nie boli? — zapytał, starając się być ostrożnym. — Dziękuję — owiał mu policzek jej oddech. — Za co dziękujesz? — Za to, że pan pyta, czy mnie boli... Nic nie boli, niech się pan nie boi... Niech mi pan zrobi dziecko, bardzo pana proszę... — Dziecko? — Przeraził się, przyzwyczajony, że kobiety tego właśnie się boją. — Dlaczego chcesz dziecka? — Żeby było do pana podobne. Pan odejdzie, a dziecko zostanie. Na pamiątkę. Pan sam przecież powiedział, że pamięć jest najważniejsza. To prawda... Boże, jak dobrze... Nie, to nie jest grzech... — szeptała bezładnie, tuląc go do siebie z taką siłą, jakby to mogło z-atrzymać go przy niej na zawsze. Ale czy jest na świecie kobieta, w której, kiedy przeżywa chwile uniesień, nie rodzi się ta podświadoma nadzieja — zatrzymać? Poczuła coś, co przypominało ból, ale było czymś innym, błogim, palącym, jakby lśniące ostrze zwolnionej błyskawicy rozpruło jej ciało z góry na dół, a potem znikło, zostawiając po sobie spokój i wdzięczność. Stopniowo spokój ustąpił miejsca zmęczeniu i.dziewczyna, nie wiedzieć kiedy, usnęła. Leżał przy niej i czuł w sobie dobrze mu znaną pustkę. Wodził wzrokiem po jej szmatkach, zwiniętych w mokry kłębek, po niebieskich grubych majtkach z trzema gumkami, i pomysł zabrania jej do Moskwy teraz wydał mu się bzdurą. Jej nie można było oddzielić od rzeki, z której wybiegła do niego, od leśnego siana, na którym leżała teraz naga, skulona, poruszając przez sen wydętymi jak u dziecka ustami. Nie mógł jej sobie wyobrazić w moskiewskim swoim życiu. Szalejąca jeszcze niedawno ulewa zamieniła się w spokojnie szemrzącą mżawkę, a Ksiuta ciągle spała mocnym snem, od czasu do czasu wzdrygając się z zimna. „Trzeba iść — pomyślał. — Dopóki śpi. Tak będzie lepiej. Mogą być łzy, niepotrzebne pytania: «Kiedy się zobaczymy? Napiszesz do mnie?» Wszystko się beznadziejnie popsuje". A jednak źle się czuł, porzucając ją bezbronną, zziębniętą. Ściągnął z siebie koszulę, okrył 63 Ksiutę i starając się nie budzić jej, wymknął się z zielonej groty. Mokry, ze zmierzwioną sierścią brytan, jak się okazało, nie leżał w swojej kryjówce, tylko przed wejściem do ich groty. Nie warknął na Kołomiejcewa, ale nie-przyjaźnie odwrócił oczy. — Silny charakter — uśmiechnął się Kołomiejcew i w podkoszulku, z rozkoszą wystawiając ciało na ostatnie, trochę kłujące krople dessrczu, ruszył przed siebie. Gdy już przemierzył łąkę i tylko krok dzielił go od tajgi, chciał się odwrócić, poskromił w sobie jednak tę chęć. Tam, w kopie siana, okryty jego koszulą, spał jeden zaledwie z wielu epizodów jego bujnego życia, należało zaś myśleć o tym, co czeka go jeszcze w przyszłości. Kiedy promienie słońca przebiły się przez chmury, wpadły do zielonej groty i obudziły Ksiutę, zobaczyła tylko cudzą koszulę na swoim ciele i smutny; pysk psa, zaglądającego do środka. — Odszedł... — szepnęła, przyciskając do ust rękaw, pachnący mocnym męskim potem. — Całkiem odszedł. Ale nakrył mnie koszulą, użalił się... Wiedziała, oczywiście, od początku, że nieznajomy odejdzie, teraz jednak wolałaby w to nie wierzyć. Narzuciła na siebie koszulę, wysunęła się z groty, mrużąc oczy przed słońcem, rozwiesiła na gałęziach swoje mokre rzeczy i pomyślała: „Dopóki pokos mokry, trzeba grabić, bo zgnije. Grabić, aż doschnie, dobrze się przewietrzy". I zaczęła rozrzucać, ostrożnie rozścielać na ziemi siano, skoszone wspólnie z nieznajomym, który odszedł tak nagle. Dziwna świadomość, że ma na sobie jego koszulę, dawała cień nadziei na jego powrót. Ale już przetrząśnięte było siano, już wyschły rzeczy Ksiuty, już słońce chyliło się ku zachodowi, a on nie wracał. Nie miała do niego żalu, nie widziała nic hańbiącego w tym, co zaszło, ale ojca się bała. Kochał ją i mógłby wybaczyć jej wiele. Nigdy jednak nie wybaczyłby tego, że pierwszym jej mężczyzną był ktoś, kogo nie znała nawet z imienia. Żeby ją zrozumieć, musiałby stać się nią, Ksiutą, a to było niemożliwe. Przebrała się i z męską koszulą w ręku zeszła nad 64 r rzekę, gdzie przedtem spotkała nieznajomego. Ale i tam go nie było, zrozumiała więc, że nie wróci już nigdy. W pierwszej chwili chciała wrzucić koszulę do wody, ale zmieniła zamiar i ukryła ją w dziupli modrzewia rosnącego na zboczu. Potem przycisnęła do siebie pysk Czarlego i rozpłakała się ze strachu: — Co teraz będzie? Po powrocie do domu starała się zapomnieć, lecz to, co się zdarzyło, wracało do niej prawie zawsze przed zaśnięciem, i ojciec zwrócił uwagę, że z córką dzieje się coś niedobrego. Dziwiło go, że nie rwie się, jak dawniej, do Szełaputinek na wieczornice albo na filmy, tylko woli siedzieć wieczorami w domu i prosi, żeby jej czytać Biblię. Raz jeden ożywiła się, kiedy do ich chaty zajrzeli geologowie z takimi samymi młotkami, jaki miał nieznajomy, i poprosili o mleko. Lecz jego wśród nich nie było. Późną jesienią zobaczyła jednak Kołomiejcewa. Było to wtedy, gdy przyszła na wieś po zakupy. Kołomiejcew siedział przed geesem w gaziku studiując mapę i czekał na kierowcę, którego posłał po papierosy. Twarz miał skupioną, obcą. Czując, że ktoś na niego patrzy, podniósł głowę i zobaczył Ksiutę, w zmieszaniu przyciskającą do piersi kawałki mydła i paczkę gwoździ. Poznał jej żółto nakrapiane oczy. — A, to ty... — powiedział, nie ruszając się z miejsca, i z ulgą zobaczył, że kierowca z papierosami już wychodzi ze sklepu. — Dzień dobry,.. — Dzień dobry — wykrztusiła. Kierowca wsiadł do samochodu i natychmiast włączył silnik, znakomicie odgadując nastrój przełożonego. ¦— Koszula... Zostawił pan koszulę... — podbiegła do. gazika. — Weź ją sobie na pamiątkę — z przymusem uśmiechnął się Kołomiejcew. — No, może jeszcze się zobaczymy. Kierowca zrozumiał to jako polocenie, nacisnął gaz i samochód ruszył ostro. Papierowa paczka w rękach Ksiuty rozwinęła się i błyszczące gwoździe poleciały w kurz. Kiedy się schyliła, żeby je pozbierać, po raz pierwszy poczuła kłujący ból w brzuchu, zemdliło ją i zrozumiała, że nosi w sobie dziecko. Nie powiedziała o tym ojcu, a przyjaciółek we wsi nie miała. Nosiła 3 —> Tam, gdzie rosną,.. w sobie swoją tajemnicę, wsłuchując się w drugie życie, które cichutko w niej kiełkowało. Nawet oczy miała teraz całkiem inne, jakby zwrócone do wewnątrz. Pewnego zimowego dnia pojechała na nartach nad 'rzekę i znalazła ów modrzew. Rozgrzebała śnieg w dziupli i wyjęła sztywną od lodu koszulę. Koszula straciła już zapach potu i dziewczyna poczuła ulgę. Wiosną jeszcze raz tu przyszła i znów wyjęła koszulę. Była teraz miękka, pachniała mokrym drzewem, jakby całkiem zapomniała o zapachu poprzedniego właściciela. Ksiuta też prawie o nim zapomniała, pochłonięta myślami o poruszającym się w jej łonie dziecku, i istnienie koszuli wadziło jej nawet. Poszła nad rzekę, po której kręcąc się i przewracając płynęły resztki kry, i z rozmachem wrzuciła koszulę do wody. Koszula upadła na mały szary kawałek lodu, zakrywając go i zagarniając wodę kraciastymi rękawami. Z początku płynęła powoli, jakby od niechcenia, ale kiedy dotarła na bystrzynę, zakręciła się, zawirowała i pociemniały od wody rękaw, zahaczywszy o kamień na dnie rzeki, na chwilę się podniósł, jakby w pożegnalnym geście, a potem zniknął za zakrętem. Kiedy Ksiuta padła ojcu do nóg i powiedziała, że oczekuje dziecka, starzec przeżył wstrząs: prawie nigdy nie chodziła przecież na wieś i zawsze była w zasięgu jego wzroku. — Kto? — wychrypiał, czując, jaka to hańba spada na niego pierwszy raz w życiu. — Kto?! - Milczała. Nie mogła mu powiedzieć, że nawet nie zna imienia tego człowieka. To pohańbiłoby ją jeszcze bardziej w oczach ojca. Klęczała przed nim i tylko osłaniała rękami brzuch. — Griszka, kierowca? — z wściekłością krzyknął Iwan Kuźmicz. — Ten oczajdusza? Zabiję,.. — Nie... nie... — zaszlochała, obejmując buty ojca. — No, chyba nie Tichon... — przypomniał sobie starzec pełnomocnika i raptem coś mu zaświtało: „Przecież ten stary cap jeszcze ugania za babami". Złapał córkę za włosy i przyciągnął do siebie. Przeraziły ją jego oczy, nalane krwią. — Tichon?! I Ksiuta, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, za wszelką cenę pragnąc zakończenia okrutnego śledz- twa, w strachu, że się wygada, jak było naprawdę, szepnęła: — Tak... Iwan Kuźmicz poczuł .przypływ dzikiej nienawiści i wstrętu, wyobraziwszy sobie swoją córkę z brzuchatym sześćdziesięcioletnim, cuchnącym „jesęsją" pełnomocnikiem do spraw skupu jagód. Wsparty na mocnych fundamentach świat, który on sam tak solidnie, własnymi rękami, zbudował dla siebie i córki, rozpadł się, legł w gruzach, została tylko wieczna sromota. Kazał jej spakować manatki, bryczką zawiózł ją do sziptala w Starej Zimie, przez całą drogę nie zamienił z nią ani słowa i odezwał się dopiero na pożegnanie: — Tu jest twój dowód osobisty. Tu są pieniądze na początek. Zapomnij,'ze masz ojca. Ja nie jestem ci ojcem, ty nie jesteś mi córką. Potem pojechał pod dom pełnomocnika, przywiązał lejce do telegraficznego słupa i wszedł na podwórze ze śrutówką. Miało się ku wieczorowi, przez otwarte okno dobiegały głosy, paliło się światło. Depcząc georginie, pieczołowicie posadzone przez gospodarza, zakradł się pod okno. Pełnomocnik w podkoszulku i w kalesonach oraz jego okazała, rozlana żona w lokówkach i nie dopiętym szlafroku, z którego wyzierały żółtawe tłuste piersi, siedzieli przy samowarze i pili herbatę z cukrem, grając w durnia. Twarze obojga błyszczały od potu i miały wyraz dobrodusznej chytrości. — A ja paniną trefelkę trumfową szósteczką, pani Paulino — zwycięsko szczerzył zęby pełnomocnik. — A ja tu dla pana mam nawet żołędną szóstecz-kę, panie Tichonie.., Będzie pan musiał położyć trumfo-wego asika... — mówiła złośliwie żona. Pełnomocnik sapnął, podrapał się w łyse ciemię i Iwan Kuźmicz nagle pomyślał: „Nie, to nie on... Oszukała mnie Ksiuta. No to kto? Nie szkodzi, przywlecze się z dzieckiem, to powie..." Nie sądzone było pełnomocnikowi dowiedzieć się, jak mało go dzieliło od niezasłużonej kary. Tej samej nocy Iwan Kuźmicz wrócił na Białą Zaim-kę, łamiąc sobie głowę: „Kto? Kto?" Ze strachu, że ludzie dowiedzą się haniebnej prawdy, opowiedział wszystkim w Szełaputinkach, że wysłał córkę na egzamin do technikum. Lecz przed ^babskimi oczami Ksiuta nie mogła ukryć, że wkrótce urodzi, i wszyscy się domyślali, gdzie jest teraz. Iwan Kuźmicz nawet nie podejrzewał, że za jego plecami wieś plotkuje i śmieje się w kułak, w czym przodują podstarzałe wdowy, których zalecankami wzgardził przed laty. Ciągnęło go do Zimy, by dowiedzieć się, jak tam córka, czekał jednak swojego dnia — miał nadzieję, że sama wróci. Brytan Czaili często kładł się przy bramie i wyczekująco patrzył na drogę. „Wróci... Nie zginie..." — mówił starzec, wyciągając rzepy ze skudlonej sierści psa. A kiedy samotnie siadał do kolacji, starał się unikać wzroku żony, która z wyrzutem patrzyła na niego z fotografii. Potem, jak zwykle, czytał Biblię — z przyzwyczajenia czytał na głos, chociaż nikogo przy nim nie było... Butla z „jesęsją" wróciła między łydki pełnomocnika, a Ksiutę z dzieckiem umieszczono w kabinie. Ciężarówka jechała już przez tajgę, ciągnącą się z lewa i z prawa bez końca. Pełnomocnik myślał o czekającym go spotkaniu z ojcem Ksiuty i smętnie wzdychał: „Zabije mnie... Przecież myśli, że to ja. Wrobiła mnie dziewucha. Ale jakoś trzeba jej pomóc. Tylko jak?" Na domiar złego, historia spotkania z czarnobrodym nieznajomym, chaotycznie opowiedziana przez Ksiutę, skłoniła pełnomocnika do rozmyślań o życiu w ogóle i o własnym życiu w szczególności. „Ja też jestem dobry gagatek — myślał. — Mnie się takie rzeczy nie przytrafiały, czy co? Ile to razy rzucałem dziewczyny, jakby one nic nie czuły. Bo dążyłem do wyższych celów, jak to się mówi! Kto wie, może i moje dzieci biegają po świecie, tylko ja ich nie znam?" Nie wyglądał na człowieka skłonnego do cierpień z powodu wyrzutów sumienia, miał jednak wyrzuty, jak każdy, kto jeszcze nie całkiem stracił sumienie. Różne bywają wyrzuty sumienia: jedne są malutkie, króciutkie, inne większe, dłuższe; gdyby tak pogrzebać we wnętrzu każdego chyba człowieka, zawsze znalazłaby się bodaj jedna zastarzała wina. Nie żeby człowiek stale 63 myślał o tym, co kiedyś zawinił, ale ta wina, niezależnie od prób zepchnięcia jej w niepamięć, wędruje po całym ciele jak odłamek pocisku i co rusz to ukole, a kiedy to się stanie — nie wiadomo. Dawno już odgrodził się Tichon Tugich swoim rozlazłym cielskiem od zewnętrznego świata, ale w zwałach tego cielska wiodła dokuczliwy żywot pewna szczególna wina, i ona to boleśnie kłuła od czasu do czasu. ... Dawno- temu posłano go wraz z innymi komso-molcami do pewnej miejscowości nad górną Leną na rozkułaczanie leśnych wyzyskiwaczy. Był wtedy Tisza Tugich smarowaczem w zimińskiej parowozowni i przyjął polecenie z dumą, jak przystało na przedstawiciela zwycięskiego proletariatu, zapominając jak gdyby o swoim chłopskim pochodzeniu. Sporządzony został wykaz wyzyskiwaczy, których należało wysiedlić, jak surowo ostrzegł Tiszę pewien naczelnik o zaognionych oczach. Ze względu na szczególne syberyjskie warunki, nie można było wysiedlać kułaków daleko (no bo jak ich wywieźć w okolice Riazania czy Smoleńska) i dlatego przemieszczani byli w obrębie samej Syberii. Wyzyskiwaczy ze wsi nad dolną Leną wieziono łodzią z prądem, pod strażą, do jakiejś wsi położonej wyżej, potem zaś tą samą łodzią, pod tą samą strażą, przywożono wyzyskiwaczy z górnej Leny do wsi, położonej w dolnym biegu. Na nowym miejscu rozkułaczonym dawano do podpisu zobowiązanie, że stąd nie wyjadą. Pracowali nie myśląc o tym, żeby się obkupić, zapuścić korzenie, mieli bowiem nadzieję na powrót. Tak poumierało z czasem wielu mieszkańców „dolnych" wsi, których pochowano na „górnych" cmentarzach — i odwrotnie, Jedni i drudzy spoczęli v ziemi obok cudzych dziadów i pradziadów, chociaż prochy własnych przodków były tak blisko. W tej oto walce klasowej najczynniejszy udział brał właśnie dwudziestoletni syberyjski proletariusz, Tisza Tugich, wtedy jeszcze bardzo szczupły w talii, z twardo poskrzypująeym bandoletem przez ramię. A jednak mimo całej energii, z jaką on i jego towarzysze tropili kułaków, nie udało im się znaleźć wymaganej liczby tychże. Byli, ma się rozumieć, prawdziwi wyzyskiwacze — ci, co najmowali parobków i wyciskali z nich siódme poty. Dla takich Tisza nie miał litości i doceniał słuszność społecznej (kary. Ale było ich mało. W tych okolicach każdy mógł w razie potrzeby polować, łowić ryby albo iść do kopalni, i do pracy na roli prawie nikt się nie najmował, czyli aż tylu kułaków po prostu nie istniało. Szczególnie trudne okazało się dla Tiszy znalezienie wyzyskiwaczy w Cieciorówce, jednoulieznej „górnej" wiosce, gdzie na stu dwudziestu mieszkańców, jak na złość, nie było ani jednego kułaka. Tutejszy aktywista Spirin, chłopina strasznie zapalony do wszelkiego donosicielstwa, napomykał o rodzinie Załoginów jako o nadającej się do rozkulaczenia, czynił to jednak w sposób, który nasuwał Tiszy podejrzenia co do przyczyn takiej gorliwości. Załoginowie mieszkali na skraju wsi w dużym drewnianym domu — był to jedyny we wsi dom kryty blachą, miał wymyślnie rzeźbione futryny, pomalowane na niebiesko okiennice z wyciętymi serduszkami, a we wszystkich sześciu wychodzących na ulicę oknach pyszniły się biało-różowe pelargonie w blaszanych puszkach po przedrewolucyjnych landrynkach. Wieczorem okiennice zamykano na ciężkie zasuwy. Ogrodzenie z desek używanych do budowy czółen, w każdej desce dziurki po kołkach, szerokie wrota z rzeźbionymi na końcach słupami — wszystko było mocne, trwałe, i to widocznie drażniło Spirina, u którego dach wiecznie przeciekał, a płotek się walił. Kiedy Tisza, badając życie chłopów z Cieciorówki, przyszedł do Załoginów po raz pierwszy, nie zastał w domu nikogo, tylko Dasza — najmłodsza córka starego Sebastiana Prokofjicza — wałkowała ciasto na kołduny i wycinała je szklanką. Ręce miała umączone po łokcie, mąką przypudrowane było smagłe wgłębienie między piersiami, znacznie bielsze za rozchylonym wycięciem sukienki, mączny pył pokrywał zarumieniony twarz z dołeczkami. A oczy miała tak zielone, że przypominały dwa kawałki malachitu. — Pomóżcie mi lepić kołduny! — zawołała wesoło. — A może czerwony dowódca nie potrafi? W oczach Daszy człowiek z bandoletem, przyjezdny z ]akiegoś nie znanego miasta, był oczywiście kimś ważnym, chciała jednak pokazać, żp się go nie boi. — Niby dlaczego nie potrafi! — uśmiechnął się. Przejechał wałkiem, wcisnął brzegi szklanki w ciasto, wy- ciął ładne kółko, położył na nim szczyptę surowego nadzienia, wprawnie zlepił brzegi palcami, uformował pierożek, starając się zrobić wszystko tak, jak uczyła matka: żeby kołdun przypominał przezroczyste uszko dziecka. Gotowy pokazał Daszy. — Tak? — Tak, ale nie tak... — zaśmiała się dziewczyna. — Ciasto za grube, nie rozwałkowane. Nadzienie nie prześwieca. — Za -to ty cała przeświecasz... — powiedział. Stała właśnie w złotym słupie światła, w którym wirował mączny pył, jej sukienka bez rękawów mieniła się, oddychała jak żywa, a pod falującą migotliwą osłoną sukienki rysował się ciemny kontur lekkiego, zwinnego ciała. Dziewczyna roztaczała zapach mąki, ciasta, mięsa, cebuli i młodości, spragnionej kochania. Przekonany 0 'nieodpartym uroku swego bandoletu, Tichon objął Da-szę i przyciągnął do siebie, lecz natychmiast dostał po twarzy — niezbyt mocno, ale odczuwalnie. — Nie bądź taki chybki, czerwony dowódco... — ostrzegła go z łagodnym uśmiechem. Na ganku zaszurały buty, zeskrobujące błoto z podeszew, rozległy się głosy. Dasza podskoczyła do Ti-chona, zerwała z głowy chusteczkę, starła nią z jego policzka ślad swojej umączonej dłoni i ten pośpieszny złodziejski gest od razu ich połączył jakąś małą tajemnicą. Weszli starzy Załoginowie, trójka ich synów, synowe, wpadła*gromadka dzieci i w izbie, przed chwilą tak obszernej, zrobiło się ciasno. Wszyscy wracali z pola. Dasza zaczęła wrzucać kołduny ze stolnicy do wody, dawno już bulgoczącej na ogniu. ¦— Przyszedłem względem badania, znaczy... — wyjąkał Tisza, na którego skierowały się pytające spojrzenia Załoginów. Wyjął z kieszeni bryczesów zeszycik założony chemicznym ołówkiem. . — Cóż to, nie prosiłaś gościa siadać? — surowo zapytał Załogin, który widywał już oczywiście Tiszę w Cieciorówce (trudno się nie spotkać na jedynej uliczce!) 1 wiedział o celu jego przyjazdu. — Prosimy — powiedziała stara, chociaż ton jej głosu wcale nie był gościnny. 71 Tisza, sam rdzenny Sybirak, dobrze wiedział, że bez kieliszka rozmowa się nie zacznie. Parujące kołduny .zsypano z żeliwnego gara do dużej, malowanej w kwiaty miski na środku stołu. Dasza nalała do szklaneczek czystego jak rosa samogonu. — Z czego pędzicie? — zapytał przygnębiony Tisza — Z pszeniczki, synku — powiedział gospodarz — toć z pszeniczki najlepszy. — Znaczy, macie wężownicę i całą aparaturę? —• z jeszcze większym przygnębieniem zapytał Tisza. — A jak bez aparatury! — Załogin statecznie wziął kołdun palcami i wrzucił do ukrytych w brodzie ust. — Trza oddać — powiedział Tisza, wychylając szklaneczkę i czując, jak przyjemnie piecze gorzałka, — Oddamy, o wiele jest taki ukaz. — Dawno jest — powiedział Tisza, napełniając ponownie szklaneczkę. — Do nas to one długą płyną, te ukazy — zmrużył oczy stary. — Lena — rzeka bardzo długa... A co się tyczy dostawy zboża — bądź spokojny. Daria, przynieś ino kwity — są za obrazem. Tisza dokładnie obejrzał pokwitowania — wszystko było w porządku. — Całą aparaturę oddacie jutro w gminnej radzie i zapłacicie karę — powiedział Tisza. — To niech inni też oddadzą — wtrąciła stara — A kto jeszcze ma aparaty do pędzenia? — podniósł ołówek Tisza. — U Załoginów nie było nigdy donosicieli — wściekle łypnął na żonę stary. — Sam musisz* synku, po cudzych stodołach węszyć, my tobie nikogo palcem pokazywać nie będziemy. — A ile macie bydła? — zapytał Tisza. — Trzy koniki i trzy krówki, Bogu dziękować, — A świń i owiec? — Po jakie dziesięć sztuk. No i koza jedna, o wiele to się liczy za bydło. — A kur i gęsi? — Kto by tam liczył! Rodzina duża, ledwie się mieścimy w chałupie. Polewkę się czasem gotuje, to żeby była sytniejsza, trza się pożegnać z kogutkiem i z jego żonką. Do tego ulicę mamy we wsi jedną na wszystkich i wszystko ptactwo się wymieszało — zarżnie 72 człowiek czasem gęsiora i nie wie, czy to jego, czy sąsiada... — zmrużył oczy Załogin. — Dostatnio sobie żyjecie — podrapał się za uchem Tisza. — A niby co w tym złego, jeżeli włościanin żyje dostatnio? — oschle powiedział Załogin. — Mnie też nie zawsze tak się powodziło — i przewoźnikiem na Lenie byłem, i za parobka robiłem. Ale na mnie jeszcze żaden parobek nie pracował! Wszystko, co mam, zdobyłem własnymi rękami. Widzisz moje ręce: kołdun z wrzątku biorę, nic nie czuję — tak zgrubiały od roboty. — A podczas wojny domowej po czyjej byliście stronie? — z nadzieją zapytał Tisza. — Po niczyjej, nie te lata. Mnie już wtedy, synku, na siódmy krzyżyk szło... — Jakże to po niczyjej? — znowu wtrąciła się do rozmowy gospodyni. — A pamiętasz, jak ukrywałeś rannych czerwonych?... — Toć dlatego, że byli ranni, a nie dlatego, że czerwoni — ze złością zakończył rozmowę stary. Kiedy się Tichon pożegnał, Dasza wybiegła za nim na podwórze, żeby przytrzymać psa spuszczonego z łańcucha, i niespodziewanie szepnęła: — Przyjdź na Kosą Górę jutro w południe... Będę zbierała czeremchę... Piękna rosła czeremcha na Kosej Górze! Gałęzie aż się uginały od czarnych jagód skropionych nocnym deszczem. Zerwiesz grono co okazalsze, wrzucisz do ust garść jagód naraz, językiem oddzielając miąższ od pestek, i całe podniebienie pokrywa się lepką słodką błoną. Tisza przyginał krzaki, żeby ułatwić dziewczynie zrywanie jagód, a ona piszczała, kiedy wczorajszy deszcz sypał się na nią z gałęzi, wciskał się pod wycięcie sukienki i łaskotłiwie sunął po plecach. Bardzo prędko napełnili dwa kosze. — Za dużo liści! — westchnęła Dasza. — Trzeba przebrać. I nagle sama do niego podeszła, przytuliła się, położyła mu ręce na ramionach i jej malachitowe oczy znalazły się tak blisko jego oczu, że dostrzegł w nich, jak w prawdziwym malachicie, delikatne żyłki... Potem leżeli przy, sobie między dwoma koszami peł- nymi jagód. Tisza poruszył się niezręcznie i przewrócił jeden z koszy; jagody posypały się na obnażone piersi dziewczyny i Tisza te jagody scałowywał. Jeszcze nieraz się spotykali to pod czeremchą, to pod głogami, ale rozchodzili się pojedynczo — ukrywali swoją miłość przed ludźmi. — Nie ukrzywdzisz naszej rodziny? — zapytała kiedyś Dasza. — Gdzie nam do kułaków, Tisza! I wtedy zaświtała mu obrzydliwa myśl: czy aby stary Załogin nie podsyła mu przypadkiem córki, żeby uśpić jego czujność? Zawszeć to bimbrarz, i chociaż sam zniszczył aparat i zapłacił karę, nie wiadomo, czy nie ma drugiego aparatu. I chociaż nie trzyma parobków, za dobrze mu się wiedzie w porównaniu z innymi. Odpędzał od siebie myśl o nieszczerości Daszy, lecz chwilami myśl ta jednak wracała: bardzo mu była na rękę. Naczelnik z zaognionymi oczami wezwał go do powiatu i waląc oksydowaną rękojeścią nagana w mahoniowy stół, pochodzący z konfiskaty, objeżdżał go za pobłażanie kułackim elementom. Cały blat stołu miał wgłębienia i rysy — pewnie od częstego walenia tym naganem. — Nie żądamy od ciebie za dużo, tylko akurat tyle, ile się należy. W Syczówce znalazłeś kułaków? Znalazłeś. W Krutogórzu znalazłeś? Znalazłeś. A w Ciecio-rówce nie możesz? Co to znaczy? Że Ciecioorówka to raj, gdzie społeczeństwo już nie dzieli się na klasy? Gdzie ty masz oczy?... Już dobry miesiąc tam sterczysz i, jak widać, zdemoralizowało cię to otoczenie. Zaniósł się kaszlem, palił bowiem papierosa za pa-, pierosem, gwałtownym ruchem przysunął do siebie karafkę, chciał nalać wody i nagle .znieruchomiał: karafka była pusta i miotała się w niej mucha, z brzęczeniem szukając wyjścia ze szklanej niewoli. Naczelnik jeszcze bardziej rozgniewał się na Tiszę, który widział jego bezradność, chociaż dotyczyła ona takiego głupstwa, i ponuro zapytał: — A ty sam nie jesteś aby kułackiego rodu? Pilnuj się, możemy sprawdzić. Słowa to były groźne, jak na owe czasy, i wróciwszy do Cieciorówki po takim praniu mózgu, Tisza zaczął się naradzać z dwoma tamtejszymi aktywistami. Pierwszym z nich był ¦ Jeriugin —¦ dawny czerwony par- 74 tyzant, jeden z najbiedniejszych chłopów we wsi, ponieważ miał tylko jedną nogę i był samotny. Mimo to, ubóstwo nie rodziło w nim zawiści, cechującej ludzi, którzy cierpieli biedę z własnej nieudolności, a nie z winy złego losu. Drugim był Spirin, w którym właśnie tkwiła ta wiecznie jątrząca zawiść wobec tych, co mają więcej. Spirin też był inwalidą z czasów wojny domowej — nie mógł zginać palców lewej, przestrzelonej ręki. Chodziły słuchy, że Spirin sam się postrzelił. Po stronie czerwonych walczył niedługo — wkrótce został ranny. Ale kiedy władza radziecka zwyciężyła, zaraz się nadął, jakby rozgromienie Kołczaka było jego, Spi-rina, wyłączną zasługą. Obwieszony gromadą dzieci, z których jedno było mniejsze od drugiego, i obarczony wiecznie brzuchatą, niechlujną żoną, Spirin zaciął się w złości, przeświadczony, że życie obeszło się z nim niesprawiedliwie. Tisza położył na stole spis ludności Cieciorówki i smutno, ale stanowczo powiedział: — No, szukajmy kułaków. Jeriugin postukał drewnianą nogą o podłogę. — Ty mi najpierw powiedz, co to takiego — kułak? — To sam niby nie wiesz? A nazywasz się czerwony partyzant — użył wykrętu Tisza. — Ja wiem, ale chcę usłyszeć od ciebie. — Kułak to ten, znaczy, kto splatuje cudzą pracę — niechętnie wyjaśniał Tisza, który miał jeszcze w uszach słowa: „A ty sam nie jesteś aby kułackiego rodu? Pilnuj się, możemy sprawdzić..." — No to gdzie masz u nas w Cieciorówce splatato-rów? — pokiwał głową Jeriugin. — Jak świat światem, nikt parobków nie najmował. Trochę dobytku jest, ludzie głodu nie znają, i tyle. Do rozmowy wtrącił si? Spirin. Irytowała go proteza Jeriugina: ten został ranny bez oszukaństwa. był na to dowód, a Spirin wiedział, co się mówi za jego plecami o postrzeleniu. — Teraz ty mi powiedz, towarzyszu Jeriugin, konia masz? — Nie mam. — A. krowę? — Nie mam. — No to dlaczego tracisz klasowe rozeznanie wzglę- 75 dem tych, co mają po dwa albo i po trzy konie, mają krowy? Nie jest to splatacja zwierząt, towarzyszu Jeriugin? — najeżył się Spirin. — Ty masz i konia, i krowę, to co, też jesteś spiata-tor? — zapytał Jeriugin. — Ja mam jednego konia! — z oburzeniem zagiął palec Spirin. — I jedną krowę! — zagiął drugi palec, po czym rozgiął oba. — Jak się ma dziewięć gąb do nakarmienia, to nie jest splatacja, tylko konieczność. Ale kiedy się ma trzy konie, jak Załogin... — Spirin triumfalnie zagiął trzy palce — i trzy krowy!... — Spirinowi aż tchu zabrakło ni to ze złości na Załoginów, ni to dlatego, że palce lewej ręki nie zginają się, przeszkadzając mu w liczeniu — ...to jest właśnie najprawdziwsza „splatacja"! Wymienione przez Spirina nazwisko Załoginów, którzy stali mu kością w gardle, przygnębiło Tiszę. Coś zbliżało się nieubłaganie, odsuwając od niego Daszę. „Wie Spirin czy nie wie?" — pomyślał z niepokojem. — Toć to splatacja zwierząt, a nie ludzi, towarzyszu Spirin — powiedział pojednawczo. — Za to jeszcze nikogo chyba nie rozkułaczyli... — Słuchaj, Spirin, ja mam dwa psy podwórzowe, dwa, nie jednego — ponuro uśmiechnął się Jeriugin. — Gdybym miał jednego, to by się nazywało konieczność, a dwa -— to już splatacja? Będziesz rozkułaezać za dodatkowego psa? Lecz oczy Spirina już były skierowane na Tiszę i przewiercały go na wylot. „Wie" — pomyślał Tisza. — Załoginowie splatują też ludzi — obstawał przy swoim Spirin. — Jakich ludzi? Wszystko robią sami. Nikogo nie najmują — wzruszył ramionami Jeriugin. — A właśnie że splatują! Jeden drugiego! Tak jest! Inaczej skąd by mieli trzy konie i trzy krowy! — zwycięsko krzyknął Spirin. „Nie dają ci spokoju te trzy konie i trzy krowy" — pomyślał Tisza, ale przemilczał. — Ty swoją żonę też spłatujesz, kiedy ona ci łata spodnie — zauważył Jeriugin. — A samogonu nie pędzą? — gorączkował się Spirin. 76 — W takim razie cała wieś to kułacy... — zaoponował Jeriugin. Spirin zniżył głos i dodał przymilnie: — Oprócz wszystkiego, pożyczają ludziom pieniądze, a odbierają w robociźnie... — Co? — czujnie zapytał Tisza. To już pachniało wyzyskiem. — No właśnie... Ze trzy lata temu, kiedy była głodna zima, pożyczył mi stary Załog;n worek zboża, a przeszłego roku spotyka mnie i patrzy. Dziwnie patrzy. „Czego tak patrzysz? — mówię. — O długu mi przypominasz?" — „Nie martw się — on na to, — Pokosicie u mnie z żoną i będziemy kwita", __ — A ty co na to? — Co ja! Wiadomo, pokosiłem... — A dług ci darował? — On mi darował, ale ja jemu nie daruję.., Pożyczać pieniądze, a potem ciągać człowieka na odrobek — nie jest to splatacja w samej swojej postaci? — Spirin chwycił spis, trzepnął go okaleczoną dłonią, znowu świdrując Tiszę małymi oczkami: — Akurat jest ich dwanaścioro, tych Załoginów! Już masz dwanaście kułackich dusz! W sam raz! — Bój się Boga, człowieku! Troje to jeszcze dzieci — mitygował Jeriugin. — Jabłko niedaleko pada od jabłoni. Kułackie dzieci jutro same będą kułakami. Tylko że dla tych nie ma żadnego jutra. A ty coś za często wymawiasz imię Pana Boga, towarzyszu Jeriugin. Boga, jak wiadomo, nie ma, i nie trzeba się go bać. Ja twoje zasługi, ma się wiedzieć, szanuję, towarzyszu Jeriugin, ale czasem to nie mogę się nadziwić — ile w tobie jeszcze przeżytków. Ale na starych zasługach nie ujedziesz. Trzeba. się postarać o nowe zasługi dla radzieckiej władzy — groźnie zawiesił głos Spirin. Prześwidrował oczami Tiszę i chlasnął na koniec: — A przy okazji, jak chodzi o sprawę społeczną, to dla niej trzeba poświęcić stosunki osobiste, towarzyszu Tugich... I Tisza, choć wszystko mu się w środku skręcało, poświęcił... Wybrani do tej misji chłopi przyszli do domu Zało- 77 _J ginów. Markotnie, jak winowajcy, wytłumaczyli staremu: tak i tak, czasy są ciężkie i chociaż my wiemy, żeś ty nie żaden kułak, ale ktoś musi się podać za kułaka, poświęcić się dla społeczności, a że jesteś najza-możniejszy w całej wsi, to ciebie wybraliśmy na ofiarę, przebacz, da Bóg, czasy się odmienia i wrócisz. Starsi synowie rzucili się do berdanek, ale. ojciec dał znak ręką: „Krew rodzi tylko krew, nic dobrego jeszcze nikomu z niej nie przyszło". Kazał synom zabić jałówkę i przez trzy dni jego dom stał otworem przed każdymi, kto chciał przyjść, i cała wieś piła, śpiewała i płakała, żegnając rodzinę Załoginów. Wielkoduszny to był człowiek, Sebastian Prokofjicz, Gdy przywlókł się Spirin, stary nie dał nic po sobie poznać — gość w dom, uśmiechnął się tylko z odrobiną goryczy, kiedy oczy Spirina zaczęły myszkować po izbie, obmacując krzepko postawione ściany, najdłużej się zatrzymując przy wielkiej miastowej komodzie, przywiezionej w swoim czasie czółnem z dalekich stron. Nie przyszedł tylko Jeriugin, który spił się do nieprzytomności w swojej samotnej ruderze, oraz Tisza. ¦który ze wstydu przed Daszą uciekł w tajgę, nad jeziora, strzelać kaczki. I trzeba trafu, że wrócił z tajgi akurat wtedy, gdy barka z rodziną Załoginów odbijała od brzegu, i jeszcze raz zobaczył Daszę, tyle że z daleka. Barka przypłynęła z dołu i przywiozła na zesłanie do Cieciorówki inną rozkułaczoną rodzinę: jakieś piętnaście osób. Pierwsza zeszła po kładce wysoka, stara, wyprostowana kobieta trzymająca przed sobą ikonę. Za nią szli chłopcy i dziewczęta z tobołami i workami, w jednym z worków miotał się kwiczący prosiak. Za nimi dwaj malcy dźwigali samowar, wesoło błyszczący wśród ogólnego smutku. Ostatni zszedł starzec, rówieśnik Sebastiana Prokofjicza, w jednej ręce niosąc naftową lampę, a w drugiej oszklone fotografie rodzinne. Starzec postawił na ziemi lampę, ostrożnie oparł o nogę fotografie, tak że czyjf-ś nieznajome twarze spojrzały ma gromadnie przybyłych mieszkańców Cieciorówki, i nisko ukłonił się wszystkim. I — Skąd? — zapytał starca Załogin. — Z Wostrzakowa — odrzekł ten, nie skarżąc się na nic, jak gdyby wszystko było jak trzeba. 78 — A my dokąd? — zapytał Załogin mizernego konwojenta z taką samą mizerną strzelbą. — Toć do Wostrzakowa — pociągnął nosem konwojent. — To w górę, to w dół — takie to wasze i nasze życie... Ale ty się nie martw, ojczulku, ludzie tam są życzliwe. Załogin obliczył, że to nie tak znowu daleko, ze trzysta wiorst zaledwie, i stanęła umowa między nim i siwobrodym starcem, że jego rodzina zamieszka w domu Załoginów, a Załoginowie — u nich. A potem, Pan Bóg łaskaw, wszystko wróci do dawnego. Do Załogina podeszła stara kobieta z Wostrzakowa i podała mu ikonę: — Weź, dobry człowieku... Zawsze ta ikona żyła w naszym domu, niech tam zostanie... ¦'— To wy przyjmijcie naszą — powiedział Sebastian Prokofjicz. — Niech też czeka na nas. I tak wymieniono ikony, chociaż wostrzakowska miała chyba bogatszą oprawę. Stojąc nad urwiskiem w cieniu modrzewia z plecakiem ciężkim od niepotrzebnych kaczek, Tichon widział, jak Dasza, nie patrząc na nikogo, niesie dwie puszki po landrynkach z biało-różową pelargonią. Była przybita i tym się różniła od reszty rodziny, która zachowywała posępną godność. Wbrew zabiegom Spirina, żeby dokuczyć Załoginom bodaj na sam koniec, konfiskata mienia przebiegała jak między swoimi, bez złości, i objęła tylko nieruchomość oraz bydło. Kiedy Załoginowie ładowali się na barkę, wszystko się powtórzyło, tyle że w odwrotnym porządku: pierwsza weszła Załoginowa z ikoną, za nią synowie i synowe z workami, w jednym z których też kwiczał prosiak, dwaj malcy też dźwigali samowar, a ojciec niósł pod pachą oszklone fotografie rodzinne. Stojąc na dziobie łodzi, Sebastian Prokofjicz powiedział: „Nie wspominajcie nas źle!" — i barka odbiła od brzegu. Nikt z żegnających, nikt z Załoginów nie płakał — wszyscy się wypłakali pod samogon i pod zabitą jałówkę. Tisza patrzył z brzegn na łódź, widział, jak powiewa w oddali chusteczka Daszy, i żyć mu się nie chciało. Na wodzie przy brzegu jeszcze przez jakiś czas kołysało się pierze z załoginowskich poduszek, potem zabrał je prąd. Przybysze nie dostali domu Załoginów — zagarnął 79 go Spirin, im zaś oddał swoją walącą się chatę. Barka przywiozła list od Załoginów; z listu wynikało, że zamieszkali w opróżnionym właśnie domu, że tamtejsi ludzie przyjęli ich życzliwie, że nie doznają żadnych krzywd, ale tęsknią. Tisza postanowił wycofać się z pracy społecznej, wyruszył w Sajany na spław drzewa, byle gdzieś najdalej. Starał się zapomnieć o wszystkim, co zaszło w Cieciorówce, ale pozbyć się poczucia winy nie mógł, W jednej z gazet, rzadko docierających na spław, przeczytał nie znane mu dotychczas słowo „przegięcie" j pomyślał: jakie to wierne słowo, tylko że tego, co , przegięte, odgiąć już nie można. Kiedyś, skacząc z kłody na kłodę i bosakiem rozpychając utworzony na wodzie zator, pośliznął się, ścisnęło go klocami i pokaleczyło. Od tamtej pory wiele razy zmieniał pracę, ale przeważnie jakoś pracował w skupie, aż wreszcie został pełnomocnikiem do spraw skupu jagód i trudno byłoby teraz poznać dawnego Tiszę. Na żonę wybrał sobie pracownicę handlu, co zapewniało rodzinie dobrobyt. Dzieci nie mieli, wielkiej miłości też nie było. Pełnomocnik folgował sobie podczas wyjazdów w sprawach skupu, ale nie wiedzieć czemu wszystkie jego wybranki też pracowały w handlu i mało czym różniły się od żony. Zaglądał do butelki, nadrabiał miną, ale czasami wspominał czeremchę w Cieciorówce jako coś bodaj najlepszego w swoim życiu, co sam zniszczył. Nachodziła go niekiedy myśl: on i Dasza byli jeszcze niedoświadczona, nie uważali, przecież mogło się urodzić dziecko. Nie wiedział jednak, co się stało z rodziną Załoginów. Mógłby się dowiedzieć, oczywiście, ale nie miał odwagi. Załamały go słowa, które padły kiedyś z ust naczelnika: „A ty sam nie jesteś aby kułackiego rodu? Pilnuj się, możemy sprawdzić". A teraz było już za późno. Pełnomocnik nie poczuwał się wprawdzie do żadnej winy wobec Ksiuty i jej ojca, bał się jednak rozmowy, jak gdyby miał odpowiadać przed starym Załoginem za krzywdę wyrządzoną Daszy. Ciężarówka z pełnomocnikiem, z jego zawikłanymi wspomnieniami, z „je-sęsją", Ksiutą i jej nieślubnym dzieckiem, ze staruszkiem grzybiarzem, młodym człowiekiem o wyglądzie 80 geologa i kierowcą Griszą jechała w stronę Białej Zaimki. A dookoła było pięknie — istny jagodowy raj! Ubity polny trakt skończył się za odgałęzieniem prowadzącym do wsi Szełaputinki. Zaczęła się najprawdziwsza leśna droga, gdzie dwa samochody czy nawet dwa wozy nie mogą się wyminąć, droga poprze-gradzana wiatrołomem, zorana wyboistymi koleinami rozjeżdżonymi przez ciągniki, z ciemną stojącą wodą w koleinach. Tajga wsysała ciężarówkę, chcąc jak gdyby uwięzić ją na zawsze w swoim ciemnym łonie. Gałęzie modrzewi i świerków smagały głowy pasażerów jadących na pace i nie dość szybko uchylających się przed nimi, pchały się do kabiny kierowcy i prostowały z gniewnym szumem. Koła raz po raz grzęzły w glinie, ze świstem buksowały, rozpryskując błoto. Trzeba było stawać, rzucać pod nie chrust albo nawet podkładać łom. Butla z „jesęsją* tylko podskakiwała między nogami pełnomocnika przy każdym wstrząsie ciężarówki. Młody geolog odłożył Exupery'ego, ponieważ nie dało się czytać — litery skakały przed oczami. Dziecko Ksiuty, o dziwo, nie płakało, jakby stworzone do takich właśnie dróg. Grisza miał serdecznie dość staruszka grzybiarza, który co chwila walił chudą piąstką w dach kabiny, co znaczyło, że zobaczył przy drodze jakiś niezwykły okaz grzyba. Kiedy Grisza stawał, staruszek, zdumiewająco zwinnie jak na swój wiek, przełaził przez burtę i po chwili wracał, z dumą pokazując olbrzymi grzyb z pożółkłym igliwiem na kapeluszu. W końcu Grisza oświadczył amatorowi grzybów, że nie moie się zatrzymywać z powodu każdego grzyba — droga i tak jest ciężka, i staruszek, czujnie wyzierając znad burty, jęczał tylko, kiedy tuż obok rosły takie cuda natury. — Ale grzyb, ale grzyb! — trącał ostrym łokciem geologa. — Miłosierna jest nasza matka natura. Ile ma dobroci! Ludzie tak ją zapaskudzili, zadymili, 81 r a ona jakby wcale nie i^iała im za złe. A jak się.zagniewa? Z daleka jesteś, ¦widać? — Z Leningradu, dziadku — odpowiedział młody człowiek. — Nie byłem, widziałem tylko na obrazkach — wyznał staruszek. — Pięknie tam, szkoda gadać. A przecież to piękno zbudowane jest na kościach, Car Piotr, wiadomo, wielki był człowiek, a tyle luda ugrobił na tych bagnach. A natura, popatrz, jak zbudowała tego bielaka i nikogo nie zabijała, żeby wyrósł taki piękny. — Mówiąc to z zachwytem obejrzał ze wszystkich stron trzymany w rękach wielki, pachnący ziemią grzyb. — Nie zgadzam się z wami) dziadku — zaprotestował geolog. — Na czym. jest zbudowana cała natura,' jak nie na kościach? Cała powierzchnia kuli ziemskiej to czyjeś kości. Nawiasem, mówiąc, kilka lat temu w tych właśnie stronach znaleziono kości mamuta. A całkiem niedawno natrafiono na sterty ludzkich kości. Myślano, że to leże z epoki neolitu. Ale okazało się, że nie — budowa czaszki wyraźnie wskazywała na czasy nowożytne. Na wszystkich ty^h kościach właśnie rosną wasze grzyby, dziadku. Staruszek się zamyślił; — Dobrze mówisz, ale strach słuchać. Tym sposobem można wszystko usprawiedliwić, jeżeli ktoś chce prawa historii przyrówtiac clj praw natury. Chociaż, z drugiej strony, nie taki znów strach. Moja śmierć już mi depcze po piętach, ani się obejrzę, jak i na moich kościach jakiś mleczaj wyrośnie... — W co wierzycie, dziadku, w nieśmiertelność natury czy w Boga? — W grzyby wierzę __ wykręcił się stary filut. — Z tamtego świata nikt jeszcze nie wrócił i nie opowiedział, jak tam jest. MoLe ktoś tylko wymyślił tamten świat, żeby człowiek bał się kary za grzechy na tym świecie. Może tej kary "wcale nie ma, toć tam strach jest karą za życia. A jak ludzie polecieli w kosmos, obfotografowali Księżyc j j^ne planety, tamtego świata nigdzie -lakoś nie znaleźli to i strachu ubyło. A kiedy strachu ubywa, to grzechów przybywa. — Ale czy można \vszystko budować na strachu, dziadku? :— Zależy na jakim strachu. Jak ty jesteś nade mną . i ja się ciebie boję, robię, co mi każesz, ale cię nie szanuję, to wtedy jest niedobry strach, szkodliwyl Nawet dla ciebie, na górze, ten strach jest 'niedobry, bo ja cię nigdy nie pokocham, a jak umrzesz, to ani się nie zmartwię, ani dobrego słowa o tobie nie powiem. Dla rozkazów twoich też jest niedobry, bo ze strachu wszystko, co mi każesz, będę robił głupio, i nawet jeżeli twoje rozkazy będą mądre, to ja wszystko ze strachu zepsuję. No i dla mnie samego jest zły, bo ze strachu ani nie zakwitnę jako kwiat, ani nie urosnę jako grzyb, tylko zwiędnę jak żółty liść. Dla narodu jest niedobry, bo kiedy jeden zaczyna się bać, to strach udziela się drugiemu i wybucha z tego jeden wielki strach, jak nagły pożar. Niby nic się nie pali, a zostaje tylko popiół. A przecież jest inny strach, taki, co nie idzie od przemocy, tylko rodzi się w samym człowieku — strach przed Sądem Ostatecznym, na którym żadnego grzechu nie zataisz przed okiem Wszechwidzącego. Ten strach czyni człowieka człowiekiem. — Więc jednak wierzycie w Boga, dziadku? — W takiego z siwą brodą, co siedzi na chmurce, nie wierzę. Sam jestem dziadkiem, ale wszechwidzącym jeszcze nie zostałem i innych dziadków wszechwidzących jakoś nie znam. Bo wy, młodzi, to o nas, o starych, myślicie tak: albo macie nas za całkiem głupich, albo za przesadnie mądrych. A przecież dziadek do dziadka niepodobny. Starej głowy, tak samo jak młodej, trzymają się czasem różne myśli — i mądre, i głupie. — Ale powiedzieliście o oku Wszechwidzącego na Sądzie Ostatecznym. Myślicie więc, że ktoś ma takie oczy? — Jeżeli rozumieć przez to, że ktoś może patrzeć naokoło i widzieć wszystko, to takich oczu nie ma nikt. Ale żeby zajrzeć w głąb siebie i wszystko tam zobaczyć, to takie cczy powinien mieć każdy i każdy ma wobec siebie obowiązek bać się tego sądu ostatecznego. Znaczy, że nasze sumienie jest naszym Bogiem. A tamten świat to chyba bajka, ale bajka pożyteczna, na postrach. Oj, trzeba tego postrachu, trzeba, żeby człowiek nie śmiał czynić zła. Ty się nie boisz? ;:, — Nie wiem — zawahał się młody człowiek. — Nie że mógłbym popełnić coś złego — rodzice dobrze mnie 82 83 wychowali, dziadku. Ale boję się, że mogę .nie zrobić nic dobrego. — A to właśnie źle — nie zrobić nic dobrego, masz rację, że się tego boisz. No bo co to jest człowieczy duch — po waszemu, po uczonemu, to musi też jener-gia? — No, można tak powiedzieć, energia, duchowa energia. — A czy ta duchowa jenergia ginie? Ty, na ten przykład, czytasz książkę... Kto ją napisał? — Francuz... Saint-Exupery... — Nie słyszałem... Guy de Flauberta i Gustawa Maupassanta znam, a tego jeszcze nie znam... A on żyje? — Nie. Był lotnikiem. Rozbił się. — On się rozbił, a jego duchowa jenergia nie, jeżeli ty, człowiek innej narodowości, siedzisz i w syberyjskiej tajdze, daleko od tej Francji, czytasz jego książkę. Dobrze mówię? — Dobrze. — No to teraz sobie pomyśl, ile od zarania nas wszystkich, ludzkiego rodu znaczy, ile było dobrych łudzi, co już poumierali, a ich duchowa jenergia żyje między nami i na nas działa tak samo jak słońce. Nigdy nie byłem w twoim Leningradzie, ale miałem okazję być w Moskwie. Są tacy, co przyjeżdżają do Moskwy z wielgachnym spisem od -całej familii, od znajomków, padają ze zmęczenia, ale biegają po sklepach, kupują wszystko — od silnika do babskich staników, a samej Moskwy nie widzą. Latają jak kot z pęcherzem. Wiadomo, mnie też nawtykali różnych spisów, a ja nic. Mam to gdzieś, myślę sobie, te staniki, ja ich już rozpinał nie będę, lepiej przejdę się po muzeach. Najpierw się przyłączyłem do wycieczki aa dworcu, ale mi się to nie spodobało — człowiek jest jak w stadzie. Zacząłem chodzić sam. To posłucham, co mówi przewodnik, to wolę postać sobie i popatrzeć, kiedy nic mi nie tłumaczą i nie pchają łopatą do głowy. No i widziałem pewien portret, bardzo mnie zaciekawił. Zagraniczny. Ludzi naokoło niego było dużo, i słusznie. Przedstawiona jest tam kobieta, zamyślona, troszkę się uśmiecha kącikami ust. Uśmiecha się od tylu wieków, d;abli-ca, a ja stoję i przez ten jej uśmiech coś mi się udzie- 84 la... Jenergia się udziela. Taki cud sprawił ten artysta uśmiechem. Wtedy i ja pomyślałem, że wszystkie dobre uczynki unoszą się nad nami jak biały obłok duchowej jenergii i mają na nas wpływ. W tym to obłoku ludzie zaczęli się dopatrywać Boga. Ale są jeszcze niedobre uczynki. Ile to tyranów i małych krwiopijców było na świecie, jak historia historią — toż i oni wydzielali jenergię, a ta jenergia też jak obłok nad naszymi głowami szybuje, tylko ten obłok jest czarny i też ma swoje działanie. Ten obłok nazwaliśmy w naszych bajkach diabłem. I to jest cała tajemnica. A już kto jakiemu obłokowi pomoże — białemu czy czarnemu, to zależy od naszego sumienia. A kto nic nie dołoży do białego, ten obróci się w dym i tak czy siak połączy się z czarnym obłokiem. — Zagadasz chłopaka na śmierć — mruknął pełnomocnik, który już prawie drzemał. — Słuchałem, co mówisz, słuchałem i jednego nie rozumiem: jeżeli nie jestem żadnym tam pisarzem, żadnym artystą, to co ja mogę dołożyć do tego obłoku, jak książek nie piszę i obrazów nie maluję? — Uśmiech, panie pełnomocniku, uśmiech — łagodnie powiedział staruszek. » 6 Staruszek grzybiarz, w życiu codziennym zwany Ni-kanorem Barchotkinem, był w swoim rodzaju artystą, ale nie lubił o tym mówić. Rozpoczął właśnie siedemdziesiąty piąty rok życia, ale gdy chodził do szkoły parafialnej, zadziwiał nauczyciela swoimi zdolnościami do rysunków. Siedzi, dajmy, na to, na lekcji religii i rysuje domy zesłańców, stare kobiety na przyzbach, chłopów na targu, żebraków pod cerkwią. Osobliwie udawali mu się żebracy: miał doskonałą pamięć i gdy zobaczył twarz napiętnowaną cierpieniem, to zachowywał ją w pamięci, dopóki nie przeniósł jej ołówkiem na papier. Malował ognisto-modre zachody słońca i syberyjskie świty, żółty smętny księżyc nad błękitnymi płotami, różnej maści weselne konie z czerwonymi wstążkami w grzywach, ciągnące po zaśnieżonych ulicach malowane sanie peł- ne ludzi, malował brunatnego niedźwiedzia stojącego na tylnych łapach i obierającego maliny. Farby były drogie i bardzo się gniewał na Nikanorka ojciec — odszczepieniec dusigrosz, właściciel sklepu, nad którym wisiał szyld: „Towary kolonialne Barchotkin i C°", chociaż żadnej „C°" nie było. — Marnujesz czas, chłopcze — mawiał Barchotkin senior. — Masz się uezyć handlu, a nie malować obrazki. Kto to kupi? Najbardziej irytowały go sympatie syna do żebraków i te obrazki niszczył bezlitośnie. — Co ty ciekawego widzisz w ubogich? Bogacz takiego obrazka nigdy w domu nie powiesi — będzie mu przypominał o cudzym nieszczęściu, biedak tym bardziej — biedak chce być bogaty i nie lubi myśleć o nędzy. Kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa, Barchotkin senior przyniósł raz z targu malunek na korze. Malunek przedstawiał ówczesnego bohatera — dońskiego Kozaka Koźmę Kriuczkowa na dziarskim rumaku, z piką, na którą ów bohater nadział był za jednym zamachem czterech Germańców, majtających w powietrzu rozkraczonymi nogami. — Możesz to odrysować? Tylko żeby obraz był duży. Wydam ci olejne farby i prawdziwe płótno. Nikanorek dotychczas malował, i to z rzadka, tylko akwarelą na papierze, o prawdziwych zaś olejnych farbach i o płótnie marzyć nie śmiał. — Mogę — powiedział. — A możesz dodać jeszcze jednego Germańca dla równego rachunku? — Mogę — powiedział Nikanorek. Ze dwa tygodnie mozolił się nad płótnem i namalował ogromniasty obraz, dokładnie taki sam, jak tamten malutki na korze, tylko chrapy kozackiego konia rozdymały się szerzej i na pikę nadziany był piąty Germaniee. Żeby było wymowniej, Nikanorek namalował go jako samego cesarza Wilhelma. — To ja rozumiem! — powiedział ojciec. — Nie ma porównania z twoimi żebrakami! I powiesił obraz w oknie wystawowym, żeby nikt nie wątpił w jego patriotyzm. Pewnego razu do sklepu przyszedł złotnik Kariakin, 86 długo oglądał obraz, potem przygładził wysmarowane rzepakowym olejem włosy, równo przycięte nad czołem i za uszami, i zapytał Barchotkina: — Gdzieżeś to kupił? — A to mój Nikanorek namalował — wyjaśnił gospodarz, po raz pierwszy dumny z syna. — Nie sprzedałbyś? — Sprzedać to nie — odparł Barchotkin. — Ale jak chcesz, to Nikanorek namaluje ci taki sam. Ile dajesz? . Złotnik chciał dać trzy ruble, Barchotkin zażądał dziesięć; zgodzili się na pięć, i znowu Nikanorek mozolił się z wysuniętym językiem, kopiując tym razem już nie malunek na korze, tylko swój własny obraz olejny na płótnie. Najbardziej spodobał się złotnikowi cesarz o wyłupiastych jak u raka ślepiach. Było to pierwsze sprzedane dzieło Barchotkina juniora. Potem przyszedł miejscowy rzeźnik, potem piekarz, potem kupiec korzenny: nikt nie chciał być gorszy, każdy chciał mieć na własność takiego samego bohatera Koźmę Kriuczkowa i każdy prosił, żeby jego obraz był trochę większy, a za rozmiary podnoszono cenę. Nikanorek nudził się, malując ciągle jedno i to samo, próbował urozmaicać wyraz twarzy nadzianych na pikę Germańców, a rumak Kriuczkowa bywał to gniady, to jabłkowity, to kary, ale wymowa obrazu na tym nie cierpiała. Nikanorek w głębi duszy znienawidził dziarskiego Kozaka i na jednej z kopii, jak popatrzeć z bliska, Kriuczkow ma nieczuły, a nawet okrutny wyraz twarzy, jakby nadział też na swoją pikę samego Nikanorka. W obliczu zaś nieszczęsnego cesarza pojawiło się coś, co budziło współczucie dla jego cierpienia, tego jednak, na szczęście, klient m'e zauważył. Sam naczelnik policji powiatowej złożył wizytę w sklepie kolonialnym, ojcowską ręką pogłaskał Nikanorka po kędzierzawej głowie. W Zimie oczekiwano właśnie delegacji zbierającej datki na rzecz walczącej armii, bodaj nawet generał miał przybyć, wypadało więc gości przyjąć godnie: chlebem i solą oraz portretem cara. Ale wiszący w magistracie portret Najjaśniejszego Pana był najzwyklejszą litografią pod szkłem, naczelnik zaś chciał się wyróżnić. Zamówił zatem portret u Nikanorka. Chodziło o pośpiech; ze względu na doniosłość sprawy Nikanorka 87 zwolniono z lekcji i chłopiec ślęczał trzy dni i trzy noce, malując carskie wąsy i akselbanty. Portret zdobył uznanie naczelnika policji i został wyniesiony na stację wraz z chlebem i solą. Generał nie przybył, za to chwacki podpułkownik z ręką na temblaku, któremu przedstawiono ubranego stosownie do okoliczności chłopca, pochwalił go za gorliwość i nawet powiedział do obecnych: -— Nie brakuje talentów na Rusi, nie brakuje... Nikanorek musiał potem namalować portret cara i dla gimnazjum, i dla dworca, i nawet dla cyrkułu. Gdy toczyła się wojna domowa, Nikanora wcielono da białej armii. Był ordynansem sztabskapitana Ocza-kowskiego. Sztabskapitan lubił wódkę, mordobicie i pornograficzne widokówki. Przyłapawszy kiedyś ordynan-sa na rysowaniu, kazał mu odrysować w powiększeniu niektóre widokówki i Nikanor odrysował, co mu kazano, w prowincjonalnej prostocie ducha krzywiąc się ze wstrętu. Sztabskapitan z dumą pokazywał potem jego rysunki innym oficerom, komentując szyderczo: — Widzicie, panowie, jakiego mam rozpustnego ordy-nansa... Z gęby nikt by się nie domyślił. Wygląda jak skończony prostak, a tu proszę — istny centaur. Nikanorowi nie podobało się w białej armii. Kiedyś na jego oczach wyciorami zachłostano na śmierć dwóch krajanów z Zimy za to, że przy rozstrzeliwaniu czerwonych partyzantów próbowali wystrzelić obok. Po tym wydarzeniu uciekł do Armii Czerwonej. Tam znowu musiał powrócić do pędzla — malował hasła i plakaty, przedstawiające malutkich cherlawych białogwardzistów, czmychających przed bagnetem czerwonego krzepkiego olbrzyma z gwiazdą na czapce budionnówce. Gdy wrócił do Zimy, władza radziecka umocniła się już ostatecznie. Barchotkina seniora za współpracę z białymi rozstrzelano. Dzieła Nikanorka — portrety cara i Koźmy Kriuczkowa — zniknęły bez śladu. W okresie NEP-u Nikanor próbował sprzedawać artykuły kolonialne w dawnym sklepie ojca, ale mu to nie odpowiadało. Jak na kupca był zbyt łatwowierny i niezręczny, ledwo wiązał koniec z końcem, wreszcie stracił wszystko. Zaczął malować portrety i z tego jakoś tam żył. W latach trzydziestych, które ciężko doświadczyły ludzi, w jednym z jego portretów, wiszącym w Klubie Ko- lejarzą, ktoś z ważnych przyjezdnych dopatrzył się ni stąd, ni zowąd szyderstwa. W rzeczywistości żadnego szyderstwa nie było, a jeżeli nawet dało się zauważyć pewne skrzywienie oblicza, to spowodowane zmęczeniem ręki artysty, a nie czyimś innym. Lecz sam twórca stał się przedmiotem zainteresowania i zaraz się wszystko zgodziło: i portrety cara, i rozstrzelany ojciec, i służba w białej armii, i nawet niefortunne nepmaństwo Nikanora. Przyszło mu spędzić długie lata na Dalekim Wschodzie. Z początku pracował przy wyrębie lasu, potem przy budowie kolei żelaznej, a jeżeli malował, to tylko hasła i plakaty, portretować nikogo nie chciał, wymawiając się brakiem talentu. Spotkał tam wielu wartościowych ludzi i wielu mądrych rozmów nasłuchał się przy ogniskach. Nie wszystkie rozumiał, ale bardzo go ciekawiły i nawet nie zauważył, jak powolutku przybywa mu wiedzy. Po wojnie, kiedy zlecono mu udekorowanie klubu wiejskiego przy budowie bocznicy kolejowej, dostał do pomocy jeńca Japończyka, który nazywał się Kuroda-san i też był artystą. Nikanor zrozumiał jednak od razu, że Kuroda-san jest prawdziwym artystą, przerastającym go o głowę. Na rysunkach Japończyka ludzie byli nie tylko jak żywi; Kuroda-san widział w nich to, co najważniejsze — ich charakter, nie wdając się w szczegóły bez znaczenia. Komendant straży czuł sympatię do Kurody, ponieważ namalował on portret komendantowej jako prezent na jej urodziny. Podarował nawet Japończykowi wielką skórzaną teczkę z arkuszami doskonałej kalki technicznej i wydał polecenie, żeby nie przeszkadzano mu rysować wszystkiego co zechce, z wyjątkiem obiektów specjalnych. — Ti dobri ćrowiek, komendant — powiedział Ku- roda. — Jaki ja tam dobry — uśmiechnął się komendant. — Surowy jestem, nie wolno mi być dobrym. — Obowiązek twój surowy, komendant, a nie ti sam... Ruski ćrowiek dobri ćrowiek... Kiedy pójdę z powrotem do Japonii, bede swoje ruski ćrowieki wsistkim pokazywać — paczycie, jaki dobri twaze. A w nasich ¦ gazetach ruski, ćrowieki risowani jak zwieze... Propaganda niedobri, komendant... Twaz — dobri... 