Zofia Chądzyńska Życie za życie Ta książka przeznaczona jest dla Ciebie, młody Czytelniku. Mamy nadzieję, że sięgniesz do kolejnych tomów tej serii — rozpoznasz ją łatwo po jednolitej szacie graficznej. Wybierać będziemy do tej serii książki szczególnie wartościowe i popularne; zabawne i poważne; takie, które się czyta „jednym tchem", i takie, które czytamy powoli, smakując ich urodę. Słowem, będą to książki bardzo różne, lecz łączy je jedno: zostały napisane w Ludowej Polsce. Wydawnictwo Lubelskie Okładka: Zbigniew Rychlicki Układ typograficzny: Józef Worytkiewicz ISBN 83-222-0070-6 @ Copyright by Zofia Chądzyńska 1971 I Łubiak wziął od Marka butlę na gaz i odwrócił się do niego tyłem stawiając ją na wadze. Ale Marek już był koło niego: trzeba sprawdzić to ważenie, żadnego nabierania tu nie będzie. Znał Łubiaka, który nie raz, nie dwa odszedłszy z nim na jakieś sto metrów od stacji - bo przecież przy stacji palenie wzbronione - papierosem go częstował, ale nawet przez tego Łubiaka, co papierosem go częstował, nie miał zamiaru być nabierany. A wiadomo było przecież, że Łubiak, co jak co, ale kanciarz jest pierwszy, w totka gra i grosz mu jest potrzebny. Jakby nie było pewne, że w totka nikt jeszcze nie wygrał-dziwuje się Marek, a na Łubiaka kikuje. — No, ile wlazło?-' — Za siedemdziesiąt złotych; — Dziwna ta butla - mówi przed siebie Marek i także przed siebie, tyle że w kierunku Łubiaka, strzyka śliną (strzykanie śliną z powodu szpary w zębach jest od dawna Marka specjalnością) — od pustego do pełnego za każdym razem kosztuje inaczej. — Jak to inaczej? — Ano tak to. Pan Łubiak raz mnie za sześćdziesiąt złotych naważy, raz za siedemdziesiąt, a raz za osiemdziesiąt. Dlaczego dzisiaj za siedemdziesiąt złotych? — Może się nie sprężyło. — To niech się spręży. Ja co drugi dzień okazji nie mam, żeby butlę targać. — Patrzcie go, jaki mądry - mówi Łubiak, ale butlę znowu do gazu przytyka. - Jeszcze od ziemi nie odrósł, a już ludzi chce uczyć. -1 po chwili: - Siedemdziesiąt złotych, ani więcej, ani mniej, dzisiaj nie idzie więcej sprężyć. - Wyciągnął papierosa i nie zapalając włożył do ust. - No, idziesz popalić? L Odstawili butlę i odeszli kilkadziesiąt kroków od stacji. Z daleka rozległo się trąbienie. Łubiak przydepnął papierosa. - No, jazda, mały, twój leci. Ale Marek wzruszył ramionami. - Nie siadasz? - zdziwił się Łubiak. - To przecież pekaes na Sitków. - Z leśniczym motorem przyjechałem - wyjaśnił Marek niby obojętnie. Pekaes postał chwilę, parę osób wysiadło, i ruszył dość szybko. Powiedli za nim wzrokiem: kolebał się po szosie jak pijany. — A leśniczy poszedł zatankować? — zapytał poufnie Łubiak. — Ja tam go nie pilnuję. Za swoje pieniądze robi, co chce — i znów strzyknął śliną, tym razem sobie pod nogi, a potem przydepnął. Łubiak poszedł wzrokiem za jego nogą. — Coś widać nietęgo na śluzie. Trepy całkiem już chcą pić — prowiedział i roześmiał się z własnego żartu, a Marek popatrzył na trepy, których nosy rzeczywiście zupełnie odłaziły od podeszew, a potem na Łubiaka, ale nie odpowiedział nic. W co się wtrąca? Jego babci zasmarkany interes. Łubiaka odwołało jakichś dwóch, co przywieźli turystyczne kuchenki do nabicia, a Marek najpierw w „Ruchu" kupił dla Grześka bibułki do skrętów, a potem zgasiwszy papierosa podszedł pod stację i patrzył, jak wozy podjeżdżają po benzynę. Najpierw przyleciały trzy skody MB (tysiąc małych boleści - tym starym dowcipem benzynowy zaBSwił po kolei wszystkich trzech klientów), a potem podjechał na motorze jakiś młodziak. Marek stał obok i myślał, ile też zarobić może taki benzynowy: praca nie najgorsza właściwie, postoi, ten szlauch każdemu do tyłka przytknie, forsę odbierze i gotowe. Tymczasem przyleciał dalekobieżny pekaes. „Brudny — pomyślał Marek - jakby był marzec, a nie połowa czerwca. Lało w tej Warszawie czy co, a tu tak pięknie". Kierowca jeszcze w biegu wychylił się z szoferki: - Podaj mnie pan trochę wody, chłodnica mnie cieknie - i zatrzymał się, a nie naoliwiony hamulec pisnął żałośliwie. Marek patrzył, jak ludzie wysiadają, wyciągając bambetle, rany boskie, czego to z sobą na ten miesiąc nie przywożą: jakby jechali do Ameryki. Jakaś baba zaklinowała się koszem w wyjściu i szarpała nim to do tyłu, to do przodu, a kosz ani-ani. — Kawaler pomoże — krzyknęła do Marka ze złością. — Nie widzi kawaler, że ruch ludziom tamuję? - Ciszej - mruknął Marek. - Jestem delikatny na uszy. - I stał dalej patrząc, co też z tego wyniknie. - Ruszże się, chłopie - zwrócił się do niego jakiś pan zza pleców tej, co się jej koszyk zaklinował. - Przecież tu udusić się można. Niespiesznie Marek zrobił dwa kroki do przodu, wszedł na stopień, pociągnął i uwolnił koszyk z uścisku drzwiczek. Potem lekko zeskoczył na ziemię, a ponieważ baba gramoliła się bez słowa, postanowił ją pouczyć. — Dziękuję. Nie słyszała pani, że się dziękuje? - Patrzcie go„ jaki wyrywny do dziękowania. Szkoda, żeś nie był taki wyrywny do pomocy -* urągliwie odezwała się baba. „Kawaler" gdzieś znikł między chwilą, kiedy trzeba było wyciągnąć kosz, a tą, kiedy już został wyciągnięty. Za babą wysiadł jakiś pan, potem jeszcze jeden, na końcu może dziesięcioletni dzieciak w dżinsach i czapce z daszkiem. Postawił plecak na ziemi i. rozejrzał się naokoło, jakby czegoś szukał. Tymczasem kierowca już dolał sobie wody do chłodnicy, zakręcił ją, cisnął zamaszyście pokrywą o wóz, aż powietrze zadrgało od hałasu blachy, i wskoczył do szoferki. — Cześć — zasalutował do gołej głowy. — Do prędkiego. Benzynowy zrobił to samo i patrzył, jak autobus wypuszczając czarny smród z tłumika rusza w kierunku Suwałk. Marek jedną połową głowy zastanawiał się nad tym, gdzie też tak długo siedzi leśniczy, a drugą patrzył na szczeniaka, który rozglądał się naokoło z bezradną miną. Po chwili podszedł do Marka. - Słuchaj no - zagadnął. - Nie wiesz, czy już odszedł autobus na Sitków? — Poleciał — powiedział Marek i odwrócił się do niego tyłem, patrząc, czy nikt nie rusza z miejsca jego butli z gazem. Mały obszedł go naokoło. - A tego... drugi, nie wiesz, kiedy idzie? — Co to ja jestem? Rozkład jazdy? Rozkład na słupku wisi, możesz sobie popatrzeć. Chłopiec odszedł parę kroków i zadarł głowę. Marek dobrze wiedział, że przeczyta, iż następny autobus dopiero o szesnastej, ale co tam, nie jego kłopot. Po chwili był z powrotem. Widać czuł się niepewnie w obcym miejscu i uznał Marka za znajomego. , - O szesnastej - doniósł mu. - Osiem godzin. Co ja będę robiła? Marek podniósł oczy. Dziewucha? Całkiem jak chłopak. A może mu się przesłyszało? - Ty dokąd? - rzucił. — Do Sitkowa. Ciekawość ludzka. Do kogo też to małe (rzeczywiście „to" - ani chłopak, ani dziewczyna...) mogło jechać. Ale nie zadał pytania. Nie powiedział, że do Sitkowa będzie mogła się zabrać z nim i z leśniczym. Niech sobie czeka do tej czwartej. Nie żeby Marek nie był uprzejmy, ale takie rzeczy W ogóle nie przychodziły mu do głowy. A jemu co kto kiedy ułatwiał? W tym momencie z lewa nadjechał leśniczy. Zahamował na miejscu. Był czerwony na gębie i czegoś ogromnie ubawiony. Diagno-za'Łubiaka wydawała się stuprocentowo słuszna. - Marek, jak Boga kocham, zupełnie zapomniałem o tobie, chłopie. Dasz wiarę, żem nie po ciebie przyjechał, a po mieszankie? Rany, gdzie ja mam głowę, zostałbyś tu z butlą do czwartej jak nic. O, serwus, panie Łubiak, kupę lat. Pan mnie pozwoli dziesięć litrów mieszanki. - Cześć, panie leśniczy. Co tam w Sitko wie? - Ano, sezon zaczyna się, jakoś leci. Usłyszawszy to zdanie mała podeszła do Marka. - Czy jedziecie do Sitkowa? - spytała. Marek kiw«ął głową. - Nie wzięlibyście mnie z sobą? - Nie widzisz, że ja sam po grzeczności? Do niego uderzaj. - Chociaż poszedłbyś ze mną... - Co ja? Twój znajomy? Sama se idź - zezłościł się Marek i nagle ze zdziwieniem zobaczył, że usta małej wyginają się w podejrzaną podkówkę. Patrzył na nią półironicznie. Opanowała się pod tym spojrzeniem, postawiła plecak koło pompy i zrobiła parę kroków w stronę leśniczego rozmawiającego z Łubiakiem. - Przepraszam — zaczęła, ale powiedziała to tak cicho, że tamten nie dosłyszał, więc zrobiła jeszcze krok, przełknęła ślinę i umilkła. Patrzącemu na to Markowi uśmiech błąkał się po ustach. Niech się uczy żyć, francuski piesek, mazgaj, delikacik. Mała stała jeszcze chwilę, a potem znowu zwróciła się do Marka. — No, podejdź ze mną - powiedziała - co ci za różnica. W tym momencie leśniczy odwrócił się. — Co tam, Marek, znajomego spotkałeś? — E tam, znajomego - powiedział Marek. - Dziewucha, na Sitków leci, pyta, czybyśmy jej nie podwieźli — i nie spojrzał na dziewczynę, jakby zawstydzony ustępstwem. — Co byśmy mieli nie podwieźć? Siadaj, mała. Jak Boga kocham, chłopak jakiś. To takie czapki teraz pannice noszą? Dziewczyna zaczerwieniła się, nie powiedziała nic, podniosła plecak i podeszła do motoru. Leśniczy gawędził dalej: — Co bym ja za człowiek był, żebym dzieciaka nie podwiózł. — Po natankowaniu był zawsze przyjacielem całego świata. — Jeden już ze mną jedzie i butlę na gaz targa, to drugi też się zmieści, no nie, Marek? Marek kiwnął głową i poszedł po swoją butlę. Była ciężka i trzeba było postawić ją na stopie, żeby donieść do motoru, ale leśniczy złapał ją w objęcia jak piórko. — Suwaj, smarkaczu, do przyczepy, a ja ci butlę na kolana położę. Ty siadaj za mną, a jemu podaj plecaczek. No, dobra jest. To komu w drogę — leśniczy był czerwony, pot ściekał mu po piersiach, które widać było przez rozpiętą koszulę. Motor warknął i harczał przez chwilę, jakby się dusił. Ruszyli. — Dokąd jedziesz, mała? — zapytał w pewnej chwili leśniczy. — Koło geesu wysiadasz czy koło kościoła? — Wysiądę byle gdzie, może koło kościoła. — To czekaj. Najpierw odwiozę Marka na śluzę, a potem podrzucę ciebie, bo mam tam niedaleko interes. — Skręcił ostro i z drogi wiodącej ku wsi zjechali w las. — No, Marek, jak tam twoje pływanie? Trenujesz? Marek nie odpowiedział. Niech to wszystko jasna cholera. Znów mu przypomnieli! Leśniczy powtórzył pytanie. — Co mam trenować — powiedział wreszcie i splunął, tym razem możliwie jak najdalej. W gardle poczuł ten sam nieustępliwy węzeł. — Wolne żarty, nie trenujesz, choć ogólnopolskie za pasem? Nie chcesz, grzdylu, bronić naszych barw? Marek czuł, że trzeba coś powiedzieć, ale słowa nie chciały przejść mu przez gardło. ' - Nie staję do ogólnopolskich - wydusił wreszcie. - Nie stajesz do ogólnopolskich? Ty nie Stajesz? To kto ma stawać, na Boga? Z takim pływaniem jak twoje... Przecież ty byś mógł za dwa lata do kadry narodowej się dostać... Dlaczego nie stajesz? Narozrabiałeś? Przyznaj no się... Narozrabiałeś? - Ę tam, niech pan leśniczy zostawi - wzruszył ramionami Marek. - Szkoda gadać. Zatrzymali mnie na drugi rok. Wtedy się nie staje. - Co zatrzymali? Kto zatrzymał? Z takimi wynikami jak twoje? Jakim prawem? Kto ci tak dosunął? - Nowa. - Nowa? Cholerny świat, a słyszałem, że równa babka. - Dla kogo równa, dla kogo nie, pieska jej niebieska - ponuro powiedział Marek. - Zgrega, że niech ją cholera. - Koniec świata! Żebyś ty na zawody nie jechał! Taki zdolny chłop... Całe województwo byłoby z ciebie dumne. A tak to co, do końca życia będziesz na tej śluzie śmierdział. No, zjeżdżaj, powiedz Jadźce, że będę za godzinę - i łypnął na Marka porozumiewawczo, że musi trochę „wyparować", zanim się w domu pokaże. Usłyszał, jak zawarczał motor. Obejrzał się, zobaczył odwróconą za nim twarz dziewczynki, dwoje szarych oczu patrzących spod daszka czapki, a potem już tylko trochę kurzu lekko opadającego na drogę. Postawił butlę (rzeczywiście ciężka ta butla, ale niech stara pomyśli, że wprost nie do uniesienia) na lewej nodze i powoli niósł ją w stronę domu. Matka staja na ganku czarna i rozkocudana jak wierzba na wietrze. - A dłużej już nie mogłeś? - zaczęła po swojemu. - Mogłem, ale nie chciałem. - Nie bądź za dowcipny, leć no na śluzę. Hanka znowu gdzieś z Julkiem lata, a śluzować nie ma komu. - Przecież dziś nie Hanki dzień - mruknął, ale uznawszy, że szkoda słów, odstawił butlę, zrzucił trepy, napił się wody i poszedł ku śluzie. Stało tam jpż parę kajaków, wszystkie puste, bo ludzie w oczekiwaniu na śluzowanie opalali się leżąc na brzegu kanału. Na widok Marka podnieśli głowy. - No, wreszcie - rzucił któryś z nich. - Na żadnej śluzie nie traci się tyle czasu, co na sitkowskiej. - To zmieńcie se trasę! - mruknął pod nosem i podszedł do dyszla, 10 żeby otworzyć wrota. Wrota ciężko się otwierały i samemu trudno było popchnąć, ale zawsze znajdowali się jacyś amatorzy do pomocy. I dzisiaj, patrząc na mocującego się z dyszlem Marka, podeszło jakichś dwóch, we tr.zech popchnęli leciutko (jak nie szły tratwy, Marek otwierał tylko jedną stronę wrót, kajaki świetnie się przez tę połówkę śluzowały) i krzyknął: - No to jazda, panowie! Patrzył, jak podnosili się z murawy, wskakiwali do kajaków, paroma ruchami wioseł wjeżdżali w śluzę i ustawiali się pod brzegami, chwytając za przymocowane do ścian śluzy łańcuchy. Już stali grzecznie, jeden koło drugiego, niby harcerze na Pierwszego Maja (Marek gardził harcerzami bez wyraźnej przyczyny). W sześciu kajakach byli tylko chłopcy, opaleni na czarno i w slipkach, w dwóch —po chłopaku i babie. Jedna była czarna, opalona, chuda, a druga miała za ciasny kostium, z którego ciało wylewało się jak kipiące mleko. Marek odwrócił głowę: baby to jest paskudztwo nie do opisania. No, już wjechali. Marek z pomagierami pchnął dyszel. Wrota zamknęły się. Podszedł do lewara, odkręcił stawidła i poszedł na górną stronę śluzy, żeby tam je zakręcić. Woda ze stopniowo narastającym hałasem, który przeszedł w huk, wdarła się do śluzy, kajaki zakołysały się, ludzie mocniej uchwycili łańcuchy, a on usiadł na brzegu, spuścił nogi w dół i zakurzył papierosa. Gdzie te lata, kiedy śluzowanie bawiło go, kiedy użerali się z Hanką, kto dzisiaj będzie śluzował. Teraz była to już tylko nuda; szereg zautomatyzowanych ruchów, rozpaczliwe tracenie czasu w rytm powoli napełniającej śluzę wody. ,,Do końca życia będziesz na tej śluzie śmierdział" - powiedział leśniczy. I nie skłamał. Niech to cholera. Po co mu było to wszystko? Po co był zawsze taki głupi? Po co zadarł z tą nową, która przyszła na miejsce Adamca? Przypomniał sobie, że kiedy nastała, nawet wydała mu się całkiem niczego. Nie złościła się jak stary, o byle co nie podnosiła głosu, nie waliła;kijem w katedrę, jak kierownik, kiedy go diabli noszą. Była szczupła, niestara i właściwie całkiem do rzeczy, niebrzydka, zgrabna-wa i pewnie dałoby się jako tako to wszystko urządzić, ale od pierwszej chwili sprawy poszły źle. Nie pokapował się, że z nią trzeba inaczej, po dobremu, a nie po złemu, po dorosłemu, a nie po dziecinnemu, bez przekomarzania i głupich kawałów jak z Adam- 11 I i" A tak Kudelska przyuważyła go sobie od początku, które to przyuwa-żenie... Ech, szkoda gadać. Śluza powoli wypełniła się brązową, spienioną wodą. Na jej powierzchni pływały resztki roślin, liście, pod brzegami pełno było brudnej, żółtawej piany. Kajaki podnosiły się w górę na wodzie niby w jakiejś wielkiej windzie. Ta z wylewającym się ciałem malowała wargi, rozgrzana szminka mazała się, a ona końcem małego palca usiłowała ustom nadać właściwy kształt. Marek patrzył na granicę, do której miała dojść woda: na stary, stupięćdziesięcioletni kamień, mokry i jakby napuchły, ciemny, wyraźnie oddzielony od tamtego -jasnoszarego i suchego. Na jasnoszarym tle suchego kamienia po raz tysięczny odczytywał napis wyryty w granicie i ujęty w prostokątną ramkę: „Budował Porucz. Kwater. Generał Piędzicki. R. 1827-1828". Na wszystkich śluzach Kanału Augustowskiego widniały podobne napisy, tylko datą się od siebie różniące. - Mały, chcesz czekolady? - zapytała gruba. Marek przechylił się - kajaki były już wysoko - a ona stanęła w kajaku i podała mu baton, tak samo roztopiony jak pomadka. Kiedy zaczął jeść, kropla spadła mu na stopę dyndającą się ponad głowami kajakowiczów. Marek schylił się, zebrał ją palcem i zjadł. Woda podchodziła już-już. Wstał więc i wolnym, męskim krokiem przeszedł na górną stronę śluzy. Słońce prażyło wyjątkowo mocno, po czekoladzie było mu trochę mdło, przypomniał sobie, że od rana nie miał nic w ustach. „Do kogo też jechało to małe, co przywieźliśmy rano z Nawojowej" - przeszła mu przez głowę myśl. No, już. Poziom wody w śluzie zrównał się z poziomem górnej części kanału, woda przestała lecieć, nagle zrobiło się zupełnie cicho. Podszedł do dyszla i tym razem bez trudu pchnął wrota. Kajaki, będące teraz na poziomie górnego kanału, zaczęły wyjeżdżać jeden za drugim. - Śluzowe! - krzyknął i poszedł do budki z napisem „Strażnik wodny", by zainkasować należność. Kajakowicze podjeżdżali pod brzeg i zatrzymywali się. Chłopaki jechali razem i tylko jeden z nich wysiadł i uregulował za wszystkich. Tamci byli oddzielnie. Z jednego wyszedł zapłacić chłopak, a z drugiego ta chuda. - Sam tak śluzujesz? - zapytała. - Na wszystkich śluzach pracują po dwie osoby. Marek wzruszył ramionami; nie będzie zaczynał gadki i tłumaczył rodzinnych komplikacji, szkoda na to czasu. Trzeba jeszcze zamknąć 12 górne wrota. Zamknął je i poszedł do dolnych, lewarem podniósł stawidło, woda ze śluzy jak Niagara ruszyła z hukiem do dolnej części kanału, który w oddali ginął wśród cicho stojących drzew, wierzb płaczących i dębów. Spojrzał w tym kierunku: już jechał jakiś samotny kajak z żagielkiem. „Wiatru nie ma, po co głupiemu żagiel" — zastanowił się Marek i ruszył do domu; jednemu nie opłaca się śluzować, musiałby kupę forsy wybulić, poczeka na inne. Był jakiś zły, ale nie wiedział czego. Może z głodu, ale prędzej z tego, że leśniczy przypomniał mu o zawodach, a tak strasznie chciał 0 tym zapomnieć. A może z tego, że nie nakroił świniakowi pokrzyw 1 teraz, w sam upał, będzie musiał po te pokrzywy lecieć. Wziął z ganku kosz i nóż, niech tam, pójdzie od razu i tak go nie minie. Ciął i ciął pochylony. „Ile taki cholerny prosiak potrafi wtroić tej pokrzywy, to nie do wiary, a jeszcze pomyje, a jeszcze serwatka, nigdy takiemu dosyć" - myślał, a słońce paliło niemiłosiernie, było chyba samo południe. Kiedy wracał z pełnym koszem, w krzakach za domem o mało nie nadeptał na Hankę. Opalała się, a koło niej leżał Julek leśniczego i łaskotał ją po twarzy kłosem trawy. Hanka otwierała usta, chciała złapać kłos, Julek podnosił kłos w górę i tak się podbawiali. Marek nie był w humorze, więc niewiele myśląc wziął sporą garść pokrzyw, sypnął jemu na plecy, a jej na odkryty brzuch i nie słuchając pisków i przekleństw skierował się prosto do chlewa. Prosiak leżał na boku i chrapał. Ryjek jak kontakt elektryczny zwrócony miał wprost ku Markowi. „Jedyny kontakt na całej śluzie" - pomyślał sceptycznie Marek. Do samej śmierci nie przeciągną tej eLektryki, a grożą nią już od lat. Nie tyle szło mu o światło, bo i tak z lampami matka robiła porządek, ile o telewizor. Tak mu cholernie na telewizorze zależało, żeby oglądać różne zawody sportowe, no a pływackie w szczególności, tak mu zależało, że jak tylko z tą elektryką się zaczęło, postanowił odłożyć na telewizor i odłożył prawie cztery tysiące złotych. Na własny bowiem rachunek i nie zawiadamiając o tym bynajmniej skarbu państwa, założył na śluzie pijalnię mleka: co rano rowerem jechał do skupu, przywoził dwie kanki, nastawiał na zsiadłe, jak się zsiadło, wstawiał do wody, żeby było chłodne, a potem sprzedawał szklankę po trzy złote, popłukując za każdym razem w wodzie i nabierając chochelką, a kajakowicze pili, płacili i tylko pytali, czy nie ma więcej. Hanka koniecznie chciała się wdać w Markowy interes i do 13 spółki iść, ale akurat! Marek powiedział jej, żeby się odstawiła, że zbiera na telewizor, i co tydzień na książeczkę wpłacał. Dopiero w tym roku wypiął się na to wszystko: jak Kudła, czyli zgrega, do zawodów go nie dopuściła (czego jej do śmierci nie zapomni), a światła znowuż nie przeciągnęli, ochwacił się i od tygodnia zaprzestał swojej gastronomicznej działalności. Od czasu do czasu trafił się już jakiś zeszłoroczny kajak (chociaż główny ruch jeszcze się nie zaczął, dopiero teraz się zacznie) i nieraz pytali o mleko, ale Marek mówił; „resteuracja nieczynna", i tyle, a oni jechali dalej 0 suchym pysku. A kiedy mówił: „resteuracja nieczynna", przez sekundę czuł się ważny, wszystko od niego zależało: chciał - to im dawał pić, odechciało mu się - to przestał, nikogo o nic nie pytał, nikogo o nic nie prosił, jeszcze jego prosili, wszystko i wszystkich miał w nosie -chociaż raz w życiu bezkarnie. Spod przymrużonych powiek patrzył sobie pogardliwie na niżej od niego ustawionych wczasowiczów 1 strzykał śliną w wodę. Świniak krumchnął i spojrzał na Marka, który wszedł tylko po sagan i z saganem i koszem pokrzyw skierował się ku domowi. Pod kuchnią buzował ogień, ale matki nie było w domu. Marek odkrył pokrywę garnka: kwaśny zapach żuru mile zakręcił mu w nosie. Po słodkiej czekoladzie żur - to było w sam raz. Sięgnął po słoninę, wiszącą na drucie, żeby kot nie mógł do niej doskoczyć, i zabrał się do krojenia skwarek. - Nie kręć mi się po kuchni-usłyszał głos z drugiej strony ganku -jak będzie obiad, sama cię zawołam. Kiedyś jej wieczne niezadowolenie, wieczna gderliwość doprowadzały go do rozpaczy, budziły chęć ucieczki gdzieś daleko i na zawsze. Ale do wszystkiego człowiek się w końcu przyzwyczaja: dziś był dokładnie na to wszystko znieczulony. Taka już była, trudna rada, szło głównie o to, żeby nie denerwować się niepotrzebnie. Jej gadania unikał tak, jakby unikał bzykania muchy kręcącej się zbyt blisko ucha: drażniące, ale nieszkodliwe. Sam też odzywał się do niej wtedy tylko, kiedy musiał. No, ale dzisiaj musiał właśnie. - Głodny jestem. Śniadania nie jadłem. - Trza było jeść. Marek wzruszył ramionami. Przecież była przy tym, j ak go wywołał leśniczy, że jedzie już-już. Ledwo miał czas się ochajtnąć. Przecież 14 sama mu powiedziała, żeby leciał, bo gaz się skończył i nie będzie jak gotować, a palenie pod blachą parę razy dzienie w lecie rozgrzewa chałupę do niemożliwości. A teraz mówi: „trza było jeść", jakby nie pamiętała, że wtedy, kiedy leśniczy przyjechał, jeszcze się muchy na śniadanie nie goniły. Nie zważając na matkę dosmażył skwarki, wlał zupy na talerz i. wyszedł na ganek. Warkocze wina łagodnie falowały na wietrze. Czekając, aż zupa przestygnie, machinalnie gładził je z góry na dół. Listeczki młode, lśniące wydawały się bardzo wrażliwe, były już jednak całkiem mocne. Ugryzł kwaskowatego wąsa: lubił ten cierp-kawy, trudny do określenia smak. Kajak z żagielkiem był już niedaleko, niestety za nim ukazały się dwa inne. Najdalej za pół godziny trzeba będzie je przepuścić. Z apetytem zabrał się do zupy. Żur i fasolówka. Reszta może się schować przy tych dwóch. W zimie jeszcze czasem nie najgorsza bywa kartoflanka-zapalanka. - Narąb mi drzewa - usłyszał ostry głos matki. Westchnął. Zawsze to samo. Śluzowanie, pokrzywy dla świniaka, rąbanie drzewa. „Zamiast się do kadry narodowej dostać (rany: Japonia, Meksyk, słoneczna Italia, rany!), do samej śmierci będę na tej śluzie słuchał jej przeklętego gderania". II Początki losu Marka sięgają bardzo daleko, wyznaczone bowiem zostały, zanim się jeszcze Marek urodził, a mianowicie w czasie powstania warszawskiego. Bo w czśsie powstania ojca wraz z siostrą (matką Hanki) na fest przysypało, tak że ich odkopano dopiero po wielu godzinach, no i ojciec nabrał takiego urazu, że uciekł z miasta i nigdy, ale to nigdy, nie chciał więcej w mieście zamieszkać. I przez to Marek urodził się na tym zadupiu, i przez to nie mógł trenować w Pałacu... (A kiedy myślał „w Pałacu", to zamiast wyobrażać sobie tak dobrze mu z różnych pocztówek znany Pałac Kultury, Marek wyobrażał sobie pałac typu: „Była sobie księżniczka, która mieszkała w pałacu", taki pałac na wysokiej górze, otoczony fosą, zwodzony most, te rzeczy, w oknach na przykład witraże, i czuł, że się wygłupia, ale hasał myślami gdzieś cholernie daleko, szczęśliwy, że to jego wygłup prywatny, o którym nikt nigdy). 15 Ale wróćmy do początku, czyli do tego powstania. Więc po tym przysypaniu ojciec uciekł z Warszawy ź zupełnym hyziem, że już nigdy w życiu nie zamieszka nigdzie tam, gdzie są mury, i przez całe lata wałęsał się po kraju, po jakichś ziemiach odzyskanych, po jakichś różnych wsiach, zastanawiając się, gdzie, by się tu osiedlić i nie mogąc nigdzie miejsca zagrzać, bo nigdzie, ale to nigdzie, mu się nie podobało, dopiero jak kiedyś przypadkiem zawiało go w te strony, nagle poczuł, że za skarby świata stąd nie wyjedzie i że przyjmie jakiekolwiek zajęcie, byle tu pozostać. Jakimkolwiek zajęciem okazała się śluza na sitkowskim kanale, został śluzowym nie bacząc wcale na to, że miał za sobą dwa lata uniwerku. Przez pierwszy rok mieszkał sam w małym domku na odludziu (śluza leżała za Sitkowem prawie trzy kilometry), potem przypadkowo poznał w pociągu dziewczynę z Sejn, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. Pobrali się w niecałe sześć tygodni później i byli ze sobą tak szczęśliwi, że do dzisiaj mówiło się w okolicy, że „nie było i nie będzie drugiej takiej pary jak Wyderkowie". Jakkolwiek Marek twarz ojca pamiętał już tylko z fotografii, przypominał sobie jak przez mgłę atmosferę panującą w domu: jakieś uśmiechy pod naftową lampą, to, że rodzice ciągle tylko trzymali się za ręce, to, jak bawili się z nim, jak się z niego i do niego śmieli, to, że kiedy ojciec wychodził z domu do lasu albo „potopić" Marka w kanale, żegnali się i rzucali się sobie na szyję. Pamiętał też coś, czego już nigdy potem nie zobaczył: uśmiechniętą twarz matki, błysk^białych zębów w smagłej twarzy, zmarszczenie w zewnętrznych kącikach oczu. Jeżeli ojciec nie siedział w domu albo nie pławił Marka w wodzie, biegał po lesie sam, przeważnie z aparatem fotograficznym, bo fotografowanie zwierząt stało się jego namiętnością; marzył wtedy o teleobiektywie, jak Marek o telewizorze, zdejmował i zdejmował sarny, ptaki różne (jedno zdjęcie czapli do dzisiaj wisi nad łóżkiem Marka), a kiedyś nawet zdjął łosia. Polować - nie polował. Z początz ku pewnie wynikało to z tego, że pozostał mu dziwny lęk przed hukami, ale potem - z miłości do zwierząt - przerodziło się w jakąś manię, w której każdy posiadający fuzję był jego osobistym wrogiem. Kłusownicy wiedzieli to i śluzowego bali się bardziej niż wszystkich gajowych do kupy. Któregoś dnia nie wrócił do domu. Znaleziono go po paru dniach. Gdy wywołano zdjęcia z aparatu, który leżał na ziemi, okazało się, że spoza głowy sarny wystaje głową Ziara, znanego kłusownika. Znalazł on w sobie dość podłości, by strzelić do niewinnego człowieka, nie znalazł dość sprytu, by zrozumieć, że należało wyjąć rolkę, która musiała go zdradzić. Może w ogóle nie wiedział o zdjęciu — może po prostu zobaczył swego wroga, więc go zabił. O tej całej historii Marek dowiedział się w wiele lat później od leśniczego, niechcący, poniewczasie i po nic. Siedział kiedyś u nich w kuchni; w zimie lubił u nich przesiadywać, na kominie paliło się wesoło, leśniczyna, „jej tam bida", wszystkich, nie wyłączając jego i Julka, częstowała własnej roboty krupnikiem, kiedy leśniczy zwrócił się do żony: \ - Wiesz ty? Byłem dziś w Suwałkach i dowiedziałem się, że Ziar wykitował w mamrze. Marek akurat miał oczy zwrócone na leśniczynę, więc dostrzegł, że położyła palec na ustach. To go zainteresowało. - Ale, skąd by miał wiedzieć - mruknął leśniczy. Teraz Marek już był pewien, że o nim mowa. W tym momencie leśniczy spojrzał na niego przenikliwie i jakby nie mogąc się opanować czy też chcąc coś sprawdzić, nagle zwrócił się do Marka: — Marek,.. A wiesz ty, jak umarł twój ojciec? Wtedy, jak to czasem bywa, na Marka zstąpiło nagłe olśnienie. Powiązał błyskawicznie pewne fakty: to, że nigdy nie mówiło się o tym, na co ojciec umarł, to, że Grześko strasznie przeklinał kłusowników, a potem nagle milkł, jakby przy Marku nie wolno było 0 tym mówić, to, że ktoś wykitował w mamrze, i to, że leśniczyna położyła palec na ustach - i domyślił się. - Wiem - powiedział krótko. - A co? Tamten wykitował? Było to pytanie mające pokryć jego niepewność, ale leśniczy „kupił"-je z miejsca. - Wiedziałeś? - mruknął. - A ja myślałem, że nie wiesz... Tak więc Marek dowiedział się wszystkiego o ojcu poniewczasie 1 po nic. Poniewczasie — bo Ziar już nie żył, po nic — bo nie istniał człowiek, z którym mógłby o tym pomówić. Raz próbował z Grześkiem, ale zrozumiał, że to nie ma sensu, w pół drogi zatrzymał się i został już na zawsze sam na sam ze swoją tajemnicą. Na wieść o nieszczęściu wdowa po śluzowym mało nie oszalała. Z miesiąc pilnowano jej, żeby nie skoczyła do jeziora. Z wesołej dziewczyny w parę tygodni zrobiła się suchą czarną jędzą, która 2 - Życie za życie 17 długie lata nie otwierała gęby, a jak zaczęła ją otwierać, to tylko po to, żeby urągać, komu popadło: synowi, siostrzenicy, nawet turystom prześluzowującym się przez sitkowską śluzę. Powiesiła nad komodą zdjęcie nieboszczyka, przed którym stawiała w lecie co dzień świeże kwiaty, w zimie dzień i noc paliła świece, i oznajmiła, że nie ruszy się stąd: tu jej mąż umarł, tu i ona będzie pochowana,. Do Marka nie miała serca: może myślała, że gdyby nie on, byłaby wtedy w lesie z mężem i jakoś go od śmierci ustrzegła, może, że gdyby była sama, nic nie przeszkodziłoby jej pójść za zmarłym w ziemię..