20 ZWIERZĄT i 1 CZŁOWIEK 27. 07 2004 Bernhard Grzimek Tłumaczył z niemieckiego Piotr Studziński •WIEDZA POWSZECHNA • WARSZAWA 1965 Tytuł oryginału: „20 Tiere und 1 Mensch" Kindler Verlag, MUnchen, 1958 Obwoluta, okładka, karta tytułowa WIESŁAW KOSIŃSKI REDAKTOR: IRENA SIEDLECKA *«¦*' ! 30 '¦;? PRINTED IN POLAND P. W. „Wiedza Powszechna" — Warszawa, 1965. Wyd. I Nakład 20 233 egz. Objętość 11 airk. wyd., 10,5 ark. druk. + 2 ark. wkładek. Papier na tekst: druk. mat. kl. IV, «1X86 cm; papier na wkładki: rotogr. kl. III, 90 g, 70X100 cm. Oddano do składania 18.1.1985 r. Podpisano do druku 23. VI. 1985 r. Druk ukończ, w sierpniu 1965 r. Wkładki rotogr. wykonały Zakłady Graf. RSW „Prasa", Katowice, ul. Opolska 22. Katowicka Drukarnia Dziełowa, Katowice, 3 Maja 12 Zam. 476/24. III. 1965. F-8 Cena zł 20,— Jako chłopiec czytałem z pasją książki, których bohaterami były zwierzęta i to zapewne stało się źródłem mojego przyszłego powołania. Poświęciłem bowiem całe życie zwierzętom — tym „obywatelom świata", mającym pełne prawo do swego miejsca obok nas — które my jednak konsekwentnie rugujemy, zabijamy, tępimy. 20 zwierząt i 1 człowiek, to inna książka. Pragnąłem w niej pokazać, że zwierzęta jako takie są nie mniej interesujące niż samochody, silniki, samoloty. Z listów, które codziennie otrzy-« muję, wiem, że coraz więcej ludzi woli orły od samolotów odrzutowych i uważa słonia za coś ciekawszego nie tylko od samochodu ciężarowego, ale nawet od człowieka... Obcując ze zwierzętami ocieramy się co dzień o nieznane zjawiska, które zadziwiają, nawet oszałamiają. Mimo wszystko tkwi < w mich coś więcej niż w przedmiotach i przyrządach, które są dziełem naszych rąk. Rozdziały tej książki są tak różnorodne jak wydarzenia, które zaskakiwały mnie codziennie jako pracownika zoo, lekarza weterynarii i zoologa. Zwierzęta przysparzają niekiedy zmartwień i kłopotów, na ogół jednak wypełniły mi życie, dając zadowolenie i wiele radości. Jakąś cząstką tego chciałbym podzielić się z czytelnikami, którzy nie mieli szczęścia zawodowo zetknąć się ze ' zwierzętami, lecz pracują wyłącznie wśród ludzi i maszyn. Frankfurt n/Menem, sierpień 1956 BERNHARD GRZIMEK I GORYLE W NASZYM DOMU INiewiele zapewne jest ludzi, którzy żyli podobnie jak my przez wiele lat wraz z gorylami w jednym mieszkaniu. Gdy się z nimi razem przebywa, to nie tylko odkrywa się w nich ciągle coś nowego, lecz również jest się zainteresowanym w poznaniu literatury opisującej życie tych „niesamowitych" stworzeń leśnych. Niestety, wiadomości o nich są zadziwiająco skąpe. Pierwsza relacja o gorylach jest jednak bardzo starej daty. W 460 r. p.n.e. a więc blisko 2500 lat temu wypłynęła z Kartaginy wielka flota, dowodzona przez Hannona, jednego z najwyższych dostojników państwowych wielkiego miasta handlowego. Składała się ona z sześćdziesięciu statków, a w każdym siedziało, jeden nad drugim, po pięć rzędów wioślarzy. W sumie wyruszyło wówczas trzydzieści tysięcy libijskich Fenicjan, którzy przedostawszy się przez Cieśninę Gibraltarską płynęli wzdłuż brzegów Afryki wciąż na południe, aż przybyli do Kamerunu. Nikt dotąd nie dopłynął tak daleko. Flota próbowała posunąć się w górę Nigru, lecz silny prąd zmusił ją do powrotu. Ekspedycja napotkała prawdopodobnie w, dzisiejszym Gabonie olbrzy-.. mich ludzi — czarnych i owłosionych. Szczerzyli oni zęby, chrząkali, grozili i kiedy Kartagińczyey usiłowali starymi metodami łowców niewolników schwytać kilku spośród nich, to zwłaszcza kobiety gryzły tak okropnie, że musiano je zabić. Hannon polecił obedrzeć ze skóry te dziwine owłosione stworzenia ludzkie, a skóry ich przywiózł do Kartaginy i zawiesił w śwtiątyni. Tam wisiały najwidoczniej przez setki lat. Jeszcze po pięciuset latach widzieli je tam rzymscy zdobywcy. Pisze o tym Pliniusz, który zginął w 79 r. in. e. w czasie wybuchu Wezuwiusza. Tłumacze opowiadali Hannonowi, że te dziwne dzi- kie stworzenia nazywano gorylami. Nigdy nie uda się wyjaśnić, czy chodziło rzeczywiście o małpy człekokształtne. Niektórzy badacze przyjmują, że były to tylko pawiany. Jest to jednak mało prawdopodobne, by Fenicjanie, którzy mieli okazję poznać pawiany podczas swoich podróży handlowych po Afryce północnej, przywieźli z Kamerunu skóry pawianów jako coś szczególnie osobliwego. Dużo czasu upłynęło, zanim znowu trafiły na północ wieści 0 tym olbrzymim człekokształtnym zwierzęciu. W końcu XVI w. angielski marynarz Andreas Battel, wzięty przez Portugalczyków do niewoli, był przez wiele lat więziony w Afryce zachodniej. Opisuje on dwa rodzaje małp człekokształtnych, w których bez trudu pozna jemy goryla i szympansa] Goryla nazywa pongo 1 twierdzi, że po odejściu ludzi zwierzęta te zbliżają się do ognisk obozowych i grzeją się przy nich, ale nie są na tyle rozumne, by dorzucić drwa do ognia. Wiele z tego, co Battel opowiadał 0 czarnych olbrzymach, później się potwierdziło. Pierwsze żywe szympansy przybyły do Europy już około 1640 r., lecz o innych rodzajach małp człekokształtnych niewiele się dowiedziano. W książkach naukowych z owych czasów nie odróżnia się zupełnie goryli od orangutanów i szympansów. Często miesza się je z ludami karłowatymi i różnymi szczepami dzikich. Dopiero w 1860 r. misjonarz Savage i podróżnik Du Chaillu przywieźli do Europy dokładniejsze opisy tych małp, ich czaszki i skóry. JWedług Du Chaillu, goryle to zgrozą przejmujące potwory lasu dziewiczego, które atakują i rozrywają każdego człowieka. Opisuje on ich straszliwą twarz, olbrzymią postać, przerażający ryk i bębnienie pięściami w piersi przed atakiem. Na podstawie jego opisów na przeciąg 50 lat wrył się w świadomość Europejczyka obraz goryla jako ponurego diabła leśnego. Później informacje Du Chaillu podano w wątpliwość 1 im bardziej doskonaliło się wyposażenie myśliwych i badaczy, im pewniej i celniej posługiwano się strzelbą, tym bardziej pokojowa, a w końcu prawie sympatyczna okazała się z biegiem dziesięcioleci olbrzymia małpa człekokształtna. Mimo wszystko niewiele było przesady w relacjach Du Chaillu. W połowie minionego stulecia zetknięcie się twarzą w twarz słabo uzbrojonego człowieka z tak wielkim zwierzęciem, jak Goryl Massa — samiec z zoo filadelfijskiego mając 22 lata ważył 180 kg ugrafia rodzinna: Tomasz> Rafiki (z prawej) i Carlo (na górze) na huśtawce goryl, zwłaszcza jego olbrzymia postać, straszliwie ludzkie oblicze, musiały wywierać większe wrażenie, aniżeli dziś, gdy się jest w posiadaniu nowoczesnej, godnej zaufania brani. Zdolny amerykański fotoreporter Martin Johnson, uzbrojony w kamerę, ścigał autem i awionetką lwy, nosorożce i goryle —. i w końcu zginął nie od lwich kłów, ale w wypadku samochodowym w Ameryce Północnej. W Afryce skradał się przez całe tygodnie z gotowymi do zdjęć aparatami, by sfotografować goryle. Widziały go one często, niekiedy spotykały z oznakami złości i zawsze mu umykały. W rzeczywistości goryle nie są napastliwe. Żywe goryle przybyły do Europy dopiero z końcem ubiegłego wieku. Major Dominik najął ośmiuset do tysiąca Murzynów, którzy złowili do sieci trzy goryle. Dwa z nich przywieziono aż do Hageinbecka.* Jeden żył tam trzynaście, a drugi siedemnaście dni. Zmarły, jak to określił staory Hagenbeck, z „nostalgii". Nie można tego całkowicie wykluczyć u starych zwierząt, ale w ówczesnych pomieszczeniach dla dzikich zwierząt nie było takich urządzeń, w które dziś oczywiście są wyposażone klatki dla małp człekokształtnych. W zwierzyńcu berlińskim, dokąd później trafił jeden z goryli na pewien czas, dawano mu na śniadanie „parę kiełbasek wiedeńskich, frankfurckich lub jauer-skich, hamburskie mięso wędzone, berliński ser krowi albo jakieś kanapki. Do tego wypijał on najchętniej zimne jasne piwo". Na obiad dostawał ma pierwsze danie filiżankę bulionu, na drugie — ryż lub jarzynę, np. kartofle, marchewki albo kalarepę ugotowane z mięsem — a więc pokairm, którego na pewno nie spożywał w swojej ojczyźnie. Dzisiaj już nieźle radzimy sobie z karmieniem dzikich zwierząt w ogrodach zoologicznych, co w konsekwencji daje dobre wyniki. Z trzech rodzajów małp człekokształtnych najliczniejsze są szympansy. Te najżywsze i najinteligentniejsze małpy są najbliżej z nami spokrewnione, bliżej aniżeli goryl. Z wszystkich naczelnych tylko szympans, goryl i człowiek mają wiele wspólnych cech, np. zatoki czołowe. Orangutan azjatycki jest raczej * Karol Hagenbeck — handlarz zwierząt i założyciel zwierzyńca w Hamburgu (przyp. red. przekł. poi.). dalszym powinowatym człowieka. Budowa białka ludzkiego jest najbardziej podobna do białka szympansa, podczas gdy u goryla jest już odmienna, zupełnie inna zaś u orangutana. Kto po raz pierwszy zobaczy w zoo dorosłego albo prawie dorosłego goryla, musi się z jego wyglądem najpierw oswoić. Zwierzę to może osiągnąć 2,30 m wzrostu, chociaż nogi ma krótkie. Samiec goryla, zastrzelony w 1930 r., po uzyskaniu specjalnego zezwolenia przez ekspedycję naukową w górach wulkanicznych Birunga w Parku Narodowym Alberta (ówczesne Kongo Belgijskie), ważył 325 kg, obwód jego klatki piersiowej wynosił 185 cm, do 3 m zaś dochodziła rozpiętość ramion. Są jeszcze większe okazy, z barami o 110 cm szerokości. Samce te wydają się potworne i możemy sobie wyobrazić przerażenie pierwszych białych ludzi, którzy niedostatecznie uzbrojeni zetknęli się z tym zwierzęciem o ludzkim wyglądzie. Nawiasem mówiąc, rzadko można w jakimś zoo napotkać dorosłego goryla. W Chicago zmarł Buszmen po dwudziestopięcioletnim pobycie w tamtejszym zoo, a nowojorski goryl Makobo utonął 13 maja 1951 r. w fosie swojego nowo wybudowanego wybiegu. Nachylił się nad wodą, wpadł do niej i poszedł na dno jak kamień. Nie usiłował wykonać żadnych ruchów pływackich lub chwycić za liny i drabiny, umocowane na brzegu fosy. Jeden z łowców zwierząt opowiadał mi, że nawet małe strumienie w Afryce są dla goiryli przeszkodą nie do pokonania. Właściwie umiejętność pływania jest wrodzona prawie wszystkim małpom i wielu innym zwierzętom, z wyjątkiem tych trzech rodzajów małp człekokształtnych i ludzi. Niedawno wielki monachijski magazyn ilustrowany umieścił wśród żartów rysunkowych obrazek przedstawiający dwa zające, z których jeden skacze do wody, a drugi pyta go, po co to robi? „Nadchodzi właśnie zoopsycholog Schrimek — odpowiedział pierwszy zając — opisze mnie, być może, potem w gazetach w. rubryce dziwne zachowanie się zwierząt!" Napisałem do redakcji, że zając z tego powodu nie trafi do gazety, jego pływanie bowiem nie jest niczym dziwnym i już w Życiu zwierząt Brehma można przeczytać, jak dobrze zające pływają. ...gdyby pan narysował pływającego goryla...! Ale przecież goryla trudniej narysować aiiż zajączki... Na kuli ziemskiej żyje obecnie około 15 000 do 20 000 goryli. Trochę mało w porównaniu z liczbą 2 650 milionów ludzi.* Większość goryli mieszka w dżunglach Afryki zachodniej — dokoła Zatoki Gwinejskiej, a około 3000 goryli górskich — w Afryce środkowej, w okolicach położonych bardziej na wschód, w górach wulkanicznych między Jeziorem Edwarda i jeziorem Kiwu. Tam w 1925 r. założono, głównie dla ich ochrony, Park Narodowy Alberta, wielki rezerwat o 315 000 ha powierzchni, Goryle mają tam częściowo na wysokości 3000—4000 m swoją ojczyznę. W 1955 r. byłem w tych okolicach — gęsty las górski, właściwie dużo krzewów, obłoki mgły, zimno, ustawiczne deszcze. Kapało i mżyło, było tak nieprzytulnde, że pożałowałem goryli górskich, które muszą tu żyć — jest to naturalnie przejaw antropomor-fizmu! Park Alberta należał do ówczesnego Konga Belgijskiego, goryle zaś występowały również w graniczącej od południowego zachodu Ugandzie, przypuszczalnie w sumie około 100 sztuk. Samice goryla osiągają zaledwie połowę wzrostu samców. Podczas gdy one i wyrostki budują sobie gniazda do spania na wysokości 4—6 m, zbyt ciężkie samce prawie nigdy nie wspinają się na drzewa, lecz śpią na ziemi. Szympansy jadają mało, za to lepiej pod względem jakości, dzikie goryle zaś spożywają wielkie ilości pędów, często nie bardzo pożywnych, ale bogatych w celulozę. Wolą np. rdzeń bananowca niż jego owoce. Goryle żyją w stadach liczących często 10—15 sztuk, ale wielkość jednego stada, sposób żywienia się i spania zależą od okolicy. Niemożliwe jest złowić dorosłego goryla, a jeśliby nawet udało się go schwytać, to co zrobić z transportem? Najczęściej Murzyni zabijają samice i zjadają, mimo wszelkich zakazów, a małe, które wpadają w ręce ludzi, są później skupywane przez łowców zwierząt i w końcu trafiają do ogrodów zoologicznych. Zebrałem dokładne informacje o wszystkich gorylach, które znajdują się poza Afryką, w każdym zakątku Ziemi. Zakończyłem właśnie goryli „spis ludności"; pomogły mi w tym listy lotnicze, ankiety, telegramy. Okazało się, że jest aktualnie 56 goryli, a więc niewielka liczba, z tego 35 samców. Dla znalezienia • Dane z 1956 r. 10 11 ostatniego z nich, wędrującego po Florydzie ze swoim „impre-sario", nieodzowne były detektywistyczne zdolności. Żona impre-saria pisała mi, że młody M'Jingo jest bardzo miłym facetem i pozostaje z nimi w dobrej komitywie. Z dumą stwierdziła, że zorganizowali jedyny w Ameryce pokaz goryla. Jeśli inni impresariowie sądzili, że i oni pokazywali goryle, to raczej były to szympansy — „jak i my robiliśmy to dawniej" — dodała szczerze ta dobra kobieta. Większość tych goryli poznałem zresztą osobiście. Po co zadaję sobie tyle trudu z tymi człekokształtnymi olbrzymami? Sprawa zaczęła się, jak wiadomo, pewnego sierpniowego 'flnia. Wróciłem wówczas właśnie z podróży zagranicznej. Jak czyni to każdy gospodarz na wsi i każdy dyrektor zoo, poszedłem najpierw do pomieszczeń zwierząt, a nie do domu. Przy klatce drapieżników spotkałem naszego najmłodszego praktykanta, który powiedział mi, że przybyły do nas trzy goryle. „Nonsens — odpowiedziałem mu — to chyba szympansy." Nawet najmłodsi pracownicy zoo powinni umieć poznawać różnice pomiędzy trzema jedynymi rodzajami małp człekokształtnych żyjących na Ziemi. Do ogrodów zoologicznych najczęściej trafiają czarnowłose szympansy, z Afryki. Pojedynczy okaz kosztuje od 2000 — 4000 marek. O wiele rzadsze są już rude- orangutany z Azji wschodniej, które żyją przeważnie na drzewach. Za młodego orangutana zoo musi zapłacić od 7000 do 14000 marek. Od czasu do czasu przybywa jednak dziecko olbrzymiego, czarnego goryla z Afryki. W Niemczech przed wojną tylko ogrody zoologiczne w Berlinie i w Frankfurcie mogły się pochwalić posiadaniem goryla. Frankfurcki „Tommy" osiągnął najdłuższy wiek goryla w niemieckim zoo: dziewięć lat. Obydwa, tak Tommy, jak i berliński Pongo, zginęły w ostatnich dniach wojny. Ogród frankfurcki utrzymywał przez długi czas jako jedyny wszystkie trzy rodzaje małp człekokształtnych. Tego rodzaju tradycje zobowiązują i dlatego w zniszczonym do gruntu zoo przede wszystkim odbudowałem, rozszerzyłem i unowocześniłem pomieszczenie dla małp człekokształtnych. Od lat pertraktowałem z dwoma obcymi rządami o zezwolenie otrzymania goryli. Konwencja z 8 listopada 1933 r., do kt6- 12 rej przystąpiły wszystkie państwa i kolonie afrykańskie, wzięła goryle pod pełną ochronę. Mogą być łowione lub zabijane jedynie w wyjątkowych przypadkach, za zezwoleniem najwyższych władz danego kraju dla ważnych celów naukowych. Tylko była Francuska Afryka Równikowa uległa naciskowi myśliwych i umieściła goryle na „liście B", obejmującej chronione zwierzęta, na które jednak wolno od czasu do czasu polować. W końcu otrzymałem zezwolenie na wywóz tych zwierząt, ale to nie znaczyło wcale, że miałem już goryla! Nie można też było abstrahować od ich ceny. Od dziesiątków lat nie kupowano ich za niemieckie marki. Już pierwszy goryl, który jak mówiliśmy, przybył w 1876 r. do starego berlińskiego zwierzyńca na Un-ter den Linden i żył tam tylko czternaście miesięcy, kosztował 20 000 złotych marek. Małe goryle, przywiezione w ostatnich łatach do Stanów Zjednoczonych, kosztowały od 20 000 do 90 000 marek. Jakże więc zdumiony i uszczęśliwiony byłem, gdy rzeczywiście znalazły się u nas goryle. Pewien stary myśliwy wbił sobie na szczęście do głowy, że dostarczy troje małych gorylątek samolotem do Frankfurtu wprost z dżungli Afryki zachodniej. Przez pierwsze noce spał razem z nimi i nie opuszczał ich ani na chwilę. Kiedy dowiedział się, że moja żona sama karmi w naszym mieszkaniu kapryśne dzieci małp, odrzucił wiele korzystniejszych propozycji. Musieliśmy wybudować nową klatkę w pokoju zwierząt, a dopóki ta nie była gotowa, zakwaterować czarne małpiątka w naszym pokoju stołowym. Tak więc nasza rodzina przez dziesięć dni z konieczności gnieździła się w kuchni. Robiliśmy to chętnie, bo trzy małe łobuziaki potrzebowały rzeczywiście pomocy jak troje małych dzieci. Gdy tylko mogły uchwycić moje ramię albo kiraj spódnicy- mojej żony, czepiały się nas z całych sił i nie można było się od nich uwolnić. Gdy się widzi, jak mili są nasi czarni wychowankowie, wtedy ogarnia wściekłość na wiadomość o strzelcach, którzy jeszcze wciąż zabijają goryle z bezmyślnej swawoli albo „w obronie własnej". Dla fachowców na podstawie licznych opisów podróżników afrykańskich, rzeczywiście godnych zaufania, jest od dawna jasne, że dotychczas żaden spośród tych olbrzymich samców 13 gorylich, żyjących na wolności, nie rzucił się na człowieka. Jeśli się to kiedyś wydarzyło, to wtedy, gdy działał w najskraj-niejszej rozpaczy i był otoczony przez łowców. Goryle są bardzo lękliwe i najczęściej uciekają, zanim się je zdąży odkryć. W jednym z wielkich tygodników opisywał niedawno „łowca zwierząt od Hagenbecka", jak zastrzelił goryla górskiego i potem wsiadł na okręt idący do Hamburga z dwoma takimi olbrzymami. Opis ten był ilustrowany fotografiami. Identycznymi fotografiami chwalił się prawie równocześnie w innym ilustrowanym czasopiśmie „łowca grubego zwierza", który jakoby upolował goryla w Afryce zachodniej. Przedsiębiorstwo handlu zwierzętami Hagenbecka poinformowało mnie, że jegomość, który opublikował ten artykuł, zmarł przed dwunastu laty i nigdy nie był wysyłany do Afryki na łowy goryli; cała ta historia była po prostu wyssana z palca. To są przyczyny, dla których nie mogę tu cytować innych straszliwych przygód z leśnymi potworami, szczerzącymi kły i bębniącymi pięściami w piersi, a często również porywającymi kobiety. Ze względu na to, że goryle są bliskimi krewniakami człowieka, mogą one dostarczyć nam pewnych wyjaśnień z naszych własnych pradziejów. Wiemy tylko, że prowadzą przykładne życie rodzinne, chociaż nie wiadomo, czy żyją w monogamii czy poli-gamii, jak się porozumiewają, czy mają stałe rejony zamieszkania, w jakim wieku dojrzewają płciowo, kiedy umierają. Wiadomości te zdobywamy dopiero w ogrodach zoologicznych, ale niestety dotychczas nie doczekał się potomstwa żaden spośród żyjących tam goryli. Dopiero po poznaniu potrzeb dzikiego zwierzęcia mamy jakieś widoki uchronić go od zagłady na wolności. W ostatnich latach liczba goryli raczej zwiększa się w ogrodach zoologicznych, chociaż wyjątek stanowi Europa. Ludzie przecież mnożą się niesłychanie szybko również i w Afryce, tak czarni, jak i biali. Powstają nowe wioski murzyńskie i farmy w rodzimej puszczy goryli. Wielkie małpy plądrują pola, a rozwścieczeni właściciele zabijają je wbrew ustawom ochronnym. Liczba goryli na Ziemi inie przekraczała nigdy kilkudziesięciu tysięcy, ale w najbliższych dziesięcioleciach ilość ich coraz bardziej będzie się zmniejszać i wkrótce zginą jak większość gatunków wielkich zwierząt. 14 Gdy się zabija samice, często pozostają po nich nieporadne młode, w wieku poniżej nawet roku. Dziś mają one o wiele więcej możliwości utrzymania się przy życiu aniżeli dawniej. Przede wszystkim osiągalne są takie środki, jak penicylina, aureomycyna i inne nowoczesne lekarstwa również w środkowej Afryce, jeszcze zaś ważniejsze jest to, że można tam dostać mleko konserwowane i odżywki dziecięce. Dawniej te niemowlęta często ginęły, w puszczy bowiem nie ma krów, a pokarmy zastępcze, np. banany czy papki owocowe są dla nich niestrawne. Najważniejszą rolę odegrały jednak samoloty. Przedtem malec goryli nie mógł znieść trudów wielotygodniowej drogi do portu i jeszcze dłuższej podróży statkiem, tak że albo ginął w drodze do ogrodu zoologicznego, albo przybywał doń w takim stanie, że już niewiele życia mu pozostawało. Dzisiaj dociera się po 1—2 dniach do zoo, gdzie gorylątko ma zapewnione co najmniej takie warunki jak niemowlę w nowoczesnym szpitalu dziecięcym. Śmiertelność dzieci w Europie jeszcze w 1876 r. wynosiła 40%, dziś zaś tylko 4% — postęp nowoczesnej medycyny i wyżywienia wychodzi na zdrowie również gorylątkom z ogrodów zoologicznych. /W Europie żyje 12 goryli spośród 56 przebywających w ogrodach zoologicznych na całym świecie, pozostałe znajdują się w Stanach Zjednoczonych. Najcięższy spośród nich jest Phil w St. Louis, liczy 15 lat i waży prawie 250 kg. ^Goryle są tak rzadkimi osobistościami, iż fachowcy całego świata znają je po imieniu. Każdy wie, że Alfred był samcem, który przez 18 lat żył w zoo w Bristolu w Anglii, Bobby zaś to znakomity siedmioletni berlińczyk; o śmierci Buszmena, mieszkańca jednego z dwóch chicagowskich ogrodów zoologicznych, na Nowy Rok w 1951 pisano również i w prasie europejskiej. Ten wspaniały czarny samiec był szczególnie wysoki, o szerokiej klatce piersiowej, smukłych udach i długich włosach na ramionach. Gdy pewnego razu wymknął się z klatki wskutek niedopatrzenia dozorcy, udało się olbrzyma zagnać do niej z powrotem dopiero przy pomocy małego węża i żółwia. (Małpy człekokształtne odczuwają dziwny lęk przed gadami, co już wcześniej zdołaliśmy stwierdzić na przykładzie naszych własnych szympansów.) Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdyż taki olbrzymi samiec mógł podczas prób łowienia go nabroić wiele złego. Na przykład 29-letni Bamboo z Filadelfii, senior spośród goryli żyjących obecnie w ogrodach zoologicznych, odgryzł przed kilkoma laty dozorcy najpierw palec, a potem ramię. Po śmierci Buszmena naukowcy z Chicago zbadali troskliwie każdą cząstkę jego organów i stwierdzili, że zmarł w 23 roku życia na beri-beri, czyli na awitaminozę. Goryle potrzebują widocznie szczególnie wiele witamin B, której wielkie ilości zawiera również mięso. Według relacji myśliwych i badaczy z Afryki, którzy dokonali sekcji żołądka martwych goryli, te wielkie małpy człekokształtne są jaroszami. Tymczasem pracownicy zoo zauważyli niejednokrotnie, że niektórym gorylom smakuje mięso. Można to wyjaśnić tym, że dziko żyjące małpy człekokształtne mają w jelitach ogromne ilości drobnoustrojów, które rozpuszczają niestrawne włókna pożywienia roślinnego i wykorzystują dla siebie. Te małe pierwotniaki częściowo same ulegając strawieniu dostarczają rówinież białka małpie człekokształtnej. Goryle i szympanse po opuszczeniu Afryki tracą te drobnoustroje i tym należy tłumaczyć pojawiający się nagle głód mięsa u niektórych małp człekokształtnych. Zbadanie przyczyny śmierci znakomitego Buszmena spowodowało, że w większości ogrodów zoologicznych od czasu do czasu podaje się obecnie gorylom befsztyki, gotowany drób i prawie zawsze jajka. Drugą po Bamboo co do wieku była Solange z Paryża, gdzie przeżyła 24 lata i jadła codziennie befsztyk. Trzecim Massa, wspaniały 23-letni samiec w Filadelfii. Bamboo i Massa były zresztą nabyte w wieku wczesnego dzieciństwa jako parka. Dopiero po latach okazało się, że Massa jest również samcem. Nie jest to nic dziwnego u goryli, albowiem ich organy płciowe są w młodości bardzo słabo rozwinięte. Również bazylejska Achilla nazywała się przez pierwsze trzy lata Achillesem. Ten mały łobuziak połknął przed kilkoma laty czterokolorowy ołówek kulkowy swego dozorcy, aby ukryć go przed młodym szympansem, towarzyszem zabaw. Żadne środki wymiotne i przeczyszcza^ jące nie pomogły. W cztery dni później musiano małemu gory-lątku otworzyć żołądek — operację przebył znakomicie. W kolorowym filmie amerykańskim „Mogambo" uszło uwagi widzów to, co najważniejsze. W filmie tym nakręcono w Afryce 16 pierwsze kolorowe zdjęcia dziko żyjącej rodziny goryli. Nie mieści się po prostu w głowie, że coś podobnego jest możliwe. Nikt nie mógłby tego dokonać dla celów naukowych albo dla zrobienia filmu oświatowego. Umożliwiły to jednak wielkie środki łożone przez amerykańską wytwórnię dla nakręcenia filmu fabularnego. Wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer należy zawdzięczać, że nie nakręciła tej sceny na manierę hollywoodzką z aktorami w futrach i z głowami gorylimi z masy papierowej. Dla tych scen zorganizowano z końcem stycznia 1953 r. ekspedycję do ówczesnej Francuskiej Afryki Równikowej w pobliżu Sanga, dopływu Konga, w okolice wsi Oka, złożoną ze specjalistów i setek Murzynów. Francuski naukowiec Blancou opowiedział mi, jak zrealizowano te zdjęcia. Przy użyciu licznej murzyńskiej nagonki otoczono rodzinę goryli i zamknięto ją w części lasu metalową siatką. Siatka ta została dla odstraszenia małp obwieszona kolorowymi gałgankami. Oprócz tego przeciągnięto przewody elektryczne, których uderzenia odstraszały zwierzęta. Małpom dostarczano obfitego pożywienia, tak że można je było trzymać w tym zamknięciu przez 10 dni. W tym okrążeniu zginął młody goryl, który wcale nie był raniony. Sekcja zwłok, przeprowadzona przez francuskiego lekarza ekspedycji, nie wykazała żadnej przyczyny zgonu. Lekarz podejrzewał, że zwierzątko zostało ugryzione przez kobrę, którą widziano tuż przed wypadkiem w jego pobliżu. Goryl podszedł zapewne do jadowitego węża zbyt blisko z powodu podniece-aiia spowodowanego nagonką. Inny samiec goryli, ważący 55 kg, został zastrzelony, w chwili gdy usiłował udusić innego 3—4-letniego goryla u stóp drzewa, na które schroniły się dorosłe małpy. Przyczyny tego wściekłego zachowania się nie udało się ustalić, należy je chyba również przypisać podnieceniu. Dwa duże samce, widoczne na filmie, z których jednak żaden nie przekraczał 120 kg wagi, atakowały kilkakrotnie operatorów. Operatorzy niewątpliwie podrażnili goryle, aby zdjęcia wypadły bardziej groźnie i interesująco. Atakujące samce trzymały się jednak zawsze w odległości 1—2 m od siatki i stąd groziły wściekle, strosząc sierść i szczerząc zęby. Być może pierwsze dotknięcie 2 — 20 zwierząt i 1 człowiek 17 przewodu elektrycznego nauczyło je ostrożności. Wiemy jednak od innych obserwatorów, którzy przypadkowo zetnęli się z szalejącymi samcami gorylami, że zatrzymują się one często tuż przed przeciwnikiem i zadowalają się wygrażaniem mu. Ze stada, o którym tu mowa, niestety zastrzelono za specjalnym zezwoleniem wielkiego samca dla muzeum w Los Angeles. Chodziło o zwierzę, które byłoby tak czy tak wkrótce zdetronizowane i wygnane ze stada przez dorównującego mu siłą młodszego samca. Rodzina składała się z dziewięciu osobników: starego samca i drugiego dorosłego oraz jednego dorastającego, czterech dużych samic i dwojga małych gorylątek. Możliwe, że przy okrążaniu część małp zdołała uciec, gdyż rodziny goryle są zazwyczaj większe. Po raz pierwszy można było ponad tydzień obserwować te czarne stworzenia, tak do ludzi podobne, przy poszukiwaniu pożywienia, zabawie i przygotowywaniu posłania pod drzewami. Stary samiec spał zawsze między dwoma innymi dorosłymi, obejmując je ramionami... Kto uważnie patrzył na film, musiał zdziwić się widząc, że dzikie goryle żywią się ananasami. Nie jest to tak nienaturalne, gdyż w puszczy czasem występują dziko rosnące ananasy. Zamknięte zwierzęta w każdym razie wolały ananasy od dostarczanych im również bananów i przyjmowały ten prowiant bez zastrzeżeń. Goryle spożywały zadziwiająco duże ilości ananasów; musiano z dużym wysiłkiem zgromadzić cale ich góry. Stary goryl zbierał rzucane im owoce, oczyszczał je z łupiny i rozdzielał swojej rodzinie. Sprzeczki, które wybuchały pomiędzy zamkniętymi zwierzętami, były zawsze natychmiast uśmierzane przez ojca rodziny. Po upływie tygodnia coraz bardziej wzrastało podenerwowanie i można było spostrzec na pół oberwane ucho i ciężko skaleczoną brew. Zwierzęta czuły się bardzo źle. Swoim deptaniem prupa goryli coraz bardziej niszczyła i tratowała małe drzewka krzaki, tak że prostokątna powierzchnia 30 na 50 m była po )śmiu dniach zupełnie zdewastowana. Pozostały na placu tylko lwa duże i kilka małych drzew, które stanowiły wymowny kon-rast z ciągnącą się obok leśną gęstwiną. Przebywanie na ogoło-:onej przestrzeni męczyło najwidoczniej zwierzęta, szczególnie gdy słońce świeciło. Zaopatrywano je wprawdzie obficie w ananasy, ale to niezwykłe dla nich pożywienie raczej im szkodziło. Wszystko to powodowało coraz większą nerwowość i złość zwie-trząt. Amerykański specjalista zręcznie złowił jeszcze około 4-letnie-go goryla na lasso, po czym usunięto ogrodzenie i wypuszczono wielkie małpy człekokształtne z powrotem na wolność. Samice skorzystały z tego po blisko godzinie, a wielki samiec odszedł dopiero w nocy. Najbardziej zdziwieni i rozczarowani byli Murzyni, którzy 'nie mogli pojąć, dlaczego pozwala się spokojnie odejść zwierzętom złowionym z takim trudem. Można więc trzymać za ogrodzeniem w puszczy grupę goryli nawet przez dłuższy, a może nawet przez dowolnie długi czas. Ogrodzenie takie, strzeżone dniem i nocą przez łańcuch wartowników i ognie, musi być jednak ciągle przesuwane, aby obejmować nim coraz nową roślinność. Jest to niewątpliwie impreza trudna i kosztowna. Niedawno żona moja siedziała przy kolacji z czworgiem naszych szympansiątek. Menu składało się z chleba z masłem i owoców; zwłaszcza winogrona cieszyły się dużym uznaniem Irumu, która lubi je pasjami. Naturalnie w oka mgnieniu spałaszowała ze swego talerza winogrona i usiłowała ściągnąć trochę od swego sąsiada Yindi. Moja żona zabroniła jej lasowania. Na to Irumu wzięła po chwili dłoń swiojej opiekunki i poprowadziła ją w kierunku talerza Yindi. Gospodyni nie dała się tym ubłagać, ale odwrotnie położyła na środku stołu kiść winogron. Powoli i niby zupełnie przypadkowo przysuwała Się dłoń Irumu coraz bliżej upragnionych owoców. Gdy palce już ich prawie dotykały, żona moja chrząknęła i ręka cofnęła się... Podczas gdy Yindi je chętnie sałatę, Irumu jarzyna ta nie smakuje. Po chwili wzięła ona, niby bawiąc się, liść sałaty i przykryła kiść. A że gospodyni nie okazała zainteresowania dla tych wyczynów, Irumu zabrała liść sałaty wraz z winogronami i zjadła je. Opisuję ten wypadek, otrzymałem bowiem dzisiaj list od nauczyciela szkoły średniej, który radził się, co ma odpowiedzieć swoim uczniom na pytanie, czy zwierzęta umieją myśleć. Należałoby naturalnie postawić pytającym wiele pytań: co rozumiecie w tym przypadku pod słowem „zwierzę" — dżdżownicę czy małpę człekokształtną? Małpa człekokształtna jest o wiele bliższa człowiekowi aniżeli chrabąszcz, i to nie tylko z wyglądu zewnętrznego, ale także z uczuć i inteligencji, chociaż zarówno szympansy, jak i chrabąszcze są zwierzętami. Wiele doświadczeń dowiodło, że naczelne — jak biologowie określają naukowo małpy — mogą działać w wyniku zastanowienia się i rozumnie i są pod niektórymi względami bardzo nam bliskie. Nie są one jeszcze naturalnie już dlatego ludźmi. Do tego brak im chociażby mowy. Właśnie mowa, a nie „myślenie" i nie nasza postać, różni nas zasadniczo od naszych krewniaków. Jak często jednak przychodzili do mnie zarozumiali ludzie, którzy widzieli w małpie jedynie rozrywkę dla dzieci i dla mało inteligentnych i niezbyt rozgarniętych gości, .odwiedzających zoo. Natomiast antropologowie, psychologowie czy filozofowie opuszczali nasz dom w głębokim zamyśleniu. Nie dlatego, że z nimi dyskutowałem i przekonywałem ich moimi argumentami, ale po prostu dlatego, że widzieli, jak zachowują się małpy człekokształtne — najbardziej po nas rozwinięte stworzenia na Ziemi — kiedy żyją między ludźmi. Z tego powodu też pragnę tu opowiedzieć tylko o tym, jak nasze gorylątka włączyły się do naszej rodziny. Tomasz, Carlo i Rafiki to młode samce, które przybyły do nas pewnego dnia w wieku 1—2 lat, ważyły zaś od 6 do 8 kg. Rafiki wcale się tak nie nazywał, gdy przybył do nas. Był nieowłosiony i dlatego wydawał się bardzo chudy. Z powodu tej chudości nazwał go już ktoś w Afryce Gandhim, po czcigodnym przywódcy Hindusów. Mały łobuziak odzywał się na to zawołanie, więc nie zastanawiając się wiele pozostawiłem mu to imię. Kiedy jednak te trzy goryle zostały przedstawione prasie, wpłynęło1 do gazet wiele listów, które protestowały przeciwko nazwaniu małpy imieniem Gandhiego, poczytując to za obrazę. Nawet ambasada Indii w Bonn telefonowała do mnie w tej sprawie. Dla fachowca-zoologa nie ma nic obelżywego w nazwaniu zwierzęcia imieniem wielkiego człowieka. Ponadto wielu Hindusów wierzy w wędrówkę dusz, a małpy są w Indiach uważa- ne za zwierzęta święte — mimo to oczywiście przechrzciliśmy natychmiast gorylątko. Nazwaliśmy je Rafiki, co w języku Sua-heli * znaczy „dobry przyjaciel". Rafiki ma też najbardziej pokojowe usposobienie ze wszystkich trojga. Nawet jeżeli szaleje, nie usiłuje gryźć, podczas gdy pozostałe, a nawet ludzkie dzieci nieraz tak robią. Im bardziej nasze goryle dorastały, tym więcej wydawały się nam one „dystyngowane" w porównaniu z szympansami. Szympansy są z ludźmi najbliżej spokrewnione, najbardziej podobne do nas i na pewno najinteligentniejsze spośród małp. Wykazują też takie typowe przywary ludzkie, jak złośliwa radość z cudzego niepowodzenia, chęć drażnienia i dokuczania innym, złość. Goryle są w gruncie rzeczy bardziej dobroduszne, i wesołe, stale bawiące się, skłonne do rubasznych żartów. Rafiki odzyskał swoje owłosienie przy prawidłowym pożywieniu dziecięcym już po sześciu tygodniach. Kiedy sierść była jeszcze krótka, wyglądał przez pewien czas bardzo zabawnie, jak zwierzątko z pluszu, jak zabawka. Przez kilka miesięcy włosy jego były ciemno blond z czarnymi koniuszkami. Był więc „blondynem". Tego rodzaju odchylenia, a nawet białe plamy występują czasem nawet u dzikich goryli. W wieku czterech lat Rafiki nie różnił się już kolorem owłosienia od swoich rówieśników. Kupiliśmy wózek dziecięcy dla bliźniaków, żeby wozić w nim gorylątka. Uczyniliśmy to po prostu dlatego, iż moja żona nie mogłaby nieść na ramieniu całej trójki przy swoich 46 kg wagi. Małe goryle były zadowolone z wózka, w którym mogliśmy wożąc usypiać je jak dzieci. Kiedy jednak wózek zatrzymywał się, natychmiast z niego wyskakiwały. Małpiątkom nie sprawiało to żadnej trudności ponieważ mogą posługiwać się przy chwytaniu i wspinaniu również nogami. Kiedy jednak były zmęczone, same wracały do wózka. Tomasz, najstarszy i najcięższy z trójki, dość szybko zorientował się, że może wywrócić wózek, gdy przechyli się daleko do przodu i chwyci za jego rączkę. Potrafił tak zabawiać się przez kwadrans, przechylając wózek jak huśtawkę i wyprostowując go z powrotem. Nie obchodziło go ani trochę to, że wypadało przy tym jego śpiące rodzeństwo. * Język wielu plemion afrykańskich. 20 21 Gdy moja żona Hilda siedziała ze swoimi wychowankami na łące, wtedy klaskali oni w dłonie, nawołując ją do udziału w zabawie, a Carlo i Tomasz bawili się w łapanego, biegając dokoła żony, to w jednym, to w drugim kierunku. Carlo chciał, by go stale noszono na rękach. Łowca zwierząt, który przywiózł nam gorylątka samolotem z Afryki, sądził, że mały łobuz doznał jakichś obrażeń wewnętrznych, Carlo bowiem nie umiał należycie chodzić. Późiniej okazało się, że był on jeszcze za mały na chodzenie i oględziny jego ząbków wykazały, że nie ma jeszcze roku. Należy tu wziąć pod uwagę, iż nie umiemy jeszcze określić dokładnie wieku goryli, z których żaden nie urodził się w niewoli, na podstawie oględzin zębów, tak jak to robimy u dzieci albo u innych małp człekokształtnych. W pierwszych miesiącach Car-io lubił siedzieć na kolanach żony i z zadowoleniem bawić się cichutko jej palcami. Gorylątka odniosły się ze wzruszającym dziecięcym zaufaniem do naszegio boksera — suki Assi. Żadne z nich nie bało się jej, klepały ją po fałdzistym, dobrodusznym pysku i obejmowały, usiłowały wspiąć się na grzbiet psa. Assi bawiła się z nimi nawet wtedy, gdy rubaszne łobuzy leśne ciągnęły ją bezlitośnie za nogi i biły po pysku. Cała trójka nie lubiła wycierania nosa, bardzo się na to krzywiły i próbowały gryźć. Nauczyły się jednak wkrótce nastawiać pod chustkę swoje szerokie, krótkie nosy. Tomasz lubił od samego początku rubaszne żarty. Skoro Hilda przykucnęła, wywracał ją nagłym pchnięciem i był wniebowzięty, gdy na leżącą bezradnie na ziemi mógł wdrapać się i okładać ją kułakami. Dochodziło rzecz jasna do kłótni i bójek między tą trójką. Hiida musiała wszystko rzucać i pędzić do pokoju zwierząt. Uszy nam wtedy puchły, Kathrin i Uschi bowiem, nasze szympansice, przyłączały się z entuzjazmem do każdej awantury. Czasem jednak byliśmy świadkami komicznych scen. Rafiki, najdrobniejszy, ale i najbardziej cwany siedział, krzycząc ze strachu, na półce, a grubasek Tomasz spacerował pod nią tam i -z powrotem, wymachując groźnie ręką i był wyraźnie uradowany, że takie przerażenie wywołuje jego mała osoba. Tomasz nie odnosił się wcale do ludzi z zaufaniem. Gdy przychodził do nas ktoś obcy, wówczas chował się w najdalszy kąt. 22 Kiedy szympansy chwytały się za łby — a można to było słyszeć o trzy domy dalej — wtedy nasze gorylątka obejmowały się ze strachu i siedziały jak trusie. Tomasz bał się również przez pierwsze trzy miesiące mego syna Michała. Płakał, gdy zostawał z nim sam na sam w pokoju, ale próbował bezczelnie gryźć, gdy tylko ujrzał koniuszek znanego mu fartucha Hildy albo naszego dobrego ducha domowego, Elzę. Gdyśmy byli po raz ostatni w Afryce, Tomasz dostawał często ataków wściekłości, szalał po całym mieszkaniu i nie chciał wiracać do swoich braci. Wystarczało wtedy, by Hilda zawołała „Michał", aby Tomasz natychmiast się uspokajał. Gdy i to nie pomagało, musiano używać innego straszaka mianowicie wzywać jednego z pracowników dyrekcji zoo, mieszczącej się o piętro niżej. Mimo powtarzających się od czasu do czasu bójek cała trójka bardzo się kochała. Gdy pewnego dnia Carlo odjechał samochodem na prześwietlenie, Tomasz płakał przez półtorej godziny i zapaskudził zupełnie swoje pomieszczenie. U małp człekokształtnych i u wielu innych wyższych zwierząt „dusza" jest — podobnie jak u nas — w tajemniczy sposób powiązana ze zwieraczami. Bardzo wielkie zdenerwowanie kończy się czasem wiadomą katastrofą... Gorylątka nie lubiły ani czekolady, ani cukierków, ani ciastek. W cytryny wgryzały się natomiast z takim smakiem, że nam usta cierpły z samego przyglądania się. Lubiły też bardzo gałązki wierzby, czosnek i cebulę. Dawino już nauczyły się przyjmować z pełnym zaufaniem najwstrętniejsze nawet lekarstwa. Jest to niezwykle ważne, jeśli chce się małpom człekokształtnym zagwarantować zdrowie na stałe, albowiem dorosłych nie można już do tego zmusić. Wymyślają wiele wspaniałych zabaw. Tomasz chwyta nas za ręce, wiesza się na nich i naprasza o huśtanie. Gdy nie spełniamy jegio zachcianek, wówczas usiłuje gryźć nas w ręce. Wśród zabawy uderza nagle, z wielkiej uciechy, obydwoma rękoma w twarz, gryzie, ale nigdy na serio, jeśli trochę mocniej, to tylko w nogi. Cała trójka prostuje się z rozkoszy i zadowolenia, bębni pięściami w piersi, często bębnią również o ścianę lub deskę —¦ najważniejsze, by huczało i grzmiało! Mały Carlo nie umiał na początku wykonywać tych wspaniałych gorylich ruchów, po 23 kilku jednak miesiącach zaczął je ćwiczyć, opierając się przy tym zawsze o ścianę. Ale i wtedy nawet inie wychodziło mu to, gdyż klepał się tylko po brzuchu. Gdy próbował sięgnąć wyżej dp klatki piersiowej, upadał na twarz. Musieliśmy uważać, by nie wywołać u nich wrażenia, iż ktoś chce skrzywdzić moją żonę, gdyż zamieniali się wtedy w trójkę odważnych rycerzy. Rzucali się na domniemanego zbrodniarza i gryźli go gdzie popadło. Szympansy robiły zresztą to samo. Gdy im się coś nie podobało, wydawały krótkie stęknięcie „ech"! Tym dźwiękiem wyrażają swe zmartwienia również ludzie i jest on wrodzony człowiekowi bez względu na mowę, której uczyli go jego rodzice. Jest to jedna z wielu instynktownych oznak, które cechują trzy rodzaje małp człekokształtnych i człowieka. Jest ona również zrozumiała dla całej trójki. „ Rafiki — to szczególny typ, nie tak czarny jak pozostałe, lecz raczej ciemny „blondyn". Niekiedy bawi się zupełnie sam i wtedy łazi na czworakach dokoła pokoju. Jest niezwykle szczęśliwy, gdy się go kołysze w ramionach jak dziecko, przymyka wtedy oczy z rozkoszy. Wszystkie trzy śmieją się, jeśli są łaskotane, i chociaż bronią się przed tym bardzo mocno, jednak to im się podoba. Tomasz zawsze chciałby zwracać na siebie uwagę. Gdy siedzę na ziemi, przebiega obok mnie z hałasem i rzuca na podłogę z wielkim trzaskiem drewnianą kulę. Mają one swoje sposoby wciągania nas do zabawy. Carlo, na przykład, skrada się od tyłu, gryzie Hildę w siedzenie i osiąga tym od razu wszystko to, czego pragnie — Hilda zaczyna go gonić. Ubiegłej zimy gorylątka miały włożyć pulowery. Nie dlatego, że chcieliśmy je upodobnić do ludzi — nie pozwoliliśmy ich nawet sfotografować w tym stroju — chcieliśmy tylko, by mogły przebywać na dworze również w wilgotną i zimną porę. Łobuzy broniły się z początku uparcie przed swetrami, nie pozwalając ich sobie wciągnąć przez głowę. Po kilku dniach zrozumiały jednak, że swetry oznaczają wycieczkę w wózku i same już wyciągały czarne ramiona, by się w nie przyodziać. Z moich notatek wynika, że Tomasz obawiał się kiedyś sam chodzić po mieszkaniu. Dzisiaj wydaje się to nam już nieprawdopodobne. Dawniej ciągnął nas za rękę do pokoju zwierzęcego, bo tam czuł się najpewniej. Gdy Hilda nie chciała iść za nim, wsuwał głowę między jej kolana, obejmował 24 • ¦•¦ ¦¦¦ -''¦ „Nie chcę siedzieć w wózku!" Małpie dzieci również nie obywają się bez pieluszek Wała szympansica chętnie i umiejętnie pomaga czyścić szyby Carlo w przeciwieństwie do wielu dzieci lubi mycie jej nogi rękoma i przy użyciu swojej gorylej siły pchał ją po prostu przed sobą. Jego zabawa w huśtanie wygląda następująco: siada do huśtawki, a ja muszę go silnie rozkołysać. Za każdym razem, kiedy mnie mija, usiłuje schwycić mnie za włosy, potem ogląda swoje dłonie, by zobaczyć, czy nie wyrwał ich trochę — a moja czupryna wcale nie jest bujna. Łobuz ten wpada w zachwyt, jeśli udaje mu się palnąć mnie w głowę lub w plecy. Gdy huśtawka jest silnie, rozkołysana i dosięga prawie półki zawieszonej wysoko na ścianie, wtedy uderza w nią rękami i próbuje złapać i ściągnąć z niej jednego z braci. Dawno już odzwyczailiśmy gorylątka od ciągania kota za ogon po pokoju albo niespodziewanego ugryzienia naszej Assi. Nie mogłem jednak dotychczas odzwyczaić Tomasza od następującego żartu: przy wieczornej kąpieli w łazience wyrywał się z rąk, wpadał jak bomba do mojego gabinetu, robił dokoła niego jedną rundę i zrzucał z regału połowę książek. Gdy go nie można było stamtąd wyciągnąć, odchodziliśmy z Hildą do korytarza i zamykaliśmy za sobą drzwi. W tej samej chwili mały bohater zamieniał się w tchórzliwego zająca, biegł za nami, by jeszcze zdążyć przytrzymać drzwi. O nasze goryle troszczymy się naturalnie z całych sił, bo są jedynymi egzemplarzami w Niemczech. Żona moja najczęściej przebywa z nimi, gdy bawią się na terenie zoo. Wiszą dosłownie u jej fartucha, ą Tomasz zorientował się, że można wsunąć palec w obrąbek spódnicy, a potem pociągnąć dokoła i rozpruć go. Niełatwa to sztuka dać sobie radę z takimi łobuziakami, gdy dokoła stoi setka gapiów, z których każdy jest naturalnie specjalistą w wychowywaniu dzieci i nie szczędzi krytyki i pouczeń. Ci wszystkowiedzący są w ogóle zmartwieniem dozorców zoo. Lekkiego i przyjaznego klapsa czy upomnienia zwierzęta traktują jako zabawę i żart. Podnieca je to do natychmiastowego powtórzenia kawału, bo chcą w ten sposób zwrócić na siebie uwagę swojej opiekunki. Jakże to zmartwiło gorylątka i szympansiątka, gdy moja żona pojawiła się pewnego dnia w długich spodniach. Nie mogły odtąd włazić pod spódnicę ani zrywać z niej sukni! Goryle nie są tak sprytne i złośliwe jak szympansy, które są bardzo podobne do nas — ludzi pod każdym, nawet złym wzglę- 25 dem. Za to jednak gorylątka, osiągnąwszy 30 do 40 kg wagi, mają już muskuły twarde jak żelazo i niewiarygodną siłę. Jeśli zamkniemy drzwi jak należy, wtedy Tomasz opiera się o nie grzbietem, chwyta je oboma rękami i wyważa je po prostu z zawias swoją dolną częścią ciała. Uspokaja nas to, że w miarę przybierania na sile staje się coraz dobroduszniejszy i darzy nas coraz większym zaufaniem. Musimy się tylko liczyć z zazdrością, naszych afrykańskich wychowanków. Gdy Hilda bawi się z dwójką, musi być przygotowana na to, że Carlo ją skrzyczy i ugryzie. Tomasz bije często Rafiki dla samej uciechy. Rafiki wpada wtedy we wściekłość, a twarz Tomasza jaśnieje radością. Skoro tylko Rafiki się uspokoi, jego dręczyciel zaczyna od początku. Tomasz odznacza się szczególnym rodzajem humoru, ponieważ przy płataniu swoich figli zachowuje zupełnie poważny wyraz twarzy. Ostatnio jeden ze zwiedzających zoo prosił o zezwolenie przejścia przez balustradę okalającą wybieg młodych zwierząt, aby móc bez przeszkód zrobić zdjęcia przez oko siatki. Jak na zawołanie zjawił się nagle Tomasz, a wraz z nim przyszły obydwa szympansy i obrzuciły fotografa piaskiem niespostrze-żenie przyniesionym z ich piaskownicy. Cała trójka, pyszniąca się bogactwem muskułów, przypomina zapaśników walczących stylem wolnoamerykańskim: catch. as catch can.