LAWRENCE BLOCK POKORNY WŁAMYWACZ (Przełożyła: Anna Gren) Zysk i s-ka 2003 Rozdział I Kilka minut po dziewiątej zarzuciłem na ramię torbę na zakupy z domu towarowego Bloomingdale i wyszedłem z budynku równocześnie z blondynem o końskiej twarzy. Mężczyzna wyglądał jak sławny model. Niósł neseser, którego najwyraźniej rzadko używał. Miał na sobie lekki płaszcz w szkocką kratę, a jego włosy, nieco dłuższe niż moje, były starannie przycięte. - Znowu się spotykamy - powiedziałem. Oczywiście było to bezczelne kłamstwo. - Kolejny dzień z głowy. Blondyn uśmiechnął się, tak jakby naprawdę chciał uwierzyć, że jesteśmy sąsiadami, którzy zamieniają ze sobą czasem parę słów. - Mamy chłodny wieczór - rzucił. Przyznałem mu rację. Zgodziłbym się chętnie z każdą jego uwagą. Blondyn był niezwykle elegancki i zmierzał na zachód w kierunku Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy. Właśnie dlatego mógł mi się przydać. Nie miałem zamiaru zaprzyjaźniać się z nim ani umawiać na grę w piłkę ręczną. Nie chciałem znać nazwiska jego fryzjera i nie zamierzałem prosić go o przepis na kruche ciasto. Miałem nadzieję, że blondyn pomoże mi przejść obok portiera. Portier stał przed siedmiopiętrowym budynkiem z cegły kilkanaście metrów dalej. Przez ostatnie pół godziny tkwił tam bez ruchu niczym posąg. Obserwowałem go trzydzieści minut w nadziei, że się ruszy, ale nie zrobił tego. Nie pozostawało mi więc nic innego jak przejść obok niego. Wbrew pozorom było to wykonalne i z pewnością łatwiejsze niż inne rozwiązania, które brałem przedtem pod uwagę - takie jak wejście do sąsiedniego budynku, skok na drabinę przeciwpożarową i wspinanie się po stalowych kratach piwnicy albo pierwszego piętra. Wszystko to było możliwe, ale co z tego? Najlepsza jest metoda Euklidesa w całej swojej prostocie: najkrótsza droga do budynku wiedzie przez drzwi frontowe. Liczyłem na to, że wysoki blondyn mieszka w budynku. Zamierzałem wejść z nim do holu, by, kontynuując rozmowę, wsiąść do windy. Wszystko jednak potoczyło się inaczej. Po chwili stało się jasne, że mężczyzna podąża uparcie w kierunku wschodnim i nie zamierza zboczyć z trasy. - Skręcam tutaj - poinformowałem go. - Mam nadzieję, że się panu powiodą interesy w Connecticut. Musiał się zdziwić, ponieważ nie rozmawialiśmy o interesach w Connecticut, ale być może pomyślał, że z kimś go pomyliłem. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Nieznajomy szedł dalej w kierunku Mekki, a ja skręciłem w prawo (w stronę Brazylii). Przechodząc obok portiera, skinąłem lekko głową. Następnie uśmiechnąłem się do siwej staruszki, która miała więcej niż jeden podbródek, i powiedziałem przymilnie: „Dzień dobry”. Kiedy jej terier kłapnął zębami obok mojej łydki, cmoknąłem cicho i skierowałem się w stronę windy. Wjechałem na czwarte piętro, rozejrzałem się trochę, potem zszedłem na trzecie. Robię to prawie zawsze, ale nie umiałbym powiedzieć dlaczego. Wydaje mi się, że widziałem kiedyś scenę z filmu, w której bohater zachował się właśnie w ten sposób. Musiało to zrobić na mnie wrażenie. Schodzenie po schodach jest stratą czasu - szczególnie jeśli ma się do dyspozycji windę samoobsługową. Łatwo dzięki temu zapamiętać, gdzie są schody - można tę wiedzę wykorzystać później w sytuacji awaryjnej. Wychodzę jednak z założenia, że człowiek taki jak ja powinien umieć znaleźć schody bez biegania po nich. Mieszkanie numer 311, którego szukałem, znajdowało się od frontu budynku, na trzecim piętrze. Stałem chwilę przed drzwiami, uważnie nasłuchując. W końcu nacisnąłem dzwonek, trzymając na nim palec dłuższą chwilę. Potem odczekałem trzydzieści sekund i nacisnąłem go znowu. Wierzcie mi - to nie jest strata czasu. Publiczne instytucje z pięćdziesięciu stanów dostarczają żywność tym wszystkim, którzy zaniedbali ten drobny szczegół. Samo naciśnięcie nie wystarczy. Parę lat temu zadzwoniłem do drzwi mieszkania uroczej pary o nazwisku Sandoval przy Park Avenue, wciskałem go, aż rozbolał mnie palec, i wylądowałem w więzieniu bez przekroczenia pola „start”. Dzwonek nie działał. Kiedy wszedłem, państwo Sandoval pałaszowali angielskie bułeczki w kąciku kuchennym. W ten sposób Bernard G. Rhodenbarr wylądował w małym pokoiku z okratowanymi oknami. Tym razem dzwonek działał. Kiedy nacisnąłem go po raz drugi i nadal nie było reakcji, rozchyliłem swój lekki płaszcz - zeszłoroczny krzyk mody w kolorze oliwkowym bez szkockiej kraty - i wyciągnąłem z kieszeni spodni futerał ze świńskiej skóry. W środku znajdowały się różnego rodzaju wytrychy i kilka innych użytecznych drobiazgów z niemieckiej stali. Otworzyłem futerał, zapukałem w drzwi, na szczęście, i zabrałem się do pracy. Zabawne. Im bardziej luksusowy jest budynek, im bogatsi lokatorzy i czujniejszy portier, tym łatwiej włamać się do mieszkania. Ludzie, którzy mieszkają w dzielnicy Hell’s Kitchen, instalują pół tuzina zamków w klamce i zamek policyjny firmy Segal. Mieszkańcy domów czynszowych wychodzą z założenia, że do ich drzwi będą się dobijać najgorsi degeneraci i osiłki, dla których wyłamanie zamka sprężynowego to pestka, więc robią wszystko, żeby się zabezpieczyć. Natomiast, jeśli budynek samym swoim wyglądem odstrasza włamywaczy, większość lokatorów godzi się na zabezpieczenia zainstalowane przez właściciela. W tym przypadku właściciel budynku zainstalował zamek firmy Rabson. To bardzo porządne zabezpieczenie, ale potrafię sobie z nim poradzić. Zajęło mi to około minuty. Minuta może być długa albo krótka, ważna albo bez znaczenia. Ale sześćdziesiąt sekund wydaje się ciągnąć w nieskończoność, kiedy próbujesz się włamać do mieszkania obcej osoby i wiesz, że w każdej chwili jakiś wścibski sąsiad może pojawić się na korytarzu i zażądać wyjaśnień. Nikt nie otworzył sąsiednich drzwi i nikt nie wysiadł z windy. Wykorzystałem swoje wypolerowane narzędzia z hartowanej stali i zawiasy szczęknęły. Kiedy zamek ustąpił, wypuściłem z płuc powietrze, które trzymałem przez dłuższą chwilę, i wziąłem kolejny oddech. Potem przekręciłem delikatnie wytrych i otworzyłem zamek sprężynowy. Po zamku w klamce była to bułka z masłem i kiedy mechanizm się cofnął, poczułem dreszcz podniecenia, który zawsze pojawia się w takiej sytuacji. Można to porównać z jazdą kolejką w wesołym miasteczku albo triumfem seksualnym. Sami wybierzcie odpowiednie określenie. Przekręciłem klamkę i ciężkie drzwi otworzyły się na pół cala. Czułem, jak pulsuje mi krew w żyłach. Nigdy nie wiadomo, co cię czeka po drugiej stronie. Dlatego to zajęcie jest takie ekscytujące i jednocześnie przerażające. W owej chwili zawsze mam tremę, chociaż otwierałem zamki setki razy. Pokój pogrążony był w mroku. Zamknąłem drzwi, przekręciłem zamek w klamce, wyjąłem z kieszeni latarkę w kształcie długopisu i rozejrzałem się dookoła. Żaluzje były spuszczone. Dlatego panowała tu całkowita ciemność. Pomyślałem, że gdybym zapalił światło, mieszkańcy z sąsiedniego budynku nie zauważyliby tego. Być może okna mieszkania 311 przy Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy wychodziły na boczną ścianę sąsiedniego budynku. Kiedy zapaliłem światło, rozbłysły żarówki w dwóch lampach stołowych od Tiffany’ego. Wyglądem przypominały reprodukcje, były całkiem ładne. Zacząłem chodzić po pokoju, chłonąc jego atmosferę. Zawsze tak robię. Pokój był miły i przestronny. Mógł mieć powierzchnię około piętnastu na dwadzieścia pięć stóp kwadratowych. Na wypolerowanej, dębowej podłodze leżały dwa orientalne dywany. Większy pochodził z Chin, a drugi, leżący w rogu pokoju, wyglądał jak buchara - przynajmniej tak mi się wydawało. Moja wiedza o takich dywanach pozostawia wiele do życzenia. Wiem o nich tak mało, ponieważ trudno je ukraść. Najpierw podszedłem do biurka. Było to dziewiętnastowieczne dębowe biurko z żaluzją. Od razu zwróciłem na nie uwagę, ponieważ lubię tego typu meble. Ponadto miałem zamiar przeszukać wszystkie jego szuflady i zakamarki. Takie polecenie otrzymałem od tłustego mężczyzny o przebiegłych oczach. Zamierzałem wykonać zadanie jak najlepiej. - Stoi tam duże, stare biurko - powiedział grubas o czekoladowych oczach, wpatrując się w punkt nad moim lewym ramieniem. - Chodzi o biurko z żaluzją. - Mądra nazwa - powiedziałem. Mężczyzna nie zwrócił uwagi na moje słowa. - Zobaczysz je, jak tylko wejdziesz do pokoju. Wielki, stary mebel. W środku znajduje się pudełko. - Rękami pokazał mi jego wielkość. - Mniej więcej takie. Jak pudełko na cygara. Może odrobinę większe lub mniejsze. Zapamiętaj, że przypomina pudełko na cygara. Ma niebieski kolor. - Niebieski... - Jest pokryte niebieską skórą. Wydaje mi się, że to drewno obite skórą. Zresztą - wszystko jedno. Zależy mi na zawartości. - Co jest w środku? - To bez znaczenia. - Spojrzałem na niego, zastanawiając się, kto z nas miał odegrać rolę Abbotta, a kto... Costella. Mężczyzna skrzywił się. - Jeśli przyniesiesz pudełko, dostaniesz pięć tysięcy dolarów. To odpowiednie wynagrodzenie za kilka minut pracy. Pudełko jest zamknięte. Jego zawartością się nie przejmuj. - Rozumiem. Grubas przeniósł wzrok z mojego lewego ramienia na prawe. Przy okazji spojrzał mi pogardliwie w oczy. - Sądzę, że nie masz kłopotu z otwieraniem zamków. - Jestem specem. - Lepiej, żebyś nie otwierał pudełka. - Rozumiem. - Byłoby kiepsko, gdybyś to zrobił. Po prostu mi je przynieś. Dostaniesz resztę forsy i wszyscy będą zadowoleni. - Hm... - westchnąłem. - Chyba wiem, do czego zmierzasz. - Co takiego? - Grozisz mi - powiedziałem. - To dość zaskakujące. Jego oczy rozszerzyły się, ale tylko na chwilę. - Groźby? Nigdy w życiu, dzieciaku. Jest wielka różnica między radą a groźbą. Nie miałem zamiaru cię straszyć. - A ja nie mam zamiaru otwierać niebieskiego pudełka ze skóry. - Pokrytego skórą. - Zgadza się. - Ale to bez znaczenia. - Jasne. Czy mógłbyś dokładniej określić kolor pudełka? - Co takiego? - Chodzi o ciemnoniebieski, jasnoniebieski, niebieski jak jajo drozda czy błękit pruski. A może jest to błękit kobaltowy albo blady błękit? - Co za różnica? - Nie chciałbym ukraść niewłaściwego pudełka. - O to się nie martw, dzieciaku. - Skoro tak mówisz... - Po prostu przynieś niebieskie, skórzane pudełko. Ma być zamknięte. - Jasne. Po tej rozmowie zastanawiałem się całymi godzinami, czy otworzę pudełko. Znam siebie dość dobrze i wiem, że każdy zamek jest dla mnie pokusą. Zakaz otwierania jedynie wzmaga moją ciekawość. Z drugiej strony, nie jestem już dzieckiem. Kiedy człowiek bawi się w to, co ja, powinien mieć z biegiem czasu coraz lepszą intuicję. Nie miałem ochoty otwierać niebieskiego pudełka, jeśli w ten sposób ściągnąłbym na siebie nieszczęście. Wiedziałem, że zanim podejmę decyzję, muszę najpierw znaleźć pudełko. W tym celu najpierw należało otworzyć biurko. Jednakże zamierzałem się do tego zabrać trochę później. Na początek postanowiłem zbadać atmosferę pokoju. Niektórzy włamywacze przypominają niecierpliwych kochanków. Chcą zrobić to jak najszybciej i wyjść. Inni zastanawiają się nad stylem życia właścicieli okradanego mieszkania. Oglądają przedmioty i budują portret psychologiczny ludzi, którzy tam mieszkają. Ja robię co innego. Kiedy jestem w obcym mieszkaniu, wcielam się we właściciela. Zatem najpierw wyobraziłem sobie, że apartament J. Francisa Flaxforda zamienia się w mieszkanie waszego oddanego Bernarda Grimesa Rhodenbarra. Rozsiadłem się wygodnie w wielkim ciemnozielonym skórzanym fotelu z poręczami, stopy oparłem na otomanie tego samego koloru i wczułem się w nową rolę. Omiotłem wzrokiem stare obrazy olejne w misternych, pozłacanych ramach. Był wśród nich pejzaż w stylu Turnera, choć namalował go z pewnością mniej uzdolniony artysta. Nad małym kominkiem, w którym nie było ani garstki popiołu, wisiały w owalnych ramach stare portrety mężczyzny i kobiety, którzy mierzyli się wzrokiem. Czy byli to przodkowie Flaxforda? Raczej nie, ale może chciał, żeby tak myśleli inni? Wszystko jedno. Nazwałem ich w myślach swoimi przodkami i zacząłem tworzyć nieprawdopodobne historie na ich temat. Wyobraziłem sobie, że w kominku płonie ogień i cały pokój wypełnia miękkie światło, a ja siedzę w fotelu z kieliszkiem i książką. Być może u moich stóp leżałby wielki, stary pies, który nie szczeka i rusza się bardzo powoli. Właściwie pasowałby tu wypchany pies... Książki. Obok fotela stała lampa z kloszem ustawionym tak, aby wygodnie było czytać. Na ścianie za fotelem wisiały półki z książkami. Stał tam też mały, obrotowy stojak na książki. Po drugiej stronie znajdował się niski stół ze srebrną tacką na papierosy i solidną, szklaną popielniczką. W porządku. Jako właściciel spędzałbym wiele czasu przy stole, czytając książki - oczywiście dobrą literaturę, a nie współczesne śmiecie. Być może tomiska oprawione w skórę stały tu tylko na pokaz, a kartki nie były nawet rozcięte. Gdybym tu naprawdę mieszkał, wszystko wyglądałoby inaczej. Trzymałbym na stole karafkę dobrej brandy. Nie, dwie karafki z szerokim dnem, jedną z brandy, a drugą z porto. Umieściłbym je na miejscu tacki na papierosy. Popielniczkę zostawiłbym na stole. Podobał mi się jej rozmiar i kształt. Być może zacząłbym palić fajkę. Fajki zawsze parzyły mnie w język, ale pewnie z biegiem lat nauczyłbym się czerpać z tego przyjemność. Siedząc z nogami wyciągniętymi na podnóżku, z książką w ręku, sięgałbym od czasu do czasu po karafkę z brandy albo porto, wpatrując się w ogień płonący w kominku... Spędziłem kilka minut, wyobrażając sobie, jak wyglądałoby moje życie, gdybym zamieszkał w apartamencie Flaxforda. Wiem, że to głupie i dziecinne zajęcie. W dodatku straciłem mnóstwo czasu. Ma to jednak swoje dobre strony. W ten sposób można pozbyć się napięcia. Kiedy wchodzę do mieszkania obcych ludzi, ogarnia mnie strach. Dzięki wyobraźni zaczynam czuć się tam jak u siebie w domu, przynajmniej przez krótki czas. To pomaga. Nie jestem pewien, czy właśnie z tego powodu lubię snuć fantazje, ale robię to za każdym razem, kiedy włamię się do czyjegoś mieszkania. Nie mogłem stracić wiele czasu. Zerknąłem na zegarek, zanim włożyłem rękawiczki. Było siedemnaście po dziewiątej. Używam delikatnych, obcisłych rękawiczek gumowych w rodzaju tych, jakimi posługują się lekarze. Wycinam w nich otwory, aby dłonie się nie pociły. W ten sposób ręce pozostają wrażliwe na dotyk i można spokojnie pracować. Biurko miało dwa zamki. Jeden z nich zamykał żaluzyjny podnośnik, drugi, zainstalowany w prawej górnej szufladzie, zabezpieczał pozostałe szuflady. Prawdopodobnie udałoby mi się znaleźć klucze, większość ludzi bowiem przechowuje je w pobliżu biurka. Doszedłem jednak do wniosku, że będzie szybciej i łatwiej otworzyć zamki za pomocą moich narzędzi. Nie istniał taki zamek w biurku, z którym nie mógłbym sobie poradzić. Tym razem też była to bułka z masłem. Zwinąłem żaluzję i zacząłem się przyglądać licznym wnękom i szufladkom, studiując uważnie każdy szczegół. Z jakiegoś powodu nasi przodkowie uznali, że mebel ten nadaje się idealnie do przechowywania różnych papierów i akt. Zawsze mi się wydawało, że zamiast szukać swoich rzeczy w przegródkach i szufladkach, lepiej trzymać je w sejfie i po prostu wyciągać ze środka to, czego się potrzebuje w danej chwili. Wiele osób wierzy, że każda rzecz ma swoje miejsce. Tacy ludzie ustawiają w garderobie buty według wysokości i pamiętają, żeby zmieniać opony samochodowe raz na trzy miesiące. Oprócz tego poświęcają jeden dzień w tygodniu na obcinanie paznokci. Ciekawe, co robią z obciętymi kawałkami? Pewnie wkładają je do odpowiedniej przegródki w biurku. W części biurka pod żaluzją nie było niebieskiego pudełka ze skóry. Z tego, co mówił mój klient z brzuszkiem, wywnioskowałem, że pudełko nie zmieściłoby się w żadnej z przegródek i małych szuflad. Otworzyłem więc drugi zamek, żeby mieć dostęp do większych szuflad. Zacząłem od najwyższej, ponieważ ludzie wkładają tam zazwyczaj swoje najcenniejsze przedmioty. Nie mam pojęcia, dlaczego tak jest, ale to fakt. Przeszukałem wszystkie szuflady, ale nie znalazłem pudełka. Zajęło mi to dosłownie chwilę, ale nic nie uszło mojej uwagi. Chciałem jak najszybciej opuścić mieszkanie, co jest całkiem naturalne w podobnych okolicznościach. Z drugiej strony, wiedziałem, że w mieszkaniu mogą się kryć inne skarby. Wielu ludzi trzyma w domu gotówkę, inni czeki podróżne, jeszcze inni przechowują kolekcję wartościowych monet, biżuterię na sprzedaż i wiele innych drobiazgów, które zmieściłyby się bez trudu w mojej torbie od Bloomingdale’a. Obiecano mi cztery tysiące dolarów po dostarczeniu niebieskiego pudełka. Tysiąc już dostałem i banknoty szeleściły w tylnej kieszeni moich spodni. Ale miałem ochotę wykorzystać okazję. Właściciel mieszkania najwyraźniej nie musiał się martwić, za co kupi jedzenie. Wiedziałem, że przy odrobinie szczęścia napełnię swoją torbę cennymi przedmiotami o wartości pięciu tysięcy dolarów. Tyle wydaję na zakupy przez cały rok. Nie lubię pracować zbyt intensywnie. To bardzo podniecające, ale stwarza wielkie ryzyko. Jeśli włamiesz się do jednego mieszkania za dużo, możesz za to drogo zapłacić. Każdy włamywacz czasem wpada, ale więzienie zostawia uraz. Od czterech do sześciu włamań rocznie - to w zupełności wystarczy. Kilka lat temu uważałem inaczej, ale były to czasy, kiedy miałem wygórowane ambicje. Z wiekiem człowiek uczy się wyciągać wnioski. Tak to już jest. Pogrzebałem w szufladach najpierw z jednej, potem z drugiej strony. Znalazłem papiery, albumy ze zdjęciami, księgi rachunkowe, pęki kluczy, które prawdopodobnie do niczego nie pasowały, klaser zapełniony do połowy znaczkami za trzy centy (pamiętacie je?), parę dziecięcych futrzanych rękawiczek, cienkie rękawiczki ze świńskiej skóry, nauszniki w rodzaju tych, jakie matki kupują swoim synkom, wieczny kalendarz z 1949 roku, który wydało Przedsiębiorstwo Marine Trust z Buffolo w stanie Nowy Jork, Biblię króla Jakuba wielkości pudełka do kart, talię kart Tally-Ho wielkości małej Biblii, mnóstwo kopert, w których prawdopodobnie były listy - ale kogo to obchodzi - kupkę unieważnionych czeków z różnymi datami z ostatnich dwudziestu lat, przewiązanych wysuszoną gumką, spinacze do papieru w takiej liczbie, że można by zrobić z nich skakankę dla dziecka albo dla dorosłej osoby, pocztówkę od Watkinsa Glena, pióra wieczne, długopisy kulkowe, cienkopisy oraz niezliczoną liczbę połamanych ołówków... W biurku nie było starych monet, gotówki, czeków podróżnych, obligacji na okaziciela, akcji, pierścionków, zegarków, oszlifowanych lub nie oszlifowanych kamieni szlachetnych (był tam natomiast kawałek skamieniałego drewna oklejony z jednej strony filcem, który mógł służyć jako przycisk do papieru), złotych albo srebrnych sztabek, znaczków cenniejszych niż te za trzy centy ani - na Boga - niebieskiego pudełka. Do diabła! Byłem załamany, ale nie do tego stopnia, żeby zwymiotować. Wyprostowałem się, odetchnąłem parę razy i zacząłem się zastanawiać, gdzie stary Flaxford trzyma whisky. Od razu jednak przypomniałem sobie, że nie piję podczas pracy. Mój wzrok zatrzymał się na tacce z papierosami, ale nie sięgnąłem po nie, ponieważ zrezygnowałem z przykrych nałogów wiele lat temu. Westchnąłem ponownie i postanowiłem jeszcze raz przeszukać szuflady. Kiedy ma się do czynienia z taką kopalnią śmieci, łatwo jest przeoczyć nawet tak duży przedmiot jak pudełko na cygara. Spojrzałem na zegarek. Była za dwadzieścia trzy dziesiąta. Zależało mi, żeby wyjść z mieszkania do dziesiątej, najpóźniej pół do jedenastej. Zamierzałem jeszcze raz pogrzebać w biurku, a potem, jeśli będzie to konieczne, poszukać innych skrytek w dużym pokoju. Liczyłem się z tym, że w najgorszym razie będę musiał przeszukać wszystkie pokoje, niezależnie od tego, ile ich było. A potem - adieu! Dmuchnąłem sobie na dłonie, ponieważ zaczynały się pocić w gumowych rękawiczkach, ale nie poczułem ulgi. Miałem właśnie westchnąć po raz trzeci, kiedy rozległ się zgrzyt klucza w drzwiach. Zamarłem z przerażenia. Właściciel mieszkania J. Francis Flaxford miał wrócić do domu najwcześniej o północy. Poinformował mnie o tym człowiek, który twierdził, że niebieskie pudełko znajduje się w biurku. Stałem twarzą do drzwi, opierając się biodrem o biurko. Słuchałem, jak ktoś otwiera zamek w klamce, a potem zamek sprężynowy. Przez chwilę panowała zupełna cisza. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i do mieszkania wpadło dwóch młodych mężczyzn w niebieskich mundurach. Trzymali w rękach pistolety i mierzyli we mnie. - Spokojnie - powiedziałem. - Bez paniki. To tylko ja. Rozdział II Nie znałem pierwszego gliniarza. Był bardzo młody i najwyraźniej niedawno rozpoczął pracę w policji. Ale poznałem jego partnera - siwego brzuchatego mężczyznę, który miał orli nos i wydatne kości policzkowe. Nazywał się Ray Kirschmann i pracował dla Departamentu Policji Nowego Jorku w czasach, kiedy gliniarze nosili muszkiety. Przyłapał mnie na gorącym uczynku kilka lat wcześniej, ale dogadaliśmy się. - A niech mnie szlag! - powiedział Ray, opuszczając pistolet i kładąc rękę na broni młodego wspólnika. - To syn pani Rhodenbarr, Bernard. Odłóż spluwę, Loren. Bernie jest dżentelmenem. Loren wsunął pistolet do kabury i wypuścił z płuc powietrze, które trzymał tam dobrych kilka chwil. Nie tylko włamywacze trzęsą się ze strachu, wchodząc do cudzego mieszkania. W dodatku Ray zmusił swojego partnera, by ten wkroczył pierwszy. - Cześć, Ray - powiedziałem. - Miło cię znów zobaczyć, Bemie. Przedstawiam ci mojego nowego partnera, Lorena Kramera. Loren, to jest Bernie Rhodenbarr. Przywitaliśmy się. Kiedy wyciągnąłem rękę, Loren zrobił zdziwioną minę. Spojrzał na moją dłoń i zaczął zdejmować kajdanki, które miał przymocowane do paska. Ray wybuchnął śmiechem. - O rany - powiedział. - Nikt jeszcze nigdy nie założył Berniemu kajdanek. To nie jest jakiś zwariowany żul, tylko profesjonalny włamywacz. - Rozumiem. - Zamknij drzwi. Loren wykonał polecenie, ale nie przekręcił zamka. Poczułem się spokojniej. Do tej pory nikt z zewnątrz nie zauważył, co się dzieje w mieszkaniu. Na korytarzu nie pojawili się sąsiedzi. Zamierzałem zrobić wszystko, żeby spędzić resztę nocy w swoim przytulnym mieszkanku. - Nie spodziewałem się ciebie, Ray - powiedziałem uprzejmie. - Często tu wpadasz? - A niech mnie szlag! - Ray uśmiechnął się szeroko. - Robi się z ciebie niezdara na stare lata. Siedzieliśmy właśnie w samochodzie, kiedy zadzwoniła kobieta i powiedziała, że słyszy dziwne hałasy. Pewnie wydawało ci się, że siedzisz cicho jak myszka. Ile masz lat? - Skończę trzydzieści pięć w kwietniu. Czemu pytasz? - Jesteś Bykiem? - Loren na to. - Ja jestem z końca maja, spod znaku Bliźniąt. - Moja żona jest Bykiem. - Wziął do ręki pałkę i zaczął uderzać nią rytmicznie o swoją dłoń. - Dlaczego? - spytałem ponownie. W pokoju zapanowało pełne napięcia milczenie. Potem Loren wyjaśnił mi, że jego żona jest Bykiem ze względu na datę urodzenia. Ja z kolei zacząłem mu tłumaczyć, że chciałem wiedzieć, dlaczego Ray spytał o mój wiek, Ray zaś miał niewyraźną minę i chyba było mu przykro, że spowodował całe to zamieszanie. Loren wyglądał na faceta, którego bardzo łatwo zbić z tropu. - Z biegiem lat stajesz się coraz większą niezdarą - wyjaśnił Ray. - Hałasujesz i przyciągasz uwagę. To do ciebie niepodobne. - Zawsze zachowuję się cicho. - Oprócz dzisiejszego wieczoru. - Nie hałasowałem. Poza tym dopiero co tu przyszedłem. - To znaczy? - Jestem tu zaledwie kilka minut. Może kwadrans. Najwyżej dwadzieścia minut. Czy na pewno trafiliście do właściwego mieszkania? - Złapaliśmy włamywacza. - Racja - przyznałem. - Ale czy osoba, która do was zadzwoniła, podała numer mieszkania? Trzysta jedenaście? - Nie dostaliśmy dokładnego numeru, ale poinformowali nas, że chodzi o mieszkanie na trzecim piętrze. Wszystko się zgadza. - Ludziom często mylą się kierunki. Nie potrafią odróżnić prawej strony od lewej. Ray spojrzał na mnie. Loren uderzył pałką w swoją dłoń i nagle wypuścił ją. Pałka przyczepiona była do jego paska dość długim skórzanym rzemykiem. Spadła na podłogę i odbiła się od chińskiego dywanu. Loren chwycił ją, a Ray spiorunował go wzrokiem. - Narobiliście więcej hałasu niż ja przez cały wieczór. - Słuchaj, Bemie... - Może chodziło o mieszkanie piętro wyżej? Kobieta, która do was zadzwoniła, jest pewnie Angielką. W Anglii inaczej liczy się piętra. Nasz parter to u nich pierwsze piętro, kiedy zatem mówią o trzecim piętrze, to znaczy, że mają na myśli czwarte... - Jezu... Spojrzałem na Lorena, a potem na Raya. - Postradałeś zmysły? Chcesz, żebym ci przeczytał, jakie prawa przysługują kryminaliście przyłapanemu na gorącym uczynku? Co z tobą, Bernie? - Dopiero tu przyszedłem. Zachowywałem się cicho. - Może kot strącił doniczkę w mieszkaniu obok, a my trafiliśmy tu przypadkowo. Po prostu mieliśmy szczęście. Ale to niczego nie zmienia, prawda? - Prawda - przyznałem, uśmiechając się ponuro. - Szczęście wam dopisuje. Mam przy sobie szmal. - Naprawdę? - Kupę szmalu. - Interesujące - zauważył Ray. - Dostaliście klucz od portiera? - Tak. Chciał nam otworzyć, ale kazaliśmy mu zostać na dole. - Więc nikt poza wami nie wie, że tu jestem. Policjanci spojrzeli na siebie. Różnili się jak ogień i woda. Ray miał na sobie znoszony mundur. Ubranie Lorena było czyste i porządne, jakby dopiero wyciągnął je z pralki. - Racja - przyznał Ray. - Przynajmniej na razie. - A więc? - To dla nas dobra okazja. Bardzo dobra. Gdybyśmy cię aresztowali, daliby nam odznaczenia. - Daj spokój - powiedziałem. - To bardzo prawdopodobne. - Wciskasz mi kit. To nie była wasza inicjatywa. Ktoś na mnie doniósł. Nie dostaniecie odznaczenia. - Masz rację - powiedział Ray. - Co o tym myślisz, Loren? - Hm... - westchnął Loren i przygryzł dolną wargę, po czym kilkakrotnie uderzył pałką w swoją dłoń. Pałka była obdrapana i zniszczona w przeciwieństwie do jego munduru. Wyglądało na to, że często wypadała Lorenowi z rąk i lądowała na czymś twardszym niż chiński dywan. - Ile masz gotówki, Bernie? Wiedziałem, że nie ma sensu się targować. Zwykle mam przy sobie tysiąc dolarów w banknotach i tak było tym razem. Ale dziesięć banknotów studolarowych w tylnej kieszeni moich spodni było zaliczką, którą dostałem za robotę. Gdybym oddał pieniądze gliniarzom, wyszedłbym na zero. Ten wieczór kosztowałby mnie pieniądze za taksówkę i parę godzin straconego czasu. Mój znajomy o chytrych oczach straciłby tysiąc dolarów, ale to jego problem. „Będzie musiał dopisać je do rachunku”, pomyślałem. - Tysiąc dolarów - powiedziałem. Patrzyłem na twarz Raya Kirschmanna. Wyglądał, jakby miał ochotę wyciągnąć ode mnie więcej pieniędzy, ale w końcu uznał, że mówię prawdę. Płaciłem całkiem nieźle, nawet jeśli mieli podzielić się forsą na pół. - To całkiem sporo - oświadczył. - Masz całą sumę przy sobie? Wyjąłem pieniądze i mu je wręczyłem. Ray obejrzał banknoty. Po jego oczach poznałem, że je przeliczył. - Zabrałeś coś z mieszkania? Jeśli powiemy, że nikogo tu nie było, a potem zadzwoni właściciel, żeby zgłosić włamanie, będziemy mieli kłopot. Wzruszyłem ramionami. - Możecie powiedzieć, że zwiałem, zanim przyszliście - powiedziałem. - Ale nie musicie tego robić. Nie znalazłem niczego, co warto by ukraść. Dopiero co wszedłem do mieszkania i przeszukałem biurko. - Możemy go przeszukać - zaproponował Loren. Ray i ja spojrzeliśmy na niego znacząco i Loren oblał się rumieńcem. - To była tylko propozycja - bąknął. Spytałem, spod jakiego jest znaku zodiaku. - Jestem Panną - powiedział. - Panna i Byk. Te znaki pasują do siebie. - To znaki związane z Ziemią - wyjaśnił Loren. - Ich wspólną cechą jest stabilność. - Tak myślałem. - Interesuje się pan astrologią? - Nieszczególnie. - To bardzo ciekawa dziedzina. Ray jest Strzelcem. - Jezu Chryste... - westchnął Ray. Spojrzał jeszcze raz na banknoty, wzruszył ramionami i wsunął je do kieszeni. Loren patrzył na niego wyczekująco. Wiedział, że dostanie część pieniędzy później, a jednak... Ray zaczął obgryzać paznokieć. - Jak się tu dostałeś? Wszedłeś po drabince przeciwpożarowej? - Wszedłem głównym wejściem. - A więc portier widział cię na dole? Wspaniali są ci portierzy, nie ma co. - To duży budynek. - Bez przesady. W każdym razie wygląd cię nie zdradził. Ubrałeś się jak typowy mieszkaniec wschodniej części miasta. Mieszkam we wschodniej części miasta i zwykle noszę dżinsy. - Pewnie miałeś przy sobie teczkę, mam rację? - Niezupełnie. - Wskazałem na torbę od Bloomingdale’a. - Wszedłem z tym. - Jeszcze lepiej. Wobec tego zabieraj swoją torbę i zmykaj stąd. Chwileczkę... - Ray zmarszczył brwi. - My wyjdziemy najpierw. Tak będzie lepiej. W przeciwnym razie będziemy musieli tłumaczyć, dlaczego spędziliśmy tu tyle czasu i tak dalej... Niech cię nic tu nie kusi, kiedy nas nie będzie. - Nie ma tu nic, co warto by zabrać. - Chcę, żebyś dał mi słowo. Miałem ochotę wybuchnąć śmiechem, ale powstrzymałem się. - Obiecuję - powiedziałem uroczyście. - Daj nam trzy minuty i potem wyjdź. Mam nadzieję, że nie zabawisz tu dłużej. - Jasne, że nie. - Dobra. - Ray odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi. W tym momencie Loren Kramer powiedział, że musi iść do łazienki. - O rany - jęknął Ray. - Wiesz, gdzie jest łazienka? - zwrócił się do mnie Loren. - Przeszukaj mnie - powiedziałem i dodałem szybko: - To tylko żart. - Co takiego? - Nie opuszczałem tego pokoju - wyjaśniłem. - Kibel musi być gdzieś tam. Loren ruszył na poszukiwanie łazienki, a Ray stał obok mnie, kiwając głową. Spytałem go, jak długo pracuje z Lorenem. - Zbyt długo - powiedział. - Wiem, co masz na myśli. - To dobry dzieciak. - Jest całkiem sympatyczny. - Ale głupi jak but. To ciągłe gadanie o astrologii doprowadza mnie do szału. To jedna wielka bzdura, nie sądzisz? - Być może. - Mogę się mylić, ale co z tego? Kogo obchodzi, że jego żona jest Bykiem? Przyznaję, to niezła dupa. Cholera, ten kretyn naprawdę zamierzał cię przeszukać. To kompletny bezmózgowiec. - Zauważyłem. - Na szczęście potrafi być rozsądny. Jakiś czas temu przydzielili mi tego żółtodzioba i nic nie mogłem na to poradzić. Dzięki Bogu sam płaci za kawę. Jest łasy na forsę. - Dzięki Bogu. - Też tak uważam. Lubi forsę, ale żona wydaje całą jego pensję w ciągu jednego dnia. Jak myślisz, czy to dlatego, że jest Bykiem? - Musisz spytać Lorena. - Pewnie by mi to wyjaśnił. Można znieść głupotę drugiego człowieka, pod warunkiem, że ma resztki zdrowego rozsądku. Mam nadzieję, że Loren nie zabije się tą pałką. Mam przeczucie, że złamie sobie za którymś razem nogę w kolanie... Bernie? Zdejmij rękawiczki. - Co? - Gumowe rękawiczki. Chyba nie chcesz paradować w nich po ulicy. - Och... - westchnąłem i ściągnąłem rękawiczki. Gdzieś w głębi mieszkania Loren kaszlnął, a potem rozległ się huk, jakby w coś uderzył. Wsadziłem rękawiczki do kieszeni. - Włamywacz musi dbać o każdy szczegół - powiedział Ray. - Jezu, chciałbym mieć częściej do czynienia z takimi facetami jak ty. Nawet gdybyśmy musieli wsadzić cię do paki, i tak byłaby to miła robota. Gdyby portier zwęszył, co się dzieje, nie moglibyśmy dojść do porozumienia. Najważniejsze jest to, że mam do czynienia z profesjonalistą. Rozległ się dźwięk spuszczanej wody. Miałem ochotę zerknąć na zegarek, ale coś mnie powstrzymało. - Wtedy przynajmniej można się czuć bezpiecznie - mówił dalej Ray. - Wiesz, co mam na myśli? Dzisiaj, kiedy otwieraliśmy te drzwi, nie miałem pojęcia, co zastaniemy po drugiej stronie. - Znam to uczucie - zapewniłem go i sięgnąłem po torbę. Nagle Ray spojrzał w kąt pokoju i wyraz jego twarzy zmienił się gwałtownie. Odwróciłem się i zobaczyłem Lorena. Wpatrywał się w nas z szeroko otwartymi ustami. Był blady jak trup. - Tam... w... pokoju - wykrztusił. Potem z jego ust popłynął nieprzerwany potok słów. - Wyszedłem z toalety i przez pomyłkę zajrzałem do sypialni. Zobaczyłem faceta. Jest martwy. Ma zmiażdżoną czaszkę. Leży w kałuży świeżej krwi. Jest jeszcze ciepły. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Jezu! Nie można ufać facetowi spod znaku Bliźniąt. Tacy ludzie kłamią. O Boże... Loren runął jak długi na bucharę. Ray i ja wymieniliśmy spojrzenia. I to ma być profesjonalizm? Obaj mieliśmy kompletny zamęt w głowach. Ray stał w miejscu z przerażoną miną. Nie sięgnął po pistolet ani nie podszedł do mnie. Stał, jakby go zamurowało. Ja natomiast zachowałem się niezbyt elegancko. Nie przypuszczałem, że stać mnie na coś takiego. Ray pewnie też nie. Rzuciłem się na niego. Kirschmann wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczyma, zbyt zaskoczony, żeby zareagować. Nasze ciała zderzyły się, ale nie widziałem, jak Ray runął na podłogę, ponieważ wziąłem nogi za pas. Wyskoczyłem na korytarz i popędziłem w kierunku schodów. Zbiegłem po nich jak szalony i znalazłem się dwa piętra niżej - na parterze. Portier, uprzejmy jak zwykle, otworzył przede mną drzwi. - Policzymy się w święta Bożego Narodzenia! - zawołałem i pomknąłem przed siebie, nie czekając na odpowiedź. Rozdział III Na szczęście na ulicy było pusto, inaczej na pewno stratowałbym kilka osób. Pokłusowałem do rogu i, dysząc ciężko, dotarłem do Drugiej Alei. Powoli uspokajałem się i zacząłem znowu myśleć logicznie. Nikt mnie nie gonił, więc zwolniłem kroku. W Nowym Jorku człowiek, który biegnie ulicą, wzbudza podejrzenie wśród przechodniów. Rozumiem, że można tak reagować, ale nie lubię, kiedy ktoś się na mnie gapi. Przeszedłem dwie przecznice, a potem wyciągnąłem rękę i zatrzymałem taksówkę jadącą na południe miasta. Podałem adres taksówkarzowi. Ten wykonał kilka zakrętów i skierował się na północ. Jednakże po chwili zmieniłem zdanie. Moje mieszkanie znajduje się na szczycie stosunkowo nowego budynku na rogu West Endu i Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy. W bezchmurny dzień (takie dni bywają czasem) widać z okien prawie cały świat - czyli wieże World Trade Center i część New Jersey. To idealne miejsce dla tych, którzy chcą odpocząć od zgiełku centrum. Dlatego podałem swój adres kierowcy. Wiedziałem jednak, że Ray Kirschmann i jego ludzie będą mnie tam szukać. Wystarczyło, żeby zerknęli do książki telefonicznej. Wcisnąłem się głębiej w fotel i poklepałem kieszeń na lewej piersi w poszukiwaniu papierosów, które wyjąłem stamtąd kilka lat wcześniej. Gdybym mieszkał w apartamencie na Wschodniej Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy, siedziałbym teraz w zielonym, skórzanym fotelu i strzepywał tytoń z fajki do szklanej popielniczki. Na razie jednak nie zapowiadało się na to. „Bernard, rozluźnij się. Pomyśl!” Musiałem zastanowić się nad paroma rzeczami. Na przykład, kto zainwestował tysiąc dolarów, żeby wciągnąć mnie w aferę związaną z morderstwem, i dlaczego gruby jegomość potraktował mnie jak durnia? Nie miałem czasu na długie rozmyślania. Na razie dopisywało mi szczęście. Jeden policjant zemdlał w mojej obecności, a drugi nie był w stanie zareagować, kiedy się na niego rzuciłem. Dzięki temu zyskałem trochę czasu, ale było to nie więcej niż kilka minut. Wiedziałem, że muszę gdzieś się ukryć. Udało mi się na moment odwrócić uwagę psów myśliwskich i chciałem dotrzeć bezpiecznie do swojej nory, zanim zwęszą, gdzie jestem. (Nie przestraszył mnie fakt, że zacząłem stosować w myśli terminologię związaną z polowaniem na lisy). Spróbowałem się skupić. Nie mogłem jechać do swojego mieszkania. Wiedziałem, że za godzinę będzie tam pełno glin. Potrzebowałem bezpiecznego schronienia w czterech ścianach z sufitem i podłogą bez dziur. Chodziło o miejsce, które nie miało ze mną nic wspólnego i gdzie nikt nie mógłby mnie znaleźć. Mieszkanie, którego szukałem, musiało być w Nowym Jorku. Gdybym próbował wyjechać z miasta, na pewno by mnie wytropili. Doszedłem do wniosku, że najlepiej byłoby skorzystać z mieszkania przyjaciela. Taksówka jechała na pomoc, a ja w tym czasie przeglądałem w myślach listę przyjaciół i znajomych. Doszedłem do wniosku, że nie ma ani jednej osoby, do której mógłbym wpaść bez uprzedzenia. Mój problem polega na tym, że zawsze trzymałem się z daleka od złego towarzystwa. Kiedy nie jestem w więzieniu (staram się, żeby takie okresy trwały jak najdłużej), nigdy nie zawieram znajomości z innymi włamywaczami, bandytami, hochsztaplerami, naciągaczami, drobnymi złodziejaszkami i oszustami. Kiedy człowiek siedzi zamknięty w celi, nie ma wyboru, ale poza więzieniem nawiązuję znajomości z ludźmi, którzy nawet jeśli nie są w stu procentach uczciwi, to przynajmniej nie zeszli na drogę przestępczą. Moi weseli towarzysze mogą zwędzić sprzęt swojemu szefowi, odliczyć sobie dużą sumę od podatku, wrzucić do pieca mandaty i naginać różne przepisy, prawie je łamiąc. Ale, z tego, co wiem, żaden z nich nie jest kryminalistą. Moi znajomi też nie nazwaliby mnie w ten sposób. Nie powinno więc was dziwić, że nie mam przyjaciół. Nigdy nie mówię prawdy ludziom, których znam, dlatego nie ma między nami prawdziwej bliskości. Mam znajomych, z którymi gram w szachy, i kolegów, z którymi umawiam się na pokera. Są też tacy, z którymi toczę walki albo gram w bile. Mam przyjaciółki, które zabieram czasem na obiad, do teatru albo na koncert. Są wśród nich takie, z którymi czasami idę do łóżka. Ale od dawna nie pojawił się w moim życiu mężczyzna, którego mógłbym nazwać prawdziwym przyjacielem. Moje znajomości z kobietami również są tylko przelotne. Włamywacz w dzisiejszych czasach skazany jest na samotność. Rzadko ubolewam nad swoim trybem życia. Bywa, że zdarza się gorsza noc, kiedy mam dość samego siebie, i żałuję wtedy, że nie mam kogoś bliskiego, do kogo mógłbym zadzwonić o trzeciej nad ranem. Jednym słowem, nie było osoby, u której mógłbym znaleźć schronienie. A nawet gdyby ktoś taki istniał, nic by to nie pomogło. Gdybym schronił się u przyjaciela albo kochanki, policja pukałaby do ich drzwi godzinę po moim przyjściu. Byłem w tarapatach. - Mam tu skręcić? Głos taksówkarza wyrwał mnie z zadumy. Samochód zatrzymał się. Kierowca odwrócił głowę i mrużąc oczy, patrzył na mnie przez szybę, która miała chronić przed bandytami. - Jesteśmy na rogu Siedemdziesiątej Pierwszej i West Endu - powiedział. - Mam się zatrzymać po przeciwnej strome? Ja też zamrugałem, postawiłem kołnierz płaszcza i wcisnąłem się w fotel jak przerażony żółw. - Panie - zaczął taksówkarz, siląc się na cierpliwość. - Mam przejechać na drugą stronę czy jak? - Tak - potwierdziłem. - Chce pan, żebym się tam zatrzymał? - Tak, właśnie o to mi chodzi. Taksówkarz poczekał, aż ulica będzie wolna, po czym skręcił. Jadąc pod prąd, łamał przepisy. Zahamował płynnie przed budynkiem, w którym mieszkałem. Zacząłem się kręcić, szeleścić ubraniem i szukać pieniędzy, wszystko po to, żeby opóźnić moment, kiedy będę musiał wysiąść. Nie odniosło to żadnego skutku. Taksówkarz wyciągnął rękę i wyłączył licznik. - Chwileczkę - zaprotestowałem. - Proszę mnie zawieźć do centrum. Ręka kierowcy zadrżała nad licznikiem jak główka kolibra. Cofnął ją, a potem odwrócił się i spojrzał na mnie z niechęcią. - Do centrum? - Tak. - Nie podoba się panu tutaj? - To miejsce wyglądało kiedyś inaczej. Taksówkarz zrobił typową minę nowojorczyka, który właśnie uświadomił sobie, że ma do czynienia z wariatem. - Z pewnością - bąknął. - Wszystko się zmieniło - powiedziałem zuchwale. - Ta dzielnica schodzi na psy. - Jezu - jęknął, ruszając. Jego głos był teraz spokojny. - To pestka w porównaniu z moją dzielnicą. Mieszkam w Bronksie. Nie wiem, czy był pan tam kiedyś. To prawdziwe piekło, wiem, o czym mówię... I zaczął opowiadać o swojej piekielnej dzielnicy. Jechaliśmy zachodnim skrajem Manhattanu. Na szczęście jego monolog był całkowicie przewidywalny. Nie musiałem go słuchać. Siedziałem, pogrążony w myślach, pomrukując i wykrzykując od czasu do czasu: „och” i „ach”. Wciąż myślałem o swoich znajomych: frajerach, których ogrywałem zawsze w szachy, i oszustach karcianych, którzy ogrywali mnie w pokera. Byli wśród nich entuzjaści sportu i kumple do picia. Przypomniałem sobie niepokojąco krótką listę młodych dam, z którymi utrzymywałem ostatnio przelotną znajomość. Rodney Hart. Rodney Hart! Z chwilą gdy przypomniałem sobie jego nazwisko, w moim umyśle zaiskrzyło. Wysoki, szczupły facet, z wyrazistymi, wysoko uniesionymi brwiami i długim nosem. Kiedy miał w kartach coś lepszego niż dwie pary, jego nozdrza lekko drżały. Poznałem go podczas gry w pokera jakieś półtora roku wcześniej. Od tamtej pory spotkałem Rodneya jeszcze dwa razy. Wpadliśmy na siebie przypadkowo w barze w Village i gawędziliśmy przy piwie. Za drugim razem widziałem go w awangardowej sztuce, w której zagrał rolę drugoplanową. Po zakończeniu przedstawienia wszedłem za kulisy z młodą kobietą, na której chciałem zrobić wrażenie (nic z tego nie wyszło). Stary, poczciwy Rodney Hart! Możecie spytać: co było takiego wspaniałego w tym człowieku? Po pierwsze, wiedziałem, że mieszka sam. A co ważniejsze, nie było go w domu i miał wrócić do miasta za parę miesięcy. Tydzień wcześniej ogłosił podczas partii pokera, że wyjeżdża i przez jakiś czas nie będzie nam towarzyszył w grze. Związał się z teatrem wędrownym, który miał przemierzyć Stany wzdłuż i wszerz ze sztuką Dwa, jeśli od morza, krzewiąc kulturę Broadwayu na prowincji. Poinformował nas też, że nie ma zamiaru wynająć swojego mieszkania. - Nie warto - powiedział. - Mieszkam tam od lat i płacę dziewięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Właściciel nie podnosi czynszu, chociaż ma do tego prawo. Wynajmuje mieszkania aktorom. Lubi ich. Nie do wiary, co? Uwielbia artystów w makijażu. Wolę zapłacić dziewięćdziesiąt dolców, niż wpuścić jakiegoś sukinsyna, który będzie używać mojego kibla i spać na moim łóżku. Ha! Rodney na pewno by się zdziwił, gdyby wiedział, że Bernard Rhodenbarr będzie wkrótce korzystać z jego łazienki i tarzać się w jego perkalowej pościeli. Nie miałem zamiaru płacić mu dziewięćdziesięciu dolarów za tę przysługę. Tylko gdzie on, u diabła, mieszkał? Z tego, co pamiętałem, miał mieszkanie gdzieś w Village, ale nie zamierzałem dzielić się tą informacją z taksówkarzem. Doszedłem do wniosku, że na pewno mnie zapamięta. Gdyby w gazetach pojawiły się moje zdjęcia, kierowca mógłby po raz pierwszy w życiu wykazać się umiejętnością logicznego myślenia. - Chciałbym tu wysiąść - powiedziałem. - Tu? Byliśmy gdzieś na Piątej Alei, kilka przecznic od placu Sheridana. - Proszę się zatrzymać. - Pan jest szefem - bąknął taksówkarz. W ten sposób wyraził uprzejmie całą pogardę, jaką do mnie czuł. Wyciągnąłem portfel i dałem mu pieniądze razem z napiwkiem, który z pewnością nie poprawił mu humoru. Zacząłem żałować, że straciłem tysiąc dolarów, przekupując Raya i Lorena. Nie była to najlepsza inwestycja. Gdybym miał teraz ten tysiąc, czułbym się pewniej. Tymczasem po uregulowaniu rachunku z taksówkarzem zostało mi siedemdziesiąt dolarów i trochę drobnych. Byłem prawie pewien, że Rod nie zostawił w domu worka z pieniędzmi. Wciąż nie wiedziałem, gdzie mieszkał mój znajomy. Znalazłem odpowiedź w książce telefonicznej. Kartkując ją, błogosławiłem fakt, że Rod jest aktorem. Większość moich znajomych ma zastrzeżone numery, ale aktorzy należą do innego gatunku ludzi. Nigdy nie zostawiają swojego numeru na drzwiach toalety (być może są wyjątki). Oczywiście trafiłem na numer starego poczciwego Roda. Hart to bardzo popularne nazwisko, ale imię Rodney jest rzadko spotykane. Dzięki Bogu, od razu znalazłem upragnioną informację. Mieszkał przy ulicy Bethune w samym środku West Village. Była to cicha uliczka, którą jeździ niewiele samochodów. Turyści nigdy nie trafiają w takie miejsca. Miałem prawdziwe szczęście. W książce widniał nie tylko jego adres, ale i telefon. Poświęciłem dziesięć centów i wykręciłem numer Roda. (Zwykle sprawdzam, czy właściciel jest w domu, zanim włamię się do jego mieszkania). Gdybym nie miał obsesji na tym punkcie, odłożyłbym słuchawkę po siódmym sygnale. Ale postanowiłem, tak jak zwykle, doczekać do dwunastego. Niestety, po siódmym dzwonku w słuchawce rozległ się głos. Poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. - Siedem, cztery, jeden, dziewięć - powiedziała kobieta, a ja mogłem znowu przełknąć ślinę i rozluźnić się. Aktorzy umieszczają swoje numery w książce telefonicznej. Niektórzy z nich mają sekretarki, u których można zostawiać wiadomości. Kobieta, której głos usłyszałem w słuchawce, była właśnie taką osobą. Wymieniła cztery ostatnie cyfry numeru Rodneya. Chrząknąłem i spytałem, kiedy mój znajomy wróci do miasta. Sekretarka poinformowała mnie słodkim głosem, że Rodney będzie występować przez następne piętnaście tygodni, a obecnie przebywa w St. Louis. Spytała, czy zechciałbym zapisać numer jego hotelu. Grzecznie odmówiłem. Zdecydowałem, że nie zostawię żartobliwej wiadomości dla Roda, chociaż miałem na to ochotę, i odwiesiłem słuchawkę. Znalazłem w końcu ulicę Bethune, chociaż zabrało mi to trochę czasu. Zacząłem iść w kierunku zachodnim, aż stanąłem przed budynkiem, w którym mieszkał Rod. Było to kilkanaście metrów od ulicy Waszyngtona. W tej dzielnicy połowę domów stanowiły budynki mieszkalne z brązowej cegły, a drugą połowę - magazyny. Kamienica, której szukałem, miała pięć pięter. Był to lichy dom z brązowego kamienia i różnił się od sąsiednich budynków jedynie numerem. Stałem chwilę przed domem, sprawdzając, czy ktoś zwraca na mnie uwagę, po czym wśliznąłem się do sieni. Przyjrzałem się przyciskom na ścianie, szukając nazwisk sławnych aktorów. Stwierdziłem, że w budynku nie mieszka Helen Hayes ani państwo Lunt, ale odnalazłem plakietkę z napisem R. Hart i informację, że aktor zajmuje mieszkanie 5-R. W domu było pięć pięter i na każdym dwa mieszkania. Oznaczało to, że mój znajomy wynajmował apartament na samej górze w tylnej części kamienicy. Idealna kryjówka. Ponieważ trudno zrezygnować ze starych nawyków, przycisnąłem dzwonek domofonu i trzymałem na nim palec dłuższą chwilę, czekając na reakcję domownika. Na szczęście nikt nie otworzył drzwi. Potem przyszło mi do głowy, żeby nacisnąć inne dzwonki. Tak zwykle robię podczas pracy. Ludzie zwykle otwierają od razu, a jeśli nawet wyjrzą potem na korytarz, żeby sprawdzić, kto wszedł, wystarczy uśmiechnąć się przepraszająco i powiedzieć: „Zapomniałem klucza”. To niezawodny sposób. Niestety, Rod mieszkał na samej górze. Oznaczało to, że będę musiał przejść przez wszystkie piętra i każdy, kto mnie zobaczy, rozpozna z pewnością moją twarz ze zdjęć w gazetach. Byłbym wówczas uwięziony na górze, może nawet na zawsze... Stwierdziłem, że nie warto ryzykować, nawet jeśli niebezpieczeństwo było małe. Zwłaszcza że otworzenie drzwi prowadzących na klatkę schodową zajęło mi dokładnie piętnaście sekund. Wystarczył silniejszy podmuch wiatru, a drzwi same się otwierały. Wbiegłem pędem po schodach na czwarte piętro, wziąłem głęboki oddech i zaczekałem, aż moje serce się uspokoi. Na drzwiach Roda widniał napis 5-R. Stanąłem i zacząłem nasłuchiwać. W głębi korytarza widniały drzwi mieszkania 5-F. Wewnątrz panowała ciemność. Zapukałem do mieszkania Roda, odczekałem chwilę i ponownie zastukałem. Potem wyjąłem narzędzia. Rod miał trzy zamki w drzwiach. Wyglądało na to, że jakiś amator mocował się kiedyś z jednym z nich, próbując podważyć go dłutem czy śrubokrętem. Ale nic z tego nie wyszło. W drzwiach zamontowano zamek cylindryczny typu Medeco, zamek policyjny ze stalową zasuwą, który blokuje drzwi od wewnątrz, i tanią zasuwkę, którą założono na pokaz. Zająłem się najpierw zasuwką, a potem zamkiem Segala. To dobre zabezpieczenie przed ćpunami, którzy kopią w drzwi. Niełatwo otworzyć taki zamek, ale poradziłem sobie, dzięki narzędziom i swojej intuicji. Mechanizm drgnął, stalowa zasuwa odblokowała drzwi, a ja mogłem spokojnie popracować nad zamkiem Medeco. Powszechnie uważa się, że tego typu zabezpieczenie jest w stu procentach bezpieczne. To kłamstwo, w rzeczywistości nie ma nic takiego jak idealnie bezpieczny zamek. Można uznać, że takie stwierdzenie jest wyolbrzymioną prawdą. Trudność polega na tym, że trzeba wykonać dwie czynności naraz. Przypomina to pracę specjalisty, który odcyfrowuje depesze. Przypuśćmy, że dostaje on depeszę w języku serbsko-chorwackim. Choć nie zna tego języka, musi rozszyfrować kod i jednocześnie zrozumieć treść depeszy. Otworzenie zaniku Medeco to niezupełnie to samo, ale można przeprowadzić taką analogię. Musiałem się trochę namęczyć i popełniłem kilka błędów. W pewnym momencie usłyszałem, jak otwierają się drzwi, i o mało nie dostałem zawału. Na szczęście hałas rozległ się piętro niżej. Mogłem się znowu rozluźnić - do pewnego stopnia. Spróbowałem jeszcze raz przekręcić śrubokręt i w końcu się udało. Sezam stanął przede mną otworem. Wszedłem do środka i zaryglowałem drzwi na wszystkie trzy zamki, jak stara służąca z powieści. Postanowiłem, że najpierw rozejrzę się po mieszkaniu. Chciałem się upewnić, że nie ma w nim innych ciał - poza moim. Nie wymagało to wiele wysiłku. Mieszkanie składało się z wielkiego pokoju przedzielonego regałem na książki. Po jednej stronie regału znajdowała się sypialnia. Kuchnia była mała i ponura, a niewielka łazienka sprawiała wyjątkowo nieprzyjemne wrażenie. Kiedy zapaliłem światło, zaroiło się od uciekających karaluchów, więc zgasiłem je i wróciłem do dużego pokoju. „Przyjemne mieszkanko”, pomyślałem. Stały tu zniszczone meble, kupione najprawdopodobniej w sklepie z używanymi rzeczami. Pokój wydał mi się całkiem przytulny. Wolną przestrzeń wypełniały rośliny doniczkowe: palmy, filodendron i inne kwiatki, których nazw nie znałem. Na ścianach wisiały plakaty z muzeów, natomiast nie było tu plakatów w stylu pop-art z Bogartem i Cher. Rozpoznałem jedynie Miro i Chagalla, innych artystów nie potrafiłem zidentyfikować. Pomyślałem, że Rod ma całkiem niezły gust jak na aktora. Na podłodze leżał brązowy dywan, a raczej jego resztki, które mogły mieć jakieś dwanaście stóp kwadratowych. Brzeg dywanu był z jednej strony postrzępiony, z drugiej naderwany, całość pełna dziur i łat przedstawiała raczej żałosny widok. Zdecydowałem, że następnym razem przyniosę tu cholerną bucharę. W tym momencie poczułem lodowate dreszcze na całym ciele. Buchara sama w sobie nie kojarzyła mi się z niczym złym. Przypomniałem sobie, jak Loren zemdlał i padł na dywan. W sypialni Flaxforda leżał inny dywan, którego nie widziałem. Było na nim pełno krwi. Kto zabił mężczyznę, który leżał w sypialni? Kim był ów mężczyzna? Może był to J. Francis Flaxford? Powiedziano mi, że właściciel wyjdzie z domu o pół do dziewiątej wieczorem i wróci nie wcześniej niż o północy. Jeśli ta informacja była fałszywa i chciano wrobić mnie w morderstwo, cała historia nabierała innego sensu. W sypialni leżał mężczyzna ze zmiażdżoną czaszką. Ciało było jeszcze ciepłe, kiedy wszedłem do mieszkania. Świetnie. Gdyby instynkt podpowiedział mi, że powinienem najpierw rozejrzeć się po mieszkaniu, wszystko potoczyłoby się inaczej. Jeden rzut oka na trupa w sypialni i wziąłbym nogi za pas. Wyobraziłem sobie, jak dzielni policjanci, Kirschmann i Kramer, wchodzą do mieszkania, a ja siedzę bezpiecznie w swojej wieży ze stali i szkła, sącząc whisky i patrząc z uśmiechem na World Trade Center. Stało się jednak inaczej. W świetle prawa byłem przestępcą, który zbiegł z miejsca zbrodni. Ponieważ w owej chwili nie potrafiłem zachować zimnej krwi, rzuciłem się na gliniarza, a potem zwiałem. Gdybym poszedł na policję i zaczął im udowadniać, że najcięższą zbrodnią, jaką kiedykolwiek popełniłem, było zabicie komara i karalucha, na pewno by mi nie uwierzyli. Zacząłem chodzić po mieszkaniu. Otworzyłem kredens w poszukiwaniu alkoholu, ale niczego nie znalazłem. Potem podszedłem do krzesła, które wydało mi się wygodniejsze niż to, na którym usiadłem wcześniej. Stwierdziłem jednak, że jest twarde, i przeniosłem się na kanapę. Zacząłem myśleć o dziwnym małym człowieczku, który mnie w to wrobił. Rozdział IV Był to opasły mężczyzna. Jego ciało przypominało pękatą butelkę. Miał szczupłe ramiona i tak wielki brzuch, że z pewnością zapinał pasek spodni po omacku. Jego okrągła, pozbawiona wyrazu twarz o wystających kościach policzkowych wydała mi się całkiem zwyczajna. Natomiast wielkie czujne oczy grubasa od razu zwróciły moją uwagę. Przywodziły na myśl czekoladki z bombonierki Pocałunki Hersheya (pod warunkiem, że się je rozpakowało). Był to ten sam odcień brązu. Na czubku jego głowy widniała łysina, a poniżej wyrastały pasma czarnych, prostych włosów. Na oko mógł mieć czterdzieści kilka lat. Całe szczęście, że jestem włamywaczem. Nie mógłbym zbić fortuny, odgadując wiek i wagę ludzi podczas karnawału. Spotkałem go po raz pierwszy w knajpie Wilgotna Dziura. (Właściciel był pewnie bardzo dumny z nazwy). Niestety, tego wieczoru w pubie było tak mało młodych kobiet, że poczułem się jak rozbitek na łodzi ratunkowej marzący o obfitym obiedzie. Wychyliłem ostatni łyk wina i już miałem ruszyć ku wyjściu, kiedy siedzący obok mężczyzna zwrócił się do mnie po imieniu. Znałem skądś ten głos. Kiedy spojrzałem na grubasa, natychmiast odwrócił wzrok. W tym momencie zdałem sobie sprawę z kilku rzeczy. Po pierwsze, facet nie wyglądał na gliniarza i mogłem odetchnąć z ulgą. Po drugie, uświadomiłem sobie, że gdzieś już widziałem jego twarz. Po trzecie, nie znałem go. Nie pamiętam, czy pomyślałem wtedy o czymś jeszcze, ale możliwe, że tak. - Chcę z tobą pogadać - zaczął. - Mam dla ciebie propozycję. - Możemy porozmawiać tutaj - powiedziałem. - Czy my się znamy? - Nie. Zostańmy tutaj, jeśli chcesz. Nie ma dużego tłumu, prawda? W weekendy więcej zarabiają na klientach. - Pewnie tak - zgodziłem się, ponieważ był to tego rodzaju lokal. - Często tu przychodzisz? - Jestem tu pierwszy raz w życiu. - Ciekawe. Ja też nieczęsto tu zaglądam. Raz, najwyżej dwa razy w miesiącu. Że też wpadliśmy na siebie? Twierdzisz, że mnie znasz, ale ja sobie ciebie nie przypominam. Wydaje mi się, że gdzieś widziałem twoją twarz, ale... - Szedłem za tobą. - Słucham? - Mogliśmy porozmawiać w jednej z tych knajp przy Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy, gdzie zwykle przesiadujesz, ale wiedziałem, że mieszkasz w tamtej okolicy. Kapujesz? A potem pomyślałem: W której knajpie on, do cholery, jada? - Rozumiem - powiedziałem, jakby to wszystko wyjaśniało. Ale wciąż nic nie rozumiałem. Z pewnością was to nie dziwi, dość długo już śledzicie moją chaotyczną historię. Tak więc nie miałem pojęcia, o co chodzi nieznajomemu. Kiedy podszedł do nas barman, okazało się, że mój towarzysz ma ochotę na dużą whisky z wodą sodową. Po chwili dostał drinka, a ja zamówiłem kolejny kieliszek wina. W końcu powiedział, czego chce. - Potrzebuję twojej pomocy - zaczął. - Nie rozumiem. - Wiem, kim jesteś, Rhodenbarr. - Na to wygląda. Znasz moje nazwisko. Szkoda tylko, że ja nie znam twojego. - Wiem, jak zarabiasz forsę. Jesteś włamywaczem. Rozejrzałem się niespokojnie dookoła. Grubas mówił cicho w porównaniu z ludźmi siedzącymi przy barze i żywo dyskutującymi. Chciałem sprawdzić, czy ktoś przysłuchuje się naszej rozmowie, ale po chwili obawy opuściły mnie. - Nie wiem, o czym mówisz - powiedziałem. - Nie wciskaj kitu. - Hm... - westchnąłem, pociągając łyk wina. - W porządku. Niczego nie będę ci wciskać. - Chcę, żebyś ukradł dla mnie pewną rzecz, która znajduje się w czyimś mieszkaniu. Powiem ci, kiedy będziesz mógł się tam włamać. To strzeżony budynek. Nie mają systemu alarmowego, a portier przesiaduje na dole dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wystarczy, że sobie z nim poradzisz. - To łatwe - powiedziałem automatycznie. Potem wzruszyłem ramionami. - Sporo wiesz na mój temat. - Wiem, jak zarabiasz na życie. - Zauważyłem. Wobec tego pewnie wiesz, że pracuję sam. - Nie miałem zamiaru iść tam z tobą, dzieciaku. - Sam znajduję mieszkania, do których warto się włamać. - Oddaję ci przysługę - powiedział grubas i skrzywił się. - Dostaniesz pięć tysięcy dolarów za godzinę pracy. To całkiem niezła sumka, co? - Owszem. - Policz sobie, ile byś zarobił, gdybyś pracował czterdzieści godzin tygodniowo przy takim wynagrodzeniu. - Dwieście tysięcy. - Tak, do diabła. Wszystko jedno. - Właśnie tyle bym zarobił. W ciągu roku, niech się chwilę zastanowię... miałbym dziesięć milionów dolarów. Nawet gdybym zrobił sobie dwutygodniowe wakacje latem. - Skoro tak mówisz... - Albo tydzień w lecie i tydzień w zimie. W ten sposób najlepiej się odpoczywa. Mógłbym też wziąć urlop wiosną. Poza sezonem ceny są bardzo atrakcyjne. Ale człowiek, który zarabia dziesięć milionów rocznie, nie musi oszczędzać. Cholera, pewnie przepuszczałbym forsę na prawo i lewo. Latałbym pierwszą klasą, jeździłbym taksówkami. Kupowałbym całą skrzynkę kalifornijskiego wina Mondavi zamiast jednej butelki. Kosztuje wtedy dziesięć procent taniej, ale alkohol szkodzi zdrowiu. Prawdopodobnie sam to zauważyłeś. Zapewne miałbym wiele stresów, ale odpocząłbym podczas dwutygodniowych wakacji, a poza tym... - Zabawne - podsumował grubas. - Zawsze tak się zachowuję, kiedy jestem zdenerwowany. - Rozumiem. Gadałeś dobrą minutę. Potrzebuję twojej pomocy. Chcę, żebyś przyniósł mi pewien przedmiot. To dla ciebie pestka. Płacę nieźle, sam chyba przyznasz? - Zależy, co mam ukraść. Jeśli chodzi o diamentowy naszyjnik wart ćwierć miliona dolarów, to zaproponowałeś mi śmieszną sumę. Na twarzy grubasa pojawił się grymas. Spróbował się uśmiechnąć, ale nie udało mu się. - Nie ma żadnego naszyjnika - powiedział. - W porządku. - To, co mi przyniesiesz, jest dla mnie warte pięć tysięcy dolarów: Dla innych nie ma żadnej wartości. -. Co mam ukraść? - Pudełko - wyjaśnił. Potem opisał je dokładnie, ale o tym już wam opowiedziałem. - Podam ci adres i kilka niezbędnych informacji. To tak, jakbyś miał podnieść z ulicy cukierek, który ktoś wyrzucił. - Nigdy tego nie robię. - Czego? - Boję się zarazków. Grubas machnął swoją małą dłonią. - Wiesz, co mam na myśli - powiedział. - Tylko bez żartów. - Dlaczego sam nie ukradniesz pudełka? - spytałem. Grubas spojrzał na mnie. - Znasz dokładny adres i okolicę - mówiłem dalej. - Poza tym wiesz, czego szukasz, a ja znam zaledwie parę szczegółów. Nie musiałbyś wydawać pięciu tysięcy dolarów. - Pod warunkiem, że zrobiłbym to sam. - Ale nie chcesz tego zrobić. Potrząsnął głową. - Są rzeczy, których nigdy nie robię sam - wyjaśnił. - Nie wycinam sobie sam wyrostka robaczkowego, nie strzygę się sam i nie naprawiam rur. W tych sprawach zwracam się do fachowca. - Uważasz, że nim jestem? - Tak. Mówią, że otwarcie zamka to dla ciebie bułka z masłem. - Masz na myśli kogoś konkretnego? Grubas wzruszył ramionami. - W dzisiejszych czasach trudno zapamiętać takie szczegóły. - Ja zawsze pamiętam. - Zabawne - powiedział. - Mnie się to nigdy nie zdarza. Mam wielkie luki w pamięci. - Dotknął mojego ramienia. - Zaczyna się robić tłoczno. Pogadajmy na zewnątrz, co ty na to? Przejdziemy się i ustalimy szczegóły. Wyszliśmy więc na ulicę i zaczęliśmy rozmawiać o szczegółach. Obyło się bez zbierania cukierków. Grubas obiecał, że wkrótce da mi znać, kiedy mam wykonać robotę. Miał się odezwać w ciągu tygodnia. - Będziemy w kontakcie - powiedział. - Następnym razem dam ci adres i ustalimy dokładną datę. Dostaniesz tysiąc dolarów zaliczki. - Myślałem, że dasz mi pieniądze teraz. - Nie mam przy sobie gotówki. Nigdy nie noszę przy sobie takiej sumy. Na ulicach roi się od złodziei i ćpunów. - Okolica jest niebezpieczna. - To miasto zamienia się w dżunglę. - Mógłbyś podać mi adres i nazwisko faceta, którego nie będzie w domu, kiedy się włamię. Potrzebuję trochę czasu, żeby się przygotować. - Będziesz miał dość czasu. - Pomyślałem... - Poza tym nie pamiętam w tej chwili jego nazwiska i adresu. Mówiłem ci o swoich kłopotach z pamięcią. - Naprawdę? - Mógłbym przysiąc, że tak. - Widocznie zapomniałem - rzuciłem. Później tamtego wieczoru zastanawiałem się, dlaczego przyjąłem jego propozycję. Z dwóch powodów. Po pierwsze, potrzebowałem pieniędzy. Był to wystarczająco ważny powód. Miałem dostać pięć tysięcy dolarów i zadanie wydawało się łatwe. Dlatego zgodziłem się wykonać tę robotę, mimo że było to zlecenie i nie gwarantowało, że nie wyląduję za kratkami. Nie chodziło tu tylko o pieniądze. Coś mi mówiło, że postąpiłbym niemądrze, gdybym odmówił facetowi z brzuszkiem. Nie obawiałem się zemsty z jego strony, ale czułem, że lepiej przyjąć propozycję. Po drugie, ta historia zaczynała mnie intrygować. Kim był grubas? Nie znałem go, ale widziałem gdzieś jego twarz. I, przede wszystkim, skąd tyle wiedział na mój temat? O co mu chodziło? Jeżeli był specjalistą od brudnej roboty i uważał, że ja też nim jestem, dlaczego ganialiśmy się w kółko jak ptaki tropikalne w tańcu godowym? Nie spodziewałem się odpowiedzi na którekolwiek z tych pytań, ale miałem nadzieję, że coś się wyjaśni, jeśli zaangażuję się w tę sprawę. Potrzebowałem pracy, moje oszczędności miały się wkrótce skończyć, a poza tym... Raz, najwyżej dwa razy w miesiącu jem lunch w knajpie przy Amsterdam Avenue między Siedemdziesiątą Czwartą i Siedemdziesiątą Piątą Ulicą. Właścicielem jest Turek z imponującymi wąsami. Zrobiły one na mnie