^ Marek nie rozumiejąc czuł, że zawadza, że przeszkadza, i już jako dzieciak zaczął wymykać się z domu. Nie chował go nikt, a jeżeli - to las i śluza. Z początku śluza to było coś cudownego. Woda jedna wyżej, druga niżej, wrota, dyszle, lewary, korby; wtedy kiedy matka pędziła go ze śluzy, Marek zaczajony gdzieś za drzewem godzinami przyglądał się, jak woda podnosi się wyżej, jak opada niżej. Lubił patrzeć na holowanie tratw, na spławianie drzewa, na te długie bale, które stojący na nich ludzie popychają bosakami niby słomki na misce: popchną tu, przyciągną tam, pokrzykując do siebie jakieś krótkie słowa, a wielkie pnie posłusznie kierują się tam, gdzie oni chcą. Kiedy miał pięć lat, skakał już po tych spławianych balach jak stary, flisacy lubili go, a znając matkę nie dziwili się, że mały nie otwiera gęby i nie raz, nie dwa pozwalali mu pomóc przy spławianiu drzewa, a dla Marka nie było większej frajdy. Lubiłby także brać udział w śluzowaniu, ale wolał nie zaczynać z matką, więc tylko wałęsał się wśród kajaków^Vśród uśmiechniętych, opalonych ludzi, dostając od nich cukierki i nie mówiąc dziękuję. Poza śluzą była jeszcze binduga, a tam pracował stary Grześko, jedyny prawdziwy przyjaciel Marka. „Pracował" było to mocne słowo, Grześko bowiem w cudowny sposób nie nudząc się nie robił nic. Łowił ryby, zbierał grzyby, dużo, o, bardzo dużo, spał i chętnie zagadywał do Marka. Był to rodzaj wiejskiego głupka o swoistej filozofii, łagodnym usposobieniu i dobrym sercu. Na bindudze leżały sągi drzewa, po których skakało się z jednego na drugi, naokoło był las, sosnowy lub liściasty, prześwietlony słońcem, pokryty śniegiem — rozmaicie. Marek nie wiedział, czy kocha las, ale się nad tym nie zastanawiał, las był, i tyle. Kiedy Marek skończył siedem lat i matka zapisała go do szkoły, poleciał poskarżyć się Grześkowi. 18 I - Co ty, głupi? - wykrzywił się Grześko. - Po co komu szkoła? , Więc Marek powiedział w domu, że do żadnej szkoły nie pójdzie, że chce w lesie żyć. Może dlatego, że to samo zdanie: „chcę w lesie żyć", tylokrotnie słyszała z ust nieboszczyka męża, śluzowa, o dziwo, nie rozgniewała się. Wzięła Marka za rękę, zaprowadziła do ukwieconej fotografii ojca i powiedziała: - Popatrz, ojciec uniwersytet skończył, a w lesie żył. I jeszcze takie piękne zdjęcia robił - tu po raz pierwszy pokazała mu te fotografie. - Ładne? - No. - Jak będziesz grzeczny, to dam ci taką czaplę, żebyś sobie powiesił nad łóżkiem, chcesz? - No. - A takie fotki chcesz robić? - No. - To pójdziesz do szkoły. -1 nie mogąc dalej wytrzymać w tym tąk niezwykłym dla niej tonie, dodała: —Niech inni teraz męczą się z tobą> ja już nie mam siły. Dość, że od- tej pory inni zaczęli się męczyć z Markiem, a właściwie nie tyle „inni", ile stary Adamiec, który od pierwszej chwili uznał Marka za zakałę, którego od pierwszej chwili Marek uznał za zarazą, i dopiero teraz, jak poszedł na emeryturę, a zamiast niego przyszła zgrega, Marek poniewczasie zrozumiał, że Adamiec nie był żadną zarazą, tylko poczciwym starym człowiekiem, z którym wszystko można było zrobić i który w żaden sposób nie był w stanie dać mu rady. Bo co jak co, ale łatwe to nie było. Nie wiedzieć czemu, Marek z punktu podporządkował sobie całą klasę: dzieci od pierwszej chwili bały się go, uwielbiały i słuchały we wszystkim. Komenderował nimi jak Napoleon wojskiem, pławił w wodzie, gdy było zimno, ganiał po lasach w śniegu po sam pas. Był ich wodzem, a dla Adamca inicjatorem wszelkich kłopotów, przy tym wykazywał wielką odwagę w nic nierobieniu sobie z nauczyciela. Tak, Marek nie był orzechem łatwym do zgryzienia, a Adamiec miał stare zęby i w tej sytuacji postanowił nie wyłamywać ich sobie na nim - po prostu zrozumiał, że nie poradzi sobie z chłopakiem. Co mu z tego przyjdzie, że będzie zatrzymywał go po parę razy w tej samej klasie. 19 Od czasu do czasu, zakasłując się, bo za dużo palił, wymyślał mu od ostatnich i odgrażał się, że da znać matce, ale pod koniec roku przepychał go z klasy do klasy: im prędzej szkoła się takiego pozbędzie — tym lepiej. W zimie zresztą Marek był możliwszy. Prawdziwa tragedia zaczynała się wraz z sezonem grzybowym. Bo jedno było pewne: nie było większej frajdy niż łażenie po lesie i wypatrywanie aksamitnych łebków. Była to cała sztuka. Przede wszystkim trzeba było „wiedzieć" i Marek wiedział. Wiedział, że grzyby zaczynają się zawsze w suchej chojnówce i że tam rosną pierwsze prawdziwki, te jasne. W chojnówce nie można się było wyprostować, taka była gęsta, i Marek, zgięty, przełaził całe kilometry poszukując piaskowych kapeluszy. Kiedy kończyły się prawdziwki w chojnówce, przychodziła pora na las powyżej śluzy: tam rosły inne prawdziwki, te z ciemnobrązowymi łbami, i szukało się ich także zupełnie inaczej. Trzeba było wyprostować się i rzucić okiem na całe pole widzenia. Czasem było widać jakiś mały rąbek - mało zachodu, ale i mało frajdy. Czasem nie było widać nic a nic, tylko domyślić się było można ich tajemniczej obecności po leciutkim wybrzuszeniu igliwia lub mchu. Ale czasem nie było nawet i wybrzuszenia, a mimo to nagły instynkt zmuszał do zajrzenia pod mech: jeżeli tam siedział— ogarniało nagłe uczucie dumy połączonej z czułością. Jeżeli go nie było — rozczarowanie było niewspółmierne do tego, że po prostu nie znalazło się grzyba. Zupełnie inaczej zbierafe się prawdziwki pod dębami. Ej — to dopiero było używanie! Taki nigdy nie siedział sam: jak już się jednego znalazło, to obok była nieraz cała rodzina: żona, dzieci, a czasem nawet wnuki. Po prawdziwkach następowały rydze, zależnie od sezonu, nieraz było o nie trudno, ale jak obrodziły, to w ciągu godziny miało się całą kobiałkę. Tak - „wiedzieć" było bardzo ważną rzeczą, trzeba było z roku na rok pamiętać grzybowe miejsca, trzeba było nie żałować fatygi. Ale poza „wiedzeniem" należało jeszcze mieć szczęście. I tu Marek był niepobity. Nawet stary grzybiarz Grześko nie mógł się z nim równać. Gdzie się pochylił, grzyby wyrastały jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. W klasie wszyscy od pierwszego do ostatniego zazdrościli Markowi grzybowego fartu. (Kiedy Marek łaził po lesie sam - zachowywał się tak, jak powinien zachowywać się chłopak w jego wieku. Ale jeżeli chodzili z Grześkiem, co sekundę rozlegały się dziwne piski: to zgodnie ze starą tradycją, kiedy to pierwszy raz Grześko wziął Marka na grzyby, a czteroletni Marek, znalazłszy muchomora, pisnął na całe gardło „mam!" i posiusiał się ze szczęścia, do dziś przy każdym znalezionym grzybie jeden przez drugiego wywrzaskiwali „mam!" „mam!" „mam!") Krótko mówiąc przez cały sezon grzybobrania Marek był właściwie nie do uchwycenia: niby pomagał na śluzie, niby chodził do szkoły, ale właściwie nawalał całe dni i sterczał tylko w lesie. Tu - parę słów na jego usprawiedliwienie. Nie zachowywał się jak inne dziaciaki, które nazbierawszy wywalają w domu kosze pełne grzybów — niech gniją. Marek zajmował się swymi grzybami, czyścił je, obierał, suszył, nawlekał i nie raz, nie dwa sporo grosza wyciągał, sprzedając je później na targu w Nawojowej. Ale to już nie obchodziło starego Adamca, którego w szkole trafiał dosłowny szlag. - Marek, dlaczego nie byłeś wczoraj? - zakąsływał się Adamiec. - Byłem, proszę pana. - Co mi tu będziesz opowiadał głodne kawałki, tak jakbym nie widział, że twoja ławka była pusta. - Byłem, tylko że nie w szkole, proszę pana. Zadowolona z odpowiedzi, za plecami Marka klasa wybuchała śmiechem. - Jak ty mi odpowiadasz, byku nie chrzczony - irytował się stary nauczyciel. - Chrzczony, chrzczony, ksiądz z Nawojowej może zaświadczyć. - Siedź cicho!-podnosił głos Adamiec. - Oj, niech pan nie krzyczy, bo się pan znowu zakaszle -troszczył się Marek. - Marek, bo zobaczysz... Mów, gdzie byłeś. - Po drzewo mnie matka wysłała. Musiała zostać na śluzie i nie było komu pojechać. - Wiecznie te same łgarstwa! - Adamiec robił się cały czerwony. -Tak jakbym ja nie wiedział, że drzewo będą dawali na śluzę dopiero za dwa miesiące. Ty... z tobą... Ty rzeczywiście możesz człowieka do grobu wpędzić. W końcu znalazła się jednak sprawa, dzięki której Adamiec uzyskał niejaką możliwość władzy nad Markiem, a mianowicie pływanie. 20 21 Jak się to stało, że Marek tak świetnie nauczył się pływać, trudno już dzisiaj powiedzieć. To, że ojciec jako trzyletniego bąka bez przerwy go pławił, z pewnością oswoiło go z wodą. Potem bezkarnie siedział w niej godzinami, bo matka nigdy nie miała czasu, żeby za Markiem się oglądać, no ale główną przyczyną był chyba bezsprzeczny talent. Tym niemniej całe zagadnienie pływania wyzwoliło następujące zdarzenie: któregoś dnia jakiś młody chłopak, patrząc na Marka rozrabiającego w wodzie, powiedział: „Patrzcie no... taki mały, a tak pływa..." Po pierwsze, Marek był na swoje lata bardzo drobny, więc chłopakowi nie przyszło do głowy, że dzieciak ma już dziesięć lat. Po drugie, Marek rzeczywiście bardzo zręcznie w wodzie się poruszał. Tym niemniej było to zwykłe zdanie, ale poruszyło ono Marka ponad miarę, bo był to pierwszy w jego życiu komplement. Do tej pory słyszał tylko, że jest niemożliwy, leniwy, nieznośny, że źle się uczy, że źle się zachowuje; kiedyś nawet usłyszał, jak sprzedająca w geesie powiedziała: „Tak brzydkiego dzieciaka nie widziałam jak świat, światem", i pokazała na niego. Bo urodziwy faktycznie Marek nie był. Drobny, wąski w ramionach i biodrach, figurę miał raczej nadającą się do tego, by zostać dżokejem, nie zaś pływakiem, rude proste włosy siadały mu na czoło, całą gębę miał w piegach i szparę między zębami, tę właśnie szparę,* dzięki której tak świetnie strzykał śliną. Stojąc na rozkraczonych nogach Marek strzykał śliną na każ.dą odległość, a nawet do celu. Jednym z jego pomysłów był konkurs plucia, który zaczęli na placyku przed szkołą, ale kończyli na pokrytym linoleum korytarzu, „bo na podwórzu ślad wsiąka" - powiedział Marek. Usłyszawszy, że coś robi dobrze, Marek zdębiał. Było to tak niespodziewane, że powaliło go. Kiedy nazajutrz rano poszedł się. kąpać, długo szukał chłopca, który go poprzedniego dnia zauważył, gdy zaś go znalazł, usiadł niedaleko niego na piasku i zaczął obserwować. Chłopak pływał stylem, którego Marek nigdy jeszcze nie widział, mimo że pływaniem interesował się od dawna, kupował gazetę sportową, wiedział, kiedy i gdzie jakie mistrzostwa i zawody, czasem nawet szedł do Czyńca na telewizję, żeby pływaków oglądać. Ale ten styl nie był mu znany. Chłopak machał rękami zupełnie tak, jak ptak skrzydłami, a pruł do przodu jak samolot odrzutowy. Kiedy wyszedł z wody, Marek przysunął się do niego. Wiedział, że tylko na grzecz- 22 niaka coś z niego wydusi — więc przedtem wysiąkał nos w piach, a potem podszedł do leżącego ze stereotypowym numerem: - Przepraszam, która godzina? - Nie mam zegarka — odpowiedział uprzejmie chłopiec, co zresztą Marek wiedział znakomicie: prosto wylazł z wody, kto by tam kąpał się w zegarku. Ale stał dalej, aż chłopak sam zaczął: - No, czego jeszcze chciałeś? (Widać było, że nie poznaje go, że nie wie, że jednym zdaniem zaciążył na Markowym życiu). - Chciałem się coś zapytać. - To się pytaj, kadłubku — powiedział dobrotliwie pływak. - Jak się nazywa ten styl, co pan nim pływał? - To delfin. Mieszkasz nad jeziorem, a delfina nie widziałeś? Marek nie odpowiedział, więc chłopak ciągnął dalej: - A bo co? Podoba ci się? W „no" Markowym był taki zachwyt, że chłopak uśmiechnął się, pochlebiony. - A ty umiesz pływać? . . Cóż, zapomniał go. Ale może uda się przypomnieć... - Pokazać? - zapytał. - Jak musisz, to pokaż. Może to nie było dokładnie to zdanie, na które Marek czekał,.ale zadowolił się nim, bo cóż miał robić? Podleciał do wody, skoczył, ruszył swoim kombinowanym stylem i już był z powrotem. Chłopiec milczał. Po chwili, jakby sobie coś przypominając, zapytał: - To ty tu byłeś wczoraj? Pływałeś? Prawda? A więc jednak... - No... - Nieźle. Taki niby kraul. Stylu żadnego, ale tempo masz. Widać, że masz do tego dryg. I cisza. Marek czekał, że tamten jeszcze coś powie, ale nie powiedział nic. Z powrotem położył się na piasku. - Proszę pana... - Czego jeszcze chcesz? - Czy pan by mnie pokazał tego delfina? - Teraz nie. Zmęczony jestem. A najgorzej, że nie mam co zapalić. - To ja skoczę. - Skoczysz? 23 I Marek tak żarliwie przytaknął, że wszystkie włosy spadły mu na czoło. Pewno, że chciał zobaczyć delfina, ale również chciał po raz pierwszy w życiu sprawić komuś przyjemność, przypodobać się. Chłopak usiadł, z leżących obok spodni wydobył dziesiątaka i powiedział: — Zapały i dwie paczki sportów. Marek zdziwił się: w Sitkowie mówiło się „dwie paczki sport". Widać w Warszawie inne wykształcenie. Rzucił okiem na leżącego chłopaka i j,skoczył". Od jeziora do kiosku było z półtora kilometra, ale szybko był z powrotem: cały czas biegł. — Proszę pana - wydusił sapiąc jak lokomotywa - są zapały i dwie paczki sport...ów — złamał się nagle. — Tempo to ty masz i na lądzie, i w wodzie — uśmiechnął się chłopak. Usiadł i z zadowoleniem wyciągnął papierosa, zgniótł go między palcami, przytknął zapałkę, po czym patrząc na piękne kółka, które wychodziły mu z ust, taką mówkę zasunął: — Nie wiem, jak to tam z tobą będzie, bo za młodu wszyscyśmy gorliwi, a dopiero potem przychodzi taki czas, że trenować się nie chce, ale na wszelki wypadek jedno ci powiem: pamiętaj, że gdybyś kiedykolwiek zaciął pływać wyczynowo, masz nie kurzyć. Mówię ci to z doświadczenia: gubią mnie te cholerne faje. A po drugie, daj sobie spokój z delfinem: tymi się, chłopie, kraulaucz. Kapę? Marek nie wiedział, ani co znaczy „wyczynowo", ani co znaczy „kapę", ale słuchał z zapartym oddechem. Tamten dopalił, strząsając popiół do garści, jakby świat naokoło nie był jedną wielką popielniczką, a potem wstał i pociągnął Marka za ucho. — Patrz się na mnie, kadłubku, ja ci pokażę na piachu. Ty przyuważ, jak u mnie ręka idzie, jak równocześnie głowa się przekręca, battement nogami przyuważ. A potem pogadamy. Marek patrzył, jak chłopak, podsypawszy sobie pod brzuch kupkę piasku, położył się, jakby wisiał w powietrzu. Ręce wyciągnął płasko, haczykowato koło głowy (gdy podnosił lewą, wykręcał głowę, tak że znajdowała się pod pachą, i wtedy usta robiły mu się jak u ryby), nogi miał wyprostowane i tymi prostymi nogami młócił w powietrzu, a stopy odwrotnie niż przy chodzeniu, trzymał piętami na zewnątrz, a palcami do środka. — Kapę? — zwrócił się do niego. — No, to teraz ty. Marek położył się na tej samej kupie piasku, czując, jak gdzieś w żołądku bije mu o ten piach serce, i podniósł-ręce do góry. Chłopak patrzył na niego krytycznie. - Całkiem-całkiem - powiedział po chwili. - Coś a la to, co należy. Czekaj no — tu ręką przytrzymał mu „siodełko" — jeszcze go raz. Całkiem nieźle, całkiem fajn. No, a teraz łapy: w górę i dwa. W górę i dwa. No, jazda do wody. W wodzie chyba nie było tak całkiem, całkiem „fajn", łeb mu leciał za głęboko i opił się wody niewąsko, ale po pierwsze, może i nie było za źle, bo chłopak powiedział: „przyjdź no jutro", a po drugie, Marek był pierwszy raz w życiu taki, no ale taki, że cały się trząsł. Trudno powiedzieć, że był szczęśliwy, bo nie wiedział, jak to jest, jak się jest szczęśliwym, ale myślał, że to pewnie właśnie tak. Nazajutrz od ósmej czekał na chłopaka przy jeziorze. Czekał, ale to nie było takie zwykłe czekanie jak na autobus; czekało w nim wszystko: ręce, nogi, „siodełko", dusza i serce. Gdy z daleka dostrzegł opaloną sylwetkę chłopca, gębą mu się rozjechała. - Jesteś, kadłubku - powitał go tamten żartobliwie. - Jestem — potrząsnął głową, ruda grzywa zasłaniała mu oczy, które śmiały się ze szczęścia. Aż do wyjazdu chłopca trenowali codziennie i widać Marek czegoś się naumiał, bo tamten, kiedy wyjeżdżał, zwrócił się dp niego z następującą mową: - Posłuchaj, kadłubku. Jak już będziesz zdobywał nagrody i będą cię pytali, kto był twoim trenerem, to powiesz, że Janusz Karwowski. Kapę? A Marek o mało nie zemdlał, bo chociaż wiele nie wiedział, to tyle jednak wiedział, że Karwowski to mistrz juniorów, przyszła sława Polski, jej wielka pływacka nadzieja. Karwowski zwrócił na niego uwagę! Karwowski go uczył! Karwowski roześmiał się widząc całkowite zaszokowanie Marka. - Po\viem ci więcej: masz przed sobą rok. Pracuj, bracie. Ja tu na przyszły lipiec znowu przyjadę, wtedy mi pokażesz, jakie zrobiłeś postępy. Fajn? Fajn! — śpiewało Markowi w głowie. Fajn! Fajn! Fajn! Przez cały rok po wyjeździe Karwowskiego Marek trenował jak oszalały. Póki było możliwe — w jeziorze, kiedy stało się zbyt zimno — w szopie, „na sucho". Pewnie że było wiele jego zasługi w zapale :v:,,'-¦.>:'; 25 i wytrwałości, z jaką trenował, ale los ze swojej strony również pragnął, żeby Marek został pływakiem. Do tej pory w sitkowskiej szkole nie było nauczyciela wuefu, tylko raz w tygodniu dojeżdżał instruktor z Nawojowej. W tym roku szkoła otrzymała nowy etat, na który zaangażowano młodego absolwenta awuefu, Leszka Gregor-czuka. Leszek sam był z zamiłowania pływakiem, w Warszawie należał do ekipy Pałacu i niechętnie jechał do małej miejscowości na Suwalszczyźnie, wiadomo było bowiem, że poza Warszawą, Wrocław wiem i Opolem pływanie w całej Polsce jest w powijakach. Toteż kiedy po raz pierwszy wyprowadził swoją trzodę nad jezioro, zdębiał. Mały, jedenastoletni szczyl, którego nazwiska nie znał, posunął w jezioro równym, zautomatyzowanym kraulem niby ścigacz. Gre-gorczuk patrzył za nim przesłoniwszy oczy: nie do wiary! Tempo, precyzja ruchów, siła uderzeń rąk, battement nóg! Po chwili chłopiec był tak daleko, że stracił go z oczu wśród iskrzącej się w słońcu wody. - Co to za jeden, ten, co wypłynął? Znasz go? — zwrócił się do stojącego obok ucznia. - No! - odpowiedział chłopak nie odwracając głowy. - Co mi odpowiadasz, kiedy nawet głowy nie odwróciłeś i nie* wiesz, o kogo chodzi — zirytował się Gregorczuk. - Przecież wiadomo, kto pływa. Marek ze śluzy. - Co za Marek! Z jakiej śluzy? - A z sitkowskiej. - Co to za chłopiec? Dobrze się uczy? - Miałby same dwóje, ale że pływa na piątkę, to mu się znosi -roześmiał się zagadnięty. Gregorczuk odczekał, aż wrócili do szkoły, a po lekcjach, nie porozumiewając się nawet z wychowawcą, starym Adamcem, poczekał na Marka przed szkołą. Niby niechcący wyszedł z nim razem. - To ty pływałeś dzisiaj po jeziorze? - A co? - Marek nie spojrzał na Gregorczuka, belfry nie interesowały go. - Nic. Spytać się nie wolno? — i nie zniechęcony nieprzyjazną postawą Marka indagował dalej: - Gdzie trenujesz? - Gdzie popadnie. - Tylko latem? - Od kwietnia do października. - Chudy jesteś. Pewnie marzniesz w kwietniu. Woda jak lód. Marek przypomniał sobie s jak czytał wywiad z Mazurem, kiedy ten przygotowywał się do pokonania kanału La Manche. Ponieważ był chudy, opracowywano dla niego specjalny smar, który miał go uchronić od zmarznięcia w wodzie. - Ja nie Mazur - mruknął pod nosem. - Co tam gadasz? - Nic, mówiłem, że nie marznę. Leszek spojrzał na niego ukosem. Przez chwilę szli w milczeniu. - Słuchaj no, mały — powiedział wreszcie, jakby coś sobie obmyślił. - Ile ty masz lat? - Dwunasty. - To znaczy skończyłeś jedenaście? - No. - Kto cię uczył pływać? - Tato. - Kiedy? - Jak miałem cztery lata. - No, to tak wiele jeszcze się wtedy nie nauczyłeś... A potem? Serce waliło mu jak młotem, kiedy jakby nigdy nic wymawiał to nazwisko, które odmieniło całe jego życie. - Taki jeden gość... może pan o nim słyszał... Karwowski. - Dobry sobie... „Pan może słyszał"... Kto o nim nie słyszał? To przyszły rekord Polski... „Pan może słyszał"... A co ty do niego? - To on mnie uczył. Och, żeby człowiek miał okazję więcej takich zdań wymawiać w życiu, takich zdań, po których bije serce i wie się, że się strzeliło w dziesiątkę, i wie się, że tamten nie pozbiera się tak prędko, i wie się... Efekt nie dał na siebie czekać. Leszek popatrzył na Marka jakby obudzony ze snu. - Co to za głodne kawałki? - On tu trenował. - No, zgadza się, że tu trenował, ale nie po to siedział, żeby z dzieciakami czas tracić. Marek zmartwiał. Nie miał żadnego świadka na to, że mówi prawdę. Jasne było, że Gregorczuk mu nie wierzy. Postanowił rzucić wszystko na jedną szalę. - Ale zwrócił pan na mnie uwagę? Nie? Ale pływam inaczej niż inne chłopaki? Nie? To to samo miało z nieba na mnie zstąpić? Niech 27 f pan dobrze popatrzy, jak ja pływam, to pan zobaczy, że Janusz (dawaj na całego, jak już, to już) mnie uczył! Gregorczuk nic nie powiedział. Przez chwilę patrzył, na Marka, a potem miły uśmiech rozjaśnił jego opaloną twarz. — A ty chciałbyś stawać do zawodów, bracie? Spod rudej grzywy dwoje oczu łypnęło tylko na niego. Kpi czy o drogę pyta? i - No, mówię do ciebie... Chciałbyś stawać? Tu Marek zdobył się na filozoficzne uogólnienie. Niby obojętnie mruknął: — Niech mi pan pokaże takiego, co by nie chciał. Gregorczuk roześmiał się, o nic więcej nie zapytał i tak się rozstali. Nauczyciel postanowił sobie poobserwować Marka, a przede wszystkim usłyszeć jego uwagi o innych w czasie zbiorowej nauki pływania. Oko na cudze błędy — to bardzo ważna rzecz. Na tym polu Marek zdumiał go. Od pierwszej chwili wykazał bezbłędny instynkt i duże znawstwo. Podczas kiedy inni ćwiczyli „na sucho", leżąc na podsypa-nych pod brzuch kupkach piachu, on stojąc koło Gregorczuka mówił: - U Aldony nogi chodzą tylko od kolana. I stopa za mało wykrzywia się na zewnątrz. Gregorczuk spoglądał i widział: rzeczywiście Aldona rusza nogami nieprzepisowo. To ostatecznie łatwo było zauważyć, ale stopę... — A ten? Jak ci się widzi? — Gregorczuk wskazywał na Zapasa, najlepszego jego zdaniem pływaka. - Dopiero w wodzie się zobaczy. Ale tak jakby ręka za blisko za głową wchodzi w wodę. I pod niedobrym kątem. Nie? I bokiem pół patrzył, a pół nie patrzył na nauczyciela. Lubił go tak zagiąć. Wiedział, że Leszek często się złości, kiedy on pierwszy coś zauważy, ale to złoszczenie było na jego plus, Leszek był fajny chłop i sprawiedliwy. Kiedy po suchej zaprawie zaczęli już uczyć się w wodzie, Marek został „demonstratorem" dla całej szkoły. Leszek poobserwował go jeszcze i w tej roli i wtedy podjął decyzję. - W niedzielę wezmę cię, bracie, na zawody. Takie nieoficjalne. Jeżeli dobrze ci pójdzie, to skombinuję ci bilet na pociąg, żebyś mógł przez całą zimę dojeżdżać trzy razy w tygodniu na kryty basen. Marek nie powiedział nic, ale tak zgrzytnął zębami ze szczęścia, że aż zabolały. Basen! Prawdziwy trening! Przed „zawodami" nie wychodził z wody po tyle godzin dziennie, 28 że w ciągu paru dni schudł chyba ze dwa kilo. Wygrał jak złoto. Jak się urządził Gregorczuk, żeby przy małych dotacjach dostać forsę na bilet miesięczny, Marek nigdy nie miał się dowiedzieć. Dość, że dostał, i od tej pory już czwartą zimę, ku nie kończącej się irytacji matki, która widziała w tym tylko swoją niewygodę i jego kaprysy, całe godziny spędzał w pociągu, żeby trzy razy tygodniowo potrenować w basenie. I wszystko szło tak dobrze... I widoki były takie znakomite... I w tym roku miał stanąć do międzyszkolnych... A niech to wszystko szlag... III Siostra cioteczna Marka, Hanka, od lat przyjeżdżała na wakacje na sitkowską śluzę. Doszła bowiem do wniosku, że nigdzie nie można spotkać tylu samotnych młodych chłopaków, co na kajakowym spływie, a że samotne młode chłopaki były w jej pojęciu czymś nie do pogardzenia, biedna, pozbawiona elektryczności śluza sitkowską, dokąd dawniej rodzice za skarby świata nie mogli jej wygnać, stała się z roku na rok najlepszym miejscem do spędzania letnich miesięcy. Hanka miajta powodzenie. Była zgrabna, dobrze opalona, zaczepna i łatwa do śmiechu, góry od kostiumów zapinała zawsze tak ciasno, że piersi miała dosłownie pod brodą, a poza tym lubiła chłopaków. Kajaki, na których jechały „baby", w ogóle dla niej nie istniały, natomiast opaleni, wysportowani, w nylonowych slipkach chłopcy — a było ich bez liku - pociągali ją magnetycznie. W dniu, kiedy ona śluzowała, od rana do wieczora dochodziły ze śluzy kawały, wybuchy śmiechu i tranzystorowa muzyka. Julek, syn leśniczego, mieszkający po drugiej stronie śluzy i klejący się do Hanki już trzeci rok, musiał wytępić w sobie wszelką męską zazdrość i zgodzić się na rolę zastępcy: nadawał się do bawienia Hanki tylko w dni, kiedy śluzował Marek. Wtedy udawało mu się wyciągać Hankę na samotne spacery, z których wracała na jedzenie, nie zawsze nawet zdążywszy przedtem powyjmować z włosów igły. Marek niespecjalnie lubił Hankę, właściwie można by powiedzieć, że raczej jej nie lubił, ale jej przyjazd posiadał dla niego trzy całkiem konkretne dobre strony. Po pierwsze, nerwowość matki, zazwyczaj wyładowująca się na nim samym, rozkładała się wtedy na dwoje, co 29 było pewnego typu ulgą. Po drugie, poza tym, że nie lubiła rano wstawać, Hanka, jak już wstała, to cały dzień solidnie śluzowała, nie to, co matka, która co pięć minut musiała coś załatwić, a to w kuchni, a to w chlewie, a to na podwórzu, i nic, tylko zastępuj ją, człowieku. Po trzecie, przez czas pobytu Hanki Marek nocował na stryszku, a było to bardzo spajne fanie. Wygodnie i jakoś miękko można było zapaść w to pachnące łoże, słońce nie budziło, bo okno także zasypane było sianem, a światło przełażące szparami było tylko odbiciem blasku, wcale nie rażącym w oczy; odgłosy z podwórza, gęganie, skrzyp pompy dochodziły na stryszek jakieś przygłuszone, jakby z daleka, a kramchania, które prosiak wypuszczał przez ten swój wiecznie zatkany kontakt elektryczny, w ogóle nie było słychać. Najlepsze były ranki. Jakieś takie łagodne, nierzeczywiste, wszystko docierało jak przez zasłonę - nawet ostry głos matki. Marek przedłużał, jak tylko mógł, te miłe, podarowane chwile. Podbawiał się z kotem, który co dzień szedł z nim nocować na strychu, przeciągał się, pogwizdywał - nawalał czas. Wiedział, że gdy wstanie - poranek straci swoją ciepłą barwę. Z drugiej strony należało wycelować i wstać wtedy, kiedy matka pójdzie karmić drób. Tym sposobem spotkają się tylko na krótką chwilę i krócej będzie wodziła za nim owymi wciąż czyhającymi, za co by tu go skarcić, oczyma. Niby ma się to w nosie — ale zawsze niemiło. Posłuchawszy chwilę, zdecydował, że właśnie pora wstać. Przeciągnął się raz jeszcze, wciągnął slipki, na to dżinsy i zszedł na dół. Wypłukał usta (Szczotka! Drugi tydzień zapominał kupić sobie szczotkę do zębów) i podszedł do komina. Zupa już bulgotała (fasolówka, ma się ten fart), więc szybko nalał jej sobie na talerz chcąc zjeść i wymknąć się, zanim matka wróci z podwórza. Jeżeli mu się to uda, niech go potem szuka; zanim zdąży się odwrócić, on skoczy w kajak i będzie na jeziorze. Wczoraj i śluzował, i po gaz jeździł, i świniakowi pokrzyw nakrajał, dzisiaj fajerant i dosyć tego wszystkiego, a matka, jak go ma pod ręką, zawsze coś wynajdzie: a to drzewa jej porąb, a to do geesu na rowerze podjedź, końca temu nie ma. Fasolówka była gorąca, więc Marek chlapnął do niej zimnej wody, żeby prędzej dała się zjeść. Ukroił spory kawałek chleba i zajadał popijając zupą tak szybko, że o mało się nie udławił. Ale cały pośpiech okazał się już niepotrzebny, bo głos matki na podwórzu 30 I umilkł, rozległ się natomiast skrzyp śluzy; widocznie nadjechały kajaki. No, spokój na dłuższą chwilę. Ale ani ten spokój, ani perspektywa wolnego ranka nie cieszyły go. Właściwie niczego mu się nie chciało. Gdyby wszystko było poszło inaczej, teraz trenowałby jak szalony, Leszek z pewnością poświęcałby mu cały swój czas, stałby nad nim ze stoperem, i jeszcze, i jeszcze, bo który to już dziś? Dwudziesty, i zawody za niecałe trzy tygodnie. 