89 '— Zgoda, postaramy się, żebyś mógł zabrać swoje rysunki do Japonii... — obiecał mu komendant i słowa dotrzymał... Kuroda-san i Nikanor zawarli przyjaźń i doskonale się rozumieli. Jedno nie mieściło się Japończykowi w głowie: dlaczego taki dobry człowiek, jak komendant, musi pilnować takiego dobrego człowieka, jak Nikanor, który nie jest Japończykiem i nigdy nie walczył przeciwko Rosji. Kuroda-san pochodził z Hiroszimy i wiedział, że na jego miasto zrzucono bombę atomową. Zostawił tam matkę, ojca, dwóch młodszych braci, i nie wiedział, co się z nimi stało. — Może ja sierota, jak ty, Nikanor-san — mawiał. — Ćo bede robić? Wiem jedno: bede risować. Risować ćrowieki. Dlacego nie risujes ćrowieki, Nikanor-san? Nikanor milczał. Koźma Kriuczkow zmarnował mu życie. Kuroda wyjechał z resztą jeńców, wkrótce i Nikanor mógł wrócić do domu. Zatrudnił się jako dozorca magazynu, żył samotnie, polubił książki. Spotkał kiedyś byłego złotnika, który cudem ocalał, a teraz był już zgrzybiałym starcem i dorabiał sprzedając na rynku rozmaite starocie. Złotnik przypomniał sobie, że Nikanor miał kiedyś talent do rysowania, i namówił go, żeby się wziął do dobrze płatnej roboty — malowania łabędzi na ceratach. Nikanor porzucił magazyn i zabrał się do łabędzi. Z początku puszczał wodze wyobraźni, potem dał spokój i malował według schematu: pilnował tylko, żeby łabędzie były śnieżnobiałe z różo-wawym odcieniem, żeby miały złocone dzioby, żeby mieniły się ciemnym szmaragdem nigdy nie widziane cyprysy i żeby się srebrzyła na wodzie smuga księżycowego światła. Zarobił trochę grosza, kupił sobie domek, nie żenił się jednak: był zdania, że jest na to za stary. Nie uważał natomiast, że jest za stary na czytanie książek, nakupił ich całe mnóstwo i odkrywał dla siebie tych autorów, których nazwiska wymieniali mądrzy ludzie przy ognisku na Dalekim Wschodzie. I znowu czuł, że przybywa mu wiedzy, ale ta spóźniona wiedza nie miała nic wspólnego z łabędziami na ceracie, które nadal malował, czując do nich nienawiść, równą niemal tej, którą darzył w dzieciństwie Koźmę Kriuczkowa na rączym koniu. Nikt do niego nie pisał — któż miałby 90 pisać? — ale pewnego razu wezwał go sam naczelnik poczty i osobiście wręczył mu za pokwitowaniem dużą przesyłkę wartościową z Japonii. Przesyłka zawierała list i książki. List był napisany po japońsku i Nikanor oczywiście nic nie zrozumiał. Ale gdy otworzył książkę, to na obwolucie zobaczył Ku-rodę — nadal szczupłego, ale posiwiałego, w marynarce i w krawacie, przed jakimś pomnikiem. Nikanor spodziewał się, że zobaczy w książce stare, znane mu rysunki, tych jednak nie znalazł, zobaczył natomiast reprodukcje nowych obrazów Kurody, przedstawiających ludzi biegnących po ulicach w rozbłyskach krwawych płomieni, stosy okaleczonych ciał, szeroko otwarte ze strachu oczy dzieci — i zrozumiał, że to Hiroszima. Udało mu się znaleźć w Zimie pewnego*'młodzieńca, który przyjechał na studenckie ferie z Irkucka, gdzie studiował japonistykę, i student przetłumaczył mu list Kurody. Kuroda pisał, że gdy wrócił do kraju, przez miesiąc z górą był wraz z innymi jeńcami sprawdzany przez okupacyjny wywiad. Wywiadowcy — Japończycy amerykańskiego pochodzenia — prowadzili formalne śledztwo, chcieli się dowiedzieć, czy jeńcy nie zostali szpiegami czerwonych, i zabrali wszystkie wykonane w niewoli rysunki, które teraz znikły bez śladu. Po powrocie do Hiroszimy Kuroda dowiedział się, że cała jego rodzina zginęła owego strasznego dnia, kiedy spadła bomba. Ożenił się, jest ojcem trojga dzieci i ma nadzieję, że kiedyś pojedzie z nimi tamtą kolejową bocznicą, którą kiedyś on i Nikanor budowali. Nikanor znowu popatrzył na obrazy Kurody, potem na swoje łabędzie, i poczuł smutek. Nie miał swojej Hiroszimy, ale było coś, o czym wiedział tylko on, i to wszystko miało umrzeć wraz z nim, zamiast pozostać na użytek innych ludzi — ¦ w postaci obrazu lub czegoś takiego, co jest silniejsze od śmierci. Wtedy właśnie wybrał się do Moskwy, gdzie zobaczył uśmiech Giocondy. Ślubował sobie, że nigdy już nie będzie malował cerat, chciał wrócić do pilnowania magazynu, ale ceraty z łabędziami okazały się lepkie, nie mógł się od nich uwolnić. Radość sprawiało mu tylko czytanie książek i wyprawy w tajgę, gdzie wędkował albo zbierał grzyby. Najgorsze jednak były chwile, kiedy w jakiejś wiej- 91 skiej izbie wzrok jego padał na malowane przez niego łabędzie, dumnie wyginające szyje na tle cyprysów... Rozproszyły się te łabędzie po całej ziemi, i jeżeli słowa, co z gęby wyleci, czterema końmi nie dogonisz, to co począć z namalowanym według szablonu olbrzymim stadem łabędzi? Jedno go ratowało: mimo wszystkich przeciwności losu, które stały się jego udziałem, nie gniewał się na życie, nie znienawidził ludzi i kiedy wyrywał się z dziobów swoich łabędzi, był towarzyski, nawet wesoły i nie przestało go zdumiewać bogactwo rzeczy dziejących się pod niebem, całkiem niepodobnym do tego, które on przedstawiał na swoich ceratach. Tego dnia Iwan Kuźmicz Biełomiestnych jakby coś przeczuwał. Zorka, czarna krowa z białą gwiazdą na czole, zazwyczaj spokojna przy dojeniu, rano trochę się rozbrykała w oborze i kopytem przewróciła skopek. Czarłi jakoś za bardzo się łasił, przymilnie ocierał się o but, zaglądał w oczy. Stary pomyślał, jak dziwnie jest pomyślana twarz psa. Nawet kiedy się cieszy, jego oczy pozostają smutne. Nie mogąc uśmiechać się twarzą, pies uśmiecha się ogonem i głosem. A kiedy mu smutno, w oczach pojawia się taki niepokój, jakby nad całym światem zawisła jakaś groźba, którą wyczuwa tylko on, pies. Pomyślał też Biełomiestnych o tym, dlaczego psy tak krótko żyją. Pewno dlatego, że pies ma naturę bardziej wrażliwą niż człowiek i umiera tak młodo nie lyle z nadmiaru uczuć, ile z nadmiaru przeczuć. Za każdym razem, kiedy pan wychodzi z domu, nawet na krótko, psu się wydaje, że pan opuszcza go na zawsze. Nikr nie umie tak czekać, jak czeka pies, i zdarza się nawet, że psy czekają na zmarłych, przychodzą na ich groby. W ciągu długiego życia Iwan Kuźmicz pochował dużo psów. a Czarli będzie chyba tym, który go przeżyje i będzie czekał na jego powrót ze śmierci. A przecież nieraz dostawał kopniaka, kiedy pan się gniewał. Nawet dobry człowiek bywa w gniewie okrutny. Mało to okrucieństw popełnili w gniewie ludzie wcale nie okrutni! Dobry uczynek można obrócić w okrucieństwo, ale już okrucieństwo w nic dobrego się nie obróci! Iwan Kuźmicz nie był człowiekiem okrutnym, ale często bywał oschły. Czyż jednak wie ktokolwiek, gdzie przebiega granica między okrucieństwem a oschłością? Był oschły wobec matki. Prosiła czasem: „Opowiedz mi, synku, co z tobą...", a on odburkiwał: „Co tam opowiadać..." Bywał oschły wobec żony. Ona do niego: „Wa-niu, powiedz mi chociaż jedno miłe słowo...", a on burknie coś, niezadowolony. Kochał żonę, ale nie był czułym mężem: uważał, że czułości to rzecz babska, nie męska. Twardą ręką wychowywał synów — kazał im klęczeć na grochu w ciemnym kącie, karał pasem. Polegli na wojnie wszyscy trzej — teraz na pieszczoty za późno. Dla Ksiuty też był oschły. Przelał na nią jak gdyby część zazdrości o zmarłą żonę, chciał ją ukryć przed światem — i co z tego wyszło? Wszystkich czułych słów, nie wypowiedzianych w porę, już się nie wypowie, a wszystkich szorstkich już się nie cofnie. Rozmyślał nad tym, że ludzie, nie wiadomo czemu, wstydzą się okazywać swoją dobroć, jakby to była jakaś wstydliwa słabość. Chcą uchodzić za silnych, nieugiętych, nie zniżających się do współczucia, a kto wie, czy zwątpienie w siebie, współczucie dla innych nie stanowią właśnie 0 sile człowieka. Po co męczył córkę, wymuszając bezsensowne wyznanie, że ojcem dziecka jest Tichon Tu-gich? Jak mogło jemu, ojcu, staremu durniowi, coś takiego pomieścić się w głowie? A może to się wzięło stąd, że kiedyś, już po śmierci żony, zgrzeszył po pijanemu z córką pasiecznika, młodą dziewuchą w wieku Ksiuty? Ale jakim prawem przypisuje innym własne grzechy? Sam doprowadził do tego, że córka przez tyle lat rutkę siała, a okazja do grzechu jest wszędzie, grzech tylko wypatruje, kogo by tu dopaść. Jak się stało, tak się stało, ale dziecko jest Bogu ducha winne. No i po cóż wypędziłeś córkę, stary? Zadręczając się tymi myślami, wziął ciężką siekierę 1 zaczął rąbać drzewo, chociaż miał już na podwórzu wysoki sąg. Stawiał rozpiłowane klocki mniej wyschniętym końcem do góry, z trzaskiem wbijał w nie siekierę, rozłupując je na dwie części, a potem lżejszą siekierką łupał na szczapy, cienkie aż do przesady — byle przedłużyć pracę. Starość dawała mxi się we znaki, ale kiedy brał się do jakiejś roboty, czuł się młody. 93 Nagle Czarli nastawi! uszu, a potem skoczył do furtki i zaczął w nią drapać pazurami. Iwan Kuźmicz znieruchomiał z uniesioną siekierą, przysłuchał się i zrozumiał, że nadjeżdża ciężarówka. Na Białą Zaimkę samochody przyjeżdżały rzadko i stary powrócił do rąbania drzewa — wszystko jedno, kogo diabli niosą! Warkot ciężarówki zbliżył się i zatrzymał za wysokim ogrodzeniem. Ktoś przekręcił żelazny pierścień w furtce i na podwórze wpadł pełnomocnik, omal nie przewrócony przez brytana. — No co, piesku, co wyprawiasz? Nie poznajesz Ti-chona Tichonycza? — z podszytą strachem poufałością mruczał pełnomocnik i nagle, na widok siekiery w rą-kach gospodarza, wybełkotał:. — Iwanie, co robisz, co robisz? Nie zawiniłem wobec ciebie... Po co ta siekiera? — Drzewo rąbię — niechętnie powiedział Iwan Kuźmicz. — A ty czego tu szukasz? — Niczego, Iwanie, niczego nie szukam — bełkotał pełnomocnik, tyłem cofając się do furtki. — Przywiozłem ci Ksiutę i wnuka. Nie wypuszczając z rąk siekierki, Iwan Kuźmicz pobiegł do furtki. „Zabije ją!" — przeraził się pełnomocnik i zawisł na nim: — Ale po co ci siekiera? Po co, pytam, siekiera? Stary oprzytomniał, wbił siekierę w leżący opodal kloc i wybiegł przez furtkę, strzepując z siebie pełnomocnika. Wyprzedził go Czarli, który już skakał przed kabiną ciężarówki, gdzie widać było bladą twarz Ksiuty, tulącej do siebie dziecko. Na jej widok Iwan Kuźmicz natychmiast się opanował i ruszył ku niej statecznym krokiem, jakby wiedział, że córka przyjedzie właśnie dziś, właśnie tą ciężarówką, i w ogóle jakby wszystko było w najlepszym porządku. — No, dawaj mi tu wnuka. Chlipiąc, podała mu zawiniątko, z którego wychylała się główka dziecka. — Tylko nie pokłujcie go brodą... Wziął od niej dziecko, czując, że jego rękom brakuje pewności, dokładnie tak samo, jak przed wielu laty, kiedy brał z rąk żony pierwszego syna. Poczuł drapanie w gardle, powstrzymał jednak cisną- 94 ce się do oczu łzy, nie pozwolił sobie na słabość i powiedział tylko: — Oho, maluśki, a swoją wagę ma!... Poznać, że Sybirak z dziada pradziada... No, idziemy do domu. Zatrzymał się przed furtką, ukłonił się nie zapowiedzianym gościom: — Wszyscy pewnie są zmęczeni, wszystkich proszę do siebie. Matka niech odpoczywa, a ja, choć brodaty, będę za gospodynię. — Mam jesęsję na tę okoliczność... — przymilał się pełnomocnik, ciągle jeszcze nie wierząc, że wszystko się tak dobrze skończyło. — Przyda się; — powiedział gospodarz. — Dziś to i ja się napiję. — I nachylając się dodał cicho, żeby nikt nie słyszał: — Ale odważny to ty nie jesteś... ta-tulu. 8 Wszystko, czym chata bogata, iznalazło się na stole: i solone lipienie, i kiszona kapusta, i brusznice moczone, i duszone grzyby, i kartofle z olejem i dzikim czosnkiem, nawet kompot ananasowy z dalekiego Meksyku, otworzony z okazji rodzinnej uroczystości. Grisza przyniósł swoje piwo; wstawiono je do wiadra ze studzienną wodą. Bohater dnia — malusieńki człowieczek — mocno spał za ścianą przy swojej matce. Wypito już sporo „je-sęsji" i rozmowa przy biesiadnym stole toczyła się w najlepsze. — Jak się zastanowić, co to jest dziecko — snuł rozważania pełnomocnik — to dziecko jest naczyniem natury, a my możemy napełnić naczynie albo trucizną, albo... albo... — zaciął się szukając słów. — Albo jesęsją — żartobliwie podpowiedział Grisza. — Właśnie, albo jesęsją — zasmucił się raptem pełnomocnik. — A kto ja jestem? Ja właśnie jestem dziecko, napełnione jesęsją... — Niczego sobie dzieciątko... — pobłażliwie uśmiechnął się w brodę Iwan Kuźmicz. — Dobrze mówi Ticbon Tichonowicz — orzekł sta- 95 ruszek grzybiarz.' — Wszystko, co nosimy w sobie nawet i teraz, wpojone nam zostało jeszcze w dzieciństwie. Ja, na ten przykład, tylko z tego jestem podobny do dziecka, że też mam gębę pomarszczoną. Ale jakby kto dłubnął głębiej, siedzi tam jeszcze ten sam Ni-kanorek, którego ojciec za włosy ciągał. Powiem uczciwie, nie lubię niewdzięcznych dzieci, a sam przecież wcale nie jestem wdzięczny swojemu ojcu. Niewdzięczny jestem dlatego, że trzymał mnie w strachu. Myślał, że strach to najlepszy nauczyciel. Owszem, strach uczy, ale czego? Uczy zgadzać się na to, z czym się nie zgadzasz. A jeżeli zgadzasz się na to, czego nienawidzisz i co masz w pogardzie, to sam stajesz się tym, co masz w pogardzie. I już wtedy nie uciekniesz przed swoim strachem. Dzieci powinny się.bać tylko jednego — sumienia. Ten strach przed własnym sumieniem to odważny strach, można powiedzieć. Kiedy dzieci dorosną, a życie będzie im wpajać tchórzliwe strachy, to jak na kamień, trafi na ten odważny strach i da spokój... — Za dużo przypisujecie rodzinnemu wychowaniu, dziadku — zauważył Grisza — mnie rodzice niczego złego nie uczyli i w żadnym strachu nie chowali. Ale jak wyszedłem z podwórka na ulicę, to mnie strach obleciał. Bandziory z nożami, pijacy w rynsztoku, lecą ordynarne słowa, sąsiad wyrywa klaki sąsiadce. Nic takiego w domu nie widziałem. I wtedy poczułem strach, że za bardzo się różnię od tych z ulicy, jak domowa pelargonia różni się od ostu. Parę razy pobili mnie za to, że jestem maminsynek. Wstydziłem się wyglądać na słabego. Sprawiłem sobie nóż, buty nosiłem z blatem. — Z jakim blatem? — zapytał geolog. — Tak się nazywa, kiedy cholewy są wywinięte dla fasonu, a spodnie do środka wpuszczone... Wracam kiedyś do domu nad ranem, pierwszy raz wtedy piłem wódkę i na gumnie wzięły mnie wymioty, wszystko ze mnie wyszło, co miałem w żołądku. Na podwórzu rozebrałem się do pasa, wylałem na siebie wiadro zimnej wody. Podchodzi do mnie matka, pyta: „Co ty masz na piersiach, synku?" Patrzę, a to ślady pocałunków, nie pamiętam tylko, kto mnie tak całował. Miałem wtedy dopiero siedemnaście lat. Matka wzięła mokrą szmatę i jak nie zacznie chlastać po twarzy — biła mnie po raz pierwszy! A mnie się wyrwało plugawe słowo — 96 nauczyłem się na ulicy. Matka się rozpłakała i pyta: „Grisza, czy to my z ojcem uczyliśmy cię tego wszystkiego?" Wiadomo, że nie, tylko że ich nauki okazały się słabsze niż to, czego nauczyli mnie inni. — A dlaczego wybierałeś sobie złych nauczycieli? — rozgniewał się pełnomocnik. — Czy może po ulicach dobrzy nauczyciele nie chodzą? — Czemu by mieli nie chodzić — przyznał mu rację Grisza. — Ale dobry nauczyciel często bywa taki nudny, że aż zęby cierpną. Bywa i tak, że jak spotkasz dobrego nauczyciela, co nie nudzi, to zaraz robisz z niego boga. Ale wystarczy zauważyć jakąś mafą wadę, która nie pasuje do jego wzniosłych słów, i bóg się rozsypuje, jak spróchniałe drewno. Człowiek zaczyna się bać wielkich słów — wszystkie wydają się oszukaństwem. Obłudnym ględzeniem, za którym kryją się własne grzeszki. A znowu zły nauczyciel ma to do siebie, że wydaje się ciekawy, inny niż wszyscy, nie żaden nudziarz. No i chcesz być do niego podobny. Wreszcie wpadłem, mając osiemnaście lat, za bawienie się nożem. Bogu dziękować, nie zdążyłem nikogo zabić. Bo kto wie, czy nie zabiłbym człowieka — ze strachu, że zabraknie mi odwagi. — No, to już przesada, żeby tak się oczerniać, Grisza... Popij lepiej jesęsję brusznicowym sokiem... — powiedział pełnomocnik. — Wyrok za chuligaństwo odsiedziałeś, ale przecież stałeś się człowiekiem, a nie zabójcą, i wszyscy cię szanują. — Strach mnie uratował —¦ wyznał Grisza. — W więzieniu miałem koło siebie nie tylko chuliganów z nożami. Trafiali się i prawdziwi zabójcy. Też chcieli uczyć. No i właśnie wtedy obleciał mnie strach, że będę taki jak oni. Tu już bym się nie wykpił mokrą szmatą po gębie — matka by mnie przeklęła. — To właśnie jest odważny strach, Grisza — wtrącił Nikanor. — A nabiera się go jednak przez wychowanie. Ile to jenergii, tej białej i tej czarnej, traci ludzki ród na to, żeby człowieka wziąć i przerobić od stóp do głów. Białej jenergii jeszcze się to, niestety, nie udało, czarnej też się nie udało, na szczęście. Ale gdyby wszyscy ludzie postawili sobie tylko ]eden cel — wychować swoje dzieci w odważnym strachu, w strachu 4 — Tam, gdzie rosną.. 97 przed sumieniem, to stałaby się na świecie rewolucja, największa ze wszystkich. — A co, Październikowa nie największa ze wszystkich? — nachmurzył się pełnomocnik. — Na razie największa — przyznał Nikanor. — Ale kiedy rodzina się przenosi ze starej chałupy do nowego domu, to przecież trzeba przepatrzyć nie tylko wszystkie poduszki i toboły, ale i własne koszule, żeby w szwach nie zawlec do nowego domu pcheł, pluskiew i wszy. Ja, na ten przykład, swój strach, wyniosłem ze starej chałupy, próbowałem wytępić go w sobie naftą, ale on jest nie do wytępienia, jak te pluskwy. I w dodatku ten strach to taka chytra pluskwa, że jak się opije krwi, to udaje świerszczyka — niby sobie ćwierka w szparze, aż miło słuchać. Dzieci nasze już tego mojego strachu nie znają, wiadomo, ale za mało w nich strachu przed głosem sumienia. Nikanor pokrzepił się jeszcze jedną szklaneczką „je-sęsji", zakąsił rybką i zwrócił się do młodego człowieka o wyglądzie geologa: — Nie myśl tylko, że ja narzekam na młode pokolenie. Ono jest lepsze od nas. Ale czy dużo lepsze? Bo powinno być dużo lepsze. Weźcie z nas wszystko, co dobre, ale naszych pluskiew do siebie nie wleczcie... Jak się nazywasz? — Sierioża Łaczugin. — Powiedzmy otwarcie, nie jest to szlacheckie nazwisko. A kim jest ojciec? — Profesorem glacjologii. — A co to takiego? Biologia — to wiem, fizjologia, psychologia, zoologia — wiem, ale o glacjologii nie słyszałem. — To jest nauka o lodowcach. Nikanor pogrążył się w zadumie: — Od lodu wszystko się zaczęło i na lodzie wszystko może się skończyć... Aha, rozumiem, znaczy, że to potrzebna nauka... No, a ojciec twojego ojca kim był? — Był robotnikiem u Putiłowa, czerwonogwardzi-stą. — No widzisz, a wnuk jest geologiem. Mogłoby tak być przed Rewolucją Październikową? — z uciechą podskoczył na ławce pełnomocnik. — Czy ja co mówię? — odparł Nikanor. — Nie 98 mogłoby. Chociaż Łomonosow był synem chłopa, a nawet za carycy przebił sobie drogę... — Toć on był, jak by to powiedzieć, bocznym synem Piotra Pierwszego... — przerwał mu pełnomocnik zadowolony, że usadził staruszka tą ważną, acz nie sprawdzoną informacją. — Ja tam świecy nad Piotrem Pierwszym nie trzymałem — uciął Nikanor. — A założycielem inteligencji rosyjskiej, jak ja rozumiem, był Puszkin. Jaka to wtedy była inteligencja? Wiadomo, szlachecka. Chłopstwo na nich tyrało, to i mogli sprowadzać guwernantów francuskich dla swoich dzieci, sprowadzać książki w różnych językach do swoich bibliotek. Ruch deka-brystów w pewnym znaczeniu też był ruchem chłopskim. Gdyby niepiśmienni chłopi nie orali i nie siali, to szlacheccy synowie nie mogliby kupować tych francuskich książek, z których nabrali ducha wolności. Chcieli odkupić swoją winę względem narodu, który musiał milczeć. Ale tylko garstka ich była — takich szlacheckich synów. Co może zdziałać garstka? W gazecie wyczytałem, że książki Puszkina za jego życia rozchodziły się tylko po trzy tysiące sztuk, a teraz w milionach. — A ty myślisz, że teraz każdy rozumie Puszkina? — uśmiechnął się Grisza. — Że ludzie stoją w kolejkach po książki, jak po pomarańcze, to jeszcze o niczym nie świadczy. Wiesz, co mi powiedziała nasza magazynierka, jak dostała mieszkanie? „Egipskie podwójne łóżko «Lola» już mam. Polski zestaw kuchenny «Gdańsk» też mam, chociaż okleina gdzieś się zapodziała. Czeskie półki na książki też są, tylko że brakuje mi do nich książek — sama mierzyłam centymetrem — równo na metr dwadzieścia!" — Bywa i tak — przyświadczył Nikanor. — Ale biblioteka przejdzie na spadkobierców i dzieci twojej magazynierki może te książki przeczytają. Za Puszkina inteligencja była elitą. Przed samą rewolucją, jeżeli nie odjęło mi pamięci, było u nas aż siedemdziesiąt procent niepiśmiennych. Inteligencji już przybyło, a bez niej nie zrobiłoby się rewolucji. Lenin też, jak by nie było, pochodził z inteligentów. A potem co się porobiło z naszą inteligencją? Dużo poległo — i po stronie czerwonych, i po stronie białych. Dużo powyjeżdżało do obcych krajów, nie rozumiejąc, co się dzieje. Po tych, co zostali, wiadome lata przejechały żelazkiem, no i na wojnie z Niemcami tyle ludzi zginęło. Wielkie straty ponieśliśmy. Inny kraj by nie wytrzymał. A u nas inteligencja może wytrzymać wszystko, tak samo jak chłopstwo. Uratowała się, mało tego, nabrała sił. Dzieci robotników zostały profesorami, badają różne tam gla-cjologie. A ile ludzi wysoko wykształconych wyszło z naszej zabitej deskami Zimy! Kto jest pierwszym oblatywaczem odrzutowców? Nasz, zimiński — Grinczyk. Kto napisał pieśń Czy Rosjanie wojny chcą? Nasz chłopak, chociaż ten ma jeszcze pstro w głowie i nie dochrapał się wyższego wykształcenia. Analfabetyzmu już nie ma, a to jest wielkie zwycięstwo, jak się wspomni dawne czasy. — Analfabetyzm zlikwidowaliśmy jako klasę — pompatycznie oświadczył pełnomocnik, lekko się chwiejąc po następnej szklaneczce „jesęsji". — Ale prawdziwe wykształcenie zdobywa się krok po kroku, a nie za jednym zamachem. Ja, na ten przykład, na starość nakupiłem wprawdzie książek, czytam różne wielkie dzieła, ale to już trochę za późno: ja tam już inteligentem nie będę — ciągnął Nikanor. — Za późno się do mnie uśmiechnęła ta kobieta z zagranicznego portretu. Inteligent jest prawdziwym inteligentem chyba dopiero w trzecim pokoleniu, kiedy nie skubie kultury po kawałeczku, tylko rośnie wśród niej, jak wśród powietrza. — Zaraz, zaraz — powiedział Grisza. — A co w takim razie z Gorkim? To według ciebie nie inteligent? Bo przecież piekł bułki... — Górki jest wyjątkiem. Na wyjątkach życia nie zbudujesz. — Poczekaj — zaniepokoił się pełnomocnik. — O co ci chodzi, Nikanorze? Chcesz powiedzieć, że nasza inteligencja to właściwie nie inteligencja? — Nie o to mi chodzi, nie bój się — pojednawczo powiedział staruszek. Wziął talerz z zupą rybną do jednej ręki, drugą ręką podniósł malowaną w kwiaty blaszaną tacę, na której leżały skibki chleba. — Taca jest szersza od talerza, wiadomo. Ale talerz głębszy. Jeżeli będziesz nalewał zupę do tacy, to zupa 100 szeroko się rozleje, ale trudno ją będzie nabierać łyżką, chyba nawet wcale się nie da. Chcę przez to powiedzieć, że inteligencji naszej, rosyjskiej, przybyło, zalewa już całą powierzchnię naszej ziemi, ale jeszcze jej brakuje głębi. Grisza, zapominając o magazynierce, rozzłościł się: — A Gagarin? A nasze statki atomowe? A elektrownia w Bracku, u ciebie pod nosem, dziadku? Kto stoi za tym wszystkim, jak nie klasa robotnicza wspólnie z inteligencją? — Elektrownię w Bracku zbudowaliśmy, ale to jest technika. A swojego Puszkina jeszcześmy nie zbudowali, Grisza. I ani jedna dojarka na reprodukcjach w tygodniku „Ogoniok" jeszcze się tak nie uśmiecha, jak tamta kobieta na starym zagranicznym portrecie. — No, no, tylko bez tej... jak jej tam... czołobitności... — basem powiedział pełnomocnik. — A niby dlaczego? — uśmiechnął się staruszek. — Ja przecież pochylam czoło nie przed kapitałem, nie przed zagranicznym imperializmem, tylko przed uśmiechem, co go namalował człowiek pracy — artysta, i dla mnie on nie jest artystą zagranicznym, jeżeli żył z pracy rąk. Kapitalizm to ja poznałem na własnych włosach przez rękę mojego taty — mały to był kapitalizm, ale też podły. A w wojnę domową powąchałem imperializmu, kiedy oficerowie Kołczaka pospólnie z amerykańskimi oficerami popijali koniak i patrzyli, czy dobrze świszczą wyciory. Wiem ja, co to za inteligencja tak zwana. A martwię się o naszą nową inteligencję dlatego, że sam nie zostałem inteligentem, i chciałbym w niej widzieć to wszystko, co mnie się nie spełniło. Co do rozmiarów inteligencji, tośmy wszystkim kapitalizmem utarli nosa, można powiedzieć. Ale głębi przymało. A jeżeli pogłębimy te rozmiary, dojdziemy do trzeciego pokolenia, to pewnego dnia obudzimy się jako naród inteligentów, pierwszy wśród innych narodów — i staruszek wojowniczo popił swoje oświadczenie „jesęsją". — Poplątane masz w głowie, Nikanorze. To ci się wszystko widzi na czarno, to znów na różowo... Jakiś taki jesteś nie czarno-biały, tylko czarno-różowy właśnie... — zganił go pełnomocnik. — A kto wtedy będzie uprawiać ziemię, kto stanie przy maszynach? 101 "¦— Jak to kto! Inteligenci. Inteligentem, może być i chłop, i robotnik, nie tylko profesor. Ten, kto się zwie inteligentem i z tego powodu zadziera nosa, żadnym inteligentem nie jest! — odpowiedział staruszek. — Tu się z wami zgadzam, dziadku -— stanowczym tonem oznajmił Grisza. — Pamiętam, woziłem jednego takiego lektora z Irkucka. Jak sobie popił... — No, tylko nie mów, że to z braku inteligencji... — pogroził mu palcem pełnomocnik. , — Nie o to chodzi, że sobie popił, tylko o to, jak popił — ciągnął Grisza. — Jeden się napije i grzecznie śpi w kałuży. Psuje, oczywiście, widok ogólny społeczeństwa, ale szkodzi tylko sobie, nikomu więcej. Drugi porozrabia, pokrzyczy, powygłupia się, ale to ostatecznie rozumiem: mężczyzna musi się wyszumieć. Wódka wyciąga na wierzch to, co przed wódką leży na dnie duszy. Co u trzeźwego w głowie, to u pijanego w mowie, jak to się mówi. No, a ten gość najpierw odwalił prelekcję o sytuacji międzynarodowej i wyglądało na to, że każde jego słowo o kryzysie kapitalizmu i postępie w rozwijających się krajach jest inteligentne. Potem pojechaliśmy na kaczki. Jak na złość, ani jedna kaczka nie usiadła, ani jedna nie przeleciała. Rozpaliliśmy ognisko, wypiło się ździebko i wtedy naszego lektora poniosło — zaczął opowiadać kawały, co jeden to bardziej świński. Nie żeby normalne świństwa, ja też czasem coś takiego powiem, tylko jakieś takie podłe. I widzę, że on tymi sprośnościami jakby chce się przypodobać mnie, kierowcy. Zniżając się do ludu, pokazać, jaki to on demokrata. Opowiada kawały i sam pęka ze śmiechu. Ja milczę. „No, mówi, teraz ci opowiem taki kawał, że palce lizać". I opowiada mi dowcip, aż mu z ust śmierdzi stęchlizną dawnego ustroju. „No i co — pyta — podoba ci się?" — „Nie — mówię — wcale mi się nie podoba. Pan, jak widać, nie Sybirak". — „Dlaczego tak sądzisz?" — „A dlatego — mówię — że u nas na Syberii wszystkie narody zawsse żyły w zgodzie, nigdy sobie nie wyrządzały krzywdy, a słowo «Żydek» usłyszałem po raz pierwszy od zbrodniarzy w więzieniu". Łj#pnął na mnie ze strachem, jak usłyszał, że siedziałem, ale potem napił się jeszcze i w ogóle zapomniał o wstydzie. „Załatw mi, Grisza, jakąś wiejską jędrną babę, bo już mam dosyć tych 102 moich miejskich tragedii". Powiedziałem mu tak: „Sam lubię baby, towarzyszu lektorze, ale rajfurem jeszcze nie byłem. Baba to nie artykuł deficytowy, żeby ją załatwiać po znajomości". A kiedyśmy wracali do domu i mijali fermę drobiarską, lektor, zalany w pestkę, wysiadł, żeby zapolować, i zobaczył na stawie państwowe gęsi. Zerwał dubeltówkę z ramienia i zaczął do nich strzelać — po pijanemu przywidziało mu się, że to dzikie. Wyrwałem mu broń, ale dwie sztuki zdążył przedziurawić, bydlak. A uważa się za inteligenta. — Nie, to nie inteligent — orzekł Nikanor. — Takie dowcipy nie pochodzą od inteligentów, nie od chłopstwa idą, nie od robotników; tylko od kupców. Z handlem prywatnym, ma się rozumieć, skończyliśmy, oprócz rynku. Tylko że niemało jest jeszcze takich, co to niby pracują dla państwa, a naturę mają jak prywatni handlarze. Odgrywa taki państwowego urzędnika, a jak mu odjąć jego fałszywą mowę, to wyłazi z niego kupiec albo złotnik. Miałem w życiu. to szczęście, że na Dalekim Wschodzie spotkałem wielu prawdziwych inteligentów, ogrzałem się przy ich rozmowach. Prawdziwy inteligent nigdy się do narodu nie zaleca, nie przypochlebia się. Rozmawia z narodem poważnie, jak ze sobą, bo on sam też jest narodem. — A co to jest naród, waszym zdaniem? — zapytał młody geolog. — Naród to najlepsi ludzie z narodu. A żeby być najlepszym, nie wystarczy mieć wykształcenie. Niania Puszkina, Arina Rodionowna, świeć Panie nad jej duszą, była narodem, chociaż nie miała żadnego wykształcenia. Ona uczyniła Puszkina narodem. — Ja ciebie nie rozumiem, Nikanorze — skrzywił się pełnomocnik. — Raz mówisz, że najważniejsze jest wykształcenie, to znowu, że dobra dusza, nawet bez wykształcenia. — Dobra dusza jest najważniejsza, ale bez wykształcenia niewiele może zdziałać. A zła dusza ma to do siebie, że im bardziej uczona, tym groźniejsza — powiedział staruszek i zwrócił się do gospodarza: — Wypijmy, Iwanie, za twojego wnuka, bo odeszliśmy od niego. Chociaż właściwie nie odeszliśmy, tylko zbliżamy się do niego tą rozmową. Niech wyrośnie na człowieka, niech duszę ma dobrą i umysł światły. No bo 103 kto tam za ścianą ssie matczyną pierś? Przyszłość Rosji... Przy słowie „Rosja" pełnomocnik potrząsnął głową, dolał sobie „jesęsji", wypił i zaintonował głosem dziwnie cienkim jak na mężczyznę jego kompleksji: I znowu te ptaki przelotne W jesienną unoszą się dal... Grisza przyłączył się do niego, biorąc górne nuty i jakby lubując się swoim aksamitnym barytonem: I po cóż mi brzeg afrykański, I po cóż mi Turcji brzeg? — Że starzy nie śpiewają, to mogę zrozumieć. Dla nich nawet ta pieśń jest za młoda — zauważył pełnomocnik, głową pokazując Nikanora i gospodarza, ale siebie do starych najwidoczniej nie zaliczając. — A ty dlaczego nie śpiewasz, młody człowieku? Za stara dla ciebie ta pieśń, czy jak? — Nie znam słów — odpowiedział geolog. — Ale chciałbym zobaczyć i Turcję, i Afrykę... — Ech wy, młodzi — pogroził mu palcem pełnomocnik. — A jakie ty pieśni znasz? Twisty-świśty? — Nie dokuczaj chłopcu, Tichonie — powiedział Ni-kanor. — Ja teraz zacznę i założę się, że on zaśpiewa z nami... Wstał, chudzina, sterany życiem, tylną stroną dłoni otarł usta, jakby szykując ujście dla wzbierającej w nim pieśni. Pomięta ze starości twarz przybrała wyraz uduchowienia, znikły zmarszczki, rozprostowały się wątłe ramiona. Dumnie zadarła się rzadziutka broda i popłynęła pieśń, a było w niej tyle siły i młodzieńczej werwy, jakby śpiewał ją nie sam stary Nikanor, ale ktoś inny, w nim ukryty: Morze przesławne, Bajkale ty nasz... Wstał Grisza, poprowadził jeszcze donośniej, jeszcze swobodniej: 104 ... Łajbo dziurawa, płyń burzy na przekór... Zawtórował pełnomocnik, wymachując rybim ogonem i roniąc tzy do szklanki z „jesęsją": ... Żagle podarte wciągnijcie na maszt... Wstał gospodarz, dotychczas siedzący bez słowa, przypomniały mu się młode lata, zaśpiewał matowym, tęsknym basem: ... Już niedaleko do brze-egu! * I młodziutki geolog też się przyłączył, chociaż nie tak ładnie, ale z sercem. Okazało się nawets że znał słowa. „Aha, zna naszą syberyjską pieśń! I po co było dokuczać mu twistami?" — błysnął triumfująco spojrzeniem staruszek. Objął geologa lewą ręką, prawą zaś, zwiniętą w małą, ale mocną pięść, pogroził komuś niewidzialnemu. Grisza objął pełnomocnika, na śmierć zapomniawszy, że to jego pracodawca, i chytrze na niego zerkając, zaśpiewał przeciągle, po zbójecku: ... Żagle podarte wciągnijcie na maszt... I pełnomocnik odpowiedział westchnieniem nad sobą: ... Już niedaleko do brzegu! Zza ściany wyszła Ksiuta, przecierając zaspane oczy, łagodnie przyłożyła palec do ust. Z szacunku dla dziecka przerwano więc śpiew. I wtedy zabrał głos gospodarz: — Żeby tak ludzie żyli na świecie, jak umieją razem śpiewać, to wszystko byłoby dobrze. Dużo tu dziś mówiono. Jednych rzeczy mój stwardniały rozum nie pojął, z innymi się nie zgadzam, ale to nieważne. Ważne jest, że ludzie zaczęli mówić, że nie boją się swoich • Tłum. Witold Dąbrowski. 105 myśli. Bo kiedy człowiek boi się myśli, to one giną. Dziękują wam, drodzy goście, przywieźliście mi cenny podarunek — wnuka. Wszystko jedno, kim będzie, byle był człowiekiem. O jednym nie powiedzieliście, ale ja powiem. Nie może być wojny. Za nic Wojna odciąga ludzi od dobroci i od książek. Ile to wieków wojowaliśmy z Mamajami i dokąd to nas cofnęło... A ile wojen było potem. Ja sam zdarłem niejedną parę butów na trzech wojnach i też jestem pod niejednym względem cofnięty. Często za mało jest we mnie dobroci, a o wykształceniu to już szkoda mówić. Wybaczcie mi. I ty też wybacz, córko. Pokój jest także potrzebny nam, starym. Chociaż oczy niedowidzą, chciałoby się] jeszcze popatrzeć, jak poprawia się życie. A jak temu maluśkiemu potrzeba pokoju... On sam jeszcze nie rozumie, ale my musimy rozumieć za niego. A po to, żeby nastała zgoda między narodami, trzeba najpierw zaprowadzić zgodę między ludźmi. Toć walczymy ze sobą, nieraz o byle głupstwo. Nie trzeba bić się o głupstwa, to i dłużej wojny, z boską pomocą, nie będzie. — Za pokój! —: wrzasnął z entuzjazmem pełnomocnik, rzucając się na szyję gospodarzowi. — Ech, Iwanie, ja i ty... my obaj... wszyscy razem... Jak to w pieśni: „A ja pozostanę tu z tobą, kraju kochany ty mój..." Tak jest, pozostanę! Gdzie miałbym iść? I uronił dużą łzę, miotany uczuciami, których nie sposób ubrać w słowa. Potem zasnął przy stole, z głową w kiszonej kapuście. Grisza i geolog poszli spać do stodoły. Nocny wiatr wciskał się przez szpary, tarmosił siano, które ruszało się, oddychało jak żywe, chciało podzielić się z ludźmi swoimi myślami, ale nie mogło. Skrzypiał na wietrze rozeschnięty żuraw, jego długa szyja kołysała się pod gwiazdami, zmęczonymi, ale świecącymi ludziom. A musiały świecić jeszcze długo, żeby ludzie, posłuszni sile przyciągania ziemi, mogli czasem podnosić głowy, patrzeć na gwiazdy i zamyślać się nad tym, że oprócz tego, co śmieszne i smutne, co nikczemne i dobre, oprócz życia i śmierci na ziemi, jest jeszcze nieskończoność świata. Nikanora umieszczono w alkowie, na żelaznym śpiewającym łóżku z niklowanymi gałkami, i kiedy gospodarz poświecił mu naftową lampą, staruszek zobaczył nad łóżkiem swoje łabędzie. „Tu też dotarły" — uśmie- 106 chnął się ze smutkiem. Zasnął jednak mocno i przyśniło mu się, że on i Japończyk Kuroda są w jakimś dziwnym lesie, gdzie rosną grzyby wyższe od człowieka, i że dwuręczną piłą przecinają gruby pień olbrzymiego' bielaka, który ciężarówką Griszy mają zawieźć do Hiroszimy i pokazać całej ludzkości, żeby ludzie zaczęli się wstydzić za inne straszne grzyby, przez nich wymyślone. A małemu człowieczkowi nic się chyba jeszcze nie śniło, ponieważ na razie nie miał przeszłości, a więc nie miał żadnych wspomnień, z których rodzą się nasze sny. Sierioża Łaczugin obudził się wcześniej niż inni. Grisza smacznie chrapał obok pod baranicą gospodarza, ściągniętą we śnie z Sierioży. Niebo miało kolor ostrego błękitu. Nad skrajem tajgi zapłonęła szkarłatna łuna, przyćmiewająca niepotrzebne już światło gwiazd, a z niej, jak z pieca hutniczego, powoli i dostojnie wypływało słońce. Ostrożnie, żeby nie zbudzić Griszy, Sierioża prze-czołgał się przez siano i zeskoczył na mokrą od porannej rosy ziemię, która pozwoliła jego nogom poczuć, że życie trwa nadal. Potem napisał na kartce z notesu: „Dziękuję za gościnę. S. Łaczugin", przybił kart-I kę gwoździem do ściany domu, gdzie wisiało stare cho-'i mato, poklepał po Jcarku Czarlego, który z sympatii ocierał się o jego nogi, i wyszedł, zwracając uwagę, by nie za głośno stuknął żelazny pierścień przy furtce. Do miejsca postoju grupy geologicznej było ze czterdzieści kilometrów i należało iść zamaszyście, żeby dojść za dnia. Ale kiedy człowiek ma dwadzieścia lat, idzie się tak łatwo, jakby ziemia, wbrew sile przyciągania, sprężyście odpychała stopy przed każdym krokiem. W torbie lotniczej oprócz Saint-Exupery'ego niósł Sierioża listy i telegramy dla geologów, gromadzone od miesiąca przez zimińską pocztę, poza tym jeden list specjalny oraz paczki ńaboi. Nie miał przy sobie żadnej broni, tylko składany nóż turystyczny. Był teraz sam na sam z tajgą i to napełniało go radosnym po- 107 czuciem godności, poczuciem męskiej siły, której człowiekowi przybywa wraz z przebytą drogą i myślami. Nie miał jeszcze dużego doświadczenia, lecz nawet niewielkie doświadczenie życiowe młodzieńca wzbogaca wielkie doświadczenie całego świata i jest czymś niepowtarzalnym. „Jacy oni wszyscy są wspaniali i całkiem do siebie niepodobni — myślał o ludziach, których zostawił na Białej Zaimce. — Jak mało jeszcze znam życie, jeżeli ten staruszek grzybiarz wydawał mi się z początku nudnym emerytem, z którym można rozmawiać tylko o grzybach". A przecież Sierioża nie znał całej historii Nikanora Barchotkina, jak nie znał historii pełnomocnika, a gdyby znał, to chyba zamyśliłby się jeszcze głębiej, ponieważ Historia składa się właśnie z wielu historii, pisanych przez małe h. Polna droga doprowadziła go do Szełaputinek — jednoulicznej wsi nad rzeką. Sporo zdrowych jeszcze domów miało sierocy wygląd, ponieważ okna ich były zabite na krzyż deskami. Ludzi jednak można było spotkać. Przechodziła właśnie przez ulicę stara kobieta w kaloszach, bez pończoch; niosła koromysło z wiadrami. Na widok Sierioży zatrzymała się na środku ulicy i powiedziała: — Poczekaj, ździebko, chłopcze... Niosę puste wiadra... Niedobrą będziesz miał drogę... Posłuchał jej i poczekał. Klapiąc kaloszami w kurzu, kobieta podeszła do studni pod dwuspadowym daszkiem, pokrytym zielonkawą pleśnią, dwa razy opuściła szczękający łańcuch, wydostała z ciemnej głębi wodę, zręcznie zawiesiła na końcach koromysła pełne wiadra i ruszyła z powrotem przez ulicę, zwalniając kroku na środku i uśmiechając się do niego: — Teraz można... Dobra będzie droga... Odpowiedział jej uśmiechem i w sposób, dla niego tylko coś znaczący, wyminął przezroczyste koraliki kropel, które spadły z wiader i jeszcze nie zostały wes-sane przez kurz. Poznał tę kobietę, chociaż ona go nie poznała, w czym nie było zresztą nic dziwnego — geologiczna brać często się tu zatrzymywała. Żyła samotnie, opuszczona przez synów, którzy wyjechali na wielkie budowy, i bardzo chętnie udzielała noclegu 'przejezdnym, 108 nigdy nie biorąc od nich pieniędzy. Sierioża nocował u niej kiedyś w sieni, deskami tylko oddzielonej od troskliwie pielęgnowanej cieliczki. Wczesnym rankiem wyszedł wówczas na podwórze i przystąpił do porannej gimnastyki. Nagle zobaczył, że gospodyni, ze szmatą w ręce, patrzy na niego przestraszona i kreśli znak krzyża. — Co ci jest, kochaneńki? Może choroba jaka, co? O padaczce to wiem, ale skakaczki jeszcze nigdy nie widziałam. — To gimnastyka, babciu. Gimnastyka — wytłumaczył ze śmiechem. — A na co ta wyginastyka? — wypytywała zdziwiona. — Dla rozwoju mięśni, babciu. Stara kobieta podeszła do niego i wyciągnęła rękę. — No, dotknij, synku. Śmiało, nic się nie rozsypie. Dotknął jej ręki nad zgiętym łokciem i wyczuł nieduży, ale twardy jak żelazo kłębek mięśni pod rękawem sukni, tym bardziej zadziwiający, że palce tej ręki zniekształcił czas i ciężka praca. — Wychodzi na to, że ja tę wyginastykę robię co dzień od samego rana na ogrodzie i w polu, ale skakania to moje nogi jeszcze nie wymyśliły. Taka to była staruszka. Sierioża znalazł się przed geesem. Z drzwi sklepu znowu wypłynęło koromysło, roniąc z wiader krople, nie wiedzieć czemu — ciemnoczerwone. Wiadra niósł chłop, trzymający się na nogach niepewnie — nie tylko z powodu ciężaru, jak łatwo było zauważyć. W ustach miał zgaszonego papierosa i chcąc go rozpalić, bez skutku ssał i cmokał. — Co to jest? — ze zdziwieniem zapytał Sierioża, ruchem głowy pokazując wiadra. Chłop zachwiał się, spojrzał przyjaźnie w jego stronę i zachichotał, wskutek czego papieros wpadł do wiadra. — To jest mordokrzywka... Nie szkodzi, z tytoniem będzie mocniejsza — powiedział wyrzucając papierosa dwoma palcami. — Co za mordokrzywka? — A wino, tak to nazywamy. Przywieźli nam w beczkach z Mołdawii. Pewnie było dobre, ale po 109 drodze skisło. Możesz pić i nic nie poczujesz. Ale jak wypijesz pół wiadra, to i owszem, bierze. Tylko że1 rano łeb pęka, morda skrzywiona. Tośmy nazwę wymyślili — „mordokrzywka". Chcesz spróbować? Spokojna głowa, mam tu kubek. Postawił wiadra na ziemi, wyjął z kieszeni aluminiowy kubek, przetarł go połą marynarki, zaczerpnął wina z wiadra, do którego nie wpadł papieros, i podał Sierioży: — Skosztuj. Sierioża skosztował — było to prawdziwe wytrawne wino z lekko cierpkim posmakiem. — Bardzo dobre wino — powiedział. — A dlaczego skiśnięte? — nieufnie zapytał chłop. — To specjalny gatunek wina, bez cukru. Nazywa się u nas „suche", to znaczy wytrawne. — Jakie ono tam suche, kiedy jest mokre? Żarty sobie robisz — pogroził mu chłop palcem, nałożył ko-romysło na ramię i poszedł swoją drogą. — Ino by żartowali z nami, ino by żartowali. „No i nie uwierzył" — pomyślał Sierioża, ale nie poczuł żadnej wyższości wobec tego naiwnego niedowierzania. Wiedział, że w te jagodowe strony prawie nie przywożono wytrawnych win, skąd więc mieli się wziąć koneserzy. Tu się piło wódkę, nazywając ją winem, spirytus nazywano z szacunkiem jego imieniem własnym, wszystkie zaś odmiany wina wzmocnionego, niezależnie od koloru, nazywały się „czerwone". Sierioża, na szczęście, nie sądził, wzorem niektórych jego miejskich rówieśników, że o wartości umysłowej człowieka świadczy biegła znajomość gatunków win, samochodów i modnych nagrań płytowych. Tu, w jagodowych stronach, spotkał niemało ludzi, naiwnych w sprawach, z którymi on mimo woli był obeznany od dzieciństwa. Ale przecież i on nierzadko zdradzał naiwność w tym, co wiedzieli od dzieciństwa oni. Wyszedł za opłotki, skręcił na leśną ścieżkę, przez podeszwy trampek czując wypukłości modrzewiowych korzeni, i ruszył wzdłuż rzeki, która spoza drzew wskazywała mu kierunek rześkim szumem. Muskane łagodnym wiatrem znad rzeki, kołysały się kwiaty dzikiego rozmarynu i wierzbówki, tworząc wraz z lekkim rozkołysaniem choiny nieuchwytny sze- 110 lest tajgi, który może dla niej samej oznaczał ciszę. Tajga znała też inne chwile, kiedy pioruny biły w drzewa, rozłupywały je i wzniecały straszliwe pożary albo kiedy zamiecie wyły jak wilki, zginając i łamiąc pnie drzew, sypiąc na wiejskie podwórza tyle śniegu, że rano nie sposób było otworzyć drzwi i musiano rąbać je od wewnątrz. Ludzie znający tajgę stworzyli dużo legend i pieśni 0 jej okrucieństwie, ale znali też jej dobroć. Tu wdzięcznie wychylały się z zieleni różowe pyzate poziomki, tu cieszył oko matowy połysk krzaków łochyni, cieszyły oślepiające krwiste skrzepy leśnych malin, szkarłatne krople brusznic zastygłych na ciemnych lakierowanych liściach i trzepotliwy wzlot głuszca, unoszącego w swoim wolu słodki ciężar jagód podarowanych mu przez tajgę... Sierioża natknął się na zimowisko, którego drzwi podparte były z zewnątrz świeżym jeszcze klocem. Według wszelkich praw tajgi, które i on już zdążył poznać, powinno tam było znajdować się bodaj cokolwiek, zostawionego z myślą o następnym wędrowcu. Otworzył drzwi. Na stole zobaczył napoczętą paczkę soli, kilka pudełek zapałek oraz dwa wędzone lipienie, przymocowane do ściany skrzelami. Wziął jedną rybę, ale wyłożył z plecaka na stół paczkę naboi. Potem podparł drzwi klocem i ruszył dalej, łamiąc rybę na kawałki 1 czując na łuskach zapach czyichś nie znanych rąk, owianych dymem. Zagryzł lipienia garścią jagód, przepuszczonych przez palce i łatwo oddzielających się od krzaka. W ustach jagody natychmiast zamieniły się w chłodzący kwaskowy sok, zostawiając przylepiony do podniebienia wąziutki Usteczek. Doszedł do samotnego grobu, na którym leżał granitowy głaz. Krzyż się nie zachował — a może nigdy go nie było. Przez mech odczytał na głazie topornie wycięty napis: „Tymoteusz Szadrin, poszukiwacz złota. 1902". Sierioża pochylił się nad głazem, zdarł mech palcami i odczytał resztę napisu: „Nic złego nie uczynił". Stał chwilę nad grobem, czując zimno, przechodzące z nagrobka w końce palców, a potem ruszył dalej. W tych okolicach zginęło dużo ludzi, którzy w zdeptanych butach i z szuflami przybywali z różnych stron po błogosławione i przeklęte złoto. Sierioży przywidzia- 111 ło się nagle, że gdzieś między drzewami snują się ich cienie, nie umierające i niespokojne. Byli i tacy, co szli tu w pojedynkę, i nie miał kto wydrapac ich imion . na głazach. Nitki złotego piasku, .którego może nigdy nie znaleźli, nagle wysnuły się nie wiedzieć skąd, splotły ze lśniącymi nitkami kropli uronionych przez starą kobietę, życzącą mu dobrej drogi. „Nic złego nie uczynił" — powtórzył, żeby utrwalić w pamięci to proste podsumowanie czyjegoś życia, którego nie znał, lecz już wyobrażał je sobie jako złączone nierozerwalnie z jego własnym, ledwie rozpoczętym życiem. Wychował się w mieście, słynnym z pomnika wzniesionego wielkiemu człowiekowi, który sprawił, że Rosja „dęba wspięła się jak koń". Sierioża widział też pomniki innych dowódców, rewolucjonistów, pisarzy, uczonych. Był to kamienny hołd ich wielkości. Lecz leśny głaz był pomnikiem wzniesionym tylko za to, że jakiś poszukiwacz złota nikomu nie uczynił nic złego, a więc za dobre serce, nie zaś za wyjątkowe zasługi. Czy można uważać dobroć jako taką za wartość godną pomnika? Kto w wieku Sierioży nie myślał o sławie! Dziś jednak, natknąwszy się na ten głaz, Sierioża zapragnął być przynajmniej dobrym człowiekiem, który nikomu nic złego nie uczyni. Myśli o sławie poblakły, zeszły na daleki plan. Tajga jak gdyby czuła wszystko, czym przepełnione było jego serce, i odpowiadała mu spokojnym szumem, podobnym do słyszalnej pamięci historii — pamięci, chroniącej rzeczy straszliwe, a mimo to zachowującej czystość. Raptem drgnął. Tuż przed nim na ścieżkę wybiegł z krzaków niedźwiadek. Był jeszcze pełen niemądrej radości życia, nie ostudzonej ostrożnością, i wcale się nie zląkł. Miał błyszczący mokry czarny nos i zaciekawione dziecinne oczka. Podbiegł do nieruchomo stojącego Sierioży, ryknął, zaczął ocierać się o jego dżinsy i tarmosić je swoimi przyjaznymi, ale przecież niedźwiedzimi zębami. Sierioża wiedział z opowiadań, że gdzieś blisko powinna być niedźwiedzica i że spotkanie z nią nie wróży nic dobrego. Nie ruszając się z miejsca, wyjął składany nóż turystyczny i otworzył go. Zatrzeszczały krzaki głogu. Wywaliło się z nich bure ogromne cielsko; w kudłatej sierści sterczały osty i kolce. Niedźwiedzica stanęła i popatrzyła mu w twarz. Było w jej oczaeh pytanie, ale nie było żadnej złości. Powoli obeszła go od tyłu. Najbardziej bał się, kiedy była za nim. Słyszał jej chrapliwy oddech, czuł jej zapach. Wiedział jednak, że nie wolno mu się ruszać. Wreszcie ukazała się zza jego pleców, chwyciła niedźwiadka zębami za kark, jednym szarpnięciem odciągnęła od Sierioży, bijąc po pysku zapędziła niesfornego synka w krzaki. Sierioża stał bez ruchu, dopóki nie przestały trzeszczeć gałęzie i nie ucichł ryk. Nóż turystyczny trząsł się w jego ręce. Spojrzał na nóż i nagle uświadomił sobie, że otworzył go od strony łyżki. I wtedy roześmiał się nareszcie, chociaż właśnie teraz zaczęły mu drżeć kolana. Próbował nawet bić je pięściami, ale to nie pomagało. Poszedł dalej i w prześwicie między drzewami zobaczył niedźwiedzicę, która pływała w rzece, zębami trzymając niedźwiadka za kark. — Do widzenia! — krzyknął do nich na całe gardło, szczęśliwy, że ich spotkał, ale jeszcze szczęśliwszy, ma się rozumieć, żę, wyszedł z tego spotkania cało. — Do widzenia-aa-a-aj — odpowiedziała tajga. 10 Kiedy przyszły ojciec Sierioży — rabfakowiec * w kurtce ze znaczkami Osoawiachimu ** i MOPR-u ***, w białych tenisówkach, zostawiających na parkiecie zdradzieckie ślady proszku do zębów, wszedł po raz pierwszy do mieszkania profesora historii starożytnej Zagoriańskiego, poczuł się nieswojo. W tym dużym starym mieszkaniu nie było żadnych luksusów poza jednym — księgozbiorem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Książki zajmowały * rabfak — raboczij fakultiet (fakultet robotniczy); rabfakowiec — słuchacz kursu dla robotników, pragnących podjąć studia (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). ** Liga Przyjaciół Obrony Lotniczej i Chemicznej. *** Międzynarodowa Organizacja Pomocy Rewolucjonistom. . . -¦ ¦ , 112 113 wszystkie ściany, leżały na krzesłach, stołach i parapetach. Ale nikt tu nie stawiał na nich czajników, jak to się zdarzało w rabfakowskich internatach. — Poznajcie się, proszę. To jest Włodek. To mój ojciec — powiedziała Irena, córka profesora, i dopiero wtedy wśród półek ze szlachetnie połyskującymi grzbietami książek, których widok podziałał na niego przygnębiająco, Łaczugin zobaczył małego staruszka o wyrazistej twarzy, sprawiającej wrażenie, jakby człowiek ten ciągle do kogoś mrugał porozumiewawczo. Nad twarzą groteskowo powiewały rude potargane włosy, wymykające się spod czarnej jarmułki. Staruszek z małpią zręcznością zszedł z bibliotecznej drabinki, trzymając w rękach olbrzymi foliał, wyciągnięta ręka gościa napotkała więc oprawę księgi zamiast ręki profesora. — Z przeproszeniem — powiedział Łaczugin. — Proszę, proszę, niech pan uściśnie historię Bizancjum — roześmiał się Zagoriański. — Jest bardziej niezawodna niż ręce wielu osób... No a pan, młody człowieku, o ile mi wiadomo, jest mężem Ireny? Teraz wszystko odbywa się tak szybko — żyjemy w epoce społecznych kataklizmów. Łaczugin zdębiał. — Tatusiu — z wyrzutem powiedziała Irena. — Włodek i ja jesteśmy po prostu przyjaciółmi. — Tym bardziej mnie dziwi, dlaczego nie jest mężem, skoro łączy was przyjaźń? — wesoło zapytał profesor, wpatrując się badawczo w twarz Łaczugina. — Spodobał mi się pański sposób patrzenia na książki. Ale, proszę mi wybaczyć pedanterię, zwrot „z przeproszeniem" jest niepoprawny. Trzeba mówić „przepraszam". Łaczugin rzeczywiście został mężem Ireny. Stary profesor spędzał w jego towarzystwie dużo czasu, opowiadając mu o kulturze bizantyjskiej, o Sparcie, o starożytnym Rzymie, a rude kosmyki spod jarmułki, jak języki pochodni, powiewały nad młodymi oczami, którym przybywało lat tylko w chwilach przeprowadzania smutnych porównań. — Ilość godzin na wykłady z historii starożytnej zmniejsza się teraz w sposób niedopuszczalny — mówił, wysoko podnosząc piegowatą dłoń i jakby szukając nią w powietrzu spartańskiego miecza. — Rozu- 114 miem wasze hasło: „Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata". Ale czy trzeba zmiatać ślady wszystkiego, co stworzył stary świat? Starożytność to nie tylko niewolnictwo i tyrania. To także kultura. Publiusz Owidiusz Nazo pisał: Jeżeli od drobnych trosk chcecie przejść do spraw poważnych I drogę chcecie przedłużyć zwijając żagle rozpięte, To życzliwiej patrzcie ludziom prosto w twarze — Ludziom przystoi łagodność, gniew zostawcie zwierzętom.