ZBIGNIEW KUBIKOWSKI KATASTROFA \ ZBIGNIEW KUB1K0WSKI katastrofa WYDAWNICTWO „ŚLĄSK" O.wolute. i okładk, projektowa! Jan DuUel Redaktor Czesław Slezdk Bedaktor techniczny Jerzy Karna Korektor BenryUa Salawa Około szóstej nad ranem zadzwonił telefon. Myślałem, że to omyłka, podniosłem półprzytomny słuchawkę. Nie było omyłki. Mówił ktoś obcy, nie zrozumiałem, nie chciałem zrozumieć, przerwał rozmowę wpół słowa. Usiadłem na łóżku, ścisnąłem rękami czoło. Za ścianą grało radio, jak co dzień, na stole szklanki z nie dopitą kawą, obok tapczanu otwarta książka, wszystko jak dekoracje do niedobrej sztuki, obce, odsunięte w głąb, zmatowiałe. Spojrzałem w okno: szare, kleiste chmury, mgła. Umyłem się, ubrałem, po kwadransie zbiegłem ze schodów, wyszedłem przed dom. Samochód już czekał, krępa, niebieska warszawa. Ruszyła ostro, zanim zdążyłem zatrzasnąć drzwiczki. — Kiedy to się stało? — zapytałem. Rowicki podał mi ognia, był nie ogolony, blady.' ' — Mniej więcej godzinę temu — powiedział — o nic więcej nie pytaj, wiem tyle, co ty. Oblepione ludźmi tramwaje, mokra jezdnia, poprzecinana jasnymi liniami szyn, szare frontony kamienic, śmieszne, jakby przylepione do tła sylwetki przechodniów, ryk fabrycznej syreny, nie, to karetka pogotowia, z przeciwnej strony, niski, zawodzący jęk osunął się w głąb ulicy, za nią druga, trzecia. „Stamtąd" — pomyślałem. Poczułem na sobie wzrok Rowickiego, spojrzałem na niego, uśmiechnął się blado. Nie chciałem, nie mogłem rozmawiać. Byliśmy już na wylotowej ulicy, zerwał się wiatr, miotło w szyby kropelkami deszczu, szofer włączył wycieraczki. Chmury kotłują się przed nami, tuż nad nawierzchnią, to mgła, trzeba zwolnić, zapalają się światła pojazdów, rozmazane w tej mgle, drżące, żółte, jak kłębki barwnej waty. Znowu syrena, tym razem za nami, szofer zjechał w prawo, zahamował, ktoś przebiegł tuż przed maską. Wreszcie zakręt, jeden, drugi, asfalt przechodzi w kostkę, mgła rzednie, pisk hamulców. — Jesteśmy na miejscu — powiedział ,szofer. Siedzieliśmy jeszcze chwilę w milczeniu, słuchaliśmy nawoływań, szumu silników, patrzyliśmy na białe kitle pielęgniarzy, szare mundury milicjantów. Potem prawie równocześnie otworzyliśmy drzwiczki. Wiał zimny wiatr. Postawiłem kołnierz nieprzemakalnego płaszcza. Odgłosy bezładnej krzątaniny zbliżyły się, spotężniały, jakbym wyjął watę z uszu. Pobrnęliśmy przez błoto ku niewielkiemu wzniesieniu. Stał tam Rosner, wysoki, chudy, obok Tomasz. — Patrzcie — powiedział Rosner. Wyglądało to, jak zepsuta dziecinna zabawka. W dole plątanina srebrnych, omytych deszczem szyn, przecięta ciemnorudą smugą, na której mrowili się ludzie, nad nimi zaś dziwaczna kompozycja obwisłych, ciemnoszarych płaszczyzn i prętów, oblepionych betonowymi naroślami. Ten obraz zamykał od góry nie zmieniony, elegancki łuk wiaduktu, skrócony i zniekształcony, bo patrzyliśmy z boku, pod ostrym kątem. Mgła rozmazywała zresztą kontury, łagodziła kontrasty, zdawała się łączyć z sobą usypisko na torach i metalowe balustrady u góry. Tuż pod nami czterech pielęgniarzy dźwigało nosze po śliskim zboczu, dwu wchodziło bokiem, opuszcza- jąc nisko ręce, dwu pozostałych, z wyciągniętymi sztywno ramionami, z trudem utrzymywało równowagę, jakby ich wysiłek potrzebny był jeszcze bezkształtnej masie rozciągniętej na lnianym płótnie. — Dwa ciągniki z przyczepami — odezwał się Rosner — i autobusy. Nie znam jeszcze szczegółów. Skinąłem bezmyślnie głową. — Jest już prokuratura? — zapytał Tomasz. Rosner odwrócił się nerwowo, spojrzał w dół. Do grupy stojących, na skraju drogi samochodów zbliżała się czarna wołga, ostatnia karetka ruszyła właśnie z miejsca, jeszcze chwila, a nie będzie tu lekarzy, to, co stało się o świcie pochmurnego, majowego dnia, straci cechy nieszczęścia, katastrofy, kataklizmu, w którym liczą się tylko ofiary i ludzie niosący im pomoc... — Zejdźmy do nich — powiedział Rosner — niczego tu nie wystoimy. Ruszyliśmy się niechętnie. Odchodząc zatrzymałem się jeszcze i spojrzałem po raz ostatni na to, co zostało z wiaduktu. Przez tory biegła rudawa, grzywiasta fala, jakby pękło przerzucone górą koryto wyrzucając z wnętrza gęstą, krzepnącą na powietrzu ciecz. Pełzły po niej, jak wielkie owady, granatowe sylwetki kolejarzy, poruszały się szare plamy robotniczych kombinezonów, gdzieniegdzie błyskały okuciami czapki milicjantów. Ich ruchy były już powolne, leniwe, jak ruchy robaków kłębiących się na padlinie. Po drugiej stronie zawracały z trudem jakieś samochody, na ich tle odcinały się białymi plamami hełmy lotnych patroli drogowych. Przymknąłem oczy, gdzie to wtedy staliśmy, tak, dużo bardziej na prawo, nagle pomyślałem o tym, że chciałbym dotknąć jej ręki, to było zupełnie bez związku i nie na miejscu, ale nie mogłem się od tego pragnienia uwolnić. Owinąłem się szczelniej płaszczem, schodziłem, ostrożnie po śliskiej trawie. Za błyszczącą jezdnią wznosił się płaski mur, niskie niebo załamywało się nad nim, spływało gwałtownie w dół, zamykając w ciasnym kręgu stojących na szosie ludzi i samochody z zapalonymi światłami. — Według pobieżnych obliczeń — mówił wysoki oficer w pelerynie •— trzy osoby poniosły śmierć na miejscu. Prócz tego zabrano kilkunastu rannych, zapewne ciężko. Ilu z. nich można będzie uratować, dowiemy się nie wcześniej, niż około południa. Przystanąłem obok Rosnera, słuchałem. — Panowie? — zwrócił się oficer do Rosnera. — Jestem dyrektorem Miejskiego Biura Projektów — odpowiedział — moje nazwisko Rosner. Przyjechaliśmy... — Kto was zawiadomił? -— Dyrektor Dalmostu, wykonawcy wiaduktu. — Zbyteczny alarm — odezwał się szorstko barczysty, nie ogolony mężczyzna w kapeluszu, z wytartą aktówką pod pachą — będziecie mi potrzebni nie wcześniej, niż jutro. Proszę nie opuszczać miasta bez zezwolenia milicji. -— Gdzie jest prokurator? — zawołał ktoś za nami — świadkowie wypadku czekają. Mężczyzna w kapeluszu i oficer bez słowa odwrócili się na pięcie i poszli. Młody milicjant z naszywkami sierżanta powiedział dobrodusznie: — Wracajcie, panowie, do domu. Tu mokro i nic ciekawego już nie zobaczycie. — Wracamy — warknął Rosner. Wydawało mi się, że wziął słowa milicjanta za kpinę. Zostaliśmy nagle sami, na pustej jezdni, otoczeni brudną mgłą, zziębnięci. W głębi, za murem, majaczyły oświetlone okna samotnego domu. — Cholera jasna... — jęknął Rowicki. Nikt nie patrzył na mnie. Rosner wzruszył ramionami. — Nie widzę powodu do paniki •—- rzekł. — Są ofiary... — I cóż z tego! — wybuchnął. — Pan nie ma monopolu na wrażliwość, inżynierze. Zobaczy pan, co ustali śledztwo. Nie my odpowiadamy za jakość materiału ani za dozór techniczny, tylko wykonawca. ¦— Jedźmy do biura — odezwałem się, po raz pierwszy od chwili, gdy przybyliśmy na miejsce — nie chcę na to dłużej patrzeć. Ruszyli się. Tomasz wsiadł ze mną i Rowickim do niebieskiej warszawy, Rosner umieścił się w swoim czarnym mercedesie. Cofnęliśmy się ostrożnie wstecznym biegiem, zawróciliśmy. Światła reflektorów rozmazywały się w gęstych oparach mgły. Tomasz zdjął beret, jasne włosy rozsypały mu się na czole, nadając jego wyrazistej, dziecinnej twarzy wyraz naiwnego zdumienia. — Zobaczysz, Grzegorz — powiedział — Rosner ma rację. — Dobrze — mruknąłem — tylko nie dziw się, że mam kaca; jak po wiejskim weselu. — Byłem wczoraj na proszonym bridżu — odezwał się Rowicki — wypiliśmy niedużo, literek, ale tak bym się jeszcze kimnął, że nie macie pojęcia. Milczeliśmy, nie powinien był tak szybko zmieniać tematu rozmowy, ale zrobiło się jakoś normalniej. Oczywiście nie tylko ja miałem ciągle w oczach ten nierealny obrazek ze zburzonym wiaduktem i pielęgniarzami, wspinającymi się po zboczu — ale było tak, jakby ktoś w trakcie męczącej podróży zatrzymał się przelotem na małej stacyjce i zobaczył, że ludzie piją tu herbatę, witają gości, umawiają się na wieczór, jakby po szynach nie przebiegały dalekobieżne pociągi. Zresztą nie umiem powiedzieć, o czym wtedy myślałem. — Jesteśmy na miejscu -— powiedział Tomasz. Stanęliśmy na błyszczącym chodniku przed niedużą, nowoczesną kamienicą. Górą wiał mocny wiatr, już się wypogadzało, brudne chmury odsłaniały skrawki wytartej, bladoniebieskiej pustki. — Radzę wstąpić na setkę! — zawołał kierowca i odjechał, nie doczekawszy się odpowiedzi. Z piskiem hamulców wyskoczył zza rogu mercedes Rosnera i znieruchomiał przy krawężniku. — Idziecie na śniadanie? — rzucił Rosner przechodząc — za pół godziny spotykamy się w biurze. Inżyniera Rowickiego poproszę za kwadrans. W bramie minął się z Kotarskim. Po jego minie widać było, że wie o wszystkim. — Jak ci się podobał widoczek, Grzesiu? — spytał. — Zarobiliśmy sobie na premie, co? — Strasznie lubię dowcipy — odpowiedziałem z nagłą pasją — wiesz, strasznie lubię dowcipy. — Nie przejmuj się, chłopie — poklepał mnie po ramieniu — bo wysiądziemy przed terminem. Wzruszyłem ramionami. Robiło się coraz jaśniej, słońce rozbłyskiwało w oknach kamienic, powietrze drżało nad asfaltem, nasycone setkami drobnych, kłujących lśnień. — Wiecie co — powiedziałem — to bardzo śmieszne uczucie. Jakbym wracał z pogrzebu nieznanego wuja. Smutno, ale nie chce mi się jakoś płakać. Więc nie rozczulajcie mnie, dobrze? Rozstaliśmy się na parterze, jeszcze było pustawo, poszliśmy z Tomaszem do naszego pokoju, ale zanim nadeszły kreślarki, wezwał mnie Rosner. Tomasz pokiwał mi ręką. 10 — Nie przejmuj się. ¦—¦ Śmieszne, czym? Rosner siedział przy biurku, wyprostowany, sztywny, nieruchomy, ale z całej jego postaci biło skupienie i jakaś nieprzyjemna oschłość, która udzieliła się i mnie, kiwnąłem więc tylko głową w kierunku okna, gdzie, przy stoliku, siedzieli Kotarski — ciężki, blady, niewyspany, i Rowicki, sztywny jak woskowa figura, której włożono między palce palący się papieros -i podszedłem do biurka. Rosner wskazał mi krzesło naprzeciw siebie, nie przy stoliku. Zabawne, zawsze tu wchodziłem jak do baru i dopiero dzisiaj poczułem się jak pijak, którego mogą z baru wyrzucić. Było to przelotne wrażenie, niczym zresztą nie uzasadnione poza moim nastrojem. Właściwie nie mieliśmy o czym mówić. Projekt zostanie wszechstronnie zbadany przez komisję rzeczoznawców, równolegle prowadzić się będzie analizę materiałów. Wszystko, co mogliśmy zrobić, to przygotować materiały dla komisji. Wyszedłem po kwadransie, do końca było tak sztywno i nijako, każdy patrzył w sufit i w ścianę, nie wiadomo było, czy składać sobie kondo-lencje", czy się pożreć, dlatego zachowaliśmy postawę wyczekującą. W biurze panował codzienny ruch, stłumiony gwar toczył się po korytarzach, ale tkwił w nim jakiś fałszywy ton, zaczajony w szeptach, spojrzeniach i rozmowach, w niewyraźnych uśmiechach i sztuczny cli, hałaśliwych pokrzykiwaniach, jakimi mnie witano. Z ulgą zamknąłem za sobą drzwi pokoju, ale to nie był koniec, tylko uwertura. Każdy miał dzisiaj do nas jakiś interes, przychodzili, siadali na biurkach, opii rali się o stoły, nikt nie pracował, ja, bo nie mógł inni, bo mieli ciekawsze zajęcie. Nawet nie umiall powtórzyć tych beznadziejnych rozmów, powtarzających się roztrząsań, dziarskich pocieszeń, zresztą wtedy jeszcze nie było źle, dopiero potem, kiedy wyczerpał się repertuar i zaczęło się powtarzanie tych samych formułek — nie można już było wytrzymać. Właściwie mogłem uciec z biura, pojechać za miasto, w końcu robiłem tak nieraz. Tym razem jednak nie chciałem zostawić ich samych, niech mówią przy mnie, niech nie myślą, że uciekam, żeby się w kącie poużalać nad sobą; zresztą właśnie wtedy i dzięki nim zacząłem się uspokajać, moje wzburzenie rozpływało się w ich życzliwej obecności, nawet ich nachalność miała w sobie posmak pochlebstwa. Toteż, kiedy przed trzecią zrobiło się trochę luźniej, rozmawiałem już normalnie, prawie tak samo jak co dzień. Tamto czekało na dnie pamięci, gotowe w każdej chwili wypłynąć na powierzchnię. Wyszedłem trochę później, kiedy przewaliła się już główna fala i na korytarzach zapanowała cisza. Byłoby nieznośne, gdyby zaczęli pokrzykiwać ze wszystkich stron: trzymaj się, Grzegorz, wpadnij do mnie kiedy, nie przejmuj się, Grzegorz — z tą manifestacyjną serdecznością, która na pewno przynosiła ulgę, ale też drażniła mnie w niewypowiedziany sposób. Tomasz czekał na mnie, myślał pewnie, że pójdziemy razem na obiad, ale powiedziałem mu, że się z kimś umówiłem i pożegnaliśmy się przed biurem. Spytał jeszcze, czy może wpaść wieczorem, oczywiście, niech wpadnie. Wróciłem do domu, położyłem się na nie pościelonym tapczanie, nie chciało mi się sprzątać, patrzyłem w sufit. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że jutro wiadomość o zawaleniu się wiaduktu przyniosą wszystkie gazety na pierwszych stronach i, sam nie wiem dlaczego, zrobiło mi się zimno. Wyciągnąłem rękę, nastawiłem radio. Była czwarta, parę mi- 12 nut po. Usłyszałem przyjazne mruczenie, potem przypływający z daleka głos spikera: „...trzy osoby. Dalsze ofiary tragicznej katastrofy walczą ze śmiercią...". Zerwałem się, zamknąłem radio, siedziałem przez chwilę nieruchomo. Za oknem pęczniał wrzask dzieci bawiących się na podwórzu, „...specjalna komisja, powołana zarządzeniem..." — mówił spiker za ścianą, zawsze otwierali radio na cały regulator. Zatkałem uszy, wstałem, zatrzasnąłem za sobą drzwi mieszkania. Na schodach panowała cisza. Opuściłem ręce. Schodziłem wolno, trzymając się poręczy. Wreszcie musiałem stanąć. Spojrzałem w dół. Wąski, owinięty spiralą balustrad tunel roztrzaskiwał się o betonową posadzkę na parterze. Przecinały go poprzeczne pasma światła, jak rozżarzone, metalowe struny. Spadali tak w dół z półotwartymi ustami, nie dokończywszy myśli albo rozpoczętego zdania, twarde poręcze, metalowe ściany, płaszczyzny betonu stały się najmniej pewnym punktem oparcia, drżące, groźne, jak tryby maszyny, nad którymi człowiek stracił panowanie, zawieszone w przestrzeni, i była tylko ta przestrzeń, najeżona odłamkami pewności, równowagi, bezpieczeństwa, które prysły wraz z betonem i stalą, przestrzeń pocięta strunami świateł, oderwałem się od poręczy, oparłem o ścianę. Potem schodziłem jak ślepiec, trzymając się ściany. II Jjyło bardzo zwyczajnie, zanim to wszystko zaczęło się dziać. Tak zwyczajnie, że czy cofnę się o lata, czj; o dni, wyjdzie właściwie na to samo. Nie, nie mam najmniejszego zamiaru nudzić kogokolwiek swoim nieciekawym portretem..Może i nie trzeba tych paru stron, aby powiedzieć o rzeczach oczywistych, a raczej by wybrać je spośród innych i stworzyć pozory ładu: tak to się wszystko ładnie pozaczynało, tu początek, tu koniec, gotowa biografia, w której jedne zdarzenia tłumaczą się poprzednimi, a następne z nich wynikają. Ulegam przykrej manii mówienia o sobie, bo albo wierzy się we własne doświadczenia i w to, że można było inaczej sobie wszystko ułożyć, gdyby się tylko dało cofnąć i coś tam w tej maszynerii pozmieniać, albo się nie wierzy, i tylko ma się ochotę sprawdzić, upewnić się w swojej niewierze i — chyba — poszukać w niej usprawiedliwienia. W sumie — cóż za różnica? Otwarto ten wiadukt w niedzielę i dlatego pewnie nastrój był świąteczny. Wprawdzie nazajutrz bolała mnie głowa, ale nastrój świąteczny nie mijał. Wiadukt stał, to bardzo przyjemna świadomość, że coś się człowiekowi udało. Nie chodziło tylko o wiadukt, ostatecznie po zatwierdzeniu projektu zaczyna się budowa, a potem oddaje się obiekt do użytku i nie ma w tym nic nadzwyczajnego, miałem już dawno za sobą emocje początkującego projektanta. Ale właśnie ta duża wódka, ciepłe poczucie pewności, której potwierdzenie znajduje się w rozmowach i toastach, ta oficjalna okazja do utwierdzenia swojej pozycji w gronie ludzi, reagujących wprawdzie na wszystko w sposób łatwy do przewidzenia, ale też i niezbędnie nam potrzebnych — to tworzy nastrój. A kiedy znajdzie się w podobnym nastroju, wszystko wydaje się bardzo łatwe, łatwiejsze niż zwykle, najdrobniejsze zajęcia, najmniejsze przyjemności zmieniają swoją wartość. Cóż dopiero, kiedy ten nastrój nie jest dziełem przypadku, ulotnym faktem, spowodowanym zbiegiem okoliczności. Chcę właśnie powiedzieć, że oczekiwałem nań z taką pewnością, z jaką myślałem o wieczorze w restauracji po otwarciu wiaduktu, i że była to jedna z tych rzeczy, które naprawdę ceniłem. 14 W tym samym czasie w małej kawiarni koło Uniwersytetu zacząłem widywać Hankę i muszę tę informację opatrzyć komentarzem. Zanim zacząłem pracę w biurze projektów, przez kilka miesięcy po dyplomie kręciłem się jeszcze po politechnice, chociaż asystentura absolutnie mnie nie bawiła i chodziło po prostu o to, aby mieć trochę czasu na rozejrzenie się. Hanka była córką mego profesora i nie zwracałem na nią uwagi, kiedy chodziła w granatowym płaszczu z czerwoną naszywką na rękawie, i potem, gdy szkolny beret zmieniła na studencką czapkę. Moje stosunki z profesorem miały natomiast wszelkie cechy zażyłości i jeśli nawet uległy pewnemu rozluźnieniu, kiedy przeszedłem do biura, nigdy nie zostały zerwane. Po prostu widywaliśmy się rzadziej. Praca zawodowa zmienia człowieka powoli i nieustannie, kiedy raz włączy się w jej bieg, trudno potem odbudować, a cóż dopiero rozszerzyć ten margines prywatnego życia, na którym mieszczą się niespre-cyzowane ambicje, naiwne marzenia i kruche ideały. A moje kontakty z profesorem — kiedy dziś o nich myślę — w gruncie rzeczy służyły właśnie tym nie-sprecyzowanym ambicjom, z jakimi zawsze rozpoczynamy samodzielną pracę i do których wracamy potem, u progu emerytury, kiedy już wiemy, że się nam nie udało. Nie znaczy tó oczywiście, żeśmy się wzajemnie udziecinniali. Kiedy przeglądaliśmy czasopisma z fotografiami fantastycznych mostów, wiaduktów czy bezkonfliktowych skrzyżowań wielkich autostrad, mieliśmy do nich taki stosunek, jaki ma oficer dowodzący plutonem mazowieckich chłopków do koncepcji wielkich strategów. Byliśmy sceptyczni i pobłażliwi, prześcigaliśmy się w tej pobłażliwości, profesor dla siebie szukał w niej usprawiedliwienia, a ja? Chyba świętego spokoju. Ale chodziło mi o Hankę. Zabawne, zdawało mi się, 15 że profesor, zapraszając mnie do siebie, szukał potwierdzenia swych poglądów i nawet swego losu w kimś młodszym o dwa pokolenia, czyli, inaczej mówiąc, zdradzał się ze swym nie zaspokojonym w pełni ojcowskim instynktem. Nie sprzeciwiałem się temu, także i dlatego, że, z kolei, służyło to korzystnie mojej opinii tak zwanej zawodowej. Ale nigdy nie mówił ze mną o Hance. To znaczy wspominał o niej, kiedy przyszła mu ochota, aby w tok naszych rozmów wpleść jakiś wątek prywatny, były to drobiazgi, których słuchałem jednym uchem wiedząc, że profesor pragnie w ten sposób zaznaczyć łączącą nas zażyłość, a bynajmniej nie oczekuje mojej rady czy pomocy. W tym zakresie wyręczał mnie zresztą kto inny. Przyjaciel szkolny profesora, maskotka domu, stary emeryt, którego często widywałem z Hanką. Kiedy Hanka skończyła studia i zaczęła pracować w bibliotece uniwersyteckiej, widywałem ją często w tej małej kawiarni. Wydaje mi się, że był to pierwszy z przypadków, których do dziś nie umiem połączyć, a raczej wiem, że nic ich nie łączy poza tym,, że wydarzyły się w tym samym mniej więcej czasie i że odbieram je teraz tak, jak odległe od siebie barwy dźwięku albo kolory, które mimo wszystko nie kłócą się z sobą, bo odbijają wewnętrzny nieporządek człowieka, kiedy słucha lub patrzy. Chodziłem do kawiarni koło Uniwersytetu dość często, bo najlepiej mi się myślało przy kawie i przy papierosie. Pomysły, jak zawsze, przychodzą w najmniej oczekiwanych chwilach. Dlatego siadywałem w kawiarni i robiłem niedbałe szkice na papierowych serwetkach, dlatego jeździłem skuterem za miasto i włóczyłem się nad rzeką, i to w godzinach, kiedy powinienem być w biurze. Ale moi zwierzchnicy usposobieni byli tolerancyjnie, profesor zaś, mówiąc nawiasem wręcz 16 pochwalał tę metodę pracy, pewnie dlatego, że sam tak nigdy nie pracował. Więc spotykałem Hankę w tej kawiarni i stąd się pewnie wzięła sztuczność sytuacji. Kłaniałem się jej z daleka, a potem, kiedy chciałem już widywać ją częściej niż od przypadku do przypadku, nie przyszło mi na myśl, że mogę po prostu spotykać ją w domu. To były dwie różne sprawy, moje rzadkie wizyty w gabinecie profesora i prawie codzienne przesiadywanie w kawiarence. Czasami nawet mignęła mi w korytarzu czy w hallu, ale do gabinetu nie przychodziła, ojciec jej nie zapraszał, więc tak się już ustaliło. Za to w kawiarni udało mi się raz i drugi przysiąść do jej stolika, zaczęliśmy rozmawiać, w końcu nawet odwiozłem ją kilka razy skuterem do domu, ale na tym stanęło, co, muszę przyznać, zdziwiło mnie i rozdrażniło, bo nie byłem przyzwyczajony do tego rodzaju uczucia bezradności. Wprawdzie koło Hanki kręciło się zawsze kilku mężczyzn, ale nie wydawało mi się, aby była którymś naprawdę zajęta. Przychodziła przeważnie z koleżankami. Robiła jakąś bibliografię, nie pytałem więcej, bo sama powiedziała, że to nudne. Dopiero nazajutrz po otwarciu wiaduktu zdawało mi się, że znalazłem pretekst. Jak już wspomniałem, bolała mnie głowa po nocnym bankiecie, to było duże pijaństwo, poza moim biurowym towarzystwem ściągnął inspektor nadzoru, zresztą kolega z politechniki, i kierownik budowy, śmieszny, zwalisty technik, i ten kierownik budowy uparł się, że zaśpiewa pieśni wschodnie, a potem robił mi wyrzuty, że tak mało mnie zna, co było prawdą, jako że nie byłem częstym gościem na budowie i cały nadzór autorski traktowałem jak zło konieczne. A potem kierownik budowy śpiewał te swoje pieśni na jakimś placu, pod pomnikiem, i przekonywał milicjantów, że powinni śpiewać Katastrofa 17 z nim razem, bo mają doskonałe barytony — i widzę, że nie umiem opowiadać porządnie, bo chodziło rni o to, że bolała mnie głowa i miałem pragnienie, wię.c wyskoczyłem do kawiarenki na wodę sodową. Byłem w znakomitym nastroju, przysiadłem się do towarzystwa Hanki i ona zgodziła się, abym odwiózł ją do domu. Pojechaliśmy, ale bardzo okrężną drogą, przez wiadukt. Zatrzymaliśmy się na nim, na chwilę uległem swojej skazie zawodowej i zacząłem jej mówić o betonie sprężonym i nowym, systemie zakotwienia kabli, ale szybko przerwałem, bo Hanka potakiwała mi z tą podejrzaną gorliwością, która każe przypuszczać, że rozmówca nic nie rozumie. Więc zjechaliśmy w bok od szosy i pokazałem jej wiadukt z profilu. To się jej podobało. Śmiały, jasnoszary łuk nad gmatwaniną szyn, a było właśnie po deszczu, szyny lśniły w przedwieczornym słońcu, przeleciał pociąg. Kiedy tak patrzyła na wiadukt, objąłem, ją za ramiona i chciałem pocałować, ale odwróciła twarz i musnąłem, wargami jej ucho, a potem poszła spokojnie w kierunku szosy, a ja musiałem ją gonić ciągnąc za sobą skuter. Pierwszy raz w życiu poczułem się niezgrabny i śmieszny, bo gdyby po prostu nie chciała, mógłbym to zrozumieć, i nie byłoby w tym nic śmiesznego, ale ona bardzo łagodnie odwróciła twarz i zwyczajnie poszła, jakby czteroletnie dziecko zachowało się niestosownie, więc wlokłem się wściekły ze skuterem i potykałem się i to mnie jeszcze bardziej złościło. Jechaliśmy w milczeniu, byłem nadąsany i wiedziałem, że to jest jeszcze bardziej śmieszne i nietaktyczne, dopiero przy pożegnaniu zdobyłem się na jakiś żart, ale nie zrobił na niej wrażenia. Wieczorem byłem u Rowickiego, weryfikatora w naszym biurze, zastałem tam Tomasza i Kotarskich, w tej 18 niewzruszonej konstelacji miałem swoje pewne miejsce, więc uspokoiłem się powoli. Ci ludzie akceptowali mnie w każdym moim geście, podbudowywali moją pewność siebie, byli jak schody, po których pójdzie się wyżej. Minął jeszcze niecały tydzień, wreszcie, w wigilię tego dnia, obchodziłem urodziny. Skończyłem trzydzieści lat. Nie robiłem szumu, wypiliśmy w biurze butelkę czy dwie wina,, tylko z moim zespołem, potem nadseedł Kotarski, kierownik pracowni, i Rowicki. Rowicki powiedział, że chyba przestanę już latem chodzić w krótkich spodniach i poszedł. Oczywiście, że nie przestanę. Wreszcie wykręciłem się od wszystkich propozycji, powiedziałem Tomaszowi, jak ma tłumaczyć moją nieobecność i pojechałem za miasto. W ten ciepły, wiosenny dzień skuter szedł znakomicie. Byłem nieswój i wiedziałem dlaczego. A raczej wiedziałem, że muszę się nad tym zastanowić. Wydaje mi się, że wbrew wszystkiemu, co o tym powiedziano i napisano, ukończenie trzydziestego roku życia jest faktem ważniejszym dla mężczyzny niż dla kobiety. Po prostu zdałem sobie sprawę, że nic już nie wygram jako cudowne dziecko, że właśnie w tym wieku człowiek przestaje się dobrze zapowiadać. To jest znacznie przykrzejsze uczucie, niż przestrach, spowodowany pierwszą, ledwie dostrzegalną zmarszczką na twarzy. Do tej granicy można być „młodym i zdolnym", wszystkiego napoczynać, wszystkiego kosztować na kredyt późniejszych sukcesów. Wystarcza tylko opinia. Potem przychodzi moment, w którym liczy się lata i nie ocenia człowieka na podstawie jego przyszłości. Właśnie tych kilkadziesiąt lat, między punktem, w którym oceniają człowieka na podstawie jego przyszłości, a tym, w którym ceni się go lub nie na podstawie jego przeszłości — właśnie 19 tych kilkadziesiąt czy kilkanaście lat zaczęło się dla mnie podczas mojej przejażdżki skuterem. Śmieszne są, bo doszczętnie banalne, te rozrachunki, jakie zawsze się robi przy pewnych okazjach. To „gdzie byłem, co robiłem, jakie miałem kobiety". Ale niech ktoś o tym nie pomyśli, kiedy na przykład po piętnastu latach zajdzie do swojej starej szkoły albo przyjedzie do miasteczka, w którym mieszkał. I ja — przyznam się — próbowałem zrobić taki rozrachunek, ale mi nie wyszedł. Nie dlatego, aby zabrakło mi materiału. Albo okazji — trzydzieści lat! Po prostu nie umiałem, a raczej nie chciałem jeszcze oddzielać tego, co mnie czekało, od tego, co miałem już za sobą. Był to jeden z warunków równowagi. Ratowała mnie odtwórcza, służebna, wygodna wyobraźnia. Kiedy mając dziesięć lat pierwszy raz byłem w Krakowie, nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Za dużo mi o nim opowiadano i patrzyłem na wszystko jak znudzony bywalec. I teraz czekałem tylko na potwierdzenie gotowych sądów i obrazów. Czekałem z taką pewnością, jak na sukcesy, które muszą nadejść, bo każdy kolejny mnie w tym utwierdzał. Przecież się dobrze zapowiadałem. Tymczasem, jeżeli zostawiłem w domu nieskończoną a chwytliwą książkę, śpieszyłem się tak, jak na wycieczkę orbisowską do Paryża. Dlatego bawił mnie każdy drobiazg, każde głupstwo i chociaż w dniu moich urodzin tłumaczyłem sobie, że są to właśnie drobiazgi i głupstwa,, mimo wszystko nie byłem rozgoryczony. Tylko nieswój. Bo poza drobiazgami zostało mi jeszcze tych kilka mocnych punktów, na których można oprzeć dojrzałą i skończoną konstrukcję. Tak mi się w każdym razie wydawało. Wracając zajrzałem do kawiarni. Hanki nie było. Wieczorem przyszli Tomasz i Rowicki, przynieśli wino, piliśmy kawę. Pożegnali się przed dwunastą, jednym 20 .siewem było bardzo zwyczajnie, zanim to wszystko zaczęło się dziać. Pamiętam jeszcze, że leżałem z książką w ręce patrząc w sufit, potem zgasiłem lampkę, ale długo nie mogłem usnąć. Ciągle, mimo wszystko, byłem wytrącony z równowagi. Nawet nie przypuszczałem, że można tak się przejąć własnymi urodzinami, zwłaszcza wtedy, kiedy wcale się ich uroczyście nie obchodzi. III \Jd samego rana, od pierwszej chwili prześladowała mnie niedorzeczna myśl: jak się mam zachować? Wiedziałem, że jest to ostatnia rzecz, nad którą powinienem się zastanawiać, a jednak była to rzecz pierwsza, czaiła się za każdym moim ruchem, za każdym słowem. Nie wierzę w cuda i w duchy, nie miałem więc wątpliwości, że nie mogłem się pomylić, czułem się przede wszystkim tak, jakby ktoś ze mnie zakpił publicznie, wyrządził mi bezsensowną przykrość i chciałem zachować twarz, niczego nie okazać. A zachowanie twarzy w sytuacji, w której nie mogę bronić się wprost, to przede wszystkim słowa, gesty, cały stosunek do faktu, przerastającego mnie swoją nieuchronnością, przewracającego całą tę misterną konstrukcję, na którą składały się setki drobiazgów, pewność siebie, pewność sukcesu, wreszcie świadomość, że poza moimi plecami nie mówi się o niczym, czego nie umiałbym przewidzieć. Wreszcie... wreszcie — trzeba to powiedzieć — z godziny na godzinę rosło we mnie coś jeszcze. Chyba był to — strach, prawda, niczym; nie uzasadniony, do tego, co robię, miałem i mam stosunek trzeźwy, nie obciążony skrawkiem nawet metafizycznej mgiełki — a jednak ona istnieje gdzieś w podświa- 21 domości, strach pierwotnego człowieka przed czymś nie przewidzianym, nie mogłem się omylić, było to niemożliwe, a jednak waliły się na ziemię nowoczesne samoloty i specjaliści rozkładali ręce, coś kryje się za suchą pewnością obliczeń, ciemny obszar naszej niewiedzy, i to, co w mojej świadomości łączyło doświadczenia i plany, wczoraj i jutro, stało się nagle równie niepewne, ułomne i wiotkie, jak kolumienki cyfr i znaków przysypane gruzami na torach. Stanąłem na podwórzu, wsłuchany we wrzask dzieci, w bliskie głosy ulicy i zdałem sobie sprawę, że wszystko, od czego chciałem uciec przez cały ranek, dyskusje, rozmowy i roztrząsania, jest mi niezbędnie potrzebne, łatwa życzliwość, ruch dokoła mnie, słowa, zdania, nawet pocieszenia, w których można roztopić bezsensowny lęk, pomnożony przez ciszę pustego mieszkania i monotonne komunikaty w tysiącach głośników, w tysiącach mieszkań. Nie pomyślałem w tej chwili ó Hance, to były rzeczy nie do pogodzenia, dzisiejszy dzień i moje zamrożone szansę u dziewczyny, którą pocałowałem w ucho jak szczeniak i wlokłem za nią skuter po kamienistej dróżce, potykając się i czerwieniąc. Nie myślałem już o tamtej scence, a teraz zacisnąłem zęby w nagłym przypływie pasji, znów osunąłem się w dół o kilkanaście pięter, byłem wobec niej jeszcze bardziej groteskowy, uczucie, którego nie można znieść. Po czym wyprowadziłem skuter i pojechałem do kawiarni koło Uniwersytetu i powtarzałem sobie, że muszę być między ludźmi. Z szatni zadzwoniłem do Rowickiego, zapraszał mnie dziś na kolację, odmówiłem, bo chciałem być sam. Żona Rowickiego powiedziała, że mąż wyszedł i wróci wieczorem. Zadzwoniłem do Kotarskiego, zapraszał mnie dziś na obiad, odmówiłem, bo chciałem być sam. 22 Żona Kotarskiego powiedziała, że mąż wyszedł z synem na działkę. Tomasz nie miał telefonu. Poszedłem na salę, aby być między ludźmi, nie chciałem spotkać Hanki, zrobiło mi się gorąco, wstała właśnie od stolika, usiadłem przy ścianie, ukłonię się jej z daleka, żegna się z koleżanką i bladym, młodym człowiekiem, teraz kiwnę jej obojętnie głową, i wstałem, spotkaliśmy się w połowie drogi, powiedziałem, jak umiałem najobojętniej, dzień dobry i wiedziałem, że jest to spotkanie niestosowne, nie przystające do tego dnia, w którym nie umiałem się zachować, i wmawiałem w siebie, że jest to spotkanie przypadkowe. :—¦ Ma pan skuter? — spytała Hanka. — Mam. — Niech mnie pan gdzieś zawiezie. — Gdzie? — No tam, gdzie pan zwykle wozi dziewczyny. — Dobrze, to niedaleko. Pojechaliśmy za miasto i przez cały czas miałem t uczucie dziwacznego niedopasowania faktów do sytuacji, jadę z Hanką za miasto, zieleń kipi w ogrodach, ciepły wiatr burzy włosy, ale nie biorę w tym udziału, jakbym zbłądził przypadkowo do kina na niestosowny film, i nie wiem, jak się zachować, jak to powinno być, w produkcyjnej powieści, stoję w kombinezonie na rumowisku, muszą ruszyć pociągi, albo siedzę w biurze, liczę, sprawdzam, dzwonią telefony, albo piję wódkę w podmiejskiej knajpie, a listonosz wrzuca do skrzynki przy drzwiach wezwanie z prokuratury, zebranie załogi, zaufanie, czyje zaufanie, nie wolno wyjeżdżać z miasta bez zezwolenia milicji, jedźcie panowie do domu, nic ciekawego tu nie zobaczycie, wpadnij na obiad, wpadnij na kolację, nierozścielony tapczan, obojętny głos spikera, jadę z Hanką na spacer, wszystko jest groteskowo normalne. 