* Im Tomasz staje się silniejszy, tym bardziej lubi baraszkować z moim synem Michałem. Skoro przy tym zbyt boleśnie ugryzie, wystarczy, by Michał krzyknął: au! i Tomasz natychmiast się uspokaja. Ciągle obawia się sam wychodzić z mieszkania. Gdy jednak Michał ostatnio wychodził, Tomasz zbiegł za nim po wszystkich 96 stopniach, a podczas gdy syn wsiadał do samochodu, łobuziak stał u wejścia do domu i wrzeszczał co sił. I teraz Tomasz siada chętnie Michałowi na kolanach i naprasza gię> by go wziął w ramiona. Gdy syn mój opuszcza je w dół, wtedy Tomasz sięga swoimi silnymi rękami do tyłu, chwyta ręce Michała i kładzie je na swoim grubym brzuchu. Może to powtarzać wiele razy i w końcu trzyma jego ręce w tak silnym uścisku, że z trudem udaje się Michałowi je uwolnić. * Chwytaj jak możesz uchwycić, rodzaj walki zwartej. Gdy po raz pierwszy ujrzał wielką czerwoną świecę palącą się w ciemnym pokoju, usiadł przed nią spokojnie i przypatrywał jej się dłuższy czas z nader poważną miną. Z okien naszego mieszkania, położonego na piątym piętrze, mamy widok daleko ponad dachy Frankfurtu i na jego ulice. Gdy zapada zmrok małpiątka podchodzą chętnie do okna i wpatrują się szeroko rozwartymi oczami w światła latarń i reflektorów ślizgające się tam w dole po asfalcie. Przystawiamy im do okien krzesła i małe wiercipięty siedzą na nich zupełnie spokojnie. Goryle śpią inaczej aniżeli szympansy. Często siadają pod ścianą, opierają się o nią plecami i powoli zapadają w sen. Powieki stają się ciężkie, ciemne główki pochylają się do przodu i opadają na pierś. Każdemu małpiątku ściele się wieczorem posłanie z wiórów przykryte kocem, lecz tylko niektóre szympansy robią z niego użytek. Tomasz może usnąć tylko obejmując Rafiki, a ten kładzie głowę na ramieniu braciszka. Skoro nasze afrykańskie dzieci usną, wtedy Hilda wchodzi do ich pokoju, by poprawić posłania i skontrolować, czy każdy ma obok siebie chleb i owoce na pierwsze śniadanie. Gdy poprawi przy tym śpiącego Rafiki, Tomasz zaczyna się niepokoić i szuka braciszka. Jego oddech uspokaja się dopiero, gdy czuje go znowu w swoich objęciach. Nasze małpie dzieci śpią głęboko i spokojnie. POCZCIWY I PRZYJACIELSKI SKUNKS Cjazety doniosły; niedawno, że śmierdziel wyrządził w fabryce konfekcji szkody wynoszące 1,2 miliona marek. W Appomatkoe, małej mieścinie w stanie Wirginia w Stanach Zjednoczonych^ wrzucił ktoś to zwierzątko przez otwarte okno do strajkującej fabryki. Skuinks szukając drogi na wolność opryskał w podnieceniu napotkaną konfekcję, która uległa zupełnemu zniszczeniu. — Nie wierzę tej informacji i postaram się to uzasadnić. Od wielu lat zajmuję się bowiem skunksami. Po xaz pierwszy dostały się one pod moją opiekę przypadkowo. Pewnej nocy otrzymałem telefon z lotniska z zapytaniem, czy nie wziąłbym na przechowanie walizki z śmierdzielami. Pasażerka, do której należał ten dziwny bagaż, zachorowała i przybędzie dopiero za kilka tygodni. Pracownicy linii lotniczej nie wiedzieli, co mają począć w biurze z tymi zwierzętami. Otworzyłem walizkę z taką samą ostrożnością, z jaką saper otwierałby przesyłkę, w której coś tyka, a więc mogącą zawierać bombę zegarową. Nie jesteśmy tak dalece ostrożni, gdy mamy do czynienia z lwami czy panterami. śmierdziele bowiem mają po obu stronach otworu odbytowego dwa gruczoły, które gdy zwierzęciu grozi niebezpieczeństwo, z impetem wyrzucają równocześnie dwa strumienie oleistej cieczy, łączące się tuż za gruczołami i rozpryskujące wachlarzowato na odległość 4 m. Rozpryskiwany płyn składa się z czegoś, co nosi niewinnie brzmiącą nazwę chemiczną merkaptan butyłowy. Kogo ta ciecz dosięgnie, musi spokojnie spalić swoją odzież. Przez wiele dni nie może się z nikim spotykać. Ludzie opryskani przez śmierdziela dostają w zamkniętym pomieszczeniu silnych, torsji. Płyin ma zapach czosnku i siarkowodoru, a więc woń 28 zgniłych jaj. Mówi się często, że można z odzieży usunąć ten zapach przez dokładne jej odymienie, inni radzą ją spalić... Buty moczone przez cztery miesiące w chlorowanej wodzie ciągle śmierdziały. Woda i mydło iraczej mało pomagają, natomiast benzyna daje bardzo dobre rezultaty. Miejsce w ogrodzie, gdzie pochowano zdechłego śmierdziela, można było po wielu miesiącach odnaleźć po zapachu. Młode śmierdziele zaczynają robić użytek ze swoich gruczołów już w czwartym tygodniu życia. Nasi przybysze z Ameryki nie byli jednak tak groźni. Przywitali nas nie swoimi tylnymi działami, ale przyjaznymi czarno--białymi mordkami. W pokrywie kufra znaleźliśmy „sposób użycia", pisany po angielsku oraz wyjaśnienie, że zwierzętom wyoperowano gruczoły i są zupełnie łagodne. W kufrze znaleźliśmy nawet obroże i linewki i wobec tego mogliśmy je od razu wyprowadzić na spacer. Właścicielka przyjechała później i opowiedziała nam dzieje tych czarno-białych pięknych zwierząt. Była to parka małżeńska, która spośród skunksów odbyła chyba najdłuższą podróż. Zwierzątka te otrzymała, jeszcze jako zupełnie malutkie, w Hollywood. Były bardzo żywe, chętne do zabawy i biegały całymi dniami po schodach. Nie chciały jednak przestrzegać czystości. Załatwiały się po kątach wszystkich pokojów. Aby problem zlikwidować, opiekunka wstawiła do każdego kąta odpowiednio dopasowane naczynie blaszane. Pewnego razu zwierzęta wymknęły się z domu. Właścicielka zwróciła się do wszystkich sąsiadów z prośbą, by dali jej natychmiast znać, gdy spostrzegą, że grządka z marchewką została u nich w nocy obrabowana. Marchewka bowiem była smakołykiem skunksów. Zniszczona grządka miała świadczyć, że zbiegowie przebywają w pobliżu. Pani ta służyła w armii amerykańskiej i często podróżowała, a obydwa śmierdziele towarzyszyły jej stale w wygodnej, niewinnie z zewnątrz wyglądającej walizce. W walizce tej samiczka podróżująca wówczas ekspresem urodziła młode. Niestety, walizka z nowo narodzonymi została w drodze tranzytem przez Kanadę na Alaskę zaplombowana przez celników i małe zginęły. W ogrodach zoologicznych i farmach hodowlanych trzyma się wyłącznie zwierzęta dezodoryzowane, a więc pozbawione przykrej woni. Gruczoły leżą tuż pod powierzchnią skóry i lekarz 29 wycina je pod miejscowym znieczuleniem, zanim zdążą się rozwinąć. Mimo to taki śmierdziel przez całe życie przyjmuje groźną postawę i zadarłszy ogon zwraca ostrzegawczo w kierunku nieprzyjaciela tylną część swego ciała. Jest to czynność instynktowna, wykonywana bez „zastanowienia" i nie może być zmieniona mimo oczywistej jej bezcelowości. Przy ludzkich czynnościach instynktownych dzieje się dokładnie to samo. Zakochujemy się przecież nawet wtedy, gdy mamy za sobą gorzkie w miłości rozczarowanie... Gdy niedoświadczony pies spotka takiego zoperowanego śmierdziela, to biada zwierzątku. Pies, który miał już jednak kiedyś do czynienia z bronią skunksa, obchodzi go z daleka. Widziano już, jak pięć dorosłych niedźwiedzi odchodziło z szacunkiem od swego żarcia, bo zbliżał się do niego śmierdziel, aby się także pożywić. Pewien traper zbudził się w swoim .namiocie od hałasu spowodowanego przez najście samicy-śmierdziela z dziećmi. Młode doskonale się bawiły, nie przejmując się widokiem zaskoczonego człowieka, a matka skrzętnie przeszukiwała całe gospodarstwo. Przed wejściem zaś do namiotu siedział w jasnym świetle księżyca wielki ryś i również oglądał ludzkiego przybłędę w tym zagubionym zakątku. Skunksy nie zwracały wcale uwagi na rabusia, a gdy jedno z młodych zanadto się do niego zbliżyło, ten tylko ściągnął wargi. Obserwujący to człowiek odniósł Wrażenie, że drapieżnik nie mógł w lepszy sposób wyrazić swej „bezgranicznej pogardy" dla małych śmierdziuchów. Dlatego skunksy są zawsze takie niefrasobliwe. Nikt, kogo do tego nie zmusza okrutny głód, nie chciałby mieć z nimi do czynienia. Śmierdziel zaś nie jest znowu taki skory do strzelania. W swojej armacie ma wszystkiego 4-—5 ładunków, potem pozostaje ona pusta przez dość długi czas. Kto ma tak mało amunicji, ten podpuszcza wroga zupełnie blisko i strzela bez pudła. Tak też robi to nasz czarno-biały śmierdziel. Amerykanie twierdzą, że skunksy przestrzegają zasady: „poczekaj, aż zobaczysz białka oczu nieprzyjaciela". Ale i wtedy uprzedzają nas uprzejmie o niebezpieczeństwie, w przeciwieństwie do ludzkich artylerzystów. Jaskrawo białe pasy sierści są już wystarczającym, znakiem ostrzegawczym. Ponadto zadzierają pionowo, wspaniały jak choinka ogon, zginają 30 się w łuk i tupią przednimi łapami. Wygląda to bardzo miło przypomina ruchy młodych psiaków zapraszających do zabawy. Biada jednak temu, kto nie irozumie wymowy tych ruchów! Te małe łobuzy wspaniale celują i trafiają doskonale inawet w oczy. Aczkolwiek to bardzo piecze, nie wyrządza jednak poważniejszej szkody. Nie daj się jednak zwieść tym, że skunks stoi przodem do ciebie. Potrafi on błyskawicznie zwinąć się, tak że tył znajdzie się koło głowy, i następuje strzał! Ten, kto zna uprzejmość skunksów i wie, że zawsze ostrzegają przed użyciem swej niebezpiecznej broni, nie uwierzy, iż śmierdziel przechadzał się po fabryce konfekcji i perfumował niezliczoną ilość martwych przedmiotów, które mu niczym nie groziły. Historia ta jest zbyt piękna, aby była prawdziwa. Oswojone śmierdziele strzelają niezmiernie rzadko, nawet gdy mają swoje gruczoły. Wystarczy im, że sobie potupią i pogrożą. Taki oswojony skunks zawarł związek małżeński z dziką samiczką i potem wychowywali razem swoje małe. Kocica z tego samego domu, która równocześnie miała małe, zaatakowała skunksa i otrzymała woniejący ładunek. Z kolei wielka sowa pokonała skunksa i go pożarła. Skunksy poszukujące żeru chodzą chętnie po ludzkich ścieżkach lub tropach zwierzęcych. Znajdują tam odchody różnych zwierząt i wygrzebują z nich gnojówce, które pożerają z apetytem. W ogóle zjadają wiele owadów. Zbadano zawartość ich żołądków i stwierdzono, że w 70fl/o składa się ona z takich szkodników, jak stonka ziemniaczana, szarańcza itp. Możemy dlatego wybaczyć skunksowi jego woń. U jednego z nich znaleziono w żołądku resztki 150 pszczół, inny znowu miał w przełyku i w pysku 65 żądeł. Pochodziły oine zapewne od martwych pszczół, których mechanizm żądłowy jednak jeszcze działał. Pszczelarze nie lubią skunksów, które w nocy wypłaszają pszczoły z ula i potem je zjadają. Wielu pszczelarzy amerykańskich otacza ule siatką drucianą, zakończoną taśmą blaszaną, uniemożliwającą przedostanie się do ula tym amatorom pszczół. Zwierzęta te są tak zadufane w sobie, że ludzie nocujący w namiotach mogą obudzić się ze skunksem śpiącym spokojnie na ich brzuchu. To beztroskie zachowanie się skunksów nie zawodzi w zetknięciu się z rozumnymi stworzeniami natury, nato- 31 I miast szalejące, nierozumne, wytworzone przez człowieka samochody zabijają je. Według sprawozdania drogowego z Pensylwanii w ciągu jednego roku przejechano na śmierć 17 301 zwierząt, rzecz jasna, przede wszystkim psy i koty. Z zwierząt dzikich znalazło się 1 205 śmiertelnie przejechanych skunksów, które zajęły drugie miejsce po psach. Żerując na zwłokach przejechanych zwierząt same padały ofiarą samochodów. Co roku do handlu w Stanach Zjednoczonych dostarczają ponad 2 miliony skóreki skunksa traperzy i hodowcy. Pod solidnym deszczem futra z tych skórek dają znać o swoim pochodzeniu. Niedawno dowiedziałem się o poszukiwaniu nowego środka, który by obrzydził myszom i szczurom worki z paszą. Z wszystkich środków, którymi je spryskiwano, najlepszym w działaniu okazał się merkaptan butyłowy, ten sam, który jest amunicją do armat skunksa. Pasza była nietykalna dla gryzoni, dopóki czuć było zapach skunksów. (Przypuszczam, że nie nadawała się także i dla domowych zwierząt, dla których była przeznaczona.) Najdłużej — przez całe cztery miesiące woń trzymała się miodu. Zoologowie interesowali się w ostatnich latach tym cuchnącym, ale bardzo pożytecznym zwierzęciem. Chwytano je żywcem, wsadzano do pudeł kartonowych i odurzano eterem lub chloroformem, zanim zdążyły strzelić. W ten sposób można było zwierzę spokojnie zbadać. Przy tej sposobności dokonano prawdziwej inwentaryzacji śmierdzieli. Są one bardzo towarzyskie; w niektórych norach znajdowano po 10—15 sztuk mieszkających irazem, szczególnie w zimie. Jedna nora nie należy do jednego określonego skunksa, ale do wszystkich. W Stanach Zjednoczonych A. P. żyją przeciętnie cztery skunky na 1 km2, a więc tyle, ile przypada na 1 km2 ludzi w Paragwaju, cztery razy tyle, ile w Islandii, gdzie na 1 km2 żyje tylko jeden człowiek. Razem jest w Stanach Zjednoczonych, jak to sobie szybko obliczyłem, 28 milionów skunksów. m Śmierdziel wbrew nazwie sympatyczne i poczciwe zwierzę urnik, jedna z najpiękniejszych fok, z charakterystycznym „workiem nosowym" MILIONY FOK W MORZU (jdy nas ktoś zapyta, jaka grupa ssaków jest najliczniejsza, to na pewno pomyślimy o stadach antylop w Afryce. Te czasy jednak minęły. Nikt nie domyśli się, że właśnie ssaki żyjące w wodzie — miliony płetwonogich, ustępujących swoją liczebnością obecnie tylko miliardom ludzi. W ZSRR z wysokości 800 m spenetrowano! całe Marze Białe tak dyskretnie, że zwierzęta te nie przelękły się i nie uciekały. Na dokonanych z góry zdjęciach skrupulatnie przeliczono wszystkie stada: było tam trzy miliony fok grenlandzkich lub siodlastych. Są to foki żyjące wyłącznie na wielkich krach i skrzętnie omijające lody przybrzeżne, nie potrafią bowiem tak jak foki obrączkowane przebić w nich otworów oddechowych. Potężny mors wygina się w tym celu pod lodem w łuk i potem nagle wyprostowując się przebija tyłem czaszki skorupę lodową, naturalnie do określonej grubości. Przy bardzo grubej pokrywie lodowej zwierzęta muszą w poszukiwaniu pokarmu doczołgać się na brzuchu do otwartego morza. Napotykano już morsy, które przebyły w ten sposób po 50 km. Były wyczerpane z głodu i miały startą skórę brzucha. Foki obrączkowane nie zadają sobie trudu ciągłego przebijania otworów oddechowych. Nosem podnoszą pierwszy cienki lód, tak że tworzy się wzniesienie, i robią w nim mały otwór, który znajduje się już nad powierzchnią wody i nie zamarza, nawet gdy lód grubieje. Każda foka ma kilka takich otworów pod lodem i właściwie trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób trafia do nich. Eskimosi wyczekują godzinami, marznąc, z włócznią w dłoni, aby uderzyć w głowy zwierząt, wychylających się dla zaczerpnięcia powietrza. nad ©tworem zbietrze się wysoki nasyp śniegu, foka 3 — 20 zwierząt i 1 człowiek obrączkowana rozszerza otwór oddechowy do wielkości wyłazu i wygrzebuje w śniegu korytarz do 10 m długości oraz norę mieszkalną. Tam, w najzimniejszą porę, przychodzą na świat jej małe, lecz na zewnątrz inikt tego nie zauważa. Jej małym powodzi się lepiej aniżeli innym, w norze śniegowej bowiem jest ciepło. Dorosłym gęsta sierść daje niewielką ochronę przed lodowato zimną wodą mórz podbiegunowych. Wyjątku >nie stanowią nawet uchatki, np. niedźwiedzie morskie, których futro mające wełniste, puszyste podszycie służy do produkcji tzw. sealskinów — ciepłych futer damskich. Płetwonogim przydaje się ich owłosienie dopiero na lądzie, gdy dobrze wyschnie, bo wtedy stanowi ochronę przed lodowatym wiatrem. Podczas gdy opierzenie ptaków pływających jest tak gęste, że odgradza ciało od wody i otacza je płaszczem powietrznym, to futro płetwonogich przemaka do skóry. Gdy takie zwierzę, np. w zoo, wyjdzie na ląd, traci swą jednolitą czerń oraz połysk i pojawiają się plamy. Niektóre miejsca na jego skórze, szczególnie na stronie brzusznej, schną szybciej iniż inne i mają wówczas kolor brązowy. Ma to swoją przyczynę. Zwierzęta te odgradzają się od zimnej wody, podobnie jak walenie, grubą warstwą tłuszczu. Gdy płyną, szybko nagrzewają się, a ponieważ stygną powoli, jak kawa w termosie, dlatego też mają ściśle określone miejsca tuż pod skórą, które bywają w razie potrzeby silnie przekrwione i oddają ciepło wodzie. Zwierzę płetwonogie działa wówczas jak grzałka. Na wyspach Amtarktyki znajdują się małe słonie morskie, które leżą w zlodowaciałych szybach o głębokości 3—3V2 m i giną tam z głodu, matka bowiem nie może się do nich dostać. Są to zwierzęta chore, gorączkujące, pod którymi śnieg topnieje, a one zapadają się w nim coraz głębiej. Płetwonogie mają z nami niektóre cechy wspólne. Podobnie zresztą jak małpy, konie czy słonie, zapadają podczas transportu morskiego na chorobę morską. Można się temu dziwić, bo przecież stale przebywają w falującym żywiole. Ale czy widzieliście, by pływający człowiek, rzucany falą w górę i w dół, uległ kiedyś chorobie morskiej? To przecież co innego samemu pływać, a co innego stać ma rozkołysanym pokładzie statku. Płetwonogie mogą 34 też, jak i my, ulec porażeniu słonecznemu. Zdarzało się również, że foki siodlaste i morsy nie pozwalały zapędzić się do wody, ryczały z bólu, gdy uderzały ciałem o wodę, i natychmiast z niej uciekały. Płetwonogie umieją, rzecz jasna, doskonale nurkować; foka szara do 100 m, foka siodlasta nawet do 280 m głębokości, co zostało stwierdzone podczas połowów z sieciami oraz wędkami z przynętą. Inne foki giną na głębokości 300 m z powodu tej samej choroby ciśnieniowej, co człowiek bez aparatu nurkowego na znacznie mniejszej głębokości. W przeciwieństwie do nas płetwonogie wydmuchują powietrze przed zanurzeniem się. Są one dobrze przystosowane do długotrwałego nurkowania. Tętno ich może opaść z 150 uderzeń na minutę nawet do 10. Oczywiście nozdrza ich zamykają się pod wodą i nie lada wysiłek jest potrzebny, aby je potem otworzyć dla zaczerpnięcia powietrza. Również na lądzie płetwonogie oddychają inieregularnie i często na dość długo wstrzymują oddech. W ogrodaan zoologicznych zwiedzający alarmują czasem o utonięciu jakiegoś lwa morskiego, leżącego na dnie basenu, podczas gdy zwierzę po prostu nie wynurza się przez dłuższy czas z wody. Ganione foki potrafią przebywać pod wodą nawet pół godziny. Nierzadko jednak łowcy dają się zmylić, czekając na ofiarę, która tymczasem wystawiła nozdrza nad powierzchnię wody w innym miejscu. Płetwonogie często śpią w wodzie w pozycji pianowej, przy czym ruch wody wynurza ich nozdrza samorzutnie co minutę lub dwie. Na lądzie czują się mniej pewnie, dlatego też ciągle podnoszą głowy i niespokojnie lustrują otoczenie. Foki siodlaste płyną, co prawda ,na niedługich dystansach, z szybkością 20 mil morskich na godzinę (37 km/godz.) — to jest dwa razy szybciej od rybackiego statku parowego i szybciej od parowca pasażerskiego czy towarowego. Ich system oddychania pozwala im przepłynąć 11 km pod pokrywą lodową, mimo to nie spotyka się ich dalej od brzegu niż w odległości 3,5 km. Przy nurkowaniu pomaga im jeszcze to, że oczy ich przystosowują się niezwykle szybko do ciemności. Ludzie potrzebują 40—45 minut, zanim ich oczy przestawią się na widzenie w głębokim zmroku, oko psa wymaga już tylko 20 minut — zwierzę płetwonogie przystosowuje się już po jednej sekundzie. Widzi 35 ono jednak dobrze tylko w wodzie, podczas gdy poza nią jego silnie wypukłe oczy są krótkowzroczne. Dlatego też można łatwo podchodzić te zwierzęta, bo na domiar złego nie są obdarzone dobrym węchem. Podczas polowania myśliwy podbiega szybko do ich legowiska, zwierzęta zaś uciekają w panice do wody. Zanim znowu wynurzą się i zbliżą, musi myśliwy paść plackiem na lód i naśladować ich ruchy. W taki sposób zwabia stare osobniki na odległość strzału, a młode podchodzą tak blisko, że można je złapać rękami. Duża ilość krwi w ciele pomaga płetwonogim lepiej aniżeli skafander. Mają one wewnątrz ciała jamy, w których znajdują się wielolitrowe zapasy krwi. Krew ta jest ciemna, co powoduje prawie czanne zabarwienie mięsa, z wyjątkiem młodych zwierząt, które jeszcze nie pływały. Niedoświadczeni myśliwi nie posiadali się ze zdumienia, widząc olbrzymie ilości krwi wypływające z tych zwierząt. Krew stanowi u płetwonogich 15% ciężaru ciała, u człowieka zaś tylko 6,6%. Słoń morski ma podobno dwa razy tyle krwi, co tyle samo ważący wół. Wydaje się, że jest w tym nieco przesady. Po prostu krew płetwonogich nie krzepnie i zwierzę wykrwawia się do końca. Trudno sobie zapewnię wyobrazić, że na zwierzęciu, które prawie stale przebywa w wodzie, żyją wszy. A jednak tak jest. Siedzą one nie tylko na głowie, która przecież dość często wynurza się dla nabrania powietrza, ale również pomiędzy tylnymi płetwami i ogonem. Wszy te przekształciły swoje włoski chitynowe w ruchome łuski utrzymujące płaszcz powietrzny. Wiele wodnych chrząszczy i pająków dźwiga ze sobą w ten sam sposób zapas powietrza. Foki w jeziorze Bajkał są prześladowane przez ten sam gatunek wszy, co ich siostrzyce na otwartym morzu, chociaż od setek tysięcy lat nie mogły mieć ze sobą żadnych kontaktów. Te wszy podwodne gryzą i dokuczają swoim nosicielom, podobnie jak wszy zwierząt lądowych i tak jak istnieją ptaki wydziobujące ze skóry nosorożców czy bawołów dręczące ich owady, również i w Arktyce pewien gatunek drozdów poświęcił się tej samej samarytańskiej służbie. Biegają one sobie spokojnie po cielskach morsów, często tarzających się z rykiem po lodzie, nie mogąc się uwolnić od gryzących wszy. W nozdrzach ich osiedlają się znowu roztocze, które w tak. 36 okrężny sposób stały się mieszkańcami mórz. Pomaga im w przenoszeniu się na nowe osobniki rozpowszechniony wśród wielu gatunków płetwonogich zwyczaj dotykania się nosami przy spotykaniu. Wystarczy to roztoczom do przejścia na nowy „parowiec". Pasożyty żołądkowe są przyczyną, dla której lwy morskie chętnie połykają kamienie. W zoo paryskim wydobyto' z żołądka samca lwa morskiego 32 kg kamieni, u innego znaleziono 10 kg żwiru. Może miało to działać jak kamienie młyńskie rozgniatające dokuczliwe pasożyty. Wprowadza to jednak w błąd geologów, albowiem zwierzęta przenoszą w ten sposób kamienie z jednego morza do drugiego. Chociaż po morzach świata pływa tyle milionów płetwonogich, to nie ma ich więcej niż trzydzieści gatunków, ale zawsze je mylą ze sobą zwiedzający ogrody zoologiczne. Dla nich zwierzęta pływające w naszych basenach są najczęściej „psami morskimi". Te żyją w istocie u wybrzeży Morza Północnego i Bałtyku, podczas gdy w ogrodach zoologicznych lepiej czują się lwy morskie z wybrzeży kalifornijskich. Lwy morskie i niedźwiedzie morskie z ich wełnistą sierścią mają jeszcze małe małżowiny uszne i mogą ma lądzie, opierając się na płetwiastych kończynach, poruszać się jak czworonogi. Spośród uchatek właśnie lwy morskie są zabijane wyłącznie dla ich tłuszczu, niedźwiedzie morskie zaś również dla ich futer. Wszystkie one są przeważnie mieszkańcami mórz południowej półkuli, tylko jeden gatunek niedźwiedzi morskich stanowi wyjątek, zamieszkuje bowiem wody pomiędzy Alaską i Kamczatką. Za czasów Katarzyny Wielkiej rosyjski żeglarz Przybyłow łamał sobie głowę nad tym, dokąd te olbrzymie stada płetwonogich ciągną co roku pomiędzy Aleutami na północ. W końcu odkrył pięć okrytych mgłą wysp, nazwanych dzisiaj jego imieniem. Widok tych niezliczonych stad musiał być urzekający. Ale rozpoczęła się też natychmiast niebywała rzeź. Rosjanie szybko jednak wprowadzili porządek, ustalając, że co roku wolno upolować tylko określoną ilość tych północnych niedźwiedzi morskich. Zwierzęta te przebywają latem i zimą na otwartym morzu. Natychmiast po wyjściu na brzeg samce gromadzą dokoła siebie haremy samic. W pobliżu buszuje młodzież, co nie pozwala właścicielowi takiego haremu, składającego się z 50 i nierzadko 37 nawet 100 oblubienic, oddalić się od nich choćby na chwilę. Nie ma on nawet ani chwili czasu na jedzenie, picie, spanie albo wejście do wody. Przez długie dwa miesiące żyje z nagromadzonego w swoim organizmie tłuszczu. Samice rodzą w pierwszym lub drugim dniu po wyjściu na ląd, po 11-miesięcznej ciąży i prawie natychmiast wstępują w nowy związek małżeński. Często wskakują one do wody, aby złowić jakąś rybę, a ich małe zostają same na lądzie. Każda matka odnajduje w olbrzymim stadzie bez omyłki swe własne dziecko i nigdy nie podejdzie do obcego. Gdy matka zginie, musi zginąć i dziecko. Samce nie troszczą się o dzieci. Małe tulą się często do drzemiących olbrzymów, aby ogrzać się ich ciepłem. Zdarza się, że obracający się na drugi bok olbrzym zgniata na śmierć tulącą się do niego dzieciarnię. Młode przeważnej części gatunków płetwonogich rodzą się gęsto owłosione i do wody wstępują dopiero po kilku tygodniach, gdy puchowe włosy wylinieją i futro upodobni się do sierści rodziców. Przy grożącym niebezpieczeństwie zdarza się, że matka wrzuca swe małe do wody nawet i wcześniej. Obecnie poluje się tylko na trzyletnie samce, żyjące poza haremami. Biedni ci „kawalerowie" muszą więc dostarczać futer, którymi potem małżonkowie, drogo za nie zapłaciwszy, obdarzają swoje żony. Niewiele brakowało, a nie byłoby już tych „dostawców" futer, wędrujących między Alaską i Rosją. Gdy Stany Zjednoczone odkupiły w 1867 r. Alaskę od Rosji, na Wyspach Przybyłowa powiększała się corocznie liczba płetwonogich do 3—4 milionów. Łowcy futer znaleźli natychmiast sposób obejścia przepisów ochraniających ich legowiska. Zakotwiczali swe statki niedaleko wysp, nie lądując na nich, i mordowali całe stada zwierząt ciągnących do brzegów — samce i samice bez wyboru. Spowodowało to ich spadek w 1911 r. do 123 600 sztuk. W ostatniej już chwili Rosja, Japonia, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone zawarły bardzo rozsądną umowę „foczą". Od tego czasu stado niedźwiedzi morskich powiększyło się i liczy obecnie 3 miliony sztuk. Pomoc dla fok Gwadelupy przyszła za późno i prawie zupełnie wyginęły. W europejskich zaś morzach północnych nie ma już zupełnie niedźwiedzi morskich. Morsy ze swoimi wąsami przypominają ludzi, szczególnie w zoo, 38 gdzie straciły długie kły, starłszy je o kamienne baseny. Zwierzęta te oswajają się bardzo szybko i ich poufałość z dozorcą staje się wkrótce dla niego uciążliwa, pchają się bowiem natrętnie do całowania. Przy ich wąsach ze szczeciną grubą i twardą jak stosina pióra nie jest to największa przyjemność. Poza tym uczą się bardzo szybko wypluwać strumienie wody w twarze przyglądających się, co bawi wszystkich, prócz trafionych. Morsy, druga po uchatkach rodzina płetwonogich, są uważane za bardzo łagodne. Żywią się podobno tylko mięczakami i małymi żyjątkami morskimi. Dziwne jednak, że wśród płetwonogich jeden tylko mors nie ucieka przed niedźwiedziem polarnym, nawet gdy ten się do niego zbliży. Mój znajomy Duńczyk, Alwin Pedersen, który spędził wiele lat w Arktyce, opowiadał, jak to wraz z współtowarzyszem siedzieli cicho jak trusie w swojej łodzi, gdy nagle za burtą ujrzeli olbrzymie głowy uzbrojone w śnieżnobiałe kły. Ponad dwie godziny harcowało dokoła weso^ łe stado morsów, a od ich uderzeń trzeszczała łódź. Jeśli zastrzelić lub zranić jednego z nich, to natychmiast całe stado atakuje przeciwnika i potrafi nawet mocną łódź rozbić w drzazgi. Ich wzruszające przywiązanie rodzinne jest często przyczyną śmierci. Myśliwi łapią małe, zmuszają je do krzyku, a potem strzelają w tłum spieszących na pomoc zwierząt. Tam, gdzie pojawiają się morsy, znikają szybko mniejsze gatunki płetwonogich. Nieprawdą jest, że morsy używają swoich olbrzymich kłów do odrywania muszel z podmorskich skał. Chwytają one mniejsze płetwonogi, gniotą im żebra w swoich przednich płetwach, rwą je na strzępy za pomocą kłów i łykają ich mięso. W żołądkach morsów znajduje się najczęściej resztki innych płetwonogich. Istnieją tylko dwa rodzaje morsów, jeden żyjący w północnym Atlantyku, drugi w północnym Pacyfiku. Na południowej półkuli nie ma morsów i przedstawianie na tle krajobrazu polarnego morsów i niedźwiedzi polarnych obok pingwinów jest grubym błędem. Te osobliwe morskie olbrzymy stają się coraz rzadsze. Czyżby bliski był dzień zniknięcia ich z naszych mórz? Psy morskie Morza Północnego są w odróżnieniu od swoich wędrownych krewniaków raczej istotami przywiązanymi do swojej ojczyzny. Nie oddalają się więcej niż na 10 — 15 km od 39 miejsca wybranego na stałą siedzibę. Foki właściwe (trzecia rodzina płetwonogich do której należą psy morskie), czołgają się na brzuchu jak gąsienice. Tłusta foka nie potrafi dosięgnąć ziemi swoimi bocznymi płetwami. Wygina się i odbija się od ziemi 'tylnymi płetwami, tak że posuwa się w swego rodzaju brzusznym galopie, przy czym u niektórych gatunków jest to wcale szybki ruch! Przy wielkim wysiłku szybkość ta dochodzi do 10 km na godzinę. Przy tym ślizganiu pomaga im mocna, do tyłu skierowana sierść. Dlatego też narciarze dla zapobieżenia ześlizgiwaniu się z oblodzonych stoków przywiązują do spodów nart kawały skór foczych — zapewne wynalazek Eskimosów. (Eskimosi nie umieją zresztą należycie garbować skóry, zmiękczają ją moczem, potem kobiety żują ją aż do> zupełnego zmięknięcia.) Powyższa właściwość skóry foczej sprawia czasem kłopoty. Przez pewien czas były modne portmonetki ze skóry foczej; często zdarzało się, że wskutek stałego ruchu nóg portmonetki te same „wspinały się" w kieszeni i z niej wypadały. Foki właściwe nie są wcale złymi „piechurami", chociaż jak powiedziano, kończyny ich nie nadają się do chodzenia. Na Antarktydzie spotyka się je czasem o 30—50 km od brzegu i na wysokości 700 m nad poziomem morza. Kończyny tylne układają się u nich w ten sposób, że wraz ze ściśle przylegającym do nich ogonem tworzą mocny ster. Tylko w bardzo rzadkich wypadkach foka potrafi poruszać się na tych płetwach sterowych, jak to miała sposobność zaobserwować w zoo bazylejskim dr Erna Mohr, ceniony zoolog i znawczyni fok, na której badaniach częstokroć się opierałem. Gdy woda jest akurat tak głęboka, że foka może w pozycji pionowej wynurzyć z niej tylko pół głowy, wtedy rozchyla na dnie swoje tylne płetwy i posuwa się, kołysząc się z boku na bok, zupełnie jak my byśmy to robili, gdyby nam nogi związano w kostkach. W bajkach występują duchy morskie i syreny przysłuchujące się biciu dzwonów. Zapewne psy morskie o okrągłych głowach, tak łudząco podobnych do ludzkich, pobudziły naszą fantazję. Udało się zaobserwować, iż gra na skrzypcach czy innym instrumencie wabi foki. Czy znaczy to, że są muzykalne? W każdym razie są bardzo ciekawskie i każda łódź nęci je, by ją obej- 40 rżeć ze wszystkich stron. Nie nauczyły się dotychczas dostrzegać w człowieku swego wroga. Większość płetwonogich wychodzi na ląd lub krę przynajmniej dla wydania na świat młodych, które przez sześć do ośmiu tygodni z lękiem omijają wodę. Psy morskie przychodzą na świat „gotowe do działania". Na płyciznach przybrzeżnych Morza Północnego, które są ich ojczyzną, nie ma skały nie zalewanej falami. Młode zrzucają natychmiast po urodzeniu swoje dziecięce owłosienie i umieją od razu pływać. Gdy zagubią w morskich wirach matkę lub gdy matka nie przyjmie drugiego z urodzonych bliźniąt, wyją w niebogłosy i czołgają się za przechodzącymi brzegiem ludźmi. Takie stworzenie skazane jest na śmierć, chyba że znajdzie się litościwa dusza, która wychowa je ma butelce. Zanim się ktoś na to zdecyduje, musi wziąć pod uwagę, że mleko focze jest 13 razy tłustsze od krowiego, zawiera 43°/o tłuszczu! Płetwonogie piją bardzo niewiele wody morskiej, chociaż podczas transportu i w ogrodach zoologicznych piją wodę słodką. Woda morska zawiera 4°/o soli, ryby zaś, stanowiące ich pokarm, tylko 0,07%. Mimo to muszą one na dłuższą metę mieć wodę słoną dla zachowania dobrego zdrowia. Psy morskie spotyka się w niektórych europejskich ogrodach zoologicznych, żyją także w „Grotach zwierzęcych" w Bremerhaven, które leżą nad morską odnogą. Choroby oczu występujące u płetwonogich w ogrodach zoologicznych nie są spowodowane ich przebywaniem w słodkiej wodzie, cierpią bowiem na nie i żyjące na swobodzie; oczy widzące pod wodą są szczególnie wrażliwe. Płetwonogie, które zaaklimatyzowały się w ogrodach zoologicznych, mogą tam dożyć podeszłego wieku. W Sztokholmie zmarła w 1942 r. foka szara „Jakub" — samiec w wieku 43 lat. Po śmierci stwierdzono hypertrofię mięśnia sercowego, uszkodzenie naczyń i wiele typowych objawów ludzkiej starości. Na wolności foka nie dożyłaby tego wieku z takimi zmianami patologicznymi. Grube warstwy słoniny umożliwiają płetwonogim niewiaro-godne głodówki. Słonie morskie podczas transportu z Antarktyki przez równik do Europy z reguły poszczą przez cały 8—10 tygodniowy okres podróży. Nawet o wiele mniejszy pies morski 41 może obyć się bez jedzenia przez 8 tygodni, a niektóre gatunki płetwonogich nic nie jedzą od 2—4 tygodni w okresie pomiędzy zaprzestaniem karmienia przez matki a rozpoczęciem samodzielnego żerowania. Nawet w najokropniejszych snach nie moglibyśmy sobie wyobrazić tej olbrzymiej masy płetwonogich, wybijanych corocznie dla ich futer czy tłuszczu. Sami tylko Norwegowie w okresie od 1875 do 1939 r. bili co roku na Morzu Białym, w rejonie Spitsbergenu i Nowej Ziemi za pomocą 40 do 170 statków od 8 000 do 343 000 fok w roku 1925! Były to prawie wyłącznie foki siodlaste. Liczby łowów radzieckich w bardziej jeszcze na wschód położonych rejonach są znacznie wyższe, używa się bowiem lo-dołamaczy i samolotów. Na Atlantyku zachodnim u wybrzeży Kanady i Nowej Fundlandii, wybija się corocznie 300 000 do 500 000 sztuk płetwonogich. Do tego dodać jeszcze należy liczby odnoszące się do polowań w Antarktydzie i na Pacyfiku północnym. Ta rzeź płetwonogich — bo to w rzeczywistości nie jest polowanie — jest częstokroć bardzo łatwa. Niedźwiedzie morskie pędzi się po prostu przed sobą na plac rzezi i zważa się tylko, aby się podczas drogi nie przegrzały, odbija się to bowiem na jakości futra. Zwierzęta są zabijane uderzeniem pałki. Co za okrutne rzemiosło! Dr Lilie przywiózł w 1949 r. do Anglii kolorowy film, na którym pokazano, że często młode odziera się ze skory tylko po uprzednim ogłuszeniu. Największe płetwonogie, słonie morskie, można było dawniej znaleźć na wszystkich wybrzeżach i skałach południowego Atlantyku. Samiec słonia morskiego waży od 4 do 5 ton i nie zwraca wcale uwagi na zbliżającego się lub kręcącego się koło niego człowieka; stało się to przyczyną tragedii tego zwierzęcia. Dzisiaj można je znaleźć tu i ówdzie w Południowej Georgii razem około 260 000 sztuk oraz 2 000—3 000 u wybrzeży Wysp Fal-kladzkich. Wielka Brytania i Argentyna, prowadzące spór o te wyspy, zabiegają od 40 lat o utrzymanie przy życiu tych stad. Rocznie zabija się 4 000—5 000 słoni morskich. Północne słonie morskie, żyjące u wybrzeży Kalifornii, są nieco mniejsze, ale mają dłuższy ryj. Pod koniec ubiegłego wieku uważano ten gatunek za wymarły. W 1892 r. napotkano znowu na Gwadelupie niewielkie stado tych zwierząt. Rząd meksykański wziął je pod 42 ochronę i liczba ich, która spadła do 100, powoli rośnie. W 1950 r. było ich już 6 000 sztuk; nareszcie pierwsza radosna wieść o losie tych zagrożonych zwierząt. Słonie morskie, ufne w swą wielkość i siłę, śpią niezwykle mocno. Można było dzięki temu zupełnie spokojnie zbadać ich temperaturę w odbytnicy, liczbę uderzeń serca i oddechów. Okazało się przy tym, że słonie morskie przez 5 minut oddychają regularnie 30 razy na minutę, a potem na 5—8 minut wstrzymują oddech. Jest to ściśle związane z ich umiejętnością nurkowania. Małe lwy morskie, których rodzice żyją w sąsiedztwie wielkich słoni morskich, chętnie wykorzystują dobroduszność tych olbrzymów. Nierzadko można zobaczyć olbrzymiego samca słonia morskiego, na którego grzbiecie wygrzewają się zgodnie dwu-trzylet-nie małe lwy morskie. Samcowi takiemu przysparzają one wiele kłopotów w okresie godowym. Kiedy groźby i ryki już nie odnoszą skutków, chwyta on takiego pasażera za kark i potrząsa nim jak pies schwytanym szczurem, nie wyrządzając mu krzywdy, albowiem skóra lwa morskiego jest niezwykle twarda. Słoń morski samiec jest około trzech razy cięższy od samicy. Dziwaczny duży ryj, który potrafi nadymać, służy, zdaje się, jako instrument muzyczny. Ryj ten kieruje słoń do otwartej paszczy celując nozdrzami do gardzieli. Paszcza i nos służą jako pudło rezonansowe dla ryku słyszalnego na kilometr. Taki samiec gromadzi harem złożony przeciętnie z trzynastu ulubienic i przez cafy okres godowy nie ma czasu na jeden chociażby kęs żeru. Dlaczego tak rzadko spotykamy słonie morskie w ogrodach zoologicznych? Niełatwo przetransportować te kolosy przez gorącą strefę równikową do Europy. Nasze ogrody zoologiczne zadowalają się dwoma czy trzema płetwonogimi nie dlatego, że są one bardzo drogie, ale dlatego że nader kosztowne jest ich utrzymanie w zoo. Lew morski połyka dziennie 8—12 kg ryb, przy czym muszą to być świeże ryby dalekomorskie, które trzeba sprowadzać codziennie pociągiem pośpiesznym, zamrożone tuż po złowieniu. LATAJĄCY SKRZAT — POLATUCHA Jako student wykorzystałem ferie semestralne i cały semestr, aby powłóczyć się po Ameryce Północnej i Wielkiej Brytanii. Środków na tę włóczęgę dostarczyło bogate czasopismo poświęcone hodowli drobiu oraz fabryka psich sucharów Spratta. Odwiedziłem wówczas pewnego farmera. Pamiętam dotychczas rozległe pola jego plantacji. Falisty krajobraz był zupełnie czerwony od wspaniałych jabłek, które spadły z drzew. Nie opłacało się ich zbierać i wywozić, bo były] zbyt tanie. Na skraju lasu chciałem wspiąć się na drzewo, aby z tej wysokości sfotografować ten jabłkowy raj. Pod szczytem sterczał z pnia suchy konar, w którym dzięcioł wydłubał dwa otwory. Gdy potrząsnąłem gałęzią, pojawiły się w tych otworach małe główki o wielkich oczach. Potem coś zaszeleściło ii dwa lub trzy małe szare stworzonka wyskoczyły na zewnątrz i poszybowały na wyższe gałęzie sąsiedniego drzewa. Nie mogłem się w pierwszej chwili zorientować, co się dzieje. Farmer powiedział mi, że to były pola-tuchy. Niewiele zdążyłem zobaczyć przez ten ułamek sekundy. Minęło dwadzieścia jeden lat do chwili, kiedy wziąłem do ręki pierwszą polatuchę. N.a międzynarodowych konferencjach dyrektorów ogrodów zoologicznych zaprzyjaźniłem się z amerykańskimi dyrektorami i wymienialiśmy między sobą zwierzęta swoich krajów. Do Stanów Zjednoczonych powędrowało samolotem kilka wron, sów i wiewiórek, a w zamian za to otrzy- , małem między innymi polatuchy. Pierwszą parę umieściłem w skrzyni w mojej sypialni. Cały dzień leżały zwinięte w kłębek w małym domku, który stał w skrzyni. Gdy je wyjmowano, były zupełnie nieprzytomne ze snu i przez dłuższą chwilę leżały na dłoni bez ruchu. Przez pier- wsze kilka dni jadły iniesamowicie wiele, szczególnie orzechy laskowe. Po pewnym czasie spostrzegłem, że nie były wcale takie żarłoczne, robiły po prostu zapasy w swojej skrzyni. W nocy ożywiały się, ale na szczęście mieliśmy twardy sen. Nasi współ-lokatorzy robili niesamowity hałas i można było pomyśleć, że to sam diabeł w tym kącie harce wyprawia. Coś tam piłowały, skrobały, gryzły i następnego dnia na ścianach skrzyni widoczne były ślady ich pracowitej nocy. Zdarzyło mi się dwukrotnie, że przyszedłem późną nocą do domu i otworzyłem skrzynię, by zobaczyć, co porabiają moje małe niespokojne duchy, a te oba razy uciekły mi ze skrzyni. To ci dopiero były łowy! Biegały po podłodze jak myszy, właziły do nieprawdopodobnie wąskich szpar, pomiędzy szafy i ściany, do sprężyn w materacach. Przez dwie godziny o późnej nocnej porze łaziliśmy na kolanach, czołgaliśmy się na brzuchach, zanim wpakowaliśmy te łobuzy do ich skrzynki. Za pierwszym razem poszczęściło mi się, gdy rzuciłem marynarkę na podłogę. Polatuchy przecież szukały bezpiecznego ciemnego miejsca, toteż natychmiast schroniły się pod nią. Nie ważyłem się jednak chwycić mocniej, bo to takie małe i kruche stworzonko. Futerko jego jest niezwykle gładkie i jakby na nie za duże. Krótko mówiąc — mały łobuziak znowu mi umknął. 