* Widzę dookoła za dużo gniewu i za mało wyrozumiałości. Zmiatajcie ślady Nerona, Kaliguli, ale nie Owidiusza. Poza tym, chcąc zatrzeć ślad, trzeba najpierw poznać to, co się zmiata. Nie do końca poznane tragedie historyczne przechodzą z epoki w epokę. Tragedia może się powtórzyć jako farsa, jak ostrzegał Marks, który doskonale znał historię. Nowy Kaligula może się objawić w całkiem innym stroju niż wytworna toga. Może nosić skromniutki fren^.z i sypiać w twardym łóżku. Poznanie historii jest dla ludzkości samoostrzeżeniem. Kiedy ojciec Sierioży Łaczugina, robociarz z dziada pradziada, odwiedzał profesora Zagoriańskiego, inteligenta z dziada pradziada, obaj zawsze " znajdowali wspólny język, chociaż spierali się o różne rzeczy przy herbacie albo — o zgrozo! — przy wódce. — A nie przychodził pan czasem do mnie w siedemnastym roku na herbatę? — podstępnie zapytał kiedyś profesor. — Pan był przecież w Czerwonej Gwardii... •— Jakoś sobie nie przypominam... — tym samym tonem powiedział Łaczugin. — Bo co, prowadził pan profesor herbaciarnię dla czerwonogwardzistów? Takich lokali chyba nie było. — Przyszli raz do mnie czerwonogwardziśei. Pochodzili, popatrzyli, nic zdrożnego nie znaleźli. Potem jeden z nich pyta: „Niech się pan przyzna, przeczytał pan te wszystkie książki?" — „Prawie wszystkie — mówię. — A te, których jeszcze nie przeczytałem,-przeczytam, jeżeli zdążę". Widzę, że zmarzli. Na ulicy „hula * Tłum. Tadeusz Sliwiak. 115 wszystkie ściany, leżały na krzesłach, stołach i parapetach. Ale nikt tu nie stawiał na nich czajników, jak to się zdarzało w rabfakowskieh internatach. — Poznajcie się, proszę. To jest Włodek. To mój ojciec — powiedziała Irena, córka profesora, i dopiero wtedy wśród półek ze szlachetnie połyskującymi grzbietami książek, których widok podziałał na niego przygnębiająco, Łaczugin zobaczył małego staruszka o wyrazistej twarzy, sprawiającej wrażenie, jakby człowiek ten ciągle do kogoś mrugał porozumiewawczo. Nad twarzą groteskowo powiewały rude potargane włosy, wymykające się spod czarnej jarmułki. Staruszek z małpią zręcznością zszedł z bibliotecznej drabinki, trzymając w rękach olbrzymi foliał, wyciągnięta ręka gościa napotkała więc oprawę księgi zamiast ręki profesora. — Z przeproszeniem — powiedział Łaczugin. — Proszę, proszę, niech pan uściśnie historię Bizancjum — roześmiał się Zagoriański. — Jest bardziej niezawodna niż ręce wielu osób... No a pan, młody człowieku, o ile mi wiadomo, jest mężem Ireny? Teraz wszystko odbywa się tak szybko — żyjemy w epoce społecznych kataklizmów. Łaczugin zdębiał. — Tatusiu — z wyrzutem powiedziała Irena. — Włodek i ja jesteśmy po prostu przyjaciółmi. — Tym bardziej mnie dziwi, dlaczego nie jest mężem, skoro łączy was przyjaźń? — wesoło zapytał profesor, wpatrując się badawczo w twarz Łaczugina. — Spodobał mi się pański sposób patrzenia na książki. Ale, proszę mi wybaczyć pedanterię, zwrot „z przeproszeniem" jest niepoprawny. Trzeba mówić „przepraszam". Łaczugin rzeczywiście został mężem Ireny. Stary profesor spędzał w jego towarzystwie dużo czasu, opowiadając mu o kulturze bizantyjskiej, o Sparcie, o starożytnym Rzymie, a rude kosmyki spod jarmułki, jak języki pochodni, powiewały nad młodymi oczami, którym przybywało lat tylko w chwilach przeprowadzania smutnych porównań. — Ilość godzin na wykłady z historii starożytnej zmniejsza się teraz w sposób niedopuszczalny — mówił, wysoko podnosząc piegowatą dłoń i jakby szukając nią w powietrzu spartańskiego miecza. — Rozu- 114 miem wasze hasło: „Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata". Ale czy trzeba zmiatać ślady wszystkiego, co stworzył stary świat? Starożytność to nie tylko niewolnictwo i tyrania. To także kultura. Publiusz Owidiusz Nazo pisał: Jeżeli od drobnych trosk chcecie przejść do spraw poważnych I drogę chcecie przedłużyć zwijając żagle rozpięte, To życzliwiej patrzcie ludziom prosto w twarze — Ludziom przystoi łagodność, gniew zostawcie zwierzętom.* Widzę dookoła za dużo gniewu i za mało wyrozumiałości. Zmiatajcie ślady Nerona, Kaliguli, ale nie Owidiusza. Poza tym, chcąc zatrzeć ślad, trzeba najpierw poznać to, co się zmiata. Nie do końca poznane tragedie historyczne przechodzą z epoki w epokę. Tragedia może się powtórzyć jako farsa, jak ostrzegał Marks, który doskonale znał historię. Nowy Kaligula może się objawić w całkiem innym stroju niż wytworna toga. Może nosić skromniutki fren^.z i sypiać w twardym łóżku. Poznanie historii jest dla ludzkości samoostrzeżeniem. Kiedy ojciec Sierioży Łaczugina, robociarz z dziada pradziada, odwiedzał profesora Zagoriańskiego, inteligenta z dziada pradziada, obaj zawsze znajdowali wspólny język, chociaż spierali się o różne rzeczy przy herbacie albo — o zgrozo! — przy wódce. — A nie przychodził pan czasem do mnie w siedemnastym roku na herbatę? — podstępnie zapytał kiedyś profesor. — Pan był przecież w Czerwonej Gwardii... — Jakoś sobie nie przypominam... — tym samym tonem powiedział Łaczugin. — Bo co, prowadził pan profesor herbaciarnię dla czerwonogwardzistów? Takich lokali chyba nie było. — Przyszli raz do mnie czerwonogwardziśei. Pochodzili, popatrzyli, nic zdrożnego nie znaleźli. Potem jeden z nich pyta: „Niech się pan przyzna, przeczytał pan te wszystkie książki?" — „Prawie wszystkie — mówię. — A te, których jeszcze nie przeczytałem,, przeczytam, jeżeli zdążę". Widzę, że zmarzli. Na ulicy „hula * Tłum. Tadeusz Sliwiak. 115 wiatr i śnieżek prószy". „Chcecie się napić przedrewo-iucyjnej herbatki?" Popatrzyli po sobie. „Chcemy" — odpowiadają. Siedliśmy, pijemy herbatę. „Nie gniewajcie się, obywatelu profesorze -— mówią. — Takie czasy". — „Jakie?" — pytam. „Surowe" — mówi jeden. „Ciężkie" — mówi drugi. „Rewolucyjno-bohaterskie" — oświadcza trzeci. „A jakich znacie najdawniejszych bohaterów?" — pytam. Myślą. Jeden powiedział: „Ilja Muromiec", drugi: „Stieńka Razin". A trzeci dorzucił: „Jemieljan Pugaczow". — „Doskonale — mówię — ale ludzkość istniała na długo przed Muromcem, Razinem i Pugaczowem. Wasze dzieci będą musiały przeczytać dużo książek, żeby zrozumieć swoje miejsce w dziejach ludzkości". — „A nie moglibyście opowiedzieć nam o starożytnych bohaterach, obywatelu profesorze?" — pytają. Opowiedziałem im o wyczynach Her-kulesa. „Która z prac Herkulesa jest najważniejsza, jak myślicie?" — pytam. I wie pan, wszyscy przyznali zgodnie, że stajnia Augiasza. I chyba mieli rację. Trzeba ciągle czyścić stajnie naszych dusz, bo się porobią takie wonne nawarstwienia, że nie wypada o tym mówić przy stole... Ale stajnie należy czyścić ostrożnie, żeby najlepszym koniom nie poprzetrącać nóg grabiami i łopatami. — A które to są te najlepsze konie? Wyścigowe? Arystokratyczne? — dobierał się do sedna sprawy Ła-czugin. — A co z końmi pociągowymi? Im można przetrącać nogi? — Nie, rosyjska inteligencja nigdy nie krzywdziła koni pociągowych — powiedział Zagoriański. — Całe narodnictwo wspierało się na szacunku do tych, co żywią, a z chłopów i wy się wywodzicie, robotnicy. Ale jeżeli jeszcze Puszkin nazywał tłumaczy literatury światowej „pocztowymi końmi oświaty", to jak teraz możecie nazwać nas, inteligencję rosyjską? Wyścigowymi końmi arabskimi? Łaczugin pokręcił głową i uśmiechnął się serdecznie. — Nie, profesorze, ty nie jesteś wyścigowcem, gdzie tam. Ty jesteś właśnie koniem pociągowym. Razem ciągniemy Rosję do przodu. Za mojego syna i za takich, jak on, będziemy wam, inteligencji, zawsze głęboko wdzięczni. Ale przecież nie wszyscy mają czas na rozwój kulturalny. Plany pięcioletnie to sprawa bardzo 116 ważna, ale i bardzo trudna. Robotnik wraca do domu wykończony, wali się do łóżka i tylko chciałby zasnąć jak najprędzej. Jemu nie Herkules w głowie. — Niepotrzebnej wiedzy na świecie nie ma — podniósł palec Zagoriański. — Ludzie często się wykańczają właśnie z powodu niewiedzy. W przyszłości zostaną odkryte nowe rodzaje energii, które wyzwolą każdego człowieka dla energii ducha, Może my tego nie dożyjemy, ale dożyją nasze wnuki, a jak nie wnu-ki, to prawnuki... ... Sierioża nie znał swoich dziadków, ponieważ nie żyli już, kiedy przyszedł na świat. Zmarli daleko od Leningradu i kto wie, czy staruszek grzybiarz nie siadywał z nimi przy jednym ognisku. Zdążyli jednak pogłaskać po głowie jego starszego brata, który później umarł podczas oblężenia. Matka cudem przeżyła, uczyła w konserwatorium i kiedy Sierioża był jeszcze mały, chodziła z nim na cmentarz Piskariowski, gdzie został pochowany jego brat. Pewnego razu, w kinie, podczas wyświetlania dokumentalnego filmu o tragedii i o wielkim zwycięstwie Leningradu, matka drgnęła, ścisnęła rękę Sierioży w półmroku, rozmigotanym od łez, płynących ludziom z oczu: „Patrz... To twój brat... To ja". Na ekranie brnęła w śniegu zgarbiona kobieta ze starą, zmęczoną twarzą. Sierioża ledwo rozpoznał w tej kobiecie swoją matkę, jak gdyby jakimś cudem powróciła ona do życia ze starości przypominającej śmierć. Ubrana w waciak i do tego okutana w jakąś przedpotopową storę z frędzlami, z trudem stawiała nogi w ohydnych podartych trzewikach, wlokąc drewniane sanki, na których leżało ciało dziecka z twarzą zakrytą szalikiem. Od tego dnia Sierioża zawsze widział w matce tamtą kobietę, wlokącą sanki. Brat Sierioży nie zdążył niczym zostać — umarł przecież w wieku dziesięciu lat. Ze zdjęcia na ścianie patrzył na brata w zapomnianej przez pokolenie Sierioży hiszpańskiej czapeczce z kutasikiem, trzymając w wyciągniętej ręce błyszczącą pionierską trąbkę. Zostały po. nim zaczytane książki Gajdara i chociaż niektórzy rówieśnicy Sierioży traktowali te książki pogardliwie („Dziecinada" — mówili), Sierioża pokochał Gajdara za niekłamaną czystość dźwięku pionierskiej trąbki. Z opowiadań ojca i matki, którzy nie ukrywali 117 przed' nim niczego, co było, Sierioża zrozumiał, że byli i tacy, co nie tłukli niebieskiej filiżanki. Stłuczono ją, ale nie zrobił tego Gajdar, nie Timur, nie obaj dziadkowie Sierioży. Na ścianach starego petersburskiego mieszkania jaśniały dwie twarze: mocna, o wystających kościach policzkowych twarz robociarza w skórzanej kurtce z czerwonogwardyjską opaską i łagodna, ale wyrażająca przewrotną żywość umysłu twarz profesora historii starożytnej. Dwa odrębne korzenie, splecione tak mocno, że niepodobna ich rozdzielić. W czasie oblężenia leningradczycy musieli czasem palić cenne książki, które oddawały marznącym ludziom ciepło swoich kart, zwijających się w płomieniach przywróconych do łask „burżujek". Ale matka Sierioży uratowała całą bibliotekę profesora Zagoriań-skiego i Sierioża wychował się wśród książek, które uważał za dobre i mądre duchy ich mieszkania. Jak myślące żywe istoty, otaczały go tomy bezcennych encyklopedii „Granat", encyklopedii Brockhausa i Efro-na, książki traktujące o dziejach starożytnego Babilonu, Asyrii, Bizancjum, Egiptu, Grecji, Rzymu. A ile było książek opisujących historię Rosji! Szczerbatow, Tatisz-czew, Karamzin, Kostomarow, Sołowjow, Kluczewski — każdy z nich inaczej przedstawiał kraj, odziedziczony " przez Sieriożę. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości: ten kraj ma historię niezwykłą, wyjątkową, i tak samo — w sposób niezwykły, na niczym nie wzorowany — trzeba tworzyć ciąg dalszy jego historii. Ze wszystkich leningradzkich muzeów Sierioża najbardziej lubił domek Piotra Wielkiego. Uczęszczał do szkoły z językiem wykładowym angielskim. Uczył się też muzyki, uprawiał jazdę figurową i od szóstego roku życia grał w tenisa. Włodzimierz Łaczugin, wybitny uczony, w którym trudno było poznać owego robotnika w tenisówkach wyczyszczonych proszkiem do zębów, martwił się niekiedy o syna — czy nie zepsuje go dobrobyt, jakiego nie zaznaje wielu jego rówieśników. Pani Irena uspokajała go: — Sierioża jest dobry z natury. Jeszcze kiedy był malutki, zawsze oddawał swoje zabawki innym dzieciom, jeżeli miały na nie ochotę. — Tak, ale on ma więcej zabawek niż inne dzieci. 118 Dobroć polega na tym, że dziecko oddaje innym jedyną swoją zabawkę — chmurzył brwi Łaczugin. — Więc twoim zdaniem powinniśmy stwarzać naszym dzieciom te same trudności, które nam wypadło przeżyć? Będą miały dość własnych... — broniła się żona. Łaczuginowie mieli gosposię, która zajmowała się domem i Sierioża. Ciocia Kłania, jak ją nazywano, pochodziła z okolic Wołogdy, była niemłodą samotną kobietą, poruszającą się lękliwie i szybko, udręczoną strachem, że nie dogodzi chlebodawcom, chociaż nikt jej nigdy przykrego słowa nie powiedział, kiedy zdarzało jej się przypalić kaszę, spalić żelazkiem spodnie czy stłuc talerz. Nie miała dzieci, kochała więc Sieriożę, przekarmiała go i rozpieszczała. W przekarmianiu miała zresztą swój udział i matka chłopca, która nie zapomniała, że jej pierwszy syn umarł z głodu. Ciocia Kłania wyciskała dziecku sok ze świeżych pomarańcz albo grejpfrutów, jak nauczyła ją pani, smażyła mu kotle-ciki wyłącznie z najświeższego mięsa. Pani Irena raz na tydzień przywoziła w dużym kartonowym pudle produkty ze sklepu, gdzie zostawiano je dla niej „przez protekcję" (oboje z mężem, nawiasem mówiąc, nie znosili słowa „protekcja", ale szukali dla siebie usprawiedliwienia w braku czasu). „Znowu kawior na śniadanie..." — wybrzydzał Sierioża. — Jedz, kochaniutki, jedz — prosiła ciocia Kłania. — Przecież tyle to kosztuje... Kiedy jadł, zawsze stała przy nim — żeby, broń Boże, nic nie zostawił na talerzu. Nie znosił ziemniaków i gdy ciocia Kłania się odwracała, zręcznie wyławiał je palcami z zupy i rzucał za szafę. Kiedyś przy sprzątaniu ciocia Kłania odkryła za szafą cały magazyn zeschniętych kartofli i rozpłakała się. — Nie wolno tak, dziecko, oj, nie wolno... Każdy kartofelek trzeba rękami wsadzić do ziemi, rękami oko-pać, rękami wyjąć. A kiedy ziemia jest mokra po deszczu, to ręce aż drętwieją. Widzisz, jakie ja mam ręce, do dziś dnia męczy mnie reumatyzm, ile to ja kartofli wybrałam z ziemi, ile przebrałam. A ty jeszcze robisz kulki z chleba — toć to grzech. Nie baw się chlebem, bo Pan Bóg się pogniewa i chlebka tobie nie da. Sierioża usłuchał, zrobiło mu się wstyd. Ciocia Kla- 119 nia rzadko gniewała się na niego, a już skoro się teraz rozpłakała, to znaczy, że naprawdę nie wolno tak postępować z ziemniakami i z chlebem. Jednym z kolegów szkolnych Sierioży był Kostek Kriwcow, nietowarzyski, nierozmowny, niezgrabny i cierpiący z powodu swojej niezgrabności, gotowy do bójki z każdym, kto go obrazi albo pozwoli sobie na drwiny pod jego adresem. Ale piękne były piwne oczy Kriwcowa — pod długimi dziewczęcymi rzęsami mieniły się jak dwa brunatne motyle. Na lekcjach Kriwcow zawsze coś pisał w grubym zeszycie, zasłaniając go ręką nawet przed kolegą ze wspólnej ławki. Wszyscy jednak domyślali się, że pisze wiersze. Kiedy poproszono go o wiersz do pierwszomajowej gazetki ściennej, powiedział ponuro: — Nie uprawiam poezji datycznej. — Jakiej znowu datycznej? —¦ ze zdziwieniem zapytała śliczna Ałła, redaktorka gazetki, córka zastępcy dyrektora znanej restauracji. — Poezja datyczna to są wiersze z okazji pamiętnych dat — szyderczo wyjaśnił Kriwcow. Pewnego razu podszedł do Sierioży i swoim zwykłym szorstkim tonem powiedział: -— Słuchaj, Łaczugin, masz podobno dobrą bibliotekę. Można popatrzeć? Obiecuję, że nie będzie ekspro-priacji... Gdy przyszedł po raz pierwszy, poczuł się nieswojo w tym królestwie książek, jak ongiś ojciec Sierioży w tenisówkach pobielonych proszkiem do zębów. Ale trwało to zaledwie chwilę. Zaraz wspiął się na górę po wysłużonej drabince profesora Zagoriańskiego, śmiało wyjmował książki i zachłannie kartkował. — Komplety „Wagi" i „Apollina" — to rzadkość. Wiedziałem oczywiście, że takie czasopisma wychodziły, ale w rękach jeszcze ich nie miałem. „Młodość", „Nowy Świat" — prenumeruję, ale nie ma, niestety, prenumeraty na przeszłość. Oho, Kamień Mandelszta-ma, nawet z dedykacją. Komu on to dedykował? — Mojemu dziadkowi. — Po jednotomowe wydanie Mandelsztama stałem całą noc w Księgarni Pisarzy, i nie wystarczyło dla mnie. Ale i tak dostałem go na Newskim za pół setki u spekulantów. 120 — Skąd wziąłeś tyle forsy? — zapytał ze zdziwieniem Sierioża. — Zarobiłem w sklepie meblowym — nosiliśmy z jednym chłopakiem krzesła, stoły i szafy. Trafił się cholernie ciężki tapczan. Potem przez tydzień bolało mnie podbrzusze. Ale za to mam teraz Mandelsztama. — Podobają ci się jego wiersze? — Trochę się zawiodłem To nie mój poeta. Ale pisał mocno. Znać trzeba wszystko, żeby nie powtarzać. — A kogo lubisz ze współczesnych poetów? — Puszkina. — Żle mnie zrozumiałeś, pytam o współczesnych. — Przecież on jest najwspółcześniejszy. — Ale ja miałem na myśli żyjących. — Przecież on żyje. — A Wozniesieński? — Dobrze pisze. Ja tak nie umiem. Ale i nie chcę. U niego biją kobietę w samochodzie, a on nawija: „I w sufit uderzały nogi, jak para białych reflektorów". Jeżeli przy tobie ktoś bije kobietę, to trzeba dać draniowi w pysk, a nie zachwycać się nogami. — A Jewtuszenko? — To także miniony etap. Popatrz, masz wszystkie pierwsze wydania Gumilowa. Nie czytałem — nie wznawiają go przecież. Posłuchaj, jakie to dobre: W ów dzień, kiedy ponad światem nowym Bóg z nieba swoją twarz wychylił, Wtedy to słońce wstrzymywali słowem I słowem miasta ogromne burzyli* Trochę koresponduje z Majakowskim: Znam siłę słów, ich dzwony alarmowe... Tam udało mu się zwłaszcza na końcu: „Pociągi pełzną, by polizać poezji spracowane dłonie..." Słyszysz to powtarzające się „z" — dźwięczy jak metal! Dalej u Gumilowa już jest gorzej. Za dużo ozdobników. Błok zresztą też ma sporo złych wierszy. „Więc mi wbij, mój wczorajszy aniele, w serce — ostry francuski obcas" — * Tłum. Tadeusz Sliwiak. 121 toż to po prostu niesmaczne. Scytowie w ogóle nie są utworem rosyjskim. Nie jesteśmy ani Scytami, ani Azjatami, tylko kimś innym. Ale Wolne myśli, Odwet, Dwunastu — to tak! A u Achmatowej nie znajdziesz ani jednego słabego wiersza. Ale Cwietajewa mimo wszystko bardziej mi się podoba. U niej wszystko wibruje, jak w stacji wysokiego napięcia. Dostałem tom jej wierszy na trzy dni, nie spałem trzy noce, przepisywałem na maszynie. Ojciec kupił mi maszynę, jak dostał premię w stoczni. „Może coś z ciebie będzie" — powiedział. — A będzie? — zapytał Sierioża ostrożnie. — Nie wiem — pobladł raptem Kriwcow. — Mam już dużo lat — skończyłem szesnaście. Potem wykrztusił bez tchu: — Powiem ci swój wiersz, chcesz? Ale nie mów nikomu. — Dobrze, nie powiem — przyrzekł Sierioża. Kriwcow zszedł z drabinki, stanął plecami do okna, żeby światło nie padało mu na twarz, i oświadczył wyzywająco: — Uprzedzam cię, że moje wiersze są jeszcze bardzo słabe i nie wolne od wpływów. Ale będę pisał lepiej. Nasze pokolenie powinno zabrać głos. I zaczął recytować całkiem zmienionym, zmężniałym . głosem, zawzięcie tnąc powietrze ręką do taktu: Patrz, pod mostami Leningradu, tam gdzie latarnie drżą mokre w półmroku, znów Newa toczy swe leniwe wody, jest taka sarna jak w szesnastym roku. Lecz nasycona pamięcią jak prochem, podobnie jako ta baszta prochowa, jak Rewolucji autor — Piter z tą hukiem wypełnioną głową. A kiedy idzie ulicą robotnik i lód mu trzeszczy pod stopami, to znów w pamięci gwiżdże siedemnasty, jak pod pazuchą gwizdek zamotany. 122 Jak błysk bagnetu, błyśnie nagle oko, i w mig spod czapki na świat ostro zerka, i czujesz znów, do jakiej przynależysz klasy, co sama nie wie, jak bardzo jest wielka. A wśród anegdot wielu i popijaw, gdy sytość łatwo gasi czujność naszą, znów wierzę w huk ten w twojej głowie, Pitrze, i w ciebie wierzę, robotnicza klaso. A ja przechodzę obok spitych Finów i czyjąś sytość obchodzę okrakiem, aż milcząc wyrwę wreszcie z kieszeni te dwa pamięcią nabite kułaki. Dalekich ognisk płomień jeszcze świeci. Mnie Smolny tylko żarzy się oknami, a ta czerwonogwardyjska opaska, patrz, do rękawa przyrośnięta — krwawi.* Znieruchomiał. Ręce mu lekko drżały. Oczy, nie widzące Sierioży, błądzące gdzieś poza ścianami pokoju, powoli wracały. Wrócił też poprzedni chłopięcy głos: — No jak, Łaczugin? Możesz nie mówić, sam wiem. Powiem ci inny wiersz. Ma tytuł trochę ironiczny: Obrazek rodzinny. Ale ja swoją rodzinę kocham, Łaczugin, zapamiętaj sobie. Do fabryki skoro świt od lat ojciec chodzić zwykł. Marynarka szyk na tacie i koszula, i krawacik. Wisi tata ogolony na Tablicy Honorowej. W zimie, w lecie, w skwarze, w chłodzie mama wciąż po sklepach chodzi. Dla jej trudu i zmęczenia i dla licznych tęsknot — wszak świat litości żadnej nie ma i tablicy godnej brak.**_ * Tłum. Tadeusz Sliwiak. ** Tłum. Tadeusz Sliwiak. 123 — Boże, jak składnie napisane do wiersza — klasnęła w ręce ciocia Kłania, jeszcze jedna, jak się okazało, słuchaczka. — Najsampierw to mnie trochę nastraszyłeś, bo ja już jestem stara, a to drugie to mi się podoba. Nawet o mamie wspomniałeś, rozumiesz, jak jej ciężko, biednej... — Mama nie jest biedna — szarpnął się Kriwcow. — Ona nigdy się nie skarży... Słuchaj, Łaczugin, czy mógł-1 byś mi pożyczać niektóre książki? Będę je sobie przepisywał na maszynie. Nie bój się, ja nie niszczę książek. Szanuję książki bardziej niż ludzi, chociaż niektórymi gardzę, tak samo jak wyrzutkami społeczeństwa. Ciocia Kłania poprosiła chłopców na obiad. Kriwcow wymawiał się, ale siadł do stołu. — Kawioru jeść nie będę — oznajmił kategorycznie. — Nie chcę się przyzwyczajać. A ziemniaki — bardzo chętnie. Wychodząc z tomikiem Gumilowa, pieczołowicie owiniętym przez siebie w „Leningradzką Prawdę", obejrzał się i powiedział nie tyle z dezaprobatą, co z jakąś ostrzegawczą rezerwą: — Bogato sobie żyjesz, Łaczugin! Później Sierioża odwiedził Kriwcowów — czteroosobowa rodzina zajmowała piwniczny pokój w mieszkaniu kwaterunkowym. — Czekamy, czekamy na mieszkanie i jakoś nie możemy się doczekać — usprawiedliwiając się westchnęła matka Kostka, kołysząca rocznego synka. — Ale to nic, , nasza kolejka już jest blisko. Musi pan wybaczyć. Żyjemy ciasno, ale zgodnie... Tylko książki Kostka trochę nam zawadzają. Ale przecież są mu potrzebne. Jest pisarzem. — Mamo, jeszcze nie jestem pisarzem — obruszył się syn. — Jak piszesz, to jesteś pisarzem — pojednawczo uśmiechnął się ojciec, stawiając na stole wódkę dla siebie, chłopcom zaś nalewając z gąsiorka wiśniowej nalewki z ciemnymi napęczniałymi owocami. Matka Kostka przyniosła domowej roboty galaretę, kiszone ogórki i dumnie wyjęła z szafki malutki słoiczek czarnego kawioru, 124 — Proszę, co ja tu mam.— trzymałam na święta, ale niech tam, przyszedł gość, więc jest święto... Tego kawioru nie można było nie jeść. Pokój Kriwcowów, mimo zacieków od nieuniknionej wilgoci na suficie, był czyściutki i przytulny — białe koronkowe firaneczki, haftowane atłaskiem narzuty na poduszkach. W kącie, za parawanem, stało biurko Kostka, zawalone brulionami. Na biurku — maszyna do pisania marki „Moskwa" i duże słuchawki, zrobione z lamp rowerowych, wypchanych gąbką. — Kiedy pracuję, to je nakładam — wytłumaczył Kostek. — Żeby nie docierały do mnie postronne dźwięki i nie zakłócały wewnętrznego rytmu. Bibliotekę miał rzeczywiście dużą, w większości jednak były to książki przepisane na maszynie z rzadkich wydań i starannie przez niego oprawione. — Przepisałeś całego Mistrza i Małgorzatę! — ze zdumieniem stwierdził Sierioża. — Ileż ci to czasu zabrało? — Na pewno mniej niż Bułhakowowi, kiedy to pisał — uśmiechnął się Kostek. — A co miałem robić? Nie mogłem tego zdobyć. Nie mam chodów. A taką książkę trzeba mieć zawsze pod ręką. Więc ją przepisałem. Nawiasem mówiąc, jest to pożyteczne zajęcie. Zgłębiasz styl autora, tok jego myśli, czujesz każde słowo. Majakowskiego i Jesienina jakoś zdobyłem. A już tom wierszy Pasternaka musiałem przepisać w całości. Za to zrozumiałem własnymi palcami, że wczesne jego wiersze są gęstsze, ale bardziej skomplikowane, a ostatnie — przejrzystsze, ale rzadsze. Coś zyskałem, ale i coś straciłem. A wiesz, od kogo pożyczałem do przepisania i Bułhakowa, i Pasternaka, i Cwietajewą, i Achmatową? Od Ałki. Jej szaszłykowy tatuś kupuje wszystkie wydawnicze rarytasy, ale ich oczywiście nie czyta. Teraz istnieje nowy typ ludzi: kupują książki jak meble, żeby udawać nowoczesność. Widziałem niedawno, jak ze sklepu walutowego wylazł jakiś cudzoziemiec, a pod pachą miał z dziesięć tomików Achma-towej. Mijały go jakieś studentki, to aż stanęły z wrażenia. Cudzoziemiec to zauważył, roześmiał się, dał jednej z nich książkę i pogłaskał po twarzy — taki ojcowski gest. Doczekała się Achmatową, że jej wiersze cu- 125 dzoziemcy ofiarowują rosyjskim dziewczętom. Mamy w kraju głód książki, na tym rzecz polega. — No, całe szczęście, że tylko głód książki — zauważył ojciec. — Chwała Bogu, nie musiałeś zaznać innego głodu, tak jak my. — Co to za szczęście? — wybuchnął Kostek. — Co jest ważniejsze, twoim zdaniem, duch czy ciało? — Duch, oczywiście — uspokoił go ojciec. — Ale nie zapominaj i o ciele, nałóż sobie jeszcze galarety — smaczna, z czosnkiem... Byłem ja w Moskwie na naradzie przodowników. Skierowano mnie do hotelu „Ukraina". Stoję w holu, z okazji takiej narady przypiąłem wszystkie swoje odznaczenia — i za wojnę, i za pracę. Patrzę, jakiś dziwny kiosk. Jest tam i czarny kawior, i czerwony, i kraby w puszkach, i wódka z odkręcanym korkiem. Z tej tutaj — postukał paznokciem w butelkę na stole — zerwiesz czapkę i koniec, z powrotem jej nie nałożysz, pij do końca, chcesz czy nie chcesz. A tamta ma taki korek, że odkręcisz, wypijesz trochę, potem zakręcisz i wszystko jest kulturalnie. A jeszcze są w tym kiosku z bajki futrzane czapki i jedwabne chustki w kolorowe wzory, i sweterki, i te, jak im tam, no, pończochy po pas. — Rajstopy! Oj, nie mogę! — roześmiała się żona. — No właśnie, przecież mówię, rajstopy — nie przerywał swojej niby to wesołej opowieści ojciec Kostka. — Podchodzę ja do sprzedawczyni i mówię: „Niech mi pani dobierze dla mojej żony sweterek, chustkę i rajstop dziesięć par, jeśli można; dla szesnastoletniego syna futrzaną czapkę, a wódkę to już sam sobie dobiorę". A ta jak nie łypnie na mnie raptem spod niebieskich powiek, takie powieki mają topielice, i powiada blaszanym głosem: „Sprzedajemy tylko za walutę". A powiedziane to było takim tonem, jakby ona sama urodziła się w rio-de-żanejrach pod palmami. Ale nosa żaden puder nie zakryje — nos rosyjski, perkaty. Podchodzę do drugiego kiosku, całkiem innego: żadnego tu „stoliczku, nakryj się", nie uświadczysz ani kawioru, ani krabów, ani futrzanych czapek, ani rajstop, a wódki nie ma w ogóle, nawet bez koreezka. Na karuzeli obracają się tylko krawaty na gumce, wściekle błyszczą grzebyki koloru kurzej ślepoty, leżą stosy żałobnych satynowych spodenek. Chcieliśmy z kolegą zjeść coś 12® w restauracji, a tam napis: „Tylko dla delegacji zagranicznych". No to kupilLśmy w sklepie wódki, kiełbasy i mieliśmy dobrą kolację w hotelu. A pokój dali nam piękny — mahoń, aksamitne story, obraz na ścianie, nawet telewizor. Ale jakoś nie czułem się tam dobrze. W naszej suterenie sufit co prawda trochę niższy, ale wszystko tu jest nasze własne. Kocham swoją stocznię — to też moja własność, tam rzeczywiście czuję się jak właściciel. Robimy statki, i za każdym razem, kiedy wodujemy nowy statek, mam takie uczucie, jakbym sam wypływał na wielką wodę. I was teraz czeka wielka woda, młodzieńcy. Po angielsku szwar-goczecie, wiersze układacie. Ale myśleć musicie po rosyjsku, a nie po cudzemu. Sierioża stał się częstym gościem u Kriwcowów i pewnego razu ojciec Kostka postarał się o specjalną przepustkę i zabrał chłopców do stoczni. Sierioża widywał robotników pod kioskami z piwem, kiedy powolutku oblepiali brzegi kufla solą i obierali na gazecie suszone płotki. Przy pracy miał okazję widzieć tylko operatora koparki na ulicy, kobiety z łomami wzdłuż szyn tramwajowych, młodziutkie dziewczęta z malarskimi pędzlami w kołyskach nad ścianami domów i osiedlowego hydraulika, wujka Losze, którego wszyscy nazywali „Wujek Triosza", ponieważ bez trzech rubli nigdy nie odchodził, nawet jeżeli pracy miał na kilka minut. Hydraulik prawie każdego wieczora, niezależnie od pogody, zwykł kłaść się na asfalcie. Bywało i tak, że niby coś naprawiając przy muszli klozetowej, wrzucał tam-jakieś narzędzie, byle tylko dostać na klina. W stoczni Sierioża po raz pierwszy zobaczył na twarzach robotników mądre, zawzięte skupienie, które bierze się tylko z poczucia ważności wykonywanej pracy. Taki wyraz twarzy miał Kostek, kiedy pisał wiersze na lekcjach. Zmienił się też ojciec Kostka. Pokazując ręką hale produkcyjne, przekrzykując hałas, wyglądał w oczach Sie-rioży na olbrzyma i nawet trudno było sobie wyobrazić, jak taki olbrzym mieści się w piwnicznej klitce. Tu, w stoczni, Sierioża uświadamiał sobie związek między stateczkiem Piotra. Wielkiego i tymi przyszłymi okrętami, które spawała płomieniem tlenowo-acetyle-nowym dzisiejsza klasa robotnicza. Ludzie, tworzący taką potęgę, sami byli potęgą, chociaż może nie wszys- 127 cy zdawali sobie z tego sprawę. Później, kiedy Sierioża znowu spotykał tych samych robotników przy kiosku z piwem, widział zbudowane przez nich okręty. Ale kiedy rżnęli w karty na leningradzkich podwórkach, czuł zdziwienie i smutek, ponieważ nie jest to gra dla olbrzymów. Nie wychodziły mu z głowy słowa Kostka: „Bogato sobie żyjesz, Łaczugin!" Pewnego razu zapytał ojca: — Tato, czy my jesteśmy bogaci? Ojciec zatrzymał łyżkę niesioną do ust, zakrztusił się mięsnym pulpetem i jakby po raz pierwszy popatrzył uważnie na syna. — Kto ci to powiedział? — Nieważne, kto powiedział — uchylił się od wyjaśnień Sierioża. — Więc jesteśmy bogaci? — No wiesz, biedni nie jesteśmy... — powiedział z wahaniem ojciec, nie znajdując odpowiedzi. — Tak, oczywiście, powodzi nam się lepiej niż wielu innym. Ale ja i twoja mama — oboje pracujemy i wszystko, co mamy, zawdzięczamy pracy, uczciwej pracy. — A ile ty zarabiasz, tato? — Dlaczego o to pytasz?... Ja — około siedmiuset rubli miesięcznie, mama — trzysta — zdenerwował się ojciec. — Ale przecież nie zawsze nam się tak powodziło. Po raz pierwszy zobaczyłem na wystawie ananas tuż przed wojną, kupiłem go za ostatnie pieniądze dla twojej mamy, i nie wiedzieliśmy, jak się to je. W czasie oblężenia, kiedy przyjechałem z frontu, twoja matka upiekła mi placki z ziemniaczanych łupin — nic więcej nie miała. A ty wrzucasz ziemniaki za szafę. — Już nie wrzucam, tato — powiedział Sierioża. — Ale jeżeli to robiłem, jest w tym i twoja wina. — Więc jestem winien, że chcę, aby tobie było lepiej niż nam kiedyś? — Nie, nie to miałem na myśli. Jesteś winien, że albo zapomniałeś, albo nigdy mi nie mówiłeś, jak żyją ludzie, którzy znacznie mniej zarabiają i gnieżdżą się w czwórkę w piwnicznym pokoju. — Ach, to tak? Byłeś w jakiejś piwnicy i masz teraz wyrzuty sumienia, jako człowiek wyznający idee równości i braterstwa? A ja się wychowałem w takiej piwnicy, synu. Nie wszystko naraz. Nasze mieszkania są najtańsze na świecie, ale mamy ich za mało. Nie 128 chodzi o to, żeby sztucznie pogarszać warunki mieszkaniowe tych, co żyją w dostatku, tylko żeby poprawiać warunki tych, co żyją w biedzie. Ostatecznie sprowadzimy różnicę do minimum, ale różnica tak czy owak będzie — całkowite zrównanie jest niemożliwe, Sierioża. Jak można zrównać pod względem warunków życiowych bęcwała z geniuszem? • — A dziedziczność? — zapytał Sierioża. — Przecież jakiś tam smarkacz, dajmy na to, ja — może być bęcwałem, ale jeżeli jego ojcem jest geniusz w swojej dziedzinie, to taki bęcwał od dzieciństwa będzie korzystał z mnóstwa przywilejów. — A więc trzeba mieć tyle godności, żeby z tych przywilejów nie korzystać — uciął ojciec. — Trzeba przebijać się przez życie o własnych siłach, a nie przy pomocy tatusia i mamusi... .— Powiedz, tato — zaczął Sierioża cicho, ale twardo — mówiłeś, że przed wojną zobaczyłeś ananas na wystawie i kupiłeś go. Teraz na wystawach sklepowych ananasów pra'wie nigdy nie ma, a u nas w domu są bardzo często. Mięso w sklepach sprzedają mrożone, a my jadamy świeże. Łososia, wędzonego jesiotra, kawioru w sklepach nie widać, a u nas to nie schodzi ze stołu. Dlaczego ty i mama używacie „chodów", chociaż nimi gardzicie? Ojciec wstał, poszedł do swojego gabinetu i długo palił, mimo że lekarz surowo mu tego zabronił. „Czym ja zbywam pytania Sierioży? Wyświechtanymi morałami? Jak wytłumaczyć mu wszystko? A jak wytłumaczyć sobie? Całkiem się znarowił chłopak. Nie, pyta właśnie dlatego, że, chwała Bogu, nie znarowił się jeszcze. Alboż ja pragnę, żeby mój syn był inny — cyniczny, zarozumiały? Sam się tego bałem. Dlaczego więc teraz się boję, ponieważ nie jest cyniczny? To by znaczyło, że się zmieniłem. Nie, jestem ten sam, tylko troszeczkę zmęczyło mnie myślenie. Ale jeżeli męczy nas myślenie, to już jesteśmy inni. Nie, nie jestem inny — to ja sam zadaję sobie pytania ustami Sierioży. W nim płynie nasza robotnicza krew. Będzie człowiekiem. Już jest człowiekiem". Tego wieczora pani Irena wróciła późno po występie swoich uczniów w konserwatorium. Mąż zdążył wsunąć pełną niedopałków popielniczkę pod łóżko. 5 — Tam, gdzie rosną... 129 — Ireno, mam do ciebie prośbę: nie kupuj już żywności tam, gdzie zwykle. — Dlaczego? Jestem bardzo zajęta, a to taka wygoda — wszystko już przygotowane, zapakowane. Poza tym wielu rzeczy nie kupi się tak po prostu. — Właśnie dlatego nie trzeba — powiedział mąż. — Przeżyliśmy bez tego połowę życia, to i resztę jakoś przeżyjemy. — Znowu paliłeś? — zapytała, wyciągając popielniczkę spod łóżka i żartobliwie grożąc mu palcem. — Aha, rozumiem. To Sierioża cię zbeształ, oczywiście. Widzisz, a bałeś się o niego. Dziadkowie nie powstydziliby się wnuka. Przy śniadaniu ojciec powiedział szorstko: — Słuchaj, bęc wale. Od dziś zajmiesz się zaopatrzeniem domu. Będziesz dostawał pieniądze do rozliczenia. Cioci Klani ciężko już wystawać w kolejkach, a mama i ja nie mamy czasu. Sierioża starał się być dobrym zaopatrzeniowcem i pewnego razu z filuternym uśmiechem wyciągnął z teczki za zielony ogonek najprawdziwszy ananas. — Widzisz, tato, co kupiłem? Przytrafiło mi się coś nieprawdopodobnego, to samo, co tobie przed wojną. Idę sobie najzwyklejszą ulicą, mijam najzwyklejszy sklep i nagle widzę na wystawie nie byle co — właśnie ananas. Naucz mnie, jak się to je, bo już zapomniałem... W angielskiej szkole, do której uczęszczał Sierioża, zawiązał się pewien „klan", zachowujący wobec reszty uczniów ostentacyjną rezerwę. Należały do niego dzieci wybitnych uczonych, jak również dzieci innych „możnych tego świata" — zastępcy dyrektora restauracji, towaroznawcy z komisu, naczelnego inżyniera stacji technicznej obsługi samochodów, kierownika delikatesów. Niektórych uczniów dość często przywożono do szkoły służbowymi samochodami i zdarzało się, że leciwy kierowca biegł za takim piętnastolatkiem wołając: „Panie Igorze, teczki pan zapomniał!" Sierioża jeździł do szkoły wyłącznie trolejbusem, lecz do „klanu" został przyjęty, ponieważ jego ojciec miał jednak służbowy samochód i ponieważ „syn profesora Łaczu-gina" —- to przecież „brzmiało". Kriwcow :— nie brzmiało, Kostka więc nie przyjęto. Poza tym Sierioża 130 był w szkole najlepszy z angielskiego, „klan" zaś niezłomnie przestrzegał prawa, które głosiło, że jego członkowie rozmawiają ze sobą po angielsku nie tylko w szkole, ale i poza szkołą. Wszyscy nosili wyłącznie dżinsy firmy Levis, 'nie zniżając się do polskich czy jugosłowiańskich, nosili zegarki firm Seiko, Rolex lub Omega, chodzili do salonu fryzjerskiego, gdzie strzyżono najmodniej, zawsze do tego samego mistrza (był to ormiański repatriant z Iranu, Żorż), wszyscy palili kenty lub marlboro i wszyscy mieli stereomagne-tofony. Przewodził „klanowi" ów „pan Igor" — Igor Sielezniow, młodzieniec o ładnej, nieco okrutnej twarzy, który miał zwyczaj nie odrywać oczu od swojego rozmówcy, aż tamten speszy się kompletnie. Igor nie miał w sobie nic z ojca — dyrektora jednego z wielkich zakładów przemysłowych w Leningradzie — który czasem przychodził do szkoły. Był to niemłody, zaharo-wany człowiek o typowo rosyjskiej twarzy, uginający się pod brzemieniem trosk zawodowych i rodzinnych. Całkiem nie pasowały do niego ani masywne złote spinki, ani kraciaste tweedowe marynarki, w które ubierała go żona. Igor protekcjonalnie żartował z ojca, oczywiście po angielsku:: „Well, what can you do with him! He's such an incorrigible old sąuare! He spent dli his youth in a sort oj «bossovatii» style. My mother's trying to teach him another style you cali «bossovatii» but she's not getting very far". (Nie ma na niego rady! Staruszek jest niepoprawny! - Całą młodość spędził w takim „bosowatym" stylu. Matka stara się przyswoić mu ten' „bosowaty" styl, ale chyba jej się to nie udaje.) U Sielezniowów, w gabinecie ojca, na biurku i na półkach stały miniatury turbin, książki o turbinach, na ścianach wisiały fotografie przedstawiające montaż turbin, ich instalowanie i uruchomianie. W pokoju Igora całą ścianę zajmował collage z portretów Ringo Stara, Elvisa Presleya, Johnny Hallydaya, Mohammeda Ali, Bobby Halla i Pnila Esposito. „I don't look upon diplomacy as my goni in life, but merely as the key to open the vwrld with" (Nie uważam dyplomacji, za główny cel mojego życia, ale w każdym razie jest to klucz, który otworzy przede mną świat) — mawiał Sielezniow młodszy. 131 Własny klucz, który otwiera świat, chciał oczywiście znaleźć i Sierioża. Jemu też się marzyły dalekie kraje — jakże chętnie popłynąłby po Missisipi śladem Huckleberry Finna, dotknąłby murów katedry Notre--Dame w Paryżu, wdrapał się na palmę gdzieś w Afryce, zwiedził Prado, podumał pod mrocznymi sklepieniami zamku Tower... Ale dla Sierioży świat nie oznaczał tylko zagranicy, czyli „zagranki", jak mówił Igor. Sierioża umiał odkrywać świat nawet we własnym kraju. Ogromnym światem była dla niego biblioteka dziadka. Każdy poranny trolejbus był ogromnym światem, niosącym w swoim wnętrzu przeróżne ludzkie światy. Światem była każda ulica, każde okno. Niczym wielokominowe światy, wznosiły się gmachy lenin-gradzkich fabryk, wchłaniając w swoje portiernie tysiące światów. Światem był cmentarz Piskariowski, gdzie leżeli ci, co nie zdążyli pewnie zwiedzić obcych krajów. Staruszka, prosząca w sklepie, żeby jej zważyć nie kilogram, nie pół kilograma, tylko jedno jabłko. Studentka w wagonie kolei podziemnej, wciśnięta między pasażerów, lekko kiwająca się w takt stukających kół, ale nie przerywająca lektury Stu lat, samotności. Siwy mężczyzna, cicho płaczący w biały dzień na bulwarowej ławce i czarna pętelka wieszaka, dziwacznie stercząca nad kołnierzem jego płaszcza. Śnieżnobiała, jak krzak czeremchy, panna młoda w samochodzie z różową celuloidową laleczką na karoserii. W ulewny deszcz kolejka niemal na cały Litiejny, pod parasolami albo mokrymi gazetami — ogłoszono subskrypcję na Do-stojewskiego. Czyściutcy, wypucowani marynarze, trochę wstydliwie patrzący na obnażone tajemnicze piękności Gaugina w Ermitażu. Dozorczyni zmiatająca z chodnika czerwone liście klonu, a potem podnosząca jeden liść i troskliwie wygładzająca go ręką, jak coś ujrzanego po raz pierwszy w życiu. Małżeństwo, z dumną miną dźwigające lustro, w którym — jak łabędzie — pływają obłoki. Zapach czyichś perfum, który nagle owionął twarz. Słoik ze złotą rybką, niesiony przez chłopca. Powietrze złożone z tysięcy oddechów, w którym jest i twój oddech. Wszystko to było jego codziennym odkrywaniem świata. Był dziecięciem miasta, wsi nie znał. Jego jedyną wsią było letnisko. Kiedy w dziesiątej klasie wysłano 132 ich na wieś, na wykopki, odkrył całkowicie nie znany mu świat, gdzie nie było lodówek, wanien, kuchenek gazowych, opiekaczy, kiełbasy i pomarańcz. Po raz pierwszy dowiedział się, że jest i taka Rosja. Po raz pierwszy nocował w wiejskiej chacie, po raz pierwszy zobaczył wiejski piec. Po raz pierwszy dotknął rękami żywej rosyjskiej ziemi. Igor zresztą kopał ziemniaki w gumowych kuchennych rękawiczkach, danych mu przez matkę. Mieszkańców wsi nazywał z odcieniem pogardy „plebsem" i w ich obecności, żeby zachować dystans, rozmawiał z kolegami wyłącznie po angielsku. „Anglicy", jak przezwali ich ludzie ze wsi, pracowali byle jak — dużo bulw zostawało w ziemi. Ale na wiejskie wieczornice chodzili, chodził nawet Igor. Przywiózł japoński „mag-net" tranzystorowy i zniżał się do udzielania wiejskim dziewczętom lekcji twista i shake'a. Dziewczęta, o dziwo, bardzo szybko opanowały wszystkie ruchy i nawet, prześcigały w tym „anglików". Czasem jednak intonowały swoje ulubione czastuszki przy akompaniamencie harmonii, na poczekaniu improwizując i przekomarzając się z „miastowymi". Najlepiej udawało się to czarnookiej, z upodobaniem śpiewającej Toni. Trzymając koniuszkami palców chusteczkę, pomagając sobie figlarnym wyrazem oczu i ruchami ciała, wyskoczyła kiedyś z przyśpiewką: Ci anglicy z Leningradu przyjechali do kołchozu, po raz pierwszy powąchali wiejski, swojski smród nawozu.* — To ja rozumiem, to się nazywa wiersz! — roześmiał się Kriwcow. — Gratuluję, Toniu! Trafiłaś w dziesiątkę. Odpowiedziałaś na unoszące się w pu-wietrzu zamówienie społeczne! — You're breaking our clan's rules, Krivtsov! (Naruszasz prawo naszego klanu, Kriwcow!) — oschle powiedział Sielezniow. — Nie jestem z waszej sfery, tylko z tej — ponuro najeżył się Kriwcow. — Zrozumiałeś, arystokrato w kuchennych rękawiczkach? * Tłum. Tadeusz Sliwiak. 133 — You've insulted me! VII remerriber you for that! (Obraziłeś mnie! Zapamiętam ci to!) — zapowiedział Sielezniow. — I ty chcesz być dyplomatą — ironicznie uśmiechnął się Kriwcow. — Jak możesz reprezentować naród, którym gardzisz? — I don't believe in the grey masses. I believe orily in strong individuals (Nie wierzę w szarą masę. Wierzę tylko w wybitne jednostki.) — odpowiedział Sielezniow. — Teoria wybitnej jednostki górującej nad masą? To nic nowego, Sielezniow. Chociaż nie popisujesz się tą teorią na zebraniach komsomolskich, kiedy lepiej od nas wszystkich, jak uznał nasz szkolny establishment, referujesz sytuację międzynarodową. To wszystko jest ci potrzebne do charakterystyki, która pomoże zrobić karierę. Tobie nawet ten wyjazd na wykopki się przyda, dlatego, w rękawiczkach wprawdzie, raczyłeś jednak pogmerać w ziemi. Ale charakterystyka to jeszcze nie charakter. Ty pozujesz na supermana, Sielezniow. To modna obecnie choroba, która ma być szyldem żelaznego zdrowia ducha. Radzę leczenie. Na widok dwóch „miastowych" przygotowujących się do bójki, Tonią stanęła między nimi: — Tylko się nie kłóćcie! Dopiero jak skończymy wykopki, proszę bardzo. — I patrząc na Sielezniowa, uśmiechnęła się ze skruchą: — Proszę się nie obrażać za moją przyśpiewkę. Nie miałam złych zamiarów. — Ależ skąd — odpowiedział niedbale. — Ma pani piękny głoś i wspaniały talent improwizatorski... Dawno zwróciłem na panią uwagę. Pani ma w sobie coś z kobiet Renoira... — Z jakich kobiet? — stropiła się Tonią. — Iwan Renuarow to współczesny radziecki malarz, laureat wielu nagród i chyba nawet członek Akademii. Najlepiej mu się udają portrety przodujących kołchoźnic — wytłumaczył z kamienną twarzą. Szeregowi członkowie „klanu" przypochlebnie parsknęli śmiechem, zasłaniając usta. Tonią wodziła po wszystkich wzrokiem, niczego nie rozumiejąc. Czuła, że śmieją się z niej, i stanęła w pąsach. — She's not bad-looklng, especially when she blushes. She reeks slightly of onion, but with those 134 natural pink cheeks of hers she probably makes a tasty borsch. Actually, I wouldn't at all mind tasting that borsch (Ładniutka, zwłaszcza kiedy się rumieni. Zalatuje trochę cebulą, ale z tym naturalnym rumieńcem prawdopodobnie jest niezłym barszczykiem. Nie miałbym nic przeciwko skosztowaniu tego barszczu.) — powiedział Sielezniow. — Mówi pan coś złego o mnie? — zmieszała się Tonią. — Wprost przeciwnie — odparł ze spokojem. — Mówię właśnie mojemu przyjacielowi Sierioży, że pani mi się bardzo podoba. — Niech mu pani nie wierzy — wyrwało się Sierioży. — To, co on mówi, jest wulgarne. — Mój przyjaciel jest o mnie zazdrosny — uśmiechnął się Sielezniow. — Komu pani bardziej wierzy — mnie czy jemu? No, proszę mi spojrzeć w oczy. — Wziął Tonie za ramiona i lekko przyciągnąwszy do siebie, wpił się w jej czarne wilgotne oczy wyćwiczonym władczym wzrokiem. Uprawiał nie tylko kulturystykę mięśni, ale i kulturystykę spojrzenia. — Nie wiem... — szepnęła Tonią, wbrew woli opuszczając oczy. Wyrwała się z jego rąk i uciekła z wieczornicy. — I don't think we should ruin our friendship over this little girl; she's just a short episode in my life, and FU never see her again. But you and I are from the same „elan", and we could be of use to each other later or in the future which belongs to us. I don't advise you to ąuarrel with me! (Myślę, że nie będziemy niszczyć naszej przyjaźni z powodu tej dziewczyny; jest tylko króciutkim epizodem w moim życiu i nigdy jej już nie zobaczę. Ale my dwaj należymy do tego samego „klanu" i możemy być sobie nawzajem potrzebni w przyszłości, która należy do nas. Nie radzę ci zadzierać ze mną!) Pewnego razu Sielezniow wrócił do chaty, w której ich umieszczono, dopiero nad ranem i kładąc się obok Sierioży na podłodze, powiedział swoim zwykłym, niby to znudzonym głosem: — It loas hard work — she was a virgin. (Miałem ciężką robotę — była dziewicą.) Sierioża chwycił Sielezniowa, oderwał go od pod- 135 łogi i na odlew spoliczkował, mówiąc również po angielsku: — You hastard! (Ty draniu!) Chłopcy wyskoczyli spod koców, zapalili lampę, Z leżucha wysunęła głowę babka, która ich przyjęła na mieszkanie: — Chryste Panie! Biją się! A niby miastowe... Sielezniow, lekko się kołysząc, stał nad Sieriożą w trykotowej koszulce i spodenkach, napinając i rozluźniając swoje wspaniale wyćwiczone mięśnie. — Zwróćcie uwagę, że go nie tknąłem, chociaż mogłem zrobić z niego mokrą plamę. A za co on mnie uderzył? Niech powie. Nie ma nic do powiedzenia. Wtedy Sieriożą zamachnął się i jeszcze raz dał mu po twarzy. Otoczyli go koledzy, skrępowali mu ręce. Finał sprawy był taki, że wlepiono mu naganę po linii fcomsomolskiej za „chuligaństwo w czasie kampanii wykopkowej". -Pewnego dnia przyjechała do ich szkoły grupa amerykańskich uczniów starszych klas. Dyrektorka była - niezwykle przejęta: „impreza" miała przebiegać na wysokim poziomie. Dwaj Amerykanie, jak należało się spodziewać, byli długowłosi i w dżinsach, z wyglądu więc niczym prawie nie różnili się od tutejszych „an-glików", tylko zegarki mieli nie takie nowoczesne i nie żuli gumy. Była też Amerykanka o prostych lnianych ' włosach i oczach jak bławatki. Goście zachowywali się dość zwyczajnie, ale towarzyszący im dryblas z departamentu stanu miał wymuszoną, podszytą niepokojem uprzejmą minę, tak samo jak dyrektorka, ubrana z tej wyjątkowej okazji w nieco zalotny kostium ze spodniami. „Wiadomo, to nie przypadek, że kazano jej czuwać nad rosyjskimi uczniami..." — myślał typ z departamentu stanu o dyrektorce, „Wiadomo, to nie przypadek, że kazano mu czuwać nad amerykańskimi uczniami..." — myślała dyrektorka o typie z departamentu stanu i myśli te w dziwny sposób łączyły ich nicią nieufnej bliskości. Obydwoje martwili się teraz o to samo: żeby „nic się nie stało". I dlatego podejrzewali się wzajemnie o instrukcje, których w rzeczywistości nikt im nie dawał, chociaż było to całkiem możliwe. Lecz wzajemne podejrzewanie się o otrzymane instrukcje 138 Jest ową instrukcją, którą najtrudniej zlekceważyć. To, że spotkanie zorganizowano w klasie, a nie w auli, miało dla przedstawiciela departamentu stanu wydźwięk niemal polityczny. W rzeczywistości wszystko było o wiele prostsze: dyrektorka w ostatniej chwili zobaczyła w auli zaciek na ścianie nad jedną z gablot agitacyjnych — przedmiotem jej administratorskiej dumy. „No to co, u nich w Ameryce nie zdarzają się zacieki na ścianach?" —- zapytał Kriwcow. — „Może się i zdarzają, ale nie nad takimi gablotami!" — odpowiedziała dyrektorka i przeniosła spotkanie do klasy. Przeniosłaby też gabloty, ale ławki przeszkadzały. „Trzeba było wybrać inną klasę..." — pomyślała strapiona, patrząc na przeszyte strzałą serce, wycięte scyzorykiem na pulpicie ławki. Serce to znajdowało się pod ruchliwym łokciem typa z departamentu stanu i, ku przerażeniu dyrektorki, kontury serca, pieczołowicie utrwalone fioletowym atramentem, już się odbiły na jasnym kaszmirowym rękawie gościa. Mowę powitalną wygłosił Sielezniow. Amerykanie 0 mało nie oszaleli z wrażenia, słysząc jego, jak potem powiedzieli, „oksfordzką wymowę". Sielezniow bez usterek gramatycznych wyraził solidarność z amerykańskimi uczniami, którzy walczą o pokój w Wietnamie i występują przeciwko rasizmowi w Ameryce. Zakończył cytatem z Lincolna. Przy słowach „Wietnam" 1 „rasizm" typ z departamentu stanu napiął się tak, że grdyka utkwiła mu w wykrochmalonym kołnierzyku, ale przy cytacie z Lincolna odetchnął z ulgą, jakby Lincoln był jego kolegą z ministerstwa. Głos zabrał jeden z Amerykanów — z rudą czupryną przywodzącą na myśl pęk miedzianego drutu, w dość brudnych trampkach i trykotowej koszulce ¦ z portretem Che Quevary. Mówił po rosyjsku nieźle, chociaż nie mógłby się pochwalić klasyczną wymową, jak na scenie starego MChAT-u. — Pochodzę z Tuseon... Na peryferiach naszego miasta rosną wielkie, piękne kaktusy. Niektóre obejmują się odrostkami, jak ramionami. Wygląda to, jakby się kochały. Kaktusy nie szeleszczą, ale skrzypią na silnym wietrze. To skrzypienie jest ich pieśnią. Mamy też góry. Są miedzianoczerwone, jak twarze Indian. I mamy zimną, bystrą rzekę, a w niej pstrągi. 