23 Miałem takie miejsce, w którym się zatrzymywałem na papierosa, dwadzieścia minut od centrum. Zjeżdżało się od szosy w bok, trawiastą dróżką po nasypie, niewielki zagajnik, za nim linia kolejowa, dalej pole, zamknięte na horyzoncie smużką lasu. Oparłem skuter o drzewo, odeszliśmy trochę dalej, na nasłoneczniony stok nasypu, rozścieliłem kurtkę, usiedliśmy. Na szosie szumiały samochody, słońce paliło, jak w środku lata, parowała ziemia. Słuchałam radia, powiedziała Hanka, oczywiście, słuchała radia i pomyślała o tym, co jej wtedy mówiłem, sprężony beton, nowy system zakotwienia kabli, i pomyślała, że szybko to się rozprężyło i rozkotwiło. — Nie miałem czym się chwalić — odezwałem się wreszcie — niepotrzebnie panią woziłem ¦ na ten wiadukt. Nie, nie chce o tym rozmawiać. Przyjemnie tu. Tak, przyjemnie. Zadrżały szyny, nadjeżdżał pociąg. „Już uprzątnęli tory" — pomyślałem. — Oczywiście, nie mówmy o tym — odpowiedziałem z nagłym znużeniem. — Wie pani? Byłem tu wczoraj, obchodziłem urodziny. — Urodziny? Nic o tym nie wiedziałam. — Bo tym się też nie mogę chwalić. Skończyłem trzydzieści lat. —¦ Straszne. Kupiłabym panu parasol i kalosze. — Dostałem droższy prezent. Jutro pani przeczyta w gazetach. Narastający łomot, kłęby pary, migoczą wagony, słońce błyska w oknach. Patrzyłem na profil Hanki, marszczyła śmiesznie nos, kiedy była zniecierpliwiona. Ostatni wagon, podpływa cisza. — Wie pan, kiedy byłam na studiach, wydawał mi się pan okropnie stary. — Słusznie. 24 — Kiedy chodziłam do szkoły, myślałam także, że musi pan być okropnie nudny. — Coś miłego! Ale to prawda, byłem nudny. ¦— Ech, gadanie. Wie pan, kiedy zmieniłam zdanie? ¦— Nie, w ogóle nie wiedziałem, że pani zmieniła zdanie. —¦ Przed maturą chodziłyśmy do parku na siatkówkę. Kiedyś dozorca powiedział, że boisko zajęte, bo „inży-niery" grają. Byłyśmy złe, ale co zrobić? Poszłyśmy popatrzeć. Graliście szóstkami, w pełnym składzie, i wtedy pierwszy raz zobaczyłam, że siatkówka może być ciekawa. Pan pokrzykiwał na kolegów i na przeciwników. To było bardzo śmieszne. — Chcieliśmy założyć drużynę, normalną drużynę. Łudziliśmy się, że na wszystko nam starczy czasu i ochoty. — Teraz się już pan nie łudzi? — Teraz już nie. I znowu wszystko wydało mi się nierealne. Znałem ten zagajnik jak własną kieszeń, w koronach sosen szumiał wiatr, siedziałem, oparłszy brodę o podciągnięte kolana, koło dziewczyny, o której myślałem prawie bez przerwy przez kilka tygodni — i czułem, że widzę to z boku, taką banalną, konwencjonalną scenkę, i rozmowa nie taka, aby można było w nią uwierzyć. Czegoś nie powiedziałem, po przesunęłoby może wszystko na właściwe miejsce, czegoś tu brakowało, może to były słowa, może całe zdania, a może właśnie słów było za dużo, a za mało milczenia. Za drzewami wybuchł krzyk, ciężkie uderzenia racic, to krowy, za nimi kilku pastuchów. Zbliżały się leniwie, osaczyły nas ze wszystkich stron, krążyły nad nimi muchy, zapachniało ciepłym nawozem. — Długo tu nie wytrzymamy — mruknęła Hanka —• jedźmy. 25 Teraz dopiero naprawdę chciałem zostać, zdawało mi się, że mam gdzieś na końcu języka to właśnie słowo, od którego zacznie się rozmowa, wstaliśmy jednak, krowy byiy już wszędzie. Kiedy ruszyliśmy, gromada chłopców rzuciła się z wrzaskiem za nami, rzucali czymś, byłem wściekły, chętnie bym się zatrzymał i dał któremuś po mordzie, ale dodałem gazu, wyglądało to jak ucieczka, nie będę przecież przy Hance bił się z pastuchami, znów czułem się upokorzony, jak wtedy, kiedy wlokłem się ze skuterem w stronę wiaduktu. — Oni mieli rację — krzyknęła Hanka — zrobiło się późno. Stara się obrócić to w żart, obejrzałem się z niewyraźnym uśmiechem, ale nie powiedziałem nic. Gęstniejący tłum na chodnikach, tramwaje, autobusy, samochody, radio nadaje komunikaty, zecerzy składają wstępne artykuły do jutrzejszych wydań gazet, w chemigrafiach schną klisze z widokiem zawalonego wiaduktu, przedsionki w prokuraturze, przedsionki w szpitalach, ludzie, tłum na chodnikach, kręcą się ciasne kręgi wokół rumowiska na torach, wracam ze spaceru, zatrzymujemy się przed furtką, świeża zieleń liści przetkana rzadką czerwienią, hałasują ptaki i jest zupełnie oczywiste, że spacer, że wizyta, w moim domu dzwoni telefon, Hanka otwiera furtkę, wprowadzam skuter, profesor w szlafroku, Hanka idzie do kuchni parzyć kawę, przechodzimy do gabinetu, siedzimy naprzeciw siebie, jak zwykle, ogarnia mnie lepka ociężałość. Profesor schowany w fotelu, mały i pomięty, błyskają w półmroku szkła jego okularów, przez lekko uchylone drzwi słyszę szum gazu i brzęk naczynia w kuchni. Bałem się banalnych pocieszeń, ale na szczęście obeszło się bez nich. Niepowodzenia przeżywa się sa- 26 motnie i nie ma na to rady. Nosi się wprawdzie w sobie potrzebę rozmowy, czeka się na tych kilka zdań koniecznych, aby wrócić do równowagi, aby wiedzieć, jak się zachować, ale one nie nadchodzą i w końcu zaczyna się rozumieć, że po prostu nie istnieją. Wszystko byłoby łatwiejsze, gdybym umiał chociaż ustalić swój udział w zdarzeniach, wiedział że odtąd dotąd coś jest dla mnie ważne, poza tym zaś mnie nie obchodzi. Zrobiłem projekt wiaduktu. Projekt przeszedł przez wszystkie instancje, został sprawdzony i zatwierdzony. Do tej chwili wszystko jest jasne. Cokolwiek robimy, robimy z myślą o sprawności przedmiotu, nie do nas należy, jak będzie używany. Sam przedmiot jest czymś pozbawionym wartości, poza wartością techniczną, czymś obojętnym, neutralnym. Zachowuje ten charakter tak długo, jak długo jest w naszych rękach. Potem odchodzi od nas, tracimy z nim kontakt, nie mamy żadnego wpływu na jego losy. To, co zrobią z nim inni, jest już ich sprawą. Więc jeśli potrzebne mi są rozmowy, które jednak nic poza przelotnym uspokojeniem nie dają, dzieje się tak dlatego, że nie mam pewności, czy wtedy, kiedy wiadukt był jeszcze szeleszczącą papierem ideą, nie nosił już w ?obie zarodka katastrofy. Boję się, choć wiem, że to niemożliwe. I drażni mnie ten strach. I drażni mnie konieczność czekania, perspektywa bezczynności, podczas gdy wielu ludzi szukać będzie błędu w mojej robocie. Jak to wytłumaczyć profesorowi? Dla niego nie ma w tym wszystkim nic złożonego. I on wie, że nie mogłem się pomylić. Więc szkoda mu wiaduktu. I wmawia we mnie, że przykrość, która mnie spotkała, jest czysto idealnej natury. Kiedyś wyleciała Kotarskiemu w powietrze kotłownia, którą projektował. To była dla nas, jego przyjaciół, przykrość naprawdę czysto idealnej natury. Wprawdzie nie było wtedy ofiar, ale jak- 27 że mam myśleć o tych ludziach, których nazwiska znajdą się jutro w dziennikach otoczone czarną ramką, jak mam traktować ich przypadkową śmierć? Ostatecznie nikt z nas nie wie, ile razy ocalił sobie życie, wchodząc na jezdnię w tej, a nie w innej minucie, zatrzymując się chwilkę dłużej w biurze, w sklepie czy w kawiarni. Każde przejście przez ulicę to skok w mrowisko przypadków. Pestka na chodniku, gwóźdź na szosie, czy ja w końcu wiem? Kiedy mówi się: katastrofa, to dla mnie w tym słowie jest coś bezosobowego, coś żywiołowego. Krążymy między przypadkami, zawsze są punkty, w których się iskrzy. Czasem ktoś znajdzie się w takim punkcie. Mówią: miał pecha. No i dzisiaj ocaleli ci, którzy wyszli później z domu, spóźnili się na autobus. A tamci mieli pecha. Ja też. Ciemniało szybko, tylko plamy sprzętów, jasny prostokąt okna, wąska, z każdą chwilą ostrzejsza smuga światła, padająca od drzwi — i nagle lekkie kroki na korytarzu, skrzypnięcie zawiasów, chlusnęło światłem. Hanka zatrzymała się w progu, z tacą w rękach. Drgnęliśmy, zmrużyliśmy oczy, zerwałem się i przekręciłem kontakt. ¦— Zrobiłam szatana — mówiła Hanka rozstawiając szklanki — kiedy się uczyliśmy przed egzaminami, parzyłam taką kawę, że łyżeczka w niej stała. O, taką, jak ta. Systematycznie dezorganizowałam pracę serca, jak mówi Skoczek. — Musisz mu kiedyś zrobić przyjemność i spróbować soku z marchewki — uśmiechnął się profesor. — Od kiedy przeszedł na emeryturę, regularnie dwa razy dziennie pija sok z marchewki. I przekonuje Hankę,, że to znakomity środek na cerę. — Lubi pan sok z marchewki? — spytała Hanka. ¦— Chyba tak, ja w ogóle lubię dziwne rzeczy. Na przykład przepadam za tranem. 28 — Skoczek będzie pana uwielbiał — powiedziała z przekonaniem, jakby rozumiało się samo przez się, że będę się z nim spotykał tak samo często jak ona. — Pójdziemy tam kiedyś wieczorkiem na soczek, dobrze? — roześmiała się. Kiedy to powiedziała, uświadomiłem sobie nagle, że pierwszy raz siedzimy razem, profesor^ Hanka i ja; i pomyślałem, że musieli się umówić, że zorganizowali ten wieczór przemyślnie i dokładnie, i wtedy zrozumiałem, że jestem zupełnie spokojny, jakbym kręcił się przez cały dzień po wypełnionej hukiem fabryce, i w jednej sekundzie wszystko zamiera, a dopiero po chwili słyszy się ciszę. Ten kontrast był tak mocny, tak dotkliwy, że wypełniła mnie ślepa radość; gwałtowny przeskok w ten nastrój: nie chcę się nigdzie ruszać, jest mi dobrze. — Pójdziemy tam kiedyś wieczorem — powiedziałem niezbyt przytomnie — przed wojną, w czasie wakacji — w takich chwilach otwierają się ni stąd ni zowąd przedziwne połączenia, niezrozumiałe skojarzenia — chodziłem z ojcem do huculskiej wioski na kwaśne mleko. Nie cierpiałem kwaśnego mleka, ale tylko w domu, bo mi powtarzano, że jest zdrowe, a ja nie lubię rzeczy zdrowych. Tymczasem wyprawa przez las do wioski to był najlepszy zabieg pedagogiczny, smakowało mi potem wszystko, a więc także i mleko. — Nie zazdroszczę pańskim rodzicom ¦— mruknęła Hanka — czym karmili pana po wakacjach? Zadzwonił ostro telefon, Hanka zerwała się, wybiegła. — Do ciebie ¦— powiedziała wracając. Zacząłem coś mówić, przerwałem wpół słowa, kiedy profesor stanął na progu. Po samym wyrazie ust można przecież poznać człowieka, który ma złą wiadomość. 29 — Kto dzwonił? — spytała Hanka. — Sąsiad Skoczka — odpowiedział wolno. —• Widzicie... umarł w szpitalu. Był rano na wiadukcie. IV iLanim to do mnie dotarło, pomyślałem, że wyglądamy teraz jak fotos z teatralnego przedstawienia. Starszy pan w okularach, stojący w progu, blady i niespokojny, i my, wyprostowani w fotelach, zastygli w półobrocie, z parującymi filiżankami w rękach. A potem zrozumiałem, że normalny porządek rzeczy, który niepostrzeżenie przed chwilą powrócił, znowu przestał istnieć, znowu jestem na bocznym torze, w fałszywej sytuacji i znowu nie wiem, jak się zachować. Hanka odstawiła filiżankę, podniosła się. Już to znałem: będą unikać mego wzroku, zajmą się tylko sobą. Czułem, że mam na twarzy jakiś nienaturalny grymas, wciąż trzymałem w ręku filiżankę, wtedy Hanka zbliżyła się do mnie, usiadła na brzegu tapczanu z jakimś bezradnym gestem: pochylenie głowy, ściągnięcie ramion. — No cóż — powiedziała. I patrzyła na mnie. Profesor usiadł w fotelu, wychylił duszkiem filiżankę kawy. — Miał pecha staruszek ¦— szepnął. — Pewnie wybrał się na ryby. Drgnąłem, ale w jego głosie nie było ironii. Hanka dotknęła mojej ręki. Miała palce długie, ciepłe. — Niech pan wypije kawę. Trzeba tam będzie pojechać. Przestraszyłem się. — Tam? Dlaczego? 30 Pocieszać rodzinę? Przyjeżdżać ze złą wiadomością? Nie, nie ja, po prostu nie umiem sobie tego wyobrazić. — On nie miał nikogo •— powiedział profesor —-znam człowieka, który dzwonił, mieszka naprzeciw Ignacego. Przed godziną usłyszał skowyczenie psów, Ignacy trzyma dwa małe wilczki. Więc stukał do drzwi, bez skutku, ktoś mu powiedział, że widział Skoczka, jak wychodził o świcie z domu. Coś go tknęło, zadzwonił na pogotowie, potem do szpitala. Znów milczeliśmy, chciałem coś powiedzieć, odezwać się po prostu, ale nic mi nie przychodziło na myśl, czasami ma się takie uczucie we śnie, trzeba koniecznie gdzieś biec, coś robić, ale trwamy bez ruchu, przytłoczeni, bezwolni, zanurzeni w miękkiej, obezwładniającej fali. Profesor miał wyostrzony nos, cienie na twarzy, mruknął: biedny Ignacy, Hanka powiedziała, że musimy nakarmić psy, profesor, że zadzwoni do szpitala, że trzeba się zająć pogrzebem, i dotyczyło to także mnie, rozumiało się samo przez się, że wezmę udział we wszystkim, co będą robić, i przez tę szczelinę znowu zaczęło się sączyć uczucie normalności zdarzeń. Zapaliliśmy duże światło u sufitu, zaczął się ruch, i wtedy znowu doznałem tego dziwacznego wrażenia, że z zawrotną szybkością przenoszę się w krańcowo odmienny nastrój, śmierć Skoczka wydała mi się nagle przyjazna, życzliwa, jakby zdarzyła siQ tylko dlatego, aby stać się pierwszą wspólną sprawą Hanki i moją. Wyszliśmy przed dom, niebo nad nami było czarne i niskie, dalej, za drzewami, unosiło się gwałtownie ku górze, podniesione światłami miasta. Ruszyłem ostro, wlepiłem oczy w ciemność, rozjaśnioną drżącymi kulkami gazowych latarń. Przełączyłem światło, żółty, ostry snop polizał wysokie ogrodzenie, zakręt, 31 coraz jaśniej, i wpadliśmy w kłębowisko blasku, w strumień wieczornego ruchu. W kioskach wieczorne wydania gazet, błyszczący asfalt nawija się na koła i śmierć Skoczka wydaje mi się już nie tylko przyjazna, ale i potrzebna, wyznacza mi dzisiaj jakieś miejsce pośród spacerów, wizyt i sztucznych dyskusji, każe mi zrobić coś konkretnego, skurcz śmiechu podchodzi mi do gardła, zrobić coś konkretnego, nakarmić psy, kolorowa reklama kina, kino, wszystko, co dzieje się między faktami, jest dziś naturalne, szybka jazda, telefony, zaskoczenia, ale fakty są skrzywione, jedziemy do pustego mieszkania, Hanka woła mi coś do ucha, przyhamowałem nagle, zjechałem w bok, zatrzymałem się przy chodniku. — Gdzie my właściwie jedziemy? — spytałem. — No... — zająknęła się — nie powiedziałam panu? Skoczek mieszkał w nowym domu... tym... wie pan... przy wiadukcie. Pokiwałem głową. Dziś rano, we mgle, widziałem tam światła samotnego domu. Głośnik koło kina ryczał jakąś melodię. Błyskały czerwone, niebieskie i żółte światła reklam. Ludzie przy kiosku kupowali wieczorne wydania gazet i czytali je idąc chodnikiem. Hanka pochyliła się ku mnie, poczułem na policzku jej ciepły oddech. — Jedź — powiedziała półgłosem. Skończyły się świetlówki, zmieniły je dwa rzędy mlecznych kul, potem z rzadka rozsiane latarnie po lewej stronie ulicy. Skręciłem ostro, droga zamknięta była barierką, płonęła na niej czerwona lampka. ¦--- Ścieżką w lewo. Miałki żwir, siatki ogródków działkowych, wreszcie wysoka płaszczyzna, upstrzona jasnymi prostokątami okien. To tu. Zamknąłem skuter. - Jak się tam dostaniemy? — spytałem. 32 — Ojciec miał zapasowe klucze. Żeby zawsze mógł wejść, kiedy Skoczek wychodził z psami na spacer. Na klatce schodowej było jasno, stały tam dwie starsze kobiety, jakiś mężczyzna. Słychać było sko-wyczenie psów. — Państwo pod piątkę? — w głosie kobiety drżało podniecenie. — Pod piątkę — odpowiedziała Hanka. — Rodzina? — Nie, znajomi. — Biedny pan Skoczek. I psy tak po nim płaczą... — Psy są głodne — przerwałem jej szorstko — nakarmimy je, mamy klucz. Przepraszam. Rozstąpili się niechętnie. Na ich twarzach malował się zawód. — Dobry był człowiek — wołała jeszcze za nami jedna z kobiet —¦ i taki mu koniec przyszedł. — Proszę pani — przechyliłem się przez poręcz — nikt sobie nie wybiera końca. Tak jak sąsiadów. Hanka pociągnęła mnie za rękę. — Po co to? — szepnęła. Staliśmy przed drzwiami Skoczka. Przeczytałem wizytówkę: „Ignacy Skoczek. Emerytowany radca ministerialny". Słychać było skowyt, drapanie, ujadanie. Na pierwszy szczęk zamka uchyliły się przeciwległe drzwi. Stanęło w nich dwoje dzieci, ośmioletni chłopiec i młodsza od niego dziewczynka. Patrzyli na nas w milczeniu. Ktoś schodził z góry. — Uwaga! — zawołała Hanka. Szarożółtawy psiak przecisnął się jej między nogami, chwyciłem go, zaczął oblizywać mi rękę. Drugiego Hanka wepchnęła na powrót do mieszkania. — One są głodne, proszę pana — rzekł z powagą chłopczyk. — Zaraz dostaną jeść — odkrzyknąłem. 3 Katastrofa 33 — Szybko, bo mi uciekną! .¦— wołała Hanka. Wskoczyłem za nią, zamknęliśmy drzwi. Psy skakały nam koło nóg, staliśmy w ciasnym korytarzyku, po prawej stronie uchylone drzwi, zaduch. — Trzeba tu przewietrzyć i posprzątać — mruknęła Hanka — inaczej nie wytrzymamy. Przekręciłem kontakt w kuchni, dwie plastykowe miseczki stały pod kaloryferem. Postawiłem je na parapecie. — Zacznijmy od jedzenia ¦— powiedziałem. Wyjęliśmy rondel z siatki, napełniliśmy miski. Zapadła nagła cisza, przerywana tylko mlaskaniem i sapaniem. Otworzyłem okno. W mroku paliły się czerwone światełka, za nimi ustawiono reflektory, skierowane na prowizoryczne rusztowanie, spadające w dół, w głąb mrocznego wąwozu przejazdu kolejowego. Odwróciłem głowę. Przez chwilę pracowaliśmy w milczeniu sprzątając mieszkanie. Wreszcie usłyszeliśmy charakterystyczny stukot, psy wylizywały miseczki. Daliśmy im jeszcze wody. Chłeptały głośno. Popatrzyłem na Hankę. Stała z opuszczonymi rękami, włosy opadły jej na czoło, rozglądała się wokoło, jakby badając, czy zrobiliśmy wszystko, co do nas należało. Potem zgasiła światło w kuchni, przeszliśmy do pokoju. Stało tam łóżko, stolik, przy nim dwa krzesła, etażerka, na niej kilkanaście książek, wreszcie wielka, staromodna kanapa z frędzlami, o rzeźbionych poręczach. -— Nie czuję się tu źle — odezwałem się — chociaż powinienem. Wcale nie czuję się tu źle. — Przed wyjściem pościelił łóżko. Był pedantyczny — szepnęła Hanka. W kuchni zaszczekały gwałtownie psy, coś przewróciło się z trzaskiem. Pobiegłem tam, w progu uderzy- 34 ła mnie ciemność, rozświetlona blaskiem reflektorów za oknem. Psy skakały koło mnie, opierały się przednimi łapami o moje nogi, czułem ich ciepłe języki na rękach. Zbliżyłem się powoli do okna. Podpłynęły głosy ludzi, jakieś niewyraźne szmery, zgrzyty, stłumione uderzenia. Patrzyłem w dół, bez ruchu, bez słowa, nie mogłem oderwać oczu od tych jaskrawych, ostrych wyrw w lepkim mroku, w których majaczyły kształty wiaduktu, przesuwały się ciemnymi punkcikami sylwetki robotników. Zastukały szyny, daleko, po lewej stronie, pojawił się sznur jasnych paciorków, zbliżał się pociąg. Słyszałem syk pary, pociąg zwolnił, chybo-tał się na zwrotnicach, sznur wygiął się, migotały kolorowe sygnały, pociąg wolno, ostrożnie przejeżdżał pod wiaduktem. Nie posłyszałem, jak wchodziła, tylko w pewnej chwili poczułem jej obecność. Stanęła tuż przy mnie, patrzyliśmy razem. Pociąg przesuwał się pod rusztowaniem, czerwone iskry przecinały ciemność i gasły na granicy świateł reflektorów. Teraz cały wiadukt obramowany był czerwonymi punktami i nasycony nimi od wewnątrz; skrzyły się, migotały, nikły i pojawiały się znowu. Pasmo okien pociągu jest już po prawej stronie, gwizd parowozu, nabiera szybkości, stukot kół, przeszedł. Wyciągnąłem w ciemności rękę, objąłem ramiona Hanki. Staliśmy ponad światłami, zawieszeni w mroku. — Nie martw się — szepnęła. Obiema rękami podniosłem jej twarz. Przesunąłem dłońmi po jej włosach. Tym razem nie odwróciła głowy. Krótki, ostry dzwonek u drzwi. Odsunęliśmy się Uwałtownie od siebie. Zapaliłem światło. Przyszedł sąsiad Skoczka. Usiedliśmy w pokoju przy stoliku To był stary człowiek, zmęczony, i mówił straszne banały W końcu poszedł, wypadało wyjsc razem z nim Znowu te kobiety na schodach, ale już Tch tne nie^l wrogie, rozmawiały <**L tylko z sąsiadem Skoczka. Udawały, ze nas me i po.egnal.my się przed furtką. Siałam, ze tak będzie - szepnęła - nie py-tarolMeTy n e lubię takich pytań. Trochę inaczej to sobie wygrażałam, ale nigdy nie wiadomo, jaka dtisTaT wszystko układa mi się trochę powiłem - i dlatego zapomniałem, ;ak ^S usadowił się hałaśliwy pijak. Zamknąir LL w komórce prze, <*L*L nywałem 7osn.ce we mnie rozdra*™™>™f^_ łem co to iest, ale podczas jazdy miałem ochotę od em, co to jest, L szarpałem z wscie- kręcic do końca rączsę gdz.u, y T,T.^o>rpriłpm kłością kłódki upomniawszy, ze nie ^^ klucza. W bramie paliła się «smolona.!f^^ kiwał się pod ścianą. Musiałem Prze]Sc koło mego. Chwycił mnie za ramię. — Masz pan chwilkę czasu? - spytał. — No? — To skocz pan po ćwiartkę. C - powi— - w ^wTach tkwiła kartka 06 -kllem, gods. 19, T.» ****» , myciem o Hance, ieby s,e uspo- 36 koić. A potem śniły mi się psy. Łaziły po mnie, lizały mnie wilgotnymi językami, miały czerwone oczy i miękką, puszystą sierść. W iem, że opowiadam nieskładnie, że pomijam coś bardzo istotnego. Tak dzieje się zawsze, kiedy chce się wyznaczyć początek jakiejś historii, a potem trzeba się cofać, tłumaczyć, gmatwać, bo żadne wydarzenie samo w sobie nie jest skończone i pełne, ani ludzie, z którymi się stykamy, nie są jednolici, nasze sądy o nich zmieniają się z miesiąca na miesiąc, z roku na rok, i dopiero suma tych sądów jest wiedzą o człowieku. Żyjemy wprawdzie w kręgu kilkunastu tylko osób, ale nigdy nie zdajemy sobie z t^go sprawy, bo pamiętamy przyjaciół, z którymi zerwaliśmy, którzy wyjechali albo po prostu znikli z naszego pola widzenia, bo słuchamy opowiadań o innych ludziach, czytamy prasę i tygodniki, znamy aktorów i polityków, gdzieś tam jest także rodzina, to nic, że widujemy się raz na dwa lata. Ale wydaje się nam, że stoimy w środku tłumu, i jest to przekonanie równie żałosne, jak kawiarniane dyskusje o polityce. W rzeczywistości jesteśmy ubodzy, obracamy się w ciasnym kręgu, wiemy mało o wszystkim i o wszystkich i to są te kolorki w kalejdoskopie; kiedy przyłoży się go do oka, nie widzi się tekturowej rury. I dlatego każde nasze opowiadanie wydaje się za proste, niepełne, niekompletne, bo opowiadamy o faktach a nie o miałkich banałach, które je obrosły i które uważaliśmy za same fakty. I dlatego także i ludzie, i fakty, znajdujące się w zasięgu naszego wzroku, nie są nigdy tacy, jakimi ich właśnie widzimy, bo pamiętamy ich we 37 wszystkich poprzednich wcieleniach i we wszystkich poprzednich układach zdarzeń i złudzeń. Skoczek był właśnie dla mnie jedną z tych postaci z tła, najdalszego tła. Tej nocy budziłem się często, leżałem z otwartymi oczami i wtedy go sobie przypomniałem dokładniej. Oczywiście, widywałem go daleko częściej, niż mi to w pierwszej chwili podszep-nęła pamięć. Mówił o nim profesor, wspominała Hanka. Był domowym dziwakiem, każdy ma swojego dziwaka, o którym opowiada anegdotki. Poznałem go kilka lat temu, przyszedł do profesora, opowiadał chyba o Wiedniu, a ja myślałem, że to straszne, wiedzieć, że wszystko się skończyło i opowiadać o Wiedniu. Ale była w nim jakaś życzliwość, zgoda na swój los, wyglądał jak dobrotliwy karzeł, który w bajkach spełnia ludzkie życzenia. Teraz, w nocy, myślę o nim inaczej. Czytałem kiedyś, albo ktoś mi czytał bajkę, w której stary zegar spełnia prośby ludzi: wystarczy przed nim stanąć i wypowiedzieć głośno swoje życzenie. Tylko że duch, zaczajony w mechanizmie zegara, był dokładny i niewypowiedzianie złośliwy. Jeśli prosiłeś go o pieniądze, zsyłał bogactwo najbliższej ci osobie i natychmiast sprowadzał na nią śmierć. Byłeś jedynym spadkobiercą, ale pieniądze nie przynosiły ci radości. Jeśli prosiłoś go o sławę, czynił cię bohaterem głośnego skandalu. Ale prośby spełniał zawsze. Tej nocy słyszałem, jak zegar na ratuszu wybijał godziny, i zdawało mi się, że widzę ruch jego wahadła, drganie zębatych kółek, a wśród nich przyjazną, wesołą twarz emeryta. Dał mi Hankę i odstąpił nam jeszcze mieszkanie. Spełnił wszystkie moje życzenia i odebrał im sens. I myślałem o nim właśnie dlatego, że był kimś z tłumu, który krąży w naszej pamięci, i to kimś umiejscowionym w jednym punkcie. Kiedyś spotkałem ich w furtce, Hanka miała czerwoną tarczę 38 I na rękawie, Skoczek prowadził psa. Spytałem Hankę 0 ojca, Skoczek zwrócił ku mnie swą pomarszczoną twarz i z każdej zmarszczki tej twarzy biła ciepła życzliwość. Poszedłem ku drzwiom domu, w pewnej chwili odwróciłem się. Hanka biegła za psem, Skoczek stał i patrzył za mną. A potem wrócili, kiedy wychodziłem, Hanka opowiadała mi coś z ożywieniem, a Skoczek uśmiechał się i patrzył na mnie i na nią. Nie wiem, czy to było wspomnienie, czy początek snu. Bo zaraz potem znowu wyroiły się psy. Tej nocy budziłem się zresztą często i wcale nie zamierzam notować tych dziwacznych skojarzeń, nie nazwanych, podświadomych lęków, wspomnień, zaskoczeń i nagłych, gwałtownych ocknień, krótkich i przykrych jak elektryczne wstrząsy. Nie zamierzam tego robić, bo zdaję sobie sprawę, że byłoby to oszustwo, odtwarzanie rzeczy, których nie można odtworzyć, a skoro mówię już o tym, muszę dodać, że wciąż jeszcze nie wiem, czy w ogóle można rozsądnie i precyzyjnie opowiedzieć o faktach, oddzielić je od późniejszej o nich wiedzy, bo fakty osądza się po ich następstwach a każde opowiadanie jest wygłaszaniem sądów. Kiedy opowiadam o pierwszych dniach po zawaleniu wiaduktu, wciąż cofam się i zastanawiam, i chyba jest to widoczne, staram się te dni zobaczyć ,,od środka" i przeszkadza mi, krępuje mnie świadomość, że wiem o nich za dużo. Stopiły się ze wszystkim, co nastąpiło potem, wydają mi się pełne znaczeń i zapowiedzi, ale tak przecież nie było, wszystko, co się wydarzyło, jest o wiele uboższe w rzeczywistości niż we wspomnieniach. 