0 chytrości tych zwierzątek świadczy to, że po raz drugi nie dały się już zwabić pod marynarkę. W końcu gdzieś znikły. Usiedliśmy zmęczeni i odbyliśmy naradę wojenną, zastanawiając się, gdzie też mogły się ukryć. Wpadło mi nagle do głowy, że półka na obuwie, wmontowana pod oknem, nie przylega ściśle do ściany i pomiędzy nią i ścianą boczną jest zapewne odstęp, spotrzegłem również szparę, przez którą mogły się wślizgnąć. Pobiegłem po narzędzia, odsunąłem ostrożnie półkę od ściany 1 znalazłem rzeczywiście obydwa gnomy siedzące za siecią pajęczyny. Postawiłem naprzeciw szpary futrzany but mojej żony i kijem od miotły starałem się wygnać uciekinierów z ich schowka, mając nadzieję, że poszukają schronienia w bucie. Tak się też stało. Ale sprawa nie była taka prosta, bo wlazły teraz do samego szpica i ledwo mogłem końcami palców dotknąć ich miękkich ogonków. Pazurkami uczepiły się futerka i siedziały tam wygodnie i bezpiecznie. Żona odrzuciła moją propozycję oddania po- latuchom buta na mieszkanie aż do czasu, gdy same go opuszczą. Znając zamiłowanie tych zwierzątek do gryzienia, słusznie obawiała się, że wygryzą sobie zapewne na przodzie buta wyjście. Zmusiło mnie to do żmudnej pracy wydobycia ich na światło dzienne. Oba nasze skrzaty były niestety samiczkami i nie udało mi się już dodatkowo sprowadzić z Ameryki samczyka. Sprawa przedstawiała się dość beznadziejnie, były to bowiem w ogóle od dziesiątek lat pierwsze polatuchy, które przybyły żywe do Europy. Co jednak potrafi zdziałać przypadek! W spisie zwierząt wiedeńskiego handlarza znalazłem polatuchę. Wysłałem do niego list, pytając, czy to samczyk. O dziwo — to był rzeczywiście sam-czyk. Kupiec, który i tak udawał się do Niemiec, wsadził zwierzątko do skrzynki i osobiście mi je przywiózł. Nie byłem pewien, czy temu kawalerowi spodoba się któraś z moich samiczek. W celu zapoznania go z damą, wstawiłem na noc jego skrzyneczkę do jej klatki, aby się mogły nawzajem obwąchać i przez drucianą siatkę zawrzeć znajomość. Noc ta była bardzo niespokojna. Piski, chrząkania, tupanie, zgrzyty — jakby cały tartak był w ruchu. Rano ujrzałem piękną scenkę — w skrzynce pana młodego dziura i młoda para śpiąca twardo po całonocnym trudzie w swoim wspólnym już domku. Samczyk przedtem przez kilka dni spokojnie przebywał w swojej własnej skrzyni i nawet nie próbował z niej się wydostać. Teraz, poznaw-szy swą przyszłą, wykonał tak ciężką pracę w ciągu dwóch go-^ dzin. Jakże wielka jest potęga miłości! To małe zwierzątko nie waży nawet 1/8 kg. Jest ono żółte lub szare z białym podbrzuszem, o długości około 18 cm, do czego dochodzi jeszcze prawie tak samo długi ogon, którego włosy sterczą tylko na bok, tak że podobny jest do pióra. U nasady dłoni ma ten skrzacik ostrogowate wyrostki kostne, które pomagają mu w napinaniu błony lotnej, przytwierdzonej do tylnych kończyn. Gdy stworzonko siedzi jak wiewiórka, rozłupując np. orzechy, odnosi się wrażenie, że albo jest bardzo grube, albo nosi suknie przykrojone nie na jego miarę. Polatuchy prowadzą mocny tryb życia i kryją się przed ludzkim okiem. Mieszkają często w ogrodowych domkach ptasich, na strychu, a z rzadka można je również znaleźć w ptasim karmniku. 46 Są one nie tylko ładniejsze i milsze od naszych wiewiórek, nie tylko umieją rozłupywać wszelkiego rodzaju orzechy i zwinnie wspinać się po każdej gładkiej powierzchni, ale potrafią ponadto przelecieć we wspaniałym locie ślizgowym do 45 m. Podnoszenie i opuszczanie ramion działa jak ster wysokościowy. Gdy chcą wylądować na jakimś pniu, używają ogona jako hamulca. Podnoszą go w górę, przez co kierunek lotu zmienia się na pionowy, i równocześnie wyciągają wszystkie cztery kończyny do przodu, aby złagodzić uderzenie o drzewo i o nie się zaczepić. Gdy tylko poczują pod swoimi nogami twardy pień, natychmiast przebiegają na jego drugą stronę, prawdopodobnie z wrodzonej obawy przed drapieżnym ptakiem, który mógł je ścigać podczas przelotu. Pan Walker z waszyngtońskiego zoo miał bardziej łagodne polatuchy aniżeli nasze, mógł też dokonać ich zdjęć w locie. Otrzymał mianowicie oswojoną parkę, która została wyjęta z gniazda w kilka dni po urodzeniu. Polatuchy nie odczuwały żadnego lęku przed człowiekiem, na odwrót — szukały stale jego towarzystwa i były tak ciekawe i swobodne w obcowaniu z nieznajomymi jak przyjazne psy. Dnie przesypiały w swoich klatkach i budziły się dopiero z nastaniem nocy. Nie znosiły ani światła dziennego, ani elektrycznego i uciekały zawsze w cień; zrobiono więc dla nich słabe błękitne oświetlenie. Gdy tylko otwierano klatkę, biegły do swojego opiekuna i wyprawiając na nim harce przeszukiwały wszystkie zakamarki jego marynarki, koszuli i spodni. Szczególnie lubiły włazić do kieszeni i tam zasypiać. Jednym słowem, traktowały człowieka jak pień drzewa. Bardzo chętnie urządzały sobie loty z każdego wysokiego mebla. Wystarczyło, by ich właściciel uderzył dłonią w pierś, i prawie natychmiast lądowały na jego dłoni lub na dopiero co uderzonym miejscu. W ten sposób mógł im wskazywać różne miejsca lądowania i zawsze natychmiast w nie trafiały — dowód na to, jak pewnie umiały kierować swym lotem. Loty te wykonywały dziesiątki razy, widać sprawiały im one przyjemność. Gdy miały wykonać jakiś nowy lot, wtedy z miejsca, na którym siedziały, wychylały się najpierw w jedną, potem w drugą stronę, rozcapierzając przy tym nogi, i uważnie oglądały miejsce lądo- 47 wania. Widocznie oceniały w ten sposób przestrzeń, którą miały przebyć. Te loty, wykonywane na polecenie, umożliwiły zrobienie ich zdjęć. Musiano tu zastosować mocne światło błyskowe, by móc zrobić zdjęcie w 1/5 000 do 1/20 000 sekundy. Są to pierwsze zdjęcia polatuchy w locie, które udało się w ten sposób zrobić. Polatuchy jedzą wszelkiego rodzaju orzechy, żołędzie, kasztany, orzeszki ziemne, czasami jagody, ale nigdy liści, trawy itp. Są one, jak tyle innych gryzoni, amatorami larw mączników, chrząszczy, szarańczy i innych owadów. Miłe te zwierzątka nie ugryzły nigdy swego przyjaciela Walke-ra, okazywały mu w najróżniejszy sposób swoją sympatię. Czasami stojąc na jego barku gryzły go delikatnie w ucho, wpychały do małżowiny nosek i dokładnie ją obwąchiwały. Przeszukiwały i czyściły łapkami, ząbkami i językiem jego włosy i odzież. Jeszcze na pół śpiące pozwalały się brać do ręki, głaskać i drapać, a nawet podstawiały główki, aby ułatwić pieszczotę. Gdy groziło jakieś niebezpieczeństwo — szelest papieru wprawiał je w paniczny strach — uciekały tak wysoko, jak tylko mogły, albo szukały ratunku u człowieka. \ Polatuchy to nie jedyne wyższe zwierzęta stosujące lot ślizgowy. Na Borneo robi to latający kolugo lub kaguan, daleki krewny kreta i ryjówki. Smok latający, nadrzewna jaszczurka indonezyjska, ma spadochron z żeber wystających na zewnątrz ciała i obciągniętych skórą. Nawet węże rozszerzają w podobny sposób swoje ciało i przeszywają powietrze jak strzała. Jawajska latająca żaba rozpina błonę między palcami na podobieństwo żagli i szybuje od drzewa do drzewa. Tak oto urocza polatucha żegluje w powietrzu Ta maleńka polatucha urodziła się w moim pokoju, obok biurka łowaty krewniak naszego lisa: fenek — mały lis pustynny z Afryki EMIGRANCI CjO byście powiedzieli, gdybyście nagle na spacerze zobaczyli zamiast zająca — olbrzymiego kangura skaczącego po polu? Jest to zupełnie możliwe, zwierzęta te bowiem mogą u nas żyć. Przed kilkudziesięcioma laty próbowano osiedlić je w Nadrenii i na Śląsku. Żyły one tam i rozmnażały się przez wiele lat, aż padły ofiarą kłusowników. W północnym Szlezwiku można spotkać w okolicach Angeln swobodnie żyjące piękne jelenie japońskie — sika, wzrostu pośredniego między sarną a jeleniem szlachetnym. Przed dwudziestu laty uciekły one ze zwierzyńca leżącego u ujścia rzeki Schlei. Na bagnistym brzegu rzeki Amper, dopływu Izary, znaleziono młode żółwie greckie, które najwidoczniej dopiero co wykluły się z jajek. Zbiegłe skądś zwierzęta dorosłe zagrzebały się zapewne w miękkim gruncie i tak przeżyły zimowe mrozy. W ostatnich stuleciach flamingi były częstokroć zestrzeliwane przez myśliwych w Szwajcarii, nad Renem, na Pomorzu i w Anglii. W 1935 r. w wielu miejscowościach Śląska napotkano też zabłąkane grupy młodych flamingów. I teraz spotyka się w Niemczech tu i ówdzie nowe gatunki zwierząt, które są nie lada zagadką do rozwiązania. Są to np. nutrie południowoamerykańskie albo bobry, które zbiegły z ferm hodowlanych i doskonale się przystosowują do naszych warunków na swobodzie. Te gryzonie wielkości zająca są roślinożerne i nie czynią nikomu żadnej szkody. W okolicy Szczecina żyje dzisiaj obok lisów rudych wiele lisów srebrzystych. W końcowych dniach wojny zbiegły one albo zostały wypuszczone z ferm i zarząd polskich lasów państwowych doniósł ostatnio o tym nowym rodzaju zwierząt nad Bałtykiem. ¦ 20 zwierząt i 1 człowiek 49 Fermy hodowlane zwierząt futerkowych mają tu niejedno na sumieniu. W 1942 r. uciekło w Szwecji kilka norek północnoamerykańskich. W 1943 r. myśliwi upolowali kilka sztuk, w 1944 r. około dwieście, w każdym następnym roku już po kilka tysięcy. To wszystko są tylko drobnostki. Ileż podenerwowania wywołało w 1930 r. odkrycie na wybrzeżu brazylijskim komara widliszka, roznosiciela zarazków malarii! Okazało się, że komary te roznoszą właśnie najbardziej złośliwą formę tej choroby. Gdy się bliżej zainteresowano tym nowym gościem, stwierdzono, że przeniósł się on już niestety o 350 km dalej wzdłuż wybrzeża i o 300 km w głąb kraju. Wkrótce zanotowano ponad 20 000 osób zmarłych na malarię. Rząd brazylijski kazał rozpylić 100 ton preparatów arszemikowych i rozdać sześć milionów tabletek ate-bryny i chininy i przez wiele lat 3 700 ludzi prowadziło wojnę z przybyłym skądś komarem. Wojna ta, zwycięska zresztą, była bardzo kosztowna, zanim go wreszcie wytępiono. Niektóre imigracje przebiegają zupełnie pokojowo. Popielica została w 1888 r. sprowadzona przez lorda Rothschilda do Anglii. Dzisiaj zwierzątko to opanowało już wielkie połacie wyspy i jest tam bardzo lubiane. Szare wiewiórki północnoamerykańskie, z których w 1876 r. wypuszczono w Londynie na wolność trzydzieści sztuk, wyparły ¦ dzisiaj w przeważnej części Anglii naszą europejską rudą wiewiórkę. Szpaki znajdują się w Londynie dopiero od pierwszej wojiny światowej. Mimo to na wielu domach jest ich tak wiele, że doprowadzają do rozpaczy mieszkańców swoim nieustannym wrzaskiem. Siadają one też chętnie szeregiem na wskazówkach zegarów wieżowych i ciężarem swoim wstrzymują ich normalny bieg. Wszędzie tam, gdzie w Anglii osiedliły się żaby wodne (śmieszki), zmniejszyła się ilość żab trawnych li ropuch, co nikomu nie szkodziłoby, gdyby przybyszki nie robiły tyle hałasu. Gdy w 1838 r. przybył do Rosario w Argentynie konsul niemiecki Tietjen, nie mógł odżałować pięknych polowań z nagonką w Hanowerze. Tego rodzaju polowanie na strusie-nandu oraz na guanako było jednak nie do pomyślenia. Sprowadził więc sobie z Niemiec 34 szaraki, które doskonale wytrzymały daleką podróż morską. Aby natychmiast się nie rozbiegły, zamknął je w pomieszczeniu ogrodzonym drucianą siatką. Zające były jednak 50 bardzo lękliwe, skakały na siatkę, łamały nogi i karki, a w końcu wszystkie wyginęły. Następiną partię zajęcy pan Tietjen wypuścił na wolność i, podobnie jak przy doświadczeniach z zającami w Niemczech, wszystkie pozostały w najbliższej okolicy, miejsca, gdzie wypuszczono je na wolność. Po kilku latach można było polować z nagonką, albowiem liczba za jacy wynosiła już setki tysięcy. Nikt jednak na nie nie polował, nikt bowiem nie chciał jeść ich mięsa, uchodzącego za niesmaczne i nadające się tylko dla biedaków. Farmy nie umiały się obronić przed nową plagą. Największą pomocą były tu jeszcze charty, które szybko weszły w modę i były bardzo skąpo karmione, tak że musiały same dożywiać się upolowanymi zającami. Nasze długouchy, które wkrótce opanowały pół Ameryki Południowej, wypierają coraz bardziej miejscowe zające pampów. Są to krótkouche gryzonie, wielkości naszego zająca, które do niedawna zajmowały tam jego obecne miejsce. Nie kicają jak szaraki, ale chód mają podobny do małych antylop. Nasze zające zawlokły prawdopodobnie również choroby, na które zające pampów nie są odporne. Dopiero w ciągu ostatnich dwudziestu lat zaczęto cenić zające również w Argentynie, albowiem skórka ich stała się cennym surowcem dla przemysłu kapeluszniczego. W 1900 r. sprowadzono do Argentyny z łąk naddunajskich cztery tuziny jeleni szlachetnych, których pogłowie sięga obecnie dziesięciu tysięcy. Również indyjskie antylopy — gamy rozmnożyły się w Ameryce Południowej i tworzą obecnie olbrzymie stada. Na wielkich obszarach Ameryki Północnej żyją obecnie dziki, rodem z Turyngii, których przodkowie uciekli przed kilkudziesięciu laty ze zwierzyńca. Od kilku lat rozmnażają się na wyspie na jeziorze Michigan głuszce i cietrzewie, sprowadzone przez amerykański zarząd lasów ze Szwecji. Czy moglibyście uwierzyć, że w ubiegłym stuleciu żyły w Stanach Zjednoczonych stada dzikich wielbłądów? W 1856 r. armia wyposażyła swoje oddziały w dromadery i baktriany, aby mogły lepiej bronić się przed napadami Indian, jeżdżących na małych i śmigłych koniach. Wielbłądy te chowały się dobrze w armii i dlatego sprowadzano ciągle nowe. Wiele sztuk uciekło i zdziczało. Ostatni dziki wielbłąd został podobno w 1899 r. upolowany i zjedzony przez Indian. ** 51 Renifery, sprowadzone kilkadziesiąt lat temu ze Skandynawii na Alaskę, prawie całkowicie wyparły stamtąd miejscowego karibu. Dzisiaj setki tysięcy europejskich reniferów zamieszkuje tereny Kanady na północy i są tam mieszkańcom bardzo przydatne. I Na Krecie znajdziemy zdziczałe i udomowione pawie przywiezione z Indii. Wszystkie świnie Ameryki Południowej są potomkami ośmiu świń, które Krzysztof Kolumb zabrał podczas swej drugiej podróży z wyspy obok Teneryfy. Przed kilkoma laty szkockie ministerstwo rolnictwa zgodziło się po długiej walce na sprowadzenie z Norwegii 25 reniferów. W wielu krajach świata podchodzi się teraz bardzo ostrożnie do wprowadzania nowych gatunków zwierząt. Można bowiem doczekać się bardzo niemiłych wyników. U wybrzeży Meksyku leży wyspa Gwadelupa, dawniej mały raj leśny, na której brzegach wylegiwały się olbrzymie stada uchatek. Około 1750 r. rosyjscy żeglarze przybywali tam regularnie, by polować na uchatki i wieloryby. W ówczesnych podróżach morskich świeże mięso było rzadkim rarytasem i żeglarze cierpieli z tego powodu na szkorbut. Rosjanie wpadli na wspaniały pomysł osiedlenia na Gwadelupie kilku kóz, na których potomków mogliby później polować łowcy uchatek i wielorybów. Kozy rozmnożyły się w ciągu kilku lat do 40 000 sztuk. Wyjadły one do gruntu nie tylko trawę, ale ogryzły do cna korę wszystkich drzew, które wkrótce obumarły. Wyspa przedstawia teraz obraz całkowitej pustyni — dzieło kóz. Brak roślinności doprowadził do wymarcia miejscowej fauny, z której wielu gatunków zoologowie nie zdążyli nawet zarejestrować i opisać. Kozy to straszliwe niszczycielki. Gdy Rzymianie wyrąbali lasy Gór Bałkańskich i Apenińskich, a drzewa zużyli na budowę swojej floty morskiej i do opalania wielkich łaźni publicznych, liczne stada kóz pasące się na stokach nie dopuściły już do ich zazielenienia, z kolei ulewne deszcze zmyły glebę i znaczne obszary Półwyspu Bałkańskiego i Apenińskiego przedstawiają obecnie smutny skalisty krajobraz. Szczególnie znany jest przykład królików w Australii. Pierwsze okazy przybyły tam w 1837 r. Ale sprawa nabrała rozmachu dopiero dwadzieścia lat później, gdy pewien farmer obok Geelong sprowadził sobie 24 żywe króliki. On sam zabił na swojej własnej 52 farmie w przeciągu najbliższych sześciu lat około 20 000 sztuk dzikich królików, ale zwierząt było coraz więcej. Już w ubiegłym stuleciu rząd Nowej Południowej Walii wydawał na zwalczanie plagi króliczej milionowe sumy. Małe gryzonie ogałacały drzewa z kory i powodowały ich obumieranie, wyjadały na łąkach najlepszą trawę, pozostawiając same chwasty, których owce nie chciały tknąć. W ostatnich dziesięcioleciach królików było trzy razy więcej niż owiec, a to coś znaczy dla owczego kontynentu, jakim jest Australia, gdzie żyje sto milionów tych wełnistych zwierząt. Gdyby nie sprowadzono królików, mogłoby tam żyć trzy razy tyle owiec i pogłowie zwierząt Wspólnoty Brytyjskiej byłoby dzisiaj wyższe o 20'%. Aby zatrzymać pochód długouchów, przeciągnięto dwukrotnie przez kontynent australijski długą na tysiące kilometrów siatkę drucianą. Obydwa razy znalazły się one bardzo szybko po drugiej stronie przegrody. Rzecz jasna, że wykorzystuje się ich skórę i mięso. Zagania się je do dołów z wodą, do olbrzymich sieci drucianych, są prawdziwi sztukmistrze, którzy w ciągu niewielu sekund zabijają i ściągają skórę z królika. Co roku ustanawia się nowe rekordy szybkości. W ostatnich latach eksportowano z Australii mięso i skóry królicze za sto milionów marek, cóż to jednak znaczy wobec szkód szacowanych co roku na 400 milionów marek? Zrozpaczeni farmerzy zastanawiali się, dlaczego króliki nie objadają Europy tak jak ich kraju. Doszli do rozsądnego wniosku, że małym zbójom dlatego powodzi się w Australii tak dobrze, bo nie mają tam żadnych naturalnych wrogów. Sprowadzono więc lisy i koty. Była to próba wygnania diabła za pomocą Belzebuba. Lisy i koty wytępiły wkrótce wiele miejscowych torbaczy. „Zacofana" fauna australijska nie dorosła do walki z drapieżnikami współczesnego świata ssaków. Jeśli w Sydney czy Melbourne słyszymy ptasi śpiew, to są to zwykłe europejskie drozdy, szczygły, szpaki i wróble. One to wraz z indyjskimi turkawkami i słowikami ożywiają okolicę. Piękne ptaki rajskie stały się łupem zdziczałych kotów, szczury wędrowne wyparły dydelfy, a nawet dżdżownice australijskie ustępują coraz bardziej wobec przewagi dżdżownicy europejskiej. Robi się teraz wysiłki utrzymania rodzimej fauny australijskiej przynajmniej na kilku wyspach. 53 Czegóż to nie zastosowano przeciwko żarłocznym królikom! Zatruwano wodopoje arszenikiem i wkrótce znaleziono w ich pobliżu dziesiątki tysięcy nieżywych królików. Ogryzane przez króliki gałęzie smarowano masą strychninową, rozrzucano zatrute ziamna zbóż i wytępiono w ten sposób ostatnie okazy fauny miejscowej. Wielki francuski bakteriolog Pasteur zalecił zaszczepić im zarazki chorób, które są stale przyczyną śmierci tylu królików we Francji. Australijskie króliki okazały się jednak odporne na te choroby. W 1928 r. bakteriolog Aragao doradzał zastosowanie wirusa przesączalnego, który w Ameryce Południowej spowodował wśród izikich królików myxomatozę, straszliwą chorobę wywołującą obrzmienia wszystkich otworów ciała: oczu, pyska, odbytnicy, sutek. Małym chorym zwierzętom głowa puchnie w tak okropny sposób, że stają się podobne do lwów w miniaturze. W rok póź-aiej White zaczął eksperymentować w Nowej Południowej Walii. Doszedł wkrótce do tego, że to obrzydliwe choróbsko jest tylko wtedy zaraźliwe, gdy króliki umieszczone w małych klatkach w laboratorium stykają się ze sobą bezpośrednio. Jeśli zaś biegają swobodnie po terenie, to myxomatoza szerzy się niezmiernie powoli. W Australii nie tracono jednak nadziei, szczególnie wtedy gdy chodziło o możliwość pokonania wroga nr 1. Doświadczenia prowadzono dalej. W 1938 r. dowiedziano się, że do szybkiego rozprzestrzenienia się tej choroby przyczyniają się komary, ale tylko w okolicach wilgotnych, gdzie jest ich dużo. Tam zaś są najlepsze pastwiska, z których szkoda było zrezygnować, aby tą właśnie metodą rozszerzyć zarazę wśród królików. Podczas ostatniej wojny Australijczycy walczyli więcej przeciwko Japończykom aniżeli z królikami, co spowodowało, że jpanowały one kontynent po raz wtóry. Po wojnie zezwolono wreszcie na zaszczepienie zarazy południowoamerykańskiej ma terenach bogatych w opady atmosferyczne. W okresie pomiędzy najem i listopadem 1950 r. wypuszczono w pięciu miejscach iy dolinie rzeki Murray sztucznie zarażone króliki, które miały przed sobą najwyżej dwa tygodnie życia. Zaobserwowano tylko nałe ogniska zarazy. W grudniu przyszła nareszcie wiadomość »4 o wielkim wybuchu zarazy i podobne meldunki stawały się coraz częstsze i przychodziły z coraz to nowych terenów. Po tym wielkim sukcesie, osiągniętym po kilkudziesięciu latach wysiłków, zastosowano myxomatozę w różnych stanach Australii. Wyginęły miliony królików, a na niektórych obszarach tego kontynentu zostały one doszczętnie wytępione. Tam, gdzie pozostały nędzne ostatki, wykazały one we krwi 20—30'% naturalnej odporności przeciwko wirusowi myxomatozy. Pozostało kwestią otwartą, czy uda się do końca zwalczyć w Australii plagę króliczą za pomocą zaszczepionej zarazy. W 1952 r. w styczniu o tych sukcesach australijskich bakteriologów przypomniał sobie pewien lekarz z Ramouillet, z miejscowości położonej na południowym wschodzie od Paryża. Lekarz ten martwił się, widząc codziennie zniszczenia w swoim ogródku warzywnym, spowodowane przez dzikie króliki. Sprowadził więc ze Szwajcarii szczepionkę myxomatozy, wstrzyknął ją dwóm schwytanym zwierzętom i wpuścił je do swego ogrodu. Skutek nie mógł być lepszy: od tego czasu sałata była wspaniała jak nigdy, dzikim królikom zaś oczy i nosy tak zapuchły, że wie mogły nawet trafić do swoich nor i musiały nędznie zginąć. Komary przelatywały swobodnie przez wszelkie ogrodzenia, a wraz z nimi zaraza szybko przekroczyła granice, które zakreślił dla niej nasz lekarz. W październiku 1952 r. przysłano do paryskiego Instytutu Weterynaryjnego Pasteura pierwsze martwe dzikie króliki. Naukowcy natychmiast doszli do tego, że chodzi tu o króliczą zarazę, która dotychczas nie szerzyła się we Francji. Zrobili szereg doświadczeń i ustalili, że chorobę można łatwo przenieść na wiele sposobów: przez wstrzyknięcie podskórne, dożylne, do różnych organów, przez zanieczyszczenie pokarmu odchodami chorych zwierząt albo przez parzenie chorego samca ze zdrową samicą. W Instytucie zapanowało podenerwowanie, gdyż myxomatoza stała się właśnie sławna w Australii, ale w Europie były to pierwsze wypadki. Choroba nie była jednak na szczęście tak zaraźliwa, jak sądzono na początku. Króliki żyjące w oddzielnych klatkach nie zarażały się nawet po sześciu miesiącach. Bez komarów przenoszących chorobę nie czyniła ona szybkich postępów. Przenosić ją mogły również wszy, pchły i pluskwy, ale nie w tak szybki sposób. Fran- 55 cuscy bakteriologowie zdobyli te same wiadomości o chorobie co ich koledzy australijscy, którzy przez długie lata szukali sposobu zahamowania plagi króliczej w ich kraju. Komary przyczyniły się w 1953 r. do szerzenia zarazy szczególnie na ciepłym południu Francji. W jednym tylko rewirze myśliwskim w departamencie Oise zebrano na 50 000 żyjących tam dzikich królików około 20 000 trupów. Wielu ofiar nie odnaleziono. W rewirze łowieckim prezydenta Francji nie ma dzisiaj ani jednego królika. Zaraza objęła całą Francję, a królik jest tam najczęściej spotykaną i najważniejszą dziczyzną. W 92% wszystkie wyprodukowane naboje do strzelb myśliwskich były wystrzeliwane na króliki. Największa francuska fabryka nabojów musiała zwolnić 700 robotników, inni zatrudnieni przy królikach musieli zmienić zawód. Francja eksportowała rocznie 8000 ton skórek króliczych, a 50 milionów skórek przerabiano w kraju. Same tylko fabryki kapeluszy zużywały 4 000—5 000 ton skórek. Wielkie zakłady kuśnierskie, kapelusznicze i inne, pracujące na króliczym surowcu, zatrudniały wiele dziesiątków tysięcy robotników. Nieprzemyślany czyn lekarza spowodował szkody, które zaprowadziły go na ławę oskarżonych. Myxomatoza przedostała się jednak i do linnych krajów Europy i dotarła również do Niemiec. Czasami sztucznie osiedlone zwierzęta stają się sojusznikiem człowieka. Np. w Kalifornii rozprzestrzeniał się od 1900 r. na wszystkich łąkach chwast, którego nie chciały tknąć ani krowy, ani owce, on zaś zagłuszał trawę. W Australii biologowie już przedtem odkryli pewien gatunek chrząszcza karmiącego się wyłącznie tymi roślinami, które zapewne stamtąd zostały zawleczone do Ameryki Północnej. Przywieziono więc chrząszcza i po roku kilka hektarów było już wolnych od chwastów. Chrząszcze znalazły się w prawdziwym raju obfitującym w ich ulubiony przysmak. Wkrótce już dysponowano dostateczną liczbą chrząszczy, by móc stosownie do zaplanowanej batalii zorganizować nowe kolonie dla australijskiego przybysza. Jak twierdzą biologowie, chwast australijski zniknie z Kalifornii po siedmiu latach. A czy chrząszcz zechce dobrowolnie zginąć z głodu? Zwierzęta są tylko przypadkowo naszymi sojusznikami. Stonka ziemniaczana, która przecież wyspecjalizowała się na innej roślinie — na naszym ziemniaku stała się bardzo groźnym szkodnikiem. 58 DRAPIEŻNIK Z KARTĄ WIZYTOWĄ Znamy mnóstwo opowiadań o zwierzętach, które choć ciągle na nowo opowiadane i spisywane, nie stają się przez to prawdziwe. Należą do nich opowiadania o słoniach zakładających cmentarze w Afryce, o sądach bocianich, skazujących niewierną bocianicę na zatłuczenie dziobami, o słoniu, który zabił po dwudziestu latach złośliwca za to, że mu niegdyś igłą przekłuł trąbę, o królikach, które wstępowały w związki małżeńskie ze szczurami, o ludzkich niemowlętach wykarmionych przez wilki, o małpich samcach gwałcących murzyńskie kobiety. Najczęściej można ze zdziwieniem stwierdzić, że historie takie spisywał już w starożytności Herodot, Arystoteles czy Pliniusz i odtąd były one przez całe średniowiecze zamieszczane w każdej książce o zwierzętach. Pewien myśliwy informował niedawno w gazecie łowieckiej 0 tym, jak podpatrywał lisa w kąpieli. Rudzielec wyrwał wiązkę mchu, wziął ją do pyska i powoli wszedł tyłem do stawu, aż sam tylko nos wystawał z wody. Potem odrzucił wiązkę mchu z wszystkimi pchłami, które się na nią skryły, wyskoczył zadowolony 1 umknął. Historia ta wydała mi się od razu podejrzana, w futerku lisa bowiem nawet pod wodą pozostaje dostateczna ilość powietrza, ponadto ciało pcheł otaczają pęcherzyki powietrza i nie mogę sobie jakoś wyobrazić, że szukały one tak szybko nowego schronienia. Gdyby tak było, to przecież odpchienie każdego zwierzęcia byłoby igraszką. I rzeczywiście, w jakiś czas potem inny myśliwy doniósł w tejże gazecie, że przeczytał tę bajeczkę w dosłownym brzmieniu w czytance dla dzieci z roku 1843. 57 W tłumaczonej z łaciny, pięknie ilustrowanej, ręcznie pisanej księdze o zwierzętach, pochodzącej z XII wieku i znajdującej się obecnie w bibliotece uniwersyteckiej w Cambridge, znalazłem niedawno opis sceny, w której lis udaje trupa, a w momencie gdy chciwe padliny wrony chcą go dziobnąć, nagle zrywa się. Lis jest szczwanym zwierzęciem, ale chyba nie bardziej niż wilk czy dzik. Dla każdego, kto jak ja wychował i oswoił wszystkie trzy, nie ma wątpliwości, że najinteligentniejszy jest niechybnie dzik. Byłem jednak zupełnie zaskoczony, gdy właścicielka fermy lisów srebrzystych spod Frankfurtu opowiedziała mi, że niektóre jej lisy upolowały już niejedną wronę w wyżej opisany sposób. Profesor O. Koehler, nasz najbardziej krytyczny obserwator ptaków, widział inną scenę, która powtarzała się codziennie przez dłuższy okres czasu. Gdy wynoszono miskę z żarciem dla wielkiego owczarka (na co wrony czekały już w pobliżu na drzewach), wówczas zbliżały się one do psa od tyłu zwartym półkolem, a gdy w końcu jedna dziobnęła go w ogon, wtedy rozwścieczony pies ścigał ptaka uciekającego tuż inad ziemią, inne zaś rzucały się gromadnie na miskę. Każdego roku odstrzeliwuje się w Niemczech 350 000 lisów i sprzedaje skórki za siedem milionów marek. Mimo to wiemy bardzo mało o tym największym drapieżniku naszej tak zubożałej fauny ojczystej. Mój współpracownik dr Alfred Seitz, który od lat już prowadzi z powodzeniem ogród zoologiczny w Norymberdze, pierwszy rozpoczął pracę nad poznaniem zwyczajów lisa. W tym celu wychowywał, jak to my, zoopsychologowie chętnie robimy, małe przechery w swoim mieszkaniu. Najulu-bieńszym z wychowanków była lisiczka Pussi. Gdy wracał do domu, robiła grymas powitania, oznaczało to mniej więcej to samo, co nasz uścisk dłoni z towarzyszącym mu uśmiechem. Witając się lis zamyka oczy i kładzie uszy po sobie. Gdy Pussi liczyła 51 dni, dr Seitz zetknął ją po raz pierwszy z królikiem. Pussi ścigała go według wszelkich prawideł i usiłowała chwycić za grdykę — co> oznacza, że młody lis nie musi brać u swojej matki lekcji polowania. Królik nie dawał za wygraną, gdy lisiczka była zbyt natrętna, odwracał się i walił ją łapami w łeb. Po tym polowaniu lisiczka straciła na szereg tygodni ochotę na króliki. 58 Wielu jest pogromców lwów i tygrysów, ale do tej pory tylko jeden człowiek zdecydował się tresować lisy. Był to Józef Gole-mann, bardzo gruby pan, który stale się pocił i podczas trzęsienia ziemi w San Francisko w 1905 r. stracił całe swe mienie. Później został muzykantem wojskowym w Wiedniu i pewnego dnia jego dowódca ofiarował mu psa, który złamał nogę. Gole-mann wyleczył chore zwierzę i od tego czasu znoszono mu różne chore psy. Gdy pewnego dnia znalazł się między nimi pokaleczony lis, Goleniami wziął się za jego tresurę i zestawił w końcu cały program tresury lisów, który uczynił go sławnym i pozwolił mu zebrać nowy majątek. Lisy te umiały się nawet boksować. Człowiek, od którego znam tę historię, powiedział: „Był to numer wesoły, ale trudny, gdyż boksowanie nie jest wrodzone lisom tak jak w pewnej mierze kangurom". Najładniejsza i najmniej niemiła jest ta tresura, która wydobywa na wierzch i wykształca naturalne zdolności zwierzęcia, np. chodzenie na dwóch łapach i „taniec'" niedźwiedzia, balansowanie lwów morskich albo skoki tygrysów i innych kotów. Seitz spostrzegł ku swojemu zdziwieniu, że „boksowanie" wcale nie jest obce naszym lisom. Gdy dwa lisy bawią się ze sobą, wtedy siadają często naprzeciw siebie, podnoszą łapy do góry jak do służenia i uderzają nimi o siebie lub biją się w barki i śmiało się atakują. Stają przy tym naprzeciw siebie na wyprostowanych nogach jak dwaj bokserzy na ringu — widok wielce zabawny. „ Obserwując oswojone lisy, żyjące w domu jak psy, można być świadkiem niejednej zadziwiającej sceny. Gdy są jeszcze młode, chcą zawsze czuć swego opiekuna. Skoro nie mogą wspiąć się ma kolana, kładą się przynajmniej u jego nóg. Gdy człowiek położy się na tapczanie, to lis zwinie się na pewno w kłębek w kąciku między głową i ramieniem. Lisy mieszkające w domu, a nie w klatce, wcale nie cuchną, jeżeli rzecz jasna nauczono je wychodzić za potrzebą. Odchody i mocz w ciasnych klatkach przysporzyły lisowi sławę cuchnącego zwierzęcia. Lis nie ustępuje w dbaniu o swą czystość kotu i jego własny zapach jest o wiele przyjemniejszy od zapachu psa. Wielki przyjaciel zwierząt Bastian Schmid, który niestety zmarł kilka lat temu, dał pewnego dnia swemu oswojonemu lisowi Karo kawał ciasta. Karo 59 był syty i chciał zakopać ciasto, jak to jest w zwyczaju u lisów i psów. Nie można tego było rzecz jasna zrobić na podłodze. Ku zdziwieniu swego pana Karo ściągnął z biurka arkusz papieru i przykrył mim swój skarb. Profesor Schmid też odkrył przez przypadek, że jego lis jest „muzykalny". „Karo ucinał sobie od wielu lat poobiednią drzemkę. Gdy wyciągałem się w fotelu klubowym kładł mi się ?ia piersi i jak to robią również psy i koty, a nawet małe dzieci, robił przed zaśnięciem głęboki wdech. Potem następowało, podobnie jak to zaobserwowałem u psów, burczące westchnienie. Pewnego dnia powtórzyłem to burczenie, na co Karo wpatrzył się ze zdziwieniem w moją twarz. Powtórzyłem ten dźwięk, i to z powodzeniem, bo lis powtórzył również, i to w tej samej tonacji. Po tej miłej grze spróbowałem inną tonację i tak zabawa się przedłużała — to ja zaczynałem, to lis. Już po godzinie naśladował on oktawę pierwotnego tolnu podstawowego. Nie obeszło się naturalnie bez fałszowania, bo raz brzęczał (brzęczenie jest według mnie najlepszą nazwą na określenie tego tomu) o pół tonu wyżej, a raz o pół tonu niżej. Przez pewien czas sam ćwiczył, aż opanował tę sztukę. Następnego dnia kontynuował próby. Na początku wszystko szło dobrze, ale był teraz skłonny wyjść poza oktawę o całą kwartę i nie naśladować mego tonu podstawowego, lecz całą oktawę, albo gdy ja „brzęczałem" oktawę, odpowiadać mi tonem podstawowym. Pewnego razu „wybrzęczałem" mu całą gamę w staccato i lis powtórzył to w zadziwiający sposób. Ta bezsprzeczna muzykalność Karo, której biologicznego znaczenia nie umiem sobie wyjaśnić, zrobiła na mnie głębokie wrażenie." Jestem zadowolony, że znany uczony, psycholog z uniwersytetu monachijskiego, mógł sam przekonać się o tym dziwnym fakcie. W wielu zwierzętach tkwią zdolności, o których nie mamy pojęcia, i wychodzą one na jaw przez przypadek. Lisy wychowujące się razem z psami bardzo się z nimi przyjaźnią, a są przecież mniej z nimi spokrewnione niż wilki, które są przodkami 'naszych psów. Wilki i psy można ze sobą krzyżować bez większych trudności i na ten temat otrzymuję stale pytania od hodowców psów. Skutek jest zupełnie inny, niż oni to sobie wyobrażają: potomstwo nie jest wcale odważniejsze ani bardziej agresywne. Jest ono płochliwe i tchórzliwe. Lisi samiec 80 wychowany z psami interesuje się później wyłącznie psimi sukami i odwrotnie, ale nigdy nie było jeszcze wspólnego potomstwa. Wszystkie informacje o krzyżówkach psa i lisa okazały się, po zbadaniu, fałszywe. Mimo to są one jednak nieco spokrewnione. Pewien traper dał dla próby swoim psom. lisie mięso — zadem go nie tknął, nawet gdy były wygłodzone. Wystarczy zmieszać z pokarmem kawałeczek mięsa lisiego, by odstraszyć psy od jedzenia. Rudzielce wyrażają swoją pokorę i uległość dokładnie tak samo jak psy, czołgają się na brzuchu, trzymają głowę przy ziemi, kładą uszy po sobie i chowają ogon pod siebie. Psy i lisy powinny więc do pewnego stopnia rozumieć wzajemnie swoją „mowę". My ludzie nazywamy zresztą tego rodzaju zachowanie się człowieka „psim" i „płaszczącym". Między psem i człowiekiem jest jednak różnica: gdy pies tak wyraźnie ukazuje swą uległość, jest szczery i nie mamy potrzeby obawiać się, że w pewnym momencie rzuci się na nas z tyłu... Lisica Pussi wyszła później za mąż za lisa platynowego i wydała na świat przecudne kremowe, białożółte szczeniaki. Ten lis tuż po wojnie został przeszmuglowany w skrzyneczce pod ławką przepełnionego przedziału kolejowego z ówczesnej strefy francuskiej do strefy amerykańskiej. Pierwszy lis platynowy przyszedł na świat przez zupełny przypadek w latach trzydziestych w pewnej norweskiej fermie hodującej lisy srebrzyste. Hodowca chciał go właściwie uśmiercić z powodu „wybrakowanego" koloru, ale potomstwo tego lisa osiągało już cenę 15 000 koron za sztukę, a później i 30 000 koron. Norwegowie chcieli zachować dla siebie monopol hodowli lisów platynowych i surowo zabronili ich wywozu. Jak zwykle w takich przypadkach urzędnicy celni zostali przechytrzeni. Sparzono samice lisa srebrzystego z lisami platynowymi; wywóz tych lisic był zupełnie legalny, ale nikt nie domyślił się, że pod czarnym futerkiem dojrzewają już do życia lisy platynowe. Fermy lisie w Norwegii podniosły rocziną produkcję skórek z 2 000 do 1 850 000 sztuk. Hodowcy doprowadzili nawet do tego, że jeden miot ich wychowanków dawał do 12 sztuk potomstwa. Fermy w Stanach Zjednoczonych dostarczają rocznie ponad milion skórek lisów srebrzystych. Niektóre gatunki dzikich 61 zwierząt, jak np. sobole, norki, nutrie ocalono od wytępienia przez to, że zaczęto je hodować w fermach. Im rzadsze staje się takie zwierzę futerkowe, tym wyższa jest cena jego skórki. Fakt ten pędzi traperów w najdalsze zakątki nieprzebytych lasów dla ustrzelenia ostatniego okazu tych biednych czworonogów. Gdy jednak hodowcy rzucą na rynek stosy skórek takiego zwierzęcia, cena ich spada i trud polowania przestaje się opłacać. Liczba futerkowych zwierzątek znowu rośnie. Wróćmy do naszego przechery. Uchodzi on za chytrusa, bo doskonale słyszy i obserwuje. Oswojony lis przestaje jeść z ręki pana, gdy w oknie domu oddalonego o 20 m ujrzy przyglądającego mu się człowieka. Jeśli wciąga się powietrze przez przymknięte usta, to lis usłyszy ten dźwięk podobny do głosu wydawanego przez myszy z odległości 100—150 m. Wówczas odwraca się, czołga się do myśliwego i pada ofiarą własnej lekkomyślności. Żadne ucho ludzkie nie uchwyciłoby tego dźwięku z takiej odległości. Myśliwy nie powinien jednak wydawać go raz za razem. Myszy są głównym żerem lisów, nie Ucząc okolicznościom wych wycieczek do kurników czy polowań na młode zajączki, kuropatwy lub nawet z rzadka ma gęś. W żołądkach upolowanych lisów znajdowano często po 1,5 kg myszy. Lis dobrze więc zna głos myszy i potrafi zapewne odróżnić głosy poszczególnych gatunków. Jeżeli naśladowany głos będzie rozbrzmiewał zbyt często, to lis spostrzeże, że coś tu inie jest w porządku. Gdyby nie myśliwi, to lisy miałyby u nas prawdziwy raj na ziemi, albowiem wytępiliśmy wszystkich ich naturalnych wrogów, a przede wszystkim orła przedniego i orła morskiego* W jednym z gniazd orlich znaleziono 15 czaszek lisa. Wystarczy zobaczyć, jak lis musi się namęczyć, by zaciągnąć gęś do swojej nory, jak nadeptuje to na jedno, to na drugie skrzydło i wywija przy tym kozła, aby nabrać przekonania, że nie jest on zawodowym złodziejem gęsi. Gdy w lesie dojrzeją czarne jagody, lis przechodzi na dietę wegeteriańską, kał jego jest wtedy czarny jak smoła. W norach zamieszkanych często przez 70 lat przez wiele lisich pokoleń, przebywają tam nierzadko w pełnej zgodzie z właścicielami domu koty zdziczałe i żbiki, dość często borsuki, a nawet ii króliki. Przechera jest wierny swemu domowi i swojej ojczyźnie. Gdy pewnego razu oznakowano młode lisy, to potowe 62 z nich upolowano nie dalej niż 5 km od ojczystego domu, jedną trzecią w- promieniu 20 km, największa zaś odległość wynosiła 70 km. Wiele lisów nienawidzi kotów, podobnie jak ich krewniaki, psy. Niektóre z nich oczyszczają swój rewir od kotów do cna. Ich taktyka walki polega na skoku na kota z góry i przegryzieniu mu karku. Lisy, podobnie jak wiele innych dzikich zwierząt, nie lubią biegać przypadkowymi drogami. Wydeptują sobie chętnie własne ścieżki przez pola, zagajniki i trzęsawiska. Łatwiej po nich biegać i łatwiej je zapamiętać. Gdy spadnie śnieg, można znaleźć na skraju lasu lisi trop prowadzący na świeży lód lub trzęsawisko. Myśliwi powiadają: „utrzyma lisa, utrzyma i myśliwego". Na jednej i tej samej lisiej ścieżynce ustrzelono w przeciągu sześciu lat 23 lisy. Jako dowód osobisty i karta wizytowa służy lisowi dziwny twór, którego nie zna wielu nawet myśliwych. Znajduje się on w skórze na wierzchniej stronie kity, w odległości około trzech palców od nasady i z zewnątrz oznaczony jest przez trójkąt czarnych włosów. Jest to gruczoł „fiołkowy". Już w pewnej książce, która ukazała się w 1603 r., mowa jest o tym, że gruczoł ten pachnie jak fiołek marcowy. Wytrawni hodowcy lisów twierdzą, że mogą odróżnić po zapachu lisa srebrzystego od rudego. Dawniej opowiadano, że ranny lis gryzie swój gruczoł, aby w ten sposób uśmierzyć ból. Lisy skaczą znakomicie. Zanotowano skok lisa z wysokości 10 m bez jakiegokolwiek dla niiego uszczerbku. W zoo bazylejskim lis przesadził mur wysokości 2,8 m, ale potem dobrowolnie wrócił do swojej kwatery. Spotykano już lisy na wysokopiennych drzewach, sięgających do 10 m. Nasze zoo otrzymuje, jak każde inne, corocznie na wiosnę młode lisy, z którymi ludzie nie wiedzą co począć. Wobec trudności z pomieszczeniami zoo bazylejskie wpadło na pomysł wpuszczenia lisiąt do wybiegu małp. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Zwierzęta żyły w zgodzie i lisy zostały uszeregowane według hierarchii obowiązującej w małpim stadzie. Pewnego jednak dnia małpy zostały porażone paraliżem. Sekcje wykazały, że w rdzeniu kręgowym małp znajdują się wągrg 63 tasiemców, żywicielami których były lisy. Aby zapobiec dalszym wypadkom, musiano lisy oddzielić od małp. Aczkolwiek ludzie są mistrzami w prześladowaniu lisów, to rekord należy jednak do jamnika — jeden z nich miał na sumieniu 410 lisów. Wśród ludzi można znaleźć przyjaciół lisa. Pan Hans Bub podczas przechadzki spostrzegł lisa na mieliźnie, gdy właśnie fala tam powracała. W ilasty brzeg były wbite szeregi pali, które miały przy odpływie wody zatrzymywać żyzny ił. Gdy woda się podniosła, lis podpłynął do tych pali. Pan Bub przeciął mu drogę i brnął po pas w wodzie obok niego. Głaskał przy tym lisa po grzbiecie, na co ten wcale nie reagował. Gdy jednak pociągnął go za koniec ogona, zwierzę odwróciło się i kilkakrotnie zaszczekało. Lis osiągnąwszy tamę z pali i usypane na niej kamieinie usiadł i odpoczywał spokojnie, a jego kompan ulokował się również niedaleko od niego. Tak wypoczywali dobre dziesięć minut, oddaleni od siebie nie więcej niż o jeden metr. Byli bardzo zmęczeni, zwłaszcza lis. A że to był koniec listopada, pan Bub zaczął marznąć i chcąc przerwać odpoczynek, uderzył lisa lekko w zad. Lis niechętnie zanurzył się w wodę i popłynął powoli w kierunku lądu. Takie przygody zdarzają się tylko nadzwyczajnym szczęściarzom podczas ich samotnych wędrówek po kraju. Gdy loreador leży na ziemi, byk zazwyczaj przerywa walkę Wyścigi psów są w niektórych miejscowościach ulubioną zabawą GINIE, BO PRZESTRZEGA REGUŁ SPORTOWYCH Pewnego późnego popołudnia zajechaliśmy naszym małym samochodem do niedużego miasta hiszpańskiego. Zatrzymałem się przy jakimś młodym mężczyźnie i zapytałem go moim ubożuchnym językiem hiszpańskim o fondas, zajazdy. Młodzieniec śpieszył się jednak i inie miał zamiaru zaprzątać sobie głowy moim pytaniem. Uchwyciłem tylko słowa corridas de toros, co oznacza walki byków, dosłownie zaś wyścig z bykami. Przed wyjazdem do Hiszpanii postanowiłem za wszelką cenę zobaczyć taką imprezę, którą zachwycają się współcześni literaci. Trzeba sobie wyrobić własne zdanie w tej sprawie. Inni napotkani młodzieńcy wytłumaczyli mi, gdzie mam szukać areny, i wkrótce znalazłem się w potoku tłumów podążających w tymże kierunku. Dwa dni przedtem podziwialiśmy w Nimes, w południowej Francji, olbrzymi teatr rzymski liczący 2 000 lat. Tutejszy teatr, służący do walki byków, był zbudowany na tę samą modłę: budynek wielopiętrowy, pionowe ściany zewnętrzne, lejkowata widownia opadająca do samej areny. Jak się jednak dostać do środka? Ulice były zapchane ludźmi. Przy kasach ścisk 'niesamowity. Nasz samochodzik, powiewająca na nim czerwono-czarno-żółta chorągiewka, a przede wszysitkim góra pakunków na dachu, wszystko to budziło zaciekawienie. Wszyscy usuwali się przyjaźnie z drogi i tak przedostaliśmy się aż pod same strome, wysokie i ponure mury teatru, gdzie cdbywały się walki byków. Ciężkie łukowate wrota z belek, podobne do wrót starego zamczyska, otworzyły się przed nami i wjechaliśmy na pusty dziedziniec wewnętrzny, pomiędzy toreadorów. Panowie ci wyglądali tak, jak* znamy ich z obrazów i filmów. Kostiumy jedwabne, haftowane srebrem i złotem, szerokie, czarne — 20 zwierząt i ł człowiek 65 kapelusze, niektóre z warkoczykami do nich przyczepionymi, spodnie do kolan, białe pończochy, lakierowane trzewiki — a ja nie miałem w kamerze kolorowego filmu. Do olbrzymiego gmachu, którego dachem były niebiosa, wlewały się strumienie ludzi. Była godzina szósta wieczorem. Słońce świeciło ukośnie i część widowni leżała w cieniu. Nikt nie sadowił się, rzecz jasna, po stronie oświetlonej palącymi promieniami hiszpańskiego słońca i podczas gdy strona zacieniona była przepełniona, ławki przeciwległe świeciły pustkami. Jeśli się chce fotografować późnym wieczorem, musi się mieć słońce za plecami, a wtedy ma się w obiektywie tylko pustą, błyszczącą w słońcu widownię. Wygląda to tak, jakby nikt nie interesował się walkami byków. W rzeczywistości zaś zadawałem sobie pytanie, czy aby miasto się nie wyludniło, czy tam teraz złodzieje nie buszują swobodnie w sklepach i mieszkaniach, tak bardzo ludzie tłoczyli się, by zobaczyć, jak giną spokojne bydlęta. Przed najdroższymi miejscami, naokoło wielkiej areny, biegła ściana z belek, wysoka do barków, która odgradzała wąski pas ziemi. Toreador znajdujący się w niebezpieczeństwie mógł tam szukać schronienia, w ścianie tej było bowiem wiele wejść chronionych specjalnymi ściankami, tak aby byk nie mógł się przez nie wśliznąć. Z tego pasa ziemi zostałem uprzejmie wyproszony przez pana, który miał znaczek policyjny pod klapą marynarki. Nie pozostało mi inic innego jak bieg dokoła areny, aby móc przed rozpoczęciem widowiska znaleźć się po drugiej stronie i zająć miejsce najbliżej areny. Świadomie nie maluję tu zapierającego dech w piersiach obrazu walki w taki sposób, jak robi to sprawozdawca radiowy z meczu piłki nożnej w niedzielne popołudnie, przez dwie bite godziny. Nagle tłum zamarł. Wszystkie oczy skierowały się w podnoszącą się drewnianą bramę. Tylko wachlarze dam poruszają się, nie ustając ani na chwilę. Matki podniosły dzieci w górę, aby mogły lepiej widzieć. Po kilku sekundach czy minutach ukazał się byk. Wyskoczył w kilku susach na żółte pole, stanął i rozejrzał się. Byk jest o wiele mniejszy, aniżeli sobie to wyobrażaliśmy, jesteśmy bowiem przyzwyczajeni do widoku naszych olbrzymich, 66 masywnych buhajów. Byk hiszpański, używany do walki, nie jest tak wielki, jest jednak bardziej obrotny. To nie żaden tygrys ani lew, to zwierzę domowe. Pochodzi ono z jakiejś wiejskiej zagrody i skubało sobie dotychczas niezbyt soczystą trawkę bezleśnej Hiszpanii. Jest to młode bydlę, które stoczyło dotychczas na łące niejedną bójkę, chciało bowiem jak każde młode zwierzę odegrać jakąś rolę w swym stadzie. Każdy młodzik chce panować, chce awansować w swoim stadzie i stanąć na jego czele. Stąd boks, stąd walki, ale według prawideł sportu. Samce decydują za pomocą walki o tym, kto jest silniejszy. Obowiązuje to zarówno w stadach koni, jak wśród owiec czy kóz wspinających się po skalnych ścianach. Zwierzęta nie są jednak mordercami; zwycięzca nie zabija. Pokonany nie zostaje zakłuty, szczególnie, jeśli uzna swą klęskę. Byk ma rogi długie i ostre, ale nie przebija nimi drugiego byka. Służą one do obrany stada przed wilkami i niedźwiedziami, ale nie do mordowania wilków czy niedźwiedzi. O młody byku z szarozielonych, słonecznych łąk Hiszpanii, o ty wesoła, młoda krwi, której wrodzone są sportowe prawidła walki, nie zdajesz sobie sprawy z tego, co ciebie czeka! Na to żółte, gołe pole wstępuje twój wróg, który walczy inną bronią niż ty. Nie masz żadnej szansy na tym żółtym polu! Nie ma łaski dla ciebie! Przed bykiem wyrasta barwnie odziany mężczyzna z czerwoną płachtą. Byki nie nienawidzą wcale czerwonej barwy, to bajka. Samotny mężczyzna obchodzi młodego byka tyle, co pasterz w zagrodzie; wprawdzie drażniono go w stajni, rozwścieczano, ale teraz rozgląda się spokojnie po tej okrągłej ścianie, składającej się z żądnych rozrywki głów ludzkich. Lwy ryczą, tygrysy sapią. Byk stoi sam, zagubiony, mały, i ryczy. Robi mu-u-u jak krowa w stajni lub w książeczce dla dzieci. Barwnie odziany mężczyzna wymachuje mu płachtą przed nosem, byk biegnie w kierunku płachty, wcale nie ze złością, człowiek odskakuje i byk przebiega pod płachtą. Toreador ma bowiem dobry wzrok, a Ronię lub bydło potrafią wprawdzie ogarnąć wzrokiem całą łąkę, ale widzą o wiele słabiej od ludzi. Według reguł sportowych obowiązujących w świecie byków i kozłów uważa się za tchórza przeciwnika uskakującego przed ** 67 ciosem. Cały sens ich walki polega ma przyjęciu natarcia przeciwnika własnym czołem i wytrzymaniu jego straszliwego uderzenia. Dzielny byk nie powinien unikać żadnego ciosu. Ale teraz walczy przeciw drażniącym go potworom, które udają ataki, a w ostatniej chwili odskakują i gryzą z tyłu. Taki właśnie cudacznie ubrany przeciwnik podchodzi teraz powoli do byka. W wysoko podniesionej dłoni trzyma dwa pręty obwieszone kolorowymi wstęgami i zakończone ostrymi grotami. Byk sądzi, że przeciwnik chce się z nim zmierzyć, i rusza na miego, człowiek jednak odskakuje i wbija obie lance głęboko* w grzbiet w wrażliwą okostną kręgów między łopatkami. Byk jest już od dawna rozwścieczony i w tym stanie nie czuje tego uderzenia, przynajmniej w pierwszej chwili. Pstry cudak, nie przestrzegający sportowych prawideł walki rycerskich byków, zastał nagrodzony burzą oklasków. Byk rusza z wściekłością ma jaskrawe, kłujące, uwijające się dokoła niego postacie, które go ranią, gryzą, dręczą. Ciepła krew plami czarną sierść, ból przeszywa ciało. Wreszcie jeden z przeciwników gubi trzewik, byk chwyta na rogi czerwoną płachtę i toreador musi w podskokach umykać z areny, by schronić się za barierą. Drugiego chwyta byk na rogi, podnosi go wysoko i odrzuca na bok. Człowiek nie wraca — uznał się więc, według prawideł walk byków, za pokonanego, byk nie ściga go, jest przecież zwycięzcą. Inny toreador pada, wstrzymuję oddech, bo byk może uderzyć swymi długimi rogami. Przyznam, że jestem stronniczy i byłbym zadowolony. Byk pobiegał jednak tylko trochę dokoła leżącego bez ruchu i zostawił go w spokoju. Nie jest przecież mordercą, pokazuje tylko, kto tu jest silniejszy. Gdybyż an rozumiał, jakie tutaj obowiązują prawidła! Byk jest ciągle drażniony i kłuty. Nowe ozdobne lance przebijają jego mięśnie i rozdzierają je za każdym ruchem. Ich groty ranią boleśnie wrażliwą okostną. Krew bucha, byk słabnie. Trzech, czterech „bohaterów" tańczy nieustannie dokoła niego. Gdy dopadnie jednego, inni doskakują i wymachują mu przed oczami czerwonymi płachtami. Byk opada z sił, stoi z rozkraczonymi nogami i ryczy: mu-u-u. Brzmi to pokojowo. Jako dzieci naśladowaliśmy ten ryk w zabawach. 68 Jeden z toreadorów dobywa błyszczące] szpady. Ukrywa ją pod czerwoną płachtą i zbliża się do wyczerpanego zwierzęcia. Gdy byk powoli opuszcza łeb do obrony, kolorowy „bohater" wbija mu stal z góry przez kark, głęboko aż do serca. Byk stoi nieruchomo. Krew bucha z nozdrzy. Nie widzi już dziesiątków tysięcy wpatrzonych w niego oczu, może wydaje mu się, że to dziesiątki tysięcy stokrotek na ojczystej łące. Natura jest łaskawsza od nas, mianujących się koroną stworzenia. Śmierć przez wykrwawienie się może być bezboleana. Wiedzieli już o tym starożytni Rzymianie, gdy otwierali sobie w kąpieli żyły. Byk układa się jakby do snu, jak ongiś jako cielę syte matczynego mleka i jak wszystkie krowy, skoro tylko słońce zapadnie za obłoki na horyzoncie. Klęka najpierw na przedmie nogi, opiera się piersią b ziemię, a potem opada całym tułowiem i odwraca głowę na bok. Tak oto spokojnie umiera nasz dzielny byk. Czy toreador potrafiłby umrzeć tak dostojnie, gdyby byk zrobił użytek ze swej broni? Teraz nadchodzi człowiek, nie w kostiumie haftowanym szychem, ale w kurtce rzeźniczej. Staje z boku przy umierającym byku i uderza zręcznie sztyletem za głowę, w kręgosłup. Jeśli ta kostucha w kurtce rzeźniczej dobrze zna swoje rzemiosło, byk tylko drgnie, wyciągnie się i już jest martwy. Na arenę wprowadzają trzy wielkie ozdobnie przybraine konie, błękitno odziani pomocnicy obwiązują sznurem rogi byka i procesja opuszcza pole walki. Muzyka gra. Gdy publiczność uważa, że toreador dobrze walczył, wówczas defiluje on z obciętym uchem pokonanego przeciwnika wzdłuż lóż i widzowie obdarzają go ma znak aprobaty kwiatami oleandru,, cukierkami i butelkami wina. Kłania się jak cyrkowiec proszący o aplauz. Jeśli zaś walczył źle, uciekał przed bykiem, wbijał szpadę 3—4 razy i nie zabił go, wtedy musi paradować z ogonem byka w ręku i jest obrzucany pustymi butelkami ii innymi hańbiącymi przedmiotami. Znowu grzmi orkiestra. Na żółty piasek wpada nowy byk i tak dalej, aż widzowie mają dość. Po skończonym widowisku wmoszą na arenę maszyny do szycia, stoły z butelkami wina, szynki, kiełbasy, rowery, a świątecznie wystrojone dziewczęta przystępują do rozlosowania nagród. Szczęśliwiec, któremu trafił się bilet wstępu z dobrym numerem, zobaczył za swoje pieniądze nie tylko śmierć byków, lecz ponadto wraca do domu z maszyną do szycia. Czy walki byków są dręczeniem zwierząt? Czy są hańbą, której wstydzić się powinni Hiszpanie, mieszkańcy południowej Francji i całej Ameryki Łacińskiej? Przyzwyczaiłem się do ostrożnych i trzeźwych odpowiedzi na takie pytania. Żołnierze idący do ataku często nie zauważali, że właśnie przelatujący pocisk oderwał im ramię. Czuli tylko tępe uderzenie, biegli dalej i ból dawał znać o sobie dopiero wtedy, gdy mijało napięcie psychiczne. Rozwścieczony zabijaka oberwie niejedno mocne i bolesne uderzenie, ale w czasie bójki czuje on raczej wściekłość niż ból. Ryby widzą otaczający ich barwny świat tak jak my. Zoopsy-chologowie udowodnili, że ryby słyszą w wodzie dźwięki i rozróżniają najdelikatniejsze tony. Czują one zapewne ból tak jak my. Wędkarstwo jest podobno przyjemnym, uspokajającym nerwy sportem. Ale wydaje mi się, że tylko dla tego, kto stoi nad wodą. Ból i cierpienie nie jest większe czy mniejsze w zależności od tego, czy waży się kilka gramów lub kilka kilogramów jak ryba, czy też kilka cetnarów jak byk. Przyjmuję, że rozwścieczony walką byk w pierwszej chwili czuje mniej niż trzepocąca się ryba, której podniebienie przebija stalowy ostry hak. Rzecz jasna, że rybka pożera robaka, a drapieżny szczupak pożera tę rybkę, ale one robią to dla zachowania życia. Walka na arenie trwa długo. Większość młodych byków chce raczej krótko walczyć. Widać, jak przeszywa je ból spowodowany przez haki wbite w ich karki. Oklaskiwani toreadorzy muszą coraz bardziej wytężać się, aby zmusić cierpiące zwierzęta do obrony. Czy można się z tego cieszyć? Ale przecież ludzie szaleli z entuzjazmu, gdy na arenach starożytnego Rzymu zakłuwano pokonanych gladiatorów, gdy palono chrześcijan i rzucano ich lwom na pożarcie. Ludzie są inni niż zwierzęta. Uważam walki byków za mało niebezpieczne dla ludzi biorących w nich udział. Statystyka wykazuje na pewno więcej wypadków poważnych obrażeń czy śmierci na ringu bokserskim czy w zapasach wolinoamerykańskich aniżeli na arenie. Naród hiszpański jest rycerski i sympatyczny. Nie potrafię entuzjazmować się walkami byków i to nie dlatego, że zabijają tam byki — 70 kogóż stać na to spośród zjadaczy befsztyków i pieczeni wołowej? Nie jest jednak godne człowieka robić sobie widowisko z cierpień innego stworzenia. Ale czy my, amatorzy boksu, zapasów, wyścigów samochodowych i motocyklowych, zbierających co roku bogate żniwo śmierci — czy my mamy prawo krytykować miłośników areny? O ZWIERZĘTACH SZYBKICH I NAJSZYBSZYCH Jeszcze sto lat temu człowiek musiał zachowywać się na tym globie bardzo skromnie. Kaczki umiały lepiej pływać, foka nurkowała głębiej, każdy ptak lepiej latał, orzeł lepiej widział, prawie każde zwierzę mogło ludzi prześcignąć, kangur skakał dalej, a borsuk wkopywał się w ziemię lepiej od człowieka. W ostatnich stu latach technika dokonała zupełnego przewrotu. Samoloty pędzą dziś z prędkością naddźwiękową, a więc ponad 330 m/sek. Dawniej patrzyliśmy z zawiścią na żurawie ciągnące jesienią na południe, dzisiaj odbywamy ich wielomiesięczną wędrówkę w kilka godzin. To, że zwierzęta tak łatwo nas prześcigały na lądzie, w wodzie i w powietrzu i że pozostawaliśmy za nimi w tyle jak bezradne dzieci, spowodowało, iż podziwialiśmy stale ich szybkość poruszania się, zazdrościliśmy jej i — przecenialiśmy ją. Dopiero kilkadziesiąt lat temu nauczyliśmy się mierzyć ją właściwie. Onnitolog Thienemann rozpoczął badania prędkości lotu ptaków na stacji ornitologicznej w Rositten (obecnie Rybaczij) na Mierzei Kurońsikiej — w dawnych Prusach Wschodnich. Tam właśnie było odpowiednie miejsce, gdyż ptaki wędrowne przelatywały wzdłuż wybrzeża z Finlandii i leciały nad wąską Mierzeją Ku-rońską jak nad ulicą. Jeden obserwator stawał ze stoperem w ręku na początku trasy, gdy przelatywała wrona, dawał telefonem polowym znak drugiemu obserwatorowi, znajdującemu się o 500 m dalej. W ten sposób czas przelotu na trasie pół kilometra został odmierzony z dokładnością do sekundy. Z tych pomiarów wynika, że krogulec lata z prędkością 41 km/godz., mewa 50 km/godz., wrony i zięby mniej więcej z taką samą prędkością, sokoły wędrowne i kawki około 60 km/godz., szpaki — 75 km/godz., gęsi już 70—90 km/godz., dzikie kaczki 72—97 km/godz. i jaskółki od 100 do 120 km/godz. Szczególnie szybko poruszają się: cyranka — 120 km/godz. i jerzyk — ponad 150 km/godz., to znaczy z prędkością 40—50 m/sek., podczas gdy pociąg pospieszny osiąga tylko 40 m/sek. Na krótkich dystansach ptaki mogą rozwijać jeszcze większą prędkość. Kormoran, uciekając przed samolotem, leciał na odcinku 15 km z prędkością 105 km/godz., podczas gdy jego normalna szybkość wynosi tylko 70 km/godz. Łowiący jerzyk potrafi śmigać w powietrzu z prędkością do 200 km/godz., sokół wędrowny polujący na gołębie dochodzi nawet do 250 km/godz., zbliża się zatem do prędkości zwykłego samolotu pasażerskiego. Niektórzy twierdzą, że sokół nie rzuca się po raz drugi na chybioną zwierzynę, bo się tego wstydzi. W rzeczywistości zaś ta superprędkość wyczerpuje go tak dalece, że szeroko otwartym dziobem chwyta łapczywie powietrze i nie jest zdolny do natychmiastowego powtórzenia swego wyczynu. Na tym polega różnica między możliwościami zwierzęcia i maszyny. Gdy widzimy, że zięba osiąga szybkość. 52,5 km/godz., nie znaczy to, że potrafi ona w jednym dniu, w przeciągu 8—10 godzin, przelecieć 500—600 km. Jej dzienne maksimum wynosi w rzeczywistości 10—25 km. Bocian planuje swoją podróż do Afryki południowej na 80—100 dni, a więc przelatuje dziennie 100—120 km, co mógłby przebyć wcale łatwo w 2 godzinach. Ptaki te robią sobie spacerek na południe, szukają po drodze pożywienia i nie śpieszą się wcale jak ludzie podczas swoich podróży. Tylko ptaki niepływające muszą czasem zdobyć się na nadzwyczajny wysiłek, gdy przelatują nad morzem. Lecąc z Danii do Wielkiej Brytanii, ptaki pokonują odległość 450—600 km, muszą więc bez przerwy machać skrzydłami przez 8—12 godzin. Przy przeciwnym wietrze lub złej pogodzie mali wędrowcy spadają często zupełnie wyczerpani na pokłady przepływających statków i nabierają tam siły do dalszego lotu. Wielką zagadką są loty transoceaniczne niektórych ptaków niepływających. Pewne gatunki bekasów i siewek przelatują z Alaski ponad Pacyfikiem — 4000 km nad otwartym morzem. Pszczołojady i sokoły, nie przerywając lotu, pokonują 3 000-kilometrową przestrzeń nad Oceanem Indyjskim między Afryką i Półwyspem Indyjskim. Nawet 72 73 przy prędkości 100 km/godz. muszą ane niezmordowanie machać skrzydłami przez 30 godzin. Żeglarze i pasażerowie niejednokrotnie obserwowali walenie, lwy morskie, delfiny, rekiny i inne ryby towarzyszące statkom, a więc dotrzymujące im kroku, a nawet z łatwością wyprzedzające je i często harcujące dokoła nich. Trafiony harpunem finwal ciągnął za sobą kuter łowiecki z szybkością 20 km/godz. Musimy przy tym pamiętać, że statki płyną wolniej, aniżeli sądzimy. Szybkości statku bowiem nie podaje się w kilometrach, ale po staremu w węzłach. Większość zaś „szczurów lądowych" nie orientuje się, że węzeł określa, ile mil morskich przebyto w ciągu godziny, a mila morska ma 1852 m. Przeliczyłem kiedyś węzły na kilometry na godzinę. Z rachunku wynikało, że parowy statek rybacki ledwo dociera do 20 km/godz., żaglowiec jest nieco szybszy i nie daje się prześcignąć przez frachtowce i tankowce (22 km/godz.). Wielkie parowce, tak pasażerskie, jak i towarowe osiągają zazwyczaj 30 km/godz., a „błękitna wstęga", przeznaczona dla najszybszego transatlaintyckiego statku pasażerskiego, została nadana statkowi „United States", który osiągnął 34,5 węzła, a więc 65,3 km/godz. Człowiek mógłby więc bez wątpienia biegnąc nadążyć za średnim frachtowcem. My ludzie balansujemy nasze ciało jak wieżę na dwóch szczu-dłowatych nogach i dlatego w porównaniu z innymi stworzeniami nie możemy być uważani za szybkobiegaczy. Rekord w biegu na 100 m zdobył w 1936 r. Amerykanin Ovans w czasie 10,2 sek., a więc około 35 km/godz. Takie tempo może człowiek wytrzymać tylko przez krótki czas. Największą szybkość w biegu na 5000 m osiągnął w 1942 r. Szwed Hagg: miał czas 13 minut 58 sekund, a więc 22 km/godz. Rekord Czecha Zatopka w biegu na 10 000 m (1950 r.) wynosił 29 minut 2 sekundy, czyli osiągnął om mniejszą szybkość na godzinę aniżeli Hagg. Wielkie szybkości wytrzymu-. jemy tylko na krótkich dystansach. Odnosi się to tak samo do człowieka, jak i do zwierzęcia, w przeciwieństwie do maszyny. Nawet rekordzista olimpijski nie potrafiłby uciec przed czarną mambą, straszliwym wężem afrykańskim, którego ukąszenie zabija człowieka w ciągu 10 minut. Wielki ten wąż wyprostowuje się na wysokość człowieka i może zwalić go z nóg bez wysiłku jednym uderzeniem. 74 Umiemy już dziś dokładnie zmierzyć, z jaką szybkością biegną zwierzęta, gdy ścigamy je samochodem i spoglądamy przy tym na tachometr. W ten sposób udało się doścignąć emu, wielkiego, niezdolnego do lotu ptaka australijskiego, dopiero przy prędkości 60—70 km/godz. Nasze samochody osobowe nie potrafią jednak dotrzymać kroku gepardowi, mknącemu przez pagórkowate tereny stepowe z szybkością 130 km/godz. Jest to najszybsze zwierzę lądowe. Charty, które stanęły w latach dwudziestych na angielskich torach do wyścigu z afrykańskimi gepardami, nie potrafiły ich zwyciężyć. Charty przebiegły 100 m w 6 sekundach, a wlięc 60 km/godz., gepardy zaś 100 m w 5 sekundach, co odpowiada 72 km/godz. Dzięki temu kot ten potrafi bardzo łatwo upolować perliczki i inne ptaki, zanim wzbiją się w powietrze. Gepardy udaje s!ię często oswoić. W zoo frankfurckim gepard zachwycił mojego poprzednika swoją niezwykłą szybkością w polowaniu na króliki. Zwierzę chwytało dzikie króliki, które próbowały wśliznąć się do swojej nory, odległej o 4—5 m, mimo że było oddalone od nich o 40 m. Nasze samochody wyścigowe potrzebują rozpędu, zanim przejdą na najszybsze obroty. Zadziwiająca jest szybkość początkowa geparda, która właśnie zapewnia mu powodzenie. Wyskakuje do biegu błyskawicznie, jak naciągnięta sprężyna. Koty są więc rekordzistami w biegu, chociaż skłonni jesteśmy przypisywać to raczej psom. Dla doścignięcia charta musielibyśmy jednak mieć przed sobą gładką drogę autostrady, na której w pierwszym etapie też pozostalibyśmy w tyle, nie potrafilibyśmy bowiem natychmiast jak chart przejść do wielkich prędkości. Prawie tak samo szybko biegnie antylopa skoczek i antylopa krowia, osiągające 60 km/godz., zając 50 km, antylopa gnu i zebra 60—85 km, koń wyścigowy również tyle, dromader wierzchowy do 50 km, królik 38 km, słoń 25—32 km/godz. Dzikie perliczki potrafią biec na dłuższym dystansie w tempie 40 km/godz. Kearton opisuje pościg dwóch rozwścieczonych nosorożców za jeźdźcem. Nosorożec potrafi biec z tą samą szybkością co galopujący koń, jest jednak mniej wytrzymały. Tak więc obydwie gruboskórne bestie zaprzestały wkrótce pościgu, co obserwatorowi wydawało się śmieszne. Człowiek nie potrafi pieszo ujść nawet przed niedźwiedziem, który przecież jest dość ociężały. Polujący 75 grizli biegnie z szybkością 50 km/godz., a w parku Yellowstone niedźwiedź czarny zabawiał się ściganiem przez dłuższą chwilę z samochodem jadącym po zaśnieżonej drodze z prędkością 60 km/godz. Antylopy, zebry i żyrafy potrafią tylko przez krótki czas biec prędko, co wystarczy, aby umknąć przed atakiem lamparta i lwa, z błyskawiczną szybkością rzucającego się z niewielkiej odległości na swoją ofiarę. Inne drapieżniki, jak wilki czy afrykańskie hieny plamiste nie są już takie szybkie, ale rekompensują to wytrzymałością. Tak długo prześladują swoją ofiarę, aż wyczerpana zwalnia bieg. Dlatego też drapieżniki te mają większe powodzenie w łowach. Nie pomoże tu żadna czujność. Na długich dystansach zwycięża ten, który biegnie wprawdzie wolniej, ale dłużej. Z tego też powodu w wyścigach między koniem i dromaderem wierzchowym, zorganizowanych w Turcji w 1942 r., zwyciężyło garbate zwierzę, chociaż jest z natury powolniejsze. Obydwa zwierzęta musiały przez trzy dni pod rząd przebiegać po 150 km dziennie. Sukcesem hodowców koni nie są szybkie nogi ich wychowanków, ale ich silne serca. Koń pełnej krwi nie jest szybszy od dzikiego kania, zebry czy dzikiego osła, ale potrafi dłużej od nich biec, nawet z jeźdźcem na grzbiecie. Dlatego możemy konno polować na żyrafy, słonie, zebry i antylopy i chwytać je na lasso. W ten sposób łowi się już ponad sto lat dzikie zwierzęta stepowe dla ogrodów zoologiczinych. Polowania te zostały teraz uproszczone przez zastosowanie lekkich ciężarówek terenowych, można bowiem na nie od razu załadować dognane zwierzę. Największym niebezpieczeństwem podczas takich łowów jest możliwość udaru serca u dzikich zwierząt, którym dla zapobieżenia aplikuje się natychmiast po schwytaniu środki nasercowe. Możemy się pocieszyć, że istnieją pod słońcem zwierzęta powolniejsze od nas, i to nie tylko ślimaki lub dżdżownice. Leniwiec robi tylko 0,3 km/godz,, i to wcale nie z lenistwa, albowiem musi się dobrze przy tym napracować! POKRZEWKA CIERNIÓWKA I KON x rzeź plac w Norymberdze w drugi dzień Zielonych Świąt 1828 r. szedł niepewnym, prawie chwiejnym krokiem młodzieniec przybrany w kusy frak i czerwony krawat. Nieznajomemu krwawiły stopy i ledwo mógł się poruszać. Przechodzący właśnie szewc pomógł mu dojść do kwatery rotmistrza Wesseniga, dla którego miał on zapieczętowany list. List był anonimowy, a treść jego niezwykła: „Panie rotmistrzu! Posyłam Panu chłopca pragnącego służyć królowi w szeregach wojska. Chłopiec został podrzucony pod moje drzwi w noc zimową 1815 r. Posiadam własne dzieci, jestem ubogi i z trudem mogę utrzymać własną rodzinę. Chłopiec jest uciekinierem i nie udało mi się odszukać jego matki. Nie wypuszczałem go z domu ani na krok, nikt nic nie wie o jego istnieniu, on zaś nie potrafi nazwać ani mego domu, ani miejscowości, w której mieszkam. Może go Pan o to pytać, ale nie odpowie, bo mówić inie umie... Wyprowadziłem go z domu w ciemną noc i nie zaopatrzyłem w pieniądze. Jeśli go Pan nie chce zatrzymać, może go Pan zabić i powiesić w dymniku". Młodzieniec w podartych butach rzeczywiście nie umiał mówić, wybełkotał tylko swoje imię i nazwisko: Kacper Hauser. Nikt nie wiedział, co z nim począć. W końcu zaprowadzono go na zamek, tam przeleżał cały dzień w wieży na wiązce słomy, o chlebie i wodzie, inne potrawy odrzucał ze wstrętem. Nie znosił światła dziennego i nie potrafił dać żadnej odpowiedzi na liczne pytania dotyczące jego pochodzenia. Wiadomość o przybyszu obiegła szybko całe miasto i ciekawscy wędrowali na zamek, aby obejrzeć cudaka. 77 Nad chłopcem ulitował się profesor gimnazjalny Daumer i wziął do swego domu, gdzie zaczął go troskliwie wychowywać i uczyć. Kacper Hauser okazał się bardzo pojętny i Daumer umiał wyciągać z niego teraz więcej szczegółów o-jego przeszłości. Młodzieniec, jak wynikało z tego, przebywał stale, od wczesnego dzieciństwa, w ciemnym pomieszczeniu, do którego co rana podawano mu chleb i wodę. Wydaje się, że do wody dodawano mu od czasu do czasu jakiś środek oszałamiający, budził się bowiem z obciętymi włosami i paznokciami, umyty i w czystej bieliźnie. Jedyną jego zabawką w tym czasie był drewniany konik z wózkiem. Pewnego dnia w drzwiach pojawił się jakiś człowiek, który wydawał się nieszczęsnemu więźniowi olbrzymem o grzmiącym głosie. Człowiek ten nauczył go stać i chodzić, wymawiać swoje nazwisko i w końcu pozostawił go na jednym z placów w Norymberdze. Co mogło być przyczyną takiego postępowania z dzieckiem? Niezwykły los bladego młodziana wzbudził wiele domysłów i każdy szukał powodów, dla których tak trwożnie skrywano tego człowieka. Czy to nie przypadkiem naturalny syn Napoleona? Premier wyraził w swoim tajnym raporcie, skierowanym do króla Bawarii, podejrzenie, że Kacper jest usuniętym dziedzicem tronu książęcego Badenii. Pozostały tam przy życiu trzy córki, podczas gdy właśnie następca tronu i jedyny syn rzekomo zmarł w październiku 1812 r. Tron zwolnił się w ten sposób dla potomka księcia z małżeństwa morganatycznego. Takie oto plotki i przypuszczenia krążyły w Niemczech i już nie udało się ich stłumić. W pół wieku później cesarz Wilhelm I kazał opublikować urzędowe świadectwa z archiwum domowego książąt Badenii dotyczące śmierci następcy tronu. Plotki wzmogły się, gdy 17 paździennika 1829 r. znaleziono ociekającego krwią i nieprzytomnego Kacpra w piwnicy domu Daumera. Po odzyskaniu przytomności opowiedział, że nieznajomy mężczyzna w brązowym ubraniu, o twarzy zasłoniętej jed-wabiną chustą, oświadczył mu w ogrodzie: „Kacprze — musisz umrzeć". Potem uderzono go w głowę, a on chcąc się uratować, uciekł do domu, gdzie potknął się i półżywy spadł ze schodów. Pewnego dnia pojawił się w Norymberdze bogaty Anglik lord Stanhope, zaprzyjaźnił się z Kacprem i przed wyjazdem pozosta- wił nawet przyzwoitą sumę na jego wychowanie. Młodzieniec przeniósł się do Ansbach, gdzie został przyjęty do rodziny nauczyciela Meyera i znalazł zatrudnienie w sądzie apelacyjnym jako zwyczajny pisarz. Jego rozwój umysłowy był bardzo ograniczony. W dniu 14 grudnia 1833 r. Kacper został w parku pałacowym napadnięty przez trzech obcych łudzi. Rany zaś zadanej nożem w pierś nie rozpoznano zrazu, albowiem nie krwawiła. Świadków zajścia nie było, wychowawca Kacpera — Meyer uważał więc tę całą historię za wymysł młodzieńca i obszedł się z nim nawet dość surowo. Po trzech dniach Kacper zmarł wskutek wewnętrznego krwotoku, spowodowanego ciosem sztyletu. Sprawcy znikli. Okoliczności pochodzenia i śmierci Kacpra Hausera pozostały tajemnicą. W monachijskim Głównym Archiwum Państwowym spoczywa 49 tomów in folio z aktami odnoszącymi się do sprawy Kacpra Hausera. W okresie 120 lat, które minęły od jego śmierci, napisano o nim wiele powieści, dramatów, poematów i tysiące rozpraw. W mojej encyklopedii czytam: „Był przypuszczalnie leniwym oszustem..." Czegóż to nie moglibyśmy się dowiedzieć na przykładzie człowieka, który rósł w ten sposób jak Kacper Hauser! Mógłby on inam odpowiedzieć za jednym zamachem na wiele pytań dotyczących życia ludzkiego. Gdyby istniał taki Kacper, który w ma-leńkości nie widział swoich rodziców ani żadnego innego człowieka, który niczego się od nich nie nauczył, niczego u nich nie podpatrzył i niczego nie potrafił naśladować, to moglibyśmy się dowiedzieć, co nam ludziom jest wrodzone, a czego nauczyliśmy się później. Czy taki Kacper śmiałby się, kiedy byłby wesoły, czy marszczyłby czoło, gdyby go ogarnęła złość? Czy umiałby stać prosto i chodzić na dwóch nogach? Czy wynalazłby jakieś dźwięki na oznaczenie poszczególnych przedmiotów, czy drapałby się za uchem, zmartwiony, czy jako młodzieniec całowałby dziewczynę, czy podskakiwałby wdepnąwszy w nieczystości, czy otrząsałby dłoń dotknąwszy czegoś wstrętnego? Wszystko to, co byłoby u niego typowo ludzkie, musiałoby być wrodzone, podobnie jak kolor jego włosów czy oczu. W ostatnich dziesięcioleciach uczeni kilka razy już wychowali sztucznie takich Kacprów, ale ci zamiast ramion mieli skrzydła. 78 79 Wylęgnięty w elektrycznym inkubatorze i wychowany bez matki kogucik zaczyna pewnego dnia piać, chociaż inigdy w swoim życiu nie widział i nie słyszał koguta. Gdy jemy na śniadanie jajko na miękko, poszukajmy na powierzchni żółtka biały punkcik, mniejszy ndż główka szpilki. Z tego to zarodka rozwijają się, przy wysiadywaniu, oczy, nogi, jelita, nerki, pióra i dziób. W embrionie tkwią również wszystkie umiejętności i uzdolnienia, które są wrodzone i które nie muszą nigdy być wyuczone. Nazywamy to instynktem. Umiejętności przekazane w stanie gotowym przez przodków są u każdego zwierzęcia inne. Drozdy i kasy zaczynają śpiewać, po osiągnięciu dojrzałości płciowej, pieśń swego gatunku bez jakiejkolwiek nauki. Tak samo wrodzone jest gruchanie gołębia--grzywacza i wołanie lelka kozodoja. Natomiast zięby, mucho-łówki ii słowiki nie potrafią zaśpiewać, zanim nie usłyszą głosów swoich braci. Muszą mieć jakiś wzór. Profesor Otto Koehłer z Freiburga chciał być zupełnie pewny, że jego pierzasty Kacper rzeczywiście nigdy niczego nie słyszał. Niektóre zwierzęta porozumiewają się przecież za pomocą dźwięków dla nas niesłyszalnych. Kazał więc w piwnicy swego instytutu zbudować komory o ścianach dźwiękochłonnych, składających się z kilku warstw specjalnych płyt, wełny szklanej, cegieł, korka i cementu. Otwór obserwacyjny był zamknięty sześcioma płytkami ze szkła zwyczajnego i organicznego (pleksi-glas), oddzielanymi warstwami powietrza. W komorach tych wychowywały się ptaki od momentu wyklucia. Miały one Tam sztuczną łączkę, stale zmieniane ulistnione gałązki i urządzenie do kąpieli; światło elektryczne gasło stopniowo, tak że był i sztuczny zmierzch. Gdy włączano lampę ultrafioletową, ptaki, które nigdy nie widziały słońca, siadały pod nią z rozpostartymi skrzydłami. Dwa razy dziennie pompy zmieniały powietrze w podziemnej ptsszarni. Jest rzeczą dość trudną zorganizować sztuczne „wysiadywanie" jaj ptasich, a po wykluciu piskląt karmić je od pierwszej chwili z ręki ludzkiej i mimo to w końcu uzyskać pełnowartościowe, zdrowe, dorosłe ptaki. Hodowla piskląt odebranych rodzicom w piątym czy szóstym dniu ich życia jest o wiele łatwiejsza. Takie maleństwa, chociaż nagie i ślepe, mogły już w pierwszych dniach swego życia, nawet w kilka dni przed wykluciem, sły- 80 Zdarzyło się to w Afryce. Zebra kłusowała wzdłuż drogi i pozwoliła się prześcignąć Chyże gepardy spośród wszystkich kotów najłatwiej dają się oswoić szeć dźwięki wydawane przez rodziców i dobrze je zapamiętać. Podobne historie są nam znane z życia innych zwierząt i kto mógłby udowodnić, że i tu nie zachodzi to samo? Znakomitemu-berlińskiemu małżeństwu ornitologów Heinrothom jeden tylko raz, i to dopiero w 1926 r. udało się wychować z jajka pisklę drozda. Współpracownicy Koehlera wychowali w ostatnich dwóch latach, począwszy od jajka, w swoich dźwiękoszczelnych komorach dużą ilość kosów, trzcimiaków i dzierzb. Jeden z nich, Franz Sauer opublikował ostatnio pracę o zachowaniu się pokrzewki ciemiówki, Badacze z Freiburga obserwowali zawsze równolegle dziko żyjące ptaki. Gdy w komorze przebywały kosy, to obserwowali kosy żyjące w lesie i pilnie inotowali, co one tam robią. Aczkolwiek ptaki hodowane w komorze nie znały lata i prawdziwego słońca, to w określonych porach dnlia i roku robiły to samo, co ich dzicy współplemieńcy, z którymi nigdy się nie zetknęły. Aby je właściwie karmić, ornitolodzy chwytali co kilka dni odpo-wiedinią matkę ptasią, noszącą właśnie pokarm swoim pisklętom, odbierali rozzłoszczonym ptakom ich łup, badali go dokładnie i dawali swoim wychowankom tę samą mieszankę z larw mrówczych, poziomek, śliny, odrobiny ziemi, koników polnych, liści mniszka pospolitego, gąsienic i tym podobnych smakołyków. Pisklęta opuszczały swoje sztuczine gniazdo, podobnie jak dziko żyjące pisklęta, między dziesiątym i trzynastym dniem życia, siadały na gałęzi, ćwierkały żebrząca i wyciągały szeroko otwarte dziobki w stronę ludzi lub pinsetek. Im starsze były, tym bardziej uznawały komorę za swoją własną siedzibę i wydawały nieprzyjazne dźwięki, gdy zauważyły człowieka za szybką otworu obserwacyjnego, a nawet atakowały go z wściekłością. Pisklę pokrzewki cienniówki, gdy jest zmęczone, wydaje cichy dźwięk, który ma to samo znaczenie co płacz, ii powtarza go tak długo, aż jakiś braciszek lub siostrzyczka wpadnie w ten sam nastrój i wówczas wzajemnie tulą się do siebie. Gdy mała po-krzewka zacznie w swoim dźwliękoszczelnym domu „płakać", wystarczy przytknąć do niej dłoń i poruszać palcami. Naśladuje to szmer ptaka czyszczącego pióra. Płaczące ptaszę przysuwa się natychmiast, dotyka drgającymi skrzydełkami palców, tuli się do nich i uspokaja. Gdy tylko usunąć dłoń, a można to robić nawet najostrożniej, pisklę budzi się i „płacze" dalej. Ptaszęta te śpiewają 6 — 20 zwierząt i 1 człowiek 81 swą młodzieńczą pieśń z zamkniętymi dziobami, tak samo jak ich bracia na swobodzie. Bardzo komiczny jest widok takiego ptaszka, gdy go ogarnia sen podczas śpiewu. Śpiew staje się coraz cichszy, przerywany, krótszy, przerwy są coraz dłuższe, dopóki nie umilknie ostatni, niedośpiewainy ton. Jeżeli śpi nie dłużej niż dziesięć minut, to na wpół rozbudzony cichutkim tonem wraca powoli do przerwanej pieśni. Pisklęta, gdy osiągną już odpowiedni wiek, zaczynają zabawy w łowy, podobnie jak to robią ich bracia na swobodzie. Toczą bój z ludzką ręką, szarpią domniemanego przeciwnika, którego zastępuje wiązka trawy, albo gonią niewidzialnego wroga z kąta w kąt swojej komory. Ręka ludzka jest na zmianę wściekle atakowanym wrogiem, to znowu kimś bliskim. Pierzaste „Kacpry" w piwnicy instytutu w Freiburgu zachowywały się i śpiewały dokładnie tak samo jak ich wolni współ-plemieńcy. W ten sposób dowiedziono, że w zarodku tkwią już umiejętności i oznaki zachowania się zwierzęcia, które ma się z niego rozwinąć. Młode ptaki lecą same przez długie tygodnie na kwatery zimowe przez Hiszpanię do Afryki, i to już po odlocie starych. Młode pajączki, dopiero co wyklute z jajeczek, mimo że nigdy nie widziały swojej matki, budują sieci, których konstrukcja jest prawie idealnym dziełem matematyki. O, gdybyśmy mogli dziedziczyć wiedzę ludzką i nie zdobywać jej w szkołach w trudzie i mozole! Gdybyśmy tak mogli w odpowiednim wieku jako chirurdzy operować jelita lub jako technicy konstruować samoloty, tylko dlatego, bo nasi dziadkowie i ojcowie to już umieli! Ptaki są zwierzętami stojącymi w hierarchii systematycznej daleko od człowieka. Ssaki są nam o wiele bliższe. Ptaki są jednak małe, utrzymanie ich jest tańsze i łatwiej o pomieszczenie dla nich. Dlatego też o wiele później były przeprowadzane tego rodzaju doświadczenia wśród ssaków. Od dawna chciałem tego dokonać i podczas ostatniej wojny nadarzyła mi się taka sposobność. Roztoczyliśmy opiekę nad klaczą w daleko posuniętej ciąży. Zorganizowaliśmy przy niej dyżury i czekaliśmy na poród. Gdy tylko źrebak się urodził, zawinęliśmy go w derki i zanieśliśmy do specjalnie zbudowanego ogrodzenia w oddalonej pustej szopie, aby go odizolować od koni. 82 O późnej godzinie nocnej doiliśmy klacz. Podobne doświadczenia robiono, jak słyszałem, na Węgrzech i w Europie południowej, ale my nie znaliśmy wyników. Klacz dawała wszystkiego pół litra mleka. Źrebak, który powinien był właściwie ssać matkę, pił bez trudności z miednicy, ale tłukł przy tym silnie nosem o jej dno, tak że przewracał naczynie. Zaczęliśmy klacz doić co godzinę w dzień i również wielokrotnie w nocy, ale nie dawała więcej mleka. Gdy próbowaliśmy masować wymię, usuwała się. Na szczęście było to spokojne zwierzę. W końcu kazałem dojarziowi owinąć pięść ręcznikiem i bić w wymię. Podziałało to tak samo jak uderzenie źrebięcia przy ssaniu i klacz zwiększyła wydajność. Źrebak rósł samotnie w swojej zagrodzie. W trzecim dniu rżał już po cichu na przywitanie człowieka, chociaż nigdy nie słyszał głosu konia — ta forma przywitania była więc wrodzona. Tak samo jak u każdego konia drgała mu skóra, gdy chciał odpędzić muchy, przy oddawaniu moczu rozstawiał nogi jak stare konisko, merdał ogonem i kopał, gdy go łaskotano. Klacz dawała za mało mleka, musiałem więc dodawać coraz więcej krowiego. Po ośmiu dniach otworzyłem wrota na słoneczny świat. Źrebak za nic nie chciał wyjść, stał jak wkopany. Musieliśmy go siłą wypchnąć. W obcym środowisku był niezdolny do poruszania się. Szczenięta, które nauczyły się już przy matce chodzić, czołgają się znowu na brzuchu, jeżeli przeniesiemy je na stół. Gdy jednak odszedłem, wychowanek mój pobiegł za mną galopem. Skoro źrebak osiągnął czternasty dzień życia, przyniosłem do jego zagrody, już pod gołym niebem, obraz konia naturalnej wielkości, namalowainy na dykcie. Dorosła klacz i ogier, którym pokazałem przedtem ten obraz, zachowały się wobec niego tak, jak zwykły to czynić wobec obcego konia. Uznały więc ten obraz za podobieństwo konia. Źrebak zaś wcale się tym obrazem nie zainteresował. Przyjaźnił się natomiast z owczarkiem, z którym do niego przychodziłem. Z kolei urządziłem mu wspaniałą zagrodę w wypalonej stodole. Mógł się tam doskonale wyszumieć. Podchodził chętnie do odwiedzających go ludzi, lizał im ręce, nigdy jednak nie gryzł. W ten sposób łaszą się stare konie. Gdy wypił wszystko z miski, grzebał przednimi kopytami, co jest normalną oznaką zniecierpliwienia u. koni. Mogę zestawić cały rej ester instynktownych ruchów, 83 IM których nie mógł nauczyć się u matki, my ludzie bowiem, zastępujący mu matkę, nie podciągaliśmy np. górnej wargi pod nos, gdy drażnił nas dym tytoniowy — a on to robił. Nie wszystkie cechy końskie, które źrebak przyniósł już gotowe na świat, są 'niewinne. Dostałem od dyrektora zoo w Rydze lwiątko, które zakwaterowałem razem ze źrebakiem. Obwąchał je spokojnie, ale odskoczył przerażony, gdy lwiątko kocim zwyczajem nagle go „opluło". Źrebak podszedł wprawdzie ze mną ponownie do lwa, ale nagle zadał tylną nogą cios w jego kierunku, tak że tylko zagwizdało koło mego ucha. I tego więc inie trzeba go było uczyć. Przed krową, którą do niego przyprowadziłem, uciekał, ale prosię interesowało go. Bał się wielkich zwierząt. W 64 dniu jego życia po raz pierwszy zetknąłem go z koniem. Wszyscy czekaliśmy w napięciu na wyniki spotkania. Wychowanek mój przeląkł się swego współplemieńca tak jak krowy, chciał od niego uciec. Nasz źrebak widział dotychczas tylko cztery ściamy wypalonej stodoły i nad nią błękitne niebo. Otworzyłem teraz przed nim szeroko wrota. Nie odważył się wyjść na zewnątrz. Dopiero gdy chciałem go zostawić samego — poszedł za mną. Na pięknej, zielonej łące parkowej dotychczasowy więzień zaczął skakać dokoła mnie i okrążać w szybkim galopie, tak jak to robią źrebięta ma łące ze swoimi matkami. Wolny już teraz szedł zresztą za każdym napotkanym nawet obcym człowiekiem, nde robiąc wcale wyjątku dla mnie. Przeprowadziłem go przez stado krów, był wyraźnie przestraszony; trzymał się mnie i nie ważył się odejść ani na krok. Gdy przeszliśmy z nim obok pasących się koni — zachowywał się tak samo. W dziesięć minut po odejściu od stada koni źrebak po raz pierwszy w swoim życiu zarżał głośno i dźwięcznie. Pierwsze tygodnie jego źrebiącego życia nie były tak piękne jak życie innych źrebiąt, u boku ich matek na zielonych łąkach. Zdradził mam jednak wiele z tego, czego dotychczas nie wiedzieliśmy o koniach. ZŁOTE RYBKI — ZWIERZĄTKA UDOMOWIONE W ostatnim roku wojny pewna mieszkanka Londynu znalazła na ruszcie swego kominka coś, co wyglądało jak zakopcony kawałek tłuszczu. Gdy się przyjrzała temu bliżej, zorientowała się, że jest 'to żywa, ale pokryta sadzą złota rybka. Złowił ją pewnie w sadzawce jakiś ptak i zgubił nad kominem; wpuszczona do wody natychmiast wróciła do siebie. Rybki te są wytrwałe i można je utrzymać przez pół dnia w mokrym mchu. Nasze karpie, należące do tej samej rodziny co złote rybki, były dawniej, a prawdopodobnie i obeanie również tuczone są w Holandii w ten sposób, że trzyma się je w; sieciach pełnych mokrego mchu i łyżeczką karmi papką z chleba moczonego w mleku. Złota rybka jest najbardziej popularną i najbardziej ulubioną spośród 20 000 gatunków ryb żyjących na ziemi. Nasza sympatia do ryb zależy; na ogół od ich wartości smakowych, ale mało ludzi wpadło dotychczas na pomysł konsumowania złotych rybek — przynajmniej w Europie. W Chinach i w Japonii złota rybka jest znanym od wielu stuleci przysmakiem i przypomina w smaku karpia. Niektórzy „artyści" wsławili się umiejętnością wypijania zawartości małego akwarium wraz ze złotymi rybkami i zwracania ich w żywym stanie — przedstawienie takie działa na pewno zaraźliwie na niektórych widzów. ¦ Chińczycy zapytani o pochodzenie tych pięknych rybek — z przyjemnością opowiadają o nich tę oto legendę. W drugim roku panowania cesarza P'ing z dynastii Czung (769 r. p. n. e.) przez sto dni nie padały deszcze. Zrozpaczeni chłopi składali we wszystkich świątyniach ofiary; dla przebłagania bogów i nagle z ziemi wytrysnął szemrzący strumyk, w którym skrzyła się złota rybka. Równocześnie spadł deszcz. W rzeczywistości Chiń- 85 czycy zanotowali pierwsze pojawienie się dziko żyjącej złotej rybki w dopływie rzeki Ho około 350 r. n. e. Ich kronikarze notowali wszystkie dziwy równie skrzętnie jak wojny i wielkie wydarzenia. Dziko żyjące złote rybki są szarozielone i niepozorne, na rynkach chińskich sprzedawano je jako karmę. Złota rybka znana jest w Chinach jako zwierzątko domowe od 960 r., a w 200 lat później w Państwie Środka weszło w modę zakładanie w ogrodach stawów ze złotymi rybkami. Rybki te przybierały coraz wspanialsze szaty, jakby zdawały sobie sprawę ze swojej roli. Około roku 1300 znano już rybki złote, srebrne, czerwone, czarne i nakrapiane. Do Japotnii zawędrowały około 1500 r. i w 200 lat później zaczęto je tam hodować w glinianych kadziach na skalę przemysłową. Złote rybki są bardzo płodne. Miłość wkrada się w serce już dziewięciomiesięcznej samiczki. Aby stać się świadkiem wesela, musielibyśmy wstać bardzo wczesnym rankiem. O czwartej nad ranem i nigdy później niż o dziewiątej spokojne samczyki przemieniają się w małych szaleńców. Gonią samiczki po całym stawie i stają się w tym czasie łatwym łupem ptaków i innych wrogów, zakochani zapominają bowiem o grożących im niebezpieczeństwach. Samczyk bodzie bez przerwy samiczkę w brzuch, aby pobudzić ją do złożenia ikry. W końcu opada zmęczona na .dno, ale on podnosi ją swym pyszczkiem do góry, aż znajdzie się tuż pod powierzchnią wody przy roślinach. Teraz nareszcie składa ikrę, mianowicie 500—3000 jajeczek, samczyk zaś natychmiast je zapładnia. Hodowcy wyławiają potem szybko z akwarium ojca i matkę, gdyż ich stosunek do potomstwa nie jest najlepszy. Złote rybki chętnie zjadają świeżo złożoną ikrę, a więc swoje przyszłe dzieci. To prawdziwi kanibale. Samiec złotej rybki jest w czwartym roku życia u szczytu swej męskości, lecz jeszcze w siódmym może mieć potomstwo. Nie jest to bynajmniej kres jego żywota. Złota rybka, którą otrzymalibyśmy w podarunku na wesele, mogłaby przy dobrej opiece dożyć naszych srebrnych godów. W Europie zdarzały się nawet trzydziestoletnie złote rybki, a w Chinach nawet czterdziestoletnie. Ich wielkość zależy od pomieszczenia, w którym żyją. Złota rybka, która przebywała przez 25 lat w akwarium pokojo- 86 wym, miała w chwili śmierci 10 cm długości, podczas gdy jej siostrzyce w wielkich basenach po pół roku osiągają długość 10—30 cm. Zdziczałe dochodzą w rzekach Portugalii, Afryki południowej i w dopływach Sekwany do 30 cm, a w stawach Stanów Zjednoczonych spotykano nawet okazy do 60 cm długie. Rybki te występują na całym świecie, i przystosowują się do różnych warunków i choć z natury są słodkowodne i rzeczne, na Bermudach żyją w morzu! Wśród australijskich papużek falistych zdarza się tu i ówdzie, może jeden na dziesięć tysięcy, okaz niebieski. Jakież jednak widoki ma taki błękitny samiec na znalezienie takiej samej małżonki i spłodzenie z nią błękitnych dzieci! Tak samo wśród dzikich oliwkowozielonych „złotych" rybek w Chinach trafiają się okazy, którym brak w łuskach czarnego pigmentu, tak że pozostaje sama tylko barwa pomarańczowa. Tego rodzaju nagle występująca mutacja może być, jak twierdzą genetycy, utrzymana tylko wtedy, gdy; hodowca znajdzie partnera o takimże żółtozłotym zabarwieniu i zeswata parę. Chińczycy, którzy mają słabość do różnych kuriosów zrobili to i wyhodowali oia przestrzeni 1000 lat około 120 różnych ras złotych rybek, nie mówiąc o licznych pododmianach! Są wśród nich jaskrawo nakrapiane arlekiny, inne znowu z podwójnymi ogonami, podobne do małych pawi, komety o ogonach trzy razy dłuższych od swych pobratymców. Komety śmigają o wiele szybciej od -innych rybek, odpychając się od wody wielkimi ogonami, podobnie jak nasi nurkowie, gdy założą na nogi płetwy. Welony, których płetwy rzeczywiście falują jak welon na wietrze, hodowane są w Chinach od XV wieku. Murzynki o aksamitnej czerni całego ciała uwijają się w akwarium, a obok nich „ryba — jajko" z okrągłym brzuchem, teleskopy z wystającymi oczami, niebowidy, których oczy wysadzone są na wierzch i skierowane do góry, lwiagłówka o głowie pokrytej brodawkowa tymi inaroślami, przypominającej lwią grzywę, i wiele innych. „Śpiące rybki", które spoczywały zazwyczaj na dnie akwarium, wyginęły ostatecznie w 1792 r. i chińskim specjalistom nie udało się dotychczas wyhodować nowych takich okazów. U „rybek perłowych" każda łuska (złota rybka ma na całym ciele 650 łusek) jest wypukła i obramowana ciemną kreseczką. 