1 już tylko przez tydzień wolno zgłaszać kandydatów. Tylko przez tydzień, do przyszłej środy. „Co ja? Zwariowałem? Co też mi się po głowie tłucze..." Ze złością strzyknął śliną na podłogę, a potem zadeptał trepem. Obszedł dom dookoła, ściągnął kajak, przeniósł go o kilkadziesiąt metrów za śluzę, tam gdzie kanał zakręcał i gdzie oczy matki nie mogły go już zobaczyć, i cicho odpłynął. Kanał był śliczny wcześnie rano, cały zacieniony i tylko gdzieniegdzie przez gęste liście przebijało słoneczne światło. Marek nie spieszył się. Ledwie od czasu do czasu grzebnął wiosłem, wszystko było w nim jakieś zgręzłe, opęziałe, riiczego mu się nie chciało, bolał go każdy mięsień. Ej, gdzie były te czasy, kiedy samo wywalenie się na piach i patrzenie w żółtawe od blasku, rozrzedzone niebo to już była rozkosz. Teraz miał w środku ciężki, czarny kamień i przez ten kamień nic nie było ładne, nic nie cieszyło, na nic nie miało się ochoty, w gardle ciągle siedział taki jakiś supeł, a w ogóle wszystko było... do ostatecznej bani. Leszkowi widać nic nie udało się zdziałać. Inaczej już by go zawiadomił... Zobaczył dużą kępę poziomek i jednym uderzeniem wiosła podjechał do niej. Wbił nos kajaka w rozmiękłą ziemię i zbierał duże, wonne jagody, a potem po jednej wrzucał je sobie z daleka w otwarte usta. Nie było to mądre, bo zatracało się smak, ale bawiło go bardziej niż jedzenie z ręki. No, ,a ta... ale ci wielka, jak jakaś truskawka... Nagle perspektywa tych paru godzin, które miał przed sobą, poraziła go. Co będzie robił? Od kiedy zaczął pływać „wyczynowo" (dzisiaj już na pamięć znał to słowo), nigdy nie trenował sam. Albo z Leszkiem, albo z kimś z elzetesu, albo chociaż z którymś z kolegów (Zapas był najlepszy, on jeden miał pojęcie o pływaniu), który mierzył czas, robił uwagi. Dziś to, co robił dawniej, czyli pływanie dla przyjemności, dla samego pływania, zupełnie już Marka nie bawiło. Kąpanie się w jeziorze straciło wszelki czar. Kanał skończył się i nagle zrobiło się bardzo jasno i gorąco. Od ' 31 wody podnosiła się jakby leciuteńka mgła, wszystko skrzyło się i raziło w oczy. Marek nie skierował się jednak ku środkowi jeziora, tylko płynąc wzdłuż brzegu szukał miejsca postoju. Minął jedną zatoczkę, potem drugą (tę, w której wystraszył kiedyś prawdziwą czaplę, a potem, gdy się zerwała, usłyszał niezapomniany furkot jej skrzydeł i ujrzał ją niemal nad sobą - majestatyczną, rozpiętą niby krzyż na niebie) i zatrzymał się w tej, do której dochodziła droga z miasteczka: jeżeli ktoś przyjdzie — tym lepiej. Mimo że Marek rzadko oddawał się autoanalizie, przez chwilę zastanowiło gó to, co zrobił: zawsze dawniej usiłował tak zaszyć się w las, aby nikt go nie wytropił i nie przeszkodził w rozkoszowaniu się samotnym spacerem, samotną kąpielą, samotnym obserwowaniem natury. Bo chociaż o tym nigdy się nie mówiło (a przeciwnie, mówiło się, że „odrodek", że jakiś „podrzutek"), Marek wziął jednak coś po ojcu: lubił las i lubił zwierzęta. Nie tak, żeby rozpadać się n^d nimi, jak czasem Aldona (tego jej wypracowania, „Mój rozkoszny zajączek", nie darował jej ani on, ani za jego przykładem nikt w całej • klasie), ale tak, żeby mieć z tego frajdę. Sam powinien był napisać o „rozkosznym zajączku", bo kiedyś znalazł takiego nieszczęśnika, który złapał się we wnyki i złamał nogę; wydłubał go wtedy z tych wnyków, zaniósł do domu tak, żeby stara nie widziała, złożył mu nogę (zwyczajnie - wziął w łubki i zabandażował), potem za pazuchą nosił go czasem na spacer i wypuścił, kiedy „mój rozkoszny zajączek" już biegał jak stary. Było z nim zresztą trochę kłopotu, jak z tą Elzą z buszu, co nie chciała wrócić do innych lwów, bo zając wcale nięlmiał zamiaru Marka porzucić i ze dwa razy wrócił za nim do domu, dopiero kiedy Marek zdecydował się na energiczne działanie i wysadził go na brzegu jeziora, a potem, nie oglądając się, wsiadł w kajak i odjechał, udało mu się go zgubić. Jednym słowem, dawniej, kiedy nie musiał trenować, Marek lubił być sam, a dziś nieszczęścia przydusiły go do ziemi i po faz pierwszy w życiu, chyba dlatego, że mu było źle, tak naprawdę, norrrmalnie źle, marzył o jakimś towarzystwie. Ale skąd tu towarzystwo... Śluza daleko od Sitkowa, a on jeszcze od śluzy ze trzy kilometry odjechał... Wyciągnął kajak, skopnął podarte trepy i zaczął gapić się na wodę. Nawet mu się kąpać nie chciało. Było gorąco, woda powinna być najfajniejsza pod słońcem, ale do tego trzeba mieć ochotę, trzeba wstać, trzeba zdecydować się, e, niczego się nie chce, psiakręć. Przymknął oczy. Korytarz szkolny, kremowe drzwi do nauczycielskiego pokoju. „Czy można?" Stoi tyłem, więc znajduje w sobie dość odwagi: „Proszę pani, może ja bym jednak mógł...", ale wtedy ona i >dwraca się, swoje ostróżkowe oczy wbija jak igły w jego twarz, a on nie kończy zdania, cofa się, cicho zamyka za sobą drzwi i wieje korytarzem, byle jak najdalej, byle jak najprędzej, aż tu, aż nad jezioro, aż do zatoczki. Usłyszał głos bażanta podobny do głosu żaby, choć rozpaczliwszy, krótszy, więc szybko usiadł, żeby go zobaczyć, ale nic nie było widać. Bażant drze się tak, jakby wzywał pomocy, a nie wie, dureń, że tylko przywołuje prześladowców. Marka cholera brała, jak po takim krzyku chłopaki pochylały się po kamienie, jeden z drugim stawały pod krzakiem. „Józiek, stój, tam się darł. Jak się podniesie, to ty w niego łup..." Więc brała go cholera, ale nie mówił nic, w roli obrońcy uciśnionych jakoś wstyd występować. To nie była rola, z którą byłoby mu do twarzy. Raz jeden się zezłościł, jak nadymali przy nim słomką żaby i jedna pękła, zanim zdążyli ją puścić na wodę. Popatrzył na chłopaka z góry. „Ryju chamski — powiedział — jak się nie umie, to się nie nadyma, wygląda to, jakbyś sam narzygał" — i poszedł. Rozglądał się teraz naokoło, ale nie zobaczył bażanta. Może to i nie był bażant... może żaba... na bażanty chyba jeszcze za wcześnie czy co, krzyczą więcej tak pod jesień, jak mają małe. No, jazda. Zrzucił dżinsy i stanął w wodzie po pachwiny. Chłodna. Przyjemna. Drugi brzeg jeziora nie dalej jak o jakieś dwa kilometry. Przepłynie sobie tam, a potem będzie wracał pod słońce. Lubi pływać pod słońce, nic wtedy nie widać poza blaskiem bijącym od wody i wydaje się, że w ogóle nie ma brzegu. Kiedy znalazł się na środku jeziora, położył się na wznak. Co tu gadać, nie ma, nie może być na świecie lepszej rzeczy niż woda, taka miękka, łagodna, pieszczotliwa. Wiatru nie było i jezioro dosłownie drzemało. Leciutkie skurcze przechodziły od czasu do czasu po jego powierzchni niby po skórze śpiącego zwierzęcia. Długą chwilę leżał na wznak, potem znowu przewrócił się na brzuch i nie ruszając niemalże rękami zanurzył twarz do wody. Lubił to zielone, akwaryjne światło, tę matową przezroczystość, w której pod samym nosem przepływają mikroskopijne rybki. Wysunął głowę, nabrał powietrza i znowu tak się położył. Dawno już nie zdarzyło mu się „kąpać". Przez 3 - Życie za życie 33 ostatnie lata każdy jego kontakt z wodą był celowy, wyliczony, spieszny, można powiedzieć „techniczny". Dzisiaj baraszkował, chlapał się jak za dziecinnych lat i ze zdziwieniem stwierdził, że jest to całkiem przyjemne. Nie wiedzieć czemu, przypomniała mu się taka scena: ojciec w dziwacznych majtkach kąpielowych, nie w slipkach, tylko właśnie w majtkach, chyba z trykotu czy z czegoś, bo powyciągane są i nierówne, trzyma go w wodzie na pasie własnego wymysłu, w takiej kołysce z płótna, przymocowanej do kija od wędki. Marek trochę się boi i zadziera głowę, żeby znalazła się ponad wodą, ale głowa jest ciężka i sama spada, przy czym im wyżej ją zadziera, tym głębiej tato zanurza w wodzie płócienne łóżeczko, wołając: „Czekaj, Marczydło, nie wyrzucaj tak w górę tego łba, nie bój się, nic ci nie będzie, połóż rączki na wodzie, o tak, dobrze, a teraz łepek na rączkach i dmuchaj w wodę, no, dmuchaj, mocno, dmuchaj mocno, o, dobrze, no Marczydło, jeszcze raz..." Widzi siebie, małego, grubego, rudego, wiercącego się w swoim płóciennym kojcu jak ryba w sieci. Ojciec znowu zaczyna: „Marczydło, nie kręć się, łeb do wody, nie podnoś go, o, teraz dobrze, o, pysznie, syneczku, no, jeszcze raz, no - no - no..." „Całkiem już dobrze robi strzałkę" - mówi potem w domu śluzowy. Marek pamięta tę chwilę: siedzą nad miską jakiegoś jedzenia, może to zsiadłe mleko, a może zupa, oni na stołkach, a on na stole obok miski, i razem sobie łyżkami z tej miski zajadają. Wydaje mu się teraz, że słyszy głos ojca: „Zobaczysz, jeszcze będzie z niego klasa pływak. Zobaczysz, jeszcze będziemy z niego dumni..." „Cholera - pomyślał Marek i aż go skręciło. Przepłynął parę metrów. - Trzeba było być idiotą, no, ciężkim, ciężkim idiotą, żeby tak wszystko... Ale nie. Nie będę myśleć o tym". Znurkował. Pod nim woda była całkiem czarna, ponad nim zielónawo-żółtawo-brązowa. Ileż też mogło pod nim być tej wody? Piętro? Dwa? Dziesięć? Może na dnie jeziora mógłby stanąć kościół z Nawojowej i wieża nawet nie wystawałaby ponad wodę? A może cały Pałac? Wypłynął i położył się na boku. O jakieś sto metrów od niego siedział na wodzie ptak, ale ponieważ to było pod słońce, nie bardzo mógł go rozpoznać. Kaczka nie kaczka... Perkoz nie perkoz... Młody łabędź. Dlatego jeszcze ciemny. Chociaż na młodego jakby za wcześnie... Więc może jednak kaczka... W tym blasku trudno rozróżnić. Marek stanął w wodzie i utrzymując się w tej pozycji za 34 I > W czasie obiadu nie odezwał się słowem, nawet nie dojadł klusek i szybko wrócił na śluzę. - Patrzcie go, jaki robotny - mruknęła z przekąsem Hanka. -Żebym nie widziała na własne oczy, tobym nie uwierzyła. Ostatnią tratwę dośluzował koło czwartej. Na dziś dość, szkoda gadać, na szczęście na horyzoncie nic nie widać. Westchnął, wziął papierosa i wywalił się pod drzewem patrząc na wolno płynące obłoki. Dzień był cudowny. Myśli, które przechodziły my przez głowę, były natomiast w kolorze raczej czarnym: coś go w środku „muliło". Po pierwsze, że nic go nie czeka... Ale to nie to. Po drugie - że omija go wielka życiowa szansa, na którą cztery lata czekał... Ale to także nie to. Po trzecie... Ale to chyba ciągle nie to. Coś by może zrobił - ale co? Gdzieś by poszedł... Ale gdzie? Coś by komuś powiedział? Ale komu 4 - Życie za życie 49 i co? Fatalny stan i żadnego lekarstwa. Zasłonił się ręką od blasku, który przechodził między liśćmi i raził w oczy, i niby w ciemnym lesie usiłował w samym sobie szukać tego śladu, tej dróżki, tej męczącej niewygodnej myśli. A, kiedy tak leżał, nagle aż zacisnął ze złości pięści, bo dalej już nie udało mu się „nie wiedzieć" i zupełnie jasno uświadomił sobie, że po prostu wściekły jest na siebie za wczorajszy głupi kawał. Od pierwszej chwili był dla niej wredny, jeszcze tam, na stacji benzynowej. Co mu był winien ten dzieciak, że tak się go uczepił jak rzep psiego ogona? Po co tak głupio i niepotrzebnie ją nastraszył? Wyraźnie widział teraz jej oczy, patrzące na niego z kajaka, szare jak jezioro w niepogodę, słyszał cichy głos, którym wołała go na pomoc. Idiota. Sakramencki idiota, zawsze taki sam, mądry po szkodzie. Nawet nie wiadomo, gdzie jej teraz szukać, żeby to jakoś naprawić. Chyba żeby jutro pojechał do zatoczki... Udałby, że niby niechcący, zdziwiłby się, że ją tam widzi, a potem... W jakiś sposób obecność dziewczynki w zatoczce nie ulegała dla Marka najmniejszej wątpliwości. Żeby tylko wiedzieć, czy ona z rana tam bywa... Ale po co czekać do jutra z tym, co można zrobić dziś? (Gdybyż tę piękną zasadę wcielał dawniej i do innych spraw). Hance żadna żyła nie pęknie, jak trochę za niego na śluzie posiedzi. Tylko bąki zbija po tych lasach. „A bo to ja mało razy za nią siedziałem" - rozpędził się w swoich planach po dość fałszywym torze, albowiem w rzeczywistości użerał się z Hanką ząb za ząb, kiedy chociaż przez godzinę chciała się nim wyręczyć. Ale dziś nie było przed nirn najmniejszych niemożliwości. — Hanka! — rozdarł się, aż echo poszło, ale nie odpowiedział mu nikt. „Pewnie u leśniczych w stodole się wyleguje, pieska jej niebieska" - i już był po drugiej stronie śluzy. Leśniczyna stalą w progu i malowała drzwi. - Julek jest? - chytrze zagaił Marek. — Ta gdzie by tam — zdziwiła się leśniczyna. — A bo to on kiedy bywa w domu, jak wasza Hanka jest w Sitkowie? — Ale u nas ich nie ma. Gdzie się, juchy, szlajają? — Oj, Marko, ale u ciebie mowa nieokrzesana. Akurat ja ich pilnuję, mnie tam bida. Jak to ty mówisz? Szlajają? Jak się z rana poszlajały, tak ja ich więcej nie widziała. No, coś tak pomar-kocił? 50 — Muszę ich znaleźć. — Ty, Marko, a nie napiłby ty się kozowej mleki? Niczegowata mleka, tłusta. Jak raz wydoiła, jeszcze ciepła. Leśniczyna miała sympatię do Marka, żal jej było tego dzieciaka, 0 którego nie dbał nikt. Ale Marek taki już był, że nie umiał rewanżować się ludziom za ich miłe odruchy. — Co ja niemowlak jestem, żebym się mlekiem opijał... — odburknął, szastnął, prastnął, i już go nie było. Leśniczyna popatrzyła za nim: ale postrzeleniec! Marek przeleciał przez ich ogródek galopem 1 wleciał w las drąc się na całe gardło: — Hankaaa! Haaanka! Po dłuższej chwili odhuknęła mu z lasu: — Czego? Idąc za jej głosem znalazł ich na polanie. Siedzieli i grali w karty. (No, jasne, czas tracą). Mógłby powiedzieć po prostu, że chce na godzinę skoczyć na jezioro, ale jakoś od pierwszej chwili się zaciął, tak jakby samo to słowo „jezioro" mogło zdradzić prawdziwy cel jego wyprawy, zaczął więc wykręcać kota ogonem, że czegoś zapomniał kupić, że musi coś komuś we wsi ważnego powiedzieć, krótko mówiąc, że prosi, by zechciała go na godzinę zastąpić. — Dam ci dychę, jak za mnie liwary pokręcisz. Tyle właśnie dostał od jednego gościa, któremu pomógł wyrepero-wać pęknięty materac! — No, Julek? - Hanka zalotnie spojrzała na swego wyblakłego kawalera. - Pójdziemy na śluzę? Chodź, stary, Marek innym razem znowu nas zastąpi... Julek wzruszył ramionami, grać można było i na śluzie, a Hanka od rana nic, tylko uparła się grać z nim w tysiąca. Zmarnowany dzień. Może inny będzie lepszy. Kiwnął głową. Marek dopadł kajaka, zepchnął go jednym ruchem. Było mu dziwnie: nigdy jeszcze nie czuł nic podobnego. Zdenerwowanie zupełnie innego gatunku niż to, które towarzyszyło mu, kiedy jechał na zawody, uczucie, żeby ani sekundy nie stracić... Brzegi kanału -ciemny tunel wśród liści - tylko migotały, ciach, ciach. Wodę zasłaną bez reszty cieniem drzew kajak pruł niby indiańska piroga. Kiedy wyjechał na jezioro, od razu skręcił w lewo. Minął pierwszą i drugą zatoczkę i skręcił w tę właściwą. Nie było tam nikogo, ale to nie miało znaczenia: jeszcze było za wcześnie. Na wszystko przyjdzie czas, bo 51 będzie tak jak wczoraj: najpierw się wykąpie, a potem dopiero, jak wróci, ona już będzie siedziała na kajaku. Uśmiechnął się do tej myśli i skoczył do wody. Przepłynął paręset metrów i wywrócił się na wznak. Fajnie było wymoczyć się w wodzie po całodziennej orce. Taki pociąg tratw to nawet dla starego ciężka robota. Niebo nad nim, składające się z miliona pstrych igiełek, było niemal dotykalne. Rozejrzał się, wciąż leżąc na wznak i tylko obracaj ąc głowę, i zobaczył nurka: płynął, jednym bujnięciem (zupełnie jak fotel na biegunach) zanurzał się w wodzie, raz — dwa — trzy — cztery — pięć — sześć — siedem — osiem — dziewięć — (ale ci długo nie wypływa) jedenaście — dwanaście - trzynaście, mam cię, łobuzie, tużeś mi wylazł... Chwilę za nim patrzył, nurek popłynął, bujnął się, znów na wodzie nie było śladu... Marek leżał. Korciło go dziko, żeby już wracać, ale nie pozwalał sobie, trzeba było docząrować do końca: godzinę temu wyszła z Sitkowa, pół godziny temu minęła śluzę, nie przyjdzie wcześniej niż za piętnaście minut... Przewrócił się na brzuch i popłynął do drugiego brzegu. Dopiero stamtąd (nie patrząc, żeby nie zapeszyć) zdecydował się wracać. Teraz pruł jak najszybciej z powrotem, zaledwie przez szpary w powiekach kontrolując odległość od brzegu. Kiedy poczuł, że nogami zahacza o piasek, otworzył oczy: zobaczył przycumowany kajak, spodnie leżące na kamieniu, tak jak je zostawił, i nic więcej. Chciał westchnąć, trochę się zawstydził, zerknął na wodę, nurek znowu był blisko, szlag by to wszystko — westchnął jednak. Dlaczego właściwie miałaby przyjść? Żeby doczekać się z jego strony następnego kawału? Po co ma ryzykować jeszcze jedno spotkanie z jego chamstwem? Znowu tak jak z tymi zawodami, coś zaprzepaścił przez głupotę i bezmyślność. Poczuł wściekłość na siebie i żeby ją jakoś wyładować, znów skoczył do wody waląc nogami tak mocno, pracując rękami z taką siłą, jakby bił niewidzialnego wroga. I jeszcze. I jeszcze. I jeszcze. Gdyby ktokolwiek zmierzył teraz czas Marka, byłby nim z pewnością zbudowany. Dopiero kiedy serce zaczęło mu nieznośnie walić w gardle, zrobiło mu się jakoś lżej. No cóż, trzeba się było poddać coraz silniej narzucającemu się przypuszczeniu, że szarooka dziewczynka ma go dosyć; może zresztą przyjechała tylko na parę dni i już wróciła z powrotem do tej swojej zatraconej Warszawy? Wskoczył na kajak i popłynął ku domowi. Jadąc nie mógł Opanować się, żeby nie czuć żalu, że siedzenie przed nim jest puste, że nie 52 widzi przed sobą drobniutkiej, szczupłej podróżniczki. W końcu z irytacją stuknął się w głowę: - Co ja? Gdy podjeżdżał pod śluzę, zobaczył, że Hanka kończy przepuszczać grupę kajaków. Z daleka dochodził jej chichot, który nieodmiennie wyprowadzał go z równowagi. - Cześć, chłopcy! — wołała wychylając się za barierę, zgrabna w swoim dwuczęściowym kostiumie, potrząsając lokami (co noc zawijała cierpliwie włosy na lokówki, za to w dzień opadały na jej plecy piękną, falującą pelerynką), cała we wdziękach i uśmiechach. — Cześć! A pokażcie się tu znowu na przyszły rok! - Ciao, bambina - pożegnał ją dowcipnie ktoś z kajaka, trzymający przy modzie sprzed dziesięciu lat. Ktoś inny puścił tranzystor. W ciszy wieczoru rozległ się poważny kobiecy głos: „W tym celu bierzemy główkę kapusty, szatkujemy ją drobno nożem, a potem na małym ogniu godzinę dusimy w niewielkiej ilości tłuszczu i wody..." Poczuł głód. - Chodź, Hanka, już pewnie jest kolacja. - Idę! - oderwała się od barierki, ale ciągle jeszcze machała ręką do odjeżdżających. — Wiesz, wcale nie jestem głodna, chłopaki miały sardyny, poczęstowały kielichem... Ale popatrz, Marek, jak się za ciebie upracowałam. - Przytuliła do niego spocony policzek. - No, pożałuj mnie... Widzisz, jaki mam pęcherz na palcu? Odsunął się od niej ze złością. Niech innym pokazuje swoje kuku. Nie brał na serio ani wdzięczenia się Hanki, ani jej złośliwości, ani przekomarzań. Siostra cioteczna, wielki mi interes. Była, no to była, dzięki niej miał trochę więcej wolnego czasu i zobaczył na obrazku, jak się bajeruje frajerów. Nie dla niego te klocki. - Co ty - obraziła się i czupryna znów poszła w ruch. - Ja cię zastępuję, a ty mi będziesz chamskie numery wstawiał? Ganek to- najpiękniejsze miejsce w całym domu. Obrośnięty winem od góry do dołu, był cienisty i chłodny. Wino, poruszane wiatrem drgało lekko, tak jakby po nim przechodziły dreszcze. U góry jaskółki uwiły mnóstwo gniazd. Teraz, w porze karmienia niemowląt,-z gniazd wystawały jedne przez drugie olbrzymie, biało obramione paszcze, stale otwarte celem przyjęcia ewentualnych zdobyczy matki. Hanka wyniosła na ganek talerze, solniczkę i chleb i obrażonym tonem kazała Markowi przynieść z piwnicy mleko. Nie 53 I chcąc nowych dyskusji, uniósł klapę i zszedł na dół. Wszystko go dzisiaj denerwowało, ale powiedział sobie, że nie warto z nią zaczynać. A nuż za parę dni znowu będzie potrzebował jej wyręki? Wyniósł dzieżę mleka, które kroiło się chochlą niby krem, i sam rozlał je na talerze, a potem usiadł do stołu i jak co dzień, w oczekiwaniu na jedzenie, zaczął widelcem wydłubywać chleb ze szpar w stole. - Przestań - powiedziała Hanka..- To nieestetyczne. Już-już chciał jej coś odpowiedzieć, ale w tym momencie wmieszała się matka. - A to szczęśliwie, że się państwo już rozsiadło - szczeknęła od blachy. - Zaraz się służba zleci i będzie podawać. Hanka pogardliwie wzruszyła ramionami, Marek udał głuchego. - Tak jakby ciotka idąc od komina nie mogła wziąć tego sagana kartofli. Ręka by ciotce uschła. - Lepiej pilnuj, żeby tobie język nie usechł. Jakbym nie znała twojej matki, tobym myślała, że jesteś w lesie chowana. Móc to ja wszystko mogę, ale nie jestem od tego, zrozumiałaś? Ironicznie się uśmiechając Hanka wstała od stołu. Kiedy zdejmowała garnek z płyty, kuchennej, wyleciał jej zza ucha fantazyjnie tam wsadzony mały nenufar. Ciotka spojrzała na leżący na ziemi kwiat, a potem niechętnym spojrzeniem obrzuciła siostrzenicę. Jej jawna kokieteria i powodzenie niewypowiedzianie ją denerwowały. - Wianek se upleć. Dopiero będzie ci do twarzy - mruknęła pod nosem. - Tak jakby ciotka nigdy nie była młoda. - Za moich czasów w młodości co innego miało się w głowie. U ciebie te chłopaki Uczą się tylko na ilość. Nie patrzysz, z kim masz do czynienia, byle nosił spodnie, a nie spódnicę. - Wolałabym, żeby ciocia była łaskawa nie interesować się moimi sprawami - wyniośle odcięła się Hanka. - Każdy rozrywa się, jak umie, na tej skisłej śluzie. Ja nie patrzę, czym ciocia się zajmuje, tylko robię swoje. - Skisła, nie skisła, ale cię tu pełno, jak tylko ciepło się zrobi -uprzejmie wypowiedziała się śluzowa. - Ja tam ciebie nie zapraszam. - Darmo tu nie siedzę. O, ile pęcherzy z tego śluzowania narękach sobie porobiłam. - Do wesela się zgoją. Co się gapisz, Marek? Jedz szybko, musisz mi jeszcze trochę chrustu przynieść. Drzewa na podpałkę nie mam, 54 jak nie uzbierasz, nie będzie jutro czym podpalić i obejdziecie się bez śniadania. Marek nie odpowiedział nic. Patrzył na kartofle dymiące na talerzu. Było na nich sporo skwarek i było to fajne żarło, mleKo zimne, prosto z piwnicy, i takie sypkie kartofle. Ale z tego całego gadania jakoś apetyt go odszedł. Co za kobita, żeby na jedną chwilę nie przestać, żeby każdego się czepiać, wszystko zatruć, żeby juz taK męczyć, dręczyć, nudzić, gderać bez jednej sekundy przerwy— - Czego nie jesz? Kartofle ci zdębieją na talerzu. Odsmażać ci ich nie będę. — O Jezu, niech już mama przestanie. Przez chwilę na ganku panowała cisza. Wiatr podnosił gałązki wina, które kołysały się z szelestem, małe jaskółki darły się na widok fruwającej z muchą w dziobie matki. Jedząc kartofle, które w żaden sposób nie chciały mu przejść przez gardło, Marek zasłuchał się w daleki hałas jadących po sitkowskiej drodze motocykli- EJ> gdyby człowiek miał motor. Wsiadłby teraz i pojechał w czorty, gdzieś do Szczecina albo i do Gdańska... Tam zadekowałby się °a statku płynącym do Ameryki, w szalupie by się zadekował albo na bocianim gnieździe. O bocianim gnieździe Marek wiedział tylko z książek, a e wyobrażał sobie, że to jest wysoko na maszcie i że nie właz1 się tam bez potrzeby. Więc on tam by właśnie przycupnął i zlazłby dopiero po paru dniach, jakby już byli tak daleko od Polski, żeby im sie- me opłaciło wracać. Więc dowieźliby go do tej Ameryki, a on zgłoś™)' się od razu do pierwszego lepszego klubu sportowego, jakoś by się dowiedział, gdzie jest taki pierwszy lepszy klub, rękami by ir° Pokaza tak-tak-tak oni by skapowali, że idzie o pływanie, i by g° wzięli na basen wielki jak połowa sitkowskiego jeziora, a on by i"1 zasunął takiego startowego, żeby im wszystkim od pierwszego do ostatniego oko zbielało, i tylko by patrzyli po sobie zupełnie zdruzgotam, a potem lewa, lewa, lewa, poprułby jak ścigacz do drugieg0 brzegu i z powrotem, a jakby wrócił, to oni już czekaliby na niego i błagali y go na wszystko - byle tylko dołączył do ich reprezentacji- <-)n y S1^ zgodził, parę lat by dla nich popływał, do domu by nie napisa*mc'am słowa, niechby myślała, że umarł, i dopiero potem, jakby juz mowl po amerykańsku jak Amerykanin i jakby miał kupę dolarów i cadilla ca albo volkswagena, willę nad jeziorem i w ogóle wszystko, przyje chałby jak w filmie „Jadą goście, jadą", a może to było w 55 Australijczyka", oba szły w Nawojowej, no, jednym słowem przyje- ,j chałby tutaj rozejrzeć się za odpowiednią żoną, a przy okazji wstąpiłby do matki na śluzę. Matka naturalnie najpierw by go nie poznała, patrzałaby, kto też to się tu zatrzymuje takim samochodem na sto dwa, a potem wybuchnęłaby płaczem, po pierwsze, że on żyje, a ona j go już pochowała, a po drugie, że ona tak za nic go miała, a on taką karierę zrobił i jest takim sławnym Amerykaninem. On by jej 1 wszystko przebaczył, trochę, dolarów by jej zostawił, tyle, żeby sobie I mogła na własny koszt elektryczność przeciągnąć i telewizor kupić, i powiedziałby jej: „Kupuję ci ten telewizor, żebyś jak będą mistrzostwa świata w Honolulu, mogła mnie sobie obejrzeć. Bo ja, mamo, mimo wszystko,.coś o mnie myślała i jaka dla mnie byłaś, już cztery razy byłem mistrzem świata, mamo". No i wtedy pojechałby szukać żony. Dziewczynka już byłaby dorosła i na przykład miałaby narze- 1 czonego, ale by go też na tym telewizorze zobaczyła i powiedziałaby I do narzeczonego: „Widzisz? Mistrz świata to jest ten, co ci mówiłam, j że mi uratował życie wtedy, co wiatr tak zniósł kajak na jezioro... Pozwolisz, że pójdę się z nim zobaczyć". Narzeczony musiałby pozwolić, no a potem... - Nikt się tu o mnie na śluzie nie pytał? - zwrócił się do Hanki. - A jakże, była i pytała się. - Jak wyglądała? - Marek poczuł, że mu się robi gorąco. - No, jak miała wyglądać? Włosy złociste, o takie dotąd, tren cały w gwiazdach, ciągnący się po ziemi... - Kretynka - Marek wstał, że aż krzesło upadło. - Twoje dowcipy to możesz sobie wsadzić, wiesz gdzie. - Głos miał zduszony i szybko doskoczył do drabinki wiodącej na stryszek. Tam dopiero, kiedy się i znalazł sam, zupełnie bez sensu nagle kopnął opartą o ścianę starą ramę, która rozleciała się na kawałki, a potem jeszcze kopał i kopał siano, aż od kurzu zupełnie zakręciło musie w nosie. VI Dni płynęły, a Marek, mimo że j ak najironiczniej do siebie samego nastawiony, bez przerwy myślał o nieznajomej dziewczynce. Właściwie trudno nawet powiedzieć, że myślał. Ciągle miał wrażenie, że z lasu, zza zakrętu szosy, spoza domu wyłoni się drobna postać 56 w żółtym sweterku, a wtedy... Ale „wtedy" było zupełnie zamglone, właściwie nie było żadnego „wtedy", tylko znowu zaczynało się to samo, szare oczy, żółty sweterek, krzywawy uśmiech. Łażąc wzdłuż kanału, wałęsając się po lesie, śluzując kajaki, nawet na chwilę wychodząc przed dom, żeby naciąć pokrzyw lub pozbierać chrustu -bez przerwy czekał na nią. Kiedy kończył śluzować, siadał na barierze i gapił się na drogę od wsi. Co chwila pojawiał się na niej ktoś i póki był mały jak punkcik, można było wmówić sobie, że wżówić sobie me, ale już po chwili widziało się - nie te ruchy, nie ta postać, gdzie ja, głupi, oczy miałem. T- Wściekły sam na siebie do ostatnich granic, mając się właściwie w norrrmalnej pogardzie, trzy razy poszedł do wsi z nadzieją, że może ją spotka, ale nic z tego nie wyszło. Pewno że można się było o nią pytać, ale po pierwsze - od dnia, kiedy skończyły się szkoły, w każdej