1 nie chodzi mi tylko o dobór faktów. Codziennie spotykamy jakichś ludzi, słuchamy wiadomości i plotek i czasem jedna z nich wraca do nas, wtedy przypominamy sobie, kiedy słyszeliśmy ją po raz pierwszy, 39 a wspominając ten dzień nie pamiętamy już twarzy i rozmów, które go wypełniały, tylko tę jedną twarz czy rozmowę. I ma ona dla nas inne znaczenie, nowe, po prostu jest inna, czy tego chcemy, czy nie. Chciałem za wszelką cenę uniknąć spotkania z Hanką i robiłem, co tylko mogłem, aby do spotkania doprowadzić. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, czy tylko nie chciałem się do tego przyznać? Włączyłem się w nurt przypadków, czy też go sobie wymyśliłem? Nie chcę odpowiadać na te pytania, bo wtedy ich sobie nie zadawałem; choć teraz ciągle zadaję sobie pytania, nie chcę mówić o tamtych dniach więcej, niż sądzę, że powinienem, bo każdy komentarz wydaje mi się usprawiedliwieniem, wymówką, próbą odzyskania równowagi. A równocześnie wiem, że wystarczy chwila nieuwagi, i będę się usprawiedliwiał, wymawiał, tłumaczył. Więc zbudziłem się późno, z bólem głowy. Ale do biura jechałem w prawie normalnym nastroju. Wezwał mnie Rosner, chodziło o skrzyżowanie, które robiłem, było jak zawsze, tylko te gazety... Leżały wszędzie, czytali je wszyscy, na szczęście nie miałem czasu, aby słuchać szeptów i komentarzy, ale gazety kłuły mnie w oczy, wprawdzie co dzień przeglądaliśmy je rano, zanim zaczęliśmy udawać, że pia-cujemy, tym razem jednak zdawało mi się, że jest ich więcej niż zwykle, że otaczają mnie ze wszystkich stron. Wreszcie, po tej konferencji, .kiedy kreślarki gotowały kawę, wziąłem i ja do ręki gazetę. Tytuł przez cztery szpalty, tłustą czcionką, obok dwa zdjęcia: ogólny widok zburzonego wiaduktu i fragment akcji ratowniczej, sanitariusze, nosze, karetka, ale tło zamazane, nie widziałem wtedy fotoreporterów, może wzięli pierwsze lepsze zdjęcie z archiwum? Opis katastrofy był pobieżny i niewiele mówiący, kończył się 40 komunikatem o powołaniu komisji rzeczoznawców i paroma sloganami. U dołu strony znalazłem listę ofiar. Jest: Ignacy Skoczek, emeryt. I dalej, nazwiska, nazwiska. Złożyłem gwałtownie gazetę. Zadzwoniła Hanka i kiedy z nią rozmawiałem, ktoś zaczął mnie wywoływać na korytarz, zdenerwowałem się, nie lubię, kiedy mi przeszkadzają w rozmowie telefonicznej, zawsze wtedy plotę od rzeczy, umówiliśmy się na trzecią, aby pojechać do Skoczka, odłożyłem słuchawkę i wyszedłem nie mówiąc nic do nikogo. Na widok munduru milicjanta zbladłem gwałtownie, sam nie wiem czemu, zasalutował, przyniósł mi wezwanie, miałem zabrać płaszcz i pójść razem z nim. Już zaczęli wyglądać na korytarz, wszyscy, kto tylko był w pobliżu, kto tylko siedział w biurze, uśmiechałem się głupkowato, myślałem tylko o tym, że nie mogę być blady, ale czułem chłód na policzkach i denerwowałem się jeszcze bardziej. Wszedłem do pokoju, niepotrzebnie, nie miałem płaszcza, powiedziałem Tomaszowi, że wychodzę, i momentalnie przypomniał mi się kawał o papudze, która wychodziła z mieszkania razem z kotem trzymającym ją w zębach, wróciłem na korytarz ze ściągniętymi ramionami, pochyloną głową, szedłem z milicjantem do wyjścia nie patrząc na nikogo, dopiero potem, na ulicy, uświadomiłem sobie, że nikt się do mnie nie odezwał, patrzyli jak na cyrk, sam jestem temu winien, wyglądałem jak kieszonkowiec przyłapany na gorącym uczynku. Przypomniałem sobie zmieszane twarze kre-ślarek, bezradne zakłopotanie Tomasza, tak, on był właśnie zakłopotany, jakbym zachował się niezręcznie, a on nie umiał na to zareagować. Wsiedliśmy do tramwaju, trochę mnie to uspokoiło, myślałem, że mnie wtrącą do jakiejś śmierdzącej karetki, spytałem milicjanta, czy jestem aresztowany, od- 41 1 powiedział, że nie wie, i że chyba będzie padało, mądrze odpowiedział. A rzeczywiście zbierało się na deszcz, tramwaj był pustawy, siedzieliśmy obok siebie na ławce jak przypadkowi i nie znający się pasażerowie, nawet nie rozmawialiśmy więcej, więc zacząłem przytomnieć i w miarę, jak przychodziłem do siebie, coraz bardziej rosła we mnie wściekłość. Ustąpiła ta rozdygotana mgiełka przed oczyma, pozostała tylko ostra, dotkliwa świadomość sytuacji, wyprowadzili mnie z biura, a ja szedłem z opuszczoną głową, przymknąłem oczy i znowu zdawało mi się, że lecę w dół, jak ¦ wczoraj na schodach mojego domu. Wysiedliśmy przed komendą milicji, w tym samym gmachu mieściła się prokuratura, więc pomyślałem, że chyba zdążę na trzecią, ta rozmowa nie może trwać długo, oni nic jeszcze nie wiedzą, ja tym bardziej. Kiedy mnie wprowadzono do pokoju prokuratora, byłem już zupełnie spokojny i czekałem tylko na moment, aby powiedzieć, co o nich myślę, trzeba od razu narzucić odpowiedni ton, jestem zły i powinni o tym wiedzieć. Prokurator miał koło czterdziestki, czekałem, aż zacznie, tymczasem na dworze pociemniało, zerwał się wiatr, zaczęło mieść w szyby deszczem, prokurator zapalił lampkę na biurku, wtedy go poznałem, był wczoraj koło wiaduktu, zdążył się ogolić, pomyślałem. Siedziałem, a on milczał, ciemniało coraz bardziej, moja pewność siebie znowu gasła, bladła, tylko dlatego, że to wszystko zaczęło mi coś przypominać, me chciałem o tym myśleć, kręciłem się na krześle, rozglądałem się po ścianach, wreszcie powiedziałem: — Fatalna pogoda. I umilkłem, zadowolony z tego pierwszego zdania. - Nazwisko? — zapytał prokurator. 42 I Wzruszyłem ramionami. — Niechże pan poda swoje personalia — powiedział łagodnie — muszę wypełnić nakaz zatrzymania. Otworzyłem usta i zamknąłem. Poczułem, że znowu blednę, ale tym razem już na pewno ze wściekłości. Wykrztusiłem kilka zdań i nagle spłynęła na mnie fala wzburzenia, wszystko widziałem bardzo jasno, w ostrych konturach, jakbym znalazł się na rozległej płaszczyźnie i badał pilnie wszystkie załamania gruntu, w których mógłbym skryć się przed nieprzyjacielem. Więc pytałem spokojnie i bardzo cicho o wszystko, co budziło moje wątpliwości, a prokurator był uprzejmy, łagodny i także mówił bardzo cicho, miał swój model postępowania, magnacką uprzejmość człowieka, który nie bije pięścią w stół, bo szkoda mu własnego zdrowia. Wtedy poczułem, że przegrywam, bo formalność i konieczność splotły się w ustach prokuratora w nieprzenikliwą zasłonę, na której zatrzymywały się wszystkie moje argumenty, z góry skazane na niepowodzenie, bo znał je z góry, więc znowu zacząłem się denerwować i musiałem go czymś dotknąć, bo zaciął usta, przybrał suchy, oficjalny ton i natychmiast mnie wyprowadzono, kiedy tylko skończył swoje misteria. Byłem zupełnie odrętwiały, przeprowadzono mnie przez podwórze, zabrano mi portfel i drobiazgi, paska nie nosiłem, sznurowadeł nie miałem, korytarz, lekki, więzienny odór, i ten odór znów poruszył moją pamięć, najostrzej pamięta się zapachy, znowu korytarz, błyski słońca za oknem, skrawek ulicy, wreszcie drzwi. — Przyjdzie tu jeszcze drugi — powiedział strażnik. Pokoik był niewielki, stała w nim piętrowa prycza, a co najważniejsze, okno nie miało krat. Stałem na środku i rozglądałem się, stolik, prycza, nic więcej. 43 Podszedłem do okna, wysoki, szary mur naprzeciw, w dole kamienne podwórze, puste. Cisza wierci w uszach. Przysiadłem na brzegu pryczy i siedziałem tak może pół godziny, godzinę. Mogłem się położyć, wyciągnąć, ale zdawało mi się, że w ten sposób zaakceptowałbym to, co się ze mną dzieje, przyjąłbym do wiadomości swoją sytuację, tymczasem siedząc na brzeżku pryczy miałem wciąż uczucie tymczasowości, każdy odgłos na korytarzu spinał mnie jak ostrogą, kuliłem się, aby było mi jeszcze bardziej niewygodnie, ten, kto przyjdzie, powinien to zauważyć natychmiast. Oczywiście nikt nie przychodził, wreszcie nie mogłem wytrzymać, wstałem i zacząłem chodzić po celi. Dopiero teraz pomyślałem o Hance. Zacisnąłem pięści, oparłem się o ścianę. Potem przyniesiono obiad, nie tknąłem go, choć byłem głodny, jakaś zupa, kartofle polanę szarą masą, poczułem mdłości na ich widok. Nie przejęli się moim brakiem apetytu, powiedzieli, że jutro poproszę o do-lewkę. Zapytałem, czy mogę wysłać kartkę, oczywiście, i wtedy postanowiłem nic nie wysyłać. I znowu leżałem, ale nie było już spokoju, jakieś głosy, nawoływania, jakby z okna do okna, nieustający szurgot na korytarzu, kiedy szczęknęły drzwi mojej celi, zerwałem się na równe nogi. Wprowadzono mężczyznę w średnim wieku, w szarym ubraniu i kolorowej koszuli zamykanej na błyskawiczny zamek. Strażnik zatrzasnął drzwi, patrzyliśmy na siebie, potem wyciągnęliśmy ręce, przywitaliśmy się bąkając niewyraźnie nazwiska. Ten przebłysk normalności otrzeźwił mnie trochę, próbowałem zacząć rozmowę, ale bez większego skutku. „Nowy" chodził po celi, wyglądał przez okno, przysiadł na brzegu stolika, jednym słowem zachowywał się dokładnie tak samo, jak ja przed kilkoma godzinami, co nastroiło mnie do nie- 44 go życzliwie. Nie chciał też jeść kolacji, zachęcałem go przy milczącej aprobacie strażnika, sam byłem już mocno głodny, więc żłopałem kawę brudnego koloru, zagryzając chlebem z marmoladą. Rozgadaliśmy się dopiero o zmroku. Zaczął on, dość jękliwie, był z żoną na obiedzie, na pewno się kłócili, pomyślałem, a w najlepszym wypadku milczeli tępo zamieniając od czasu do czasu kilka obojętnych słów, żeby utrzymać pozory rozmowy, teraz wspomina ten obiad jak pierwszy flirt. W końcu padły sakramentalne pytania, aż dziwne, że dopiero teraz, nie byliśmy typowymi więźniami. Za co? Namyślałem się chwilę. Rzecz jasna, słyszał o zawaleniu wiaduktu. Ożywił się, omal nie zagwizdał z wrażenia. A więc to ja? Był niemal szczęśliwy, że moja sprawa jest tak poważna, to pozwalało mu być optymistą. Powiedziałem, że sprawa wiaduktu jest poważna, ale moja sprawa poważna nie jest, a wtedy pojaśniały mu oczy, zdawało mu się, że coś zrozumiał, i zaczął mi potakiwać z nadmierną serdecznością, po prostu myślał, że się pocieszam i chciał mi w tym pomóc. Umilkłem, poczułem senność, ale teraz on zaczął. Przymknąłem oczy, jego głos szemrał bezustannie, potrzebny był mi tylko po to, abym nie czuł się samotny, kiedy nagle coś wytrąciło mnie z odrętwienia czy półsnu, usiadłem, zacząłem się przyglądać temu człowiekowi, starałem się go zrozumieć, potem przerwać, ale on potrzebował partnera, kogoś, kto go zrozumie. Kogoś takiego jak ja. Był ekonomistą, kierownikiem działu dużego przedsiębiorstwa transportowego. Był poza tym człowiekiem uczciwym. Miał żonę, dzieci i trzypokojowe mieszkanie w nowym budownictwie. W pracy sam żył i innym pozwalał żyć. Powinienem go zrozumieć, jestem także człowiekiem uczciwym. 45 Ale on nie rozumie już ludzi, bo i jak ma ich rozumieć. Żył ze wszystkimi dobrze, i z handlowym, i z głównym księgowym. Co to dziś mamy? Więc przedwczoraj byli u handlowego, tylko w trójkę, wypiło się sporo, wesoło było, księgowy komplecik przyniósł, gołe dziewczyny, podobno francuskie, chociaż mówią, że to u nas robią... A już takie słuchy chodziły po zakładzie, NIK tylko co wyjechał, panie Nowak, mówił handlowy, pracujemy razem tyle lat, zawsze damy sobie radę, pan mnie pomoże, ja panu pomogę, tak sobie rozmawiali, wszystko było jasne, jeszcze przedwczoraj, a przecież on jest w porządku, nieprawdaż? On w każdym razie jest w porządku. Powtarzał to swoje „nieprawdaż" co drugie słowo, wymieniał jakieś nazwiska, rozsnuwał pretensje do wszystkich, od dyrektora i głównego buchaltera (który, jak mogłem się zorientować, siedział gdzieś w pobliżu) aż po kierowców i portierów, potem przedstawił mi budżet swojej rodziny, potrzeby trojga dzieci, wymagania żony, operował cyframi, przerzucał się do rozważań ogólnoustrojowych a potem znowu wracał do dziecinnych rowerów po 800 złotych i pelisy żony, już mu nie przerywałem, zestawiał z sobą nasze sprawy, wyciągał z tych zestawień wnioski, udzielał mi rad, ubolewał nade mną i przeklinał jakichś No-waków, Wróblewskich i Kaczmarków, a kiedy doszedł do analizy czystych stanów uczuciowych, jak zazdrość i zawiść, które prowadzą do intryg i nieszczęść, wzmógł się ruch na korytarzu, podwórze rozdzwoniło się głuchymi okrzykami, podszedłem do okna, tak, to najwyraźniej rozmowy, przykładali twarze do krat i krzyczeli, mój współlokator wyjaśnił, że podczas wymiany straży zawsze jest bałagan, istotnie, po chwili wszystko ucichło, a w niedługi czas potem leżeliśmy już na pryczach, ale nie był to koniec roz- 46 mowy. Przybliżały się i oddalały głuche kroki na korytarzu, chwilami milkły, z rzadka szczęknęły klucze, a nad krawędzią pryczy rysowała się ostrymi konturami głowa ekonomisty, szeptał pochylony, choć od dobrej godziny nie odezwałem się do niego ani jednym słowem. Teraz mówił o sprawach prywatnych, to znaczy 0 żonie i kobietach, które miał w życiu. Kiedy się dowiedział, że nie jestem żonaty, pokiwał głową wzdychając, co miało prawdopodobnie oznaczać, że wprawdzie łatwiej mi będzie znieść to, co mnie czeka, ale dotychczas było mi za to trudniej. Więc opisywał ciało swojej żony i ich pierwsze spotkanie, tak idiotycznie nieciekawe, że aż dziw, że skończyło się małżeństwem, potem sięgnął do odleglejszych wspomnień, a kiedy umilkł, byłem prawie szczęśliwy. A równocześnie wdzięczny mu, że zajął mi wieczór. Bo kiedy wreszcie usnął, a spał naprawdę i chrapał, musiałem zająć się sobą sam, leżałem z rękami pod głową, z otwartymi oczami, i miałem ochotę zbudzić go i kazać, prosić, żeby mówił dalej, wszystko jedno co. Wtedy znowu ze wzmożoną siłą poczułem kwaśny, więzienny odór i już nie mogłem uwolnić się od tego obrazu: zatłoczona cela, ostry blask żarówki u sufitu, śpimy owinięci w marynarki, syk bólu, kiedy ktoś gwałtownie zmieni pozycję, zapominając o swym obrzmiałym, jak nabita igłami poduszeczka, obcym 1 nieposłusznym ciele. Mieszanina strachu i tępej rezygnacji, wtedy się czuje dno, nie można już spaść niżej. Usiadłem na pryczy, podkuliłem nogi, jakbym w ten sposób mógł przekreślić ogarniającą mnie ociężałą bierność, brak poczucia odpowiedzialności, jestem rzeczą, nie ja decyduję o tym, co się ze mną stanie, po prostu jestem i muszę ten fakt przyjąć do wiadomości, choć mnie do niczego nie zobowiązuje. 47 I chociaż teraz wydaje mi się, że była to tylko histeria człowieka, który nagle, nie wiedząc kiedy, runął na samo dno swojego strachu i nie/ mógł wytrzymać różnicy ciśnień — wtedy nie mogiem i nie umiałem zestawić dat i nastrojów, odróżnić miarę wojny ód miary dnia dzisiejszego, czułem tylko ten odór, byłem mokry od potu i siedziałem na pryczy gotów na wszystko. A potem znowu leżałem, zerwała się jakaś struna, napięcie i strach same się przekreśliły, i patrzyłem na siebie z boku, myślałem o tym, co powinienem myśleć, i starałem się czuć to, co powinienem czuć, co on powinien czuć, o czym o n powinien myśleć. Było to pod koniec studiów, na kilka miesięcy przed dyplomem. Byliśmy z Tomaszem na jakichś imieninach, piliśmy dużo, kiedy znaleźliśmy się na ulicy, padał drobny deszczyk, czasem zazgrzytał na dalekim skrzyżowaniu nocny tramwaj. Nie pamiętam, który z nas wpadł na ten pomysł, jak mówiłem piliśmy dużo, w każdym razie zgodnie przykucnęliśmy na środku skweru i zaczęliśmy uzupełniać napisy na tabliczkach. Milicjantów było dwóch, na ulicy oni zachowywali się spokojnie, a my nie, w komisariacie ¦— odwrotnie. I znów odór celi, chyba słabszy, ale wyraźny, zaspane głosy, przekleństwa, na szczęście nie mieliśmy studenckich czapek, ale i tak, w miarę jak trzeźwieliśmy, chodził nam mróz po kościach, mniejsza o tę celę, jutro nas wypuszczą, ale wtedy dopiero zaczną się kłopoty. Leżeliśmy we dwóch na jednej pryczy, szepty z dołu, szepty z boku, szepty z góry, gdzieście się zapruli, obrazy munduru nie było, wasze szczęście, gówniarze, wasze szczęście, zaczęło nas to bawić, o szóstej rano wyszliśmy na chłodną ulicę i dopiero wtedy umieliśmy ocenić rześkość powietrza, urodę zakurzonych skwerów. 48 Więc ^wychodzę, jest szósta rano, zdążę jeszcze umyć się, przebrać i ogolić przed pójściem do biura, i trwałem przy tej \ myśli, przeżywałem wciąż na nowo chwilę, w którei wyjdę na ulicę i zaciągnę się świeżym powietrzem, kiedy zrzucę ubranie przesiąknięte odorem więzienia, kiedy zacznę chodzić po mieszkaniu i będę wiedział, że w każdej sekundzie mogę zamknąć za sobą drzwi, zbiec po schodach, pójść dokądkolwiek. Zrobiło się zimno, owinąłem się szczelniej kocem, odchyliłem tylko głowę, żeby zgubić jego zapach. Już mącił się ten obraz, wciąż się powtarzający, wychodzę na ulicę, jest rześki chłód, mgła, przetkana puszystymi światłami reflektorów, niski jęk syreny, to karetka, otworzyłem gwałtownie oczy. Wiedziałem, że nie wolno mi zgubić tego nastroju, bo nie zasnę; wiozę Hankę skuterem, koc łaskocze mnie w brodę, wiozę Hankę skuterem i znowu czuję smak powietrza, wiatr bijący w twarz, zapach rozgrzanego asfaltu zmieszany z gęstą wonią łąk, prowadzę skuter, Hanka idzie przede mną, ma szczupłe, opalone łydki, płytkie ci-żemki na nogach, siada, obejmując ramionami kolana, uśmiecha się zabawnie, tylko połową ust, jest to krzywy uśmiech, który deformuje i ożywia jej twarz, a takiej twarzy nie można zapomnieć. Ale to nie jej twarz zwróciła przede wszystkim moją uwagę, tylko sylwetka i ruchy, niedbałe i płynne równocześnie, było w tym coś z dojrzałej dziewczyny i coś z niefrasobliwego uroku młodego chłopaka, swoboda wypływająca z poczucia absolutnego przystosowania do świata, współbrzmienia z nim, coś równocześnie bardzo pierwotnego i bardzo wyrafinowanego. Nie było w niej cienia pozy, udawania, gry. Zdawało mi się, że ona jest taka, jaka jest niezależnie od wszystkiego, od miejsca, sytuacji, od ludzi, wśród których się obracała, lojalna w wyniku wewnętrznej potrzeby, a nie wyrachowania, naturalna 4 Katastrofa 49 w poczuciu obiektywnej celowości swego postępowania, świadoma swojej urody, ale wcale nią nie zafascynowana, przyjmująca ją jako naturalny składnik swojej sytuacji. I dopiero wtedy myśl o niej /jako o kobiecie stawała się drażniąca i niepokojąca, /świadomość, że wszystkie cechy charakteru, sposób bycia, zachowanie, nawet sposób poruszania się, same w sobie przyciągające uwagę, podporządkowane są jej płci, ta świadomość odbierała pewność siebie, bo ona ją miała nawet tego nie zauważając, pozbawiała swobody, przynajmniej na czas potrzebny, aby się oswoić z sytuacją tak różną od poprzednich i tylko pozornie do tej podobnych. Próbowałem nawet o nich myśleć, o tych dziewczynach, których wzajemna odrębność nikła z upływem czasu i zostawały we wspomnieniu właśnie tylko sytuacje, rozmowy w kawiarniach, wieczory w kinach i teatrach, wycieczki, chłód sosnowego lasu, zapach rozgrzanej ziemi, miękkie gęstwiny zarośli, półmrok obcych mieszkań, spotkania i rozstania, skrawki melodii, masa banalnych rekwizytów, łatwe sentymenty i płytkie wzruszenia, jakiś taniec, jakaś wizyta, wszystko nietrudne, przyjemne, miałkie, wspomnienia roz-syPuJ3 się jak grudka popiołu pod dotknięciem palców. Zostają jeszcze w pamięci ostatnie zgęstnienia tej mgławicy, sceny spełnień, o których myśli się przed zaśnięciem, i gdy zmieszały się z obrazem Hanki, jak zachodzące na siebie kontury, kiedy nastawia się ostrość fotograficznego aparatu, byłem już niedostępny dla żadnej innej myśli, aż po przedłużenie w sen, choć leżałem na dnie więziennego odoru, którego się nie zapomina, ale można się do niego przyzwyczaić. Obudził mnie zgrzyt zamka, usiadłem nieprzytomnie na pryczy. Ten człowiek już nie spał, chodził po celi 50 I i czekał widocznie, aż wstanę, bo kiedy otworzyłem oczy, napotkałem jego natarczywe spojrzenie, i natychmiast zaczął mówić, od środka zdania, jakby przedtem prowadził już ze mną rozmowę w myślach i teraz nie chciał powtarzać jej od początku. Zgrzyt powtórzył się, wszedł strażnik, za nim dwu więźniów, śniadanie, ładna pogoda, rzeczywiście, spojrzałem na okno, czyste niebo, i potwierdziłem bezmyślnie, że istotnie ładna, dopiero potem złapałem się na tym, że nie sprawiło mi to przykrości, że ładna pogoda to dla mnie tylko czyste niebo w oknie celi. Już? Chyba już, bo zjedliśmy śniadanie podżartowu-jąc, ta sama brudna kawa i chleb z marmoladą, i nie patrzyłem więcej w okno, potem mój sąsiad powiedział, że dziś na pewno dostanie paczkę od żony, więc sobie podjemy, a potem dodał, już tylko jakby dla porządku, żeby mieć to z głowy, że i tak go wypuszczą, bo jest niewinny. Trzaskały drzwi w korytarzu, we wszystkich celach niewinni jedli śniadanie, mój niewinny zastukał, powiedział, że musi wyjść, i wyszedł, niewinność ułatwia trawienie. Kiedy wrócił, rozmawialiśmy chwilę o rzeczach obojętnych, taki pozór towarzyskiej rozmowy, o urlopach, o Międzyzdrojach i Krynicy. Niewinny zawsze spędzał wakacje albo w Międzyzdrojach, albo w Krynicy, nie, nie na wczasach, na wczasach nie można wypocząć, hałas i skrępowanie, on wypoczywał w pensjonatach. I tak pletliśmy, nie zostawiałem żadnej szczeliny na jakąkolwiek myśl, akceptowałem swoją bezwładność, otępiałość i zmęczenie. — Nad morzem to nie lubię leżeć na plaży; albo się kąpać, albo chodzić. — Aha — mruczałem — albo się kąpać, albo chodzić. — Żona jak chodzę to nie lubi, co tak chodzisz,. 51 mówi, co tak wypatrujesz, i tak cię żadna nie zechce, mówi. — Aha, żadna. — Co? W tym roku nie wiem, też /chyba nad morzem, raz taka jedna była, żona wtedy w domu została, bo jej skóra płatami schodziła, z tego leżenia na słońcu, i ta jedna obok leży, kostium, panie, z tasiemek, i ja mówię, co tak pani sama leży, zaraz się pani usmaży, wszystko na miejscu, panie, kobieta musi mieć wszystko na miejscu. — Aha, na miejscu. — To co ja mówię, w tym roku chyba też nad morzem, ja potem muszę odpocząć, nerwy, panie, człowiekowi zniszczą, nad morzem to się odpoczywa, to ona mówi... — Kto? -— Ona. Jak dzisiaj wyjdę, to się wykąpię, ja to się lubię kąpać, codziennie, i potem gorącą herbatkę, co się pan martwi, nie będzie duży wyrok, zaniedbanie, co? — Co? — Co? Szczęk drzwi, obaj się podrywamy, wchodzi oficer straży więziennej, zjadamy go wzrokiem, patrzymy błagalnie, to do mnie, myślę, i jestem pewien, że Niewinny myśli też: to do mnie. Ale on przyszedł do nas obu. Słuchaliśmy apatycznie, o jakiejś gazetce, artykule, który moglibyśmy napisać, gazetka ścienna, zacząłem się śmiać, dobrze, mówię, napiszemy, tylko książki, trzeba nam dużo książek, a Niewinny przerywa i zaczyna o swojej niewinności, oficer śmieje się też, nie bardzo wie z czego, to nie do mnie, mówi, z niewinnością, mówi, nie do mnie, a książki będą. I znów: - Ja to najbardziej lubię białe mięso z kury, wie 52 pan, z borówkami, żona zawsze robi takie nadzienie, nad morzem to jej czasem mówię: kupimy kurę, a ona na to... — I ta z tasiemkami, wie pan, mówi, co się pan tak na mnie patrzy, kobiety pan nie widział, tak jakby nigdy nic, wie pan... — Co tam spacerują, panie, spacerują po tym molu, ja to lubię usiąść, a ja na to, a ona, poszliśmy, wieczorem żona... Przynieśli książki, więziennie tu i niewięziennie, Niewinny mówi, ja przeglądam książki, wchodzi strażnik i nagle pęka wszystko jak pusta bańka, jakbym wyskoczył z głębi snu. — Ja? — pytam niedowierzająco. — Szybciej, szybciej — popędza strażnik. — Śledztwo — mówi niepewnie Niewinny — najciekawsze dopiero będzie, jak pan wróci, to skończę. Śledztwo? — upewnia się. -— Nie wiem — mówi strażnik. Patrzę na Niewinnego i widzę w jego wzroku nienawiść. Idziemy korytarzem, spostrzegam się, że drobię, jak zastraszona owca, wydłużam krok, niosę w sobie niepewność i nadzieję, i staram się uspokoić, niczego nie oczekiwać, ale nie potrafię, słońce za oknem, dźwięczą tramwaje, jakiś pokój, czekam chwilę, oddają mi portfel i drobiazgi, obracam je w rękach, proszę sprawdzić, mówią, kiwam bezmyślnie głową i czuję, jak rodzi się we mnie oszałamiająca radość, zagryzam wargi, jeszcze czekam, znowu mnie prowadzą. Przechodzimy przez podwórze, znowu korytarz, pokój prokuratora. — Jesteście wolni — mówi — proszę nie opuszczać miasta bez mojego zezwolenia. Będziecie wezwani przez komisję. Do widzenia. 53 Podpływa mi do gardła gorąca szlaka słów, jakieś podziękowania, uprzejmości, sama serdeczność w gotowych formułkach, ale nie mówię nic, kłaniam się, wychodzę, nie ma przy mnie nikogo, ludzie na korytarzu, schody, ulica. Przechodzę przez jezdnię, zatrzymuję się na skwerze, słońce pali, wrzask ptaków w koronach drzew. VI 1 wszystko stało się tak, jak przewidywałem w nocy. Kąpiel, zimny tusz odbierający oddech, strumienie wody biją w twarz, opływają ciało, potem szklanka herbaty, odnaleziona w kuchni puszka sardynek, chodzę po pokoju, palę papierosy, myślę tylko o tym, że mogę w każdej chwili wyjść, za oknem krzyki dzieci na podwórzu, hałasuje radio u sąsiadów, zgrzyta tramwaj. Przesiąknięte odorem więzienia ubranie i bielizna leżą, zwinięte w kłąb, w kącie łazienki, przeciąg porusza firankami, palę papierosa za papierosem, w ciągu jednej doby zatoczyłem wielkie koło, znalazłem się w punkcie wyjścia, ale zdaje mi się, że zdarzenia i sytuacje powróciły na swoje miejsce, tak silna jest moja radość ze wszystkiego, czego się przedtem nie zauważało, tak silne jest poczucie zgody, celowości, związku między tym, co dzieje się ze mną a tym, co dzieje się we mnie. Z bocznych, groteskowych dróżek wypchnięto mnie na trakt, wpadłem we właściwy nurt zdarzeń i zanim powróci mój niepokój, a wiem, że powróci, ten drobny sukces — odzyskanie wolności — przywraca mi równowagę i zapominam na chwilę o swojej bezsilności, jakby zmył ją ze mnie prąd zimnej wody wraz z zapachem więzienia. 