równie wielkie wrażenie jak tureckie potrawy, które podają w restauracji. Poszedłem tam w dwa dni po spotkaniu z intrygującym nieznajomym. Siedząc przy barku, wyjadałem z talerza resztki niezwykłej zupy z soczewicy i w oczekiwaniu na liście winogron nadziewane farszem zerkałem na szklaną gablotkę wiszącą na ścianie. W środku znajdowały się fajki z cybuchem z pianki morskiej. Wąsaty właściciel knajpy jeździ do Turcji każdej wiosny i przywozi za każdym razem torbę fajek. Twierdzi, że są o wiele lepsze niż fajki sprzedawane w sklepie Dunhilla. Nie palę fajki, więc nie jest to dla mnie pokusa. Zerkając na eksponaty w gablotce, zacząłem się zastanawiać, czy mam znajomego palacza, któremu mógłbym kupić tureckie cacko. Nie było nikogo takiego. - Mój ojciec palił fajkę z pianki morskiej - odezwał się tuż obok znajomy głos. - Miał tylko jedną fajkę, ale palił pięć, sześć razy dziennie. Z biegiem lat fajka stała się czarna jak węgiel. Kiedy palił, zawsze wkładał rękawiczkę na dłoń, w której trzymał fajkę. Siadał w swoim ulubionym krześle i kurzył powoli. Trzymał fajkę w specjalnym pudełku obitym niebieskim aksamitem. - Pojawiasz się w dziwnych momentach. - Któregoś dnia fajka złamała się - mówił dalej grubas. - Może upuścił ją albo uderzył nią o coś twardego. Była bardzo stara. Nie pamiętam, jak to się stało. - Masz pamięć jak sito. - Albo i gorszą. Zabawne jest to, że staruszek nie kupił sobie nowej fajki. Mógł sprawić sobie fajkę z pianki morskiej albo fajkę z korzenia wrzośca. Ale on rzucił palenie - jakby nigdy nic. Często się nad tym zastanawiałem. Ojciec chyba nie wierzył, że fajka mogłaby się zniszczyć. Kiedy to się stało, zdał sobie sprawę, że nic nie trwa wiecznie, i postanowił, że nie będzie więcej palić. Po prostu z tym skończył. - Pewnie opowiedziałeś mi tę historię celowo. - Ależ nie. Spojrzałem na gablotę i przypomniały mi się dawne czasy. Nie chcę przerywać ci posiłku. - Już to zrobiłeś. - Będę na rogu ulicy u pucybuta. Niedługo tu zabawisz, prawda? - Raczej nie. Grubas wyszedł z knajpy. Zjadłem nadziewane liście winogronowe. Nie zamierzałem zamawiać deseru, ale pomyślałem: „Do diabła z tym!”, po czym spałaszowałem zbyt słodką bakławę i wypiłem kubek tureckiej kawy w kolorze atramentu. Zacząłem się zastanawiać, czy wziąć drugą kawę, ale bałem się, że nie zasnę przez następne cztery lata. Zapłaciłem mężczyźnie z wąsem i wyszedłem na ulicę, rozglądając się za pucybutem. Mój znajomy dostarczył mi wszystkich informacji na temat J. Francisa Flaxforda i jego niebieskiego, skórzanego pudełka. Grubas powiedział mi więcej, niż chciałem wiedzieć, ale nie udzielił ani jednej konkretnej odpowiedzi na moje pytania. W którymś momencie spytałem, jak się nazywa. - Mógłbym ci powiedzieć - zaczął. - Ale ta informacja do niczego ci się nie przyda. Poza rym i tak nie podałbym ci swojego prawdziwego nazwiska. - Rozumiem. - Po co komplikować sprawę? Najważniejsze, że wiesz, gdzie jest pudełko i kiedy masz je zabrać. Przyniesiesz, to dostaniesz pozostałe cztery tysiące dolarów. - Ustalimy wcześniej, kiedy mam do ciebie przyjść? Myślałem, że po prostu wykonam robotę, a ty pojawisz się któregoś dnia, kiedy będę robił zakupy w sklepie spożywczym, i szepniesz mi do ucha parę słów. Albo wśliźniesz się cicho do mojej piwnicy, kiedy będę wrzucał skarpetki do suszarki. Grubas westchnął ciężko. - Możesz być u Flaxforda już o dziewiątej albo wpół do dziesiątej. Ale musisz stamtąd wyjść o jedenastej, najpóźniej pół do dwunastej. Znalezienie pudełka na pewno nie zajmie ci więcej czasu. Potem możesz wrócić do domu, wypić drinka, wziąć prysznic, przebrać się i tak dalej... „Będę musiał wyjąć z kieszeni narzędzia i łupy”, pomyślałem. - Oczywiście nie musisz się spieszyć. Spotkamy się w jakimś cichym lokalu w pobliżu twojego domu. Na rogu Broadwayu i Sześćdziesiątej Czwartej Ulicy jest knajpa U Pandory. Byłeś tam kiedyś? - Przechodziłem tamtędy. - To przyjemne miejsce. Bądź tam, powiedzmy, o pół do pierwszej. Zajmij miejsce z tyłu sali. Nie ma tam kelnerów, zamawiasz drinka przy barku i siadasz przy stoliku. - Chyba powinienem włożyć garnitur. - W lokalu panuje miła atmosfera, nikt się do ciebie nie przyczepi. Przyjdź tam o pół do pierwszej. Być może będziesz musiał poczekać pół godziny. - Pojawisz się o pierwszej? - Tak. Chyba że będą jakieś problemy. Jeśli nie zjawię się do pół do drugiej, weź pudełko i wracaj do domu. Jestem pewien, że wszystko pójdzie jak z płatka. - Jasne - zgodziłem się. - A co, jeśli ktoś na mnie napadnie i będzie próbował zabrać mi pudełko? - Pojedź tam taksówką. Chyba nie masz zamiaru chodzić po ulicach o tej godzinie. Chwileczkę... Spojrzałem na niego i czekałem, co powie. - Myślisz, że mógłbym napaść na ciebie, żeby zaoszczędzić nędzne cztery tysiące dolarów. Czemu miałbym to robić? - Wyszłoby taniej, niż gdybyś mi zapłacił. - Jezu - jęknął. - Nie mógłbym wtedy skorzystać ponownie z twoich usług. Słuchaj, jeśli chcesz się czuć bezpiecznie, weź ze sobą spluwę. Tylko będziesz musiał uważać, żeby z nerwów nie odstrzelić sobie palca u nogi. Przysięgam, nie musisz się o nic martwić. Zostaw wszystko mnie. Jak przyniesiesz pudełko, dostaniesz cztery patole. - Patole - powtórzyłem. - Co takiego? - Patole, tysiaki, kawałki. - O czym ty mówisz? - Cztery kawałki. - Co cię ugryzło? - Masz wiele określeń na pieniądze. Jesteś chodzącym słownikiem slangu. - Nie podoba ci się, jak mówię? - Ależ skąd - zaprotestowałem. - Nic podobnego. Jestem po prostu zdenerwowany. Mam zamęt w głowie. - Tak - powiedział uprzejmie. - Nic dziwnego. A teraz siedziałem na kanapie Roda i patrzyłem na zegarek. Dochodziła północ. Wyszedłem wcześnie z mieszkania Flaxforda, ale nie zamierzałem się zjawiać w Pandorze o pół do pierwszej. Moja zaliczka była teraz tylko wspomnieniem i wiedziałem, że nigdy nie dostanę czterech tysięcy dolarów. O pierwszej w nocy mój bezimienny przyjaciel zamówi szkocką i zacznie się zastanawiać, dlaczego go wystawiłem. Na pewno tak będzie. Rozdział V Nie wiem, o której poszedłem spać. Trochę po północy ogarnęła mnie fala zmęczenia, więc rozebrałem się i położyłem w łóżku Roda. Już miałem pogrążyć się we śnie, kiedy wyczułem tuż obok obecność jakiejś dziwnej istoty. Skarciłem sam siebie za głupotę, ale - jak się domyślacie - nic to nie pomogło. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że przy łóżku stoi mała doniczka z filodendronem. Roślina miała takie samo prawo jak ja, żeby tu być, może nawet większe. Kiedy mierzyliśmy się wzajemnie wzrokiem, odechciało mi się spać. Byłem rozbudzony, a w głowie szumiało mi od myśli, z których nic nie wynikało. Włączyłem radio w wieży Roda, ściszyłem głos i rozsiadłem się w fotelu. Czekałem, aż muzyka się skończy i „puszczą” wiadomości. Pewnie zdarza się wam czasem, że chcecie posłuchać muzyki, a w radiu lecą same wiadomości. A nieraz bywa odwrotnie. Gliniarze, taksówkarze i prezenterzy radiowi nigdy nie zjawiają się we właściwym momencie. Wreszcie zaczęto nadawanie wiadomości. Wysłuchałem kilku informacji, które zupełnie mnie nie interesowały. Prezenter nie wspomniał ani słowem o włamaniu i morderstwie przy Wschodniej Sześćdziesiątej Siódmej Ulicy. Nic. Zero. Włączyłem inną stację, ale wiadomości właśnie się skończyły i musiałem czekać pół godziny na następne. W tym czasie puścili słodkawy folk rock w wykonaniu orkiestry. Kiedy wokalista zaczął śpiewać o swojej dziewczynie, której głos był jak muśnięcie kredą na tablicy jego duszy (przysięgam, że nie zmyślam), zdałem sobie sprawę, że jestem głodny. Poszedłem do kuchni, otworzyłem wszystkie szuflady i szafki, po czym zajrzałem do lodówki. Można by pomyśleć, że mieszkała tu Stara Matka Hubbard. Znalazłem wypełnione do połowy pudełko ryżu dmuchanego firmy Uncle Ben’s (ryż z buddyjskiego zamienił się w prezbiteriański), podejrzanie wyglądającą puszkę norweskich sardynek w sosie musztardowym oraz mnóstwo małych słoiczków i pojemników z ziołami i sosami, które chętnie bym wykorzystał, gdyby w domu było coś do jedzenia. Postanowiłem, że ugotuję ryż, ale kiedy zajrzałem do pudełka, okazało się, że nie tylko ja buszowałem po kuchni w napadzie głodu. Ryż firmy Uncle Ben’s został częściowo przerobiony na odchody karaluchów. W jednej z szafek znalazłem nie otwarte opakowanie spaghetti, które nadawałoby się do zjedzenia z oliwą, pod warunkiem, że nie zjełczała. Poczułem nagle, że głód mnie opuszcza. Mimo to otworzyłem kolejną szafkę i wtedy zrozumiałem, że Rodney Hart jest wielbicielem zup. W środku znajdowało się trzydzieści sześć puszek z zupą firmy Campbell. Wiem, że było ich tyle, ponieważ wszystkie policzyłem. Chciałem wiedzieć, jak długo wytrzymam, nie wychodząc z mieszkania. Gdybym zastosował dietę z obozów koncentracyjnych i ograniczył się do jednej puszki dziennie, przetrwałbym dwa miesiące. A więc miałem wiele czasu. Przypuszczałem jednak, że policja aresztuje mnie o wiele wcześniej, niż skończą się zupki, a wówczas karmienie więźnia skazanego za morderstwo pierwszego stopnia stanie się problemem państwa. Nie było się więc czym martwić. Poczułem się trochę nieswojo, ale zabrałem się do otwierania jednej z puszek. Muszę przyznać, że Rod miał prymitywny otwieracz jak na kogoś, kto żywi się zupkami z puszki. Wlałem rosół z makaronem w kształcie gwiazdek do garnka, dodałem wody, podgrzałem kleistą breję na kuchence, a potem dodałem do niej tymianku i sosu sojowego. Siadałem właśnie do jedzenia, kiedy muzyka folkrockowa w radiu ucichła i zaczęły się wiadomości. Po raz kolejny wysłuchałem informacji, które podała stacja jazzowa. Omówiono ze szczegółami pogodę na najbliższe dni. Nie zamierzałem wychodzić z domu, więc na nic mi się to nie przydało. Nie było żadnej wzmianki o J.F. Flaxfordzie ani o okrutnym włamywaczu, który go ukatrupił. Skończyłem jeść zupę i sprzątnąłem kuchnię. Potem przeszukałem kolejne szafki w nadziei, że trafię na imponującą kolekcję trunków Roda. Znalazłem butelkę bardzo starej jeżynowej brandy z odrobiną alkoholu na dnie. Prawdziwy skarb. Na szczęście była tam też butelka szkockiej whisky w dwóch trzecich pełna. Na butelce widniała etykietka z nazwą sklepu oraz informacja, że whisky rozlewano w Hackensack. Nie była to whisky tej klasy co Chivas i Pinch. Włamywacz jednak nie powinien wybrzydzać. Usiadłem przed telewizorem i popijając whisky, oglądałem filmy na Channel 9, włączając co pół godziny wiadomości w radiu (jeśli pamiętałem). Nie podano w nich ani jednej informacji na temat J. Francisa, nie było też żadnej wzmianki o mnie. Możliwe jednak, że duża część wiadomości do mnie nie dotarła. Kiedy nadszedł świt, wyłączyłem telewizor (opróżniwszy przedtem butelkę whisky) i wśliznąłem się po raz drugi pod kołdrę Rodneya. Następną rzeczą, jaką usłyszałem, był głośny hałas i głos kobiecy, który zawołał: „O cholera!” Chyba rzadko się zdarza, żeby śpiący człowiek oprzytomniał równie szybko jak ja w tamtym momencie. Obudziłem się i zdałem sobie sprawę, że ktoś wszedł do mieszkania. Wiedziałem, że była to kobieta, i domyśliłem się, że jest gdzieś blisko. Leżałem nieruchomo na łóżku, starając się oddychać miarowo jak człowiek pogrążony we śnie. Miałem nadzieję, że kobieta mnie nie zauważy, chociaż wiedziałem, że to niemożliwe. Kim była nieznajoma? Co, u diabła, robiła w mieszkaniu Roda? Nie miałem pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji. - Cholera - jęknęła, wyjmując mi to słowo z ust. Byłem pewien, że mnie zobaczyła. - Obudziłam cię, prawda? Starałam się być cicho. Chodziłam na palcach po mieszkaniu, podlewałam kwiatki i nagle potrąciłam tę głupią doniczkę. Mam nadzieję, że roślina przeżyje. Przepraszam, że ci przeszkodziłam. - Nic nie szkodzi - powiedziałem, przyciskając twarz do poduszki. - Domyślam się, że Rod nie będzie dłużej potrzebował utalentowanej opiekunki roślin - mówiła dalej kobieta. - Długo tu zostaniesz? - Kilka tygodni. - Rod nie mówił mi, że będzie miał gościa. Przyjechałeś niedawno, prawda? - Wczoraj w nocy - wyjaśniłem i pomyślałem: „Idź w cholerę”. - Naprawdę przykro mi, że cię obudziłam. Mam pomysł. Zaparzę kawę. - W kuchni nie ma nic oprócz puszek z zupą. - Z zupą? Przewróciłem się na drugi bok i spojrzałem na nieznajomą. Stała obok łóżka, na którym leżałem. Wstawiła na miejsce doniczkę z filodendronem o wielkich liściach i wlewała do niej wodę. Roślina najwyraźniej nie ucierpiała z powodu upadku. Kobieta była całkiem atrakcyjna. Miała czarne, krótko ostrzyżone włosy, wysokie czoło i delikatne rysy twarzy. Jej nos był odrobinę zadarty, a wydatne kości policzkowe nadawały twarzy zdeterminowany wyraz. Miała kształtne usta, których na pewno nie można było nazwać małymi. Zwróciłem uwagę na jej małe, różowe uszy z delikatnymi płatkami (dowiedziałem się niedawno z pewnej książki, że można określić charakter i stan zdrowotny człowieka na podstawie jego uszu. Byłem więc wyczulony na te rzeczy. Według mnie uszy tej kobiety miały idealny kształt). Ubrana była w białe, obcisłe spodnie, które podkreślały smukłość jej nóg. Spodnie były wytarte z tyłu i na kolanach. Poza tym miała na sobie dżinsową koszulę w stylu kowbojskim z guzikami z masy perłowej, ozdobioną kwiecistym wzorkiem. Na szyi zawiązała barwną chustkę, jej małe stopy obute były w mokasyny z sarniej skóry. Nie pasował mi jedynie fakt, że nieznajoma znajdowała się w moim mieszkaniu (a raczej - mieszkaniu Roda). Podlewała jego kwiatki i burzyła mój spokój. Potem przypomniałem sobie te wszystkie poranki, kiedy budziłem się w samotności i marzyłem, żeby w pokoju pojawiła się właśnie taka kobieta. Jakie to niesprawiedliwe! Kobiety, gliniarze, taksówkarze i prezenterzy radiowi nigdy nie zjawiają się we właściwym momencie. - Puszki z zupą? - Nieznajoma spojrzała na mnie i uśmiechnęła się obojętnie. Miała zielononiebieskie oczy. A może były niebieskozielone. Duże białe zęby zaś lśniły zdrowym blaskiem. - Jaką zupą? - Jest tam wszystko, o czym zamarzysz. Zupa z fioletowej fasolki, rosół, krem ze szparagów, pomidorowa, zupa z sera cheddar.... - Z sera cheddar? To chyba niemożliwe. - Czy kiedykolwiek cię okłamałem? Zajrzyj do szafki, jeśli mi nie wierzysz. Rod kupuje wszystko, co firma Campbell zdążyła do tej pory wyprodukować. Poza tym ma w kuchni trochę ryżu zjedzonego przez karaluchy. - Rod nigdy nie był pedantem. Znacie się długo? - Jesteśmy starymi przyjaciółmi - skłamałem - ale w ciągu ostatnich lat widywaliśmy się rzadko. Była to nieco wyolbrzymiona prawda. - Znacie się z college’u czy z Illinois? „Cholera”, pomyślałem. Nie wiedziałem, do jakiego college’u chodził Rod ani co robił w Illinois. - Z college’u - zaryzykowałem. - Przyjechałeś, do Nowego Jorku i będziesz tu mieszkać aż.... - Jej niebieskie albo zielone oczy rozszerzyły się. - Jak długo masz zamiar tu zostać? Chyba nie jesteś aktorem? Zapewniłem ją, że nie mam z tym zawodem nic wspólnego. Kim wobec tego byłem? Usiadłem na łóżku, podciągnąłem prześcieradło pod szyję i zmyśliłem krótką historyjkę o swoim życiu. Powiedziałem kobiecie, że pochodzę z Dakoty Południowej, gdzie zajmowałem się rodzinnym interesem związanym z handlem żywnością. Niestety nasze przedsiębiorstwo wykupiła inna firma, a ja przyjechałem do Nowego Jorku, żeby spędzić trochę czasu w samotności i zastanowić się nad swoją przyszłością. Starałem się, żeby historia była jak najbardziej wiarygodna i jednocześnie nudna. Miałem nadzieję, że nieznajoma straci wkrótce ochotę do słuchania. Niestety, moja opowieść wywarła na niej tak duże wrażenie, że wypytywała o każdy szczegół. Usiadła na łóżku tuż obok mnie, położyła ręce na kolanach i wpatrywała się we mnie swoimi dużymi, niewinnymi oczami. - A więc próbujesz się odnaleźć - powiedziała. - To bardzo interesujące. - Do tej pory nigdy nie czułem się zagubiony. Ale teraz, skoro straciłem wszystko... - Jestem w podobnej sytuacji. Cztery lata temu rozwiodłam się. Potem miałam niezbyt ciekawą pracę i w końcu rzuciłam ją. Dostaję zasiłek dla bezrobotnych. Trochę maluję i robię biżuterię. Zaczęłam ostatnio wykorzystywać witraże. Nie chcę naśladować innych. Pracuję teraz nad wolno stojącymi trójwymiarowymi rzeźbami. Sama wpadłam na ten pomysł. Nie potrafię stwierdzić, czy to prawdziwa sztuka czy tylko hobby. Jeśli nie jestem prawdziwą artystką, mam gdzieś swoje rzeźby. Chcę stworzyć coś wartościowego, ale do tej pory mi się nie udało. Tak przynajmniej sądzę. - Spojrzała na mnie i jej czy zalśniły. - Chyba nie chcesz jeść zupy na śniadanie, prawda? Zejdę na dół do kawiarni i przyniosę kawę, a ty się ubierz. Zaraz wracam. Pobiegła w kierunku drzwi, zanim zdążyłem zaprotestować. Kiedy wyszła, wstałem z łóżka i poszedłem do toalety (wiem, że takie szczegóły są zbędne, ale po raz pierwszy od wielu godzin zdałem sobie sprawę z tego, co się dzieje). Potem włożyłem ubranie, które miałem na sobie poprzedniego dnia, usiadłem w fotelu, który zdążyłem bardzo polubić, i czekałem na dalszy rozwój wydarzeń. Pomyślałem, że, być może, za chwilę pojawi się w drzwiach opiekunka roślin ze świeżo parzoną kawą dla uczciwego młodego mężczyzny z Dakoty Południowej. A może będą to przedstawiciele prawa. „Zejdę na dół do kawiarni”. Nagle wszystko wydało mi się jasne. Kobieta rozpoznała we mnie znanego włamywacza-mordercę albo okrutnego mordercę-włamywacza (ewentualnie włamywacza o morderczym temperamencie. Sami znajdźcie odpowiednie określenie) i wykorzystała szansę, żeby wydostać się z moich morderczych szponów albo poszła zawiadomić policję. Zacząłem się zastanawiać nad ucieczką, ale to rozwiązanie wydało mi się bezsensowne. Jeśli kobieta jakimś cudem nie zawiadomiła glin, mogłem nadal korzystać z mieszkania, w którym byłem bezpieczniejszy niż na ulicy. Na moją decyzję wpłynął nie tyle rozsądek, ile słabość wywołana kacem. Miałem we krwi resztki szkockiej, pękała mi głowa i najlepiej czułem się w pozycji siedzącej. Mógłbym ciągnąć bez końca te rozważania, ale po co? Zanim otworzyły się drzwi, usłyszałem kroki nieznajomej na schodach i domyśliłem się, że jest sama. Wiem z doświadczenia, że stado gliniarzy tupiących butami zagłuszyłoby odgłos kroków młodej damy. Mogłem się więc rozluźnić, zanim drzwi otworzyły się. A kiedy ujrzałem w nich jej pewną siebie, śliczną twarzyczkę, poczułem nagły przypływ szczęścia. Byłem wniebowzięty. Ku mojemu zdumieniu naprawdę kupiła kawę i zamierzała ją zaparzyć. Zaczęliśmy wesoło gawędzić. Podczas jej nieobecności uzupełniłem pewne szczegóły w swojej zmyślonej biografii. Kiedy poinformowała mnie, że nazywa się Ruth Hightower, przedstawiłem się jej natychmiast jako Roger Armitage. Od tej chwili mówiliśmy sobie po imieniu. Zanim Ruth zdążyła się zdziwić, że nie mam ze sobą żadnych walizek, wytłumaczyłem jej, że zgubili mój bagaż na lotnisku. Powiedziała, że to się często zdarza. Oboje zgodziliśmy się, że obsługa na lotniskach powinna być lepiej zorganizowana, skoro człowiek wylądował już na Księżycu, a cywilizacja stoi na wysokim poziomie. Usiedliśmy przy stole i wypiliśmy kawę z obtłuczonych, nie pasujących do siebie kubków Roda. Kawa była wyśmienita. Rozmawialiśmy bardzo długo i tak dobrze wcieliłem się w swoją rolę, aż w końcu zacząłem się czuć całkiem swobodnie. Być może nabrałem zdolności aktorskich pod wpływem nastroju panującego w mieszkaniu. Rod mówił, że właściciel domu lubił aktorów. Pomyślałem, że pewnie roi się od nich w budynku. Ściany i meble przesiąknięte były tą atmosferą... W każdym razie odegrałem perfekcyjnie rolę Rogera Armitage’a, żółtodzioba, który przybył do stolicy. Ruth była kobietą, którą spotkałem w cudownych, choć nieco dziwnych okolicznościach i wkrótce zacząłem się zastanawiać, jak się dowiedzieć, co łączyło ją z Rodem i jaką rolę odegrał w jej życiu. Ale jakie to, u diabła, miało znaczenie? Wiedziałem, że nasza znajomość nie potrwa długo i po jej wyjściu będę musiał wynieść się z mieszkania Roda. Ruth nie była głupia. Prędzej czy później domyśliłaby się, z kim ma do czynienia. Wolałem być wtedy gdzieś daleko. Tymczasem dziewczyna dalej opowiadała o sobie. - Wiesz, tak się starałam, żeby podlać te kwiaty jak najszybciej i wyjść, zanim się zbudzisz. Powinnam była od razu to zrobić. Mogłam cię poprosić, żebyś zaopiekował się kwiatami, ale jakoś nie przyszło mi to do głowy. I wiesz co? Cieszę się, że zostałam. Bardzo przyjemnie się z tobą rozmawia. - Wzajemnie, Ruth. - Jesteś świetnym kompanem. Zwykle nie zwierzam się byle komu. Zwłaszcza gdy mam do czynienia z mężczyzną. - Trudno uwierzyć, że ktoś taki jak ty nie czuje się swobodnie z ludźmi. - Dziękuję za komplement. - Oczy Ruth, które były niebieskie albo zielone, w zależności od nastroju i oświetlenia w pokoju, zalśniły teraz wesoło. Dziewczyna spojrzała na mnie nieśmiało. - Mamy piękny dzień. - Istotnie. - Jest trochę chłodno, ale na niebie nie ma ani jednej chmurki. Zastanawiałam się, czy kupić słodkie bułeczki, ale nie byłam pewna, czy masz ochotę na cokolwiek poza kawą. - Kawa w zupełności wystarczy. Jest pyszna. - Nalać ci jeszcze? - Poproszę. - Jak mam na ciebie mówić: Bernie czy Bernard? - Jak chcesz. - Bernie brzmi lepiej. - Większość ludzi tak uważa - powiedziałem. - O rany! - dodałem po chwili. - Nic się nie bój, Bernie. - O Boże! - Spokojnie. - Ruth pochyliła się nad stołem i położyła swoją małą, delikatną dłoń na mojej ręce. Na jej ustach igrał ledwo dostrzegalny uśmiech. - Nie musisz się o nic martwić. - Nie? - Oczywiście, że nie. Wiem, że nikogo nie zabiłeś. Mam świetną intuicję. Gdybym nie była pewna, że jesteś niewinny, nie zrzuciłabym doniczki na podłogę... - Zrobiłaś to specjalnie? - Tak. To znaczy, najpierw podniosłam doniczkę z kwiatkiem, bo bałam się, że coś mu się stanie, i przewróciłam stolik, który uderzył w ścianę. - A więc znałaś prawdę przez cały czas. - Twoje nazwisko jest w gazetach. Przeszukałam ci kieszenie, kiedy spałeś, i znalazłam twoje prawo jazdy i inne dokumenty w portfelu. Rzadko się zdarza, żeby ktoś tak mocno spał. - Znasz wielu takich mężczyzn? Ku mojemu zdumieniu Ruth zaczerwieniła się. - Nie. Na czym to ja skończyłam? - Przeszukałaś mi kieszenie. - Tak. Wydawało mi się, że cię poznałam. Dziś rano w „Timesie” było twoje zdjęcie. Podobieństwo jest nieznaczne. Czy to prawda, że więźniom obcinają włosy? - Stosują tę metodę od czasów, kiedy Samson zniszczył świątynię. Nie chcą ryzykować. - To barbarzyński zwyczaj. W każdym razie, kiedy spojrzałam na ciebie, wiedziałam, że nie zamordowałeś tego Flaxforda. Nie jesteś mordercą. - Zastanowiła się przez chwilę. - Ale jesteś genialnym włamywaczem, prawda? - Na to wygląda. - Tak myślałam. Naprawdę znasz Roda? - Niezbyt dobrze. Graliśmy kilka razy w pokera. - On nie wie, w jaki sposób zarabiasz na życie, prawda? Jak to się stało, że dał ci klucze? Ojej, to niezbyt inteligentne z mojej strony. Nie potrzebujesz kluczy. Widziałam wytrychy i inne narzędzia w kieszeni twoich spodni. Wyglądają na całkiem poręczne. Myślałam, że włamywacze potrzebują łomu, żeby otworzyć zamek. - Tylko początkujący. - Ale ty jesteś specem, prawda? Zawsze uważałam, że włamywacze są sexy. Jak to się stało, że wybrałeś ten zawód? Wiem, że mężczyźni zadają kobietom takie pytania. Mam ochotę zapytać cię o tyle rzeczy. To o wiele ciekawsze niż życie Rogera Armitage’a i handel żywnością w Dakocie Południowej. Założę się, że nigdy tam nie byłeś. Ale twoja bajeczka była całkiem przekonująca. Dolać ci kawy? - Tak - powiedziałem. - Chętnie się napiję. Rozdział VI O osiemnastej dwadzieścia cztery w programie siódmym w radiu podano informację, że policja z pięciu stanów szuka Bernarda Rhodenbarra - włamywacza, który stał się okrutnym mordercą. Położyłem na talerzu pokaźną nóżkę kurczaka kupioną u Colonela, przemaszerowałem przez pokój i wyłączyłem radio Roda. Ruth siedziała po turecku na podłodze, obok niej leżał nietknięty kawałek kurczaka. Ruth była zbulwersowana perfidnym zachowaniem Raya Kirschmanna. - Co za facet - powiedziała. - Wziął od ciebie tysiąc dolarów, na które ciężko pracowałeś, a teraz mówi o tobie takie okropne rzeczy. Wersja, którą przedstawił Ray, brzmiała następująco: zaczaiłem się w pokoju i zaatakowałem jego i Lorena. W czasie walki, podczas której wykazał się niezwykłą odwagą, rozpoznał moją twarz. „Od lat przeczuwałem, że Rhodenbarr jest zdolny do okrucieństwa”, powiedział dziennikarzom i miałem wrażenie, że patrzy wprost na mnie. - Zawiodłem go - powiedziałem. - Ośmieszył się w obecności wspólnika. - Myślisz, że on naprawdę w to wszystko wierzy? - Chodzi ci o to, że zabiłem Flaxforda? Oczywiście. Ja i ty jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy mają inny pogląd na tę sprawę. - Zapomniałeś o prawdziwym mordercy. - Tak, jest jeszcze prawdziwy morderca - zgodziłem się. - Ale on pewnie do niczego by się nie przyznał. Nikt mi nie uwierzy, jeśli powiem, że ktoś taki istnieje. Nie mam na to dowodów. Właściwie nie rozumiem, czemu mi ufasz. - Masz uczciwą twarz. - Jak na włamywacza. - Intuicja nigdy mnie nie zawodzi. - Zauważyłem. - J. Francis Flaxford - powiedziała Ruth. - Niech spoczywa w pokoju. - Amen. Wiesz, nigdy nie ufałam mężczyznom, którzy skracają swoje pierwsze imię do początkowej litery. Podejrzewam, że mają jakąś mroczną tajemnicę. To oszuści, którzy prowadzą podwójne życie. - To chyba uogólnienie. - Sama nie wiem. Kiedy pomyślę o tym, co robili G. Gordon Liddy, E. Howard Hunt. - Znajomi z tej samej branży. - Czy masz drugie imię, Bernie? - Grimes. - Przytaknąłem. - To panieńskie nazwisko mojej matki. - Czy chciałbyś się nazywać B. Grimes Rhodenbarr? - Nigdy nie przyszło mi to do głowy. I to się raczej nie zmieni. Ale gdybym używał tego drugiego imienia, nie znaczyłoby to, że chcę coś ukryć. Byłby to dowód na to, że straciłem resztki zdrowego rozsądku. B. Grimes Rhodenbarr - na Boga! Słuchaj, wielu ludzi ma imiona, które niezbyt im się podobają, więc jeśli wolą używać drugiego imienia... - Wiem - powiedziała Ruth. - To zupełnie naturalne. Mimo to nie ufam ludziom, którzy skracają swoje imię do pierwszej litery. - Przygryzła koniuszek języka. - Podoba mi się moja teoria. Za nic w świecie nie zaufałabym J. Francisowi Flaxfordowi. - Myślę, że możesz mu już zaufać. Umarli nie są zdolni do wyrządzania zła. - Szkoda, że nie wiem więcej na jego temat. Na razie wiemy tylko, że nie żyje. - To podstawowa informacja. Gdyby ten sukinsyn żył, nie musielibyśmy się martwić. - Nie powinieneś mówić o nim w ten sposób. - Masz rację. - De mortibus i tak dalej. Właśnie, de mortibus. Ruth obgryzła kość z resztek mięsa i wyniosła naczynia do kuchni. Patrzyłem na jej kształtne pośladki. Kiedy pochyliła się nad koszem, żeby wyrzucić kości, poczułem, że mam gulę w gardle. Potem wyprostowała się, a ja zacząłem myśleć o Francisie Flaxfordzie, który skracał swoje imię do pierwszej litery, a teraz leżał w grobie. Poprzedniej nocy zastanawiałem się, czy mężczyzną, którego zamordowano, był naprawdę Flaxford. Może jakiś włamywacz grasował po okolicy tamtej nocy. Mógł skorzystać z nieobecności Flaxforda i włamać się do jego mieszkania przede mną. Potem ktoś rozłupał mu czaszkę i to jego ciało leżało w sypialni, kiedy przyszedłem. Ale kto go zabił? Sam Flaxford? Wydawało się to mało prawdopodobne. W mieszkaniu leżał trup Flaxforda, czterdziestoośmioletniego przedsiębiorcy, handlarza nieruchomościami i producenta awangardowych sztuk teatralnych. Flaxford lubił się bawić i był bardzo towarzyski. Ożenił się i rozwiódł wiele lat temu, mieszkał sam w przytulnym mieszkaniu na East Side i ktoś zmiażdżył mu czaszkę. - Gdybyś chciał kogoś zabić, nie użyłbyś w tym celu popielniczki, prawda? - spytała Ruth. - Flaxford lubił masywne popielniczki - powiedziałem. - Widziałem jedną w bawialni. Można by nią uśmiercić bawoła. To była duża popielniczka ze szkła. Mówili w wiadomościach, że Flaxford otrzymał cios w głowę popielniczką. Jeśli była podobna do tej, którą widziałem, pewnie zmarł na miejscu. - Spojrzałem na zdjęcie w „Post” i zastukałem palcami w blat stołu. - Był całkiem przystojny - dodałem. - Skoro tak mówisz... Flaxford miał regularne rysy i krzaczaste brwi. Jego skroń porastały czarne, gdzieniegdzie siwiejące włosy. Miał równo przystrzyżone wąsy, nad którymi fryzjer musiał się niemało natrudzić. - To twarz, którą się zapamiętuje - powiedziałem. - Tak uważasz? - Ma w sobie coś dostojnego. - Twarz typowego cwaniaka, któremu nie można zaufać. - De mortibus. Zapomniałaś? - Mam to gdzieś. Jak mówiła moja babcia, jeśli masz coś przeciwko drugiej osobie, obgadaj ją. Ciekawe, w jaki sposób zarobił tyle pieniędzy. Jak myślisz, z czego żył? - Napisali tu, że był przedsiębiorcą. - To znaczy, że zarabiał forsę. Ale nie mówią, w jaki sposób. - Handlował nieruchomościami. - To sposób na inwestowanie pieniędzy, podobnie jak bycie producentem sztuk. Pewnie zarobił na nieruchomościach, a sztuki przyniosły mu straty. Tak to jest z przedstawieniami. Musiał mieć jakieś inne źródło utrzymania. Jestem pewna, że robił brudne interesy. - Pewnie masz rację. - Dlaczego nie napisali o tym w gazetach? - Kogo to obchodzi? Ludzie dowiedzieli się, że Flaxford został zamordowany, ponieważ pojawił się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Przyłapał na gorącym uczynku niepoczytalnego włamywacza i dlatego nie stawił się na spotkanie. Gdyby w chwili śmierci miał na sobie damską bieliznę, z pewnością wybuchłby skandal i dziennikarze zainteresowaliby się jego życiem. Niestety, był ubrany w zwyczajną piżamę od braci Brooks i dlatego uznano, że to całkiem zwyczajny gość. - Gdzie napisali, że miał na sobie piżamę od braci Brooks? - Sam to wymyśliłem. Nie wiem, gdzie kupował ubrania. W „Timesie” napisali, że był w piżamie. „Post” wspomniał o szlafroku. - Myślałam, że Flaxford był nagi, kiedy go znaleziono. - Ta informacja na pewno nie pochodzi od dziennikarzy. - Przez chwilę próbowałem sobie przypomnieć, czy Loren wspominał coś o ubraniu Flaxforda. Jeśli nawet tak było, niczego nie pamiętałem. - Być może jutro „Daily News” poda do wiadomości publicznej, że Flaxford był nagi. Czy to coś zmieni? - Nie. Siedzieliśmy blisko siebie na kanapie od Lawsona. Ruth wzięła do ręki gazetę i odłożyła ją na bok. - Szkoda, że nie mamy żadnych konkretnych informacji - powiedziała. - Jak można rozsupłać węzeł, skoro końce sznurków znikły? Wiemy tylko, że zamordowano pewnego mężczyznę i że ktoś wrobił cię w tę sprawę. - Nie znamy jego nazwiska. - Pan Grubas albo pan Czekoladowe Oczko. Mężczyzna o wąskich ramionach i wielkim brzuchu, który nie patrzy ludziom prosto w oczy. - Właśnie jego szukamy. - Mówiłeś, że jego twarz