137 Ale nigdy nie widziałem pstrąga, który chciałby zjeść kaktus, albo kaktusa, który chciałby zjeść pstrąga. A ludzie niszczą i pstrągi, i kaktusy, i góry, i rzeki, i siebie samych. Chciałem po szkole poświęcić się ekologii, bo kocham przyrodę. Ale potem pomyślałem: nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, żeby do Czerwonej Księgi wpisać człowieka. Teraz chciałbym się poświęcić ekologii człowieka. Ręka mojego ojca jest pochowana w Wietnamie. Teraz ojciec jest barmanem w motelu za miastem. Niełatwo robić kanapki jedną ręką, ale on się nauczył. Niedawno z grupą weteranów pojechał do Nowego Jorku; weszli do środka Statui Wolności. Bronili się tam przed policjantami przez kilka dni, żeby powiedzieć całej Ameryce: czas kończyć wojnę. Zanosiłem im tam kanapki, które przyrządzałem jeszcze dwiema rękami. I to nie była polityka, to była ekologia człowieka. Bo przecież niczego nie będzie: ani naszej Statui Wolności, ani waszego Kremla, ani naszego kaktusa, ani waszej brzozy. Czy potrzebny nam jest nowy Hitler, żebyśmy — Amerykanie i Rosjanie __ zrozumieli się równie dobrze, jak na Łabie? Łaba to mała rzeka, ale dla mnie jest większa niż Missisipi... To wszystko... „Pcha się na lidera — z odcieniem wrogości pomyślał typ z departamentu stanu. — Za* dużo ich się u nas namnożyło, nawet w szkołach. Chcieliby rozkołysać nawę państwową. Może właśnie dlatego, że mamy tyle liderów, nie możemy sobie wybrać dobregc prezydenta?" On sam też był kiedyś szkolnym liderem. Ale potem — dzieci, pieluchy, raty i wreszcie Poreign Office. Niechby kto spróbował tam być liderem! Zniszczą człowieka i poślą na placówkę gdzieś do Tajlandii, na pożarcie moskitom, Dyrektorka pomyślała: „Czyżby to był jeszcze uczeń? Jakoś nie wygląda na dziecko... Zresztą wielu z naszych też już dawno przestało być dziećmi..." Rudy lider usiadł w ławce, na której było wycięte: „Włodek + Lusia = ?" I całkiem, jak dziecko zaczął ukradkiem wydrapywać coś swojego, posługując się scyzorykiem Czerwonego Krzyża. Wstała Amerykanka, opierając kolano na otwartym pulpicie ławki, tak że podeszwa jej pantofla znalazła się tuż przed nosem siedzącego z tyłu typa z departa- 138 mentu stanu. „Teraz nasze dziewczynki zmałpują tę manierę..." — ze smutkiem pomyślała dyrektorka. — Jestem z Nowego Orleanu — powiedziała Amerykanka. — U nas nie ma kaktusów, ale w pobliżu miasta jest rezerwat krokodyli. Był tam bardzo stary krokodyl Joe, miał tyle zmarszczek, co wszyscy dziadkowie na świecie. Bardzo lubił się fotografować z dziećmi. Kiedyś nawet wdrapałam się na jego grzbiet. Potem ktoś go zabił z winczestera. Na pogrzeb Joego przyszło dużo dzieci, które on kochał. Nie wiem, skąd się wzięło wyrażenie „krokodyle łzy". Ale krokodylich łez więcej wylewają ludzie niż krokodyle. My wszyscy wiemy, że zabijać nie wolno, a zabójstwa się nie kończą. Kiedy ktoś zabije jednego człowieka, wsadza się go do więzienia. A dlaczego, kiedy zabija się całe narody, winowajcy zostają na wolności? Rozległ się zjadliwy, ochrypły śmiech, całkiem nie dziecięcy, chociaż był to śmiech chłopca w wieku lat szesnastu, ubranego w czarną skórzaną kurtkę z mnóstwem zamków błyskawicznych. Ani mu się śniło wstać, kiedy zaczął: — Wszystko to jest sentymentalne bajdurzenie. Walkę o życie dyktuje instynkt. Człowiek walczy o siebie od czasów pierwotnych i będzie walczył zawsze. Ten, kto zabił mamuta, podzielił się jego skórą i mięsem z tymi, co nie zdołali go zabić. Zapłacili za swoją słabość, bo zaczęli pracować na silniejszego. Przetrwać mogą tylko silne jednostki i tylko silne narody. Wojna jest jedną z form konkurencji, tyle że z bronią w ręku. Można bez końca mówić piękne słowa o pokoju, a wojny i tak będą, dopóki będą ludzie. Nie myślcie tylko, że jestem amerykańskim imperialistą. Wojny i mnie się nie zachciewa... Interesują mnie raczej motocykle. Ale wiem, że nasze motocykle są lepsze od waszych. Dyrektorka się zlękła: „Czyżby impreza miała się nie udać?" Typ z departamentu stanu wcisnął głowę w ramiona; „Nie, to już lepsi są liberałowie..." Ze swojego miejsca poderwał się Kriwcow, czupur-ny, sprężony jak do skoku. — Boję się ludzi, dla których sentymentalizm jest czymś wstydliwym. Jestem pewien, że powstanie Johna Browna zaczęło się od tego, że kiedy zobaczył niesprawiedliwość, do oczu napłynęły mu łzy. Dostojewski 139 pisał, że wszystkie najwznioślejsze ideały ludzkości razem wzięte niewarte są jednej łzy niewinnie zamęczonego dziecka. Powiedział też: „Wszyscy są winni wszystkiemu". Wmawianie sobie, że wojny nie można uniknąć, jest tchórzliwą ucieczką od własnej winy. Możesz sobie interesować się motocyklami, ale nie ciesz się z tego, że wasze są lepsze od naszych. Nic tak nie sprzyja wzajemnej nieufności, jak złośliwa radość. Jeżeli rosyjski poeta będzie miał uciechę, że jakiś poeta amerykański napisał zły wiersz, to czy dzięki temu on sam napisze dobry wiersz? — Ma rację! — wrzasnął rudy lider i zaczął tupać nogami tak głośno, że drgnęli oboje — i dyrektorka, i typ z departamentu stanu. Wstał czarnowłosy Amerykanin o biblijnych oczach: — A propos sentymentalizmu... W naszej szkole przerabialiśmy opowiadanie Czechowa Wańka Żuków — chłopiec wiejski. Chociaż nie mówi się tam 0 wojnie, strach mnie obleciał. Pamiętacie, jak chłopiec prosi w liście: „Dziadziu kochany, przyjedź...", a potem pisze na kopercie: „Na wieś do dziadka" — 1 myśli, że to dokładny adres. Mnie się wydaje, że dobrych ludzi we wszystkich krajach jest więcej niż złych. Ale nie znają swoich adresów, nie wiedzą, jak się skrzyknąć ponad głowami złych ludzi. Wielu dorosłych to odbitki Wańki Żukowa. Mam nadzieję, że wy-mienimy adresy, będziemy do siebie pisywać. Ale nawet nie to jest najważniejsze. Najważniejsze to wyczuwać się nawzajem... Dyrektorka pomyślała: „Nie, chyba jednak impreza jest na poziomie... Ale szkoda, że Amerykanie nie widzieli naszych gablot..." — i na głos powiedziała: — Miło nam, że znacie utwory naszych klasyków. Ma się rozumieć, historia Wańki Żukowa to odległa przeszłość naszego kraju. Typ z departamentu stanu zapisał w notesiku: „Chekhov's short story about Ivan Jhukov — read next weekend" (Opowiadanie Czechowa Iwan Żuków :— przeczytać w najbliższy weekend.) Chłopiec o biblijnych oczach wyjął z brezentowego pokrowca sześciostrunową gitarę: — A teraz dopowiem piosenką to, czego nie dopowiedziałem słowami... — i zaśpiewał antywojenną pieśń Boba Dylana, co wprawiło w fatalny humor typa z departamentu stanu. Wieczorem, wymknąwszy się spod opieki dorosłych, rosyjscy i amerykańscy uczniowie spotkali się w młodzieżowej kawiarni. Rosjanie złożyli się i postawili kilka butelek szampana. Amerykanie, poza motocyklistą, powiedzieli, że piją szampana po raz pierwszy, co bardzo zdziwiło Rosjan. Sielezniow pogardliwie zacisnął usta — Amerykanie okazali się całkiem „niefirmowi". — Sierioża, zauważyłeś, jaką szałową kurtkę z suwakami ma ten motocyklista? — trącił Łaczugina łokciem syn dyrektora pływalni. — Wiesz, jak ich nazywają w Ameryce? Anioły piekła! — No to co? — nie zrozumiał Sierioża. ¦ — A może po cichutku zaproponować mu zamianę? Mam w domu składaną ikonę z osiemnastego wieku. — Ani się waż, !świnio... — z wściekłością szepnął Sierioża. Towarzystwo spontanicznie podzieliło się na grupki: Sielezniow i jego świta rozmawiali z „aniołem piekła" o motocyklach, jachtach, płytach, Łaczugin i Kriw-cow — z pozostałymi Amerykanami o literaturze, i rudy lider musiał sobie zapisać nazwiska Kurta Vonne-guta, Williama Styrona, Johna Updike'a, których, jak uczciwie się przyznał, nie czytał. — Nie myślałem, że przyjdzie mi dowiadywać się o amerykańskiej literaturze od Rosjanina! — śmiał się rudzielec. Gdy na estradzie miotali się, szarpiąc struny elektrycznych gitar, leningradzcy bitelsi w polskich dżinsach z własnej roboty naszywkami „Wrangler", umieszczonymi na tylnych kieszeniach dla upozorowania ich zagranicznego pochodzenia, gdy naokoło „firmowe" dziewczęta i „firmowi" chłopcy sączyli przez plastikowe słomki z Tallina ciepłą (z powodu ustawicznych awarii lodówki) lurę pod nazwą „Most na rzece Kwai", przez litościwy kordon drużynowych w czerwonych opaskach przedostał się do kawiarni dziwnie wyglądający staruszek w słomkowym kapeluszu z szeroką żałobną wstążką, najwidoczniej zażenowany z powodu swej wypchanej ciężkiej siatki, której szatniarz od niego nie przyjął. Zobaczywszy wolne miejsce przy stoliku, gdzie sie- 140 141 dzieli Amerykanie i Rosjanie, staruszek nieśmiało podszedł, lawirując między wijącymi się parami i obijając im nogi swoją siatką. Z podartego opakowania wyzierała laseczka makaronu. Wolną ręką zdjął kapelusz, pod którym miał zlepione siwe rzadkie włosy, i rozglądając się niepewnie, poprosił: — Ja tylko na chwileczkę. Chciałbym się czegoś napić... Herbatki albo wody mineralnej. — Nie widzi pan, że tu zajęte? — wyniośle powiedział Sielezniow i wrócił do rozmowy z „aniołem piekła". — Proszę usiąść — podsunął staremu krzesło Ła-czugin. — Och, dziękuję, dziękuję... — mówił przepraszająco staruszek, wpychając siatkę pod stolik. — Nietutejszy jestem... Za godzinę mam pociąg. A nachodziłem się, aż mi w ustach zaschło, a tu wszystkie automaty z wodą sodową, jak na złość, nieczynne... No to, myślę sobie, wstąpię. Chłopcy przy drzwiach okazali się sympatyczni. Wy też... — Proszę przynieść herbatę — powiedział Kriwcow do żwawo uwijającego się kelnera w prawdziwych wranglerach. f — Nie prowadzimy — próbował umknąć kelner. — Wobec tego proszę o wodę mineralną albo lemoniadę — mocno chwycił go za łokieć Kriwcow. — Wszystko wyszło. Mogę zaproponować koktajle firmowe — zaczął się denerwować kelner. — Nie, nie, ja nic takiego nie piję... — ze strachem odmówił staruszek, sprawdzając ręką, czy siatka się nie przewraca pod stolikiem. — A nie można by wody z kranu, synku? G-dy kelner uwolnił wreszcie łokieć z uścisku Kriw-cowa i oddalił się krętym przejściem między stolikami, staruszek zapytał: — Jesteście stąd, chłopcy, z Leningradu? — My jesteśmy z Leningradu — odpowiedział Ła-czugin. — A my z Ameryki — odpowiedział rudy lider. Staruszek się. stropił. — I tak sobie... siedzicie? — Tak sobie siedzimy — roześmiał się Łaczugin. 142 — A mówicie chyba wszyscy po rosyjsku... — z niedowierzaniem obejrzał ich staruszek. — Uczymy się rosyjskiego w amerykańskiej szkole — poinformowała Amerykanka. — A my angielskiego w rosyjskiej — uzupełnił Kriwcow. — To tak... Podoba mi się... A ja, wiecie, po żadnemu nie umiem. Myślałem, że mi się nie przyda. No, żyło się inaczej. Ale raz pożałowałem, że nie znam obcych języków — uśmiechnął się nieśmiało, nalewając sobie z karafki przyniesionej jednak wody. — Gdzie to było? — zapytał Kriwcow. — Na Łabie. Wtedy po raz pierwszy i ostatni widziałem Amerykanów. Oni ani w ząb po rusku, ja ani w ząb po angielsku, ale popiliśmy zdrowo... Wtedy jeszcze miałem bujną czuprynę — i staruszek, wkładając słomkowy kapelusz, wstydliwie przygładził resztki włosów, drugą zaś ręką poszukał siatki. — Na Łabie? — jęknął rudy lider i aż wstał z wrażenia, że symbol przybrał nagle postać żywego człowieka, który tak nieśmiało podszedł do ich stolika i poprosił o wodę. — No, daj wam Boże wszystkiego najlepszego — w pośpiechu pożegnał ich staruszek. — Teraz już możecie sobie pogadać. A myśmy wtedy nie mogli. No, ale grunt, żeby nie było więcej wojny. I szybko ruszył ku drzwiom, łamiąc sterczącą z siatki laseczkę makaronu na kimś z tańczących. Uczniowie patrzyli na drzwi, w których staruszek zniknął równie nagle, jak się zjawił. — On to wymyślił — uśmiechnął się Sielezniow. — Taki zbieg okoliczności jest niemożliwy. Po prostu chciał nam zaimponować, spodobać się. Te pensy mają bujną wyobraźnię. — Jakie pensy? — zdziwił się rudy lider. — Pensy to angielska drobna moneta. — Emeryci * — niechętnie wytłumaczył Sielezniow. — A nie przychodziło ci na myśl, że ty też będziesz emerytem? — nie wytrzymał Kriwcow, — Wcale nie jesteś taki, jak twoje oficjalne prze- * Gra słów: emeryt — po rosyjsku „pensionier"; „pens" jest skrótem tego wyrazu. 143 mówienie w szkole —r zauważył rudy lider, wpatrując się w Sielezniowa. — Gdybyśmy byli tacy, jak nasze oficjalne przemówienia, świat byłby strasznie nudny — wyniośle zbył go żartem Sielezniow. —¦ Ale po co mówić słowa, jeżeli mają one całkiem inne twarze niż my? — surowo zapytał rudy lider. Sielezniow wzruszył ramionami i pożegnawszy się w sposób ostentacyjnie ceremonialny, wyszedł z „aniołem piekła" i swoją świtą. Po drodze pośliznął się i zaklął: — Obrzydliwie trzeszczy ten makaron na parkiecie! — I to jest twój przyjaciel? — zapytał rudy lider. — Chodzimy do jednej szkoły — odpowiedział Kriwcow. — Ale on ma ważną zaletę: nie umie ukrywać swojego prawdziwego oblicza. — A może się jeszcze nauczy? — zapytał rudy lider. — Zdarza się, że właśnie taki zostaje ważną osobistością i z ust mu nie schodzi dobro narodu. Nie powinno się mieć skrupułów, przeszkadzając takim jak on w chodzeniu po cudzym makaronie. — Wcale nie miałem ochoty zapisywać ich adresów — powiedział gitarzysta. — Nie są z tego kraju, co Wańka Żuków. Są z kraju obojętnych. Jak nasz „anioł piekła". Ale szkoda, że nie zdążyłem zapisać adresu tego staruszka. — Obojętni są chyba nieszczęśliwi, bo nikogo nie kochają — powiedziała Amerykanka. — A ja myślę, że nie powinno się ich uważać za nieszczęśliwych — surowo powiedział Kriwcow. — Nie trzeba ich wspierać naszym współczuciem. To tylko z naszego punktu widzenia są nieszczęśliwi. Z własnego punktu widzenia — wcale nie. Mają własne radości: rzeczy, pieniądze, władzę. Zaczyna się to wszystko w dzieciństwie od drogiej zabawki, jakiej nie mają inne dzieci. — Dorośli często psują nas w najlepszych intencjach — powiedział Łaczugin. — Nie trzeba się poddawać! — walnął pięścią rudzielec. — Dzieci to też ludzie i powinny mieć własną głowę na karku. — Wszędzie mówi się o przestępcach: ofiary wycho- 144 wania — powiedział gitarzysta. — Jest w tym jakieś usprawiedliwienie, współczucie. A jeżeli tak zwana ofiara wychowania dźgnie kogoś nożem w ciemnej ulicy, to dlaczego wina ma spadać na rodziców? Jeżeli ja zrobię coś złego, dlaczego ma za to odpowiadać moja mama, która nikogo w życiu 'nie zabiła oprócz kur na swojej farmie pod Seattle? Potem poszli popatrzeć, jak podnoszą mosty. Wolno się rozchylając, mosty szły w górę, a rozkołysane latarnie przewracały się głową w dół. Kriwcow stanął na kamiennej balustradzie nabrzeża i zaczął mówić wiersze, miarowo gestykulując. W pewnej chwili przywidziało mu się, że pod rozchylonymi przęsłami przepływają obok siebie „Mayflower" i okręty Piotra. A potem gitarzysta wyjął swoją gitarę i wszyscy zaśpiewali piosenkę, którą, jak się okazało, dobrze znali i Rosjanie, i Amerykanie: We shall ouercome, We shall ouercome, We shall overcoine sorne day...* 11 „We shall overcome, we shall overcome..." — znowu nucił Sierioża Łaczugin, wspominając tamtą lenin-gradzką noc teraz, w syberyjskiej tajdze, tak odległej od jego dzieciństwa. To niedawne dzieciństwo wydawało mu się zamierzchłą przeszłością. „A przecież po rosyjsku nie da się utworzyć formy czasownika «zwy-ciężyć» w pierwszej osobie liczby pojedynczej czasu przyszłego. Sprzeciwia się gramatyka. Może w ogóle nie można zwyciężyć w pojedynkę? Tylko razem. — I zaraz gorzko się uśmiechnął. — Ale wszyscy nigdy nie mogą być razem... Zresztą po co... Jak mogę być razem z Igorem Sielezniowem albo z tamtym typem z departamentu stanu? To, że nie jesteśmy razem i nigdy nie będziemy, jest normalne, to jest walka. Ale * Zwyciężymy, Zwyciężymy, Zwyciężymy pewnego dnia (ang.). 145 Kriwcowa i tamtych chłopaków z Ameryki tracić nie wolno..." A kula ziemska powolutku się obracała wraz z cmentarzem Piskariowskim, wraz ze zbombardowanym Wietnamem, wraz z tajgą, przez którą szedł Sierioża. Pomyślał, że we wnętrzu kuli ziemskiej leży tyle ludzi, którzy kiedyś byli żywi, że na pewno całą kulę, prawie do poziomu magmy, wypełniają czyjeś nie spełnione nadzieje, czyjeś umilkłe serca, przemienione w ziemię, po której chodzą nowi żywi ludzie. I Sierioża, jak wielu nowych ludzi, chciał chodzić po ziemi tak, żeby swoimi młodzieńczymi krokami ułatwić jej obrót ku dobru i sprawiedliwości. Nie chciał być „synem profesora Łaczugina". Po szkole pojechał do Moskwy, rozpoczął studia w Wyż-' szej Szkole Badań Geologicznych i utrzymywał się ze stypendium, zamieniając potrawy cioci Klani na rzadkie stołówkowe zupy i bułgarskie gołąbki z konserw, szybko odgrzewane na patelni w akademiku. Kriwcow nie zdał do Instytutu Literatury i podjął pracę w stoczni ojca. Sielezniow dostał się na jakieś studia i pewnego razu, mijając kawiarnię „Lira", Sierioża widział, jak jego były szkolny kolega, głośno rozmawiając ze swoją towarzyszką po angielsku, śmiało wprowadził ją do wnętrza z ominięciem onieśmielonej kolejki, która uznała ich za cudzoziemców. Na pierwszej praktyce w Kazachstanie Sierioża nauczył się drążyć ziemię oskardem, młotkiem wybijać ze skały płaskie jak dłoń próbki, dzielić żyletką zapałkę na trzy części. Niczego się już nie brzydził. Ekspedycja miała swojego kucharza — był to poczciwy stukilowy grubas, kochający zjeść i nakarmić innych. Do jego obowiązków należało jeżdżenie na starej klaczy z drewnianą beczką nad rzekę, połyskującą w odległości kilku kilometrów od obozu. Na tej wodzie kucharz gotował zupy i kasze, tę wodę geologowie pili, tą wodą się myli i prali w niej koszule. Co dzień wyruszali o wschodzie słońca i wracali o zachodzie. Ale pewnego dnia słońce piekło tak niemiłosiernie, że postanowili wrócić wcześniej. Grzbiety im się uginały pod plecakami pełnymi próbek. Manierki były puste, w ustach zaschło. Wlokąc się z trudem, wyobrażali sobie, jak to będzie błogo, kiedy wrócą i bardzo długo 146 będą pić z beczki wodę, nabieraną blaszanymi czerpakami. I raptem w oddali, za wzgórzem, usłyszeli dziwną wesołą piosenkę bez słów. Popatrzyli po sobie i przyspieszyli kroku. Obszedłszy wzgórze naokoło, zobaczyli znajomą chabetę ciągnącą wóz z beczką. Wyglądało na to, że klaczą nikt nie powozi, skąd więc dolatywała . piosenka? I dopiero wtedy spostrzegli, że na wozie wiszą kalesony, a z otworu w beczce wystaje głowa kucharza. Siedząc w zimnej wodzie przy trzydziestostopniowym upale, całkiem goły kucharz pluskał się jak dziecko, cieszył się życiem i w upojeniu śpiewał swój hymn zwycięstwa. Geologowie nie zamienili ani słowa. Z ponurą determinacją pobiegli do beczki. Na ich widok kucharz zamknął oczy z przerażenia. Wyciągnęli go z wody w całym uroku nagości. Nie bili; trzęśli nim tylko i pytali: „Cały czas to robiłeś, łajdaku, czy tylko dziś?" — Tylko dziś! Tylko dziś! — powtarzał, szczękając zębami ze strachu. Geologowie odstąpili i kucharz pochlipując zaczął wdziewać kalesony. Patrzyli na wodę, cierpiąc męki pragnienia i wstrętu. Kierownik ekspedycji Kołomiej-cew powiedział: — Trudno, zawsze to woda. I zanurzył w beczce manierkę. Potem przechylił ją i pił. Pił i Sierioża... Sierioża zawsze lubił śpiewać, kiedy był sam. Słuch miał nie najlepszy, głosem też się nie wyróżniał, ale nie mógł się powstrzymać i śpiewał. Ścieżka do szybów, które dokumentował, prowadziła wśród wysokich baldaehowatych roślin i Sierioża zawsze starał się wychodzić wcześniej niż inni, żeby pobyć w samotności i pośpiewać. Śpiewał ze słowami albo bez słów, ale był szczęśliwy, że jego głos, chociaż nie najpiękniejszy, to przecież jego własny, zlewa się z graniem pasikoników, z bezkresem błękitu nad głową. Pewnego wieczora, kiedy geologowie jedli kolację, przy ognisku wyłonił się z ciemności prychający koń. Na jego szerokim grzbiecie siedziała na oklep, wymachując gałązką wierzby, dorodna, jak i jej wierzchowiec, młoda baba. — Kto tu u was śpiewa co rano? — zapytała wyzywającym tonem. Geologowie wymienili wesołe spojrzenia. ,... 147 i —Bo co, spodobało się? — A spodobało... — powiedziała, nie wiedzieć czemu, równie wyzywająco. — To nasz Łaczugin śpiewa — ze śmiechem wyjaśnili geologowie i wypchnęli do przodu zawstydzonego Sieriożę. — To ty, znaczy? — Lekko dotknęła jego ramienia gałązką. — No, ja... —- niechętnie potwierdził Sierioża, wietrząc jakiś podstęp. — A słowa pamiętasz? — popatrzyła na niego badawczo, ściskając boki niespokojnego konia gołymi opalonymi kolanami. — Pamiętam — zaczerwienił się jeszcze mocniej. — To jedźmy do mnie. Mam tu blisko pasiekę. Nakarmię cię, bo na tym państwowym wikcie wszyscyście tu zmarnieli. Zaśpiewasz mi, a potem słowa podyktujesz. Geologowie ryknęli ze śmiechu. Najgłośniej ryczał kolektor Siteczkin, który nawet przy zbieraniu i opisywaniu próbek dbał o swoje nieskazitelne uczesanie z przedziałkiem. — Oj, bo pęknę! On jej słowa podyktuje! Najlepszy dowcip! Oj, nie mogę! Oj, trzymajcie mnie! Bartniczka nachyliła się i wierzbową witką zaczęła chłostać Siteczkina, który musiał rękami zasłaniać swój przedziałek. Przy okazji oberwali też inni. — Tylko byście gęby rozdziawiali, zbereźniki! „Geo-logi... Siadaj na mojego konia, chłopaczku. Pojedziesz do mnie w gości. Pośpiewamy razem. Mam dziś dzień wyjątkowy. — Jeżeli to dzień wyjątkowy, te może pośpiewacie kiedy indziej? — nie wytrzymał Siteczkin i znowu został wychłostany witką. — Zachowujcie się przyzwoicie, Siteczkin — surowo upomniał go Kołomiejcew. — A pan niech jedzie — zwrócił się do Sierioży. — Udzielam panu zezwolenia — i uśmiechnął się lekko, choć minę nadal miał surową. — Oceni pan bezpośredniość zaproszenia... Sierioża wgramolił się na koński grzbiet za plecami bartniczki i ta, uderzywszy piętami w rude boki konia, zachęciła swego wierzchowca do biegu w świat, napełniający się z wolna migotaniem gwiazd. 148 — Nie wstydź się, trzymaj mnie mocniej! — zawołała, odważnie popędzając konia, chociaż było już ciemno: widocznie znała tu dobrze wszystko, znał i koń. Pasiekę dzieliło od namiotów jakieś pięć wiorst, stała na górskim zboczu, gdzie w stepie kołysała się nie spodziewana wysepka młodego lasu. W tę stronę geologowie nie chodzili i nawet się nie domyślali, że jest taka pasieka, gdzie żyje, nie wiedzieć czemu całkiem samotnie, ta harda bartniczka, która tak dobrze jeździ konno i tak dobrze broni się przed niewybrednymi docinkami mężczyzn chociażby gałązką wierzby. Wprowadziła go do lśniącej czystością izby, posadziła przy stole, w mgnieniu oka rozścieliła biały obrus. Na obrusie natychmiast znalazły się talerze, widelce, łyżki, dymiący saganek z uparowanymi w piecu ziemniakami, ociekające miodem plastry, dwa duże blaszane kubki i wreszcie brezentowe wiadro, pełne złocistego, lekko spienionego płynu. — Co to jest? — z niepokojem zapytał Sierioża, kiedy gospodyni zaczerpnęła kubkiem płynu. — Miodowina. Nie bój się, po niej głowa nie boli — powiedziała. Usiadła naprzeciw i trącając się z nim kubkiem, podała mu przez stół wolną dłoń, złożoną na kształt czółenka: — Ja jestem Grunia... A ty? — Sierioża. — I żeby się nie kompromitować, zrobił dokładnie to samo, co Grunia: wypił do dna płyn, rzeczywiście pachnący miodem, i zagryzł parzącym ziemniakiem, a potem plastrem miodu. — Mam dziś dzień wyjątkowy — zagadkowo powtórzyła Grunia, ponownie napełniając kubki; w jej oczach pojawił się złocisty blask, jakby miodowina użyczyła im swojej barwy. — Dlaczego? — nabrał odwagi po drugim kubku Sierioża. — Bo tak. I nie wypytuj... Ja ciebie przecież o nic nie pytam... Po trzecim kubku był zupełnie trzeźwy, ale kiedy spróbował się poruszyć — nie mógł, jakby zdradziecki miód rozlał się po całym ciele. Zdziwiło go to nie znane uczucie niezwykłej lekkości i niezwykłego ciężaru, A w oczach Gruni było coraz więcej złota. Patrzyła na Sieriożę życzliwie, jej wzrok niczym nie groził, ale bez przerwy dolewała mu i sama też piła. Potem położyła 149 podbródek na obu mocnych czerwonych pięściach i powiedziała spokojnie: — A teraz zaśpiewaj... Łyknął jeszcze miodowiny dla kurażu, wbił oczy w sufit, żeby się nie wstydzić Gruni, i zaśpiewał: „We shall overcome..." Nie wiedział, dlaczego przyszła mu ochota zaśpiewać tę właśnie piosenkę. Śpiewało mu się jeszcze przyjemniej, niż na ścieżce, i własny głos wydawał się niezwykle silny. Lecz kiedy oderwał oczy od sufitu, zobaczył na twarzy Gruni nie strach, ale wręcz przerażenie. — To nie ty... — powiedziała. — To nie ty... — To ja — zapewnił. — To ja zawsze śpiewam na ścieżce. — Nie, to nie ty... — zaprzeczyła ruchem głowy. — Pomyliłam się... Tamten zawsze śpiewa o jakimś kori-dorze *... — O jakim koridorze?... — zapytał Sierioża ogłuszony. — Ja nic takiego nie śpiewam... — Toć nie o piosenkę chodzi. Głos ma inny. I Sierioża przypomniał sobie, że kiedy Siteczkin co rano przed kieszonkowym lusterkiem, opartym o kołek namiotu, pracuje nad swoim przedziałkiem, to zazwyczaj śpiewa aksamitnym barytonem: „Torreador odważnie idzie w bój..." — Nie kondor, torreador — zgnębionym głosem sprostował ściągnięty na ziemię Sierioża. — No, no, właśnie! „To kondor... odważnie idzie mój..." I ten głos, prawdziwy głos, nie to, co twój. Ty przecież nie śpiewasz, tylko krzyczysz. A on śpiewa... Kto to jest? — Siteczkin... — mruknął Sierioża. — Ten, którego wychłostałaś witką. I nagle łzy urazy, że on nie śpiewa, tylko krzyczy, zakręciły mu się w oczach i Sierioża się rozpłakał. Było mu wstyd, chciał wstać i uciec, ale nogi odmawiały posłuszeństwa. I raptem poczuł na twarzy szorstkie czułe dłonie, ocierające jego łzy. — Oj, obraził się na mnie... Jak dziecko, całkiem * k-oridor (z akcentem na ostatnim „o") — korytarz (ros.). 150 jak dziecko... Ze też Pan Bóg dał głos takiemu pyskatemu zbereźnikowi, a nie tobie... — Tu Grunia ugryzła się w język. — No, ty też pewno ładnde śpiewasz. Może nawet ładniej od niego... Tylko że twój głos jeszcze nie jest wyjęty ze środka. — Jak to — nie wyjęty? — pochlipywał Sierioża, ale już się uspokajał. — Bo staje w gardle... Nie wypuszczasz go z gardła. A śpiewać trzeba piersią. Tylko dlaczego ty też śpiewasz po zagranicznemu? Mało to rosyjskich piosenek? — Może źle zaśpiewałem, ale to jest ładna piosenka — powiedział. — Tak śpiewają amerykańscy postępowi studenci... — Jacy? — dopytywała się Grunia. — Może Murzyni? — Dlaczego Murzyni? Są i biali postępowi. — A o czym to jest? — Refren tam jest taki: Zwyciężymy, Zwyciężymy, Zwyciężymy pewnego dnia... — Popatrz, popatrz... A ja nic nie zrozumiałam. Teraz wiem, o co chodzi. A po zagranicznemu zaśpiewaj... Tylko wolniutko... Sierioża zaśpiewał. I nagle stał się cud: Grunia z miejsca powtórzyła bez słów tę melodię niezwykle pięknym, głębokim głosem, podwyższając tonację, i piosenka nabrała rozlew-ności, siły, nie mieściła się w tej izbie, tyle że teraz już nie sposób było rozpoznać, czyja to piosenka — amerykańska czy rosyjska. — Zaśpiewam ci jeszcze, chcesz? — zapytała. —- Ma-miną, z sianokosów. — Chcę — pokornie odpowiedział Sierioża. I Grunia zaśpiewała: Jak spod powieki, na pokosie, kapnęły sobie łezki trzy. Jedna przysiadła na ostrej kosie: „Weź mnie do miasta, spieszno roi"Y 151 Jak na pokosie — ot, co zaszło — tak oto mówi druga łza: „A ja tu na wsi pozostaną, gdzie ojciec twój mogiłę ma". A trzecia skacze, trzecia skacze, po nie skoszonej trawie gna, ani jej w głowie jakieś płacze, bo ona tylko radość zna.* — A dlaczego mówisz, że to jest piosenka mami-na? — zapytał Sierioża. — Bo mama ją ułożyła. Lubiła układać piosenki... — Sama pisała? — Ale gdzie, jakie tam „pisała"! Była niepiśmienna. Wymyślała. Znaczy, układała w myśli. — Mama żyje? — Powiedziałam ci przecież: o nic nie pytaj... Dziś jest dzień wyjątkowy... Wiesz co, nauczę cię śpiewać.,. — Ja nie potrafię — sposępniał Sierioża. — Jak to nie potrafisz? Ten pyskaty potrafił, a ty nie potrafisz? Chodź, posiedzimy na ganku. Ganek pomaga. Widząc, że trudno mu wstać, Grunia podniosła go jak piórko, postawiła na nogi i wyprowadziła na ganek. Usiedli na stopniu, a ze wszystkich stron otoczyły ich szepty i tchnienia nocy. — Słyszysz? — zapytała Grunia. — Słyszę... — Zarzucę ci na ramiona moją chustkę. No, nie bój się, nic ci nie zrobię... Słyszysz, jak oddycha noc? Spróbuj zaśpiewać tak samo, jak noc oddycha... Patrz na gwiazdy. Kiedy się na nie patrzy, one jakby wyciągają głos. Ale nie krzycz, zaczynaj cichutko. Oddychaj głosem, żeby wychodził z głębi... _. - — A co będziemy śpiewać? — Co chcesz, może być twoja zagraniczna. — A nie piosenkę twojej mamy? — Spodobała ci się? Możemy. Tylko nie zaczynaj pierwszy, dopiero po mnie. I nie na mnie patrz, tylko na gwiazdy. „.— - ~ • Tłum. Tadeusz SUwiaE iii I zaintonowała: Jak spod powieki, na pokosie... Potem ręka jej musnęła ramię Sierioży pod chustką. I Sierioża, patrząc na gwiazdy, jak uczyła go Grunia, zawtórował: Kapnęły sobie łezki trzy. Gwiazdy rzeczywiście zdawały się wyciągać głos, który zlewał się z głosem Gruni, z otaczającymi ich szmerami, szelestami, drgnieniami natury. Nawet nie spostrzegł, że piosenka dobiegła końca, i jeszcze śpiewał jak gdyby, chociaż usta miał już zamknięte. — No, widzisz, jak dobrze ci wszystko wyszło — powiedziała Grunia. — To dlatego, że duszę masz czystą. — Skąd wiesz? — Od razu widać — stwierdziła. — Jeszcze coś zaśpiewajmy. Dobrze się z tobą śpiewa. Nie żałuję, że wychłostałam tego pyskacza. I długo jeszcze siedzieli na ganku, i Sierioża śpiewał piosenki, z których wielu nigdy nie słyszał. A potem Grunia wzięła go za rękę, poprowadziła do izby, ułożyła do snu jak małe dziecko, przyniosła w bla-szaku tym razem wody i zęby Sierioży z błogością i niedowierzaniem stukały o zimny brzeg kubka, kiedy Grunia rozbierała się przy nim, w ciemności powtórzywszy raz jeszcze słowa, które pozostały tajemnicą: „Mam dziś dzień wyjątkowy..." Odwiozła go wczesnym rankiem, kiedy pęciny konia tonęły w ścielącej się po nizinach mgle, mocno ucałowała, powiedziała z nieoczekiwanym bólem: „Żeby cię tylko nie zepsuli..." — i smagnąwszy konia wierzbową witką, zniknęła. Zdążył wsunąć się do śpiwora tak, że nikt nie zauważył, a po kwadransie już się rozległ" energiczny okrzyk Kołomiejcewa: „Pobudka!" Siteczkin próbował wprawdzie rechotać i z ciekawością szturchać Sieriożę w bok, ale kierownik poskromił go pełnym pogardy wzrokiem. Kiedy geologowie wrócili z terenu, kucharz, patrząc wymownie, odciągnął Sieriożę na bok i pokazał mu kobiałkę z brzozowej kory. W kobiałce stało kilka dzbanków, po brzegi napełnionych jasnym skrzącym się miodem. 153 — Porządna baba — orzekł kucharz. — Mówiła na pożegnanie: za piosenki... Po kolacji Sierioża ruszył w stronę pasieki, starając się zniknąć niepostrzeżenie, lecz zaledwie odszedł od ogniska, poczuł na ramieniu dłoń Kołomiejcewa. — Niech pan się nie rozkleja, Łaczugin. Przygody przygodami, a robota robotą. Jutro czeka was daleka trasa. Wrócił z terenu po trzech dniach. Kiedy przyszedł na pasiekę, ule zniknęły. Okna i drzwi były zabite deskami. Miód szybko zjedzono. ...W młodości każdy ma zapewne starszego od siebie demona, który usiłuje zniechęcić młodą duszę do ludzi i zatruć ją zwątpieniem w samą możliwość szlachetnych pobudek. Kołomiejcew takim demonem dla Sierioży nie był — był jego bożyszczem. Cechowała go twarda elegancja traperskiej dżentelmenerii: nigdy nie interesował się czyimiś sprawami osobistymi i nikogo nie wtajemniczał w swoje. Był bez reszty podporządkowany celowi pracy i jeżeli pozwalał sobie na" odchylenia, to wyłącznie takie, których inni nie dostrzegali, a jeżeli pozwalał na odchylenia innym, to wyłącznie za własną aprobatą. Był zdania, że w innym układzie wszystko by się rozpadło. W grupie nikt nie spoufalał się z kierownikiem, sam zaś kierownik nie tolerował spoufalania się podwładnych ze sobą. Ten i ów z geologów po cichu nazywał to „absolutyzmem oświeconym". Ale kierownikowi nie można było zarzucić, że nie pobłażając innym, sam korzysta ze szczególnych przywilejów. Miał tylko jeden przywilej: decydował o wszystkim sam. Chodził najtrudniejszymi trasami, okazywał największą odwagę w chwilach niebezpieczeństwa i nikt nie wiedział, czy bywa kiedykolwiek wytrącony z równowagi. Przemawiało to na korzyść jego grupy w porównaniu z innymi ekipami, gdzie kierownicy podli-zywali się podwładnym albo na zebraniach ogólnych pytali podniesionym głosem: „Więc co robić?", albo zaczynali krzyczeć, co kwitowano uśmieszkami, nie wyrażającymi szacunku. Sierioża już w dzieciństwie zrozumiał, że istnieje kategoria ludzi, którzy odczuwają patologiczny lęk przed powzięciem jakiejkolwiek samodzielnej decyzji. Ujawniło się to na posiedzeniach re- 154 dakcyjnego kolegium szkolnej gazetki ściennej, kiedy niektórzy chłopcy jeszcze jako uczniowie uczyli się lęku przed odpowiedzialnością. Kołomiejcew nigdy nie bał się podejmowania decyzji, był chyba stworzony do tego, by decydować. Człowiekiem stanowczym był także Sielezniow, Kołomiejcew jednak, w odróżnieniu od Sielezniowa, nigdy się nie uchylał od najczarniejszej roboty, nigdy nie "obrażał ludzi bez powodu. Sielezniow nie był tchórzem, ale prezentował typ odwagi niejako wyrachowanej, Kołomiejcew zaś miał odwagę wrodzoną. Sielezniow otaczał się pochlebcami, Kołomiejcew zaś ich nie znosił. Sierioża, który zarzucał sobie brak silnej woli i skłonność do sentymentalnych rozmyślań, uwielbiał Kołomiejcewa, chciał być do niego podobny. Ale miał jednak swego demona. Demon ów nosił nazwisko Na-chabkin i pracował jako kierownik gospodarczy bazy w małym miasteczku, gdzie była kopalnia rudy. Sie-riożę posyłano czasem na bazę po narzędzia i produkty, musiał więc wtedy korzystać z lepkiej gościnności Na-chabkina. Nachabkin mógł mieć około pięćdziesiątki. Jego duża łysa głowa o malutkich kpiących oczkach, ¦które zdawały się doszukiwać w ludziach nikczemno-ści, była osadzona na krótkim, ale krzepkim jak grzyb borowik tułowiu. Zastrzelił Sieriożę już pierwszym pytaniem w magazynie, przy wydawaniu produktów: — Kradniesz? — Nie — ponuro odpowiedział Sierioża. — Nieprawda. Wszyscy kradną — roześmiał się z uciechą Nachabkin. — A dziecinny grzech uprawiasz? — Co to takiego? — nie zrozumiał Sierioża. — Nie udawaj, że nie rozumiesz — świdrował go oczami Nachabkin. Sierioża zaczerwienił się nie znajdując słów i głucho wykrztusił: — Nie. — Nieprawda... Wszyscy w twoim wieku to robią. Przecież się zaczerwieniłeś, kochasiu, , zaczerwieniłeś. Nie ma się co wstydzić, to przejdzie... Chociaż ma swoje dobre strony — nie trzeba odprowadzać dziewczyn... — zachichotał Nachabkin. — Niech pan przestanie mówić świństwa.., — ostro powiedział Sierioża. 155 — A bo to są świństwa? — przymilał się Nachab-kin. — Zwyczajne życiowe sprawy, nie ma w tym nic wstydliwego. Nie złość się, chciałem sprawdzić twoje życiowe doświadczenie. Trzeba się, kochasiu, bać czułych słów, a nie ordynarnych. Czułe słowa oszukują, osłabiają w człowieku życiową odporność, a słowa ordynarne, jeżeli nawet są przesadzone, to hartują. Po czułościach strach wyjść na ulicę — najmniejsze chamstwo cię przeraża, a po chamstwie nawet czułość nie jest straszna, bo już nie oszuka. Bili cię w dzieciństwie? — Nie — odpowiedział niechętnie Sierioża. — A to są właśnie skutki, dlatego nie doceniasz grubiaństwa. Powinieneś mnie doceniać... Wiesz, jak mnie babka biła w dzieciństwie? Owijała w mokre prześcieradło, żeby nie było żadnych śladów na ciele, i — mokrym polanem. Ale tym mokrym poianem wbiła we mnie odporność na życie. — I Nachabkin z dumą pokołysał zardzewiały odważnik z uchem, włożony na wskazujący palec. Zaprosiwszy Sieriożę do siebie, Nachabkin długo się rozwodził, że wszyscy są podli, a miłość, przyjaźń itepe wymyślili pisarze, którzy w życiu prywatnym są tak samo podli jak wszyscy. Przy jakiejś okazji wyszło też na jaw, że Nachabkin sam para się wierszoróbstwem i nawet zarecytował fragmenty poematu, pisanego onieginowską strofą w grubej księdze rachunkowej. Sierioża zapamiętał tylko: Ona była wychowana nie przez emigrantkę Kurne, I jeszcze: nie na pensji dla szlachcianek, ale w bolszewickiej szkółce. On z walizką, jak brat z bratem, kroczy sobie rad Arbatem* Nachabkin mieszkał z pewną kobietą, która pracowała jako pomywaczka w herbaciarni przy kopalni * Tłum. Tadeusz Sliwiak. 156 rudy. Było to niepozorne, zahukane stworzenie i ją to wybrał sobie Nachabkin jako obiekt stałych upokorzeń. Kiedy wracał z pracy, musiała myć mu nogi. Szczególnie upodobał sobie rytuał mycia nóg w czyjejś obecności. Najwidoczniej w jego pojęciu te ablucje wywyższały go, poniżając przy tym resztę ludzkości w osobie owej kobieciny. Kiedyś, w czasie rozmowy z Sieriożą, kazał jej przynieść miednicę i zanurzył nogi w gorącej wodzie, postękując i ruszając z rozkoszą owłosionymi palcami. Popijał przy tym swój ulubiony napój — spirytus z mocną herbatą („ponczyk", jak nazywał go czule) — i prawił: — Pewnie ci się zdaje, kochasiu, że całe społeczeństwo opiera się na miłości? Dam ci przykład. Ja z nią śpię, ale mam ją w pogardzie. Ona mnie nienawidzi, ale śpi ze mną, a do tego co wieczór myje mi nogi. No więc dlaczego żyjemy razem? Bo jesteśmy sobie potrzebni. Ona jest mi potrzebna do tego, żebym z nią spał i żeby myła mi nogi, a ja jej do tego, żeby miała gdzie mieszkać. Całe społeczeństwo opiera się nie na miłości, tylko na wzajemnej nienawiści. Tak to jest, kochasiu... Sierioża spojrzał na kobietę. Nadal klęczała i robiła, co jej kazano. Dostrzegł kilka łez, które wpadły do brudnej wody na przyjemnie rozgrzane stopy Na-chabkina. „Jak spod powieki, na pokosie, kapnęły sobie łezki trzy..." Nachabkin budził w nim wstręt zmieszany z ciekawością. I — o dziwo — jego nauki przypominały niektóre wypowiedzi Igora Sielezniowa. Tamtego nikt nie bił w dzieciństwie mokrym polanem, tamten był bardziej wykształcony, młodszy, w przeciwieństwie do Nachabkina przystojny i, niestety, miał przed sobą przyszłość, ale pogarda dla ludzi też była u niego niezmienna. Pod pewnymi względami Nachabkin był nawet więcej wart — chociażby dlatego, że nie udawał cudzoziemca i nie pchał się do żadnych kawiarń. Może krzywdzono go w dzieciństwie tak okrutnie, że mścił się za to na wszystkich? Ale kto, kiedy i jak skrzywdził Sielezniowa? Skąd u niego ta pogarda? I dlaczego Sielezniow i jemu podobni mają przyszłość? Komu i na co potrzebna jest ta pogarda? Igorowi z pewnością nie spodobaliby się ani Nachabkin, ani Si-teczkin — obaj byli nie z jego sfery, nie mieli w sobie 157 nic „firmowego", z jego punktu widzenia to „prymitywy". A przecież Sielezniow sam był prymitywem, tylko z pozoru skomplikowanym. I nagle ci całkiem różni ludzie — Siełezniow, Nachabkin i Siteczkin — stali się w oczach Sierioży jednym człowiekiem. Złym człowiekiem. Sierioża słyszał nieraz, że nie ma ludzi absolutnie złych i absolutnie dobrych. O Nachabkinie, na przykład, mówiono, że nie kradnie, choć zarządza na bazie gospodarstwem. Stwierdzono to z szacunkiem nie pozbawionym zdziwienia. Siełezniow też miał jedną niezłą, a nawet godną pozazdroszczenia cechę — odznaczał się odwagą. Kiedyś, gdy ruszyły lody, przeszedł na drugi brzeg Newy, skacząc z kry na krę. Sierioża mu wtedy zazdrościł, ale na taki wyczyn nie mógłby się zdobyć. A Siteczkin? Jakie zalety ma Siteczkin? Bodaj jedną... Trudno znaleźć, taki to wstrętny typ... Chociaż nie, ma jedną cechę dodatnią: pracowitość. Zawsze zwalano na niego najczarniejszą robotę, którą bardzo sumiennie, bardzo skrupulatnie wykonywał. „Ale jakie znaczenie ma uczciwość, odwaga, pracowitość, kiedy ludzie są. zarażeni cynizmem? — myślał Sierioża. — Czy warto wyciągać na światło dzienne poszczególne zalety cyników, żeby ich usprawiedliwiać, że nie są wcieleniem «zła absolutnego.?" Im lepiej poznawał własny naród, z tym większą radością uświadamiał sobie, że dobrzy ludzie stanowią w nim większość, ale to 'właśnie napawało go jeszcze większym wstrętem do cynicznej mniejszości, żerującej na tym, że się ją toleruje. I zadawał sobie proste i surowe pytanie: czy trzeba tolerować? Owi.dobrzy ludzie, tolerujący tak zwanych nie bez reszty złych ludzi, nie mogą sami być uosobieniem „absolutnego dobra". Oto jakie wątpliwości nurtowały młodzieńczy umysł Sierioży, który sam, nie spostrzegając tego, stawał się cząstką większości swojego narodu, większości mieszkańców świata. Pewnego dnia Nachabkin zabrał go do miasta, jadąc po pieniądze na wypłatę dla robotników. Prowadził ciężarówkę milczący chłopak, który miał metalowe koronki na wszystkich górnych zębach i tatuaż na rękach. — Uważaj na niego. On siedział — szepnął Nachabkin przed podróżą. — Będziemy wieźli kupę forsy. Ja 158 tu coś mam — poklepał się po kieszeni. — Ale ty też musisz mieć oko na tego typa. W banku Nachabkin długo przeliczał pieniądze. i wypchał nimi wytartą skórzaną teczkę. W kabinie ciężarówki było ich trzech. Mieli przed sobą jakieś dwieście kilometrów po odludnych bezdrożach. Dookoła tylko migotały tafle słonych martwych jezior, a na słupach telegraficznych siedziały stepowe orły, majestatycznie zwracając ku ciężarówce swoje główki, nieproporcjonalnie małe w stosunku do olbrzymich skrzydeł. W połowie drogi Nachabkin się rozgadał: — Życie stwarza czasem ciekawe sytuacje — zwrócił się do kierowcy. — Ty wiesz, że mam w teczce grubą forsę, i pewnie chciałbyś, żeby ta forsa dostała się w twoje ręce. Ale i to wiesz, że mam tu rewolwer i że nie uda- ci się dać drapaka, nawet jeżeli mnie zabijesz. Nagrałeś się już przecież w swoim życiu paluszkami na pianinie. Gdyby nie to, zabiłbyś... Zabiłbyś, co? Kierowca zahamował. Sierioża uderzył głową o szybę kabiny i po chwili zobaczył, że rewolwer znajduje się w rękach kierowcy i jest wycelowany w brzuch Nachabkina. — Wyłaź, gnido! — powiedział kierowca. — Z twojej gęby nie słowa wyskakują, tylko żaby. W kabinie śmierdzi bagnem... A pieniądze zostaw... Wyrwał teczkę z rąk drżącego Nachabkina, jego samego wyrzucił z kabiny i nacisnął na gaz. — Wiesz, co on teraz o mnie myśli? Że ucieknę z forsą. On wszystkich mierzy własną miarką. Takim ludziom dać wolną rękę, to cały świat zapaskudzą. Wszyscy chodziliby w łajnie po kolana... Sierioża się obejrzał. Przez bezludny step, coś krzycząc i nieporadnie wymachując rękami, biegł Nachabkin. — Diabli go nie wezmą — wycedził przez zęby kierowca. — Takim nic się nie dzieje. — A dlaczego on myśli, że wszyscy ludzie są złodziejami? — zapytał Sierioża. — Czy on sam kradnie? Kierowca się roześmiał. ¦— Nie, na to, żeby naprawdę kraść, jest za wielkim tchórzem. On kradnie w myśli. A potem co noc 159 przed zaśnięciem jęczy, że nie ukradł naprawdę. I dlatego ma wszystkich za złodziei. ¦— Ale przecież są i prawdziwi złodzieje... — Byli i się skończyli — niechętnie burknął kierowca. — Prawdziwi złodzieje powymierali — jak dinozaury. Drobnica ich wykończyła. A element nie musi kraść pieniędzy. Okraść ludzką duszę to gorsze od mokrej roboty. Kiedy od górniczego osiedla dzieliło ich jakieś siedemdziesiąt kilometrów, ciężarówka stanęła. — Woda się wygotowała — ponuro stwierdził kierowca, w porę odskoczywszy od chłodnicy, z której buchała para. Zdecydował się: — Zrobimy tak. Ty 20-stań, będziesz pilnował samochodu, a ja sprowadzę pomoc. Pieniądze wezmę ze sobą, bo nie wiadomo, kto tu może przyjść. Różnych zuchów w stepie nie brakuje. Czekaj na mnie... Wyjął pieniądze t teczki, rozmieścił je pod koszulą i ruszył przed siebie, nakrywszy głowę brudną chustką do nosa, słońce bowiem piekło niemiłosiernie. Uszedł kilka kroków, odwrócił się: — O forsę bądź spokojny. Ja teraz nawet w myśli nie kradnę. ^...Sierioża został sam w stepie. Bez wody i jedzenia. 't)wa razy wschodziło i zachodziło słońce. Snuł się w pobliżu rozżarzonego samochodu, wysysając kwa-skowaty sok z twardych bulwek wilczomlecza. Majaczył. Na horyzoncie ukazywały mu się tysiące rozchichotanych Nachabkinów, którym tysiące łagodnych i pokornych k )biet myły nogi. Ale wiedział, że kierowca wróci. I na trzecią noc, kiedy już całkiem wyczerpany leżał w kabinie, aa jego twarz; padły dwa oślepiająco białe promienie i jakieś czarne postacie obstąpiły samochód. Ktoś szarpnął drzwi i Sieriożę pochwyciły tatuowane ręce: — Żyje! Żyje!... A Nachabkinowi rzeczywiście nic się nie stało i znowu się zjawił na bazie. Teraz jednak Sierioża nie był go ciekaw, czuł do niego tylko wstręt. Demon przestał być groźny. 160 12 Motorniczy Kiesza siedział na cyplu, omijanym przez wartki nurt rzeki. Motorniczy Kiesza patrzył w niebo. Właściwie nie ma nic dziwnego w tym, że ludzie chcą czasem popatrzeć w niebo. Z różnych powodów. Najczęściej patrzą ze zrozumiałą myślą — o pogodzie. Lecz motorniczy Kiesza patrzył w niebo i widział tam swoje fruwające myśli, wielkie i piękne, nie mające nic wspólnego z pogodą. Myślał o tym, jakie to dla niego szczęście, że przyszedł na świat. Gdyby nie przyszedł na świat, nigdy by nie poznał kucharki Kali i nie dowiedziałby się, jak cudownie jest kochać, nawet bez wzajemności. Kucharka Kala stała tuż obok na głazie, w ochlapanych strzępami piany gumowych butach do kolan, w pasiastej trykotowej koszulce z dziurami wypalonymi przy ogniskach, i próbowała łowić lipienie. Oboje mieli po dwadzieścia lat. Do obowiązków Kieszy, bardzo go uszczęśliwiających, należało rozplątywanie ogromnej ilości „bród", które Kala nieubłaganie zapłątywała na żyłce. Teraz też podeszła i oderwała spojrzenie Kieszy od nieba, bez słów podając mu spinning z nową „brodą". Kiesza miał ciemne niewinne oczy, promieniujące radosnym uwielbieniem. „Jakie on ma ładne oczy — pomyślała Kala. — Gdyby nie ten garb..." Zawstydziła się i szorstko zażartowała: — Bierz, bierz spinning... Czego się gapisz? Próżniak! I to „próżniak" zabrzmiało tak czule, że serce chłopca zamarło. — Popatrz, jakie niebo! — powiedział z zachwytem. — Niebo jak niebo... — wzruszyła ramionami. — Oj nie, dzisiaj jest niezwykłe. A słońce! — Ściągnął koszulę i pomachał nią do słońca. W grupie geologicznej wszyscy lubili Kieszę za wyjątkowy dar zachwycania się życiem, tak nie pasujący do jego kalectwa. Tylko kiedy bywali w miejscach zamieszkanych, Kiesza w miarę zbliżania się do osad tra-rił pogodny nastrój i wolał pozostać w łodzi. Kala dłu-yła za przyjemność mieszkać z nim na jednej klatce schodowej. Całą noc ten geniusz puszczałby z magnetofonu romanse cygańskie, a zsyp na śmieci byłby wiecznie zatkany butelkami... Obaj zagraniczni korespondenci przepraszająco wzruszyli ramionami i wstali zamykając notesy. Monolog stanowczo przeszedł ich dziennikarskie oczekiwania. — Precz z mojego domu! — krzyknął stary adwokat drżącym głosem. — Pan nie jest poetą! Pan nie może być poetą, jeżeli tak pan mówi o Puszkinie! Ale gość znowu bluznął słowami: — Ta cała wasza okrzyczana kultura rosyjska to tylko pozłota na niewolniczych kajdanach! Patriotyczny fioł. Lanie łez w brudne podołki niepiśmiennych bab... Klękanie przed wymyślonym „narodem". Strach przed demokracją... Niewola ducha... Śmierdząca onucami inteligencja... Tylko Zachód... Ale Zachód został oszukany bajką o zagadce rosyjskiej duszy... Amerykanin wyrwał mu z jednej ręki srebrną łopatkę, z drugiej — nie opróżnioną butelkę i mocno pchnął go w stronę drzwi: — Shut up! (Zamknij się!) Szwed pokiwał głową: — Wizutek... Kriwcow nie pochwalał wielu rzeczy w swoim kraju, lecz jeżeli coś mu się nie podobało, cierpiał z tego powodu, poczuwał się do winy, chciał pomóc, napro-stować. Mierziło go lubieżne demaskatorstwo. Widział, że nawet prawda, kiedy była złośliwa, przeradzała się w nieprawdę. Poeta nie może gardzić swoim krajem, jego kulturą... Czyż miłość do swojego narodu może być „pieczeniarstwem"? Jednak na peryferiach literatury spotykał też innych ludzi, równie mu wstrętnych — byli to ci, co widzieli ratunek tylko w „rosyjskości", przy czym tylko oni, ich zdaniem, mieli na tę „rosyjskość" monopol. Kriwcow był też w innym tak zwanym literackim domu; dekoracje tam były, trzeba przyznać, całkiem odmienne Wszędzie, nawet w przedpokoju, wisiały zabytkowe ikony, okrągłe dzwoneczki, stały kołowrotki zwiezione z różnych wsi, pod węgierską lampą stojącą, na czeskim parkiecie, stał dzwon cerkiewny — symbol wiary 206 prawosławnej. Rozmowa toczyła się przy ziołowej nalewce w pamiętającej czasy Katarzyny kryształowej karafce, ozdobionej inicjałami błogosławionej pamięci Grzegorza Potiomkina Pan tego domu — nostalgiczny eseista pisujący o sponiewieranych tradycjach, z brodą po pas na wzór starowierców, opowiadał, że swego czasu wykonywał za granicą pracę, o której tajemniczym znaczeniu napomknął był mgliście w lirycznej dygresji jednego ze swoich esejów — Korzenny zapach ryzyka. Potem, zdaje się że wskutek pożaru, stracił całe swoje •mienie, powrócił do kraju i przejrzał, zrozumiał bowiem, że jego świętym powołaniem jest „ratowanie Rosji". Wśród ikon na ścianach tego mieszkania jakby przypadkowo trafiały się fragmenty historii nowszej, a więc fotografie Korniłowa, Skobielewa na białym koniu, Mikołaja II przed frontem kawalerów Orderu św. Jerzego, a także Roosevelta, Churchilla i Stalina w Jałcie. Eseista lubił śpiewać przy akompaniamencie gitary: „Lećcie jak orły, sokoły moje...", „I oto wybiera się Oleg, kniaź wieszczy, nieść zemstę zuchwałym Chazarom", oraz inne junackie pieśni, przy czym refren: „A więc za cara, ojczyznę i wiarę... wzniesieni razem okrzyk «hura»", brzmiał dość patetycznie, z akcentem uwspółcześniającym, który eseista zwalczał tak zażarcie w swoich artykułach o zuchwałych teatralnych Chazarach. Eseista lubił też wygłaszać toasty za „rosyjskie oficer-stwo" — wygłaszał je na stojąco, trzymając kieliszek w dłoni wyciągniętej na poziomie ramienia i prezentując wspaniałą wojskową postawę, tak kolidującą z jego długachną brodą, która zdawała się być przyklejona — kto wie — czy tnie w okresie „korzennych zapachów". Eseista stroił się w tajemniczość, ale nie zawsze z powodzeniem: przeszkadzało mu i demaskowało wygórowane mniemanie o sobie. Opowiadając, na przykład, Kriwcowowi historię nabycia ikony Mikołaja Cudotwórcy i chwaląc się własnym ^sprytem, przedstawił się w bardzo niekorzystnym świetle. Historia zaś była taka: znalazł tę ikonę w okolicach Wołogdy, w walącej się chacie, gdzie mieszkała samotna staruszka. Nie chciała sprzedać ikony, bo to grzech. No i bez ikony chata nie jest chatą. Wobec tego kupił chatę, wszystkiego za trzy setki — razem z ikoną, rzecz jasna. Stara pojechała gdzieś na Sachalin do swojej 207 wnuczki — żony oficera, spokojna, że ikona została w chacie pradziadów. Eseista ikonę wywiózł, a chatę sprzedał za tysiąc rubli pejzażyście z Moskwy. Tak więc zarobił na Mikołaju Cudotwórcy siedem setek. Kilku poetów, pasących się przy swoim ideologu eseiście, popijało jego naleweczkę i deklamowało wiersze o świętej Rusi — wiersze bez krzty Jesieninowskiej czystości, będące tylko misterną kompozycją górnolotnych, pseudo-narodowych frazesów, z których wyzierała ta sama fanatyczna złość do „zuchwałych Chazarów" — gwałcicieli, hańbieieli, antychrystów, modernistów. Patrząc na Kriwcowa miodowym werbującym wzrokiem, eseista prawił, że lata dwudzieste w sztuce rosyjskiej były orgią modernizmu, deptaniem tradycji, trzydzieste zaś, jak się okazuje, były. odrodzeniem. Teraz jakoby w sztuce znowu rozpanoszyli się ci, których eseista trochę mętnie nazywał „oni". Z jego słów wynikało, że „czas najwyższy ratować siebie, i innych, czas się zespolić". Ale Kriwcow nie miał jakoś ochoty „zespalać się" z takimi jak on. Chciał się zespolić z Puszkinem, z Maja-kowskirn... Ciekawe, że mówiąc o wielkości języka rosyjskiego w taki sposób, jakby on jeden był jego obrońcą, eseista sypał uczonymi terminami: — Metafizyczna spirytuainość nacjonalnych wartości stoi ponad wojującym kosmopolityzmem, przywdziewającym maskę internacjonalizmu. Przymusowa akceleracja historii zniszczyła tradycje. Obce duchowi rosyjskiemu idee zachodnie doprowadziły do bezsensownych kataklizmów społecznych. Chaos industrialny zrodził chaos duszy... Trzeba silnej ręki, żeby bezlitośnie wytrzebić chwasty... Rosja powinna kroczyć drogą oświeconej autokracji w sojuszu z prawosławiem. Działacie na niwie literatury. Musicie się zdeklarować, czy jesteście z nimi, czy z nami... Alternatywy nie ma... Duch rosyjski, jak uczył Leontiew, nie potrzebuje cherlawej demokracji, która tylko demobilizuje człowieka. Ze ściany, obok Mikołaja Cudotwórcy, łypał pijanymi diabelskimi ślepkami Bazyli Rozanow. Zalatywało przesiąkniętym naftaliną hasłem Pobiedonoscewa: „Sa-mowładztwo, prawosławie, ludowość", mieszanką mo-narchizmu i jego współczesnej odmiany. „Skąd się to wzięło? — myślał Kriwcow., — Jakież to wszystko dalekie od prawdziwego życia narodu, cho- ciaż niby utożsamia się z narodem. Po co Rosjaninowi narodowa buta, ciasnota myślenia? To też swoiste gwałcenie tradycji. Rosyjska prawdziwa inteligencja nigdy taka nie była..." I nagle w jego świadomości połączyli się w jedno: cynik chałturzysta, żądający od niego „parowozu", „salonowy poeta", natrząsający się nawet z Puszkina, i ten „obrońca rosyjskości", kradnący starym kobietom ikony. Wszyscy oni, wbrew pozornemu" brakowi podobieństwa, byli na jedno kopyto — napiętnowani własną niższością. Ten kloaczny kompleks niższości świerzbił ich nieustannie. Kiedy brakuje talentu, sięga się po sztuczki ze społeczeństwem. Zżerała ich wprost żądza sławy, żądza panowania nad umysłami. Nie stać ich było na osiągnięcie tego przy pomocy prawdziwej literatury, grali więc w różne gry, jedną brud-niejszą od drugiej. Prawdziwy pisarz na takie gry po prostu nie ma czasu: zajęty jest pracą. A wszystkie te diabły i diablęta nie są pisarzami, to tylko twory zawiei czasu, złe duchy, zawistnie krążące nad trójką koni, która pędzi w niespokojną, prawie niewidoczną, ale przecież realną dal. Na szczęście, spotkał też Kriwcow prawdziwych pisarzy. Zwrócił uwagę, że mają oni pewną cechę szczególną: nigdy nie zazdroszczą innym. Kierownik koła młodych — swarliwiec, zrzęda, przechera — był w gruncie rzeczy tłustym naiwnym dzieckiem, a pod maską sceptycyzmu kryła się owa popę-dliwość, przed którą ostrzegał Kriwcowa. Zebranie koła przeniosło się całkiem samoczynnie do najbliższej knajpki i zaczerwieniony od portwajnu kierownik mówił do Kriwcowa,-wymachując nie dogotowanym sinym kołdunem na pogiętym widelcu: <— Niech cię nie obchodzi życie literackie, zajmij się po prostu życiem. Nie właź w żadne stado, w żadną gromadę. Impotenci, żeby nie wiem jak się ściskali, niczego nie spłodzą. Nie słuchaj niczyich rad, nawet moich. Dobrze, że nie masz w sobie melancholii — obrzydła mi ta melancholia nieletnich staruszków. Chyba ffie ma też w tobie idiotycznej dziarskości. Oczywiście, „nowe pieśni wymyśliło życie", jak powiedział Swie-tłow. Ale z niego potem chlusnęło: „Grenado, Grenado, Grenado ty ma..." Ja miałem swoją Grenadę — wojnę. Ty musisz mieć swoją. Nie ma poetów bez Grenady... Kriwcow odprowadził go do domu, a ten mówił i mówił, jakby chciał wpoić w chłopca to wszystko, co jemu się nie spełniło. Po drugiej stronie uliczki rozległ się kobiecy krzyk. Uliczka była ciasna i w brudnożółtym świetle latarni można było dojrzeć niemłodą kobietę w cienkiej chusteczce zawiązanej na lokówkach i w zdeptanych kapciach; kobietę nieudolnie i tępo bił pijany niski mężczyzna w trykotowej koszulce i spodniach od piżamy, wyrywając się z jej rąk, trzymających go rozpaczliwie. Kriwcow chciał skoczyć na krzyk, ale kierownik złapał go za rękaw: — Nie wtrącaj się... Mimo to Kriwcow wyrwał się, skoczył i odrzucił mężczyznę pod oblepioną ścianę domu, z której sterczały . zgniłe listwy w miejscach, gdzie tynk dawno odpadł. Mężczyzna był tak pijany, że zjechał plecami po ścianie i zwalił się na chodnik, odrywając kawałek słabo umocowanej rynny. Kobieta wrzasnęła jeszcze rozpaczliwiej i zaczęła go podnosić z niebywałą czułością. — Milicja! Biją mojego męża! Chuligany przeklęte! Ustawiwszy jakoś pod ścianą to, co było jej mężem, rzuciła się na Kriwcowa, uzbrojona w odłamek rynny, wściekle nim wymachując jak maczugą. Nie zdążył się uchylić i dostał w głowę. Wszystko zawirowało: latarnia, kretyńsko uśmiechnięty pod ścianą mężczyzna w spodniach od piżamy, rozjuszone i przerażone oczy kobiety, najeżone lokówki. Czuł, że go boli, że mu wstyd i że to wszystko jest niedorzeczne. Chwycił się latarni i z trudem zachował równowagę. Pomacał głowę, obejrzał rękę — była zakrwawiona. — Wasiu, ja go chyba zabiłam... — przeraziła się kobieta. Wściekłość znikła z jej oczu, ustępując babskiej miłosiernej rzeczowości. Wyrwała z rąk nieruchomego Wasi nie opróżnioną butelkę, polała głowę Kriwcowa wódką, zabandażowała swoją chusteczką. — Nie gniewaj się na mnie, kochany... Nie gniewaj się... To taka sprawa —- rodzinna... A ty się akurat .napatoczyłeś... Nie zgłaszaj na milicję. Dać ci na taksówkę? — i zwinnie powlokła swego Wasię w czeluście bramy. 