54 Wychodzę na ulicę, słońce pali, przepuszczam jeden tramwaj, wsiadam do następnego, bo nie chcę się śpieszyć, celebruję swoją jazdę do biura i wcale nie wydaję się sobie śmieszny. Ale już boję się pierwszego spotkania, już układam twarz w grymas właściwej dla sytuacji powagi i przygotowuję uśmiech, który nie może być za szeroki, ale nie powinien też wyglądać żałośnie. A równocześnie myślę, że powinienem był zadzwonić do Hanki z domu. Na schodach nikogo, pusty korytarz, drzwi mojego pokoju. Zatrzymuję się na chwilę. Wchodzę. Pisk kreślarek, pokrzykiwanie Tomasza. Odpowiadam na nieprzytomne pytania też niezbyt przytomnie, stoimy na środku pokoju, potem przychodzi uspokojenie, siadamy, kreślarki robią kawę. Tomasz dzwoni do Ros-nera. Wiedzieli, że przyjdę, moje zwolnienie po dwudziestu czterech godzinach aresztu to wynik interwencji Rosnera. Ale już się rozniosło po biurze, że jestem, zjawił się Kotarski, po nim Rowicki, wreszcie wezwał mnie Rosner, rozmawialiśmy krótko, podziękowałem mu za interwencję, niezbyt składnie to wyszło, przeszkadzano nam. Potem wróciłem do siebie, wszystkie krzesła były zajęte, i wtedy okazało się, że właściwie niewiele im mogę opowiedzieć. Zresztą nie wymagali ode mnie cudów, mówili więcej niż ja, siedziałem więc i odzywałem się jak najrzadziej. Byłem pewien, że tak mnie przyjmą, a jednak dopiero teraz, po tym spokojnym, ociężałym uspokojeniu poznałem, jak bardzo się obawiałem pierwszego spotkania z nimi, z jaką maskowaną nieufnością sprawdzałem ich reakcje, rozważałem żarty i pytania w pierwszej godzinie rozmowy. Dopiero teraz wyszedłem i z portierni zadzwoniłem do Hanki. Wiedziała wszytko, ale po sekundzie mil- 55 czenia, jakie poprzedziło rozmowę, można było sądzić, że nie oczekiwała dzisiaj mego powrotu. ¦— Przyjedź do Skoczka, pamiętasz adres — powiedziała. Dopiero na korytarzu uświadomiłem sobie, że wyznaczyła mi spotkanie w pustym mieszkaniu Skoczka, nie u siebie, że będzie na mnie czekać i otworzy mi drzwi. Wyszedłem o trzeciej w rozkrzyczanym tłumku, na ulicy pożegnałem się ze wszystkimi, poszedłem do domu piechotą, po skuter. Nie wiem, w jaki sposób znalazłem się koło więzienia, nie umiałem i nie chciałem nazwać impulsu, który mną powodował. Przeszedłem się po skwerze, potem okrążyłem gmach prokuratury i sądu, od tyłu, za wysokim, ceglanym murem stał budynek więzienny. Odszukałem skrawek ulicy, który widziałem z okna korytarza, i odszukałem to okno, postałem tak chwilę i wtedy dopiero, jakbym załatwił jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę, westchnąłem z ulgą i wróciłem do domu. Przebrałem się, wyprowadziłem skuter, i kiedy jechałem w stronę wiaduktu, układałem sobie w myśli okrągłe zdania, jakimi zacząłbym artykuł do gazetki wiszącej w więziennej świetlicy, a które musi teraz wymyślać Niewinny. Tym razem nie wzbudziłem w kamienicy Skoczka sensacji, była pora obiadowa. Zostawiłem skuter na podwórzu i wbiegłem po schodach, kiedy Hanka otworzyła mi drzwi, byłem tak zdyszany, że nie mogłem przez chwilę wypowiedzieć słowa. W dzień mieszkanie emeryta wydawało mi się sympatyczniejsze, bardziej przytulne. Usiedliśmy przy stole, piliśmy herbatę, na podłodze leżały jakieś pakunki, papiery, psy ciągały je warcząc po podłodze, więc zaganialiśmy je do kuchni, a ja przez cały czas starałem się opowiedzieć Hance o tych dwudziestu czterech godzinach; słuchała mnie uważnie, ale zdawało 56 mi się, że nie bierze tego zbyt serio, więc zacząłem się trochę gubić. Klęczała na krześle, z twarzą ujętą w dłonie, z łokciami wspartymi o stół, wreszcie uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, unosząc ku górze lewy kącik ust i powiedziała nie zmieniając pozycji: — No, ale już jesteś tutaj. Myśleliśmy z ojcem, że to dłużej potrwa. I w ten sposób zakończyła ostatecznie sprawę mojego więzienia. Jeszcze przez jakiś czas chciałem ratować tkwiące we mnie poczucie wagi tych zdarzeń, ich jawnego i ukrytego znaczenia, ale trzeba było pakować rzeczy Skoczka, karmić psy, zajmować się tysiącem drobiazgów i w tych drobiazgach zaczęły się rozpływać tak bliskie jeszcze wspomnienia, gasiły je zacieki codzienności, normalności, którą było przesycone to mieszkanie. Kilka razy spojrzałem przez okfio na wiadukt i nie zrobiło to na mnie większego wrażenia, zacząłem oswajać się z myślą, że wiaduktu po prostu nie ma, pierwsze wrażenie zawsze jest najgorsze, potem wszystko idzie swoim porządkiem i staje się normalne, codzienne, oczywiste, można się przyzwyczaić. W pewnej chwili zostałem sam w kuchni, Hanka krzątała się po pokoju, bawiłem się z psami, bardzo lubię psy, mroziła mnie tylko idiotyczność sytuacji: patrzę na wiadukt i bawię się z psami, a bawię sie dlatego, że wiadukt się zawalił. Ale było to uczucie niezbyt trwałe, tylko cień tamtego, prześladującego mnie w pierwszym dniu; kiedy wszystko szło nie tak, jak powinno, kiedy skręciłem na boczny tor i widziałem tylko przerysowane cienie rzeczywistych sytuacji, karykatury, namiastki, jakby się ktoś uwziął, żebym niczego nie przeżył naprawdę. Tam, w celi, chyba byłem najprawdziwszy, zgadzały się z sobą sytuacje 57 i rekwizyty, nie oglądałem niczego jak widz, rozparty w wygodnym fotelu, i ta świadomość przystosowania, uczestnictwa w wypadkach, zakończonego pierwszym sukcesem, została. Mogłem myśleć o Hance, więc słuchałem jej kroków, przedłuzałem te chwile, kiedy czułem tylko jej niewidoczną, ale niewątpliwą obecność, jej normalność, która wchłaniała wszystko, która umiała przekreślić nawet moją noc w celi i połączyć ostatnie dwa dni z poprzednimi. Psy lizały moje ręce, chwytały je lekko zębami, a ja przewracałem psy na grzbiet, drapałem je po brzuchach, mówiłem coś do nich i myślałem, że pierwsze wrażenie jest najgorsze i że można się do wszystkiego przyzwyczaić. Zawołała mnie Hanka, poszedłem do pokoju zamykając za sobą drzwi, tak że psy nie zdążyły się za mną wcisnąć. Hanka stała przY oknie. — Tam jest ścieżka, kawałek pola i drzewa — powiedziała — trzeba wyjść z psami na spacer. Milczałem. Ona miała ciemne włosy, te włosy opadały jej na czoło, bardzo chciałem je odgarnąć. Patrzyła na mnie bardzo spokojnie, jakby na coś czekała. Oboje tego chcieliśmy. — Nie chcę, nie lubię na nic czekać — powiedziała _ to nieprawda, że na wszystko przychodzi właściwy czas. Właściwy czas jest wtedy, kiedy już się wie, że coś i tak na pewno nadejdzie. — Nie wiem, czy mnie zrozumiałeś — powiedziała — bardzo rzadko wie się coś na pewno. Tak rzadko, że kiedy to nadejdzie, nie ma się wątpliwości. — I ja bym wolała, żeby to zaczęło się wcześniej _ powiedziała — ale może trzeba było takiego wstrząsu, żeby wszystko stanęło na właściwym miejscu, właśnie dlatego, że wszystko się poruszyło? — Czy wiesz — spytałem — ze przedwczoraj, kiedyśmy się pożegnali, najbardziej gnębiło mnie to, że 58 niczym nie mogłem się cieszyć? Posagiem mężczyzny są jego sukcesy. Dalej tak myślę, chociaż bardziej teraz liczę na ciebie niż na swoje szczęście. — Na czym ci zależy — odpowiedziała -— jeśli skutek będzie ten sam. A przed wieczorem wyprowadziliśmy psy na spacer. Wisiało nad nami ciemniejące niebo, wiatr szeleścił w krzakach, nie słyszeliśmy nawet huku przelatujących pociągów. Mrok, jasna ścieżka, rozwiane poły płaszcza Hanki. Hanka biegnie za psami, przewraca któregoś, bawi się z nim, woła: łap, bo się rozbiegną, podbiega do mnie, trzymam jednego szczeniaka, dodaje mi drugiego, i widać, że nie myśli o niczym innym, tylko o zabawie z psami, i o tym, że bardzo śmiesznie wyglądam, kiedy nie mogę dać sobie z nimi rady, jeden liże mnie po twarzy, drugi wspina się na ramię. Więc też o niczym innym nie myślałem, chyba tylko o tym, że za chwilę wrócimy razem do domu i ile razy oglądałem się za siebie, rozpoznawałem nieomylnie wśród wielu oświetlonych okien okno mieszkania Skoczka. VII Wróciłem do siebie około dziesiątej i spotkałem w bramie Tomasza i Kotarskiego. Coś ich napadło i wstąpili po mnie, wybierali się na kieliszeczek. Zo--tawiłem skuter i poszedłem z nimi. Nawet się nie przebrałem, Chciałem w tym dniu zmieścić jak najwięcej, cieszyłem się, że przyszli, potrzebny mi był ruch, światła, ludzie. Zawędrowaliśmy do „Kolorowej", siedzieliśmy przy stoliku jak tyle razy przedtem, jakąś tancerka wyginała się w świetle kolorowych reflektorów, piliśmy dobrą wódkę, bo Kotarski dostał 59 honorarium za projekt. Opowiadałem im o więzieniu, potakiwali skwapliwie, śmiali się tam, gdzie trzeba, przyszedłem tu z nimi, bo potrzebna mi była ich obecność. Zawsze dokoła mnie byli ludzie, wiązały się jakieś napięcia, zaskakiwały na siebie zębate kółka, i kiedy jeszcze tam, leżąc na pryczy, pomyślałem, że wszystko może się zerwać, zabrakło mi powietrza. Tym bardziej, że nie trzeba żadnego kataklizmu, aby się zerwało. Wystarczy głupi zbieg okoliczności. Jest jakiś układ, w którym ma się swoje miejsce. Wszystko się na nie składa, udany projekt i udany żart, chwila cywilnej odwagi i ładna dziewczyna, którą ma się na rozkładzie. I nagle jakieś ziarnko piasku, jakieś potknięcie. Leci się w dół. Zatrzymuje się na nowym miejscu, dużo niżej, i nie potrafi się podłączyć. Niby wszystko jest tak samo, ale żeby wrócić na poprzednie miejsce trzeba miesięcy, albo lat i musi się wybrać inną drogę. Doświadczenie nic tu nie pomoże, chyba że ma się szczęście. Dlatego obecność Tomasza i Kotarskiego, zawsze dla mnie oczywista i niezauważalna jak powietrze, teraz nagle stała się widoczna, wymagała koncentracji. Przeniosłem na nich mój własny niepokój, moje rozdrażnienie ¦— myślałem — znalazłem się w niezręcznej sytuacji i nawet nie wiem, kogo za to znienawidzić, więc gotów jestem wybrać Tomasza, Rowickie-go, Kotarskiego. Odganiam od siebie tę idiotyczną myśl. Ale ona wraca. Rozbłysły żyrandole, tancerka kłaniała się przed podium dla orkiestry, potem na parkiecie skłębiły się pary, kelner przyniósł parujące półmiski. Znowu wróciłem do wiaduktu, jakby potrzebne mi były pocieszenia, a Kotarski kiwał głową, wiedziałem, że jak tylko przerwę, wpadnie mi w słowo i nie dopuści już do głosu; znamy to już na pamięć, kotłownia Kotar- 60 skiego wyleciała w powietrze, a on omal nie wyleciał z posady, może jestem równie śmieszny jak Kotarski. Umilkłem. Zaczął Kotarski. Słuchałem chwilę, potem popatrzyłem porozumiewawczo na Tomasza. Ta kotłownia jednak Kotarskiemu zaszkodziła, choć winien był wykonawca. Trudno nawet określić, na czym to polega. Nikt nie ma o nic pretensji, a coś się za człowiekiem wlecze. Jakiś cień, jakaś skaza, już się go poważnie nie traktuje. Kotarski zresztą sam dopomógł temu prawu. Był ostrożny, przesadnie ostrożny, i od tego czasu nie zrobił już nic ciekawego. Szedł na pewniaka, na rzeczy wielokrotnie sprawdzone, niewątpliwe, jak solidny, ale nieciekawy rzemieślnik. Wódka wyzwala zarozumiałość, pomyślałem sobie, że nigdy w żadnej sytuacji, nawet teraz, nie mogę siebie zestawiać z Kotarskim. A wtedy Tomasz zaczął szeptać mi do ucha toi samo i moja zarozumiałość rosła. Więc spiliśmy Kotarskiego do końca. — Co ty wiesz, Grzegorz — bełkotał, kiedyśmy go taksówką odwozili do domu — trzeba mieć łeb, do cholery, więcej nic, nie bałbym się, rozumiesz, gdybym miał taki łeb — stuknął mnie w czoło. — Nie przerywaj ¦— upierał się — ja ci powiem, słuchaj: zamieniłbym się z tobą na wszystko, razem z tym wiaduktem, rozumiesz? Na wszystko. Potem znowu poklepywaliśmy się po ramionach, kiwały się leciutko latarnie, z głębi ulicy wiało rześkim chłodem. Pamiętam także, że długo jeszcze leżałem na tapczanie, paliłem papierosy i wpatrywałem się w ciemność. Słyszałem ich głosy i przypisywałem temu, co mówią, takie znaczenie, jakie mi było potrzebne, aby przywrócić wszystkiemu cechy harmonii i ładu. Zamieniłbym się z tobą na wszystko, rozumiesz? Ciemność, półprzymknięte oczy Hanki, kształt jej ust i cie- 61 pły oddech. Z niewinnością nie do mnie, mówi oficer, przyślę książki, dużo książek. Nienawiść we wzroku Niewinnego, cuchnące więzieniem ubranie, i psy, ale psy były łagodne i lizały moje ręce ciepłymi, szorstkimi językami. Rumowisko na torach, nazwiska w czarnej ramce, Ignacy Skoczek, emeryt. Ale Ignacy Skoczek, emeryt, miał psy i ja się tymi psami opiekowałem. VIII JNlastępnego ranka wezwano mnie na komisję i wróciłem do biura w doskonałym nastroju. Rozmowa była krótka i chodziło w niej o ustalenie kilku szczegółów, co do których nikt właściwie nie miał wątpliwości, trzeba było jednak uczynić zadość przyjętym formom. Potem omawiałem z Rosnerem sprawy nowego projektu i fakt, że nie wspomnieliśmy słowem o wiadukcie, poza paroma luźnymi uwagami na wstępie, odsunął ostatnie trzy dni jeszcze dalej w głąb wspomnień. Przytłaczała mnie normalność i poddawałem się jej bez najmniejszych oporów; w sekundę potem, jak odbija się nogą od dna, powierzchnia wody wydaje się czymś tak oczywistym, że nie można uwierzyć w to, co się widziało na dnie. Więc ten codzienny szmer biura, przypadkowe spotkania na korytarzu, luźne uwagi i żarty pochłaniały mnie bez reszty. A właściwie moje dobre samopoczucie miało swój początek gdzie indziej. Nie, nie chodzi mi o to, że wszystko, zdawałoby się, jest już za mną. Widok zburzonego wiaduktu, nazwiska w czarnych ramkach, utrata równowagi, strach, więzienie, komisja — wtłoczone w te trzy dni, w których zmieściły się jeszcze 62 spotkania z Hanką, rosnące w cenie w miarę powrotu do równowagi. Czasem jakiś drobny fakt, a nawet nie fakt, tylko przypuszczenie, czyjeś słowo, czyjś żart wprawia nas w dobry humor i po godzinie nie pamiętamy już, co to było, ale nastrój pozostaje. Tym razem złożyło się tak, że Kotarski nadszedł w chwili, kiedy, jeszcze przed pójściem na komisję, przeglądałem gazetę. Sięgnąłem po nią bez obaw, istotnie, wszystko szło dalej swoim porządkiem nie tylko w naszym biurze, sesja ONZ, przyjazd rządowej delegacji dokądś tam, tylko w dole jeszcze jedno zdjęcie wiaduktu i notatka, że życiu ofiar wypadku, przebywających w szpitalu, nie grozi już niebezpieczeństwo. Właśnie patrząc na to zdjęcie Kotarski powiedział, że odbudowę wiaduktu przeprowadzi się chyba na podstawie istniejącej dokumentacji. Nawet nie zauważyłem tego „chyba". Okna były szeroko otwarte, coś stukało na podwórzu, mury parowały w słońcu. Kiedy zadzwoniła Hanka, wyszedłem na dwie godziny, załatwialiśmy formalności związane ze Skoczkiem. Śmierć obciążona jest biurokracją jak kupno mebli na raty, ale nie staje się przez to naturalna, tylko formalności wydają się groteskowe i makabryczne równocześnie. Po biurze zabraliśmy psy, jednego wziął sąsiad Skoczka, drugiego ulokowaliśmy w pustym garażu willi profesora. Potem trzeba było jeszcze pakować rzeczy emeryta, więc pojechaliśmy tam znowu, nie zrobiliśmy wiele, te dwie godziny to był kolejny prezent dla nas, który przyjęliśmy z wdzięcznością, bo tego dnia umieliśmy go już ocenić. Spostrzegłem wtedy, że twarz Hanki, kiedy zamknie oczy, jest spokojna jak staroegipska maska i dopiero oczy, ruchliwe, zachłanne, nadają jej wyraz rozradowania i niecierpliwości. Mówiłem coś, Hanka słuchała, za oknem gwiz- 63 dały lokomotywy, krzyczały dzieci, a na szafce koło łóżka stała oprawna w ramki fotografia Skoczka. Było już ciemno, kiedy wyciągnęliśmy szufladę z komody, stojącej w korytarzyku, pełną gratów, książek i papierów, tylko na dole leżały porządnie poukładane teczki; w jednej znaleźliśmy kilkadziesiąt akwarelek, takie pejzaże z drzewami, kawałkami pola, każdy z zamaszystym podpisem: „I. Skoczek pinx.", a w następnych były już tylko plansze ze starannie pokolorowanymi rysunkami mundurów z różnych epok. Na jednej z teczek widniała sentencja, będąca zapewne również dziełem emeryta: „Nie lekceważmy munduru, bije w nim serce żołnierza". Powiedziałem Hance, że serce żołnierza bije najmocniej w czasie ucieczki, w końcu zostawiliśmy to, bo zrobiło się późno. Kiedyśmy wracali, Hanka szepnęła mi do ucha: — Taki właśnie masz być. I taki byłeś, prawda? Czy ja wiem, jaki byłem? Chyba taki. Profesor w czasie kolacji opowiadał, jak na kolei cesarsko-królewskiej wypróbowywano wytrzymałość mostów. Wjeżdżały na most pociągi z wagonami wypełnionymi piaskiem i jeździły tędy i owędy, a konstruktor stał pod mostem i patrzył. Jak most ustał, to go oddawano do eksploatacji, jeżeli nie, nie było do kogo mieć pretensji. Bardzo mnie to ubawiło. Pogrzeb Skoczka odbył się nazajutrz. Było ciepło, pogodnie, zieleń trawy miała głęboki, ściszony odcień. Nie potrafiłem się zdobyć na skupienie i oficjalny smutek. Zresztą nie tylko ja. Sąsiad Skoczka przyszedł z psem, który, Wbrew wszystkim legendom, najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy, że uczestniczy w pogrzebie swego pierwszego pana. Biegał i poszczekiwał, szarpał grabarzy za nogawki, wreszcie sąsiad Skoczka wziął szczeniaka na ręce, bo graba- 64 rze byli zgorszeni. Pies okazał się bardziej cyniczny od nich. Profesor wyglądał staromodnie, nie wiem dlaczego, przecież ubrany był normalnie, ale to chyba te barwy, czarny płaszcz, czarny kapelusz, trochę podobny do melonika, wszystko czarne, drobna figurka jakby wycięta ze starego magazynu. Hanka włożyła czarny beret, ale nie miała płaszcza odpowiedniego do okazji, więc przyszła w ciemnoszarym wdzianku. Ja byłem czwarty, nikt więcej nie odprowadzał Skoczka, więc wytworzył się nastrój trochę familijny, bardzo kameralny, właściwie zupełnie nie smutny. Prawie nie znałem emeryta, ale nie dziwiłem się profesorowi i Hance, oni też chyba sądzili, że taki właśnie powinien być jego pogrzeb. Potem wstąpiliśmy na kawę, w tym samym poważnym, ale głęboko spokojnym nastroju spędziliśmy pół godzinki przy kawiarnianym stoliku, po czym rozeszliśmy się do swoich zajęć. Dla mnie nadchodził okres wielkiej harówki, ostatecznego wykończenia projektu skrzyżowania. Ostatnie dni odsunęły mnie od roboty, ale nic nie mogło zmienić faktu, że czas już było się do niej zabrać. Myślałem o tym z niechęcią, 'choć zdawałem sobie sprawę, że właśnie teraz przyda mi się to zanurzenie po uszy w pracy, biuro, Hanka, sen i nic więcej, aż rozpłyną się w tym kołowrotku niepokoje, kwasy i uprzedzenia, nowa budowa pozwoli zapomnieć o starej, a przyczyna śmierci ludzi, których nie znałem, zostanie ogłoszona w gazetach i będę tylko jednym z czytelników; co najwyżej przybędzie mi nowy temat do opowieści przy kieliszku, będę mógł poklepywać innych po ramieniu i mówić: ja to znam; a przechodząc koło więzienia pokażę czasem jedno z okien i powiem, że tam siedziałem i że są to doświadczenia, które się na swój sposób przydają. S Katattrofa 65 Poza tym jednak nie lubiłem tych nagłych zgęsz-czeń w robocie, jak wszyscy ludzie pracujący zrywami. Najprzyjemniejszy był zawsze okres, kiedy nosiło się w sobie pomysł. Trwał długo, nieraz całe miesiące. Na wszystko miało się czas, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy przyjdzie na myśl to najważniejsze, co pozwoli zasadniczą ideę projektu zmieścić na kawałku kartki, skończoną, pełną, jasną. W kinie, kawiarni, podczas nieważnej rozmowy, wycieczki, spaceru, lektury. A potem? Całe dnie, wieczory, nieraz i noce przy stole i biurku, upadające ze zmęczenia kreślarki, kłótnie z Tomaszem, wściekłym jak i ja, wszyscyśmy byli jak osy. Kończą się wypady do miasta, wielogodzinne dyskusje i giełda kawałów przy herbacie czy kawie. Zostają tylko chwile, kiedy w ostatecznym zmęczeniu przerywa się pracę do następnego dnia, przeciera zmęczone oczy, a potem idzie się na kawę czy na setkę wódki, włóczy się ulicami miasta i nic myśli się o niczym. Krótki, męczący sen, rano piasek w oczach, mocna kawa, praca. I teraz, gdyby nie Hanka, zagoniłbym wszystkich na śmierć. Ale była Hanka i było mieszkanie Skoczka. Rozstaliśmy się z Hanką w południe, po pogrzebie, a już o czwartej zastukałem do drzwi emeryta. Hanka przyszła o parę minut wcześniej, otworzyła mi z półuśmiechem, z twarzą ściągniętą oczekiwaniem. I ja tam biegłem z niecierpliwością i niepokojem, którego nie da się opisać, myślałem wtedy, że ci, którzy czekają, aż wywietrzeje emocja i napięcie pierwszych spotkań, niepotrzebnie się żenią. Wieczór spędziłem w biurze, nikogo nie było poza nami, Rowicki pracował w domu, a Kotarski kupił sobie telewizor i do reszty skapcaniał. Za to następ-pego dnia musieliśmy się zamknąć na klucz, co niewiele pomogło, bo każdy z codziennych gości dobijał się tak długo, aż mu otworzono. Korzyść była tylko taka, że kiedy wyjaśniliśmy przyczyny blokady, nikt nie siedział długo. Wreszcie koło południa dałem się namówić Rowickiemu na jedną wódkę w pobliskim barze. Rowicki był jowialny i serdeczny, szarpnął się na dwa koniaki i nie pozwolił mi wyjąć portfelu. — Musisz przyjść do nas — powiedział — będzie świetna okazja, żeby żona wyciągnęła swoje nalewki. Dla ciebie to zrobi, ja się nie mogę doprosić. — Nic łatwiejszego. Uśmiechnął się. — Wybierałem się kilka razy z zaproszeniem, nie chciałem, żebyś siedział sam. Uprzedziłem nawet żonę. Ale podobno nie masz czasu, sam cię widziałem (ze świetną dziewczyną na skuterze. Może wpadniesz z nią, to coś poważniejszego? — Wpadnę z nią. Niech się tylko trochę przewali robota. — Na to nie licz. Nic ci Rosner nie mówił? — Nic. Ale zachowuje się, jakby mi chciał pożyczyć sto złotych. Na szczęście nie potrzebuję forsy. — Czeka, aż się skończy komisja. — To jeszcze trochę poczeka. — Chytba niedługo. Wróciliśmy, na korytarzu dopadł mnie jeszcze Kotarski. — Grzegorz, krzywa twarz, zrobimy wieczorem turę? Telewizor mi wysiadł. — Mało ci? — Chorych się pytają. No? Wymówiłem się, naprawdę nie miałem czasu, ale czułem się jak ryba w wodzie. Chyba jeszcze nigdy nie odczuwałem tak intensywnie urody małych, codziennych przyjemności, spotkań, rozmówek, propozycji, perspektyw. Tego dnia zresztą rozbawił mnie 66 67 dodatkowo list, który przyszedł na biuro z poranną pocztą. To śmieszna historia, miałem kolegę, kiedyś nawet przyjaciela, jeszcze ze szkoły i studiów, który umieścił się na Politechnice, naprzód gdańskiej, potem szczecińskiej. Pisywał do mnie raz na rok, widywaliśmy się rzadko, ale wystarczająco często, abym mógł stwierdzić naocznie, nawet gdybym nie dowierzał listom, że cechy, które mnie zawsze śmieszyły, nie tylko w nim nie zanikły, ale wręcz przeciwnie, rozwinęły się niepokojąco. Rzadko wychodził z domu, tyle co na uczelnię i z powrotem, siedział w książkach i nie uznawał kobiet. Jego potężny nos zaostrzył się i żałośnie ścieniał, a okulary miały z każdym rokiem mocniejsze soczewki. Wiedział, co się buduje na całym świecie, ale mam wątpliwości, czy potrafiłby naprawić zepsuty kran. Uczył się języków, ale nie chciał nigdzie wyjeżdżać. Mieszkał w portowych miastach, ale morze widział tylko parę razy, i to przypadkowo. Mniejsza zresztą z nim. Pisał do mnie, bo nie miał nikogo innego. Pisał o tym, co wyczytał w zagranicznych czasopismach i co wolałby, jak twierdził, przedyskutować ze mną osobiście. Na szczęście, jak dotąd, nie mieliśmy okazji. Teraz, jego zdaniem, okazja się nadarzyła. Wakowała asystentura i mógłbym ją dostać. Odpisałem mu, że chętnie go wkręcę do naszego biura. Robimy rzeczy mniej efektowne niż na fotografiach, a co gorsze, one się czasami walą, tyle tylko, że walą się tak samo naprawdę, jak naprawdę stoją. Rzeczy Skoczka przewieźliśmy ostatecznie do domu profesora. Ostatniego wieczoru przed oddaniem kluczy administracji zostaliśmy trochę dłużej, zabawne, to tylko kilka dni, a przyzwyczailiśmy się do spotkań w tym mieszkaniu, było nam tu dobrze, i nie chodziło tylko o magię neutralnego gruntu. Czuliśmy się u Skoczka swojsko, jak w mieszkaniu kogoś z rodziny, kto wyjechał na urlop i prosił, żeby mu popilnować gospodarstwa, nasz pobyt tutaj był legalny i równocześnie bezpieczny. Było mi przykro, że gościnność emeryta już oto się kończy. Zamówiony samochód z ludźmi nie nadjeżdżał. Powiedziałem Hance, że chciałbym, aby zobaczyła i moje mieszkanie. Nie pierwszy raz ją o to prosiłem i dziwiło mnie, że odmawiała, za pierwszym razem nawet dość gwałtownie. Nie wiem, o co jej mogło chodzić, uważała widocznie, że wizyta w mieszkaniu mężczyzny jest czymś w rodzaju ostatecznej deklaracji a nawet zobowiązania, jakaś taka śmieszna resztka ubiegło-wiecznych przesądów, przywiązanie do formy, może to wpływ domu, często tak się zdarza, że córki surowych i tradycyjnie obyczajnych domów, odchodząc 0 tysiąc mil od fundamentalnych zasad tych obyczajów, zachowują równocześnie kult dla nieważkich 1 trzeciorzędnych form. Wyraża się w tym pewnie chęć utrzymania równowagi między domem a światem, równowagi opartej na pozorach, ale to właśnie wystarcza. Nawet teraz, kiedy nie mieliśmy już gdzie się spotykać, Hanka zmieniła szybko temat rozmowy. Więc powiedziałem jej o zaproszeniu Rowickiego. — Pytał mnie, czy to coś poważnego — dodałem. Podniosła na mnie oczy i jej twarz ożyła. — No i? Uśmiechnąłem się, jak wtedy Rowicki. — Jak myślisz? — spytałem — to coś poważnego? Zastukano do drzwi. Przyjechali po sofę. Nazajutrz Hanka zadzwoniła rano do biura. Miała potańcówkę w bibliotece. — Pójdziesz ze mną — oświadczyła kategorycznie — musisz zmienić atmosferę. Dobrze ci to zrobi. 68 69 Umówiliśmy się na dziewiątą w mieście. O drugiej wpadłem z całym zespołem do baru mlecznego, zjedliśmy obiad i pracowaliśmy do wieczora. — Wszystko gra — stwierdziłem z zadowoleniem, kiedy sprawdzaliśmy obliczenia — za tydzień odpoczniemy. — Gra — mruknął Tomasz — w piersiach mi gra. Wykończę się przed tygodniem. — Załatwię ci sanatorium — roześmiałem się. — Nie pieprz przy kobietach — odburknął. Zadzwonił telefon. Rowicki. — Jesteś jeszcze? Składałem wyjaśnienia przed komisją. Wszystko gra. Ciebie wezwą jutro albo pojutrze i będzie spokój. Rozmawiałeś z pasażerką? Przyjedziecie? — Przyjedziemy. Wszystko gra. Cześć. Hanka czekała w kawiarni, pierwszy raz zobaczyłem ją w wieczorowej sukni, zaniemówiłem na całą minutę. Trochę się spóźniłem, bo musiałem wpaść do domu przebrać się. Zabawa już była, w toku. Obsiadło nas towarzystwo, które znałem z kawiarni. Wyblakły młody bibliograf potrafił być sympatyczny. — On jest dużo przyjemniejszy — powiedziała ta blondynka, koleżanka Hanki, kiedyśmy tańczyli — tylko patrzy na pana wilkiem. Słusznie? — Czemu pani pyta? — Ale słusznie? — Słusznie. Odprowadziłem Hankę o trzeciej nad raneni. — Przyjdziesz jutro na obiad. — Pracuję. — To przestaniesz. — Przestanę. „Wszystko gra" — pomyślałem wracając. 70 x amiętam, że tego dnia było słonecznie i ciepło, jak przez cały ubiegły tydzień, i że spóźniłem się do biura. Ale nawet dzisiaj nie potrafię sobie przypomnieć kolejności wypadków ani rozmiarów tego, co je zawsze obrasta: nastrojów, gestów, niedomówień, spojrzeń. Nie wiem, co było naprawdę, a co sam dodałem, co sobie wyobraziłem, poszczególne obrazy rysują się ostro, jednoznacznie, niektóre znów są zamglone, niejasne, a między nimi zetknięcia z ludźmi, jakieś telefony, trzymam w ręku słuchawkę i nie odkładam jej, potem ,ruch uliczny, znów automat, znowu trzymam w ręku słuchawkę, i twarze, pytania, one oczywiście były wcześniej, zresztą najważniejszy jest wspólny ton, rytm tego dnia, tak się czasami czuje pulsowanie krwi, kiedy leży się w gorączce i nic na nią nie można poradzić. Rosnera nie było w biurze, spotkałem Rowickiego, zanim wszedłem do pracowni, jakby na mnie czekał. ,Miałem stawić się przed komisją, natychmiast. Tyle tylko mi powiedział, nawet się nie przywitaliśmy, miał taką głupkowatą twarz, jakby nieoczekiwanie spotkał wierzyciela. Tomasz nie podniósł głowy, kiedy wszedłem, znowu umilkła rozmowa, zrozumiałem, że coś się stało i pierwszym moim odruchem była wściekłość. Nie znoszę ludzi, którzy milczą i są zmieszani. Potrząsnąłem Tomasza za ramiona, podniósł się i nic nie powiedział. Na pewno też nic nie wiedział, ale wyobraziłem sobie wtedy, że udaje, więc odwróciłem się od niego, usiadłem przy biurku, wstałem i wyszedłem, trzasnąwszy drzwiami. Zastukałem do pokoju Rowickiego, był zajęty, nie o to chodzi, że był zajęty, co dzień rano miał konferencje, ale nie miał prawa powiedzieć mi tego w taki sposób. 