chałupie pełno było letników i w tumanach kurzu tabuny dzieci biegały tam i z powrotem po sitkowskiej drodze, po drugie-pytanie: „A nie wiecie, gdzie tu mieszka...", jak nawet nie mógł powiedzieć kto, no, kto? „taka dziewczynka w żółtym sweterku"... Nie, tak dalece wygłupiać się nie miał zamiaru. Po tygodniu zrozumiał, że rzeczywiście musiała wyjechać: było niepodobieństwem niespotkanie przez tydzień kogoś, kto mieszkał w Sitkowie, mającym dwa kilometry długości. Dzisiaj był jego dzień. Matka od rana pojechała do geesu, Hanka przepadła gdzieś zaraz po śniadaniu, a on od rana śluzował i śluzował, urwali się czy co, jechali jedni za drugimi jak na odpust. Zmordował się, bolały go ręce i pot zalewał czoło. Patrzył na nich ze złością, nieroby jedne, rozwalają się w tych kajakach, śpiewają, migdalą, popijają wino, a ty, człowieku, oraj, aż ci bulki nosem pójdą. Była to chyba zorganizowana wycieczka, same młodziaki, w każdym kajaku siedziała para, chłopak z dziewczyną, smarkacze, niewiele starsi od niego. Dlaczego oni byli tam, a on tu? Nie mógłby który picuś-glancuś za dyszle się brać, a on by zamiast niego wiosełkiem pomachał... Jedna z dziewczyn opalała się na dziobie kajaka. Leżała, miała zamknięte oczy, długie jasne włosy za jej głową spadały tak, że były o centymetr od wody. Chłopak siedział tyłem do niej, ale tak blisko, żeby mogła oprzeć o niego nogi. Widać było, że boi się poruszyć, żeby jej w niczym nie przeszkodzić, nie przerwać wypoczynku czy też półsnu. W pewnej chwili dziewczyna nie otwierając oczu wyciągnęła 57 rękę, tak j akby czegoś szukała w powietrzu, a trafiwszy na jego głowę pieszczotliwie pogłaskała go po włosach. Chłopiec wziął tą rękę i położył sobie na ustach. Marek nie chciał właściwie patrzeć na nich, w każdym razie nie chciał, żeby ktokolwiek widział, że patrzy, więc ustawił się do nich bokiem, ale oczy jego bez przerwy same uciekały w tę stronę. Przez sekundę wyobraził sobie, że to jego dziewczynka leży tak na dziobie, a on stara się nie ruszyć, żeby nie przestraszyć jej ani nie przeszkadzać w wypoczynku. Potem, po raz pierwszy w życiu, zastanowił się, że jemu nigdy dotąd nic podobnego nie przychodziło do głowy, że nigdy nie miał ochoty umówić się z żadną dziewczyną ani pocałować żadnej, ani iść na spacer. Nie istniały dla niego tego typu sprawy. Pływanie, grzyby i szlus. To prawda, że jego dziewczynka była chyba inna niż wszystkie, jakie znał ze szkoły, była delikatna, małomówna, wcale niecwana, niepodejrzliwa, dziecko, któremu tak głupio zrobił świństwo, a teraz to świństwo obróciło się przeciwko niemu i nie dawało mu żyć. Spojrzał na swoją parę - dalej siedzieli bez ruchu, tyle że dziewczynie jeszcze niżej opadła głowa i końce włosów już z pewnością zanurzyły się w wodzie. I w tym momencie poczuł, że ktoś ręką zasłonił mu oczy. - Odczep się, głupia — burknął. Nie lubił zasmarkanych kawałów Hanki. Puściła go dziwnie szybko (zazwyczaj musiał się z nią długo mocować), a on odwrócił się powoli, chcąc naznaczeniem kółka na czole pokazać jej, co myśli o tych dowcipach, i nagle zrobiło mu się straszliwie gorąco, ale to tak gorąco, że aż zakręciło mu się w głowie: za nim stała „ona". Stała trochę niepewna, trochę uśmiechnięta swoim krzywawym uśmiechem, a trochę speszona. - Jakim cudem wiedziałeś, że to ja? - Ja... skąd... ja nic nie wiedziałem... Ja myślałem... - I nagle opanowując się: — A ty skąd się tu wzięłaś? Ale ponieważ strasznie się speszył, strasznie się ucieszył, a na dodatek zauważył, że z kajaków gapią się na niego i prześmiechują półironicznie, powiedział to.jakoś inaczej, niż chciał, szorstkawo, prawie niegrzecznie. - A bo co? Gniewasz się? - z kolei ona się przestraszyła. - Coś ty... Ale skąd... fajnie, żeś przyszła... ja... - ale mówienie tego typu rzeczy było czymś tak nowym, że zrobił się czerwony po szyję. Żeby sobie dodać powagi splunął przez zęby: - Chwileczka, muszę podnieść stawidło — i męskim, powolnym krokiem przeszedł na drugą stronę śluzy. Podreptała za nim jak mały, przyjemny piesek. - A co to stawidło? To, co kręcisz? - Nie. To jest lewar. Stawidło, o tu się podnosi, widzisz, zaraz pójdzie woda. Woda nie „poszła", ale runęła z takim hukiem, że mała podniosła ręce do uszu. Kajaki chybotnęły się, a chłopcy uchwycili za łańcuchy. Tylko ten od blondynki nie poruszył się, ona również nie otworzyła oczu, wydawało się, że śpią oboje nie słysząc szumu, nie czując ruchu kajaka, niespokojnie tańczącego po śluzie. Marek oparł się o dyszel, ona obok niego zrobiła to samo i patrzyli na pieniącą się wodę, wiercącą się, hałaśliwą, brudną, która powoli wspfaała się po kamiennej ścianie. Słońce stało wysoko, wszystko było tak, no, wprost identycznie tak jak co dzień, a jakimś cudem zupełnie inaczej. Stali obok siebie w milczeniu, był taki hałas, że aby się porozumieć, musieliby teraz wrzeszczeć. Mała pochyliła się ku niemu. - Jak ci na imię? - krzyknęła mu prosto do ucha. Odkrzyknął: - Marek! A tobie? - Czuł, że usta mu się rozjeżdżają i że ma ochotę śmiać się z niczego. Jak idiota. - Helena. - Jaak? - Heeleenaa. Długo tak może lecieć? - znowu przyłożyła mu usta do ucha. Marek wziął ją za rękę i sprowadził ze śluzy. O parę kroków od niej już można było mówić zwyczajnie. - Zaraz się napełni. A jak się na ciebie mówi? Helusia? Helenka? Spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Normalnie. Helena. Ja mam już jedenaście lat! Śmiech, który siedział Markowi w gardle, nareszcie znalazł jakieś ujście. „Normalnie. Helena. Jamam już jedenaście lat!" Alekinoztą małą! - Czego ryczysz? - Już? Całe jedenaście? Spojrzała na niego nieufnie. - Jak chcesz wiedzieć,' to jedenaście i trzy miesiące. Właściwie można by liczyć, że mam dwanaście. A ty? 58 59 Puścił pytanie mimo uszu. — Dobra, będę liczył, że masz dwanaście. Przeleciało mu przez głowę, że klasa wykpiłaby taką przyjaźń, że fason jest przyjaźnić się ze starszą, a nie z młodszą od siebie dziewczyną. Ale właściwie klasa, szkoła, nawet zawody, wszystko to w tej chwili wydawało mu się nieważne i dalekie — małe punkciki wtapiające się w blady, zamglony horyzont. Poszedł otworzyć wrota. Kajakowicze puścili łańcuchy i zaczęli się wzajemnie poganiać: — No, jazda, Baśka. Boże, co z ciebie za noga... — A ruszajże, stary, odepchnijże się wiosłem! Myślałby kto, że to pierwsza śluza. Marek poszedł do budki. Helena poważnie przeczytała napis. — To ty jesteś strażnik wody? - zapytała. — Wodny, a nie wody! - pękał ze śmiechu. - Z nią ze wszystkiego chciało mu się śmiać. — Ja jestem wszystko, co potrzeba. Śluzowy, wodniak, pomagier, strażnik, inkasent... Przewodnik podszedł do Marka. — Płacę za sześć — powiedział. — Po dziewięć złotych kajak. Marek wydał resztę, starannie wypisał kwit i zamknął „kasę" nie patrząc w stronę Heleny. Mimo to kątem oka widział zwrócone ku sobie jej uważne spojrzenie i było mu cholernie przyjemnie. Czuł się gospodarzem na śluzie, a ona była jego gościem. Gdy już załatwił klientów, wziął ją za rękę. — Chodź, pokażę ci. Widzisz? To jest śluza. Popatrz, z tej strony w kanale woda jest wysoko, a z tej nisko. Gdyby nie śluza, kajaki nie mogłyby przejechać. A tak - jak tu się zamknie wrota, to naleje się wody do pełna, wtedy kajaki wjadą, potem się tamte otworzy, kapujesz, woda razem z kajakami zjedzie do poziomu tej strony kanału, otworzy się wrota, wyjadą i okay. — Fajnie. — Naprawdę? Podoba ci się tu? — Mhm. — Masz trochę czasu? Może byś chciała pośluzować? Znaczy... ze mną. Razem. Ja bym śluzował, a ty byś mogła mi pomóc. - Był pewien, że zrobi jej tą propozycją wielką przyjemność. — Bardzo bym chciała — powiedziała Helena. — Ale nie dzisiaj. 60 — Nie masz czasu? — Cholera, dlaczego poczuł się taki zawiedziony? — Mam czas. Tylko dziś... chciałam... chciałabym... chciałam cię prosić, żebyś rrihie przewiózł kajakiem. Marek zgłupiał. Popatrzył na nią ukosem. Zemsta? Prowokacja? Kpiny? Ale w szarych kołach oczu Heleny nie dostrzegł nic z tego. Miała brwi wysoko, co nadawało jej wyraz zdziwienia, i patrzyła na niego poważnie. — Dlaczego? — zapytał. — Dlatego. Wygłupiłam się i chcę się odgłupić. — Ty? — Chciał coś powiedzieć, zaprzeczyć, wziąć wszystko na siebie i zatknęło go. Nie powiedział ani słowa. — I ty także. Oboje. Powiedz: dlaczego to zrobifeś? Bo to było umyślnie, co? Umyślnie? Tego typu rozmów Marek nie znał, z chłopakami załatwiało się to jednym dobrym, sierpowym, dziewuchy brało się na bajer. Ale teraz, czując na wprost siebie jej poważną, wąską buzię, czuł, że powinien odpowiedzieć inaczej - po prostu prawdę. Na to jednak zbyt trudno było się zdobyć. Poczuł, że się czerwieni. Helena widać zauważyła to, bo odwróciła głowę, jakby nie chcąc, żeby mu było głupio. — Pojedziemy? - spytała. — No... — To jedźmy. Może dziś wreszcie coś zobaczę. Wtedy z tego strachu i z tej całej złości to w ogóle nic nie widziałam — roześmiała się. Zamiast odpowiedzi strzyknął w wodę śliną, ale to był inny strzyk niż zazwyczaj: z radości. — No to hajda! — zwrócił się do niej. Podała mu rękę i bez słowa doszli do kajaka. Helena wsiadła pierwsza, przytrzymał go nogą, żeby aby się nie gibnął, aż mu się samemu chciało z siebie śmiać, a potem cicho, jednym ruchem wiosła odepchnął go od brzegu. Nawet nie obejrzał się, czy nie nadjeżdżają kajaki, po prostu zapomniał o tym, że dziś jest „jego" dzień. Była teraz przed nim, znowu widział jej blady kark, tak jak parę dni temu, tak jak potem w myślach. Nie miał ochoty nic mówić i chyba nie było trzeba: wiedziała, że mu było źle, odczuła to, dlatego przyszła. Teraz należało tylko zachowaniem pokazać jej, że może mieć zaufanie. Zrobić tak, żeby miała ochotę przychodzić codziennie. Codziennie. — Na długo przyjechałaś do Sitkowa? 61 - Na wakacje. - A jutro przyjdziesz popatrzeć, jak się śluzuje? - Nie wiem. Co dzień nie mogę. Mama tylko co drugi dzień ma kurs. - Kurs? - Tak. W Nawojowej. Jak tu pięknie... Tak tajemniczo... Jak to fajnie, że wziąłeś mnie na ten kajak... Chciał jej coś odpowiedzieć, powiedzieć: „To ty jesteś fajna", ale znowu nie powiedział nic. Od urodzenia mówił tylko: „Jesteś cham", „Jesteś kretynka"..., inne epitety w ogóle mu się „nie kojarzyły". No, jak tu komuś prosto w nos powiedzieć „jesteś fajna"! Przecież to głupio, człowiek spaliłby się ze wstydu. Gębę by mu skręciło. - Co to za kwiaty? - Lilie wodne. - Myślałam, że lilie wodne są żółte. - Bo są i żółte. Zobaczysz na jeziorze. Ale tu, w kanale, więcej jest tych białych. - Cudownie postrzępione! Jak nieprawdziwe! Spróbuj urwać jedną... Jak dziwnie było tak jej tłumaczyć, ułatwiać, robić tak, żeby była zadowolona. Jakoś tak śmiesznie, inaczej niż dotąd z kimkolwiek... Helena schwyciła za długą łodygę i zaczęła ciągnąć ją ku sobie. Marek chcąc jej pomóc przyhamował wiosłem. Strzępiasty biały kielich płasko siedzący na wodzie zbliżał się ku niej, ale kiedy już-już miała wziąć go w rękę, w ostatniej chwili, niby przestraszony, zniknął. - No, patrz - powiedziała rozczarowana. - Nie umiem. - Tych nie warto zrywać - usiłował ją pocieszyć. - Mają za wiotkie łodygi i od razu więdną. Poza tym właściwie śmierdzą. Na jeziorze urwę ci żółte. Są ładniejsze. - Ale ja takich nigdy nie widziałam. Chciałabym jedną taką. Chciałabym pokazać mamie. - Zwiędnie, zanim ją doniesiesz. Ale jeżeli chcesz... Odłożył wiosło, chwycił łodyżkę i posuwał się po niej palcami w górę, centymetr po centymetrze, z tak niebywałą starannością, jakby od tego, czy uda mu się urwać kwiat, zależało dopuszczenie go do zawodów. Równocześnie myślał: „Co ja tu robię? Co się ze mną wyprawia?" Kajak powoluteńku przybliżał się ku kielichowi, który wyglądał nie jak kwiat, ale jak na wzór kwiatu zrobiony cukierek. 62 Można by przysiąc, że jest słodki. Było cicho, czasem tylko rozdzierała się rybitwa znad jeziora. Na brzegu kanału dzięcioł stukał w jakiś zmurszały pień. Wszystko było słychać jakoś inaczej niż zwykle, jakoś tak... Wreszcie... Urwał kwiat i rzucił go jej na kolana. - Masz! - A mówiąc to czuł, że jest mu cholernie przyjemnie, Bóg jeden wie dlaczego, bo on, Marek, nie ma o tym najmniejszego pojęcia. Przyłożyła go do nosa i powiedziała: - Miałeś rację. Śmierdzi. Ale cudowny. Cu-dow-ny. Roześmieli się oboje. Właśnie kończył się kanał i wjeżdżali na jezioro. Znowu nie było wiatru i znowu powierzchnia jego była jak skóra spokojnego, śpiącego zwierzęcia, jakiegoś olbrzymiego, przedpotopowego hipopotama, o ile przed potopem były hipopotamy, bo nic nie wiadomo. Naokoło widać było lasy, gdzieś daleko chybotała się rybacka łódź (temu dobrze - przeleciało Markowi przez głowę, łowienie to była boska rzecz na którą przez pływanie nigdy nie miał czasu). Z drugiej strony jeziora, tam, gdzie ginął dalszy ciąg kanału, wyjeżdżał mały kajak z czerwonym żaglem, który wyglądał jak wielki, wydęty wiatrem sztandar. Nad wodą i na wodzie widać było sporo ptactwa. - Ładnie? - zapytał Marek, który czuł się gospodarzem i właścicielem w jednej osobie. - Wiesz, że ja nigdy nie byłam nad jeziorem. Pierwszy raz w życiu jestem na Suwalszczyźnie. Mazur też nie znam... - A lasy? i- Też nie. Zawsze jeździłam nad morze. Byłeś? - Nie byłem — niechętnie mruknął Marek. - No... Ale tam byłoby ci trudniej pływać... Takie fale... Inaczej niż na jeziorze. - Dokąd jeździłaś? - Do Karwi. Jadłeś kiedy flądry? Marek, nie wiedzieć czemu, nie lubił mówić o tym, że nie był, że nie jadł. Na szczęście o kilkanaście metrów od kajaka zobaczył nurka. Siedział spokojnie na wodzie, zupełnie nie przestraszony bliskością ludzi. - A ty nurka widziałaś? - zrewanżował się za flądry. - Co? - No, takiego ptaka. Nurka. 63 - A on nurkuje? - No, pewnie, jak nurek, to nurkuje. Patrz na niego, tu wlezie pod wodę, a wylezie gdzie indziej. Nurek, jakby wiedząc, że jest modelem poglądowej lekcji przyrody, rzeczywiście pochylił się do przodu i zniknął pod wodą. - W którą stronę mam teraz patrzeć? - spytała dziecinnie Helena. - Nie spowiadał mi się. Patrz naokoło, zaraz się gdzieś wynurzy. - Jakoś długo pod tą wodą siedzi! - Jego prawo. Może siedzieć tyle, ile mu się podoba. - Jeszcze nie wylazł. Długo. A... nie utopi się? - One się nie topią. Poczekaj trochę. - Strasznie długo. Jak myślę o nim, to... - i przerwała. - Może i wylazł gdzieś, tylko przegapiliśmy. - Jest! - krzyknęła triumfująco. - Widzisz go? Jest tam. - A po chwili, spojrzawszy w wodę obok kajaka: - Wiesz... ja nie mogłabym być nurkiem... ani w ogóle niczym takim... ani w ogóle nie mogłabym pływać... Jak pomyślę, co tam jest pode mną, to mi się robi jakoś tak... - Jak? - Jakby mrówki w nogach. W stopach. Takie tysiące mrówek. - Boisz się wody? - Nie wiem, ale jakoś nie mogę o tym myśleć. - Jak to, nie możesz myśleć? - No, nie wiem... Coś mi się robi tu - pokazała na szyję - tak jakbym się dusiła. - Strach - zawyrokował Marek. - A to niedobrze. Niedobrze jest bać się wody, podobno tacy najpierwsi się topią, wiesz? - Wiem. Już nieraz myślałam, że ja na pewno się utopię. - A wtedy... wtedy się bałaś? - Dziko. Ale wiedziałam, że jak ty zauważysz, że się boję, to mnie jeszcze dłużej przetrzymasz. No? Żebyś wiedział, że się boję, zostawiłbyś mnie jeszcze dłużej? Chwilami zresztą myślałam, że ty mnie w ogóle zostawisz. Że już nigdy nie dopłynę do brzegu, że tygodniami będę się tak kiwała na środku jeziora i umrę z głodu... Różne takie myśli miałam. Markowi zrobiło się strasznie głupio, ale nie zdobył się na to, żeby jej cokolwiek odpowiedzieć. Dopiero po dłuższej chwili i już innym tonem: - Słuchaj, mam do ciebie prośbę - powiedział. - Do mnie? - Ja potrzymam kajak, żeby się nie gibnął, a ty wstaniesz, odwrócisz się, przejdziesz tędy i usiądziesz za mną na dziobie, dobrze? Chcę, żebyś się opaliła. - Tutaj także się opalam. - Nie. Ale to jest inaczej. Tak sobie się położysz na dziobie... a... -różne znał na to wyrażenia: giczoły, giry, kopyta, i wypowiedzenie żadnego z tych słów nie zrobiłoby mu najmniejszej różnicy, natomiast to słowo, które teraz mełł w ustach, było jakoś nieludzko kosztowne. Mimo to wydusił je z siebie: - a ty te... nogi tak koło mnie wyciągniesz, ja cię będę trzymał, żebyś sobie wygodnie leżała i nie bała się niczego, no i tego... - urwał zmieszany. - Jak chcesz - powiedziała po prostu Helena i zaczęła dość niepewnie roić się na swoim siedzeniu. Wstawała, siadała znowu, wreszcie zdecydowana wyprostowała się i podała Markowi rękę. Przeprowadził ją wolniutko za siebie. Już siedziała na dziobie. Mocno trzymał ją za dziecinne stopy i czuł... Co to było? Na jednym kowbojskim filmie też tak mu kiedyś było, jak bohater był na końcu (aki absolutnie szlachetny, że właściwie chciało się ryczeć, mimo że się nic złego nie stało. - No, siadaj... Usiadła i puścił jej nogi. - Ale nie tak, Helena.,. Siedzisz, jakbyś kij połknęła... Wyciągnij się, o tak, połóż głowę na dziobie... Nie widziałaś, jak dziewczyny się opalają? Zawsze leżą na dziobie, znaczy siedzą, ale głowę tak kładą, jakby leżały, bo inaczej nie ma operacji słonecznej... Ależ nie tak... Co z tobą? Niewygodnie ci? - Wygodnie — odpowiedziała niepewnie. - No to co? - Nie wiem. - No, nie powiesz mi, że się boisz... Przez chwilę było cicho. - Jakoś wolałam, jak siedziałam na dnie - E, posiedź jeszcze chwilę... Zamknij oczy... Tak strasznie chciał, żeby wyciągnęła rękę, niby niechcący dotknęła jego głowy, pogładziła włosy... Nie odwracając się wiosłował napięty, czekając, że zaraz... że za chwilę... Zamiast tego usłyszał tylko ciężkie westchnienie. ' 64 Życie za życie 65 - No? Nie ma rady. Nie trzeba być egoistą. Oj, ciężkie to postanowienie i właściwie zupełnie się nie opłaca: tak już jest, że ludzie zauważają, jak się jest egoistą, ale nigdy nie zauważają, jak się nie jest. Odwrócił się i spojrzał na nią spod oka. - Tak jakby nie było ci tam specjalnie wygodnie. - Może nie tak specjalnie — zgodziła się dość baranim głosem. - Wolisz wrócić? - Mhm. - No to wracaj tu. To przecież miało być... Miało ci być po prostu przyjemnie. Ja... — no, przepraszam, nie będzie się wygłupiał i opowiadał o blondynce i o jej chłopaku. — Ja uważałem, że może się trochę podpalisz. No, chodź, przejdźże już raz... Słuchaj, ty jesteś zupełnie blada... Ty się chyba naprawdę wody boisz? - Kiedy to nie jest wyraźnie tak, że ja się boję, tylko nie mogę ani na chwilę przestać o tym myśleć. Tak jakby te piętra wody, które są między mną a dnem, chciały mnie wciągnąć... Pytałeś, czy się uczyłam pływać. Byłam najgorsza w klasie. Nigdy nawet do strzałki nie doszłam. Nie umiałam się rozprężyć... Ale już jest chyba późno. Słońce się zniżyło. Muszę wracać. Jak tak długo mnie nie będzie, to mama zacznie się pytać... Mam jeszcze do ciebie prośbę, zanim wrócimy do domu. - No! - ucieszył się Marek. Nareszcie będzie mógł coś zrobić dla niej. - Czego ci potrzeba, Helena? ~ Chciałabym zobaczyć kijankę. - Co? - Marek aż otworzył ze zdumienia usta. - Kijanki nie widziałaś? - Widziałam w szkole i strasznie mi się podobały. Miały taki ogonek z rzęs, ale to było dawno i chciałabym jeszcze raz zobaczyć. Tu od paru dni już ich sama szukałam, ale nie mogę na nie trafić i nie wiem, gdzie siedzą. Strasznie chciałabym złapać jedną, zanieść do domu i zobaczyć, jak się lęgną żaby. - Tego nie można zobaczyć. Nigdy nikt nie widział. One chyba lęgną się w nocy, bo idziesz spać i masz w słoju kijanki, a rano wstajesz i masz żaby. Tak jakoś jest. - To mi złapiesz jedną? Wsadzę ją w plastykowy woreczek i zaniosę do domu. - Pewnie że ci złapię. To żadna sztuka. - Niby nie chciało mu się śmiać, ale usta same mu się uśmiechały. - Szkoda, że nic mówiła ' i wziąłbym sitko. Na sitko wybierasz kijanki jak kluski na wai /¦!< łx u Ale i tak ci złapię, trzeba tylko upatrzyć miejsce, trocin.; rzęt) mu i kamienie. One lubią pod kamieniami siedzieć. Zrobił parę ruchów wiosłem i dobił do zarośniętego brzegu - Tu będzie fajnie, tylko że musisz ostrożnie wyłazić, !><> dno trochę takie gliniaste. Chodź. Podał jej rękę i podprowadził do pnia przewróconej wierzby. - Siądź tu sobie i patrz, a ja połapię. O, jest, widzisz ją, łachudrę? O, tu, majda tym warkoczem w rzęsach... No, chodź tu, stara podłożył ręce, ale kijanka już była pod kamieniem.—Poszła. Żeby to, cholera, mieć sitko... Już z pięć lat nie łapałem kijanek, to zabawa dla maluchów. Akurat dla ciebie — dodał po chwili i spojrzał na nią przekornie. - O, czekaj, druga, ale ci wielka, koń! Helena wstała z pnia i śledziła kijankę. » - Widzę — szepnęła tak cichutko, jakby kijankę można było przestraszyć jak ptaka. - Widzę, widzę ją! Jest! „Koń" przysiadł między wodorostami, a Marek złożył ręce jak do picia wody, podłożył pod kijankę i szybkim ruchem poderwał ją w górę. Była: Podsunął ją Helenie pod nos. - Masz. Napatrz się. Helena wyjęła z kieszeni plastykowy woreczek. Marek nabrał w niego wody i wrzucił kijankę, ale po chwili woda wyciekła. - Nie ma sensu - orzekł. - Nie doniesiesz jej do domu i zdechnie. Przyjdź pojutrze (ważne w tym wszystkim było to jedno zdanie: „przyjdź pojutrze"), a ja ci nałapię. Będzie na ciebie czekał słoik pełen kijanek, tylko przyjdź. Kiwnęła głową na znak, że przyjdzie. W ciszy zagarniając wodę wiosłem Marek patrzył na jej cienką szyję, która dzisiaj nie była już taka blada jak pierwszym razem. VII Marek siedział na barierze, palił papierosa i machał nogami. Umyślnie siedział tyłem do drogi, którą miała'nadejść Helena, żeby nie myślała, że aż tak czeka na nią, ale zły był na Siebie, bo nie mógł 66 67 wytrzymać i raz po raz się za siebie oglądał. Kiedy z daleka (o, a oczy to miał takie, że widział na kilometr) zobaczył figurkę na zakręcie za górką, z punktu odwrócił się tyłem. Helena też miała dobre oczy i zauważyła cały manewr: i to, że najpierw patrzył na drogę, i to, że potem odwrócił się do drogi tyłem. Podeszła bardzo blisko, ale nie weszła na górę, tylko nad samym kanałem stanęła z boku za drzewem. Jak tak, to niech teraz poczeka. Marek dopalił papierosa i pstryknął go w wodę. Już powinna była dojść, co jest, u jasnej i ciasnej, już powinien usłyszeć „cześć, Marek" albo „no to przyszłam", albo „już jestem", no coś takiego, co się mówi, jak się kogoś zaskakuje. Ale minęło kilka długich minut i ciągle panowała cisza, która w końcu tak go zdenerwowała, że się odwrócił. Rozpłynęła się czy co? Była i nie ma? Zszedł z bariery i rozejrzał się dookoła. Ani śladu. Nie wpadła chyba do kanału, u Boga Ojca, przecież szła górą... Raz jeszcze rozejrzał się i nie wytrzymał: — Helenaaa! — A kuku! — wypadła na niego zza drzewa jak bomba. — Skąd wiedziałeś, że już jestem? — Skąd miałem wiedzieć? Nic nie wiedziałem. — Nie wiedziałeś i tak wołałeś w las? Patrzcie go. Nie bujaj, ja dobrze widziałam, jakeś się obejrzał. — Nic nie widziałaś, bo się w ogóle nie oglądałem. — Przysięgnij. Marek już otwierał usta, żeby zaklinać się i przysięgać, ale dal spokój: z nią było jakoś inaczej. Helena była ubrana dzisiaj jak wtedy w Nawojowej, kiedy ich podwiózł leśniczy: dżinsy i męska czapeczka, i znowu wyglądała na dziesięcioletniego chłopca; włosów nie było widać. Usiedli koło siebie na trawie. Z drugiej strony kanału leśniczowie wyszli przed dom i zasłoniwszy oczy rękami rozglądali się na wszystkie strony. — To ten pan, co nas podwiózł — szepnęła Helena. Leśniczyna zwróciła się do Marka: — Nie widziałeś gdzie mojej kozy? Z paliczką mi się urwała i poszli w czorty. — Paliczkę wyciągnęła? - pokpiwał Marek. - To i mleki nic będzie? ¦ Leśniczy zauważył ich teraz. - Ale, Marek... to ja widzę, żem ci niechcący kolegie znalazł — powiedział półironicznie. - Starszej panienki już nie było w całym Sitkowie? Marek stracił na chwilę zwykłą szybkość odpowiedzi, na szczęście wmieszała się leśniczyna: - Nie bendzie, to nie bendzie, mnie tam bida... Ale żebyś był coś porządnego, to skoczyłbyś poszukać... - Dobra - zgodził się Marek, a leśniczy tylko pokręcił głową. - Oj, uwaga, Marek coś za grzeczny, nic z tego dobrego nie wyniknie. Wstali-i przeszli na drugą stronę mostku, mijając uśmiechniętą, leśniczynę. - Lubię grube, zawsze się śmieją - powiedziała Helena. - Twoja matka gruba? - Chuda - odparł Marek. - A jaka... no tak, na co dzień... Dobra? Marek nie wiedział, co odpowiedzieć. Nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby z kimkolwiek mówić o matce. - E tam... Jest o czym gadać — mruknął i wyciągnął papierosa. Chwilę szli w milczeniu, on przodem, ona o parę metrów za nim. Nagle Marek przystanął, położył palec na ustach i pochylił się, usłyszał, że niedaleko niego na ziemi coś drgnęło. Jagodzina poprze-rastana trawą pochyliła się, uniosła, znowu pochyliła i wyłonił się z niej jeż. Był duży, wielkości deserowego talerzyka, podługowaty, i pruł powoli do przodu wystawiwszy spiczastą mordkę i położywszy kolce. Widać nie wyczuł wroga. Żeby go zobaczyć, Helena musiała zrobić krok do przodu. Ciągle trzymając palec na ustach Marek przywołał ją oczami. Zbliżyła się niemal bezszelestnie, ale to wystarczyło: jeż ustawił kolce, zrobił się zupełnie okrągły, fajna kolczasta kula, i zamarł w bezruchu. - Widziałaś kiedy? - szeptem zapytał Marek. - Nie! Jejku, jaki cudny! - Jeżeli będziemy przez chwilkę zupełnie cicho, to on ożyje. On tylko udaje umarlaka, żeby go nie ruszać. - Ale ja chcę go wziąć na ręce! - Nie uda ci się. - Zobaczysz, że mi się uda! Ja muszę! Kucnęła nad nim i przybliżyła ręce, oderwała je jednak natych- 68 69 miast, widać było, że pokłuł ją porządnie. Spróbowała raz jeszcze i wzruszyła ramionami: - Nie ma sposobu. - Nie ma sposobu? Jest sto sposobów - nie wytrzymał Marek, który też w swoim czasie „musiał" i nie raz, nie dwa miał już jeża w rękach. — Zobaczysz, że mnie się uda. I nie zważając na nic objął go rękami. Helena patrzyła na ten wyczyn z uznaniem. - To jeden sposób - powiedziała. - A mówiłeś, że jest sto... To pokaż inny... - Będzie i inny. Odłożył jeża i mimo kolców długą chwilę przesuwał po nim ręką, jakby go głaskał. Po jakimś czasie jeż troszkę pochylił kolce. Marek nie przestawał go głaskać, tak jakby chciał zahipnotyzować go czy też uśpić. Wreszcie przestał i podsunął pod niego ręce. - No, chodź - wyszeptał. Jeż skurczył się, złożył kolce, znów je postawił, znowu je złożył, wreszcie posunął się troszkę w kierunku Marka ręki. - Jezu, jak fajnie! - zachwyciła się Helena. - Teraz ja. - Nie, zostaw. Trzeba mu dać odejść spokojnie. Jeszcze niejednego spotkamy. - Szkoda go... - Mówię ci, znajdą się inne, tu jeżów jak psów. Mieliśmy iść za tą kozą... Ale nie zrobił i stu kroków, kiedy doszły ich hukania od strony śluzy. - Huhu! - wołał jakiś głos. - Huhu! A jest tu kto? - Lecę - odkrzyknął Marek i biorąc Helenę za rękę pobiegł w kierunku śluzy. Ale nadjechali szybko! Wcale ichnie widział, jak schodzili. - No, mały, łaska boska, już z dziesięć minut stoimy. Zawołaj śluzowego, musimy się szybko przeprawić. - No-to właśnie jestem - odpowiada Marek głosem, który jego zdaniem brzmi poważnie, ale który z niezrozumiałych przyczyn budzi wesołość jadących. Jest ich dziesięciu, pięć kajaków, żadnych bab, same chłopaki koło dwudziestki, kajaki rnają namalowane na nosie „B", chłopaki takież „B" mają wyszyte na slipkach: jakiś klub sportowy. 