210 Kriwcow wracał do siebie. Nie wiedzieć czemu, /. oczu popłynęły mu łzy. Nie mógł ich powstrzymać. — Zdrowo cię walnęła... — powiedział kierownik, odrzucając nogą ułamek rynny. — Niezły kawałek żelaza... Pojedziemy na pogotowie? Kriwcow, chowając oczy, przecząco poruszył głową. — No i masz swoje ulepszanie świata — gderliwie zauważył kierownik. — W domu posmaruj głowę jodyną. Macie w domu jodynę? Bo możemy wstąpić do mnie. Kriwcow niepewnie poszedł przodem, przyśpieszając kroku.- Kierownik patrzył na jego szczupłe drżące plecy. Widział wystającą czarną pętelkę — wieszak kurtki. Potem chłopiec zniknął za rogiem. „A poeta z niego będzie... — pomyślał kierownik z niepokojem i czułością. — Nie szkodzi, mnie też bili. — Westchnął, przełożył swoją pękatą teczkę do drugiej ręki. — Skąd właściwie biorą się poeci?..." 15 Igora Sielezniowa przygnębiały twarze pasażerów miejskiej komunikacji. Zwłaszcza rankiem, gdy ludzie jadą do pracy. Zwłaszcza wieczorem, gdy ludzie wracają z pracy. — Stado nieszczęśników — myślał, wodząc wzrokiem po zmęczonych twarzach swoich rodaków z zimną spostrzegawczością mieszkańca innej planety. — Wszystkie ich dni są do siebie podobne, jak liczniki elektryczne w mieszkaniach. Monotonna wegetacja między jarzmem i żłobem... Ty, na przykład, siedzący naprzeciw mnie w wagonie metra otumaniony urzędni-czyno, któremu spod zadartych nogawek wyłażą troki od kalesonów, po co władcwałeś sobie na baloniaste kolana węgierską płaską walizeczkę z wyrytym na plakietce napisem: „Drogiemu koledze w dniu pięćdziesiątych urodzin od wdzięcznych współpracowników", przybierając przy tym minę, jakby ta walizeczka była wypchana szwajcarskimi frankami? Przecież widzę, że przez szparę, bo neseser nie daje się domknąć, kapie na podłogę z przewróconej buteleczki maślanka czy kefir, i doświadczonym okiem rentgenologa widzę 211 w środku pęto połtawskiej kiełbasy i dwa topione serki. Oto cała tajemnica twojej walizeczfci. Oto wszystko, czego się dochrapałeś... A ty, ekspedientko z pasmanterii albo urzędniczko z fabryki blaszanych nasadek do sznurowadeł, wczepiona w metalowy uchwyt paluchami ze złocistym lakierem na paznokciach — tanim szykiem wyniesionym z podrzędnego salonu piękności! Nie sądź, że pozostanie twoją tajemnicą, drogą jakich intryg, podstępów, wybiegów zdobyłaś to wszystko, co masz na sobie — i tę ohydną niebieską perukę z nalotem siwizny, nabytą w tanim sklepiku w Hongkongu przez marynarza floty handlowej, i białą nylonową bluzkę, wyprodukowaną przez sprytnych Japończyków z opiłków jakuckich modrzewi, przez którą niedyskret-nie prześwieca biustonosz w kolorze zjadliwej zieleni, i pantofle z czerwonej ceraty na podeszwie ze sztucznego korka, dzieło złotych rąk ormiańskich mistrzów z wyłożonych różowym tufem, wąskich uliczek Erewanu — mistrzów nie próżnujących mimo braku prawdziwej skóry. Ileż o tobie mówi wisiorek w kształcie malutkiej żyletki „Gillette", wyprodukowany w Suchu-mi i dyndający na zbyt pomarańczowym — jak na złoto — łańcuszku z krzyżykiem, nie wiedzieć czemu katolickim; celofanowa torba „Winston", w której można, zaglądając z góry, zobaczyć tylko paczkę bułgarskich papierosów i znowu maślankę, i znowu serki. Tak bardzo pragniesz uciec od swoich dziewięćdziesięciu rubli uposażenia, od wspólnej kuchni przesiąkniętej zapachem smażonej ryby, ale rzucająca się w oczy cera na lewej pończosze świadczy o oddaniu nie zdobytych jeszcze pozycji. Dla was, pasażerowie miejskiej komunikacji, soboty oznaczają czyn społeczny w imię nie kończącego się zakładania zieleńców. Wasze niedziele — to stadne wyprawy na grzyby do lasu zaśmieconego puszkami po konserwach rybnych albo do lasu przystrojonego śniegiem po to, żeby kijkami narciarskimi wypisać na zaspach: „Wasia+ Kasia = miłość". Pożeracze mrożonego mięsa, połykacze portwajnów, nabywcy koszmarnych satynowych spodenek i krawatów na gumce, odbiorcy telewizyjnych programów rozrywkowych dla dorosłych i dla dzieci! Jesteście za słabi, żeby się wyrwać z grzęzawiska codzienności..." Tak albo mniej więcej tak myślał student Igor Sie- lezniow, znalazłszy się na tym etapie swojego życia twarzą w twarz z pasażerami kolei podziemnej. Nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że i on się nie wyrwie. Przez słowo „wyrwać się" nie rozumiał bynajmniej ucieczki na Zachód, jak niektórzy. Chciał „wyrwać się" duchowo. Wejście w środowisko międzynarodowe było dla niego tylko sposobem zapewnienia sobie dobrego samopoczucia w środowiskach rodzimych. Znacznie przyjemniej jest cieszyć się swoją wyższością tam, gdzie rzuca się ona bardziej w oczy. Mercedes na Ordynce wygląda ponętniej niż na Polach Elizejskich — tam mercedesów jest na pęczki. Nikt nie zwróci uwagi, jeżeli człowiek przejdzie się w amerykańskich ciuchach po Broadwayu. Szwedzkie odbiorniki firmy Tanberg zdają się brzmieć subtelniej na prospekcie Kutuzowa. Igor uwielbiał specyficzny zapach zagranicy w recepcjach takich hoteli, jak „National", „Metropol", „Inturist" — zapach perfum i papierosów, nieosiągalnych dla pasażerów komunikacji miejskiej. Zdawało mu się niekiedy, że ten właśnie zapach przydaje cudzoziemcom takiej swobody zachowania, jakby to oni, a nie rdzenni mieszkańcy byli właścicielami tego kraju. Za granicę chciał jeździć tylko po to, żeby wracać w aureoli takiego właśnie zapachu, stwarzającego niewidzialny mur między nim a pasażerami komunikacji miejskiej. Dla takiego celu gotów był na wszystko, logicznie wykrywając i ustalając prostą zależność między gromadzeniem kapitału społecznego i ekonomicznego w warunkach socjalistycznych. Nie odstraszała go amoralność zdobywania przywilejów za wszelką cenę. Był przekonany, że ma do tego prawo w odróżnieniu od ludzi, dożywotnio skazanych na komunikację miejską, z którymi na razie musiał się bezpośrednio stykać w fatalnych godzinach szczytu, ze wstrętem czując, jak jego angielska marynarka z najlepszej wełny, zdobyta przez matkę, ociera się o jakiś krajowy trykot albo jak obrzydliwe beżowe sandały, również krajowej produkcji, po chamsku przydeptują jego włoskie mokasyny z mięciutkiej i cieniutkiej skórki. Wszystkich bez wyjątku pasażerów uważał za ludzi nieszczęśliwych, a śmiech czy uśmiech przypisywał ich niezrozumieniu własnego ubóstwa, co w j go oczach pogłębiało ich nieszczęście. Nie domyślał się- nawet, że wielu z nich kocha swoją pracę i tych 212 213 bliskich, do których wraca się po pracy, że każdy z tych ludzi niesie w sobie nie tylko zmęczenie, widoczne na pierwszy rzut oka, ale i niewidoczne dla obcych radości, nadzieje i myśli o sobie i o całej ludzkości, której większość stanowią właśnie oni, pasażerowie miejskiej komunikacji. Byli zapracowani i na to, żeby nie lubić Igora Sielezniowa, po prostu nie mieli czasu. Lecz gdyby któryś z nich przyjrzał się jego oczom, zobaczyłby w nich błysk metalu, właściwy spojrzeniu obserwującego wroga. Igor też był zapracowany, znajdował jednak czas, żeby nie lubić ludzi. Nie lubił źle ubranych. Zmęczonych. Chorych. Starych. Brzydkich. Niezdarnych. Nieśmiałych. Smutnych. Stali mu na drodze w energicznym zdążaniu do celu. Zakłócali jego wizualny odbiór świata. Chociaż, gdyby dobrze poszperał w sobie, stwierdziłby na pewno, że są mu potrzebni jako tło, od którego powinien odbijać on — nienagannie ubrany, zawsze gotów walczyć o siebie, zdrowy, młody, urodziwy, zwinny, bezwstydny, nie pozwalający sobie na taki luksus biedaków jak smutek — on, Igor Sielezniow. Oprócz pasażerów komunikacji miejskiej mierziło go wiele rzeczy w tym życiu, które uważał za nazbyt niedoskonałe dla siebie. Nie interesowało go to, że było ono niedoskonałe również dla innych. W jego pojęciu nie trzeba i nie można było udoskonalać życia dla wszystkich od razu. Ale dla siebie — i trzeba, i można. Możliwości są wprawdzie ograniczone, trzeba jednak umieć je powiększać i wręcz wynajdywać. Nad tym, czy jest dobrym, czy złym człowiekiem, nigdy się nie zastanawiał. Słowo „silny" stawiał ponad. słowo „dobry". Silny, jego zdaniem, miał prawo być obojętnie jaki. Dlatego nie poczuł się dotknięty, kiedy na wsi Kriwcow nazwał go wyrzutkiem, lecz pewnego dnia to samo usłyszał od własnego ojca. Zdarzyło im się wtedy — a zdarzało się to nieczęsto —• rozmawiać ze sobą pod-nieobecność matki, która zawsze stawała w obronie wychuchanego jedynaka. Nie domyślała się nawet, jak bardzo nią gardzi za niewybredną natarczywość jej uczucia. Syn był dla niej uosobieniem tej męskości, której całkiem brakowało mężowi, zbyt nieokrzesanemu, jak go oceniała, .zbyt łatwowiernemu, ciągle nie zdającemu sobie sprawy, ja- 214 ka przepaść dzieli dyrektora zakładów przemysłowych od jednorękiego portiera Wasiutkina, z którym, ku jej rozpaczy, mąż nie przestał się przyjaźnić od czasów wojny. Ten Wasiutkin był głównym przedmiotem nienawiści byłej sekretarki dyrektora — chociażby jako nieustające przypomnienie, że mąż nie zawsze był dyrektorem. Mimo wszystkich jej starań, na Sieleznio-wie-ojcu „wszystko źle leżało". Ubrania wiecznie trzeba było przerabiać, co kosztowało ją masę nerwów, męża bowiem prawie nie można było zaciągnąć do krawca. Na Sielezniowie-synu wszystko leżało jak ulał. Ojciec ciągle jeszcze nie pozbył się okropnego, jej zdaniem, przyzwyczajenia do papierosów „Biełomorkanał". Syn palił tylko amerykańskie. Ojciec nie mógł zapamiętać ani jednego zdania z rozmówek rosyjsko-angiel-skich. Syn świetnie mówił po angielsku i nieźle po francusku. Ojciec w ogóle nie uprawiał sportu. Syn grał w tenisa, jeździł na nartach wodnych, uprawiał slalom, jazdę figurową na łyżwach i karate. Ojciec w kółko czytał jedną i tę samą książkę — Wojną i pokój. Syn czytał Zwrotnik Raka Henry'ego Millera w oryginale. Syn był niejako odwetem dyrektorowej za prostactwo męża. „Ty masz bzika na punkcie swojej produkcji. A moja produkcja to syn..." — z dumą powiedziała kiedyś do męża. „Tak, niestety, twoja..." — markotnie przyznał Sielezniow-ojciec. Od dawna już nie kochał żony, może nigdy jej nie kochał, ale był tak zmęczony, że nie mógł się zdobyć na przeprowadzenie rozwodu. Przed wyjazdem Igora do Moskwy na egzamin wstępny wszedł do pokoju syna, kiedy ten już leżał czytając życiorys Churchilla. Ojciec był w piżamie z jedwabiu malowanego w palmy i małpy, skrycie przez niego nienawidzonej, i w zwykłych czarnych filcowych papuciach, których bronił nieugięcie przed zakusami żony, ta bowiem nieraz usiłowała je wyrzucić i zmusić go do chodzenia po domu w holenderskich sabotach, łoskoczących jak czołgi. Od Sielezniowa-ojca jechało teraz wódką, wypitą ze zmęczenia po pracy w portierni Wasiutkina. Potknąwszy się o hantle, odgarnął ręką rozrzucone na tapczanie płyty, zwolnił dla siebie skrawek miejsca gdzieś 215 między EIvisem Presleyem i nowością — pierwszym longplayem „Ogoniastych" — i siadł, zwiesiwszy ciężkie piegowate ręce, tak że prawie sięgały dywanu z peruwiańską lamą. — Twoja matka zmusiła mnie, żebym zatelefonował do rektora w Moskwie i poprosił go o protekcję. Walczyliśmy razem na froncie. Byliśmy w jednym plutonie — Wasiutkin, on i ja. Zatelefonowałem, chociaż mnie to mierzi. Stałem się tchórzem. Boję się awantur ze strony twojej matki. — Nie odpowiadam za opiekuńcze zapędy matki — odpowiedział Igor, zakładając życiorys Churchilla wiecznym piórem firmy Parker. — Przyjmą mnie bez twojej pomocy. I bez pomocy hegemona z wartowni. — Tak, na pewno cię przyjmą — badawczo spojrzał na niego ojciec. — Złoty medal... Doskonała charakterystyka. Z ojcem też wszystko w porządku — aktywny działacz społeczny. Podobno wygłaszasz błyskotliwe referaty o sytuacji międzynarodowej, ukazujące prawdziwe oblicze kapitalizmu... Oksfordzka angielszczyzna... Umiesz się podobać komu trzeba i kiedy trzeba. A mnie jakoś się nie podobasz. Mnie, ojcu... — Wcale mi na tym nie zależy... — wzruszył ramionami syn. — Ojcowie i dzieci.... Problem stary jak świat... Ty mi się też pod wieloma względami nie podobasz. Jesteś przeżytkiem... — Możliwe. Nie zapominaj, że i ciebie to kiedyś spotka. Nie przyszedłem tu zresztą, żeby ci prawić morały. Obawiam się, że na to już za późno. Mam do ciebie prośbę — rzadki wypadek w naszym, jeśli można tak powiedzieć, wspólnym życiu. Lecisz do Moskwy jutro rano, prawda? Czy mógłbyś coś zabrać? — Co? — skrzywił się syn, z góry przygotowany na coś nieciekawego. Ojciec wstał z tapczana, poczłapał do siebie i wrócił z czymś, na widok czego syn wzdrygnął się i skurczył ze wstrętu, strachu i oburzenia. To, co zobaczył, wykraczało poza ramy jego „tolerancyjnego", jak sądził, stosunku do ojca. Ojciec przyniósł jakąś skórza-no-,niklową rękę ze zwisającymi rzemykami, trzymał ją zaś jak coś bliskiego, przyjaznego, jakby ta ręka była żywa i ciepła. — To proteza Wasiutkina... Coś tam nie gra z za- 218 wiasami. Zacierają się. Ale proteza jest doskonała — nie widząc przerażenia na twarzy Igora bąkał ojciec, sprawdzając mechanizm protezy. — Kombinowaliśmy z Wasiutkinem na różne sposoby, ale nie możemy dojść, o co chodzi. Może to jakiś drobiazg — wystarczy poluź-nić jakąś śrubeczkę albo podkręcić... Sprytna sztuTsa... W Leningradzie nikt nie chce tego naprawić, mówią, żeby zawieźć do Moskwy, do wytwórni — tam albo naprawią, albo wymienią. No więc zabierz protezę, zanieś do wytwórni, dam ci kwit i adres. Dużo czasu ci to nie zajmie. Potem poprosisz konduktora, on przywiezie protezę do Leningradu, a mnie podasz przez telefon numer pociągu i wagonu, ja odbiorę. Kiedy ojciec bąkał to wszystko, syn oczami wyobraźni widział sceny potwornie upokarzające: oto oddaje na lotnisku swoją czerwono-granatową. amerykańską walizkę zamykaną na suwak i zamek z szyfrem; purpurowy ze wstydu, coś tam bełkocze o bagażu ręcznym; trzymając nieforemną, o wszystko zahaczającą paczkę, owiniętą w papier i obwiązaną sznurkiem, idzie na punkt kontroli bezpieczeństwa lotu, kontrolerka bezceremonialnie rozdziera papier, spod którego wysuwa się złowieszczo czarna rękawiczka... Zdumione spojrzenia ciekawskich, żarciki — jakież to poniżające, jak niegodne Igora Sielezniowa, który w swoją wspaniałą przyszłość odlatuje, nie wiedzieć czemu, z czyjąś sztuczną ręką! Potem ze spuszczonym wzrokiem wchodzi do samolotu, szybko wciska paczkę na górną półkę i. przykrywa ją beżowym płaszczem maxi, kupionym w Kopenhadze. Lecz wszechwidząca stewardesa dostrzega ten manewr, zwraca mu paczkę, na jej twarzy maluje się niedowierzanie, gdy spod rozdartego papieru ukazuje się przeklęta czarna ręka. Igor usiłuje wsunąć paczkę pod fotel, ale nie może. Nie ma ratunku, musi aż do Moskwy trzymać na kolanach paczkę, z której co rusz wyłażą stawy, zawiasy, rzemyki. Z ironią zerka na niego opalona sąsiadka; wyniosłym gestem umieściła przy kolanach, okrytych piękną kremową spódnicą, torbę firmy Adidas z dwiema tenisowymi rakie-i tami firmy Schlesinger. Gdyby nie proteza, mógłby pogawędzić z sąsiadką od niechcenia o najsławniejszych tenisistach, o zaletach odbijania piłki oburącz przy siatce, przy okazji zapisać numer telefonu, uzgodni- 21? ^^hP ' ii^HHi^gi& ^Ka ^^IRp - J^^^BF' wszy, że warto wypróbować żółte piłki firmy Dunlop, czekające na swój wielki dzień w srebrzystym metalowym cylindrze na dnie jego walizki. Proteza Wasiut-kina jak słup graniczny odgrodziła go od melodyjnego świstu piłek tenisowych, od zapachu perfum „Mitsu-ko" dolatującego z lewej strony... A potem Igor wyobraził sobie wizytę w wytwórni protez, kolejkę inwalidów cuchnących piwem i wędzonym leszczem, i siebie w tej kolejce; wyobraził sobie żałosne rozwijanie paczki z protezą, podtykanie kwitu nieuprzejmej pracownicy z imitacją rubinów w mięsistych uszach, łaszenie się do konduktora expresu „Czerwona Strzała", żeby oddał paczkę w Leningradzie... — Nie rozumiem — skrzywił się — co ja mam wspólnego z protezą Wasiutkina? Dlaczego ja mam się tym wszystkim zajmować? — Co masz wspólnego? — z namysłem powtórzył pytanie ojciec. — A chociażby to, że gdyby nie tacy jak Wasiutkin, nie byłoby ciebie. Nie byłoby ani twojego złotego medalu, ani twojej angielszczyzny, ani twojego tenisa... Wiedziałem, że odmówisz. Ale miałem cichą nadzieję. Nie wyszło. To nie jest problem ojców i dzieci, jak powiadasz. Nie chodzi o rozdźwięk między pokoleniami. Ty masz całkiem inną świadomość klasową. —¦ Przestarzałe pojęcia... Do jakiej więc klasy należę, według ciebie? — kpiąco uśmiechnął się Igor. — Do najobrzydliwszej — do klasy karierowiczów. — Ale ty sam przecież zrobiłeś karierę w porównaniu z takim, na przykład, Wasiutkinem — znowu zakpił Igor. — Nie robiłem kariery. Budowałem życie. Ale nie dla siebie, tylko dla innych... — z gniewem uciął ojciec. — No, ty też coś niecoś na tym skorzystałeś — pozwolił sobie na szyderstwo syn. — Źle zbudowałem swoje życie... Źle... Innym też zbudowałem nie tak, jak bym chciał... — zgarbił się nagle ojciec pod brzemieniem ogromnego zmęczenia, które narastało przez wiele lat z niedosypiania, z nagan, zebrań, rozmów telefonicznych. Za jego plecami stanęły cienie, które obstępowały go co jakiś czas wychodząc z ukrycia: młodziutkie komsomołki z czasów pierwszych pięciolatek, w czerwonych chusteczkach i ze 218 znaczkami MOPR-u, i on, młody sekretarz organizacji, domagający się wyrzucenia jednej z dziewcząt za hańbiące proletariuszkę malowanie paznokci; Kirów, przemawiający do młodych robotników Leningradu i nagle pytający go z trybuny (właśnie jego, nie wiadomo czemu, wyszukał wzrokiem na sali): „A wy, towarzyszu, jak uważacie, co jest ważniejsze — kultura czy socjalizm?" Sekretarz Sielezniow, spocony z wrażenia, krzyknął bez wahania: „Socjalizm, towarzyszu Kirów!" A Kirów roześmiał się dobrodusznie: „Oto jeszcze jeden przykład takiego rozumienia kultury, o jakim mówiłem przed chwilą... Czy jest do pomyślenia socjalizm bez kultury? Czy wy, towarzyszu, możecie sobie wyobrazić Marksa,- który nie ustępuje miejsca w tramwaju kobiecie, albo Lenina, który opowiada niewybredny dowcip?" Kirów... Kosariew... Tuchaczewski... Jeszcze zdążył ich poznać. Wszyscy oni stali się cieniami, jak i on, ówczesny. Cieniem jest już stara gwardia bolszewików Pitra, którzy w oczach mieli łunę palonych w Smolnym ognisk. A Sielezniow-syn nic nie wie o żadnych cieniach, nie dopuściłby ich do siebie; tylko by mu przeszkadzały, jak tłum pasażerów komunikacji miejskiej. Jedynym cieniem, jaki pozwalał sobie dostrzegać, był rzucany na kulę ziemską gigantyczny cień przyszłego Igora Sielezniowa, nie obarczonego pamięcią swojego ojca ani pamięcią poprzednich pokoleń. — Ale skoro nie potrafiłeś z sensem urządzić własnego życia, to C2ego możesz nauczyć mnie? — szorstko zapytał syn. — Żaden ojciec nie może nauczyć syna być geniuszem. Tego nauczyć nie można. Ale jeżeli ojciec nie jest łajdakiem, to może przynajmniej nauczyć syna nie być łajdakiem. Ja nie zdołałem. Przegapiłem cię. Nawał pracy nie jest usprawiedliwieniem. Najważniejszym zajęciem dorosłych powinny być dzieci. — Na jakiej to podstawie uważasz mnie za łajdaka? — Jesteś gorszy od łajdaka z przeszłością. Ty jesteś łajdak z przyszłością. — A ty się pewnie boisz, że świetlana przyszłość, którą budujesz, będzie należała do łajdaków? — Nie. Chwała Bogu, nie wszyscy z twojego pokolenia są do ciebie podobni. U ciebie w szkole są wspa- 219 niali chłopcy — Laczugin, Kriwcow, Takim można powierzyć kraj. A takim jak ty — strach. — Cóż we mnie takiego strasznego? — Straszne jest to, że taki jak ty urodził się w socjalizmie. Nie znam dobrze kapitalizmu, ale tu i ówdzie byłem. Tam nie widzi się nic złego w robieniu kariery. Wprost przeciwnie — karierowiczostwo jest popierane, reklamowane, uważane za cnotę. Czytałem książkę Forda Moje życie. Myślą przewodnią jest kariera jako taka i nic więcej. Ale my przecież żyjemy w ustroju socjalistycznym. Socjalizm jako idea stawia etykę ponad karierą... — Tylko jako idea... A jako rzeczywistość? — Rzeczywistość ma różne oblicza. Jednym z nich jest twoje. Nasi karierowicze są bardziej obłudni niż tamci. Żeby zrobić karierę, trzeba uchodzić za człowieka moralnego. Jeżeli zapytają cię na egzaminie, po co rozpoczynasz studia, nie powiesz przecież: „Żeby robić karierę". Amerykanin, na przykład, nie będzie miał takich skrupułów. A ty do swoich zamiarów dorobis2 podkład etyczny. Potępisz międzynarodową reakcję. Nazwiesz Churchilla zażartym wrogiem. Zacytujesz przy okazji Litwinowa albo Majskiego. A przecież między nimi a tobą jest przepaść moralna. Oni mieli ideały. Ale ty nie jesteś w ciemię bity. Dobrze wiesz, że posiadanie ideałów jest kłopotliwe. Bo o ideały trzeba walczyć. Za to zdajesz sobie sprawę, że opłaca się udawać takiego, co ma ideały. Ty znasz reguły gry. Nie mieści mi się w głowie, że miałbyś kiedyś, w przyszłości, przemawiać w imieniu narodu, którym pogardzasz, w imieniu Wasiutkina, którego proteza nie pasuje, twoim zdaniem, do twojej elegancji. Karierowicze to najbardziej antynarodowa klasa. Raczyłeś mnie zapytać, co masz wspólnego z protezą Wasiutkina. A co masz wspólnego z Puszkinem, z Lwem Tołstojem? — Znowu ten Lew Tołstoj... — Tak, znowu Lew Tołstoj. Zawsze Lew Tołstoj... A co cię łączy z tymi żołnierzami, co za ciebie ginęli w tysiąc osiemset dwunastym? Kim ty jesteś? Czy w ogóle zdajesz sobie sprawę, gdzie się urodziłeś? Co ty wiesz o swoim kraju? Dlaczego masz go gdzieś? Przecież nie przyszedłeś na świat z takimi poglądami... Coś musiało spowodować, że stałeś się taki... Co? Nie 220 I \ znajduję odpowiedzi Gdybym znalazł, uczyniłbym wszystko, żeby owo „coś" zniszczyć... — twardo, surowo mówił ojciec. Wsłuchując się jednak we- własne słowa, przeżywał rozterkę: „Boże drogi, przecież to mój syn... Mój syn — a więc moja wina. On chyba nie słucha, co do niego mówię. Może mówię nie to, co trzeba? Może nauczyliśmy się zwyciężać, budować, ale jeszcze się nie nauczyliśmy sięgać po te niezastąpione słowa, które pomogłyby nam nie przegapić naszych dzieci?" — Miałem głodne dzieciństwo — ciągnął. — Ono ukształtowało mój charakter. Niczego się nie boję. Ale ty rosłeś w lepszych warunkach i pewnie dlatego naturę masz gorszą. — Mamy inne wymagania. Nasze pokolenie przerosło was pod tym względem. To dialektyka —""Sdparf syn. — Ale nie można nikogo przerosnąć pod względem wrażliwości sumienia. Ty już jesteś biurokratą. Potencjalnym biurokratą. Oczywiście, nowego, udoskonalonego typu, Przecież pęd do kariery to jedyna ideologia biurokracji. Czy raczej fotelologia. A fotel może mieć kształt ultranowoczesny i nie zmienia to postaci rzeczy... Dawniej byli inni biurokraci, bardziej prymitywni. Nienawidziłem tych tępaków w gabardynowych płaszczach i welurowych kapeluszach wtykających nosy do produkcji, o której nie mieli zielonego pojęcia Kiedy mnie awansowano i dałem 5ię pogrążyć w papierowym bagnie, strach mnie obleciał: a nuż upodobnię się do nich? Chyba tak się nie stało, chociaż nadal oblatuje mnie czasami strach. Ale cMś biurokracja nadąża za technologią i też się zmodernizowała. Nie jest już taka zaściankowa jak dawniej Podkształciła się, podciągnęła do wymagań mody. dó poziomu światowego... Tylko patrzeć, jak zapiszesz się do partii, której twórcy robili wszystko, żeby ją oczyścić z karierowiczów. Gdyby widział cię Lenin! Życzę ci nieszczęścia. Wielkiego -nieszczęścia. Żeby cię rąbnęło mordą o ziemię, której nie znasz i znać nie chcesz. Może wtedy rozjaśni ci się we łbie... „Do czego doszło! — myślał. — Życzę nieszczęścia własnemu synowi, a więc sprawy jego wychowania spycham z siebie na jakieś nieszczęście? Czyżby tylko 221 onb mogło czegoś nauczyć? Krzyczę na niego, oskarżam. Diabła wart taki nauczyciel, co krzyczy. Trzeba szukać innych argumentów. Ale jakich?" Wyszedł i trzasnął drzwiami, aż spadła z nich fotografia Ringo Stara. Igor zaczął pełzać po podłodze, szukając pinezki w miękkim gąszczu dywanu z peruwiańską lamą; znalazł wreszcie, ukłuł się i nagle znieruchomiał, zapominając, czego i po co szukał, zdjęty uczuciem osamotnienia i strachu, którego doświadczał nieczęsto. Zaznał obu tych uczuć, kiedy wczesną wiosną ubiegłego roku ich klasa pojechała na wycieczkę do Kaługi, do domu muzeum Ciołkowskiego, i niewidzialny cień geniusza sprawił, że on, Sielezniow, poczuł się odsunięty na dalszy plan nawet w oczach najbliższego otoczenia. Z zadartymi głowami stali uczniowie na brzegu rzeki przed wielką prawdziwą rakietą, której biały korpus wyrywał się z czerwonych konstrukcji oporowych w wabiącą błękitem nieskończoność, usianą strzępami obłoków. I raptem rozległ się trzask, przechodzący w słaby, ale coraz silniejszy huk, jakby w rakiecie budziła się tajemna siła odrzutu. Uczniowie zamarli, zdając się czekać na cud — na start rakiety. Lecz było to tylko akustyczne złudzenie. Trzask i huk dochodziły z dołu, od rzeki. Pobiegli tam, grzęznąc w miękkim gąbczastym śniegu, i stanęli jak wryci, gdy ich oczom ukazał się niezwykły widok — pękanie lodu, przed chwilą jeszcze stanowiącego zwartą masę, pokrytą łańcuszkami ludzkich śladów, pasmami śladów po saniach i nartach. Nie było to jeszcze owo prawdziwe, groźne ruszenie lodów, kiedy jedna kra wpada na drugą, spychając ją pod siebie, ale lód pękał i czyjś zapomniany kijek narciarski ostrym metalowym końcem z aluminiowym kółkiem oplecionym rzemykami znalazł się na jednej krze, rączką zaś z rzemiennym uchwytem — na drugiej, łącząc jak gdyby dwie bryły lodu ponad czarną szczeliną szybko rosnącego rozziewu. Jeszcze przed chwilą Igor patrzył na rakietę i gorączkowo szukając w myśli .sposobu zwrócenia na siebie uwagi, zastanawiał się, czy mógłby wytrzymać przez rok albo pół roku w kosmosie. Doszedł do wniosku, że mógłby. Lecz szansa udowodnienia swojej odwagi w kosmosie była nikła, wcisnąwszy więc swoją kurtkę któremuś z kolegów, znowu w niego wpatrzonych, 222 skoczył na lód, jakby szło o zakład, chociaż z nikim się nie zakładał, i poszedł -naprzód, z radością łowiąc uchem jęki wychowawczyni, które tylko dodawały mu animuszu: „Come back, Igor! Come back!" Wychowawczyni nawet bała się po angielsku. Lód, przyspawany do brzegu, trzymał się jeszcze mocno i Igor stawiał kroki ostrożnie, ale pewnie. Znowu skupił na sobie powszechną uwagę. Ale oto skończyło się przybrzeżne pasmo twardego lodu, pod nogami już nie chrzęściło, tylko chlupało. Dookoła były same szczeliny i połynie, lód nie dawał już oparcia nogom, ulegał naporowi wiosennych wód i ruszał się powolutku. Z początku Igor bez wysiłku przechodził przez pęknięcia, potem musiał już przez nie przeskakiwać. Bał się skakać, ponieważ nie mógł przewidzieć, czy następna kra go utrzyma. Po jednym ze skoków pośliznął się — jeden but omsknął się po kruchym brzegu kry i nabrał wody, ale Igor nie spadł. Dalej już się czołgał, łamiąc paznokcie o lód. W pewnej chwili spojrzał za siebie i zobaczył na brzegu wymachujące rękami czarne malutkie postacie, a nad nimi też zmniejszoną przez odległość, ale ciągle jeszcze wielką, oślepiającą rakietę, w której przeglądało się wiosenne słońce. Upokarzająca świadomość, że tamci widzą go na czworakach, postawiła go na nogi. Powrót był niemożliwy ponieważ na niego patrzono i ponieważ krę, z której przed chwilą zeskoczył, oddzieliła od kry, na której się znalazł, szeroka — nie do pokonania — czarna przestrzeń wodna z białymi wirującymi okruchami lodu. Zdołał porwać mijający go kijek narciarski i obmacując nim lód, ruszył ku drugiemu brzegowi. Kijek jednak zawiódł i skoczywszy na krę, rzekomo sprawdzoną, Igor wpadł do wody po pas i ledwo się wygramolił. Kry wokół niego nabierały prędkości, wpadały na siebie, drobiąc się na kawałki tak małe, że utrzymać się na nich nie dało. Zmobilizował więc wszystkie siły i pobiegł skacząc z odłamka na odłamek. Nawet kiedy już dotarł do przybrzeżnego pasma lodu, biegł nadal, dopóki nie potknął się o śnieg, pod którym poczuł coś twardego. Zanurzył w śniegu ręce, namacał zamarzniętą, ale już mięknącą glinę i dygocząc z zimna, ze strachu, z osamotnienia, wysmarował sobie twarz gliną, jakby chcąc się upewnić, że to naprawdę ziemią. Nie 223 li rnógł opanować dreszczy i pozbyć się myśli, że to, co zrobił, nie miało sensu. Nikogo przecież nie ratował, chciał tylko pokazać, że jest inny, chciał się za wszelką cenę wyróżnić, przyciągnąć ku sobie spojrzenia, pełne zachwytu i zgrozy... To samo poczucie bezmyślności, osamotnienia i strachu, tyle że bez zbawiennego pomazania ziemią, owładnęło nim, kiedy za ojcem zatrzasnęły się drzwi. Zabrakło jednak widowni, która spojrzeniami pomogłaby mu wstać; w tejże upokarzającej pozycji, na czworakach, czołgał się po dywanie z peruwiańską lamą jak po lodzie i szukał pinezki, żeby przymocować dyndającą na drzwiach fotografię Ringo Stara. Swoje prowodyrstwo w otoczeniu budował na tym, że nikogo nie uznawał, nikogo nie szanował, nikogo nie lubił. Miał jednak pewną tajemnicę, starannie ukrywaną przed wszystkimi, nawet przed sobą. Polegała ona na tym, że gardząc matką, która świata za nim nie widziała, głęboką miłością darzył ojca, chociaż nigdy się z tym uczuciem nie zdradził ani przed ojcem, ani przed kimkolwiek innym. Było to uczucie żarliwe, ale bolesne, podszyte zazdrością o wiarę ojca w to, w co nie wierzy on, jego syn. Nie mógł wybaczyć ojcu tej jego wyższości. Tymczasem Sielezniow-ojciec, opuściwszy pokój syna, ściskał sztuczną rękę przyjaciela i rozglądał się, gdzie by ją tu położyć. Wzrok jego błądził po fińskich klamkach z brązu, po jugosłowiańskich sztruksowych kanapach, po indyjskim bambusowym barku, po szwedzkich kinkietach, ciągle zmieniających kolory. Szafy były nabite ciuchami z całego świata. Na sztuczną rękę Wasiutkina nie było miejsca. Sielezniow-ojciec nie udał się do sypialni, umeblowanej w stylu pierwszych lat dziewiętnastego wieku, z której dobiegał miarowy oddech żony. Położył się na kanapie w swoim gabinecie, przyciskając do piersi rękę Wasiutkina, jakby w obawie, że ktoś mu ją odbierze i wyrzuci z tego obcego mieszkania. 224 16 Tej nocy motorniczy Kiesza nie musiał się budzić, ponieważ nie zmrużył oka. Spać mu nie dawała uraza 0 to, że ktoś mógł go uznać za tchórza. Najważniejsza jednak była nie uraza, tylko rzeka, z którą mieli zmierzyć się jutro. Znał ją dobrze. Ale cóż to znaczy — znać dobrze? Czasem zdaje ci się, że dobrze znasz człowieka, a potem... W poprzedniej ekspedycji dzielił namiot z chłopakiem z werbunku, dzielił z nim chleb 1 sól, wiedział, że pochodzi z daleka, że przyjechał na Syberię, żeby zarobić na nowy dom. Kiesza dziesiątki ¦ razy miał w rękach kolorowe zdjęcie jego narzeczonej — przyszłej pani tego domu, obecnie zaś sprzedawczyni geesu, groźnie wystawiającej z fotografii swoje potężne piersi, tak jak okręt wystawia działa bojowe. Chłopak był zabawnie podobny do swojej dziewczyny: też miał okrągłą porcelanową twarz z jaskrawym rumieńcem i mocną szyję zapaśnika, też miał wypukłe niebieskie oczy, wspaniałe zęby jak ziarna kukurydzy i kłapciate uszy. Chętny do roboty, nie pił, nie klął, szanował innych, dużo nie gadał, ale potrafił się włączyć, kiedy rozmawiano o czymś wesołym. Tyle że jedzenie szykował sobie oddzielnie, co nie jest u geologów przyjęte. Mówił, że choruje na wrzód żołądka. Nalewał sobie wrzątku do własnego kubka, odchodził na bok, wsypywał do kubka własną herbatę, coś tam wyjmował z plecaka i jadł. Żartowano sobie z niego, bo wcale nie wyglądał na wrzodowca, ale mają przecież niektórzy bzika na punkcie urojonych chorób. Kiedy zwijano obóz i geologowie, jak zwyczaj każe, mieli sobie z tej okazji pohulać, postanowiono chłopaka zdziebko podskubać, przeszukać jego plecak, ponieważ wspólne zapasy się kończyły. Trochę mieli kłopotu z rozwiązaniem plecaka, ale kiedy zajrzeli do środka, oczy im wyszły na wierzch: zobaczyli jeszcze ze trzy nietknięte połcie słoniny, szpikowanej czosnkiem. Chyba nikt nie leczy wrzodu żołądka słoniną z czosnkiem! A kiedy chłopak poszedł zbierać, szyszki limby (mówił, że to będą pamiątki z tajgi), zarekwirowano mu jak najbardziej humanitarnie dwa z trzech połci i pokrojono na plastry, różowiutkie jak policzki właściciela. Ten wrócił z ciężkim worem „pamiątek", kie- 8 — Tam, gdzie rosną.;. 225 dy było już ciemno i wszyscy bawili się w najlepsze. Zobaczył, że dobrali się do jego słoniny, zatrząsł się raptem, poczerwieniał jakby mu krew miała trysnąć tymi kłapciatymi uszami, i bijakiem do strącania szyszek z całej siły uderzył po rękach jednego z robotników, który właśnie kroił drugi kawałek słoniny. Okaleczył mu stawy palców — na całe życie, jak się później okazało. Co prawda, z samolubem też się -nie patyczkowano: został związany i musiał bez przerwy żreć słoninę, a jak przerywał, to dostawał lanie. Takie z niego wylazło bydlę. A wszyscy myśleli, że znają go dobrze. To samo z leśną rzeką. Myśli człowiek, że ją zna, ale kto zgłębi jej duszę? Umie się przymilić, udać niewiniątko, a potem tak uderzy, że pozbierać się nie można. Słuchając, jak chrapie Zagraniczny — to pogwizduje melodyjnie jednym nozdrzem jak czajnik, to buczy dwoma nozdrzami jak syrena alarmowa — Kiesza wiercił się w śpiworze i przez całą noc pokonywał w myśli rzekę. Łodzie wywróciły się dwukrotnie, dwukrotnie zginęli ludzie. Siłą wyobraźni łączył drzazgi w całość, zawracał łodzie do punktu wyjścia, znowu prowadził je naprzód, próbował wymyślić jakiś fortel, żeby nie wpaść na śliskie głazy, wystające z płytkiej wody. Coś w rodzaju slalomu kajakowego. W głowie mu się kręciło od zakrętów. Ale i za trzecim razem tnie zdążył skręcić, i za trzecim razem, jak na jawie, zobaczył głowę Wiaziemskiej uderzającą o kamienie z taką siłą, że woda przybrała kolor krwi. Dlaczego Wiaziemska? Przecież ona nie popłynie — Kołomiejcew kazał jej zostać. Do diabła!... Kiesza zmuszał się do snu, ale nic nie pomagało; przewracając się z boku na bok, znowu przepływał rzekę i znowu nie mógł jej pokonać, i znowu Wiaziemska ginęła. Lecz na jawie ginie się tylko raz i nie można, zginąwszy, powrócić do punktu wyjścia. Na jawie nie da się ani skleić rozbitych łodzi, ani ożywić zmarłych ludzi. O siebie Kiesza się nie bał. Kochał życie, oczywiście, ale siebie samego nie przeceniał. Mało czytał — nie z braku chęci, tylko z braku czasu — i był zdania, że najwartościowsi ludzie to ci, którzy przeczytali dużo mądrych książek. Zdawało mu się, że kiedy giną tacy ludzie, to wraz z nimi ginie ich mądrość zaczerpnięta z książek, a wtedy reszta ludzkości staje się głupsza i gorsza. Ale taka, na przykład, Kala — nie przeczytała wprawdzie tyle książek co Wiaziemska, ale czy świat nie opustoszałby dla niego, gdyby Kali coś się stało, gdyby znikła? A Zagraniczny — nie dorównuje wykształceniem ani Bursteinowi, ani kierownikowi, tymczasem tylko wygląda na takiego zwyczajnego człowieczynę, ale któż może wiedzieć, jaki bezmiar mądrości wydobywa się przy chrapaniu przez jego włochate nozdrza! I coś przecież ubędzie ludzkości, jeśli nie stanie Iwana Zagranicznego, chociaż ludzkość więcej się interesuje znakomitościami i po jego śmierci nikt nie będzie nadawał przez radio żałobnej muzyki... Może w ogóle nie ma ludzi bezwartościowych? „Ech, panie kierowniku, panie kierowniku... — z goryczą pomyślał Kiesza o Kołomiejcewie. — Mądry pan jest... Odważny. Że nie boi się pan o siebie, to dobrze, ma się rozumieć. Ale że nie boi się pan o innych, to źle..." Wiedział jednak, że decyzja kierownika jest nieodwołalna, i znowu zaczął w myśli przepływać rzekę — a nuż uda się przeskoczyć. Przez uchyloną płachtę namiotu dobiegł go cichutki szept: — Kiesza, śpisz? Jeszcze nigdy nie słyszał, żeby Kala mówiła szeptem, był przyzwyczajony do jej donośnego głosu, w którym brzmiała lekka chrypka. A tu — szept. Chrypka wprawdzie została, ale nieco złagodniała, zmiękła. Błyskawicznie wyskoczył ze śpiwora, gorączkowo wsunął bose nogi w ziębiące gumiaki, śpiesząc na ten szept, który może mu się tylko przysłyszał, ponieważ tak bardzo pragnął go kiedyś usłyszeć. Ale to nie była noc, wołająca go głosem Kali, to była sama Kala. Stała przed namiotem w zarzuconym na ramiona waciaku i też w gumowych butach, włożonych na bose nogi. Kiedy wyczołgał się z namiotu i zobaczył ją z dołu, wydało mu się, że na jej ramieniu siedzi wielki, zimny niebieski księżyc. A kiedy wstał, księżyc natychmiast zna.la.zl się daleko, nad czarnymi szczytami sosen, jakby Kiesza go spłoszył. — Czemu nie śpisz? . ¦ zapytała tym samym szep- 226 227 tem, chociaż oddalili się już od namiotu i nikogo nie mogli zbudzić. — Jakoś nie mogę... — odpowiedział, drżąc ze szczęścia, że po raz pierwszy odpowiada szeptem na jej szept. — A ty skąd wiesz, że nie spałem? — Wiem i już... Weź mój waciak, bo się zaziębisz — powiedziała. — Coś ty, wcale mi nie zimno — zaczerwienił się w ciemności. — Chodźmy nad rzekę, posiedzimy — powiedziała, a kiedy już usiedli na rozeschniętym krzywaczu, narzuciła zachowujący jej ciepło brzeg waciaka na Kie-szę i ciągnęła szeptem, który teraz zlewał się z szumem wody: — Starczy tego waciaka na nas dwoje. Co się wzbraniasz, jak dziewica... Źle skończysz, jak będziesz taki wstydliwy... Zauważyłam, że ty nawet jeść się wstydzisz, przy ognisku odwracasz twarz od ludzi, kiedy jesz. Czy robisz coś wstydliwego? Poczuł się dziwnie i niepewnie, kiedy waciak okrył ich oboje, kiedy po raz pierwszy w życiu ciepłe ciało kobiety otarło się o niego miękkością piersi, twardością żeber i krągłością biodra. Lecz nie było to po prostu kobiece ciało — to była Kala, i ta świadomość wprawiła go w jeszcze większe zakłopotanie. W dodatku wstydził się straszliwie, że jego garb zajmuje pod waciakiem za dużo miejsca i ściąga okrycie z ramian Kali, ukradkiem więc próbował przesunąć waciak plecami, żeby większa jego część okryła dziewczynę. Wzięła go za rękę Wyczuł na jej dłoni wszystkie skaleczenia, złuszczenia i zgrubienia. — Dlaczego nie opowiadasz mi nigdy o swoim życiu? — A bo to coś ciekawego — moje życie... — bronił się Kiesza, ostrożnie cofając rękę. — Dla mnie ciekawe... — łagodnie, ale stanowczo zatrzymała go Kala. — Dlaczego się taki urodziłeś? — A, o to ci chodzi... — sposępniał, uwolniwszy dłoń. — Podobno kiedy matka mnie nosiła, ojciec kopnął ją butem w brzuch, po pijanemu. Urodziła mnie przed czasem... No i od dzieciństwa taki jestem, z pagórkiem... — Nie, nie, ja nie o to pytam... Oj, głupiś ty, głupi... Nie myśl o tym. Nie masz żadnego garbu, nie 228 masz! — jej dłoń sięgnęła pod kurtkę, przebiegła po jego plecach, pogłaskała je. — Czuję przecież ręką — nic tam takiego nie ma. Sam sobie ten garb wymyśliłeś. Rozumiesz? Pytam cię, dlaczego się urodziłeś taki dobry? — Jaki ja tam dobry — zaprzeczył ruchem głowy. — Za mało wiem... Kala nagle chwyciła jego umykającą rękę i pocałowała ją prędko, ale mocno, jakby chciała na niej utrwalić zarys swoich spierzchniętych warg. — Bo ty pewnie myślisz, że każdy, co dużo wie, jest dobry. Ty jesteś dobry już tylko dlatego, że sam o tym nie wiesz. Duszę masz nie splamioną żadną podłością, nawet podłością pomyślaną. Niewinną masz duszę. Ja nigdy takiej nie miałam. Jak tylko podrosłam, zrobili ze mnie babę. Podłych nie brakuje... Ale oni się uważa ją,za najlepszych. Są takie chłopy, że dla przyjaciela w ogień pójdą, a dla kobiety nawet słowa dobrego nie mają. Dla nich kobieta to nie człowiek. — Nie wszyscy są tacy... — zadrżał Kiesza, przerażony jej szczerością. — A mnie się tylko tacy trafiali. Może na lepszych nie zasłużyłam, bo ja wiem... — powiedziała surowo. — Chcesz wiedzieć, ilu miałam chłopów? — Po co? — zmieszał się Kiesza. Lecz Kala już nie mogła się powstrzymać. — A jednak powiem... Nie miałam nigdy przyjaciółek. Ty jesteś moją jedyną przyjaciółką, Kiesza. Nie obrażaj się... nie zaliczam cię przez to do bab. Dla mnie znaczysz więcej niż wszystkie chłopy razem wzięte. Było ich aż ośmiu! A mam dopiero dwadzieścia lat. Na zebraniach mówią na to „rozkład moralny"... A przecież nie jestem jakaś tam... I tak mi się musiało przydarzyć. Miękkiego dyszla szukałam, głupia... A trafiałam na same drewniane. — Dziewczyno, co ty na siebie wygadujesz... — powiedział błagalnie Kiesza. Ale ona mówiła nadal, jakby "sobie samej zadając chłostę tymi słowami, które musiała z siebie wyrzucić. — Pierwszy był ojczym. To się stało w piwnicy, na skiełkowanych kartoflach, które tam przebierałam. Nie miałam jeszcze szesnastu lat. Drugi był podporucznik, przyjechał -na urlop z Wysp Kurylskieh. Ładnie opo- 229 wiadał o wulkanach. Zadziorny jak kogucik. Obiecał, że się ze mną ożeni, pokaże mi wulkany. A jak wyjechał, to nawet widokówki nie przysłał. Dziecko popsuła mi babka, wyskrobała drutami. Ten podporucznik używał takiej zielonej wody kolońskiej. Od tamtej pory, jak poczuję ten zapach, robi mi się niedobrze. A trzeci był pilot z helikoptera. Ten chciał się żenić naprawdę. Podobało mu się, że jestem robotna, potulna. Podobało mu się nawet, że nie miałam wykształcenia. Bo potrzebna mu była służąca. Odważnie latał na swoim helikopterze, ale podli ludzie też mogą być odważni. Strasznie był pazerny na pieniądze, nie tak jak inni piloci... Spekulował skórami. Kupował je za pół darmo w gospodarstwach łowieckich, zawoził helikopterem do Irkucka i sprzedawał dużo drożej. Cała podniebna odwaga była .mu potrzebna tylko po to, żeby się spełniło jedno parszywe ziemskie marzenie: kupić dorn nad Morzem Czarnym i wynajmować pokoje, a ja żebym gotowała i prała cudze brudy. Nie chciał mieć dzieci —• żałował pieniędzy. Co to za miłość, jeżeli mężczyzna nie chce mieć z kobietą dzieci? A czwarty... — Już nie mów, nie trzeba... Zlituj się nad sobą... — Nad sobą nie chcę. Nad tobą — tak... Widzisz, jaka ja jestem, chyba tylko pod parowozem nie leżałam. Ale jeszcze o dwóch ci opowiem. Jednego mam na sumieniu. Student, dzieciak, nie zepsuty, taki prawie jak nasz Łaczugin. Ale to nie Łaczugin, nie bój się... Zlitowałam się nad nim, bo miał pryszcze na czole. A potrzebne mu to było, bez miłości? No i patrz, jak paskudnie wyszło: najpierw mnie demoralizowali, potem ja zaczęłam demoralizować innych, jak przez zemstę. Ten student powinien był chodzić z pryszczami i czekać na prawdziwą miłość. Chciałam dla niego jak najlepiej, a nie wiem, czy go nie skrzywdziłam. Zrozumiał, że ja — z litości, i pewnie dlatego mnie znienawidził. Zresztą sama siebie znienawidziłam. Nie wolno tego robić z litości... A drugi... Drugi, no, trzymaj się, jedyna moja przyjaciółko... drugi to Kołomiejcew. Uczciwie ci mówię, że z początku byłam zakochana. On nie jest taki jak inni — jest mądry, silny. Tylko że rozum i siła, jak ta lotnicza odwaga, to jeszcze nie jest cała dusza. Jemu wprawdzie nie zależy na pienią- 230 dzach, jak tamtemu z helikoptera... Za to go szanowałam. Ale trochę się boję, że jemu czasem i na ludziach nie zależy, a już najmniej na takich jak my, baby. Jak on postąpił z Wiaziemską! Kiedyś nie mogła już sobie dać rady i wypłakała się przede mną... Tylko jeden raz z nim byłam... Przy szurfie. I wiesz, obejmował mnie tylko jedną ręką, z drugiej nie wypuszczał młotka. A potem zaraz powiedział, kiedy serce we mnie skakało jak zajączek: „Jeżeli się wygadasz, przepędzę cię z grupy..." Siła dla niego znaczy więcej niż dobroć. Lubi uzależniać ludzi od siebie. I do kobiet zbliża się tylko po to, żeby je w ten sposób uzależnić. — Za co? Za co mnie bijesz? — szlochał Kiesza, zasłaniając twarz małymi dziewczęcymi rękami. — Ja cię nie biję. Ja siebie biję. I tak mi się należy. Żebyś sobie mną głowy nie zawracał, żebyś się przeze mnie nie zamartwiał, bo ja jestem ścierwo. Nie jestem ciebie warta, Kiesza, o to chodzi. Jeszcze cię któraś pokocha... A mnie teraz nie będziesz mógł kochać... Na tym mi właśnie zależało... I Kala, poprawiwszy waciak, który spadł z garbu Kieszy, przytuliła się do chłopca jeszcze mocniej i zapłakała. A Kiesza przestał płakać. Po raz pierwszy zobaczył ją bezbronną i to natychmiast osuszyło łzy, dodało mu sił. — Będę mógł — powiedział. — Zawsze będę mógł cię kochać. Powiedziałaś mi, że sam sobie wymyśliłem garb. Ty też sobie wymyśliłaś swój garb. Nie masz żadnego garbu, Kału. Mało to widziałem złych ludzi, czy jak... Ale na nich świat się nie kończy. Położyła głowę na jego kolanach i przez łzy poprosiła: — Tylko nie zgiń jutro, Kiesza. Nie zgiń nigdy. — Nie zginę — odpowiedział. — Teraz nie wolno mi ginąć... — Chodź do mnie, jeżeli nie czujesz wstrętu... — zachęciła. — Nie trzeba... — powiedział. — Ty się nade mną tylko litujesz. Sama mówiłaś, że nie wolno tego robić z litości. — Nad tobą nie trzeba się litować. Pewnie cię kocham, Kiesza. Ale nie wiem, co to jest miłość... Nie płyń jutro. Boję się, że cię stracę. •'" 231 — Nie bój się — powiedział ze ściśniętym gardłem. — Wrócę... Nawet nie zauważyli, jak zaczęło świtać. Biała mgła, leciutko podświetlona niewidocznym jeszcze słońcem, ścieliła się nad rzeką, którą mieli przepłynąć. I raptem Kiesza wyraźnie poczuł garbem czyjś wzrok, przebijający się jak gdyby przez waciak, który okrywał jego i Kale. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył Edwarda Siteczkina z plecakiem. Siteczkin miał na twarzy brzydki uśmiech: nikczemną radość sprawiło mu podpatrywanie cudzej tajemnicy, która wydała mu się śmieszna, ale przecież mogła się kiedyś przydać. Kala wstała i ruszyła na niego zasłaniając sobą Kieszę, tak jak rusza niedźwiedzica na tylnych łapach broniąc swego dziecka. Siteczkin wykrzywił usta w uśmiechu, z- pozorną obojętnością wzruszył ramionami i znikł w tajdze. „Nasi leśni Quasimodo i Esmeralda" — pomyślał ubawiony, i jego ciasny mózg natychmiast podsunął mu myśl, żeby opisać w dyrekcji i tę malowniczą, scenkę, z pełnym ubolewania wnioskiem: „Jak widać, grupa zdemoralizowała się całkowicie". Porzuciwszy kolegów, Siteczkin raźnie zmierzał ku swojej wspaniałej przyszłości. - Ale świt oznaczał, że niezależnie od Edwarda Siteczkina budzi się nowy dzień życia całej ludzkości i tej jego cząstki, którą stanowiła grupa geologiczna. Kala rozpalała już ognisko, szykowała śniadanie, Kiesza' grzebał przy silniku, od czasu do czasu patrzył na dym i uśmiechał się, ale tak wstydliwie, jakby oczy całego świata obserwowały wyraz jego twarzy. Kołomiejcew i Burstein golili się przed jednym okrągłym lusterkiem, zawieszonym na gałązce sosny, i na zmianę do niego zaglądali. Za którymś razem stuknęli się głowami i wybuehnęli śmiechem, jakby nie było wczorajszych sporów. Profesjonaliści wiedzą, że przed niebezpieczną wyprawą lepiej jest ogolić się i mieć dobry humor. Sierioża Łaczugin, pakując swój plecak, z uwielbieniem zerkał na kierownika. Ten w obliczu niebezpieczeństwa wydawał się odmłodzony, w oczach miał filuterne błyski. Julia Wiaziemska zobaczyła, że ten podstarzały zaszczuty wilk znowu przybrał postać młodego i pięknego mężczyzny, jakim był przed laty, gdy w tańcu wyprowadził ją na korytarz 232 i przycisnął jej głowę do telefonu. Przyrządzoną przez Kale sałatkę z dzikiego czosnku oraz zupę z konserwową wieprzowiną i suszonymi kartoflami sprzątnięto w mig i z apetytem. Dziewczynie sprawiło radość, że Kiesza po raz pierwszy nie odwracał się przy jedzeniu — już się nie wstydził. Nie miała apetytu tylko Wiaziemska. Paliła papierosa za papierosem, powiek dziś nie pomalowała. Wstała i poszła do namiotu. Kiedy wszyscy zeszli nad rzekę, Wiaziemska nagle zjawiła się na brzegu i stanowczym ruchem wrzuciła swój plecak do łodzi. Przez ramię miała przewieszoną dwururkę. Zagraniczny, który siedział przy silniku, ze zdziwieniem popatrzył na kierownika. Oczy Kołomiejcewa zwęziły się z gniewu, chociaż uśmiech nie znikał z twarzy. — Czy koleżanka Wiaziemska nie zrozumiała mojego polecenia, że ma zostać? — Zrozumiałam. Ale robotnicy dadzą sobie tu radę i beze mnie. Wam będę potrzebniejsza — odpowiedziała, stawiając dwururkę w łodzi. Nie patrzyła mu w oczy, zrozumiał więc, że tu nie ma żartów. — Tak w ogóle, to trochę nas za dużo... — podrapał się w głowę Zagraniczny. Przed Wiaziemska nagle wyrósł Kiesza, chwycił ją za rękaw: — Pani inżynier, kochana... Nie trzeba... Niech pani z nami nie jedzie... Na miłość boską, niech pani zostanie... Mieszanie się podwładnego do tej spornej sprawy nie przypadło kierownikowi do gustu. Spoważniał. — Co to za panikarstwo, Kiesza? Rób swoje... Kiesza podbiegł do niego, oczy mu latały, bełkotał pokornie, ale natarczywie: — Panie kierowniku, niech się pan nie zgadza! Jej nie wolno... — A to niby dlaczego? — nachmurzył się Kołomiejcew. — No, wiem, że nie wolno... Miałem sen... — Nie zapuszczaj się . w mistykę, Kiesza. Zapuść lepiej silnik. Inżynier Wiaziemska jedzie z nami — uciął Kołomiejcew, podniósł mankiety gumowych butów, wszedł do wody i zaczął wyprowadzać łódź, w któ- 233 rej już siedziała Wiaziemska. Potem zręcznie przeskoczył przez burtę i pomógł się wgramolić niezdarnemu Bursteinowi. Zagraniczny splunął z niesmakiem, ale nie do wody, tylko we własne ręce i szarpnął sznur z taką złością, że silnik od razu zaskoczył. A Kiesza w żaden sposób nie mógł zapuścić swojego silnika, już nie czuł rąk od szarpania sznura i bez przerwy mruczał, tym razem do Laczugina: — Nie wolno jej zabierać, Sierioża, oj, nie.wolno... Nagle Kala wbiegła po pas do rzeki, przyciągnęła do siebie Kieszę i nikogo się nie wstydząc pocałowała go w spoconą czuprynę. — Coś podobnego... Nasz Kiesza... A wygląda, jakby do trzech nie umiał zliczyć... — zdziwił się Zagraniczny i dodał gazu, podrywając łódź do przodu. Nie wiedzieć czemu, scena ta sprawiła kierownikowi przykrość, zapanował jednak nad tym uczuciem, zapanował też nad niechęcią do Wiaziemskiej, która znowu naruszyła zasady gry. Wszystkie uczucia, nie mające związku z wytyczonym celem, powinny były teraz zejść na dalszy plan. Tak zawsze postępował Kołomiejcew, kiedy wytyczał sobie cel. Kiedy Kala pocałowała Kieszę, silnik natychmiast zapalił i druga łódź ruszyła w pościg za pierwszą. A na początku jej spienionej drogi stała w wodzie Kala i kiedy łódź zaczęła znikać za. zakrętem, przeżegnała ją szybko i niezręcznie. 17 Rzeka na razie była niegroźna, wszyscy jednak wiedzieli, że to nie potrwa długo. Takie chwile każdy przeżywa inaczej. Jeden woli pomilczeć, drugi ma ochotę pogadać o czymś zupełnie innym niż to, co ma nastąpić. Zagraniczny miał ochotę pogadać. Kiedy silnik się uspokoił i zamiast wycia i kichania zaczął miarowo poparskiwać, dzięki czemu można było słyszeć się nawzajem, Zagraniczny zarzucił wędkę: — Nawiasem mówiąc, panie kierowniku, to ja jednak byłem za granicą. — Naprawdę? — udał zdziwienie Kołomiejcew, w skupieniu obserwując rzekę. 