71 Więc poszedłem jeszcze do Kotarskiego, zdejmował właśnie płaszcz w sekretariacie, przyjął mnie radosnym pokrzykiwaniem, najwidoczniej i on o niczym jeszcze nie słyszał, nie potrzebowałem takiej życzliwości, wyglądała na kradzioną. Stanąłem na chodniku przed biurem, zapaliłem papierosa, wiatr przeganiał białe, niewielkie chmurki, chwilami przesłaniały słońce, wtedy przeciągały po ulicy pasma cieni, gapiłem się na to niebo, wreszcie wsiadłem do tramwaju, zapomniałem nawet o skuterze. Pamiętam chwilę, w której wysiadłem, był tłok, potem schody, korytarze, chodzenie od drzwi do drzwi, nieznośne pragnienie, żeby odwlec tę rozmowę, mgnienie ulgi, kiedy okazywało się, że to nie tutaj, połączone z utajonym zniecierpliwieniem, chęcią jąk najszybszego wyjaśnienia wszystkich dziwacznych i bezsensownych powikłań, które mnie tutaj sprowadziły. Taka mieszanina strachu i niecierpliwości jest najgorsza, czuje się chłód w dołku i podniecenie, szuka się byle pretekstu, żeby spokojnie wypalić papierosa. Zresztą wtedy byłem jeszcze przede wszystkim zły. Wreszcie moment, w którym przychodzi całkowite uspokojenie: początek rozmowy, nieważne pytania, normalna atmosfera, był tam Ros-ner, jeszcze dwu mężczyzn, jednego poznałem natychmiast, wykładał kiedyś na naszej Politechnice. I pytania, pytania, na które łatwo odpowiedzieć, kiedy wie się o wiele więcej, niż można zmieścić w kilku zdaniach, ale im właśnie chodziło o tych kilka zdań. Kiedy usiedliśmy nad dziennikiem budowy wiaduktu, byłem już zupełnie spokojny, myślałem z mściwością o Rowickim, czekałem na chwilę, w której wrócę do biura i nie podam mu ręki. I wtedy natrafiliśmy na tę notatkę, to nie był przypadek, momentalnie zrozumiałem, że cała rozmowa była tylko wstępem, przygotowaniem, że wyreżyserowano ją złośliwie i precy- 72 zyjnie. Patrzyłem na sękaty palec starszego z mężczyzn, uderzający miarowo w zapisaną kartkę dziennika, i zdaje się, że zbladłem. I to było ich winą, przygotowali mnie od pierwszej chwili na jakieś świństwo, zbladłem, zamiast zapanować nad sobą, tak byłem nastawiony na uderzenie, że każdy drobiazg mógł mnie wytrącić z równowagi. A to nie był drobiazg. — W trakcie budowy — powiedział starszy z rozmawiających ze mną mężczyzn — zwiększona została rozpiętość łuku o blisko półtora metra. Domagali się tego kolejarze. Przypomina pan sobie? Podniosłem rękę do czoła i momentalnie wszystko zapomniałem. Czułem szum w uszach, wybąkałem coś. — W projekcie — usłyszałem — przyjął pan minimalne współczynniki bezpieczeństwa. Rozumiem, chodziło panu o to, aby konstrukcja była możliwie lekka. Wszystko zostało policzone po aptekarsku. Tymczasem nie widzę żadnych zmian w projekcie. — Inspektor nadzoru... — wykrztusiłem. — Zgoda, mógł tego zażądać. Ale pan przyjął na siebie pełną odpowiedzialność, akceptując zmianę. — Przy tej rozpiętości łuku -— starałem się mówić spokojnie -— różnica metra nie ma praktycznego znaczenia. Zabrzmiało to niepewnie, niemal żałośnie. — Wie pan o tym z doświadczenia — podniósł głos — z teorii, z książek, czy z obliczeń? — Śmieszne pytanie — odpowiedziałem od razu — z obliczeń. Ta próba arogancji nie zrobiła na nich dobrego wrażenia. — Sprawdzimy. Jeszcze chwila rozmowy, ale nie pamiętam z niej już niczego. Zamknąłem za sobą drzwi cicho, jakbym się łudził, że zapomną o mnie, jeśli niczym nie zwrócę na 73 siebie uwagi. Przeszedłem kilkanaście kroków i przystanąłem przed wysokim oknem, wychodzącym na podwórze. Oparłem czoło o szybę. Skłamałem. Ja nie robiłem żadnych obliczeń. Różnica metra powinna nie mieć praktycznego znaczenia. Inspektor nadzoru śpieszył się, zależało mu na czasie, a prócz tego był moim kolegą z Politechniki. „Podpisz — prosił — przecież ja do cholery sprawdzę, masz chyba do mnie zaufanie. Jeśli mi się tylko coś nie zgodzi, dam ci znać. Rozumiem, że jesteś zajęty, ale zrozum i mnie, nie mogę czekać, aż się tym zajmiesz". Miałem do niego zaufanie, do kogo ja właściwie nie miałem zaufania? Nie dał mi znać, zapomniałem o tym drobiazgu. Drobiazg — powtarzałem szeptem — drobiazg — i zaciskałem zęby, jak kiedyś, na chwilę przed bójką. Potrąciłem kogoś na schodach, zaplątałem się w.obrotowych drzwiach, potem wyciągnąłem notes, szukałem numeru telefonu inspektora nadzoru, nie mogłem go znaleźć, bo szukałem nieprzytomnie. Był na ostatniej stronie, ściśnięty między starymi notatkami, szedłem przed siebie bez beretu, w rozpiętym płaszczu, z otwartym notesem w ręku, pewnie wyglądałem jak wariat. Budka automatu, ktoś dzwoni, stanąłem (patrząc bezmyślnie, wciąż z tym notesem. Szarpnąłem drzwiczki, ledwie odłożył słuchawkę, szukałem pięćdziesięciogroszówki, nic nie było na swoim miejscu. — Z inżynierem Roszakiem. — Łączę. Krótki sygnał, powtarza się raz i drugi, ściskam kurczowo słuchawkę, niechże, do diabła, podejdzie. — Halo. — Z inżynierem Roszakiem. —- W terenie. Nie zrozumiałem. 74 — Jak to w terenie? Kiedy będzie? — dorzuciłem natychmiast. — Jutro. Wyszedłem. Schowałem notes. Zapaliłem machinalnie papierosa. Zawróciłem gwałtownie, wszedłem do budki, ale nie miałem już pięćdziesięciogroszówki. Zmieniłem pieniądze w jakimś kiosku, obok był sklep, telefon stał na ladzie, przy nim ludzie, nie tutaj, w końcu znowu jakaś budka, a może dzwoniłem ze sklepu, nie wiem. Wykręciłem numer naszego biura, poprosiłem Tomasza. — Słuchaj, Tomasz ¦— powiedziałem — pamiętasz, przedłużyli wiadukt coś o metr. Pamiętasz? Więc przypomnij sobie, Roszak miał to policzyć, dzwonił może do ciebie, wiesz coś o tym? Co takiego? Trzasnąłem słuchawką. „Tylko na mnie nie zwalaj, nic nie wiem, rozumiesz?" To był na pewno głos Tomasza, kreślarki słyszały rozmowę, może ktoś jeszcze był w pokoju. Przechodzę przez jezdnię, nie wrócę teraz do biura, nie chcę ich widzieć. Ale już po chwili dzwonię, proszę Kotarskiego. — Słuchaj, Grzegorz mówi. Nic konkretnego, chciałem się z tobą zobaczyć. Żebyś mi coś pomógł, głupstwo, ale jestem nie w formie, nie chcę sam... Wiem, że teraz nie, ale po pracy. Aha, nie masz czasu. Nie, później nie trzeba. Wstąpiłem do baru w bocznej ulicy, wypiłem setkę winiaku. Zakręciło mi się lekko w głowie, nie wiem dlaczego, po takiej kropelce. Tłum na chodniku, skwer, kobiety z wózkami siedzą na ławkach, kołyszą wózki, jezdnia, piszczą hamulce, chcesz mieć garaż z dupy, wyjdź, synku, powiedziałem łagodnie, pojechał, to był taksówkarz. Nie rozumiem, co się ze mną działo, jeszcze nic nie wiadomo, skąd ten nastrój, wszystko 75 można obliczyć, przekonać się, praktycznie rzecz biorąc różnica metra powinna nie mieć żadnego znaczenia, oni to we mnie wmówili, zanim się dowiedziałem, o co chodzi, stworzyli we mnie moją winę, potem wystarczyło ją tylko nazwać, oni wiedzą, kiedy wycofać stawkę, zawsze koło nas jest pusto, czasem się to czuje. I wtedy to jest nieomylny znak — powtarzałem soibie chodząc po ulicach, wypiłem drugą setkę, potem wstąpiłem do jakiejś kawiarni, znalazłem numer Biblioteki Uniwersyteckiej i rozłączyłem się, zanim Hanka podeszła do telefonu. Potem znalazłem prywatny numer Roszaka, zadzwoniłem zupełnie niepotrzebnie, oczywiście go nie było. I znowu łaziłem po ulicach, było bardzo ciepło, spociłem się, wypiłem jeszcze jedną wódkę. Wtedy zadzwoniłem do Rowickiego. — Jestem zajęty... — zaczął. — Słuchaj, ty — powiedziałem — chcę się ostatecznie upewnić. Możesz się ze mną zobaczyć? Po co? Potrzebuję twojej pomocy. Aha, w porządku. Domyśl się, czy w to wierzę. W czym się chciałem upewnić? Nic cię to nie obchodzi. Opuściłem rękę, patrzyłem na słuchawkę, szemrał w niej głos Rowickiego, powoli wyciągnąłem rękę, odwiesiłem słuchawkę. Poczułem mdłości, usiadłem na ławce. Nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek okaże się histerykiem. Ja się przynajmniej o to nie posądzałem, a jednak wtedy okazałem się histerykiem. Byłem całkowicie spokojny i myślałem o sobie w czasie przeszłym. Roszak ma prawo wszystkiego się wyprzeć i na pewno z tego prawa skorzysta. Nawet nie miałem o to do niego pretensji. On nie musiał być ostrożny, miał mój podpis, to ja powinienem być ostrożny, nie zgodzić się. Trzeba teraz płacić. Roześmiałem się głośno, ktoś powiedział obok, że teraz wi- duje się pijanych w biały dzień, więc wstałem i uciekłem. Na rogu mojej ulicy przystanąłem przed automatem, miałem okropną ochotę sprawdzić wszystko jeszcze raz, połączyć się z Tomaszem, Kotarskim, Ro-wickim, za chwilę mi to przeszło, pomyślałem o Hance, ale nie umiałem sobie wyobrazić nawet początku rozmowy z nią, wreszcie zdecydowałem się zadzwonić do profesora i wtedy zacząłem iść szybko, coraz szybciej przed siebie, co mu powiem, równowaga nie istnieje, wypadam z rachunku, rozwaliłem własny kramik, do widzenia. Na to zawsze będzie czas. Brama mego domu, schody, drzwi. Ciemny przedpokój, zakręciło mi się w głowie, przez sekundę miałem idiotyczne uczucie, że stoję w korytarzu mieszkania Skoczka i zaraz opadną mnie psy. Nie zdejmując płaszcza wszedłem do pokoju, raził mnie nieład, rozścielony tapczan, zacząłem sprzątać z nagłą pedanterią, zdawało mi się, że nie mógłbym) wytrzymać w tym bałaganie. Potem położyłem się, ciągle w płaszczu, przymknąłem oczy, lepki, tańczący mrok, potężniejący szum, zawrót głowy, otworzyłem oczy, wszystko zatrzymało się nagle i znów zaczęło się rozpędzać, ledwie zamknąłem oczy. Zdaje się, że dzwonił telefon, nie ruszałem się, słyszałem z daleka wciąż taki sam wrzask dzieci, jakieś kroki, trzaskanie drzwi, dzwonek. Trwało to chyba kilka godzin. Wstałem z niezachwianym przekonaniem, że to mój ostatni wieczór w domu. Usłyszałem ciężkie kroki na schodach, byłem pewny, że idą po mnie. Znowu zaprowadzą mnie do celi o oknie pozbawionym krat, poczuję kwaśny odór więzienia. „Długo pana trzymali — powie Niewinny — ale już jesteśmy razem". I zostaniemy razem. Albo będzie inna cela, z małym zakratowanym okienkiem u góry, kilku, kilkunastu niewinnych, spotęgowany smród bijący w noz- 1 76 77 drza, jestem rzeczą, ruszam się jak marionetka, miesiące, lata... Przeszli. Powiesiłem zmięty płaszcz w przedpokoju, przebrałem się, opłukałem twarz zimną wodą. Poczułem nagły przypływ energii, usiadłem przy biurku, zacząłem szukać starych notatek, potem próbowałem odtworzyć dane z pamięci, liczyłem i przekreślałem. Zadzwonił telefon. Podszedłem i wyciągnąłem wtyczkę. Usiadłem na tapczanie. Było już ciemnawo, od okna biła delikatna poświata, jasne prostokąty w ścianie naprzeciwko, dzwonią tramwaje, daleko bije zegar. Znów mija jakiś czas. Ciemność pogłębia się, jestem głodny, ale nie mogę ruszyć się z miejsca. Takie zmęczenie czuje się po kilku nie przespanych nocach i bardzo pracowitych dniach, kiedy marzy się tylko o tym, żeby posiedzieć chwilę bezmyślnie, nieruchomo jak kukła. I nagle krótko, ostro zastukano do drzwi. Podniosłem głowę. Usłyszałem zmieszany gwar głosów, Tomasza, Rowickiego, Kotarskiego, nie zwalaj na mnie, nie wiem, nie mam czasu, jestem zajęty, ścisnąłem głowę rękami, przeszło. Znowu stukanie, nie dzwonek, a stukanie. Wszystko jest jasne. Bawią się ze mną jak kot z myszą. Wstałem wolno, zapaliłem papierosa, byłem spokojny, jak na początku rannej rozmowy. Wyciągnąłem rękę w ciemności, ująłem klamkę. Nacisnąłem ją zdecydowanym ruchem. Uderzyło mi w oczy światło. Przed drzwiami stała Hanka. Łj budziłem się o świcie. Była cisza, różowy odblask leżał na oknach. Z szafki przy tapczanie zwisał sznur wyłączonego telefonu. Hanka spała na boku, z nosem 78 schowanym w poduszkę. Cichutki tykot zegarka. Słuchałem regularnego oddechu Hanki, bałem się poruszyć, aby jej nie zbudzić. Nie mogłem sobie w pierwszej chwili niczego przypomnieć. Dzień, już jasny dzień, cisza, obok mnie leży Hanka, nie wiem, kiedy przyszła. Bałem się spojrzeć na zegarek, a jeśli to nie jest ranek, a jeśli wszystko zatrzymało się w miejscu, wyrzucając na powierzchnię czasu tylko ten pokój, zawieszony w pustce, i nas j dwoje — przymknąłem oczy, zapadłem w krótki, moc-\ ny sen, potem ocknąłem się nagle, zupełnie już przy-1 tomny. Ostrożnie sięgnąłem po papierosa, zapaliłem, i pasma dymu biegły w kierunku okna. Pamiętam wszystko. Chodzę po mieście, dzwonię, dobijam się do nich niepotrzebnie, dogasa we mnie resztka zaufania do tych ludzi, nie umiem się przestawić, nie można się od razu zatrzymać, jeszcze się przebiegnie kilka kroków z rozpędu, dlatego do nich dzwoniłem, dzwoniłem z rozpędu. I znów napływa fala odrętwienia. Dotknąłem ramienia Hanki i starałem się nie myśleć. Opowiedziałem jej wszystko, jeszcze w przedpokoju, słuchała stojąc i umiała milczeć, nie przerywać, nie pocieszać. Po prostu zrobiła herbaty i kazała mi wypić. Potem zadzwoniła do ojca, zawiadomiła go, że zostanie na noc u koleżanki. A jeszcze potem siedzieliśmy na tapczanie, nie zapalając światła, i przekonywałem ją, że nie powinna zostać, bo i tak przyjdą po mnie, a cna znajdzie się w głupiej sytuacji. Spytała na to, co zjem na kolację, nie miałem w domu niczego, więc zrobiła kolację z niczego i ta kolacja była bardzo smaczna. Jakieś grzanki, jakieś placki, ona to potrafi. Więc znów jej zacząłem opowiadać wszystko od początku, a ona słuchała cierpliwie kiwając głową. Mądrze zrobiła, bo opowiadając drugi raz zacząłem dostrzegać własną 79 \ śmieszność, zacząłem się zastanawiać, przerywałem coraz częściej, widocznie trzeźwiałem. Kiedy skończyłem, poprosiła, żebym powtórzył, bez złośliwości, tego bym nie wytrzymał, zupełnie serio i spokojnie. — Sam sobie w ten sposób wszystko uporządkujesz — powiedziała — a ja nie będę tracić słów. Nie chciałem powtarzać. I teraz nie chciałem już o tym nawet myśleć. Wypaliłem się wczoraj. Więc leżałem i słuchałem rzadkich uderzeń zegara i oddechu Hanki. Dzień pogłębiał się, wypełniał pokój. Dobrze, że ona spała. Nie umiałbym powiedzieć, co o niej myślę, o jej obecności tutaj i teraz, wypadłoby to ckliwie i sztucznie, określenia są już zużyte, można tylko, jak robią to aktorzy, starać się o nową ich interpretację, starałbym się, gdyby nie to, że śpi, i na pewno by mi nie wyszło. W końcu i ja zasnąłem, nareszcie mocno i spokojnie, zbudziła mnie Hanka po siódmej. Wypiliśmy herbatę i zeszliśmy na dwór. — Daj mi znać o wszystkim, dobrze? Będę czekała. Wsadziłem ją do tramwaju, patrzyłem przez chwilę, jak odjeżdżała, znikła w tłoku, i znowu ogarnęło mnie podniecenie. Poszedłem piechotą do biura Roszaka. — Jest — powiedział mi portier. Istotnie, był. Co więcej, miał czas. Co więcej, nie prosił, żeby na niego nie zwalać. Co więcej, pamiętał o tym metrze. Co więcej, obliczył. Siedziałem bezwładnie na krześle, rozluźniony, bezwolny, osłabiony. Uśmiechałem się głupkowato. — Zrozum — tłumaczył mi Roszak — oni sami dostają bzika szukając. Zarażają się mentalnością prokuratorów. Trochę nawet trudno im się dziwić. Historia wyglądała smacznie i efektownie. A jak ty wyglądasz, człowieku? Zupełnie, jakbyś dał się na to nabrać. — Nabrałem się. Nie tylko ja. — Pójdziemy tam. — Ja... — zawahałem się — ja im powiedziałem, że sam to policzyłem. — Słusznie i+- zgodził się — policzyliśmy obaj. Więc? — Ja... gdybyś mógł... oczywiście. Chciałem zadzwonić. — Dzwoń. Czekałem chwilę na Hankę, podbiegła do telefonu zdyszana. — No? — Wszystko w porządku. Roześmiała się tylko. Słońce biło ostro w oczy, kiedy wyszliśmy na ulicę, zaprosiłem Roszaka na koniak, wstąpiliśmy po drodze, potem wszystko było prawie tak jak wczoraj, z tą małą poprawką, że zmieniły się role. Ja prowadziłem rozmowę, a oni byli w defensywie. Roszak wreszcie pożegnał się i wrócił do pracy, umówiliśmy się na wieczór, ja jeszcze zostałem, wiele spraw należało wyjaśnić, wiele omówić, nie warto o tym wspominać, byłem spokojny i straszliwie zmęczony, jak po wielkim wysiłku, który się opłacił; kiedy nikt na mnie nie patrzył, przymykałem oczy i chciało mi się śmiać. Rosner był kordialny i serdeczny, jakby nic się nie stało. Zresztą do Rosnera nie miałem żalu, był w swoim prawie. Wracaliśmy samochodem. Spytałem go, komu wczoraj powiedział o mnie i o komisji. Ro-wicki? Puścił farbę? Zdziwił się. Poprosiłem wtedy, aby dał mi kogoś zamiast Tomasza. Opóźni to pracę, ale nic mnie nie goni. Patrzył na mnie chwilę, potem w milczeniu skinął głową. — Czy pan nie przesadza? — spytał jeszcze. — Nie, nie przesadzam. Proszę mnie nie pytać o szczegóły, ale ja nie mogę z nim pracować. Choćbym miał odejść. 80 6 Katastrofa 81 — A wie pan — powiedział Rosner — to może jest myśl. W razie, gdyby odwołał się do Rady Zakładowej... napisze mi pan taki papierek i ja pod presją ustąpię. Napisałem od ręki krótkie podanie o zwolnienie, nawet nie podając motywów, Rosner wrzucił je niedbale do szuflady. Zaczekałem w gabinecie Rosnera na załatwienie zmiany. Potem poszedłem do pracowni. Rosner -wezwał Rowickiego, nie chciałem z nim się spotkać. Za to spotkałem Tomasza. Stał obok schodów, zrobił ruch, jakby chciał podejść do mnie. Pewnie już wiedział o przeniesieniu. Udałem, że go nie dostrzegam. Kreślarki powitały mnie hałaśliwie, pokrywały krzykiem ciekawość kibiców, których stać na osobiste sympatie, bo nic ich w końcu naprawdę nie dotyczy. Poczułem, że je lubię, najprzyjemniej przestaje się z kibicami, jeśli nawet mają do nas pretensje, to z przyczyn czysto idealnej, bezinteresownej natury. Zrobiły kawę, opowiadałem im o przedłużeniu wiaduktu, oczywiście tylko tyle, ile trzeba było, aby przekreślić, ośmieszyć to, o czym się tu wczoraj mówiło. Słuchały chciwie, a ja zacząłem sam wierzyć w moją wczorajszą beztroskę i opanowanie. W końcu zabraliśmy się do pracy, już spokojnie, zresztą koło południa zgłosił się następca Tomasza, wyblakły chłopak tuż po studiach, zorientowałem się szybko, że trzeba go będzie odesłać, ale nie zaraz, tu chodziło przecie o coś innego. Tomasz nie pokazywał się. Ale przed trzecią przyszedł Rowicki. — Widzę zmiany — zaczął wesoło od progu. Stałem plecami do drzwi, nie odwróciłem się, mówiłem coś do kreślarki. — Dzień dobry — dodał niepewnie, odpowiedział mu tylko praktykant. Słyszałem, jak drepcze koło stołów, coraz bliżej mego biurka. Nie wypadało mu teraz wyjść, wiedziałem o tym i nie śpieszyłem się. •— Co u ciebie, Grzegorz? — chrząknął mi nad uchem. Popatrzyłem na niego ze zdziwieniem. Wzruszyłem ramionami. — Irena — powiedziałem do kreśłarki — prosiłem cię, żebyś zamykała drzwi na klucz. Nie byłoby pokusy dla zajętych. Aż się spocił. — No — wybąkał — na razie. — Cholernie dużo gada się w tym pokoju ¦— powiedziałem — nie można pracować. Wycofał się cichutko, podchwyciłem porozumiewawcze spojrzenia kreślarek, prowokowały mnie dyskretnymi uśmiechami do komentarzy, ale udałem, że nie rozumiem. Sam zresztą byłem zdziwiony. Nie swoim zachowaniem, a Rowickiego. Powinien przynajmniej trzasnąć drzwiami. Dlaczego tego nie zrobił? O trzeciej skończyliśmy pracę, nie miałem zamiaru zostawać na wieczór. W tłumie wychodzących dopadł mnie Kotarski. — Chciałem wskoczyć do ciebie, ale mnie zastopowali -— wziął mnie pod ramię. — Słuchaj, wczoraj nie zdążyłem ci wytłumaczyć, zapowiedzieli się znajomi /na wieczór, ale dzisiaj jestem wolny, żona pojechała do matki: O co chodzi? Roześmiałem się szczerze. ;. — Nie mów, bo się rozpłaczę. Nieaktualne, rozumiesz? Wstępuję jeszcze do dozorcy, cześć. Zabrałem skuter i pojechałem do- Hanki. Nie zastałem jej, zapomniałem zadzwonić do biblioteki, siedziałem z profesorem. Hanka spóźniła się, wreszcie przyszła, zmęczona, z bólem głowy, miała dużo pracy, 82 83 Hfl ¦H jakieś kłopoty. Zaczęła robić obiad, pomagałem jej, ale wciąż była cicha, zmrożona, nie mogłem jej rozruszać. Przy obiedzie profesor opowiadał o Skoczku, o c. k. gimnazjum w Bochni i recytacjach „Ody do młodości", bawił nas anegdotami o roztargnieniu emeryta, śmiałem się, choć część anegdot znałem skądinąd. Po obiedzie wypiliśmy kawę, potem okazało się, że profesor ma coś do załatwienia na mieście, zostaliśmy sami. Siedzieliśmy obok siebie na tapczanie, patrzyliśmy w okno. Kłębiła się za nim świeża zieleń drzew. Hanka opowiadała mi o bibliotece, jeszcze tydzień temu byłbym serdecznie znudzony, udawałbym, że słucham, myśląc o czym innym. Teraz nasze sprawy zazębiały się, nie dlatego, żeby były jednorodne, wręcz przeciwnie, kłopoty Hanki napełniały mnie pełnym czułości rozbawieniem, tak się słucha zwierzeń dzieci, kiedy się założy, że nie problem jest ważny, tylko jego udział w życiu człowieka; zazębiały się nie dlatego także, że mój niepokój uzupełniał jej małe niepokoje, przy których ja z kolei odpoczywałem. To było coś innego: dotychczas ze wszystkiego wybierałem tylko rzeczy mi przydatne i wmawiałem w siebie, że w ten sposób oszczędzam siebie i innych. Nawet Hanka nie mogła mi zastąpić niczego, co nie było nią samą, była wartością w świecie innych wartości, z których każda miała swój własny kształt i swoje własne znaczenie. Teraz zdawało mi się, że wszystko, co dotyczy Hanki, a nie ma żadnego związku ze mną, stanowi z Hanką nierozerwalną całość, jej przykrości i opinie, jej zadowolenie i jej wątpliwości, ona bez nich nie istnieje, one są jej częścią, co więcej, wypełniają jakieś luki, jakieś puste miejsca między nami, zastępują ten chaos, w którym się obracam i którym oddycham 84 jak powietrzem, nową jakością; można się w nią wtopić i nią żyć, i wybierać z tego, co pozostaje poza jej zasięgiem, sprawy niezbędne, cenić je, ale nie przeceniać. Zrozumiałem, dlaczego wczoraj przyszła i dlaczego została, tylko jeśli spotkają się z sobą ludzie niezbędnie sobie potrzebni, ich wzajemna, kategoryczna zachłanność odsuwa resztę na dalszy plan, a równocześnie przydaje jej znaczenia; to, co dla mnie staje się drugorzędne, jest ważne, bo objęte jej ciekawością; to, co ona odsuwa niecierpliwie, o czym mówi mi tylko dlatego, że w ten sposób mówi o sobie, dla mnie jest pierwszoplanowe. Kiedy spytała, o czym myślę, chciałem jej to wszystko powtórzyć. Ale powiedziałem tylko, że ją kocham, i to było to samo. XI \J dziewiątej wróciłem do domu, po drodze zrobiłem zakupy, należało godnie przyjąć Roszaka. Ledwie zdążyłem wszystko jako tako poskładać, zadzwonił telefon. — Mówi Tomasz. — Dobry wieczór. — Dobry wieczór. Chciałem z tobą porozmawiać. — Uważasz, że mamy o czym rozmawiać? Milczenie. — Przepraszam cię, ktoś stuka do drzwi. — Więc? — Nie mam teraz czasu. Wpadnij jutro do mnie w biurze. Kiedy zapaliłem papierosa, pełen wewnętrznego zadowolenia, rzeczywiście zastukano do drzwi. Roszak ubrany był odświętnie, w muszce i białej koszuli, 85 i prowadził z sobą krępego, starszego pana w podniszczonym, granatowym garniturku, widywałem go zawsze w roboczym ubraniu i dlatego nie od razu poznałem. — Zaprosiłem kolegę Fryca w twoim imieniu — powiedział Roszak — uważam, że kierownik budowy powinien mieć udział w naszej wódce. — Wejdźcie — zaprosiłem serdecznie — bardzo dobrze zrobiłeś — ale byłem trochę zdziwiony i trochę lmlęsźany, mało znałem kierownika budowy i przecież od początku uważaliśmy wszyscy, że winę ponosi wykonawca, ale Roszek był tak swobodny i naturalny, że nie pozostawało mi nic innego, jak grać rolę uszczęśliwionego gospodarza. Uważałem, że to się Roszakowi należy. — Sługa pana inżyniera — Fryc ukłonił się szarmancko — pan inżynier mnie zawsze w kombinezonie widział i na krótko, to w krawatce mnie pan nie poznał. — Co pan opowiada, panie Fryc — miało to zabrzmieć serdecznie, ale nie wiem dlaczego zdenerwował mnie, więc więcej było w moim głosie zniecierpliwienia niż serdeczności. — Od razu pana poznałem. Proszę do pokoju. Roszak mrugnął na mnie nieznacznie, jakby lepiej ode mnie wiedział, co mnie zdenerwowało, i nakazywał milczenie. Więc weszliśmy do pokoju, Fryc powiedział: — Jeszcześmy się nie witali — wyciągnął rękę, a kiedy jej dotknąłem, zawizgotało mi w dłoni, odskoczyłem, a Fryc wybuchnął radosnym śmiechem i pokazał mały metalowy bębenek na żelaznym pierścieniu. — To sprężynka! — wołał — od szwagra dostałem! Teść się już ze mną witać nie chce, za pierwszym razem mało co ataku serca nie dostał. 86 I zaraz spoważniał, dotknął mego ramienia i wyznał: — Bardzo się ucieszyłem, jak pan inżynier Ro ,szak kazał mi przyjść ze sobą. Człowiek w zmartwić1 niu. szuka drugiego człowieka, prawda, panie inży nierze? — Wszystko będzie dobrze, panie Fryc — powiedziałem nieuważnie — każdy ma czasem przykrości w pracy. Jak zawsze, kiedy w towarzystwie znajdzie się ktoś obcy, zaczęliśmy od razu pić. Jest to jedyny sposób, aby szybko i skutecznie stworzyć atmosferę przyjaźni i zażyłej szczerości. Tak też stało się i teraz. Fryc wprzód zaczął pocić się i czerwienić, aż po wcale pokaźną łysinę, a potem rozgadał się. Początkowo nie słuchaliśmy go, gaworzył sobie na uboczu, a my omawialiśmy jeszcze dzisiejszy sukces. Chciałem nawet opowiedzieć Roszakowi o« swojej histerii i swoich przyjaciołach, ale coś mnie powstrzymało, na pewno nie Fryc, chyba było to przekonanie, że odrobina ich śmieszności spłynęła także na mnie. W gruncie rzeczy nie miałem się z czego cieszyć. W końcu, kiedy Fryc wyszedł na chwilę, Roszak powiedział: — Ja widziałem, że się zdziwiłeś, ale Fryc może się przydać. To porządny facet, przy otwartym oknie możesz go zostawić, ale o resztę się nie bój. I umie kombinować, dobrze mieć takie oparcie w rezerwie. Wiadukt? Jeśli chodzi ci o fmoje zdanie, to uważam, że winien jest nie wykonawca, tylko dostawca. Musieli coś pochrzanić z materiałami. Dlatego piję z Frycem. — No dobrze — zawahałem się — ale ty... a raczej my, no, rozumiesz. Nie braliśmy wszystkiego do ręki. 87 — Gówno — roześmiał się — widziałeś faceta, który by wszystko sprawdził? Bo ja nie. Ale bądź spokojny, co do mnie należy, zrobiłem. — Święte słowa pana inżyniera — odezwał się Fryc, nawet nie zauważyliśmy, kiedy wszedł — każdy robi, co do niego należy. Znowu piliśmy, Fryc znowu wyszedł do łazienki, ,a po chwili wrócił trzymając w ręku złoty łańcuszek, który Hanka czasami nosiła na ręce, zostawiła go widać, odebrałem Frycowi łańcuszek, schowałem do kieszeni, a Fryc i Roszak bawili się doskonale. — Panie inżynierze — mówił Fryc — to wcale nic jest kawalerka! — Czuć tu kobiecą rękę — gaworzył Roszak rozlewając wódkę —¦ kawalerom to dobrze, co, panie Fryc, nie to, co my, na pośpiech, na doskok, na strzał z boku... — Ą ładna ona? — ośmielał się Fryc. — Musi być ładna, niepotrzebnie pytam. — Niepotrzebnie — powiedziałem. Ale Fryc wpadł już w nastrój refleksyjny. — Młodzi muszą mieć dla siebie czas. Ja tam swoje lata mam i dużo rozumiem, mnie to już tylko praca i rodzina, czasem kieliszeczek, czasem dwa, ale młodzi co innego, pan inżynier się na mnie nie gniewa, myś-my się jeszcze z panem inżynierem dobrze nie poznali, ;tyle co czasem na (budowie, choć i to prawda, że rzadko kiedy pan do nas zajechał, ale ja rozumiem, ja wszystko rozumiem... Wtedy Roszak mrugnął na mnie po raz drugi, jak wtedy w przedpokoju, i dolał Frycowi wódki nie zważając na nieszczere protesty. — No właśnie, pan rozumie dużo, panie Fryc — odezwał się unosząc kieliszek — pan mówi, że Grzegorz rzadko na budowę przyjeżdżał. 88 I nagle wydało mi się, że Fryc wytrzeźwiał. A może wcale nie był jeszcze pijany? — Był... — powiedział ostrożnie —• czasami był, nie powiem. Spieszył się, zajęty, ale był... — W każdym razie — ciągnął Roszak — jedno pan może powiedzieć, przed każdą komisją, że ca do niego należało, to robił. Robił, czy nie? — Przed każdą komisją — Fryc uderzył się w piersi — przed każdym sądem! Ja też uważam: każdy, ,co do niego należy! Uczciwie. Ja robię swoje uczciwie, na swoim małym odcinku, dozór nad sobą mam, kontrolę... Ja nie pracuję na pustyni. — Ale... — powiedziałem, bo nagle przestała smakować mi wódka, wydało mi się, że rośnie wokół mnie coś, czego nie chcę zrozumieć, ale co za chwilę stanie się jasne i proste... — Czekaj! — przerwał mi Roszak — pan wie, panie Fryc, jak to jest. Ja mam trzy albo cztery budowy na raz, człowiek się nie rozerwie. Najważniejsze w robocie to oprzeć się na fachowcach. A dyplom jeszcze fachowca nie robi. Na przykład pan: ma pan swoje doświadczenie, swoją pozycję, niejeden młody by się z panem zamienił, swój dyplom na ten pieprzony wiadukt. Ja to panu mówię. — Panie inżynierze — rozserdecznił się Fryc — najważniejsi są ludzie. Jak Boga kocham, kiedy czuję koło siebie ludzi, takich jak pan inżynier albo pan Grzegorz, to ja wtedy rozumiem, że się trzymam świata. Zawsze żonie powtarzam, nie to ważne, gak cię cenią, tylko kto cię ceni. — No i za co — mruknąłem. — A tak! — wykrzyknął Fryc. — I za co! Święte słowa pana inżyniera. Powtarzam sobie: pan Roszak nie da mnie zginąć, ja nie dam zginąć panu Rosza-kowi. Pan Grzegorz także. Z ludźmi trzeba żyć! Ze 89 swoimi się pracuje. Co? Jednego nikt nie powie, co, panie inżynierze? Żebym ja nie był w porządku. Na żadnej komisji, na żadnym sądzie, prawda, panie inżynierze? — Prawda, panie Fryc — zgodził się Roszak — pan jest w porządku. No to nasze zdrowie. — Fachowiec — upajał się Fryc — to jest taki człowiek, że on w życiu nie zginie. Wstałem nagle, podszedłem do biurka. Wyjąłem nową paczkę piastów, zapaliłem, przerwać to jakoś, przerwać, czy powinienem to przerwać, dlaczego,-wziąłem bezmyślnie do ręki leżące na wierzchu angielskie pismo fachowe, na okładce fotografia mostu nad cieśniną morską, łuki biją w niebo, szaleństwo architekta, chyba jestem pijany, podszedłem do Fryca, pokazałem mu okładkę. — No, kiedy zrobimy coś takiego? — spytałem. Wziął pismo do ręki, obejrzał uważnie, głową pokiwał, pocmokał. — Ładne, nie powiem — rzekł z zazdrością — że też im to zatwierdzili! A Roszak nawet nie popatrzył, na tapczanie się rozsiadł, sięgnął po swoją teczkę i swoje pism<ł wyciągnął, dobre dziewczyny, i jakie różne, Roszak nie lubił tandety. — Mam coś lepszego, popatrzcie, lepiej zbudowane, nie? Zobacz, Grzegorz. — Kotarski ma tego całą stertę — powiedziałem. Podszedłem do biurka, wykręciłem numer Hanki. Pewnie leży na tapczanie, jeszcze nie zgasiła światła. Czyta książkę, kiedy książka nagłe, zanim to spostrzeże, wysunie się jej z ręki, nie otworzy już oczu, po omacku odnajdzie kontakt, przekręci go, ogarnie ją bezpieczna ciemność. A może już śpi, na boku, z nosem wtulonym w poduszkę — rozgrzana snem, bez- 90 bronna, a równocześnie najbardziej pewna, ostatnie przęsło, które ustoi. — Halo — posłyszałem jej głos. Milczałem, uśmiechałem się. — Halo — powtórzyła bez złości. Odłożyłem słuchawkę. — Jeszcze działasz? — zawołał Roszak. — Wykręciłem zegarynkę. — Że też one tak... — szeptał Fryc — w ten sposób... że też one tak mogą... Ojej, pan się popatrzy... A ta? Czemu nie, dobra jest, bardzo dobra... Moja żona, jak była młodsza, też była taka blondynka. Wysoka. Nad morze latem żeśmy jeździli. Ja to lubię nad morzem poleżeć w piasku, bo ludzie to chodzą, proszę pana, na dansingi, na molo, a ja w piaseczku, leżę sobie, i raz... — Pokażę to Kotarskiemu — roześmiał się Roszak — co, Grzegorz? Na głowie stanie, żebym mu to dał. — O, pan inżynier Kotarski — ocknął się Fryc — znam, znam, porządny człowiek, owszem, tylko nudzi, o Jezu, jak nudzi... Kiedy przyjedzie, wszyscy z budowy uciekają... — No i jak panu dogodzić, panie Fryc — powiedziałem z nagłym znużeniem, wbrew sobie, bo już nie chciałem do tego wracać — albo za mało projektanta fia budowie, albo za dużo. — E, tak się tylko mówi — wycofał się Fryc. — Ja tam swoją robotę znam, mnie kontrolować nie trzeba. Pan inżynier Roszak wie, my już pięć lat ze sobą, co, panie inżynierze, pięć lat! — Pięć — zgodził się Roszak. — Tak się tylko mówi — bełkotał Fryc — co mnie tam, tak się tylko mówi. Ot, jak przy naszym wiadukcie, tacy ludzie jak my, co? Pan jest w porządku, pan Roszak jest w porządku, ja jestem w porządku. 