87 Gdy rybka zgubi jedną ze swych „perełek", wtedy odradza się zwyczajna łuska, „perełki" bowiem dostaje ona tylko jeden raz w życiu. Co za dziwolągi potrafi wyhodować człowiek, gdy wmiesza się w dzieło przyrody! Z żywych, wesołych rybek zrobił nieszczęśliwe, często niezdolne do pływania, maszkary. Podobnego dzieła dokolnano w Europie, gdzie wyhodowano rasy psów 0 krótkich, ułomnych nogach i takie rasy jak buldogi i boksery, u których najważniejszy psi narząd zmysłów — nos został zupełnie zniekształcony i doprowadzony do pokracznego kształtu. Miasto Plon w Holsztynie ma w herbie zwyczajne złote rybki 1 ojcowie miasta wpuścili trochę takich rybek do fontanny przed dworcem. Ale prześladował je pech. Latem 1953 r. rybki te wyłowił stamtąd włóczęga, usmażył je na patelni i zjadł. W ubiegłym roku mewy odkryły błyszczące rybki i prawie wszystkie pożarły. Z kolei kilku miejscowych kupców złożyło się i sprowadziło z Holandii za drogie pieniądze trzydzieści sztuk pięknej odmiany złotych rybek. Po krótkim czasie znikło sześć sztuk. Żli ludzie, którzy zazdrościli Plóneńczykom tej rozrywki, wpuścili do basenu dwa okonie, a te zaczęły swoje mordercze dzieło. Zimą 1955 r. sąd paryski skazał dwóch młodzieńców na zapłacenie wysokiej grzywny, ponieważ wyłowili oni wędką najpiękniejsze rybki z fontanny na Place de la Nation i położyli je na pobliskiej ławce. Dwaj przechodnie zaprotestowali przeciw dręczeniu zwierząt i wdali się w bójkę z łobuzami. Stało się to przyczyną dodatkowego skazania obu przestępców na wypłacenie obrońcom złotych rybek odszkodowania. Pierwsza złota rybka przybyła do Europy (do Anglii) w 1711 r. Książę Richmond otrzymał w prezencie wielkie chińskie naczynie gliniane pełne złotych rybek, które szczęśliwie przetrzymały długą podróż morską żaglowcem. Pani Pompadour, faworyta Ludwika XV, miała otrzymać w podarku pierwszą złotą rybkę z tych, które przywieziono' do Francji. A może to tylko złośliwy wymysł będący aluzją do kosztownych zachcianek królewskiej kochanki. Złoty przybysz z Dalekiego Wschodu zrobił w Europie furorę. Około 1780 r. pojawiła się pierwsza książka o nim. Na krótko przedtem ambasador pruski w Holandii, hrabia von Heyden, przywiózł pierwsze złote rybki do Berlina. W dziesięć lat później, na bankiecie wydanym przez księcia Potiomkina na cześć carycy Katarzyny, stoły były ozdobione wazami ze złotymi rybkami z dalekich Chin. Dziwne, że rybka ta pojawiła się w Stanach Zjednoczonych dopiero w 1874 r., ale już w 15 lat później powstała tam pierwsza wielka hodowla złotych rybek. Według japońskiej informacji prasowej hodowcy z okolic Koriyamy dostarczają rocznie 12—14 milionów złotych rybek. Azjatyccy hodowcy już nie posługują się przy tym wcale naszą pospolitą złotą rybką, którą można za tanie pieniądze u nas kupić; hodują oni wyłącznie drogie i rzadkie gatunki. Nasze pospolite złote rybki sprowadza się w ogromnych ilościach z Włoch i Stanów Zjednoczonych. W Wielkiej Brytanii kluby hodowców złotych rybek urządzają co roku wielkie wystawy. Dwaj angielscy entuzjaści złotych rybek, Hervey i Hems poświęcili im niedawno grubą księgę, skąd zaczerpnąłem niektóre szczegóły. Zamieszczony na jej karcie tytułowej wizerunek złotej rybki jest reprodukcją obrazu olejnego namalowanego przez byłego premiera Winstona Chur-chilla. Niesłusznie uważa się, że są mierne i nieczułe, podobnie zresztą jak i inne ryby. Wędkarze raniący pyski ryb stalowymi haczykami usiłują się sami uspokoić tym twierdzeniem. Złota rybka ma dobrą pamięć i można ją w akwariach czy stawach wcale łatwo nauczyć przypływać do miejsca karmienia na dowolny dźwięk, np. dzwonka. Należy ona do ryb o dobrze rozwiniętym słuchu, albowiem ma, podobnie jak człowiek, kosteczki słuchowe. Nie dziwota więc, że złote rybki wydają w niektórych okolicznościach, np. przed jedzeniem, dźwięki, które można określić jako „mruczenie". Pewien ichtiolog z Nowego Jorku nagrał ostatnio takie dźwięki za pomocą mikrofonu podwodnego. Pewien właściciel fabryki w Wielkiej Brytanii skierował do swego basenu z rybkami przez rury wodę, która oziębiając maszyny, nagrzewała się. Rybki chętnie gromadziły się w pobliżu otworu rury z ciepłą wodą. W niedzielę maszyny stały i wobec tego nie było strumienia ciepłej wody. Gdy jednak w poniedziałek rano słychać było warkot maszyn, rybki natychmiast skupiały się dookoła wylotu rury, oczekując ciepłej wody, która napływała nieco później. 89 Złota rybka łatwo się oswaja, bierze pokarm z ręki, ale nie potrafi nauczyć się odróżniać swego karmiciela od innych ludzi. Może nas trochę dziwić, że nie pije wody... Woda połykana wypływa natychmiast przez skrzela. Można się o tym łatwo przekctnać zabarwiając na niebiesko (za pomocą rurki) wodę wdychiwaną przez rybę. Specjalna klapa nie dopuszcza tej wody do żołądka, podobnie jak u nas powietrze nie wchodzi do żołądka wraz z pokarmem. Każdy kęs połykany przez złotą rybkę jest, można powiedzieć wyżęty z wody. Złote rybki śpią, wbrew przekonaniu niektórych ludzi, dokładnie tak samo jak inne zwierzęta, niekiedy w dzień, ale najczęściej w nocy. Możemy to łatwo stwierdzić, zapalając nagle lampę elektryczną. Zobaczymy wtedy, że rybka „stoi" spokojnie prawie że na dnie akwarium przez dłuższą chwilę, zanim znowu odzyska normalną rześkość. Ceny (niektórych złotych rybek sięgają fantastycznych sum. Chińczycy wyhodowali np. okazy z hieroglifami na ciele. Zarzucają takim hodowcom, że pomagają sobie od czasu do czasu wyrywaniem łusek, tatuowaniem i nakłuwaniem. Nowe odmiany złotych rybek wchodzą w modę jak damskie suknie. Aby takie cudo mogło dobrze prezentować się na konkursie rybiej piękności, czyli na wystawie złotych rybek — bywa ono najpierw odpowiednio szkolone. Hodowca trzyma „championa" oddzielnie przez długie tygodnie w mieszkaniu w małym akwarium, aby przestał lękać się ludzi; karmi go skąpo, aby był żwawy, i przyzwyczajony do światła elektrycznego. Za czasów Napoleona III weszło nawet w modę noszenie kolczyków w kształcie małych kul szklanych z drobnymi złotymi rybkami. Jednym z najulubieńszych w Stanach Zjednoczonych podczas II wojny światowej gatunków złotych rybek był „Old Black Joe", czarny jak węgiel welon, który odegrał wielką rolę jako znak reklamowy przy sprzedaży obligacji pożyczki wojennej „Liberty Bonds". Rybka ta żyła 20 lat i umiała podobno zmianiać barwę z czarnej na czerwoną i błękitną. ZUPEŁNIE ZAPOZNANY .Borsuk żyje na tym globie z człowiekiem już około pięciuset tysięcy lat. Tyle właśnie czasu upłynęło do 1947 r., zanim ludzie, tak uczeni, jak i myśliwi, utworzyli sobie prawdziwy obraz życia tego czanno-biało pręgowanego mieszkańca Ziemi. W ostatnim wydaniu Brehma można jeszcze przeczytać, że borsuk interesuje się samiczkami tylko w okresie godowym, podczas gdy przez całą pozostałą część roku jest zaprzysiężonym samotnikiem. Zwierzę to — jak rzadko które — jest zapoznane. Pewien nauczyciel z południowej Anglii, Erinest Neal, zaczajał się przez trzy lata podczas zmroku, w nocy i o świcie, w lesie niedaleko swojej wsi przed norami borsuków i pilnie je obserwował. Złożył im 290 wizyt i szpiegował je przez 341 godzin. Dało to możność rozwiązania większości zagadek życia borsuka. Z iniory borsuczej, która często istnieje przez lat pięćdziesiąt, a nawet tak długo, jak pamięć ludzka sięga, prowadzą ścieżki do miejsc okolicznych. Można je przyjąć za ścieżki ludzkie i w rzeczywistości są one chętnie używane przez ludzi. Ponieważ jednak przechodzą pod nisko pochylonymi drzewami i przez gęste zarośla malin, a więc wydeptać je musiały małe zwierzątka. Te dróżki borsucze prowadzą do wodopojów nad strumieniami, do płasko leżących kamieni, które są stale przesuwane lub odwracane przez borsuki szukające pod nimi owadów, do placów zabaw, do miejsc wypoczynku dziennego, albo też gubią się, jak wiele polnych dróg ludzkich, w terenie, gdzie borsuki żerują. Borsuki wychodzące z nory bawią się przez dłuższą chwilę przed nią, a potem dopiero ruszają na poszukiwanie żeru. Jakże mało ma to wspólnego z ludowym twierdzeniem, że borsuk jest 91 zwierzęciem ponurym. Gonią się nawzajem, przeskakują przez siebie, wydają wesołe okrzyki i jak na nocne zwierzęta robią niesamowity hałas. Małe wychodzą nieco później od rodziców, ale już dają o sobie znać pełnym zniecierpliwienia sapaniem. Obejmują się pieszczotliwie, wskakują na pnie i zeskakują z nich. Obierają sobie stałe miejsca zabaw, na których trawa jest do ona wydeptana. Przypadki urządzania zabaw wśród zboża dały asumpt do powstania legendy, jakoby borsuki łamały źdźbła zbóż, aby zjeść kłosy. Gdy po drodze na miejsce żerowania przejdą obok innej nory borsuczej, to zawsze złożą sąsiadowi wizytę. Dla powitania pocierają nos o nos. Borsuk, prawdopodobnie zupełnie nie odróżnia barw i nie widzi zbyt dobrze. Pan Neal nie musiał się przed nimi ukrywać. Wystarczyło, że stanął przed drzewem, aby jego postać nie odcinała się od jasnego tła inieba. Przede wszystkim nie wolno mu było poruszać się, co nie zawsze było łatwe do wykonania wśród chmar komarów. Przy zachowaniu tych środków ostrożności zdarzało się, że borsuki podchodziły na odległość 30 cm do jego nóg. Przyzwyczaiły się one wkrótce do jego obecności i w końcu przestał je nawet denerwować jego zapach. Z odległości 9 m nie potrafiły go odkryć nawet węchem. W 1944 r. Neal ustawił swój aparat filmowy naprzeciwko nory borsuka na nie używanym placu ćwiczeń, wśród okopów i zasieków. Z nory wyszedł borsuk, zapewne roczniak, który prawdopodobnie nie widział jeszcze nigdy człowieka. Wcale nie uciekł, ale usiadł i patrzył pełen zdumienia na Neala. Ten zaś zrobił zdjęcie przy lampie błyskowej — borsuk odwrócił się, jakby chciał wrócić do nory, zmienił jednak swój zamiar i znowu usiadł. Zwierzę siedziało spokojnie w odległości 1,5 m nawet wtedy, gdy obserwator kręcił film i zakładał nową żarówkę do lampy błyskowej. Neal znowu fotografował przy lampie, zachowywał się głośno, ale budziło to tylko ciekawość borsuka, który podszedł jeszcze bliżej, by sobie dokładniej tę rzecz obejrzeć. Gdy zaspokoił ciekawość, odszedł powoli na żerowisko. Myśliwy Thomae zauważył pewnego razu niezwykle wielkiego borsuka chrapiącego w błogim śnie w jasny dzień; rzucił w niego kamieniem, ale pewne siebie zwierzę spało dalej. Dopiero gdy Thomae krzyknął głośno tuż przy śpiącym: „wstawać!", śpioch 92 wreszcie raczył się przebudzić. Dr Hendel podszedł w lesie do dwóch bawiących się młodych borsuków i pogłaskał je po grzbiecie. Borsuki w ogóle nie są lękliwe, ufają swej sile i umiejętności zadawania ran samymi silnymi ruchami wąskiej głowy. Ich biało-czarne pręgi mie mają nic wspólnego z barwą ochronną, są raczej ostrzeżeniem. Najlepszym ich zmysłem jest słuch, młode zachowują się jednak bardzo głośno, tupią i szeleszczą, zawsze jednak robią małą przerwę w hałasowaniu, aby posłuchać, co się dzieje dokoła. Można więc podczołgać się do nich, ale należy uważać, aby szelest przy posuwaniu się wśród opadłych liści nie był regularny, lecz zlewał się jak najbardziej z ich hałasem. Trudno było ustalić, ile borsuków przebywa w pięciu norach lasku. Jest na to stary sposób. Przed wejściem do nory wtyka się kij i rano sprawdza się czy nie jest odsunięty na bok. Okazało się później, że borsuki przechodząc obok nie zamieszkanych nor zaglądają do nich regularnie i przeprowadzają się do nowej nory, gdy dawna jest właśnie sprzątana, a w jednej norze mieszkają czasami równocześnie trzy pary ze swoimi młodymi. Dlatego też Neal postawił na straży przed każdą norą jednego ze swoich uczniów i kazał im z zegarkiem w ręku notować, kiedy z nich lokatorzy wchodzą i wychodzą. Borsuk, który był w jednej norze, nie mógł być równocześnie w innej. W ten sposób okazało się, że w tym lasku przebywało w pierwszych dwóch latach dziewięć, a w trzecim roku jedenaście borsuków. W przeciągu ostatnich 30 lat zwiększyła się w Anglii liczba nor borsuczych, wzrosła również liczba borsuków. Obliczono, że na 1 km2 przypada 1 borsuk. Ich sposób rodzenia dzieci jest więcej niż zdumiewający. U wszystkich prawie ssaków łącznie z człowiekiem komórka jajowa zostaje zapłodniona po przejściu do jajowodu. Wędruje następnie do macicy, gdzie przyrasta do ściany i rozwija się szybko w embriona, a wreszcie w płód przygotowany do wyjścia na świat. U borsuków jest inaczej i dlatego było właśnie tyle rzeczy niezrozumiałych, związanych z ich okresem godowym. Jeszcze teraz podaje się różne miesiące jako czas godów. U samicy borsuka zapłodnione jaja nie przyrastają 'natychmiast do 93 ścianki macicy, ale pływają w niej 4—5 miesięcy, a nawet dłużej, i dopiero później osiadają, są odżywiane, rozpoczyna się więc normalny okres ciąży i rozwoju zarodka, który trwa 3 miesiące. Razem więc od godów do porodu mija 7—8 miesięcy. Szwedzki badacz dr Notini przedłużył sztucznie ciążę do 17 miesięcy przez przetrzymywanie samicy w zimnym pomieszczeniu i stwarzanie innych niedogodnych warunków w niewoli. Młode przychodzą na świat w końcu lutego lub na początku marca, są ślepe i brudnobiałe. Samica odchodzi wówczas, jak się wydaje, od swego męża do odległej nory. Nikt dotychczas nie potrafił zbadać dokładnie, co się dzieje tam głęboko pod ziemią. Po 6—8 tygodniach dzieci wychodzą po raz pierwszy na światło dzienne, a po 3 miesiącach baraszkują w najlepsze. W końcu października opuszczają rodziców i najczęściej przenoszą się do innej nory. Borsuki pozostają wiernym małżeństwem przez cały swój żywot, trwający przynajmniej 15 lat. Miodowy miesiąc spędzają bardzo wesoło. Pary szaleją i tańczą. Mój znajomy spotkał w jasny dzień borsuka, który gonił z zapałem swoją młodą małżonkę i głośno przy tym sapał. Obydwoje podeszli do sniego na odległość pół metra, na dźwięk jego głosu podnieśli tylko głowy, ale jego obecność wcale im nie przeszkadzała. Gdy dał samcowi klapsa — przyśpieszyło to tylko tempo jegOi zabiegów. W sierpniu wszystkie borsuki, przebywające w lasku pana Neala, zebrały się w największej i najokazalszej z pięciu nor. Bawiły się tam ochoczo, ale • mieszkając w niej zajmowały się starannym czyszczeniem pozostałych, a także budowaniem nowych nor i korytarzy. Z nor wynoszono liście i składano przed wejściem. Borsuki zbierały suche liście i ściskając je między przednimi łapami a dolną szczęką wślizgiwały się tyłem do nory — często w odległości 30 cm od nóg obserwatora. Jama jest gruntownie czyszczona również przed porodem, a potem co 14 dni, tak że młode mają dp swojej dyspozycji czyste i suche pomieszczenie. Jest to też przyczyną tego, że borsuki są na ogól wolne od pasożytów i rzadko chorują. Zakładają one swoje ustępy w pobliżu nory. Na powierzchni kilku metrów kwadratowych wykopują sześć albo i więcej dołków, gdzie oddają kał. Dzieci również dość wcześnie uczą 94 się korzystać z nich. Gdy jeden dołek jest pełny, przychodzi kolej na następny. Niekiedy w norze są specjalne komory używane do tego celu. O pokarmie borsuka krążą najniemożiiwsze bajeczki. Ponoć żywi się młodymi bażantami, jajami ptasimi, a nawet sarniątkami i jagniętami. Pewności można w tej sprawie nabrać w bardzo prosty sposób. Bada się pod mikroskopem kał albo segreguje się nie strawioną jeszcze zawartość żołądka świeżo upolowanych zwierząt. Notini zbadał w ten sposób w Szwecji w ostatnich latach 1889 borsuków. W lecie spożywają one wiele różnych jagód, w innych porach chrząszcze, chrabąszcze, wielkie ilości dżdżownic i gąsienic. Neal znajdował prawie zawsze w jelitach 1 w kale angielskich borsuków sierść dzikich królików. Borsuki tamtejsze umiały drążyć sobie pionowe przejścia dokładnie do komory, w której przebywały małe dzikie króliki. Stare króliki nie były nigdy atakowane, chociaż borsuk nie gardził wcale takim łupem znalezionym w pułapce zastawionej przez ludzi. Można by przypuszczać, że stworzenie, które tyle wałęsa się po ziemi, poluje na jaja i młode zwierząt żyjących na powierzchni. Badania żołądków dowiodły, że borsukom raczej te łowy nie udają się, natomiast polują przeważnie na krety i nie przepuszczają też jeżowi. Wyjedzone do czysta skóry jeżów, znajdowane w zaroślach, można zapisać na konto borsuków. Żyjący na swobodzie borsuk nigdy nie tknie padliny. Ze zbadanych 100 włamań do kurników — 83 były dziełem lisów, a tylko 2 borsuków. Trudno więc zrozumieć, dlaczego uprawia się z takim zapałem łowy na tego niszczyciela szkodników i tak zapamiętale się go tępi — wykopując nawet z wielkim mozołem z ziemi. Zresztą wcale nie tak łatwo wydostać borsuka z ziemi; potrafi on zakopać się zupełnie w ciągu kilku minut. Gdy odkopie się norę ma metr głęboko, wtedy zagrzebie się głębiej i szybciej, tak że ścigający go nie nadążają. Do polowania na borsuka używa się więc psa, który nie powinien jednak zanadto zbliżać się do ściganego zwierzęcia, gdyż może zostać zraniony, a nawet rozszarpany na strzępy. Pies ma za zadanie zapędzić borsuka do tylnej szerokiej komory, w której ścigany odwraca się dla obrony przed nacierającym i nie może kontynuować kopania. Zabić borsuka — mie jest rzeczą łatwą. Na środku czaszki ma 9 95 on grzebień kostny, który służy jako nasada dla silnych mięśni żuchwowych. Grzebień ten stawia opór każdemu uderzeniu, śmiertelne jest tylko uderzenie w nos. Obecnie łowi się borsuki dla przesiedlenia w inne okolice jako zwierzęta pożyteczne. Przeniesienie ich z miejsca na miejsce również nie należy do rzeczy najłatwiejszych. Jeżeli w worku znajdzie się otwór, w którym mieści się jego nos, wówczas rozpruwszy worek niechybnie umknie. Głowa jego jest prawdziwym klinem i chociaż całe zwierzę waży tylko 12—19 kg, jest niezwykle silne. Potrafi wszędzie utorować sobie drogę, jest prawdziwym mistrzem w wyłamywaniu się z każdego pomieszczenia. Wielce niebezpieczne dla borsuków, jak i dla wielu innych zwierząt, są samochody i ich reflektory. Borsuki prawdopodobnie tym się nie przejmują. Niedawlno znaleziono norę borsuczą w odległości 200 m od pewnej wsi pod drogą, przez którą często przejeżdżały samochody ciężarowe. Zwierzęta użyły do tego celu poprzecznego kanału biegnącego pod szosą. Powstała obawa zapadnięcia się nawierzchni, gdyż po obu stronach drogi znaleziono wielkie ilości wygrzebanej ziemi. Przy rozkopywaniu nory ujrzano korytarze częściowo znajdujące się tylko w odległości 15 cm od nawierzchni. Dudnienie ciężarówek zupełnie nie przeszkadzało borsukom. Nie wszystkie borsuki są czarno-białe. Są również prawie czysto czarne, nierzadko zupełnie białe, bywają biało-żółte i bia-ło-czerwone. Schwytane stare borsuki są zazwyczaj w niewoli nieprzyjemne, zwłaszcza trzeba uważać na palce. Wychowane od młodości, łatwo się przywiązują i oswajają, stają się miłymi towarzyszami zabaw i współlokatorami. Niektóre - towarzyszą człowiekowi podczas spaceru jak pies. Bastian Schmid mój kolega miał borsuka przepadającego za kąpielą, którą zawsze poprzedzało specjalne zanurzanie nosa do wody. Podczas służby wojskowej i ja opiekowałem się borsukiem, który również chętnie się kąpał. Gdy Schmid grał na gitarze lub flecie albo puszczał w ruch gramofon, natychmiast pojawiał się jego borsuk i atakował wrzaskliwy instrument. Oswojone borsuki ślizgają się chętnie podczas zimowych spacerów, biorąc na lodowej tafli rozpęd, a potem suną na wszystkich czterech łapach albo zjeżdżają w dół po wyślizganym torze. 96 ¦ pup Borsuk nie jest wcale samotnikiem Nawet dorosły .borsuk bawi się ze swoim przyjacielem Młody borsuk mieszkający z ludźmi w baraku w Eibl-Eibesfeld oznaczył swój dom, pozostawiając na progu ślad zapachowy. Borsuki mają u nasady ogona gruczoły, które wydzielają substancję o silnie słodkim zapachu. Swoje rewiry oznaczają, przyciskając do ziemi ogpin, i w ten sposób pieczętują granice. Mieszkańcy domu w Eibl mieli zawsze „opieczętowane" obuwie, co oznaczało, że są uznani za „mienie" lub „przyjaciół" borsuka. Takie buty były zresztą przez długie miesiące przedmiotem psich ataków. Borsuk ten wyraźnie odróżniał swoich od obcych i okazywał przyjaźń tylko swoim ludziom. Człowieka, który go raz zbił, stale atakował. Jak borsuk umiera? Prawdopodobnie chowa się do najgłębszej komory i tam ginie, a pozostałe borsuki zasypują go. Gdy późniejsze pokolenia borsucze natrafiają na kości, wyrzucają je wraz z wygrzebaną ziemią na powierzchnię. Dlatego też w kupach ziemi i liści przed ich norami znajdujemy również kości. Pisarz amerykański Fitzgerald przed laty zaobserwował coś dziwnego. Zauważył samicę borsuka, która z wrzaskiem wybiegła z nory. Podeszła do sąsiedniej nory króliczej i zaczęła tam kopać dużą jamę, przy której pracowała dłuższy czas, przy tym wielokrotnie biegła do swojej nory. Po kilku godzinach pokazał się samiec. Oboje weszli do nory i wkrótce wyszedł z niej samiec, ciągnąc za nogę martwego borsuka, którego z tyłu popychała samiczka. Zwłoki zaciągnęli do wykopanej jamy i przysypali go ziemią. Po dokonaniu tego samiec oddalił się, a samiczka wróciła do swojej nory. I ' ¦ Zebu, które musiało być poddane operacji 1 — 2C zwierząt i 1 człowiek DZIECI LUDZKIE W ZWIERZĘCYCH NORACH Indyjski misjonarz katolicki A. L. singh przybył z początkiem października 1920 r. do wsi, której mieszkańcy byli bardzo podnieceni pojawieniem się upioró^. Już od dwóch albo trzech lat upiory te włóczyły się w okolicy Godamuri, miejscowości leżącej około 130 km na południe od Kalkuty. Singh miał upiory te zniszczyć albo przegnać. Misjonarz zaopatrzył się w lornetę oraz strzelby i urządził wraz z dwotna Europejczykami w pobliżu ulubionego miejsca pobytu upiorów punkt obserwacyjny na szczycie olbrzymiego opuszczonego gniazda termitów. Obserwacja nie była wcale trudna. Z nor wyszły najpierw wilki, trzy dorosłe i dwa młode, a za nimi upiór. Ponure stworzenie o ciele ludzkim, o dużej jednak kulistej głowie. Wkrótce z nory wylazł drugi upiór, znacznie mniejszy. Obaj Europejczycy chcieli je natychmiast zastrzelić, 1©CZ Singh zorientował się, że to są ludzie, i pohamował ich zapędy. Singh znał swoich rodaków, v^olał więc sprowadzić ludzi z odległej wsi, w której nic mie wiedziano o historii z upiorami, i przy ich pomocy wygrzebał z noty „upiory". Jeden ze starych wilków, który stanął w ich obronie, został ustrzelony z łuku, inne zaś uciekły. W okrągłej jamie o gładkich ścianach, w której nie było ani śladu kału czy resztek żeru, znaleziono obydwa upiory i dwa wilcze szczenięta. Robotnicy zabrali sobie szczenięta, a Singh obydwa „upiory", które oddał pod opiekę mieszkańcom wsi Godamuri. Gdy odwiedził je po pięciu dniach, znalazł je w opłakanym stanie — zagłodzone i brudne. Wioska opustoszała. Mieszkańcy opuścili j^ ze strachu przed upiorami. Były to dziewczynki. Misjonarz o-cenił wiek starszej na osiem lat a młodszej na półtora roku*, starszą ochrzcił imieniem 98 „Kamala", a młodszą „Amala" i zabrał je do domu sierot w Midnapur, którym kierował wraz ze swoją żoną. Był naturalnie na tyle rozumny, że nikogo nie wtajemniczył w historię tych dzieci. Obaj Anglicy, którzy brali udział w tym niezwykłym polowaniu, również nikomu nie zdradzili tajemnicy. Obie magie dziewczynki nie umiały chodzić wyprostowane, biegały jak czworonogi, ale szybko jak wiewiórki. Miały niebieskie, przenikliwe oczy, które w ciemności świeciły się jak u wilków. Według opowiadania Singha, dzieci, przynajmniej w pierwszym okresie po ich znalezieniu, chłeptały wodę językiem jak wilki, podczas gdy np. człowiek, bydło, gołębie i inne zwierzęta wsysają wodę. Obie nie pociły się, ale chłodziły się podobnie jak psy, wciągając powietrze z wywieszonym językiem. Zrywały z siebie odzież, lękały się światła, w dzień były senne, ale po północy bardzo ożywione. Nie przyjmowały ludzkiego pożywienia, umiały jednak wy wąchać ukryte mięso lub padlinę i chętnie je żarły. Były one nieme i nocą niekiedy wyły jak wilki. Po roku młodsza Amala ciężko zachorowała i przybrani rodzice zawołali lekarza. Ten okazał się człowiekiem ciekawym i nie chciał zbadać dziecka, zanim nie usłyszał jego historii. Opiekunowie zdradzili mu tajemnicę, zobowiązując go do milczenia — na drugi dzień jednak znało ją całe miasto. Zakotłowało się. Reporterzy, kronika filmowa, ciekawscy, 'niezliczone artykuły w gazetach. Fotografie dzieci ukazały się również w prasie niemieckiej. Wszędzie podawano tę historię bezkrytycznie, przy czym nie można nawet dziennikarzom stawiać poważnych zarzutów, bo inawet amerykański antropolog z uniwersytetu w Denver opublikował w 1942 r. dziennik Singha, Do tego dziennika napisał uczony komentarz, w którym również uznał znalezione dzieci za wychowanków wilków. Nasza niewiedza w dziedzinie przy-rodoznawstwa okazała się w ostatnich latach przerażająca. Nasze muzea przechowują ogromną ilość druków z XV, XVI i XVII w. o dziewczętach, które obywały się latami bez pokarmu, o różnych potworkach zrodzonych z obcowania ludzi ze zwierzętami, o kobietach, które urodziły psy, koty lub świnie, dlatego bo podczas ciąży „zapatrzyły się" na te właśnie zwierzęta. I w naszych czasach są ludzie ulegający takim zabobonom i znajdujący się 99 pod tym względem na takim samym poziomie, co mieszkańcy puszcz afrykańskich lub najodleglejszych zakątków Indii. Jak wskazują rozprawy sądowe z ostatnich czasów, prowadzone przez sądy północnoniemieckie, całe wsie prześladują do dziś stare kobiety jako czarownice sprowadzające choroby na bydło lub dzieci. Wysoko opłacani są znachorzy, którzy, podobnie jak czarownicy najgłębszego buszu, prowadzą swój proceder przy akompaniamencie zaklęć i bicia w bębny. Gdy indyjski misjonarz zorientował się, ile szumu narobiła w świecie sprawa Kamali i Amali, zaczął pisać dziennik, który rozrósł się do 126 stron druku, a w nim w sposób bardzo zawiły i pełen sprzeczności opisał w nok po wypadkach samo znalezienie dzieci i przebieg ich rozwoju w pierwszych tygodniach i miesiącach. Sprawozdanie to napełnia nas podziwem dla żony misjonarza, która z miłością i cierpliwością odnosiła się do obojga zdziczałych i na wpół zidiociałych dzieci. Mała Amala zmarła w rok po przybyciu do domu sierot *na zapalenie nerek. Również starsza dziewczynka Kamala, która zmarła w listopadzie 1929 r., a więc przypuszczalnie w 17 roku życia, nie umiała właściwie mówić. W ciągu tych wielu lat nauczyła się jednak rozumieć wiele słów i zdań języka hinduskiego i potrafiła za pomocą określonych dźwięków wyrazić swoje życzenia. Kamala pozbyła się też lęku przed innymi dziećmi, przyzwyczaiła się do ludzkiego pożywienia, przywiązała się do swojej przybranej matki, nauczyła się bawić lalkami i szczególnie lubiła wszystko, co było czerwone. Nigdy nie umiała poruszać się swobodnie na dwóch nogach, ale przy pomocy kąpieli i wielu masaży udało się pani Singh doprowadzić do wyprostowania ¦wykoślawionych kolan, tak że dziewczyna mogła przynajmniej stać. Po pewnym czasie przyzwyczaiła się również do noszenia sukni, zaczęła natomiast lękać się ciemności. Według informacji, które pojawiły się na łamach wszystkich gazet niemieckich w 1954 r., można było w szpitalu w New Delhi za drobną opłatą oglądać chłopca znalezionego w norze wilczej, imieniem Ramu. I ten dziewięcioletni chłopiec zachorował i został przewieziony do szpitala. Jest cały pokryty ranami i bliznami. Ramu nie mówi, tylko płacze i warczy. Czasami próbuje gryźć swoich pielęgniarzy. Ożywia się tylko wtedy, kiedy dostaje 100 surowe mięso, które wyczuwa węchem, zanim je zobaczy. Jada jak wilk, odrywa zębami mięso od kości i łyka je nie rozgryzione. Wodę chłepce jak pies. Ramu porusza się na łokciach i kolanach, dłonie jego są podobne do szponów. Chciano później umieścić go dla eksperymentu w wilczej klatce w zoo, aby stwierdzić, jak zachowa się w obecności tych zwierząt. Te tak zwane wilcze dzieci nie różnią się niczym od młodocianych pacjentów naszych zakładów dla obłąkanych, sensacją. zaś stały się dlatego, bo mówi się, że zostały wychowane przez wilki. To właśnie, że wszystkie te przypadki są podejrzanie do siebie podobne, budzi, jak twierdzi zoopsycholog dr Otto Koehler,' poważną wątpliwość co do ich prawdziwości. Oczy wielu zwierząt, np. koni, krów, małp nocnych, a szczególnie zwierząt pędzących nocny tryb życia, świecą w ciemności. Mają one na tylnej ścianie oka warstwę odbijającą, dzięki której lepiej widzą promienie światła. Inne rodzaje zwierząt, prawie wszystkie małpy dzienne oraz człowiek (z małymi wyjątkami) nie mają tego urządzenia, ich oczy więc nie świecą. Kogutowi wychowanemu wśród kaczek nigdy nie wyrosną błony między palcami albo szeroki dziób, nie można bowiem nabyć tego rodzaju cech przez wpatrywanie się w innych, a musi się je dziedziczyć po rodzicach i przodkach. Tak samo nie do pomyślenia jest, by u człowieka pojawiła się w oczach taka warstwa odbijająca przez samo przebywanie między wilkami. Instynktowne zachowanie się jest tak samo dziedziczne jak nasze ciało. Przestraszony pies wtula ogon pod siebie, strzyżyk stroszy ogonek z tego samego powodu i wygląda bardzo bojowo, gdy w rzeczywistości drży ze strachu. Psy wywijają ogonem, gdy się cieszą, ale kot tego nie zrobi, nawet gdyby wyrósł między szczeniętami, nie widząc innych kotów. Kura podnosi przy każdym łyku głowę, aby woda mogła spłynąć przez przełyk. Każdy gołąb dziki czy domowy zanurza dziob w wodę i wsysa ją. Nikt, nawet najzręczniejszy treser nie nauczy kury pić jak gołąb i odwrotnie. Ruchów instynktownych nie można zmienić. Psy, wilki, lisy i inne spokrewnione rodzaje zwierząt piją wodę przez zagarnianie jej do pyska językiem. Ludzie, konie, krowy, owce, małpy przykładają wargi do powierzchni wody i ciągną ją w górę oddzielnymi łykami. Sprawozdanie powtarza 101. wielokrotnie, że Kamala i Amala, jak i inne przez wilki wychowane dzieci, piły wodę, chłepcząc ją językiem, podobnie jak psy. Każdy może na sobie się przekonać, że to jest niemożliwe. Nasze usta nie są dostatecznie wysunięte do przodu jak pyski wilków i nasz język jest za krótki, aby móc nim zagarniać wodę i podać ją dalej w głąb jamy ustnej. Gdy konie albo ludzie biegną przez dłuższy czas, to ciało ich poci się, pokryte jest bowiem porami wydzielającymi pot. Psy są suche i chłodzą się wciągając szybko powietrze nad językiem. Jeśli prawdą byłoby, że człowiek, który się wychował wśród " wilków, traci pory tylko przez naśladowanie, to z tych samych przyczyn mogłyby wyrosnąć rogi młodemu pasterzowi kóz w Grecji. W Indii jest niemało dzieci włóczących się bez rodziny. Stają się one łupem dzikich zwierząt lub giną z głodu. Jest mało prawdopodobne, chociaż mogłoby się zdarzyć, że wilczyca nie tknęłaby dziecka, które by wlazło do jej nory z małymi. Niektóre zwierzęta nie zabijają w swoich norach albo w najbliższym ich otoczeniu. Brednią jednak pozostaje to, że wilczyca w rzeczywistości wykarmiła ludzkie niemowlę. Ma ona mleko najwyżej przez trzy miesiące, później odstawia swoje szczenięta. Czyż ludzkie dziecko potrafi po tym czasie przestawić się na surowe mięso i padlinę i mimo to pozostać przy życiu? co z takim dzieckiem dzieje się, gdy po paru miesiącach rozpadają się wilcze rodziny i wilki łączą się w stado? A co w czasie rui i w okresie następnego miotu? U małp człekokształtnych takie dziecko miałoby o wiele większe widoki na przeżycie. Mimo to żadne niemowlę ludzkie nie zostało jeszcze wychowane przez małpę, nikt zresztą dotychczas poważnie nie potraktował takiej możliwości. Tarzan pozostanie na zawsze sfilmowaną postacią z bajki. Opowiadania o dzieciach wychowanych przez wilki były od wieków rozpowszechniane w północno-zachodnich irejonach Indii. Tam właśnie zakorzenił się ten przesąd, tak jak dawniej pokutował w Europie. (Wierzono też w „wilkołaki", to znaczy ludzi zamienionych w wilki albo przebywających injocami wśród wilków i pod ich postacią mordujących ludzi.) Wszystkie te opowiadania są do siebie podobne i łączy je to, że nie ma nigdy świadków znalezienia wilczych wychowanków. 102 Burton * wskazuje też na to, że w Oudh i w prowincjach północno-zachodnich, z których pochodziły dotychczas wszystkie opowiadania o wilczych dzieciach, w 1878 r. wilki zabiły 624 ludzi, przeważnie małe dzieci. W Bengalii padło ofiarą wilków 152 ludzi, w Pendżabie 14, w prowincjach centralnych 32. Wilki były w Indiach zawsze liczne, a dzieci są tam prawie zawsze pozostawione bez opieki. Jak się to więc dzieje, że tylko w Oudh, gdzie zabobony o wilkach panoszą się, właśnie wilki nie pożerają dzieci, ale biorą je na wychowanie? W Indiach od dłuższego już czasu nie bierze się poważnie takich opowiadań i kładzie się je między bajki. I my również powinniśmy trzeźwo traktować te sprawy. 