234 — Tak jest, byłem... I żadnych ankiet nie wypełniałem. Czyli moje nazwisko, chociaż ludzie sobie z niego żartują, pasuje do mnie jak ulał — chytrze uśmiechnął się Zagraniczny. —¦ A gdzież to byliście bez wypełniania ankiet, Iwanie Iwanowiczu? — zmrużył oczy Burstein. — Ho, ho, aż w trzech krajach. Podczas wojny. Czołgiem zwiedzałem... I jakieś tam własne porównawcze spostrzeżenia mam — wypowiedział się Zagraniczny, po czym udał, że to już koniec wypowiedzi. — Jakie mianowicie? — nie odrywając oczu od rzeki, zapytał kierownik. — A takie, że tam jest większy porządek. — Uchowaj nas Boże od takiego porządku, jak w Dachau czy w Oświęcimiu... — z gorzkim uśmiechem zauważył Burstein. — No i po eo czepiać się słów, panie inżynierze? Porządek przy liczeniu ludzkich kości to hańba, wiadomo. Nie o tym mówię. Mnie chodzi o nasz charakter... Nasz system niby powinien polegać na dobrej organizacji, ale naturę mamy całkiem niezorganizo-waną. Dlatego kładziemy tyle drzew. Niepotrzebnie... Drzew, które potem gniją bez dozoru... A te drzewa najspokojniej w świecie mogłyby sobie rosnąć, użyczać ludziom cienia i tlenu. Jeszcze na usprawiedliwienie wymyśliliśmy sobie porzekadło: „Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą". Z wiórów las nie wyrośnie — tak bym dodał do tego porzekadła. Szczodrość naszej przyrody nas rozbałamuciła. Nasze wielkie przestrzenie odebrały nam rozsądek, to i nie trzęsiemy się nad każdą gałązką, jak ludzie w Europie czy tam w Japonii. Aha, przypomniało mi się o Japończykach... Spławialiśmy Leną nasze drzewo do Japończyków. Najpierw zdzieraliśmy korę, żeby nasze radzieckie drzewo ładniej tam, w Japonii, wyglądało. Przyjechał przedstawiciel japoński i grzecznie się zbuntował: „Bardzo prosi, drodzi towazisi, nie zdzierajcie kora..." Ktoś tam się domyślił, że w tym jest jakaś polityka: „A do jakich celów strategicznych potrzebujecie kory?" — „A do takich, zie z wasi kora" my będziemy produkować radne nyrono-we bruzecka, a wasi panienki, drodzi towazisi, będą stać w korejka..." To jest właśnie to nasze fajtłapstwo. A w ogóle dlaczego u nas jeszcze nie znikły te „ko- 23S rejka"? Za biedni jesteśmy? „Grupstwo", jak powiedziałby Japończyk. Nie ma ziemi bogatszej niż nasza. A popatrzcie, co się dzieje na dworcach — ludzie śpią pokotem, jeden na drugim, tak jakby zarządzono nagle ewakuację i wszyscy uciekali na łeb, na szyję. Tylko że jakaś dziwna ta ewakuacja — wszyscy jednocześnie w całkiem odwrotnych kierunkach. Epidemia zmiany miejsca zamieszkania. A dlaczego? Ja, żeby zdobyć silnik do motorówki, dokąd pędziłem? Do Moskwy. Książka meldunkowa to rezultat naszego braku organizacji. Gdyby teraz cofnąć obowiązek meldowania się, to Moskwa zaraz by się zamieniła w pięć Nowych Jorków. A przecież kraj jest, bądź co bądź, jednym organizmem, wszystkie żyłki są połączone. A co to za organizm, jeżeli głowa się rozrośnie jak kapucha, a nóżki będą jak zapałki? Kiedy my się wreszcie zorganizujemy po ludzku? — Nie szkodzi, uprzemysłowienie daliśmy radę przeprowadzić. Potrafiliśmy się zorganizować. Wojnę też wygraliśmy. Też stać nas było na to, żeby się zorganizować — stwardniał głos Kołorniejcewa. — Chociaż, przyznaję, pod wieloma względami masz rację, Iwanie Iwanowiczu... Ale nie ma przecież narodu bez wad, jak nie ma bez wad ani jednego człowieka... — Wiadomo — niby to pojednawczo, ale z dużą pewnością siebie obstawał przy swoim Zagraniczny. — To jak, mamy czekać nowej wojny, żeby się zorganizować? — Trafiłeś w dziesiątkę... — uśmiechnął się Koło-miejcew. — Ale w czasach pokoju też trzeba umieć żyć jak na wojnie. Wojna to obnażone sedno życia. A sednem życia jest walka o życie... — Stop, stop, stop... Tu się rozmijamy, panie kierowniku — przecząco pokiwał głową Zagraniczny. — No, pewnie, ja nawet czasem myślę o wojnie jakby z tęsknotą: przypomina mi się, jak za cenę krwi szliśmy do zwycięstwa, jak pisaliśmy listy do domu na plecach towarzyszy. Mnie kiedyś przez podarty papier ktoś podpisał się na bluzie ołówkiem chemicznym: „Twój Żorik". Kiedyś w schronie częstowałem marszałka Żukowa konserwą, którą otworzyłem moim żołnierskim kordelasem... Ale to nie jest przecież tęsknota za wojną, tylko za żołnierskim braterstwem... Jak. zresztą 236 tęsknić za wojną, kiedy ta przeklęta wymordowała dwadzieścia milionów dusz... Wojna to taka krwawa kasza, że nie godzi się porównywać do niej życia w pokoju. Na wojnie porządek jest na rozkaz, chociaż nawet rozkazy nie zawsze pomagają. Takiego porządku ja nie chcę ani dla siebie, ani dla innych. Porządek musi brać się ze środka, z naszego sumienia, a nie z rozkazów. Nie można, oczywiście, być mięczakiem, ale za nadmierne okrucieństwo karać trzeba też okrutnie. „No i macie Iwana Iwanowicza... — pomyślała Wia-ziemska z nieśmiałym zdziwieniem. — A ja byłam przekonana, że to tylko źartowniś, gawędziarz... Oto co się kryje czasem pod żarcikami". Lecz Kołomiejcew i Burstein nie byli zdziwieni. Obaj walczyli i obaj wiedzieli, że nie trzeba się bać tej wojny, która minęła, jak nie trzeba się bać kuli, która świsnęła koło ucha. Świsnęła obok — to znaczy, że nie zabiła. Poza tym, po wojnie wyszło na jaw, że każdy przeżył własną wojnę, niepodobną do wojny innych. Wojna ma to do siebie. — Zawiły problem: czy sprawiedliwie jest płacić okrucieństwem za okrucieństwo i czy można samemu ustalać prawa odwetu... — zamyślił się Burstein, nabierając kubkiem wody za burtą. — Mogłoby to spowodować, że sprawiedliwość zatnie się w okrucieństwie i przestanie być sprawiedliwością. Wojna zresztą stwarza niekiedy takie sytuacje, że trzeba decydować błyskawicznie i zdać się ,nie tyle na sumienie, co na instynkt sumienia. A wiesz, Iwanie Iwanowiczu, ja na wojnie byłem adiutantem. Adiutantem generała. Dowodził wtedy korpusem kawalerii... — A ty umiesz... konno? — z niedowierzaniem zapytał Zagraniczny. — Umiem — uśmiechnął się Burstein. — Ponieważ znam niemiecki, wzięli mnie do kawalerii. Jakoś się nauczyłem... — I to jak! — żartobliwie potwierdził Kołomiejcew. — Przemierzyliśmy konno cały Górny Ałtaj. Próbki pobierał nie schodząc z siodła, zębami, zupełnie jak w cyrku... — No więc... — snuł opowieść Burstein — na Białorusi wpadliśmy w kocioł. Naokoło bagna, Niemcy. 237 Konie bez obroku, ludzie głodni, amunicja się kończy, łączności żadnej. Niemcy zrzucają z samolotów ulotki, własowcy przez głośniki namawiają, żeby się poddać. Propagandę mieli sprytnie pomyślaną: „Kto z was nie ma pretensji do władzy radzieckiej? W jakiej rodzinie nie ma choć jednego aresztowanego? Po co więc bronicie tego ustroju? Po co narażacie własne życie?" Generał był już w latach, służył jeszcze u Budionnego. Powiedział mi kiedyś, że jak przywrócono w naszej armii naramienniki, to nie mógł uwierzyć. Przyzwyczaił się na wojnie domowej mierzyć w naramienniki szablą. Zwołał kadrę dowódczą i powiedział: „Pretensje, rzecz jasna, ma każdy z nas. Ale oni się mylą — do ojczyzny my pretensji nie mamy i mieć nie możemy. Jeżeli nawet działo się u nas coś niesłusznego, to ich faszystowska niesprawiedliwość jest sto razy gorsza od naszej, bo nawet korzenie ma podłe. I z korzeniami ją wyrwiemy. Własow zdradził ojczyznę i będzie wisiał. Obrony nie utrzymamy. Musimy się przedrzeć..." — „Ale jak się przedrzemy — pyta szef sztabu — kiedy cała przestrzeń między naszym korpusem a Niemcami zajęta jest przez zdemoralizowane pojedyncze oddziały?" — „Spróbujemy je przyłączyć do nas" — mówi generał. „A jeżeli ich nie przekonamy?" — pyta szef sztabu... W nocy podjechaliśmy konno we dwóch z generałem do ognisk w pobliżu naszego korpusu. My sami nie paliliśmy ognisk, żeby nie wystawiać się na cel Niemcom, a tamci palili i tymi ogniskami wskazywali nie tylko siebie, ale i nas. Czułem, że w generale wzbiera kawaleryjska złość, ale kiedy zobaczyliśmy tamtych przy ogniskach, złość mu przeszła. Zarośnięci, spuchnięci z głodu, ogłuchli od detonacji, z tępym wzrokiem straceńców siedzieli albo leżeli w błocie. Generał jeździł •od ogniska do ogniska, po dobremu tłumaczył, że jutro o piątej zero zero na sygnał rakiety mają być gotowi do przedarcia. A oni nic, nikt się nawet nie ruszył. Generał nie wytrzymał i rzucił kawaleryjskim „mięsem": „Słyszycie, co do was mówię czy nie, taka wasZa i owaka?" Kiedy o piątej zero zero pokazała się nasza rakieta, nikt z nich nawet nie wstał. Generał rozkazał puścić serię z kaemu nad ich głowami. Znowu ani drgnęli. Generał aż poszarzał, ale przecież nie spełnił swojej groźby, że otworzy wprost do nich ogień z ka- 238 maszynowych. A nie było innego wyjścia, konnica i taczanki musiały się przełamywać przez nich. Niektórzy się ocknęli, wstali i dołączyli do nas, a ci, co nie wstali, polegli. Ale jaka była rada?! Miało zginąć paręset ludzi czy cztery tysiące razem z nimi?... -~ Generał nie miał wyjścia — powiedział Koło-miejcew. — Nad tchórzami nie trzeba się litować... Iwanie Iwanowiczu, coś mi się zdaje, że silnik pracuje na jednym cylindrze... -— A gdzie tam na jednym — obruszył się Zagraniczny — kiepsko z twoim słuchem, kierowniku. — Oni nie byli tchórzami — surowo sprostował Bur-stein. __Byli jak w transie. A jednak niektórzy oprzytomnieli i uratowali się... —¦ A ilu wyszło z kotła? — zapytał Zagraniczny. — Jakieś półtora tysiąca... Przez rzekę przeprawialiśmy się pod bombami i ogniem artyleryjskim, trzymaliśmy się końskich ogonów. Ludzie ginęli w milczeniu, ale konie rżały — do dziś, jak sobie przypomnę, słyszę ich przedśmiertne rżenie. Potem zsiedliśmy z koni i zaczęło się skradanie przez pustkowie. Po bombardowaniu cisza zwaliła się na nas jak głaz. Jakiś młodziutki podporucznik, chyba mój rówieśnik, nie wytrzymał i ' w jego oczach, zupełnie tak samo jak w oczach tamtych ludzi przy ognisku, pojawiło się odrętwienie i rezygnacja. Po omacku wyciągnął z kabury rewolwer i drżącą ręką zaczął go przystawiać do skroni. Ludzie, którzy to widzieli, stanęli, zamarli, ale nikt nie próbował zatrzymać jego ręki — każdy rozumiał, ze już za późno. Ktoś obok też zaczął odpinać kaburę. Zabrakło chyba już nie tyle odwagi, co sił do odwagi. Mimo to podporucznik nie zdążył strzelić do siebie. Rozległ się drugi strzał i podporucznik upadł na wykrot- Strzelał generał. Wystrzelił i szeptem podał komendę: „Nie zatrzymywać się... Naprzód". Ręce, przed chwilą jeszcze nieświadome tego, co czynią, natychmiast zaczęły zapinać kabury, a tak niewiele brakowało do zbiorowego samobójstwa, do paniki... Ruszaliśmy. Przedarliśmy się do swoich. Generał na rozkaz Kwatery Głównej został aresztowany. Oskarżano go o wszystko: o to, że wraz ze swoim korpusem znalazł się w kotle, i o to, że poprowadził konnicę przez 239 naszą piechotę, i o to, że zastrzelił podporucznika. Uratował go podobno marszałek Żuków, wstawił się za nim u Stalina. No i doszedł generał do Berlina, tak samo jak ty, Iwanie Iwanowiczu... Pani Julio, proszę mnie poczęstować papierosem... Rzuciłem co prawda palenie, ale... — Ostrożnie, panie inżynierze, siedzi pan koło zbiornika z benzyną — ostrzegł Zagraniczny, nakrywając zbiornik płachtą namiotową. — A po wojnie pan go nie spotkał, swojego generała? — Raz jeden... Czytałem wprawdzie jego pamiętniki, ale nie ma w nich nic z tego, co ja pamiętam. Same opisy wojennych operacji, ani śladu zapachu wojny. Język też nie jego, nie budionnowski. Drętwy jakiś, sztabowy. Ale trzeba mu oddać sprawiedliwość, była tam adnotacja: „Opracowanie literackie takiego to a takiego". Gdyby opracował to literacko Hemin-gway, to co innego... Wyszłaby wspaniała książka. A spotkaliśmy się tak: jakieś trzy lata temu szedłem bulwarem Pokrowskim, mijałem ławki, na których emeryci grają w szachy, aż tu widzę znajomą potylicę. Wojskową potylicę, którą poznać nawet pod cywilnym kapeluszem. Siwą, z przeświecającą ceglastą skórą. Na tej potylicy są charakterystyczne wypukłości — ruszają się jak żywe, każda inaczej. Stoi przede mną staruszek cywil, krzepki, chociaż o lasce, i kibicuje szachistom. Wtrąca się, podpowiada, ściągając na siebie niezadowolenie „widowni". I nikt tu nie wie, że to jeden z wielkich bezimiennych — z tych, co to właściwie wygrali wojnę. Jego imię jest, oczywiście, znane, pamiętniki też, ale kim naprawdę jest ten człowiek, tego nie wie nikt oprócz mnie. Nie poznał mnie z twarzy: bardziej się zmieniłem przez te lata niż on, ale mu przypomniałem: „Wasz adiutant, obywatelu generale... birobidżański kawalerzysta..." — To pan z Birobidżanu? — zdziwił się Zagraniczny. — Ależ nie, jestem z Moskwy... To był taki stały żart mojego generała. „No, jak tam z owsem w Biro-bidżanie?" — zapytał mnie wesoło, chociaż w oczach nie miał już dawnego blasku. Zaciągnął mnie do siebie, mieszkał blisko. Okazało się, że jest sam jak palec. Posadził mnie pod swoją osobistą bronią — była to szabla 240 od Budionnego, poczęstował kawalerską nalewką na koprze i czosnku, ale pierwszym toastem wprawił mnie w osłupienie: „No, wypijmy za naszą kawalerię, która przesądzi o wyniku przyszłej wojny, jeżeli, nie daj Bóg, do wojny jednak dojdzie!" Oho, myślę sobie, mój generał, który w młodości był dla mnie bogiem, całkiem już zdziecinniał! Widocznie wiek robi swoje. „Jak mam to rozumieć, obywatelu generale?" — pytam. A on mi na to z budionnowską złośliwością: „Jaki może być wynik przyszłej wojny? Same ruiny. Nie ocaleje żadna technika, żadna — jak jej tam — elektronika. A przez ruiny kto przejdzie? Kawaleria!" Wybuchnął śmiechem, ale zaraz się zreflektował, że to dość makabryczny dowcip, spoważniał i zamyślił się: „Ech, birobidżański kawalerzysto... Pochodzę co prawda z chłopów, nie mam w sobie kozackiej krwi, ale urodziłem się do wojaczki — szablą zacząłem machać, kiedy miałem osiemnaście lat. Walczyłem z generałami, sam zostałem generałem. Ale wojna mi się nigdy nie podobała. Pamiętasz, jak się wyrwaliśmy z kotła? Pamiętasz, jak musiałem pchnąć konnicę na swoich? A pamiętasz, jak ja tego chłopca, podporucznika?... Prawie trzydzieści lat minęło, a ciągle mnie to dręczy... Powiedz, chłopie, miałem ja wtedy rację czy nie miałem?" — „Wojna ich zabiła, obywatelu generale, a nie wy — odpowiedziałem. — Gdyby obywatel generał postąpił inaczej, zginęliby inni, zginęłoby więcej ludzi, i to też dręczyłoby obywatela generała". Burstein zamilkł, powracając wspomnieniami do wojny — tej, którą wszyscy przeżyli i tej, którą nosił w sobie. — Pani Julio, dwururkę! Kaczki przed nami... na wodzie!... — zapalił się nagle Kołomiejcew. — Przecież to matka z dziećmi... One jeszcze nie latają — ostudził jego zapał Zagraniczny i westchnął: — Przeklęta wojna... Dobrych ludzi w imię dobrej sprawy popycha do takich strasznych czynów, że tak czy owak człowiek się męczy. Nic w niej nie ma ładnego, w wojnie. Nie lubię, jak się dzieciaki bawią w wojnę. Żetey już zdechła raz na zawsze. Ale ta podła się trzyma. To tu, to tam daje o sobie znać... Pani inżynier była w Wietnamie? ¦— Byłam — niechętnie odpowiedziała Wiaziemska. 241 — No i co tam? To samo, co w gazetach, czy nie to samo? — wypytywał Zagraniczny. — Tamtą, waszą, wojnę też znałam tylko z gazet — powiedziała Wiaziemska. — A była inna, jak się okazuje. Jeszcze straszniejsza. Tak samo z Wietnamem... Chociaż kawałeczek tamtej wojny jeszcze zastałam i brałam w niej udział. Ale to było na tyłach, w Zła-touście. Chodziłam wtedy do zawodówki, na tokarce wytaczałam pociski. Przyjmowano wprawdzie do tej pracy tylko chłopców, ale się wprosiłam. Zrobiono nam drewniane pomosty, żebyśmy sięgali do tokarek. Nie tylko wy wygraliście wojnę. My, dzieci, też ją wygrałyśmy. Kiedy na studiach grałam w siatkówkę, chwalono mnie za „męskie uderzenie". Ale czy to takie dobre, kiedy kobieta ma „męskie uderzenie"? A jak byłam z ekspedycją w Wietnamie, to przeżyłam prawdziwy babski strach, aż mi wstyd było za siebie. Zawsze uważałam się za mężczyznę i nagle się okazało, że jestem baba... — Niech nam pani opowie... — przymilnie poprosił Zagraniczny. — Mamy dziś wyjątkowy dzień — wo-jenno-wspomnieniowy. Bo jeżeli ja nie opowiem, inżynier nie opowie, pani nie opowie, to kto dowie się prawdy o nas? Rozmowy to nie książki, wiadomo, zaprenumerować ich nie można, ale rozmowy też się rozchodzą w dużych nakładach. Idą od jednego człowieka do drugiego i prawda, niezależnie od książek, zostaje w narodzie. — Na co jak na co, ale na niedorozwój gadanologii nie można teraz narzekać — gderliwie zauważył Ko-łomiejcew. — Przydałoby się pomyśleć o takiej nauce, która nazywałaby się rozmowoznawstwem... — Wcale niezła by to była nauka. Przyszły Tołstoj nisko by się takiej nauce pokłonił — uśmiechnął się Burstein. — Bez niej nie napisze po fakcie nowej Wojny i pokoju... — Działać trzeba, a nie dzielić włos na czworo — burknął Kołomiejcew i zapytał z zadumą: — No co, moi drodzy, znajdziemy kasyteryt? Powinniśmy... — O nas może pan być spokojny, panie kierowniku, rozmowy nic tu nie zaszkodzą. Bo jak człowiek wpycha swoją pamięć do środka, to ona może go rozsadzić... No i co się tam zdarzyło w Wietnamie, pani inżynier? 242 — Naszej ekspedycji przydzielono wietnamskiego kierowcę. Miał jakieś dwadzieścia lat, nazywał się Nguyen. Kryształowa dusza, jak nasz Kiesza. Uśmiechał się, nawet kiedy było mu smutno. I uśmiech miał uroczy. Było w nim coś z uśmiechu Gagarina. Nguyen w ogóle przypominał Gagarina, ale sportretowanego przez artystę Wietnamczyka. Pewnego razu dotarliśmy z wietnamskimi geologami na teren dość niebezpieczny, bo ostrzeliwany. Nawiasem mówiąc, też szukaliśmy ka-syterytu. Widzę, że nasz Nguyen bardzo zakłopotany, chce coś powiedzieć, ale wstydzi się, nie ma odwagi. Z trudem udało mi się go nakłonić, żeby wytłumaczył, 0 co chodzi. Swoją zabawną ruszczyzną, ale więcej na migi, dał do zrozumienia, że w sąsiedniej wiosce mieszka jego narzeczona, której nie widział cały rok. Mówię mu: „Jedź do niej, Nguyen..." Kręci głową, ale wzrok ma błagalny. Domyśliłam się, że nie śmie prosić swojego wietnamskiego przełożonego, wsiadłam z nim do gazika i pojechaliśmy — niby to służbowo. Nguyen aż śpiewał z radości. W drodze zaczęła się strzelanina nad naszymi głowami, ale Nguyen nic nie zauważył, jedzie 1 śpiewa. Zatrzymał się przy drewnianej studni. Wojna trwała już tyle lat, że pociski i bomby zrównały wieś z ziemią, tylko studnia cudem ocalała. Przy studni drewniane koryto i kilka starych kobiet pierze w nim bieliznę. To przeleci ze świstem pocisk, to gdzieś blisko gruchnie bomba, a one nawet nie podnoszą głowy. Piorą, jakby to była najważniejsza sprawa, a wszystko inne, z wojną włącznie, miało nieporównywalnie mniejsze znaczenie. „Gdzie one mieszkają?" — pomyślałam. Rozglądam się i widzę dziesiątki dziecięcych oczu, patrzących na mnie z ciekawością spod ziemi przez szpary między okrąglakami, z których zrobiono ściany schronu. Całkiem jak u Niekrasowa, tylko wariant wietnamski był o wiele straszniejszy. Niebo okazało się dla nich tak groźne, że zeszli pod ziemię. Nguyen o czymś tam pogadał ze staruszkami, przeprosił mnie uśmiechem i popędził tam, gdzie spodziewał się zobaczyć narzeczoną. Raptem coś huknęło, trysnęła czarna fontanna ziemi, upadłam, a kiedy wypluwałam .glinę i liście, zobaczyłam, że tułów Nguyena leży na ziemi, a jego głowa toczy się do mnie... Ale Wietnamki spokojnie prały i wykręcały bieliznę, jakby nic się nie stało. Zmę- 243 czyły się już widokiem śmierci. Wtedy właśnie po raz pierwszy w życiu poczułam babski strach. Nie o siebie. Przeraziło mnie, co można zrobić z takim uroczym uśmiechem, odrywając go od ciała. Zaczęłam wyć, miotałam się, jak w ataku epilepsji. Kiedy oprzytomniałam, staruszki mokrymi jeszcze rękami składały na bambusowych noszach ciało i uśmiech Nguyena, a potem w milczeniu dokądś je poniosły. Widziałam, jak za. noszami idzie bez słowa młoda dziewczyna, podobna do Nguyena jak siostra — zapewne jego narzeczona. Jak lunatyczka wsiadłam do gazika, uruchomiłam go i pojechałam, gdzie oczy poniosą. Zobaczyłam w zaroślach przy drodze zamaskowaną gałęziami baterię przeciwlotniczą. Zatrzymałam samochód, podeszłam do działa, odepchnęłam wietnamskiego żołnierza i chciałam wystrzelić w niebo, chociaż nie umiałam strzelać. Mali wietnamscy żołnierze zawiśli na mnie, mocno schwycili za ręce, wydawali jakieś okrzyki i na migi tłumaczyli mi, że nie wolno... Dlatego, Iwanie Iwanowiczu, ja też nie lubię patrzeć, jak małe dzieci bawią się w wojnę... — Dzieci instynktownie naśladują bohaterów. Bez bohaterstwa życie byłoby tylko wegetacją — zauważył Kołomiejcew. — Najszlachetniejsze jest bohaterstwo z konieczności, a nie z wymysłu — powiedziała Wiaziemska. — Nawiasem mówiąc, nie powinien pan mówić lekceważąco o wegetacji. Ta już dawno nabrała znamion bohaterstwa. Z konieczności. — Obce mi są te antybohaterskie tendencje. Odbierają człowiekowi siły — rozgniewał się Kołomiejcew. — Tylko patrzeć, jak dla młodszego pokolenia Matrosow też przestanie być bohaterem. — Co to, to nie, panie kierowniku. Matrosow akurat był bohaterem z konieczności — pokręcił głową na znak sprzeciwu Zagraniczny. — Widzę to tak. Schron bojowy wypluwa śmierć. Dookoła giną towarzysze. Rzucił granat — nie pomogło. Rzucił drugi — nie pomogło, Więc ciałem. To samo zrobił niejeden Matrosow. — Po szkodzie każdy jest mądry — szorstko powiedział Kołomiejcew. — Jakie to proste — poszko-dowa filozofia. — Racja... — przyznał Zagraniczny. — Wojna to nie film o wojnie i nie można jej odkręcić. Chociaż 244 lepsza jest mądrość po szkodzie, niż głupota przed szko dą. Wojna ciężko nas doświadczyła, straszne to były dni, ale wojnie zawdzięczamy i najszczęśliwszy dzień — Dzień Zwycięstwa. Święto narodowe. Siła narodu to nie tylko bohaterowie, o których się mówi, ale także bohaterowie, o których nikt nie wie. Nastanie, ma się rozumieć, taki dzień, kiedy pod Teatr Wielki nie przyjdzie ani jeden weteran i ucichnie brzęk medali, jak nie zabrzęczą już nigdy dzwoneczki przy saniach zaprzęganych kiedyś w trójkę koni. Ale śmierć może tylko nas odwołać, tego święta nie odwoła. Ono jest wycierpiane, a nie wymyślone. I Rosji nikt nie może odwołać. Ona też nie jest wymyślona, tylko wycierpiana... Wiadomo — my, starsi, słusznie martwimy się o młodych, co nie zaznali wojny, ale czasem za bardzo zrzędzimy. Największe nasze, opiekunów, zmartwienie, czy młodzi nas nie zawiodą. — Tu zaklął. — Ale teraz, panie kierowniku, to chyba naprawdę jeden cylinder wysiadł... Aha, już wiem: świeca nawaliła. Zrobi się...-— I wrócił do tematu: — Ale za mało martwiliśmy się o co innego — czy my, starsi, nie zawiedziemy młodych. I zawiedziemy, jeżeli oni nam nie uwierzą! Zawiedziemy, jeżeli oni nam wierzą, a my jesteśmy całkiem inni, niż oni nas widzą. Myślimy sobie: my wiemy, ale my już mamy swoje lata, nam wolno, a oni są młodzi, jeszcze nie okrzepli, byłoby niebezpieczne, gdyby wszystko wiedzieli. Nie zdzierżą. A oni potem z cudzych niedobrych ust usłyszą może to wszystko, czego myśmy im nie powiedzieli. Najstraszniejsze fakty z czystych ust są jak lekarstwo, a z brudnych — jak trucizna. Ale niech się pan nie boi o młode pokolenie, panie kierowniku. Niech pan popatrzy, dajmy na to, na Łaczugina. Chłopak jak złoto. I skoro już o tym mówimy, zorganizowany. Pana uwielbia. Nawet za bardzo, przepraszam, że tak mówię. — No, to już przesada, Iwanie Iwanowiczu... — z ukrytą satysfakcją powiedział Kołomiejcew. — Ła-czugin po prostu odczuwa potrzebę autorytetu, której, nawiasem mówiąc, już nie mają niektórzy przedstawiciele naszej wspaniałej klasy robotniczej i naszej inteligencji Rozpuściliście się przy mnie troszeczkę, moi drodzy myślący podwładni... — Nie jest panu łatwo nami kierować, grzeszni je steśmy, chwiejni ideowo, a kieruwać trzeba Ale i nam 245 bywa z panem niełatwo — uśmiechnął się Zagraniczny. — Sam się domagasz porządku, dobrej organizacji, prawda? A skąd się weźmie dobra organizacja bez organizatorów? — przygryzł mu Kołomiejcew. — No to cierp... Życiu nadają kierunek bojownicy. A bojownicy to przede wszystkim organizatorzy. — Ale nasz Kiesza, na przykład, nie wygląda na bojownika i nawet się nie zastanawia, czy jest bojownikiem — uniosła się nagle Wiaziemska. — A sam pan wie, że on właśnie jest prawdziwym bojownikiem. Chociaż nie wygłasza żadnych przemówień o walce. Jest bojownikiem mimo kalectwa. Jego orężem jest wielka dobroć dla ludzi. A jego wzruszająca miłość do Kali! Czyż nie są bojownikami o miłość owi nieliczni, co umieją kochać prawdziwie? Dużo jest takich, co mianują się bojownikami, a nie wiedzą, co to jest miłość. Czerstwieją ze stałej gotowości do obrony albo do ataku. Skóra im grubieje jak pancerz. Oczywiście, to chroni przed ciosami. Ale kiedy czyjaś ręka chce czule pogłaskać takiego człowieka, to on przez ten przyrośnięty pancerz nic nie czuje. Samobójczy to pancerz. Zresztą, co to za bojownik, który nie walczy z własną obojętnością! — Benzyna jest mieszana — głośno stwierdził Zagraniczny, przysłuchując się pracy silnika. — A to łachudry... Przepraszam, pani inżynier... Dobrze pani mówi... Wiaziemska dalej rozwijała swoją myśl: — Nie mogę zrozumieć, dlaczego w słowie „walka" doszukujemy się wydźwięku społecznego, publicystycznego. Za walkę z chamstwem, na przykład, uważa się tylko ujawnianie cudzego chamstwa. A czy samemu będąc delikatnym, nie walczy się z chamstwem? Czy będąc prawdomównym, nie walczy się z kłamstwem? Czy piękny wiersz o rzeczach pięknych nie jest walką z brzydotą? Dlaczego walka jest dla tylu ludzi pojęciem z dziedziny wojny, a nie ducha? — Wojna też dostarcza przykładów uduchowienia — sprostował Burstein. — Ale tylko po tej stronie frontu, gdzie jest sprawiedliwość. W poezji niemieckiej nie zostało nic z patriotycznych wierszy drugiej wojny światowej. Nie mogło zresztą zostać. A ile ich zostało w naszej poezji! Bo po naszej stronie była sprawiedliwość. 246 A gdzie sprawiedliwość, tam i duch ma pożywkę. Wojna przesądza wiele spraw. Ale nie wszystkie. Znam ludzi, którzy na wojnie mieli odwagę ryzykować życie, nie kłaniali się kulom. A w czasie pokoju kłaniają się tak zwanym potrzebnym ludziom, boją się zaryzykować szczebelek kariery. A czym jest szczebel kariery czy cała jej drabina wobec jednego jedynego życia? Długo się zastanawiałem, dlaczego tak jest. Doszedłem do wniosku, że na wojnie łatwiej o odwagę. Strach iść pod kule, oczywiście, ale razem z tobą pod te same kule idą inni. Poza tym, za plecami jest rozkaz. A w czasie pokoju człowiek bywa samotny, nikt go nie wspiera swoją odwagą, nie ma za plecami żadnego rozkazu, za odwagę zaś może go spotkać kara zamiast nagrody. — Macie rację, kolego — stwierdził Kołomiejcew. — Odwaga dla nagrody to tchórzostwo pod maską odwagi. Nie taką odwagą wygraliśmy wojnę. Dlatego jestem zwolennikiem frontowej odwagi w okresie pokoju. — Frontowa odwaga jeszcze nie zalicza się u nas do artykułów deficytowych... — powiedział Zagraniczny. — Kierowniku, przygniatacie mi swoim bokiem, wąż benzynowy. Jak trzeba będzie, obronimy ojczyznę. Ale jeżeli wszyscy będą się szykować do obrony ojczyzny tylko w razie wojny, to kto będzie jej bronił w czasach pokojowych? Od łachudrów? Od tchórzów? Od naszego własnego bałaganiarstwa? — Od Edwarda Siteczkina — dorzucił Burstein i wszyscy się roześmiali. Nagle Kołomiejcew poczuł nie znany mu dotąd ból oczu. „Łzy? — przeraził się. — Do diabła, starzejesz się, Kołomiejcew, ale skąd łzy?" Całą siłą woli opanował się, rozejrzał ukradkiem — ¦nikt chyba nie zauważył. Uśmiechnął się gorzko: „Udało ci się nałożyć pancerz i na oczy. Skąd łzy, pytasz sam siebie? A stąd, że zrozumiałeś, jakich masz przy sobie wartościowych ludzi, jacy oni są wyjątkowi, jak niepowtarzalna jest ta rozmowa. Kochasz tych ludzi. A nie chciałeś ich kochać. Wmawiałeś sobie, że miłość odbiera wolę. Zagraniczny, Burstein, Julia... Dlaczego i po co wymyśliłeś nowe ryzyko dla tych ludzi, którzy już tyle razy ryzykowali życie? A w drugiej łodzi Kiesza, Sierioża Łaczugin... Przed nimi dopiero 24? życie. Kasyteryt? Jakie on ma znaczenie w porównaniu z życiem tylu ludzi?" Ale łodzie płynęły naprzód i nikt już nie mógł ich zatrzymać. — Byłem dwa... dwa razy ciężko ranny, trzy razy lekko, raz kontuzjowany — też pogrążył się we wspomnieniach Kołomiejcew. — Jedna rana była dziwna. Chociaż trudno to nazwać raną. Zrzucili nas, mnie i mojego kolegę, Kostka Szmielowa albo Szmiela, jak go nazywaliśmy, w białoruskie lasy, żebyśmy nawiązali łączność z partyzantami. Szmiel jeszcze przed wojną uprawiał spadochroniarstwo i nie bał się skakać. Kiedy otwarto drzwi samolotu, puścił mnie przodem i zachęcająco klepnął po tyłku. A ja miałem za sobą tylko dwa treningowe skoki i prawdę mówiąc strach mnie obleciał. Ale wziąłem się w garść, wstyd mi było przed Kostkiem, i skoczyłem. Wylądowałem normalnie, a Kostek, taki doświadczony, nadział się na konar i przebiło go na wylot. Umarł na drzewie. Kiedy go zdjąłem, był już martwy. Cierpiał strasznie, ale nie jęczał: bał się, że jęk nas zdradzi. Owinąłem go w oba nasze spadochrony, zakopałem i poszedłem sam. Na drugi dzień spotkałem pastuszka — chłopaczek miał ze dwanaście lat, a na imię też mu było Kostek, taki traf. Twarz miał jak kukułcze jajo, nakrapianą piegami. Zaprowadził mnie do partyzantów. Szliśmy przez las, Kostek z dwiema strupiastymi krowinami przodem, ja za nim. Trzeba było przeciąć drogę i Kostek wyszedł pierwszy, a ja ukryłem się w krzakach, czekałem. Kostek postał chwilę na drodze i już chciał podnieść rękę, żeby mi dać znać, ale się powstrzymał. Po drugiej stronie drogi wyszli z zarośli Niemcy z gałązkami na hełmach, było ich ze dwudziestu, a z nimi dwaj policaje. Musiała to być zasadzka na partyzantów. Otoczyli chłopca, zaczęli go wypytywać. Byłem dość blisko, więc wszystko widziałem i słyszałem. „Gdzie są partyzanci?" — pyta policaj. „Nie wiem, wujku... — kręci głową Kostek. — Ja krowy pasę, nic nie wiem..." — „A z jakiej wsi jesteś?" — pyta drugi policaj. „Z Jeriomicz..." — mówi ' Kostek. „Z Jeriomicz — i nie wiesz? — niby to zdziwił się pierwszy policaj. — Przecież wszyscy wiedzą, że tam jest gniazdo partyzantów..." Oberlejtnant przy słowie „Jeriomicze" uśmiechnął się zjadliwie. Dał znak 248 policajom, ci zerwali z chłopca koszulinę. Oberlejtnant wyjął papierosa z ust, cienkich jak glisty, i przycisnął go do piersi chłopca. Kostek w krzyk, w płacz, próbuje się wyrwać, ale policaje trzymają go mocno. A oberlejtnant wodzi papierosem po jego ciele, to jedno miejsce przypala, to drugie. Wreszcie wcisnął mu tego papierosa w skórę, zapalił drugiego i zaczął go tym papierosem łaskotać; najdłużej trzymał rozżarzony koniec przy piersiach, sukinsyn. A chłopiec krzyczy jedno i to samo: „Ja nic nie wiem, nic nie wiem..." Trzymam palec na spuście, ale cóż ja mogę przeciwko dwudziestu Niemcom? A czuję się tak, jakby ten papieros w moim ciele też wypalał dziury. Policaje zaczęli przypalać Kostka za przykładem oberlejtnanta, tylko że nie papierosami, ale skrętami. Chłopiec zemdlał z bólu. Policaje wypuścili go z rąk, upadł na drogę. A jedna z krów podeszła i zaczęła lizać jego rany. Oberlejtnant wyjął waltera, delikatnie włożył jej w ucho i wystrzelił. Runęła obok Kostka. Potem oberlejtnant wskazał palcem, żeby jeden z policajów zrobił koniec. Dziecko tylko drygnęło nogami w przydrożnym pyle — i było po wszystkim... A kiedy przyszedłem do partyzantów, rozebrałem się do pasa i zacząłem się myć w strumieniu, pyta mnie któryś: „Co ci się stało? Skąd to masz?" Patrzę, cała pierś poparzona, a przecież nikt mnie ani papierosem, ani skrętem nie przypalał. Lekarz mi później powiedział, że medycyna zna takie przypadki, chociaż należą do rzadkości... — Gdybyśmy zawsze tak przeżywali za innych, to nikt nie miałby na ciele żywego miejsca — powiedział Zagraniczny. — Oj, grubieje nam skóra, grubieje... Przyzwyczaja się i do swoich oparzeń, i do cudzych... — Raptem drgnął. — Bujna! — wrzasnął, nasuwając na czoło wyświechtaną uszankę, opuścił jej uszy i zawiązał je pod brodą. Przed nimi, w odległości pięciuset metrów, srebrzysty grzbiet rzeki wzdął się od piany bijącej o czarne głazy. Bujna była pierwszą z dwóch mielizn w nurcie rzeki, którą mieli przepłynąć. 249 18 — Sierioża, nie wydaje ci się, że byłeś zawsze? — zapytał Kiesza, kierując motorówkę na środek rzeki, na pienisty ślad pierwszej łodzi. Sierioża nie powtórzył pytania. Zrozumiał. — Owszem... Ukazuje rni się czasem fragment obcego miasta, nieznanej ulicy, i zaczyna mi się przywi-dywać, że już tu byłem... W jakimś innym życiu... Nie mogę sobie tylko przypomnieć, jak się wtedy nazywałem i kim byłem. — A czy widzisz siebie tam, gdzie nigdy nie byłeś? Widzisz to, czego nigdy nie widziałeś? — dociekał Kiesza, obserwując równocześnie i rzekę, i silnik, i oczy Sierioży. — Nie widzę — szczerze wyznał Sierioża. — Nie. poczekaj... Kiedy słucham muzyki, to widzę. — A co widzisz? — Różne rzeczy. Jakąś ognistą lawę... Ocean. Dziwne gigantyczne rośliny... Olbrzymie ptaki. Coś w rodzaju początku świata. A ja lecę nad tym początkiem... Niektórzy podobno latają we śnie... Ja latam, kiedy słucham muzyki... — Westchnął i zmrużył oczy, jakby syberyjski przestwór wokół niego napełnił się uroczystym echem sal koncertowych. — Ja też latam — powiedział Kiesza — tylko że bez muzyki. Coś tam we mnie dźwięczy, huczy, jak ta rzeka. Ale to nie jest cudza muzyka, tylko moja własna... Chociaż nie umiem grać nawet na harmonii. Ale wiesz, ja nie tylko latam... Czasem pełznę, jakbym nie miał ani rąk, ani nóg, jestem pokryty jakąś łuską, ocieram się o trawę i ocieram, chcę zrzucić tę łuskę. Czasem płynę i oddycham skrzelami, i widzę pod wodą ogrody i miasta. Albo ni stąd, ni zowąd jestem drzewem, zamiast rąk mam gałęzie, szumem liści rozmawiam z innymi drzewami, one mnie rozumieją i ja je rozumiem. Kiedy indziej jestem omszałym głazem pośrodku rzeki, chcę coś powiedzieć, ale nie mogę i to mnie męczy. To znowu jestem kroplą rosy na źdźble trawy i kiedy słońce zamienia mnie w parę, wstępuję do nieba i przylepiam się do rąbka obłoku, a potem spadam na ziemię jako kropla deszczu, szukam tej 250 I trawki, z której uleciałem, i nie mogę jej znaleźć. Takich trawek są miliony... — Kiesza, próbowałeś pisać? — Pisałem listy. Ale bardzo rzadko — wstydzę się błędów. Nie ukończyłem przecież siedmiu klas. Chciałem iść do milicji, nie przyjęli mnie. Teraz trzeba skończyć co najmniej dziesięć klas. No, może chodziło także o mój garb — ale tego mi nie powiedzieli... — Do milicji? — zdziwił się Sierioża. — Dlaczego do milicji? — Kocham ludzi. Czasem jest mi ich żal, ale i tak kocham... A w milicji powirni służyć tylko ci, co kochają ludzi. Widziałem, że kto ma do czynienia ze złym milicjantem, ten .może stracić wiarę we wszystko. Chciałem też być dyrektorem Domu Dziecka. Prosiłem nawet, żeby mnie tam wzięli na dozorcę albo na palacza. Też nie. Powiedzieli, że dzieci będą mi dokuczać. A to nieprawda. No, z początku może by i podokuczały, a potem by przestały. Zrozumiałyby, że je kocham, i też by mnie polubiły... Ja przecież nie mam żadnego garbu, Sierioża. Nie mam. Kala mi to powiedziała. A jak ona powiedziała, to musi być prawda. — Łzy zakręciły mu się w oczach, odwrócił głowę. — Nie płacz — poprosił Sierioża. — Kala powiedziała prawdę. — Ja nie płaczę. To z wiatru... Ale w ogóle to czasem płaczę. Bo jestem przyjaciółką Kali... Jak myślisz, czy mogłaby mnie pokochać? — Widziałem, jak cię pocałowała. Przyjaciółek tak się nie całuje. — Chciałbym, żebyśmy mieli dzieci — rozmarzył się Kiesza. — Chciałbym, żeby zdobyły wykształcenie. Wiesz, ja czuję bardzo dużo, ale tak mało wiem... Mówiłeś coś o początku świata... A czy w ogóle był ten początek? Czy świat nie istniał zawsze? — Myślę, że nie... — powiedział z wahaniem Sierioża. — W każdym razie, tak nas uczono. — Ale jeżeli byliśmy, kiedy nas nie było, to może i ziemia miała jeszcze jedno życie? Zanim stała się ziemią? — Możliwe. — Sierioża, czy nigdy nie rysowałeś? — Rysowałem, ale źle... 251 — Ale jednak rysowałeś. No, a artysta, zanim namaluje obraz, co on ma? — Jak to co ma? Ma płótno, farby... — Nie, ja nie o tym. Co on ma w głowie przed tym obrazem? — Myślę, że ma wyobrażenie obrazu. Myśl o obrazie. — A świat? Przecież świat też jest jakby obrazem. Obrazem nad obrazy... To znaczy, że i on miał swojego artystę. To znaczy, że zanim ziemia stała się ziemią, była myślą o ziemi... Ale czyją myślą, Sierioża? — Chyba myślą przyrody. — A może Boga? — w granatowych oczach Kieszy malowała się ciekawość, zbijająca Sieriożę z tropu. — Patrz, jeleń!... Za jednym z zakrętów tuż przed dziobem łodzi ujrzeli jelenia, który przepływał rzekę. Na jego aksamitnych rogach siedział motyl. Kiedy jeleń zobaczył chłopców, w jego oczach pojawił się zupełnie ludzki strach. Zaczął rozpaczliwie poruszać nogami, żeby szybciej dopłynąć do brzegu. Tam skoczył w krzaki i spojrzał za siebie zdziwiony, że nikt nie strzela. — Boi się! — powiedział Kiesza. — I wie, dlaczego się boi. A przecież on należy do przyrody i my należymy do przyrody. — Myślę, że ludzie nadają przyrodzie imię Boga, ponieważ nie mogą zrozumieć wszystkich jej zjawisk — powiedział Sierioża. — A może to Bogu nadają imię przyrody? — Co za różnica... Wiele rzeczy otrzymuje taką czy inną nazwę przez naszą niewiedzę. Bolejesz nad tym, •że mało wiesz. A ja się przekonałem, że nawet najwięksi uczeni mało wiedzą... Nikt nie wie wszystkiego. — Nikt? — zmarkotniał Kiesza. — To znaczy, że nie ma się kogo poradzić, zapytać... A niektórzy tak wyglądają, jakby wszystkie rozumy pozjadali. — Tacy właśnie najmniej wiedzą, Kiesza. Po prostu udają. — Wiesz, Sierioża, jest taka jedna rzecz, która już dawno mi nie daje spokoju... — zawahał się Kiesza. — Jeżeli człowiek pochodzi od małpy, to dlaczego małpy nie stały się ludźmi? — Widzisz, istnieje teoria... Prawdę mówiąc, jeszcze 252 nie sprawdzona. Powiedział mi o niej pewien uczony... — oględnie zaczął Sierioża. — Mów śmiało... — przysunął się do niego Kiesza, tak gwałtownie, że łódź się zakołysała. — Nie sprawdzone jest czasem najbliższe prawdy... — Nie wiem, ile jest prawdy w tej teorii. Ale zaciekawiła mnie bardzo. Nie jest to teoria geologiczna, jednak trudno ją zrozumieć, nie znając geologii. Może kiedyś się tym zajmę... — No, mów już — umierał z ciekawości Kiesza. — Chodzi o to, że dawno temu została naruszona równowaga magnetyczna Ziemi. I wtedy u niektórych małp, tych najsłabszych, wystąpiła mutacja... — wdał się w objaśnienia Sierioża. — A co to takiego? — aż się spocił Kiesza. — Zmiany patologiczne. No, nienormalny rozwój... Małpy straciły owłosienie, stały się mniej odporne pod względem fizycznym, bezbronne. Ale instynkt samozachowawczy zmusił je do tego, by zmądrzały. Ich mózg zaczął się rozwijać. Chodziły już na tylnych łapach. Nauczyły się krzesać ogień przez pocieranie dwóch kawałków drewna i przestały być małpami, stały się ludźmi... Inne zaś małpy pozostały małpami. Tak brzmi ta teoria. — Więc jednak pochodzimy od małp? — westchnął rozczarowany Kiesza. — Pamiętam, że byłem ptakiem, że byłem rybą, drzewem, ale żebym był małpą — nigdy... — Są też inne teorie — uspokoił go Sierioża. — Jest teoria, że jesteśmy potomkami przybyszów z innych planet. Jest teoria, że Ziemia jest tworem Wyższego Rozumu Wszechświata. Ciołkowski tak sądził... — To ten, co wynalazł rakietę? — zapytał Kiesza, ucieszony, że zna to nazwisko. — Pierwszy, który połączył rakietę z kosmosem — łagodnie sprostował Sierioża. — Ale mało kto wie, że był on wybitnym filozofem. — Kim? — znowu zawstydził się swojej niewiedzy Kiesza. — Filozofem. To znaczy człowiekiem, który ma własne myśli. Własny system myślenia. — Ależ własne myśli ma każdy. Nawet głupiec. Maluśkie, ale własne... — zaprotestował Kiesza. 253 — To głupcy tak sądzą, że ich myśli są ich własne. Te myśli są produkowane w fabrykach. — No, a ten Wyższy Rozum, co to takiego? — Ciołkowski dokładnie tego nie zdefiniował... Pozostawił nam jakby swobodę domysłów. Sądził, że wszystko we Wszechświecie jest dziełem tego Rozumu, że wszystko pozostaje we wzajemnym związku. Znalazłem w bibliotece dziadka wydane w Kałudze broszury Ciołkowskiego i zaczytywałem się nimi. A wiesz, Ciołkowski by zrozumiał, co znaczy twoje wrażenie, że byłeś zawsze. Według Ciołkowskiego nic nie ginie, tylko zmienia postać w innych związkach atomów. Wiesz, oczywiście, co to jest atom? — Jak nie wiedzieć, kiedy jest bomba atomowa? —• obraził się Kiesza. — Ale przecież atomy to tylko drobiny naszego ciała. — A dusza? Też z atomów? — wypytywał Kiesza. — Co się z nią dzieje, kiedy ciało umiera? — Nie wiem. Widzisz, że ja też mało wiem. Ale chyba jest tak, że jeżeli ciało nie umiera po śmierci, to i dusza nie umiera — powiedział z łagodnym uśmiechem Sierioża, który nigdy by nie pomyślał, że będzie kiedyś mówił o tym wszystkim na odludnej syberyjskiej rzece, w łodzi przesiąkniętej zapachem smoły, mokrego brezentu i ryb. — Mam jeszcze coś — powiedział nieposkromiony Kiesza. — Gdzie się podziewa czas? — Zamienia się w pamięć — po krótkim namyśle wytłumaczył Sierioża. — Niczyjej pamięci nie wystarczy, żeby zmieścił się w niej czas, co upłynął... — z powątpiewaniem pokiwaj głową Kiesza. — A pamięć prawdopodobnie przekazywana jest w genach. — W czym? — znowu zmarkotniał Kiesza. — No, siedzi w krwi. Na przykład ty. Dlaczego jesteś dobry? — Wcale nie jestem taki dobry. Zdarza mi się, że jak widzę takich drani jak Siteczkin, to nie wiem co bym dał za karabin maszynowy... — powiedział Kiesza i w jego oczach błysnęło coś, co nie miało nic wspólnego z dobrocią. 254 I — Tak tylko mówisz, bo nie masz w rękach karabinu. No więc — dlaczego jesteś taki dobry? Kto wie, czy nie dlatego, że kiedyś twój daleki przodek szedł bezbronny przez dziewiczy las i spotkał się z mamutem albo z niedźwiedzicą, która mogła go w mgnieniu oka rozszarpać... A ona się nad nim użaliła, nie tknęła go, obeszła tylko dookoła, zębami chwyciła za kark niedźwiadka, który się z nim bawił, i odeszła. A twój przodek nie mógł się nadziwić, jaka dobra jest przyroda w osobie tej niedźwiedzicy, i sam stał się lepszy — i dla przyrody, i dla ludzi. A tobie się to po wielu setkach lat udzieliło przez krew... Myślę, że taka pamięć istnieje. — A gdyby ta niedźwiedzica mojego przodka poturbowała? — nieufnie zapytał Kiesza. — To co, stałbym się zły? — Może i tak... Chociaż pewności nie mam, oczywiście. Myślę jednak, że tak czy owak cierpienia, krzywdy, upokorzenia naszych przodków nie są bez znaczenia dla nas, że gdzieś w naszej krwi pozostają... Skąd się wzięło, na przykład, wyrażenie „niewolnicza krew"?... Czechów powiedział, że trzeba ją wyciskać kropla po kropli. — No to jak, wszystko zależy od naszych przodków, a my sami nic? — zmarszczył brwi Kiesza. — W takim razie z niewolników rodziliby się tylko niewolnicy, z mądrych tylko mądrzy, z głupich tylko głupcy... Czasem mądry ojciec ma syna takiego durnia, że aż dziw, a czasem znowu głupi ojciec ma syna takiego mądralę, jakby go wiatrem przywiało... Mój ojciec strasznie pił, a ja nie mogę patrzeć na wódkę — nie chcę być podobny do niego. A ty mi o tych, jak im tam, o wenach... — Zajrzał do zbiornika z benzyną. — Ale trzeba już dolać. Daj no kanister... — O genach — poprawił Sierioża, podając mu kanister. — Jakaś tam pamięć jednak w nich pozostaje... A poza tym jest jeszcze inna pamięć — ogólnoludzka. Folklor, historia, literatura, malarstwo... Obraz Suri-kowa Bojarzyna Morozowa widziałem mnóstwo razy na pocztówkach, na reprodukcjach i wcale do mnie nie przemawiał. Ale kiedy po raz pierwszy zobaczyłem go w Tretiakowce, nogi się pode mną ugięły. Przywidziało mi się, że chłopiec w uszanee i w kożuszku, biegnący 255 za saniami, to ja. Ubzdurałem sobie, że gdyby odwrócił głowę, zobaczyłbym własną twarz. — A co to za jedna — bojarzyna Morozowa? — znowu posępniejąc na myśl o swojej niewiedzy, zapytał Kiesza. — Heretyczka. Na obrazie widać, jak kładzie znak krzyża dwoma palcami, kiedy ją wiozą w łańcuchach. — Heretyczka — to wiem. Dwa palce — wiem. Na Syberii było dużo heretyków. Ale dlaczego ja nie znam tego obrazu, tej bojarzyny? — z rozpaczą jęknął Kiesza. — Jeżeli mówisz o pamięci wszystkich ludzi, to wychodzi, że ja jestem z tych, co nie mają żadnej pamięci... Ale kiedy miałem zapamiętywać? Ojciec zapił się na śmierć, a ja, garbus, miałem wtedy trzynaście lat i zostałem jedynym żywicielem rodziny z ośmior-giem drobiazgu... Całą moją pamięć obracałem na to, żeby te dzieciaki nakarmić, obuć i odziać... Dlatego jestem nie douczony. Nawet z Ciołkowskim coś mi się pomyliło. Myślałem, że on wynalazł rakietę, i to wszystko. Co ja wiem, na przykład, o Groźnym Iwanie? Że był groźny, i już. A o Napoleonie? Że podpalił Moskwę, potem się wyniósł, i nic więcej. To jest ten mój prawdziwy garb — moja ciemnota, i nawet Kala mnie nie przekona, że nie mam garbu. A ilu takich chodzi po świecie — z garbem ciemnoty. Sierioża! Są ludzie ciemni z własnej winy i są tacy, co z własnego lenistwa, ubodzy duchem... O, nie, spać nie będę, pazury na kamieniach połamię, a moje dzieci nie będą takie jak ja! — Sam jeszcze możesz się uczyć — pocieszał go Sierioża. — Przecież masz dopiero dwadzieścia lat. — Prawda... — zdziwił się nagle Kiesza, jakby to było odkrycie. Ale zaraz twarz mu pociemniała z troski: —¦ Ale uczyć się trzeba aż cztery lata... Musiałbym rzucić pracę. A kto się zaopiekuje dziećmi? Przecież ja im posyłam wszystko, co zarabiam. A gdybym... a gdybym... chciał się ożenić? Co wtedy? —¦ Taki słaby jesteś? — zagrał mu na ambicji Sierioża. — Nie, ja jestem silny. — I dziecinny uśmiech rozjaśnił mu twarz: — Ja jestem silny... Kala nawet jeszcze nie wie, ile mam w sobie sił. Męczyłem cię głupimi pytaniami jak przyjezdnego lektora. A tyś prze- cież nie lektor. Człowiek jesteś... No, śpij, Sierioża. Wracasz z dalekiej drogi i znowu w drogę... Połóż się na boku i śpij. O tak... Przykryję cię brezentem, żeby na ciebie nie pryskało. Do mielizny jeszcze czas. Zbudzę cię. Sam się zresztą obudzisz. Usłyszysz ją za kilometr... My tu mamy huczące mielizny... Sierioża położył się — rzeczywiście czuł potrzebę snu. Zasypiając myślał o tym, iłu zdolnych, niezwykłych, ale jeszcze niezbyt wykształconych ludzi nosi rosyjska ziemia. Myślał, że niektórzy jego rówieśnicy, którym wykształcenie przychodzi z łatwością, jak otrzymany po kimś spadek, nie cenią go i nie potrafią żyć, nie potrafią troszczyć się o swoje potrzeby duchowe w sposób godny otrzymanego wykształcenia. A przecież o prawdziwym wykształceniu można mówić tylko wtedy, gdy kształtuje ono człowieka. Kiesza zaś całą uwagę skupił na rzece, która niosła motorówkę na spotkanie z niebezpieczeństwem. Głęboką wodę można było jeszcze znaleźć — to na środku, to bliżej brzegu, ale Kiesza widział, że obnażyły się płycizny, że z głębokiej wody wynurzają się wysepki, i mruczał: — Niska woda. Ech, żeby tak głębsza... Ale skąd ją wziąć? 19 Iwan Biełomiestnych trochę później niż zwykle wyszedł na podwórze, skąpane w świetle poranka, i zobaczył kartkę na gwoździu: „Dziękuję za gościnę. S. La-czugin". Pomyślał o młodym geologu dobrze i krzepiąco: „Szanuje ludzi. Nie jak niektórzy. Pożegnać się też trzeba umieć". W chacie zapłakało dziecko, potem ucichło," matka zapewne dała mu piersi. To wszystko . sprawiło, że mocniej odczuł trwałość życia. Co to zresztą za dom, w którym pod nogami nie plączą się dzieci! A pełnomocnik do spraw skupu jagód rozpoczął dzień niedobrze, bez krzepiących myśli. Zbudził go ucisk w dole brzucha, tępy, dokuczliwy. „Za dużo chyba wypiłem. Przeklęta jesęsja..." — pomyślał, przewracając się z boku na bok. W swoim bogatym pod tym względem życiu nader często miewał okazję budzić się 256 9 — Tam, gdzie rosną... 257 z fcociokwikiem, ale dziś było inaczej, i to go przeraziło. Przyszedł kłujący ból, który się wzmógł i ścisnął go poniżej pasa jak rozżarzona obręcz. Zagryzł usta do krwi, żeby nie zawyć i nie przestraszyć dziecka, chciał wstać, ale mu się to nie udało — skręcony z bólu, nie mógł się wyprostować. Wijąc się w drgawkach, poczołgał się po podłodze. Z ogromnym wysiłkiem przewalił się przez próg i zjechał po stopniach ganku, ściskając rękami brzuch i wydając nieartykułowane dźwięki. Czarli zaskomlał ze strachu i na widok człowieka tarzającego się po ziemi uciekł do budy. Gospodarz przyskoczył, żeby podnieść pełnomocnika, ten jednak nie pozwalał się dotknąć — zgrzytał zębami i odpychał starego. Iwan Kuźmicz aż się przeżegnał, powziął bowiem podejrzenie, że w pełnomocnika diabeł wstąpił — tak niepodobne były do ludzkich jego wybałuszone oczy. Pobiegł po staruszka grzybiarza i kierowcę Griszę. — Och, śmierć po mnie przyszła... Och, Boże, za jakie grzechy ta męka? — powtarzał pełnomocnik. Nie mógł ani siedzieć, ani stać, ani leżeć: ból był nie do wytrzymania. — Może to odrostek? — z pełnym niepokoju zakłopotaniem zapytał Grisza. — Toć mi go dawno wyrżnęli... — rozpłakał się z rozpaczy pełnomocnik. — Musi... kamień... — z ubolewaniem chrząknął staruszek grzybiarz. — Jaki znów kamień! — wychrypiał pełnomocnik, krzywiąc się z bólu. — W nerce. Jeden mój znajomek, Japończyk, kropka w kropkę tak się męczył. Spędziliśmy mu ten kamień naparem ze skrzypu. Miałem go potem w ręce. Kamyczek maluśki, jak ziarenko piasku, ale brzegi miał ostre. Japończyk wprawił go w medalion, żeby odstraszyć inne kamienie. — A skąd się takie coś bierze? — ryczał pełnomocnik, miotany bólem to w jedną, to w drugą stronę. — Kto go tam wie... Różne paskudztwo odkłada się po trochu i tworzy się kamień. — Grzybem też spędzają — podpowiedział gospodarz. — Mam cały słoik. Ale trochę skwaśniał. — Nie bądźcie tu za znachorów — sprzeciwił się 258 stanowczo Grisza. — Może to nie kamień, tylko wrzód? Do szpitala trzeba. Pełnomocnika umieszczono w kabinie ciężarówki i Grisza, najszybciej jak mógł, powiózł go do Zimy. Ale w kabinie chory nie mógł ani usiedzieć, ani uleżeć — jęczał, kręcił się, wreszcie uprosił, żeby go przenieść na pakę. A na pace natychmiast zaczął wyć z bólu — tym bardziej że ryk silnika wszystko zagłuszał. Przed kim zresztą miał się wstydzić, że wyje, skoro jechali przez tajgę. Przyparło go tak, że przypomniał sobie o Bogu, a to mu się zdarzało tylko w najgorszych opałach. Mamrotał wszystkie znane mu modlitwy, jakby Bóg zarządzał chorobami. Naobiecywał nie wiadomo co, wszystko, czego mógł i czego nie mógł dotrzymać, jeżeli Bóg uwolni go od bólu. Doszło nawet do tego, że na chwilę wbił w burtę zęby i o mało ich nie połamał. — Za co? Za co? — wycharkiwał drzazgi. — Czym ja zgrzeszyłem? Grisza przywlókł go do izby przyjęć, kiedy było już ciemno. Dyżur pełniła lekarka, osoba po czterdziestce, o zielonych oczach i czarnych siwiejących włosach upiętych w gruby kok. Mimo straszliwego bólu, stary babiarz zwrócił uwagę, że lekarka ma zgrabne, mocne nogi i że na jednej nodze widnieje spore brązowe znamię .— odstręczające i pociągające zarazem. Jej twarz o wystających kościach policzkowych, jeszcze bardzo ładna, miała wyraz surowy, skupiony i trudno było dopatrzyć się w niej współczucia. „Władczyni Miedzianej Góry" — ochrzcił ją w duchu Grisza, nie odrywając oczu od pieprzyka z kilkoma twardymi włoskami. — Proszę się położyć! ¦— powiedziała władczo, nie pytając nawet, co dolega pacjentowi. Jego ręce, przytrzymujące dół brzucha, natychmiast jej wskazały, gdzie boli. — Niechże się pan kładzie! Dziecko pan jest?! Położyć się! — powtórzyła, dłońmi naciskając jego ramiona. Oderwała jego ręce od bolącego miejsca, sama rozpięła mu pasek od spodni i zaczęła szybko obmacywać brzuch, bez litości ugniatając palcami ciało. — Nie napinać się... Oddychać spokojnie... Patrząc na lekarkę z lękiem i oczekując najstrasz- niejszej diagnozy, pełnomocnik nagle zrozumiał, że 250 gdzieś już widział tę kobietę. „Skąd ja ją znam?" — myślał z wysiłkiem, ale ból wyparł tę myśl. — Co mi jest, pani doktorko? — pytał, rzucając się pod dotykiem jej rąk. — Wrzód? Uśmiechnęła się kącikami mocno zarysowanych ust: — To nie wrzód. — A nie cholera? — zająknął się z przerażenia pełnomocnik i aż podniósł się na łokciach. Malachitowe oczy, znowu przypomniawszy mu, że już je zna, prześliznęły się po nim ozięble. — Niech pan nie wmawia sobie cholery, bo naprawdę jej pan dostanie... — A -ten, jak go tam, odrostek, można mieć dwa razy? — uparcie wypytywał pełnomocnik postękując i powtarzając sobie w duchu: „Znam ja te zielone ślepia... znam..." — Nie można — ucięła lekarka. — A jak u pana z prostatą? — Z czym? — stropił się pacjent. — To dobrze, że pan nie wie. Ale trzeba sprawdzić. Osoba towarzysząca niech się odwróci. Zoju, rękawiczkę! A pan się położy na boku. Tak. Kolana proszę podciągnąć. No, niech się pan trzyma! Pełnomocnik zawył — tym razem i z bólu, i ze wstydu, że kobieta może z nim wyczyniać takie rzeczy. Grisza, który z ciekawości zerknął jednak przez ramię, aż zadrżał. — Prostata zaniedbana, ale to nic groźnego... Przyczyna bólu jest inna — orzekła lekarka. — Niech pan siądzie. — Ostukała mu plecy nieco poniżej pasa. — Tu boli? — Mmmm... — wychrypiał skręcony. Lekarka dyrygowała: — — Teraz odwrócić się na plecy. Jeszcze raz obmacamy brzuch. Aha, tu boli najbardziej? Prawdopodobnie kamień w nerce. Albo piasek. — Jaki piasek? — wystraszył się do reszty pełnomocnik. — Nic się jeszcze ze mnie nie sypie... — To źle, że się nie sypie. Gdyby się wysypał, poczułby pan ulgę — bez uśmiechu zażartowała lekarka. — Jutro zrobimy rentgen. Kolka jest w każdyns razie nerkowa... Zoju, proszę zaraz wstrzyknąć noval-ginę. 260 Olbrzymia pielęgniarka z kowalskimi łapami, na których dziwnie wyglądały polakjerowane marchewkowe paznokcie, szepnęła coś lekarce do ucha. Szeptała jednak basem, a chorzy mają wyczulony słuch, zwłaszcza kiedy szepcze się na temat ich dolegliwości. — Novalginę trzymam dla Jurija Serafimycza... Ostatnie sześć ampułek. — Kto to jest — Jurij Serafimycz? — zmarszczyła brew lekarka. — Jak to kto? Kierownik działu obuwia. Załatwił pani włoskie kozaczki... nie pamięta pani doktor? Lekarka spłonęła rumieńcem, jej czarne brwi utworzyły jedną gniewną linię nad oczami. — Siostro, tu nie bazar. Tego tylko brakowało, żebyśmy wymieniały leki na obuwie! Nie widzi siostra, że człowiek cierpi? Proszę zrobić zastrzyk. I wybrać jak najcieńszą igłę. „Widziałem ja te brwi, widziałem... Całkiem tak samo się schodziły..." — myślał pełnomocnik, pokornie podstawiając rękę i cierpiętniczo zamykając oczy. Po zastrzyku poczuł się lepiej, ból ustąpił — został tylko ciężar w brzuchu, toteż pełnomocnik nabrał odwagi i postanowił zaspokoić ciekawość: — Coś mi się widzi, pani doktorko, że pani osoba jest mi znajoma,.. — A mnie pana osoba nie jest znajoma — odparła. — Ale, ale, muszę pana zarejestrować. Na razie zostanie pan u nas. Nie zdążyła jednak umoczyć uczniowskiego pióra w szkolnym kałamarzu, gdy drzwi otwarły sią na oścież i szczuplutki jasnowłosy milicjant wniósł na plecach dryblasa z zakrwawioną głową. — Gdzie kłaść? — zapytał resztką tchu, zgięty pod ciężarem bezwładnego ciała. Mimo bezwładu, z ust de- , nata wydobywało się przeraźliwe chrapanie. — Jutro się pan zarejestruje — powiedziała lekarka do pełnomocnika. — Siostra zaprowadzi pana na salę. Podniosła go delikatnie, ale stanowczo, razem z Gri-szą pomogła milicjantowi dowlec chrapiący ładunek i ułożyć na łóżku, odwracając przy tym głowę, ponieważ dryblas okropnie cuchnął gorzałą. — Znalazłem go na ulicy Jutrzenki Komsomołu — zameldował spocony milicjant. — Leżał w łopianie. 