91 Zaopatrzenie za swoje odpowiada, a huta za swoje. Huta, mówię... — Jak pan to rozumie, panie Fryc? — spytał czujnie Roszak. — Zwyczajnie. Asortymentowego planu nie wykonali i workowali jak leci. Fachowiec nie potrzebuje komisji. Fachowiec wie. — Tak się tylko mówi - - powtórzyłem bezmyślnie, ale już mnie nie słuchali, już wzajemnie się nie słuchaliśmy, Fryc zaśpiewał „W Ołomuńcu na Fiszplacu", włączyłem telewizor, i kotłowało się jak zawsze, jak tyle razy, wyszli po pierwszej, Fryc zapraszał nas na jutro do „Kolorowej", uparł się, że musi się zrewanżować. Wykręciłem się robotą,, stanęło na tym, że będzie dzwonił i dowiadywał się. Nie mogłem zasnąć, teraz dopiero posłyszałem, że pada deszcz, grzmi za horyzontem, pokój rozbłyskiwał bezgłośnymi eksplozjami błyskawic, więc Fryc nad morzem lubi leżeć, o czym ja myślę, co mnie to obchodzi, nie mogę zasnąć. Będzie burza. A jednak Rowicki nie ma ambicji. Tym bardziej tego nie rozumiem, że ostatecznie cóż mu na mnie mogło zależeć. Najzdolniejsi nawet projektanci starają się dobrze żyć z weryfikatorem, rzadko bywa odwrotnie. A może jest trochę prawdy w tym, co mówią kreślarki, że pozycja Rowickiego jest mocno zachwiana? Kreślarki zawsze wszystko wiedzą najlepiej, z plotek i osobistych kontaktów, jedna z nich utrzymuje bliżej nie określone stosunki z Rosnerem, mówię „bliżej nie określone", bo nie wiem, czy to coś poważniejszego, czy zwykła obustronna umowa, nigdy się tym nie in- 92 teresowałem. Swego czasu Kotarski żartował, że zapewniam sobie w ten sposób karierę, w odpowiedzi na co nie przedstawiłem kreślarki do premii, niech jej Rosner wypłaca z osobistych funduszów. Mniejsza zresztą o plotki, po każdym biurze krążą śliskimi zawijasami, łączą ludzi i rozdzielają, przyczepiają przyczyny do wszystkich skutków, komentują przyjaźnie i ze szczególnym upodobaniem rozstrząsają nienawiści. Wspominam o nich dlatego, że chyba dostarczyłem im sporo materiału ostatnimi dniami, a także dlatego, że one właśnie uzasadniały zachowanie Rowickiego. Rowicki przyszedł, kiedy byłem sam w pokoju. Podszedł do mego biurka, a ja odstawiłem krzesło i schowałem popielniczkę do szuflady. — Co robisz? — spytał zdziwiony. — Ustalam naszą wzajemną równowagę — powiedziałem — i tak masz szczęście, jeszcze wczoraj dałbym ci w mordę. Widocznie naprawdę działo się wokół niego coś niedobrego, bo nawet nie zareagował, jak powinien. Kiedy poszedł, zrobiło mi się nawet go żal. Ostatecznie niewiele obchodziły mnie jego kłopoty, bo zupełnie wystarczająco okazał, w jakim stopniu interesuje się moimi, ale wszystko, co dla mnie dotychczas miało podstawową wagę, zbladło trochę i zatarło się, wiedziałem, jak powinienem się zachować, śledziłem swoje posunięcia z życzliwym zainteresowaniem, nie potrafiłem jednak zdobyć się na nic więcej. Jakbym oglądał film, zrealizowany tak dokładnie według mojego gustu, że nie wciąga mnie nawet w akcję, tylko sprawdzam tę zgodność i czekam na chwilę, w której będę mógł zająć się czymś innym. Potem przyszedł Kotarski. Przyjąłem go z roztargnieniem, a kiedy zobaczyłem jego niepewną minę, omal się nie roześmiałem, zrobili mi widać opinię 93 dzikiego faceta, do którego niebezpiecznie jest podchodzić. — Siadaj — powiedziałem — co nowego. Zaproponował, abyśmy wyskoczyli na kawę. Spojrzałem na zegarek, teraz Hanka n^e zadzwoni, o tej porze wychodzi na obiad, zgodziłem się, zresztą byłem ciekawy, czego on ode mnie chce. Chyba przyszedł w sprawie Tomasza, Rowickiego i własnej. Nie pomyliłem się. Kotarski pełnił funkcję parla-mentariusza. — Tomasz chciał sam przyjść do ciebie — mówił, nachylony ku mnie, z łokciami na marmurowym blacie stolika — ale trudno powiedzieć, żebyś go do tego zachęcił. — Trudno — zgodziłem się. — Grzegorz, jak Boga kocham, zrozum, że ja cię nie chcę na nic namawiać. Ale pomyśl: chłopak się zdenerwował, tak samo jak ty, w dodatku nie wiedział, z której strony was zahaczą. No, może się trochę przestraszył. Ludzka rzecz. W każdym razie jeszcze tego samego dnia dzwonił do ciebie... ----Byłeś przy tym? ¦— przerwałem. . — .No nie, ale tak mówi. A ja mu wierzę. Dlaczego ja nie mam mu wierzyć? No więc mówię ci: zdenerwował się, trochę się przestraszył, a ty go za mordę i na korytarz. Nawet nie porozmawiałeś. Coś tu nie gra, Grzegorz. A kiedy milczałem, podjął: -— Albo Rowićki. Ja nie wchodzę, co tam między wami było, ale on pierwszy przyszedł do ciebie, i to dwa razy, wczoraj i dziś. A ty... — A ja? —- spytałem. Byłem ciekaw, co im powiedział. — No a ty nie chciałeś z nim gadać. Ty wiesz, Grzegorz, ja jestem człowiek prostolinijny. Kiedy mam do kogoś pretensję, mówię mu w oczy i albo z nim zrywam, albo zostawiam wszystko po staremu. Ja też... — umilkł z zakłopotaniem, poskrobał łyżeczką w filiżance — ja też wtedy, pamiętasz, mogłem mieć do was pretensję. Zaczekaj — podniósł palec — daj mi skończyć. Czułem się, wtedy z tą kotłownią, jakby mi kto w kieszeń... Prokurator, komisja, sam wiesz. Nie powiem, poklepywaliście mnie po ramieniu, nie bój się, Kotarski, mówiliście, głupi nie zginie, tak mnie pocieszaliście. Ale na imieniny do mnie nie przyszliście. Czekaj — powtórzył — a gdybym ja do was zaczął dzwonić, żebyście mi pomogli? — Nie dzwoniłeś. — Nie dzwoniłem. Ale ja sobie wtedy powiedziałem. Jak masz kumpli od picia wódki, to pij z nimi wódkę, jak masz kumpli od łowienia ryb, to jedź z nimi na ryby. I pilnuj swojego nosa. Tak sobie wtedy powiedziałem. Uważam teraz, i w robocie, i z ludźmi. Nikt się do mnie o nic nie może przyczepić. — Rozumiem — powiedziałem — nic nie ryzykujesz, nic nie tracisz. Słusznie. Spostrzegł widocznie, że jestem lekko znudzony, bo chrząknął z zakłopotaniem, otarł sobie czoło chusteczką (było duszno) i milczał przez chwilę. Popatrzyłem na zegarek. Hanka już chyba wróciła z obiadu. — No więc? — spytał w końcu. Wzruszyłem ramionami. — Mówiłem Tomaszowi, żeby do mnie zaszedł. Zresztą powiem ci zupełnie, ale to zupełnie szczerze, wierz albo nie. Mnie to w tej chwili kompletnie nic nie obchodzi. Ja do Rowickiego wstąpiłem rano, przed pójściem na komisję, a potem dzwoniłem. Też dwa razy. Więc jest remis, powtórz mu to. No, płaćmy za kawę. A jednak Tomasz tego dnia nie przyszedł. Niemal nie zwróciłem na to uwagi. Ten nowy rzeczywiście na nic mi się nie przydał. Miał masę teoretycznych wiadomości, ale wolałbym Fryca. Przypomniał mi się, bo zgodnie z umową zgłosił się i zapytał, czy mam czas. Stanęło na tym, że innym razem. Wkrótce potem wezwano mnie jeszcze raz na komisję, ale już koło drugiej (byłem z powrotem w biurze. Oni najwyraźniej gonią w piętkę, poganiają laboratorium i zabijają czas metafizyką. Interesował ich tym razem nadzór autorski, zastanawiałem się nawet, czy nie jest to wynik ich rozmów z Frycem. Nie mogli mi nic zarzucić, a mimo to krążyli, kołowali, w końcu odniosłem wrażenie, że nie o mnie im chodzi. Bo cóż ja mogłem powiedzieć? Że z reguły nie siedzę na budowie ani przez chwilę dłużej, niż to jest konieczne, nawet nie dlatego, że niewiele mnie to interesuje, że cały okres między zatwierdzeniem projektu a ukończeniem robót to dla mnie zło konieczne — ale i czas, skąd wziąć czas, nikt mi nie daje urlopu, czekają nowe projekty, a przede wszystkim nie lubię rezygnować ze swoich przyzwyczajeń. Może jestem leniwy? Oczywiście, jestem leniwy, nie na tyle, żeby nie pracować, moje lenistwo przejawia się w tym, że unikam rzeczy pożytecznych a nudnych. Gdyby nie te godziny, dni i tygodnie strawione na poszukiwaniu pomysłu, dawno bym oszalał. Czy ja przypadkiem nie przesadzam? Inni mają rodziny, żony, dzieci, samochody, lubią bridża i wódkę, to jest układ odniesienia, którym mierzą swoją pracę. Uprawiają własny ogródek o tyle, o ile to jest konieczne dla egzystencji samochodu, rodziny i własnych przyjemności. Wykonują przypadającą na nich liczbę gestów i zaczyna się potem ich dzień. Mój układ odniesienia, kiedy go próbuję określić, jest trochę sztuczny. Jest namiastką, produktem zastępczym. Jeśli oże- 96 nię się z Hanką, jeśli postanowię zamienić skuter na samochód, wszystko wróci do normy. Zresztą w czym rzecz? Nie powiedziałem im nic, bo w gruncie rzeczy powinienem wejrzeć w każdy istotniejszy szczegół budowy, sprawdzić atesty stali, było to moje prawo, lecz nie obowiązek. Ludzie, dla których moje prawo było obowiązkiem, wiedzieli to samo. Wiedzieli to samo członkowie komisji. Wiedzieli o tym czułym, niewymiernym punkcie, nieznanym obszarze, leżącym między prawem a obowiązkiem, między słowami: muszę a powinienem. Trzeba zostać przy którymś z tych słów. A tylko pierwsze można określić, drugie nie ma granic. Dlatego nigdy nie zastanawiałem się nad wyborem. Padał deszcz, wracając do biura przeklinałem skuter. Spotkałem na korytarzu Kowickiego, ukłoniliśmy się sobie z powagą. Potem wzywał mnie Rosner. Weryfikatorem miał być Kotarski, Rowicki objął jedną z pracowni. Kiedy wróciłem do siebie, pociągnąłem za język kreślarki. Oczywiście wiedziały wszystko. Jak się okazało, Rowicki nosił się nawet z zamiarem wyjazdu z miasta, ale mu przeszło, twierdzi teraz, że wszystko stało się po jego myśli. Że chce nareszcie spokojnie popracować, a nie użerać się i żyć nerwami. Jednym słowem gorączkowo przystosowuje rzeczywistość do własnych wyobrażeń i wkrótce sam we wszystko uwierzy, a po nim i inni. W wyniku czego odbyłem krótką konferencję z Kotarsfcim. Zapytał, czy nie widzę możliwości powrotu Tomasza do zespołu, przyśpieszyłoby to pracę. Ominąłem to pytanie, więc nie wspominał już o Tomaszu. Patrzyłem na zmęczoną twarz Kotarskiego, na przyczajoną w jej rysach wieczną gotowość do zgody i zrozumiałem decyzję llosnera. Zjadłem obiad na mieście i pojechałem do Hanki. Katastrofa Była czwarta, o czwartej zaczynał się dla mnie dzień. Po nocnej burzy i nieodzownym deszczu było chłod-nawo, nisko wisiały ciężkie, białe chmury, wiatr przeganiał po jezdniach bocznych ulic papiery i ostatnie, zeszłoroczne zwiędłe liście. Profesor jeszcze nie wrócił z Politechniki. Byliśmy sami, jak wczoraj. Hanka zdawała mi sprawę z dzisiejszego dnia, czasami przerywała, milkła, spytałem, co jej jest. Odpowiedziała z roztargnieniem, że nic, nie wracałem więc do tego, ale pierwszy raz wtedy spostrzegłem te jej nagłe zamyślenia, kiedy w kącikach jej ust układały się małe, płytkie bruzdy, nadając twarzy wyraz zniechęcenia, nieobecności. Patrzyła wtedy przed siebie, potem przymykała oczy, jakby chciała oderwać się od jakichś dręczących ją myśli i podejmowała rozmowę z trochę większym ożywieniem, niż tego wymagała sytuacja. Zdarzyło się to nie pierwszy już raz, ale dotychczas były to chwile krótkie jak iskry przeskakujące przy spięciu, w ten sposób objawia się zmęczenie albo po prostu jakiś normalny wewnętrzny nieład — dzisiaj odczytywałem w tym więcej, więcej pewnie, niż powinienem. A m,.-że mylę się, pierwszych objawów ważnych zjawisk na ogół się nie dostrzega, dopiero potem wydobywa się je z pamięci, kiedy chce się zrekonstruować genezę i narastanie swojej porażki. Więc pewnie wszystko tłumaczyłem jej zmęczeniem. Zjedliśmy kolację z profesorem — nie dziwił się już, że zastaje mnie w domu, kiedy wraca później, że nie wychodzę z nim razem, kiedy się dokądś śpieszy, zasadą profesora było nie dziwić się niczemu, a może rozwój wydarzeń go nie zaskakiwał, może był po jego myśli — więc zjedliśmy kolację z profesorem i profesor mówił o Skoczku, milczałem i nudziłem się, bo przestałem myśleć o Skoczku w chwili, kiedy od- 98 daliśmy klucze od jego mieszkania w administracji. To był zamknięty epizod, jeśli myślałem o Skoczku, myślałem o jego mieszkaniu, jeśli myślałem o psach, myślałem o tym wieczorze z Hanką, kiedy wiadukt przestał się liczyć jako rzecz najważniejsza, jednym słowem Skoczek kojarzył mi się nie z pierwszymi dniami po zawaleniu wiaduktu, a z pierwszymi dniami spędzonymi z Hanką. A dni spędzone z Hanką mnożyły się i narastały, każdy następny był ważniejszy od poprzedniego, poprzedni stawał się tylko wspomnieniem, prędzej, niż można to sobie wyobrazić. Nigdy dzień wczorajszy nie staje się szybciej historią, jak wtedy, kiedy dwoje ludzi ustala własną miarę czasu. A wkrótce potem Hanka posprzeczała się z ojcem 0 jakiś drobiazg, udało mi się obrócić to w żart, ale pożegnałem się wcześniej, bo zanosiło się na deszcz 1 nie miałbym co zrobić ze skuterem. — Pójdę wcześniej spać — powiedziała Hanka. Pierwsze krople deszczu spadły, kiedy zamykałem komórkę, w bramie kiwał się pijak, ten sam, któremu tak gwałtownie odpowiedziałem na niewinny żart, mruczał: „Ja go znajdę, tego skurwysyna, on mi nie ucieknie" ¦— pewnie po dużej wódce wszystko sobie przypomniał i zdawało mu się, że to było wczoraj. Przemknąłem się niezauważony, ale w domu zastałem list, który zaczynał się od tego, na czym skończył pijak. „Nie uciekniesz mi tak łatwo — pisał mój przyjaciel ze Szczecina — w każdym razie chcę, żebyś się zastanowił nad moją propozycją." Skończyłem lekturę w łóżku, tylko leżąc można czytać takie rzeczy. Przerzuciłem z rozbawieniem kilka stron, zapisanych gęstym maczkiem, dopiero koniec mnie zdenerwował. „Piszesz, że zawalił się wiadukt, który projektowałeś i że masz w związku z tym sporo kłopotów. Nie wątpię, że jesteś całkowicie w po- 99 rządku, chociaż to bardzo szerokie pojęcie. Wszystko zależy od tego, w jakim stopniu patrzy się wykonawcy na ręce. Ostatecznie chodzi nie o to, żeby zrobić dobry projekt, ale żeby zbudować dobry wiadukt." Zapaliłem papierosa i rzuciłem list na podłogę. Nie znoszę, nie znoszę, kiedy ktoś, widząc jak się potknąłem, mówi mi, że trzeba patrzeć pod nogi. Miałby prawo tak mówić, gdyby sam całe życie chodził na czworakach. XIII Jr odniosłem słuchawkę i usłyszałem głos Fryca. -*- Panie inżynierze — mówił płaczliwie — pan mnie zna. Pan wie, że najlepszy fachowiec może się pomylić. Pan to zaświadczy. — Nie rozumiem. — Panie inżynierze, ja się muszę z panem zobaczyć. — Teraz? — Teraz, zaraz. Ja nie wiem, czy potem będę mógł. — Dlaczego? — Ja nie mogę mówić przez telefon. Ja zaczekam w tej restauracji koło pana. —¦ Nie mam teraz czasu, panie Fryc. Dyrektor mnie wzywał. — Ja pana bardzo proszę. Ja zaczekam, ile się da. Odłożyłem słuchawkę, zniecierpliwiony. Do pokoju zajrzał Kotarski. — Grzegorz, do Rosnera! — zawołał. Wziąłem z biurka papierosy i poszedłem. Hanka nie miała dziś czasu. Będzie pracować do późna. Korytarze były ciemnawe, niskie chmury wisiały nad dachem oficyny, na klatce schodowej paliło się światło. Kotarski dreptał za mną, podniecony, nie 100 słuchałem go. Zanim doszliśmy na piętro, rozpadało się na dobre. Trzaskały w przeciągach otwarte okna, rósł głuchy szum deszczu. Na biurku Rosnera paliła się lampka. Usiedliśmy w milczeniu. — W projekcie wiaduktu — powiedział Rosner — przewidziano dla kabli stal strunową o Rr dwieście kilogramów na milimetr kwadratowy. Sygnalizowano z huty, że stali tej chwilowo brak, prowadzone były rozmowy na temat zamiany jej na inną, o podobnych własnościach wytrzymałościowych. W wyniku pomyłki, z nie ustalonych jeszcze przyczyn, budowa otrzymała stal o Rr sto pięćdziesiąt kilogramów. Kierownik budowy nie sprawdził atestów stali. To wszystko. W kręgu światła na biurku rysowały się ostro kościste ręce Rosnera z uwięzionym między palcami ołówkiem. Unosiły się i opadały miarowo, postukując ołówkiem o blat. Twarz Rosnera rozpływała się w cieniu. Spojrzałem na Kotarskiego. Siedział z półotwartymi ustami, na czoło wystąpiły mu krople potu. Czułem, jak spływa ze mnie napięcie, zastępuje je odrętwiająca ulga, teraz dopiero zrozumiałem, jak bardzo byłem naładowany tym napięciem, jak zawładnęło ono każdą moją myślą, każdym zakątkiem mózgu. Wyciągnąłem się w fotelu ociężały, pusty. — Wiedziałem o projekcie zamiany stali — odezwałem się — ale byłem mu przeciwny. Powtarzałem im ciągle, żeby pocisnęli hutę. Kiedy posłyszałem, że stal jest, nie miałem wątpliwości, że to stal właściwa. — W porządku — rzekł miękko Rosner — sprawa jest zbyt poważna, żeby składać sobie gratulacje. Od początku byłem przekonany, że nasze biuro jest czyste. — Grzegorz, jak Boga kochani — eksplodował wre- 101 szcie Kotarski — ty przeklęty histeryku! O, kurcze blade, na początek może być pół litra. Podniosłem się, uścisnąłem rękę Rosnera. Wyszedłem do sekretariatu, za mną dreptał Kotarski, zbiegłem ze schodów, szybciej, coraz szybciej, chciałem zadzwonić do Hanki. A równocześnie coś rosło mi w gardle, dlaczego ja się nie cieszę, wina Roszaka i Fryca jest oczywista, nic do mnie nie przylgnie, nawet cień na mnie nie zostanie, dlaczego ja się nie cieszę, biegłem, żeby zadzwonić do Hanki. — Właśnie jest — powiedziała kreślarka. — Oddaję słuchawkę. — Słucham — krzyknąłem z wściekłością. — Roszak. Już wiesz? — Wiem. — Fatalnie. — Sprawdzałeś atesty? — Głupie pytanie. Jasne, że nie. Spojrzałem na zegarek. Za chwilę Hanka pójdzie na obiad. — Możesz się ze mną zobaczyć? — Wieczorem. — Nie wieczorem, teraz. Szczęknęły drzwi. To Kotarski. Szepcze z kreślar-kami. Patrzą na mnie, jak na świętego Mikołaja. — Co ja ci poradzę, Roszak. Nic nie wymyślę. — Deszczu się boisz? Więc nie? — Na litość boską, przecież mówię, że nic ci nie poradzę. — Jasne — powiedział. — Żegnam. Odłożyłem słuchawkę. Odwróciłem się wolno. — No nareszcie — zawołał Kotarski — kto cię nudził? — Roszak. Inspektor nadzoru przy wiadukcie — odpowiedziałem. 102 -— No — mlasnął językiem — jak frajer, to posiedzi. — Nikt do mnie nie dzwonił? — spytałem nie ruszając się z miejsca. — Dobijał się jakiś facet — odpowiedziała kreślarka — nazywał się chyba Fryc. Usiadłem powoli. „Jasne" — powiedział Roszak. Mówili coś do mnie, nie słyszałem. •— Ty świnio — szepnąłem — dałbym ci w mordę. Rzuciłem się do telefonu. Roszak. Wyszedł. Znalazłem w książce numer restauracji, w której czekał Fryc. — Zwariowałeś? — upewniał się Kotarski. — Odsuń się. Kazali mi zaczekać. Więc czekałem. Jakieś głosy, kroki, szmery. Wreszcie: ¦— Nie ma na sali nikogo o tym nazwisku. — Zrobić kawy, Grzegorz? — pytała kreślarka. — Wyskoczymy wieczorem, jak Boga kocham — dopominał się Kotarski. Co tak siedzisz, Grzegorz, zrobić kawy, Grzegorz, wyskoczymy, co tak siedziesz, jak Boga kocham, co tak... Podniosłem głowę, wszedł praktykant. — Proszę pana -— powiedziałem ¦— pracujemy od ósmej. — Oczywiście — zmieszał się — ja... ja byłem... — Może pan tam wrócić. Do widzenia, zawiadomię dyrektora. Zrobiła się cisza. Zaczerwienił się, wyszedł. — Gdzie Tomasz? — spytałem Kotar skiego. Rozjaśnił się. — Na piętrze. — Przyślij go tu. I załatw z Rosnerem, dobrze? Zróbcie tę kawę. 103 Siedziałem tak na biurku, paliłem, uśmiechałem się sztucznie. Tomasz zjawił się po kwadransie. — Siadaj — wyciągnąłem rękę — co u ciebie? — Średnio — bąknął. — Pójdziemy na obiad? Skinął głową. Potem piliśmy kawę, rozmawialiśmy z nienaturalnym ożywieniem, milkliśmy, aby znów przerwać kłopotliwą ciszę jakąś bzdurną uwagą. W końcu nie można było tego wytrzymać. Zostawiłem ich, na korytarzu spotkałem Rowickiego. Chciał mnie wyminąć, ale zaszedłem mu drogę. Patrzył na mnie niepewnie. — Słyszałem, że wszystko w porządku — powiedział. — Dobrze słyszałeś. Co u ciebie? — Średnio. — Musimy pogadać. To na razie. ¦— Na razie. Pokręciłem się po korytarzu, wyszedłem przed kamienicę. Wiał mocny wiatr, niebo było już czyste, po-chłodniało. Wróciłem, zadzwoniłem do Hanki. Wyszła. Po godzinie jeszcze raz. — Co u ciebie? — spytała. Prześladowało mnie dzisiaj to pytanie. —¦ Dużo. Musisz zostać na wieczór? — Mówiłem ci, że muszę. Moja praca ma dla mnie takie samo znaczenie, jak twoja dla ciebie. — Wątpię. — Oczywiście. Co jeszcze? — Wobec tego nic. — To na razie. — Na razie. Umówiłem się z Tomaszem i kreślarkami na piątą. Tomasz zgodził się skwapliwie, kreślarki trochę się krzywiły. Poszliśmy na obiad, Kotarski odprowadził 104 nas kawałek, jadał w domu. Odetchnęliśmy, kiedy się pożegnał. Jego kleista i demonstracyjna serdeczność, którą chciał nas omotać i oszołomić, była rażąca i niepotrzebna. Minęła dobra chwila, zanim się z niej otrząsnęliśmy. To najgorszy sposób zbliżenia do siebie ludzi, którzy się poróżnili. Wszytko, co robił Kotarski, było nieskuteczne. Tomasz kilkakrotnie chciał zacząć poważną rozmowę i cofał się w ostatniej chwili. Nie pomagałem mu Wreszcie, przy kawie, powiedział ni stąd, ni zowąd: — Uważasz mnie za świnię, prawda? Wzruszyłem ramionami. — Nie większą ode mnie — odpowiedziałem. Podniósł czujnie głowę. — To znaczy? — To, co znaczy. ¦ - Słuchaj _ zaczął z nagłą energią — co tu dużo gadać, zdenerwowałem się. Jasna rzecz, pracowaliśmy razem i nie chodzi o formalną odpowiedzialność. Ja... — Nie kończ — przerwałem — oczywiście, że nie chodzi o formalną odpowiedzialność. O nic w ogóle nie chodzi. Wiesz, mam takie wrażenie, że gdybyśmy zaczęli na ten temat mówić, ogłupilibyśmy się tak szybko, jak to tylko jest możliwe. Dęte słowa teatralne bzdury, wszystko byłoby zupełnie proste, gdyby gdyby... Mniejsza o to. Chodźmy. Pracowaliśmy do szóstej, potem zaparzyliśmy kawę wtedy wymknąłem się do portierni i wykręciłem mieszkanie Roszaka. — Grzegorz mówi. Trzasnął słuchawką. Po prostu trzasnął słuchawką. Stałem i czułem, że czerwienię się aż po kark. — Przerwali połączenie? — spotył obojętnie portier. 105 Mruknąłem coś i zacząłem szukać pięćdziesięciogro-szówki, wciąż z tą samą głupią miną, jak zwykle w takich razach nie mogłem znaleźć portmonetki, a potem okazało się, że była pod wierzchem. — Niech pan spróbuje jeszcze raz — poradził portier. — Nie warto. Wyszliśmy razem, jezdnie migotały w zachodzącym słońcu. W pewnej chwili pożegnałem się i skręciłem w boczną uliczkę. Włóczyłem się po zaułkach może godzinę, może dwie, wreszcie zadzwoniłem do Hanki. Jeszcze nie wróciła. Prawie się z tego ucieszyłem. XIV JDo ciebie — powiedział Tomasz. Wyszedłem na korytarz i poczułem, że się czerwienię. A w sekundę potem ogarnęła mnie wściekłość i natychmiast zgasła, stłumiona świadomością mojej sytuacji. Jednym słowem zachowałem się jak idiota. Na szczęście Roszak tego nie zauważył. I on chyba czuł się podobnie, bo stał z pochyloną głową i miałem wrażenie, że chętnie przestępowałby z nogi na nogę, gdyby nie wyszedł już z tych lat. . — Co słychać? ¦— spytałem nieprzytomnie. — Tak sobie. Leci — odpowiedział równie mądrze. Podeszliśmy do okna. Zapaliliśmy papierosy, a przedtem zapewnialiśmy się wzajemnie, że najlepiej przyzwyczaić się do jednego gatunku. Jeszcze chwila, i ogłupilibyśmy się ostatecznie, gdybym nagle wszystkiego nie zrozumiał. — Fryc siedzi? j — Siedzi. — Dałeś sobie radę? — No tak. 106 Milczeliśmy kiwając głowami. — Głupio. — Głupio. I znów pomilczeliśmy. — Ostatecznie trudno. —¦ Cudów nie ma. — No tak. — Tak. — W końcu — powiedział Roszak — nic nie mamy sobie do zarzucenia. To działa poza nami. Fryc nie odpowiadałby za nic, co należy do nas. — Jasne — zgodziłem się. I umówiliśmy się na wódkę, tyle że w nieokreślonym terminie. Czekał nas jeszcze proces. Roszak powiedział, że śledztwo już długo nie potrwa, a czas między ukończeniem śledztwa a rozprawą też chyba zostanie skrócony do minimum. Odprowadziłem go do bramy. Kółko się zamknęło. — Fryc siedzi — powiedziałem wróciwszy do pokoju — Roszak się wykaraskał. I żeby uniknąć pytań, zadzwoniłem do Hanki. Znów pracowała do późna. — Pomogę ci — ofiarowałem się. — Nie potrafisz. — Można będzie do ciebie zadzwonić? — Nie, centrala po południu jest wyłączona. Zadzwoń wieczorem do domu. — Chciałbym z tobą porozmawiać. — Go się znowu stało? — Nic się znowu nie stało. — Zadzwoń wieczorem. Odłożyłem słuchawkę z niejasnym uczuciem, że wszystko rozsypuje mi się w palcach i że nie umiem nawet nazwać przyczyny tej nietrwałości, zamglenia, niejasności, tym większej, im bardziej się wszystko 107 wyjaśnia. Przymknąłem oczy, zawirowało mi w głowie, znów wszystko krąży swoim porządkiem, wiadukt, Fryc, rozprawa, patrzę na to z boku, zastępuję drogę Rowickiemu, wyskoczymy wieczorem, sapie Kotarski, zawołaj Tomasza, do ciebie, mówi Tomasz, wyskoczymy wieczorem, mówi Roszak, co się znowu stało, pyta Hanka. Co się znowu stało! — Grzegorz, do cholery, telefon do ciebie. Wezwał mnie Rosner. Pytał o projekt. Wyraził zadowolenie, że wziąłem z powrotem Tomasza. Wtedy sobie przypomniałem to podanie o zwolnienie, które potrzebne było, kiedy chciałem Tomasza wyrzucić. Mogę je wobec tego wycofać. Rosner zajrzał do szuflady, jednej, drugiej, machnął ręką. — W porządku — powiedział — gdzieś się zarzuciło. Każę je znaleźć. Na korytarzu spotkałem Kotarskiego. — Byłeś u starego? Zwrócił ci podanie? No proszę, wiedział o podaniu. — Nie, gdzieś się zapodziało. Kotarski pokiwał głową. — Zapodziało się? Myślisz, że mnie się nie zapodziało, kiedy z tą kotłownią... Nie bój się, znajdzie się po procesie. I poszedł. Usiadłem na parapecie okna w korytarzu, wypaliłem papierosa. Znajdzie się po procesie. No i pięknie. Nie doceniałem Rosnera. A siebie? Mniejsza z tym. Późno. Wracam do pokoju. Potem pracujemy. Bez wielkich zrywów i nieprzespanych nocy projekt zbliża się ku końcowi. Przychodzi Kotarski, rozmawiamy o rzeczach obojętnych. O piątej obiad i zostaję sam. Byłem nieswój, zdawało mi się, że mam przed sobą masę czasu i nie wiedziałem, co z nim zrobić. Pokonywałem w sobie chęć pojechania do biblioteki, ale to 108 była sprawa ambicji. W końcu wyjechałem za miasto, zatrzymałem się w zagajniku, w którym siedzieliśmy w dniu katastrofy. Chyba byłem lekko rozgoryczony. Tuż nade mną przelatywały pociągi, leżałem w wysokiej trawie, na wilgotnej, rozgrzanej ziemi, pod przymkniętymi powiekami tańczyły czerwone koła, blask słońca, dotykającego koron niskich drzew, nie miał jeszcze tego ostrego tonu, jakim nasyca lipcowe upały, rozleniwiał, obezwładniał, poczułem senność. Przepełniało mnie dotkliwe uczucie niespełnienia, patrzyłem na siebie, jak na kogoś, kogo sam nie znałem, i ten ktoś wyzwolony we mnie przez pierwszą porażkę, wydawał mi się śmieszny i obcy, jakby stworzony po to, aby odwiedzał miejsca, w których zaprzepaścił swoje szansę, i napełniał je płaczliwymi wspomnieniami. Hanka widziała tę różnicę, nie wiem, czy w nią uwierzyła. Za często potrzebowałem opieki, pewnie dlatego, że przedtem nie potrzebowałem jej wcale. 