1 Burton Richard F. — podróżnik i badacz angielski z XIX wieku (przyp. red. przekl. poi.). PRZENOSICIELE WŚCIEKLIZNY .Ludzkość żyje obecnie w stałym strachu przed wojną i bombą i tomową i zazdrości nieraz tym, którzy żyli w dawnych spokój-łych czasach. Dawniej jednak, oprócz wojen, nękały ludzkość inne jeszcze okropności, tym większe, że żadne stanowisko, żaden majątek nie mógł przed nimi ocalić: trąd, którego pierwsze objawy równały hrabiego z ostatnim żebrakiem; mór wyludniający miasta i wsie tak, że nie pozostawał nikt, kto by mógł podać łyk wody jęczącym chorym lub pochować zmarłych; wścieklizna, której Dfiary tygodniami i miesiącami czekały na nieuchronną śmierć w; straszliwych męczarniach. Wścieklizna była do końca ubiegłego stulecia postrachem wielkich obszarów Europy. U mas była ona głównie chorobą wilków L od nich została przeniesiona na psy, zwierzęta domowe i ludzi. O zarażeniu innymi chorobami nie ma się pojęcia aż do ich pojawienia się i nie zawsze kończą się one nieuniknioną śmiercią. Przy wściekliźnie, po ukąszeniu przez psa, można już po tygodniu, częściej po czterech, ośmiu albo i więcej tygodniach spodziewać się jej pojawienia. Jest się również w pełni świadomym mąk, którym koniec może położyć tylko śmierć-wybawicielka, jak i tego, że cierpiąc samemu, można też stać się przyczyną cierpień innych ludzi. Gdy w owych czasach ktoś został na wsi pokąsany przez wściekłego psa albo nawet był o to tylko podejrzewany, wtedy opanowani strachem ludzie po prostu zabijali ofiarę. Niekiedy po skonstatowaniu pierwszych objawów choroby nieszczęśliwych trzymano w klatkach albo na łańcuchu, dopóki nie zmarli. Ten postrach ludzi został opanowany przez Francuza, któremu jako dobroczyńcy ludzkości, należy się większa sława i więcej pomników aniżeli Cezarowi, Aleksandrowi Wielkiemu, Napoleo- 104 nowi czy też innym jednostkom tej miary. Louis Pasteur był właściwie chemikiem, a nie lekarzem. Jako chemik zajmował się badaniem fermentacji piwa i wina i odkrył przy tym, że wywołują je małe żyjątka — bakterie. Zajął się zarazkami chorób zwierząt, odkrył sprawcę kurzej cholery i owczego wąglika i wynalazł doskonałe szczepionki zapobiegające tym chorobom. Z wścieklizną było inaczej. Przez najsilniejszy nawet mikroskop nie można było dojrzeć żadnych bakterii, a wstrzykiwanie innym psom śliny psa chorego na wściekliznę rzadko kiedy wywoływało u nich tę chorobę. Później dopiero odkryto, że w ogóle tylko 30—40'% pokąsanych psów zaraża się wścieklizną. Pasteur przypadkowo dostał w podarunku psa, który przeszedł wściekliznę i wrócił do zdrowia; wypadek taki należy do bardzo rzadkich. Wprowadzony pod narkozą do mózgu jad chorego na wścieklizmę zwierzęcia nic temu psu nie zaszkodził. Pies był uodporniony. Było to ważną wskazówką dla gorączkowo pracującego Pasteura i jego dwóch asystentów. Istniała więc odporność przeciw wściekliźnie, taka sama, jaką Pasteur uzyskał u owiec dzięki szczepionkom przeciw wąglikowi i u kur przeciwko kurzej cholerze. Wówczas wyhodował bakcyla wąglika w bulionie, a potem odstawiał go na długie tygodnie, by osłabł, albo też osłabiał go przez dodanie substancji chemicznych. Gdy wstrzyknął te osłabione kultury owcom, nie były one już w stanie im zaszkodzić, lecz pobudzały dio wytworzenia anty-toksyn przeciwko bakcylom wąglika o normalnej sile, które gdy później dostawały się do organizmu owiec, napotykały silną ich odporność przeciw tej chorobie. Pasteur wstrzyknął na wielkiej wystawie rolniczej, na oczach tysięcy widzów, 24 owcom szczepionkę przeciwko wąglikowi, 24 zaś pozostawił bez szczepienia; później zaszczepił wszystkim owcom pełnowartościowego bakcyla wąglika. W dwa dni później zdechły wszystkie owce nie szczepione profilaktycznie, inne zaś biegały wesoło po zagrodzie. Doświadczenie to poruszyło całą Europę. Jakże tu osłabić bakcyla wścieklizny, którego nikt jeszcze nie widział i którego nie można zobaczyć nawet przez najsilniejszy mikroskop? Jak go wyhodować? Pasteur nie poddawał się. Szukał w ślinie i w mózgu chorych zwierząt, tak jakby wiedział, jak ten bakcyl wygląda. Gdy zaś wstrzykiwał próbną szczepionkę 105 / królikowi, to jedne zarażały się wścieklizną i ginęły, na inne zaś szczepionka w ogóle nie działała i nie dawała ochrony przed późniejszą infekcją. Po długoletnich poszukiwaniach badacze wpadli na ślad. Suszyli rdzeń pacierzowy chorego na wściekliznę królika przez różne okresy i wstrzykiwali psom początkowo porcje suszone przez dni 14, później przez 13 i coraz świeższe; o dziwo, po całej serii wstrzykiwań psy były zupełnie uodpornione. Można je było zamknąć w jednym pomieszczeniu z psami chorymi na wściekliznę, mogły być przez nie pokąsane, można było wstrzyknąć im do mózgu śmiercionośną ślinę — były zdrowe, wesołe i codziennie rano witały swegio dozorcę radosnym merdaniem ogona. Doświadczenia te były źródłem wielkich zmartwień Pasteura. Kochał zwierzęta i nie chciał im zadawać cierpień. Sprzeciwiał się stale nowym propozycjom swoich asystentów, uważał je bowiem za zbyt okrutne w stosunku do zwierząt doświadczalnych. Jad wścieklizny rozchodzi się plo organizmie bardzo powoli, a choroba objawia się dopiero wtedy, gdy dosięgnie on mózgu. Im bliżej głowy zoistała ofiara pokąsana, tym krótszy jest wyścig ze śmiercią. Najniebezpieczniejsze są ukąszenia twarzy. Gdy ślina chorego psa zostanie wchłonięta przez odzież lub zatrzyma się na gęstej sierści i wcale nie dojdzie do rany, wówczas ludzie i zwierzęta mogą uniknąć zarażenia się wścieklizną. Szczepionka ochronina przeciwko ospie i żółtej febrze nie odnosi skutku po zakażeniu. Organizm nie ma już czasu do wytworzenia antytoksyn, skoro bakcyl wtargnął do jego wnętrza. Jeśli zaś chodzi o wściekliznę, to Pasteur wpadł ma pomysł rozpoczęcia długotrwałej serii szczepień psów nazajutrz po pokąsaniu ich przez wściekłe zwierzęta. Był to prawdziwy wyścig między szczepionką i straszliwym sprawcą choroby, który powoli podążał do mózgu. Współpracownicy Pasteura żyli w gorączkowym napięciu oczekując dnia, w którym miały pojawić się symptomy choroby. Psy jednak cieszyły się zdrowiem i powtarzało się to przy każdym doświadczeniu. Były to ciągle jednak psy, nigdy zaś ludzie! I oto pewnego dnia przyjechała do Pasteura matka z małym chłopcem pokąsanym przez wściekłego psa. Padła uczonemu cfo nóg i błagała o wstrzyknięcie synkowi cudownej szczepionki. Lekarze wiedzą, jak niebezpieczne mogą być takie akty rozpaczy, 106 jak łatwo ci sami krewni, którzy błagają o ostatnią próbę, w przypadku wyników ujemnych stają się najzacieklejszymi oskarżycielami. Pasteur wiedział, że nieudany zabieg z niedostatecznie wypróbowaną szczepionką da broń do ręki wszystkim przeciwnikom i cofnie możliwość jego badań na wiele lat wstecz. Jak zwykle przezwyciężył jednak skrupuły chłodnego naukowca, wstrzyknął chłopcu szczepionkę sporządzoną z rdzenia pacierzowego królika i uratował go od śmierci. Wkrótce już Pasteur nie mógł opędzić się od zrozpaczonych i błagających o ratunek ludzi z całej Francji i z całej Europy. Nawet z Rosji przybyło dwudziestu chłopów tak silnie pokąsanych przez wściekłego wilka, że kilku z nich nie mogło chodzić o własnych siłach. Od chwili zarażenia minęło kilka tygodni, które zmitrężyli na drogę. Cała Francja obserwowała w napięciu, czy uda się jeszcze szczepionką zwalczyć wściekliznę. Szesnastu chłopów wróciło do Rosji, car zaś ofiarował Pasteurowi sumę, która mogła wystarczyć do rozpoczęcia budowy specjalnego instytutu. Od tego czasu wścieklizna została wytępiona w wielu krajach Europy. Od kilkudziesięciu lat nie błąkają się już na drogach wściekłe psy, które zbiegły z domu swego pana, pędzone dziwnym niepokojem. Jeśli jednak spotyka się chore osobniki, to zazwyczaj na ruchliwych drogach, gdzie atakują psy i inne zwierzęta, również ludzi, najczęściej wtedy, kiedy prowadzą na nie nagonkę i usiłują je schwytać. Do pana swego1 zachowują bardzo długo jeszcze stosunek przyjazny i szukają u niego opieki i pomocy. W miarę postępu choroby, zachowanie psów staje się coraz mniej obliczalne, połykają kamienie, drzewo, gryzą każdą pałkę, inawet żelazo, łamiąc sobie przy tym zęby. Przy najmniejszym podrażnieniu wpadają we wściekłość, wzrok staje się zezowaty i zły, poszczególne członki opanowuje bezwład, nieszczęśliwe zwierzęta nie mogą łykać ani pić, a sam widok wody wywołuje w końcu ataki straszliwych skurczów. U ludzi obserwuje się podobny przebieg choroby. Chorzy usiłują pokąsać innych, niektórzy znajdując się za kratami opluwają pielęgniarza, aby go w ten sposób zarazić. Obecnie można za pomocą narkotyków uśmierzyć cierpienia chorych. Podczas mego pobytu w Afryce w jednym miasteczku zmarła na wściekliznę żona 107 pewnego Syryjczyka, której wściekły pies polizał ranę na ręce. Ślina chorych zwierząt zawiera jad wścieklizny już na kilka dni przed pojawieniem się symptomów choroby. Wścieklizna szerzy się również szczególnie wśród lisów i borsuków. Czy pies, który pokąsał człowieka, chory jest na wściekliznę, można ustalić tylko po dokładnych badaniach określonych części jego mózgu w instytutach weterynaryjnych. Nie ma sensu więc natychmiast zabijać każdego podejrzanego psa i przy tym koniecznie niszczyć jego mózg. Po umieszczeniu psów podejrzanych 0 wściekliznę w bezpiecznym miejscu i przeprowadzeniu badań rolożna szybko ustalić, czy pokąsanym przez nie ludziom grozi zarażenie. Dla dokonania szczepienia ochronnego nie trzeba już teraz jechać do specjalnych szpitali, nie są już także potrzebne długotrwałe serie zastrzyków. Psy można szczepić ochronnie, podobnie jak ludzi i uodpornić je na chorobę. W wielu krajach zostało to już dawno wprowadzone. Niedawno opowiadał mi profesor Haupt z instytutu wetery-inaryjnego w Giessen o tym, jak został przed kilkudziesięcioma laty oddelegowany do zamieszkałej przez kolonistów niemieckich miejscowości Blumenau w Brazylii, gdzie w stadach zwierząt domowych wybuchła zagadkowa zaraza. Weterynarze odkryli wkrótce, że mają do czynienia z wścieklizną krów, owiec i koni. Te roślinożerne zwierzęta chorowały podobnie jak psy i ludzie z tym, że ukąszenia ich płaskich, tępych zębów miażdżyły, lecz nie naruszały mięśni tak głęboko, a więc w wielu wypadkach inie dochodziło do zarażenia. Ruszono, rzecz jasna, od razu na psy. Komisje powołane do wytępienia psów przeciągały przez osiedla, strzelały do nich albo rzucały im zatruty chleb, który kilkakroć stał się również przyczyną śmierci dzieci. Rozzłoszczeni chłopi zaczęli strzelać do członków komisji. Nie wierzyli w winę psów, wścieklizna bowiem szerzyła się tylko wśród bydła, nie spotkano natomiast żadnego wściekłego psa. Profesor Haupt zaczął od poszukiwania przenosicieli. Psy nie wchodziły w rachubę z innych jeszcze przyczyn. Osiedla Blumenau leżą w szerokiej, urodzajnej dolinie rzeki Itajahyassu 1 jej dopływów, na wąskich karczowiskach wzdłuż ich brzegów, za którymi stoi ściana dziewiczej puszczy. Wścieklizna wybuchła 108 prawie równocześnie w dwóch równoległych dolinach, przedzielonych łańcuchem górskim, pokrytym nieprzebytymi lasami. Żaden pies nie przedostałby się przez tego rodzaju teren i nie przepłynąłby szerokiej rwącej rzeki, a choroba występowała prawie stale równocześnie ma obu przeciwległych brzegach. Drapieżniki były praktycznie wytępione w tym rejonie. Musiano więc wziąć pod uwagę latające zwierzęta. Ciągle nie zdajemy sobie dostatecznie jasno sprawy z tego, jak wielką rolę nietoperze odgrywają na Ziemi. Na naszym globie żyje około 6000 rodzajów ssaków, od myszy do słonia i od małpy poprzez antylopę do waleni. 1000 rodzajów spośród tych 6000 — to nietoperze; co szósty rodzaj zwierząt żyworodnych, karmiących młode mlekiem, jest rodzajem nietoperza. Zwierzęta te żywią się na ogół owadami, owocami i nektarem kwiatów, niektóre jednak rodzaje południowoamerykańskie włażą swoimi aksamitnymi łapkami na śpiących ludzi czy zwierzęta, przecinają ich skórę swoimi ostrymi siekaczami i tak długo wylizują spływającą z rany krew, aż opiją się nią do syta i stają się okrągłe jak kula. U bydła, koni i owiec nacinają one okolice szyi, u ludzi zaś delikatną skórę pod palcami nóg, tak że człowiek po obudzeniu się znajduje pod nogami kałużę krwi. Te właśnie „wampiry" * profesor Haupt zdemaskował po długich poszukiwaniach jako przenosicieli wścieklizny. Bardzo trudno jest zwalczać tych latających przenosicieli wścieklizny, nie wiadomo bowiem, gdzie one w dziewiczej puszczy spędzają dzień. Wiemy przecież, że nasze rodzime nietoperze spod Drezna potrafią w ciągu lata zrobić wycieczkę aż na Litwę. W ostatnich latach stwierdzono przypadkowo wypadki zachorowań na wściekliznę wśród tubylców wysp południowoamerykańskich, ma których nie znaleziono ani jednego chorego psa. * Nietoperze zaliczane do rodzaju wampir żywią się owadami i owocami, krwiożercze należą do rodzaju Desmodus (przyp. red. przekł. poi.). A JEŚLI ZABIJA LUDZI... x lemię Watussi z środkowej Afryki używa od czasu do czasu krwi swojego bydła dla sporządzenia kiszki krwawej, ale mięso spożywają rzadko, podobnie jak mięso kóz, owiec i kur. Nawet od jajek odwracają się ze wstrętem jako od „swego rodzaju kału". Pewien podróżnik został w Afryce zamordowany z tego właśnie powodu, że jadł jajka na oczach oburzonych Murzynów z innego plemietnia. Nieznajomość obcych obyczajów i języka może więc być niebezpieczna. Cóż dopiero mówić o zetknięciu się ze zwierzętami. Pewnego dnia wszystkie gazety niemieckie przyniosły wiadomość o okropnym wypadku, który zdarzył się w Schnelsem pod Hamburgiem. Gdy rodzina Albów siedziała przy kawie, terier Seppel wskoczył do wózka dziecięcego, stojącego w ogrodzie, i zaatakował ich sześciotygodniową córeczkę. Babka, gdy zajrzała do dziecka, znalazła w wózku psa, który zazwyczaj był bardzo przyjacielski, i ciężko poranione niemowlę. W innym przypadku pies, którego upito alkoholem, wskoczył do łóżeczka i tak silnie pogryzł w głowę trzytygodniowego noworodka, że uszkodził mu mózg. Dziecko to zostało wprawdzie uratowane, ale konsekwencje tego wypadku były trwałe. W tym samym roku owczarek Axel wzburzył cały Frankfurt. Policja musiała go zastrzelić, znalazła bowiem psa na drodze wśród zarośli, siedzącego nad zwłokami kobiety, z której zdarł stiknie. Pogryzł on swej ofierze w straszliwy sposób uda i nie dopuszczał do niej nikogo. Okazało się, że właściciel psa był od siedmiu lat sublokatorem zabitej. Zwierzę cały dzień trzymano w budzie, było ono bardzo ostre, ale przywiązane do wszystkich członków rodziny i do pani, której spowodował śmiei-ć. Pies często skowyczał tak długo, aż ktoś wychodził do niego, by go pogłaskać. Korpulentna, chora na serce kobieta wzięła ze sobą, jak się to często zdarzało, psa na spacer, litując się mad jego samotnością. W takich i podobnych wypadkach przypuszcza się, że pies uległ wściekliźnie. Przy bliższych badaniach zwłok zwierzęcia okazywało się zawsze, że było ono zdrowe. Wypadki wścieklizny nie spadają z jasnego nieba i choroba musiałaby wystąpić również gdzieś w okolicy, a oprócz tego chore psy zachowują się w określony sposób, który mobilizuje przynajmniej uwagę właściciela. W przypadku kobiety, zaatakowanej przez Axela, wielu sądziło, że ofiara zmarła na udar serca i wierny pies, chcąc jej pomóc, porwał jej suknie i pogryzł ciało. Współczuto dzielnemu owczarkowi, którego wierność została nagrodzona kulą. Sekcja zwłok kobiety wykazała, że ofiara została pokąsana przez psa za życia, aczkolwiek już po utracie przytomności. Nie można natomiast było stwierdzić, czy udar serca nastąpił wskutek stra-chw napadem psa, czy też napaść psa była spowodowana upadkiem i nieprzytomnością ofiary. Wiele myślałem o tym wypadku a natrafiłem przy jego badaniu na wiadomości o innych podobnych. Przypomniałem sobie opowiadanie zasłyszane w młodości o pewnym człowieku, którego zbudziło w nocy zgrzytanie zębami stojącego nad nim doga. Zdążył jesj^ze, zupełnie wolno posuwając rękę, sięgnąć do nocnego stolika po rewolwer i zastrzelić psa. W sierpniu 1954 r. doberman rzucił się na swoją opiekunkę, gdy 'ta potknęła siię i upadła. Ciężko ranną zabrano do szpitala. Przed kilkoma laty dwa boksery uśmierciły w okolicy Monachium kobietę, która na prośbę nieobecnej właścicielki podawała im do budy jedzenie. Inne dwa boksery, pies i suka, rozszarpały hodowcę, który chciał je uderzyć. Profesor Gunther opowiadał, że przed 70 laty pewien mężczyzna został na plaży w Rydze uśmiercony przez swoje dwa dogi, w chwali gdy wchodząc nago do morza skaleczył się i zaczął krwawić. Można zapewne przytoczyć niejeden jeszcze taki przykład. W wypadku małego teriera Seppla, który zaatakował dziecko w wózku, wpadłem na niezwykłe rozwiązanie. Dzienniki przyjmowały najczęściej, że mały, łagodny zazwyczaj piesek stał się 110 111 po prostu zazdrosny. Do urodzenia się dziecka — anuto przypuszczenia — był on ośrodkiem zainteresowania całego domu, a potem został usunięty w cień. Jak się okazało, rodzice kupili jeszcze przed urodzeniem się dziecka wózek i pozwalali w nim psu spać. Uważał go więc za swoją własność. Przy pierwszej sposobności, gdy nie był przez nikogo pilnowany, chciał odebrać swoje legowisko. Wskoczył do wózka i znalazł tam obce ciało, właśnie dziecko, i próbował je stamtąd pazurami wygrzebać. Tak samo postąpiłby z kamieniem czy jakimkolwiek innym przedmiotem. Dziecko nosiło w rzeczywistości tylko ślady podrapania i nie miało ani jednego ukąszenia. Murzyni, którzy zabili zjadacza jaj, tak samo nie byli w stanie pojąć postępowania podróżnika jak właściciele psa zachowania swojego teriera. Mój przyjaciel, znany weterynarz berliński, napisał pracę doktorską, która przez pewien czas wprawiała w zdumienie bezpośrednio zainteresowanych tą sprawą. Przewodnicy psów policyjnych musieli rozbierać się do naga i siedzieć na ziemi z opuszczoną głową. Większość psów nie umiała odnaleźć swoich panów wśród obnażonych, znały bowiem tylko zapach ich odzieży, a nie ciała. Nie dają się zbić z tropu jedynie te psy, które od dawna mieszkały ze swoim panem i często z nim się kąpały. Gdy właściciele psów zmieniają odzież, to psy najczęściej idą raczej za obcym w odzieży ich pana aniżeli za panem w obcej odzieży. Psy nie widzą dobrze. Większość z nich nie poznaje swego pana z twarzy z odległości większej niż 30 m. Są to zwierzęta węcho-1 we i nasze suknie, nasiąkłe zapachami naszego potu, tytoniu i jedzenia, kurzem i dymem, pachną dla wyczulonego nosa psiego zupełnie inaczej niż nasze ciało. Pies Axel, który rzadko widział albo raczej wąchał starszą panią na spacerze, próbował podnieść półprzytomną, ciągnąc ją za suknie. Gdy je z niej zerwał, przestał ją w stanie obnażonym poznawać. Tak też miała się sprawa z dogami, które napadły na plaży swego nagiego pana. Przez kilka miesięcy starałem się sprawdzić, jak dalece konie posługują się wyłącznie prawą czy lewą nogą. O tym opowiem później. Prowadząc swoje obserwacje, między innymi wstawiłem klacz do ciasnego boksu i podsunąłem miskę owsa tak blisko jej pyska, że prawie mogła ją dosięgnąć — prawie, ale niezupełnie. Taki koń traci cierpliwość i złości się, tak zresztą jak i my Czy można pozwolić dzieciom na zabawę z psami? 112 W amerykańskich parkach narodowych niedźwiedzie podchodzą często zupełnie blisko do samochodu w podobnej sytuacji. Chce coś zrobić, aby zbliżyć się do pachnącego owsa, i zaczyna grzebać przednią nogą. Jest to zupełnie bezcelowe, bo owies się przez to nie zbliży, ale koń musi wyładować w jakiś sposób swoje podniecenie, a że nie może zrobić niczego, co by miało sens, więc swoją pobudliwość wyładowuje w zupełnie innym działaniu instynktownym. Zoopsychologowie znają wiele przykładów podobnego „działania zastępczego". Kozioł, który chciałby z wściekłości zaatakować drugiego kozła, ale wstrzymuje go przed nim lęk, zaczyna ni stąd, ni zowąd szczypać i żuć dokoła siebie trawę, ale wcale jej nie łyka. Koguty w takiej chwili dziobią bezmyślnie grudki ziemi, inne ptaki zaczynają czyścić pierze albo (nawet chwilowo przyjmują pozycję do snu. Antropomorfizując można powiedzieć, że kozioł chce pokazać swemu przeciwnikowi, jak mało sobie z niego robi, skoro ma odwagę na placu boju jeść śniadanie. I tu wściekłość wyładowuje się jednak nie w działaniu napastniczym, jest ono bowiem zahamowane przez lęk, lecz przenosi się na inne tory i przebiega jako działanie instynktowne zupełnie innego rodzaju, które wcale nie pasuje do tej sytuacji. Mała zięba, której udało się w ostatniej chwili skryć w zaroślach przed ścigającym ją drapieżnikiem, zaczyna nagle śpiewać. My drapiemy się zwykle za uchem albo czyścimy nos, gdy zaczyna działać zahamowanie, tzn. nasza aktywność przenosi się nagle w tak samo bezmyślny sposób na działanie instynktowne. W taki sam sposób, gdy wysiłki Axela udzielenia pomocy starszej pani nie dawały rezultatu, pobudliwość jego nagle „przeskoczyła" na działanie napastnicze, które wcale nie pasowało do sytuacji. W żołądku Axela znaleziono strzępy ciała ofiary. Psy są potomkami wilków. Wilki żyją w stadzie, w którym nie ma ani równouprawnienia, ani miłości. W stadzie panują tyrańskie rządy naczelnika i obowiązuje ściśle określony system starszeństwa. System hierarchii został przed czterdziestu laty odkryty u kur. Każda kura wie, której kurze musi pozwolić się dziobnąć i którą może sama dziobać. Można by wprost sporządzić wykaz rang obowiązujących w kurniku, tak samo zresztą jak u koni i u wszystkich ininych zwierząt żyjących w stadzie. Młody lew pragnie posunąć się wyżej w hierarchii swego stada i zostać w końcu jego królem. W miarę tego jak rośnie i nabiera siły, 8 — 20 zwierząt i 1 człowiek 113 szuka coraz częściej zwady ze swoim „przełożonym", czeka chwili, gdy ów zachoruje, zostanie ranny albo zdegradowany. Ludzie, podobnie jak inne ssaki, mają wrodzony instynkt tworzenia systemu rang, gdy tylko przez dłuższy czas przebywają w gromadzie. Każda klacz wie już po kilku tygodniach współżycia, kt|o jej przewodzi, kto jest pod względem siły drugi, trzeci itd. Dla psów żyjących w ludzkiej rodzinie ludzie są jego stadem. Pies traktuje nas po psiemu, tak samo jak my często antropo-morfizujemy jego postępowanie. Jeżeli będzie to mały piesek, z samej już istoty rzeczy pies o niskiej randze, to będzie on się zawsze uważał za stojącego na najniższym szczeblu w tym mieszanym stadzie, nigdy nie będzie wspinał się po tej hierarchicznej drabinie w górę. U psów z charakterem, świadomych swego znaczenia i jeszcze do tego szczególnie fizycznie silnych — sprawa ma się inaczej. Dążą do zajmowania coraz wyższych szczebli w stadzie — najchętniej do objęcia naczelnego stanowiska. Stawiają od czasu do czasu opór i poddają się tylko wtedy, gdy okazuje im się swoją przewagę fizyczną. Znałem psy wściekle warczące, gdy zbliżano się do kanapy, na której one się właśnie wygodnie rozłożyły, i jamnika, który gryzł, gdy człowiek o niczym nie wiedząc przysunął do niego pod stołem swoje nogi. Otrzymuję czasami listy od zrozpaczonych właścicieli psów. Pies posłuszny jest swej pani, ale nigdy jej mężowi — jego gryzie. Pani natychmiast karze przestępcę, ale bezskutecznie. Pies jest coraz bardziej agresywny w stosunku do pana. Naturalnie powinien był sam właściciel zbić psa, gdy ten go zaatakował, wówczas sprawa starszeństwa byłaby postawiona w sposób wyraźny, a nie traktowano by wykroczenia z punktu widzenia ludzkiego. W przypadkach wyżej opisanych chodziło zawsze o psy trzymane na uwięzi. Pies żyjący w rodzinie śpi często w jedlnym pokoju ze swoimi gospodarzami, podczas obiadu siedzi pod stołem i wieczorami chodzi z nimi na spacer, zna ich dokładnie i nie pomyli nawet, gdy znajdą się w wannie czy ubiorą się w obcy płaszcz albo skropią perfumami tłumiącymi ich własny zapach, czy też wdzieją nowe ubranie. 114 Pies żyjący na uwięzi widzi swego pana często krótko w ciągu dnia i najczęściej w tym samym ubraniu, wielu zaś członków rodziny w ogóle nie zna. Dlatego też miejsce ich w systemie starszeństwa jest mu nie znane. Pies pokojowy jest albo najniższy raingą, albo dlatego że kąsa i jest niebezpieczny, wyrzuca go się z domu. Pies łańcuchowy najczęściej nie zdaje sobie sprawy, że stoi na najniższym szczeblu. Gotów jest z każdym oddzielnie bić się, ale nie ma sposobności do tego. Jakże mało może wyżyć się na łańcuchu czy w budzie taki silny owczarek! Skacze, rwie się z łańcucha, szczeka wściekle ma każdego. To podniecenie gromadzące się w nim przez dłuższy czas może łatwo przejść w działanie napastnicze. Czy widział już kt(oś śmiertelną ofiarę walki dwóch psów? Jeżeli nawet zakochane koty szaleją na dachu o względy swej bogdanki, to przecież żaden nie przypłaca tego życiem. Rzeczywiście, kruk krukowi oka nie wykolę, albowiem interesują go tylko zwierzęta, które mogą stanowić dla niego łup. Gdy jeden z psów czuje się pokonany w walce, przyjmuje „postawę pokory", podstawia nieosłonięty kark albo nawet pada na wznak, tak że zwycięzca może mu przegryźć gardło albo brzuch. Równocześnie jednak drugi pies nie może już gryźć, jego rozwścieczenie uległo zahamowaniu. Zwierzę nie zabija zwierzęcia tego samego gatunku, lew nie zabija lwa, jest to tylko praktykowane wśród ludzi. Zwierzęta w sportowym pojedynku rozstrzygają, kto jest silniejszy. My jesteśmy dla psów ich współplemieńcami i członkami tego samego stada. Nie znamy jednak ich „języka", ani ich zwyczajów. Człowiek napadnięty przez rozwścieczonego psa nie może sparaliżować jego napastliwości postawą pokory. Każdy człowiek będzie się bronił do upadłego przed napastnikiem i w ten sposób podniecał jego bojowbść. Zwyczaje psów są przecież dla nas tajemnicą. Niejeden przyjaciel zwierząt zapyta po tych okropnych historiach, czy można psa wziąć do domu, szczególnie jeśli są tam dzieci. W samym Stuttgarcie jest przecież 30 000 zarejestrowanych psów, a w Niemczech kilka milionów. Jakże mało „prze- 115 stępców" jest wśród nich, jeśli porównamy to z liczbą pensjo-nariuszy więzień i zakładów dla psychicznie chorych! _ Dla człowieka ciągle jeszcze najgroźniejszy jest drugi człowiek i iego twory; samochody przelewają co godzinę więcej krwi uSiej m/wszystkie psy, lwy, tygrysy i wilki razem *mtfe przez całe dziesięciolecia. Im większą sympatią otoczymy psa, im bardziej włączymy go jako przyjaciela w krąg naszego zycm, tym bardziej będziemy mogli mu zaufać. OPERACJA W ZOO Pewnego dnia zauważyliśmy, że coś się stało naszemu zebu. Zwierzę nie chciało tknąć najlepszego pożywienia ze śruty i skrawków buraczanych. Stało, żując bezustannie, z lekko zgarbionym grzbietem i poziomo wyciągniętą głową. Weterynarz zoo dr Klóppel orzekł, że ma obce ciało w żołądku. Już poprzednie zebu zmarło wskutek tego, że kawałek drutu przebił czepiec i przeponę brzuszną, powodując ropne zapalenie osierdzia. Choroba ta zresztą często trapi bydło. W Szwajcarii ginie na nią 12% zwierząt. W Niemczech przedwojennych ginęło corocznie około czterdziestu tysięcy zwierząt wskutek połykania obcych ciał, co powodowało szkody idące w miliony. Bydło ma twardy, nieczuły język. Sztywny język i do tyłu skierowane brodawki błony śluzowej na wewnętrznej stronie jamy gębowej, być może, utrudniają zwierzętom wypluwanie wziętych do pyska przedmiotów. Tak więc wraz z pożywieniem wędrują do żołądka ziarnka piasku, kamyki, kawałki drutu, gwoździe, a nawet pojedyncze części parasola. W żwaczu krowy znaleziono nawet nie uszkodzone kurze jajo. Weterynarze przywykli już do takich przypadków, kończących się najczęściej śmiercią, szczególnie w okolicach wielkich miast, gdzie wala się wiele żelastwa, które dostaje się do przewodu pokarmowego bydła wraz> z trawą lub sianem. Dojarki gubią swoje szpilki do włosów, robotnicy budujący płot zostawiają obcięte końce drutu lub gwoździe. U koni, mających o wiele bardziej wrażliwe wargi i język, podobne przypadki zdarzają się niezwykle rzadko. Podczas gdy połknięte obce ciało zahacza się u człowieka w żołądku, w dwunastnicy albo w jakimś innym miejscu przewodu pokarmowego, 117 u bydła osiada ono zazwyczaj w jednym określonym miejscu: w czepcu. Przeżuwacze rnają jak wiadomo przed właściwym żołądkiem, trawieńcem, jeszcze trzy wielkie worki, w których papka pokarmowa ulega tylko zmiękczeniu. Z przodu jest to czepiec, z tyłu żwacz, w którym może pomieścić się nawet 50 kg pokarmu, a między nimi leżą księgi. Czepiec, który w stanie normalnym jest pokaźnym workiem, kurczy się od czasu do czasu do wielkości głowy dziecka, a nawet pięści i wyrzuca swoją zawartość do tyłu, do żwacza, który odrzuca go potem znowu do przodu. W ten sposób pokarm zostaje przemieszany. Przy przeżuwaniu bydlę wciąga powietrze do płuc, przez co powstaje w klatce piersiowej podciśnienie. Równocześnie otwiera się i rozszerza tylna część przełyku, tak że zostaje wessana porcja płynnej papki pokarmowej. Potem zamyka się ujście przełyku do żołądka i pokarm wraca do pyska przy pomocy odruchu wymiotnego. Po 40—60 ruchach szczęki zostaje on ponownie przeżuty. Każdy przeżuwacz jeslt zajęty w ciągu dnia 5—7 godzin powolnym przeżuwaniem. Ponieważ czyni to bardzo gruntownie, więc przy pierwszym przyjęciu pokarmu wchłania go o wiele szybciej. Krowa gryzie pierwszy kęs tylko 15—30 razy i połyka go już po 15—25 sekundach, podczas gdy koń rozgryza kęs 30—50 razy w czasie 30—45 sekund. I z tej również przyczyny do żołądka bydlęcego wślizguje się tyle obcych ciał. Jeżeli są z żelaza, pozostają zwykle z przodu, w czepcu. Jest on wyścielony dziwnymi fałdami błony śluzowej, podobnymi do plastrów miodu, ułożonymi jak sznury sieci. Przy opróżnianiu się tej części żołądka i ponownym kurczeniu się wbijają się ostre przedmioty w jego ścianę, przekłuwają ją, wędrują dalej przez przeponę i jeżeli tam nlie osiądą, dochodzą aż do osierdzia. Tego rodzaju wewnętrzne okaleczenie sprawia bydłu wielki ból. Zwierzęta stękają i nie mogą tknąć ani pokarmu, ani wody. Nie chcieliśmy stracić naszego byka — zebu. Dostaliśmy go dopiero przed dwoma miesiącami i jego trzy krowy jeszcze nie były ciężarne. Krowy domowe są w takim wypadku operowane przez wetterynarza-chirurga. Jeżeli zabieg jest wykonany na czas, 80—90°/o chorych zwierząt wychodzi cało z opresji. Zwykła 118 krowa jest jednak przyzwyczajona do tego, że stoi uwiązana, jest człowiekowi posłuszna i uległa. Nasz byk — zebu był silnym zwierzęciem i dotychczas nigdy jeszcze nie nosił pęt. Podaliśmy mu przez kraty ogrodzenia świeże, żółtawoczerwone marchewki, a gdy z zaufaniem sięgnął po nie ozorem, zarzuciliśmy mu linę na rogi. W iten sposób został spętany i wciśnięty do kąta pomieszczenia. Nie można było zastosować pełnej narkozy, operacja bowiem musiała być zrobiona na stojąco, w przeciwnym razie wnętrzności uległyby przesunięciu. Obce ciała tkwią głęboko w jamie piersiowej, blisko serca. Można się do nich dostać najkrótszą drogą po przepiłowaniu żeber. Aby tego> uniknąć chirurdzy weterynaryjni wymyślili inną technikę operacyjną, mianowicie robią otwór z boku za ostatnim żebrem w głąb aż do żwacza, przesuwają ręką przez żwacz do czepca, gdzie palce chirurga czują przez cienką ściankę uderzenia silnego serca. Dokoła miejsca, które miało być operowane, wstrzyknięto środki znieczulające; w pół godziny później, gdy narkotyk zaczął w pełni działać, dr Kloppel zrobił długie cięcie w skórze, tak że można było zobaczyć mięśnie brzuszne, które również przeciął, aż ukazała się otrzewna. Po jej przecięciu zaczął przez ranę przeciskać się wielki pęcherz napełnionego gazami żwacza. Przy każdym' ruchu zwierzęcia musiano przytrzymywać obydwoma rękami ten pęcherz, wielkości głowy dziecka. Przecięcie żwacza było najkryityczniejszym momentem operacji. Przy najmniejszym ruchu żwacza, który leży luźno w jamie brzusznej naprzeciw otworu przeciętego w skórze, mogła wylać się z niego do jamy brzusznej cała zawartość, pełna bakterii, co mogło spowodować śmiertelne zapalenie otrzewnej. Dlatego też chirurg weterynaryjny Gotze wynalazł przed trzydziestu laty metodę, którą stosują teraz wszyscy lekarze przy operowaniu krów. Przed otwarciem żwacza lekarz przyszywa przeciętą otrzewną dokoła żwacza. Potem dopiero robi w środku tego okrągłego szwu cięcie w żwaczu. Teraz zanieczyszczone wnętrze żwacza ma bezpośrednie ujście na zewnątrz. Papka nie może przedostać się do jamy brzusznej. Gdy w ten sposób odsłonięto wnętrzności byka, lekarz wydobył najpierw całe góry zawartości żwacza, aby zrobić sobie miejsce do swobodnego poruszania ręką. Przedtem jeszcze wprowadził 119 mankiet gumowy, który zapptbiegał zabrudzeniu brzegów rany. Teraz sięgnął nagim, wyjałowionym ramieniem głęboko do wnęfcrza^iotężnego byka. Musiał stanąć na końcach palców, a my popychaliśmy ramię, aby sięgnął dostatecznie głęboko. Gdy le- trdwieniec żwacz serce Schemat operacji zebu karz jest za niski albo operowane zwierzę za duże, wtedy chirurg bywa często zmuszony do wycięcia kawałka ostatniego żebra. W naszym przypadku ramię sięgało dostatecznie daleko. Dr KlÓp-pel mógł końcami palców obmacywać wnętrze czepca i wyciągać stamtąd po kolei kawałki drutu, monety, kamyki i gwoździe. Cztery czy pięć gwoździ wbiło się już dość głęboko w ściany czepca i przepony, wywołując ropienie i stan zapalny. Cała operacja odbywała się 'na dworze, przy 4° mrozu, nie mogliśmy bowiem przeprowadzić upartego byka do zamkniętego pomieszczenia. Musieliśmy dokonać zabiegu pod gołym niebem jak w warunkach frontowych. Lekarz nasz był prawie do połowy obnażony, tak że istniała obawa, iż operacja skończy się gorzej dla niego niż dla zebu. Dla rozgrzewki masowaliśmy go przez cały czas trwania operacji i podaliśmy mu solidną porcję alkoholu. 120 Niedźwiedzica polarna Nowaja — właśnie ukończyła 3 miesiące. W zoo frankfurckim wykarmiono ją z butelki >ń grzebie z niecierpliwości, zdradzając swą prawo- lub też leworęczność dyjskie antylopy (garny) osiedlone w Ameryce Południowej zaaklimatyzowały się tam bardzo dobrze Po usunięciu ostrych przedmiotów wepchnięto żwacz do środka i dokładnie zaszyto mocną nitką jedwabną, następnie 'nałożono szwy na otrzewną, na mięśnie brzuszne i na skórę. Ludzi operowanych kładzie się do łóżeczka i zakazuje się im wszelkich ruchów i rozmów. Zebu nie ma zrozumienia dla tego rodzaju zakazów. Rozluźniliśmy mu więzy i przezornie usunęliśmy się z pomieszczenia, po czyjn zdjęliśmy pętlę z jego rogów. Pacjent ruszył z radości galopem dokoła ogrodzenia. Patrzyliśmy w przerażeniu na ranę. Czy szwy wytrzymają? Wytrzymały. Po kilku godzinach, gdy minie działanie miejscowego znieczulenia, zwierzę poczuje ból i będzie się zachowywało spokojniej. Jak widzimy z tego przykładu, bóle są również na coś potrzebne. W następnych dniach musieliśmy naszego byka, który już przestał nam ufać, chwytać na pętlę, aby mu móc wstrzyknąć penicylinę. W przeciwnym razie ropienie i stan zapalny spowodowane przez obce ciała mimo wszystko mogły spowodować jego zgon. Udawało się ito nam. Byk musiał po operacji pościć kilka dni i dostawał tylko po ćwierć wiadra kleiku i miękkiej paszy; dziennie. W dziesięć dni po operacji odbyło się już jednak jego weselisko z jedną z jego krów. Operację przeszedł doskonale i jest teraz ojcem wielu cieląt. Zebu może sobie być czczone jako święte zwierzę w Indii, ale jest niechybnie głupim bydlęciem, powiecie, jeżeli połyka takie nieprzydatne rzeczy, jak kawałki drutu i gwloździe. Ale ludzie nie są o wiele mądrzejsi. Wypadki z obcymi ciałami w żołądkach ludzkich nie należą wcale do rzadkości na oddziałach chirurgicznych naszych szpitali. Panie biorą chętnie przy szyciu igły do ust i niekiedy, przestraszywszy się, połykają je. Dzieciom udaje się często obce ciała wyciągnąć jeszcze z ust, ale czasem wędrują one dalej do żołądka. Również rzemieślnicy, używający przy pracy obu rąk, trzymają często gwoździe w ustach. Łykanie ostrych przedmiotów jest szczególnie popularne wśród więźniów jako metoda popełniania samobójstwa albo też okazja do przeniesienia się na lepszy wikt do szpitala, skąd łatwiej można uciec. Do uniwersyteckiej kliniki chirurgicznej we Frankfurcie trafiło w ciągu 10 lat 46 tudzi % powodu połknięcia obcych ciał. Połowa tych przedmiotów wyszła drogą naturalną, pacjentom bowiem dano solidne porcje puree z kartofli i mąki. U człowieka 121 można z łatwością obserwować za pomocą aparatu rentgenowskiego wędrujące obce ciało i ingerować operacyjnie dopiero wtedy, gdy grozi niebezpieczeństwo. Wprawdzie instytuty weterynaryjne posiadają największe aparaty rentgenowskie, ale można nimi prześwietlić głowę i kończyny koni i bydła, a nie ich grube tułowia. Połknięte monety i inne przedmioty okrągłe wychodzą z kałem j* po 4—8 dniach. Igły, gwoździe, drut, broszki, pilniczki do paznokci, łyżki albo noże zaczepiają się po drodze, i to najczęściej w ciasnej, krętej i mało ruchliwej dwunastnicy. Często obce ciało zatrzymuje się w przepuklinie wypełnionej splotami jelit; w takim wypadku następuje przebicie ściainy jelita, przedostanie się obcego ciała do jamy brzusznej, śmiertelne zapalenie i ropienie. Operacja w ciągu pierwszych ośmiu godzin daje dobre rokowanie, które jednak ulega z upływem każdej następnej godziny pogorszeniu. W jednym ze szpitali frankfurckich operowano więźnia po raz dwunasty z powodu połknięcia twardych przedmiotów. Inny znów zarabiał na życie, połykając na jarmarkach igły i imne podobne przedmioty. Był operowany sześć razy, przy siódmej operacji wyjęto mu z wnętrzności 13 igieł. Głupie zakłady przy kieliszku są również przyczyną takich przypadków. Żyjemy na szczęście już w takich czasach, w których przesądy ograniczają się do astrologii, jasnowidztwa, tajemniczego wpływu niewidzialnych promieni ziemskich i tym podobnych rzeczy. Przed 160 laty znalezienie gwoździa w żołądku człowieka czy krowy mogło się źle skończyć. Nie brano wcale pod uwagę, że gwoździe te zostały po prostu połknięte. Tak np. córka lekarza glarneńskiego Tschudi — histeryczka połknęła agrafki, igły, kamyki i zwymiotowała. Oskarżono służącą, że wprowadziła swej pani te przedmioty drogą czarów. Nieszczęśliwa dziewczyna została poddana torturom i publicznie ścięta w 1782 r., a więc w czasach nowożytnych, 5 lat przed napisaniem przez Goethego Cierpień młodego Wertera. Do dzisiaj zachowało się wiele druków o podobnych wypadkach. Są one pełne różnych dziwacznych domysłów o sposobie dostania się takdch przedmiotów do ludzkich wnętrzności. „Zły wróg" otwiera jakoby w nocy ciało swojej ofiary, wkłada tam, co zapragnie, potem rana goi się bez śladu. Inni znów twierdzą, że ciała te są wprowadzane przez „rozszerzone pory". Oto jaką historyjkę opowiadano o osiemnastoletniej dziewczynie, która „pewnego razu wracała późnym wieczorem do domu. Nagle z tyłu nadszedł czarno ubrany mężczyzna (rzecz jasna szatan we własnej osobie), chwycił ją za włosy, wygiął głowę do tyłu i zatkał otwory nosowe. Gdy otworzyła usta do krzyku, wrzucił coś do środka. Po ośmiu dniach poczuła straszliwe bóle i zwymiotowała w końcu małe i duże szpilki, różne gwoździe, kłębki włosów, łupiny jajek, nóż i podobne przedmioty". Z mnóstwa przykładów wiemy teraz, że dziewczyna połknęła gwoździe w jakiejś chorobliwej pasji, a później wymyśliła ową bajkę o diable. Wszystko, co można wymyślić w tej dziedzinie, pokazywał przed około 20 laty pewien sztukmistrz, zwany „Żywe akwarium", który w jarmarcznej budzie popisywał się, wypijając pół wiadra wody ze złotymi rybkami i żabami, a chwilę później wyrzucał całą żywą zawartość żołądka w pięknej fontannie. Inni znowu „artyści" łykali żywe myszy i zwracali je jeszcze żywe. Nasze zebu to zupełnie „głupie bydlę", nie potrafi wytrzymać konkurencji z człowiekiem. 122 NIEDŹWIEDZIE NIE SĄ WCALE KRWIOŻERCZE W Ameryce Północnej jest jeszcze mnóstwo niedźwiedzi, szczególnie niedźwiedzi czarnych (baribal). We wrześniu 1951 dotarły one w sitanie Minnesota aż do miasta, gnane głodem, wskutek suszy bowiem zabrakło grzybów, jagód czy też innego leśnego pożywienia. Na początku nie zwracano na to uwagi, ale gdy niedźwiedzie pojawiły się w mieście w stadach liczących po 35—40 sztuk, zaczęła się strzelanina, ściągając zewsząd żądnych emocji myśliwych. Związek łowiecki interweniował energicznie, ale nadaremnie. W końcu założył za miastem strzeżone żerowisko dla niedźwiedzi, do którego przywykły przychodzić. Mimo fto co najmniej 500 sztuk padło od strzałów w ciągu 3 miesięcy. W innej okolicy w chłodni farmy zwierząt futerkowych przechowywano 62 zabite niedźwiedzie różnej wielkości. Niedźwiedzie zwabione zapachem ryb i koniny, którymi karmiono zwierzęta futerkowe, oblegały farmę w dzień i w nocy. Na jej straży musiał stale stać uzbrojony wartownik, aż do chwili gdy rozpoczął się generalny bój z wygłodniałymi drapieżnikami. Niedźwiedzie są bardzo liczne na północnym wschodzie Stanów Zjednoczonych i w Kanadzie i nie podlegają tam ochronie. W Parku Narodowym Yellowstone można robić zdjęcia niedźwiedzi podchodzących do turystów i jedzących z ręki. W niejednym otwartym samochodzie niedźwiedzie rozszarpały siedzenia w poszukiwaniu czegoś smacznego. Psute smakołykami przez turystów, zatraciły tam wszelkie cechy dzikich zwierząt. Na wystawie łowieckiej w 1948 r. w Stanach Zjednoczonych wystawiono czaszkę i skórę olbrzymiego niedźwiedzia z Alaski, który został w tym samym roku zastrzelony obok Oold Bay. 124 Czaszka miała 49,5 cm, a więc 0,5 m długości, grzbiet 3,30 m, ważył zaś cały niedźwiedź 800 kg. Również i w Europie żyją niedźwiedzie. Wystarczy wyjechać z Monachium'samochodem i przez siedem godzin jechać na południe, aby znaleźć się w ojczyźnie 80—100 niedźwiedzi, w alpejskich masywach górskich Bremta i Presanella, w dolinach u stóp Ortlera i Adamello. W tym rejonie w okresie 1855—1933 upolowano 190 niedźwiedzi, nie licząc tych, które potajemnie zabili kłusownicy i nadgorliwi pasterze. Dziś należą tutaj do zwierząt chronionych. W Tyrolu północnym zostały niestety wytępione w ubiegłym stuleciu; ostatnie niedźwiedzie pożegnały ten świat w 1855 r. W dolinie Stubai, w 1864 w górach Wetterstein, w 1904 w Szwajcarii. Również i Francja zdołała zachować itrochę niedźwiedzi. Po francuskiej stronie Pirenejów naliczono w 1952 r. 40 sztuk, wskutek czego zezwolono na polowanie — na szczęście nic się żadnemu zwierzęciu nie stało. W Hiszpanii, niedaleko od Madrytu, w gęstych lasach Sierra de Grados i w Asturii żyje 35—45 rodzin niedźwiedzich, liczących razem 140 sztuk. W Niemczech zastrzelono ostaitniego niedźwiedzia dopiero w 1943 r. Działo się to w ówczesnych Prusach Wschodnich. Robotnicy zatrudnieni w jednym z leśnictw skarżyli się, że miś przepędza ich z wyrębów, zjada im śniadania i ściga jeszcze aż do skraju lasu. Niedźwiedź ten wyjadał miód z uli w ogródkach działkowych położonych wzdłuż linii kolejowej. Nic nie pomagało szczucie go psami, nie przerywał wcale uczty. Na wielkim polowaniu z nagonką biedny miś padł trafiony dwiema kulami; w dwa tygodnie później upolowano w itej samej okolicy jeszcze jednego. Łamano sobie wtedy głowę, skąd się tam wzięły te niedźwiedzie. Z zoo w Królewcu nie uciekły, cyrku żadnego nie było w tym rejonie, a w sąsiednich krajach bałtyckich od dawna już nie spotykano niedźwiedzi. Prawdopodobnie zawędrowały z Puszczy Białowieskiej, a więc z odległości około 300 km. W Białowieży, w której tak długo zachowały się ostatnie żubry w Europie, w 1937 r. osiedlono znowu niedźwiedzie, wytępione tam w 1870 r. Raz jeszcze przekonano się, że to wcale niełatwo ponownie osiedlić zwierzę tam, gdzie wytępił je brak rozsądku i żądza mordu. Nadleśnictwo sprowadziło młode niedźwiedzie z ogrodów zoologicznych w Poznaniu i w Związku Radzieckim 125 i puściło je do lasu. Zwierzęta jednak tak były przyzwyczajone do ludzi, że stale wracały w pobliże ich siedzib. Jeden z tych niedźwiedzi został zatłuczony przez mieszkańców na śmierć, drugiego musiano odesłać do zoo. Leśnicy postąpili następnym razem inaczej. Ciężarną niedźwiedzicę zawieziono w klatce do najgłębszej gęstwiny lasu. Tam urodziły się dwa misie, które mogły swobodnie przechodzić tam i na powrót między rzadkimi prętami klatki. Do zwierząt nie zbliżał się nikt poza pracownikiem zaopatrującym je w pokarm. Małe zdziczały i nie powróciły do matki. Niedźwiedzie w Białowieży przetrwały później wojnę. Gdy w Estonii wytropiono w ubiegłym stuleciu jednego z ostat-¦nich niedźwiedzi, hrabia D. zgromadził naganiaczy i strzelców, ale sam był bez broni, chciał bowiem dać możność strzału swoim gościom. Na dźwięk rogu sfora psów wypłoszyła niedźwiedzia z jego legowiska wprost na hrabiego, który oparty na laseczce spokojnie oczekiwał wyniku polowania. Nagle z gęstwiny wybiegło wprost na niego ogromne niedźwiedzisko. Hrabia mógł rzucić weń tylko swoją łaskę. Potknął się przy tym, upadł, a niedźwiedź stanął nad nim, opędzając się z pomrukiem od psów. Stojący w pobliżu strzelec zauważył niebezpieczeństwo, wypalił z dość dużej odległości i spudłował. Inny strzelec podbiegł i strzelił zwierzowi w łeb z pistoletu. Niedźwiedź padł i przygniótł sobą leżącego hrabiego. Gdy wywleczono go spod zwierzęcia, zapytano go, czy niedźwiedź go nie zranił. „Niedźwiedź nie — odpowiedział sucho — ale mam kulę w udzie." My, pracownicy ogrodów zoologicznych, musimy stale przestrzegać, że oswojone z widokiem człowieka niedźwiedzie z zoo nie są wcale takie łagodne, jak to mogłoby wynikać z bajek. Są one co najmniej tak niebezpieczne jak lwy i tygrysy. Żona moja nadeszła w zoo w Frankfurcie akurat w momencie, gdy jakaś matka stawiała swoje trzyletnie dziecko poza poręcz ogrodzenia, aby karmiło naszego wielkiego niedźwiedzia Marasza, ponad 2 m wysokiego. Wówczas powiedziała tej pani kilka ostrych słów, na co otrzymała arogancką odpowiedź: „Co to panią obchodzi, to przecież nie pani dziecko". Przy tej samej klatce w, rok później ośmioletni chłopiec przeszedł przez ogrodzenie 126 i wsunął rękę między pręty, aby pogłaskać misia. Ręka została tak poszarpana, że musiano ją amputować. Można więc sobie wyobrazić przerażenie pana Kludsky'ego, dyrektora cyrku w