70 — Widzicie ich, śluzowy i śluzowa... — Razem nie ważą pięćdziesiąt kilo! — I nie mają dwudziestu lat! Marką dosłownie cholera bierze. Drugi rok śluzuje i nikt nigdy nie śmiał mu się w nos, tylko ci, właśnie dzisiaj, kiedy chciał pokazać się Helenie, zaimponować jej, wyglądać dorośle i fachowo. — Nie ma tu nic zabawnego — odpowiada i strzyka śliną z mostku prosto pod kajaki. - Jazda, panowie. A jak się nie podoba... — Nie bądź taki ważny, szczylu — mówi gruby, siedzący w pierwszym kajaku, a Marek czuje, że za moment dosłownie krew go zaleje. - Już się ustawiamy według rozkazu. Szczylu! Pierwszy lepszy gnojek będzie sobie pozwalał tylko dlatego, że jest większy i grubszy. — Tylko bez takich. Nic z panem nie pasłem - mówi Marek z godnością - i żadnych szczytów tu dla pana nie ma. — Nie masz się czego złościć, mały, on tak po dobroci — odzywa się ktoś z drugiego kajaka. - U Tomka „szczyl" to pieszczotliwa nazwa. Znowu czegoś głupio się prześmiewają, niektórzy wyłażą na brzeg, inni wjeżdżają do śluzy i ustawiają się, jak należy, jeden koło drugiego. Marek nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem. Jak tylko zobaczył, że się ustawili, poszedł pchnąć dyszel, aby zamknąć wrota. Pewno że to nie było lekkie, nigdy zamykanie śluzy nie było lekkie, ale dziś napiął się i zrobił to z taką miną, jakby przeczesywał grzebieniem włosy. Akurat taki sam wysiłek. Niech zjedzą z powrotem „szczyla" i kpiny z nich dwojga,razem. Śmierdziele. Czuł, że chłopcy obserwują go z kajaków, a Helena z mostku. Mimo że stał do niej tyłem, wiedział, że patrzy na niego. Było cicho. W tej ciszy opuścił stawidła i poszedł na górną śluzę. Woda runęła i przez chwilę Marek patrzył w ten znany brązowy bełt, nie mogąc uporządkować myśli. Dopiero po długiej chwili, kiedy huk zmienił się w równomierny, głośny szum, zszedł ze śluzy i stanął obok Heleny. Wkurzyli go i chciałby im jakoś odpłacić. Ale co mógł im zrobić, „dostać" ich, i to bez reszty, mógł tylko jednym sposobem: nalać im w pływaniu. Ale jak to przeprowadzić, żeby ich nie prowokować, tylko żeby to samo wyszło, jakoś tak niechcący. Dopiero wtedy miałoby sens i dało pożądany efekt. Natężył się. Kajaki śluzowały się w dół, w kierunku Nawojowej, /anim się prześluzują, minie z pół godziny. Przez ten czas w dół nie da 71 się popłynąć, ale dałoby się w górę. Odwrócił się tyłem do śluzy: przed nim zalśnił i błysnął w przedostającym się między liśćmi słońcu kawałek kanału aż do zakrętu; był zupełnie pusty, nie jechało po nim mc. Sto metrów wody, jego dystans... Gdyby na przykład coś zechciało wpaść do wody, można by skoczyć za tym z dyszla i raz-raz... Rozmowa na pożądany temat wyłoniłaby się wtedy sama... Ale wiatru nie było ani śladu i nie zanosiło się na to, żeby cokolwiek miało zamiar do wody wpadać. Powoluteńku zrobił pół obrotu i zerknął ku Helenie: patrzyła w jego stronę (nie, nie zdjęła jej, ciągle miała na głowie swoją męską czapeczkę). „To takie teraz noszą pannice..." — przypomniał mu się głos leśniczego i to wszystko, pierwsze spotkanie Heleny, wydało mu się jakimś niesłychanie odległym wspomnieniem. Chłopcy, zagadani między sobą, nie zwracali na nich żadnej uwagi. Jeden z nich, Tomek, ten od „szczyla", wylazł po belce i siedział teraz nad brzegiem kanału, dłubiąc w zębach, ale także nie patrzył w stronę Marka. Niedostrzegalnie Marek mrugnął ku Helenie i oczami pokazał jej, żeby do niego podeszła. — Ty — powiedział tak cicho, że z pewnością nikt poza nią nie mógł w ogóle dostrzec, że zwraca się do niej. - Nic się nie pytaj, tylko rób, co ci mówię. Mrugnęła rzęsami na znak, że rozumie, więc szeptał dalej: — Zejdź z mostku i przeleż na górną śluzę. Tam przechyl się przez dyszel, no, przez tę barierę, rozumiesz, i kombinuj tak, żeby niby niechcący czapka wpadła ci do kanału. Kapujesz? Znowu przytaknęła rzęsami. Zza rzęs, w szarości tych okrągłych, dziecinnych oczu nie było żadnych zapytań, tylko chęć wywiązania się z tego, czego od niej zażądał. - A wtedy się rozedrzesz: „O Jezu, moja czapka!" Kapujesz? Znowu mrugnięcie rzęsami. - No, to szoruj na śluzę i za chwilę zwalaj. Liczył na to, że Tomek spacerując po murawie też znajdzie się koło górnej śluzy: inaczej nie zobaczy i nie doceni klasy jego skoku. Patrzył, jak mała powoli zeszła z mostku i szła w górę kanału po lewej stronie śluzy. Tomek równolegle do niej szedł po prawej, gwiżdżąc przez zęby. Marek oparł się o barierkę mostu i także gwizdnął, przez głowę jednak przebiegały mu różne myśli. Szurać w dżinsach czy też j najpierw je ściągnąć, zaraz po jej krzyku? Ściągnie. B ędą mieli więcej 72 czasu, żeby się zainteresować akcją. W dodatku dżinsy schną śmiertelnie długo. Zszedł z mostku i z papierosem w ustach podszedł do Tomka. Chciał, żeby tamten nie gapił się gdzieś w przestrzeń. - Nie ma pan czasem ognia? - zapytał od niechcenia. W tym momencie usłyszał to, na co czekał: - Marek! O Jezu! Czapka wleciała mi do wody! Ojejku, Marek, czapka... Reszta trwała mgnienie. Marek już zrzucał spodnie, już stał na dyszlu, już był w wodzie. Parę ruchów i trzymał czapkę w garści. Byle teraz zagadali, byli namotali coś, byle wszystko nie poszło na marne... Wylazł z wody i stojąc za Tomkiem otrząsnął się jak pies. - Masz! — cisnął czapkę milcząco zdumionej Helenie. — Łapaj! - Te, bracie, skoczyłeś do wody jak stary - odezwał się z brzegu najwyższy z chłopców. Marek odetchnął. Udało się, idzie gadka. -Uczyłeś się skoku startowego? A pływać umiesz? - No, jak się nad kanałem mieszka - mruknął, usiłując nie okazać najmniejszego entuzjazmu. - To może chcesz popłynąć? — spytał Tomek jakimś troszkę „podwójnym," głosem, a chłopcy w kajakach roześmieli się. - Dlaczego nie? - powiedział Marek, któremu równocześnie coś nie bardzo przyjemnego przeleciało przez głowę. Czy aby się nie naciął? Ale już nie było cof ańca. Nie po to to wszystko zorganizował, żeby teraz stchórzyć. - Możemy zrobić setkę — powiedział z pozorną niedbałością — to pan osądzi, co warte jest moje pływanie. Chłopcy znowu ryknęli śmiechem. Jeden z nich, ten wysoki z drugiego kajaka, zwrócił się do Tomka: - Zostaw go, bracie, nie pastw się nad niewiniątkami. — I do Marka w charakterze wyjaśnienia: - On jest z reprezentacji Bydgoszczy. Marek uczuł ukłucie pod żebrem. Dosłownie ukłucie. Przeczucie nie zmyliło. Naciął się i teraz weźmie w kuchnię w obecności Heleny. - To będzie dla mnie wielki honor wspomnieć, że stawałem z kimś z reprezentacji Bydgoszczy — powiedział półżartobliwie. - Daj mu spokój z honorami, nie ma nic lepszego do roboty, tylko / dzieciakami do zawodów stawać - roześmiał się ten wysoki, który cały czas odpowiadał za Tomka. - Zresztą on zrobi setkę, zanim ty się odbijesz na dziesięć metrów. Tomek roześmiał się dobrotliwie. 73 - Nie niszcz mi szczeniaka, jak Boga kocham (Znowu, cholera, wszystko trzeba zjadać bez słowa). — Dlaczego nie mam z nim popłynąć? A jaki jest twój styl? - Kraul. A pan jak będzie płynął? - Wobec tego także kraulem. Ale staję w delfinie. Marek przeszedł na drugą stronę, otworzy! stawidło i wrócił do Tomka. - Co się będziesz wygłupiał? - odezwał się tamten z kajaka. -Dobrze ci radzę, zostaw Tomka w spokoju. - Ja nie mam słów na gumce - rozzłościł się Marek. - Przecież w końcu mnie nie zje. - Nie zjem cię na pewno. Pierwszorzędnie skoczyłeś, jak Boga kocham. Dla tego samego warto, żebyś skoczył jeszcze raz. Fory chcesz? Marek tylko spojrzał na niego. - Przegram, to przegram. Przecież z reprezentantem Bydgoszczy to nie wstyd. - Skąd startujemy? Tak jak ty przed chwilą? z tej barierki? - Nie ma skąd startować, jeżeli nie z barierki. - Nie była to głupia sprawa: on znał swój dyszel, skakał z niego nieraz, tamten nie wie, że wraz z całą śluzą odbija trochę do tyłu... - No to na start. Ty, Heniu, stań na lewo, będziesz odliczał, a ty, Józiek, tam, o sto metrów, będziesz sędziował na mecie — powiedział Tomek. Marek poczuł, jak gęsia skóra przelatuje mu przez całe ciało, ściąga je jakby w jeden supeł: było w tym podniecenie, nadzieja, strach, emocja, wszystko. Nie spojrzał na Helenę, mirrio że domyślał się, że z pewnością na niego patrzy. Ale nie odezwała się ani słowem, siedziała cicho, jak trzeba. Fajna dziewucha. Jeden z chłopaków odszedł już o sto metrów, drugi stanął na wysokości bariery. - Na start! - zakomenderował. Jednym skokiem Marek stał na dyszlu. I teby nie ustąpiła, jeżeli przedstawi jej wszystko od początku, jeżeli |ej opowie o... - Mama... - Dlaczego nie śpisz, Helena? A to co nowego? - Nie mogę. Chciałam ci coś powiedzieć. - To mi powiesz jutro. Noc jest do spania, a nie do rozmów- -i Zasady. Jednak dla mamy zasady przede wszystkim). - Jutro na stko będzie czas. 80 za życie 81 1 — Mama. To jest ważne. Jutro może być za późno — mówi Helena i decyduje, że albo mama zechce wysłuchać ją teraz, albo jeżeli coś strasznego się stanie, to dopiero mama pożałuje. - Proszę cię, bez takich zdań, jak z głupich książek, dobrze wiesz, że nie lubię histerii. Na nic nie będzie za późno, jutro mi opowiesz, a teraz masz iść spać. Dobranoc. Dobrze. Sama będzie sobie winna. Nie to nie. Jutro nie powie jej nic. W ogóle co za szczęście, że nie puściła farby, i tak nic by z tego nie wyszło, a wtedy już i w cud nikt by nie uwierzył. Przecież wiedziała, jaka mama jest. Szlachetna i prawa, ale twarda i nieustępliwa. A teraz' zobaczy. Dobrze jej tak. Więc odpływają... Ona namawia go, żeby skoczył: „No, skocz, Marek, popatrzę, jak pływasz, obiecuję ci, że nic się nie będę bała, skocz"... a potem, kiedy on już jest w wodzie, szybko wstaje, siadana brzegu kajaka, który powoli pochyla się... „I nakrywa mnie! Za nic! Nie! Za nic!" Marek w ogóle tego nie widzi, już jest o parę metrów dalej, a kiedy odwraca się, spostrzega, że czółno płynie do góry dnem. Rzuca się w tę stronę, ale nie wie, że ona jest tam, pod kajakiem, że jeszcze nie poszła na dno, szuka jej rozpaczliwie, nurkuje, tymczasem ona dusi się, nie może złapać oddechu, cała już puchnie od tej wody, która się w nią wlewa, bo kajak nakrył, ją i ani na chwilę nie udało jej się wypłynąć... Zresztą w tym planie są inne, zasadnicze felery. Po pierwsze, Marek nie zechce pójść nad Morwy. Mówił jej, że zawsze kąpie się nad Sitkowskim i nie będzie rozumiał, dlaczego ona prosi, żeby poszedł się kąpać gdzie indziej. Po drugie, nawet jeżeli przyjdzie, mama nie pozwoli jej wypłynąć kajakiem z „nieznajomym" (a do t6go jeszcze z Markiem). Po trzecie, nawet o ile Marek przyjdzie, a mama pozwoli, zdradzą się z tym, że się znają, i cała rzecz będzie z mety trochę podejrzana. Kit. Wszystko to w ogóle trzeba zrobić jakoś inaczej, ale jak? Jak? Bo początkowe myślenie jest słuszne: musi się to zdarzyć nie nad Sitkowskim Jeziorem, gdzie nie ma „plaży" i nie przychodzi nikt, a nad Morwami, gdzie jest kupa ludzi. Inaczej, kto uwierzy, że i tak dalej. Musi się to zdarzyć w niedzielę, kiedy plaża jest arcypełna. Krótko mówiąc, Marek musi przyjść w niedzielę nad Morwy. To jest pierwszy punkt do wykonania. Z mamą nie będzie kłopotu, chętnie pójdzie na plażę. Ale z kajakiem znowu kłopot. Przecież mama nie puści jej samej na kajak, będzie chciała jechać z nią... Można by wtedy jakoś ten kajak wywrócić, ale dwóch osób Marek nie uratuje... Może najlepiej by było, żeby uratował samą mamę... Mama trochę pływa i nie boi się tak wody jak ona, a cud byłby i tak... Ale jak tego dokonać, to już naprawdę Helena nie ma pojęcia. Musiałaby Markowi wszystkp powiedzieć, no, przypuśćmy, że mu nawet powie, lecz to nie dosyć: kajaki nie wywracają się bez powodu... Nie, też kit. Nie da się uniknąć, musi poświęcić się ona. Ale kiedy tylko myśli o tym, przestaje widzieć cokolwiek innego poza tą ohydną burą wodą, a wtedy podchodzi jej do gardła i włazi w stopy tak dzikie przerażenie, że... Wywołuje z pamięci twarz Marka, jego głos... ale nawet to nie pomaga. Pomaga dopiero, kiedy przypomina sobie jego łzy. Boże, co /. niej za śmierdzący tchórz! Z jednej strony całe jego życie, z drugiej parę minut jej strachu... No, bo w końcu to będzie parę minut, nie więcej. Szkoda gadać, żeby ktokolwiek utopił się na takiej zatłoczonej plaży, wyciągną. Ale przecież nie chodzi o to, żeby wyciągnęli, chodzi o cud... Przez chwilę Helena zasypia, śni jej się, że zapada się w wodę powoli, powoli, bez żadnego kajaka, tylko jakby tak po prostu, samoistnie... Nagle siada na łóżku: Boże, jakież to proste! Naturalnie! To jest wyjście! Trzeba tak zrobić! Jak tylko mama wyjdzie, ona poleci i powie to jemu. Zaklnie go. Ubłaga. Uprosi. Przecież to niemożliwe, żeby się nie zgodził. Musi. Musi! IX Marek... Marek zrywa się na równe nogi, jakby głos, który do niego doszedł, nic był szeptem, ale hukiem piorunu. Rany boskie! Helena! Nie spodziewał się jej tak wcześnie. Helena jest czerwona jak upiór i z trudem łapie oddech. Musiała pędzić jak strzała. Podbiega do niej. - Co się stało? Helena jeszcze nie może mówić, więc tylko przecząco kiwa głową. Nic. Nic. - Mam... mam bardzo mało czasu. - Ale stało się coś? Masz jakiś kłopot? Uspokój się. Siadaj tu koło Minie! 82 83 Helena wali się na ziemię, upływa jeszcze kilkanaście sekund. Wreszcie: — Wymyśliłam - mówi. Ale Marek jest z jednej strony tak zadowolony, że widzi Helenę, z drugiej tak zaniepokojony jej niespodziewaną wizytą, że w ogóle myśli tylko o niej i nie rozumie, co znaczy tajemnicze „wymyśliłam". — Coś wymyśliła? Helena patrzy na niego z oburzeniem. — Jak to co? Przecież rozstaliśmy się z tym, że będę myślała; myślałam i wymyśliłam cud. — Niemożliwe! Jak to... On myślał i myślał. Leszek myślał i myślał i to do niczego nie doprowadziło, a teraz ten mały szkrab... — No? — mówi, czując szalone podniecenie i lęk, żeby to wszystko nie okazało się jakimś dziecinnym widzimisię. — Żadne „no". Najpierw musisz mi dać słowo, że się na wszystko zgodzisz i do wszystkiego zastosujesz. — Słowo. — Nie, nie takie tam. Masz przysiąc. To jest bardzo skomplikowane i jeżeli będziesz robił jakiekolwiek trudności, to nic z tego nie wyjdzie, jeszcze może być wielki smród. Przysięgnij na to, co jest dla ciebie najważniejsze. No, co jest dla ciebie najważniejsze? — No, nie wiem. Zawody i... — Starczy. Przysięgaj na zawody. — Przysięgam. — Na zawody? — Na zawody. — Więc słuchaj. Wymyśliłam tak: uratujesz mnie. : - Jak to ciebie? - mówi Marek, a minę ma arcygłupią. — Zwyczajnie. Ja się utopię, a ty mnie uratujesz. — Jak to, ty się utopisz? Nic nie rozumiem. — Idiota. Przecież mówię wyraźnie. Ja się utopię, ty mnie uratujesz, zrobimy to jutro, na dużej plaży nad Morwami, jak będzie kupa ludzi... no i będzie cud. Marek czuje, że robi mu się zimno i gorąco równocześnie. — Tyś chyba zwariowała — mówi. — Jak ty się masz topić, przecież się boisz wody... — No to co? - No to... - ale serce wali mu jak po godzinnym treningu, pomysł jest w ogóle wspaniały, niebywały i prosty jak obręcz, ale coś w nim jest nie tak. - Nie będziesz się narażać dla mnie — mówi poważnie Marek. - Co za narażanie? Przecież ty mnie uratujesz! - w głosie Heleny ma brzmieć niezachwiana pewność, ale niechcący wychodzi tak, jakby pytała. - Ale się wystraszysz, wody się opijesz. - Marek naciera słabo, ale gęba znów mu się rozjeżdża jak zawsze w niewyraźnych sytuacjach, takich jak pogrzeb, czułości lub wątpliwości duszne. - To się opiję. A ty byś się dla mnie nie opił? O rany! Ale próba charakteru. - Ja bym się opił, ale to zupełnie co innego. - Dlaczego co innego? Ty myślisz, że dziewczyny to już nie umieją się przyjaźnić? - Głupiaś, nie o to chodzi... ja naprawdę nie mogę się na to zgodzić. Sama rozumiesz, że nie mogę. Jesteś... no, szkoda gadać, ale ja nie mogę. - Przysiągłeś. Zyg-zyg-zyg. - To się nie liczy. Ja nie wiedziałem, na co przysięgam. - To nie trzeba było przysięgać. Przysięga zawsze się liczy. Coś, zdaje mi się, mówiłeś o słowach na gumce... - A ty myślisz, że wywrócić kajak tak łatwo? jak się nie chce, to już leży, ale jak się chce, to nie ma proszku. — Biedny Marek resztką sił walczy jak lew. - A kto ci mówił, że ja będę wywracała kajak? Nie ma głupich. Wszyscy by się pokapowali. Pójdę sobie zwyczajnie z mamą na plażę, wezmę materac, trochę sobie na nim popływam, ty będziesz niedaleko, a jak już wypłynę dobry kawałek, to wyciągnę korki i... Marek zaniemówił. Rany boskie, co za dziewczyna! Przecież to jest genialne! Po prostu genialne! Niebezpieczeństwa właściwie nie ma, bo przecież on ją wyciągnie, a z materacem nikt się nie poka-puje! - Słuchaj, Helena... Dlaczego ty się chcesz tak poświęcić? - Dla niczego. Musisz wziąć udział w zawodach... I... ja jeszcze nigdy nie miałam przyjaciela. Mam w Warszawie taką jedną Ankę, ale to nie to samo... A ty... a my... Przecież to chyba jest ważne... Ja bym ci chciała pokazać, że z mojej strony... 84 85 Zalega cisza. Marek czuje podejrzaną chęć do przełykania. Coś mu stanęło w gardle czy co, do cholery... - Mnie tego nie wolno przyjąć - mówi ostro, bo czuje, że jeżeli będzie nalegała, złamie się, no, nie wytrzyma. - Fajnie, wdechowo to wymyśliłaś i w ogóle... ale sama rozumiesz, to by było nieklawo. Ty byś przecież takiej ofiary nie przyjęła... - No, pewno, że byrri przyjęła - mówi Helena. - To przecież nie żadna ofiara... - ale milknie, bo ona z kolei czuje, że jeżeli będzie tak odmawiał, to nie starczy jej sił, żeby go przekonać. Ostatecznie topienie się nie należy do największych rozkoszy, jakie mogłaby sobie wymarzyć. Idiota. Jeszcze robi trudności. - Słowo daję, że bym przyjęła. Zresztą nie traćmy słów. Ja sobie postanowiłam. Radzę ci po dobremu, żebyś przyszedł jutro o jedenastej nad Morwy. Będziesz mnie ratował czy nie będziesz, ja itak się topię. Słowo się rzekło. Sto kobył u płotu i już ani kroku w tył. - Słuchaj, Helena... ja nie mogę. To moje ostatnie słowo. - A moje tamto było ostatnie. Chcesz, żebym utonęła, to nie przychodź. Mogę utonąć. Proszę bardzo. Mnie nic nie zależy na życiu. Jutro rano jak cię nie będzie do jedenastej, to już mnie więcej nie zobaczysz. Patrzcie go... Niemiła księdzu ofiara. Najwyżej jak nie raczysz, to... Taka duża dziewczyna i znowu podkówka. Żeby uniknąć kompromitacji, zrywa się na równe nogi i w ciągu sekundy jej nie ma Marek, mimo że bystry chłopak, w ogóle nie zdążył zebrać myśli. Chwilę stoi. Nie wie, co robić. Rzuciłby się za nią w las, złapałby i wyściskał smarkulę, ale wie, że to nie ma sensu. Rozryczy się przy nim i będzie jeszcze gorzej, a w dodatku nie ma pewności, czy nie rozryczą się oboje. Niech ryczy bez niego, a on sobie przez ten czas wszystko słowo po słowie przemyśli. Nie wolno pogardzać taką ofiarą. I nie wolno zranić Heleny. To był absolutnie wspaniały gest przyjaźni z jej strony, trzeba po prostu jakoś to uniemożliwić, ale najpierw trzeba dobrze się zastanowić. Może i z Leszkiem się naradzić... Chociaż nie; sytuacja nie nadaje się do opowiedzenia nikomu dorosłemu. Nie zrozumieliby. Wyśmieliby. Wzruszyliby ramionami (Marek u innych nienawidzi tego gestu, ale sam uwielbia „wzruszać", cudowne wyjście z wielu głupich sytuacji). Ciężkim krokiem zawraca i kieruje się ku bindudze. Grześko. Ani 86 dorosły. Ani dziecko. Przygłup boży. Z nim jednym można w takiej sytuacji pogadać, bo tylko przygłupi są mądrzy, kiedy dzieją się rzeczy nie na ludzką miarę. Niech się tak dzieje, jak Grześko zadecyduje. X Tak to już jest, że jeżeli ktoś jest inny, ludzie mówią o nim „przygłupi". Grześko był inny: inaczej się zachowywał, inaczej wyglądał, inaczej wyrażał, utarło się więc mówić o nim:,,,Głupi Grześko". Może jednak było przeciwnie i Grześko wcale głupi nie był? Bo być mądrym to znaczy wiedzieć, jak trzeba żyć, żeby być szczęśliwym, a Grześko nie tylko wiedział, jak być szczęśliwym, ale po prostu nim był. Było to szczęście inne niż reszty ludzi, nie polegało ani na posiadaniu pieniędzy, ani na posiadaniu bliskich, a raczej przeciwnie — na biedzie i na samotności. Tym niemniej było to prawdziwe, najprawdziwsze szczęście, które rozpoczynało się od chwili, gdy otwierał oczy, a kończyło w chwili, gdy je zamykał. Przez wszystkie miesiące letnie, czyli od kwietnia do września, Grześko mieszkał w szałasie. A każdy wie, jaką rozkoszą jest budzenie się na ciepłym posłaniu z liści. Trzeba się tak obudzić choć raz, żeby wiedzieć, że jest to prawdziwe szczęście. Obok tego istnieje jeszcze inne: skręciak. Żadne tam mody nigdy Grześka nie kusiły i od kiedy, jak miał piętnaście lat, zaczął skręcać — przez całe życie pozostał wierny skręciakom. Leżał więc, palił, słuchał śpiewu ptaków, po czym przeciągał się, drapał w głowę, wstawał i szedł wydoić co bliżej stojącą krowę. Żadna z tych krów nie należała do niego, ale ponieważ „gospodarskie" krowy pasły się na bindudze „pod jego okiem", w uznaniu za fatygę miał prawo ożłopać się każdą ilością mleka. Również zwyczajowym prawem każdy gospodarz, u którego upiekło się chleb, odpalał Grześkowi bochenek. Poza rybami (w sezonie) i grzybami (w sezonie) mleko i chleb były właściwie jedynym pożywieniem Grześka, który na tym właśnie jadle żył sobie zdrowo: właściwie to poza darciem w rannej nodze nigdy nie było mu nic. Żył sobie trochę jak człowiek z epoki kamienia łupanego. Czytać nie umiał, bo urodził się zaraz po Wielkiej (czyli tej mniejszej) 87 Wojnie, z żadnych dobrodziejstw kultury nie korzystał, nigdy nie był w kinie, nigdy nie jechał koleją. No, ale co z tego, kiedy żyjąc tak, był szczęśliwy? Mówić też nie lubił. Leżał na słońcu, palił skręciaki i przez całe boże życie nic nie robił. Samo zajęcie Grześka - pilnowanie drzewa na bindudze - było przecież jednym wielkim nic nierobie-niem. — Marko - ucieszył się teraz na widok idącego - coś dawno ja ciebie nie widziawszy! — Dawno — zgodził się Marek. Usiadł na pieńku przed szałasem (dwa pieńki przed szałasem to był salon Grześka) i zapalił. Było cicho. Powyżej bindugi ktoś widać konie poił, bo dochodziło rżenie; echo powtarzało je długą chwilę. Grześkowi trzeba rzeczy przedstawiać prosto, i tak ledwo co kapuje. Ale jak tu przedstawić prosto taką nieprostą rzecz? — Grześko - mówi Marek - chciałem z tobą na jeden temat pogadać. i — Tak gadaj, Marko. — Grześko, a wierzysz ty w cuda? Grześka to niecodzienne pytanie nie wydaje się szczególnie dziwić. Tak samo by się zachował, gdyby Marek zapytał, która godzina. Wtedy Grześko spojrzałby w słońce i powiedział: „Beńdzie pierw,-sza". Teraz też popptrzył w słońce i powiedział: — Beńdzie, wierzę. — A w Boga wierzysz? — Beńdzie, wierzę. Nie tędy. Nie po tej linii. Marek absolutnie nie jest ciekawy, czy Grześko faktycznie wierzy w Świętą Trójcę w jednej osobie. — A w cuda bez Boga wierzysz? Tu jednak Grześka ruszyło: Marko, co ty? Cuda bez Boga? — No, mówię. — Ni ma cudów bez Boga. — No, a jakby tak było - Marek dobrze zastanawia się, żeby przykład był jak należy - że powiedzmy, ty idziesz lasem, a drwale rąbią drzewo. I drzewo już-już leci ci na łeb, ale w ostatniej chwili drwal cię widzi i popycha pień, tak że spada o milimetr za tobą i ty wychodzisz cało. To byłby cud? — Beńdzie cud. 88 - A Bóg? Gdzie tu Bóg? - Beńdzife w tym drzewie, że tak padło, a nie na łeb mnie padło. - No, ale to drwal popchnął... - Beńdzie cud. Nie. Trzeba z innej beczki. - Stary... - A co tam, Marko? - Stary... Wiesz ty co? Mam cholerne zmartwienie. - A co ci to, synku? - A tak jakoś... - No to czego ty, Marko, od tego nie zacząwszy? . - No to na tym skończywszy: do zawodów mnie nie dopuścili. Tych, co wiesz. Co ci mówiłem. Grześko długą chwilę milczy z miną, która może świadczyć o niebywałym napięciu myśli. Rezultat tego napięcia 3est jednak raczej skromny. - Ot i wola boska — powiada. Tego już dla Marka za dużo. - Co ty mnie z wolą boską? Co to tego całego Boga obchodzi, czy Wyderko staje do zawodów, czy inny Kubacki? Całkiem ty, Grześko, zdumiał. Grześko teraz przechytrzę na Marka spogląda. - Ot i musi ty coś zwojowawszy. - Zwojowawszy. Zwojowawszy - przedrzeźnia go Marek. - Jakby nie zwojowawszy, toby pojechawszy. - Mało gc? nie trafił szlag: ten tez z morałami, jak on myślał, że nareszcie ktoś użali się nad nim bez słów. - No tak ty rozpowiadaj. - No nic. Na drugi rok mnie zatrzymali i kit. Świnie, kapujesz. - Ot, świnie - zgadza się Grześko. -1 nagle, jakby się budząc: -Gdzie te świnie? Marek już nie zwraca uwagi na przytępione reakcje starego. Gada, bo przecież w końcu każdy człowiek musi się vvygadac. - Ty, słuchaj, Grześko, ale to nie jest tź*k- żadna tam wola boska... Tego nie wolno tak zostawić, rozumiesz? Tyle lat pracy na darmo... Mówi Gregorczuk, że trzeba coś zrot*ic- - A co trzeba zrobić? 89 - No, nie wiem właśnie. Jakoś... żeby był cud. - Cud - zadumał się Grześko. - A jaki cud by ty zrobiwszy? Fruwać?... - Rany, kretyn - jęknął cicho Marek: I głośniej: - No, nie wiem... Tonącego uratować... Grześko niespodziewanie się ożywił. - Musi. To i medal byś miał. - Tam medal. Nie chodzi o medal. Chodzi o cud. - No to co tu siedzisz? Rób ten cud. Leć i ratuj. - Ale skąd ja tonącego wezmę? - jęknął Marek. - Topią się i topią, ale nie wtedy, co potrzeba. - Chcesz? - Grześko pokazał na swoją wątłą pierś. - Tylko ja nie utonę, sama woda Grześka (od czasu do czasu lubił mówić o sobie w ten sposób) wyrzuci. - Woda cię wyrzuci? A czemu to? - Ona mnie nie potrzebuje. Nie potrzebuje go. Bądź tu mądry. - Topielca nie masz... - ciągnął swoją myśl Grześko. - No tak ty sam jakiegoś bachora do wody wrzuciwszy... Marek struchlał. Co ten Grześko... Już sam nie wiedział, jak się dalej zachować. To taki prosty ten pomysł? Żując słowa, jakby każde z nich było kłującym jeżem, Marek wydusił: - No to właśnie... jedna dziewczyna chce się utopić, żebym jąmógł wyciągnąć. I cisza. Marek patrzy na Grześka, a Grześko powoli zabiera się do wykonania skręciaka. Wyciąga tytoń, grubymi paluchami kładzie go na bibułkę, wyrównuje, ślini... Wreszcie: -+ Tak niech się topi — mówi pogodnie, a potem starannie wałkując skręciaka i zalepiając go śliną: - A ona jaka? Ciebie nie wydawszy? Coś podobnego. Wszystkiego mógł się Marek spodziewać, ale nie takiej odpowiedzi. Grześko naprawdę ma tam nie po kolei. - Co ty, Grześko... Ty naprawdę zgłupiał... Przecież sama to wymyśliła... dla mnie... chce życie narazić, żeby mnie pomóc... co ty, jak Boga jedynego... Nie w tym sprawa, czy ona mnie nie wyda, tylko w tym, czy mnie wolno taką ofiarę przyjąć? - A czego by nie? - No bo kto się lubi topić? I przecież to jest ryzyko... - Z kim ryzyko? Z tobą? Czy to ja nie wiem, jaki ty w tej wodzie?... Ty ją migiem wyratowawszy... - i zaśmiał się może trochę głupio, ale było to jedno z najdłuższych zdań, jakie wypowiedział w życiu, więc go wyczerpało. — Wyratowawszy. Wyratowawszy. Ale wszystko razem... Bo ja wiem. Może to będzie nieklawo... To dzieciak jeszcze... Będzie się, bała. - Poboi, poboi i przeńdzie. A medal... - roześmiał się znowu i klepnął po rozłażącej się na piersiach koszuli, w miejscu przewidzianym dla dekoracji. — To ty, stary, powiadasz, że ja mam prawo się zgodzić? - Musi-pokiwał głową Grześko. Marek zerwał się i skoczył mu na szyję. - Grześko, ty nic nie kapujesz. Jak ja tu szedłem, to powiedziałem sobie tak: „Jak Grześko powie - tak będzie. Powie, że mogę - to mogę. Powie, że nie — wściekłbym się, ale bym nie". Bym ciebie posłuchał. No to jak, Grześko? Uda się ten cud? Grześko podniósł w górę brwi, przez co nagle zrobił się jak jakiś ptak, może puchacz, a może jakiś inny, z tych, co to mają sowi kształt głowy i oka. — Pobożyłby ty się lepiej i głupości nie gadał. Cuda to są inne, boskie. Wy tam sobie róbcie, co chcecie, od tegoście dzieciaki. Ale Boga zostaw. To nie jego interesy. Ja tylko jemu wspomnę, co by on na ciebie oko miawszy. Ty w niego nie dowierzył, ale jednego dnia zobaczysz. Oj, zobaczysz ty, Marko, że z nim nie żarty. Było to jeszcze dłuższe zdanie, już wprost milowe, ale też i Grześko wyczerpał się nim do cna: aż mu pot po twarzy spłynął. Marek z dawna wiedział, że Grześko o Bogu rozpowiadać lubi. Zazwyczaj pozwalał mu na to i słuchał uprzejmym, aczkolwiek niespecjalnie zainteresowanym uchem. Ale dzisiaj nie było czasu na dobroć dla zwierząt; paliło się pod nogami. — To ty uważasz, Grześko, że nic się tej małej nie stanie? — przerwał mu mało uprzejmie. — I to nie będzie żadne świństwo? Żaden egoizm? - I podrapał się za uchem. - A tam takie - Grześko aż splunął. Co za jakieś dźwięki pozbawione sensu. - O takie coś to ty się księdza pytaj. Ja to jedno tobie mogę powiedzieć: tak beńdzie, jak Bóg zechce. Bez Boga i mucha nie zginie. / 90 91 XI Matka źle widać zasunęła firankę, bo z boku wpływało do pokoju jasne światło księżyca. Helena do tej pory wierciła się na swym łóżku i nie mogła zasnąć. Teraz, kiedy już postawiła na swoim i zaszachowała Marka, poczuła przerażenie, nie mówiąc o tysiącach wątpliwości. Pierwsza - czy aby jednak przyjdzie. No, to przecież chyba zrozumiał, że po wszystkim, co mówiła, nie będzie jej wypadało zrezygnować, nawet jeżeli on się nie zjawi... Ale Marek jest taki inny. Może akurat