0 tej samej godzinie nadeszły krowy, patrzyłem na pastuchów spod przymrużonych powiek, tak samo zły, jak wtedy, gotów do bójki, ale tym razem nie dostarczyli powodu, przegnali krowy dalej. To obecność kobiety tak ich podniecała. 1 znowu leżałem, wracały do mnie jakieś strzępki zdań, fragmenty rozmów, pogmatwane obrazy: rumowisko na szynach, twarze prokuratora i Rosnera w świetle lampki stojącej na biurku, niskie chmury za oknem, muszę wypełnić nakaz zatrzymania, mówił jeden, nasze biuro jest czyste, mówił drugi. Wyczekałem prawie do zmroku i żeby zamknąć cykl pojechałem w kierunku wiaduktu, okrążyłem dom i odszukałem okno Skoczka. Ogarnęło mnie podniecenie, okno było oświetlone, przez chwilę zdawało mi się, że wystarczy zastukać do drzwi, a otworzy 109 1 Hanka z tą swoją nieobecną/twarzą, zobaczyłem jakieś cienie, ktoś wieszał obraź na ścianie, w mieszkaniu urządzali się nowi lokatorzy. Wróciłem do miasta, zatrzymałem się przed biblioteką, postawiłem skuter przy krawężniku, a sam usiadłem na balustradce, blisko schodów. Niebo przede mną rozjaśnione było światłem centralnych ulic, tutaj tliły się w pajęczynowatym mroku ogniki gazowych latarni, czasem przejechał samochód, czasem przeszedł ktoś chodnikiem, potem słychać było zamierający odgłos jego kroków. Nie wiem, jak długo siedziałem. W pewnej chwili dobiegł do mnie przeciągły jęk zawiasów, uchyliła się brama biblioteki, to nie Hanka, wychodzili ostatni czytelnicy, pewnie zamykano czytelnię. Ale od tego momentu patrzyłem już pilnie w kierunku bramy, byłem pewien, że zaraz zobaczę Hankę. Wyszła po kwadransie, ale nie sama. Szedł z nią jakiś mężczyzna, wstałem i byłbym podszedł, gdybym nie usłyszał, że się śmieje. To oczywiście nic nie znaczyło, ale byłem rozstrojony przez to samotne popołudnie, popełniłem więc następny błąd. Usiadłem znowu, patrzyłem, jak odchodzą, stają na przystanku autobusowym, miałem pełną świadomość własnej głupoty i nie potrafiłem ruszyć się z miejsca, trwało to parę minut, wreszcie nadjechał autobus, wsiedli oboje. To nie była zazdrość, nie umiem tego nazwać. Po prostu przepełniało mnie uczucie zawodu, widziałem przypadkowo, z boku, fragment życia Hanki, fragment, w którym nie brałem udziału; jeszcze przed dwoma tygodniami wracała tak co dzień o różnych porach, ktoś ją odprowadzał, tak jak teraz ja odprowadzam, i te dwie płaszczyzny zaszły na siebie w czasie i zbudziło się we mnie podejrzenie, że to, co uważałem za 110 swój udział w życiu Hanki, jest może tylko pozorem, a teraz przypadkowo zobaczyłem ten nurt prawdziwy, który płynie bez mojej wiedzy, jak przed dwoma tygodniami, jak zawsze. Wskoczyłem na skuter, pojechałem krótszą drogą, zatrzymałem się przy chodniku, poza zasięgiem światła latarni, o kilkadziesiąt metrów od domu Hanki, pełen drażniącej ciekawości, jak odbędzie się jej wejście do domu, pożegnanie z człowiekiem, który jest z nią zamiast mnie. Nie czekałem długo. Nadeszli z głębi ulicy, prowadził ją pod rękę, no i cóż z tego, powiedziałem sobie. Stanęli przed furtką, potem rozeszli się i wtedy pomyślałem, że stoję za blisko, mogli mnie widzieć. Wprowadziłem skuter do ogródka, zastukałem do drzwi. Otworzył je profesor. Zaprosił mnie do gabinetu i długo mówił o błędach językowych, jakie znalazły się w reportażu z pracy jego katedry, zamieszczonym w dzisiejszej gazecie. Potakiwałem cierpliwie, zdaje się w niezbyt odpowiednich miejscach, bo profesor powtarzał całe zdania po dwa razy i upewniał się, czy rozumiem. Byłem bliski rozpaczy, kiedy weszła Hanka. Nie zdziwiła się, kiedy mnie zobaczyła. Zjedliśmy kolację, potem przeszliśmy z Hanką do jej pokoju, a profesor przeglądał u siebie akwarele Skoczka. — Długo czekałeś? — spytała Hanka. — Gdzie? — Tu, pod domem. Chciałeś sprawdzić, z kim wracam? Wzruszyłem tylko ramionami i poczułem, że się czerwienię. Nie powinna pytać tym tonem. I nagle, nie wiem dlaczego, przypomniałem sobie, że przy kolacji przez cały czas milczała, kiedy opowiadałem o zakończeniu śledztwa w sprawie wiaduktu. Nie zauważyłem 111 tego wtedy, oplatany życzlhyym zainteresowaniem profesora, zresztą to, co najważniejsze, chciałem jej powiedzieć dopiero teraz/kiedy zostaliśmy sami. I nie powiedziałem nic. —• Nie posądzaj mnie o nielojalność — mówiła Hanka — nawet nie przypuszczasz, ile można zniszczyć, kiedy się nie rozumie własnego postępowania. A kiedyśmy się żegnali, profesor rzekł machając mi przed nosem obrazkiem Skoczka: — Poczciwy Ignacy malował zawsze ten sam kawałek pola i kilka drzew w głębi. Myślał pewnie, że choć raz uda mu się zrobić to dobrze. Pomyłka! Pomyłka! Nic nie zrobi się dobrze, jeżeli się nie zna swoich możliwości. XV Ziiiów — jazda pustymi ulicami, w mroku, jakby puszczono po raz drugi ten sam fragment filmu, brama mojego domu, w bramie kiwa się pijak, jak w wieczór po katastrofie, zatrzymuję się, nie chcę powtórzenia tamtej sceny, ktoś jest przy pijaku, szamoce się z nim, to dozorca, przemykam się bokiem, zamykam skuter w komórce, wracam, zastaję dozorcę w bramie. Wariat, mówi, na pewno wariat, co drugi dzień tu przychodzi, chce się na kimś odegrać, nawet nie wie na kim, powiada, że może tu trafić tylko po dużej wódce. Idę do siebie, zaparzam kawę, długo nie będę mógł zasnąć. Chodzę po pokoju i wiem tylko jedno: wszystko, co działo się ze mną w ciągu ostatnich kilku dni, jest nieuporządkowanym chaosem, zbiorem zdarzeń i rozmów mających swą motywację i sens, ale poukładanych w dziwaczne związki, jak taśma filmowa, która [12 biegnie raz bardzo szybko, raz bardzo wolno, z której powycinano jakieś fragmenty, tak że wydarzenia kluczowe dzieją się błyskawicznie, a potem zostaje po nich osad, i wtedy pamięć zwalnia, wyodrębnia szczegóły, uwypukla drobiazgi, utrwala zawarty w nich gorzki smak, i dzieją się na jej ekranie sceny-monstra, sceny statyczne, komentujące to, co nie wymaga komentarzy, rozpamiętujące tamte mgnienia, jakby cokolwiek mogło zmienić fakt, że miały miejsce i że nic nie potrafi ich cofnąć. Co najwyżej poddają się interpretacji, ale każda interpretacja służy naszym pobożnym życzeniom, służy samouspokojeniu. I tak pamiętamy nie fakty, a to, co o nich myśleliśmy, nie porażki, ale ich konsekwencje, nie sukcesy, ale to, co na nich zyskaliśmy. Siadam w fotelu, przymykam oczy i staram się wyobrazić sobie najbliższe dni: proces, nie, o procesie nie umiem myśleć. Więc oni: Rowicki, Tomasz, Roszak, Kotarski. Skończę projekt. Pójdziemy do „Kolorowej", tradycyjnie. Fryc wypadł z kółka, ale ono kręci się dalej. Ci, których ten ruch obejmuje, są w porządku. Podleczą wódką ambicję, uzasadnią się nawzajem przed sobą, porozmieszczają na nowo punkty oparcia i powiedzą sobie, że wszystko gra. Do następnego razu. I ja kręcę się w tym kółku, powoli i cierpliwie, nic nie pomogą dąsy i wyskoki, drepczę za swoimi kłopotami i patrzę pilnie sobie pod nogi, i nic mnie więcej nie obchodzi; kiedy się potknę, myślę, że to koniec świata, a to tylko koniec światka. I nie mam prawa myśleć o sobie inaczej, to, co Rowicki i Tomasz zrobili mnie, ja zrobiłem Roszakowi, a Roszak Frycowi, i znowu kręcimy się dokoła siebie i powtarzamy sobie, że wszystko jest w porządku. Ktoś odpadnie, Id oś przybędzie, biuro, gazeta, pokibicujemy piłkarzom i po- 8 Katastrofa 113 litykom, skuter, samochód, cześ# cześć, jak leci, jakoś leci. No i ślicznie. Piję tę kawę, zegar bije na wieży, ja go słucham u siebie. Niewinny w swojej celi, jak on mnie nienawidzi, zwinięte w kłąb ubranie jeszcze leży w łazience, boję się go tknąć. To już poza mną, powtarzam sobie i czuję, że nic nie jest poza mną. Że krążę dokoła czegoś, czego nie chcę nazwać; warczą samochody, pokrzykują na siebie robotnicy, miecie piaskiem w oczy, panie inżynierze, mówi Fryc, co zrobimy, plan szlag trafi i jeszcze nas w gazetach opiszą. Kierownik budowy nie sprawdził atestów stali — powiedział Ro-sner. Kropka. Wstaję, podchodzę do telefonu i powtarzam sobie w myśli numer Hanki. Przytomnieję w ostatniej sekundzie, jest po jedenastej, ale już wiem, o co mi naprawdę chodzi. A właściwie wiedziałem od początku, tak omija się bolące miejsce, boi się go dotknąć. — Co się stało? — pytam głośno. Co się stało? Wiem tylko, że coś się dzieje, ale nie domyślam się nawet, dlaczego. Znowu przymykam oczy i przypominam sobie po kolei, systematycznie, każdą chwilę spędzoną z Hanką. Zagajnik przy torach, błyskają w słońcu okna przelatującego pociągu, wie pan, wydawał mi się pan kiedyś strasznie nudny. Mrowisko świateł, zawieszone w ciemności, kiedy patrzyłem na wiadukt z okna mieszkania Skoczka. Nie chcę, nie lubię na nic czekać — mówi Hanka. Niepewna, krucha cisza mego pokoju rozbita ostrym stukaniem do drzwi. Hanka stoi w progu. I uwięzione wśród tych obrazów smugi codzienności, rodzących się, nowych przyzwyczajeń. Mieszkanie Skoczka, zaciśnięte powieki Hanki, jej twarz, zakrzepła w nagłym, obezwładniającym zdumieniu, i oczy, oddające mi tę twarz, jakby przedtem śledziła tylko to, co działo się wewnątrz ruej, 114 • a teraz na nowo odkrywała otoczenie, którego jestem częścią. Kolacje i obiady, krzątam się po kuchni, trochę przeszkadzam, ale mimo to wszystko robi się szybciej. Spokojny, równy oddech Hanki, ciemność rozjaśniona tylko lekkim blaskiem bijącym z okna mego pokoju, rozmowy, długie rozmowy, w których starałem się jej powiedzieć, że jest dla mnie koniecznym punktem równowagi, że chciałbym być jej tak potrzebny, jak ona jest potrzebna mnie. No i jak w tym znaleźć przyczyny faktu, który ma swoją wewnętrzną motywację, nie przylegającą do zdarzeń, do niczego, co można zapamiętać. Są nieznane, nieuchwytne, jak te, które łączą ze sobą ludzi — na jakiś czas. Pamiętam tylko fakty — nagłą, potęgującą się nieobecność Hanki — niewiele wiem o ich przyczynach. Kluczowe wydarzenia zaskakują mnie, budzą nagłą panikę, rozbijają ustalone schematy myślenia, postępowania i po prostu codziennego życia. Zapowiedzi wydarzenia, tych drobnych przyczyn składających się na przyczynę zasadniczą, szukam dopiero teraz, przekręcając fakty, nadając im podwójne znaczenie, komponując, zmyślając — gorączkowa samoobrona organizmu, który musi wszystko wchłonąć, przystosować i skroić na swoją miarę. Bo jeśli nawet sobie powiem, że nie ponoszę żadnej winy, będzie to tylko samouspokojenie. Oczywiście nie ponoszę żadnej winy, w każdym razie takiej, którą umiałbym nazwać. A jednak moja wina jest dla mnie faktem bezspornym. Może polega na tym, że po prostu nie umiem myśleć o Hance, że jej po prostu nie znam. Widzę ją jak przez matowe szkło. Wiem, jak wygląda i jakie ma dla mnie znaczenie. Ale prawie zawsze mówiliśmy o mnie, każde nasze zbliżenie, niemal każda nasza 115 rozmowa — poza tą jedną, w jej pokoju — wypełnione były, przesiąknięte moimi porażkami, katastrofą, więzieniem, nagle ujawnionym niedbalstwem. — Musisz postać na wieczór? — spytałem. — Mówiłam ci, że muszę. Moja praca ma dla mnie takie samo znaczenie, jak twoja dla ciebie. — Wątpię — odpowiedziałem. Chodziłem więc po pokoju i powtarzałem półgłosem, że nic o niej nie wiem, i trudno mi było w to uwierzyć. Ona przeżywała każdą sytuację jako sytuację pełną, skończoną, prawie doskonałą. Nie było w niej ciągłego niedosytu, oczekiwania nie wiadomo na co. Kiedy mówiliśmy o planach, były one dopełnieniem nastroju, a nie bezwzględną miarą, wobec której wszystko jest oczekiwaniem. Niczym nie różniliśmy się od siebie. Właśnie w nastroju, który potrafiła stworzyć, odnalazłem wtedy równowagę i oswoiłem swój niepokój. To przypadek, że wszystko zaczęło się w momencie, kiedy prysła moja pewność siebie, i mnie przedtem wystarczały sytuacje, wśród których przepływał dzień, i były one kolejnymi realizacjami, a nie gorączkowym oczekiwaniem na szansę lub sukces. Kiedy tamto się zaczęło, nie umiałem wykorzystać szansy, zdobyć przewagi, zaufałem pasji samodzielności Hanki, zamiast zagrać przed nią rolę człowieka do niej podobnego, a więc po prostu za wszelką cenę być sobą sprzed katastrofy. A może się mylę? Może to właśnie mój stan pobudził inicjatywę Hanki, może to dzięki niemu wszystko stało się tak szybko? A może jej samodzielność jest tylko głodem wrażeń i stanowczością w ich odnawianiu? Może wszystko, co się powtarza, niecierpliwi ją i nuży, zadowala zaś całkowicie to, co zdarza się po raz pierwszy? A jednak była ze mną przez tych kilka dni, lojalna do ostatnich granic, a ja nie myślałem o przewadze, o taktyce, nie rozgrywałem żadnej 116 partii do chwili, kiedy pękło ciasne koło niepokoju, napięcia, zagrożenia, do chwili, w której odzyskałem równowagę, jeszcze chwiejnie stojący na nogach, ale już pewny, pewny czego? Pewny, że się nie pomyliłem. Cóż za pomyłka! Musiały się tu spotkać sprzeczne prądy, była mi potrzebna, to ją trzymało przy mnie i odpychało ode mnie, więc znowu wracam do swojej winy, dostarczam jej pretekstów, wykorzystała do dna tamto głupstwo, moje warowanie przed jej domem, tak się wykorzystuje preteksty, tylko pretekstami można sprawdzić nasz rachunek, sprawdzić i może wyrównać, któż mi zaręczy, że ona nie oczekuje takiego rewanżu? Leżałem w ubraniu na tapczanie, ogarniało mnie tępe, dotkliwe znużenie, kłębiły się twarze i strzępy rozmów, znów zjawił się skądeś Niewinny, chodził po celi i mówił do Fryca, że on nad morzem to nie lubi leżeć, albo się kąpać, albo chodzić, Roszak pił bruderszaft z Tomaszem,. Hanka skarżyła się na ból głowy, wszystko to kruche, lotne, trzeszczące w spojeniach, jak budowla, dla której obliczono fałszywie współczynniki bezpieczeństwa. Coś zatacza się, chwieje, zerwałem się na równe nogi, przetarłem oczy. Spojrzałem na zegarek. Było po dwunastej. Pod oknem zgrzytały wracające do remizy tramwaje. XVI JViika następnych dni przeszło mi w dziwacznym nastroju, który można porównać z atmosferą oczekiwania na dworcu w środku długiej i męczącej podróży. Wykonuje się najniezbędniejsze gesty, robi się wszystko, co konieczne, aby dotrwać w jakim takim stanie 117 do odejścia następnego pociągu, ale tuż pod powierzchnią świadomości czai się tępe znużenie, bezwład myśli, chłodna obojętność, paraliżujące uczucie tymczasowości, można siedzieć i patrzeć przed siebie nie zdając sobie sprawy z przepływania czasu. Zostały mi w pamięci z tych dni nie powiązane ze sobą sceny, nie przystające do siebie obrazy, fragmenty rozmów, urywki zdań. Gazeta z wyciągniętą z archiwum fotografią zburzonego wiaduktu, informacją o bliskim procesie Fryca i komentarzem zatytułowanym: Odpowiedzialność — problem dnia. Przepracowane wieczory, podobne do setki poprzednich, nic o nich nie można powiedzieć. Przedpołudnie, kiedy czekałem na telefon od Hanki, bo tak sobie założyłem, że nie zadzwonię pierwszy. I czekałem przez cały dzień bez skutku. Zawsze mnie śmieszyły historyjki o histerii zakochanych, zdawało mi się, że dobrze rozwinięta ambicja jest dla niej wystarczającą klapą bezpieczeństwa. I tu działała moja ambicja, ale nie byłem pewny, czy się tak dobrze rozwinęła we właściwym kierunku. Spotkania z Hanką w kawiarni, raz tylko była u mnie, zachowywała się, jakby chciała o czymś sama siebie przekonać, a ja nie widziałem niczego poza swoim przelotnym uspokojeniem. Te spotkania, coraz rzadsze, i ja w nich, albo nastroszony, nieufny, cofający się przed poważną rozmową, albo wesoły jak człowiek, którego jedynym zmartwieniem jest ciasny kołnierzyk. I przez cały czas coś mi uciekało między palcami i nie mogłem zdobyć się na to, aby sprawdzić, ile w tym naszym oddalaniu się od siebie jest mojej histerii, a ile konieczności. Pamiętam też wizytę u profesora, kiedy Hanka pracowała wieczorem w bibliotece. Rozmawialiśmy o wiadukcie, a właściwie mówił profesor, ja milczałem, starałem się zapamiętać to, co mówi, ale nie tak łatwo jest zapamiętać małe odchylenia od znanych form. Tak, 118 to prawda, tylko w powieści kryminalnej występuje ostry podział racji. Tak, słyszałem, tutaj przylega tylko podział obowiązków. Tak, zapewne, im bardziej jest ostry, tym mniej zostawia miejsca na niedomówienia. Wszystko to wiem i marzę o tym, żeby wyjść. Tymczasem siedzę i myślę, że i tu musi tkwić jakiś błąd, jakiś drobiazg, który w końcu okaże się ważniejszy od wszystkich logicznych zasad. Sekunda nieuwagi, odruch rozleniwienia, albo po prostu jedna z tych częstych chwil, kiedy się wyłącza, zajmuje jakimś nieważnym wspomnieniem albo błahą myślą, w przekonaniu, że to, co trzyma się w ręku, nie potrzebuje przesadnej opieki, że kręci się samo, bezbłędnie prowadzone wewnętrzną logiką i — raz wprawione w ruch — nie sprawi zawodu. A potem patrzy się na kupę gruzu i oczekuje z lękiem momentu, w którym uświadomi się sobie, jak łatwo można było tego wszystkiego uniknąć. To nieprawda, niczego nie można uniknąć. Wszystkie rachunki są słuszne, dopóki nie wliczę do nich siebie. Ale dopóki tego nie zrobię, rachunki niewiele mnie obchodzą. Hanka wróciła późno, nie zapraszała mnie do siebie, pożegnałem się, profesor odprowadził mnie do drzwi. Jakby się wszystko obróciło dokoła osi i wróciło do punktu wyjścia. Rozmowa z profesorem, przypadkowe spotkanie z Hanką, jestem zmęczona, mówi do ojca, do widzenia, żegna mnie profesor, niech pan o mnie nie zapomina, dobranoc, oczywiście będę pamiętał, wracam do domu, puste ulice, chłodno. Po tym dusznym, bezkształtnym okresie wszystko znowu skupiło się w jednym dniu. Wezwania otrzymaliśmy wcześniej. Kiedy zastałem w domu czerwony druczek, długo nie mogłem się zdecydować na zerwanie spinaczy, stojąc paliłem papierosa i obracałem w palcach ten świstek papieru, 119 chociaż wiedziałem, co zawiera. Teraz jechaliśmy tram-w.ijcm w trójkę, Rowicki, Tomasz i ja, i milczeliśmy. Na korytarzu sądu spotkaliśmy Roszaka. Przechadzał .się pod salą rozpraw i nerwowo zacierał ręce. Potem zaprowadzono nas do oddzielnego pokoju. Zaczęliśmy rozmawiać, o pogodzie, o wszystkim, tylko nie o wiadukcie. Rozprawa już się zaczęła. Fryc składał wyjaśnienia. Minęły chyba dwie godziny, zanim mnie wezwano. Salka była nieduża, pod ścianą kilka długich ław dla publiczności, szczelnie zapełnionych, wielkie okno, przez które widać było korony drzew, rosnących na podwórzu. Fryc siedział trochę z boku, obok niego adwokat w todze, starałem, się w tamtą stronę nie patrzeć. W pierwszej ławce zobaczyłem Rosnera i Ko-tarskiego. Sędzia miał suchą, starczą twarz, protokolant świecił soczystą łysiną. Podałem swoje personalia jeszcze trochę niepewnym głosem, potem przyszło chłodne, trwałe uspokojenie. Opisałem procedurę zatwierdzania projektu. Opisałem jego podstawowe założenia. Odpowiadałem na pytania prokuratora, i przez cały ten czas bałem się spojrzeć na Fryca. ¦— Pan wiedział o projekcie zamiany stali? — Wiedziałem. — Jakie pan zajął stanowisko? ¦— Sprzeciwiałem się zamianie. — Kto pana zawiadomił o nadejściu stali? — Nie pamiętam. Chyba inspektor nadzoru. — Inżynier Roszak? — Inżynier Roszak. Jesteśmy coraz bliżej Fryca. Słyszę jakiś szept za plecami, sędzia stuka ołówkiem o pulpit. Protokolant pisze pracowicie. — Jak pan zareagował na tę wiadomość? — Ucieszyłem się, że nie ma przeszkód. — Nie interesował się pan, jaką mianowicie stal przysłano? — Było dla mnie oczywiste, że dostawa jest zgodna z zamówieniem. ¦— Nie odpowiedział pan na pytanie. — Wykonawcę obowiązuje projekt. Powinien mnie zawiadomić o zmianach. Jeśli tego nie zrobił, było rzeczą oczywistą, że zmian nie ma. — To też nie jest odpowiedź. — Powiedziałem: nareszcie, więc wszystko w por rządku, czy coś w tym rodzaju. — Czy coś w tym rodzaju. Dziękuję, nie mam pytań. Skrzypią ławki. Szepty. Sędzia patrzy w sufit. Potem opuszcza wzrok i wykonuje jakiś gest w stronę adwokata. Muszę się odwrócić. Fryc jest blady. Ma worki pod oczami i starą, zmęczoną twarz. Ale usiłuje się :uśmiechnąć i w jego wzroku jest prośba, coś nieznośnie przymilnego, coś nieznośnie pokornego. Adwokat: Na czym polega nadzór autorski? Ja: Najprościej mówiąc, na kontrolowaniu zgodności projektu z jego realizacją. Adwokat: To znaczy, że pana obowiązkiem było sprawdzanie tej zgodności? Czuję, że muszę być ostrożny. Ja: Niezupełnie. Moim obowiązkiem było akceptowanie wszelkich zmian w projekcie w trakcie budowy. Adwokat: To się raczej nie zgadza. Kontrola jest pewną czynnością, która wymaga aktywności. Ja: Może wyraziłem się nieściśle. W tym rozumieniu kontrolowanie robót nie jest obowiązkiem projektanta. Adwokat: Czy były zmiany w projekcie, które pan zaakceptował? Ja: Oczywiście. 121 Adwokat: Na przykład? Teraz dopiero spostrzegam mężczyzn, siedzących nieco bliżej niż Fryc. To członkowie komisji rzeczoznawców. Teraz mówiąc zwracam się do nich. , Ja: Na przykład zwiększenie rozpiętości przęsła 0 przeszło metr. Zgodziłem się na tę zmianę. Adwokat: A poza tym? Ja: Szereg drobiazgów. Adwokat: Aha, drobiazgi. Jak często bywał pan na budowie? Ja: Kiedy to było konieczne i możliwe. Adwokat: Przyjeżdżał pan na wezwanie? Ja: Wtedy zawsze. Adwokat: A z własnej inicjatywy? Ja: Czasami. Nie rozumiem tych pytań. Adwokat: Czasami. Poza koniecznym minimum najzupełniej wyraźnie nie interesował się pan budową. Ja: Najzupełniej wyraźnie nie rozumie pan charakteru naszej pracy. Podczas budowy pracuję normalnie 1 nie mogę wyręczać wykonawcy. Adwokat: Jak to możliwe, że tyle się mówiło o zamianie stali, a kiedy wreszcie nadeszła, nie zainteresował się pan nawet, czy jest to stal właściwa. Ja: Nie wiem, co pan rozumie przez określenie „tyle się mówiło". Na budowie mówi się o wielu rzeczach, nic nie idzie zupełnie gładko. W sprawie stali wypowiedziałem swoje zdanie i — jeszcze raz powtarzam — nie miałem żadnych podstaw do niepokoju. Fryc podnosi rękę. Z jego oczu nie zr.ika wyraz pokornego oczekiwania. Odwracam wzrok, Rosner kiwa lekko głową z aprobatą, za nim kilka znajomych twarzy, ktoś pilnie notuje, jakaś kobieta, obok niej chłopak, może szesnastoletni. , Fryc: Panie inżynierze, pan może powiedzieć, że ja jestem fachowiec i pilnuję roboty. 122 Czuję ulgę. Fryc źle zaczął. Odpowiedź nic mnie nie kosztuje. Ja: Oczywiście. Nigdy nie miałem powodu do narzekań. Poza tym jednym wypadkiem. Fryc: Panie inżynierze, ja swoje robiłem i nic więcej. Nic na własną rękę ja nie zaczynałem. Patrzę na sędziego. Kiwa głową. — Porozmawiajcie sobie. Fryc: Z tą stalą, niech pan inżynier sobie przypomni. To było na budowie, pan inżynier przyjechał z inżynierem Roszakiem, i pan powiedział, no co, panie Fryc, już wszystko dobrze, tak, panie inżynierze? I znowu patrzę w oczy Frycowi i pod przepełniającą je pokorą widzę coś, co mnie niepokoi. Milczę i czekam. Fryc: Panie inżynierze, ja wtedy mówię, że może wszystko jest dobrze, ale stal mi się nie zgadza, że to sto pięćdziesiąt kilogramów. Czy może być. Niech pan inżynier sobie przypomni, koło samochodu żeśmy stali, koło staru-wywrotki, jazem krzyczał, bo motor pracował, pan się gdzieś patrzył i głową pokiwał, pan powiedział, no to dobrze, panie Fryc, wszystko dobrze, niech się pan nie boi. Cisza, zaciskam ręce, słyszę własny głos, nie panuję nad nim? Ja: To niezdarna bzdura, panie Fryc. Student pierwszego roku politechniki panu powie, że to bzdura, ani ja, ani nikt inny nie mógł tak powiedzieć. Nie widzę nikogo, tylko twarz Fryca, i oczy, zmęt-niałe, ciemne. Fryc: Ja nie wziąłem na piśmie! Ja wierzyłem w k-:ż-de słowo! Ja politechniki nie kończyłem, na mnie państwo pieniędzy nie kładło! Ja nie wiem, co pM słyszał, motor pracował, ale wiem, że pan głow;j h I i mówił, żebym ja się nie bał, że kończymy BV i do domu! Teraz pan nie pamięta, ja każde słowo, na piśmie nie wziąłem, ale każde słowo mogę powiedzieć, nawet jaki krawat pan wtedy miał! Głośne, coraz głośniejsze stukanie w pulpit. Obracam się sztywno w kierunku sędziego. Coś mówią, jakieś rozmowy, ciężki oddech Fryca. Nikt nie ma pytań. Fryc siedzi z głową opartą na rękach. Ja: Proszę zasięgnąć opinii rzeczoznawców. Tu nie potrzeba obliczeń. Nikt nie mógłby... Sędzia: Proszę nas nie pouczać. Pan jest wolny. Wychodzę, w drzwiach mijam się z Roszakiem. Wracam do pokoju świadków, siadam na krześle, patrzę na brudną ścianę, brązowy, popękany blat stolika, przepełnioną popielniczkę. — No jak? — pyta Tomasz. — Bzdura — mówię ¦— zupełna bzdura. Chciał, żebym na to poszedł. Że mi powiedział o zamianie stali, kiedy motor pracował, a ja nie słyszałem, tylko bezmyślnie pokiwałem głową. Nachalnie mi to podsuwał. Taką bzdurę. Kto by w to uwierzył? Że niby nikt nie winien? Czy on sam by nie wiedział? Nie sprawdził, sukinsyn. Że mu tego adwokat nie odradził! Po co brał adwokata? A gdybym nawet poszedł na tę bzdurę, co by mu to pomogło? Nic. Teraz się tylko zagmatwa. Bo powiedział, że sprawdził atesty. Spytają go, czemu tego nie ma w dzienniku budowy. Czemu zamiana nie wykazana. Żadnego śladu, nic! Co za bzdura! Dziecko by to lepiej wymyśliło! Mogę już iść, ale nie ruszam się z miejsca. Rozmawiam z Tomaszem, potem milczę, Tomasz coś mówi, przymykam oczy, miecie piaskiem, warczy samochód, Fryc krzyczy mi do ucha, panie inżynierze, co zrobi-my> w gazetach nas opiszą, to było przed nadejściem stali, o co wtedy chodziło, nie, więc znowu, głos Fryca, 124 macham ręką na szofera, niech zgasi albo jedzie do diabła, nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to było, drobiazg, ale dlaczego nie pamiętam, żałośnie się bronił, jak dziecko, oczy miał mętne i ciemne z wściekłości i strachu, dlaczego nie mogę sobie przypomnieć? I męczy mnie, że tak niewiele pamiętam, przyjeżdżałem na krótko, wszystko, co najkonieczniejsze, i odjazd, nie mam czasu, szkoda czasu — trzask drzwi. Wraca Roszak. Wychodzi Tomasz, ale to już długo nie potrwa. Tomasz może tylko potwierdzić moje zeznania. — I co? — pytam Roszaka. — Wszystko jasne. I milczy. Więc mówię mu to, co Tomaszowi. Opowiadam, dodaję, odejmuję, bardzo przekonywająco opowiadam. — Właśnie! — mówi Roszak — oczywiście, — wykrzykuje — żartujesz! A wiesz, co mnie chciał wmówić? Że po rozmowie z tobą miał wątpliwości, dzwonił do ranie wieczorem, ale go zbyłem, bo miałem gości. Powiedziałem, żeby nie zawracał głowy, jeżeli ty się zgodziłeś. Wiedziałem, że głupi, ale nie przypuszczałem, że samobójca. Kto mu to potwierdzi? Bujać trzeba umieć. — No, a dziennik budowy? — podpowiadam — przecież bzdura! — Bzdura! — śmieje się nerwowo Roszak — przyznaje się, że zapomniał, uważasz? Mówi, że to jego jedyne zaniedbanie. Wraca Tomasz;, wychodzimy na korytarz, dołącza się do nas Kotarski. Był od początku, słyszał wszystko, więc opowiada, opowiada, a ja słucham chciwie, pierwszy raz słucham naprawdę, kiedy mówi Kotarski, bo mnie to lokuje wśród innych, wtapia w całość, stałem sam jeden na tej sali przy brudnym pulpicie, ale prze- 125 cięż przede mną i po mnie stawali tam inni, więc byłem tylko ogniwem łańcucha; co mówili, o co ich pytano?... Opowiada Kotarski, że pierwszy zeznawał Ros-ner, opisał strukturę administracyjną biura, dzięki czemu mógł jasno i po męsku powiedzieć, że za stronę merytoryczną projektu odpowiada weryfikator; w związku z czym za barierką stanął Rowicki. Rowicki nie musiał udowadniać, że projekt był poprawny, a tym samym weryfikator niewinny, ani że kontrola wykonania do niego nie należała i ze zdumieniem na pytanie prokuratora, czy nigdy nie przyszło mu na myśl wychylić się poza zakres swoich formalnych kompetencji ¦— odpowiedział, że jego zdaniem nikt nie powinien przekraczać swoich kompetencji, gdyż inaczej powstałby chaos. Na koniec oświadczył, że kontrola wykonania należy do projektanta, i wtedy wezwano mnie. Ja przekazałem sztafetę inspektorowi nadzoru, teraz możemy wrócić do biura. Umawiamy się na wieczór w „Kolorowej". Wszystko się skończyło, czas to oblać. Możemy wejść na salę, ale żaden z nas nie ma ochoty. Kotarski nam opowie, Kotarski dosiedzi do końca, Rosner go o to prosił, więc Kotarski zrezygnuje z telewizji. Żegnamy się przed gmachem sądu, nie opodal bramy, przez którą wchodzi się do części budynku zajętej przez prokuraturę. Niebo jest czyste i puste, wiatr przeczesuje korony drzew