wydała ci się znajoma. - Nie tylko twarz. Głos też. - Ale nigdy wcześniej go nie spotkałeś? - Nie. - Cholera. - Ruth zacisnęła ręce w pięści i włożyła je między nogi. - Może siedzieliście razem w więzieniu? - Nie sądzę. Chociaż byłoby to logiczne wytłumaczenie. Wiedział, że jestem włamywaczem. Nie wydaje mi się, żebym go kiedykolwiek spotkał: w więzieniu albo na wolności. Być może widziałem go w metrze albo minęliśmy się na ulicy. - Może. - Ruth wzdrygnęła się. - Ten facet cię wrobił. Jeśli nawet nie zabił Flaxforda, wie, kto to zrobił. - Nie wyglądał na mordercę. - Ale wie, kto nim jest. - Prawdopodobnie. - Musimy go odnaleźć. Nie wiesz, jak się nazywa, ale może podał ci jakieś fałszywe nazwisko? - Nie. Dlaczego pytasz? - Moglibyśmy popytać o niego w pubie... Zapomniałam, jak to miejsce się nazywa. - U Pandory. Nie mam pojęcia, co bym mu powiedział, gdybym go znalazł. - Mógłbyś skłamać, że masz niebieskie pudełko. - Jakie pudełko? - To, które miałeś ukraść... - Ono nigdy nie istniało. - Oczywiście - przyznała Ruth. - To jasne jak słońce. Wymyślili pudełko, żeby cię wrobić. - Zmarszczyła brwi. - Dlaczego zatem umówił się z tobą w Pandorze? - Nie mam pojęcia. Na pewno nie przyszedł na umówione spotkanie. - Dlaczego zaproponował akurat to miejsce? - Sam chciałbym wiedzieć. Może planował nasłać na mnie policję. Ale to też nie ma sensu. Albo umówił się ze mną tylko dlatego, żeby wszystko wyglądało wiarygodnie. - Zamknąłem na chwilę oczy i spróbowałem sobie przypomnieć moją rozmowę z grubasem. - Powiem ci, co mnie śmieszy. Ten facet zachowywał się tak, jakby chciał mi udowodnić, że jest twardzielem. Ale nie rozumiem dlaczego. - Może obawiał się, że będziesz próbował go oszukać i chciał cię nastraszyć. - Dlaczego miałbym to zrobić? Zachowywał się śmiesznie. Jakby odgrywał jakąś rolę. Tak naprawdę to żaden z niego twardziel. Mówił gładko, ale coś mi nie pasowało. To oszust. - Uśmiechnąłem się. - W każdym razie dałem się nabrać. Byłem pewien, że znajdę niebieskie pudełko w mieszkaniu Flaxforda. Mówił o tym tak przekonywająco i prosił, żebym nie otwierał pudełka. - Nie pamiętasz go z więzienia. Myślisz, że był kiedyś aresztowany? - Prawdopodobnie. Taka jest kolej rzeczy. Możesz być świetnym oszustem, ale prędzej czy później i tak wpadniesz. Opowiadałem ci o tym, jak mnie wsadzili do pudła ostatnim razem. - Bo dzwonek nie działał? - Właśnie. Włamałem się do mieszkania, w którym byli właściciele. Musiałem stanąć twarzą w twarz z mężczyzną, który mierzył we mnie z pistoletu i wcale nie żartował. Kiedy powiedziałem, żeby był rozsądny, i wyciągnąłem forsę, okazało się, że facet jest przewodniczącym organizacji walczącej o prawa człowieka. To tak jakbym próbował przekupić rabina, wręczając mu bułkę z szynką. Myślałem, że oberwę w łeb książką, a oni zrzucili na mnie całą bibliotekę. - Biedny Bernie - powiedziała Ruth i położyła swoją dłoń na mojej ręce. Przez chwilę przyzwyczajałem się do jej dotyku. Nasze spojrzenia spotkały się, a potem Ruth odwróciła głowę i pogrążyliśmy się w zadumie. Znowu zacząłem myśleć o więzieniu. Gdybym oddał się w ręce policji, odpowiadałbym za morderstwo drugiego stopnia, a może nawet za zabójstwo w afekcie. Najprawdopodobniej wypuściliby mnie po trzech lub czterech latach za dobre sprawowanie. Nigdy nie dostałem takiego wyroku, chociaż ostatnim razem wsadzili mnie na osiemnaście miesięcy. Udało mi się przeżyć, więc mogłem równie dobrze wytrzymać cztery lata. Tak czy inaczej, trzeba być twardym i skupić się tylko na jednej rzeczy. Byłem teraz starszy i, gdyby mnie zamknęli, pewnie obchodziłbym swoje czterdzieste urodziny w więzieniu. Mówią, że im człowiek starszy, tym szybciej mijają miesiące i lata. W więzieniu nie ma kobiet o delikatnych dłoniach i kształtnych pośladkach. (Za to są tam mężczyźni z jędrnymi pośladkami - jeśli was to interesuje. Ja wolę kobiety). - Bernie? Mogłabym iść na policję. - I donieść na mnie? Miałoby to sens, gdyby wyznaczyli nagrodę za moją głowę. - O czym ty mówisz? Dlaczego miałabym na ciebie donieść? Zwariowałeś? - Trochę. Co byś powiedziała glinom? - Mają zdjęcia wszystkich przestępców. Powiedziałabym im, że miałam do czynienia z oszustem, i pokazaliby mi zdjęcia. - Po co? - Być może rozpoznałabym go. - Przecież nigdy nie widziałaś tego człowieka. - Czuję się tak, jakbym go znała. Świetnie go opisałeś. - Na zdjęciach policyjnych widać twarze przestępców, a nie ich sylwetki. - Aha... - Tak właśnie wyglądają fotografie policyjne... - Rozumiem. - To by nic nie dało. - Masz rację. Pogłaskałem dłoń Ruth. Dziewczyna przysunęła się do mnie. Siedzieliśmy tak przez kilka minut i, kiedy byłem gotów objąć ją, Ruth nagle wstała. - Szkoda, że jesteśmy tacy bezradni - powiedziała. - Gdybyśmy znali nazwisko faceta, który cię wrobił, mielibyśmy jakąś poszlakę. - Chciałbym wiedzieć, dlaczego ktoś zabił Flaxforda. Morderca musiał mieć jakiś powód. Gdybyśmy wiedzieli więcej na jego temat, wszystko byłoby prostsze. - Mogę spytać na policji... - Oni ustalili już, kto jest mordercą. Nie będzie żadnego śledztwa. Są przekonani, że to ja zabiłem Flaxforda, i sprawa jest zamknięta. Jedyne, co im pozostaje, to mnie złapać. Mają swoją wersję wydarzeń. Przypuśćmy, że ktoś miał konkretny powód, żeby zabić Flaxforda, ale nikogo to nie obchodzi. Teczka z materiałami dotyczącymi morderstwa Flaxforda została przewiązana tasiemką, a na wierzchu widnieje kartka z moim nazwiskiem. - Pójdę jutro do biblioteki i przejrzę kolejne numery „New York Timesa”. Może była o nim kiedyś jakaś wzmianka w gazetach. Obejrzę mikrofilmy. Potrząsnąłem głową. - Gdyby istniały jakieś pikantne szczegóły z jego życia, dziennikarze dawno by je odgrzebali... - Może trafię na jakąś ważną informację. Warto spróbować, nie uważasz? - Pewnie masz rację. Ruth zaczęła chodzić tam i z powrotem po pokoju. Zrobiła kilka kroków, wróciła i znowu zaczęła maszerować. Zachowywała się jak lwica zamknięta w klatce. - Nie mogę usiedzieć w miejscu - powiedziała. - Dostaję szału. - Nie spodobałoby ci się w więzieniu. - Boże! Jak ludzie mogą tam wytrzymać? - Nie myślą o przyszłości - wyjaśniłem. - Chętnie bym cię gdzieś zabrał, ale... - Nie wolno ci się stąd ruszać - zaprotestowała. - Pamiętam o tym. - Sięgnęła po gazetę i przewertowała ją. - Może jest coś w telewizji - dodała. Okazało się, że na kanale WPIX leci film gangsterski Warner Brothers. W obsadzie były same gwiazdy: Robinson, Lorre, Greenstreet, i mnóstwo innych znanych aktorów, których twarze będę zawsze pamiętać, chociaż nie znam ich nazwisk. Ruth siedziała na kanapie obok mnie. Obejrzeliśmy razem cały film. W którymś momencie zdobyłem się na odwagę i objąłem ją. Zwinęliśmy się na kanapie i podczas reklam głaskałem ją po dekolcie. Kiedy ostatni bandyta dostał to, na co zasłużył, i na ekranie pojawiły się napisy końcowe, Ruth powiedziała do mnie: - Widzisz? Źli zawsze dostają nauczkę. Nie musimy się niczym martwić. - Życie różni się od filmów kategorii B - zauważyłem. - I na szczęście nie przypomina epopei de Mille’a, szefie. Wszystko będzie dobrze. - Możliwe. O jedenastej zaczęły się wiadomości. Oglądaliśmy je od samego początku, aż wreszcie podali informację, która nas interesowała. Śledztwo w sprawie morderstwa Flaxforda nie posunęło się do przodu. Powtórzyli to, co przeczytaliśmy kilka godzin wcześniej w gazetach. Kiedy reporter zaczął mówić o handlu narkotykowym w Hunts Point, Ruth wstała i wyłączyła telewizor. - Muszę już iść - powiedziała. - Dokąd? - Do domu. - Gdzie mieszkasz? - Przy Bank Street. To niedaleko stąd. - Posiedź jeszcze - spróbowałem ją przekonać. - Na pewno dadzą jakiś ciekawy film. - Jestem zmęczona. Wcześnie dziś wstałam. - Mogłabyś spać... tutaj - zacząłem. - Nie widzę problemu. - To nie jest dobry pomysł, Bernie. - Nie chcę, żebyś wracała sama do domu o tej porze. To niebezpieczna dzielnica. - Nie ma jeszcze dwunastej. Poza tym jesteśmy w najbezpieczniejszej dzielnicy w mieście. - Tak miło mi się z tobą gawędziło - powiedziałem. - Naprawdę chcę iść do domu. - Ruth uśmiechnęła się. - Muszę wziąć prysznic i przebrać się... - Więc? - Poza tym muszę nakarmić koty. Biedne maleństwa umierają z głodu. - Nie mogą same otworzyć konserwy? - Są beznadziejnie rozpuszczone. Nazywają się Estera i Mordechaj. To abisyńskie koty. - Dlaczego dałaś im hebrajskie imiona? - Jak miałam je nazwać? Haile i Selassie? - Rzeczywiście, brzmiałoby to dziwnie. Odprowadziłem ją do drzwi. Ruth położyła dłoń na klamce i odwróciła się. Zaczęliśmy się całować. Było to bardzo przyjemne. Naprawdę chciałem, żeby została. Przytuliła się do mnie i jęknęła cicho, tak jakby miała ochotę na jeszcze. Kiedy puściłem ją, otworzyła drzwi. - Do jutra, Bernie - powiedziała i znikła na klatce schodowej. Rozdział VII Kiedy wsiadłem do wagonu metra, stwierdziłem, że jest prawie pusto. Złapałem pociąg, który zatrzymywał się na Czternastej Ulicy i jechał w kierunku Ósmej Alei, w górę miasta. W przedziale oprócz mnie był tylko jeden mężczyzna. Odetchnąłem z ulgą, ale w tym samym momencie zorientowałem się, że mam przed sobą gliniarza. U pasa zwisał mu wielki pistolet. Policjant zerkał na mnie, ponieważ w przedziale nie było nikogo innego. Wiedziałem, że prędzej czy później rozpozna moją twarz, a wtedy w jego głowie zapali się czerwona lampka i ruszy do akcji. Myliłem się jednak. Na stacji Times Square wsiadły pielęgniarki wracające z nocnej zmiany i wycieńczony ćpun. Gliniarz od razu przeniósł na nich wzrok. Na szczęście wysiadł przy Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy, a ja na następnej stacji. Wspiąłem się po schodach. Kiedy znalazłem się na zewnątrz, uderzyło mnie w twarz chłodne, poranne powietrze. Byłem na rogu Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy i West Endu. Sam nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby tam pojechać. Poprzedniego wieczoru siedziałem z Ruth przed telewizorem w mieszkaniu Roda i niczego mi nie brakowało. Kiedy poszła do domu, mieszkanie wydało mi się obce i przygnębiające. Nie mogłem usiedzieć w miejscu ani oglądać telewizji. Chodziłem z kąta w kąt i moje rozdrażnienie rosło. Trochę po północy wziąłem prysznic. Na samą myśl o tym, że miałbym włożyć stare ubranie, robiło mi się słabo, więc zajrzałem do szafy i komody, które stały w pokoju Roda. Nie było tam nic ciekawego. Pomyślałem, że widocznie Rod zabrał ze sobą większość swoich ubrań albo posiadał ich bardzo niewiele. Znalazłem podkoszulek, który mogłem nałożyć, chociaż nie miałem na to ochoty, parę granatowych skarpetek, i to wszystko. I wtedy zauważyłem perukę. Były to sztuczne blond włosy - długie, ale nie w hipisowskim stylu. Nałożyłem perukę, przejrzałem się w lustrze i aż dech mi zaparło. Mój wygląd zmienił się zupełnie. Jedyny problem polegał na tym, że kolor włosów był zbyt krzykliwy i mógł przyciągnąć czyjąś uwagę. Na szczęście znalazłem na półce w szafie czapeczkę z materiału i problem został rozwiązany. Dzięki niej sztuczne włosy wyglądały naturalnie i nie rzucały się w oczy. Wiedziałem, że znajomi rozpoznaliby mnie bez trudu, ale miałem nadzieję, że przypadkowi przechodnie na ulicy nie zwrócą uwagi na blondyna w czapeczce. Zacząłem się zastanawiać, czy postradałem zmysły. Zdjąłem czapkę i perukę, a potem usiadłem przed telewizorem. Po kilku minutach rozległ się dzwonek telefonu. Naliczyłem dwadzieścia dwa dzwonki, zanim ktoś, kto dzwonił, zrezygnował. W ciągu dnia telefon dzwonił co pewien czas i Ruth miała wielką ochotę odebrać. Tym razem jednak dzwonił wyjątkowo długo. Kwadrans przed pierwszą włożyłem perukę i wyszedłem z mieszkania. Z metra poszedłem na piechotę do budynku, w którym mieszkałem. Nie wziąłem taksówki, ponieważ nie chciałem z nikim rozmawiać. Bałem się, że znowu spotkam taksówkarza, który woził mnie po mieście poprzedniego wieczoru. Wkrótce jednak zacząłem żałować, że nie przyjechałem taksówką. Siedemdziesiąta Druga Ulica była jasno oświetlona. Przewijał się tu istny tłum. Mieszkałem w tej dzielnicy przez kilka lat. W czasie krótkiej przechadzki rozpoznałem kilka osób. Znałem tych ludzi z widzenia, ale nie wiedziałem, jak się nazywają. Byłem pewien, że oni też pamiętają moją twarz i poznaliby mnie bez trudu, gdyby mi się dokładnie przyjrzeli. Spróbowałem poruszać się w inny sposób niż zwykle. Być może to pomogło, bo nikt nie zwracał na mnie uwagi. W końcu stanąłem w cieniu naprzeciwko budynku, w którym mieszkałem. Podniosłem głowę i spojrzałem na szesnaste piętro. Okna mojego mieszkania wychodziły na południe i było w nich ciemno. „Moje gniazdko - pomyślałem - mój kawałek prywatnej przestrzeni”. Mieszkanie nie było duże, miałem dwa pokoje z kuchnią. Typowa klitka w sterylnym, nowoczesnym budynku, na którą wydałem kupę forsy. Jedyną przyjemną rzeczą w mieszkaniu był widok z okien. Ale, do diabła, to był mój dom i lubiłem go. A teraz wszystko się skończyło. Nawet gdybym jakimś Cudem wybrnął z tarapatów (co wydawało się raczej mało prawdopodobne), i tak nie mógłbym tu wrócić. Mieszkańcy budynku na pewno wiedzieli już, że lokator spod numeru 16-G jest włamywaczem i kryminalistą. Pomyślałem o tych wszystkich ludziach, z którymi witałem się codziennie w windzie, o kobiecie, z którą gawędziłem czasem w pralni w piwnicy, o portierach i strażnikach, dozorcy i robotnikach. Naprzeciwko mnie mieszkała pani Hesch, staruszka, która była nałogową palaczką. Mogłem od niej zawsze pożyczyć trochę proszku do prania. Była jedyną sąsiadką, którą znałem, chociaż nie nawiązaliśmy bliższej znajomości. Jednakże ze wszystkimi sąsiadami łączyły mnie przyjazne stosunki. Bernard Rhodenbarr - włamywacz nie mógł tam wrócić. Wiedziałem, że będę musiał poszukać innego mieszkania i być może wynająć je pod fałszywym nazwiskiem. Jezu, życie profesjonalnego kryminalisty jest wystarczająco trudne, ale kiedy dochodzi do tego sława, zaczyna się prawdziwe piekło. Chciałem wejść na górę, ale nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. Barczysty portier Fritz, który strzegł budynku między dwunastą w nocy a ósmą rano, urzędował jak zwykle na swoim miejscu. Byłem pewien, że rozpozna mnie, mimo czapeczki i peruki. Być może nie zawiadomiłby policji, gdybym dał mu kilka dolarów. Ale wolałem nie ryzykować. Budynek miał tylne wejście, które prowadziło do piwnicy. Drzwi były zwykle zamknięte; dozorca otwierał je, kiedy robotnicy wnosili coś do środka. Można było wydostać się tamtędy z budynku, ale trudniej było wejść. Oczywiście nie dotyczyło to włamywaczy. W piwnicy mogłem wsiąść do windy, minąć bezpiecznie parter i wysiąść na szesnastym piętrze. Mogłem wyjść z budynku w ten sam sposób, wynosząc walizkę pełną ubrań oraz pięć tysięcy dolarów w banknotach. Gdybym zdecydował się oddać w ręce policji albo gdyby mnie złapali, miałbym pieniądze na adwokata. Poza tym chciałem je mieć przy sobie. Nie było pożytku z pieniędzy zamkniętych w mieszkaniu, do którego nie mogłem wrócić. Włożyłem rękę do kieszeni i dotknąłem futerału, w którym były wytrychy i dłuta. Opuściłem zacienione miejsce i przeszedłem na drugą stronę Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy. Kiedy znalazłem się na przeciwległym rogu, przed budynkiem pojawił się samochód, który zaparkował obok hydrantu. Był to typowy nowoczesny samochód osobowy, ale kiedy kierowca wjechał nonszalancko na krawężnik, pomyślałem od razu: „Gliny”. Z samochodu wysiadło dwóch mężczyzn. Nie widziałem ich nigdy przedtem. Właściwie nie wyglądali na policjantów. Mieli na sobie marynarki i krawaty. W ten sposób ubiera się wielu ludzi, nie tylko detektywi. Przystanąłem przy West End Avenue i zobaczyłem, jak mężczyźni pokazują coś Fritzowi. Cofnąłem się i schowałem za bocznym filarem budynku z brązowego kamienia. Byłem teraz niewidoczny. Gdyby zauważył mnie jakiś przechodzień, pomyślałby pewnie, że jestem bandziorem, i oddaliłby się czym prędzej. Tkwiłem w miejscu dobrą minutę. Potem przyszło mi do głowy, żeby spojrzeć na okna mojego mieszkania, i wróciłem na róg ulicy, gdzie stałem poprzednio. Doliczyłem do szesnastego piętra i zobaczyłem, że w mieszkaniu G palą się światła. Obserwowałem swoje mieszkanie przez piętnaście długich minut. Światło ani na moment nie zgasło. W końcu podrapałem się w głowę, co nie było zbyt mądre, ponieważ peruka ledwo się na niej trzymała. Poprawiłem sztuczną czuprynę i czapeczkę, a potem zacząłem się zastanawiać, co te sukinsyny robią w moim mieszkaniu i jak długą będą tam siedzieć. Cokolwiek robili, zajmowało im to zbyt dużo czasu. Byłem pewien, że narobili sporo hałasu; nie mieli przecież powodu, żeby zachowywać się cicho. Gdybym poszedł tam później, sąsiedzi mogliby usłyszeć hałas... „Do diabła z tym”, pomyślałem. Postanowiłem się przejść. Trzymałem się bocznych ulic, omijając skrzyżowania, i zastanawiałem się, co dalej. W końcu znalazłem się kilkanaście metrów od Pandory. Znalazłem miejsce, skąd mogłem obserwować wejście do pubu, nie zwracając niczyjej uwagi. Po jakimś czasie zaczęły mnie boleć łydki i zaschło mi w gardle. Nie wiem, jak długo tam tkwiłem. Do środka weszło osiem czy dziesięć osób i mniej więcej tyle samo gości opuściło lokal. Nie było wśród nich mojego znajomego z brzuszkiem. Możliwe, że widziałem go kiedyś w tej okolicy albo mijaliśmy się regularnie na ulicy i zarejestrowałem jego twarz w podświadomości. Może umówił się ze mną w Pandorze, ponieważ często tam przychodził i było to pierwsze miejsce, które przyszło mu do głowy, chociaż wcale nie zamierzał dotrzymać umowy. A może był tam teraz. Raczej w to nie wierzyłem. Czułem jednak takie pragnienie, że na myśl o kuflu piwa gotów byłem zaryzykować życie. Poza tym istniała możliwość, że spotkam w środku grubasa. Oczywiście nie było go w Pandorze, ale piwo bardzo mi smakowało. Nie zabawiłem tam długo. Kiedy wyszedłem na ulicę, poczułem się podle. Miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Szedłem Broadwayem w kierunku południowym. Jakieś dwadzieścia, może trzydzieści jardów za mną podążał mężczyzna, którego zauważyłem w Pandorze. Kiedy skręciłem w prawo w Sześćdziesiątą Ulicę, nieznajomy zrobił to samo, ja zaś poczułem się jeszcze gorzej. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i zmierzałem w kierunku zachodnim. Mężczyzna szedł nadal drugą stroną. Był niski. Miał na sobie popelinową wiatrówkę, ciemne portki i długą koszulę. Nie mogłem zobaczyć jego twarzy w ciemności, nie miałem też ochoty zatrzymać się, żeby to uczynić. Kiedy zbliżałem się do Columbus Avenue, nieznajomy przeszedł na moją stronę ulicy. Skręciłem w Columbus Avenue, która biegła w dół i przechodziła w Dziewiątą Aleję. Mężczyzna podążał za mną uparcie, ale przestało mnie to dziwić. Zacząłem się zastanawiać, co robić. Mogłem, się na niego rzucić albo zaczaić się na jakiejś klatce schodowej i zaatakować go znienacka. Mogłem też iść dalej i obserwować, co się stanie. Wybrałem trzecią ewentualność. Kilkanaście metrów dalej nieznajomy zniknął w pubie i więcej go nie zobaczyłem. „Biedak szukał knajpy, żeby się napić”, pomyślałem. Doszedłem do Columbus Circle i pojechałem metrem do domu - o ile można tak określić mieszkanie Roda. Tym razem trafiłem bez trudu na ulicę Bethune. Otworzyłem drzwi wejściowe tak szybko, jakbym miał klucz, wdrapałem się na czwarte piętro i dosłownie po chwili znalazłem się w mieszkaniu Roda. Nie musiałem się mocować z trzema zamkami, ponieważ wychodząc, nie zamknąłem drzwi na klucz. Wystarczyło tylko otworzyć zamek sprężynowy. Użyłem kawałka giętkiego drutu. Gdybym miał klucz, pewnie trwałoby to dłużej. Zamknąłem wszystkie trzy zamki i położyłem się do łóżka. Tej nocy nie zdobyłem żadnych informacji i naraziłem się na niepotrzebne ryzyko, ale byłem z siebie zadowolony. Wyszedłem na ulicę, zamiast siedzieć w ukryciu. Zacząłem brać odpowiedzialność za swoje czyny i dobrze się z tym czułem. Rozdział VIII Ruth nie musiała zrzucać doniczek następnego ranka. Obudziłem się kilka minut po dziewiątej i wstałem z łóżka. Wziąłem prysznic, a potem zacząłem się rozglądać za maszynką do golenia. Znalazłem ją w apteczce za pustym pudełkiem po plastrach. Była to maszynka firmy Gillette, nie używana przynajmniej od roku i nie czyszczona nawet dłużej. W środku był wkład ze starą żyletką, w której tkwiły włosy Roda. Włożyłem maszynkę pod kran i puściłem wodę, ale mogłem równie dobrze zabrać się do czyszczenia stajni Augiasza dziecięcą miotełką. Postanowiłem, że zadzwonię do Ruth i poproszę, żeby przyniosła pastę do zębów, szczoteczkę i nową maszynkę. Otworzyłem książkę telefoniczną na białych stronach i zacząłem szukać nazwiska Hightower w części dotyczącej Manhattanu. Nie przypuszczałem, że Hightower jest aż tak popularnym nazwiskiem, ale nie było tam żadnej Ruth Hightower ani kogokolwiek o tym nazwisku, kto mieszkałby przy Bank Street. Kiedy zadzwoniłem do informacji, operatorka mówiąca z południowoamerykańskim akcentem potwierdziła, że przy Bank Street nie mieszka nikt o takim nazwisku. Kiedy odłożyłem słuchawkę, pomyślałem, że nie można wątpić w wiarygodność słów operatorki telefonicznej tylko dlatego, że angielski jest jej drugim językiem. Mimo to wykręciłem jeszcze raz 411 i zadałem to samo pytanie innej operatorce. Tym razem kobieta miała słodki akcent z Flatbush, ale nie znalazła numeru Ruth. Przyszło mi do głowy, że Ruth może mieć zastrzeżony numer. Do diabła, nie była przecież aktorką. Dlaczego jej numer miałby być w książce telefonicznej? Zaczęła doskwierać mi samotność, więc włączyłem telewizor. Potem zaparzyłem kawę w dzbanku i wróciłem do pokoju. Zacząłem znowu gapić się na telefon. Postanowiłem zadzwonić do swojego mieszkania, żeby sprawdzić, czy są tam gliny. Podniosłem słuchawkę, ale po chwili odłożyłem ją z powrotem, ponieważ nie pamiętałem numeru. Nigdy nie dzwoniłem do siebie, nie miałem po co, skoro mnie tam nie było. Zdziwiło mnie to. Ludzie zwykle znają swój numer na pamięć i dają go znajomym, ale w moim przypadku zdarzało się to bardzo rzadko. Zajrzałem więc do książki telefonicznej i ku swojemu zadowoleniu rozpoznałem właściwy numer. Zadzwoniłem do siebie, ale nikt nie odebrał, więc odłożyłem słuchawkę. Piłem właśnie drugą filiżankę kawy, kiedy usłyszałem kroki na klatce schodowej. Były coraz bliżej. Ruth najpierw zapukała, a potem otworzyła drzwi kluczem. Po chwili weszła do pokoju, radosna, z błyszczącymi oczami. Trzymała w ręku papierową torbę. Wyjaśniła mi, że kupiła bekon i jajka. - Widzę, że już zaparzyłeś kawę - powiedziała. - Świetnie. Kupiłam dzisiejszego „Timesa”. Nie napisali nic ciekawego. - Tak myślałem. - Mogłam kupić „Daily News”, ale nigdy tego nie robię. Jeśli dzieje się coś naprawdę ważnego, na pewno napiszą o tym w „Timesie”. Czy to jedyna patelnia w tym domu? - Tak. Być może Rod zabrał pozostałe w podróż. - On nie jest typem domownika. Trudno, nic lepszego nie znajdziemy. Nigdy przedtem nie opiekowałam się zbiegiem, ale zrobię wszystko, żebyś czuł się tu jak u siebie w domu. Opiekuję się przestępcą w domu znajomego. Jak to się nazywa? - Ukrywanie przestępcy podejrzanego o popełnienie morderstwa. - To brzmi poważnie. - Nic dziwnego. - Bernie... Położyłem rękę na jej ramieniu. - Myślałem o tym wcześniej, Ruth. Nie powinnaś się w to pakować. - Przestań. - Możesz mieć kłopoty. - Nonsens - zaprotestowała. - Jesteś niewinny, prawda? - Policja w to nie wierzy. - Uwierzą, kiedy znajdziemy prawdziwego mordercę. Wyluzuj się, Bern. Widziałam mnóstwo starych filmów i wiem, że pozytywni bohaterowie zawsze wychodzą cało z opresji. A my tacy jesteśmy, prawda? - Mam taką nadzieję. - Wobec tego nie ma się czym martwić. A teraz powiedz mi, jak mam przyrządzić jajka, i zmiataj stąd. W tej kuchni jest miejsce tylko dla mnie i dla karaluchów. Co robisz? - Całuję cię w szyję. - W porządku. Nie przestawaj. Hm... To bardzo przyjemne, Bernie. Zaczyna mi się podobać. Kończyliśmy jeść jajka, kiedy zadzwonił telefon. Po czwartym dzwonku włączyła się centrala. Przypomniałem sobie nagle, że miałem spytać o coś Ruth. - Chciałem do ciebie zadzwonić - powiedziałem. - Ale nie ma twojego numeru w książce telefonicznej. Chyba że używasz nazwiska męża. - Och - bąknęła. - Rzeczywiście, nie ma tam mojego numeru. Dlaczego chciałeś do mnie zadzwonić? - Potrzebuję maszynki do golenia. - Zauważyłam. Można się podrapać o twoje policzki. Mnie się to podoba, ale doskonale cię rozumiem. Powiedziałem jej, że w łazience nie było kremu do golenia, a maszynka Roda nie nadaje się do użytku. - Chciałem cię poprosić, żebyś wstąpiła po drodze do sklepu. - Pójdę tam teraz. To żaden kłopot. - Gdybym miał twój numer, nie musiałabyś krążyć tam i z powrotem. - Nic nie szkodzi - powiedziała Ruth. - Nie przejmuj się. Potrzebujesz jeszcze czegoś? Przypomniało mi się parę rzeczy i Ruth zrobiła listę. Wyjąłem z portfela banknot dziesięciodolarowy i nakłoniłem ją, żeby wzięła pieniądze. - Nie musisz się spieszyć – powiedziałem. - Mogę pójść od razu. Wydaje mi się, że lepiej nie korzystać z telefonu Roda. - Dlaczego? - Operatorzy z centrali wiedzą, kiedy do kogoś dzwonisz. Mogą nawet podsłuchiwać rozmowy, prawda? - O rany, nie wiem. Nigdy nie rozumiałem, jak to działa. - Wiedzą, że Rod wyjechał. Jeśli się zorientują, że ktoś jest w mieszkaniu... - Sekretarka Roda odbiera dopiero po dwudziestu sygnałach. Tak działa ten system. Zwracają uwagę dopiero wtedy, gdy ktoś długo dzwoni, i nawet wówczas nie są specjalnie dociekliwi. - Ostatnim razem sekretarka odebrała niemal od razu. - To zdarza się bardzo rzadko. Chyba nie myślisz, że korzystanie z telefonu jest niebezpieczne? - Hm... - Moim zdaniem nie ma żadnego ryzyka. Kiedy Ruth wyszła, zacząłem wpatrywać się w aparat telefoniczny, jakby był moim wrogiem. Podniosłem słuchawkę i zacząłem wykręcać numer mojego domowego telefonu; tym razem nie musiałem korzystać z książki telefonicznej. Po chwili jednak odłożyłem słuchawkę. Podczas gdy Ruth robiła zakupy, zmyłem naczynia po śniadaniu i przeczytałem gazetę. W „Timesie” napisano, że jestem wciąż na wolności. Nie dowiedziałem się więc niczego nowego. Tym razem nie zamknąłem drzwi za Ruth. Kiedy zapukała, poszedłem otworzyć. Kiedy weszła na korytarz, wręczyła mi papierową torebkę z maszynką do golenia, wkładami, kremem do golenia, szczoteczką do zębów i małą tubką pasty, a potem dała mi czterdzieści siedem centów reszty. Pomyślałem, że nie bez przyczyny mówi się ostatnio tyle o inflacji. - Wyjdę za parę minut i będziesz mógł się ogolić - powiedziała Ruth. - Dopiero przyszłaś. - Chcę iść do biblioteki i przejrzeć kolejne numery „New York Timesa”. Mówiliśmy o tym wczoraj wieczorem. Tylko w ten sposób mogę się dowiedzieć czegoś o Flaxfordzie. Najlepiej będzie, jeśli znajdę adres jego byłej żony i porozmawiam z nią. - Obawiam się, że nic z tego nie wyniknie. Namęczysz się niepotrzebnie. - Chodzi ci o „Timesa”? Wystarczy pójść na róg Czterdziestej Drugiej i Pięćdziesiątej... - Wiem, gdzie jest biblioteka. Chodziło mi o rozmowę z jego byłą żoną. - To żaden kłopot. Czy kobiety przychodzą na ceremonie pogrzebowe byłych mężów? Uroczystość odbędzie się dziś po południu. Idę tam na pół do trzeciej. Jaka jest różnica między ceremonią a pogrzebem? - Nie mam pojęcia. - Chyba chodzi o to, że nie mają ciała Flaxforda. Policja zatrzymała zwłoki, żeby zrobić sekcję i upewnić się, czy on naprawdę nie żyje. - Ustalili już, co było przyczyną śmierci. - Z jakiegoś powodu trzymają ciało. Być może gdzieś je przewiozą. Nie wiem, o co tu chodzi, ale nie można zorganizować pogrzebu, jeśli nie ma ciała. - Powiedz to Tomkowi Sawyerowi. - Zabawne. Może pójdę do Puszki Pandory. - Lokal nazywa się U Pandory. Po co miałabyś tam iść? - Nie wiem. Z tej samej przyczyny, dla której idę na ceremonię. Chcę sprawdzić, czy przesiaduje tam pewien mały grubasek. Chociaż wydaje się to mało prawdopodobne. - Nie sądzę, żeby pojawił się na ceremonii pogrzebowej. - Rzeczywiście, szanse są niewielkie. - Ruth wzruszyła ramionami. - Chyba że on i Flaxford robili razem interesy. Wszystko jest możliwe na tym świecie. Jeśli nie przyjdzie na ceremonię, może wpadnie do Pandory i upije się, żeby zapomnieć o smutku. Ruth uważała, że nasz znajomy zaglądał teraz często do Pandory z tego samego powodu, dla którego ja poszedłem tam poprzedniej nocy. Była pewna, że jeśli zobaczy grubasa w którymś z tych dwóch miejsc, pozna go natychmiast. Gawędziliśmy o tym i o wielu innych rzeczach przez dobrą godzinę, aż wreszcie Ruth oznajmiła, że musi jechać. Kilka razy zbierałem się, żeby jej powiedzieć o swojej nocnej wizycie w knajpie, ale nie zrobiłem tego. Kiedy wyszła, zaczęło mi się nudzić. Myślałem o tym, że Ruth będzie załatwiać sprawy na mieście i nie wiadomo, co z tego wyniknie. A ja mogłem tylko chodzić od ściany do ściany i wymyślać sobie różne zajęcia dla zabicia czasu. Zacząłem żałować, że nie włożyłem peruki i czapeczki i nie poszedłem za Ruth. Wiedziałem jednak, że mogłoby się to źle skończyć. Na ulicy z pewnością czatował jakiś policjant, ale Ruth pewnie się tym nie przejmowała. Nie miałem pojęcia, jak by się zachowała, gdyby jakiś gliniarz zaczął ją śledzić. Kiedy nie masz nic innego do roboty, zaczynasz się martwić byle czym. Pomyślałem, że powinienem uprzedzić Ruth, co jej grozi. Nie mogłem do niej zadzwonić, ponieważ nie miałem numeru. Poza tym poszła prosto do biblioteki. Oczywiście mógłbym tam zadzwonić i poprosić, żeby ją przywołali, ale nie byłem pewien, jak zareagowaliby pracownicy biblioteki. Chyba że powiedziałbym im, że to kwestia życia i śmierci... Ale w ten sposób ściągnęlibyśmy na siebie uwagę. Wyobraziłem sobie, że wkładam perukę i czapeczkę, po czym udaję się do biblioteki. Wchodzę do sali, gdzie siedzi Ruth, i natykam się na trzech policjantów. Ruth woła do mnie po imieniu i w tej samej chwili spada mi z głowy peruka razem z czapeczką,.. Zrezygnowałem z tego pomysłu i poszedłem się ogolić. Robiłem to bardzo powoli. Najpierw cztery albo pięć razy opłukałem twarz. Potem ogoliłem się bardzo starannie. Tak dokładnej toalety nie zrobiłem od lat, nie licząc nocy, kiedy włamałem się do mieszkania Flaxforda, ha, ha! Postanowiłem nie golić wąsów, ponieważ trudno było mnie w nich poznać. Poza tym pasowały idealnie do peruki i czapeczki. Wyciągnąłem z szafy perukę i czapeczkę, a potem obejrzałem zarost nad swoją górną wargą. Był długi na jedną ósmą cala. Następnie odłożyłem perukę i czapeczkę na półkę i zabrałem się do golenia wąsów. Zrobiłem to bardzo dokładnie. Jedyne, co mi teraz pozostawało, to ogolić głowę. Musiałem być w kiepskim stanie, skoro w ogóle dopuściłem do siebie taką myśl. Wydawało mi się, że peruka będzie lepiej się trzymać na ogolonej głowie. Na szczęście szybko porzuciłem ten zamiar. Jakiś czas później zadzwoniłem znowu do swojego mieszkania. Zrobiłem to z nudów. Sygnał był zajęty, co wydało mi się bardzo podejrzane. Pomyślałem, że ktoś widocznie dzwoni z mojego telefonu, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że równie dobrze ktoś mógł dzwonić do mnie albo cała linia była zajęta. To się bardzo często zdarza. Wykręciłem swój numer jeszcze raz kilka minut później, ale nikt nie podniósł słuchawki. Usiadłem przed telewizorem i zacząłem przerzucać kanały. Na kanale WOR leciał akurat Podniebny Patrol. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu i patrzyłem, jak Broderick Crawford daje wycisk swojemu przeciwnikowi. Zawsze był w tym dobry. Wyjąłem z kieszeni zestaw kluczy i wytrychów i zważyłem go w dłoni. Zacząłem się zastanawiać, czy zajrzeć do paru mieszkań w budynku. Nie chciałem wyjść z wprawy. Mogłem zejść na dół, sprawdzić nazwiska na domofonie i znaleźć numery sąsiadów w książce telefonicznej. Wystarczyło do nich zadzwonić, żeby się przekonać, czy są w domu. Miałem ochotę sprawdzić, jakie skarby przechowują w swoich apartamentach. Może trafiłbym na ubrania mojego rozmiaru albo jedzenie dla kotów Ruth - Estery i Mordechaja. Tak naprawdę nie zamierzałem się nigdzie włamywać. Po prostu musiałem czymś zająć myśli. W którymś momencie zacząłem przysypiać przed telewizorem. Śledziłem przez jakiś czas, co się dzieje na ekranie, ale w końcu poczułem, że odpływam. Nie pamiętam, jak długo spałem. Na pewno więcej niż godzinę, ale mniej niż dwie. Być może obudził mnie hałas albo po prostu miałem już dość spania. Myślę jednak, że zareagowałem tak na głos jednego z aktorów. Głos był zarejestrowany w mojej podświadomości i rozpoznałem go. Otworzyłem oczy i spojrzałem na ekran telewizora. To, co zobaczyłem, wprawiło mnie w kompletne osłupienie. Zamrugałem parę razy i zacząłem oglądać film. Ruth wróciła kilka minut po piątej. Podczas jej nieobecności zdążyłem niemal całkowicie zniszczyć dywan. Chodziłem od ściany do ściany, podbiegałem do telefonu, podnosiłem słuchawkę, a potem odkładałem ją i znowu zaczynałem maszerować tam i z powrotem. O piątej zaczęły się wiadomości, ale byłem zbyt zdenerwowany, żeby je oglądać. Zerknąłem tylko parę razy na uśmiechniętego od ucha do ucha prezentera, który opowiadał o strasznym wydarzeniu w Maroku (albo Libanie - nie pamiętam dokładnie). Potem na schodach rozległy się kroki i usłyszałem odgłos klucza w zamku. Dopadłem do drzwi, zanim Ruth zdążyła je otworzyć. Kiedy weszła, z jej ust popłynął nieprzerwany potok słów. Zaczęła opowiadać o pogodzie, toaletach w bibliotece, ceremonii żałobnej za J. Francisa Flaxforda, ale równie dobrze mogła mówić do mnie po marokańsku (albo w języku Libańczyków). Nie mogłem skupić się na jej słowach. Po pewnym czasie przerwałem jej. - Spotkałaś naszego przyjaciela? - spytałem. - Nie. Nie było go na ceremonii ani w Pandorze. To elitarny lokal. Przypadkowo... - Więc nie widziałaś go - powtórzyłem. - Nie, ale... - Ja go widziałem. Rozdział IX - Jest aktorem? - Zgadza się - powiedziałem. - Przespałem większą część filmu. Na szczęście obudziłem się w momencie, kiedy nasz znajomy pojawił się na ekranie. Siedział za kierownicą, w taksówce. Patrzył na Jamesa Garnera i pytał, dokąd ma go zawieźć. „Dokąd jedziemy, szefie?” Właśnie tak to brzmiało. - Poznałeś go od razu? - Oczywiście. To facet, którego szukamy. Film zrobiono piętnaście lat temu, więc wyglądał młodziej niż teraz. Ale twarz mu się nie zmieniła, głos też nie. Trochę przybrał na wadze od tamtego czasu, tak jak wielu ludzi. Jestem pewien, że to on. Też byś go poznała. Na pewno obejrzałaś setki filmów i spektakli, w których zagrał taksówkarza, pracownika banku albo chuligana. - Jak się nazywa? - Nie mam zielonego pojęcia. Nie znam się na filmach, a poza tym na końcu nie podali obsady. Siedziałem i czekałem, ale oczywiście Garner nie wsiadł drugi raz do tej samej taksówki. Mogłem się domyślić, że to niemożliwe. W dodatku nie podali nazwisk aktorów. Bardzo często dają w filmach skrócone napisy końcowe. Na początku filmu też nie zawsze wymieniają aktorów. - Masz rację. Ale dlaczego mieliby podać nazwisko Roda, skoro powiedział tylko: „Dokąd jedziemy, szefie?” - Powiedział coś jeszcze. W sumie może sześć zdań. Mówił o pogodzie i korkach, jak typowy taksówkarz z Nowego Jorku. Tak reżyserzy z Hollywoodu wyobrażają sobie typowego taksówkarza. Czy kiedykolwiek jakiś taksówkarz powiedział do ciebie: „Dokąd jedziemy, szefie?” - Nie, ale rzadko mi się zdarza, żeby ktokolwiek zwracał się do mnie w ten sposób. Mówiłeś, że znasz skądś jego twarz, ale nie mogłeś sobie przypomnieć, gdzie ją widziałeś. - W telewizji. Widywałem ją w kółko. Dlatego nawet głos wydał mi się znajomy. - Skrzywiłem się na samo wspomnienie. - Dlatego go poznałem. Ale w jaki sposób on mnie rozpoznał? Nie jestem aktorem. Chociaż w pewnym sensie wszyscy jesteśmy aktorami na scenie świata. Skąd aktor wiedział, że Bernie Rhodenbarr jest włamywaczem? - Nie wiem. Może... - Od Rodneya. - Co takiego? - Rod jest aktorem. - I co z tego? - Aktorzy znają się między sobą, prawda? - Tak sądzisz? Sama nie wiem. Chyba tylko niektórzy. Czy włamywacze znają innych włamywaczy? - To zupełnie co innego. - Dlaczego? - Każdy włamywacz działa sam. Aktorzy grają na scenie albo przed kamerą razem z innymi aktorami. Pracują razem. Być może Rodney pracował z tym facetem. - Możliwe. - Rodney poznał mnie podczas gry w pokera. - Chyba nie wie, że jesteś włamywaczem. - Tak myślałem. Ale być może się dowiedział. - Chyba że czytał ostatnio „New York Timesa”. Myślisz, że Rodney poinformował tego aktora, że jesteś włamywaczem, a on postanowił wrobić cię w morderstwo? A potem zbiegłeś z miejsca zbrodni i znalazłeś się w mieszkaniu Roda. - Hm... - Dziwny zbieg okoliczności. - Rzeczywiście, brzmi to niewiarygodnie - przyznałem. - Ale w tę aferę zamieszani są aktorzy. - Dwóch aktorów. I tylko jeden ma z tym coś wspólnego. - Flaxford zetknął się ze środowiskiem teatralnym. Może poznał wtedy aktora, który mnie wrobił. Nasz nieboszczyk był producentem. Być może pokłócił się z tym aktorem... - A ten postanowił go zabić i wynajął włamywacza. - Czuję się tak, jakbym nadmuchiwał balony, które ty przekłuwasz. - Nie ma sensu snuć domysłów. Nieważne, skąd ten facet wiedział, że jesteś włamywaczem. Przede wszystkim trzeba go znaleźć. Pamiętasz tytuł tego filmu? - Mężczyzna w środku. To nie jest film o trójkącie homoseksualnym. Chodzi w nim o przejęcie korporacji. Główne role zagrali James Garner i Shan Willson. Mógłbym wymienić jeszcze paru aktorów, ale nazwiska naszego znajomego nie znam. Film został nakręcony w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku. Zabawny gość, który pisze recenzje do dodatku „Timesa” z programem telewizyjnym, uważa, że scenariusz filmu jest całkowicie przewidywalny, ale aktorzy grają „z werwą”. W dzisiejszych czasach rzadko słyszy się to określenie. - I bardzo dobrze. - Tak - przyznałem. Ruth wzięła do ręki książkę telefoniczną. Poradziłem jej, żeby spojrzała na żółte strony. - To dobry pomysł. Można zadzwonić do wypożyczalni i spytać, czy mają ten film na kasecie. Ale zdaje się, że wypożyczalnie są zamknięte o tej porze, prawda? Ruth spojrzała na mnie. Była najwyraźniej rozbawiona. Spytała, na którym programie leciał Mężczyzna w środku. - Na dziewiątym. - Czyli na WPIX? - Na WOR. - W porządku. - Zamknęła książkę telefoniczną i wykręciła numer. - Naprawdę chcesz wypożyczyć film i sprawdzić nazwisko tego aktora? - Tak. - Ktoś w redakcji programu WOR musi mieć listę aktorów. Pewnie mają masę takich telefonów. - No... - Jest jeszcze kawa? - Przyniosę ci. Musieliśmy zadzwonić w kilka miejsc. Ludzie z redakcji programu WOR byli najwyraźniej przyzwyczajeni do rozmów z telewidzami. Jak wiadomo, większość ludzi, którzy dzwonią do telewizji, to maniacy. Potraktowano nas bardzo uprzejmie, ale okazało się, że w obsadzie filmu figurują same gwiazdy. Nikt nie znał nazwiska typowego nowojorskiego taksówkarza, którego kwestia ograniczała się do sześciu zdań. Mężczyzna, z którym rozmawiała Ruth, twierdził, że jego kolega wie, kto zagrał taksówkarza w filmie. Rozmowa ciągnęła się w nieskończoność. Mężczyzna wytłumaczył Ruth, że jego znajomy jest znawcą filmowym, ale akurat je kanapkę. Ruth z wiadomych powodów nie chciała mu podawać numeru Roda, gawędzili więc o byle czym do czasu, aż zjawił się drugi pracownik redakcji. Oczywiście nie potrafił przypomnieć sobie, kto zagrał taksówkarza, chociaż pamiętał scenę z taksówką. Ruth spróbowała opisać mu, jak wygląda nasz znajomy z brzuszkiem, a ja przysłuchiwałem się temu z niepokojem, ponieważ nie widziała go ani w filmie, ani w rzeczywistości. Na szczęście jej charakterystyka brzmiała wiarygodnie. Rozmawiali jeszcze chwilę, a potem Ruth podziękowała mężczyźnie i odłożyła słuchawkę. - Powiedział, że wie, o kogo chodzi - oznajmiła. - Niestety, nie pamięta nazwiska aktora. - Niesamowite. - Film wyprodukowała firma Paramount. - I co z tego? Ruth zadzwoniła do informacji w Los Angeles i dostała numer do wytwórni Paramount. W Los Angeles było trzy godziny wcześniej, więc ludzie siedzieli wciąż przy swoich biurkach, poza tymi, którzy udali się na lunch. Ruth dzwoniła do kolejnych redakcji i w końcu ktoś powiedział, że skoro film ma więcej niż dziesięć lat, powinna spytać w archiwum. Paramount skierował ją do Akademii Nauki i Filmów Animowanych, której numer otrzymaliśmy w informacji. W końcu Ruth dodzwoniła się tam. Pracownik akademii potwierdził, że informacje o filmie znajdują się w archiwum, i powiedział, że Ruth może przyjechać i obejrzeć wszystkie materiały. Ruth dała mu do zrozumienia, że to raczej niemożliwe, ponieważ musiałaby przejechać w tym celu około trzech tysięcy mil. Mężczyzna nie dawał za wygraną. W końcu Ruth oznajmiła, że jest sekretarką Davida Merricka. To poskutkowało. - Poszedł sprawdzić - powiedziała Ruth, zasłaniając ręką słuchawkę. - Myślałem, że nigdy nie kłamiesz. - Czasem zdarza mi się powiedzieć nieprawdę. - Czy nieprawda różni się czymś od kłamstwa w żywe oczy? - Jest pewna subtelna różnica. - Ruth zamierzała mi to wytłumaczyć, ale po drugiej stronie słuchawki rozległ się głos mężczyzny z akademii znajdującej się po drugiej stronie kontynentu. Ruth powiedziała parę razy „tak” i „hm”, a potem zaczęła pisać z zawziętą miną na okładce książki telefonicznej. Zapewniła mężczyznę, że pan Merrick będzie bardzo wdzięczny za informację i odłożyła słuchawkę. - O którego taksówkarza chodzi? - spytała, odwracając się do mnie. - O czym ty mówisz? - W napisach końcowych podano nazwiska dwóch aktorów, którzy wystąpili w rolach taksówkarzy. Jest tam „taksówkarz” i „drugi taksówkarz”. - Ruth zerknęła na swoje notatki. - Paul Couhig zagrał pierwszego kierowcę, a drugiego - Wesley Brill. O którego nam chodzi? - To Wesley Brill. - Poznałeś jego nazwisko? - Nie, ale figuruje w napisach jako drugi taksówkarz. To znaczy, że pojawił się po pierwszym. - Albo że były z nim dwie sceny. Sięgnąłem po książkę telefoniczną. Na Manhattanie nie mieszkał nikt o nazwisku Couhig i imieniu Paul. Nazwisko Brill pojawiało się wiele razy, ale nie znalazłem żadnego Wesleya Brilla. - Może używa tego imienia tylko w pracy - powiedziała Ruth. - To raczej wątpliwe w przypadku aktora drugoplanowego. - Aktorzy na początku swojej kariery rzadko postanawiają, że będą grać wyłącznie role drugoplanowe. Może występował razem z aktorem, który miał takie samo imię, i dlatego wymyślił sobie pseudonim artystyczny. - I nie ma jego numeru w książce telefonicznej. Może mieszka w Queensie albo... - Tracimy czas. - Ruth podniosła słuchawkę. - Couhig i Brill są na pewno zarejestrowani w SAG*. [SAG (Screen Actors Guild) - Związek Zawodowy Aktorów.] Miałem właśnie spytać, co to za organizacja, kiedy Ruth poprosiła w informacji o numer Związku Zawodowego Aktorów. Zadzwoniła tam i spytała, jak skontaktować się z aktorami, którzy zagrali taksówkarzy. Tym razem nie przedstawiła się jako sekretarka Davida Merricka. Najwyraźniej nie było to potrzebne. Czekała parę minut, a potem zaczęła rysować długopisem kółka w powietrzu. Kiedy podałem jej książkę telefoniczną, zapisała kilka informacji na okładce. - To Brill - powiedziała. - Miałeś rację. - Powiedzieli ci, jak wygląda? - Ma agenta z Nowego Jorku. Podali numery telefonów agentów. Couhiga reprezentuje biuro Williama Morrisa na zachodnim wybrzeżu. Brill ma agenta, który nazywa się Peter Alan Martin. - Martin mieszka w Nowym Jorku? - Jego numer telefonu zaczyna się na 5, to znaczy, że mieszka w Oregonie. - Aktorzy mieszkają zwykle na tym samym wybrzeżu co ich agenci. - To brzmi sensownie - zgodziła się Ruth. Wykręciła numer, odczekała trochę, a potem westchnęła ciężko i odłożyła słuchawkę. - Wyszedł - powiedziała. - Włączyła się automatyczna sekretarka. Nienawidzę tych cholernych urządzeń. - Wszyscy to mówią. - Gdyby mój agent miał sekretarkę automatyczną zamiast żywej, zwolniłabym go. - Nie wiedziałem, że masz agenta. Ruth zaczerwieniła się. - Powiedziałam: „gdybym miała”. Gdybyśmy mieli szynkę, moglibyśmy usmażyć na niej jajka. Pod warunkiem, że mielibyśmy jajka. - Są jajka. - Bernie... - Wiem, co chcesz powiedzieć. Otworzyłem jeszcze raz książkę telefoniczną. Nie było tam numeru Wesleya Brilla, ale przed tym nazwiskiem figurowała parę razy litera „W”. Zadzwoniłem w dwa miejsca i poinformowano mnie, że żaden Wesley tam nie mieszka. Potem wykręciłem numer trzeciego Brilla z imieniem na „W”, który mieszkał w Harlemie. Nikt nie podniósł słuchawki. Wydawało się mało prawdopodobne, żeby nasz znajomy z brzuszkiem miał mieszkanie w tej dzielnicy. Osoby, których imiona skrócono w książce telefonicznej do pierwszej litery to głównie kobiety, które boją się zboczeńców. - Możemy sprawdzić, czy ma zastrzeżony numer - zaproponowała Ruth. - Powiedzą nam w informacji. - Aktor z zastrzeżonym numerem? Może rzeczywiście tak jest. Ale do czego przyda nam się ta informacja? - Chyba do niczego. - Do diabła z tym! - Masz rację. - Namierzyliśmy go - powiedziałem. - To najważniejsze. Rano zadzwonimy do jego agenta i spytamy o adres. Najważniejsze, że mamy poszlakę. Przedtem nie mieliśmy żadnych informacji. Gdyby policja zastukała do drzwi dwie godziny temu, byłoby po mnie. Jeśli jednak złapią mnie teraz, opowiem im niewiarygodną historię, której bohaterem jest grubas o czekoladowych oczach i okrągłych ramionach. I oczywiście podam im jego nazwisko. - A co potem? - Zamkną mnie w celi i wyrzucą klucz - powiedziałem. - Nikt tu nie przyjdzie. Nie martw się. Ruth poszła po kanapki i piwo do delikatesów, które były na rogu. Potem wstąpiła do sklepu monopolowego i kupiła butelkę teachera. Poprosiłem ją o to, ale kiedy wróciła, postanowiłem nie pić alkoholu. Poprzestałem na jednym piwie do obiadu. Potem usiedliśmy na kanapie i piliśmy kawę. Ruth dolała sobie odrobinę whisky, a ja piłem kawę bez niczego. Poprosiła, żebym pokazał jej swoje narzędzia, więc wyciągnąłem futerał. Ruth pytała po kolei o nazwę każdego z nich. - Narzędzia włamywacza - powiedziała. - Posiadanie tego wszystkiego jest nielegalne, prawda? - Można za to iść do więzienia. - Którego użyłeś, żeby włamać się do tego mieszkania? Pokazałem jej wytrych i wyjaśniłem, na czym polega otwieranie zamka. - To niesamowite - westchnęła z rozkoszą. - Kto cię tego nauczył? - Jestem samoukiem. - Naprawdę? - Właściwie tak. Kiedyś studiowałem pilnie książki o ślusarce. Potem zapisałem się na korespondencyjny kurs ślusarki. Pracowałem wtedy w Ohio. Myślę, że na tych kursach są sami włamywacze. Miałem w więzieniu kolegę, który studiował korespondencyjnie w college’u. Co miesiąc przysyłali mu inną kłódkę z instrukcją, jak ją otworzyć. Facet siedział w swojej celi i całymi godzinami ćwiczył otwieranie zamka. - Naczelnik więzienia na to pozwolił? - Uznali, że mój kolega uczy się w ten sposób zawodu. Władze zakładów karnych zachęcają do tego więźniów. Mój znajomy uczył się, jak zostać włamywaczem. Zrobił krok do przodu. Wcześniej napadał na stacje benzynowe i musiał się niemało natrudzić, żeby zarobić na chleb. - Pewnie więcej zarabia się, będąc włamywaczem. - Jasne, ale jemu chodziło o wyeliminowanie przemocy. Nigdy nikogo nie zabił, ale kiedyś ktoś próbował go zastrzelić. Facet doszedł do wniosku, że bezpieczniej jest okradać puste domy. - Zapewne skończył kurs i został ekspertem. - Powiedzmy, że skończył kurs - powiedziałem, wzruszając ramionami. - Nie wiem, czy stał się ekspertem. Studia korespondencyjne albo nauczyciel spełniają tu jedynie pomocniczą rolę. Najważniejszy jest talent ucznia. - I zręczność. - Liczą się ręce i serce - podsumowałem, czerwieniąc się. - To prawda. Kiedy miałem dwanaście lat, nauczyłem się otwierać zamek w drzwiach od łazienki. Można było je zamknąć od środka, jeśli nacisnęło się guzik w klamce. Dzięki zamkowi człowiek czuł się bezpiecznie, kiedy korzystał z toalety albo się kapał. Oczywiście, jeśli ktoś nacisnął guzik w klamce i zamknął drzwi od zewnątrz, nie można było się dostać do łazienki. - I co w związku z tym? - Moja młodsza siostra zrobiła coś takiego. Zamknęła się w łazience od wewnątrz, a potem zaczęła płakać, ponieważ nie umiała otworzyć drzwi. Moja matka zadzwoniła po straż pożarną. Strażacy rozebrali klamkę na części i uratowali moją siostrę. Z czego się śmiejesz? - Pomyślałam, że każde inne dziecko na twoim miejscu zapragnęłoby zostać strażakiem. Ale ty postanowiłeś, że będziesz włamywaczem. - Postanowiłem tylko, że nauczę się otwierać zamek w drzwiach. Próbowałem otworzyć zamek za pomocą śrubokręta, ale ostrze było zbyt twarde. Wziąłem nóż stołowy i wtedy przypomniałem sobie o plastikowym kalendarzu, który przyniósł nam facet z ubezpieczeń. Chodziło o to, żeby oszczędzać przez dwanaście miesięcy w roku. Kalendarz był idealny. Zdałem sobie wówczas sprawę, że można otworzyć zamek celuloidem. - Celuloidem? - Do niektórych zamków nie ma klucza, wystarczy po prostu zatrzasnąć drzwi. Taki zamek można otworzyć. To łatwe albo trudne, w zależności od odrzwi. Jednym słowem, otwarcie takiego zamku nie jest rzeczą niemożliwą. - To fascynujące - powiedziała Ruth i znowu wstrząsnął nią dreszcz. Zacząłem jej opowiadać o swoich najwcześniejszych doświadczeniach z otwieraniem zamków i o przyjemności, jaką z tego czerpałem. Ruth słuchała mnie jak zahipnotyzowana, a ja chętnie raczyłem ją kolejnymi historyjkami. Opowiedziałem jej, jak pewnego popołudnia włamałem się do mieszkania sąsiada. Oczywiście nikogo tam nie było. Wyjąłem parę plasterków szynki z lodówki i chleb z szuflady, zrobiłem sobie kanapkę, zjadłem ją i schowałem wszystko na swoje miejsce. Potem wyszedłem. - Najwięcej przyjemności sprawiało ci otwieranie zamków, prawda? - spytała Ruth. - Otwieranie zamków i wchodzenie do cudzych mieszkań. - Kraść zacząłeś dopiero później. - Zapomniałaś o kanapkach. Złodziejem stałem się niedługo potem. Jeśli już włamujesz się do cudzego mieszkania, jest rzeczą naturalną, że chcesz wynieść stamtąd pieniądze. Otworzenie zamka jest takie podniecające właśnie dlatego, że po drugiej stronie mogą się kryć prawdziwe skarby. - A niebezpieczeństwo? - Niebezpieczeństwo jest częścią tej gry. - Powiedz mi, co wtedy czujesz? - Kiedy się włamuję? - Tak. - Twarz Ruth była napięta. W kącikach jej oczu ukazały się zmarszczki, a nad górną wargą lśnił pot. Położyłem rękę na jej nodze i poczułem, jak mięśnie w jej udzie napinają się niczym naciągana żyłka. Przesunąłem rękę do góry, potem w dół. - To bardzo przyjemne uczucie - powiedziałem. - Wiesz, o czym mówię. Co czujesz, kiedy otwierasz drzwi i wchodzisz do czyjegoś mieszkania? - Jestem wtedy podekscytowany. - Wyobrażam sobie. - Ruth zwilżyła wargi koniuszkiem języka. - Boisz się? - Trochę. - Naturalnie. Czy to podobne do... podniecenia seksualnego? - To zależy, kto czeka na mnie w mieszkaniu - powiedziałem i wybuchnąłem śmiechem. - Żartuję. Rzeczywiście przypomina to trochę podniecenie seksualne. Przynajmniej w sensie symbolicznym. - Mówiąc to, wciąż głaskałem jej nogę. - Włamywacz musi mieć sprawne dłonie. Dotyka najpierw delikatnie czułych miejsc, potem otwiera ostrożnie drzwi i wślizguje się do środka. - Rozumiem. - Oczywiście są tacy, którzy wyważają drzwi łomem albo po prostu w nie kopią. Ale to zupełnie inne podejście do seksu. - Kpisz sobie ze mnie. - Tylko trochę. - Nigdy przedtem nie spotkałam włamywacza. Jestem po prostu ciekawa, co się wtedy czuje. Jej oczy, teraz całkiem błękitne, patrzyły na mnie szczerze i wyczekująco. Pogłaskałem jej brodę. Ruth podniosła głowę i wtedy pocałowałem czubek jej nosa. - Sama się przekonasz - powiedziałem. - O czym ty mówisz? - Za parę godzin pokażę ci, na czym polega praca włamywacza. Miałem już gotowy plan. Ruth była świetna w rozmowach telefonicznych. Zamierzała porozmawiać rano z agentem Wesleya Brilla i zdobyć jego adres. Doszedłem jednak do wniosku, że nie ma sensu czekać tak długo. Przecież agent mógłby ostrzec Wesleya albo, nie daj Boże, sam był w to zamieszany. Czułem, że nie warto ryzykować. Poza tym biuro Petera Alana Martina mieściło się na rogu Szóstej Alei i Szesnastej Ulicy. Wiedziałem z doświadczenia, że nie ma nic łatwiejszego, niż włamać się do biurowca po godzinach. W ten sposób mielibyśmy adres Brilla kilka godzin wcześniej, nie ryzykując, że agent zacznie coś podejrzewać. Przy odrobinie szczęścia mógłbym się nieźle obłowić. W końcu było to zwyczajne włamanie. Nigdy nie wiadomo, co czeka na nas w obcym mieszkaniu. Czasem trafia się na prawdziwy skarb. - Wyjdziesz na ulicę - powiedziała Ruth. - Co będzie, jak ktoś cię rozpozna? - Wyjdę w przebraniu. Twarz Ruth rozpogodziła się. - Mogę zrobić ci makijaż. Rod ma na pewno odpowiednie kosmetyki. Pomaluję cię i zrobię ci sztuczne wąsy. - Zastanawiałem się nad prawdziwymi wąsami dziś rano, ale to kiepski pomysł. Makijaż może się rzucać w oczy. Poczekaj chwilę... Wyjąłem z szafy perukę i czapeczkę i włożyłem je przed lustrem w sypialni. Potem wróciłem do Ruth, która zareagowała entuzjastycznie, widząc mnie w przebraniu. Niestety, kiedy zrobiłem teatralny dyg, peruka i czapeczka spadły na ziemię. Ruth nie doceniła powagi sytuacji i zaczęła pokładać się ze śmiechu. - To wcale nie jest zabawne - powiedziałem. - Wprost przeciwnie. To komiczne. Wystarczy kilka spinek i peruka będzie się trzymać. Poczułbyś się nieswojo, gdybyś zgubił włosy na ulicy. „Wczoraj w nocy nic się nie stało”, pomyślałem. Ruth nie wiedziała o mojej nocnej wyprawie i czułem, że nie ma sensu mówić jej o tym teraz. Wyszliśmy około dziewiątej. Miałem w kieszeni zestaw narzędzi, gumowe rękawiczki i rolkę taśmy klejącej, którą znalazłem w apteczce. Nie zamierzałem wybijać szyby w oknach, ale wziąłem taśmę na wszelki wypadek. Nie miałem pojęcia, jak wygląda biuro Martina i co zastanę w środku. Ruth znalazła parę spinek na dnie swojej torebki i przymocowała mi perukę. Mogłem się teraz kłaniać do samej ziemi - sztuczne włosy trzymały się idealnie. Istniało jednak ryzyko, że czapeczka może mi spaść z głowy. Padła propozycja, żeby przypiąć ją do peruki wsuwkami, ale stanowczo zaprotestowałem. Kiedy wyszliśmy z mieszkania Roda, zamknąłem wszystkie trzy zamki, używając zapasowych kluczy. Ruth wzięła ode mnie klucze i przyglądała im się dłuższą chwilę, zanim wsunęła je do torebki. - Otworzyłeś te zamki bez klucza - powiedziała. - Jestem utalentowanym młodzieńcem. - Na to wygląda. Na ulicy przed budynkiem nie było żywej duszy. Krystaliczne powietrze wydało mi się tak samo chłodne jak zeszłej nocy. O mało nie podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Ruth, ale na szczęście przypomniałem sobie, że dziewczyna nie wie o mojej nocnej eskapadzie do miasta. Ruth powiedziała, że to musi być miłe uczucie wyjść z domu po dwóch dniach, a ja przyznałem jej rację. Dodała, że pewnie jestem zdenerwowany, bo każdy gliniarz w mieście myśli tylko o tym, jak mnie złapać. Była to lekka przesada, ale znowu przytaknąłem. Powiedziałem, że owszem, boję się, ale nie tak bardzo. Ruth wzięła mnie pod ramię i ruszyliśmy w kierunku północno-wschodnim. Czułem się przy niej bezpieczny. Wyglądaliśmy jak zakochani na spacerze i raczej wątpiłem, czy ktoś rozpozna we mnie przestępcę, który ucieka przed policją. Byłem o wiele spokojniejszy niż poprzedniej nocy. Ruth wydawała się z początku spięta, ale gdy przeszliśmy kilka przecznic, rozluźniła się i powiedziała, że nie może się doczekać, kiedy znajdziemy się w biurze agenta. - Znajdziemy? - spytałem. - Co masz na myśli, kemosabe? - Mnie i ciebie, Tonto. A co myślałeś? - Nie - zaprotestowałem. - Nie zgadzam się. To ja jestem włamywaczem, pamiętasz? A ty jesteś moją zaufaną towarzyszką. Zostań na dole i obserwuj, czy ktoś idzie. Ruth zrobiła niezadowoloną minę. - To nie fair. Tylko ty będziesz się dobrze bawić. - Decyduje wyższy rangą. - Co dwie głowy to nie jedna. Lepsze dwie pary rąk niż jedna. Razem poradzimy sobie szybciej z przeszukaniem biura Martina. Zacytowałem Ruth przysłowie o kucharkach. Kiedy doszliśmy do rogu Szóstej Alei i Szesnastej Ulicy, Ruth wciąż nie dawała za wygraną. Znalazłem budynek, w którym było biuro Martina. Po przeciwnej stronie ulicy znajdowała się kawiarnia Rikera. - Zaczekaj tam - powiedziałem. - Możesz usiąść przy stoliku i napić się kawy, która z pewnością pozostawia wiele do życzenia. - Nie mam ochoty na kawę. - Wobec tego zjedz angielskiego muffina. - Nie jestem głodna. - To może słodką bułkę ze śliwką? Kawiarnia Rikera słynie z bułek ze śliwką. - Naprawdę? - Możesz dawać mi znaki latarką przez okno. Raz na ziemię, dwa na morze, Ruth Hightower mi pomoże. Co się stało? - Nic. - Dwa, jeśli od morza. Rod gra w tej sztuce, wiedziałaś o tym? Wyobraź sobie, że będę na drugim brzegu. Zajmie mi to dosłownie chwilę. Wejdę i wyjdę. Jestem szybki jak strzała, takie mam zasady. - Rozumiem. - Stosuję je tylko w pracy. W relacji z innymi ludźmi zachowuję się inaczej. - Tak? Hm... Było mi lekko na sercu, ale w głowie miałem zamęt. Pocałowałem Ruth po przyjacielsku, popchnąłem ją w kierunku kawiarni, a potem wyprostowałem się i ruszyłem do roboty. Rozdział X W biurowcu było tylko dwanaście pięter, ale architekt najwyraźniej marzył o postawieniu drapacza chmur. Stary, niegdyś biały budynek pokrywały girlandy wieloletniego brudu. W dzisiejszych czasach nie buduje się takich domów - i nic dziwnego. Obejrzałem budynek, stojąc po przeciwnej stronie ulicy, i nie zauważyłem niczego niepokojącego. Większość okien od strony ulicy była ciemna. Jedynie w kilku paliło się światło. Pomyślałem, że to biura adwokatów albo księgowych pracujących do późna. W budynku mogły kręcić się sprzątaczki, które porządkowały biurka, opróżniały kosze na śmieci i myły podłogi. Na parterze był wąski hol z podłogą wyłożoną marmurem. Przy biurku siedział siwowłosy, czarnoskóry mężczyzna w brązowej liberii i trzymał przed sobą rozłożoną gazetę. Obserwowałem go przez kilka minut. W tym czasie nikt nie wszedł do biurowca. W którymś momencie z windy wysiadł mężczyzna. Podszedł do biurka, pochylił się nad nim, potem wyprostował się i wyszedł z budynku. Ruszyłem w stronę Szóstej Alei. Wśliznąłem się do budki telefonicznej na rogu i przez chwilę próbowałem oswoić się z zapachem, który unosił się wewnątrz. Zadzwoniłem do biura Petera Alana Martina i odłożyłem słuchawkę, kiedy włączyła się automatyczna sekretarka. Jeśli rozłączysz się w ciągu siedmiu sekund od pierwszego dzwonka, możesz odzyskać dziesięć centów. Widocznie moje połączenie trwało osiem sekund, bo firma Bell nie oddała mi monety. Kiedy zmieniło się światło, przeszedłem na drugą stronę ulicy. Portier spojrzał na mnie obojętnie, kiedy przechodziłem przez rozsuwane drzwi prowadzące do holu. Obdarzyłem go uśmiechem numer trzy: ciepłym, ale z dystansem, i zbliżając się do biurka, zerknąłem na listę biur wiszącą na ścianie. Mężczyzna wskazał na księgę i żółty kikut ołówka, którym miałem się wpisać. W rubryce z nazwiskiem napisałem: T.J. Powell, pod nazwą firmy wpisałem: Hubbell. Corp., pod numerem pokoju: 441, a w rubryce z godziną podałem: 9.25. Mogłem równie dobrze napisać na jednej z kartek wstęp do Konstytucji. Mężczyzna nawet na to nie spojrzał. Był po prostu strażnikiem, który zbierał podpisy, nikim więcej. Odstraszał wszystkich nieśmiałych klientów. Strzegł porządku w nędznym biurowcu, którego lokatorzy płacili trzydziestoprocentowy podatek. Na terenie budynku na pewno niczym nie handlowano. Dzięki strażnikowi narkomani nie wynosili z biurowca maszyn do pisania i za to dostawał pensję. Windę przerobiono na samoobsługową. Jazda na górę tym rozklekotanym pudłem zajęła mi trochę czasu. Wysiadłem na czwartym piętrze, chociaż biuro Martina było na szóstym. Nie obawiałem się, że mój przyjaciel z parteru oderwie się od swojej ilustrowanej gazety, żeby sprawdzić, czy na pewno wysiadłem na właściwym piętrze. My, profesjonaliści, wolimy zachować ostrożność. Wszedłem dwa piętra po schodach pożarowych, które były bardzo wąskie, i znalazłem biuro agenta na końcu korytarza. Na tym piętrze światło paliło się tylko w dwóch pokojach. Jeden należał do CPA, a drugi do firmy Notions Unlimited. W biurze księgowego było cicho, ale z Notions Unlimited dobiegały dźwięki muzyki klasycznej. Na tle kameralnego koncertu Vivaldiego rozbrzmiewał głos dziewczyny, która miała akcent z Bronksu. - Powiedziałam mu, że musi się jeszcze wiele nauczyć. Wiesz, co on na to? Nie uwierzysz, jak ci powiem... Drzwi Petera Alana Martina były z jasnego drewna klonowego i miały szybę z matowego szkła. Widniały na niej wszystkie trzy imiona agenta, wydrukowane czarnymi literami. Pod spodem był napis: „Agent reprezentujący utalentowanych artystów”. Plakietkę wykonano jakiś czas temu i trzeba ją było odnowić. Cały budynek aż się prosił o remont, ale wiedziałem, że nie ma na to szans. Domyśliłem się od razu, że Martin nie jest znanym agentem i Brill na pewno nie zrobi dzięki niemu kariery. Z zewnątrz budynek wydawał się imponujący, ale w środku nie było śladów dawnej świetności. W drzwiach zamontowano zasuwę ze sprężyną i zamek w klamce. Martin zadał sobie trud, aby zamknąć drzwi na klucz, ale wydało mi się to dziwne. Można było równie dobrze ustawić ogrodzenie wokół pola kukurydzy w celu odstraszenia intruzów. Każdy głupi mógł wybić szybę w drzwiach i dostać się do środka. Dzięki taśmie klejącej mogłem stłuc szybę, nie robiąc przy tym piekielnego