261 II A co do głowy, to albo ktoś go zdzielił, albo sam się urządził. Dzień wypłaty... A pełnomocnik nie ruszał się z miejsca, oparty 0 drzwi i wpatrzony w malachitowe oczy lekarki. „Skąd ja ją znam?" Lekarka wsunęła dryblasowi do nosa watę z amoniakiem, dryblas głośno kichnął, otworzył mętne, nieprzytomne oczy, ale zaraz je zamknął 1 zachrapał jeszcze potężniej. — Mocna głowa — powiedziała przemywając ranę. — Mógł sam wpaść na cegłę albo ktoś go pogłaskał cegłą po głowie. Patrzcie, obywatelu milicjancie, okruch cegły na wacie. Rana jest płytka, na szczęście. Siostro, zastrzyk przeciwtężcowy. Może łyk spirytusu, obywatelu milicjancie? Dobre na zmęczenie. — Jestem na służbie... — wstydliwie wymówił się milicjant. — Nie szkodzi, ja też jestem na służbie i też łyknę dla towarzystwa — uśmiechnęła się, nalewając spirytusu do dwóch menzurek. — Ja też się dziś naharowa-łam jak wół. Tylko jeden prawdziwy chory... Reszta to aż trzydzieści cztery ofiary wypłaty. Rozcieńczyć? — Na ogół nie rozcieńczam — jeszcze wstydliwiej odmówił milicjant. — Ja też nie — powiedziała lekarka i szybko, po męsku wypiła zawartość menzurki. — Na zdrówko! — odezwał się zachwycony Grisza. — Proszę się wynieść — surowo powiedziała lekarka i zauważyła pełnomocnika. — Pan też, natychmiast na salę razem ze swoją cholerą... Czego się pan na mnie gapi jak wół na malowane wrota? Nie widział pan, jak kobiety golą spirytus? Teraz wszystko się pomieszało: nie wiadomo, kto chłop, kto baba. Jak się nie łyknie >na dyżurze, to można zwariować od wódczanego smrodu. — Dawno u was pracuje ta z zielonymi oczami? —. zapytał pełnomocnik pielęgniarkę, z trudem włażąc w szpitalną piżamę, skurczoną od częstego prania. Pielęgniarka poinformowała poufnym basem, roz-trzepując przy tym cienką poduszkę potężnymi łapskami: — To nowa. Trochę starszych lekarzy nam zmieniono. Brali... A jak mają nie brać, kiedy za swoją pracę dostają łaty zamiast zapłaty... Ale ta nie bierze. 262 Kierownik przyniósł jej kozaki za moczowód, a ona mu chce płacić. „Pięikne kozaczki — mówi — ale jak nie zapłacę, to będą cisnąć". Obraziła babcię, co jej przyniosła indyka. „Ja przyjmuję tylko pawie" — powiada. Jakaś taka nie do ludzi... Jedno, oo ma w sobie z człowieka, to że pije. Ale na robocie się zna. — A z jakich ona stron? — To nasza, sybirska, skądsiś znad Leny. Tylko że skryta — nic się z niej nie wyciągnie. — A nazwisko? — uparcie dążył do celu pełnomocnik. — Załogina, Daria Sebastianowna. No — zreflektowała się — muszę iść. Tu jest słoik. Jutro raniutko odda pan mocz do analizy. Co panu jest? Znowu boli? — Nie, nie... — wymamrotał, zmieniony na twarzy. — Jakoś mi się spać zachciało. — To dobrze. Słoiczek stawiam pod łóżkiem. Położył się, podciągnął szorstki koc pod brodę, potem naciągnął go na głowę, tak jakby ktoś mógł dostrzec w tych szpitalnych ciemnościach, co się dzieje z jego twarzą. Nad twarzą swoją już nie panował — nie wiedział, czy ma płakać, czy w ogóle zejść ze świata. Nareszcie zrozumiał, do kogo jest podobna ta sroga lekarka — do tamtej Daszy Załoginej z^ Cieciorówki. do dziewczyny, której przed czterdziestu trzema laty scałowywał z piersi jagody czeremchy. Te same ma- 4 lachitowe oczy, te same czarne gęste brwi, te same wystające kości policzkowe, obciągnięte smagłą skórą. Tyle że tamta Daśza była od tej młodsza o jakieś dwadzieścia pięć lat i jej włosy nie były przyprószone siwizną, i nie brała do ust spirytusu. Liczył lata pełnomocnik i wychodziło mu, że ta doktorka mogła być jego i Daszy córką, tylko imię ojca się nie zgadzało. Im bardziej zaczynał wierzyć w swoje ojcostwo, tym większy strach go ogarniał i wstyd, ponieważ gdyby nie kamień w nerce, nigdy by nie spotkał swojej jedynej córki i nawet by się nie domyślił, że ona istnieje. „A może to tylko zbieg okoliczności? — uczepił się tchórzliwej nadziei. — Toć imię ojca jest inne..." Zrzucił kołdrę, wsunął nogi w zdeptane kapcie i jak złodziej Zszedł po schodach. Drzwi izby przyjęć były uchylone. Tam, gdzie niedawno leżał dryblas z rozbitą głową, siedziała zapłakana niemłoda kobieta z wiel- 263 kim fioletowoczerwonym sińcem pod okiem. Zielonooka lekarka przykładała do tego sińca płótno zamoczone w wodzie gulardowej i łajała pacjentkę: — Po diabła taki mąż, który cię katuje po każdej wypłacie? Ja jestem sama i czasem brak mi chłopa, ale jak się przemęczę, to już nikt inny męczył mnie nie będzie. Powinnaś sama siebie szanować, rozumiesz? — Toć on nie ze złości bije, ino z niezadowolenia. Nie powiodło mu się w życiu. Ma rentę inwalidzką, jest stróżem. I złość go bierze, że zarabiam więcej od niego, chociaż jestem tylko kasjerką w łaźni. A po trzeźwemu taki jest, że do rany przyłóż... — z płaczem żaliła się kobieta. — Powinnaś go porzucić, na niby. Żeby nastraszyć. Może się opamięta. Dam ci klucz od mojego pokoju, chcesz? Parę dni prześpisz się u mnie. Niech cię szuka — namawiała ją Załogina. — Nie — pokręciła głową kobieta. — Kto mu da jeść, durniowi? Kiedyś gotował jajka na miękko całą godzinę. On jest jak dziecko... Pójdę już... Nie dawaj zieleni do okładów — poprzednim razem wszystko zeszło, a zielona plama została. Dziękuję ci za serce. Przyjdź do łaźni, wpuszczę cię bez biletu. Lekarka została sama. Nalała odrobinę spirytusu do menzurki i, jak przedtem, błyskawicznie wypiła. Nie znany dotąd, ojcowski ból ścisnął pełnomocnika za serce. Zadrżał: „Pije... Samiuteńka... Córunia moja..." — Kto tam? — usłyszała lekarka skrzypnięcie drzwi. Wszedł z ciemnego korytarza do izby przyjęć i na chwilę zmrużył oczy, -oślepiony światłem. — Dlaczego chory nie śpi? — zapytała surowo. ¦— Znowu boli? — Córko... — wyrwało mu się. — Córuniu... — Nie lubię, kiedy chorzy tak się do mnie zwracają — zmarszczyła brwi lekarka. — Proszę zwracać się do mnie oficjalnie. Czy novalgina nie poskutkowała? Dam panu jeszcze cystynal. Wyjęła z otwartej paczki kostkę cukru, skropiła ją jakimś brunatnym płynem i podała mu: — Proszę się nie bać, otworzyć usta. Ale nie połykać. Trzeba to potrzymać pod językiem... Posłusznie wykonał polecenie. 264 — Skoro pan już tu jest, zarejestruję pana — powiedziała otwierając dziennik dyżurów. — Tugich — niewyraźnie wybełkotał pełnomocnik z kostką cukru w ustach. — Tichon, syn Tichona. — Ze strachem i nadzieją obserwował twarz lekarki, pochylonej nad dziennikiem: zna to nazwisko czy nie zna? Ale jej twarz nie zmieniła wyrazu. — Rok urodzenia? — zapytała obojętnie. — Tysiąc dziewięćset dziesiąty — wykrztusił, Było mu przykro, ale poczuł też pewną ulgę. — A jak nazywała się matka pani doktorki? — Tak samo jak ja — Daria, córka Sebastiana. A właściwie dlaczego pana to interesuje? — Żyje? — nie uzasadniając swojej ciekawości, wypytywał namolnie. — Zmarła w połogu. Nie sądzi pan, że te pytania wykraczają poza granice znajomości pacjenta z lekarzem? — ostro zapytała Załogina. — Znaczy — wybełkotał — że ojciec pani doktorki miał na imię Sebastian? — Nie miałam ojca — powiedziała szorstko. — Imię ojca nadał mi dziadek — Sebastian Prokofiewicz. Uczepił się mnie pan jak rzep psiego ogona! W czasie kolki nie był pan taki dociekliwy. Należy pan do komisji wyjazdowej przy dzielnicowym komitecie partii? Zgadłam? Tam są przeważnie emeryci... Za ten kamyczek wyciągnięty z nerki zaproponuje mi pan skierowanie na wycieczkę do Ameryki? Albo, ostatecznie, na Trynidad i Tobago? Ciekawa perspektywa — wymiana doświadczeń mię.izy lekarzami pracującymi na Syberii i lekarzami z krajów tropikalnych. Mogłabym im opowiedzieć o leczniczych własnościach niedźwiedziego czosnku, kiedy brakuje innych leków, a oni mnie — o uzdrawiającym działaniu ananasów... A propos, jadł pan kiedyś ananasy? — Tylko z puszki... — wykrztusił. — A ja nawet tych z puszki nie jadłam — szyderczo powiedziała Załogina. — A może to od ananasów dostał pan kolki nerkowej? No, dosyć. Marsz do łóżka. Jeżeli ma pan kamień, spędzimy go — obiecuję panu. Życzę spokojnej nocy. I niech pan nie zapomina o moim niezdrowym zainteresowaniu wyspami Trynidad i Tobago. 265 Chwiejnym krokiem wszedł na nie oświetlone schody, przysiadł na stopniu, ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się. Nie czuł kamienia w nerkach, za to sam czuł się jak kamień, mimo płynących z oczu łez. Przypomniały mu się słowa staruszka grzybiarza: „Różne paskudztwo odkłada się po trochu, i tworzy się kamień". A kiedy już wypłakał wszystkie łzy, zaczął myśleć o czymś zupełnie bzdurnym: jak zdobyć dla doktorki ananasy. 20 Po tajdze chodziło dwóch zbieraczy szyszek. Jednym był chuderlawy zgrzybiały staruch z białymi zdrowymi zębami, w wyświechtanej do niemożliwości cyklistów-ce, wciśniętej głęboko na uszy. Jego brezentowy, ochronnego koloru kitel był w wielu miejscach przepalony. W brodzie tkwiły okruchy machorki i łupiny orzechów. Stary wskazywał limby, podnosił szyszki i wkładał je do łatanego worka. Drugim był Buriat w wieku podeszłym, ale jeszcze postawny, krzepki, chociaż lekko zgarbiony, tyle że uzębieniem nie dorównywał towarzyszowi. Buriat uderzał w pnie długą żerdzią, zakończoną obijakiem. Limby drgały, jęczały głucho, niechętnie roniły szyszki, które spadały na trawę. Echo ciosów ulatywało w niebo i chmury, zawieszone na szczytowych gałęziach, kołysały się lekko po każdym uderzeniu. Te właśnie odgłosy zwabiły Siteczkina. — Szczęść Boże... — powiedział, zdejmując plecak i stawiając go na powalonej sośnie. Buriat zatrzymał w powietrzu żerdź, postawił ją na ziemi, oparł o limbę. Oczy miał czujne. Nie wiadomo, co wyrażały oczy starego, ukryte w cieniu cyklistówki, on sam jednak odpowiedział składnie i aluzyjnie: — Bóg szczęści, kiedy szczęści słońce... >— Tu są jeszcze szyszki — pochylił się Siteczkin i zebrawszy kilka, wrzucił je do napełnionego w połowie worka. Stary ironicznie uśmiechnął się, wyjął szyszki i cisnął je w krzaki: — To szyszki spadłe, a nie strącone, nawet przez wiewiórki pogardzone... Z nich orzeszki tylko na śmie-szki. 266 Siteczkin zorientował się, że stary gada do rymu. Trochę go to zaniepokoiło. — No, jakie zbiory? — uśmiechnął się najżyczliwiej i najsympatyczniej, jak tylko umiał. — Teraz, jak szyszkujesz, to powrót z pustym workiem ryzykujesz. Czy to jest szyszeczka dla mocnego ząbeczka? — pokręcił głową stary. — Samoloty nad tajgą z różną chemią latają, korników limbowych szukają. Razem z kornikami niszczą wszystkie drzewa — nie można się miłości do przyrody spodziewać! Dawniej chore miejsca ludzie wypalali i przyrody przez to nie okradali. A dziś — trzask, prask — na zdrowe i na chore pryszczą i tak przyrodę niszczą... Sypią na chore drzewa i na zdrowe, to i giną lasy limbowe... Teraz brzozie wydali wojnę, też ją sobie wypalają najspokojniej. — A to dlaczego? — udał zdziwienie Siteczkin. — Mówią, że brzozą źle się handluje. Po mojemu tacy ludzie nic nie czują. Piękno nie jest dla zysku ani na straty, zawsze służyło ludziom bez zapłaty. Jaka to będzie Rosja bez brzozy? To tak, jak bez kołchoźników kołchozy. W obronie brzozy nieoczekiwanie wystąpił Buriat, odezwał się jednak prozą: ¦— Limba luibi brzozę, oj jak lubi. Jak wyniszczą brzozę, to i limby zginą. Siteczkin poczuł się znudzony i skierował rozmowę na inne tory: — Jesteście w kołchozie, dziadku, czy już na emeryturze? — Moje kołchozy to sybirskie mrozy. A ja jestem luty, włóczę się i mam za duże buty — niezrozumiale odpowiedział stary, jeszcze bardziej. wciągając cykli-stówkę na uszy. — Luty? Jak to luty? — zapytał Siteczkin. — A, to takie sybirskie słóweezko — oznacza wędrownego człowieczka. Mówią, że jak Lutowa Rewolucja nastała, to wypuścili wszystkich włóczęgów bez mała. Nigdzie się oni nie osiedlili, dalej się po wsiach włóczyli, to przesiedleńcy „lutymi" ich ochrzcili. Ja pewno jestem ostatni luty, co ma ,na sumieniu kupę dziewuch popsutych... , Buriat zaśmiał się i pogroził mu palcem: 267 — Oj, nie wierzę! Oj, nie wierzę! — Możesz mi wierzyć albo nie wierzyć, ale niejedna baba jeszcze do mnie zęby szczerzy. Chłop na starość wydoli tylko raz, ale długo — a babom to smakuje, choć nic więcej nie wystruga. Ale zdradliwa to rzecz, babska pierzyna — prawdziwy luty długo pod nią nie wytrzyma. Jedna baba o mały włos byłaby mnie ze sobą ożeniła i przez to śmierć na siebie sprowadziła. — Co macie na myśli? — uśmiechnął się z przymusem Siteezkin. Stary wyjął zza ucha strzępek gazety, zwinął „kozią nóżkę", nasypał do niej mocnej żółtej machorki i razem z gryzącym swądem zaczął z siebie wypuszczać nowe rymy: — Od bab uciekam zwykle wczesnym rankiem, a ta mnie przycisnęła mocnym kolankiem. Pierwszego dnia rano podała prosię z chrzanem, zjadłem i buch na łóżko, jakby mnie kto zdzielił' polanem. Drugiego dnia rano podała rybkę, palce lizać, po tej rybie już nawet nie miałem sił, żeby ości poobgryzać. Na trzeci dzień rano przyniosła gęś, wielką jak dwie pary butów, mówię sobie: „Trzymaj się, luty!" Zeszła baba do piwnicy po piwo, ja chcę wskoczyć w buty, ale z przeżarcia nie mogę, idzie mi krzywo. Baba to zobaczyła i jak nie wrzaśnie, jak mnie łapą umazaną gęsim smalcem nie trzaśnie, wrzeszczy jakby ją kto zarzynał i znowu mnie ciągnie pod pierzynę. Złapałem żelazko, co stało pod ręką, i stuknąłem ją maleńko. Bóg mi świadkiem, nie chciałem jej zrobić nic złego, tylko zatęskniłem do życia kawalerskiego. Na milicji się do wszystkiego przyznałem, dziesięć lat za to dostałem. Siedziałem ze złodziejami pod Irkuckiem, wyplatałem kosze, a strasznie tej roboty nie znoszę. Namówili mnie kumple, żebym z nimi wiał; udało się — widać Bóg tak chciał. Szło mi wtedy na siódmy krzyżyk, ale jak zwiałem, to zaraz odmłodniałem. Tamci złodzieje mieli schowaną bryłkę złota. Jakiś technik dentystyczny naszym losem się wzruszył; kupił to złoto, wtedy my — na Krym i hulaj dusza! A jakeśmy już wszystko przepili, to po pijaku sklep ograbili. Sklep był z rękawiczkami. Dziwny odbył • się sąd nad nami. Kierownik sklepu, z tych, co to wiedzą, jak w socjalizmie żyć, zaczął nam całkiem co in- 268 nego „szyć". Ze zabraliśmy nie dwieście par wełnianych, tylko dwa tysiące par rękawiczek skórzanych. A ja powiedziałem wysokiemu sądowi: „Jestem luty, ale w socjalistycznej moralności lepiej od pana kierownika obkuty". — I co dalej? Zwolniono was czy znowu uciekliście? — zapytał przygnębiony Siteezkin, odsuwając się mimo woli od niepowściągliwego wierszoklety, który może naprawdę był zabójcą i złodziejem. Stary to zauważył i dość niefortunnie spróbował go uspokoić: — Stary jestem, to zwolnili mnie przedterminowo. ale ja i teraz popuszczam sobie zdrowo. — No, na mnie czas... — ożywił się Siteezkin, w pośpiechu zarzucając plecak na ramiona i myśląc gorączkowo: „To wariat... Albo morderca... A może wariat i morderca". — Czekaj — dobrotliwie zastąpił mu drogę stary. — A gdybym cię poprosił, żebyś powiedział, co tam w sobie nosisz? Jakie myśli ukrywasz, coś ty za jeden i jak się nazywasz? Od tego jest tajga, żeby rozmawiać o takich rzeczach. Ty się nie bój... Każdy były złodziej to uczciwy człowiek, temu nikt nie zaprzeczy... Siteezkin wycofał się tyłem i, z trudem zachowując godność, dał nura w krzaki. Buriat złapał się za brzuch i pokładał się ze śmiechu: — Oj, ale się przestraszył! Oj, się przestraszył! — Tchórzem podszyty, jak szyszka zgnita — podsumował staruch. — A czego on się mnie boi, jak ja już prawie nad grobem stoję? — Aleś ty nazmyślał! Ale nazmyślał! — zataczał się Buriat. — Opowiem twojej starej, to pochowa wszystkie żelazka. Oj, pochowa! Bo jeszcze ją zabijesz... — Zmyśliłem czy nie, to tylko ja jeden wiem — rozzłościł się stary. — No, chodźmy po szyszeczki, bo nic nie odłożymy na książeczkę! Siteezkin, znalazłszy się w bezpiecznej odległości od rymującego starucha, zwolnił kroku: „Do diabła, co za podejrzane typy łażą po tej cholernej tajdze!" Bał się tajgi. Nie ufał ludziom, nie ufał nawet drzewom. A niedźwiadek, który spoza drzew poczuł ciekawy zapach człowieka, był pełen nie zmąconej jeszcze ufności. Kiedy wyskoczył z krzaków i ruszył ns 269 Siteczkina z najniewinniejszym zamiarem wciągnięcia go do zabawy, ten się przeraził, zerwał z ramienia dubeltówkę i z bliska wystrzelił z obu luf. Podwójna wiązka śrutu trafiła niedźwiadka. Rozpaczliwie piszcząc z bólu, zaczął tarzać się w trawie, zupełnie jak człowiek próbując zatamować łapami tryskającą z rany krew. Siteczkin gorączkowo nabił broń i znowu strzelił do leśnego głuptasa, i znowu z dwóch luf. Lecz dubeltówka była sfatygowana, nie wytrzymała i zamek rozerwał się w jego rękach. Oślepiło go, dubeltówka wypadła mu z rąk. Chwiejąc się przycisnął ręce do twarzy, a kiedy je odjął, to jak przez mgłę zobaczył olbrzymie cielsko stojącej na tylnych łapach niedźwiedzicy, gotowej pomścić śmierć dziecka. Popędził w stronę rzeki, prześwitującej spomiędzy drzew. Gałęzie chłostały go po twarzy, konary rozdzierały ubranie, za sobą słyszał ryk ścigającej go matki. Wyskoczył z lasu i zobaczył pustą łódź z dwoma workami, w których przez dziury widać było szyszki. Na kamienistym brzegu wspierał się tylko dziób łodzi, rufa zaś kołysała się na wodzie. Z największym wysiłkiem zepchnął łódź i wskoczył do niej, wtykając dulki na miejsce: Lecz niedźwiedzica wbiegła do wody, znowu stanęła dęba, przyciągnęła do siebie łódź i Siteczkin zobaczył jej wielką łapę, uniesioną nad jego głową, i oczy, płonące żądzą zemsty. Więcej nie zobaczył już nic... Rzeka wyrwała łódź z łap niedźwiedzicy, poniosła ją z prądem, a niedźwiedzia matka patrzyła, jak oddala się ciało zabójcy jej syna, dopóki łódź nie zniknęła jej z oczu. Dopiero wtedy wyszła z wody i poszła zakopać niedźwiadka. 21 Mieli się przeprawić przez dwie mielizny: Bujną i Wronią. Według encyklopedii mielizna — ,,przetocz" — to wystające z dna rzeki kamienie, przez które przetacza się woda. Głęboka woda je zakrywa, płytka — obnaża. Te kamienie to otoczaki i głazy narzutowe. Przez otoczaki można łódź przeciągnąć, przez głazy nie można — im większy kamień zagradza drogę, tym większy jest napór wody. Pół biedy, jeśli zbliżając się 270 do przetoczy, można sobie upatrzyć przesmyk między wielkimi kamieniami i skręcać to w lewo, to w prawo, unikając piany — niechybnej oznaki, że w tym miejscu pod wodą jest głaz. Na spienionych, białych zakrętach najbezpieczniej trzymać się ciemnej smugi obniżonej wody. Ale co robić, jeżeli tej ciemnej smugi nie ma, . a dookoła jest tylko piana i szalejąca woda ciska pozbawioną steru łódź na głazy, tworzące taką diabelską szachownicę, że wyrastają jeden po drugim za każdym zakrętem? Pół biedy, jeśli brzeg opada łagodnie i łódź można przeciągnąć na sucho, podkładając pod dno okrąglaki. Ale jeżeli brzegów jako takich nie ma, są tylko strome skały, gdzie w rozpadlinach tu i ówdzie rosną sosny, przywodzące na myśl samobójców na chwilę przed skokiem do rzeki, na zawsze unieruchomionych zgrozą w obliczu rozwścieczonego żywiołu? Takie właśnie były obie mielizny — Bujna i Wronia. Kiesza i Zagraniczny wiedzieli, że obie są niebezpieczne nawet w czasie przyboru. A kiedy woda opada, zamieniają się prawie w ponhy. Wielka woda obniżała głazy i nad niektórymi można było się prześliznąć, skrobnąwszy o nie dnem. A mała woda nie dawała nawet takiej możliwości. Zostawało tylko jedno wyjście: „raz kozie śmierć". Bujna była uczciwym przeciwnikiem: wszystkie jej głazy przy obniżonym poziomie wody sterczały jawnie, jak zapory przeciwpancerne. Wronia, którą nazwano tak z powodu czerni otaczających ją skał, była bardziej podstępna. Wprawdzie największe głazy wystawały z wody, ale za nimi kryły się zdradziecko głazy mniejsze, lekko przykryte wartkim nurtem. Wronia na dodatek znajdowała się w zakolu rzeki, u początku zaś tego zakola ukryta za zakrętem część pozostawała niewidoczna. Po przebyciu Bujnej nie sposób było zatrzymać się, nabrać tchu, przymierzyć się do Wroniej, ponieważ obie płycizny znajdowały się tuż obok siebie, a siła prądu nie pozwalała ratować się zawadzeniem o brzeg, bo brzegu właściwie nie było, była tylko kamienna, żałobna ściana. Łodzi, rozbitych na Bujnej, rzeka nigdy nie wyrzucała przy Wroniej, nie miała bowiem dokąd ich wyrzucić, ciągnęła je więc dalej, dobijając na kamieniach drugiej przetoczy... Spieniona pamięć rzeki przechowywała w swojej głębinie mnóstwo wspomnień, i gdyby 271 rzeka mogła napisać o sobie książkę, byłaby to książka 0 ludzkich nadziejach, roztrzaskanych o kamienie. Dawniej po takich rzekach nie pływano dla przyjemności, 1 od dawna już zmurszały na brzegach szczątki prastarych buriackich dłubanek, sań, którymi podróżowali odkrywcy, kupieckich barkasów, brzozowych łódeczek poszukiwaczy złota. Wszystkie te szczątki przemieszały się ze sobą i z kośćmi ludzi, którzy tu ponieśli śmierć; stały się ziemią, na której rosną cętkowane dzikie lilie tygrysie, płonące jak znicze na grobach rozbitków. Teraz ludzie pływają po rzece dla rozrywki, niepomni tego, co było, nie rozumiejący zatem, że z tajgą nie ma żartów. I to tu, to tam można zobaczyć wyrzucone na przybrzeżną mieliznę tratwy, nieumiejętnie zbite rękami mieszczuchów. Okrąglaki jednej z takich rozbitych o głazy tratw, uwięzionej w zatopionych u brzegu krzywaczach miały jeszcze całkiem świeże nacięcia i Kiesza usłyszał stamtąd muzykę. Wyłączył silnik, przybił do tratwy. Obmywany wodą przez szczeliny między bierwionami, leżał tam radioodbiornik Sony, ze szczeliny zaś wystawał plastikowy zausznik przeciwsłonecznych okularów — to było wszystko, co zostało po turystach szukających atrakcji na Syberii. Z odbiornika płynął głos Muslima Magomajewa: „Ty moich sań śledzisz bieg, rzucasz serce na śnieg..." Kiesza wyłączył Magomajewa, żeby nie budzić Sierioży, przeniósł odbiornik do motorówki, wydobył też okulary. Potem odepchnął się wiosłami i włączył silnik, żeby dogonić pierwszą łódź. Zgodnie z tym, co zapowiedział, Sierioży nie trzeba było budzić. Sam ułyszał narastający łoskot Bujnej, choć dzieliła ich od mielizny spora odległość. Bujna była urzekająco piękna, jak wielotysięczne stado śnieżnobiałych mew, które odpoczywają na wodzie w poprzek rzeki i wytrwale machają szumiącymi skrzydłami. Rozpięła nad sobą barwną szeroką tęczę, rozkołysaną we mgle, utkanej z kropli wody, bijącej o głazy. Pierwsza łódź wyprzedziła ich o jakieś sto metrów i obaj chłopcy zobaczyli, jak dała nura pod tęczę i znikła w wodnej mgle, niby za dymną zasłoną. Nie mogli teraz widzieć, co dzieje się z towarzyszami, poczuli jednak, że niewidoczne głazy jak magnes ciągną ku sobie ich łódź. 272 — Podnieś silnik! — krzyknął Sierioża, usiłując zagłuszyć coraz donośniejszy huk pędzącej na kamienie wody. Lecz Kiesza albo nie usłyszał, albo udał, że nie słyszy. Napięty i skulony, przestawił silnik na małe obroty i próbował wytropić wzrokiem bodaj jeden prześwit w chmurze kropel pod tęczą. „Jeszcze zdziebko... Jeszcze zdziebko... — mruczał, dodając otuchy silnikowi, jak żywej, drżącej pod dotknięciem jego dłoni istocie. — Wytrzymaj jeszcze troszkę... Wytrzymaj, mój złoty..." I dopiero kiedy łódź znalazła się tuż przed rozwartą paszczą przetoczy, plującej pianą przez kamienne zęby, Kiesza zaparł się całym swoim niedużym ciałem, podwoił jego wagę ładunkiem wesołej złości, podniósł silnik, chwycił wiosło i trzymał je w pogotowiu. Teraz motorówka, pozbawiona własnej siły, zdana była na łaskę rzeki. Lecz silnik, tak ryzykownie podniesiony przez Kieszę dopiero w ostatniej chwili, zdążył, jakby w podzięce za serdeczność i zaufanie, nadać łodzi siłę bezwładu i ta szczątkowa energia wiernego żeliwnego towarzysza sprawiła, że motorówka nie stała się igraszką wirów wodnych i przesmyknęła się między dwoma pierwszymi głazami. Ale kiedy przebyła ten niewielki skrawek ziemi, tuż przed jej dziobem wyrósł trzeci głaz. Sierioża z całej siły wbił żerdź w dno, lecz coś ją tam uwięziło i wytrąciło mu z rąk. Dzięki manewrowi z żerdzią łódź jednak zdołała wykonać zwrot i raniąc bok o kamień, zostawiła głaz za sobą. — Niech żyje Leningrad! — wrzasnął Kiesza. Był tak przemoczony, że wyglądał jak malutki zuchowaty wodnik. Pomagał teraz łodzi wiosłem, które wyrywało mu się z rąk, umykał przed następnym głazem, ale uzyskał tylko tyle, że uderzył o kamień burtą, a nie dziobem. Rzuciło go na dno łodzi, która przechyliła się w lewo i burtą zaczerpnęła wody, lecz Sierioża zawisł na prawej burcie i motorówka odzyskała równowagę. „Sprytnie!" — z radością pomyślał Kiesza. Chciał wstać, ale nowy wstrząs rzucił go na kanister z benzyną. Rzeka zaczęła igrać z łodzią, ciskała ją od głazu do głazu. Kiesza walnął głową w silnik, aż mu się iskry posy- 273 pały. z oczu. Sierioża upadł na kotwicę, która ostrym końcem przebiła waciak, ale na szczęście tylko drasnęła ciało. Oderwał się jakoś od kotwicy, zostawiając na jej ostrzu strzęp kurtki, i zamiast wiosła posłużył się do odepchnęcia łodzi kolbą berdanki, bezsilną wobec żywiołu. Rzeka ryczała wściekle, jakby łódź była dokuczliwą drzazgą, wbitą w jej potężne, ruchliwe mięśnie. Między dwoma głazami Kiesza zobaczył cykłistówkę Bursteina, skaczącą po spienionej wodzie, nie było jednak czasu na przerażenie — musiał bronić się wiosłem przed wodą, niosącą ich na kolejny głaz. A kiedy mu się to udało i kiedy klęcząc z rozłupanym wiosłem w rękach, zrozumiał półprzytomnie, że głazów już nie ma, że Bujna została za nimi, to jego przesłoniętym wodą oczom ukazała się daleko na przodzie pierwsza łódź z "czterema małymi postaciami. — Przeskoczyli! — krzyknął. — Przeskoczyli, sku-bańce! — i pomachał do nich rozłupanym wiosłem. Stamtąd ktoś pomachał nie zgubioną jeszcze czapką. Ale jeżeli nie było czasu na przerażenie, to nie było go i na radość. Pionowe kamienne brzegi zbliżyły się do siebie, zasłaniając słońce. Woda, która przed chwilą była kipiącym srebrem, zamieniła się w kipiący ołów. Pionowe skały też zmieniły barwę i lśniły jak skrzydła kruka. Na przodzie zaś, ściśnięta tymi skałami, do połowy ukryta w zakolu, wyczekująco bulgotała Wronia Przetocz i prąd, jeszcze bardziej wartki w zwężonym korycie, nieubłaganie pchał ku niej obie łodzie. „Może włączyć silnik? — olśniło raptem Kieszę. — Zaryzykować z silnikiem? Trzymać się brzegu — tam jest głębiej. I głazy będą tylko z jednej strony... Można co prawda rąbnąć o skałę — też niedobrze. Za to przy brzegu jest ciemny paseczek, prawie jak wstążka. Ale taki wąski. Czy motorówka się zmieści? I czy silnik zapali — na pewno zalała go woda... No, spróbuję... Licho nie śpi! Może mnie poratujesz, mój złociutki, mój brylantowy..." Zepchnął do wody silnik i ten natychmiast, jakby na mocy tajnego porozumienia, poparskał, pokichał, ale zapalił. — Co on wyprawia, ten Kiesza, co on wyprawia? —i 274 słysząc za sobą silnik warknął gniewnie Zagraniczny. — Zarżnie silnik, murowane... — A może i my spróbujemy? — zapytał Kołomiej-cew, wypluwając na dłoń kawałek zęba, wybitego przy uderzeniu podbródkiem o burtę... — Był do niczego. Żółty od nikotyny, dziurawy. A tak nie usunąłbym go nigdy w życiu. Strasznie się boję dentystów. — Ty mi się do mojego silnika nie wtrącaj, kierowniku — rozeźlił się Zagraniczny. — Tu nie ma sklepów z silnikami do motorówek i z częściami zamiennymi. — Dobra, nie wtrącam się — potulnie powiedział Kołomiejcew. — Brzegu się trzymaj. Tam jest głębiej. — Sam wiem, nie jestem dziecko — sapał Zagraniczny przy wiosłach. Ale prąd był silniejszy od wioseł, znosiło ich na środek -rzeki. Burstein i Kołomiejcew pomagali żerdziami, Wiaziemska — kolbą, łódź jednak za nic nie chciała skręcić w bok. — Nie słucha, zaraza... — stękał Zagraniczny oblewając się potem. Kołomiejcew oderwał od siedzenia deskę i zaczął nią wiosłować. Motorówka trochę się wyprostowała, poszła na ukos. Jakieś pięćdziesiąt metrów za nimi doganiał ich na silniku Kiesza. Przy Wroniej nie było takiego huku, nie było ani mgły wodnej, ani tęczy. Ale sposób pokonania Wroniej był wielką niewiadomą, ponieważ między kilkoma widocznymi głazami woda stawała dęba na głazach niewidocznych. Tylko wzdłuż samego brzegu widniało ciemne pasemko spokojnej wody, tak jednak wąskie, że wątpliwe, by łódź mogła się w nie wcisnąć. A w dodatku zbliżali się do zakola i motorówkę mogło wyrzucić wprost na ukryty za zakrętem głaz albo na skałę, zdradziecko wystającą z pionowej ściany brzegu. Mimo wszystko należało trzymać się ciemnego pasma, lecz pierwsza łódź nie mogła do niego dotrzeć, gdyż znosił ją prąd. Opłynąwszy potężny głaz, wystający ponad burtę motorówki, Zagraniczny zobaczył drugi, przeświecający tłustą czernią spod koronek piany. — Trzymać się! — ryknął i w tej samej chwili łódź ze straszliwą siłą uderzyła w coś dziobem, zatrzeszczała, jęknęła, drzazgi z połamanych burt prysnęły ludziom w oczy. Myśleli, że za chwilę się rozleci. 275 Ale łódź, zahartowana sybiraczka, wytrzymała. Niemal wpełzła brzuchem na czarny błyszczący grzbiet głazu, szorując o kamień dnem, zakutym w aluminium. Ciemne pasemko cichej wody było tuż, ale wir wlókł łódź po grzbiecie głazu na inne głazy. Dno pękało nieubłaganie — ze szpar tryskała woda. Zagraniczny i Kołomiejcew weszli na głaz i ślizgając się na jego lakierowanej powierzchni, zbijani z nóg przez prąd, naparli na łódź, usiłując zepchnąć ją ku brzegowi. Burstein odpychał się giętką, wibrującą żerdzią, żerdź się osuwała, nie znajdując punktu oparcia. Łódź niepowstrzymanie oddalała się od zbawczego brzegu. I nagle zobaczyli drugą łódź, która cudem wcisnęła się w ciemny pas między pionowym brzegiem a głazami. Na dziobie stał Kiesza, wywijając linką, na której wisiała kotwica. Zagraniczny i Kołomiejcew zrozumieli, co chce zrobić Kiesza, i wgramolili się z powrotem do łodzi. Gdy obie motorówki się zrównały, Kiesza zarzucił linkę z kotwicą, wydając przy tym jakiś dziwny zwierzęcy krzyk. Kotwica wpiła się w brzeg burty, ale szarpnięte przez linkę ostrze przebiło burtę na wylot. Bliska wywrócenia prowadząca łódź przeczołgała się przez głaz w stronę brzegu i trafiła w pasmo przybrzeżnej wody, holowana przez łódź Kieszy, która teraz znalazła się na przodzie. „No, linko moja malutka, piękna moja, nylonowa, wytrzymaj!..." — zaklinał ją Kiesza i zastanawiał się, czy podnieść silnik, czy nie podnosić. Nie wiadomo, co czyha za tym zakrętem.. Dobrze będzie, jeżeli i tam ciągnie się wzdłuż brzegu pasemko spokojnej wody... A jeżeli nie? Zwisająca nad wodą skała zasłaniała widok i dopiero, teraz Kiesza spostrzegł przed sobą oblany pianą, krągły zarys głazu. Skoczył na silnik, spróbował go podnieść, ale było już za późno. Łódź wyrżnęła w głaz całym kadłubem. Silnik zawył na pożegnanie i razem ze śrubami mocującymi runął do wody. Motorówkę odrzuciło od głazu wprost na przybrzeżną skałę. Łódź Zagranicznego minęła ją pędem i Burstein zdążył tylko odepchnąć łódź Kieszy w dziurę między dwoma kamieniami u stóp skały, gdzie też ugrzęzła, skrzypiąc i rozpadając się, ale tkwiąc w miejscu. Linka holownicza nie wytrzymała napięcia i pękła, a chłopcy zobaczyli wywróconą łódź Zagranicznego i głowę Wiaziemskięj, bijącą o kamienie dokładnie tak samo, jak przywidziało się Kieszy w noc przed wypłynięciem. Potem prąd jakoś wypchnął motorówkę Kieszy spomiędzy kamieni i rąbnął nią o pionowy brzeg, rozbijając na drobne kawałki. Kieszę ocucił jakiś obcy głos: „Po prowokacyjnej demonstracji tak zwanych gospodyń domowych, zorganizowanej przez koła prawicowe, prezydent Allende złożył oświadczenie, w którym podkreślił, że rząd Chile, deklarując zaufanie do swojego narodu i do sił zbrojnych, nadal będzie kroczyć drogą wolności i niepodległości..." Otworzył oczy i zobaczył, że leży w zagłębieniu nadbrzeżnej pionowej skały, tak ciasnym, że nogi mu zwisają, dotykając wzburzonej zimnej wody. Tuż obok, obejmując kolana rękami, siedział Sierioża, z trudem mieszczący się w tej wnęce, a między nimi — cudem ocalałe już po raz drugi — japońskie radio. Sierioża nie miał na sobie koszuli — jej strzępami obwiązana była głowa Kieszy, pękająca z tępego bólu. Dotknął głowy, popatrzył na rękę — krew. — Gdzie tamci? — zapytał. Sierioża nie odpowiedział. Oczy miał puste, bez wyrazu, bez buntu przeciwko tej wnęce, tej szalejącej dookoła wodzie, tym beznadziejnie pionowym skałom. — Gdzie tamci? — krzyknął Kiesza, przerażony milczeniem kolegi. Sierioża wreszcie usłyszał i nie odwracając głowy, wciąż patrząc przed siebie, powiedział: — Zginęli... Wszyscy zginęli... I my też zginiemy. — Teraz to się źle spisujesz — żywo zareagował Kiesza na tę apatię. — A tak się dobrze trzymałeś... Ale to nic, jeszcze cię przyjmiemy do nas, do Sybiraków... Kto ci powiedział, że oni zginęli? Moskiewskie radio? Wywrócili się — to widziałem... Ja wywracałem się ze dwadzieścia razy, a żyję przecież, jeszcze nie mam zamiaru umierać. Jeszcze pohulam na twoim weselu, Sierioża, a ty na moim... Trzeba się stąd wydostać. — Już patrzyłem — powiedział Sierioża. — Stąd się nie wydostaniemy... 276 277 I I — Para oczu — dobrze, a dwie pary — lepiej — dźwignął się skrzywiony z bólu Kiesza. Wychylił się z niszy i popatrzył w górę. Kruczoczarna, połyskliwa skała pięła się w niebo prawie pionowo, bez uskoków. Bystre oczy chłopca zatrzymały się na krzywej sosence, rosnącej jakieś pięć metrów nad nimi, potem na drugiej, nieco wyżej. Ale jak mieli się dostać do pierwszej sosenki? Umysł Kie-szy zadziałał sprawnie, jak działał silnik łodzi — jego metalowy przyjaciel, który zginął na posterunku. Wyciągnął zza paska Sierioży młotek geologiczny i wcisnął mu do rąk. — No, Leningradzie, pospaliśmy, a teraz do roboty. Właź mi na ramiona. Będziesz wykuwał stopnie... Sierioża z niedowierzaniem spojrzał na młotek, potem na skałę. — Ale kuj ostrożnie — ostrzegł Kiesza. — Żeby ci młotek nie wpadł do wody. Rób małą dziurkę, a potem ją rozszerzaj... I nie w poprzek uwarstwienia, tylko wzdłuż. Kamień sam się podda. Sierioża wdrapał mu się na ramiona, chwiejąc się nad szalejącą w dole białą pianą, i zaczął uderzać w skałę niezbyt mocno, ale skutecznie, czując, jak każdy przemyślany ruch przywraca mu życie, o którym sądził, że już się dla niego skończyło. Życie, widać, to nic innego jak przemyślenie życia. I raptem znieruchomiał. — No, co się stało? — niecierpliwie krzyknął Kiesza. — Zasnąłeś tam, czy co? Sierioża niezdarnie zlazł z jego ramion i stanąwszy przy nim, podał mu kamień, płaski, jak umyślnie wyrąbana próbka geologiczna. Jaśniał w nim kryształ z przebłyskiem diamentowej czerni. — Widzisz? — Co widzę? Kamień jak kamień. Tu masz całą taką skałę — burknął niezadowolony Kiesza. — Ale popatrz na świeży przełom! — nalegał Sierioża i podstawił kamień pod słońce, żeby cały się roziskrzył. — Ten kryształ to kasyteryt! Właśnie kasyte-ryt. Kołomiejcew miał rację... Kiesza wziął kamień, obejrzał go ze wszystkich stron. — Coś podobnego... To on tak wygląda... — I nagle rozzłościł się, oddał kamień i powiedział: — A niech go 278 szlag trafi, ten cały kasyteryt! Ludzie są ważniejsi... Wszystkie metale, nawet najcenniejsze, są dopiero po ludziach. No, właź mi na ramiona... Są już dwa stopnie? Rąb jeszcze, ile możesz sięgnąć. — Są stopnie — oznajmił wreszcie Sierioża, zeskoczywszy z jego ramion. — Zdejmuj pasek — polecił Kiesza. — I spodnie. — I sam zaczął się rozbierać. Kiedy z dwóch pasków i dwóch par spodni zrobili coś w rodzaju sznura, Kiesza przywiązał koniec do kawałka kasyterytu i wgramolił się na ramiona Sierioży. Swoimi dziewczęcymi rękami uczepił się górnych stopni, podciągnął się, aż nogi, szukając oparcia, znalazły je na najniższym stopniu i uwolniły ramiona Sierioży. — Ech, przydałaby się trzecia ręka... — mruknął przez zęby Kiesza i uczepił się lewą ręką górnego stopnia najgłębiej jak mógł, prawą zaś rzucił w górę „sznur". Rzut był celny. „Sznur" zaczepił się o sosenkę i ostrożnie popuszczany prawą ręką Kieszy zaczął spadać nogawką w dół, wraz z przywiązanym do niej ka-syterytem. Kiedy „sznur" się podwoił, Kiesza rozpoczął wspinaczkę. Wisiał na rękach i tylko mokrymi trampkami wpierał się w skałę. Kiedy już był przy sosence, zaczerpnął tchu i ze śmiechem zawołał do stojącego na dole Serioży: — Hej, Leningradzie!... Patrz, nawet kasyteryt może się przydać... Rzucił mu „sznur" i zawisnął na nim dla przeciwwagi. Drzewko zaskrzypiało, ale nie złamało się. Wytrzymały też spodnie — dżinsy Sierioży wyprodukowano w Ameryce, spodnie Kieszy były dziełem produkcji rodzimej, jedne i drugie jednak nie przyniosły wstydu producentom i nie pękły. Po kilku chwilach Sierioża też znalazł się na górze. — Patrz, tam jest druga sosenka... Łap się za nią, tym samym sposobem... — popędzał go Kiesza i nagle się zreflektował: — A japońskie radio zostawiłem... Ech, dziurawą mam głowę... Radio w niszy nad Bujną nadal komentowało wydarzenia międzynarodowe... 279 Uwi 22 Spoza stor prezydenckiego pałacu La Moneda Sal-vador Allende obserwował demonstrację gospodyń domowych. Była to już druga taka demonstracja. Tłum kobiet szedł przez plac, bijąc w puste garnki jak w bębny i krzycząc: — Algo comer! Algo comerl (Jeść! Jeść!) Prezydent przyglądał im się uważnie: nie było między nimi żon robotników czy chłopów. Nie było widać śladów nędzy na gładkich twarzach kobiet, których mężowie, handlujący ogrodowizną, przyprawami i mięsem, ukrywali żywność przed ludźmi, by potem krzyczeć o głodzie. Allende rozpoznał w tłumie żonę zastępcy redaktora dziennika „El Mercurio", z gorzkim uśmiechem spojrzał na jej wypielęgnowane, nie znające kuchennego noża ręce i na fartuszek z ceraty, włożony specjalnie na demonstrację. Zestawienie zdobiących jej palce brylantów z tym fartuszkiem było śmieszne. Owa kobieta uczęszczała kiedyś do szkoły razem z żoną prezydenta — Hortensją. Spotkawszy ją niedawno w kwiaciarni, odciągnęła na bok i z ubolewaniem zapytała tonem, pozorującym zażyły ść: „Powiedz, czy to prawda?" — „Co prawda?" — oschle powtórzyła pytanie Hortensja. „No, że Salvador ma coś z głową? Podobno strasznie się zapracowuje... Myślę, że powinien podać się do dymisji... Jest uczciwym człowiekiem, oczywiście, ale przewrócili mu w głowie czerwoni — z pełną słodyczy zjadliwością szeptała przyjaciółka ze szkolnej ławy. — A czy to prawda, że przywiózł z Moskwy kalosze i chodzi w nich?" — „Tak... — powiedziała Hortensja. — Przywiózł też stamtąd syberyjską czapkę futrzaną, w której jest zaszyty krótkofalowy odbiornik, więc instrukcje Kremla docierają wprost do mózgu... Dlatego ma coś z głową... Podsuń swojemu mężowi temat do artykułu!" Lecz Allende widział w szeregach demoiistrantek nie tylko takie kobiety, jak żona zastępcy redaktora „El Mercurio". Obok spasionych „głodujących" szły też kobiety ubogie: żony skromnych urzędników, sekretarki, telefonistki, ekspedientki. Niektóre niosły na rękach dzieci, wymachujące łyżkami i chyba przekonane, że to jakieś święto. Matki oszukano, wmówiono im, że przy- 280 czyną wszystkich nieszczęść jest on, prezydent, który w rzeczywistości czynił dla nich wszystko, eo było w jego mocy. Nie wszystko jednak było .w jego mocy. Z tarasu luksusowego hotelu „Carrera", gdzie był basen, panie w kostiumach bikini i panowie w kąpielówkach, sącząc przez słomkę koktajle, oglądali demonstrację jak widowisko, nie przewidziane w programie wycieczki. Allende wiedział, że oprócz turystów znajdowali się tam również ci, którzy za pomocą niewidocznych nici wprawili tę demonstrację w ruch. — Może popozujemy jeszcze troszeczkę? —- przymilnie zapytał ktoś za plecami prezydenta. Allende ciężko westchnął. Na śmierć zapomniał, że ma w gabinecie artystę malarza z Europy. Był to artysta właśnie europejski, nikt bowiem nie wiedział dokładnie, jakiej jest narodowości, i podobno miał niejeden paszport. Sprawdzona była tylko informacja, , że posiada konto w banku księstwa Lichtenstein. Artysta przez cały miesiąc dobijał się do prezydenta za pośrednictwem przeróżnych komitetów, umyślnie nawijał mu się na oczy podczas wizyt oficjalnych, zasypywał go katalogami swoich wystaw oraz listami, w których zapewniał, że przybył do Chile wyłącznie po to, by namalować portret Allende, aż wreszcie wdarł się do niego z płótnem i paletą „tylko na godzinkę". „Niech pan pracuje, panie prezydencie — zezwolił łaskawie. — Na mnie może pan nie zwracać uwagi". Lecz prezydent mimo to zwrócił na niego uwagę, przyjrzał mu się dokładnie. Bardzo mu się nie podobało, że artysta z poufałością rozzuchwalonego lokaja zmusił go, by zamienił swoją flanelową kraciastą kurtkę na frak i opasał się w dodatku prezydencką szarfą. Nie spodobał mu się również ubiór samego artysty: trzewiki na wysokich, prawie damskich obcasach — parodia greckich koturnów — i komiwojażerskie tergalowe ubranko w sprośny rzucik. Nie spodobała mu się także twarz artysty — rozmazana twarz kastrata o rozbieganych czarnych oczach, z niedorozwiniętym ostrym noskiem i niemęskim ściętym podbródkiem, którego nie była w stanie wydłużyć nawet hiszpańska bródka. Nie spodobała się prezydentowi maniera, polegająca na tym, że artysta po kilku pociągnięciach pędzla teatralnie od- 281 skakiwał od płótna i z żebraczym zachwytem podziwiał patagoński haft ludowy na jednej ze ścian gabinetu. — Proszę go sobie wziąć — powiedział Allende, przymykając oczy ze znużenia. Rozpływając się w podziękowaniach, twórca zerwał haft zręcznymi palcami kuglarza i zwinął go w rulon. — Jeszcze kilka pociągnięć i koniec... No, gotowe. Zdaję sobie sprawę, że nie dysponuje pan czasem, namalowałem więc portret, zajmując panu zaledwie... — Podciągnął biały mankiet z niegustowną złotą spinką, w kształcie wschodniego smoka i spojrzał na swój rol-lex. — Ginę Lollobrigidę namalowałem w ciągu pięćdziesięciu dwóch minut, a pana zaledwie w ciągu czterdziestu czterech. Zechce pan popatrzeć? Allende najpierw zdjął uwierającą go szarfę i frak, włożył flanelową kurtkę i podszedł do portretu, którym artysta obracał jak lustrem, zręcznie łowiąc najkorzystniejsze oświetlenie. Na portrecie widniał całkiem nie znany prezydentowi człowiek, dufnie wpatrzony w dal, z której spodziewał się widocznie natchnienia do tak zwanych wielkich czynów. Błękit prezydenckiej szarfy zmyślnie nawiązywał do lazuru bezchmurnego nieba nad głową. Za plecami wznosiły się w teatralnym majestacie góry, wyobrażające zapewne Kordyliery. Artysta odwracał portret to w jedną, to w drugą stronę, coś tam gadał przypochlebnie i nagle sierpniowe słońce przebiło się jednym ze swoich mocnych promieni przez zasunięte story, promień padł na płótno i blaskiem zmył portret. Gdy tylko zniknął fałszywy sobowtór, Allende poczuł ulgę. Ale ręce kuglarza zmieniły położenie portretu, oszukały słońce i pompatyczna, niemiła prezydentowi postać sobowtóra z woli fatum zmartwychwstała na płótnie. Allende pomyślał z rozpaczą, że ten iluzjonista nigdy już chyba nie opuści jego gabinetu i co dzień będzie produkował fałszywe sobowtóry prezydenta, uniemożliwiając pracę prawdziwemu prezydentowi. — Tło jeszcze rozpracuję — raźnie powiedział twórca. — Ale podobieństwo, jak mi się zdaje, uchwyciłem... Allende miał już na końcu języka ironiczne: „Za 282 gardło...", w porę się jednak powstrzymał i,, żeby przyśpieszyć ulotnienie się, zniknięcie artysty, bąknął: — Bardzo jestem wdzięczny. Portret mi pochlebia. Na co natychmiast usłyszał obrzydliwie lepkie: — Nie, to ja panu jestem wdzięczny. Allende zaproponował desperacko: — Może panu jeszcze coś się podoba w moim gabinecie? Powiedzmy, to? — szybko zdjął z biurka małe marmurowe popiersie Sokratesa, służące jako przycisk do pliku informacji z hasłem: „Tajne" — wielki Grek był w gabinecie jedyną chyba pozostałością po poprzednim prezydencie — i wręczył artyście. Ten pośpiesznie, jakby w strachu, że ktoś mu prezent odbierze, włożył Sokratesa do kieszeni (nie zmieściły się w niej tylko marmurowe kędziory filozofa), jedną ręką zgarnął patagoński haft, drugą zdjął portret ze sztalug. — Nie ufam nikomu, jeśli chodzi o przechowywanie świeżych płócien. Kiedyś o mały włos nie zatarto mi króla Szwecji — i powtarzając słowa pożegnania, wyszedł tyłem. Drzwi otworzył sobie za pomocą swojego damskiego obcasa. Z głową uwięzioną w uchylonych drzwiach, zapytał przepraszająco: — Czy mógłby mi ktoś odnieść sztalugi i farby? — Oczywiście, oczywiście... — z nie ukrywaną już irytacją zapewnił Allende i grzecznie, ale stanowczo domknął drzwi, cudem nie przycinając gościowi głowy. Usiadł przy biurku, nacisnął guzik. Wszedł sekretarz — miły, skromny człowiek bez cech szczególnych, jeśli nie liczyć nienaturalnie wypchanej marynarki, pod którą ukrywał dwa rewolwery. Allende wskazał mu ślady twórczości europejskiego iluzjonisty: — Niech pan to zabierze... Jeśli można, to jak najszybciej... — i widząc niedwuznaczną spuchliznę pod pachami, skrzywił się: — Przecież prosiłem, żeby pan skończył z tą zabawą w czujność. Wygląda pan jak detektyw z Hollywood. Sekretarz z kamienną twarzą wysłuchał tej nagany, usunął sztalugi i farby i zjawił się znowu, w tak samo wypchanej marynarce. —¦ Amerykański korespondent czeka. — Niech diabli porwą artystów i korespondentów — 283 warknął prezydent, co przytrafiało mu się niezwykle rzadko. — Ale sam pan przecież wyznaczył mu tę godzinę — delikatnie przypomniał sekretarz. — Wywiad będzie autoryzowany, a więc bez przeinaczeń. — Ale będą komentarze. Nawet świeże mięso można podać w śmierdzącym sosie — zrzędził Allende. — No dobrze, niech go pan poprosi. Amerykański korespondent okazał się młodym rosłym mężczyzną w tweedowej marynarce ze skórzanymi łatami na łokciach. Po damskich obcasach artysty zakurzone buty turystyczne Amerykanina wywarły na prezydencie korzystne wrażenie. Korespondent zauważył, że prezydent jest w złym humorze, nie tracąc czasu postawił na brzegu biurka reporterski magnetofon i otworzył notes z przygotowanymi pytaniami. — Co pan sądzi o znanym aforyzmie: „Każda władza demoralizuje. Władza absolutna demoralizuje absolutnie"? — Trochę gorzkiej prawdy w tym jest — powiedział Allende. — W każdym razie, historia nie notuje wielu przykładów, świadczących o czymś przeciwnym. Takie przykłady można by jednak przytoczyć. Nie do-' tyczą one władzy absolutnej. Władza absolutna jest to poniżający brak zaufania do innych. — Czy, zdaniem pana, polityka jest zawodem na całe życie? — Gdyby na całe życie, mogłoby to budzić pewien lęk. Nie ma zawodu bardziej sprzecznego z naturą niż polityka. Z woli natury ludzie uprawiają ziemię, łowią ryby, obrabiają drewno, poświęcają się nauce, żeby móc jak najgłębiej wniknąć w tajemnice natury. Nawet piszą wiersze, żeby móc podsłuchiwać i odtwarzać muzykę natury. Ale taki Pablo Neruda... Z powołania jest poetą, a zmuszono go do uprawiania polityki. Dlaczego? Dlatego, że polityka, nikczemna sztuka dzielenia ludzi, musi wreszcie stać się sztuką ich jednoczenia. Tylko polityka sprawowana czystymi rękami przyczyni się do zniknięcia samej potrzeby jej istnienia... Allende podszedł do okna, rozsunął story i stwierdziwszy, że demonstracja kobiet bijących w garnki jeszcze trwa, mówił dalej: 284 — Polityka jest wytworem ludzkich słabości. Człowiek świadomy nie potrzebuje, żeby nim rządzono. Ten nigdy nie wykorzysta swojej wolności przeciw wolności innych. Tacy ludzie istnieją, ale jest ich mało. A niech pan spróbuje dać wolność nikczemnikowi — z miejsca obróci ją na niewolę innych, na przemoc, na wyzysk. Zresztą nikczemnicy też nie chodzą stadami. Są tylko lepiej zorganizowani niż ludzie uświadomieni. Trzon ludzkości stanowią nie uświadomione albo pół-świadome masy, które nie zawsze wiedzą, jaki użytek można zrobić z wolności. Łatwo je oszukać. Zaś naród oszukany nie jest już narodem. Korespondent smętnie popatrzył na swoje pytania w notesie — wiedział coś niecoś o latynoamerykańskich monologach. „Kokietuje mnie czy naprawdę tak myśli?" A ponieważ nie mógł zapytać o to prezydenta, zapytał samego siebie: „A co ja o tym sądzę?" Oczywiście, żadnej odpowiedzi nie otrzymał. — Państwo to zbyt kosztowna instytucja — zapominając o korespondencie, gorączkował się Allende. — Jakie straszne pieniądze idą na prezydentów, ministrów, na wielką i małą biurokrację, na armię i policję!... Policji nikt nie kocha, ale bez niej trudno wyobrazić sobie świat — co by się działo! Państwo, na nasze nieszczęście, jeszcze jest potrzebne... Ale zależy jakie państwo! Bardzo to źle, kiedy państwo staje się siłą hamującą, a nie twórczą. Ta funkcja polegająca na hamowaniu otępia nawet tych, którzy obejmowali władzę z najlepszymi intencjami. Ci, którzy nie tworzą, tylko powściągają innych, ulegają nieuchronnemu rozkładowi. Ten właśnie rozkład spowodował narodziny zacytowanego przez pana aforyzmu. Ideałem byłoby obumieranie państwa. Ale nastąpi to dopiero wtedy, gdy uświadomienie stanie się udziałem całej ludzkości, gdy znikną nawet moralne przesłanki wyzysku, a nie tylko sam wyzysk. Co zatem mogłoby przyśpieszyć ten proces? Anarchia? Anarchia tylko nastraszy kołtuna i na jego trzęsących się ramionach, jak na białym koniu, wjedzie faszyzm. Obumieranie państwa może zostać przyśpieszone przez samo państwo, jeżeli będzie ono państwem nowego typu — autentycznie narodowym. Gdy takie państwo poczuje, że przestało być potrzebne jako aparat rządzenia, samo się zlikwiduje. Ale 285 to jest zadanie nawet nie na jutro, tylko na pojutrze. Dziś trzeba przekonać ludzi, którzy stracili wiarę w samą ideę władzy, że władza powinna i może reprezentować naród! W szkłach okularów prezydenta zapalił się odblask zachodzącego słońca. Korespondent patrzył na niego ze współczuciem i zawiścią. „On chyba naprawdę wierzy- w to, co mówi. Jest więc ostatnim mohikaninem wśród polityków... A może pierwszym z przyszłych mo-hikanów? Atrakcyjny tytuł artykułu... Czy Allende nie rozumie, że jego los jest przesądzony?" Dopiero wczoraj inny Amerykanin, zalany w pestkę boss z MTT — Międzynarodowego Towarzystwa Telefonicznego, szepnął mu w barze, wybierając palcami kostki lodu z whisky i wrzucając je sobie do ust, zawsze spragnionych, ale już nie przyjmujących alkoholu: „Szybko rób wywiad z prezydentem. Może będziesz miał szczęście i wywiad okaże się ostatni. Będą ci go wyrywać z rąk... A wiesz, kto jest przeciwko niemu? Pinochet. Ten ła-godniutki grzeehotnik. Ukłucie jego żądła zabija. Bydlak, wiadomo, ale skąd brać przyzwoitych? Tylko o tym — sza!" I nagle, patrząc na Allende, korespondent poczuł, że jest ostatnim szują. Popełnił wykroczenie przeciwko prawu dziennikarskiemu, które wbijał mu do głowy szef wydziału zagranicznego: „Nie bądź po czyjejkolwiek stronie — bądź tylko po stronie sensacji. Pamiętaj: najlepsze nowiny to złe nowiny". Podobało„mu się to, co mówił Allende. Nie powinno było podobać się, ale nic na to nie mógł poradzić. Nie chciał, żeby taki człowiek został skazany. „A gdybym tak powiedział mu o mojej rozmowie z bossem MTT? Gdybym wymienił nazwisko «Pin.ochet»? Ale gabinet prezydenta jest chyba na podsłuchu. Jeżeli załatwili nawet generała Schneidra, to dlaczego nie mieliby załatwić w wypadku samochodowym amerykańskiego dziennikarza? Będzie im to na rękę. Zaczną krzyczeć o «czerwonym terrorze*... Staję się chyba tchórzem. Czyżby mnie też przekupili? Nie łapówką, tylko stanowiskiem, pozycją w zawodzie, tak zwanymi perspektywami? Czy to ja nie tak dawno, jako student, szedłem na antywojenną manifestację z Alison Krause? Jej krew splamiła wtedy rękaw mojej dżinsowej kurt- 286 I ki... Napisałem pierwszy reportaż — ta krew przyniosła mi rozgłos, a teraz boję się ostrzec uczciwego człowieka, że chcą go zabić i że wiadomo, kto to uczyni?" Gdy korespondent wyszedł, Allende zobaczył pozostawioną na brzegu biurka kartkę z notesu. Ktoś napisał na niej drukowanymi literami jedno słowo: „Pinochet". Zmiął kartkę, podpalił ją i wrzucił do miedzianej popielnicy, którą otrzymał w darze od górników Antofagasty. „Prawdopodobnie prowokacja... — pomyślał patrząc, jak dopalają się te litery, czarne na złotym tle. — Lewica też mnie prowokuje, żebym zaaresztował niektórych generałów. Chcą mnie poróżnić z armią, zbuntować ją przeciwko rządowi narodowemu. Nie wolno iść na ten lep". Przypomniał sobie, jak przyjaźnie generał Pinochet wziął go pod rękę po wczorajszym posiedzeniu, jak powiedział konfidencjonalnie: „Powinien pan odpocząć. Nie sypia pan prawie. Za plecami armii może pan spać spokojnie". Od .palców Pinocheta szedł jakiś stalowy chłód i Allende poczuł się nieswojo. „Robię się podejrzliwy — pomyślał z niechęcią. — Pinochet, taka miernota, spiskowcem? Jest na to zbyt tępy i tchórzliwy... Nerwy mnie zawodzą... Wczoraj, kiedy urzędnik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych położył mi na biurku informację o szerzących się pogłoskach, jakoby stwierdzono u mnie upośledzenie umysłowe, wydało mi się, że on z szyderczą uwagą patrzy, jak ja na to zareaguję. Podniosłem wzrok, a jego twarz wyrażała jedynie uprzejmość służbisty. Kto wie, co wyrażała, kiedy wzrok miałem opuszczony? Znowu ta podejrzliwość... Trzeba wziąć się w garść. Ale jak wziąć w garść sytuację? Wymyka mi się jak ryba, nie daje się określić. Dlaczego Neruda wrócił ze swojego ukochanego Paryża? Kiedy go> zaipytałem, co się stało, powiedział: «Jestem antyszczurem». Wtedy nie od razu to sobie skojarzyłem — był taki gwar i tłok, jak zwykle na bankietach... Teraz rozumiem. Jakie to .proste... Szczury uciekają z tonącego dkrętu, a Pablo wrócił na okręt. Ale czyż okręt tonie? Owszem trzeszczy, ma sporo dziur, ale płynie. Dopłynie do portu. Jeżeli nie dopłynę ja — nie będzie to miało znaczenia. A tak bym chciał przespacerować się po tym porcie, do którego zmierzałem przez całe życie... Żart Nerudy był ostrzeżeniem. Poeci 287 są może nie tyle intelektem, co instynktem narodu... jego intuicją. Juan Ramón Jimenez powiedział kiedyś, że Pablo Neruda jest najlepszym złym poetą. Irytowała go gadatliwość Pabla. Ale kiedy przyjechał do Ameryki Łacińskiej, zmienił zdanie i napisał coś innego: «Neruda chce jak gdyby napełnić gigantyczne przestrzenie Ameryki Łacińskiej, którym odebrano mowę, i zjednoczyć je swoimi wierszami*. Utrafił w sedno., Dwadzieścia krajów, mówiących tym samym językiem, kiedyś się zjednoczy. Ale jak znaleźć wspólny język duchowy dla tylu różnych narodów, jeżeli nawet w takim małym kraju, jak Chile, nie możemy go znaleźć dla jednego narodu? Nakłaniają' mnie do aresztowań. Ale jak się zaczynają aresztowania, to zamieniają się one w bryłę śniegu, a ta — w lawinę, która zmiata i winnych, i niewinnych. Okrucieństwo, nawet wymuszone, czyni ze sprawiedliwości jej zaprzeczenie. Ale gdy sprawiedliwość jest zbyt ślamazarna, okrucieństwo ją przytłoczy i zgniecie. Ślamazarna sprawiedliwość staje się mimo woli przyczyną tyluż ofiar, rzuconych przez nią na stos bez walki. I czy można ją wtedy nazywać sprawiedliwością? Jak znaleźć ten jedyny wyznacznik sprawiedliwości, nie na tyle okrutnej, by stać się swoim zaprzeczeniem, a przy tym nie na tyle słabej, by nie móc się obronić?" Takie pytania zadawał sobie prezydent Allende i nie znajdował odpowiedzi, a tłum kobiet bijących w puste garnki skandował pod oknami La Monedy: — Algo comerl Algo comerl Była połowa sierpnia 1973 roku. Jedenasty -września — dzień, w którym Pinochet wyda rozkaz zbombardowania pałacu prezydenta, był już blisko... 