wymyśli sobie coś i nie przyjdzie na plażę? Zostawi ją sam na sam z tą decyzją? Ale nie... tego chyba jej nie zrobi... Właściwie przesadziła. Powiedziała na wyrost. Byłoby wystarczyło, gdyby powiedziała, że jak on przyjdzie, to ona... Po co było mówić: „Ja w każdym razie to zrobię". Co to miało za sens? Takim czymś nie tylko nic nie pomoże Markowi, ale w dodatku już nigdy więcej go nie zobaczy... Nie... To bzdury. On z pewnością przyjdzie... Ale jeżeli nie znajdzie jej pod wodą? Albo ona zapłacze się w jakieś podwodne świństwa (brrr... j brrr... ohyda) i nie wypłynie? To się przecież zdarza... Dopiero teraz Helena docenia ryzyko swojej propozycji. Myśli zaczynają jej się mącić, wszystko zalewa brudna, do nosa i ust wlewająca się fala. Jak to jest, kiedy człowiek tak wpada w wodę? Od razu leci na dno? A jeżeli Marek będzie zbyt daleko? Jeżeli nie zdąży? Albo jeżeli ją prąd popchnie w inną stronę? A on znurkowawszy nie znajdzie jej pod wodą? Jeżeli... Jeżeli... Jeżeli... Ostatecznie dla niego to tylko zawody, a ona może stracić życie... Nagle widzi siebie w białej sukience, tak jak do komunii, leżącą na łóżku wśród lilii. Matka płacze... W ogóle wszyscy płaczą, Marek też... „Takie straszne nieszczęście... Mój Boże, jak to się stało..." A on stoi i gryzie wargi: „To dla mnie, to dla mnie umarła!" Rozpacz jeży mu włosy na głowie... Po piegach płyną łzy... Helena czuje lekką satysfakcję. A może z samego rana polecieć do Marka? Mówić nic nawet nie będzie trzeba, tylko zgodzić się na jego argumenty. Już tam on sam z pewnością zacznie. Wydaje jej się, że widzi przed sobą jego twarz, rudy kosmyk opadający na czoło. Twarz, która tak rozświetliła się na jej pomysł, teraz zasnuwa się chmurą. „Daj spokój, Helena - mówi Marek, ale markotny jest, oj, markotny, nie tylko dlatego, że omija go ta szansa, ale i dlatego, że zrozumiał, że ona nawaliła. - Od początku mówiłem 92 ci, że jest to bez sensu..." Helena patrzy mu w oczy i widzi w nich coś, co nie jest może pretensją, może i nie żalem - ale z pewnością zawodem. „Coś ty, Marek? - mówi szybko. - Oszalałeś? Ja przyszłam tylko dokładnie umówić się, jak i co..." „Nie kręć - mówi Marek. -Przyszłaś tu po to, żebym cię zwolnił z obietnicy". „Nieprawda, przyszłam, żeby ci powiedzieć, że nasza umowa stoi na mur". „Ja nie mam słów na gumce" - znów przypomina jej się zdanie Marka, wtedy, kiedy to chłopak z tego bydgoskiego klubu chciał mu wyperswadować stumetrówkę z Tomkiem. Ona też nie będzie miała słów na gumce. Całe życie chciała mieć brata i nic z tego nie wyszło, jak los wreszcie zesłał jej przyjaciela, to nie będzie wszystkiego paprała przez głupi babski strach. Już. Nie ma o czym myśleć, nawet żeby miała utonąć. Najwyżej utonie. Nie będzie pierwsza ani nie będzie ostatnia. (Woda, woda, przestać o tym myśleć). Sprawa przesądzona i nie trzeba do niej wracać. Jak to się mówiło na to w klasie... Któraś wymyśliła takie słowo, greckie czy tureckie, znaczące, że rzecz jest nieodwracalną: „Hadim". No więc z tym topieniem, hadim, hadim, hadim. Woda jest na równi z materacem, prawa ręka dotyka korków. Jest ich cztery, ale chyba wystarczy wyciągnąć dwa... Już wyciągnęła jeden i górna część materaca powoli „chudnie". Powietrze wychodzi z cichym sykiem. Dolna część jeszcze utrzymuje się, ale do tego, żeby głowa nie zanurzyła się w wodę, trzeba ją wyginać tak, że aż boli szyja... Gdzie jest Marek? No, gdzież, na Boga, jest Marek... Kiedy usiłuje odwrócić się, żeby popatrzeć w drugą stronę, materac zanurza się jeszcze głębiej... Lepiej już od razu, raz dwa, nie tak na raty, gdzie Marek, Boże, pomóż, wyrywam korek, szarość, ciemność, już... Z sąsiedniego łóżka dochodzi regularny oddech matki. „Ja tu tonę, a -ona śpi w najlepsze. Żebyś nie była taka, obeszłoby się bez tego wszystkiego. Ale ty masz zasady! ZASADY! Boże, przysięgam ci, jeżeli ocaleję, wyjdę za mąż i będę miała dzieci, NIE BĘDĘ MIAŁA ZASAD!!!" A może obudzić ją i porozmawiać... Powiedzieć jej wszystko, włącznie z tą decyzją, uprosić ją, ubłagać, wytłumaczyć, że to przez nią, żeby naprawić krzywdy, które ona wyrządziła... I narazić się na to, że matka ją wyśmieje, odmówi jej, a cały plan będzie już skompromitowany?Marna zawsze była stanowcza, uparta, nie znosiła zmieniać zdania. Helenie przypomina się sprawa pierwszej szkolnej wycieczki. Mama uprzedziła ją, że dopóki nie zrobi porządku w swo- 93 im biurku, nie pozwoli jej pojechać na wycieczkę. Helena zbierała się do tego porządkowania dzień w dzień i zawsze coś stawało na przeszkodzie. A mama powtarzała swoje: „Nie odkładaj na ostatnią chwilę..." Ale cóż, nigdy nie wiadomo, kiedy nagle zrobi się „ostatnia chwila". Kiedy już-już miała porządkować (we wtorek ustaliła, że uporządkuje w środę, a wycieczka miała się odbyć w czwartek), nagle przełożyli wycieczkę na środę. W domu przy stole Helena powiedziała, co się stało, i oznajmiła, że wobec tego uporządkuje w czwartek. „Nie, córeczko. Uporządkujesz w środę, tak jak było powiedziane". „Ale we środę jest wycieczka". „Toteż nie pojedziesz na wycieczkę". „Jak to?" „Po prostu". „Mama żartuje. To przecież nie moja wina, że zmienili rozkład". „Ani nie moja. Od tygodni prosiłam cię o zrobienie porządku, mówiłam, uprzedzałam. Gdybyś nie była zwlekała do ostatniego dnia... Teraz nie pojedziesz. Masz się nauczyć, że ja nie zmieniam zdania". Helena od dawna cieszyła się na tę wycieczkę, przeczytała wszystko 0 Nieborowie, wiedziała o białej damie, która straszy, o cudownych złoceniach, o delftach i beczała teraz, i przysięgała, że posprząta. Przysięgała, że posprząta, i beczała. W końcu i ojciec się za nią wstawił (dużo nie powiedział, ale na niego to i tak było coś niebywałego, bo nie lubił wchodzić z mamą w żadne konflikty, z nich dwojga to już Helena mniej się mamy bała), ale nic nie pomogło, i ze szkoły dzwoniono pytając, co się stało, że Helena nie bierze udziału w wycieczce - ale mama nie ustąpiła. W domu można było zawiesić siekierę 1 nikt z nikim nie rozmawiał. „Za to nauczyła się, że moje słowo jest słowem" — podsłuchała Helena przemowę mamy do ojca. No tak, nauczyła się, i teraz pójdzie się topić: nie ma co z mamą zaczynać. Uczyła ją mama, uczyła i nauczyła, niech nie narzeka. Jeżeli ona się teraz utopi, to będzie dla mamy nauka. Przez krótką chwilę Helena czuje coś w rodzaju satysfakcji. Jak to było w tym nekrologu? Taki był wzruszający, że aż wycięła z „Życia"... „Ukochany mój syn Jureczek odszedł i pozostawił mnie w smutku na wieki". Helena długo wtedy wyobrażała sobie, jaki był ten Jureczek i jak wygląda pani w smutku na wieki. Czy naprawdę można smucić się wieki? Teraz będzie to samo: „Ukochana moja córka Helena odeszła i pozostawiła mnie w smutku na wieki". Ale się mamazryczy! Zryczy się, mimo że nawet nie będzie wiedziała, że to wszystko przez nią. Można by jej zostawić list... Tak, na wszelki wypadek. Blisko głowy Heleny zaczęła bzyczeć mucha, która złapała się w pajęczynę: Z daleka rozległo się pianie koguta. Może Marek słyszy tego samego koguta? Leży, nie śpi tak jak i ona i także go słyszy? „Głupia jestem - krytykuje się ostro Helena. - Żaden kogut nie rozedrze się tak, żeby go było słychać o trzy kilometry". Przez chwilę wyobraża sobie Marka płynącego jej na ratunek, raz-raz-raz, jak wtedy na śluzie, a potem nagle ogarnia ją straszliwe zmęczenie; na parę godzin przed swym bohaterskim czynem usypia jak kamień mocnym snem przerażonej i zmęczonej jedenastoletniej dziewczynki. XII Marek również nie spał i myśląc o tym, co będzie jutro, przewracał się z boku na bok po sianie, które dziś jak na złość właziło wszędzie, gdzie nie potrzeba, drapało po plecach, łaskotało tam, gdzie najgorsze łaskotki, pchało się do nosa, w dodatku były w nim jakieś robaki, bo coś go gryzło. Teraz, słysząc poranne pianie koguta (innego naturalnie niż Helena, znajomego „Czerwonka" leśniczyny, co drze gębę, jucha, jak nie chrzczony), złapał się za głowę: jakie tam „jutro"! Dziś! Mimo że po decyzji Grześka postanowił więcej nie wałkować sprawy (gdyby znał to wyrażenie, byłby jak Helena pomyślał „ha-dim"), ciągle nie był pewien, czy dobrze robi (czytaj: był pewien, że robi zupełnie źle). Grześko był jego przyjacielem, ale była to przyjaźń specjalna: od grzybów, od „rybów", od spławiania drzewa, ale na pewno nie od dawania rad. Grześko żył poza światem, obcował z Bogiem, a nie z ludźmi, i zadawanie jemu „życiowych" pytań było nieuczciwością w stosunku do samego siebie. Teraz, myśląc samodzielnie i spokojnie, Marek rozumiał jasno jak na dłoni, że ofiara Heleny była całkowicie niewspółmierna ze sprawą zawodów. Ostatecznie zawody nie są kwestią życia, nawet jeżeli poświęciło im się parę lat wysiłków, natomiast może się zdarzyć coś nieprzewidzianego i... 94 95 A jeżeli naprawdę coś takiego się zdarzy i nie uda mu się wyłowić Heleny? Bywają i takie wypadki. Z samego lęku Helenie zrobi się słabo w wodzie, od razu pójdzie na dno, on nie zdąży dopłynąć... Jak będzie żył ze świadomością tego, co się stało? „Jak pomyślę o tym, co jest pode mną, to robi mi się jakoś tak..." - przypomniał sobie jej twarz, gdy to mówiła... Ale co teraz zrobić? Gdzie szukać Heleny? Nie iść na plażę? A jak dotrzyma tego, co powiedziała, i mimo wszystko pójdzie się topić? Co robić? Dopaść ją na plaży w ostatniej chwili i błagać, KAZAĆ, żeby zrezygnowała ze swego szatańskiego zamiaru? A może to przesada? A może nic jej się nie stanie, a on nie zmarnuje tylu wysiłków? Nie ma przecież powodu, dla którego jej jednej miałby nie wyciągnąć. Nie darmo w szkole dziesiątki razy demonstrował dla klasy ratowanie tonących. I nie na takich szkrabach, ale na chłopakach, nieraz ciężkich jak cholera. Ostatecznie, co ryzykuje Helena? Jak on będzie obok, nie utonie, nie ma siły. Odratuje ją w każdej sytuacji. Może to, co ona wymyśliła, nie jest głupie, a wręcz genialne? Z jednej strony mała, nieprzyjemna kąpiel (to komicznie bać się wody, jak się ma jedenaście lat...), z drugiej cała jego kariera: ogólnopolskie eliminacje, kadra narodowa, la Manche... Pod przymkniętymi powiekami widzi Pałac, taki, jakim tylokrotnie oglądał go w marzeniach: zwodzone mosty, okna, w których odbija się słońce... potem widzi Mazura wysmarowanego przedziwnym tłuszczem, skaczącego w jakieś spienione fale... Kiedy się obudził, matka już kręciła się po kuchni. Wciągnął spodnie i zszedł na dół; chciał jej powiedzieć, że będzie musiał z rana wyskoczyć, ale zanim otworzył usta, odezwała się ona: - Jadę do kościoła do Nawojowej. Dzisiaj jest tam biskup. Zbieraj no się na śluzę. - Kiedy mama wróci? - Jak się skończy. Biskupa fiie będę poganiała. Na sumę jadę, nie na mszę. - Tak na dziesiątą mama będzie? - A co? Spieszy ci się? Ja tak często gdzieś jeżdżę? Raz w rok jest biskup w Nawojowej. Marek zrozumiał bezcelowość tej rozmowy. Jak to mawiał Ada-miec? Że najważniejsze jest rozróżnianie rzeczy ważnych od nieważnych. No to on rozróżni i jeżeli matki jeszcze nie będzie, po prostu zejdzie ze śluzy. Ważne jest, żeby Helena nie utopiła się, a nie, żeby kajakowcy byli na czas na obiedzie w stanicy wodnej. Matka coś tam, jeszcze gada, ale on puszcza to mimo uszu. .Dopiero ostatnie zdanie zwraca na siebie jego uwagę. - Jakby nie było mnie do dwunastej, to skocz do leśniczówki i podaj pani Jadźce litr mleka. Z tego, co stoi na ganku. Jakby jej nie było do dwunastej? Rany boskie! On przecież musi wyjść najpóźniej o dziesiątej, żeby być na czas na plaży. Szkoda gadać, zamknie śluzę, niech się powieszą, oni nie mają terminów, są na wakacjach, nikt nie naraża dla nich życia. Chociaż zamknięcie śluzy w niedzielę na tyle czasu może mieć nieprzewidziane skutki... Niech to wszystko cholera. - Hanka śpi jeszcze? - Wyleciała gdzieś dziesięć minut temu. - Jadła? - Nie wyręczaj się Hanką. Nic ci nie będzie, jak jedną niedzielę pośluzujesz. Nie odpowiadając Marek wyskoczył z domu. Nie ma żartów, trzeba chociaż Julka przychwycić i jakoś go nabajerować. Może zresztą oboje ich złapie. - Dzień dobry, pani leśniczyno. Julek śpi jeszcze? - A bo ja dzieciaków pilnuję? Mnie tam bida. Może i śpi. A może i nie śpi. Ja na stryszek nie zaglądała. Jeść, widzę, nie jadł. Jak postawiła, zanim do kur poszła, tak wszystko stoi. Kluskę zgotowała na mleku. Chodź, pokosztuj sobie. Takiej kluski to ty, synu, nie znasz: tylko pod Ogrodziem taką robią: na mleku, a z czosneczkiem. Mówię ci, niczegowata kluska. - Nie mam czasu. Muszę Julka szukać. - A u Hanki ty już jego szukał, synu? - Hanki nie ma. - Tak widać pojechawszy. Ty się popatrz w stodole, czy motor Julkowy stoi. Jak stoi, to tylko ich patrzeć, ale jak nie stoi, to popluć i wiatru szukać w polu. - Zabrali, psia ich mać - zaklął Marek zajrzawszy do stodółki. -Oj, pieska ich niebieska... - Nie klnij ty, Boga się nie boisz -zaśmiała się leśniczyna. - Chodź no tu, synu, pokosztuj, mówię ci, kluski, kluska leśniczyny jedna fantazja.,, a chudyś ty, Marko, jak szczapa. 96 Życie za życie 97 I ¦ Ale Marka już nie było w obejściu. Jak idzie, to idzie, szlag by. Widać było, że dzień będzie gorący; u wylotu kanału stały znane dobrze Markowi upałowe opary: było to jakieś specyficzne parowanie jeziora, którego nie było widać, gdy się stało blisko, ale które . z daleką robiło wrażenie mgły. Zza niego wynurzało się właśnie kilka kajaków. Marek zdecydował, że nie będzie ich śluzował osobno, poczeka na następną partię, a potem upcha je jak śledzie i prześluzuje do kupy. Wyszedł na środek śluzy i wyjął sporta. Był wściekły: na matkę, na Julka, na Hankę, na Helenę, na Grześka, ale przede wszystkim, oj, przede wszystkim^na siebie samego. Zapalił i poprzez szparę w zębach z całej siły strzyknął śliną w wodę. Kiedy się zaciągnął, zrobiło mu się jakoś dziwnie, tak jakby słabo: wtedy dopiero sobie uświadomił, że od wczoraj w południe nie miał nic w ustach. Jak wrócił do domu pod wieczór, miał głowę tak zajętą tym, co powiedziała Helena, a że nie chciało mu się słuchać gadaniny i przekomarzań Hanki i matki, od razu skoczył do siebie na górę. Tak, wczorajsza zupa była ostatnim jego posiłkiem. Nic dziwnego, że mu się kręci w głowie. Niech stara wyjdzie, to sobie w spokoju wtrząch-nie. Boże, co za rozkosz, jak się słyszy szczęknięcie furtki. Tylko że dzisiaj wypadło to naprawdę nie w porę. No, już. Nieprawda. Jeszcze nie. - Kota nie zdążyłam,nakarmić - krzyknęła od furtki. - Daj mu jeść. I nie zapomnij o mleku dla leśniczyny. O rany. Zapalając kuchenkę przypomniał sobie butlę i małą figurkę obok benzynowej stacji. Od pierwszej chwili byl dla niej antypatyczny. Że też jej się chciało... Fajna dziewuszka, porządna kumpelka, poboi się chwilę, ale za to, jak on kiedyś będzie sławny, to się z nią ożeni. Sam parsknął śmiechem z głupoty tego, co wymyślił: wielkie mi zaszczyty zostać żoną rudego Wyrka Maderko! Bogacz w podartych trepkach. Wielki światowiec z podsitkowskiej śluzy! Mędrzec z kupą dwój na świadectwie! (Tyle że gdzieś w nawiasach migotał inny napis: „Mistrz świata w pływaniu..."). W taki dzień trzeba mieć dużo siły: niech będzie z sześciu jaj, jak na zawody. Rozbił jaja w gąrnczku, dolał trochę mleka, roztrzepał dobrze, skroił grubego szczypioru i rzucił na patelnię. Marek był dość wyrafinowanym znawcą jajecznicy. Najpierw odczekał, aż szczypior zmiękł i zrobił się taki troszeńkę „brązowaty", potem ukroił porząd- 98 ną chlajdę peba (Boże, nawet w taki dzień nie mogę przestać!), posmarował grubo masłem, posolił j dopiero wtedy wylał rozbite jajka na patelnię; od razu przysmażyły się przy brzegach. Ale Marek nie grzebał w patelni widelcem tak jak matka, odrywał tylko to, co przystawało z boku, robiąc coś w rodzaju omletu: taka właśnie skawalona jajecznica była w jego pojęciu przysmakiem. Jednym ruchem wyrzucił ją na talerz, przepięknie się udała (żeby mu tak wszystko szło w życiu jak robienie jajecznicy!), i pogryzając chlebem zanurzył się w rozkoszach podniebienia: coś wspaniałego! Potem nalał sobie zsiadłego mleka (słodkiego, nawet nie gotowanego, nie lubił, w ogóle trochę brzydził się mleka, ze zsiadłego także ściągał śmietanę), zapił jajecznicę, cebulka odbiła mu się przyjemnie, całość sprawy znacznie poprawiła światopogląd. Ale ci chryja będzie nie z tej ziemi, wszystkich wykiwają. Nie ma proszku, żeby ktokolwiek mógł wpaść na pomysł, że to było ukartowane. Jak JeJ to do głowy przyszło? Niebywała dziewczyna. Naprawdę takiej fajnej smarkuli jeszcze w życiu nie widział. Komu do niej? Te wszystkie dziewuchy z jego szkoły, tchórzliwe, fałszywe, głupie... Jedna Aldona możliwa, ale za to jakie fumy, jakie humory... A Helena robiła wszystko tak prosto, tak naturalnie... Zapalił i wyszedł na śluzę. Mimo wczesnej godziny już był upał. Kajaki są niedaleko, ale sporciak jak raz zda.ży wypalonym być. Marek siadł ze sporciakiem w zębach na barierce i machał nogami. Z daleka widział już „zawartość" kajaków: same familie z bachorami. Tacy są najgorsi. Dzieciaki się roją, starzy się o nich trzęsą, w sumie jeden wielki bałagan, „a można popatrzeć?", „a można pokręcić?" -zaraza. Aha, a na tym ostatnim jakieś dwie siksy. Co mogą mieć? Najwyżej po piętnaście lat. Samo toto jedzie? Tu stara (matko, że kajak uniesie takie coś) z chłopakiem. Biednyś, bracie, dużo ci Bóg dał mamusi, sto kilo najmarniej. A tamte dalsze kajaki... Poczekajmy chwilę... Aha, siedem kajaczków na ksiuty. Wepchnie ich wszystkich razem. Na wojnie, jak na wojnie. Kaj aki podjeżdżały z wolna. Już pierwszy zapędził się zbyt na lewo, prawie w same bale. - Tędy proszę. - A te bale? - Z tej strony trzeba je ominąć. Ocenił, że to jakieś zupełne niedojdy i że rady sobie nie dadzą, więc 99 zszedł ze śluzy (nie ma gorszej rzeczy jak śluzowanie fupów), spokojnie wyszedł po balach aż naten ostatni, co trochę się od brzegu odsunął, z tego końca, gdzie był blisko tamtych, a potem, idąc jedną nogą po jednym balu, a drugą po &ugim, dopychał go do pozostałych. Wszystko to działo się w zupełnyitf milczeniu, pod okiem zafascynowanych kajakowiczów. - Proszę, droga wolna. - Popatrz, Iśka, henny na głowę nałożył, co? - pisnęła jedna z nastolatek i^bie ryknęły śmiecłiem> uznawszy ten dowcip za wręcz znakomity, ale Marek nie dał dług° czekać na odpowiedź. - A ty toś się chyba obok kro^Y przez sitko opalała - powiedział uprzejmie, bo dziewczyna była cała w piegach. - Rozprysk szedł widać niewąski. Druga dziewczyna roześmiała siN°> za chwilę się zacznie", tak imię Marka przypominało Helenie to, co ją czeka, i strach podszedł jej do gardła. Usiadła na piasku, poprzez ciemności przed oczami usłyszała: „No, nareszcie", nie zrozumiała, co nareszcie, ale po paru sekundach znowu leżała na piasku z uczuciem, że wszystko dokoła kręci się, ucieka w ciemność* Było jeJ m"'°' Nagle zaczęła wymiotować, po chwili zrobiło się lepiej; jakby z Dar" dzo daleka doszedł ją głos matki: - Helena... odezwij się, córuchno... córeczko... Jakieś ręce podtrzymały ją i wtedy zobaczyła, że naokoło jeS* tłum ludzi, ludzi o zaniepokojonych, życzliwych twarzach, tłoczących się, gadających coś jeden przez drugiego. Z tłumu wysunął się jatós ° ^ człowiek, pochylił nad nią, bez uprzedzenia wzią} ją na ręce. Światło raziło ją, bała się, objęła go rękami za szyję i wtuliła twarz w to nieznajome ramię. - Niech się państwo rozejdą - usłyszała jego głos. — Ju^' dzi^kl Bogu, po wszystkim. No, jak się czujesz, mała? Chciała odpowiedzieć, ale trudno jej było mówić, wszystko wymagało wysiłku. Poczuła, że teraz mówi jej prosto do ucha: - No, Helenko... jak ci jest? Już ci przeszło? - Co mi przeszło? - zapytała wreszcie. Były to jej pierwsze słowa. - No, odezwała się. Już wszystko dobrze. Topiłaś się, W*esz- — znowu zwrócił się do niej. Niósł ją teraz w kierunku przys*am- ~~ Wiesz, że o mały włos nie utonęłaś? Helena myślała powoli jakoś, z wysiłkiem przebijając stó Przez otaczające ją kłęby waty. - Marek - powiedziała nagle, sama nie wiedząc dlaczego- - Tak, Marek cię wyciągnął - kończył Leszek GregorcZ^k > P° czym, zwracając się do matki: - Nie ma już po co nieść jej na przystań, do was do domu dwa kroki stąd, tam ją zaniosę. Powiedziec> ze ja nie miałem pojęcia, że pani ma córkę. Od dawna jest vv Sitko-wie? - Od niecałych dwóch tygodni. - Głos mamy tak był jak i jej twarz, cichy jakiś, drżący, jakby nie jej. 111 \ - Córeczko... No, jak się czujesz?... - I do Leszka. - Kolego,J trzeba koniecznie wezwać lekarza... — Moim zdaniem, nie ma po co. Opiła się wody, zwymiotowała ją, jest po prostu zmęczona i odurzona. Niech ją pani położy, da jej siei napić herbaty. Jak się obudzi, nie będzie śladu po tym wszystkim. No, Helenko... Już jesteśmy. Teraz postawię cię na ziemi. Czy możesj| stać. No, nie ściskaj mnie tak, bo mnie udusisz! Ale Helena dalej trzymała go za szyję. Dobrze jej było u niego i rękach. Czuła się bezpieczna. Powoli coś zaczynało jej się przypoj minąć. — No, nie chcesz mnie puścić? — Postawił ją na ziemi, ale zobaczył) że kolana miękko ugięły się pod nią, i znów wziął ją na ręce. — Jak się czujesz, mała? — pytał. — Jeszcze nie możesz sama stać' Helena otwierała i znowu zamykała oczy. Dziwne, jak przyjemni) było nie patrzeć. Miała uczucie, że jak opuszcza te swoje prywatni firanki — odcina się od wszystkiego: od blasku, od smutnej twara marny, od niejasnych, nieporządnie kręcących się myśli, od strachu| od przeczucia nieszczęścia. - Jeszcze jest odurzona - powiedziała mama. Weszła domieszka] nia pierwsza i szybkim ruchem odkryła zasłane kapą łóżko, na któr^ Leszek delikatnie położył Helenę. Minęła chwila, zanim puściła gc i mógł się .rozprostować. Patrzył teraz na nią z uśmiechem; ona ze swej strony uśmiechnęła się do niego z wysiłkiem: miała uczucie wielkiegc zmęczenia. Mama uklękła przy łóżku i wzięła Helenę za rękę. Czy jej zdawało? Nie, to niemożliwe, to jej się musiało wydawać tylko, że mama pocałowała ją w rękę. Nie, to jej się na pewno wydawało. - Kochanie moje najdroższe - mówiła mama. - Helena... Jak się to nieszczęście stało? Helena milczała. - Wypłynęłaś na materacu, wołałam za tobą, żebyś się nie oddala^ ła, ąle mnie nie słyszałaś, i nagle, z chwili na chwilę, straciłam cię' z oczu. Widocznie z dna musiało sterczeć coś ostrego, może jakieś zatopione drzewo, o które materac się rozdarł... ; — No, to ja już nie będę przeszkadzał i pożegnam się. Już chyba nie będę potrzebny. - Jaki miły był głos tego pana, jaki świeży, jaki spokojny. - Pójdę zobaczyć, czy wszystko w porządku z naszym bohaterem. - Nie wiem, jak wam, kolego, dziękować. Żeby nie wy... - Żeby nie ja? Żeby nie Marek! To jemu podziękujcie, koleżanko. Naprawdę, gdyby nie było go w pobliżu, mimo takiego tłumu na plaży mogło było dojść do katastrofy. Marek... Żeby nie Marek... Do katastrofy... A może już jest po wszystkim? A może to wszystko już jest poza nią, już było... - To już było, mamo? - zapytała idąc za biegiem swych myśli. - Co, kochanie? - Mama wstała z klęczek i usiadła obok Heleny, teraz już otwarcie pokrywając pocałunkami jej rękę trochę poniżej łokcia. Jakiś mięsień n,a jej twarzy dziwnie drgał. - Co ci jest? — zapytała Helena. — Co ci jest, mamo? A kiedy mama nie odpowiadała, wróciła do swojej poprzedniej myśli: - To już było? - Co, córeczko? - No, ja nie wiem... To wszystko... - Topiłaś się. O mało się nie utopiłaś. Gdyby nie jeden z moich uczniów, byłabyś utonęła... - Kto? Nareszcie usłyszy. Chciała to usłyszeć. - Jeden chłopiec z mojej szkoły... Doskonały pływak... - Marek - wyrwało się Helenie niedyplomatycznie. - Znasz go? - Znam. To ten rudy, co podwiózł mnie wtedy z... - i nagle rozpłakała się. Jak dobrze byłoby teraz móc niczego nie udawać, nie myśleć, nie kombinować, powiedzieć to, co ślina na język przyniesie: „Mamo... Pomóż mi teraz... Nie top go, tak jak on mnie nie pozwolił się utopić..." — ale nie, nie wolno, tym powiedzeniem sama utopiłaby całą sprawę, ambicję Marka, jego honor. Czuła straszliwą potrzebę mówienia o nim, powtarzania jego imienia. - Marek - powiedziała cicho. Łzy ciągle jeszcze płynęły po jej twarzy. - Helena, nie płacz, już jest po wszystkim, to już minęło, no, kochanie, uspokój się. — Mama całowała ją po głowie, po czole, po oczach. - Poczekaj, przyniosę ci soku z kompotu, żebyś się napiła... a może pójdę jednak po doktora... - Widać było, że ciągle nie może wrócić do siebie. , - Chciałabym mu podziękować. A jak to było? Czy on naraził życie, mamo? 8 - Życie za życie 113 Czuła, że mówi trochę jak w kinie, ale potrzebowała tego, oczy miała pełne gorących łez, które należały do Marka, które były jego, z serdeczności, z przyjaźni, z tego, że to był on, biedny, rudy, samotny, bez ojca, z niedobrą chudą matką, o której nie chciał mówić, taki inny — niby ironiczny, a dobry, niby zły, a... — Pójdziemy mu podziękować, bądź spokojna. — Zaraz? — Nie. Jutro. Teraz śpij. Musisz się przespać chwilę, to ci na pewne dobrze zrobi. Helena odwróciła się do ściany. Nie wiedziała, czy będzie spała, ale wiedziała, że chce być sama, sama ze swoimi myślami, ze swoimi" łzami, ze swoją nadzieją, ze swoją tajemnicą. Może nie pójdzie to wszystko na marne... — Śpij — powiedziała mama i Helena usłyszała metalowy brzęk kółek od firanek, przesuwających się po drążku. - Ja będę siedziała w drugim pokoju. Jakbyś czegoś potrzebowała, to tylko zawołaj mnie... — Dobrze, mamo. A kto mnie tu przyniósł? —. Leszek Gregorczuk, mój kolega ze szkoły. No tak, to był Leszek, przyjaciel Marka. On też jakoś pomoże, wytłumaczą mamie, Marek pojedzie na zawody, będzie pływał cpraz szybciej, coraz szybciej, jego ruda głowa będzie zanurzała się i wypływała na wierzch... To już był sen. XIV Pod palącym słońcem pedałował niemiłosiernie. Kiedy wyjeżdżał znad Morw, był tak ogłupiały, że zamiast pojechać w stronę Sitkowa, pojechał na Sejny. I teraz gnał po wąskiej sejneńskiej szosie z uczuciem, że za każdą cenę musi tak pędzić, musi od czegoś uciekać, że nie wolno mu odpocząć, bo jeżeli na sekundę przestanie pedałować i pozwoli sobie rzucić się na ciągnącą się pod lasem murawę, zwali się na niego ciężar ponad siły. Pędził więc, z coraz większym wysiłkiem naciskając pedały, migające co parę sekund słupy telegraficzne były jedyną rzeczą, którą rejestrowała jego świadomość. Ale młoty biły mu w skroniach coraz silniej, twarz pałała, przed oczami zaczęły ukazywać się i znikać czarne plamy, a po nich jakiś blask nie do 114 zniesienia. Jeszcze chwila... i Marek resztką sił zjechał na prawo i pod lasem zwalił się z roweru na ziemię z uczuciem, że mdleje. Rower upadł, kręcące się szprychy lśniły w słońcu, ale już nie widział ich, oddychał ciężko, pot zalewał mu oczy. Po chwili dopiero poczuł pod sobą chłód murawy. Kiedy otworzył oczy, zobaczył równą linię koron drzew odcinającą się na niebie. Mimo pulsu, który rozsadzał głowę, zaczęła mu wracać jasność myśli: wtedy dopiero to, od czego uciekał, zwaliło się na niego niby sęp na swoją ofiarę. Boże, co zrobił, do czego dopuścił, jak straszne nieszczęście przemknęło o włos, o włos! Straszne - i zupełnie niepotrzebne. Bo przecież mogło się obejść bez tego wszystkiego, gdyby ja,k idiota, jak gówniarz nie zalewał sadła za skórę Kudelskiej, która - uprzedziwszy go zresztą o tym - później karała go dwójami za zachowanie. Ale skoro już tak się stało, skoro mimo czternastu lat ciągle był gówniarzem, powinien był chociaż umieć zapłacić za to, co narobił. No to nie pojechałby na zawody; no to nie brałby udziału w mistrzostwach. Świat by się od tego me zawalił. Jak mógł zgodzić się na ofiarę Heleny? Jak mógł, on, dorosły chłop, chociaż sekundę wahać się, czy ma prawo pozwolić, by jedenastoletni dzieciak narażał dla niego życie? Jak mógł nie zakazać jej tego? Jak mógł choć przez sekundę nad tym się zastanawiać, a za jedynego doradcę wybrać niedorozwiniętego, poczciwego głupka, Grześka? A co byłoby się stało, gdyby zamiast szukać jej pod wodą minutę, szukał jej dwie..." (Marek czuje, jak zimny pot spływa mu po krzyżu). Gdyby po wyciągnięciu Heleny okazało się, że jest ża późno. Co by zrobił, jak by się czuł w tej chwili wiedząc, że Helena nie żyje. (Już