hałasu. Rozbita szyba z kawałkami taśmy klejącej jest jak wizytówka. Nie zamierzałem jednak okradać biura i postanowiłem, że nie zostawię po sobie żadnych śladów. Otwarcie zamka nie zajęło mi dużo czasu. Uporałem się bez trudu z zamkiem w klamce i zasuwą. Pomiędzy drewnianymi drzwiami a framugą była szpara szeroka na ćwierć cala. Małe dziecko otworzyłoby je z łatwością za pomocą płaskiego noża. „Co wtedy czujesz, Bernie?” Kiedy przekręciłem klamkę i wśliznąłem się do biura, poczułem dreszcze na całym ciele. Zamknąłem drzwi na zamek. Miałem przy sobie latarkę w kształcie ołówka, ale zostawiłem ją w kieszeni i zapaliłem lampy fluorescencyjne na suficie. Błysk latarki w biurze mógł zwrócić uwagę kogoś z zewnątrz. Udawałem, że jestem jeszcze jednym biednym sukinsynem, który pracuje do późna. Przyjrzałem się meblom w biurze. Stało tu stare, drewniane biurko oraz szare, stalowe biurko dla stenotypistki z maszyną do pisania, długi stół i parę krzeseł. Upewniłem się, czy w pomieszczeniu nie ma trupów, potem podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. Było stąd widać kawiarnię Rikera, ale nie klientów siedzących wewnątrz. Zacząłem się zastanawiać, czy Ruth siedzi przy stoliku z przodu sali i wpatruje się w okna biura Martina. Nie miałem jednak czasu na rozmyślania. Zerknąłem na zegarek. Była za dwadzieścia cztery dziesiąta. Biuro Martina było nędzne i zaśmiecone. Jedna ściana pokryta była brązowymi, korkowymi kafelkami, które zostały do niej niezręcznie przyklejone na cement. Na ścianach lśniły przyczepione pinezkami zdjęcia skąpo odzianych kobiet. Większość z nich pokazywała nogi, niektóre miały odsłonięte piersi. Wszystkie kobiety uśmiechały się złowieszczo i nieszczerze. Wyobraziłem sobie, jak Peter Alan Martin siedzi przy swoim zaśmieconym biurku i patrzy na te wszystkie zęby odsłonięte w uśmiechu. Było mi go naprawdę żal. W morzu piersi i nóg dostrzegłem parę zdjęć, na których widać było twarze aktorów. Przyjrzałem się kilku fotografiom mężczyzn, ale nie znalazłem aktora, którego szukałem. Obok białego aparatu na biurku leżały kartki z numerami telefonów i adresami, spięte metalową klamrą. Była wśród nich wizytówka Wesleya Brilla. Nie zdziwiło mnie to specjalnie, ale poczułem lekki dreszczyk podniecenia. Wypróbowałem parę cienkopisów Martina i w końcu znalazłem taki, który pisał. Zapisałem adres aktora: Wesley Brill, hotel Cumberland, 326 Ulica Zachodnia, 58, 541-7255. (Nie wiem, dlaczego zanotowałem jego nazwisko. Właściwie nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle zapisałem tę informację. Wystarczyło przecież zapamiętać nazwę hotelu, pozostałe dane były w książce telefonicznej. Cóż, nikt nie jest doskonały). Włożyłem gumowe rękawiczki i wytarłem przedmioty, których dotykałem, chociaż najprawdopodobniej nie zostawiłem na nich odcisków palców. Poza tym wiedziałem, że nikt nie będzie ich szukać. Następnie przekartkowałem notes jeszcze raz, w poszukiwaniu nazwiska Flaxforda. Byłem pewien, że go tam nie ma, i moje przypuszczenia potwierdziły się. Pod oknem, naprzeciwko ściany pokrytej korkiem stały trzy zielone, metalowe szafki. Przeszukałem je i znalazłem teczkę z dokumentami Brilla. W środku znajdowało się kilka tuzinów zdjęć o wymiarach osiem na dziesięć. Nawet jeśli Martin posiadał korespondencję dotyczącą Brilla czyjego prywatne listy, musiał je wyrzucić albo trzymać w innym miejscu. Interesowały mnie przede wszystkim zdjęcia. Dopiero gdy je zobaczyłem, nabrałem pewności, że Wesley Brill był facetem, który wrobił mnie w morderstwo. Wszystkie moje wątpliwości zostały rozwiane. Uzyskiwanie informacji dzięki rozmowom telefonicznym sprawiało, że cała sprawa wydawała się nierzeczywista. Ale teraz patrzyłem na czarno-białe zdjęcie Brilla i wiedziałem, że to prawda. Przejrzałem fotografie i wybrałem stronę, na której znajdowało się pół tuzina mniejszych zdjęć, przedstawiających aktora w różnych pozach i robiącego różne miny. Wiedziałem, że nikt nie zauważy braku fotografii. Równie dobrze mogłem zabrać teczkę albo całą zawartość szafki. Złożyłem kartkę ze zdjęciami i wsadziłem ją do kieszeni. Biurko Martina było otwarte. Przeszukałem je szybko i mechanicznie, ale nie znalazłem żadnych informacji o Wesleyu Brillu. W dolnej szufladzie znajdowało się pół kwarty mieszanej whisky i pół kwarty nie rozpoczętego dżinu Stary Pan Boston. Alkohol w obu butelkach wyglądał nieapetycznie, W dużej, środkowej szufladzie znalazłem kopertę, w której było osiemdziesiąt pięć dolarów w banknotach pięcio- i dziesięciodolarowych. Wziąłem pięć dolarów i dwie dziesiątki, żeby pokryć wydatki. Resztę pieniędzy włożyłem z powrotem do szuflady i zamknąłem ją. Jednak po chwili zmieniłem zdanie i wyciągnąłem kopertę. Zabrałem resztę pieniędzy i zostawiłem pustą kopertę w biurku. „Być może agent zauważy, że ktoś grzebał w jego śmieciach - pomyślałem. - Ale pewnie uzna, że to robota spragnionego pieniędzy artysty”. (Dlaczego zatem starałem się zatuszować ślady swojej obecności? Zwróciliście na to uwagę, prawda? Dobrze, powiem wam, dlaczego wziąłem osiemdziesiąt pięć dolarów. Forsa zawsze mnie kusiła. Oto powód). Natomiast nie skusił mnie przedmiot, który znalazłem w górnej lewej szufladzie biurka. Był to mały rewolwer z dwucalową lufą i spustem z masy perłowej. Broń była niewielka, ale wyglądała groźnie. Pochyliłem się nad szufladą i powąchałem lufę. Tak właśnie robili bohaterowie filmów telewizyjnych kiedy chcieli się zorientować, czy ktoś strzelał niedawno z pistoletu. Stwierdziłem jedynie, że lufa pachniała metalem i smarem. Nad szufladą unosiła się woń stęchlizny, więc z ulgą ją zamknąłem. Kiedy w pobliżu pojawia się jakiś pistolet, zaczynam się denerwować. Pewnie byście się zdziwili, gdybyście wiedzieli, jak często włamywacz natyka się na broń. Trzymano mnie na muszce tylko raz w życiu, wspomniałem wam już o tym, jak zachował się stary, poczciwy Carter Sandoval. Znajdowałem pistolety w szufladach, na nocnych stolikach, a nieraz pod poduszką. Ludzie kupują ten straszny sprzęt, żeby zabijać włamywaczy. Przynajmniej tak sobie to tłumaczą, a potem zabijają się nawzajem - przypadkiem albo specjalnie. Wielu włamywaczy kradnie broń. Używają jej albo robią to dla zysku. Pistolet można sprzedać za pięćdziesiąt, sto dolarów. Znałem faceta, który włamywał się do domów na przedmieściach i kradł broń, żeby właściciele nie mogli zastrzelić kolejnego złodzieja. Zabierał każdy pistolet, który wpadł mu w ręce, a potem wrzucał go do kanału. „Musimy się wzajemnie chronić”, tłumaczył mi. Nigdy nie ukradłem pistoletu i nie miałem zamiaru zabierać broni Martina. Ciarki mnie przechodziły na samą myśl, że mógłbym dotknąć tej piekielnej maszyny. Zostawiłem pistolet w szufladzie i zamknąłem ją. Wyszedłem z biura; dochodziła dziesiąta. Na korytarzu było pusto. Kiedy przechodziłem obok biura Notions Unlimited, moich uszu dobiegły niewyraźne tony Mozarta. Straciłem dobrą minutę, zamykając drzwi na zamek. Gdybym tego nie zrobił, Peter Alan Martin uznałby pewnie, że zapomniał zamknąć biuro. Pomyślałem, że skoro agent trzyma w szafce taką ilość alkoholu, na pewno rzadko pamięta po przebudzeniu wydarzenia poprzedniej nocy. Zszedłem schodami na czwarte piętro i dopiero tam wsiadłem do windy. Nikogo nie było w biurze Hubbel Corp. Zjechałem windą na parter i znalazłem swoje nazwisko w księdze. Z wpisów wynikało, że po mnie do budynku weszły jeszcze trzy osoby, a jedna zdążyła już wyjść. Wpisałem: dziesiąta w rubryce „godzina opuszczenia budynku” i życzyłem mężczyźnie w liberii koloru wina miłego wieczoru. - To bez różnicy - powiedział. - Dobre noce są takie same jak złe noce. Kiedy stanąłem w drzwiach kawiarni Rikera, Ruth od razu mnie zauważyła. W środku było prawie pusto. Przy barze siedziało paru taksówkarzy, a z tyłu dwie prostytutki, które najwyraźniej zrobiły sobie przerwę w pracy. Ruth położyła obok kubka z kawą kilka monet i wybiegła na zewnątrz. - Wszystko gra. - Długo cię nie było. - Pół godziny. - Czterdzieści minut. Czułam się tak, jakbym czekała na ciebie całymi godzinami. Co się stało? Ruth wzięła mnie pod ramię. Kiedy ruszyliśmy przed siebie, zacząłem jej opowiadać o biurze Martina. Czułem się świetnie. Nie dokonałem niczego niezwykłego, ale nagle ogarnęła mnie radość. Byłem pewien, że wszystko idzie po naszej myśli, i cieszyło mnie to. - Brill mieszka w hotelu przy Zachodniej Ulicy Pięćdziesiątej - powiedziałem. - W pobliżu Columbus Circle i Koloseum. Dlatego jego numeru nie było w książce telefonicznej. Nigdy nie słyszałem o tym hotelu, ale podejrzewam, że nie jest kategorii Sherry-Netherlanda. Wydaje mi się, że panu Brillowi nie powodzi się ostatnio najlepiej. Ma agenta nieudacznika. Większość klientów Petera Alana Martina to kobiety, które wygrały trzecią nagrodę w konkursie piękności zorganizowanym dawno temu przez władze hrabstwa. Do takich agentów dzwonią mężczyźni urządzający wieczór kawalerski i szukający dziewczyn, które wyskoczyłyby z ciasta. Czy ten zwyczaj jeszcze istnieje? - Co masz na myśli? - Dziewczyny, które wyskakują z ciasta. - Mnie o to pytasz? Skąd mam wiedzieć? - Rzeczywiście. - Nigdy nie wyskakiwałam z ciasta i nie byłam na wieczorze kawalerskim. - Wobec tego nie wynajęłabyś Martina. Zastanawiam się, dlaczego Brill wybrał takiego agenta. Facet jest znany. Na pewno go rozpoznasz. - Weszliśmy pod latarnię i pokazałem Ruth zdjęcia. - Bez wątpienia widziałaś jego twarz setki razy. - Tak - powiedziała. - Oczywiście. Grywał w filmach telewizyjnych. - Zgadza się. - Nie pamiętam, w jakich filmach go widziałam, ale zapamiętałam jego twarz. Jego głos też. Grał w fiknie... nie pamiętam dokładnie tytułu... - Mężczyzna w środku - wtrąciłem. - Z Jimem Garnerem, Shanem Willsonem i Wesem Brillem. - Racja. - Dlaczego żyje jak nędzarz? Ma dwa imiona, a jego agent - trzy. Mieszka w jakiejś ruderze obok Koloseum i zadaje się z kryminalistami. Dlaczego? - Spytamy go o to jutro. - I o parę innych rzeczy. Szliśmy dalej w milczeniu. Nagle Ruth spojrzała na mnie. - To pewnie było dla ciebie nowe doświadczenie. Włamałeś się do jego biura i niczego nie ukradłeś. - Na początku swojej kariery włamałem się do pewnego mieszkania i ukradłem tylko kanapkę. Rodowi też niczego nie zabrałem, poza odrobiną whisky i kilkoma zupkami w puszce. - Chyba zmieniasz się na lepsze. - Nie licz na to. Poza tym, ukradłem coś temu... Martinowi. - Zdjęcia? To się nie liczy. - Osiemdziesiąt pięć dolarów. To się liczy. Powiedziałem Ruth o pieniądzach, które znalazłem w szufladzie jego biurka. - O Boże - jęknęła. - Co się stało? - Ty naprawdę jesteś włamywaczem. - Dobre sobie. Myślałaś, że tylko udaję? - Jestem taka naiwna. - Ruth wzruszyła ramionami. - Wciąż zapominam, że jesteś złodziejem. Włamałeś się do biura, zobaczyłeś pieniądze i odruchowo je zabrałeś. Miałem zamiar wytłumaczyć Ruth, na czym to polega, ale zmieniłem zdanie. - Czy to ci przeszkadza? - spytałem. - Raczej nie. Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? - Nie wiem. - Po prostu czuję się oszołomiona. - To zrozumiałe. - Ale nie przeszkadza mi to. Doszliśmy do domu w milczeniu. Kiedy przechodziliśmy na drugą stronę Czternastej Ulicy, wziąłem Ruth za rękę. Puściłem ją dopiero, kiedy doszliśmy do budynku. Ruth wyciągnęła klucze, żeby otworzyć drzwi. Przez jakiś czas mocowała się z zamkiem. Pomyślałem, że otworzyłbym drzwi szybciej za pomocą wytrychu. Powiedziałem jej o tym, kiedy wchodziliśmy po schodach, i Ruth roześmiała się. Kiedy znaleźliśmy się na trzecim piętrze, Ruth podeszła do drzwi z napisem 4-F i spróbowała włożyć klucz do zamka. - Nie będzie pasować - powiedziałem. - Co takiego? - To nie jest moja kryjówka. - O czym ty mówisz? - Na drzwiach jest napisane: 4-F, a nasze mieszkanie ma numer 5-R. Zapomniałaś? - O rany! - zawołała Ruth, czerwieniąc się. - Myślałam, że jestem u siebie, przy Bank Street. - Twoje mieszkanie jest na czwartym piętrze z przodu budynku? - Na samej górze. Na każdym piętrze są cztery mieszkania. Mój budynek jest większy niż ten. Zaczęliśmy się wspinać na ostatnie piętro. - Cieszę się, że nikt nie otworzył drzwi. Czulibyśmy się głupio. - Nie przejmuj się tym. Kiedy stanęliśmy przed drzwiami Roda, Rum wyjęła klucze, zawahała się i włożyła je z powrotem do torebki. - Pomyliłam klucze - powiedziała. - Daj spokój. - Otwórz drzwi bez klucza. Potrafisz to zrobić, prawda? - Tak, ale po co? - Chciałabym to zobaczyć. - To bez sensu - zaprotestowałem. - Ktoś może pojawić się na klatce schodowej i przyłapać mnie na gorącym uczynku. Nie warto ryzykować. Poza tym przy tego rodzaju zabezpieczeniach trzeba się nieźle napracować. Zamek Medeco jest trudny do otwarcia. - Zeszłym razem sobie poradziłeś. - Jasne, ale... - Nakarmiłam już koty - powiedziała Ruth, a ja odwróciłem się i spojrzałem na nią. - Nakarmiłam Esterę i Mordechaja. - Tak? - Zrobiłam to dziś po południu, zanim tu przyszłam. Zostawiłam im wodę w misce i mnóstwo suchego jedzenia. - Rozumiem. - To podniecające patrzeć, jak włamujesz się do cudzego mieszkania. Mówiłam ci, że jestem trochę oszołomiona z tego powodu. Jeśli otworzysz przy mnie ten zamek, oszaleję z podniecenia. - Och... - bąknąłem, wyjmując zestaw narzędzi z kieszeni. - Pewnie uważasz, że jestem perwersyjna - powiedziała Ruth. Objęła mnie rękami w pasie i przycisnęła swoje seksowne, drobne ciało do mojego. - I wyuzdana. - Na to wygląda. - Czy to ci przeszkadza? - Chyba mogę z tym żyć - odparłem i zabrałem się do otwierania drzwi. Jakiś czas potem Ruth spojrzała na mnie. - Miałam rację. Nawet nie przypuszczałam, że jestem taką wyuzdaną dziwką. - Ziewnęła szeroko i zbliżyła się do mnie. Przesunąłem ręką po ciele dziewczyny i poczułem pod palcami wypukłości jej bioder, tajemnicze równiny i doliny. Moje serce biło znowu normalnym rytmem. Leżałem z zamkniętymi oczami i wsłuchiwałem się w przytłumiony odgłos ruchu ulicznego. - Masz wspaniałe ręce - powiedziała Ruth. - Powinienem był zostać chirurgiem. - Zrób to jeszcze raz. Jak cudownie. Nic dziwnego, że potrafisz otworzyć wszystkie zamki. Pewnie poradziłbyś sobie bez tych wszystkich dziwacznych narzędzi. Wystarczy, że pogłaszczesz zamek, a wtedy metal w środku zmięknie i drzwi otworzą się. - Jesteś trochę zmęczona, prawda? - Odrobinkę. Ale masz wspaniałe ręce. Chciałabym mieć takie. - Twoje ręce też są niczego sobie, kotku. - Naprawdę? Ruth przesunęła dłonią po moim ciele. - Zaczekaj - powiedziałem. - Co się stało? - Co pani wyprawia? - Niech pan zgadnie. - Igra pani z ogniem. - Naprawdę? Za pierwszym razem spieszyliśmy się i byliśmy zdesperowani. Teraz kochaliśmy się spokojnie i delikatnie. Radio było wyłączone, a z zewnątrz dobiegał odgłos ruchu ulicznego. W mojej głowie rozbrzmiewał odurzający jazz. Smutne tony mieszały się z dźwiękiem instrumentów dętych z tłumikiem. W końcu powiedziałem: „Ruth, Ruth, Ruth” i zamknąłem oczy. Poczułem, że umieram i idę prosto do nieba. Kiedy obudziłem się rano, wiedziałem, że coś jest nie w porządku. W mojej głowie wciąż majaczyły senne obrazy, ale nie mogłem ich uchwycić. Po chwili znikły. Leżałem nieruchomo, wdychając głęboko powietrze, potem przewróciłem się na bok i zobaczyłem Ruth. Poczułem ulgę. Zacząłem się jej przyglądać i wsłuchiwać w jej oddech. Potem zrobiłem to, na co miałem ochotę. W końcu wstaliśmy z łóżka i skorzystaliśmy jedno po drugim z łazienki. Potem włożyliśmy ubrania zdjęte w pośpiechu poprzedniej nocy. Kiedy Ruth zrobiła kawę i przypaliła tosty, usiedliśmy w milczeniu do śniadania. W kuchni panowała absolutna cisza i zacząłem się czuć nieswojo. Gdyby młody partner Raya Kirschmanna, Loren, znalazł się na moim miejscu, na pewno uderzyłby się w dłoń swoją pałką i powiedział kilka słów na temat wibracji. Może byłoby to właściwe zachowanie. Kiedy Ruth przekrzywiła głowę i zacisnęła usta, domyśliłem się, że coś jest nie w porządku. Ale nie miałem pojęcia co. - Co się stało, Ruth? - spytałem. - Ruth? - powtórzyła. - O co ci chodzi? - Droga Ruth. To brzmi śmiesznie. - Ruth, kotku. Mogę mówić: pączusiu. - Ruth, Ruth, Ruth. Powtarzałeś to przez cały wieczór. I dziś rano też, w najbardziej intymnych momentach. - A ty powiedziałaś: Słodziutki! Zaraz skończę, do cholery! Ale nie zamierzałem wypominać ci tego przy śniadaniu. Skoro nie lubisz swojego imienia, dlaczego go nie zmienisz? - Lubię swoje imię. - Więc o co chodzi? - Cholera, słuchaj Bernie. Jeśli będziesz nazywać mnie Ruth, będę mówić na ciebie Roger. - Co takiego? - Roger Armitage. - Och - bąknąłem i poczułem, jak moje oczy otwierają się szeroko, a szczęka opada ze zdumienia. Powiedziałem znowu: och, tym razem z większym przekonaniem. Ruth skinęła powoli głową. - Nie nazywasz się Ruth Hightower. - Właśnie. - Ruth odwróciła wzrok. - Na początku mówiłeś, że się nazywasz Roger. Wiedziałam, że to nie jest twoje prawdziwe imię, i nie podałam ci swojego. W ten sposób byliśmy kwita. Potem wyjaśniłeś mi, kim naprawdę jesteś, ale przyzwyczaiłam się, że mówisz do mnie Ruth. Nie było okazji, żeby powiedzieć ci prawdę. - Aż do teraz. - Jeśli zamierzasz szeptać mi do ucha moje imię w intymnych momentach, powinieneś znać moje prawdziwe imię. - Rozumiem. A więc? - Co? - Jak się nazywasz? Nie spiesz się, dziecinko. Wymyśl imię, które będzie ładnie brzmiało, jeśli wypowiem je szeptem. - Nie jesteś zbyt uprzejmy. - Nie jestem uprzejmy? Czuję się jak skończony bałwan. Przez cały czas szeptałem ci do ucha imię, którego nie lubisz, a ty mi mówisz, że nie jestem miły? Dotknąłem twarzy Ruth i obróciłem ją w moją stronę. Miała łzy w kącikach oczu. - Daj spokój - powiedziałem. Ruth zamrugała gwałtownie, ale łzy lśniły w nich nadal. Mrugnęła jeszcze raz i wytarła oczy ręką. - Nic mi nie jest - powiedziała. - Mam nadzieję. - Mam na imię Ellie. - To skrót od Eleanor? - Nie, od Elaine. Ellie brzmi ładnie. - A jak się nazywasz? Chyba nie Hightower? - Ellie Christopher. - Ładne nazwisko. - Dziękuję. - Pasuje do ciebie. Ale Ruth Hightower też świetnie do ciebie pasowało. Chyba nie powinienem się wypowiadać w tej kwestii. Poza tym nic o tobie nie wiem. Czy Christopher to nazwisko twojego męża? - Nie, wróciłam do swojego panieńskiego nazwiska po rozwodzie. - Jak się nazywał twój mąż? - Co za różnica? - Rzeczywiście. - Jesteś na mnie zły? - Dlaczego miałbym być zły? - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Wyjaśniłem jej swój punkt widzenia, pijąc kawę, a potem wstałem od stołu. - Oboje mamy różne sprawy do załatwienia - powiedziałem. - Chcę pójść do swojego mieszkania. - Obawiam się, że to niebezpieczne. Byłem tego samego zdania, ale nie miałem zamiaru o tym dyskutować. Nie chciało mi się wierzyć, że gliny wciąż przesiadują w moim mieszkaniu. Wystarczyło tam zadzwonić, żeby się przekonać. Potrzebowałem czystych ubrań i pieniędzy. Czułem, że wszystko wkrótce się wyjaśni, i chciałem mieć przy sobie pięć tysięcy dolarów, które schowałem przezornie w domu. - Muszę zrobić parę rzeczy - wyjaśniłem. - Ty też pewnie masz ochotę pójść do siebie, żeby się przebrać i odświeżyć. I nakarmić koty. - Chyba tak. - Pewnie trzeba wysypać piasek z kuwety i nasypać nowy, a potem spalić śmieci w piecu. Jest tyle drobnych czynności, które zabierają człowiekowi czas w ciągu dnia. - Bernie... - Naprawdę masz abisyńskie koty? Czy Estera i Ahasuerus to ich prawdziwe imiona? - Estera i Mordechaj. - Wiem o tobie bardzo niewiele. - Nie przesadzaj. Nie rozumiem, dlaczego jesteś taki wściekły. Ja też tego nie rozumiałem, ale patrzyłem na nią ze złością. - Nie unoś się. Jestem dziewczyną z sąsiedztwa, która wpadła tu pewnego ranka, żeby podlać kwiatki. - Nic mi nie jesteś winna. Chyba o tym wiesz. - Bernie... - Spotkamy się w restauracji Childs, na rogu Ósmej Alei i Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy - powiedziałem. - Hotel Brilla jest niedaleko stamtąd. Wciąż chcesz ze mną iść? - Oczywiście. Ubiorę się tak, jak ustaliliśmy wczoraj wieczorem. Nic się nie zmieniło. Postanowiłem tego nie komentować i spojrzałem na zegarek. - Jest piętnaście po dziesiątej. Powinniśmy załatwić wszystko w ciągu dwóch godzin, ale na wszelki wypadek doliczmy jeszcze pół godziny. A więc spotkamy się w restauracji o pół do pierwszej. Odpowiada ci to? - Jasne. Kiedy wyciągnąłem perukę i czapkę, Ellie podeszła do mnie ze spinkami. Chciałem przypiąć perukę sam, ale stanąłem nieruchomo i pozwoliłem, żeby to zrobiła. - Jeśli nie zjawię się do pierwszej, to znaczy, że mnie aresztowano - powiedziałem. - To nie jest śmieszne. - Nie wszystko jest śmieszne. Pamiętaj, żeby zaniknąć drzwi na klucz. Na ulicach roi się od włamywaczy. - Bernie... - To miasto zamienia się w dżunglę. - Bernie... - Co takiego? - Uważaj na siebie. - Zawsze na siebie uważam - powiedziałem i wyszedłem z mieszkania. Rozdział XI Wsiadłem do taksówki jadącej na przedmieście i zacząłem myśleć o Ellie (w myślach wciąż nazywałem ją Ruth). Nie miałem pojęcia, dlaczego tak się uniosłem. Ellie skłaniała raz albo parę razy, ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Podjęła przecież ryzyko i pomogła obcemu facetowi, który mógł być mordercą. Zaufała swojej intuicji i wyświadczyła mi przysługę. To logiczne, że nie podała mi swojego prawdziwego imienia i nazwiska. Postąpiła bardzo mądrze. Gdybym wpadł w ręce policji, nie mógłbym jej wydać, gdyż nie znałem jej prawdziwego nazwiska. Kiedy poszliśmy do łóżka, Ellie zaczęło dręczyć ją sumienie, że mnie oszukała. Powiedziała mi, jak się naprawdę nazywa, i wszystko było w porządku. Wobec tego, o co mi chodziło? Powiedziałem jej prawdę. Było to dla mnie nowe doświadczenie. Do tej pory kobiety, z którymi się wiązałem, nie wiedziały, jaki mam zawód. Mówiłem im, co jadam na śniadanie, jaką piżamę wkładam do snu, w jaki sposób lubię się kochać. Zdradzałem im, że wolę chrupkie masło fistaszkowe od miękkiego, ale nigdy nie przyznawałem się, z czego żyję. Tłumaczyłem kobietom, że właśnie zmieniam pracę albo mam prywatne dochody, albo inwestuję. Jeśli było to coś więcej niż tylko przelotna znajomość, wymyślałem sobie jakiś inny ciekawy zawód. Byłem już grafikiem pracującym dla gazety, neurochirurgiem, kompozytorem nowoczesnej muzyki klasycznej, nauczycielem gimnastyki, agentem na giełdzie i handlarzem nieruchomościami z Arizony. Odgrywanie tych ról sprawiało mi przyjemność. Nie chciałem mówić swoim przyjaciółkom, z czego żyję, ale zastanawiałem się, czy ukrywanie prawdy ma sens. Przyszło mi nagle do głowy, że te kobiety mogły postąpić tak samo jak Ellie. Większość ludzi uważa, że włamywacze mają fascynujący zawód, chociaż łamią prawo. Zauważyłem zresztą, że kobiety łatwo zmieniają swoje zasady moralne. Nie chciałem mówić prawdy swoim przyjaciółkom, ponieważ lubię mieć sekrety. Czułbym się nieswojo, gdyby ktoś wiedział o mnie wszystko. Jeśli chodzi o Ruth, nie, do cholery, ona się przecież nazywa Ellie - tak przynajmniej twierdzi - musiałem powiedzieć jej prawdę. Dlatego zbliżyła się do prawdziwego Bernarda Rhodenbarra, a ja dowiedziałem się, jak to jest być z kobietą i nie mieć przed nią tajemnic. A tymczasem szeptałem jej do ucha niewłaściwe imię. Zrobiła mnie w konia. Przez te wszystkie lata okłamywałem swoje partnerki, a teraz role się odwróciły i wcale nie byłem z tego zadowolony. Kazałem taksówkarzowi zatrzymać się przed budynkiem, w którym mieszkałem. Oczywiście zamierzałem wśliznąć się do środka tylnym wejściem. Dałem kierowcy pognieciony banknot pięciodolarowy, który należał przedtem do Petera Alana Martina, i posłałem go w dalszą drogę. Łatwo przyszło, łatwo poszło, jak mówią. Zamierzałem otworzyć zamek w tylnych drzwiach za pomocą swoich narzędzi, mimo że było jasno. Wchodząc od frontu, ryzykowałbym zbyt wiele. Na szczęście nie musiałem korzystać ze swoich umiejętności. Drzwi były otwarte. Dwóch osiłków wynosiło właśnie z budynku klawesyn. Stałem na zewnątrz i patrzyłem, jak mężczyźni ładują instrument na półtonową ciężarówkę bez tablicy rejestracyjnej. Wyglądali jak Cyganie, którzy przenoszą się do innego mieszkania, albo złodzieje pianin. To drugie wydawało się mało prawdopodobne, ale w takim mieście jak Nowy Jork wszystko jest możliwe. Cokolwiek robili, nie była to moja sprawa. Zszedłem do piwnicy i wsiadłem do windy. Potem wjechałem na szesnaste piętro, nie zwracając niczyjej uwagi. Na szczęście długi, wąski korytarz był pusty. Poszedłem szybko do drzwi mojego mieszkania i wyjąłem klucze z kieszeni. Cieszyłem się, że mogę znowu otworzyć drzwi własnym kluczem. Nagle przypomniałem sobie, że ktoś może być w mieszkaniu, i zacząłem żałować, że nie zadzwoniłem wcześniej, żeby to sprawdzić. Już chciałem nacisnąć dzwonek, ale w ostatniej chwili coś mnie powstrzymało. Pomyślałem, że jeśli ktoś jest w środku, na pewno nie otworzy drzwi. Chyba że był to policjant. Wyobraziłem sobie, jak na korytarz wypada gliniarz i zakłada mi kajdanki. Zawahałem się i spojrzałem na rękę, w której trzymałem klucz. Moje palce drżały. Skarciłem sam siebie za głupie zachowanie i nakazałem sobie spokój. Ręka przestała drżeć. Następnie przeniosłem wzrok z palców na zamek, a ściślej, na miejsce, gdzie zamek poprzednio się znajdował. Była tam dziura. Zamek sprężynowy firmy Yale, który założył właściciel budynku, znajdował się na swoim miejscu, ale mój klucz nie pasował do niego. Kiedy uklęknąłem na jednym kolanie, uświadomiłem sobie, że zamek został zmieniony na inny. Drzwi były porysowane i zniszczone. Pomyślałem, że dozorca założył nowe zabezpieczenie, żeby ludzie nie mogli wejść do mojego mieszkania. Zajrzałem przez dziurę, która tkwiła na miejscu Rabsona za sześćdziesiąt dolarów, ale w środku panowała ciemność i trudno było cokolwiek zobaczyć. Otworzyłem zamek za pomocą narzędzi, co było dość absurdalne. Wiedziałem, że w moim mieszkaniu byli goście, i domyślałem się, co zastanę w środku. Policjanci mogli zniszczyć Rabsona, skoro nie mieli pod ręką włamywacza, ale drugi zamek musiał otworzyć dozorca. Na pewno nie wezwali osiłka, który wyłamałby zabezpieczenie Rabsona jednym kopnięciem. Jednakże to, co zobaczyłem, wprawiło mnie w osłupienie. Wszedłem do mieszkania, zamknąłem drzwi i, kiedy skierowałem światło latarki na ściany pokoju, poczułem się jak w Dreźnie po bombardowaniu. Wszystko było przewrócone do góry nogami. Nie rozumiałem, dlaczego dozorca założył nowy zamek w drzwiach; mieszkania nie można było bardziej zdewastować. Wszystkie moje rzeczy leżały na podłodze w dużym pokoju. Poduszki z krzeseł były rozprute. Moi goście pozdejmowali z półek wszystkie książki i potrząsając nimi, sprawdzali, czy ukryłem coś w środku. „Boże, jaki bałagan”, pomyślałem. Jestem porządnym włamywaczem i zawsze szanowałem cudzą własność, niezależnie od tego, czy zamierzałem zostawić ją w mieszkaniu właściciela czy też ukraść. Brak delikatności, którym wykazali się moi goście, po prostu mnie przeraził. Poczułem, że muszę usiąść, ale nie mogłem znaleźć krzesła. Wszystko było doszczętnie zdewastowane. Wreszcie zauważyłem krzesło, które nie zostało połamane, ponieważ nie było obite materiałem, i usiadłem na nim. Dlaczego to zrobili? Wiedziałem, że policjanci przyjechali do mojego mieszkania tylko dlatego, że mnie szukali. Byłem pewien, że zabrali mój notes w nadziei, że wpadną na trop moich znajomych. Coś mi jednak mówiło, że gliniarze nie zdewastowaliby mojego mieszkania, nawet gdyby żywili do mnie urazę. Musieli to zrobić ci sami ludzie, którzy zlikwidowali zamek w drzwiach. Tylko - po co? Najwyraźniej szukali czegoś. Zachowali się jak banda młodocianych wandali, ale wyglądało na to, że mieli konkretny plan. Na pewno zniszczenie moich rzeczy sprawiło im przyjemność, ale ich celem było przeszukanie mojego mieszkania. Czego chcieli? Zacząłem chodzić z pokoju do pokoju, próbując znaleźć odpowiedź na to pytanie. Mała kuchnia, której nigdy nie lubiłem, została całkowicie zdemolowana. Najcenniejszą rzeczą, jaką tu trzymałem, było ravioli w puszce, więc nie miałem zamiaru rozpaczać z powodu całego tego śmietnika. Moi goście wyrzucili wszystko z lodówki, więc słowo „śmietnik” jak najbardziej tu pasowało. W sypialni zastałem ten sam widok, ale postanowiłem nie zwracać na to uwagi i podszedłem do szafy. W środku wstawiłem dodatkową ścianę i w ten sposób powstała skrytka, która miała pięć stóp szerokości, trzy stopy wysokości i dwanaście cali głębokości. Nie znalazłby jej nawet architekt, który zaprojektował budynek. Trzymałem tam łupy zdobyte podczas nocnych wypraw i wyjmowałem je dopiero wtedy, kiedy chciałem je sprzedać. Były okresy, kiedy skrytka wprost pękała w szwach, ale nigdy nie trwało to długo. Kiedy byłem ostatni raz w mieszkaniu, zostawiłem tam tylko paszport i papiery, które ludzie zwykle trzymają w sejfie. Ciekawiło mnie, czy moi goście byli na tyle sprytni, żeby znaleźć skrytkę. Nie miałem wątpliwości, że przeszukali szafę. Rzucili moje ubrania na łóżko i rozpruli marynarki. Kiedy zorientowałem się, że nie znaleźli skrytki, poczułem się znacznie lepiej. Przesunąłem ściankę i zajrzałem do środka. W skrytce leżał mój paszport, dyplom z liceum, zdjęcie klasowe i inne skarby. Zacząłem żałować, że nie ukryłem tam worka szmaragdów. Miałbym większą satysfakcję. Potem wróciłem do dużego pokoju i zacząłem przeglądać książki leżące na podłodze. Prawie wszystkie okładki były oderwane. Wybrałem trzy spośród nich: Pistolety w sierpniu z Klubu Książki, drugi tom trylogii Gibbona Upadek Imperium Rzymskiego, wydany przez Heritage Press, i Pasjonujące życie pszczelarza. Tę ostatnią książkę kupiłem ze względu na intrygujący tytuł. Wszystkie trzy tomy były zniszczone, okładka podręcznika dla pszczelarzy ledwo się trzymała. Nie zamierzałem się tym jednak przejmować. Zabrałem książki do sypialni i położyłem je na komodzie. Było tam dużo miejsca, ponieważ moi goście zrzucili na podłogę wszystko, co na niej stało. „Dzięki temu jest więcej miejsca”, pomyślałem. W szafie była mała płócienna walizka. Wandale zniszczyli moją skórzaną walizkę, szukając w niej skrytek, ale płócienna walizka była nie naruszona. Włożyłem do niej trzy książki i trochę czystych ubrań, które leżały na podłodze i łóżku. Zostawiłem ubrania, w które zamierzałem się przebrać. Zapakowałem tyle skarpetek, koszulek i bielizny, żeby wystarczyło na parę dni. Zapiąłem walizkę, a potem rozebrałem się. Rzuciłem ubrania na podłogę i poszedłem do łazienki wziąć prysznic. Myjąc się, zachlapałem całą podłogę, ponieważ moi „znajomi” zdjęli metalowy drążek, na którym wisiała zasłona. Wykręcili też wieszaki na ręczniki. Niektórzy ludzie używają ich jako skrytek, ale nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Trzeba