23 Historia zna wydarzenia, które za pośrednictwem prasy, radia i telewizji same podnoszą o sobie krzyk, że są historią. A przecież historią jest też to wszystko, co dzieje się z każdym skazanym na pospolitość człowiekiem. Miliony telewidzów, oglądając wybuchy bomb, uprowadzenia samolotów, kongresy polityków, konkursy piękności czy mecze piłki nożnej, myślą w prostocie 288 ducha, że oto są naocznymi świadkami najważniejszego wydarzenia w życiu ludzkości. Lecz kiedy któryś z telewidzów poczuje nagły ból serca, spełznie z fotela i zda sobie sprawę, że umiera, wówczas najważniejszym wydarzeniem wyda mu się właśnie to, a nie obrazek na ekranie. Dla obu chłopców, mozolnie wspinających się na skały wśród chmary brzęczących muszek, najważniejsza na świecie była teraz sprawa życia albo śmierci ich towarzyszy — i któż mógłby mieć im to za złe? Muszki, wciskające się do nozdrzy i uszu, były dla nich rzeczywistością, a samolot lecący wysoko nad tajgą z pasażerami, czytającymi w gazetach o wszystkich rzekomo najważniejszych wydarzeniach na świecie, pozostawał tylko błękitną niedosiężną zjawą. Łamiąc paznokcie na skalnych szczerbach, chłopcy resztką sił wdrapali się wreszcie na szczyt góry i zmęczeni upadli plackiem. Kiedy popatrzyli w dół, zobaczyli Wronią. Wyglądała jak wodne cmentarzysko, a posępne głazy —¦ jak nagrobki. Otaczały je białe, nieruchome, jak wydawało się z góry, pierścienie piany. Wiatr, świszczący na szczycie, zagłuszał szum wody i trudno było nawet dostrzec, czy rzeka się rusza. Brzeg był pusty — tak przynajmniej wyglądał. — Patrz, tam jest coś czarnego — Kiesza trącił Sie-riożę łokciem. — Tam, tam, nad samą wodą... — To chyba krzywacz —¦ westchnął Sierioża. Ożywieni jednak tą iskierką nadziei, zaczęli schodzić, raniąc ręce o zarośla. Wkrótce białe pierścienie wokół głazów ożyły, rzeka zaczęła się poruszać, dał się słyszeć jej narastający szum, ale czarna plama ciągle jeszcze pozostawała zagadką. — Człowiek... — wytężając wzrok, powiedział Sierioża. ¦— Nie, dwoje... — sprostował Kiesza. Nogi dotknęły wreszcie piasku i grzęznąc w nim, same poniosły ich w tamtą stronę. Na piasku leżeli Wiaziemska i Kołomiejcew, mokrzy, spleceni w uścisku. Jak naoczny dowód że nie zginęli, stały przy ich bosych nogach buty, na kamieniach zaś suszyły się onuce. Zmarli onuc nie suszą. Obydwoje spali. Spali kamiennym snem i dobudzić się ich było trudno. Otworzywszy oczy, Wiaziemska natych- 10 Tam, gdzie rosną... 289 - miast cofnęła rękę, którą przez sen obejmowała Koło-miejcewa. Kołomiejcew z wysiłkiem uniósł się na łokciach; potrząsał głową i starał się oprzytomnieć. Ale wreszcie zamazane kontury przed nim przybrały postać Kieszy i Sierioży, w oczach błysnęła jakby radość, zaraz jednak wrócił wyraz obcości. — A gdzie Zagraniczny? Gdzie Burstein? — szarpał nim Kiesza. Ciężką nieposłuszną ręką Kołomiejcew wskazał krzaki głogu na brzegu. Chłopcy pobiegli. Na krzakach rozwieszona była odzież. Nagi Burstein, podskakując, chłostał się gałązkami, żeby odpędzić owady. Pierwsze jego słowa brzmiały: — Macie zapałki? Kiesza wyjął zza pazuchy pudełko zapałek w powłoce z balonika, obwiązanej nicią, i po chwili zbawienna smuga dymu przepłoszyła muszki. A tuż obok, na zbutwiałym pniu, oblepiony komarami, ale nie zwracający na nie uwagi, siedział nad zeszytem w czarnej ceratowej okładce drugi golas i próbował rozlepić posklejane kartki. Był to Iwan Zagraniczny. Popatrzył na chłopców błędnym wzrokiem i znowu zajął się zeszytem, w którym nie sposób było cokolwiek odczytać. — Przepadły na amen —¦ mruknął. —¦ Kto przepadł? — ze strachem zapytał Sierioża, któremu się wydało, że Zagraniczny postradał zmysły. — Jesteśmy tu przecież, wszyscy żyjemy... — Moje myśli przepadły — powiedział donośnym głosem Zagraniczny. — Myśli o życiu... Woda Wszystkie pożarła. A chciałem posłać ten zeszyt... — Dokąd? — ze zdumieniem zapytał Sierioża, który nigdy by nie posądzał Zagranicznego o zapisywanie swoich myśli. — Tam... — kiwnął głową gdzieś w górę Zagraniczny. — Może byłby z nich jaki pożytek. — Mogę zobaczyć? ¦— poprosił Sierioża. Zagraniczny niechętnie podał mu zeszyt: — I tak nic nie zrozumiesz. Zeszyt był ciężki od wody, zapisy rzeczywiście rozmyte. Można było się dopatrzeć tylko urywków zdań i słów. Na pierwszej stronie pod ceratową okładką tytuł, wypisany dużymi drukowanymi literami, zachował się dobrze. I. I. Zagraniczny. MYŚLI O PORZĄDKACH I NIEPORZĄDKACH. Dalej jednak wszystko było niezrozumiałe, rozmazane. „W cz...widziałem has „Chwa radziec pionierom!" ale za co im chwa oni jesz nicz nie dokonali. Zamiast ha ł trza wieszać przysłowia lud e — w nich ięcej roz mu..."; „Za złe owo o in ym nar dzie, odeb ć własną naród ść"; „Gdyby zmniejsz o poł ałą pisani miedz resort , to apieru starcz na wszys ie dobre ksi żki"; „Z dwóch dobry lud łatwi j wybr ć jednego lepsz go. O nicponia nie m wię"; „Nikt ni moż być na az lekarz m geolo cieśl kosmonau kow lem fryzje szewc praczką, krawc ucz nym d zorcą. A dlaczego państwo, może? Państwu trza omóc troch oddc żyć", „Od wódik niko nie oduczysz, trza ucz jak ją ić"; „Kto na list świa a pr cy nie odpowia u tych z jąć skrzynki poczto — niech do nich nie docho żadne łis y"; „ iech scy yrektorzy fabryk buwia i odzi ży noszą ylko swo wyroby"; „Gazety spawdz elekt oniką żeby te same sło się nie powt ły. A jak się powtarza to żeb aszy drukarska stawała i ani usz póki nie znajdą nowych słów"; „Spekula nie zwalcz się sądami tylko dobroby..." — Oddaj zeszyt... — rozgniewał się nagle Zagraniczny. Wyrwał go z rąk Sierioży i wrzucił do buchającego żarem ogniska. Myśli Iwana Zagranicznego nie chciały płonąć. Widział, jak się wiją, syczą, ale po trosze się zajmują, kurczą i obracają w popiół. Patrząc na wijące się w ogniu myśli Zagranicznego, Burstein po raz któryś zrozumiał, jak bardzo kocha ten kraj, jak nie może żyć bez niego, bez takich ludzi, jak Iwan Iwanowicz, Kołomiejcew, Kiesza, Sierioża, Wia-,ziemska i wielu innych, potem zaś przypomniał sobie wycięty z gazety frontowej wiersz całkiem jeszcze młodego Narowczatowa, który przeżył tę samą wojnę, co i on, Burstein: Ale dziś, u wrót Pułtuska, niech na wieki tkwią w mej głowie słowa dwa — Zyd i Rosjanin — w pięknym wspólnym słowie — Człowiek.* * Tłum. Tadeusz Sliwiak. 290 291 Wszyscy już byli przebrani, pojedli cudem uratowanych konserw i trzeba było ruszać, lecz Kołomiejcew nie dawał rozkazu, milczał. Twarz miał nieobecną, jakby trwał jeszcze w śnie, który przerwali mu, jak mogło się wydawać, Kiesza i Sierioża. Nie odezwał się jeszcze ani słowem, poruszał tylko ustami, pokłutymi .przez komary, oczy zaś wpatrywały się w jakiś punkt, tylko dla niego widoczny. Zdawało mu się, że ludzie przy ognisku są tylko widmami, w rzeczywistości bowiem zginęli wszyscy, a winę ponosi on, Kołomiejcew. Wreszcie zaczęło do niego docierać, że wszyscy żyją, nie umniejszało to jednak jego winy wobec nich. I przypomniał sobie, nie wiedzieć czemu, głos w stogu: „A nie zapomni mnie pan?" — a potem ją, dziewczynę o żółto nakrapianych oczach, która rozsypała gwoździe przed jego gazikiem i szeptała: „Koszula, zostawił pan koszulę..." I przypominał sobie swoje winy. Jedne zabijały ludzi, inne nie zabijały, lecz tak czy owak winami pozostawały. Czuł się teraz tak samo, jak ongiś w białoruskich lasach, gdy bolały go niewidoczne oparzenia. Jego towarzysze przy ognisku wymieniali nieśmiałe spojrzenia, widząc, że coś się z nim dzieje, nikt jednak nie śmiał przemówić do niego. Pierwszy zdobył się na to Sierioża: — Panie kierowniku, widzi pan? Kołomiejcew wziął kamień do ręki, która zadrżała pod tym niewielkim ciężarem, i powoli obracał go na wszystkie strony, jakby nie poznawał, co to takiego. — To kasyteryt, panie kierowniku, kasyteryt! —¦ zachłystywał się aż do krzyku Sierioża. — Pan miał rację! Kołomiejcew wyprostował palce i kamień bezdźwięcznie upadł na piasek. — Tak, kasyteryt... — bardzo cicho, ledwie poruszając ustami, powiedział wreszcie. Spróbował uśmiechnąć się, ale nic z tego nie wyszło. — Co to jest? — zerwała się nagle Wiaziemska, ręką pokazując na rzekę. — Patrzcie! Tuż przy brzegu miotała się okaleczona przez kamienie łódź. Na dziobie krzywo stał połatany worek, z którego po każdym uderzeniu fali sypały się do wody szyszki limby. W łodzi leżał nieruchomo jakiś ezło-,wiek z zakrwawioną głową, z ręką zaciśniętą na wor-. ku. Druga ręka, ściskająca szczątek dubeltówki, zanurzona była w wodzie, która nieczule podrzucała lub nakrywała martwe palce. Zagraniczny i Kiesza, walcząc z prądem, wynieśli ciało z łodzi i złożyli na piasku. — Poznać niedźwiedzią łapę. Niedźwiedzie nie atakują ludzi. Pewnie to był samotnik — powiedział Zagraniczny. W milczeniu wykopali grób szczątkami wioseł. Opuścili ciało. Zaczęli sypać na nie ziemię, starając się nie patrzeć na zniekształconą twarz trupa. I nagle Kołomiejcew kazał im przerwać — pierwszym świadomym ruchem ręki. Chwiejąc się na nogach, stanął nad grobem, potem nagle się wyprostował i patrząc na wszystkich powiedział: — Podobno o zmarłych nie wolno mówić źle. Ale prawdę trzeba mówić zawsze. Od kłamstwa o zmarłych zaczyna się kłamstwo o żyjących. To był zły człowiek. Ale nie urodził się taki. Coś uczyniło go złym. Może owo „coś" tkwi w nas. Wiedział, że nikt go nie kocha. Nasza niechęć sprawiała, że stawał się coraz gorszy. Szkoda, że zginął. Teraz nikt mu już nie pomoże. To nasza wina... I drugim opanowanym ruchem ręki nakazał zasypanie grobu. Zagraniczny i Kiesza naznosili kamieni i usypali z nich kopczyk. — Musimy iść — powiedział Kołomiejcew. — Sierioża, niech pan zadepcze ognisko... Więc gdzie pan odłupał ten kawałek kasyterytu? 292 fs^ Sf*Jftfet! PROLOG Na mój życiorys składają slą z konieczności kłopoty życiowe i praca... K. Ciołkowski Na rynku w Kałudze Barbara Ciołkowska przechodziła obok jatek mięsnych. Z haków zwisały poznaczone fioletowymi stemplami tusze, ociekające ciężką cic-mną krwią. Na ladach leżały porcelanowe młodziutkie prosięta, czysto oskubane bursztynowe kaczki, stosy nerek, wilgotnych i krągłych jak rzeczne kamienie, brunatne lakierowane płaty wątroby, bladoróżowy móżdżek w siateczce z delikatnych żyłek. Handel w jatkach odbywał się przy osobliwej muzyce, złożonej z zachęcających okrzyków i stuku toporów. Pani Ciołkowska nieczęsto miewała okazję posłuchać tej muzyki, trzymała się więc od niej z daleka, bała się zbliżać do lady, żeby jej nie zakrzyczano, nie zmuszono, nie wciśnięto byle czego. U Ciołkowskich jadało się mięso tylko raz na tydzień — w niedzielę, w pozostałe zaś dni spożywano dania jarskie. Wysztafirowana mieszczka, niosąca za żółte łapy osmaloną już gęś, trąciła łokciem tak samo wysztafirowana kumę z taką samą gęsią: — Ty, popatfz... Ciołkocha się przy wlokła,.. Dziw! Kuma zachichotała: — Im podobno wystarcza zupka z pokrzywy albo szczawiu. Ktoś mówił, że jedzą nawet dmuchawce. A pokrzywy to Ciołkocha zrywa w rękawiczkach. Takich do łokcia... Balowych. Pokrzywiana szlachcianka.. Pierwsza mieszczka miała pewne wątpliwości: — Przecież mężulek zgarnia spory grosz w szkole diecezjalnej... Co oni robią z pieniędzmi? Kuma zachichotała jeszcze głośniej: 4 — On wydaje wszystko na gwiazdy... Nikt mu nie chce drukować, to sam drukuje swoje książki. I obie tak się zatrzęsły ze śmiechu, że razem z nimi zatrzęsły się osmalone gęsi. Pani Ciołkowska nieśmiało poprosiła rzeźnika: — Chciałabym kawałeczek wołowiny... Rzeźnik z godnością pogłaskał brodę, rozczesaną na dwie strony: — A jaką wołowinkę szanowna pani uważa? Na zupę czy na co innego? Bo mam i polędwiczkę — bardzo dobra na angielskie befsztyki. — Na zupę... — szybko przerwała mu pani Ciołkowska. Rzeźnik, nieco mniej usłużnie, ale ciągle jeszcze z uszanowaniem, powiedział: — Pozwolę sobie zaproponować ten kawałeczek... Kostka szpikowa. Cukrowa. Zręcznie zważył mięso. — Tylko trzy funty z nadwagą. Pani Ciołkowska zmieszała się: — A nie mógłby pan zważyć tego mniejszego kawałka? Potrzebuję nie więcej jak półtora funta... Rzeźnik spokojnie powiesił mniejszy kawałek na haku wagi: — Czemu miałbym nie móc? Trzeba było mówić od razu... Ale tu jest trochę więcej. Prawie dwa funty. Czerwieniąc się ze wstydu, czując na sobie spojrzenia dwóch mieszczek, które też przyszły po mięso, pani Ciołkowska nalegała: — To niech pan odrąbie... Rzeźnik z westchnieniem rzucił mięso na kloc, nie użył jednak topora. — Dobra, co tam... Jakoś się policzymy, proszę pani. Właścicielki dwóch osmalonych gęsi, z ironią obserwujące tę scenę, przeobraziły się natychmiast, k,iedy Ciołkowska obróciła się do nich twarzą: — Dzień dobry, pani Ciołkowska! Dawnośmy się nie widziały! — Dzień dobry... — powiedziała z niechęcią, torując sobie przejście między gęsiami. — Jakaś pani mizerna... — współczująco zaatakowała pierwsza mieszczka. Dr.uga dała upust swemu ubolewaniu: 294 295 — Ładnie cię urządził twój ślubny, kochana... Już tylko skóra i kości z ciebie zostały. Nie ma nawet za co złapać. A cały smak w babie — to mięso... — i dumnie poklepała się po rozłożystych biodrach. Pierwsza powiedziała poufnie: — Patrzę ja na ciebie, Barbaro, i nadziwić się nie mogę — jak ty wytrzymujesz z tym swoim mężem? Przecież to straszny człowiek... Ku ich zdziwieniu, pani Ciołkowska odparła z uśmiechem: — Straszny... Ja też jestem straszna... — I taki dziki wyraz przybrały jej małe ciemne oczy i żółtawa twarz o wydatnych azjatyckich kościach policzkowych, że mieszczki mimo woli ustąpiły z drogi. — A to potwora... — powiedziała pierwsza, ochłonąwszy z wrażenia. — Naprawdę straszna... Gałami przewraca, straszydło... Mówią ludzie, że oni się wdali w jakieś ciemne sprawki. Jej mąż skupuje cynowe łyżki i wytapia z nich złoto... Kudłacz pomylony — Nie taki on pomylony, jeżeli z cyny robi złoto — pokiwała głową druga. — Jak upieczesz gęś —*z jabłkami czy z kapustą? — Ani tak, ani tak... — uśmiechnęła się z satysfakcją pierwsza mieszczka. — Ja nadziewam ryżem, suszonymi śliwkami i zaszywam... A jak myślicie, gdzie był w tym czasie Konstanty Ciołkowski? Otóż był w winiarni, którą zwiedzał w towarzystwie jej właściciela — kupca Siemiradowa, z szacunkiem prowadzącego gościa pod rękę. Siemiradow niczym mie przypominał dziewiętnastowiecznego kupca ze sztuk Ostrowskiego. Jednym z takich kupców był jego ojciec, który lat temu pięć zmarł śmiercią, od jakiej uchowaj nas Boże — udławił się w zapusty kawałkiem baraniego udźca. W odróżnieniu od ojczulka, który zostawił mu wielki majątek, młody Siemiradow nie nosił ani butów z nie wyprawionej skóry, ani sukiennej kapoty, ani brody, nie strzygł włosów na modłę ludową i nie smarował ich olejem rzepakowym. Nosił się modni© — kraciaste ubranie z Paryża, lakierowane sztyblety z getrami, jedwabny krawat z dużą rubinową szpilką; rude włosy, ondulowane w Moskwie na Kuz-nieckim u Zorza, wymykały się spod miękkiego londyńskiego kapelusza, zagniecionego umiejętną ręką. Siemi- 296 radów mówił (z rosyjskim co prawda akcentem) po francusku i po angielsku, miał stawy rybne w Astra-chaniu, młyny w Twerze, kilka łaźni i restauracji w Sa-ratowie, przymierzał się do produkcji automobili jako współudziałowiec firmy belgijskiej, kolekcjonował obrazy impresjonistów, lubił zasiąść przy wirującym stoliku. Winiarnia była dla niego jakby relikwią rodzinną, od niej bowiem zaczynał jego spoczywający w Panu ojczulek, który, zgodnie z tradycją, jako subiekt w sklepie obuwniczym ożenił się z córką pryncypała i dzięki jej posagowi mógł założyć ten- wesoły interes. Obie córki Siemiradowa uczęszczały do żeńskiej szkoły diecezjalnej i były uczennicami Ciołkowskiego, sam Siemiradow zaś, w odróżnieniu od innych kałuskich kupców, nigdy sobie na kpiny z niego nie pozwalał, odwiedzał go w pracowni, dotykał aerostatów, a przy okazji ostrożnie badał jego zamiary. Aerostaty bardzo go interesowały. Dostawa jesiotrów z Astrachania do Paryża była teraz zbyt kłopotliwa — ryby płynęły rzeką, potem koleją, i ciągle trzeba było zmieniać lód. A taki aerostat z ładunkiem jesiotrów, które pluskają się w wielkich wannach z ojczystą wodą rzeczną, wraz z rybami transportowaną wprost na Pola Elizejskie — to urządzałoby Siemiradowa. Do ziemiaństwa miał on stosunek pogardliwy i protekcjo- ¦ nalny — od dawna już zalatywało jak zepsuta ryba i nawet częsta zmiana lodu nie pomagała. Był zdania, że o przyszłości zadecyduje sojusz pieniądza z nauką. Dlatego więc wszelkie wynalazki interesowały go bardziej niż znajomości z hrabiami i .książętami, co jeszcze niedawno schlebiałoby jego kupieckiej ambicji. Z tego też powodu zabiegał o przychylność Ciołkowskiego. — Tu mam salę, że tak powiem, zatrutą — portwaj-nową. Sam tego nie piję i panu nie polecam, panie profesorze. Najkrótsza droga do nieżytu albo wrzodu żołądka. Do portwajnu idzie dosłownie wszystko, prawie że z rozbitymi podeszwami starych sztybletów włącznie... — No i po co pan to wytwarza? — nachmurzył się Ciołkowski. — Ludziom smakuje. Na końcu naszego języka, pp-nie profesorze, są specjalne guzki smakowe. A jak u nas 297 wygląda wychowanie smakowe, sam pan wie. Owe guzki są przepalone wódką i nie reagują na smak dobrego wytrawnego wina. Dla gminu ono jest za kwaśne. A kto będzie pił kwaśne wino, jak ma życie kwaśne? Takie życie zalewa się raczej wódką albo słodkim portwaj-nem. To wino przypomina ilustracje w „Niwie" albo jarmarczne obrazki... Też tanie i słodkie. Ciołkowski zatrzymał się w zdumieniu. Na ścianie nad wielką dębową kadzią, w której robotnicy pałkami owiniętymi w szmaty mieszali podejrzaną dymiącą warzę, wisiała duża ikona. — To mój najnowszy pomysł — uśmiechnął się Sie-miradow. — Żeby było przed czym się przeżegnać. Bóg spełnia u mnie rolę nadzorcy — sam nie pije, ale pilnuje wszystkich pijaków. I wie pan, że to pomogło. Znacznie mniej teraz piją przy pracy. — A pan... wierzy w Boga? — błysnęły zza okularów oczy Ciołkowskiego. Siemiradow wybuchnął śmiechem i zniżając głos, aby nie usłyszeli go robotnicy, powiedział żartobliwie: — Bóg, jak pan widzi, jest u mnie zatrudniony. A tym, którzy są u mnie zatrudnieni, nigdy nie ufam bez zastrzeżeń. — Nie chciałbym być zatrudniony u pana — pokiwał głową Ciołkowski. — Pan już od dawna jest zatrudniony, panie profesorze, tylko nic pan o tym nie wie — roześmiał się Siemiradow. — Jak pan wprowadzi w życie swoje wynalazki bez takich jak ja? Postęp to geniusz plus odbiorca. A bez odbiorcy wszystkie najgenialniejsze idee giną jak nieznani żołnierze w okopach zwojów mózgowych... — Obrazowo się pan wyraża — ocenił Ciołkowski. — Ale przecież nie zawsze tak będzie, że idee będą własnością jednych, materialne zaś możliwości wcielania ich w życie — własnością innych. — Zawsze tak będzie... — tonem absolutnej pewności powiedział Siemiradow i otworzył przed Ciołkowskim drzwi do następnej sali. — A oto moja chluba, panie profesorze. Sala likierowo-nalewkowa. Tu już bez żadnej trucizny. Wszystko na surowcach naturalnych... Nalewka galgantowa, dziurawcowa, jarzębiak — nie gorszy niż od Szustowa! Na pączkach brzozowych,. 298 na liściach czarnej porzeczki, na pieprzu, na płatkach róży... Chińczycy wprawdzie robią nawet na żmijach, ale my do tego, mam nadzieję, nie dojdziemy... A tu likiery — truskawkowy, malinowy, agrestowy, porzeczkowy, żurawinowy, borówkowy, wiśniowy, jabłkowy, dereniowy... Ten jest z owocu o nazwie feijoa... Przywozimy u Suchumi. Chce pan spróbować? Delicje... — Przecież pan wie, że nie piję — wymówił się Ciołkowski. — Przepraszam, zapomniałem. Jak wyglądałyby moje interesy, gdyby wszyscy byli abstynentami? Z torbami bym poszedł. — I Siemiradow z przyjemnością wychylił jeden po drugim oba kieliszki mieniącego się trunku o odcieniu szafiru z egzotycznego owocu feijoa. Kieliszki podano na srebrnej tacy. — A wie pan, przyjdzie taki czas, kiedy wszyscy przestaną pić —- powiedział Ciołkowski. Siemiradow czule, jak dziecku, pogroził mu palcem: — No, nie... Niech mnie pan nie straszy. Rosji to nie grozi w żadnym wypadku... Rosjanin nie może się obejść bez dwóch rzeczy — bez wódki i bez cara. A jeżeli cara obali, to potem za nim zatęskni. — O ile mogłem zauważyć, sporo ludzi na Rusi żyje bez cara w głowie* i wcale im to nie przeszkadza — uśmiechnął się Ciołkowski. — Nasz car, moim zdaniem, też nie ma cara w głowie. Nietęgo u niego z rozumem Wojnę z Japończykami przefurdził, a teraz, jak wszystko wskazuje, zamierza z Niemcami wojować. Przecież wojna to najbezmyślniejsza rzecz na świecie, a mówiąc pana językiem — najbardziej nieopłacalna... — Tu się z panem nie zgadzam, panie profesorze... — energicznie zaoponował Siemiradow. — Gdyby wojna była sprawą tylko nieopłacalną, nikt by wojen nie wszczynał. Niech pan pomyśli, ile ludzi na świecie wyrabia proch, naboje, pociski, karabiny, armaty. Gdyby nie wojny, co by oni wszyscy robili? Ilu Rosjan znalazłoby się na bruku! A właściciele tych fabryk? Nie są przecież tacy głupi, żeby zatrzymywać produkcję. Doskonalić, zwiększać — proszę bardzo, zawsze. Utoczkin teraz pokazuje na aeroplanach cyrk powietrzny, a ktoś * „Bez cara w głowie" — idiom, oznaczający brak rozumu. 299 już go na pewno mądrze obserwuje i zastanawia się, jak by do tych aeroplanów przysposobić bomby. Z pańskimi rakietami będzie tak samo. Ze wszystkiego trzeba czerpać zysk. Dwie najzyskowniejsze rzeczy to wódka i wojna. Przyznam się panu, że już przygotowuję sobie w odnośnym resorcie grunt pod dostawy amunicji na wypadek wojny. I chociaż ci panowie na wysokich stanowiskach są szczerymi patriotami, nie załatwi się takiego zamówienia bez łapówki. Niech pan spojrzy w sedno, panie profesorze: co się kryje za wymachiwaniem wojennymi sztandarami? Zyski... — Ale jest też, koniec końców, zysk moralny. Czy można go znaleźć w wojnie? — bąknął Ciołkowski, przygnębiony tą logiką. — No przecież! — zwycięsko zakrzyknął Siemira-dow. — Kiedy nie ma wojny, to o wszystkie nieporządki obwinia się Żydów. Kogo ręka świerzbi, ten pomacha basałykiem na pogromie i zaraz mu lżej. Ale stopniowo przychodzi opamiętanie: po pogromach życie się jakoś nie poprawia. Na kogo wtedy się podnosi świerzbiąca ręka z 'basałyczkiem? Na cara. A car, nie w ciemię bity, żeby odwrócić gniew od siebie, podsuwa innego wroga, który jest wszystkiemu winien — Japończyka albo Niemca. W Japonii zaś albo w Niemczech władza też wynajduje wrogów, bo chce się utrzymać — tylko że tam nazywają ich Rosjanami... I tak właśnie wygląda, panie profesorze, połączenie korzyści moralnych z materialnymi. Całkiem prosta mechanika. — Podła mechanika — rozgniewał się Ciołkowski. — A czy człowiek nie jest podły? — zapytał z uśmiechem Siemiradow. — Tacy jak pan, panie profesorze, należą do wyjątków. Gdyby wszyscy byli tacy, to i władza byłaby niepotrzebna, i armia, i policja. A tak każdy ma złość na policję, ale każdy jej potrzebuje. No bo policja broni przed grabieżami. — Samo istnienie policji jest grabieżą — powiedział Ciołkowski, usiłując odczepić brązowego lwa przy swoim płaszczu, zaczepionego o brzeg jednej ze skrzynek z winem, piętrzących się aż pod sufit. — Chociażby dlatego, że na policję przeznacza się tyle pieniędzy, których nie wystarcza na szpitale, szkoły, biblioteki. — Ma pan rację — przyświadczył Siemiradow, zręcznie uwalniając brązowego lwa. — Policja to grabież, 300 armia to grabież, biurokracja —- grabież, kapitalizm — grabież... Wiem o tym najlepiej, bo sam jestem grabieżcą. Ale kto wymyślił cały ten system zarządzania? Sami ludzie, w obawie, że jeśli nikt nimi rządzić nie będzie, pozostaną bezradni. Proszę mi darować, profesorze, ale po co pan udaje świętoszka? Nie pali pan, nie pije... Chce pan być lepszy od innych? Rosyjskie przysłowie powiada: „Co u trzeźwego w głowie, to u pijanego w mowie". Gdyby ludzie przestali pić, to straciliby jedyną okazję do szczerości... — Czyż jestem nieszczery? — spojrzał na niego spode łba Ciołkowski. Siemiradow zastanowił się, westchnął: — Wie pan, z początku mi się zdawało, że pan, za przeproszeniem, kłamie. Żeby ludzie naprawdę tak myśleli — to niespotykane. Potem poznałem pana bliżej, zaglądałem do pracowni i zrozumiałem, że pan nie kłamie. Że jest pan szczery. Może nawet zbyt szczery. Ale nie każdego na to stać... Pytał mnie pan, czy wierzę w Boga. Odpowiedziałem pół żartem, pół serio. Nie wstydzę się swojego cynizmu, bo to moje oparcie. A jaki jest pana Bóg? W co pan wierzy? — Moim Bogiem jest człowiek, aczkolwiek daleko mu jeszcze do doskonałości. Doskonalenie człowieka należy jednak zaczynać nie od kogoś, tylko od siebie... — całkiem zapominając, gdzie się znajduje, zaczął Ciołkowski, oparty o skrzynkę z .nalewką galgantową jak 0 trybunę. — Wierzę w świat bez państw, bez słupów granicznych, bez armii, policji, wyzysku, pieniędzy... — Bez pieniędzy? — parsknął Siemiradow. — Zastąpi je zaświadczenie o pracy. A może nawet 1 zaświadczeń takich nie będzie, ponieważ każde zaświadczenie świadczy o braku zaufania do ludzi — przerwał mu. Ciołkowski. — Ludzie są podzieleni, bowiem brakuje im wspólnego celu. A nic tak nie sprzyja poczuciu wspólnoty celu, jak poczucie wspólnego niebezpieczeństwa. Tego zaś wspólnego wroga ma cała ludzkość. — Jakiż to wróg? — nieufnie zapytał Siemiradow. — Śmierć — z prostotą powiedział Ciołkowski. — Gdyby wszystkie środki, które ludzie obracają teraz na walkę przeciwko sobie, przeznaczyć na walkę o siebie, to ludzie zwyciężyliby nie tylko choroby, ale i śmierć. 11 — Tam, gdzie roaaą,.. 301 Może śmierć też jest chorobą, tylko nie znamy jej wirusa. Może kiedyś znajdzie się sposób wskrzeszania naszych dalekich przodków. Niech pan powie, nie miałby pan ochoty zjeść śniadania z Sokratesem, obiadu — z Aleksandrem Macedońskim, kolacji — z Puszkinem? — Nie wiem, czy oni mieliby na to ochotę... — spróbował zbyć go żartem Siemiradow, zastanawiając się w duchu: „Może to prawda, co o nim mówią, że jest niespełna rozumu? Nie, jego umysł pracuje doskonale, a ręce potrafią wszystko... Te narty wodne jego konstrukcji! Wyprosił u mnie najszybszą trójkę koni, przymocował sznury. Konie kłusują wzdłuż brzegu, a on na nartach za końmi — tylko broda powiewa na wietrze! Przypominał wtedy Iwana Poddubnego. Bo i rzeczywiście, siłą myśli ten człowiek dorównuje sile mięśni Poddubnego. Cała Kaługa się zleciała, żeby popatrzeć na to dziwo. Tyle że niedługo jazda trwała, bo się przewrócił. Wylazł z wody i powiada: «To żadna szybkość! Nie szkodzi — jak łodzie będą miały prawdziwe motory, wyjdzie lepiej!»" Zapytał: — Ale gdzie pan podzieje wszystkich? Na ziemi i tak coraz większy tłok. Śmierć jest jedynym wybawieniem z tej ciasnoty. — A do czego są gwiazdy? — zapytał Ciołkowski. Wyszli na podwórze, gdzie młodzi mężczyźni w skórzanych fartuchach ładowali na furmanki skrzynie z butelkami. Jeden z nich, nie zauważywszy właściciela, wyjął z przegródki w skrzynce butelkę portwajnu, palcem wcisnął do środka korek i zaczął pić. Siemiradow cichcem podskoczył do niego z tyłu, złapał za ucho tak, że tamten zawył z bólu, i podprowadził go do Ciołkowskiego: — Niech pan popatrzy na tego alkohomosapiens, panie profesorze! Taki to nawet w kosmos poleci z butelką za pazuchą... Ciołkowski pożegnał się z kupcem, uprzejmie odmówił skorzystania z jego bryczki i ruszył do domu ścieżką prowadzącą przez podmiejski jar, ostukując parasolem, pełniącym także rolę laski, napotkane korzenie. Był wytrącony z równowagi, wręcz kipiał ze złości, ale była to złość skoncentrowana. Szedł myśląc na głos i mrucząc: 302 — A jednak jest pytanie nad wszystkie inne pytania: czemu to wszystko służy? Po co istnieje świat, wszechświat, kosmos? Jaki to ma cel? Nasi filozofowie o tym nie myślą. Albo nie chcą, albo po prostu boją się. Filozof, który nie myśli! Demokryt, który tchórzy! Jest nauką wszystko, nad czym panujemy, nie jest nauką wszystko, czego nie rozumiemy? Z taką dewizą daleko się nie zajedzie, nie mówiąc już o lataniu... W jarze było cicho; pomruki Ciołkowskiego łączyły się z szelestem jesiennych liści, płynnie wirujących w powietrzu. I nagle przed Ciołkowskim, zagradzając mu drogę, z chrzęstem rozciągnęła się na całą długość harmonia trzyrzędówka. Harmonię trzymał w rękach podmiejski bohater o zuchwałych oczkach, zdradzających słabość do wyrobów Siemiradowa. Spod złamanego lakierowanego daszka cyklistówki sterczał bujny kędzior. Fasoniasta koszula ze stojącym kołnierzykiem haftowanym w chabry ściągnięta była nabijanym paskiem, czubki butów nosiły ślady błota, ale cholewy błyszczały jak lustro. Obok stali w pogotowiu dwaj koleżkowie — oberwańey, usłużnie śledzący wyraz oczu herszta. Jeden z nich sięgnął ręką za cholewę i szewski nóż dotknął brody Ciołkowskiego. Drugi, uśmiechając się i sypiąc nieprzystojnymi żartami, niby to pieszczotliwie, ale z prześmiewką, obmacał jego kieszenie. — Zegareczek, wielmożny panie... — Proszę — powiedział Ciołkowski i wyjął zegarek z kieszonki w kamizelce. — Szwajcarską. Ani razu nie był naprawiany. Pokazać, jak się nakręca? Oberwaniec z zegarkiem w rękach rozdziawił gębę na taką uprzejmość i osłupiałym wzrokiem zapytał herszta, co o tym sądzi. Ten spojrzał przytomniej. — To nie żaden wielmożny pan... To Ptak. Takie ironiczne przezwisko otrzymał Ciołkowski w Kałudze. Herszt wydał rozkaz oczami i obdartus włożył zegarek z powrotem do kieszonki w kamizelce Ciołkowskiego. Jeszcze jeden rozkaz — i nóż wrócił za cholewę. — No co, Ptak, kiedy lecimy do gwiazd? Jeszcze ci nie przetrącili skrzydeł? — zapytał herszt z pobłażliwym uśmieszkiem. Oberwańey zachichotali 303 — Skrzydła mam mocne — powiedział Ciołkowski. — A do gwiazd polecimy. Na pewno. Oberwańcy złapali się za brzuchy. — Ech wy, atamany... Topicie dusze w wódce... Nawet kraść nie umiecie jak trzeba — westchnął Ciołkowski.. Herszt spoważniał: — No, no, Ptak, ty narodowi nie ubliżaj... Naród pije ze zgryzoty. Ciołkowski wpadł w złość: — Ze zgryzoty trzeba głową ruszać, a nie pić. Ty może myślisz, ie ja nie jestem naród, że naród to tylko ci, co po pijanemu walają się w rynsztokach? Już bym wolał, żebyście ukradli mi zegarek, bo tak to tylko czas kradniecie... — Uważaj, Ptak... — warknął herszt i gdy tylko zmienił ton, ręka jednego z obdartusów znowu sięgnęła za cholewę po nóż, powstrzymało go jednak spojrzenie herszta. — Wcale się nie boję śmierci — z irytacją powiedział Ciołkowski. — Boję się, że wy zejdziecie ze świata jako durnie. A żyć trzeba wiecznie. — Jak? — chciał się upewnić herszt. — Wiecznie! — krzyknął Ciołkowski. — To jedyna możliwość, żeby ten, kto z początku był durniem, mógJ nabrać rozumu. Ku zaskoczeniu napastników, Ciołkowski uchwycił się harmonii, która zaczęła wydawać jakieś dziwne dźwięki, złapał herszta za koszulę na piersi i potrząsnął nim, usiłując mu coś wytłumaczyć — było to zamierzenie niemal bezsensowne, ale może nie beznadziejne. — Wiele istot ludzkich ma przed sobą tylko ohydne, bezużyteczne życie, brudny dół cmentarny, i to wszystko. A co z tego wynika? — gorączkował się, zapominając, do kogo mówi. — Wzajemny brak zrozumienia, wojny, bezradność w walce z przyrodą, katorżnicza praca, choroby, krótki męczeński żywot, wieczny strach przed niebytem! Przerażony herszt wyrywał się z rąk Ciołkowskiego, które okazały się mocniejsze, niż można było przypuszczać. — Co robisz, Ptak, co ty robisz? 304 Ale Ciołkowski trzymał go mocno i potrząsał nim, wbijając do bujnie owłosionej głowy: — Śmierć to tylko złudzenie ludzkiego rozumu, durniu. Każda istota powinna żyć i myśleć tak, jakby mogła wcześniej czy później osiągnąć wszystko. Ludzie potrafią osiągnąć nieśmiertelność, jeżeli wszyscy razem będą myśleć o niej jak o czymś najważniejszym... Oberwańcy próbowali odciągnąć swojego herszta, ale nie mogli, Ciołkowski zaś mówił coraz gniewniej: — Kiedy wszyscy staną się nieśmiertelni, Ziemia okaże się dla nich za ciasna. Po to właśnie są gwiazdy — rozumiesz? A do gwiazd — rakiety... Herszt wyrwał się wreszcie i zaczerpnął tchu: — Rozumiem, rozumiem... I Ciołkowski odszedł ścieżką przez jar, znowu rozmyślając na głos i mrucząc: — O nie, panie Siemiradow... Człowiek nie zatrzyma się w rozwoju. Zwłaszcza że rozum od dawna mówi mu o niedoskonałości jego ducha. Na razie górę biorą skłonności zwierzęce, i człowiek nie może ich opanować. Rozum bez woli nie znaczy nic, wola bez rozumu też jest niczym... Herszt poprawił na sobie koszulę, zerknął na koleżków — czy nie przyłapali go na słabości, oni jednak obłudnie spuścili oczy. Jeden z nich przyłożył palec do skroni i pokręcił nim — że niby Ptak ma źle w głowie. Herszt zmarszczył brwi i obdartus natychmiast cofnął palec. Odzyskując godność, herszt protekcjonalnie krzyknął do oddalającego się Ciołkowskiego: — Hej, Ptak! Może potrzebujesz nafty do swoich rakiet? Możemy ci przynieść! Ale Ciołkowski nie usłyszał. Ścigając wzrokiem malejącą postać w czarnym płaszczu z peleryną, herszt wdał się w rozważania: — Mamusia mi opowiadała, jaki miała raz sen... Niby że umarła, ale i na tamtym świecie tak samo myła podłogi, gotowała, prała, cerowała... Przestraszyła się. I na co mojej mamusi nieśmiertelność? Ech, Ptak, Ptak! — I otrząsając się z niepotrzebnych, smutnych myśli, znowu pochylił głowę nad harmonią. A Ciołkowski nawet się nie domyślał, że każdy jego krok jest dziś śledzony przez dwie niewidzialne istoty. 305 Owe niewidzialne istoty były młodym małżeństwem. On nazywał się Y-Y, ona zaś — J-J. Te- dwa niewidzialne promieniste atomy, mniejsze ód pyłków, wirowały w promieniach słońca, przebijających się przez gałęzie jesiennych drzew, pod którymi szedł Ciołkowski. W Galaktyce Nieśmiertelności, ojczyźnie pary atomów, uczeni dawno już rozwiązali problem przejścia jej mieszkańców w stan promienisty, problem wyposażenia każdego atomu w zdolność myślenia i odczuwania. Uczeni obliczyli, że śmierć następuje li. tylko wskutek rozpadania się związków atomów, że owe atomy po śmierci któregoś z Galakcjan stają się cząstką drzew, gór, a nawet istot żyjących. Lecz każdy atom z osobna pozbawiony jest pamięci, przechodząc bowiem z jednej postaci materii w drugą, nie może myśleć, nie może odczuwać radości nieśmiertelnego bytu. W wyniku ostrożnych, przez długie wieki prowadzonych doświadczeń Galakcjanie sami przeszli w stan promienisty, obdarzając każdy atom samodzielnością myśli i uczuć, charakterem, możliwością prokreacji. Długo łamali sobie głowy nad sposobem wskrzeszania swoich praprzodków, których atomy rozproszone były po całej otaczającej ich przyrodzie. Już jako atomy myślące, nauczyli się rozmawiać z atomami drzew, kwiatów, ziemi, traw, chmur, rozbudzili i w nich pamięć i posiedli ogromną wiedzę o swoich dziejach. Galaktyka Nieśmiertelności przez nikogo nie była rządzona — nie było tam ani państw, ani biurokracji, ani armii, ani policji — koordynacja wszystkiego dokonywała się wyłącznie za sprawą świadomości mikroskopijnych współobywateli, wybierających na okres jednego roku (i na jedną tylko kadencję) Radę Sumienia, w której skład wchodzili sami Galakcjanie oraz przedstawiciele świata zwierzęcego, drzew, gór i chmur. Mnóstwo zawodów w Galaktyce Nieśmiertelności zanikło. Przestali być potrzebni nauczyciele — dzieci rodziły się przecież z pamięcią o całej nagromadzonej kulturze. Przestali być potrzebni lekarze — nikt bowiem nie chorował. Przestała być potrzebna żywność, ponieważ Galakcjanom wystarczało wchłanianie energii gwiezdnej. Przestał być potrzebny transport, gdyż dzięki koncentracji woli Galakcjanie mogli swobodnie zmieniać miejsce pobytu nie tylko w obrębie swojej galaktyki, ale i poza jej granicami. Przestały być potrzebne domy, ponieważ sama przestrzeń kosmiczna stała się domem. Jakież więc zawody istniały w Galaiktyce Nieśmiertelności? Pojęcia „zawód" jako takiego Galakcjanie nie znali; wszyscy, uwolnieni od konieczności zdobywania pożywienia, rozwijali się harmonijnie, byli jednocześnie uczonymi, poetami, muzykami, artystami. Nie musieli drukować swoich wierszy, gdyż wiersze w chwili powstawania płynęły od twórcy do wszystkich innych istot równocześnie. Muzyka dźwięczała nawet bez użycia instrumentów, wypełniając całą galaktykę. Obrazy, malowane promieniowaniem świadomości, kołysały się w powietrzu, na niczym nie zawieszone. Galakcjanie nie rozmawiali ze sobą — wystarczyło im myśleć, a myśli każdego natychmiast docierały do rozmówcy, ściślej mówiąc, do współmyślącego. Y-Y i J-J, jak już wiecie, byli młodym małżeństwem — młodym, rzecz jasna, według galaktycznej rachuby czasu. Obchodzili właśnie swoje miodowe stulecie. — Proponujemy wam podróż na Ziemię — powiedziało drzewo, pełniące podówczas funkcję przewodniczącego Rady. —: Mamy nadzieję, że ta podróż uprzyjemni wasze miodowe stulecie. Ale będzie to również, jak mówią niektórzy Ziemianie, podróż służbowa. Bardzo nas martwi to, co dzieje się teraz na tej małej, ale niespokojnej planecie. Ziemianie osiągnęli bardzo niewiele w dziedzinie nauki i w dziedzinie sumienia. Do dziś nie tylko nie potrafili poradzić sobie z głodem, chorobami i śmiercią, ale sztucznie przyśpieszają śmierć sobie podobnych, praktykując ohydne anachroniczne zabójstwa masowe, które noszą nazwę wojen. Jako drzewo, nie mogę ukrywać, że głęboko oburza mnie ich postępowanie z moimi ziemskimi braćmi. Bez litości wyrąbują lasy, nie rozumiejąc, że drzewa myślą. — Mają też niegodziwą rozrywkę, zwaną polowaniem — dodał współprzewodniczący Rady Sumienia — ptak. — Tak samo zresztą postępują z innymi Ziemianami, wyniszczając się wzajemnie i urządzając polowania na człowieka — mówiło dalej drzewo. — Ale gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba, że nie wszyscy mianie są tacy. Wielu z nich żywi wstręt do we Obok okrucieństwa i przemocy na Ziemi, chocia. e 307 dziwne, rozbrzmiewa jeszcze głos sumienia. Wprawdzie sumienie to nie jest poparte wystarczającą wiedzą, lecz poszczególni Ziemianie w sposób dla nas zdumiewający wybiegają myślą w przyszłość. Bywa to niekiedy zabawne i wzruszające. Tomasz Morus. Campanella. Zalążek idei nieśmiertelności można znaleźć w chrystia-nizmie, ale więcej w niej poezji niż realizmu. Rosyjski filozof Fiodorow już bardziej realistycznie traktuje nieśmiertelność, chociaż jego przesłanki mają nader wątłą podbudowę naukową. Ale jeden z jego uczniów, obecnie mieszkający w Kałudze, nauczyciel matematyki i fizyki Ciołkowski, snuje zadziwiające domysły. On pierwszy mianowicie sformułował myśl o możliwościach transformacji Ziemian w stan promienisty. Postawiwszy sobie pytanie: „Jeżeli rzeczywiście istnieją cywilizacje pozaziemskie, znacznie wyższe niż nasza, to dlaczego nie nawiązują kontaktu z nami?" — odpowiedział na nie tak: „Nie próbujemy przecież my, ludzie, widząc mrowisko, nawiązywać kontaktu z mrówkami". Odpowiedź nieco szorstka i myślę, że wielu Ziemianom nie przypadnie ona do gustu. Jaki władca, premier czy nawet sklepikarz zechce uważać się za mrówkę? Chociaż nie ma w tym nic obraźliwego — mrówki, według naszych danych, są dużo mądrzejsze od ludzi. Nie sądzimy, by sztuczne przyśpieszenie rozwoju za pomocą ingerencji z zewnątrz mogło przynieść dobre wyniki. Jeśli pokażemy Ziemianom całą potworność ich życia, mogą się przerazić do tego stopnia, że stracą energię i wszyscy co do jednego popadną w pesymizm. Jesteśmy przekonani, że sami znajdą drogę do samodoskonalenia, aczkolwiek będzie to droga trudna i długa. Teraz zaś możemy tylko obserwować i czekać, kiedy to nastąpi. Wasza misja, drodzy Y-Y i J-J, polega na tym, że macie prześledzić bodaj jeden dzień czcigodnego przedstawiciela ludzkości z Kaługi i donieść nam po powrocie, czy rzeczywiście jest taki, jak nas poinformowano. Jeżeli tak, to przyszłość ludzkości nie jest wcale beznadziejna... Y-Y i J-J skoncentrowali w sobie energię przemieszczającą i znaleźli się w kałuskiej winiarni, gdzie Ciołkowski i Siemiradow toczyli spór, bardzo pouczający dla Galakcjan, którzy chcieli zrozumieć tę dziwną planetę Ziemię. Potem towarzyszyli Ciołkowskiemu w dro- 308 dze przez jar i byli świadkami jego spotkania z trzema innymi przedstawicielami ludzkości. — On tak rozumuje, jakby już dawno przeszedł w stan promienisty — pomyślał Y-Y. — Dużo znaczy przykład — pomyślała w odpowiedzi J-J. — Mieszkańcy naszej galaktyki też kiedyś mieli sporo wad wspólnych z Ziemianami. Ale przyszli pewni Galakcjanie, którzy umysłowo przerośli swoich współobywateli. Nikt ich nie rozumiał, natrząsano się z nich. Niektórych nawet skazywano na śmierć i zamykano w tych... jak one się nazywały... — W domach wariatów — myślą podpowiedział Y-Y. — Bogu izięki, teraz nic podobnego u nas się nie dzieje i dziać się nie może. Kiedyś będzie tak samo na Ziemi... Ciołkowski, zmęczony marszem pod górę, stanął, odsapnął. — Już mam zadyszkę... Po diabła nam nieśmiertelność, jeżeli będziemy nieśmiertelnymi starcami! Nie ma wesołej starości, jak nie ma przyjemnej śmierci. Stary raduje się, ale na sercu mu ciężko... A może starość to tylko choroba, którą też można wyleczyć? Życie jest obelżywie krótkie... Nędzny okruch na dłoni wieczności. Człowiek umiera nieszczęśliwy tylko dlatego, że za mało miał czasu, żeby zdobyć szczęście. Ja też mam za mało czasu na wszystko. Do szału doprowadza mnie fakt, że muszę spać. Jeżeli człowiek żyje przeciętnie siedemdziesiąt lat, to aż dwadzieścia trzy lata przesypia! Do czego to podobne! A ilu ludzi przebywa w stanie duchowego uśpienia! A potem śmierć — ten przeklęty wieczny sen?! Kiedy przyszedł do domu, żona szykowała obiad. Jej twarz o wydatnych kościach policzkowych pociemniała ze zgryzoty. Zerknęła na męża z ukrytą niechęcią, odczuwaną ostatnio coraz częściej, chociaż doprowadzało ją do rozpaczy to niegodne uczucie do człowieka, którego przecież kochała. Była dumna z tego, że ich życie rodzinne nie jest takie, jak w innych domach, chwilami jednak ta odmienność męczyła. Zmęczona, przytłoczona ciężarem codziennych obowiązków, pragnęła wtedy być taka sama jak wszyscy. — Kostuś, dlaczego wszyscy mi mówią, że jestem 309 if-K. mam mmmm m i^ *>.# nieszczęśliwa? —- zapytała, krojąc cebulę i nienawidząc' siebie za głupie cebulowe łzy. — Co to znaczy — wszyscy? — surowo zapytał Ciołkowski. Po chwili złagodniał, wziął drugi nóż, żeby pomóc żonie, i też zaczął płakać cebulowymi łzami. —, Ale ostra ta cebula!... A jesteś szczęśliwa? Uchyliła się od odpowiedzi: — Kiedyż mam o tym myśleć, Kostuś... A ty jesteś szczęśliwy? On też nie odpowiedział wprost: —• To i dobrze, że nie masz kiedy o tym myśleć... I ja tak samo. Pani Ciołkowska rzuciła cebulę na patelnię, cebula zaczęła syczeć i zwijać się na bąblach oleju słonecznikowego. — Powinniśmy chyba gdzieś pojechać... Ostatecznie można pożyczyć trochę pieniędzy. Bo umrę, a Paryża na przykład nie zobaczę. Czy już do końca życia mamy tkwić w tej przeklętej Kałudze? — wybuehnęła złością i natychmiast poczuła do siebie pogardę za ten idiotyczny Paryż, którego nigdy nie miała zamiaru oglądać. — Jak wszyscy pojadą do Paryża, to i my pojedziemy — spokojnie powiedział Ciołkowski. — A ty wiesz, że wszyscy na świecie powinni być szczęśliwi tylko że tego szczęścia człowiek nie może zrozumieć? — No pewnie! — uśmiechnęła się żona kładąc mięso na patelnię. Ciołkowski, zamyślony, nie przestawał kroić niepotrzebnej już cebuli. — Zaczynem życia jest niesprawiedliwość... Ale musisz wiedzieć, że nie tylko szczęśliwe życie jest dobrem. Same myśli o szczęściu są tyle samo warte... — Od takich myśli człowiekowi jeszcze gorzej — oschle powiedziała żona odbierając mu kuchenny nóż. — Po co nakroiłeś tyle cebuli? Ale on był już bardzo daleko: — Każdy, kogo przygnębia ciągle ten sam widok ziemskich nieporządków, ma się rozumieć, zaprzeczy: jak to, wszak ziemia jest padołem łez... Nie zniknęły jeszcze wojny, głód... Ale głodowe męczarnie są wynikiem odstąpienia od mnóstwa idei poza ideą żywności i sposobu jej zdobywania, Martwy niczym się nie cie- szy, ale i zmartwień nie ma. Ale jeżeli przez całe swoje szczęśliwe życie, człowieku, cierpiałeś tylko chwilę, to nie możesz całego życia uważać za nieudane. Tak samo nie wolno życia Ziemi uważać za nieudane, ponieważ Ziemia jest dopiero w wieku oseska, dopiero w pierwszej sekundzie smutku... Ziemia doczeka się szczęścia... — Kiedy? Jak nas już nie będzie? — szorstko zapytała żona, zdejmując z ognia patelnię. — Powinniśmy być zawsze — rozmyślał na głos Ciołkowski. — A na co nam to „zawsze"? — zapytała ponuro. — Jednym z niewielu praw człowieka jest prawo do samobójstwa. Czy miałby i to prawo utracić? Siadaj wreszcie do stołu —¦ wszystko stygnie. Aha, miałam ci powiedzieć, że jakiś chłopczyna porwał twoją rakietę... Mógłbyś nie rozrzucać swojego kramu po całym podwórku... — Co za chłopczyna? — zdziwił się Ciołkowski opuszczając widelec. — Nie wiem. Przelazł przez płot, porwał rakietę — i z powrotem przez płot, tyle go widziałam. Miał takie niebieskie oczka, jak aniołek... —• Ale przecież w rakiecie jest proch, lont Bickfor-da! — zerwał się Ciołkowski i wybiegł z domu. Y-Y i J-J wymienili spojrzenia i podążyli za nim. ...Chłopczyna o anielskich oczkach pędził w dół jaru z rakietą za pazuchą. Był uszczęśliwiony zdobyczą i mogło się wydawać, że każdy pieg na jego twarzy tańczy z radości. Słońce, białe kłębiaste chmury, ptaki nad głową wirowTały mu w oczach jak świąteczna karuzela, na której on też się kręcił Wraz z przytuloną do piersi rakietą, tylko czubkiem wyzierającą spod koszuli. Krzyżyk na szyi uderzał o rakietę, W anielskich oczkach był tryumf, kiedy na miejskim skwerku, otoczony gromadą dzieci, chłopczyk zaczął przywiązywać rakietę do kociego ogona. Kot wyrywał się i żałośnie miauczał, Trzymała go mocno tłuściutkimi rączkami dziesięcioletnia dziewczynka z okrutną twarzą staruszki. — Czy nasze dzieci też będą takie? — z przerażeniem pomyślał Y-Y. — Przecież ten chłopczyk nie ma 310 311 ¦M «*. -«-*,-> pojęcia o tym, że kot jest taką samą cząstką przyrody,1 jak on. Męcząc kota, męczy atomy swoich przodków. — Nie, nasze dzieci nigdy takie nie będą — pomyślała w odpowiedzi J-J. Jeden z widzów — całkiem jeszcze malutki berbeć — wyseplenił: — Dlacego męcys kotka? Chłopczyna o anielskich oczkach zaszczycił go tylko przelotnym, pełnym pogardy spojrzeniem. — Zapałki! — zażądał. Ze wszystkich stron wyciągnęły się do niego dziecięce rączki z pudełkami zapałek. — Nigdy nie pozwolimy naszym dzieciom bawić się ogniem — pomyślał Y-Y. — Same nie będą chciały — pomyślała J-J. — Zapomniałeś, że u nas dzieci rodzą się mądrzejsze od rodziców. Chłopczyk o anielskich oczkach potarł zapałkę i przytknął ją do wystającego z rakiety lontu Biokforda. I wtedy na płomyk, pełznący po loncie, nadepnął duży zakurzony but z mrówką, spacerującą po cholewie, jak po rozległej krainie baśni. Chłopczyk zadrżał i podniósł głowę. Przed nim stał Ciołkowski. Patrzył prosto w anielskie oczka i surowo pytał o coś wzrokiem. Dziewczynka puściła kota, jej okrutna twarz staruszki stała się znowu buzią dziecka i mała rozpłakała się, chociaż nikt na nią nie krzyczał. Ciołkowski przytrzymał kota, odwiązał rakietę i odszedł, przygnębiony tym, co zobaczył. W głowie miał natłok myśli. „A może przed czasem zastosować wzór Einsteina? Jeżeli przed czasem, to koniec; nikt się nie uratuje. Ziemia stałaby się piekłem... Już ludzie daliby pokaz swojej gołębiej mentalności. Nie zostałoby kamienia na kamieniu, co dopiero mówić o ludziach A zatrzymanie rakiety oznacza koniec badań nad kosmosem, powolniejsze zbliżanie się do nieśmiertelności. Widać nie ma postępu bez ryzyka. Ale tutaj ludzkość ryzykuje wszystko..." — Ludzie będą nieśmiertelni — pomyślał Y-Y. — Może inaczej niż my, -ale będą. Dlaczego zresztą mieliby wszyscy być tacy sami? Okropnie nudno zrobiłoby się we wszechświecie... — Ten człowiek jest już teraz nieśmiertelny — po- myślała w odpowiedzi J-J. — Tak się tylko wydaje, że tacy jak on umierają. Przytulili się do siebie i z tego zbliżenia narodziła się błyskawicznie trzecia mikroskopijną błyskotka — ich dziecko, już bardziej zasobne w wiedzę 'niż rodzice. Rodzice chwycili maeiupeńkiego Galakcjanina i pomknęli wraz z :nim do swojej odległej ojczyzny. Idąc do domu, Ciołkowski minął powracające z pastwiska krowy i posłuchał brzęczenia ich dzwonków. Słyszał, jak tu i ówdzie w obejściach strugi mleka lecą już do wiader. W ogóle miał doskonały słuch, tylko mało kto o tym wiedział. „Jedyne, co może znieść wojny na zawsze, to zmiana ludzkiej psychiki. Ci, którzy wzlecą ponad Ziemię i dostrzegą całą jej urodę i kruchość, będą mieli inną psychikę. Początkowo będą to jednostki, potem setki, potem miliony. Nastanie zupełnie inna cywilizacja, inna ludzkość. Tamci ludzie na nowo ocenią piękno ziemi, smak każdej jagody, która na niej rośnie..." Potem uśmiechnął się i pomyślał: ,,I z pewnością ktoś z nich przypomni sobie słowa: «Północą przelatał anielski posłaniec...*" Sierpień 1973 — wrzesień 1980 Koktebel — Moskwa — Rowiń — uuiripszi — Moskwa — Gulripszi ' •' - * 312 Okładkę projektował Janusz Wysockl Redaktor Ałła Sarachanowa ¦.-*>:¦ ¦ Redaktor techniczny | Maria Banach j Printed in Poland. Wydawnictwo Literackie Kraków—Wrocław 1386. Wyd. I. Nakład 20 000 + 283 egz. Ark. wyd. 17,3. Ark. druk. 19,75. Papier druk. mat. kl. V, 82 X 104 cm, 70 g. Oddano do składania 19 III 1985. Podpisano do druku w styczniu 1986. Druk ukończono w lutym 1986. zam. nr 1540/85. L-ll-146. Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca, Kraków, Wadowicka Ł •S-i LL-^> i. \.* \ ¦>¦¦