Ołomuńcu, gdy mu zbiegły wszystkie niedźwiedzie. Siedział sobie spokojnie przy kolacji w swoim wozie mieszkalnym, ... nagle otworzyły się drzwi i weszły dwa niedźwiedzie. Kludsky'emu udało się szybko zagnać do klatki te zwierzęta, z którymi codziennie pracował. Gorzej było z innymi. Z miasta przybiegł jakiś mężczyzna-krzycząc: „Niedźwiedzie pożarły dwie kucharki w hotelu «Pod Koroną na rynku». Nie było co prawda aż tak źle, ale kuchnia przedstawiała obraz ruiny, a obydwa niedźwiedzie gospodarowały teraz w piwnicy, otwierały jedną po drugiej butelki z szampainem i wychylały je do dna. Brzmi to zupełnie jak w bajce, ale wytłumaczenie jest zupełnie proste. Niedźwiedzie można bardzo łatwo nauczyć sztuki picia z butelek. Dlatego też prawie każdy pogromca daje im cukrzoną wodę i publiczność ma uciechę widząc, jak niedźwiedziska biorą butelki w przednie łapy i na stojąco wypijają. Niedźwiedzie Kludsky'ego popisywały się co wieczora tą sztuką i umiały doskonale obchodzić się z butelkami, nie sprawiało im więc żadnej trudności zerwanie drucika i wyciągnięcie wystającego korka zębami. Gdy Kludsky nadszedł, misie były już zupełnie pijane, ale zrobiły natychmiast to, co robiły zawsze na maneżu po wypiciu cukrzonej wody: położyły się ma grzbiecie i udawały pijaków. Kludsky wziął oba pod ramię i zaprowadził je spokojnie do cyrku. Sztuczka z butelkami jest nietrudna do nauczenia, bo małe niedźwiadki bardzo chętnie ssą. Gdy się z nimi bawimy, łapią za palec albo za koniuszek odzieży i ssą. Obchodziliśmy kiedyś w zoo „chrzciny" małego misia, na których była obecna pewna wysoka osobistość. Po żartobliwym przemówieniu podano dygnitarzowi małego solenizanta, który natychmiast zaczął ssać jego ucho, a pottem nos. Scenę tę doskonale uchwycili wszędobylscy fotoreporterzy. Niedźwiedzie żyją dotychczas również w Karpatach. Zwabia się je padliną końską rozrzuconą po lesie i strzela . do nich z drzew. Pewien myśliwy opowiadał o walce stoczonej przez 127 niedźwiedzia z odyńcem, który również miał apetyt na koninę. Na łeb i grzbiet odyńca posypały się ciosy niedźwiedzich łap, z których każdy mógłby zabić cielaka. Po godzinnej walce niedźwiedź groźinie pomrukując wycofał się z ciężkimi ranami na bokach i brzuchu, zadanymi potężnymi kłami dzika. Strach było patrzeć na wściekłą walkę obu mocarnych zwierząt. W innym wypadku niedźwiedź wspiął się na dach stanowiska, tak że myśliwy nie mógł strzelać — sytuacja nie do pozazdroszczenia. Ten sam bowiem niedźwiedź rozerwał przedtem z niezwykłą łatwością skrzynię, w której przechowywano dla niego mięso końskie, chroniąc je przed wilkami, lisami i żbikami. Skrzynia była zbita z grubych kloców trzydziestocentymetrowymi bretnalami. Niedźwiedzie nie są znowu tak bardzo żądne krwi. Na Kamczatce, gdzie występują w dużej liczbie, żywią się przez całe tygodnie, jak długo jeszcze leży śnieg, głównie koitkami kwitnącej wierzby. Gdy łososie ruszają w górę strumieni, niedźwiedzie w pogoni za nimi brodzą w wodzie, łowiąc ryby łapami i zębami, nierzadko można zobaczyć łowiącego misia, zanurzonego w wodzie po szyję. Gdy ryb jest dużo, zwierzęta stają się wybredne i zjadają tylko głowy i niektóre wnętrzności. Szyszki sosny karłowatej łuszczą zębami i językiem niezwykle zręcznie, połykając ziarna i wypluwając bokiem pyska łuski. Na starych obrazach można zobaczyć Cyganów z tańczącymi ' niedźwiedziami. Stary Hagenbeck * opowiadał ze zgrozą, jak to jego ojciec, nie orientując się, sprzedał Cyganom dwa niedźwiedzie. Były to stare, zgoła niełagodne zwierzęta. Cyganie nie dawali im przez całe dnie wody, karmiąc je przy tym tylko solonymi śledziami. Spragnionym zwierzętom stawiano natomiast miski pełne mocno osłodzonej wódki. Niedźwiedzie upijały się i traciły przytomność. W tym stanie Cyganie wyrywali im obcęgami zęby i pazury i przeciągali przez nos żelazny pierścień. Gdy zwierzęta odzyskiwały przytomność, nie próbowały nawet, osłabione bólem, zaatakować ludzi. Dobrze się stało, że fakty takie należą już do przeszłości. Spożycie mięsa niedźwiedziego może spowodować u ludzi try-chinozę. Jak wiadomo, mięso wieprzowe podlega badaniu na try- chiny. Niedźwiedzie również kryją w sobie tego pasożyta, który znowu przechodzi do nich najczęściej z mięsa pożeranych szczurów. Trychiinoza objawia się biegunką, wysoką gorączką, bólem mięśni, obrzękiem twarzy. Jeżeli zarażeni trychinami nie umierają, to długi jeszcze czas odczuwają bóle podobne do reumatycznych, albowiem larwy te otorbiają się w mięśniach. Jeszcze w 1930 r. zmarło w Stuttgaroie wielu ludzi, którzy połako-mili się na szynkę niedźwiedzią nie badafaą przez weterynarza. Niedźwiedź był kiedyś zwierzęciem naszych lasów. Opiewany jest często w legendach i bajkach. Co by się stało, gdyby wrócił do dolin alpejskich? Czy znowu trzeba by ze strachem przechodzić przez las? Nie. Niedźwiedź żyjący na swobodzie ucieka przed człowiekiem jak każde inine dzikie zwierzę. Wypadki z ich powodu nie zdarzałyby się częściej niż przy spotkaniu z pasącymi się zwierzętami domowymi, które często bywają złośliwe i bardziej na^-pastliwe, chociaż mniej boją się człowieka aniżeli niedźwiedź. Cóż dopiero mówić o żądzy krwi samochodów i motocykli? Szkody wyrządzone przez niedźwiedzie wśród bydła są zazwyczaj przesadzone. Niedźwiedzie żywią się przeważnie roślinami. W północnej Szwecji, gdzie zwierzęta te są pod całkowitą ochroną, państwo musiało w ciągu 2 lat wypłacić odszkodowanie za 102 zwierzęta domowe zabite przez niedźwiedzie i wydano na to nie więcej niż 2400 koron. W rejonach, w których wypłaca się takie odszkodowania, chłopi zaliczają chęjtnie każdą zabłąkaną owcę czy świnię na rachunek niedźwiedzi. W parkach narodowych Stanów Zjednoczonych swobodnie chodzące niedźwiedzie są atrakcją przyciągającą turystów, w południowoafrykańskim Parku Kriigera albo w Afryce wschodniej turyści podjeżdżają samochodami na odległość kilku metrów do olbrzymich samców słoni, lwów i lampartów. Człowiek, który coraz bardziej wycofuje się z naturalnych środowisk do sztucznych kamiennych wąwozów wielkich miast, chętnie podziwia wielkie dzikie zwierzęta w ich ojczyźnie. Niedźwiedzie łatwiej jest przywrócić naszej przyrodzie niż orły, puchacze, dzikie koty, kruki lub wydry. * Lorenz Hagenbeck, syn Karola Hagenbecka {przyp. red. przekł. poi.). 128 9 — 20 zwierząt i 1 człowiek ZWIERZĘTA I SAMOCHODY Cjrdy przed pół wiekiem pojawiły się samochody, ludzie wyśmiewali te śmierdzące i trzeszczące potwory, które płoszyły konie. Dzisiaj już się nie śmiejemy; walka została dawno rozstrzygnięta. We Frankfurcie pojazdom konnym nie wolno wjeżdżać do śródmieścia. Ale nie tylko konie zostały pobite. Uległy wszystkie istoty żywe, poruszające się na nogach zamiast na kołach, które niają w żyłach krew zamiast benzyny. Liczba samochodów na naszym globie z godziny na godzinę rośnie, liczba zaś zwierząt maleje. Koniec jest do przewidzenia. Co sobie zwierzęta „myślą" o tym śmierdzącym, wiecznie śpieszącym się monstrum, stworzonym przez człowieka, a nie przez naturę? Wiemy mniej więcej, jak przedstawia się ta sprawa u naszych zwierząt domowych. Wiele psów nie nauczy się nigdy, że uganianie się za samochodem i kąsanie go w opony jest absolutnie bezcelowe. Krowy idą niewzruszenie swoją drogą, nic sobie nie robiąc z trąbienia czy widoku potężnej ciężarówki. Kozy rozbiegają się na wszystkie strony, muły zaś w najlepszym wypadku odsuwają zad albo podnoszą głowę, by przepuścić samochód. Dzikie zwierzęta Afryki nie zwracają dzisiaj uwagi na samochody, przynajmniej w niektórych parkach narodowych, gdzie co kilka godzin można oglądać jakiś inny. Gdy jednak kilkadziesiąt lat temu pojawiły się pierwsze pojazdy motorowe, to zwierzęta albo rozbiegały się, albo wracały gnane ciekawością, aby przyjrzeć się temu dziwnemu nowemu zwierzęciu. Nie wydawało żadnego wrogiego zapachu, wrzeszczało jak hiena, głowę miało krótką, d nadmiernie wielkich ślepiach, pozbawione karku, podobnie zresztą jak nosorożec. Wyglądało to na skrzyżowanie słonia i nosorożca, a przed nimi inne zwierzęta nie uciekają. Tylko niektóre zwierzęta gruboskórne widzą czasami w samochodzie swojego rywala i atakują go, gdy ten blaszany konkurent zanadto się do nich zbliży albo wkroczy w ich rewir. Mój znajomy musiał w ubiegłym roku uciekać wiele kilometrów, był bowiem uparcie ścigany przez parę nosorożców. Zdarzyło się również, że zakochany, krótkowidzący nosorożec zalecał się do samochodu i był wściekły, gdy spostrzegł swą omyłkę. Niejeden już automobilista siedział zatrwożony na drzewie, podczas gdy słoń demolował jego pojazd. Pewien stary farmer opowiadał mi niedawno, ile strachu przeżył w swoim starym fordzie, który na strome góry wjeżdżał tylko tyłem, a lampy świeciły się tylko, gdy motor był w ruchu. Pewnego razu cztery lwy zatarasowały mu drogę i zaczęły powoli zbliżać się do samochodu. Wcale nie w złych zamiarach, wyłącznie z ciekawości, mając zamiar bliżej zbadać ten dziwny twór. Pawiany rozbiegały się przed samochodem dopiero w ostatniej chwili, robiąc przy tym wiele wrzasku, a potem jeszcze ścigały go wzdłuż trasy. Gdy farmer ten podjechał pewnego dnia do stada bawołów, zwierzęta się nie rozbiegły, ale rozdzieliły przed nim na dwie części. Jedna zawróciła, aby przeciąć mu odwrót i nasz automobilista dziękował później Bogu, że udało mu się jakoś umknąć cało. Łowcę zwierząt Waltera Schultza zaatakował zarozumiały byk antylopy gnu tak wściekle, że utknął przy samochodzie z rogiem wbitym głęboko w chłodnicę. Potrzeba było pomocy; topora dla usunięcia tego rogu. Niektóre dzikie zwierzęta są szczególnie agresywne wobec „dzieci" tych nowych auto-stworzeń. Pewien ksiądz musiał wysoko podkasać sutannę i wspiąć się na drzewo, podczas gdy nosorożec rozprawiał się dokumentnie z jego motocyklem. Dlaczego niektóre zwierzęta dopiero w ostatniej chwili uciekają przed samochodem, przecinając mu drogę, np. koty, gryzonie, jaszczurki, antylopy, a nawet świnie brodawkowe i żyrafy? Przypuszczalnie nie uciekają one przed samochodem. Wydaje im się, że „zwierzę" to nadbiega w ucieczce i jego panika porywa je ze sobą, jak to zwykle bywa u zwierząt stepowych. Przypuszczalnie nie zwykło się uciekać w tym samym kierunku, co prześladowany, ale zemknąć gdzieś w bok i, jeśli się uda, dopro- 130 131 wadzić do skrzyżowania się obu dróg. Aby móc słusznie ocenić takie zachowanie się, należałoby dokładnie zaobserwować i zbadać w warunkach naturalnych wzajemne stosunki zwierząt. Kocz-kodany np, uciekają przed samochodem, ale tylna straż stada obserwuje, w jakim kierunku on odjeżdża — identycznie postępują one przy spotkaniu z drapieżnikiem. Tanij gdzie samochody mogą rozwinąć pełną szybkość, wyrządzają one zwierzętom większe szkody niż drapieżniki. Na samych tylko autostradach siedmiu powiatów Pensylwanii znaleziono w ciągu dziesięciu lat 125 460 sztuk przejechanych zwierząt i ptaków. Nie wlicza się tu setek jeleni ani innych zwierząt, które ciężko ranione przez samochód zawlokły się do gęstwiny i tam zdechły lub zostały dobite przez drapieżniki. Na szosach Wirginii przejechano w 1952 r. 10 000 psów, 11 600 kotów, 10 800 królików i około 10 000 szopów, chomików i innych małych zwierząt oraz ponad 4 000 śmierdzieli. Pewien turysta niemiecki, który zwiedzał samochodem prowadzonym przez Brazylijeżyka okolice Sao Paulo, opowiadał z oburzeniem, jak to jego kompan oślepiał światłami pancerniki przechodzące przez szosę, potem rozgniatał ich pancerz kołami samochodu, a zwierzęta wrzucał do bagażnika z przeznaczeniem na tłustą pieczeń. Zwierzęta mogą tylko w bardzo skromnym stopniu zemścić się za te krwawe czyny. Od 1 stycznia do 30 września 1953 r. zwierzęta spowodowały w NRF 6 499 wypadków drogowych, we Francji zaś w następnym roku tyleż samo wypadków co pijani kierowcy. Według danych statystycznych w 1953 r. zwierzęta zraniły w NRF 36 549 osób zatrudnionych w rolnictwie i zabiły 169. Również małe zwierzęta mogą wyrządzić kierowcy wiele przykrości. Pewien kierowca opowiadał, jak to w jego samochodzie czuć było wstrętny smród, nie dający się niczym usunąć. Nie pomagało ustawiczne wietrzenie. Gdy już nie można było w limuzynie usiedzieć, zdecydował się dokonać jej „sekcji", w wyniku której znalazł w siedzeniu zdechłą mysz. Łatwo wyobrazić sobie zdumienie pewnego chłopa, który w maju 1954 r. ładował drzewo w lesie pod Franzenheim w powiecie trewirskim. Gdy wyszedł z zarośli na drogę leśną, na której zostawił na biegu jałowym swój traktor, zobaczył łażące pod nim stadko siedmiu jasno pręgowanych warchlaków. Przy- 132 jęły one powolne he-he-he maszyny za zew maciory. Chłop schwytał jednego warchlaka, aby wychować go w domu na butelce, inne przepędził z powrotem do matki. Jeszcze bardziej zaskoczony był farmer australijski, który kilka mil od domu zostawił swój samochód w głuszy leśnej i sam ruszył rozejrzeć się w okolicy. Po powrocie okazało się, że zginął kluczyk od stacyjki, chociaż w dużym promieniu nie było żywej duszy. Najwytrawniejszy nawet znawca kryminalistyki nie rozwiązałby tej zagadki, ale może zrobić to właśnie tylko farmer australijski albo biolog. Nasz farmer poszedł więc na poszukiwania i wkrótce odnalazł kluczyk w gnieździe altannika. Samczyki tych dziwnych ptaków znane są z tego, że budują z łodyg altanki, by zwabić tam samicę i odprawić swoje tańce godowe. Altanki te zdobią przedmiotami błyszczącymi i kolorowymi. Jeden gatunek altanników z puszcz wschodniioaustralij-skich kolekcjonuje przedmioty tylko w kolorze niebieskim, żółtozielonym, szarym i brązowym. Z pralni pewnego małego hoteliku altanniki wykradały torebki z niebieską farbką ultramaryny do bielizny. Ich „salony tańca" niedaleko tego hotelu były ozdobione tą właśnie farbką i błękitnymi kwiatami. W takiej okolicy nikt nie może hodować w swoim ogrodzie błękitnych kwiatów, chyba że zdecydowałby się powysitrzelać wszystkie altanniki. Pewna grupa entonnołogów pracujących w Australii stwierdziła, że altannliki ukradły z ich obozu wszystkie srebrne sztućce i instrumenty dla powiększenia swej kolekcji. W innym znowu przypadku ukradły szklane oko, które właściciel zostawił na noc w szklance z wodą na sitoliku. Podejrzenie padło na psa, którego zbito i nawet chciano zabić, by odzyskać cenną protezę. Odnaleziono ją w końcu w gnieździe skrzydlatego złodzieja. Gdy przeciągano przez pewien teren linię telefoniczną, wszystkie altanki tych ptaków w okolicy były ozdobione mnóstwem śrub, narzędzi i kawałkami drutu. Nasze europejskie ptaki również nawiązały kontakty z samochodami. Na początku lat dwudziestych weszły w modę gwizdki samochodowe. Wszystkie skowronki przy szosie w Kremlingen w powiecie brunświckim naśladowały po pewnym czasie te przeraźliwe gwizdy. Robiły to jednak tylko skowronki w odległości nie więcej niż kilometr od szosy, inne, mające swój rewir dalej, 133 śpiewały jak dawniej. Naśladownictwo nie jest więc wyłączną domeną papug. W Blantyre w Niasie w południowej Afryce zdarzył się dziwny wypadek z lwem. Kobieta, która była na farmie sama z dziećmi, zaproponowała przejeżdżającemu handlarzowi tytoniu nocleg, jak to jest zresztą w Afryce w zwyczaju. Handlarz postawił swoje auto naprzeciw domu. W nocy obudził gospodynię wrzask kokoszek, które gnieździły się w koszach na werandzie. Kobieta wyszła z rewolwerem i latarnią, ale w pierwszej chwili nie znalazła na werandzie nic niepokojącego. Nagle usłyszała chrapanie i zobaczyła lwa, który ułożył się na werandzie do snu. Ze zdenerwowania zamiast nacisnąć cyngiel spuściła bezpiecznik, tak że nie mogła wystrzelić. Przestraszony hałasem lew zerwał się do ucieczki i kobieta wystrzeliła za nim w ciemność cały magazynek. Komiwojażer poprzedniego dnia opowiadał przy kolacji, że pomagałby tylko takim, od których spodziewałby się jakiejś wdzięczności. Ta wypowiedź tak podziałała na gospodynię, że nawet nie przyszło jej teraz na myśl obudzić swego gościa. Prócz tego powinien był już dawno zbudzić się na huk wystrzałów za otwartym oknem. Kobieta położyła się z powrotem do łóżka, ale ze zdenerwowania nie mogła usnąć. W kwadrans później usłyszała jakieś dźwięki na podwórzu, jakby na blachę sypano ziarna kukurydzy. Nie zainteresowała się tym jednak. Następnego rainka okazało się, że samochodzik komiwojażera jest kompletnie zdemolowany. Lew rozszarpał i pożarł przednie opony, jeden reflektor był rozbity, a na samochodzie były ślady krwi oraz sierść. Idąc po tropach lwa znaleziono jeszcze kawałek skóry o długości palca. Było niejasne, czy drapieżnik skaleczył się przy samochodzie, czy też dzielna kobieta trafiła go podczas nocnej strzelaniny. Tak samo pozostało niezrozumiałe, co zwierzę miało zamiar zrobić z samochodem. Niespodziewane spotkania między samochodami i większymi zwierzętami kończą się źle nie tylko dlatego, że zwierzęta czują się zagrożone i uważają, iż są atakowane. Przed wielu laty auto-mobilista zaskoczył orła pożerającego królika na środku szosy. Wielki ptak zerwał się nie dość szybko do lotu i uderzył ciałem o przednią szybę, wówczas nie sporządzoną jeszcze z nietłukącego się szkła. Gdy samochód się zatrzymał, okazało się, że nikt nie 134 jest ranny, chociaż wszystko dokoła pełne było odłamków szkła. Na tylnym siedzeniu siedział ogłuszony orzeł, który ocknął się dopiero po kilku godzinach i odleciał. Okolice Jeziora Edwarda obfitują w hipopotamy znajdujące się pod pełną ochroną. Jedna z dróg pomiędzy Jeziorem Wiktorii i Jeziorem Edwarda jest co noc przekraczana przez setki tych zwierząt, wychodzących z wody i udających się na pastwisko. Przed kilkoma laty ciężarówka zderzyła się tam z hipopotamem, a to już jest inna sprawa niż przejechanie psa. Kierowca poczuł silne uderzenie i dał gazu, aby ruszyć, lecz koła obracały się w miejscu. Samochód tylną osią wszedł na cielsko hipopotama i koła nie chwytały gruntu, albowiem wisiały w powietrzu. W końcu oba potwory połączyły się hipopotam nie mniej przestraszony niż kierowca wskoczył z pluskiem z powrotem do wody. Samochody nęcą do niedozwolonej formy polowania. Można zwierzę doścignąć bez żadnego wysiłku, nie podejrzewa ono bowiem wcale, że w tym blaszanym nosorożcu siedzą niebezpieczni ludzie, dobrze opancerzeni, nie narażeni na ataki zwierząt. Ostatnio w Egipcie weszło w modę mimo zakazu polowanie z samochodu na resztki gazel żyjących na pograniczu z Liibią. Na płaskim terenie ściga się gazele samochodem z prędkością 90 km/godz. przez mniej więcej pięć minut, aż ich serca przestają wytrzymywać takie tempo i zwierzęta biegną coraz wolniej. Wtedy stają się one łatwym celem zadowolonych z siebie myśliwych. Amerykański major marynarki G. Gilliland chciał wypróbować lojalność swoich rodaków wobec przepisów łowieckich. Niedaleko od szosy, przy zaroślach, postawił w okresie ochronnym wypchanego jelenia wirginijskiego. Sam usiadł niedaleko za krzakiem, palił fajkę i czekał. Pierwszy przejeżdżający samochód zatrzymał się i rozpoczął wściekłą strzelaninę do jelenia, którego nic nie mogło zwalić z nóg. Major obdarzał każdego zmotoryzowanego „myśliwego" cygarem, ale wkrótce skończyły się jego zapasy. Wieczorem następnego dnia naliczył 400 dziur w wypchanym jeleniu, a dookoła niego powstała prawdziwa „kopalnia ołowiu". Również i ja powtórzyłem taki eksperyment w Afryce, używając do tego celu wypchanej gazeli, i osiągnąłem wcale ładne rezultaty. 135 W pewnej jednak mierze samochody są dla dzikich zwierząt zjawiskiem pozytywnym. Łowienie zwierząt stepowych przy zastosowaniu samochodów ciężarowych nie tylko ułatwia łowcom ich zadania, ale pozwala unikać śmiertelnych wypadków u zwierząt. Dawniej zabijano matkę, aby złowić młode. Później, przed kilkudziesięciu laty, przeszło się w Kongo na płoszenie stad słoni strzałami i krzykami. Nie nadążające za stadem młode zwierzęta łowiono i przywiązywano do drzewa. Gdy dorosłe zwierzę zawracało i ruszało do ataku, musiano je zabijać. Przy łowieniu za pomocą samochodów używa się dwóch samochodów ciężarowych; zapewnia to łatwe prześciganie spłoszonego stada słoni. Gdy słoń zaatakuje, wtedy samochód zręcznie go wymija i nie dopuszcza do zetknięcia siię. Odławianie zmęczonej młodzieży należy do rzeczy nietrudnych. Młode zwierzęta uspokajają się o wiele szybciej, gdy tracą z pola widzenia rodzinne stado. Na odwrót, garną się do samochodów i jakby szukają z nimi kontaktu. Widocznie małe, łagodne, gruboskórne zwierzęta biorą samochody ciężarowe za coś pokrewnego słoniom. Ludzie siedzący na samochodzie mają teraz jedno itylko zadanie: szybko zdjąć z samochodu skrzynię, wepchnąć do niej słoniątko, załadować, ją i odjechać. Łowy słoni w Afryce wschodniej są dziś zupełnie bezkrwawe. W licznie odwiedzanych parkach narodowych Afryki nie wolno jadącym samochodami otwierać drzwiczek i wysiadać. W tym bowiem momencie przechodzący drogą lew może okazać się bardzo groźny. Turysta jedzie więc w zamkniętym samochodzie od jednego, otoczonego kolczastym drutem parkingu do drugiego, gdzie może spędzić moc w chatkach przeznaczonych dla gości lub w hotelikach. Surowo zabrania się i ostro karze za opuszczanie tych ogrodzonych miejsc. Park narodowy jest więc swego rodzaju „zoo na odwrót". Ludzie muszą pozostawać w klatkach, za kratami, a zwierzęta mogą poruszać się swobodnie. Sam fakt, że coś takiego istnieje, jesit dla nas, pracowników ogrodów zoologicznych, głęboką satysfakcją i to nas w pewnej mierze godzi z samochodami. Nosorożec dwurogi, najpotężniejszy po słoniu ssak lądowy, jest jednym z najbardziej pokojowo usposobionych zwierząt Pewnego pięknego dnia można było w zoo obejrzeć tego „białego słonia" „PRAWOWZROCZNY" CZY LEWORĘKI Amerykański pogromca lwów Clyde Beatty relacj' 'iiuje, że miał kiedyś lwa, który respektował pistolet;, pałkę c/.y pochodnię tylko wtedy, kiedy mistrz trzymał je w lewej ręc. Każdy lew czy tygrys jest albo lewołapy, albo. prawołapy, |o znaczy, że sięga najpierw lewą bądź prawą łapą. Hiszpańsi y toreadorzy twierdzą, że każdy byk ma swój ulubiony róg, którym uderza szczególnie celnie. Orły przednie, myszołowy, sokoły i sowy noszą swój łup w powietrzu w lewej łapie. Oswój on l wrona rozróżnia bardzo dobrze lewą rękę swego pana od piawej: prawa ręka, z której karmi się zwierzę regularnie, jes1 uważana za „przyjaciela", lewa ręka, którą czasami karci się ] Laka i płoszy — za „wroga". Antylopy krowie i gnu oraz inne zwierzęta ste] >we przebiegają drogę przed samochodami zazwyczaj z lewi na prawo. Jest to strona, z której atakuje przeważająca część rapieżników. Jak dalece sięga ta reguła, (nie wiem. Osobiści"- przeprowadzałem badania, niekiedy miesiącami u papug, koni i małp człekokształtnych. Im więcej zajmujemy się jednak tym problemem, tym szerszego nabiera aspektu, szczególnie widczne jest to u człowieka. Przed kilkudziesięciu laty pewien anatom z Tułungein orzekł, że sławna Wenus z Milo wCale nie jest tak piękna, jak się powszechnie uważa. Dotyczy to zresztą wielu innych p«sągów starożytnych. Przy dokładnych pomiarach połówek twarłf okazało się bowiem, że nie są one wcale doskonale symetryoue, lecz nierówne. Twierdzenie to zaskoczyło wszystkich i przyjrzano się bliżej twarzom ludzi żywych. Gdy przetnie się prze* środek zdjęcie portretowe, zrobione dokładnie en face i sfotografuje lustrza- 137 ne odbicia połówek, okaże się po złożeniu portretów, z dwóch lewych lub prawych połówek, że twarz „lewa" będzie zupełnie niepodobna do „prawej". Inni badacze dokonali pomiarów czaszek ludzi od obecnej epoki aż do mumii egipskich i odkryli, że 97% z nich ma stronę prawą różniącą się od lewej. Później wykryto jeszcze, że kości prawej połowy ciała są cięższe o 1/20 od kości jego lewej połowy, a lewy oczodół ma kształt nieco bardziej czworokątny, a prawy oczodół zaś jest głębszy i bardziej okrągły, lewa gałka oczna jest o milimetr bardziej wysunięta do przodu, a punkt ciężkości człowieka nie leży w środku, tylko w prawej połowie ciała, lewa część czoła natomiast jest bardziej wypukła. Przesunięcie serca na prawą strome jest bardzo rzadkie. Dotychczas opisano tylko 1.80 takich wypadków. Częstsze jest przemieszczenie organów znajdujących się w jamie brzusznej — wyrostka robaczkowego, wątroby, jelit itd. 1 człowiek na 5 000 ma wyrostek robaczkowy z lewej strony. 3/4 wszystkich ludzi posiada dłuższe prawe ramię, u ponad połowy ludzi lewa noga jest od 1—2 cm dłuższa od prawej; tylko 1/4 ma obie nogi równe. Już u wielu płodów członki są różnej długości i niejednakowo mocne. Nawet zarost na głowie nie jest jednolity, paznokcie na palcach u rąk i nóg rosną z prawej strony nieco szybciej i są grubsze. Na przykładzie leworękich i praworękich można się przekonać, jak nierówne są obie połowy naszego ciała. Ludzie od najdawniejszych czasów nie używają obu rąk w równej mierze. Narzędzia brązowe i żelazne okresu przedhistorycznego, przede wszystkim sierpy, były, sądząc po rękojeściach, przeznaczone prawie zawsze dla praworękich, rzadko dla leworękich. Przed 60 laity odkryto rzekomo to samo w tłukach pięściowych epoki kamiennej, ale są one w rzeczywistości zbyt surowe i niezdarne, by można było to u nich stwierdzić. Stare posągi, niektóre wykute przed 5 000 lat, przedstawiają prawie zawsze ludzi praworękich. Lingwiści mogą również nam tu pomóc. W wielu językach słowo „pięć", a przynajmniej rdzeń słowa oznaczającego „pięć" jesit taki sam jak „lewy", to samo tyczy się słów „prawy" i „dziesięć", mp. po łacinie dexter — prawy, decem — dziesięć. Prymi- 133 tywne ludy liczą do pięciu na palcach lewej ręki (posługując się prawą ręką), od sześciu zaś do dziesięciu na palcach prawej ręki — co jest oznaką praworęczności. U Greków słowo „liczyć" znaczy właściwie „piątkować". Liczyli więc oni na palcach jeszcze wtedy, gdy język grecki był już ukształtowany. Wiele ludów i religii uważa lewą rękę za niezgrabną i słabą, prawą zaś za uczciwą i godną. Droit oznacza po francusku zarówno prawy, jak i zręczny, gauche zaś oznacza zarówno lewy, jak niezgrabny itd, U mahometan i Żydów ręce odgrywają w czynnościach religijnych bardzo różną rolę, prawa ręka jesit również u mas używana do składania przysięgi. Gdy nam nie dopisuje humor mówimy, że „wstaliśmy z łóżka lewą nogą'. I dzisiaj przeważają praworęcy u wszystkich ludów świata. i Ustalenie, ilu jest ludzi lewo-, a ilu praworękich, nie jest •wcale takie łatwe. Leworęczność ma lekki posmak niezgrabności i dlatego nawet żołnierze zapytani o to, nie zawsze się przyznają. Z tego też powodu przeprowadza się badania różnych czynności, nie mówiąc, o co chodzi. Tylko bardzo silnie leworęcy jedzą, od-korkowują butelki i piszą lewą ręką. Średnio leworęcy lewą ręką grają w karty, czyszczą zęby i obuwie, rzucają kamienie, wbijają gwoździe, szyją, nawlekają dgłę, kroją chleb. Kobiety lewo-rękie zdradza skrobanie ziemniaków, krajanie chleba i wycieranie kurzu. Najmniej podlega naszej kontroli klaskanie. Któż jest świadom tego, że można to robić w dwojaki sposób? Wszyscy leworęcy uderzają na ukos z góry w prawą dłoń; wśród praworękich znajdziemy zaledwie jednego na sto, który będzie tak właśnie klaskał. Inna rzecz, że nigdy praworęki nie wykonuje czynności wymagających tylko jednej ręki wyłącznie prawą ręką a lewotręki łewą. Przy wycieraniu nosa, ujmowaniu filiżanki, zapinaniu marynarki, trzymaniu papierosa zależne to jest zazwyczaj od przypadkowej pozycji ciała i przyzwyczajenia. Są praworęcy, używający do tej czy innej z tych czynności przede wszystkim lewej ręki. Jest to zaś regułą przy takich czynnościach, jak trzymanie cugli, noszenie teczki i trzymanie dzieci, aby mieć wolną prawą rękę do ważniejszych czynności. Mało kto z praworękich musi nauczyć się posługiwać lewą ręką; zdarza się to tylko po uszkodzeniu prawej ręki. Czasami 139 wystarczy nawet drobne uszkodzenie, np. pewien skrzypek straciwszy tylko jeden człon palca zmienił rękę prowadzącą smyczek i po stosunkowo krótkim czasie pracował lewą ręką równie zręcznie jak przedtem prawą. Regułą jest natomiast całkowite lub częściowe przechodzenie leworękich na praworęczność. Prawie wszystkie narzędzia są skonstruowane dla praworękich. Już małe dzieci uczy się „ładnie podawać rączkę". Stąd więc wielu leworękich zdołało zmienić swoje nawyki i stało się praworękirni. Wśród 100 dorosłych mężczyzn przeciętnie znajdujemy zaledwie 4—5 leworękich, kobiet zaś a połowę mniej. Wśród badanych dzieci w wieku przedszkolnym jest 20% leworękich i procent ten zmniejsza się, w miarę gdy dobiega końca edukacja dzieci w szkole. Po okresie dojrzewania procent znowu wzrasta, prawdopodobnie wskutek zmniejszenia się wpływu wychowania. Niemowlęta zresztą zaczynają już w siódmym miesiącu forytować jedną z rąk. Niektórzy badacze wypytywali leworękich rekrutów, czy wada ta występowała wcześniej w rodzinie. Bardzo często odpowiedź była twierdząca. Przez długi czas uważano więc, że jest to po prostu cecha dziedziczna. Dopiero ostatnie badania nad bliźniętami pozwoliły nam zrobić kilka kroków naprzód w tej dziedzinie. Bliźnięta jednojajowe powstają, jak wiadomo, z jednej żeńskiej komórki jajowej, zapłodniowej tylko przez jeden plemnik ojcowski. Mają więc dokładnie te same predyspozycje dziedziczne. Jednojajowe bliżnięita są więc praktycznie kopiami. Wszystko to, czym się różnią, nie jest przez nie odziedziczone po rodzicach, ale zostało nabyte wskutek wpływów środowiska i wychowania. Verschuer zbadał na cechę lewo- i praworęczności 514 par bliźniąt, które były do siebie podobne w uderzający, wprost śmieszny sposób, 67% z nich stanowili praworęcy, 5% było ieworękich, u 28% jedno było praworękie, a drugie leworękie. Albo więc te różłiorękie bliźnięta nie były jednojajowe, albo leż — i to jest właśnie zadziwiające rozwiązanie — cecha ta nie jest wcale dziedziczna, tylko powstała w wyniku wpływu środowiska. Te wpływy środowiska zaczynają jednak działać jeszcze przed urodzeniem, w łonie matki. Rozwijające się płody nie leżą w macicy w ten sam sposób, położenie ich rąk jest różne i zależnie od tego rozwija się silniej odpowiednia półkula mózgowa, z czym 140 wiąże się prawo- lub leworęczność. Wic_ powstaje nie tylko wskutek dziedziczenia, — i to nie tylko u bliźniąt _ w wyniku przed urodzeniem i po Urodzeniu. Jednoj< ją się np. do snu często w identycznej poj lustrzanym. Podczas gdy jedno leży na u ręką pod głową, drugie na lewym boku z] Można, jak się wydaje, inaczej wytłui.. już niejeden raz było przedmiotem spoi ręczności: że wśród leworękich jest zezowatych, więcej pensjonariuszy więziiei nych zdolnościach, więcej daltonistów i wśród praworękich. Z tnauki o dziedziczni że leworęki ma być od Urodzenia mniej że pewna tylko ich część będzie obciążol brakami, a już opinia ta zostaje odniesie Prawdopodobnie jest jednak inne wyjaśi ośrodek mowy w mózgu znajduje się po rękiego zaś po prawej stronie, co zosta' jednoznaczny. Praworęcy, którzy wskutek • posługiwać się lewą ręką mają nierzadko z mówieniem, np. jąkają się, przypuszcz mieszczenia się ośrodka mowy do prawej zjawisk towarzyszących możemy również « ręki od urodzenia przestawia Się z innyc) ręczność i na odwrót. Jeśli nawet przyjmiemy, że tyleż samo się na praworęczność, ile praworękich na 1 pojawili się przy tym osobnicy z wadari wśród 5% ogólnej liczby leworękich bar ta sama liczba jąkających się występują 95% praworękich. W rzeczywistości, jak ji ludzi przestawia się z lewej ręki na praw. lewą. Możemy więc leworękich od urodzeń wolnych od złego dziedzictwa i zdolnych jak i praworękich. Fakt częściowego pc pewnych braków da się statystycznie wy więc, że cecha ta ile również częściowo rwów późniejszych, iwe bliźnięta układa-:ji, ale jak w odbiciu iwym boku z prawą lewą ręką pod głową, •zyć również i to, co w problemie lewo-:ej jąkałów, więcej więcej ludzi o mier-ichoniemyeh aniżeli :i nie wynika wcale, iściowy; wystarczy, tymi dziedzicznymi do ogółu, •mie. U praworękiego kwej stronie, u lewo-¦ ustalone w sposób Ulectwa muszą zacząć przejściowe trudności lnie z powodu prze->ółkuli. Tego rodzaju ^ekiwać, kiedy lewo-przyczyn na prawo- •worękich przestawia ^woręczność, to gdyby wymowy będą oni dej widoczni aniżeli i wśród pozostałych 1 widzieliśmy, więcej aniżeli z prawej na uważać za tak samo I o normalnego życia iwiania się u nich śnić mniejszą liczbą 141 lJJ leworękich i częstszym przestawianiem się leworękich na prawo-ręezność niż odwrotnie. Drzwiczki klatki moich papużek, Joringla i Jorindy są otwarte. Joringel robi jedną lub dwie rundy dokoła pokoju i wraca szybko do swego bezpiecznego schronienia. Przysiadł również na oknie i pozostawił na szybie małą pamiątkę po sobie. Plama ta.przesłania przypadkowo głowę kota siedzącego na płocie. Gdy przymrużę lewe oko, nie przesuwając przy tym głowy, to plama siedzi, jak i przedtem, (na głowie kota. Jeżeli zaś otworzę lewe oko i przymrużę prawe, to plama przesunie się z głowy kota na jego zad. Jest to bardzo pasjonujące odkrycie. Moje oczy widzą dwa różne obrazy, albowiem nie spoczywają na tej samej plamie. Mój mózg nakłada te dwa odsunięte od siebie obrazy na siebie, tak że pokrywają się w zupełności. Ale prawe oko ma jednak przewagę nad lewym, plama bowiem siedzi na tym samym miejscu, gdy patrzę obydwoma oczyma lub tylko prawym okiem. Jestem więc „prawooki", i tak jak ja patrzy trzy czwarte wszystkich ludzi. Tylko jedna czwarta to „lewoocy", a zaledwie 2% widzi tak samo obydwoma oczami. Te cechy oczu i rąk są zasadniczo ze sobą połączone; praworęcy są więc na ogół „pra-"woocy". Jeśli ktoś jest „lewooki", to można z pewnym prawdopodobieństwem przypuszczać, że ma również od urodzenia cechy leworęczności. Jeśli praworęki zezuje, to z reguły lewe oko odchyla się u niego od inormalnego kierunku patrzenia, u lewo-rękiego zaś zezuje przeważnie prawe oko. „Prawowzroczność" i praworęczność są więc zjawiskami przewagi jednej ze stron ciała. Wyraża się ona również w forytowaniu przez nas jednej nogi. Prawie wszyscy praworęcy są również „prawonodzy" około trzech czwartych leworękich to „lewono-dzy". Ta cecha nóg ujawnia się szczególnie przy odbijaniu się podczas skoku w dal, podczas prowadzenia piłki nożnej czy kierowania saneczkami. Zupełnie zdecydowani „lewonodzy" wsiadają na rower z prawej strony. Przeważna część praworękich i „prawonogich" zdziera wcześniej podeszwę prawego trzewika, podczas gdy leworęcy zdzierają najpierw lewą podeszwę. Zakładanie zaś nogi na nogę przy siedzeniu nie ma nic wspólnego z tymi cechami. Tak więc omawiane cechy oczu, rąk i nóg są 142 tylko wyrazem tego, że budowa ludzi d zwierząt jest w sposób zasadniczy niesymetryczna. Są ludzie, którzy nie potrafią od razu wskazać na prawą bądź lewą stronę. Większość jednak w mig orientuje się, przy nieoczekiwanym nawet zapytaniu, gdzie jest prawa czy lewa strona ich ciała, czy jakiegoś pomieszczenia. Jest jeszcze trzecia kategoria — słabo orientujących się, którzy odnajdują właściwą stronę dopiero za pomocą wskazówek pomocniczych, np.: „prawa ręka — to ta z obrączką". Małe dzieci odróżniać zaczynają prawą i lewą stronę dopiero na ogół przed szóstym rokiem życia. Słabo „orientujących się" oceniamy na 16—20'%. Ta słabość nie ma żadnego wpływu na inne uzdolnienia: na przykład słabo orientował się wybitny fizyk Helmholtz. Papugi jedzą, jak wiadomo, stojąc na jednej nodze i podając sobie drugą nogą pokarm do dzioba. Zapewne niewielu tylko posiadaczy papug zauważyło, że używają one zawsze tej samej nogi do stania i zawsze tej samej do jedzenia. Obserwowałem 131 dużych papug; 60% jadło wyłączinie za pomocą prawej nogi, zaś 40% posługiwało się lewą nogą. Wiele miesięcy życia spędziłem na badaniu tych cech nóg u koni. Gdy konie grzebią w zniecierpliwieniu, to 77% z nich robi to stale jedną nogą, z tego połowa prawą nogą, a połowa lewą. Również przy innych okolicznościach, przy galopowaniu, przy skakaniu, przy braniu przeszkód wiele koni forytuje jedną mogę, przy czym tyleż samo prawą, co i lewą. Podobnie ma się rzecz u małp człekokształtnych i rezusów. Przy jednostronnych urazach mózgowych muszą zadać sobie tyle samo trudu, co i my, aby wykonać bardziej skomplikowane ruchy ręką dotychczas zaniedbaną. Szczury również posiadają w pewnej mierze te cechy i to zarówno lewostronne, jak i prawostronne. Słonie zaś są przeważnie „prawozębe". Na tym właśnie polega różnica między zwierzętami i ludźmi: wprawdzie wiele zwierząt również posiada omawiane cechy, ale nie są one jak my w 95% prawostronne, lecz przeważnie po połowie prawo- i lewostronne. A czy Ty, mój Czytelniku, ustaliłeś, która strona u Ciebie przeważa? O SŁUCHU ZWIERZĄT Jakże przyjemnie jest siedzieć nocą na skraju lasu i napawać się głęboką ciszą. W rzeczywistości dokoła odbywa się piekielny koncert: bez ustanku piszczą nietoperze, owady grają na najwyższych tonach, wydają swoje dźwięki ćmy. Uszy ludzkie są jednak głuche na tę muzykę. Są one jak stary odbiornik radiowy nastawiony na bardzo wąski zakres fal i nie potrafią „złapać" wielu fal wysyłanych przez inne stacje. Przy tym wszystkim ludzkie ucho wcale nie jest złe. Słuch nie jest tak bardzo rozpowszechniony wśród istot żywych naszego świata. Widzieć może przeważna ich część, choć nie wszystkie tak dokładnie i kolorowo jak człowiek czy szympans lub jak orzeł przedni czy myszołów, ale słuch posiadają tylko kręgowce i owady. Spośród kręgowców niektóre, np. węże są zupełnie głuche, bezkręgowce — pierścienice, płazińce, raki, małże, ślimaki i liczne inne — żyją też w cichym, pozbawionym wszelkich tonów świecie. Jeśli trącimy strunę, to zaczyna ona drgać, i to z różną prędkością, zależnie od swej długości i napięcia. Struna g drga 200 razy na sekundę, struna e — 650 razy, wprawiając w ten sposób w drgania irównież otaczające powietrze. Drgania te dochodzą do naszego ucha jako fale powietrzne i drażnią określone komórki zmysłowe, które wysyłają z kolei do mózgu słaby prąd elektryczny. Mózg odbiera więc pośrednio fale powietrzne jako wrażenia dźwiękowe. Nad stawem pląsają chmary komarów. W momencie gdy zagwiżdże lokomotywa, przejeżdżająca po nadbrzeżnym nasypie, cała chmara opada. Wynikałoby z tego, że komary słyszą gwizd. Taki wniosek jest jednak przedwczesny. Zupełnie głusi ludzie 144 mogą jako tako zrozumieć drugiego człowieka, przykładając końce palców do jego grdyki. Helena Keller, głucha i ślepa od urodzenia — zdobyła wielkim wysiłkiem woli wysokie wykształcenie, odczuwała nawet i rozkoszowała się grą na organach. Mucha pokojowa uderza skrzydłami 320 razy na sekundę, pszczoła 190 razy. Człowiek słyszy powolne ruchy skrzydeł, powtarzające się tylko 16 razy na sekundę, jako bardzo niskie tony, szybkie zaś ruchy powietrza, spowodowane trzepotem skrzydeł owadzich, jako brzęczenie. Dlatego też kolibry, których itrzepo-tanie jest niezwykle szybkie, nazywają się po angielsku humming birds — brzęczące ptaki. Kręgowiec nie może tak szybko i długo machać skrzydłami jak owad: dostałby skurczu. Skoro jednak mucha setki razy na sekundę kurczy mięśnie, to można przypuszczać, że odczuwa ona za pośrednictwem nerwów także poszczególne zmiany ciśnienia powietrza, spowodowane lotem innej muchy. Nie musi jednak odbierać tych drgań uchem w postaci dźwięków. Gdy dotykamy lekko palcem kamertonu, który wydaje niski ton, odczuwamy jego wibrację. Odbieramy więc drgania równocześnie uchem jako dźwięk i dotykiem, poprzez skórę, jako ruch. Gdy wydamy bardzo wysoki brzęczący dźwięk s-s-s-s-ii nad jaskrawo ubarwioną gąsienicą zawisaka, dostaje ona wprost szału i zaczyna wymachiwać na prawo i lewo głową i odwłokiem. Jest to ruch instynktowny, gdyż podobny wysoki ton wydają gąsieniczki, które składają za pomocą pokładełka do ciała tej gąsienicy swoje jajka — a z nich wykluwają się larwy, pożerające ją żywcem. Gąsienica reaguje więc na nasze brzęczenie, nie możemy jednak powiedzieć, że „słyszy". Drgania powietrza odbierają jako dźwięki tylko ite zwierzęta, które mają uszy. „Jakże szczęśliwe są cykady mające nieme żony" — powiedział złośliwie przed dwu i pół tysiącem lat Grek Ksenofont. Trafnie zaobserwował on, że u szarańczy i świerszczy polnych i domowych ćwierkają wyłącznie samce. My, kręgowce używamy do tego celu naszych strun głosowych, wprawiając je w drgania za pomocą wyrzucanego z płuc strumienia powietrza. Owady wydają swoje dźwięki niekiedy innymi częściami ciała, odwłokiem lub nóżkami. Karaluch pociera nogą po swego rodzaju tarce umieszczonej na brzuchu, szarańcza pociąga ząbkowaną 10 — 20 zwierząt i 1 człowiek 145 listwą uda po krawędzi skrzydła, wydaje dźwięk podobny jak przy szybkim pociąganiu grzebieniem po krawędzi arkusika papieru. Cykady nie urządzałyby koncertów, gdyby same były głuche. W rzeczywistości nieme samiczki kierują się wprost do muzykujących samców. Badacze, którzy nie byli jeszcze zupełnie przekonani, czy zakochane samiczki cykad nie są urzeczone jakimś zapachem, posadzili koncertujących samców przy mikrofonie a w sąsiednim pokoju umieścili samiczki i słuchawkę telefoniczną. Samiczki podążyły natychmiast do słuchawki, nie szukając wcale swych stęsknionych amantów. Jak z tego wynika, samiczki muszą mieć coś w rodzaju uszu. I jeśli się uważnie za nimi rozejrzeć, znajdzie się je u wielu owadów. Tylko nie w głowie, a więc tam, gdzie mają je ludzie i inne kręgowce. U wielu owadów uszy występują na nogach. Są to po prostu jamy zamknięte błoną bębenkową. Dokoła tej błony znajdują się komórki zmysłowe. Gdy błona zostanie wprawiona jakimś dźwiękiem w drganie, wtedy komórki przekazują to dalej do mózgu. Można to udowodnić w bardzo prosty sposób. Ćwierkający konik polny niie wydaje długiego, nieprzerwanego dźwięku, ale robi ito jak telegrafista nadający alfabetem Morse'a, przerywając w stałych, równomiernych jednak odstępach dźwięki. Drugi podobny muzykant urządza s,ię tak, że jego śpiew wpada zawsze w przerwy pierwszego. Taki zgodny koncert trwa, dopóki nie ulegnie uszkodzeniu błona bębenkowa. Gdy zostanie przedziurawiona — wtedy koniki śpiewają chaotycznie i kończy się duet, bowiem nie słyszą się wzajemnie. Goryląltkom urządziliśmy w naszym, przedpokoju huśtawkę. Już dawno nauczyły się