nie myślał o matce Heleny, nawet nie o niej samej - tylko o sobie). Że ona nie żyje, zaś nad jego głową unosi się fałszywa aureola bohatera: „Naraził życie, chcąc uratować małą... niestety... odnalazł ją zbyt późno". Marek poczuł, jak po plecach - mimo upału - znów przelatuje mu zimny dreszcz. Jak blisko, jak tuż-tuż przesunęło się koło niego nieszczęście... inne niż niedopuszczenie do zawodów! Schował twarz w mech. Płakał, a w tym płaczu wyładowywało się wszystko: pretensja do samego siebie, żal do świata, do losu, samotność, zagubienie. Od śmierci ojca zawsze był przecież sam, nikomu niepotrzebny, nie kochany przez nikogo. (Marek teraz gotów był przysiąc, że całe życie rozpaczał nad tym wszystkim, kiedy w rzeczywistości może nawet nigdy o tym nie pomyślał). Prawda, był niby Grześko, ale to było inaczej, trochę tak, jakby miał wiernego psa 115 albo ukochanego konia. Był więc sam, a jak już wreszcie po latach znalazł przyjaciółkę, kogoś, kto myślał o nim i chciał mu pomóc, przez głupotę, przez egoizm, przez brak zastanowienia o mały włos jej nie stracił, pozwolił na takie ryzyko. Wydawało mu się, że uratuje każdego. Ale okazało się, że nie ma rzeczy pewnych, że uratować - to nie znaczy przyciągnąć de brzegu: to znaczy znaleźć pod wodą. A woda ma swoje kaprysy i jest dziecinadą poczucie, że opanowało się taki żywioł! Helena... Co się z nią teraz dzieje? Jak się czuje? Jeżeli wszystko będzie dobrze, opowie jej o ojcu, o Ziarze, wszystko! Wprawdzie Leszek powiedział, że nie ma niebezpieczeństwa, ale w końcu Leszek nie jest lekarzem i łatwo mógł się pomylić. Niepokój poderwał Marka z trawy, ale dopiero jak chwycił kierownicę, zastanowił się, że nie wie, dokąd jechać. Do domu nie ma po co, nic nie będą wiedzieli i lepiej się tam nie pokazywać; jedyne, czego by się doczekał, to awantury, że zostawił śluzę na łasce losu. „Ty myślisz, że inspektorowi można się tłumaczyć? Jest lato! Pełno ludzi na spływie! Jakby tak zobaczył zagęszczenie kajaków, toby nas wywalił z tej śluzy, święty Boże nie pomoże! I gdzie byśmy się podzieli? I z czego byśmy żyli, bez dachu nad głową? Czy ty rozumu nie masz? Czy ty nie masz sumienia?" No, i w końcu raz miałaby rację. Ładnie by wyglądali, gdyby ich rzeczywiście z tej śluzy wyrzucili, a matka już nie jest młoda, i w dodatku, wszędzie wolą chłopa na śluzie niż babę... W Sitkowie też nie ma czego szukać. Tysiące pytań, skąd się wziął na morwowskiej plaży, na którą nigdy nie chodził, jakim cudem zauważył, kiedy mała zsunęła się z materaca, czy wiedział, kogo ratuje. Nie, na te rozmowy brak mu siły, tym bardziej że nie przybliży go to do Heleny. Mógłby Bogiem a prawdą dowiedzieć się czegoś od Leszka, ale do tego, żeby go znaleźć, musiałby przepedałować przez cały Sitków. W niedzielę po południu na drodze jak na odpuście. Wykluka. Jedyne, czego chce, to spotkania samej Heleny. Jeżeli ona czuje się dobrze, z pewnością myśli o tym samym. A więc na ich miejsce! Nie umawiali się wprawdzie, ale był spokojny, że Helena będzie miała tę samą myśl: wyrwać się z domu i polecieć mu na spotkanie. Do zatoczki. Do ich zatoczki. Pójść tam, zwalić się na brzeg jeziora i czekać patrząc na-chmury, na korony drzew, na marszczącą się skórę hipopotama, z tą j edną myślą - że Helena będzie tu za chwilę. Czekać na nią - choćby przyszło czekać całą noc. XV Zamknąwszy za sobą drzwi od mieszkania Anny Kudelskiej Leszek spojrzał na zegarek. Było wpół do drugiej. Genek czekał na niego w klubokawiarni od półtorej godziny. Genek był przyjacielem Leszka jeszcze z dzieciństwa, obecnie świeżo upieczonym reporterem z „Gazety Białostockiej". Tyle czasu umawiali się na spotkanie i zawsze coś im wchodziło w paradę, a jak już w końcu raz udało się Genkowi wyrwać z miasta na niedzielę, właśnie musiało się zdarzyć coś takiego! Leszek skoczył na motor, tylko furknęło, i już zatrzymywał się przed klubokawiarnią. Widząc go wchodzącego, Genek pogroził mu pięścią. - Och, ty łobuzie! To po to od trzech miesięcy co tydzień mnie piłujesz, żebym potem sam siedział w taki upał w kawiarni? - Był wypadek. - Leszek był zziajany, jakby szedł piechotą, a nie przyjechał motorem. -.Dzieciak tonął na plaży. - Utonął? - Genek już wyciągał pióro, żeby zapisać dane. Od miesiąca zajmował się sprawami bezpieczeństwa na przyjeziornych plażach i w miejscach nie strzeżonych. Ale Leszek rozczarował go: - Odratowali. Opowiem ci wszystko. Historia jak znalazł dla młodego reporterka. Ale „miody reporterek" powiedział, że przede wszystkim musi coś wtrząchnąć. - Głodny jestem jak wilk. Nie wiem, jak to siędzieje, aleczekanie, zniecierpliwienie zawsze objawia się u mnie dzikim apetytem. Roześmieli się. - Ja też chętnie coś przetrącę. - Leszek dopiero teraz poczuł zmęczenie i głód. - Chodźmy do peteteku. Kupimy po drodze piwa... Oni mi tam dają taki stolik, niby służbowy, będzie można pogadać. Nie masz pojęcia, jak się zdenerwowałem, właściwie jeszcze się nie uspokoiłem. Mały włos i byłoby po dzieciaku. - Jak to się stało? - Nie mam pojęcia. Wypłynęła na materacu. Jej matka przypuszcza, że pękł. - Nonsens. Materace są przecież co najmniej z dwóch części, jeżeli nie z trzech. Jedna może o coś tam zahaczyć, ale przecież dwie pozostałe utrzymują go na wodzie. 116 - Masz rację. Wobec tego musiała się po prostu skulnąć. Jeżeli nie utonęła, to dlatego, że chłopak, który płynął niedaleko, zauważył to. Tak przynajmniej myślę, jeszcze z nim nie mówiłem. - Może po prostu zwrócił uwagę na pusty materac unoszący się na wodzie. Gdyby tak było, to byłby dowód dużej przytomności umysłu. - O, to przytomniak. W dodatku co za pływak... - tu Leszek w skrócie, lecz w sposób niesłychanie dreszczowy zreferował całą historię Marka. - No i nie dopuścili go - kończył. - Okropne, ale sam był sobie winien i słusznie mu się to należało. Zachowywał się niemożliwie, nie uczył się nic, chociaż zdolniacha, na wszystko i wszystkich bimbał. Broniłem go, bo tyle Orki włożyliśmy w to obaj. Chłopak z niebywałym pływackim drygiem, a przecież każdy zmarnowany talent sportowy w Polsce to zgroza, ale przegłosowali mnie. Był u mnie przedwczoraj, absolutnie złamany tym, co się stało. Nie wiedziałem już, co gadać, żeby go jakoś pocieszyć, więc tak coś trułem, że tylko cud może go uratować... - Nie wiedziałem, że wierzysz w cuda. - Tam cud. Myślałem o okazji do wykonania jakiegoś wyjątkowego czynu, bo wtedy grono nauczycielskie ma prawo zmienić swoją decyzję i pozwolić mu zdawać po wakacjach. Ale rozumiesz, że sam w to nie wierzyłem. I popatrz: rzeczywiście zdarzył się cud! - Pokażże mi tego bohatera! Wywalimy mu fotkę na pół strony, zrobię z nim wywiad i tak spreparuję tekst, że całe twoje „grono" będzie szlochać. Ja to umiem. Zobaczysz. Nikt się nie podniesie. Łzy jak groch. Mnie samemu dobrze to podlatuje, bo ogórki. Nie ma 0 czym pisać. A kto jest ta mała, którą uratował? Letniczka? - Nie powiedziałem ci najpikantniejszego szczegółu, zupełnie jak z książki dla młodzieży. Wyobraź sobie, że to córka tej nauczycielki, która pierwsza zażądała, żeby go zatrzymać. - Niebywale! - Aż za niebywałe. Byłoby jej o wiele łatwiej odstąpić od swojej decyzji, gdyby nie szło o jej własne dziecko. - Nie masz racji: bohaterstwo pozostaje bohaterstwem. - Nie muszę ci mówić, jaki będę szczęśliwy, jeżeli uda się dopchnąć go do tych zawodów. Cztery lata pracy. Cholerna smykała. 1 ambitniak. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, o zakład, że usłyszymy o nim, i to niedługo. 118 - Może nawet weźmie się potem do nauki. Czasem zdarzają sig takie niespodziewane zwroty, zwłaszcza jeżeli to ambitny chłopak. To właściwie podwójny cud czy może raczej podwójny węzeł: on uratował jej życie, ale może przez nią i jego życie nie zostanie zmarnowane... Czekaj, jaki by tu machnąć tytuł do tego artykułu? Tytuł to zawsze najważniejsze. - Gordyjski węzeł? - Może raczej ratowniczy węzeł? Zdaje się, że istnieje coś takiego. - Nikt nie będzie wiedział, o co chodzi. - Bez znaczenia. Ludzie bardzo lubią tytuły, których nie rozumieją: to ich zachęca do czytania. No, jedźmy, naprawdę ciekaw jestem tego chłopaka. Po drodze palniemy sobie jeszcze po piwku: muszę odżywić moje szare komórki, bo cholerny upał. Po paru minutach hamowali przed sitkowską śluzą. - Marek! Maaaarek! - Leszek złożył ręce w trąbkę i zagrzmiał nie zsiadając z motoru, ale nie odpowiedział mu nikt. - Trzeba go poszukać. Podjechali jeszcze parę metrów i ustawili motor pod gankiem. Genek urwał wąs wina i zaczął go obgryzać. - Urok - mruknął. - Co za miejsce od Boga dane. - A nikt tu nie jest szczęśliwy. Ojca Marka zastrzelił kłusownik. Matkę zupełnie to złamało, nie znam jej, nigdy nie była w szkole, ale podobno ma ciężki charakter. Dzieciak chował się sam, od małego tak się obijał. Leszek poruszył klamką. Drzwi ustąpiły. - Halo! Jest tu kto? Nikt się nie odzywa. Chodź. Pewno są na śluzie. Chcesz iść o zakład, że Marek ani słowem nie wspomniał w domu o całym wydarzeniu? Taki on jest, bracie. Skryty, nieznośny, ale cholerny „sympatyk". Jeżeli chce, naturalnie. - Popatrz na tę, co tu idzie. To pewnie ona ~ mruknął Genek. Na wprost nich, po ścieżce wiodącej do śluzy szła kobieta czarna i czarno ubrana, roztargane kosmyki wymykające się spod chustki czyniły ją podobną do wierzby na wietrze. - Czy pani Wyderkowa? Kobieta rozpaczliwym gestem podniosła ręce do głowy: - Już panów zawiadomili! — powiedziała łamiącym się głosem. — To naprawdę nie była moja wina. Wszyscy mogą zaświadczyć,' że nigdy nie schodzę ze śluzy. Tygodniami nie wychodzę z domu, nawet 11') na mszę... Tyle że raz na rok na odpust, jak biskup przyjeżdża do Nawojowej. I akurat takie nieszczęście... Leszek z Genkiem spojrzeli po sobie. - Co się stało? - No, nie mam pojęcia. Przecież nie zostawiłabym śluzy bez nikogo. Syn miał śluzować. Jaki jest, taki jest, ale jak powie, to dotrzymuje słowa. Wracam, a tu nikogo i tych pięć kajaków... Ale jakie to ludzie... już zdążyli złożyć doniesienie... - Jakie doniesienie? O czym pani mówi? Wyderkowa spojrzała na nich ze zdumieniem. - Przepraszam, to panowie nie są z Zarządu Dróg Wodnych? - Nic podobnego. Przyszliśmy do Marka... - Matko Przenajświętsza! Bo ci ludzie z kajaków tak bardzo wygrażali, powiedzieli, że natychmiast złożą zażalenie do Zarządu, że godzinę czasu tu stracili, bo na śluzie nie było żadnej obsługi... Więc byłam pewna... - Niech się pani uspokoi. Nie jesteśmy z Zarządu Dróg Wodnych. Moje nazwisko Gregorczuk, jestem nauczycielem Marka, a to przyjaciel z „Gazety Białostockiej". Przyszliśmy do Marka, ale skoro go nie ma, niech pani pozwoli sobie powinszować syna: z narażeniem życia uratował dzisiaj tonące dziecko. Wyderkowa znowu podniosła ręce do głowy. Widać było, że stara się zebrać myśli. - Chodźcie, panowie, na ganek — wyjąkała wreszcie. — Siadajcie i opowiedzcie mi wszystko od początku. Marek? Jakie dziecko? Gdzie to wszystko było? I gdzie on jest? - Właśnie go szukamy. Jak wyciągnął małą, to uciekł z morwowskiej plaży, jakby go gonili, i tyleśmy go widzieli. - W imię Ojca i Syna! Z morwowskiej plaży? A co on robił na morwowskiej plaży, kiedy miał pilnować śluzy? Nieszczęście z tym chłopakiem... A co to było za dziecko? - Córka pani Kudelskiej. - Pani Kudelskiej? - No, tej nowej nauczycielki, która zatrzymała Marka na drugi rok. Tej, która przyszła po odejściu pana Adamca. - Nie wiedziałam, że pan Adamiec... Co? Marką? Marek został na drugi rok? - To pani nic o tym nie wie? 120 - Zawsze przecież przechodził z klasy do klasy... Co się stało? - Przechodził, bo miał dobre wyniki sportowe, bo pan Adamiec chciał mu iść na rękę. Wobec tego Marek uznał, że wszystko ujdzie mu płazem, a tymczasem nowa nauczycielka była innego zdania, no i w tym roku... Ale mnie się to wszystko w głowie nie mieści... Przecież żyjecie pod jednym dachem? Jak to się dzieje? Jak mogła pani tak zostawić chłopaka, nic się nim nie interesować... A o jego tragedii też nic pani nie wie? - O jakiej znów tragedii? - Nie został dopuszczony do mistrzostw juniorów, do których przygotowywał się cztery lata. Jest tym zupełnie złamany. Nic pani nie zauważyła? - Gdzie ja miałam na niego czas... Śluza, dom, gospodarstwo, czy to nie za dużo jak na jedną kobietę? Jak ja ze wszystkim mam sobie poradzić? Dosyć, że muszę myśleć o tym, żeby było co w gębę włożyć, a teraz jeszcze gotowi zwolnić mnie z pracy, jeżeli tamci złożą donos... Wyrzucą mnie. I co wtedy z nami będzie? Znowu przez Marka. Z nim tylko wieczne zgryzoty. Tego już było za dużo na Genka. - Jak pani może tak mówić? Mało która matka może się tym pochwalić, że jej syn uratował komuś życie! Rozumie pani? Życie ludzkie uratował! Przez chwilę było zupełnie cicho. Nagle śluzowa zasłoniła twarz rękami, a kiedy ją odsłoniła, zobaczyli, że ma oczy pełne łez. - Powiedzcie, panowie, jakie dziwne są wyroki boskie... Ojca zabił człowiek, a syn ratuje człowieka. Genek popatrzył na nią przeciągle. - Może jest w tym jakiś rachunek — powiedział. — Życie za życie... Śluzowa przez dłuższą chwilę nie odpowiadała nic. Zdanie, które usłyszała, przywiodło jej na myśl coś, czym żyła całe lata: marzenie, że Marek, gdy dorośnie, pomści śmierć ojca. Obliczyła, że gdy Ziar wyjdzie z więzienia, Marek będzie mężczyzną i że wtedy... Nie wyobrażała sobie, jak będzie wyglądała ta zemsta, wiedziała tylko, że tamten ma zginąć, a przed śmiercią usłyszeć coś takiego, co by mu wyjaśniło, dlaczego ginie. - Co to zą rachunek? - zapytała. - Życie za życie to ja tak rozumiem: zabrałeś życie — oddaj życie. - A może taki rachunek jest lepszy? — powiedział Leszek. Patrzył W 121 na nią, a kiedy podniosła głowę, ich oczy spotkały się. - Może taki jest lepszy, że nie tylko tracić? Żeby coś ocalić? - I jakby chcąc jakoś umocnić ją w tym przekonaniu: - Jutro w gazecie będzie artykuł o Marku. I medal z pewnością dostanie za ratowanie tonących, za bohaterstwo. Zobaczy pani, jaka pani będzie dumna z chłopaka. A jaki mąż byłby szczęśliwy... Śluzowa ciągle patrzyła na Leszka, ale nie widziała go. Poza jego głową zamajaczyła postać patrząca na nią z uśmiechem. „Zobaczysz, że z Marczydła będą ludzie" - usłyszała jego ciepły głos. - Może i byłby szczęśliwy, gdyby dożył... Zawsze mówił, że będziemy mieli pociechę z Marczydła... Marczydło... Tak na niego mówił: „Marczydło". Chciała się uśmiechnąć, ale nienawykłe do śmiechu mięśnie twarzy zbuntowały się i po krótkiej chwili, w czasie której cała ta twarz podejrzanie drgała, znowu wybuchnęła płaczem. Leszek objął ją ramieniem. - Niech pani nie płacze - powiedział ciepło. - Przecież to naprawdę wielki dzień. Wielkie szczęście. Spojrzała na niego przez łzy. - Szczęście nie istnieje, jeżeli nie ma go z kim dzielić - odparła gorzko. — Młodziście, panowie, to nie wiecie, co to samotność. A ]a, panowie, ją znam. Żyłam jak na pustyni obok Marka. Żadnego zainteresowania. Żadnej serdeczności. Obce dziecko. Zupełnie obce dziecko. Nie obchodziłam go nic. Nic. - A on obchodził panią? Myślała pani o nim? Przecież pani żyła z głową odwróconą w tył: miałam, straciłam, koniec, kropka. Nawet pani nie zauważyła, że obok pani rośnie ktoś równie samotny i równie nieszczęśliwy jak pani, może równie spragniony odrobiny czułości. Niech pani uderzy się w piersi. Nie zawsze nasze dzieci są winne. Czasem jesteśmy winni i my. Czasem właśnie my -położył akcent na tym słowie. Śluzowa podniosła rękę do oczu. - Może tak i było. Nieszczęśliwy człowiek myśli tylko o sobie. A ja jestem..." byłam - poprawiła się z wysiłkiem - bardzo nieszczęśliwa. - Teraz nie powinna pani być nieszczęśliwa. Syn pomścił w jakiś sposób ojca ocalając komuś życie... - Zamilkł nie umiejąc jaśniej wypowiedzieć tego, co mu chodziło po głowie. A ponieważ nie odpowiedziała, podniósł się. - No, do widzenia, pani Wyderkowa. 122 Musimy jechać szukać chłopaka. Wszystkiego dobrego. Mam nad/k-ję, że się niedługo zobaczymy. - Do widzenia. - Podniosła się z ławki. - Zajedźcie, panowie, do leśniczówki, pewnikiem tam go znajdziecie. I nie zapominajcie 0 mnie, a ja postaram się... postaram się... - przerwała, a po chwili: -Bardzo wam dziękuję za tę rozmowę. Naprawdę. Serdecznie wam dziękuję. Pomachała im ręką, gdy wsiadali na motor, zjeżdżając ku śluzie, 1 jeszcze chwilę patrzyła za nimi, a potem wróciła na ganek. Po raz pierwszy w życiu czuła potrzebę, by spokojnie pomyśleć. Tak jak dla wielu ciężko pracujących ludzi, dotąd myślenie równało się dla niej lenistwu, siedzeniu z założonymi rękami, było stratą czasu - luksusem, na jaki nie było jej stać. Jednak zdania, które padły w rozmowie, domagały się jakiegoś uporządkowania. „A może taki rachunek jest lepszy". „Chociaż coś ocalić..." „Czy myślała pani kiedy o nim..." Tak. Był czas, że wiele myślała o Marku, ale wyłącznie pod jednym kątem: zadania, które w jej pojęciu powinien był wypełnić... Zadania, które miały się stać jego legitymacją życiową. Z chwilą gdy Ziar umarł - zadanie stało się niewykonalne, a Marek automatycznie przestał ją interesować. Przestała go zauważać. Co właściwie wiedziała o swoim synu? Przez te wszystkie lata nigdy nie zastanawiała się nad nim, nad tym, co mu chodzi po głowie, na czym mu zależy, czego pragnie, czego się boi. Bezinteresownie zwracali się do siebie dwa razy do roku: na świętego Marka i na świętą Cecylię. Cmok. Wszystkiego dobrego, Marek. Cmok. Wszystkiego dobrego, mamo. Forma zupełnie pozbawiona treści. To prawda, że nie zrobił nic, żeby się do niej zbliżyć. Ale ona? Ona także nie zrobiła nic, a ostatecznie to było jej dziecko. To ona była matką. Jej rolą było troszczyć się o niego. I oto teraz to zaniedbane dziecko, na które w ogóle już nie liczyła, o którym niemal że zapomniała, zrobiło coś, co wprawdzie poszło po innej linii, niż ona kiedyś oczekiwała, ale czego nie wolno było nie zauważyć, nie docenić. Straconego życia i tak nie wróci nic: ani szlachetność, ani zemsta. Może więc rzeczywiście taki rachunek jest lepszy? Mimo że robiąc coś zupełnie innego, niż ona sobie wyobrażała - Marek w końcu wylegitymował się przed życiem. Przez chwilę jeszcze siedziała nieruchomo, a potem jak co dzień poszła „porozmawiać" z mężem. Była bardzo spokojna i miała 123 uczucie, że po raz pierwszy zamiast z jękiem rozpaczy zjawia siq u niego z dobrą wiadomością. Leśniczyna na podwórzu karmiła kaczki, które kołysząc się z boki na bok na krzywych, w żółte kaloszki ubranych nogach pchały się dc żarcia, nie zachowując nawet najmniejszego cienia manier. - Cześć pracy, pani leśniczyno! A nie było tu Marka? - Marka znowuż? Co za dzień jakiś! Wszyscy się pogubili czy co' Marek szukał Julka, z dyrekcji szukali męża, Hanka ze śluzy szukała Wyderkowej, Wyderkowa szukała swojego chłopaka, a teraz wy Marka szukawszy? A skąd ja wiem? Ja ta nikogo nie pilnuję, soli na ogon nikomu nie sypię, latają, gdzie ich nogi poniosą, no nie? - To znaczy, że nie było go u pani? - Mnie tam bida... Taś-taś, a nie depczże jej po głowie, onaż malutka... No, nie dawajże mu się tak, ofiaro losowa... Taś-taś... - Jakby tu przyszedł, to niech mu pani powie, że czekam na niego w domu. Albo nie w domu. On już będzie wiedział gdzie. U małej. - Co pan Leszek? Dlaczego tu ma przychodzić? Niech go na śluzie szuka, arnie po mojej stronie. U Wyderkowej zamknięte? - Byliśmy tam już, ale ona nie wie, gdzie się podziewa. - A po co on wam po nocy potrzebny? Wstydu nie macie, żeby dzieciakowi taką krzywdę robić. - Jaką krzywdę? Jakiemu dzieciakowi? - Leszek zupełnie już stracił głowę. - A Markowi. On moja sympatia. Lubię te jego rude kłaki. Tyle lat orali w niego jak w wołu, a teraz do zawodów nie dopuściwszy. - Niech się pani nic nie martwi. Właśnie idzie o to, żeby mógł stawać do tych cholernych zawodów. Marek popisał się dziś jak rzadko: uratował tonące dziecko. Leśniczyna klasnęła w dłonie. - Toż ja mówię, że morus z Marka. A pływać to on pływa jak ryba w wodzie. Ot, szczęście dzieciak miał, że na Marka popadłszy, przy innym stopiłby się i tyle by po nim zostało. Uratował i uciekł? Jakby go widziała. Cały Marko. - No, ale gdzież się podział, u jasnej, ciasnej - zaklął Leszek. -U Czyńców byliśmy, u Aldony... Już sam nie wieni, gdzie go szukać. - Na bindudze. Proste jak obręcz. Marko najczęściej tam przesiaduje, u Grześka. - Rany, gdzie ja głowę miałem! Naturalnie, że jest na bindudze Dziękuję, pani leśniczyno. Wszystkiego dobrego. Pozdrowienia dla męża. - Żadne „wszystkiego dobrego", po kieliszku krupniku. Inaczej nie wypuszczę. * - Nie mamy czasu. Musimy Marka szukać. - Poszukacie, ale najpierw wypijecie za jego zdrowie. Pan Leszek nie ma pojęcia, jak mnie na sercu te jego zawody leżą. Genek zszedł z motoru i na stojący trącili się kieliszkami. - Za Marka! - Za Marka! - Za zawody! Kiedy zsiadali z motoru, Genek przystanął na chwilę. - Życie za życie - powiedział. - To dopiero byłby fajny tytuł do mojego artykułu. - Tyle że bez sensu. Ją spotkał wypadek. Życie naraził tylko on. - Wiem. Ale szkoda, cholera... Dobry tytuł. Podobałoby mi się to... Taki nagłówek... Nie widzisz tego? - Nie. - E, co ty się na tym rozumiesz. - Daj mi spokój z tytułami. Zaczynam się na dobre niepokoić o chłopaka. Niestety na bindudze czekało ich również rozczarowanie. Nie tylko nie zastali Marka, ale - rzecz rzadko spotykana - nawet Grześka. Słońce było już nisko, a tumany komarów unosiły się nad kanałem. Genek zapalił papierosa, który teoretycznie miał ich przed nimi chronić. - Zupełnie już zgłupiałem i nie wiem, co robić - wzruszył ramionami Leszek. - Zdarzenie bez precedensu. Jak się nie znajdzie jeszcze parę godzin, trzeba będzie dać znać na' milicję. - Nie wariuj. Najpierw musimy wrócić do nauczycielki. Może po prostu poszedł dowiedzieć się o zdrowie małej. - Do tego musiałby przecież wiedzieć, kogo uratował i gdzie ten ktoś mieszka. A ja wcale nie wiem, czy tak było. - To mi nie przyszło do głowy. Rzeczywiście on może nie mieć pojęcia, co to za dziewczynka. - Chociaż... Nie jestem pewien, ale tak mi się coś wydaje, że ona jak się ocknęła, to powiedziała parę razy jego imię. 124 125 — Ale wiesz, jak to bywa u dzieci: wiedzą, jak kto ma na imię, ale nie wiedzą, jak na nazwisko. — W każdym razie jedźmy, bo nas tu żywcem zeżrą. Twój papieros nic nie pomaga. Napijemy się tam herbaty i może coś wymyślimy... Helena siedziała na werandzie i wydawała się już w dobrej formie. Rzuciła się Leszkowi na szyję. -' No, gdzie pan tak długo był? Znalazł pan już tego... no, tego chłopca? Trzeba by mu przecież podziękować... — Wyobraź sobie, że jeździliśmy całe popołudnie z kolegą, poznajcie się, to mój przyjaciel, reporter z „Gazety Białostockiej", więc jeździliśmy z nim całe popołudnie szukając Marka. Kolega chciał z nim wywiad zrobić, dać twoje i jego zdjęcia, ale chłopak przepadł gdzieś, zaszył się jak niedźwiedź w puszczę. Już sam nie wiem, gdzie go szukać. A ty jak się czujesz? — Dobrze! - Ton Heleny był pozornie wesoły, ale gdyby Leszek znał ją choć trochę, zauważyłby, że pod tym tonem tkwi niepokój. - Może poszukalibyśmy go razem? Byłoby fajnie, żeby był o nim artykuł... Och, fajnie... — No, ale gdzie? Oblecieliśmy wszelkie przypuszczalne meliny i ani śladu Marka. A mama? Zostawiła cię samą? — Poszła do sąsiadki narwać mi truskawek. Zaraz... Może ja bym i wiedziała, gdzie go szukać - dodała jakby od niechcenia. - Nie wiem, ale tak mi przychodzi do głowy... Bo kiedyś, jak poszłam na spacer, widziałam, jak trenował w takiej jednej zatoczce. Mówił mi potem, że chętnie tam chodzi pływać... — Ej, chyba na dziś miał już dość kąpieli - uśmiechnął się Leszek, a Helena zamilkła: zrozumiała, że nie może naciskać. — Spróbujemy — wybawił ją z kłopotu Genek. — Ostatecznie motor nie ma nóg, nie zmęczy się. — Gdzie to jest, mała? — E, tak to ja nie powiem. Weźcie mnie, panowie, na motor, podjedziemy. — Musisz zaczekać na mamę. — I tak we troje się nie zmieścimy. Weź małą i jedźcie, a ja poczekam na panią Kudelską. 126 - Co ty na to, Helena? Nie przeziębisz się? - Ale skąd? Nic mi nie jest. Opiłam się wody, i tyle. Już o tym zapomniałam. Jedźmy. Leszek spojrzał z sympatią na jej drobną postać. Miły dzieciak. 4 No to skikaj na siodełko. Tylko trzymaj się mocno, tego by tylko brakowało, żebyś drugi numer dzisiaj wystrugała. - A teraz nie ma Marka, żeby mnie ratował - powiedziała niby żartem. I nagle poczuła, jak okropnie jej do niego tęskno. - Jedźmy, tylko szybko, bo się ściemni. Ruszyli. XVI Z daleka dosłyszał warczenie motoru i rzucił się w gęste krzaki, zarastające zatoczkę. Przypomniał sobie, jak w te same krzaki schował się wtedy, kiedy wiatr na lekkim .kajaku znosił Helenę na środek jeziora, i tylko zaklął przez zęby. Połączyło się to z drugim przekleństwem, przeznaczonym dla tego, komu się zachciało właśnie dzisiaj, już pod sam wieczór, kąpać w „jego" zatoczce. Nie mogą to ludzie kąpać się na normalnych plażach! Muszą warkotem motoru i smrodem spalin zakłócać takie ciche, prywatne miejsca... Kiedy wreszcie godzinę temu przypedałował tutaj zmęczony i zgrzany i nie zastał Heleny (mimo że przecież na rozum wiedział, że jej nie zastanie), ogarnęło go zniechęcenie i smutek. Jak się teraz zachować? Gdzie jej szukać? Warczenie zbliżało się w szybkim tempie. Ktokolwiek by to był, każdy, kto teraz zjawi się tutaj, będzie jego wrogiem. Nie chce nikogo oglądać. Tylko że przybysz nic sobie najwidocznej z ochoty Marka nie robi... Warczenie urwało się nagle. Zrobiło się bardzo cicho. Marek leżąc w zaroślach usiłował zobaczyć coś przez gęste liście, ale motor stanął jakoś tak, że nie mógł nic dojrzeć. Nagle doszedł go głos, który rozpoznał od razu. - No, nie ma go i tutaj... Teraz już naprawdę nie wiadomo, gdzie mógł się podziać. Był to głos, Leszka. Marek zdziwił się niepomiernie: skąd też Leszkowi przyszło do głowy, żeby tu go szukać? I od kiedy zaczął sam do siebie głośno przemawiać? Bo przecież, gdyby nie był sam, ten ktoś odpowiedziałby chociaż słowo na jego mowę... No, ale przed Leszkiem ukrywać się nie miało sensu. Ostatecznie był to niemalże 127 jedyny sprzymierzeniec. (Tym smutniej będzie nie powiedzieć mu, jak to było naprawdę, a przecież powiedzieć nie ma sposobu...) Nie zastanawiając się nad tym, co powie, Marek rozgarnął krzaki i zobaczył Leszka, który na ten hałas odwrócił się. - Marek! - krzyknął. - Gdzież się obracasz, chłopie? Od czterech godzin za tobą się uganiam! - i porwał go w objęcia. Wtedy dopiero Marek zobaczył, że Leszek nie jest sam, a na widok małej, cichutko stojącej osóbki mocno zabiło mu serce. Trzymany mocno przez Leszka w objęciach Marek ponad jego ramieniem patrzył na Helenę bez słowa. A więc instynkt nie zawiódł go! Wiedział, po co przyjechał do zatoki! Podczas kiedy patrzył na nią, Helena położyła palec na ustach. Marek natychmiast zrozumiał ten znak. Kiedy Leszek puścił go z objęć, podszedł do Heleny, która jakby czując, że Marek nie wie, co powiedzieć, uprzedziła go: - Strasznie ci dziękuję, Marek - powiedziała z uśmiechem, ale nie ruszyła się z miejsca. - Dopiero po wszystkim dowiedziałam się, że to ty uratowałeś mi życie. Marek milczał w dalszym ciągu, co tu było mówić, wreszcie bąknął jakieś „nie ma za co", które przesadnie rozśmieszyło Leszka. Może w tym głupim śmiechu wyładowało się jego napięcie. - Niemazaco! Ależ mi odpowiedź! Oj, ty ośle nazareński, jeszcze ty jej odpowiadasz „nie ma za co!" - No, a co mam odpowiedzieć? — zgniewał się Marek. Boże, jak chętnie zrobiłby coś, kogoś zwymyślał, coś kopnął, połamał, cisnął o wodę... Cholery można dostać, co za sytuacja, cholery, cholery, cholery! - No, nie wiem... Powiedzieć, że i ty się cieszysz... Czy po prostu uściskać dzieciaka, a nie takie głupie „nie ma za co"... Jest za co: za życie! - Tam, ściskać się będziemy - wymełł Marek. Rany, niech się już skończy to wygłupianie, to nie na jego siły. Tymczasem Leszek, podniecony, szczęśliwy, gadał dalej, wcale nie zwracając uwagi na „nietypowe" zachowanie się dwojga dzieci: - Popatrz, Marek, że był w tym palec boży! Żebyś brał udział w zawodach, nie poszedłbyś na morwowską plażę i dziewczyna utonęłaby jak amen w pacierzu. Tak że w sumie fakt, że nie stajesz do zawodów, wyszedł w końcu na dobre... To jedna strona medalu. A druga też dosyć niesamowita, że ze wszystkich dzieciaków, będą- 128 cych na tej plaży, to ona właśnie zaczęła się topić i akurat uratowałeś! A kiedy Marek dalej milczał, ani be, ani me, nagle się zastanowić — A wiesz ty chociaż, kogo uratowałeś? Ta mała nazywa S'C Helena Kudelska! I znowu nie wiadomo, co robić. Zdziwić się? Zamilczeć i przyjąć do wiadomości? Udać fałszywy entuzjazm? I raz jeszcze wybawiła g° z tej głupiej sytuacji Helena. — A co w tym takiego dziwnego, że nazywam się Helena Kudelska? — zapytała ze wzruszającą niewinnością. — Jakie to ma znaczeni że się tak, a nie inaczej nazywam? — Żadne, tylko to dość zabawny zbieg okoliczności, bo tW°Ja mama miała z Markiem... różnice poglądów na pewne sprawy. No i dzięki tym różnicom Marek nie stanął do zawodów, do mistrzostw pływackich juniorów, do których od dawna się przygotowywał, czym wszyscy bardzośmy się martwili, bo takie zawody, wiesz, to dla pływaka bardzo ważna sprawa, ale ponieważ dzięki temu ty żyjesz.