na skwerze. Wróciłem do domu, położyłem się na tapczanie. Wstałem, pojechałem do biura. Bez krzyku i hałasu kończyliśmy projekt. Nowa okazja do wypitki. Rosner przyjechał przed trzecią, Kotarski został. Żadnych niespodzianek, powiedział Rosner. Jutro będzie wyrok. Najmniej osiem lat. Wyszliśmy o piątej. Umówiłem się z Hanką w kawiarni. Na którą się umówiłem? Znowu nie pamiętam, chociaż żaden samochód koło nas nie warczał, kiedyś- 126 my się umawiali. Siedziała przy stoliku, nawet nie drgnęła, kiedy podszedłem. ¦— Byłem na procesie — powiedziałem — wiesz, byłem na procesie i nie wiem, czy potrafię to teraz opowiedzieć. Milczała. •— Spóźniłem się? — spytałem — nie gniewaj się, jakoś mi się ten dzień poplątał. Nic nie mogłem zrobić, wiesz? Powiedziałem, że zawsze był dobrym fachowcem. Sam to powtarzał i miał rację. To się powinno liczyć: dobra opinia zwierzchników i tak dalej. Chciałem to tak poprowadzić, nigdy nie przypuszczałem, że wymyśli bzdurę, nonsens, dziecinną bajkę i zmusi mnie, rozumiesz, zmusi, żebym był przeciw niemu... Umilkłem, czekałem na jakiś odruch zainteresowania z jej strony, na pytanie, na najmniejszą zachętę. Podniosłem oczy. Siedziała nieruchomo, patrzyła gdzieś, ponad moją głowę, obracając bezmyślnie w palcach łyżeczkę, do której przywarły ciemne grudki kawy. — Pobrudzisz palce ¦— mruknąłem niecierpliwie. Musiałem mówić, żeby się uspokoić, żeby spróbować się uspokoić. Już miałem gotową wersję, trzeba było tylko sprawdzać ją nieustannie, aby samemu uwierzyć, że nie ma w niej najdrobniejszej szczeliny, najmniejszego zachwiania równowagi. Zresztą to była prawda, ale w prawdzie też się trzeba upewniać. Po to tu siedzimy. Żeby się upewniać. — Dzwoniłam do biura — powiedziała Hanka — wyszedłeś przed kwadransem. — Tak, ja... — Nie wiesz! — wybuchnęła — nie pamiętasz, prawda? Siedzę tu godzinę, miałeś być o czwartej! W sądzie byłeś rano! Otrzeźwiałem momentalnie, rosło we mnie rozdrażnienie. Nie myślałem o niczym, tylko o bladej, zmiętej 127 twarzy Fryca i wściekłości Hanki, która godzinę czekała w kawiarni. — W sądzie byłem rano — odpowiedziałem zimno — potem siedziałem w biurze. Więc? Chyba zbladłem, bo Hanka przyjrzała mi się uważnie. — Nie mam zamiaru wyczekiwać na ciebie godzinami. Wzruszyłem ramionami. — Mogłeś zadzwonić. Uniosłem brwi. — Ojciec zachorował. Powinnam być w domu. Milczałem. Teraz ja. — Powiedz coś! — Teraz? Nie, teraz nie będę się tłumaczył. — Jak chcesz. Zapłaciła za kawę. Spojrzała na mnie, mniej pewnie. Jakby pytała: jaki ty właściwie jesteś? Nie ruszałem się z miejsca. Czułem, jak rośnie moja przewaga i nie sprawiało mi to żadnej przyjemności. Wiedziałem, że w minutę po jej odejściu, będę nieprzytomnie żałował straconego popołudnia, szansy rozmowy, a mimo to tkwiłem nieruchomo za stolikiem, już gotów, aby rozżalić się nad sobą, ale niezdolny do żadnego pojednawczego gestu. Tego dnia patrzyłem av przerażone oczy Fryca i to wspomnienie wszędzie za mną chodziło. Siedziałem milcząc i wiedząc, co się za chwilę stanie. — Wracam do domu — powiedziała — zachowujesz się jak smarkacz. A mnie to nie bawi. I wszystko. Tylko nie dzwoń, po co. Poszła, ja zostałem, zamówiłem drugą kawę i myślałem, że pięknie skorzystała z tego pretekstu, śmieszny, dziecinny, błahy pretekst, i właśnie dlatego, że taki śmieszny i błahy, stał się równocześnie jaskrawy, 128 krzyczący, nieodparty, i ona zdawała sobie z tego sprawę, skorzystała z okazji tak, jak to umiała, precyzyjnie i ostatecznie. Hanka zawsze była na miejscu, poruszała się po moim życiu jak po własnym pokoju, żadnej pomyłki, żadnego fałszywego kroku, który uzależniałby ją ode mnie — jakaś zazdrość, jakieś niepowodzenie, w którym oczekiwałaby mojej pomocy; teraz niczego już po niej nie oczekuję, ale nie mogę się z tym pogodzić, zbiegło się wszystko w tym dniu i zaplątało, co tu jest ważne, co nieistotne, drobiazgi, które dla mnie są tylko drobiazgami, nagle rosną, potwornieją i stają obok rzeczy najważniejszych. Pociągnąłem kawy, paliłem chciwie i nie ruszałem się z miejsca, wiedziałem, że jak długo tu siedzę, wszystko jeszcze trwa, odwlekam chwilę, kiedy znajdę się na ulicy i będę po niej chodził jak po pokoju, w którym zamknięto drzwi. I znów rośnie lepkie uczucie niespełnienia, wszystko jest niedopowiedziane, skrzywione, kuleje, gdzie nie spojrzeć. W porządku. Postaram się o tym nie myśleć. Więc o czym? Tak, miejsce jest wolne, proszę. Na co on liczył, Fryc? Zabrnąłbym razem z nim, ośmieszyłbym się, i nic by się nie zmieniło. Nie, dosyć. Tak, proszę zabrać filiżankę, jeszcze wody sodowej. Jestem zmęczony. Leżeć na gorącym piasku, strzępki piany na grzbietach płaskich fal, stłumiony, nieustający szum, otwarta książka na kocu, ciemne okulary, żar pełzający po plecach. Ten szum pozwala o niczym nie myśleć, szum, rosnący szum, warkot, panie inżynierze, woła Fryc, ja nie wiem, co pan słyszał, nie dzwoń, po co, mówi Hanka, co jest dla mnie ważniejsze, szum, gwar rozmów, proszę, popielniczka jest tutaj. Wstałem, zostawiłem na stoliku nie tkniętą wodę sodową i wyszedłem. Było ciemnawo, tylko czasem zza chmur, gromadzą- 9 Katastrofa 129 cych się na horyzoncie, strzelały ostre promienie zachodzącego słońca. Błąkałem się po ulicach, lecz wiedziałem, dokąd idę, w końcu, o zmierzchu, znalazłem się przed domem Hanki. W oknach paliło się światło, czasem po zasłonie przesunął się cień. Doszedłem do końca uliczki i wróciłem. I jeszcze raz. Nie mogłem po prostu zastukać i wejść. Musiałbym może wyjść trzasnąwszy drzwiami. To byłaby fatalna pointa. Więc powiem Hance, kiedy otworzy mi drzwi, że przyszedłem do jej ojca. Mam prawo to zrobić, może nawet obowiązek. Przecież jest chory. Daje mi to szansę spotkania z Hanką w sposób naturalny, nie krępujący nas obojga. Nie tylko mnie — jej także. Przecież czeka, niecierpliwi się. Idę. Ktoś szedł przede mną, o parę kroków, otworzył furtkę, na chwilę straciłem go z oczu, potem zjawił się w smudze światła padającego z okna, poznałem go od razu, odprowadzał Hankę, wręczał jej fiszki w kawiarni, tak jak wręcza się bukiet kwiatów; on jest dużo sympatyczniejszy, powiedziała koleżanka Hanki, kiedyśmy tańczyli, tylko patrzy na pana wilkiem. Więc teraz stałem przy furtce i patrzyłem wilkiem, jak Hanka otwiera mu drzwi, a potem spacerowałem po przeciwnej stronie ulicy, na małym odcinku, żeby nie stracić z oczu wejścia do domu, w końcu usiadłem na płocie i paliłem papierosy. Byłem ciekaw, kiedy wyjdzie, i okropnie chciałem mu dać w mordę za to, że przyszedł właśnie teraz, ale czas mijał i w końcu się uspokoiłem. Po dziewiątej szczęknęły drzwi, wyszli, Hanka go odprowadzała. Przebiegłem przez jezdnię, stanąłem we wgłębieniu żywopłotu, koło furtki, trzeba to wyznać, stanąłem za kubłami na śmiecie. Wcale się nie czułem bohaterem tej sceny. Słyszałem ich głosy, wreszcie przystanęli przy furtce. 130 — Nie martw się — mówiła Hanka ¦— jakoś to się ułoży. Spróbujemy jeszcze raz. Pomogę ci. — Och, żartujesz — zaseplenił. Prawdę mówiąc wcale nie seplenił, ale go nie lubię, dlatego tak napisałem. — Żartujesz — mówił — nie myślałem że znajdziesz dla mnie czas. Doprawdy. -— Nie nudź. Dobrze zrobiłeś, że przyszedłeś. — Żartujesz, doprawdy. — Nie, zostaw, potem. , Jakiś ruch, Hanka parsknęła śmiechem. — Do jutra. Już nie słuchałem. Wyobraziłem sobie, że mogą mnie zobaczyć, jak stoję za tymi kubłami i słucham, jak żartują doprawdy, i zrobiło mi się gorąco. Zacisnąłem powieki, wtuliłem się w żywopłot, głosy urwały się, trzasnęła furtka, kroki na chodniku i na ścieżce, szczęk zamykanych drzwi. Dobiegłem do najbliższej kabiny telefonicznej i wykręciłem numer Hanki. — Słucham — powiedziała Hanka. — Nie powinien się martwić? — spytałem. — Pomożesz mu, prawda? Niech liczy na potem? Żartujesz, doprawdy. Do widzenia. Wmieszałem się w tłum pełen pogardy dla siebie. Tym razem naprawdę przekreśliłem wszystko. Paliły się i gasły reklamy, szumiały samochody. Po raz pierwszy od wielu lat chciałem się upić. Spojrzałem na zegarek. Czekali na mnie w „Kolorowej". XVII Jl anowie — powiedziałem unosząc kieliszek — je steśmy w dobranym gronie. Kołowaliśmy się btt dzo pięknie. Winni jesteśmy sobie wzajemny SZBCU 181 nek. Nie liczmy kieliszków, wystarczy, że liczymy na siebie, W twoje ręce, Roszak. Cieszę się, żeś z tego wylazł, stary. Zmieniały się karafki, kelnerzy kręcili się koło nas jak przywiązani niewidzialną nicią, tu był środek ciężkości, pięciu mężczyzn o ustalonej reputacji, cztero-cyfrowy rachunek, trzy rodzaje wódek, podwójna okazja i jeden temat. Wszystkie warunki, aby upić się w trupa. — Panowie — łkał Kotarski — nigdy nie goniłem za karierą, jak Boga kocham. Zawsze uważałem na swoje miejsce. Nie mówię, nie było łatwo. Nie śmiej się, Grzegorz, on się zawsze ze mnie śmieje. Nigdy nie byłeś taki przytomny jak ja teraz. Rowicki, masz do mnie pretensję? Nie? To jesteś porządny człowiek. Słuchaj, ja ci powiem... — Najważniejszy jest spokój — mówił Rowicki — od tego się wszystko zaczyna. Mogę się wam teraz przyznać. Od dawna myślałem, żeby się spokojnie urządzić. Ja mam twardy kark — już wpadał w trans ¦— Rosner takich nie lubi koło siebie. Nie chcę ciebie urazić, Kotarski, każdy się urządza, jak mu wygodniej, grunt, że obaj jesteśmy zadowoleni. — Wam jest wygodnie — perorował Roszak — wy jesteście arystokracja. Żyjecie jak u Pana Boga za piecem. Trudno nam się czasami zrozumieć. Ale słuchajcie... co? Bardzo chętnie, Józef mi na imię. No, daj pyska, stary. Powoli, powoli zbliżali się do mnie. Kotarski nadal grał rolę rozjemcy, choć pokój został już zawarty. To było nieporozumienie, mówili, Grzegorz wie, jak Boga kocham, przecież ja, skądże, na mnie zawsze, co mu się stało, temu Grzegorzowi, zawsze myślałem, że mu przejdzie, nie powiem, mógłbym się czuć obrażony, no a ja, ale Grzegorz, no, następnego, za po- 132 myślność! Roszak zamilkł, po dłuższej chwili wyciągnął do mnie rękę nad stołem, ja przyjąłem ten uścisk, i Roszak przyłączył się do nich; ja rozumiem trochę Grzegorza, a on was, mniejsza o to, to sprawa między nami, wszystko to sprawy między nami, jesteśmy w swoim gronie, Rowicki bruderszaft z Rosza-kiem, Rosner jest świnia, przesadzacie, piłem z nim kiedyś, słuchaj, Grzegorz, na mnie możesz liczyć, ja ci powiem, ja wiem, ja rozumiem, JA, JA, JA! Znowu tancerka na parkiecie, tłok, gasną światła, tylko kolorowe żaróweczki, racja, jesteśmy w „Kolorowej", nudno tu, wydawałeś mi się kiedyś strasznie nudny, mówiła Hanka; to było dawno, panowie, starzejemy się, wydawałeś mi się kiedyś okropnie stary, ,no, Grzegorz, zmieniłeś o mnie zdanie, spytał Tomasz, ,a wiesz, kiedy zmieniłam o tobie zdanie? Fryc, który to, a wiem, sałatkę, ta jest lepsza, że też udało ci się skończyć robotę w takim nastroju, Fryc jest dobry fachowiec, upiera się Roszak, powinęła mu się noga, trudno, człowiek musi założyć końskie okulary, coś gorącego, panowie, Grzegorz nie lubi budowy, a ja może lubię, ja lubię ferizol, no, sto lat. Rozbłysły lampy, tancerka kłania się, posunąłbyś ją, Roszak, co, synu, nie na moje lata — siedziałem z nimi, piłem i jadłem. Panie inżynierze, mówił Fryc, pan zaświadczy, ja będę czekał w tej knajpie koło pana, dużośmy wtedy wypili, niejeden by się z Frycem zamienił na wiadukt, przekonywał go Roszak, trzeba mieć łeb, Grzegorz, gdybym ja miał twój łeb... — Trzeba mieć łeb, Grzegorz — wołał Kotarski — już ci to mówiłem, jak Boga kocham, gdybym ja miał jego łeb, też bym si^ na was poobrażał. — A jeszcze — tłumaczył mu Roszak — trzeba czuć koło siebie ludzi. Ty rozumiesz, co to znaczy? Człowieku, ja się roboty nie boję. Nie trzeba się dać 133 zahaczyć. Inaczej leżysz. Cała sztuka. Jak się położysz, robi się pusto. Długo tego nie wytrzymasz, ale zrozumiesz, że po prostu nie trzeba się kłaść. — Miałbyś odrobinę przyzwoitości, Roszak — powiedziałem wstając — zobaczysz, jak się położycie pod stolikiem, to was podniosą. — Dobrze powiedziane — rozpromienił się Kotar-ski — pretensje wymazane, wódka nie nalana i koniec. Tak, Grzegorz? Absolutny koniec. —¦ Masz rację — powiedziałem — absolutny koniec. Przepchałem się do szatni, nie zatrzymywali mnie, myśleli, że wychodzę na chwilę. Przed toaletą spotkałem Tomasza, wetknąłem mu do ręki kilka banknotów. — Zapłać moją dolę. Wychodzę. Pokiwał głową. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że jeden jedyny Tomasz prawie nie odzywał się przez cały wieczór. — Chcesz, wyjdź ze mną — zaproponowałem z nagłą serdecznością — wstąpimy do mnie na kawę. Patrzył gdzieś w bok. — Chcę się jeszcze umówić z Kotarskim — powiedział niewyraźnie — gdybyś chwilę zaczekał... Ochłonąłem. — Przeproś ich, powiedz, że źle się czułem. Cześć. W drzwiach obejrzałem się. Stał wciąż w tym samym miejscu i miętosił w ręku banknoty. Że też o tym wcześniej nie pomyślałem; on jest po prostu pijany. Portier otworzył drzwi, ukłonił się, podziękował za napiwek. Na schodach stało kilkunastu wyrostków, zawsze się tacy tłoczą pod nocnymi lokalami. Ulice były puste, bolała mnie głowa. Szedłem piechotą do domu, trzeźwiałem wolno. Czułem mdłości na samą myśl, że mógłbym tam jeszcze z nimi siedzieć. Drżą 134 i" lampy nad ulicą, odbijają się w jezdni rozmazanymi plamami, widocznie padało, oparłem się o mur, jednak kręciło mi się w głowie. Na placu tuż przy mojej ulicy, świeciły się okna restauracji, w której czekał wtedy Fryc. Nie zastanawiając się wszedłem do środka. W hallu było tłoczno, choć nikt nie wychodził. Pijane grupki kotłowały się pod ścianami i przy wejściach do toalet, za stolikiem z napisem: bony konsumpcyjne, nie siedział nikt. Ominąłem drzwi do sali restauracyjnej, z której niosły się dźwięki tanga, wszedłem do malutkiego barku. Za kłębami dymu błyskały barwne etykietki butelek, na wysokich stołkach kiwali się pijący. Jeden z tych stołków zwolnił się właśnie, zająłem go szybko i zamówiłem setkę porterówki. Popijałem niefachowo, drobnymi łykami, paląc papierosa, słuchałem osaczających mnie, bełkotliwych rozmów — dopiero po chwili spostrzegłem, że jeden z mężczyzn, siedzących na zakolu wybrzuszonego kontuaru przypatruje mi się uporczywie. Po chwili poznałem go: to on kończył swoje nocne tury w bramie mego domu. Kiedy zapaliłem następnego papierosa, zsunął się ze stołka, podszedł do mnie i usiłował zajrzeć mi w twarz. — Ja bardzo szanownego pana przepraszani — powiedział bełkotliwie — ale my się skądeś znamy. Nie przypomniałem mu oczywiście, on zaś pamiętał widocznie przede wszystkim miejsce, w którym zakończył jedną ze swoich rund, a nie człowieka, związanego z tym miejscem. Nie miałem dzisiaj ochoty do bitki, przeciwnie, chciałem z kimś wypić kieliszek wódki. Doszliśmy więc szybko do wniosku, że znamy się chyba z tej knajpy, może tylko z widzenia, i po małym zamieszaniu siedzieliśmy już obok siebie. Zamówiliśmy ćwiartkę, potem drugą, wszystko | częło mi lekko drgać przed oczami, kolorowe plamy [38 butelek, setki lśnień odbitych w szkle, plamy ludzkich twarzy, jest mi gorąco, szepty, glosy i krzyki zlewają się w jeden wibrujący szum, na tle którego słyszę tylko własny głos i głos nowego znajomego. — Dwa tygodnie temu — opowiada — przyszedłem tu z kolegą. Nie mogę powiedzieć, pan kulturalny człowiek, pan to zrozumie, wypiliśmy, bo to, wie pan, pierwszy raz żeśmy się spotkali, jeszcze od wojska. A ja mu powiedziałem, kiedyśmy wychodzili: masz u mnie, co chcesz. I jakby zechciał, panie, tobym mu oddał ostatnią koszulę. Wartę miałem, ostatnią noc przed wyjściem, popiło się trochę, pospało i jakiś skurwysyn z zemsty podpylił mi sześćdziesiąt nabojów. Pan rozumie, co to znaczy? Dwa lata jak w mordę strzelił. Ostatnia noc! I on mi wtedy pomógł. Sam miał schowane trzydzieści, szefa w nocy obudził, uskładało się. Taki porządny człowiek. Trzy dni żeśmy pili, a na czwarty go zamkli. — Za co? Macha lekceważąco ręką. — W metalowej spółdzielni pracował i coś mu się nie zgodziło. Tożem z żalu sam sobie popił i jakżem wracał, odpocząłem sobie w jednej bramie, tu niedaleko. Stoję sobie, panie, stoję, aż tu taki jeden idzie, i do mnie. Myślałem, że mnie koń kopnął. Dwa zęby wyplułem. Już trzy razy tam byłem, żeby skurwysyna zahaczyć, ale nic. Może nietutejszy. — Może — godzę się. Wychodzimy, stoimy w hallu, jakaś kłótnia, znowu wracamy, on mówił coś do mnie przysuwając blisko twarz, kupujemy papierosy, paczka wypada nam z rąk, szukamy jej na podłodze, syfon wody sodowej, chcę mu koniecznie coś opowiedzieć, nie pamiętam co, o koledze z wojska, nie, to on o koledze, siedzi, jego kolega siedzi, zaraz, co ja mu chciałem opowiedzieć, właśnie jemu, coś mnie dręczy od rana, nikomu tego nie mówiłem, tylko Roszak, wyciągnięta nad stołem ręka Roszaka, to był dobry fachowiec, bo i jak to... wyśmieją, dał mu trzydzieści nabojów, bo i co by z nimi zrobił, kiedy wychodził z wojska, wojsko, rozjeżdżone czołgami chodniki, a my tu stoimy, Fryca przegonimy... Wszystko zaczynało mi pływać przed oczami. Nie wypiłem następnego kieliszka, wiedziałem, że teraz trzeba przeczekać, znam swoją miarę. — Gówno — powiedział — wszystko gówno. Milczałem, otwierając jak najszerzej oczy, żeby zatrzymać ten nieubłagany ruch przedmiotów i twarzy, jakbym siedział na wirującym walcu. Nie miałem już nic do dodania. Więc nie słuchałem go, aż uznał, że uległem po prostu pijackiemu rozrzewnieniu. Powtórzył jeszcze raz czy dwa to samo, potem bełkotał, każdy pije na własny rachunek, tylko babkę musisz trzymać, powiedział, i wtedy naprawdę uległem pijackiemu rozrzewnieniu, odpadło wszystko i myślałem 0 Hance tylko — trudno to powiedzieć — tylko rękami, skórą i wargami, czasem odczuwa się po wódce taki głód czysto fizyczny, nieważne było wszystko ;poza tym, co zapamiętały .moje ręce i wargi; pulsował mi w myślach ten obrazek, Hanka żegna się przed furtką, nie ze mną, ale co to ma wspólnego z Frycem, to nie ma ze sobą nic wspólnego, po prostu wydarzyło się w tym samym czasie. — Chodź — powiedziałem — trzeba się przespać. Kiedy wyszliśmy, niebo szarzało nad kamienicami, zaczynał się ciężki, brudny świt, chłodny, wilgotny wiatr oddychał w głębi ulicy. Wciąż czułem ten głód 1 nie mogłem nic na to poradzić, chodź, szeptał pijak, na pewno go złapiemy, jak ja coś czuję, to wiem. I zaprowadził mnie do bramy mojej kamienicy, i ki- 137 waliśmy się tam, czekając, że może nadejdę, że może weźmiemy mnie pod obcasy, ale nie nadchodziłem, to było dwa tygodnie temu, tamten nie istniał, żegnał się wtedy z Hanką przy furtce jej domu i nie umiał zauważyć niczego, co go nie dotyczyło, i brnął w swoją winę, której nie można nazwać. Pijak usiadł, oparł się plecami o wilgotny mur i zasnął. Zostawiłem go, poszedłem do siebie na górę, rzuciłem się w ubraniu na tapczan, już byłem po drugiej stronie, stałem z pijakiem w bramie i czekałem na tego człowieka, który dwa tygodnie temu przyjechał tu skuterem, i wiedziałem, że nie przyjedzie. ' XVIII Otworzyłem oczy i leżałem chwilę nieruchomo. Głowa ciążyła mi, piekło suche podniebienie, pokój kipiał słońcem. Coś uwiera mnie pod brodą, krawat, prawda, leżę w ubraniu. Sięgnąłem po zegarek. Dziesiąta. Byłem bardzo spokojny, wstałem, wyłączyłem telefon, będą dzwonić z biura. Rozebrałem się, przygotowałem kąpiel i leżąc w letniej wodzie starałem się przypomnieć sobie, godzina po godzinie, wczorajszy dzień. Zaczynał się szeregiem jasnych, ostrych scen, potem gęstniał, rozpływał się i znów zdawało mi się, że chodzę po zamkniętym pokoju, obijam się o ściany, żadne klucze nie pasują, ludzie i sytuacje wróciły na swoje miejsce sprzed dwu tygodni, ale nic nie jest na swoim miejscu. Ogoliłem się, ubrałem starannie i pomyślałem, że za chwilę już będę wiedział, co zrobię, ale wciąż ta właściwa myśl nie nadchodziła, więc zrobiłem sobie na razie herbaty, zapaliłem papierosa, a potem, tknięty jakimś impulsem, zadzwoniłem do Dalmostu i dowiedziałem się o adres Fryca. I zno- 133 wu wpadłem w odrętwienie, siedziałem przy biurku, przeglądałem papiery, jakieś stare listy, kartki, tyle ich było, śmieszne, jakieś zdjęcia, rodzina, dziewczyny, nie mam od Hanki żadnej kartki, żadnego listu ani zdjęcia, śmieszne, nie prowadzę albumu, zaczynam się starzecć. List ze Szczecina, jeszcze nie odpowiedziałem, czytam go, już spokojnie, siedzę zamyślony, obracam list w palcach, znowu go czytam. Wreszcie kartka, co to za adres, adres Fryca, zapisałem go przed chwilą. Wyszedłem na podwórze, była piękna pogoda, wyciągnąłem skuter z komórki. Miałem straszne pragnienie, nic dziwnego, po takiej nocy. Więc wypiłem na rogu trzy flaszki wody sodowej, potem jechałem w gęstniejącym upale poza przejazd kolejowy, okrężną drogą, starym wiaduktem, pola, łąki, z rzadka rozsiane bloki, znów domy gęstnieją i zaczyna się przedmieście, przez mój wiadukt to było dziesięć minut drogi, tymczasem jadę już pół godziny. Stanąłem przed kioskiem z piwem, nawet o tej godzinie sterczało tu kilku szmatławych mężczyzn o załzawionym spojrzeniu, spytałem o ulicę, na której mieszkał Fryc, trochę dalej, wreszcie szare bloki, zatrzymałem się, otoczyła mnie gromadka dzieci. Wybrałem najstarszego, obiecałem mu dwa złote, jeśli popilnuje skutera, odszedłem parę kroków w kierunku bramy i zacząłem zdawać sobie sprawę, że robię coś bardzo śmiesznego. Po co tu przyjechałem? Przed chwilą wydawało mi się to oczywiste. Nie uważałem Fryca za ofiarę, ani przez chwilę. Po prostu rozumiałem jego klęskę, tę chwilę nieuwagi, bo i ja ją miałem, i ja jej doświadczyłem, teraz i przedtem, wiedziałem, że Fryc nie jest lepszy ani gorszy od innych, dreptał w ciasnym kółku, byle zrobić swoje, patrzył sobie pod nogi i na nic więcej nie zwracał uwagi. Kiedy wchodziłem po zadep 139 tanych schodach, zdawało mi się, że robię jakiś wy» ,łom w tym systemie izolowanych kręgów, że wyciągam rękę poza mój obszar, że jest to gest spóźniony, że jest to tylko gest, ale gest potrzebny, ważny dla mnie samego. Że pociągnie za sobą lawinę innych gestów, że zmieni coś w tym nieustannym systemie ruchu, któremu bezwolnie ulegałem, choć zdawało mi się, że postępuję w sposób najwłaściwszy i zgodnie z własnym interesem. Nacisnąłem dzwonek, otworzyła mi mała dziewczynka, wszedłem do ciasnego korytarzyka, przez otwarte drzwi zobaczyłem wnętrze pokoju, telewizor, pianino, radio, jakieś kryształy, tęga kobieta stanęła w progu, spytałem szybko, czy tu mieszkają Nowa-kowie, nie, w następnej bramie, uciekłem po schodach i było- mi wstyd, chciałem zwrócić rzekomą pożyczkę, paręset złotych, chyba na abonament telewizora, chciałem za kilkaset złotych uspokoić niejasne skrupuły, obłaskawić uczucie niepewności, nikt o tym nie wiedział, a jednak zdawało mi się, że wszyscy pokazują mnie palcami. Kiedy ruszyłem, dzieci biegły za mną z wrzaskiem, uciekłem jak wtedy, z nieudanej randki z Hanką. Wróciłem do miasta, zatrzymałem się przy jakimś skwerze i siedziałem chwilę na ławce. Upał rósł, drżało powietrze i znowu zdawało mi się, że przeżywam po raz drugi dzień, w którym chodziłem po mieście i dzwoniłem do przyjaciół, a potem przypomniał mi się dzień, kiedy oni dzwonili do mnie więc wsiadłem na skuter, przejechałem wolno przed biblioteką, chociaż nie miałem nadziei, że spotkam Hankę. A właściwie chciałem ją spotkać, ukłonić się; kiedy już wiadomo, że coś się skończyło, jeszcze wychodzi się na spotkanie swojej porażki, nie po to, aby ją odwrócić, lecz żeby się w niej utwierdzić. Oczywiście nikogo przed biblioteką nie zobaczyłem, pojechałem 540 na politechnikę, połaziłem po korytarzach, wpadłem na praktykanta, który przez kilka dni zastępował Tomasza, jeszcze się widocznie nie mógł oderwać od macierzystego gruntu. A potem spostrzegłem na tabliczce kartkę, przeczytałem ją uważnie, profesor odwoływał dzisiejszy wykład. I dalej włóczyłem się po mieście. W końcu znalazłem się na cmentarzu, odszukałem grób Skoczka. Było tu cicho i bardzo zielono i wakacyjnie, miało się ochotę przysiąść na ławce i poopalać. Grób był już zaniedbany, choć minęły dopiero niecałe dwa tygodnie, bez ładu i składu puszczała się na nim trawa, kilka chwastów, tylko tabliczka lśniła nieskazitelną bielą emalii. Postałem tak chwilę, pogapiłem się, wreszcie ruszyłem ku bramie. Byłem już prawie pogodzony z sobą. Nie dlatego, że to, co wypełniło ostatnich kilkanaście dni zaczęło mi się układać w jakąkolwiek całość, nic podobnego. To było niemożliwie, wiedziałem dobrze, wszystko działo się obok siebie i łączyło się w związki przypadkowe i luźne, bo ostatecznie dotyczyło mnie i jeśli tworzyło całość, to przeze mnie. Ale najśmieszniejsze gesty mają swoje znaczenie, dlatego ostatnia noc, kiedy szczerze chciałem pomóc pijakowi, a nawet nieudana wizyta u żony Fryca, wydały mi się celowe i potrzebne. Ale i wtedy nie wróciłem do domu. Jeszcze jeździłem po mieście, wystrzegałem się tylko miejsc, które odwiedzaliśmy z Hanką. Z jakiegoś sklepu zadzwoniłem do biura. Kotarskiego nie było, siedział na procesie. Wtedy poczułem lekki niepokój. Zjadłem obiad w małej restauracyjce i zadzwoniłem jeszcze raz. Fryc dostał dziewięć lat. Wiele się mówiło o mnie i o Ro-szaku. W porządku. Niech mówią. Więc wszystko się skończyło — pomyślałem. Ale 141 niepokój nie ustępował. Ciągnik mija skrzyżowanie, ogłuszający warkot, i znowu słyszę zduszony głos Fryca, czuję w ustach smak kurzu, głos Fryca oddala się, warkot milknie. W porządku — powtórzyłem. Pod wieczór znalazłem się w parku. Patrzyłem na dzieci, bawiące się obok mojej ławki. Przymknąłem oczy i zobaczyłem twarz Niewinnego. Potem zdawało mi się, że stoję w przedpokoju swego mieszkania i słyszę kroki ludzi, idących po schodach. Rośnie krzyk, na podwórzu, w bramie, na klatce schodowej, tuż koło mnie. Otworzyłem oczy. Dzieci kłóciły się zajadle, poszło im o drewniany, czerwony samochód; czyj ten samochód, spytałem. — Wszystko jedno czyj — odpowiedział z pasją szczupły, piegowaty chłopaczek ¦—• najwyżej mogę pójść do domu. I tak już nie ma żadnej zabawy. Pokiwałem głową i patrzyłem, jak odchodzą. Zaczęło się już zmierzchać, długie, ostre cienie przecinały ścieżkę. Niech pan sobie przypomni, krzyczy Fryc, ja pana błagam, niech pan sobie przypomni, a potem śpiewa pieśni wschodnie i prosi milicjantów, żeby z nim śpiewali, milicjanci zmieniają płaszcze i czapki, już są strażnikami więziennymi, zerwałem się z ławki, kłamie, kłamie ten Fryc, ale i tak już nie ma żadnej zabawy. Byłem spocony, bolała mnie głowa, nie zastanawiałem się już nad niczym. Wróciłem do domu. Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy, napisałem krótki list do Rosnera, aby nie zwracał mi podania o zwolnienie, i drugi, do Tomasza, aby zajął się mieszkaniem i skuterem, zanim nie przyjadę, aby ostatecznie zlikwidować swoje sprawy. Wyszedłem na ulicę i wrzuciłem oba listy do skrzynki. Byłem już spokojny. Zdawałem sobie sprawę, że decyzja, którą powziąłem, zadowala tylko moje zamiłowanie do wy- 142 gody i teatralnych gestów. Ale równocześnie mogłem przypuszczać, że kryje się w niej coś więcej i na tym przypuszczeniu poprzestać. I dlatego właśnie poczułem wielki spokój. Po dwu godzinach, stałem już na korytarzu pociągu pośpiesznego do Szczecina. Za oknem pulsowała ciemność, drżały w oprawach szyby okien. W portfelu wiozłem listy mego szczecińskiego korespondenta. Jednak, kiedy przyjadę, rozwieję jego złudzenia. Będę robić to, co on, lecz nie przestanę bawić się jego naiwnością. I tak już nie ma żadnej zabawy -— powtórzyłem. A równocześnie starałem się zapamiętać coś, czego nie umiałem nazwać, a co kryło się za tym pro-ściutkim zdaniem. Migotały żółtawe lampki u sufitu, za oknem rozmazywały się światła stacji, którą właśnie zostawiliśmy za sobą. Wróciłem do przedziału i poszedłem spać. KONIEC WYDAWNICTWO „ŚLĄSK", KATOWICE 1973 Wydanie II. Nakład 10 281 egz. Ark. wyd. 6,5. Ark. druk. 9. Format 12,3 X 19,5 cm. Papier druk. mat. kl. V 70 g. Oddano do składania 26. II. 1973 r. Druk ukończono w sierpniu 1973 r. Symbol 31805/L ______________Ce"agt^-(O(^f) f_______ Chorzowskie Zakłady Graficzne w Chorzowie — zant. 243-73 — M-ll