one tego, co i ludzkie dziecko prędzej czy później pojmuje: podrzucać huśtawkę coraz wyżej przez odpowiedni ruch ciała. Huśtawka porusza się szybciej lub wolniej — zależnie od długości sznurów, ii każda ma swój własny ruch. Nasz mały gruby Tomaszek musi więc nadać huśtawce określony rytm. Na tym właśnie polega tajemnica rezonansu. Otwórzcie szeroko fortepian, naciśnijcie pedał, aby struny nie były przytłumione i zanućcie jakiś głośny dźwięk do wnętrza instrumentu. Struna nastrojona na taki sam ton zacznie cicho dźwięczeć. Tak samo 148 pracuje ucho w naszej głowie, ale ma nieco więcej strun niż fortepian; ponad dwadzieścia tysięcy. U człowieka czy u psa błona bębenkowa nie jest już jak u żaby czy szarańczy napięta nad jamą ciała, mieści się na dnie głębokiego lejka zewnętrznego przewodu słuchowego (patrz rysunek). Kosteczki słuchowe — młotek, kowadełko i strzemiączko — przenoszą drgania błony bębenkowej do okienka owalnego (a), które zamyka ucho we-wtnętrzne. Ucho wewnętrzne jesft to długi kanał (zwinięty w formie ślimaka), wypełniony cieczą. Przedstawiłem go na rysunku jako rurę blaszaną w kształcie litery U, w rzeczywistości jednak mieści się ono wewnątrz twardych kości głowy. Ciecze są trudno śąiśliwe, gdy więc strzemiączko wciska błonę okienka owalnego do rurki z cieczą, wytwarza się fala, która wypycha na zewnątrz inną błonkę, zamykającą drugi koniec rurki, okienko okrągłe (b). W ten sposób przenoszone jest w uchu wewnętrznym przez błonę bębenkową i fale w cieczy każde drgnienie powietrza, każdy dźwięk. Cała rurka ucha wewnętrznego jest przedzielona wzdłuż osi przez błonkę. W błonie tej tkwią włókna idące od jednej ściany rurki przez ciecz do przeciwległej ściany. Włókna te są różnej długości, poczynając od 1/20 mm i stają się coraz dłuższe w miarę zbliżania się do wygięcia rurki, aż osiągają długość 1/2 mm. Ludzie mają około 20 000 takich włókien w każdym uchu. Na rysunku przedstawiłem je w formie niewielu strun fortepianowych (c). Wielki badacz przyrody Helmholtz wpadł na trafną 147 myśl, że te włókna odpowiadają w pewnej mierze strunom, z których każda jest nastrojona na określoną liczbę drgań. Zależnie od tego, czy płyn jest szybciej czy wolniej przez błonę poruszany, odpowiednie struny zaczynają współdrgać, występuje zjawisko rezonansu podobnie jak w opisywanym doświadczeniu z fortepianem. Na każdym włókienku „siedzi" komórka zmysłowa, której rzęski zanurzone są w płynie. Gdy włókno się poruszy, rzęska uderza o ścianę przewodu, co powoduje podrażnienie odpowiedniej komórki zmysłowej, a ta przesyła meldunek właściwym komórkom mózgowym, które z kolei przekazują go naszej świadomości w formie dźwięku. W taki to sposób docierają do nas dźwięki opery i tą samą drogą porozumiewają się wilki wyjące w mroźną noc. Liczba włókien słuchowych w uchu ludzkim zgadza się nieźle z liczbą słyszalnych dźwięków, a zmieniająca się długość tych włókien (około 1 : 12) odpowiada słyszalnemu dla ucha zakresowi 12 oktaw. Ślepa larwa płaza — aksolotl słyszy tylko 4 oktawy, mała rybka strzebla — 8 oktaw. U ludzi głuchych na niektóre wysokie dźwięki stwierdzono przy sekcji zwłok zmiany patologiczne odpowiedniej części błony rezonansowej ucha wewnętrznego. To samo zauważono u świnek morskich, które stale nękano wysokimi, ostrymi tonami. Do kosteczek słuchowych są przytwierdzone drobne mięśnie. Gdy je napiąć, następuje automatycznie przytłumienie zbyt głośnych tonów. Niektórzy ludzie potrafią napinać wedle swej woli te drobne mięśnie, tak jak inni potrafią sitrzyc uszami. Odbierają oni wówczas dźwięki przytłumione bez zatykania uszu palcami. U innych zaś, których odpowiednie nerwy zostały porażone, nie działa aparat tłumienia. Ludzie ci są przesadnie wrażliwi na każdy szmer. Kosteczki słuchowe są w ogóle konieczne tylko dla niskich dźwięków; fale głosowe wyższych tonów przechodzą bez ich pomocy przez bębenek do błon ucha wewnętrznego. Gdy opalamy się w górach, nasza skóra podlega również działaniu promieni nadfioletowych, niewidocznych dla oka. Pszczoła widzi jednak promienie nadfioletowe tak jak my światło barwne. Niektóre zwierzęta cofają się w nocy przed reflektorem rzucającym promienie podczerwone, które my odczuwamy tylko jako ciepło, niewidzialne dla naszego oka. Tak 148 samo nasze ucho odbiera jako dźwięki tylko wąski zakres drgań powietrza. Najniższy dźwięk słyszalny składa się z 16 drgań na sekundę, najwyższy przez nas odbierany — z 20 000 drgań. Nasze filmy dźwiękowe oddają dźwięki tylko o częstotliwości 8 000 do 11 000 drgań na sekundę. Mimo to rozumiemy mowę na ekranie i odbieramy stamtąd muzykę jako „zaokrągloną", co dowodzi, że prawie wszystkie używane przez nas dźwięki. mieszczą się w granicach do 10 000 drgań. Tą samą granicą częstotliwości posługuje się radio. Natomiast pies odbiera jeszcze dźwięki o częstotliwości 80 000—100 000 drgań na sekundę. Dlatego też można nauczyć psy reagować na dźwięki zupełnie dla ludzi niesłyszalne. Szarańcza wysyła i słyszy dźwięki o częstotliwości dochodzącej do 90 000 drgań, gnojowiec do 40 000, a wiele ciem odbiera dźwięki dopiero począwszy od częstotliwiości dla nas niesłyszalnych i dochodzących do 175 000 drgań. Jeśli za pomocą specjalnie skonstruowanych gwizdków i aparatów wytworzymy takie „szybkie" dźwięki, to ćmy wzbiją się nagłym rzutem w górę albo opadną na ziemię. Mają ku temu uzasadnioną przyczynę, gdyż podobnie wysokie dźwięki — w ostatnich latach zastosowano je jako ultradźwięki w medycynie — wydają również ich najzaciętsi wrogowie, nietoperze. Nietoperze stały się ostatnio sławne z powodu tzw. echolokacji. Tą samą metodą posługiwały się podczas ostatniej wojny okręty, wyszukujące i niszczące pod powierzchnią wody łodzie podwodne. Włoski uczony Spalanzani spostrzegł już w 1790 r., że nietoperze latają zupełnie swobodnie w pokoju pozbawionym drzwi i okien. Sowy tego nie potrafią, uderzają o ściany, bo muszą mieć najmniejszy chociażby blask światła. Nietoperze zaś omijają zręcznie druty i gałęzie, umyślnie zawieszone na ich drodze. Gdy zakleimy ich uszy woskiem, kończy się ta czarna magia. Po upływie 150 lat pewien Holender i dwóch Anglików odkryło dopiero po 1940 r., niezależnie od siebie, że nietoperze podczas lotu wysyłają bez przerwy ultradźwięki, których nasze ucho nie odbiera. Dźwięki odbijają się od przedmiotów znajdujących się na trasie lotu i w ten sposób nietoperze, nie widząc w ciemności swojego otoczenia, są z mim obznajomione za pomocą słuchu. Prawie ślepe nietoperze potrafią mimo to ustalić, gdzie ściana jest gładka czy szorstka, gdzie jest' szpara lub występ, do> którego 149 można się skierować i śmiało o niego zaczepić. Przelatują przez wąskie otwory, wcale nie uderzając się o ich krawędzie. Ćmy stanowiące łup nietoperzy słyszą ich piski, a nietoperze odbierają ultradźwięki ciem. Ponieważ nietoperze stanowią jedną z najliczniejszych grup wśród ssaków, a my ludzie raczej przywykliśmy spać w nocy, dobrze więc, że „pracujemy na różnych falach". Ptaki śpiewają i słyszą w granicach ludzkiej słyszalności, nie korzystają zatem z ultradźwięków, słyszą jednak tylko 8—9 oktaw, a więc o 3—4 mniej od nas. Mogą one wydawać różne dźwięki, podobnie jak ludzie, a ponadto są obdarzone „absolutnym słuchem", tzn. potrafią dobrze zapamiętać pewne określone dźwięki. Umieją łudząco naśladować obce dźwięki, a wiele spośród mich jest bardziej muzykalnych niż większość ludzi. Kos wygwizduje na obrany temat wariacje, zmienia tempo i barwę dźwięku, rozszerza i zwęża inlterwały, zapożycza i poprawia motywy (z których nawet w pewnej mierze korzystali Beethoyen i Mozart) — krótko mówiąc, nasz ptak komponuje. W książkach przyrodniczych można było do niedawna wyczytać, że ryby są głuche i nieme. Łatwo tak utrzymywać, ale trudno udowodnić, podobnie zresztą jak twierdzenie odwrotne. Karol Frisch karmił w akwarium strzeble zawsze przy tym samym dźwięku, przy innym zaś uderzał je cieniutką szklaną pałeczką, a więc „karał". Małe rybki, które posądzano o zupełną głuchotę, nauczyły się wkrótce przychodzić chętnie na żer, słysząc pierwszy dźwięk, na drugi zaś kryć slię szybko pod kamieniami. Okazało się, że prawie wszystkie badane gatunki ryb słyszą lepiej lub gorzej. Ponieważ woda przewodzi dźwięki gorzej aniżeli powietrze, wielu więc rybom pęcherz pławny pomaga w słyszeniu. Podobnie jak od naszego bębenka, tak sam© od pęcherza pławnego drgania są przekazywane do ucha wewnętrznego przez system kosteczek słuchowych. Karpie korzystające w ten sposób z pęcherza pławnego słyszą dobrze, naltomiast źle słyszą pstrągi, okonie, szczupaki i większość ryb morskich. Walenie i delfiny słyszą bardzo dobrze podczas gdy jaszczurki z trudem można tresować ma dźwięki, mylą bowiem je ze sobą. Żółwie również były przez długi czas uważane za głuche, ponieważ można je było łatwo zajść od tyłu, a one chowały głowę 150 dopiero na widok prześladowcy. Pewien badacz rosyjski umocował nad głową żółwia gumowy młoteczek, który za każdym dźwiękiem połączonego z nim brzęczyka uderzał żółwia w głowę. Po pewnym czasie zwierzę zaczęło cofać głowę na sam dźwięk, podczas gdy młoteczek już dawno był wyłączony z akcji. A więc żółw również słyszy. Krokodyle ryczą i reagują na wiele dźwięków. W naszych akwariach w zoo można podrażnić samce krokodyli nawet za pomocą krzyczenia w improwizowaną tubę z konewki. Często otrzymywałem listy od różnych ludzi o niezwykłych zdolnościach ich psów. W mieszkaniu na czwartym piętrze wykazują np. podniecenie, gdy ich pan wchodzi do bramy domu lub gdy jego samochód jest dopiero na sąsiedniej ulicy. Wytłumaczenie jest proste: psy słyszą nie tylko ite dźwięki, których nasze ucho nie odbiera, ale umlieją doskonale ustalić kierunek, skąd dźwięki dochodzą. Ryby tego nie potrafią. Mogą one odebrać dźwięk, ale nie znają jego kierunku. Gdy zawiążemy sobie oczy i dwie osoby zawołają nas z odległości 20 m, to nie odróżnimy ich głosów, jeżeli odległość między nimi nie będzie większa od 3 m. Pies potrafi odróżnić głosy już przy oddaleniu 1 m, a kot przy 60 cm. Kot słyszy jednak o połowę mniej, gdy straci swoje wielkie małżowiny uszne. Gil nie posiadający małżowin usznych źle odbiera kierunek dźwięku. Z tej samej odległości powinno dwa źródła dźwięku dzielić 8,5 m — kot słyszy więc najlepiej, musi bowiem swój łup dosięgnąć jednym skokiem 151 we właściwym kierunku. Pies natomiast może ścigać swoją ofiarę. Wielu zwierzętom w słyszeniu pomagają ich wielkie, ruchliwe, niezależne od siebie małżowiny uszne. Nasze małżowiny uszne są niewiele warte, jako sztywne i małe. Gdybyśmy mieli ośle uszy, słyszelibyśmy znacznie lepiej. Jeśli koń patrzy na jakiś poruszający się przedmiot, to i jego uszy kierują się w tę samą stronę; wzrok i słuch są ze sobą w pewnej mierze sprzężone. Nastawiając uszy zwierzęta nasłuchują nieustannie za tym, co się w otoczeniu dzieje. Dlatego też obwisłe uszy sztucznie wyhodowanych psich ras są raczej wadą. Gdy takie psy chcą ustalić kierunek dźwięku, muszą głowę ustawić ukośnie. Szmery słyszalne przez człowieka dopiero z odległości 3 m pies odbiera już z odległości 24 m. Pewien biolog, który wychował dwa oswojone rysie, badał ich słuch. On sam i inni ludzie słyszeli dźwięk gwizdka policyjnego z odległości 2,5 km, jego trzy psy słyszały go z 3,25—3,5 km, a rysie nawet z odległości 4,5 km. Słusznie więc mówi się o niektórych ludziach, że mają uszy jak ryś. Psy umieją też bardzo dobrze odróżniać dźwięki pokrewne. Uszy są pod niektórymi względami bardziej doskonałe od naszych oczu. Gdy widzimy biały kolor, ito nie umiemy powiedzieć, czy jest to mieszanina wszystkich barw tęczy, czy też połączenie barw dopełniających się — pomarańczowej i niebieskiej. Nasze ucho jednak radzi sobie z czymś podobnym. Skrzypce wydają podczas gry jeden dźwięk podstawowy, a prócz tego szereg dźwięków o wyższej liczbie drgań, które razem łączą się w jeden ton. Połączenie tonu podstawowego i tonów wyższych harmonicznych składa się na barwę dźwięku instrumentu. Gdy słuchamy koncertu z płyty albo z odbiornika radiowego, to odróżniamy wyraźnie skrzypce, trąbki i flety według barwy ich dźwięku. Nasze ucho umie więc odróżnić od siebie każdy dźwięk oddzielny, który wchodzi w skład dźwięku złożonego. Już sitary Helmholtz pokazał, jak pracuje ten mały narząd wewnątrz naszej czaszki. Jeśli „wtrąbić" dźwięk złożony w struny fortepianu, to zaczynają drgać te właśnie, które odpowiadają dźwiękom tonu złożonego. Struny rozkładają go na jego składowe. Tak samo postępuje nasze ucho w swojej części wewnętrznej, gdzie poszczególne włókienka reagują na dźwięki, z których składa 152 się wysokie C śpiewaczki koloraturowej. Nasz mózg znowu łączy przekazane oddzielnie dźwięki podstawowe i wyższe harmoniczne na typowy znany dźwięk, właściwy dla danej sopranistki. Co za opery mogliby jednak komponować nasi nowocześni kompozytorzy, gdybyśmy my mieli taki słuch jak nietoperze, a oni dysponowali ftaką pełnią dźwięków jak gnojówce.... ZWIERZĘTA I SAMOLOTY Gdy żenimy się w dwudziestym roku życia, to w czterdziestym nie rozglądamy się wcale za wózkiem dla dzieci, ale jesteśmy .ojcami dorosłych synów, z którymi można już rozsądnie współpracować. Mój najmłodszy, Michał * jest, podobnie jak ja, zoologiem. Od szesnastego roku życia towarzyszył mi w podróżach zamorskich i najczęściej wędrowaliśmy po buszu tylko we dwójkę. Mimo \to nie ode mnie pochodzi jego umiejętność grzebania się w rozbebeszonych samochodach i zmuszania ich do dalszej pracy. Przed laty nakłonił mnie do automobilizmu i obawiam się, że będę w końcu musiał w sędziwym wieku zdać egzamin na pilota. Podczas naszych ostatnich podróży afrykańskich Michał zasmakował w lataniu awionetkami. Nawiasem mówiąc — i ja również. W samolotach pasażerskich wznosimy się najczęściej do wysokości 3000 m nad chmurami i pędzimy z szybkością ponad 500 km/godz. Taka zaś mała maszyna jest dwa razy powolniejsza i lata się w niej na wysokości 700, 500, a często i mnliej metrów nad ziemią. Widać z niej każdą antylopę i każdego szakala. Gdy lecimy samolotem pasażerskim nie zawsze mamy szczęście dostać miejsce przy oknie, i do tego poza skrzydłem, a i wtedy przez to małe okienko musimy patrzeć skośnie w dół. W naszej awio-netce usunęliśmy szyby, aby Michał mógł wygodnie kręcić swoje filmy. Jasne, że podczas takiego lotu dostaje się w twarz tęgą porcję wiatru. Nad równikiem nie nosi się ciepłej odzieży, a tam na górze panuje solidne zimno, szczególnie gdy się częściej wznosi w górę nad Kilimandżaro i potem znowu opuszcza w dół. * Zginął w katastrofie lotniczej podczas badań zwierzęcych szlaków wędrownych na równinie Serengeti w Kenii (przyp. tłum.) 154 Bronchit. nabyty przeze mnie w środkowoafrykańskich Kiwu znacznie się tu P°gorSZył. Gd dostawaJm czynałem z trudem oddychać vq™j n/r- i. % fv"<ł("Ł1 ,,.,.. . c> kazałem Michałowi natv^ wstrzykiwać mi mieszaninę streptomycyny z penicyliną me płuc było mi w Afryce ZUpełnie ^4^ 7 ą' Latanie jest tam tańsze niż jazda samochod szybciej można w ten sposób dotrzeć do celu. Samolotem jemy aę w ciągu godziny do miejsC; gdzie musielib śra dzień przedzierać^samochodem przez góry krętymi, bfo mi lub piaszczystymi drogami Często jednak nie wiedzt jak opuście się na ziemię Łowca zwierząt, Carr Hartley m jacy w centrum okręgu Mau-Mm, , tr ¦¦ ¦ % ¦ . , , au w Kemi musiał nlieiedno] swoim samochodem prasować troum ' • x • , , , n . , trawę na zarosniętei nia ( podczas gdy my bezradnie kra^ru,;™ j • , „T , , , ,., lir42ylismy nad jego obozem w W końcu zobaczyliśmy wąska ^ł„« - • -i ^ , . , . u ....,„ ą ą> długą ścieżkę. „Będę to jak najszybciej zmienić - mawiał R poczLiem (urodził siię on w Kenii p^ piećdziesięcfu J q me opuścił jeszcze Afryki uWaża aię jednak za ^ J do!trzymał wreszcie słowa i ka7ał ^v^^- u - • % ¦ j j t j • , 4- t ał Prze3echac się służącemu pp drodze. Lądowisko stało sip „ „¦ ¦ i , . . , . . lę z góry widoczne, ale robi zenie swiezo zoranego ugoru t\/t;™~ + j ^ , ., . . 6 " -Mimo to udało nam sie z znowu wzbić w powietrze. v Gdy nad Afryką zaczęły przelatywać ierwgze mumkacyjne, piloci często dla ^ obniżali gwałtownł lot nad stadami antylop albo słoni i rozpędzalf je NikQ obchodziło to, ze podczas patlicznej udecdd ^ ^ tonęło w bagnach albo uciekało ze swoich rewirów na t innych stad. Tam dochodziło do zaci t h kOncZyły_się śmiertelnie. Pr2ede WB^stkim doty r, wo mmej płochliwych zW1er2ąt z parków ^^^ rejonów objętych ochroną Zwierzęta, uciekając z terenów monych stają się szybko łupem myśliwych tubylc h { ^ Dlatego tez me wolno otaiać lotu samoJotu poniżej 600-7. i to nie (tylko nad Afryką, ale i „„j i • ~ Północnej X nad laSami Eur0Py l Am Zwierzęta nie zwracają wiele uwagi na latające wysoko niebem duże ptaki, gdy są pr2y2wyczaj utnie |»>dze, $< -pie. y isiał Lany .¦zas > tley oną vra- tego ko- >wój nie ząt .ko-vch po-ch. m, vki i>od ¦lo- 155 Niedawno pewien farmer lądował na swej awionetce na polu sąsiada w pobliżu Parku Narodowego Kriigera. Gdy chciał już podrolować do hangaru, zobaczył zbliżającą się do niego w biały dzień bardzo zaciekawioną lwicę z trojgiem młodych. Motor był jeszcze na szczęście w ruchu i farmer poderwał maszynę w górę. Zatoczył koło i spikował na lwicę, ta wcale się tym jednak nie przejęła. Gdy za drugim okrążeniem podszedł do niej zupełnie blisko, lwica podskoczyła i usiłowała łapami dosięgnąć samolotu. Rodzina lwów wycofała się dopiero, gdy nadjechała ciężarówka, a siedzący w niej tubylcy wystraszyli ich krzykiem. Tenże farmer musiał zbudować sobie hangar odporny na ataki lwów. Zwierzęta bowiem dobierały się do samolotu, rozdzierając pazurami kadłub i opony. Zostawiona przez noc pod gołym iniebem maszyna wyglądała jak po operacji dokonanej przez dwudziestu chłopców uzbrojonych w scyzoryki. Hieny również rozszarpały kiedyś opony samolotu farmera. Na przykładzie rewirów ochronnych Umfolozi i Bluhluwe można się przekonać, że zwierzęta łatwo przywykają do samolotów. W niektórych częściach Rodezji zwalcza się naganę, chorobę roznoszoną przez muchy tse-tse na zwierzęta kopytne, w okrutny sposób przez odstrzał wszystkich dzikich zwierząt, nad rewirami zaś ochronnymi rozpyla się przeciwko muchom regularnie DDT i Gammexan z samolotów, unoszących się tuż nad wierzchołkami drzew. Antylopy gnu i zebry nie zwracają na to uwagi i zaledwie podnoszą głowy do góry. Samoloty coraz częściej są wykorzystywane dla dobra zwierząt. W stanie Washington podczas ciężkich mrozów w ostatnich latach wielkie stada jeleni wapiti, olbrzymich amerykańskich jeleni królewskich, zrobiły olbrzymie szkody w sadach i na polach farmerów. Rozwścieczeni rolnicy chcieli je wystrzelać. Zarząd ochrony przyrody użył jednak nisko latających helikopterów do zapędzenia jeleni z powrotem do lasów, gdzie można było zorganizować ich dokarmianie. Odtąd podczas ostrych zim stosuje się helikoptery do regularnego ochraniania wapiti. Gdy kilka lat temu wilki zanadto się rozpanoszyły w niektórych częściach Kanady, zorganizowano w Kolumbii Brytyjskiej i na Jukatanie polowania z samolotów, co może nie odpowiada pojęciu prawdzi- 156 wego łowiectwa, ale daje zamierzone skutki. Zabicie 60 wilków wpłynęło na podniesienie pogłowia renów i dzikich owiec. W 1951 r. wysiedlono za pomocą samolotów bobry z stanu Idaho w Stanach Zjednoczonych. Łowiono je w okolicach, gdzie ci mali inżynierowie, budując tamy, zalewali łąka i pola oraz niszczyli drzewostan. 960 bobrów wsadzono parami do klatek i zrzucono na spadochronach z wysokości 150—300 m na nie zamieszkane tereny górskie. Zasobniki były tak zbudowane, że otwierało je szarpnięcie spadochronu przy lądowaniu. W tej całej akcji nie zginął ani jeden bóbr. Niektóre z nich zawędrowały o 30 km dalej od miejsca lądowania, zanim znalazły sobie odpo^ więdnie miejsce do zamieszkania. Odtąd każdy traper musi na dziesięć upolowanych bobrów dostarczyć jednego żywego, do przesiedlenia. Takiego „latającego bobra" znakuje się i daje mu numer, tak że po ewentualnym jego późniejszym upolowaniu można ustalić wiek i szlak wędrówki bobrów. Pstrągi również nauczyły się latać. W ostatnich latach zarybia się w Kalifornii coraz więcej strumieni górskich przy użyciu samolotów. W 1950 r. wrzucono do przeszło 421 jezior 1 685 000 pstrągów. Te niedostępne wody leżą przeważnie na wysokości 1500 — 3600 m i zdążające tam samoloty muszą przelatywać często nad łańcuchami górskimi ponad 4000 m wysokimi. Nad każdym jeziorem zrzucano 2000—3000, czasami nawet 10000 młodego narybku. Lecą one z wysokości około 100—250 m, najpierw 60 m szerokim łukiem, potem spadają pionowo w dół. 3000 pstrągów wpada do wody na powierzchni 20 m X 35 m. Wpuszczenie do wody 1000 ryb za pomocą samolotu kosztuje 6 razy mniej niż przy użyciu jucznych koni. Stan Nowy Jork użył nawet miniaturowego sterowca do tego celu. Amerykańskie lotnictwo wojskowe szkoli obecnie w zatoce Goosebay na Labradorze psy-spadoehroniarzy do ratowania lotników. Ratownik, sanie i psy są zrzucane na oddzielnych spadochronach. Trenerzy twierdzą, że psy znoszą skoki bardzo dobrze i wolą lądować w śniegu niż siedzieć w chwiejnym samolocie. Zupełnie niezamierzone przesiedlenie zwierząt miało miejsce przed dwoma laty. Pod Rzymem uległ katastrofie samolot linii „Philippine Airlines", przy czym zginęło 17 pasażerów. Wśród 157 bagaży znajdowała się przesyłka poczwarek motylich, przeznaczonych dla ogrodu botanicznego „Wilhelma" w Stuttgarcie. Enitomologów z Rzymu ogarnęło zdumienie, gdy w następnych latach pokazały się w okolicach Wiecznego Miasta wspaniale ubarwione motyle o rozpiętości skrzydeł dochodzącej do 25 cm. Był to jedwabnik z Azji południowo-wschodniej. 50 poczwarek przeżyło katastrofę lotniczą i rozwinęło się w motyle. Książki dla młodzieży zawierały dawniej — często krew mrożące w żyłach opisy walk, które samoloty musiały staczać z orłami i sępami. Gwałtowne wzajemne zderzenie się mogło być groźne dla pierwszych samolotów, ale nie wierzę w możliwość ataków ptasich. Jeszcze przed rokiem sęp spowodował na granicy Kenii i Abisynii upadek samolotu. Samolot ten używany był do obserwowania zarazy szerzącej się wśród bawołów ka-fryjskich. Pildt mijał ostrożnie stado sępów krążących nad trupami zwierząt i zderzył się przy tym z jednym z nich. Maszyna musiała lądować, a pilot i obserwator maszerowali po bezdrożach 45 km, zanim dotarli do najbliższej wsi. Jesienią 1953 r. obiegła niemieckie gazety sensacyjna wiadomość: „Tysiące bocianów spowodowały katastrofę samolotu" — „Pasażerowie nadali swoje tesitamenty przez radio". Według tych doniesień czteromotorowiec indyjskich linii lotniczych z 44 pasażerami miał wpaść nad wyspami Kasos i Cap Sidero (północno-wschodni cypel Krety) na wysokości 1500 m w chmarę bocianów, liczącą 12000—15000 sztuk, lecącą w kierunku Krety. Śmigła zmełły rzekomo dziesiątki bocianów, aż zostały w końcu unieruchomione masą kości i pierza. Samolot nawiązał łączność radiową z lotniskiem w Iraklionie na Krecie, ale wśród pasażerów rozgrywały się dantejskie sceny. Przy przymusowym lądowaniu, w odległości 2 km od lotniska, samolot miał uderzyć mocno o ziemię, wskutek czego wybuchł pożar, ale ofiar w ludziach nie było. Sprawozdanie to, pełne dokładnych danych o czasie i miejscu wypadków, wzbudziło wśród ornitologów zainteresowanie z powodu niezwykle wielkiej liczby bocianów. Stwierdzono, że artykuł ten zositał rozpowszechniony przez niemiecką agencję prasową „Kanzlit". Ambasada niemiecka w Atenach zasięgała informacji we wszystkich greckich liniach lotniczych. Nigdzie nie wiedziano o powyższym wypadku, a w ostat- nich laltach w okolicach lotniska w Iraklionie nie było żadnego przymusowego lądowania. Indyjskie Mnie lotnicze również nic nie wiedziały o rzekomej katastrofie. Dokładnie podany numer samolotu był zmyślony. 12000 bocianów zamieniło się przy baczniejszym przyjrzeniu w 12000 kaczek dziennikarskich. Dla .samolotów groźniejsze jest raczej zetknięcie się ze zwierzętami przy lądowaniu. Samolot linii SAS musiał kilka lat temu krążyć nad lotniskiem Gander w Nowej Fundlandii, albowiem nie otrzymał zezwolenia na lądowanie. Po lądowaniu pasażerowie dowiedzieli się, że na lotnisku odbyło się pasjonujące polowanie. Z gęstych lasów okalających lotnisko wyszła rodzina niedźwiedzi, kltóra rozpoczęła spacer po pasie startowym. Misie nie dały się w żaden sposób wygnać z lotniska i dopiero gdy dwa z nich padły od kul, reszta wycofała się do lasu. Podobne kłopoty miały hydr oplany z hipopotamami na jeziorach w Afryce środkowej. Z pokładu samolotu mogliśmy w ciągu kwadransa lepiej zo*-rientować się w świecie zwierzęcym oraz zaobserwować osiedla tubylców aniżeli podczas wielodniowych podróży pieszo lub samochodem. Wschodnioafrykański park narodowy — a więc teren, który miał być zachowany w nienaruszonym stanie naturalnym — pełen był stad bydła domowego Masajów. W małej tylko jego części przebywały dwa stada słoni i kilka większych stad antylop. Właśnie do tej części parku prowadziła jedyna autostrada dla turystów i tam właśnie było obozowisko, w którym można było nocować. Gdy przybyliśmy tam po jakimś czasie samochodem, pod koniec okresu suszy, teren był wskutek wypasienia podobny raczej do pustyni niż do parku. Wszędzie świecił nagością biały piasek i przez długi czas mamiła nas nawet fatamorgana. Wiatr wzbijał słupy piasku ku niebu. W parkach narodowych ówczesnego Konga Belgijskiego- obrano inny tryb postępowania. Już kilkadziesiąt lat temu przesiedlono stamtąd nielicznych mieszkańców i oddano je tylko zwierzętom. W innych parkach narodowych natknęliśmy się na wsie tubylców (z chatami krytymi blachą falistą i z samochodami), których nie było na oficjalnych mapach. Należy tu wyjaśnić, że zamorskie parki narodowe nie są ogrodzone jak u mas, ale sta-1 nowią je tereny często wielkości europejskiego kraju, które mają pozostać nietknięte ręką cywilizacji. 158 159 Jakże dziwnie wygląda stado ptaków mijanych przez nas w nisko latającym samolocie. Zdają się cofać. W Stanach Zjednoczonych zaczęto ostatnio śledzić trasy gołębi i mew za pomocą powoli latających samolotów. Jeśli chodzi o gołębie, to najłatwiej było obserwować stada mieszane, składające się z ptaków jasnych i ciemnych. Ciemne są bowiem z góry trudno dostrzegalne na tle lasu, jasne zaś znikają nad wodami i polami pszenicy. Najgorszym tłem są miasta, ponieważ składają się z wielu plam o! zmiennych barwach. Gołębie latały z prędkością około 70 km/godz i nie zwracały uwagi ma samolot stale nad nimi krążący. Obserwacja ta wykazała, że gołębie nie omijają gór, chociaż mogło tu chodzić tylko o kilkusetmetrowe zboczenie z drogi, lecz przelatują wprost nad szczytami. Omijają natomiast chętnie otwarte pole, jeżeli w pobliżu znajduje się las. Wrodzony im jest strach przed jastrzębiami i sokołami. Mewy musiały zataczać szerokie koła, zanim znajdowały drogę prowadzącą do ich ojczyzny, gołębie zaś, szczególnie tresowane gołębie pocztowe, nie zastanawiając się długo ruszały we właściwym kierunku. Von Sanden, jeden z najlepszych obserwatorów dziko żyjących zwierząt, wielokrotnie zauważył, że krążący nad jeziorem samolot w tajemniczy sposób pociągał za sobą ptaki drapieżne. Rybołowy, birkuty, orliki, kanie, myszołowy, sokoły, błotniaki podążały ze wszystkich stron. Czasami było ich itylko dwa lub trzy, często jednak pięć i więcej. Zatrzymywały się pod samolotem i krążyły wraz z nim. Szybujący wysoko olbrzymi „drapieżnik", który nie porusza przecież skrzydłami, pozwala żywym ptakom korzystać ze sprzyjających im prądów powietrznych. Tam, gdzie powietrze wznosi się w górę, mogą ptaki szybujące wznosić się bez najmniejszego ruchu skrzydeł. Odrzutowce, które pędziły grzmiąc nad powierzchnią wody, również nie przeszkadzały ptakom. Gdy 30 m nad głową Sandena przemknął samolot z prędkością 150 km/godz, przyłączył się do niego sokół, który towarzyszył mu bez trudu około 500 m. Ptak widocznie nie odczuwał najmniejszego lęku przed samolotem. Zanim ludzie nauczyli się latać, mieli bardzo często fałszywe wyobrażenie o locie ptaków. Ornitologowie twierdzili wówczas, że ptaki wędrowne przelatują np. nad Helgolandem na wysokości wielu tysięcy metrów, niektóre gatunki na wysokości po- !60 nad 3000 m, gawrony zaś nawet na wysokości ponad 4000 m. Mogło się to czasami zdarzyć, ale w każdym razie ptaki obserwowane /. ziemi na pewno nie znajdowały się na tych wysokościach. Na początku obecnego stulecia udowodnił to Lucanus. Zawiesił |X)d balonem ptaki wypchane w pozycji lotu. Gawrony ostrzegalne jako punkty do wysokości 800 m, wyżej stta-ią niewidoczne. Krogulce były dostrzegalne jako punkty 110 m, a orłosęp jeszcze przy wysokości 1500—2000 m. Któż zaprzeczy, że od dawna już prześcignęlimy ptaki w sztuce Litania? Wznosimy się wyżej i utrzymujemy się dłużej w powietrzu od nich. Lepiej od ptaków dajemy sobie radę w ciemną noc i nieprzeniknioną mgłę. Latać w rzeczywistości jednak nie umiemy. Jako dziecko śniłem nieraz, że biję rozpostartymi ramionami powietrze i wznoszę się coraz wyżej i wyżej, ponad druty telegraficzne, ponad dachy. Wtedy odczuwałem to jako unoszenie się w powietrzu na skrzydłach wiatru. Nigdy jeszcze nie latałem szybowcem. Może odczuwa się to inaczej. W naszym samolocie sportowym czuję się jak w trzęsącej się, rozklekotanej taksówce, która tylko przypadkiem znalazła się w powietrzu. Samoloty pasażerskie przerzucały mnie już przez kontynenty i oceany, ale nie zbliżyło mnie to ani na krok do spełnienia mojego marzenia dzieciństwa: unieść się jak orzeł i poszybować w przestworza. 13 — 20 zwierząt i 1 człowiek PRZYGODY ZWIERZĄT Z PRASĄ I RADIEM Jako uczeń szóstej klasy byłem zapalanym hodowcą karłowatych kur, a że jak wiadomo, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, napisałem wówczas do gazetki drobiarskiej artykulik o rasie kurzej, która mnie się szczególnie podobała. Byłem bardzo dumny z mego debiutu. Moja radość jednak wkrótce zgasła, gdy zobaczyłem, co tam było wydrukowane. Są bowiem rasy karłowatych kur o opierzonych nogach oraz o gładkich nogach. Napisałem o gładkonogich, a zecer uparcie składał przez cały czas „płaskostope" *. Ta historia zmusiła mnie do ćwiczenia się w czystym i wyraźnym pisaniu, do czego nie potrafiły mnie nakłonić bezustanne upomnienia nauczycieli. Ponadto kupiłem sobie wówczas za zaoszczędzone pieniądze maszynę do pisania i wystukiwałem na niej swoje wypracowania jednym palcem — podobnie zresztą jak dzisiaj. Na przestrzeni kilkudziesięciu lat miałem jeszcze niejedno przejście z prasą i radiem. Gdy np. Michał powrócił z Afryki na francuskim stateczku z pewną ilością zwierząt, kronika filmowa nakręciła w Hamburgu scenę przedstawiającą, jak syn mój wyciąga wielkiego pytana, który „na rozkaz" grzecznie włazi z powrotem do kufra. Nie jest to wcale takie zadziwiające, gdyż węże chowają się chętnie w nie znanych sobie miejscach do najciemniejszych dziur. Węże boa niie są jadowite i zabijają swoje ofiary przez uduszenie. Ukąszenie naprawdę jadowitego węża nie jest obecnie tak groźne jak dawniej, gdyż stosuje się natychmiast surowicę. Mój syn zositał rzeczywiście podczas owej podróży afrykańskiej ukąszony przez jadowitego węża i niezwłocznie dostał zastrzyk surowicy. * W języku niemieckim glattfiissig i plattfiissig (przyp. tłum.). 162 Opowiedział on o tym dziennikarzom i wkrótce znalazłem w prasie w przyjaznym zresztą tonie utrzymany artykuł, jak to ukąsił go ten właśnie jadowity pyton, którego wydobywał z kufra. Od śmierci uratowało go natychmiastowe „połknięcie" surowicy. Gdy wyjechaliśmy do Afryki, prasa doniosła, że chcemy tam badać życie hipopotamów, lwów i tygrysów. Tygrysy w Afryce! Przed laty pewna pani z Bawarii nadesłała mi amerykański magazyn „New Yorker", w którym w grudniu 1950 r. ukazał się reportaż pewnej Amerykanki z podróży po Niemczech. Na zakończenie artykułu opisuje ona frankfurckie zoo: „Dzieci zanosiły się od śmiechu przed klatkami małp, patrzyły z miłością na śpiące lamparciątko i podziwiały tresera, który drażnił lwa i tak długo trzaskał z bicza, aż drapieżnik zaczął parskać. Wkrótce jednak zbliżyłam się do stawu, gdzie pluskał się nosorożec i zobaczyłam chłopca, usiłującego wepchnąć do paszczy olbrzyma małą małpkę uwiązaną na linewce. Małpka ogromnie się bała i nie chciała dostać się między straszliwe zęby. W czasie walki wpadła do wody i twarz jej nabrała wyrazu nieopisanego strachu. Ludzie nie widzieli jeszcze nigdy takiej komicznej sceny i od śmliechu nie mogli utrzymać swoich aparatów fotograficznych. Nagle małpa zerwała się do ucieczki i pomknęła jak sitrzała, ciągnąc za sobą linewkę. Właściciel jej pobiegł ze wściekłym krzykiem za nią, przez rozsłonecznione, kwieciste łąki, wśród pięknych drzew..." Do redakcji „New Yorker" posłałem sprostowanie: „W waszym numerze grudniowym pani Joan Stafford opisała wydarzenie z hipopotamem i małpą w ogrodzie zoologicznym w Frankfurcie. Pani Stafford nie zrozumiała niestety tego, co się tam rozgrywało, i dlatego proszę o sprostowanie. W frankfurckim zoo jest niemożliwe, by jakiś chłopiec usiłował wrzucić małpkę do pyska hipopotama i aby publiczność się przy tym śmiała. Jako dyrektor zoo byłem świadkiem wypadku, który został opisany przez Miss Stafford. Chłopcem był mój syn, małpą zaś małpka imieniem August, która mieszkała przez dłuższy czas w naszym mieszkaniu. Ja jestem właśnie osobą fotografującą ten wypadek, którą spostrzegła wasza reporterka. August jest rezusem i jak każdy rezus jest zuchwały. Ugania się stale z moim synem i na linewce trzyma się go tylko dlatego, n« 163 by nie gryzł przechodniów w nogi. Ulubioną jego zabawą jest skakanie do wody i łapanie kaczek za nogi. Napotkane psy drażni, a gdy go zaatakują, przeskakuje przez nie. „Nosorożec" widziany przez miss Stafford — to hipopotam. Hipopotamy jedzą chleb, buraki, siano itp., nie jedzą natomiast małp; nie czynią tego również nosorożce. Hipopotamy mają olbrzymie paszcze, zęby i demonstrują je chętnie publiczności. Nasz hipopotam „Toni" wcale nie jest złośliwy. Jest tak łagodny, że jego dozorca kąpie się z nim razem w jednym basenie. August natomiast jest tak bezczelny, że wskakuje Toniemu na nos, gdy ten otwiera paszczę. Przy takiej okazji zrobiłem mu zdjęcie. Małpa nie ma wcale przerażonego wyrazu twarzy. Załączam kilka zdjęć, które pana zapewne o tym przekonają. Bardzo żałuję, że miss Stafford, która tak pochlebnie napisała o frankfurckim zoo, nie poprosiła o wyjaśnienie. Może ona być przekonana, że w zoo frankfurckim podobnie jak w innych ogrodach zoologicznych na całym świecie nikt bezkarnie nie mógłby rzucić małej małpki drapieżnikowi na pożarcie. Z poważaniem..." Czekałem w napięciu na zamieszczenie tego listu przez „New Yorker" i naprawienie przez to pomyłki. Z gazetami krajowymi miałem w podobnych sprawach raczej złe doświadczenie. „New Yorker" wydrukował jednak mój list bez żadnych zmian. Zanim otrzymałem nowy numer amerykańskiego magazynu, nadszedł do mnie list lotniczy z Nowego Jorku bez adresu nadawcy. „Żaden Amerykanin nie będzie się kąpał z hipopotamem — pisał po angielsku autor listu — nawet gdyby przedtem zaszyto zwierzęciu wszystkie otwory ciała. Ale wy, Niemcy — kontynuował w łamanym języku niemieckim — nie boicie się nikogo na świecie oprócz Boga (Bismarck). Z poważaniem Charles F. Hanzlik". W najbliższych dniach poczta przyniosła mnóstwo lisltów z całej Ameryki, od Kalifornii do granic Kanady. Wszystkie były przyjazne, nawet serdeczne, wiele z nich ubolewało, że podobne nieporozumienia budzą nieufność między narodami. Ogrody zoologiczne muszą zazwyczaj dostarczać prasie materiału do kawałów na prima aprilis. Kilka lat temu zrobiliśmy to na odwrót. W tym celu poinformowałem kilku dziennikarzy już w połowie marca, że władca Syjamu ofiarował białego słonia ogrodowi zoologicznemu w Kopenhadze. Ze względu na to, że taki słoń jest o wiele rzadszy od białego kruka i kosztuje niezwykle dużo, zostanie on już w Genui wyładowany ze statku i drogę do Kopenhagi odbędzie na ciężarówce. Podczas tej dłu- 164 giej podróży zatrzyma się dla wyprostowainia nóg we Frankfurcie i publiczność będzie miała okazję obejrzeć ten ogromnie rzadki okaz. Aby nadać tej historii większe prawdopodobieństwo, sfotografowałem nasze słonie ii sporządziłem zupełnie słabe i jasne kopie tych zdjęć. Wyciąłem później środkowego słonia i nakleiłem go na normalną kopię tej samej fotografii. Gdy sfotografowałem ten montaż — na nowym zdjęciu stał jasnoskóry słoń między dwoma ciemnymi. Fotografie są dokumentami i, jak wiadomo, nie kłamią. Był to biały słoń. Później zmieszaliśmy kredę z wodą i za pomocą sikawki pobieliliśmy naszą dzielną słonicę Simbę. Spodobało się jej to i było dla niej zupełnie nieszkodliwe, bo przecież słonie same rozmazują na sobie chętnie błoto i posypują się piaskiem. Działo się to 31 marca. Równocześnie zawiadomiłem prasę, że słoń syjamski będzie przez cały dzień jutrzejszy dostępny dla publiczności. Dziennikarze byli bardzo zaciekawieni, szczególnie amerykańscy. Odwiedzili mnie już poprzedniego dnia, żeby wyciągnąć wszystko, co warto wiedzieć o białych słoniach. Opowiadałem im niestworzone rzeczy, że białe słotnlie są już od maleńkości czczone jako świętość i wychowywane w świątyniach, że syjamskie matki wierzą, iż przynoszą one szczęście, i karmią te słoniątka własnym mlekiem, a przed świątyniami stoją długie kolejki niewiast pragnących uczynić zadość temu obyczajowi. Słoń, który do nas przybywa, jest więc faktycznie wykarmiony ludzkim mlekiem. Nie było mi tak łatwo wyjaśnić to wszystko po angielsku i zachować przy tym poważny wyraz twarzy. Rzecz była ciekawa i reporterzy chcieli dowiedzieć się j"ak najwięcej. Opowiadałem im więc, jak to Syjamczycy rzucają się w religijnej ekstazie pod nogi kroczącym w procesji białym słoniom i popełniają w ten sposób samobójstwo. Słoń, który jutro do nas przybędzie, rozgniótł już tyle i tyle ciał, a trzeba wiedzieć, że nic nie potrafi zmusić słonia, który nie wpadł we wściekłość, do nadeptania na człowieka; jest po prostu zbyt wielkim tchórzem. Zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie, gdy o północy obudził mnie telefon z amerykańskiej agencji prasowej. Gazety skandynawskie podały wielkimi czcionkami wiadomość o przybyciu do Kopenhagi białego słonia. Kopenhaska filia agencji zwróciła się 165 w tej sprawie do dyrektora tamtejszego zoo, który — rzecz jasna — o niczym nie wiedział. A może słoń ten jest przeznaczony dla cyrku? Musiałem kontynuować grę. „Proszę powiedzieć memu koledze Reventlowowi w Kopenhadze, że może już teraz wszystko powiedzieć, ja już niestety wygadałem się." Słoń był u nas podziwiany za specjalną opłatą przez wielu ludzi. Obok słonia siedział pomalowany na brązowo „Syjamczyk" w turbanie, który w określonych porach dnia odmawiał przepisowe modlitwy, zwrócony w kierunku Mekki. Wieczorem przyszły dwie panie z radia, które chciały w audycji wieczornej podać wszystkie żarty primaaprilisowe i wyjaśnić, co z sensacyjnych wiadomości było prawdą, a nie kawałem. Obie pamie nie wierzyły, że w ogrodzie zoologicznym znajduje się biały słoń, ale gdy podeszły do wybiegu, były zaskoczone tym, co zobaczyły i zapraszały do mikrofonu zwiedzających zoo z prośbą, by dzielili się ze słuchaczami swoimi wrażeniami i opisywali białe zwierzę stojące za kratami. Słoń został w wieczornej audycji wymieniony jako autentyk... Prima aprilis jest ciężkim dniem dla ogrodów zoologicznych, których telefon podają bliźnim różni kawalarze. Liczba takich nieporozumień dochodzi nieraz do stu dziennie. Zdaje się, że nie lepiej powodzi się kostnicom i szpitalom dla psychicznie chorych. W jednym z ostatnich dni przed prima aprilis gazeta „Abend-post" zamieściła ogłoszenie, że zoo frankfurckie skupuje koty dla karmienia jakichś drapieżnych myszy, które rzekomo przywiozłem z Afryki, płacąc po 3 marki za sztukę. Różni ludzie, którzy specjalnie w tym celu kradli koty, robili potem sceny pod kasami zoo, odmawiającymi kupna zwierząt. Nikt nie chciał wierzyć, że nie mamy nic wspólnego z tym ogłoszeniem ii obawiałem się nar-wet, że w sprawę tę wkroczy Towarzystwo Ochrony Zwierząt. Innym znowu razem zadzwoniono do mnie z redakcji magazynu chętnie zamieszczającego fotosy roznegliżowanych dziewcząt z zapytaniem, czy mamy wielkiego byka. Gdy potwierdziłem, powiedzieli, że chcą przyjechać do nas z piękną dziewczyną, która siądzie na nim nago, by pozować do „Porwania Europy przez byka". Można sobie wyobrazić, co za reklama to by była dla instytucji miejskiej, jaką jest nasze zoo i co za przekonywa- jący dowód rozwiązłych obyczajów; dyrektora ogrodu zoologicznego. Panowie ci byli jednak niezwykle uparci i dopiero w bezpośredniej rozmowie dali się przekonać, że nasz potężny, chociaż łagodny byk watusi mie ścierpi na swoim grzbiecie ani ubranej, ani rozebranej damy. Oto garść doświadczeń ze współpracy, z prasą i radiem, zgromadzonych przez człowieka, będącego swego rodzaju adwokatem naszych czworonogich i skrzydlatych ziemskich współobywateli. SPIS TREŚCI fLE W NASZYM DOMU........................ 7 ICIWY I PRZYJACIELSKI SKUNKS.................. 28 DNY FOK W MORZU......................... 33 L.JĄCY SKRZAT - POLATUCHA..................... 44 RANGI............................... 49 •IEŻNIK Z KARTĄ WIZYTOWĄ ................... 57 3, BO PRZESTRZEGA REGUŁ SPORTOWYCH ............. 65 IERZĘTACH SZYBKICH I NAJSZYBSZYCH ; .............. 72 tZEWKA CIERNIOWKA I KOŃ ................... 77 E RYBKI — ZWIERZĄTKA UDOMOWIONE .............. 85 LNIE ZAPOZNANY......................... Sl :i LUDZKIE W ZWIERZĘCYCH NORACH.............., • . 38 NOSICIELE WŚCIEKLIZNY...................... 104 >LI ZABIJA LUDZI......................... 110 ACJA W ZOO............................ l-i.7 ZWIEDZIE NIE SĄ WCALE KRWIOŻERCZE.............. 124 RZĘTA I SAMOCHODY ......................• 130 WOWZROCZNY" CZY LEWORĘKI................... 137 JCHU ZWIERZĄT........................... 144 RZĘTA I SAMOLOTY ....................... 154 3ODY ZWIERZĄT Z PRASĄ I RADIEM................ 162