•• Ale Helena odpowiedziała tylko na pierwszą część pytania: — Moja mama? A skąd ona Marka znała? „Ale dziewucha! — w duchu zachwycił się Marek. — Tylko t JW% konie kraść!" Postanowił nie być gorszym, stanąć na wysokości jei zachowania. Co z nim się działo, u licha! Podczas gdy ona zachowywała się na medal, jakby cały ten incydent w ogóle nie wyprowadził jej z równowagi, on rozmazał się jak baba. — To moja nauczycielka — powiedział obojętnym tonem. — MJelis" my tam takie swóje... Nieważne. Powiedz no mi lepiej, jak to się stało > że zsunęłaś się z tego materaca? Helena iuż-już zabierała się do kwiecistego wyłożenia całej historii, kiedy na szczęście włączył się Leszek. — Nie będziecie wszystkiego opowiadali po dziesięć razy. Teraz na motor i do domu. Tam czeka mój przyjaciel, zrobi z wami wywiad d° „Gazety Białostockiej" (tu mrugnął do Marka porozumiewawczo), idzie przecież o to, żeby... — O co idzie? — z najniewinniejszą miną spytała, Helena. — No, siadajcie, dzieciaki. — Leszek nie musiał dokładnie s^ tłumaczyć smarkatej. - I jazda do domu. Ty, Helena, siądz^ieSZ między nami, jakoś musimy się zabrać we troje. — Przecież nie zostawię roweru, żeby mi go ukradli. - Marek ) - Życi ie za życie 129 zadowolony, że może mówić o czymś innym niż o wypadku i do tego przybrać swój zwykły naburmuszony ton, którym pokrywał speszenie. - Drugiego nie kupię sobie tak prędko. - To jedź za nami. Spotkamy się obok domu Heleny. No, chodź, mała, dobrą miałaś intuicję, żeby mnie tu przywieźć. Nie do wiary, jak głupi potrafią być dorośli, a na dodatek myślą, że wszystkie rozumy zjedli. - A gdzież ona mieszka? - zachęcony wychylił się Marek, tak jakby nie znał na pamięć tego domu, jego rozkładu, wysokich okien, drzew obok stojących. Przecież od niego parę miesięcy temu zaczęły się wszystkie nieszczęścia! Przypomniał sobie genialny dowcip — zasypanie drzwi wejściowych śniegiem. Cudowny pomysł. Powinszować! Helena wyłożyła mu dokładnie, który jest domek mamy i które do niego wejście, i zaczęła się ładować za Leszkiem na siodełko. Fajne było to, że wcale nie usiłowała łowić spojrzeń Marka, nie robiła żadnego znaczącego „oka", zachowywała się tak, jakby od początku do końca wszystko było „wypadkiem losowym". W kwadrans potem całe towarzystwo wchodziło do mieszkania pani Kudelskiej. Na widok Marka zgrega zerwała się z krzesła i ucałowała go gorąco w oba policzki. - Marek - powiedziała. Głos jej się załamał. - Marek, co ja ci mogę powiedzieć... Że jestem szczęśliwa... czy że ci jestem wdzięczna... Naprawdę trudno cokolwiek powiedzieć w takiej sytuacji. Rozumiesz, prawda? No, siadaj, opowiadaj, jak było._ Ale tu wtrącił się Genek: - Chwileczkę, jeżeli pani pozwoli. Niech on nic nie gada. Od tego ja tu jestem. Po kolei zrobię wywiady, w tych wywiadach każdy opowie, jak i co. Pierwszy nasz bohater. Słuchaj no, Marek, w jakim momencie zauważyłeś, że ktoś tonie? Marek zrobił się czerwony jak rak. Nie. Co to, to nie. Konieczność ubrania tego w efektowne słowa (i to w dodatku w obecności Heleny!) ukazała mu raz jeszcze całą nędzę moralną tego zdarzenia. Przez chwilę zastanawiał się, jak wybrnąć z sytuacji, potem wzruszył ramionami. - Ja tam nie nadaję się do żadnych wywiadów - mruknął i zupełnie zapomniawszy, w czyim się znajduje towarzystwie, spokojnie wyciągnął z kieszeni papierosa. Pani Kudelska drgnęła, a Leszek otworzył 130 usta (nie ma rady: odruchy"warunkowe), ale oboje opanowali się i żadne nie powiedziało ani słowa. Marek zresztą nic z tego nie zauważył: przytknął zapałkę, zaciągnął się głęboko i otoczył kłębem dymu. - Nie pleć głupstw - puknął się w głowę Genek. - Jak się nadałeś do uratowania komuś życia, to się nadajesz do sklecenia paru zdań. No, jazda. - Kiedy naprawdę... zresztą co to jest? Pływam... - chciał powiedzieć: „jak ryba", ale zająknął się - pływam swobodnie, ktoś tonie, biorę go za łeb i wyciągam. O czym tu gadać? Kto by tego nie zrobił? Przez chwilę w pokoju jest cicho. Leszek, zdumiony pełną skromności postawą Marka, nie spuszcza z niego wzroku: Marek zachowuj e się tak, jakby nie rozumiał, o co chodzi. W końcu chcąc mu jakoś ułatwić, jakoś pomóc wybrnąć z niewygodnej sytuacji powiedział: - Nikt cię tu nie prosi o osądzanie wartości moralnych zdarzenia. Kolega pyta, jak to się stało, że zauważyłeś, że ktoś tonie. - Nie wiem. - Czego nie wiesz? Marek, obudź no się. Nie wiesz, jak to się stało, że zdałeś sobie sprawę z tego, że ktoś tonie? - Kiedy ja wcale nie zauważyłem, że ktoś tonie, zobaczyłem pusty materac, i tyle. Leszek odetchnął: nareszcie! - Więc zrobiłeś coś do sensu. Kto inny może by też zobaczył pusty materac i nie przyszłoby mu do głowy nurkować i szukać, czy ktoś z niego nie spadł i nie potrzebuje ratunku. - Każdemu by przyszło. Leszek nie mógł wyjść ze zdumienia. Jakby całożyciowe cwaniactwo Marka z sekundy na sekundę znikło, ustępując miejsca tępocie i ogłupieniu. „Przecież powinien rozumieć, o jaką stawkę idzie gra w całej tej sprawie. Co zresztą znaczy powinien? Musi rozumieć. Dosyć mówiło się o ratowaniu tonących w czasie rozmowy o cudzie! Co mu się^tało! Co mu się, u Boga Ojca, stało?" Gdy podniósł oczy, napotkał pytające spojrzenie Genka. Wzruszył ramionami. - To może ja opowiem? - włączyła się swobodnie Helena. (Leszek: „No, może nareszcie ktoś inny powie za tego osła to, co potrzeba". Marek: „Co jest, u licha, całe życie jakoś kombinowałem sam, a od kiedy poznałem tę smarkatą, wszystko znajduje się w jej 131 * rękach"). Helena zaczerpnęła powietrza i zerknęła na Marka okiem, w którym czaił się błysk dowcipu. — Sytuacja wyglądała następująco. Niestety, nie umiem pływać, muszę to powiedzieć na wstępie, ale że ciągnie mnie woda, jedyną moją przyjemnością jest wypływanie na jezioro na materacu. Po prostu zachwyca mnie myśl, że pode mną jest taka głębia bez dna, niezbadana przestrzeń wodna,, pełna ryb i innych zwierząt, może i zupełnie przedpotopowych, a ja leżę sobie i płynę taka bezpieczna... a nade mną chmury albo słońce... („Przedpotopowo bezczelna" -pomyślał Marek). Naturalnie nie lubię pływać w otoczeniu innych materacy, jestem z natury rzeczy wielką samotnicą... — Heleno — uniosła brwi pani Kudelska. — Cóż to za styl? Nie poznaję cię, córeczko... — To szkoda, mamo, że nie wiesz o mnie tak zasadniczych rzeczy. Tak, jestem wielką amatorką ciszy i samotności, dlatego lubię pływać daleko od innych... — O co ja zawsze się gniewam. — O co mama zawsze się gniewa. Więc i tym razem jak zawsze odbiłam od tłumu, żeglując w stronę otwartego morza. — Jeziora... - śmiejąc się przerwał ten potok wymowy Leszek, ale Marek nie posiadał się z zachwytu: „Żeglując w stronę otwartego morza!" Ale ci styl. Walrfak z nut... Tymczasem Helena ciągnęła dalej: — Z daleka zobaczyłam, że ktoś nadpływa. Ogromnie mnie to ¦ zdenerwowało, tak mi zależało na moim sam na sam z tą wielką wodą... (ej, czy nie przesadza?) Nie wiedziałam, kto podpływa, zobaczyłam, tylko, że jest rudy, ale ponieważ Marka widziałam jeden raz w życiu, więc jakoś sobie nie skojarzyłam. Jak już powiedziałam, to że ktoś za mną płynie — teraz dopiero rozumiem, że Marek, widząc oddalający się od innych materac, postanowił asekurować osobę na nim się znajdującą — zdenerwowało mnie, nie podobało mi się, że ktoś chce zakłócić tę moją wymarzoną samotność, zrobiłam więc parę gwałtowniejszych ruchów i... Tu właściwie powinien nastąpić koniec mojej opowieści. Mama twierdzi, że materac musiał pęknąć, jazkolei myślę, że przez nieuwagę po prostu się z niego zsunęłam, bo przecież gdyby pękł, powietrze wychodziłoby z niego jakiś czas i czułabym jego zagłębianie się, tymczasem ja z sekundy na sekundę znalazłam się w wodzie. Muszę panu powiedzieć — Helena mówiła najwyraźniej , 132 „pod Genka", tylko na niego patrzyła i przemawiała jak z ambony — że jest to straszliwe uczucie. Na szczęście nie trwa długo. Najzabawniejsze jest to, że po powrocie do przytomności nic a nic się nie pamięta... W każdym razie chciałabym, żeby w gazecie dokładnie zostało napisane, jaka jestem szczęśliwa, że nie utonęłam, bo bardzo kocham życie, więc naprawdę...naprawdę... się cieszę, że.Marek mi je uratował... I -jeszcze chciałabym, żeby pan napisał — chcąc zyskać na czasie głośno wciągnęła powietrze — że j a w imieniu wszystkich dzieci, które mogłyby tonąć, proszę o publiczne wyrażenie Markowi wdzięczności i na przykład o nadanie mu medalu za ratowanie tonących, po to, żeby inni ludzie mieli zachętę do ratowania dzieci, które mogłyby tonąć i żeby... (nie wiadomo, dlaczego zarówno Leszek, jak i Genek mieli miny, jakby im się chciało śmiać) no już tam pan będzie wiedział, co napisać, żeby było tak, jak potrzeba. - Myślę, że będę wiedział, ale ty, moja kochana, zupełnie na to nie wyglądasz, że masz tak niebywałe gadane! — Pierwszy raz w życiu słyszę, żeby Helena powiedziała więcej niż trzy zdania naraz. Obawiam się, że jest jeszcze bardzo podniecona wypadkiem - pani Kudelska spojrzała na córkę z niepokojem. — Nie jestem niczym podniecona, tylko chciałabym dodać ducha Markowi, żeby nie był tak skromny i parę słów o swoim bohaterstwie powiedział — odezwała się poważnie Helena. — Chciałabym też, żeby pan prędko porobił fotki, bo robi się ciemno. - Niezwykle praktyczną ma pani córeczkę! Masz rację, mała! Chodźcie, dzieciaki, na dwór, zaraz zrobię parę zdjęć. O, tu stańcie, najpierw Helena... dobrze, jeszcze raz... pysznie... teraz ty, Marek... No, nie wdzięcz się, co wyprawiasz? Dlaczego się odwracasz? — Ja tam nie potrzebuję... - Nie zawracajże, bracie, głowy! Cały reportaż chcesz mi popsuć! No, prędzej, nie wykręcaj tego łba do tyłu, Boże, jakiż niemożliwy osioł... Jakże będzie wyglądał reportaż bez fotki bohatera! — Niech mi pan da święty spokój z tym bohaterem — już całkiem niegrzeczni^ odburknął Marek. Tego Leszkowi było za dużo. Podbiegł do Marka i chwytając go obiema rękami za ramiona potrząsnął nim co siły. - Chłopie! - krzyknął. - Co się z tobą dzieje, do nagłej cholery? Co ty wyprawiasz? Przestańże krygować się i stań jak człowiek, żeby kolega mógł zrobić zdjęcie! Myślałby kto, że łaskę nam robisz. No, 133 • nareszcie. A teraz wracajmy ^do domu i powiedz parę słów, flaki się wywracają, jak tak coś mamroczesz bez sensu. Gadajże, bo mnie piorun strzeli. — No ja... ja mogę tylko powiedzieć, że bardzo jestem szczęśliwy, że udało mi się uratować tę dziewczynkę (Boże, ześlij naprawdę ten piorun!). A ponieważ pan Gregorczuk powiedział... czyli właściwie tak mnie uzmysłowił... że gdybym brał udział w zawodach, nie byłbym tej niedzieli na publicznej plaży, bo prawdopodobnie trenowałbym na basenie w Nawojowej, no i nie uratowałbym tej dziewczynki, to mogę tylko powiedzieć, że jestem szczęśliwy, że nie biorę udziału w zawodach i że dzięki temu ta dziewczynka... że tego... no... ja coś nie umiem się tak wygadać jak ta dziewczynka. „Ta dziewczynka" i „ta dziewczynka". Jak analfabeta jakiś. - To może teraz mnie będzie wolno powiedzieć parę słów -wtrąciła zgrega. (Zresztą nazwa już nie pasowała do niej, teraz nie była to żadna zgrega; miła pani, która wcale nie wyglądała na to, jak strasznie umiała być nieznośna). Już ci powiedziałam, Marek, że żadne podziękowania, żadne słowa nie wyrażą tego, co czuję, tego, co ci zawdzięczam. Co ci obie zawdzięczamy. Nawet nie potrafię o tym mówić, to się nie nadaje... sam to rozumiesz. Z drugiej strony... z drugiej strony tak się składa, że w pewnej mierze ja osobiście spowodowałam nieszczęście, które na ciebie spadło. Domyślasz się, o czym mówię. Nie myśl, że nie wiedziałam, że nie wiem, jak ci na tych zawodach zależało. Cokolwiek o tym myślisz, nie zrobiłam tego z lekkim sercem. Uważałam, że to jest konieczne do tego, żebyś zrozumiał pewne sprawy, ocenił pewne rzeczy. Teraz stało się coś... zrobiłeś coś, co pozwoliłoby mi wycofać się z mojej uprzedniej decyzji. Serce pcha mnie ku temu, żeby się z niej wycofać. Tylko, wyobraź sobie, że ja nie wiem, czy powinnam... czy mam prawo z tego pretekstu skorzystać... Helena zerwała się od stołu, w ciągu sekundy ciemny rumieniec oblał jej twarz i szyję. - Mamo! - krzyknęła, a potem, jakby nagle zabrakło jej słów, umilkła i z powrotem usiadła na krześle. Pierwszy odezwał się Genek. - Jak może pani mieć tego typu wątpliwości?! — wykrzyknął. — Przecież bohaterskie czyny nie zdarzają się co krok! Marek uratował komuś życie! Zasłużył sobie na to, żeby mu wybaczyć dawne grzechy 134 i dać szansę, żeby mógł zacząć wszystko od nowa! Przecież bohaterstwo... - Dałby pan spokój z tym bohaterstwem - niechętnie mruknął Marek — takie tam bohaterstwo... Helena spojrzała na niego i zaraz odwróciła oczy ku matce. - A ty czego znowu chcesz, smarkaczu? Co w takim razie jest bohaterstwem, jeżelimie narażenie życia? Przecież żołnierze ginący na wojnie... — zaczął Leszek. - Chwileczkę. - Anna była tak błada, że ostróżki wydawały się ciemnogranatowe. Widać było, że to, co chce powiedzieć, nie przychodzi jej lekko. — Moim zdaniem, spontaniczny odruch, choćby najbardziej bohaterski, najbardziej szlachetny, nic nie mówi o charakterze danego człowieka. Marek świetnie pływa. Rzucił się na ratunek tonącego dziecka. Jest to bardzo piękne ale byłoby okropne, gdyby tego nie zrobił, niezależnie od tego, co ryzykował. Zrozumcie mnie: ja na pewno nic a nic nie umniejszam jego postępku i... na pewno nie jest moją rolą mówienie w tej chwili tego rodzaju rzeczy, tym bardziej że... — tu oczy jej pobiegły w stronę Heleny, która siedziała bez ruchu, napięta, pąsowa, z oczami z powrotem wbitymi w matkę. - Wiem, że to brzmi jak najczarniejsza niewdzięczność. Ale nawet gdybym miała być o nią posądzona, muszę powiedzieć to, co myślę. Moim zdaniem, pewne rzeczy nie równoważą innych, dzieją się na innej płaszczyźnie, nie mają ze sobą nic wspólnego. Można robić piękny czyn, a nie mieć charakteru. Można mieć... nie wiem... nie umiem tego jasno wytłumaczyć, ale dla mnie to, co się stało, nie jest żadną gwarancją tego, jak Marek pokieruje sobą w przyszłości. A bardzo bym chciała wiedzieć... bardzo bym chciała być pewna... bo wbrew temu, co pewnie kolega Leszek i sam Marek myślą, j a wiem, że Marek ma bogatą indywidualność i że gdyby chciał... mógłby... - Myślę - powiedział spokojnie Leszek - że jeżeli kogoś stać było na taki czyn, będzie go stać i na to, żeby dotrzymać obietnicy i zdać po wakacjach Yiba egzaminy. To po pierwsze. A po drugie, myślę również, że za to, co zrobił Marek, należy mu się choćby to jedno: trochę kredytu w pani oczach. Anna wyciągnęła do Leszka rękę. - Dziękuję, panie Leszku. Ma pan rację, ten argument jest z pewnością słuszny. Ja zawsze byłam... Ale to bez sensu. Tak, zaraz pójdę do kierownika prosić go o zezwolenie dla Marka na powakacyj- 135 • ną poprawkę. To powinno załatwić sprawę zawodów. Czy... czy nie poszedłby pan ze mną? Będzie mi jakoś raźniej. — Najchętniej. I mam nadzieję, że nie robi pani tego wbrew sobie. Zobaczy pani, że nie zawiedzie się pani na Marku. Jeszcze przychodzi mi na myśl, że po drodze powinniśmy wstąpić do kolegi Łankowskie-go: on także musi się zgodzić na przełożenie terminu. Co za szczęście, że cenzury mają być dopiero jutro wypisywane... Anna podeszła do Marka i pogładziła go po rudej czuprynie z uśmiechem, który w ciągu sekundy przekształcił jej twarz. — No, głowa do góry, Marek. Pojedziesz na te twoje wymarzone mistrzostwa. Ale Marek nie odwzajemnił jej uśmiechu. Spojrzał na nią spode łba i przez zaciśnięte zęby wymełł: — Niech pani nigdzie nie chodzi. Nie jadę na żadne mistrzostwa. Leszek zrobił ku niemu krok i mrużąc oczy pochylił głowę tak, jakby nie dosłyszał. — Coś ty powiedział? — zapytał półgłosem, ale był to groźny półgłos. — Może ja się przesłyszałem? Powiedz no, coś ty powiedział? — Nie jadę na żadne mistrzostwa. — A to co nowego? — głos Leszka był jeszcze cichszy. — Co ty, bracie, sobie wyobraższ, że tobie wolno coś podobnego zrobić? Od czterech lat ładuje się w ciebie czas i pieniądze, a ty mi tu nagle humory będziesz pokazywał? Wstawaj no! Puknij się w ten rudy łeb. Co ci się stało? Zwariowałeś, Marek? — Nie zwariowałem — powiedział spokojnie Marek. — Nie życzę sobie, żeby odrabiać sprawę mojego przejścia do następnej klasy. Nie życzę sobie zdawać po wakacjach. To mi chyba wolno? Leszek ciężko usiadł przy stole. Znowu było cicho. Po chwili odezwała się Anna: — Czy możesz mi wytłumaczyć, Marku, co się stało? Czy idzie ci o to, co ja mówiłam? Ja naprawdę... — i zamilkła niepewnie. Marek zobaczył rozpaczliwe spojrzenie Heleny. Gdyby nie ona, powiedziałby w tej chwili wszystko. Ale jak mógł mówić? Jak mógł zrobić coś podobnego, zasypać Helenę? — Nie mam zamiaru nic tłumaczyć. — To niebywałe! — Leszek rąbnął pięścią w stół. Nikt z obecnych nigdy nie widział tego spokojnego, pogodnego człowieka w podobnej pasji. — Odmawiasz przystąpienia do zawodów i nawet nie masz 136 zamiaru się tłumaczyć? Czy ty rozumiesz, że to jest absolutne nadużycie zaufania? Państwowe pieniądze. Czas innych. Czas twój własny. Przecież to nie są dowcipy ani kaprysy, przecież zawody, a tym bardziej mistrzostwa... Co jest, do jasnej cholery! - No, ale co byłoby, gdybym nie - Marek zawahał się przed tym słowem i wymówił je jakby w cudzysłowie - gdybym nie „uratował" tej dziewczynki? Nie stawałbym do zawodów i nie byłoby dziury w niebie... - Aleś ją uratował! - włączył się z irytacją Genek. - Co za chłopak, wszyscy chcą mu iść na rękę, a on stroi jakieś niewypowiedziane szopki! Marek spojrzał na Helenę i zobaczył, że jest zupełnie zmieniona na twarzy. Z Heleną rzeczywiście działo się coś dziwnego. Myśli jak błyskawice przelatywały jej przez głowę: zrozumiała, dlaczego Marek nie chce jechać na zawody, zrozumiała, dlaczego nie chce wyjawić przyczyn, zrozumiała, że dopiero to, co Marek robi w tej chwili, naprawdę się liczy, i zrozumiała, że po raz nie wiem który w ciągu tych paru dni znów od niej zależy wszystko. W ciszy, która zapanowała po słowach Genka, odezwał się jej czysty, dziecinny głos: - Jak Marek niczego nie chce tłumaczyć... to tego..: to ja to zrobię. Ale to, co teraz mówię - tu spojrzała na Genka - to, co będę mówiła... nie jest dla „Gazety Białostockiej". Wszystkie oczy zwróciły się na nią. A ona - przecież to było w końcu dziecko - nagle poczuła, że bardzo ciężko będzie jej mówić. Usta jej drgnęły parę razy i Marek z przerażeniem zobaczył podków-kę, tę samą podkówkę, z której tak sobie zakpił wtedy, na stacji benzynowej w Nawojowej. Helena opanowała się jednak i tyle ze jeszcze ciszej, ale dość wyraźnie powiedziała: - Marek nie chce niczego tłumaczyć, bo... on nie chce mnie zasypać... - i przerwała. Po chwili znowu zaczęła: - Marek tu nic nie zawinił, ja to wszystko wymyśliłam, wszystkiemu winna jestem ja. Tak się złożyło, że wypadkiem dowiedziałam się o tym, że Marek nie będzie brał udziału w mistrzostwach. I dowiedziałam się także, jak do tego doszło, że to wszystko przez moją mamę. Bo tego... bo ja skłamałam, ja nie raz widziałam Marka, tylko parę razy, ja go znam... ja... ja się z nim zaprzyjaźniłam i zrozumiałam, że to, co mama robi... to jest niesprawiedliwe, że to jest krzywda... i postanowiłam jakoś to wszystko naprawić. 137 Anna zdumiona spojrzała na Helenę. Jej dziecko? Ta dorośle mówiąca panienka, która chciała odkupić jej „winę"? - O czym ty mówisz? - zapytała. - Heleno, o czym ty mówisz? - Tak, mamo. Bo ty... - Helena miała oczy pełne łez - ty jesteś taka surowa... A do tego, żeby coś mówić o dzieciach i coś im wytłumaczyć, trzeba czasem coś więcej o nich wiedzieć niż to, jak się uczą i jakie ich się trzymają kawały. Bo ty, mamo... Tak jak wtedy z tą wycieczką... Ty, mamo... masz zasady... Ty, mamo... więc ja postanowiłam, że ja muszę zrobić coś takiego, żeby Marek mimo wszystko wziął udział w zawodach. . - Nie mów! - krzyknął Marek i schował twarz w dłonie. - Postanowiłam go do tego zmusić. Powiedziałam mu, że będę w niedzielę na plaży nad Morwami i że naumyślnie wlecę do wody po to, żeby on mógł mnie uratować... no i żeby... - Jezus Maria! - nie wytrzymała Anna. Chwyciła się rękami za głowę. - Marek nie chciał o niczym słyszeć — ciągnęła Helena coraz bardziej opanowana, coraz spokojniejsza. — Naturalnie nie miał w dodatku pojęcia, kto ja jestem i że coś mnie łączy z osobą... no, znaczy z mamą... Powiedział mi, żebym się nie ważyła nic takiego robić, że on się nie zgadza, nie chce i nie potrzebuje... ale ja chcąc go jakoś, no... jakoś zmusić... powiedziałam, że daję mu słowo, że w każdym razie się utopię, czy on przyjdzie na plażę, czy nie. Nie \ wiem, czybym tak rzeczywiście zrobiła, ale tak mu powiedziałam. Rozumiałam, że Marek, który nie wie, ani kto ja jestem, ani jak się nazywam, ani gdzie mieszkam, nie będzie miał innego sposobu i będzie musiał przyjść na plażę, no bo nie zaryzykuje, że ja się naprawdę utopię, a jego nie będzie. No i co?... Potem, jak już zobaczyłam, że przyszedł, że jest, nie ruszałam się od mamy, bo się bałam, że podejdzie i zacznie mnie odmawiać, więc tak wyczekałam, a potem poszłam do wody, a jak zauważyłam, że płynie ku mnie, to znowu się zlękłam, że zechce mi coś perswadować, i nerwy mi puściły, no i za wcześnie skulnęłam się z tego materaca... Nie zastanowiłam się, że to jemu bardzo utrudni ratowanie mnie... On był ode mnie bardzo daleko... dlatego tak dużo napiłam się wody... Ale on nie był nic winien, musiał mnie uratować... tylko że przez to wszystko niechcący wyszło nam prawdziwe topienie i prawdziwe ratowanie.. z narażeniem życia. Ale wobec tego, że to było tak, że on wiedział, ż< 138 to było umyślnie, że to było jakby nieuczciwie, zrobił mi teraz taki kawał: ukarał mnie tym, że nie chce stawać do mistrzostw... (Podków-ka znowu zarysowała się na j ej dziecinnych ustach). I to wszystko było na nic... I ja nic nie pomogłam, tylko jeszcze... tylko jeszcze napiłam się tyle wody i... - po dorosłej przemowie nagle, zupełnie nieoczekiwanie rozpłakała się jak dziecko, nawet nie zasłaniając twarzy, i kończyła rycząc już całkiem rozpaczliwie - i jeszcze się na mnie będzie gniewał... Leszek podbiegł do niej pierwszy. Widać było, że jest naprawdę wzruszony. - Co za wspaniały kumpel z ciebie, Helena... A nie bałaś się, że ci się coś stanie? Że Markowi się nie uda? Że narażasz życie? - Jeszcze jak się bała! - wybuchnął nieoczekiwanie Marek. - Jak mi to mówiła, była zupełnie blada. Ale tak się uparła, że nie miałem sposobu nic zrobić. A potem zwiała... Więc ja całą noc myślałem, że zaczaję się w Morwach z samego rana i jak tylko przyjdzie, dopadnę ją i jakoś wybiję jej te wariacje z głowy, ale najpierw wypadł klops na śluzie i nie mogłem wyjść, a potem ona znowuż nie przyszła sama, przyszła z... - zająknął się i zerknął na Annę - tak że nic nie mogłem powiedzieć... no i tak wyszło. No to ja przepraszam: za cudze poświęcenie, i to takie, mnie mają wysłać na zawody? To Helenie, a nie mnie należy się medal za odwagę! To ją powinna spotkać nagroda! Co tu ja... jeszcze jak idiota nawet nie umiałem jej odwieść od tego zamiaru... uniemożliwić jej to poświęcenie... Ja nie potrzebuję, żeby mnie siłą nagradzano za cudzą... za cudze... I jeszcze muszę słuchać, jak wy mówicie, że ja ją uratowałem z narażeniem życia, kiedy to ona naraziła swoje, żeby mnie dać szansę, żeby jakoś naprostować to moje całe zakichane... Nie skończył, bo przerwał mu ryk Genka: - A więc jednak... nadaje się! Popatrz, Leszek, co to jest dryg dziennikarski! Jakbym przeczuł! Zobacz, jak się cudownie nadaje! - Co się nadaje? Gdzie się nadaje? O czym on mówi? O czym ty mówisz? - rozległ się nie skoordynowany chór pytających. - Mój tytuł! Będzie jutro w „Gazecie Białostockiej"! Tytuł do mojego artykułu. Zobaczycie dopiero, jaki artykuł na sto dwa o was wysolę! Brawo, Helena! Brawo, Marek! Anna patrzyła na Marka, na Helenę, znowu na Marka. - Nie umiałam wtedy dopowiedzieć mojej myśli do końca - 139 powiedziała cicho - ale szło mi o to, że twój „bohaterski czyn" nie był dla mnie gwarancją tego, że zrozumiałeś pewne sprawy. Teraz jestem zupełnie o ciebie spokojna, bo moim zdaniem dopiero to, co przed chwilą zrobiłeś, jest naprawdę bohaterstwem: najpierw milczenie, żeby nie zasypać Heleny, potem cywilna odwaga powiedzenia całej prawdy, bez względu na konsekwencje, włącznie do rezygnacji z zawodów, na które w twoim pojęciu nie zasłużyłeś. Naprawdę brawo, Marek! Helena nie odrywała oczu od matki, która mówiła dalej: - Słuchaj, teraz mnie na tym zależy, żebyś wziął udział w zawodach. Proszę cię, żebyś się na to zgodził. — A widząc, że Marek się waha: - Helenie też się chyba coś od ciebie należy. Nie myślisz? Więc jak będzie? Zgadzasz się? - No... - powiedział Marek i gęba rozjechała mu się po raz pierwszy od tamtego szczęśliwego dnia, kiedy Helena przyszła niespodziewanie na śluzę. — A ja liczę na ciebie, że po wakacjach nie zawalisz egzaminów. Teraz twoje słowo mi wystarczy. Gęba „zjechała się" z powrotem i Marek nie powtórzył już swojego rozentuzjazmowanego „no". Kiedy słowa niespodziewanie zaczynają się liczyć, i z nimi trzeba się liczyć. Cholerny świat, nielekka zabawa stawać się porządnym człowiekiem. — Postaram się — mruknął — Nie wiem, czy mi wyjdzie. - Ale ci happy end, można skonać - uśmiechnął się Leszek. Miał podejrzanie zmieniony głos. — No, to chodźmy, pani Anno, bo nie złapiemy kierownika. — Jestem gotowa. . — Chodź z nami, Genek. Poczekasz przed domem. Zostawmy naszych bohaterów. Dajmy im się wygadać. Wyszli. Bohaterowie zostali w pokoju sami. Tak gadali, że słychać było przelatującą muchę. I drugą. Tłukła się o oberluft. Helena powiodła za nią wzrokiem. Marek wskoczył na parapet i rozgniótł ją paluchem. Helena pociągnęła nosem. Marek zeskoczył z parapetu. - No, powiedzże coś, Marek - bąknęła w końcu Helena. -Zaniemówiłeś, czy co?... No, co jest? Gniewasz się na mnie? Powiedz... Gniewasz się... Przez chwilę było cicho. Marek odwrócił się od okna i oparłszy się o nie spojrzał na Helenę. Otworzył usta, jakby już-już miał coś po- 140 wiedzieć, ale je zamknął. Helena walczyła z cholerną podkówką. Były duże szansę, że podkówką wygra, ale zanim zdążyła, Marek znowu otworzył usta. - Melena i Harek! - wrzasnął na całe gardło, przeszywającym, piskliwym głosem, tym od,,mam!" (Boże... co za dzieciak...), apotem jak idiota wybuchnął śmiechem, a potem jak ostatni kretyn strzyknął śliną przez okno na jakie dwa metry co najmniej, a potem już jak zupełny wariat porwał Helenę za ręce i zakręcił nią piekielnego młynka. I Ul Ul II ¦n ¦ c ¦¦ Bf nwi WYDAWNICTWO LUBELSKIE - LUBLIN 1979 Wydanie III. Nakład 60 000+272 egz. Ark. wyd. 9. Ark. druk. 9. Papier drak. sat. kl. V, 70 g, rola 55 cm. Oddano do składania 30 XII 1978 r. Druk ukończono w listopadzie 1979 r. Cena zł 18.— Sktad: Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego", Warszawa, ul. Miedziana 11. Druk: Drukarnia im. Rewolucji Październikowej, Warszawa, ul. Mińska 65. Zam. nr 310/79.