się nieźle natrudzić, żeby wyjąć z wieszaka skarby. Złodzieje i gliniarze po prostu wyrywają taki wieszak ze ściany. Przez te wszystkie lata doszedłem do wniosku, że wy, zwyczajni ludzie, chowacie rzeczy w niewłaściwych miejscach. Wziąłem prysznic i zachlapałem całą łazienkę, mocząc ubrania, które leżały na podłodze. Nie przejąłem się tym, że moje rzeczy zostały porozrzucane po całym mieszkaniu, może dlatego, że nie miałem zamiaru ich więcej wkładać. Wiedziałem, że nie wrócę już do tego mieszkania, i miałem to gdzieś. Wyszedłem spod prysznica i przesunąłem nogą stertę ubrań, szukając ręcznika. W końcu znalazłem kilka, wytarłem się i ubrałem. Włożyłem mokasyny, a do walizki dopakowałem jeszcze parę drobiazgów: maszynkę do golenia, przybory toaletowe, lekarstwo na katar sienny (mimo że łapał mnie nie o tej porze roku) i futerał na klucze ozdobiony króliczą łapką. Kiedyś trzymałem w nim klucze, ale już dawno się zgubiły. Futerał leżał w tylnej szufladzie w szafie i moi „znajomi” wyrzucili go razem z innymi rzeczami. „Nic dobrego z tego nie wyniknie”, powiedziałem sobie i przełożyłem futerał z walizki do kieszeni. Zawahałem się i włożyłem do niego swój zestaw narzędzi. Królik, do którego należała łapka, pewnie niedługo się nią cieszył, ale ja wierzyłem, że futerał przynosi szczęście. Rozejrzałem się po raz ostatni po mieszkaniu i w końcu podszedłem do telefonu. Zacząłem się zastanawiać, czy założyli mi podsłuch, i doszedłem do wniosku, że to raczej mało prawdopodobne. Podniosłem słuchawkę, ale nie miałem pomysłu, do kogo zadzwonić. Znalazłem książkę telefoniczną, która została potraktowana tak samo jak inne książki, podniosłem ją z podłogi i przekartkowałem, w nadziei że znajdę telefon Ellie Christopher. W książce nazwisko Christopher pojawiało się kilka razy, ale żadna z osób nie mieszkała przy Bank Street. Zdecydowałem, że jest to jedna z rzeczy, nad którymi muszę się zastanowić. Wziąłem do ręki walizkę, zgasiłem światła i otworzyłem drzwi. Kiedy wyszedłem na klatkę schodową, zobaczyłem panią Hesch. Moja sąsiadka ubrana była w bezkształtną podomkę z wyblakłym kwiatem na piersi (kwiat nie był przyczepiony, tylko namalowany), a na nogach miała kapcie z materiału. Włosy upięła w kok na czubku głowy. Z szerokich ust pani Hesch wystawał papieros z warstwą popiołu na pół cala. Widywałem ją już w tej podomce, a może w bardzo podobnym stroju. Papieros tkwił w jej ustach niezależnie od tego, jak była ubrana. Przypuszczam, że nie wyjmowała go nawet podczas jedzenia. - Pan Rhodenbarr - powiedziała. - Usłyszałam, jak pan chodził po mieszkaniu. To znaczy, usłyszałam jakiś hałas. Nie wiedziałam, że to pan. - Tak, to ja. - Właśnie. - Jej małe, jasne oczy rozbłysły, kiedy zobaczyła moją walizkę. - Wybiera się pan gdzieś? Nic do pana nie mam. Biedaczysko. Pewnie wpadł pan w tarapaty. Mieszkamy naprzeciwko siebie tyle lat, ale nigdy bym nie przypuszczała, że taki miły młodzieniec jest włamywaczem. Chyba nie okradał pan mieszkań w tym budynku? - Oczywiście, że nie. - Tak im powiedziałam. Wie pan, jakie rozmowy odbywają się na dole w pralni. W tym budynku mieszkają same wariatki, panie Rhodenbarr. Wczoraj jedna powtarzała jak najęta: „Nie jesteśmy bezpieczne w swoich własnych łóżkach”. A ja na to: „Gert, tobie nic nie grozi, nawet w cudzym łóżku”. Potem powiedziałam: „Czy pan Rhodenbarr kiedykolwiek zrobił komuś krzywdę? Czy włamał się do jakiegoś mieszkania w naszym budynku? Nie nasza sprawa, co robi w East Side. Zresztą te bogate małpy zasłużyły na to”. Mówiłam jak do ściany. - Z papierosa pani Hesch posypał się popiół. - Nie powinniśmy tutaj stać - powiedziała, zniżając głos do szeptu. - Zapraszam pana do siebie. Właśnie zaparzyłam kawę. - Trochę się spieszę... - Proszę się nie wygłupiać. Zawsze miał pan czas, żeby napić się ze mną kawy. Dokąd się pan tak spieszy? Poszedłem za nią jak zahipnotyzowany. Pani Hesch postawiła przede mną filiżankę wyśmienitej kawy. Kiedy ją piłem, wyciągnęła z ust niedopałek i zastąpiła go nowym papierosem. Powiedziała, że dzięki mnie atmosfera w budynku nieco się ożywiła. Potem opisała policjantów, którzy przeszukali moje mieszkanie, i dodała, że byli tam też inni ludzie. - Nie widziałam ich - zapewniła mnie. - Ale zostawili drzwi otwarte. Wczoraj po południu Jorge założył nowy zamek w pańskich drzwiach. Widziałam, w jakim stanie zostawili pańskie mieszkanie. Nawet zwierzęta by się tak nie zachowały. Kto to był? Policja? - Nie sądzę. - Nie wie pan, kto to był? - Niestety nie. Nie widziała ich pani? - Nawet nie wiem, kiedy przyszli. Sądząc po tym bałaganie, narobili wiele hałasu, ale nic nie słyszałam, bo akurat oglądałam telewizję. Nikogo pan nie podejrzewa? Może ci ludzie mają coś wspólnego z tym mężczyzną, którego pan zabił? - Nigdy nikogo nie zabiłem. Pani Hesch kiwnęła głową w zamyśleniu. Oznaczało to, że nie ma zamiaru dyskutować ze mną na ten temat. - Mogę uwierzyć, że jest pan włamywaczem - powiedziała powoli. - Ale zabicie człowieka to zupełnie co innego. Tak właśnie powiedziałam policjantowi, który mnie przesłuchiwał. - Przesłuchiwali panią? - Przesłuchiwali wszystkich w budynku, proszę mi wierzyć. Nic im nie powiedziałam. Będę z panem szczera, nie lubię policjantów. Kiedy moja siostrzenica została zgwałcona, jedyne, co byli w stanie zrobić, to zadać jej mnóstwo głupich pytań. Powiedziałam im, że jest pan miłym młodzieńcem i nie skrzywdziłby pan karalucha. Ten policjant i tak nic by ode mnie nie wyciągnął, nawet gdyby portki zaczęły mu się palić. Powiedział, że włamał się pan do mieszkania jakiegoś Flaxforda. Dobrze mówię? - Flaxford. Zgadza się. - Podobno Flaxford pana zaskoczył, a pan spanikował. Myślałam o tym i nie mogę uwierzyć, że zabiłby pan kogoś w przypływie paniki. Nie zrobił pan tego? - Zapewniam panią, że tego nie zrobiłem. Sam chcę się dowiedzieć, kto jest mordercą. - Skoro pan tak mówi... - Pani Hesch nadal nie dawała po sobie poznać, czy mi wierzy. - Prawdę mówiąc, nie obchodzi mnie, co pan zrobił tym bogaczom z East Side. Sami się o to prosili. Takie jest moje zdanie. Mam nadzieję, że kawa panu smakuje. - Jest wyśmienita. - Dobra kawa to jedna z niewielu rzeczy, na których mi zależy. Trzeba włożyć w to trochę wysiłku, inaczej wychodzi lura. Nie spytałam, czy pan jest głodny. Lubi pan bułeczki z cynamonem? - Właśnie zjadłem śniadanie. Dziękuję za troskę. - Proszę jeszcze zostać. Dokąd pan idzie? Proszę siadać. Niech się pan jeszcze napije kawy. Skąd ten pośpiech? Jedna filiżanka kawy nie zaszkodzi panu. Proszę usiąść! Zrobiłem to, o co prosiła. - A więc jest pan włamywaczem - powiedziała. - Mogę panu zadać osobiste pytanie? Czy pan nieźle zarabia? - Wystarczająco. Staruszka kiwnęła głową. - Tak właśnie powiedziałam tej kobiecie z 11-J. Nie pamiętam, jak się nazywa. Powiedziałam jej: „To taki mądry chłopak, ładnie ostrzyżony, elegancki i uśmiechnięty. Zawsze znajdzie miłe słowo. Jeśli z tego nie wyżyje, zajmie się czymś innym”. Ale to tak, jakbym mówiła do ściany, proszę mi wierzyć, panie Rhodenbarr. Rozdział XII Mężczyźni, którzy zjawiali się w hotelu Cumberland, przychodzili z walizką albo z dziewczyną ubraną w skórzany strój. Ja byłem wyjątkiem: miałem i dziewczynę, i walizkę. Mój bagaż wyglądał podejrzanie, podobnie jak moja towarzyszka. Ellie ubrana była w obcisłe dżinsy i jasnozielony sweter o jeden numer za mały. Nie miała stanika. Jej włosy były całkiem rozczochrane. Usta pomalowała ciemną szminką, a na powieki nałożyła grubą warstwę cienia. Recepcjonista sondował Ellie spojrzeniem od stóp do głów, a ja tymczasem zarejestrowałem nas jako pana i panią Ben G. Roper z Kansas City. Później zdałem sobie sprawę, że mój bagaż nie miał żadnej plakietki. Oddałem recepcjoniście formularz razem z dwoma banknotami dziesięciodolarowymi. Kiedy zaczął szukać drobnych, żeby wydać resztę, Ellie położyła na ladzie kopertę. Recepcjonista wydał mi sześć dolarów i czterdzieści cztery centy reszty. Nagle zauważył kopertę, na której widniało nazwisko Brilla. - Skąd to się tu wzięło? - spytał i zamrugał oczami. Wzruszyłem ramionami, a Ellie powiedziała, że koperta leżała na ladzie, kiedy przyszliśmy. Mężczyzna zrobił minę, jakby go to nic nie obchodziło, i wetknął kopertę do przegródki z numerem 305. Dostaliśmy klucz od pokoju 507. Kiedy chwyciłem walizkę (w hotelu Cumberland goście sami wnosili bagaże do pokojów), Ellie wzięła mnie pod ramię i, kołysząc ze znawstwem biodrami, zaprowadziła mnie do windy. Staruszek, który siedział w windzie, żując cygaro, zawiózł nas na górę bez słowa, aż wreszcie trafiliśmy do naszego pokoju. Było to niewielkie pomieszczenie. Najwięcej miejsca zajmowało w nim łóżko, które wyglądało tak, jakby ktoś wyładował na nim całą złość. Ellie usiadła na brzegu materaca, usunęła makijaż i uczesała włosy, doprowadzając je do normalnego stanu. - Tyle wysiłku na nic - powiedziała. - Miałem wrażenie, że podoba ci się ta maskarada. - Owszem, ale wyglądam w tym swetrze jak żebraczka. - Wyglądasz jak typowy ssak. Ellie rzuciła mi piorunujące spojrzenie. Zerknąłem w lustro, które wisiało w łazience, żeby sprawdzić, czy peruka i czapeczka są na swoim miejscu. Mój wygląd nie zrobił wrażenia na pani Hesch, która nie zauważyła nawet, że pofarbowałem włosy. - Chodźmy - powiedziałem i poruszyłem brwiami przed lustrem, naśladując Groucha Marxa. - Chyba że chcesz zarobić parę dolców, kotku. - Tutaj? - Łóżko to łóżko. - To nie jest łoże usłane różami. Czy ludzie naprawdę odbywają stosunki w takich pokojach? - Właśnie po to przychodzą do hotelu. Chyba nie przypuszczasz, że ktoś tu śpi? Ellie zmarszczyła nos i wyszliśmy z pokoju, zabierając walizkę. Kiedy zadzwoniliśmy do hotelu z restauracji Childs, powiedziano nam, że Wesley Brill wyszedł. Upewniliśmy się, że jeszcze nie wrócił, pukając do jego drzwi. Mogłem otworzyć zamek w ciągu kilku sekund, ale okazało się to niepotrzebne. Nasz klucz pasował do pokoju aktora. Często się zdarza, że tym samym kluczem można otworzyć pokoje na określonym piętrze, na przykład: 305, 405 i 505. W starszych hotelach zamki z czasem się wyrabiają i wystarczy dowolny klucz, żeby je otworzyć. Pokój Brilla był ładniejszy niż te, w których ludzie korzystali głównie z łóżek. Nie był imponujący, ale przynajmniej na podłodze leżał dywan, a meble nie miały krzywych nóg. Położyłem walizkę na krześle, zajrzałem do szafy i komody, następnie stawiając walizkę na podłodze, usiadłem na krześle. W pokoju znajdowało się jeszcze jedno krzesło z poręczami, na którym Ellie zdążyła się już usadowić. - Tak to wygląda - powiedziała. - Istotnie. - Ciekawe, kiedy Brill wróci. - Na pewno pojawi się prędzej czy później. - Słusznie. Nie wziąłeś ze sobą talii kart, prawda? - Niestety nie. - Tak myślałam. - Zawsze mi się wydawało, że granie w karty to nieodpowiednie zajęcie dla włamywacza. - Do tej pory pracowałeś sam. - Na pewno Brill ma gdzieś schowaną talię kart. Myślę, że każdy, kto spędził dużo czasu w tym pokoju, układa pasjansa. - I oszukuje. - Na pewno. Gdyby było tu trochę więcej miejsca, zacząłbym chodzić od ściany do ściany. Przypominają mi się stare komiksy. Pokój był tak mały... - Powiedz mi o tym, Johnny. - Pokój był tak mały, że trzeba było wyjść na korytarz, żeby zamknąć drzwi. - Coś takiego! - Był tak mały, że myszy musiały się kulić. Nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Dlaczego myszy miałyby się kulić w małym pokoju? - Bierzesz to zbyt dosłownie. - Być może. - Ale za to jesteś miły. - Ellie uśmiechnęła się. - Traktujesz wszystko zbyt dosłownie, ale jesteś sympatyczny. Rozmawialiśmy przez jakiś czas. Potem zapadła cisza, a po niej znowu zaczęliśmy gawędzić. W którymś momencie Ellie spytała, co zrobię, kiedy będzie po wszystkim. - Pójdę do więzienia - odpowiedziałem. - Chyba ci to nie grozi, jeśli znajdziemy prawdziwego mordercę. Uniewinnią cię, prawda? Jestem pewna, że tak będzie. - Być może. - Co zrobisz, kiedy wszystko się wyjaśni? Przez chwilę zastanawiałem się, co powiedzieć. - Znajdę nowe mieszkanie - powiedziałem w końcu. - Nie zostałbym w starym mieszkaniu, nawet gdyby mi go nie zniszczyli. Teraz cały budynek wie, kim jestem. Będę musiał się wyprowadzić i wynająć mieszkanie pod innym nazwiskiem. To nie będzie łatwe, ale dam sobie radę. - Zostaniesz w Nowym Jorku? - Raczej tak. Oszalałbym gdzie indziej. Tu jest mój dom. Wiem, do kogo się zwrócić w razie potrzeby. - Co to znaczy? - W Nowym Jorku mam znajomości. Kiedy ukradnę jakąś rzecz, wiem, kto ją kupi i jaką cenę mogę wynegocjować. Gliniarze mnie znają, a taka znajomość z czasem staje się cenna, chociaż trudno w to uwierzyć. Jest wiele powodów, dla których włamywacz woli mieszkać na swoim terenie. Nie lubię pracować poza Manhattanem. Pamiętam, jak miałem robotę w Harrison, w Westchester... - Będziesz nadal włamywaczem? Spojrzałem na nią. - Nie wiedziałam - zaczęła. - Będziesz jak dotąd włamywał się do cudzych mieszkań i okradał ludzi? - Cóż innego miałbym robić? - Nie wiem. - Ellie, tobie się chyba wydaje, że oglądasz telewizję, a ja występuję w ostatniej reklamie. Pewnie dobrze się bawisz jako widz, ale to nie jest realistyczne podejście. - Nie? - Nie. Mam prawie trzydzieści pięć lat. Otwieranie zamków i okradanie mieszkań to jedyne, co potrafię. W czasopiśmie „Mechanika dla każdego” jest mnóstwo ogłoszeń dla ludzi, którzy chcą zrobić karierę jako rzeźnicy i wypychacze zwierząt. To nie dla mnie. Nie zamierzam hodować w domu szynszyli ani sadzić w ogrodzie żeń-szenia w nadziei, że zapłacą mi dwa dolary za godzinę. Nie będę wypruwał z siebie flaków dla dziesięciu dolców. - Mógłbyś pracować jako ślusarz. - Jasne. Wielu z nich złamało sobie kręgosłup, biegnąc z licencją do włamywaczy, którzy wylądowali w więzieniu. Właściciele firm wolnocłowych stoją w kolejkach, żeby podpisać kontrakt ze ślusarzem-kryminalistą. - Na pewno znalazłbyś jakąś pracę. - Państwo nauczyło mnie, jak się robi tablice rejestracyjne i szyje torby pocztowe. Być może cię to zdziwi, ale jest niewielkie zapotrzebowanie na takich ludzi. - Jesteś inteligentny, zdolny, bystry... - Te cechy czynią mnie dobrym włamywaczem. Jestem zadowolony ze swojego życia, Ellie. Wydajesz się tego nie dostrzegać. Pracuję kilka nocy w roku, a przez resztę czasu żyję sobie spokojnie. Czy to taki zły układ? - Nie. - Pracuję w ten sposób od wielu lat. Dlaczego miałbym to zmienić? - Nie wiem. - Ludzie się nie zmieniają. Nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia. Czas płynął tak szybko, jakbyśmy się cofnęli do Średniowiecza. W tym czasie hotel odwiedzali coraz to nowi klienci i korzystali z pokoju obok. Na odgłosy kroków na korytarzu zastygaliśmy, myśląc, że to Brill. Ale po chwili otwierały się drzwi sąsiedniego pokoju i sprężyny w łóżku zaczynały głośno skrzypieć. W końcu zalegała cisza, a potem słychać było, jak goście wsiadają do windy. - Prawdziwa miłość - powiedziała Ellie. - To dobrze, że ten hotel czemuś służy. - Przynajmniej nie muszą tego robić na ulicy. Ten ostatni facet bardzo się spieszył. Zauważyłeś? - Pewnie musiał wrócić do biura. Na korytarzu znowu rozległy się kroki. Ktoś zbliżył się do drzwi sąsiedniego pokoju, minął je i zatrzymał się przed pokojem, w którym siedzieliśmy. Wciągnąłem powietrze do płuc, wstałem z krzesła i przyczaiłem się przy drzwiach. Rozległ się dźwięk klucza w zamku i po chwili ujrzeliśmy Wesleya Brilla. To był bez wątpienia on. Miał łagodne, brązowe oczy, w które tak trudno było zajrzeć. Rozłożyłem ręce na wypadek, gdyby zemdlał. Przygotowałem się też na ewentualność ucieczki lub ataku z jego strony. Brill wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami. - Rhodenbarr - powiedział w końcu. - Nie do wiary. Jakim cudem mnie znalazłeś? Nie poinformowali mnie, że mam gości. - Nikt o tym nie wie. - Chcesz powiedzieć, że... No tak, jasne, przecież jesteś włamywaczem. - Każdy ma jakiś zawód. - Istotnie. Głos i sposób mówienia Brilla wydały mi się zupełnie inne. Nie akcentował słów i nie zjadał ich końcówek jak bohater powieści Runyona. Jego głos był ostry i melodyjny. Nie byłem pewien, czy Brill jest zmanierowany czy też zniewieściały. - Bernie Rhodenbarr - powtórzył. Nagle zauważył Ellie i uśmiechnął się szeroko, a potem podniósł rękę i zdjął z głowy kapelusz filcowy w kolorze brązowym. - Panienko - powiedział i znowu zwrócił się do mnie: - Zamknę drzwi. Nie ma potrzeby, żeby wszyscy handlarze z sąsiedztwa dowiedzieli się o naszych interesach. W porządku. A teraz, czy mógłbyś mi wyjaśnić, jakim cudem mnie znalazłeś? - Zobaczyłem cię w telewizji. - Tak? - W starym filmie. - Poznałeś mnie? - spytał i w jego głosie zabrzmiała duma. - Jaki to był film? - Mężczyzna w środku. - Ten beznadziejny film akcji z Jimem Garnerem? Zagrałem tam taksówkarza. Wystąpiłem w tej roli wiele razy. - Jego oczy zaszły mgłą i zamyślił się. - To były czasy. W zeszłym roku, niech Bóg ma nas wszystkich w swojej opiece, zostałem taksówkarzem. Nie w filmie, tylko w rzeczywistości. - Zamachał rękami, a potem zaczął rozcierać dłonie, jakby chciał się rozgrzać. - Dawne, dobre czasy się skończyły. Skupmy się na teraźniejszości. Najważniejsze, że ona wciąż chce mieć pudełko. Spojrzałem na niego. - Dlatego tu jesteś, prawda? Z powodu tego przeklętego, niebieskiego pudełka. - Pokrytego skórą - uzupełniłem. Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. - Tak, pokrytego skórą czy coś w tym stylu. Ta kobieta nie spodziewała się, że zabijesz Flaxforda, ale chyba uważa, że na to zasłużył. Ona chce wiedzieć, czy wyniosłeś z mieszkania pudełko. Jeśli je masz, jest gotowa za nie zapłacić. Spojrzałem na Brilla, który natychmiast odwrócił wzrok, wbiwszy go ponad moje ramię. - Słuchaj, Bernie... - Na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Chyba nie masz nic przeciwko temu, żebym tak cię nazywał, prawda? Wiesz już, kim jestem, więc nie muszę zgrywać twardziela. Możesz mi mówić Wes. - Wes - powtórzyłem. - Świetnie. Nie znam chyba twojej miłej damulki. - Przestań, Wes. Znowu zaczynasz udawać kogoś innego. Wesley Brill nie powiedziałby „miła damulka”. - Masz absolutną rację. - Odwrócił się do Ellie i ukłonił wytwornie. - Wesley Brill. - To jest Ruth Hightower - powiedziałem. - To chyba niemożliwe. - Brill uśmiechnął się. - To nasz prywatny żart - wyjaśniła Ellie. - Nazywam się Ellie Christopher, Wes. Zaproponowała Brillowi, by zwracał się do niej po imieniu, on zaś, żeby mówiła do niego Wes, co już zdążyła uczynić. Potem stwierdził, że nikt nie zwracał się do niego Wesley, i wyjaśnił, że jego prawdziwe imię i nazwisko brzmi: John Wesley Brill. Matka nazwała go tak na cześć założyciela grupy metodystów. Prawdopodobnie nie dałaby mu tego imienia, gdyby wiedziała, że zostanie aktorem. Brill zrezygnował z pierwszego imienia, kiedy po raz pierwszy zabłysnął w fiknie. (Naprawdę użył tego czasownika). Ellie zapewniła go, że postąpił bardzo słusznie, pozbywając się pierwszego imienia. Dodała, że ludzie, którzy skracają pierwsze imię do początkowej litery, wydają jej się podejrzani. Poczciwy, stary Wes natychmiast przyznał jej rację. Ellie wspomniała o G. Gordonie Liddym i E. Howardzie Huncie, a Wes podał jako przykład J. Edgara Hoovera. Kiedy tak gawędzili, przypomniałem sobie o F. Scotcie Fitzgeraldzie i doszedłem do wniosku, że teoria Ellie ma swoje słabe punkty. - Wes - wtrąciłem. - Nie przyszliśmy tu na pogawędkę. - Domyślam się. Nieźle się wkopałeś, zabijając starego J. Francisa. Zaskoczyłeś mnie. Ta kobieta mówiła, że jesteś łagodnym człowiekiem. Powiedziałem jej, że pewnie zrobiłeś to w samoobronie. Policja jest pewnie innego zdania, zwłaszcza że włamałeś się do jego mieszkania. - To się nazywa morderstwo pierwszego stopnia. - Wiem. To nie w porządku, prawda? Ale pytanie brzmi: czy masz pudełko? - Pudełko? - Tak. Zamknąłem na chwilę oczy. - Nigdy nie widziałeś tego pudełka - powiedziałem. - Opisałeś je bardzo dokładnie. Nie potrafiłeś jednak określić odcienia niebieskiego koloru. Zmyśliłeś coś, kiedy o to spytałem. - Czemu miałbym zmyślać? - Byłem pewien, że pudełko nie istnieje, ale wygląda na to, że istnieje. Brill spojrzał na mnie i na jego czole, tuż nad nosem, pojawiła się pojedyncza pionowa linia. Wyglądał teraz jak David Janssen w reklamie excedrinu, kiedy próbuje przekonać widzów, że ma piekielny ból głowy. - Pudełko istnieje - powtórzyłem. - Chcesz powiedzieć, że myślałeś... - Tak właśnie było. - Czyli nie zabiłeś... - Nie zabiłem go. - Czuję się tak, jakbym wdepnął w gówno - powiedział z takim przejęciem, jakby to się właśnie stało. Nagle przypomniał sobie, że w pokoju jest kobieta. - Przepraszam - bąknął. Ellie zapewniła go, że nie czuje się urażona. Pudełko istniało naprawdę. Brill czekał na mnie tamtego wieczoru w Pandorze z czterema tysiącami dolarów w kieszeni. Zamawiał drinki, aż zamknęli pub. Dopiero następnego dnia dowiedział się, co się wydarzyło. - Więc nie zabiłeś Flaxforda - powtórzył po chwili milczenia. - Ty też nie. - Dlaczego miałbym to zrobić? Nigdy go nie widziałem. Rozumiem, do czego zmierzasz. Myślałeś, że cię wrobiłem. Ale skoro to nie ty zabiłeś Flaxforda... - Musiał to zrobić ktoś inny. Na pewno nie popełnił samobójstwa, miażdżąc sobie czaszkę za pomocą ostrego przedmiotu. - Chciałbym wiedzieć coś więcej o tej sprawie - powiedział Brill. - Nie znam faktów i nie wiem, co się naprawdę wydarzyło. - Wiem, jak się czujesz. - Jestem zwyczajnym aktorem. Nie zrobiłem kariery. W moim życiu działy się różne rzeczy. Był okres, kiedy dużo piłem, ale dzięki Bogu skończyłem z tym. Doprowadziłem się do takiego stanu, że nie potrafiłem zapamiętać swoich kwestii. Wciąż mam z tym kłopot. Umiem improwizować, tak właśnie zrobiłem podczas naszego spotkania. Ta technika sprawdza się, kiedy aktor ma pomysł na swoją rolę, ale w filmie to się nie udaje, chyba że reżyserem jest Robert Altman albo ktoś jemu podobny. Przez długi czas nie miałem pracy, a agent, którego zatrudniłem, to alfons. - Wiem, byłem w jego biurze. - Znasz Pete’a? - Byłem w jego biurze - powtórzyłem. - Ale jego tam nie było. - Rozumiem... - Brill spojrzał na drzwi z taką miną, jakby uświadomił sobie, w jaki sposób dostaliśmy się do jego pokoju. - Jestem w to zamieszany ze względu na swój zawód. Grałem różnych twardzieli i dlatego ta kobieta zwróciła się do mnie. Miałem cię wynająć, zapłacić i przynieść jej pudełko. - Dlaczego wybrałeś właśnie mnie? - Ona tego chciała. - Jasne - powiedziałem. - Kazała ci wynająć włamywacza. Skąd wiedziałeś, że taki jest mój zawód? Brill skrzywił się. - Ta kobieta kazała mi wynająć ciebie. Podała twoje imię i nazwisko. Jestem aktorem, Bernie. Skąd miałbym wiedzieć, gdzie znaleźć włamywacza? Nie znam nikogo z tej branży. Grywałem oszustów w filmach, ale to nie znaczy, że się z nimi zadaję. - Rozumiem. - Znałem jednego bukmachera, ale brał udział w nielegalnych zakładach, i nie wiem, czy jeszcze żyje. Jeśli chodzi o włamywaczy, znam już jednego, a raczej... - zerknął na Ellie - dwie osoby, które się tym zajmują. - Kobieta, która cię zatrudniła, wiedziała, że Bernie jest włamywaczem - zauważyła Ellie. - Zgadza się. - Wiedziała, gdzie Bernie mieszka i jak wygląda, mam rację? - Sama mi go pokazała. - Skąd ona go zna? - Nie mam pojęcia. Funkcjonariusz Loren na pewno by go przeszukał. - Jak ona się nazywa? - spytałem. - Nie wolno mi tego zdradzić. - Tak myślałem. - Właśnie dlatego mnie wynajęła. Ellie spojrzała na niego i jej oczy rozbłysły. - Słuchaj, do cholery. Bernie ma prawo wiedzieć, kto go w to wrobił. Oskarżyli go o morderstwo, którego nie popełnił, i podejmuje ryzyko za każdym razem, kiedy wychodzi z domu. Musi chodzić w przebraniu... - Włosy - zauważył Wes. - Wiedziałem, że coś się zmieniło w twoim wyglądzie. Pofarbowałeś włosy. - To peruka. - Naprawdę? Wygląda jak prawdziwe włosy. - Do diabła - powiedziała Ellie. - Masz czelność ukrywać przed nami jej nazwisko? - Obiecałem jej, że nic nie powiem. - Szkoda. Musisz nam powiedzieć, kto to jest, w przeciwnym razie... - W przeciwnym razie, co? „Właśnie”, pomyślałem. Ellie skrzywiła się i spojrzała na mnie bezradnie. Tymczasem w moim umyśle zaczęło coś świtać. Brill nie znał mnie wcześniej, ale kobieta, o której mówił, wynajęła go, żeby mnie wrobić. Wybrała Brilla, ponieważ grywał w filmach typów spod ciemnej gwiazdy. Kobieta nie miała do czynienia z prawdziwymi kryminalistami, a jedynym włamywaczem, którego znała, byłem ja. Wiedziała, kim jestem, gdzie mieszkam, jak wyglądam i w jaki sposób udaje mi się przeżyć z dnia na dzień. - Chwileczkę - powiedziałem. - Nie pozwól, żeby uszło mu to na sucho. - Poczekaj chwilę. - Nie możesz mu odpuścić. Znaleźliśmy go i ma nam powiedzieć prawdę. Czy nie tak to miało wyglądać? - Spokojnie - powtórzyłem, zamykając oczy. - Daj mi chwilę. Ostatni zamek w moim umyśle otworzył się słodko, delikatnie jak płatki kwiatu albo spragniona pieszczot kobieta. Otworzyłem oczy i spojrzałem z uśmiechem na Ellie, a potem obdarowałem nim Wesleya Brilla. - On nie musi mi niczego mówić - powiedziałem, patrząc na Ellie. - Wiem, że zatrudniła go kobieta, to wystarczy. Przypomniałem sobie coś. Znam kobietę, która nie ma do czynienia ze środowiskiem kryminalistów, ale wie, że Bernie Rhodenbarr jest włamywaczem. - Kto to jest? - Czy ona nadal mieszka w tym samym miejscu, Wes? Park Avenue, dobrze mówię? Nie pamiętam dokładnego adresu, ale mógłbym z łatwością naszkicować plan jej mieszkania. Zapamiętuję dokładnie miejsca, w których mnie aresztowano. Brill pocił się obficie. Na jego czole pojawiały się wilgotne strużki, które wycierał, nie całą dłonią, ale palcem wskazującym. Znałem ten gest. Widziałem to wiele razy na filmach z Brillem. - Pani Carter Sandoval - powiedziałem. - Czy opowiadałem ci o państwu Sandoval, Ellie? Oczywiście, że tak. Jej mąż był kolekcjonerem monet, którymi się zainteresowałem. Miał też pistolet sporych rozmiarów. Kiedy włamałem się do ich mieszkania, akurat nie działał dzwonek i oboje byli w domu. Jestem pewien, że ci o tym mówiłem. - Tak. - No właśnie. - Uśmiechnąłem się do Brilla. - Jej mąż był przewodniczącym CACA. To Cywilna Organizacja Przeciwdziałania Zbrodni czy coś w tym rodzaju. Chodzi o grupę wspaniałomyślnych szkodników, którzy żądają zwiększenia liczby funkcjonariuszy patrolu miejskiego i przeprowadzenia kolejnych śledztw w sprawie politycznej i prawnej korupcji. Ten sukinsyn trzymał mnie na muszce, a ja próbowałem go przekupić. Trafiłem na niewłaściwego człowieka. Chciał mnie podać do sądu za to, że zaproponowałem mu pieniądze. Na szczęście nie pracował w policji. Poza tym nie istnieje prawo, które mówi, że nie wolno przekupić cywila. Tak mi się wydaje, ale pewnie nie mam racji. System prawny jest tak skonstruowany, że wszystkiego można zabronić, prawda? Oczywiście nie wiedziałem wówczas, że ten facet jest przewodniczącym CACA. Słyszałem tylko, że zbił fortunę, pracując na Wall Street, i miał nadzieję, że kolekcja rzadkich monet ochroni go przed skutkami inflacji. Czy on wciąż ma te monety, Wes? Brill wpatrywał się we mnie bez słowa. - Pamiętam ich dobrze - powiedziałem i poczułem, że zaczyna mi się to podobać. - Jestem pewien, że oni też mnie zapamiętali. Widziałem ich tej nocy, kiedy mnie aresztowano, a potem pojawili się w sądzie. Przyszli z własnej woli. Dostałem wyjątkowo łagodny wyrok, ale kosztowało mnie to wiele wysiłku. Carter Sandoval szalał z wściekłości, ale ktoś widocznie wytłumaczył mu, że sąd był zbyt zajęty, żeby zwoływać ławę przysięgłych. Carter Sandoval marzył o tym, żeby dać nauczkę wszystkim przestępcom, i chciał za wszelką cenę wsadzić mnie za kratki. Przyszedł z żoną zobaczyć, jak sąd wydaje wyrok skazujący i odsyła mnie do fabryki tablic rejestracyjnych. Pewnie uważał, że sprawa zyska rozgłos i będzie świadkiem zwycięstwa sprawiedliwości. Był niesamowicie wkurzony. Najwyraźniej jego ogromne przywiązanie do monet spowodowało, że nie mógł mi darować naruszenia spokoju domowego ogniska. - Bernie... - Pani Carter Sandoval była młodsza od niego. Miała niecałe czterdzieści lat, więc teraz liczy sobie zapewne czterdzieści pięć. Zapamiętałem ją jako atrakcyjną kobietę z nazbyt wydatnymi kośćmi policzkowymi. Być może dlatego, że zaciskała zęby ze złości, i stąd to wrażenie. Ciekawe, czy zmieniła kolor włosów od tamtego czasu? Wiesz coś o tym, Wes? - Nie powiedziałem ci, jak ona się nazywa. - To prawda. Szkoda, że tego nie zrobiłeś, ale mam to na końcu języka. Pani Sandoval ma na imię Carla albo Maria. Nie pamiętam dokładnie. - Darla. Spojrzałem na Ellie, która siedziała wyprostowana, z głową wysuniętą do przodu. Wydawała się pochłonięta tym, co się dzieje. - Darla Sandoval - powiedziałem. - Zgadza się. Słyszałaś o niej, Ellie? - Nie. Nie pamiętam, żebyś wspominał o niej wcześniej. Dlaczego pytasz? - Tak sobie. Mógłbyś do niej zadzwonić, Wes? - Nie dzwonię do niej. Sama się odzywa. - Zadzwoń do niej i spytaj, czy chce odzyskać pudełko. - Przecież nie masz pudełka, Bernie. - Brill spojrzał na mnie z ukosa. - A może się mylę? Jestem kompletnie skołowany. Masz pudełko czy nie? - Nie. - Tak też myślałem. Przecież byłeś przekonany, że ono w ogóle nie istnieje. Nie wyniosłeś go z mieszkania Flaxforda. Znalazłeś je tam? - Przeszukałeś biurko? Podobno stoi tam biurko z żaluzjowym zamknięciem. - To prawda. Przeszukałem je dokładnie, ale w środku nie było niebieskiego pudełka. - Cholera - rzucił Brill. Tym razem nie przeprosił Ellie, ale odniosłem wrażenie, że nie poczuła się urażona. Nie wiem nawet, czy go słyszała. Wydawała się bardzo zamyślona. - Pudełko mają ci ludzie. - Kto? - Ci, którzy go zamordowali. Nie popełniłeś morderstwa ani nie ukradłeś pudełka. Zrobił to ktoś inny. Dlatego pudełka nie było w mieszkaniu, kiedy się tam włamałeś. Tak to wygląda. - Zadzwoń do Darli. - Po co? - Wiem, gdzie jest pudełko - powiedziałem. - Zadzwoń do niej. Rozdział XIII Darla nie zmieniła koloru włosów. Była nadal blondynką i nie zauważyłem jakichkolwiek zmian w jej wyglądzie. Szczupła i elegancka. Miała wyraziste rysy twarzy i emanowała z niej pewność siebie. Kiedy Wes zadzwonił do niej, zaproponowała, żebyśmy ją odwiedzili. Zaprosiła nas do mieszkania, którego ściany wyłożone były piaskowcem, kilka przecznic od miejsca, gdzie parę lat wcześniej nakryła mnie policja. Darla otworzyła drzwi, przywitała się ze mną i poinformowała Wesa, że jego obecność jest zbędna. - Nie jesteś nam potrzebny, Wesley. Ja i pan Rhodenbarr zastanowimy się wspólnie nad sytuacją. Potraktowała go jak służącego, a Wes natychmiast spełnił polecenie. Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i zamknęła je na zamek. „Sam na sam z włamywaczem”, pomyślałem, kiedy Darla obdarzyła mnie zimnym, władczym uśmiechem. Spytała, czego się napiję. Powiedziałem, że mam ochotę na szkocką, i wytłumaczyłem jej, jak przyrządzić drinka. Kiedy Darla nalewała alkohol do szklanek, zacząłem myśleć o Ellie. W ostatniej chwili zdecydowała, że nie pójdzie ze mną do Darli Sandoval. Spojrzała na zegarek, jęknęła, że jest późno, i bąknęła coś o pilnym spotkaniu, na które była umówiona. Obiecała, że wpadnie później do mieszkania Rodneya, i znikła. Mieliśmy się zobaczyć po powrocie Ellie ze spotkania i nakarmieniu słynnych kotów oraz po pracy nad rzeźbą ze szkła... Przez mój umysł przelatywały coraz to nowe myśli. W końcu Darla Sandoval przyniosła drinki dla nas obojga. Bursztynowy płyn w jej szklance był o ton ciemniejszy od mojego. Podniosła ją, jakby zamierzała wznieść toast, ale najwyraźniej nie wiedziała, co powiedzieć. Po raz pierwszy, odkąd ją poznałem, okazała bezradność. - No cóż - westchnęła. Zabrzmiało to jak toast i oboje zaczęliśmy sączyć nasze drinki. Moja whisky była wyśmienita, ale wcale mnie to nie zaskoczyło. - Ładne mieszkanko. - Tak? Należy do mojego znajomego. - Mieszka pani tam, gdzie dawniej? W mieszkaniu, w którym się poznaliśmy? - Tak. Nic się nie zmieniło. - Westchnęła. - Naprawdę przykro mi z powodu tego, co się stało - powiedziała. Miała taką minę, jakby chciała się rozpłakać. - Nie przypuszczałam, że ta sprawa okaże się tak skomplikowana. Wynajęłam cię, żebyś włamał się do mieszkania. Pamiętałam, jak sprawnie otworzyłeś zamek tamtego wieczoru... - Niestety, była pani z mężem w mieszkaniu. Mój talent nie zdał się na wiele. - To był przypadek. Myślałam, że tym razem wszystko pójdzie jak z płatka. Nie znałam nikogo innego, kto by się do tego nadawał. Pamiętałam, jak się nazywasz, i zerknęłam do książki telefonicznej w nadziei, że znajdę twoje nazwisko. Udało się. - Naturalnie - powiedziałem. - Za zastrzeżony numer się płaci. Nie chciałem wyrzucać pieniędzy w błoto. Dlaczego mam płacić za coś, czego nie zrobią? To wyzysk. - Nie wiedziałam, że Fran będzie w domu tej nocy. Miał przyjść na spektakl. - Spektakl? - Zaproszono go na sztukę eksperymentalną. Byłam pewna, że przyjdzie i zostanie na przyjęciu, które miało się odbyć potem. Przyszłam do teatru z Carterem. Kiedy Fran się nie pojawił, ogarnął mnie niepokój. Wiedziałam, że włamiesz się do jego mieszkania, ale nie miałam pojęcia, czy gdzieś wyszedł czy też został w domu. Wesley mówi, że go nie zabiłeś. - Zamordowano go, zanim włamałem się do mieszkania. - A policja. Opowiedziałem jej, co zaszło w mieszkaniu Flaxforda. Kiedy Darla dowiedziała się, w jaki sposób przekupiłem policjantów, zrobiła wielkie oczy z wrażenia. Jej mąż ścigał skorumpowanych funkcjonariuszy, a Darla nie miała pojęcia, że gliniarze biorą pieniądze od złodziei. Wydaje mi się, że cywile nie mają pojęcia, jak działa cały ten system. - A więc zabił go ktoś inny - powiedziała. - Zastanawiam się, czy to był wypadek. Ale to niemożliwe. Mówisz, że przeszukałeś biurko, zanim pojawiła się policja? Widziałam, jak Fran włożył tam pudełko. Było intensywnie niebieskie, o ton ciemniejsze niż błękit królewski, wielkości powieści w twardej okładce, a może trochę większe - jak duży słownik. Pamiętam, jak chował je do biurka. - Pod żaluzjowym zamknięciem? - Włożył je do jednej z niższych szuflad. Nie pamiętam dokładnie, do której. - Nie szkodzi. Przeszukałem szuflady. - Dokładnie? - Bardzo dokładnie. Gdyby pudełko tam było, znalazłbym je. - Wobec tego ktoś inny je ma. - Zauważyłem, że twarz Darli robi się blada, pomimo makijażu. Wypiła kolejny łyk drinka i usiadła na drewnianym fotelu z haftowaną poduszką. - Pudełko ukradł morderca Frana. - Nie sądzę. Biurko było zamknięte, kiedy włamałem się do mieszkania. Zamek w biurku łatwo otworzyć, pod warunkiem że człowiek się na tym zna. - Być może zabójca miał klucz. - I zadał sobie trud, żeby zamknąć biurko, kiedy w sypialni leżał trup? Nie sądzę. Gdyby tak było, zostawiłby po sobie bałagan. - Nagle przypomniało mi się moje zdewastowane mieszkanie. - Poza tym ci ludzie wciąż szukają pudełka. Gdyby je mieli, nie zachowywaliby się w ten sposób. Kilka godzin temu byłem w swoim mieszkaniu. Wygląda tak, jakby Attyla nasłał tam Hunów. Chyba nie ma pani z tym nic wspólnego? - Oczywiście, że nie. - Mogła pani kogoś wynająć. Proszę tego nie brać do siebie, ale wolałbym znać prawdę. Nie chcę się bawić w ciuciubabkę. Darła zapewniła mnie, że nie ponosi odpowiedzialności za bałagan w moim mieszkaniu, i uznałem, że mówi prawdę. Właściwie wcale jej o to nie podejrzewałem. Byłem pewien, że zrobił to ktoś, kto zmiażdżył czaszkę Flaxfordowi. - Chyba wiem, gdzie jest pudełko - powiedziałem. - Naprawdę? - Leży na swoim miejscu w mieszkaniu Flaxforda. - Mówiłeś, że go tam nie ma. - Przeszukałem tylko biurko. Szukałbym dalej, gdyby nie przeszkodzili mi policjanci, i pewnie bym je znalazł. Mogło być gdziekolwiek w mieszkaniu. Widziała pani, jak Flaxford wkładał je do biurka, ale to nie znaczy, że wciąż tam jest. Może umieścił je w sejfie za obrazem albo włożył do szuflady w stoliku stojącym obok łóżka. Być może w biurku z żaluzją jest skrytka i Flaxford schował tam pudełko, kiedy pani wyszła. Założę się, że wciąż jest tam, gdzie je położył. Morderca myśli, że je ukradłem, a policja zalepiła moje drzwi taśmą. - Co można zrobić w tej sytuacji? Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Chwilowo nie podzieliłem się nim z Darła i zmieniłem temat. - Muszę wiedzieć, co znajduje się w niebieskim pudełku. - Czy to konieczne? - Pani wie, co jest w środku. Morderca też. Ta informacja jest ważna również dla mnie. Domyślam się, że to musi być coś cennego. - Ma wartość jedynie dla mnie. - Szantażował panią. Darla skinęła głową. - Zdjęcia? Coś w tym stylu? - Fotografie, kasety magnetofonowe. Pokazał mi zdjęcia i kasetę, na którą mnie nagrał. - Darla wzdrygnęła się. - Nie byliśmy w sobie zakochani, ale wydawało mi się, że czerpał z tego przyjemność. - Wstała i podeszła do okna. - Moje małżeństwo jest całkiem zwyczajne, ale jakiś czas temu odkryłam, że mam większe potrzeby. Kiedy poznałam Frana kilka miesięcy temu, okazało się, że mamy ze sobą wiele wspólnego. - Odwróciła się i spojrzała na mnie. - Nigdy nie przypuszczałam, że będzie mnie szantażował. - Czego chciał? Pieniędzy? - Nie. Nie mam pieniędzy. Ledwo zgromadziłam wystarczającą sumę, żeby zapłacić Wesowi i panu. Fran chciał, żebym wpłynęła na mojego męża, który działa w organizacji CACA. - Wiem. - Fran powiedział mi o człowieku, który nazywa się Michael Debus. To prokurator okręgowy Brooklynu albo Queensu, nigdy nie pamiętam, o którą dzielnicę chodzi. Z inicjatywy Cartera przeprowadzono śledztwo i Debus boi się, że zostanie zdemaskowany. - Flaxford chciał, żeby pani powstrzymała męża? - Tak. Ale Cartera nie można nawet przekupić. - Jaki interes miał w tym Flaxford? - Nie wiem. Nie mam pojęcia, dlaczego się w to wmieszał. Zaczęliśmy romansować, jeszcze nim przeprowadzono śledztwo, więc pomysł z szantażem musiał się pojawić później. Wiedziałam, że Fran zaangażował się w teatr. Był producentem sztuk awangardowych. Znał ludzi z tego środowiska. W ten sposób go poznałam. - Spotkała pani wtedy Brilla? - Tak. Nie znał Frana i innych moich znajomych, którzy pracowali w teatrze. Dlatego właśnie go wynajęłam. Fran musiał mieć do czynienia z przestępcami już wcześniej. Nie miałam o tym pojęcia. - Ludzie zwracali się do niego o pomoc - powiedziałem. - Debus był jednym z nich. - Ale ja nie prosiłam go o pomoc. - Darła podeszła do mnie i usiadła w fotelu, po czym wyjęła papierosa z pudełka leżącego na niskim stoliku i zapaliła go butanową zapalniczką. - To nie był przypadek, że związał się ze mną - powiedziała w przypływie szczerości. - Śledztwo w sprawie Debusa zaczęło się później, ale Fran wiedział, kim jest Carter, i widocznie sądził, że będzie mógł mnie wykorzystać. - Czy Flaxford poznał pani męża? - Widzieli się parę razy, kiedy zaciągnęłam Cartera na spektakl i przyjęcie. Teatr jest dla mnie tak ważny jak kolekcja monet dla mojego męża. Kiedy sztukę wystawia mały teatr, można być jednym z producentów i patrzeć, jak powstaje przedstawienie. Wystarczy zapłacić paręset dolarów. To niezwykłe przeżycie. Płacisz niewielką sumę i wierzysz, że jesteś artystą obcującym z prawdziwą sztuką. Przy okazji spotyka się bardzo interesujących ludzi. Darla zabrała puste szklanki do kuchni. Kiedy wróciła, domyśliłem się, że wypiła jeszcze trochę whisky. Jej twarz złagodniała i wydawała się rozluźniona. Spytałem, kiedy Flaxford pokazał jej zawartość niebieskiego pudełka. - Mniej więcej dwa tygodnie temu. Byłam wtedy u niego po raz czwarty. Zwykle przychodziliśmy tutaj. To nie jest mieszkanie znajomego. Wynajęłam je kilka lat temu i przydało się. - Zapewne. - Jest bardzo wygodne. - Zaciągnęła się papierosem. - Zaprosił mnie do siebie, ponieważ chciał zrobić nagranie i zdjęcia. Potem byłam u niego jeszcze raz. Pokazał mi, co ma, i zaczął mnie szantażować. - Miała pani przekonać męża, żeby umorzył śledztwo, którego celem było zdemaskowanie Debusa? - Tak. - Ale nie zrobiła pani tego, prawda? - W jaki sposób miałabym udowodnić Carterowi, że organizacja CACA się myli? - Darla wybuchnęła śmiechem. - Mój mąż jest niezwykle szlachetnym człowiekiem, panie Rhodenbarr. Próbował go pan przekupić, prawda? - Tak. Przedstawiła pani ten argument Flaxfordowi? - Oczywiście. Powiedział, że na pewno dam sobie radę. Zaznaczył, że powinnam zrobić to w imię naszej przyjaźni. - Zgrzytnęła zębami. - Dał mi do zrozumienia, że jeśli nie przekonam Cartera, sam do niego pójdzie i puści w obieg zdjęcia. - Co Carter zrobiłby w takiej sytuacji? - Nie jestem pewna. Nie dopuściłby do tego, żeby inni zobaczyli zdjęcia i dowiedzieli się, że żona Cartera Sandovala żyje w perwersyjnym związku z kochankiem. Mój mąż nie zniósłby tego i na pewno zażądałby rozwodu. Nie mam pojęcia, jak by się zachował. Być może zostawiłby dramatyczny list, w którym oskarżyłby Frana i Debusa, po czym wyskoczyłby z okna. - Myśli pani, że Carter mógłby zabić Flaxforda? - Carter nie zrobiłby tego. - Może z początku tego nie planował. - Nie potrafię sobie tego wyobrazić - powiedziała Darla, mrużąc oczy. - Poza tym był ze mną w teatrze. - Przez cały wieczór? - Poszliśmy na kolację i pojechaliśmy do teatru. - Był z panią cały czas? Darla zawahała się. - Przed sztuką pokazano krótki spektakl eksperymentalny według scenariusza Gulivera Shane’a. Nie wiem, czy zna pan jego sztuki. - Nie. Pani mąż chyba też ich nie zna, prawda? - Słucham? - Domyślam się, że Carter nie obejrzał tego spektaklu. Darla skinęła głową. - Mąż zostawił mnie przed teatrem i odjechał, by zaparkować samochód. Przedstawienie miało się zacząć o wpół do dziewiątej, ale zdążyłam jeszcze wypalić papierosa na korytarzu, więc rozstaliśmy się dwadzieścia po ósmej. Carter miał trudności z zaparkowaniem. Nie chciał stanąć obok hydrantu, chociaż w tej części miasta na pewno nie odnotowaliby jego samochodu. Mój mąż jest przerażająco uczciwy. - A wiec opuścił pierwsze przedstawienie. - Po zgaszeniu świateł spóźnieni widzowie zajmują miejsca w ostatnich rzędach. Dlatego Carter nie oglądał ze mną sztuki. Kiedy usiadł obok mnie, była dziewiąta, najpóźniej kwadrans po. Nie mógł w tak krótkim czasie pojechać do centrum, zabić Frana i wrócić do teatru, prawda? - Tego nie powiedziałem. - Carter nie wiedział o naszym romansie. Fran nic mu nie powiedział. Zamierzał się z nim skontaktować pod koniec tygodnia. Poza tym mój mąż nie uderzyłby nikogo ciężkim przedmiotem. Użyłby raczej pistoletu. - Czy wciąż ma swoją armatę? - Tak. Przerażająca broń, prawda? - Cóż pani może o tym wiedzieć? Nikt nie mierzył w panią z tego pistoletu. Ale przypuśćmy, że Carter nie planował morderstwa. Być może Flaxford pokazał mu zdjęcia, a pani mąż zareagował gwałtownie. Nie miał przy sobie pistoletu... Urwałem w pół zdania, ponieważ nie miało to sensu. Takie zachowanie nie pasowało do Sandovala. Wydawało się mało prawdopodobne, że Flaxford zaprosił go do siebie o tej godzinie i w dodatku przyjął gościa w piżamie. Gdyby Sandoval zabił kogoś w napadzie furii, co było raczej niemożliwe, na pewno przyznałby się do winy i oddał w ręce prawa. - Proszę zapomnieć o tym, co powiedziałem. Carter nie zamordował Flaxforda. - Nigdy bym go o to nie podejrzewała. - Najważniejsze jest niebieskie pudełko - powiedziałem. - Musimy odzyskać zdjęcia i kasety, zanim wpadną w niewłaściwe ręce. Chciałbym wiedzieć, co jeszcze znajduje się w pudełku. - Myśli pan, że jest tam coś jeszcze? - Na pewno. Pani mąż i pani jesteście jedynymi ludźmi, którym zależy na kasetach i zdjęciach. Skoro nie zabiliście Flaxforda ani nie zdewastowaliście mojego mieszkania, musi istnieć jeszcze ktoś, kto szuka pudełka. Jeśli się dowiemy, co zawiera, będzie nam łatwiej domyśleć się, kto szuka pudełka. Darla otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie dałem jej dojść do słowa. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Podniosłem szklankę, ale po chwili odstawiłem ją, nie wypijając ani odrobiny alkoholu. „Koniec drinków na dziś - powiedziałem sobie - jest coś do zrobienia”. - Pieniądze - powiedziałem. - Myślisz, że są w niebieskim pudełku? - To całkiem możliwe, ale nie o to mi chodzi. Wiem, że zamierzała pani zapłacić mi jeszcze cztery tysiące dolarów. Ma pani te pieniądze? - Tak. - W domu? - Owszem. Dlaczego pytasz? - Czy udałoby się pani zebrać większą sumę? - Mogłabym zdobyć jeszcze trzy lub cztery tysiące w ciągu następnych kilku dni. - Nie ma na to czasu. Pani cztery tysiące i moje pięć to razem dziewięć tysięcy. Czy to nie cudowne, że potrafię liczyć w głowie? Dziewięć tysięcy powinno wystarczyć, ale byłoby lepiej, gdybyśmy mieli dziesięć. Czy mogłaby pani zdobyć jeszcze tysiąc w ciągu następnych paru godzin? - Myślę, że tak. Zastanawiam się, kogo mogłabym prosić o pomoc. Załatwię te pieniądze. Do czego są panu potrzebne? Otworzyłem teczkę i wyjąłem z niej trzy książki. Gibbona dałem Darli Sandoval, a sam zatrzymałem książkę Barbary Tuchman i podręcznik o pszczołach. - Co trzydzieści stron dwie są sklejone. Proszę je rozedrzeć - powiedziałem, pokazując jej, jak ma to zrobić. - W środku znajdują się banknoty studolarowe. - Skąd pan ma te książki? - Kupiłem je na Czwartej Alei. Pistolety w sierpniu zamówiłem w klubie Książka Miesiąca. Pewnie pani myślała, że je ukradłem. Banknoty są moje. Sam je tam schowałem. Pieniądze są kradzione, ale książki pochodzą z mojej kolekcji. Można nimi potrząsać, a i tak nie wydadzą mojego sekretu. Proszę mi pomóc. W ten sposób szybciej wyciągniemy pieniądze. - Co z nimi zrobimy? - Pani da pięć tysięcy dolarów, a ja wyłożę drugie tyle - wyjaśniłem. - Będziemy mieć w sumie dziesięć tysięcy. Dzięki tym pieniądzom dostanę się do mieszkania J. Francisa Flaxforda. Będę musiał przejść obok portiera i zedrzeć taśmę policyjną z drzwi. Zrobimy to w najprostszy sposób. Wynajmiemy eskortę policyjną. Rozdział XIV Rozsiadłem się na krześle i patrzyłem, jak Ray Kirschmann przelicza banknoty studolarowe. Robił to w absolutnej ciszy, ale jego usta poruszały się. - Zgadza się, jest tu dziesięć tysięcy - powiedział, kiedy skończył liczyć. - Dokładnie tyle, ile mówiłeś. - Dziesięć tysięcy dwieście. Widocznie banknoty się skleiły. Jestem niezdarą. Zostaw dwa na stole. Umówiliśmy się na równo dziesięć tysięcy. - Jezu - jęknął, wyjmując z kupki dwa banknoty studolarowe. Położył je na niskim stoliku z oszklonym blatem, a pozostałe dziesięć banknotów zwinął w rulonik. - To szaleństwo - powiedział. - Najbardziej zwariowana rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś. Prawdę mówiąc, nigdy nie słyszałem, żeby ktoś wpadł na taki pomysł. - Dzięki temu zarobiłeś łatwo pieniądze. - Podejmuję ryzyko, do cholery. - Jakie ryzyko? Masz święte prawo pojechać jeszcze raz do mieszkania Flaxforda razem ze swoim wspólnikiem, Lorenem. Przyłapaliście przestępcę na gorącym uczynku. - Nie musisz mi o tym przypominać. - Powtórzę na wszelki wypadek: masz wziąć klucze i nakaz przeszukania albo jakiś inny świstek. Potem wejdziesz z Lorenem do mieszkania Flaxforda. - To nie będzie Loren. - Zamiast jednego chudego faceta w mundurze będzie inny chudy facet w mundurze. Wszyscy gliniarze wyglądają tak samo. - Jezu! - Możesz oddać mi te pieniądze... Ray rzucił mi karcące spojrzenie. Siedzieliśmy w mieszkaniu, w którym umówiłem się niedawno z Darlą Sandoval, ale tym razem piłem rozpuszczalny yuban zamiast whisky. Darła ukryła się za drzwiami żaluzjowymi w kuchni. Połowa pieniędzy należała do niej, więc pozwoliłem jej przysłuchiwać się naszej rozmowie. Z drugiej strony wiedziałem, że będzie lepiej, jeśli nie zobaczy twarzy Raya Kirschmanna. Być może Ray zastanawiał się, w czyim jesteśmy mieszkaniu, ale nie dał tego po sobie poznać. Powiedział tylko: „Przyjemne mieszkanko, Rhodenbarr, ale równie dobrze mogliśmy się spotkać w barze Nedicka, gdzie sprzedają hamburgery”. - Sam nie wiem - powiedział Ray. - Ściga cię policja, jesteś mordercą... - W życiu zabijałem jedynie czas. Już ci to mówiłem. - Jasne. - Chyba nie myślisz, że naprawdę zabiłem Flaxforda. - Nie mam zdania na ten temat, Bernie. Jesteś zbiegiem oskarżonym o morderstwo, niezależnie od tego, czy zabiłeś Flaxforda czy umarł z powodu wrośniętego paznokcia. - Ray skrzywił się pod wpływem nagłego wspomnienia. - Jeśli jesteś niewinny, to czemu wtedy się na mnie rzuciłeś? Poczułem się jak ostatni sukinsyn. - To było głupie z mojej strony. Byłem przerażony. - Jasne. - Gdybym wiedział wcześniej, że na podłodze leży trup Flaxforda, nie zachowałbym się tak agresywnie. Byłem w szoku, podobnie jak Loren i... - Kiedy Loren jest w szoku, mdleje. Jest bardziej delikatny. Po prostu zamyka oczy i pada na dywan. - Następnym razem zemdleję. - Jasne. - Znajdę w mieszkaniu poszlakę, która wskaże na prawdziwego mordercę. Nikogo nie zabiłem i dowiem się, kto to zrobił. Kiedy rozwiążę tę zagadkę, oddam mordercę w twoje ręce i zostaniesz bohaterem. „Mądry policjant, który sięgnął pod powierzchnię, aby znaleźć prawdę”. Możesz mi zaufać. - Jasne. Jeśli weźmiesz śledztwo w swoje ręce, na pewno dostanę awans. Nie potrafię sam znaleźć mordercy. - Zapomnij o tym, Ray. Awans i dziesięć tysięcy dolców. Oto nagroda. - Nie zapominaj, że muszę podzielić się z Lorenem. - Zerknąłem na niego z powątpiewaniem, a Ray zrobił taką minę, jakby poczuł się urażony. - W sumie obaj ryzykujemy - powiedział. - Będziesz miał jego odznakę, pałkę i pistolet. Jeśli coś się spieprzy, będziemy obaj za to odpowiadać. Pięć tysięcy jest dla niego i pięć dla mnie. - To uczciwe postawienie sprawy. Ray patrzył na mnie przez chwilę i z jego ust wydobył się bezdźwięczny gwizd. Poklepał paczkę, która leżała obok niego na kanapie. - Rozmiar trzydzieści osiem - powiedział. - Taki chciałeś mundur, prawda? - Zgadza się. To mój rozmiar. - Loren jest niższy od ciebie, więc przyniosłem nowy mundur. Lepiej go przymierz. Wziąłem od niego paczkę, zdjąłem ubranie i włożyłem niebieski mundur policyjny na niebieską koszulę. Ray nie przyniósł czapki, miałem pożyczyć ją od Lorena. Kiedy się ubrałem, Ray przyjrzał mi się, poprawił mundur w paru miejscach i skrzywił się. Potem zrobił krok do tyłu, wzruszył ramionami, następnie pokręcił głową i spojrzał na mnie z ukosa. - Sam nie wiem - powiedział. - Nie wyglądasz na policjanta z Nowego Jorku. - Mundur leży całkiem nieźle. - Tak, pasuje na ciebie. Ale od razu widać, że nie uszył go krawiec. To samo dotyczy munduru Lorena. Przez chwilę próbowałem sobie przypomnieć, jak wyglądał Loren w stroju policyjnym. - Rzeczywiście - zgodziłem się. - Mundur Lorena na pewno nie został uszyty na miarę. - Poklepałem się po nogach i wygładziłem zmarszczki na spodniach. - Moim zdaniem wyglądam przekonywająco. - Masz rację - przyznał Ray. Kiedy wyszedł, wciąż miałem na sobie mundur. Ledwo zamknęły się za nim drzwi, Darla Sandoval wyszła z kuchni. Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i zmarszczyła brwi. - No i co? - Moim zdaniem wyglądasz jak policjant. W sypialni jest lustro, jeśli chcesz się przejrzeć. „Nie zdziwiłbym się, gdyby lustro w sypialni było na suficie”, pomyślałem (choć byłbym jednak trochę zaskoczony). Poszedłem do pokoju i przejrzałem się w oszklonych drzwiach. Sprawiałem wrażenie groźnego faceta. Potem wróciłem do bawialni i powiedziałem Darli, że istotnie wyglądam jak gliniarz. - Zabrał wszystkie nasze pieniądze - powiedziała. - Czy to było mądre posunięcie? - Musiałem dać mu forsę. Nie mogłem zaproponować mu zaliczki i obiecać, że resztę dostanie później. Gliniarze nie godzą się na taki układ. - Powiedział, że przyjedzie tu po ciebie wieczorem. Skinąłem głową. - O dwudziestej pierwszej. Anglik powiedziałby: o dziewiątej, ale Ray użył żargonu policyjnego, bo miałem na sobie mundur. - Zaczekasz tu na niego? Kiwnąłem przecząco głową. - Pojadę do centrum. Chcę wpaść do mieszkania, w którym mam swoje rzeczy. To trochę skomplikowane, ale nie chciałem zdradzać mu swojego adresu. - Co zrobimy, jeśli on się nie zjawi? - Na pewno dotrzyma słowa. Założę się, że przyjedzie punktualnie i zadba o to, żeby wszystko poszło zgodnie z planem. Przywiezie Lorena, od którego pożyczę różne drobiazgi: czapkę, pistolet, pałkę i kajdanki. Loren zostanie tu i poczyta pismo o znakach zodiaku, a ja i Ray wykonamy brudną robotę. Potem Ray mnie odwiezie i zabierze stąd Lorena. Taki jest plan. - A jeśli zatrzyma dziesięć tysięcy dolarów i zapomni o tobie? - To niemożliwe - powiedziałem. - Skąd ta pewność? - On jest uczciwy - powiedziałem i zacząłem tłumaczyć Darli, dlaczego tak sądzę. - Uczciwość to względne pojęcie, ale jeśli gliniarz taki jak Ray zobowiązuje się do czegoś, można na nim polegać. To ten rodzaj uczciwości. Słyszałaś, jak się obruszył, kiedy spytałem, czy na pewno odda Lorenowi połowę pieniędzy? Poczuł się urażony. Dlaczego się śmiejesz? - Pomyślałam o Carterze. Na pewno nie zrozumiałby, o co tu chodzi. - Twój mąż jest uczciwy w inny sposób. - Można to tak określić. Mogę wypić jeszcze jednego drinka bez szkody dla zdrowia. Napijesz się ze mną? - Nie, dziękuję. - Na pewno? - Tak. - Masz ochotę na kawę? Potrząsnąłem przecząco głową. Darla poszła do kuchni i wróciła po chwili ze szklanką w ręku. Usiadła na kanapie, wypiła parę łyków whisky, a potem odstawiła szklankę na niski stolik. Jej wzrok zatrzymał się na dwóch banknotach studolarowych, które zabrałem Rayowi. - Są twoje - powiedziała. - Musiała się pani pomylić przy liczeniu. A może to ja popełniłem błąd. - Mów mi po imieniu. - W porządku, Darlo. Wobec tego może każde z nas weźmie po jednym banknocie. Darla zgodziła się. Zostawiła jeden banknot na stole, a drugi wręczyła mnie. - Twierdzisz, że ten policjant jest uczciwy, mimo że chciał zatrzymać te dwieście dolarów - powiedziała. - Jasne. Zdenerwował się, kiedy mu to wypomniałem. - Uczciwość to względne pojęcie, prawda? - Właśnie. Wiedziałem, że powinienem się przebrać, spakować mundur i jechać do centrum, ale z jakiegoś powodu nie miałem ochoty nigdzie iść. Spojrzałem na Darlę, która sączyła swojego drinka. - Bernardzie, pomyślałam właśnie, że stracisz czas, jadąc do siebie. Poza tym niepotrzebnie ryzykujesz, wychodząc na ulicę. - Wezmę taksówkę tam i z powrotem. - Mimo wszystko to niebezpieczne. - Ryzyko jest niewielkie. - Mógłbyś zostać tutaj. - Chcę odwieźć walizkę do mieszkania. - Och... - Chciałbym się z kimś zobaczyć, zanim spotkani się z Rayem dziś wieczorem. Muszę załatwić parę rzeczy. - Rozumiem. Nasze spojrzenia spotkały się. Pomyślałem, że Darla Sandoval ma klasę. Tak właśnie bym to określił. Było w niej coś niezwykłego. - Robisz wrażenie w tym mundurze. - Naprawdę? - Duże wrażenie. Szkoda, że nie mogę przyjść wieczorem, żeby zobaczyć cię w pełnym rynsztunku, z pałką, kajdankami, odznaką i pistoletem. - Nietrudno sobie wyobrazić, jak będę wyglądał. - Tak... - Darla oblizała wargi koniuszkiem języka. - Kostiumy bywają bardzo użyteczne. Czasem wydaje mi się, że właśnie dlatego bardzo lubię teatr. Nie chodzi mi o to, że aktorzy przebierają się w różne stroje. Każda rola jest swego rodzaju kamuflażem. - Grywasz czasem na scenie? - Nie, jestem amatorką. Mówiłam ci o tym, prawda? Dlaczego spytałeś, czy mam coś wspólnego z aktorstwem? - Masz niezwykle melodyjny głos. Przed chwilą sobie to uświadomiłem. - Stroje... - powiedziała Darla, oblizując ponownie wargi i omiatając wzrokiem mój mundur. - Mówiłam ci chyba, że kiedyś uważałam się za całkiem zwyczajną osobę. - Zdaje się, że tak. - Na pewno ci mówiłam. - Tak. - Miałam bardzo typowe podejście do seksu. - Czyżby? - Ale w ciągu ostatnich lat zmieniłam się. Nie wiem, czy ci o tym wspomniałam. - Chyba tak. - Jestem pewna, że rozmawialiśmy na ten temat. - Zgadza się. Darla podniosła się z kanapy i stanęła, przyjmując postawę, która pozwoliła mi podziwiać jej kształty. - Gdybyś włożył ten mundur i trzymał w ręku kajdanki i pałkę, nie mogłabym ci się oprzeć. - Hm... - Robilibyśmy niesamowite rzeczy. Ludzie z wyobraźnią wiedzą, co zrobić z kajdankami i pałką. - Oczywiście. - Wiedzą, czego pragnie partner. - Jasne. - A może masz tradycyjne podejście do seksu? - Niezupełnie. - Tak myślałam. Podobam ci się? - Tak. - Mam nadzieję, że nie mówisz tego przez grzeczność. - Nie. - To dobrze. Jestem od ciebie starsza. Nie przeszkadza ci to? - Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? - Nie wiem. Czy to dla ciebie problem? - Nie. Darla skinęła głową w zamyśleniu. - To nie jest najwłaściwszy moment - powiedziała. - Nie mam kajdanków i pałki. - Właśnie. Ale możesz mnie pocałować na próbę. To był podniecający pocałunek. Staliśmy naprzeciwko siebie i Darla zarzuciła mi ramiona na szyję. Kiedy poczułem jej usta na swoich, zacząłem masować i szczypać jej pośladki. Darla jęczała cicho, jej ciało drżało. W końcu uwolniłem ją z uścisku i cofnęła się o krok. - Bernardzie, kiedy to wszystko się skończy... - Oczywiście. - Mundur nie jest najważniejszy. Drobiazgi też się nie liczą. - Wiem, ale mielibyśmy niezły ubaw. - Z pewnością. - Darla oblizała wargi. - Muszę się umyć. Chyba powinieneś się przebrać. Zamierzasz paradować po ulicach w tym mundurze? - Nie. Przebiorę się. Kiedy Darla wróciła z łazienki, miałem na sobie swoje ubranie. Z jej twarzy znikły rumieńce, a na ustach widniała równa warstwa szminki. Nałożyłem swoją nędzną żółtą perukę i czapeczkę. Darla dała mi klucze, dzięki którym mogłem się dostać do budynku i do mieszkania. Chciałem jej powiedzieć, że poradziłbym sobie bez nich, ale nie zrobiłem tego. - Bernardzie - powiedziała. - Myślałam o tych dwustu dolarach, które twój znajomy policjant chciał sobie przywłaszczyć. - Naprawdę? - Myślisz, że podzieliłby się nimi ze swoim partnerem? Zastanowiłem się nad tym przez chwilę i powiedziałem Darli, że nie mam pojęcia. - To dobre pytanie, prawda? - uśmiechnęła się. - Tak - przyznałem. - Bardzo dobre. Przyjechałem do mieszkania Roda przed Ellie. Czekając na nią, przymierzyłem jeszcze raz mundur policyjny i buty, których widok mnie zaniepokoił. Czy policjanci noszą mokasyny? Zawsze mi się wydawało, że nosili czarne półbuty z kwadratowymi czubami. Nie mogłem sobie wyobrazić gliniarza w mokasynach. Zdecydowałem, że nie ma to większego znaczenia. Nikt przecież nie będzie gapić się na moje buty. Kiedy Ellie weszła do mieszkania, zaczęła chichotać na mój widok. Nie podniosło mnie to na duchu. - Nie możesz być policjantem - powiedziała. - Jesteś oszustem. - Te dwie rzeczy nie wykluczają się nawzajem. - Nie wyglądasz na gliniarza, Bernie. - Trudno rozpoznać policjanta w dzisiejszych czasach - powiedziałem. - Starsi gliniarze, tacy jak Ray, trzymają fason, ale młode pokolenie zeszło na psy. Partner Raya jest tego przykładem. Facet bił się pałką po kolanie, był ciekaw, jaki mam znak zodiaku, a potem zemdlał. Równie dobrze ja mogę być funkcjonariuszem. Poza tym jedyną osobą, która ma w to uwierzyć, jest portier. Ray pojedzie ze mną, więc ja nie będę musiał się odzywać. - Na to wygląda - powiedziała Ellie. - To dobry pomysł, nie uważasz? - Chyba tak. Myślisz, że niebieskie pudełko wciąż tam jest? - Jeśli było w mieszkaniu tamtej nocy, na pewno wciąż tam jest. Myślę, że ludzie z biura Michaela Debusa narobili bałaganu w moim mieszkaniu. „Najprawdopodobniej byli to ci dwaj faceci, których widziałem przedwczoraj w nocy przed moim budynkiem”, pomyślałem. Kiedy schowałem się za rogiem, obserwując okna mojego mieszkania, ludzie Debusa byli pewnie w środku i przewracali wszystko do góry nogami. - Debus jest prokuratorem okręgowym Brooklynu albo Queensu i znał Flaxforda. - Flaxford go szantażował? - Nie sądzę. Debus zwrócił się do niego o pomoc. Carter Sandoval utrudniał Debusowi życie, a Flaxford liczył na to, że pani Sandoval skłoni męża do zmiany stanowiska. Debus bał się, że w mieszkaniu Flaxforda został jakiś dowód. Nie wiedział, że chodzi o niebieskie pudełko. Domyślał się jedynie, że Flaxford ukrył przedmiot, który nie powinien wpaść w niewłaściwe ręce. W każdym razie wysłał dwóch osiłków, żeby przeszukali moje mieszkanie. A więc nie zabrał pudełka z mieszkania Flaxforda. Nikt tego nie zrobił. - A co z mordercą? - Słucham? - Flaxford miał gościa tamtej nocy. Prawdopodobnie był to ktoś, kogo znał, może kolejna osoba, którą szantażował. Kto wie, ilu ludzi chciał wykorzystać? Być może trzymał dowody w niebieskim pudełku. - Mów dalej. Ellie wzruszyła ramionami. - Osoba, z którą się spotkał, poprosiła go o pokazanie dowodów. Flaxford spełnił prośbę gościa, a ten zmiażdżył mu czaszkę i uciekł, zabierając ze sobą pudełko jak złodziej. - I morderca. - Dokładnie. Chwilę później wszedłeś do mieszkania Flaxforda. To cud, że nie wpadłeś w korytarzu na mordercę. W tym czasie ktoś usłyszał dziwny hałas w mieszkaniu i zadzwonił na policję. Zacząłeś przeszukiwać biurko i nagle zaskoczyli cię gliniarze. - Tak było - zgodziłem się. - Debus myślał, że pudełko znajduje się w mieszkaniu Flaxforda albo u ciebie. Nie wiedział nic o panu X. - O kim? - O panu X, mordercy. Spojrzałem na Ellie. - Tak zawsze mówią w telewizji. - Nie chcę, żeby moje życie było uproszczone do rachunku algebraicznego. - Nazywaj go, jak chcesz. Debus myśli, że ty masz pudełko, ale to nie znaczy, że nie może go mieć ktoś inny. Jeśli nie znajdziesz pudełka w mieszkaniu, będzie to oznaczać, że ktoś zabrał je, zanim włamałeś się do Flaxforda tamtego wieczoru. Nagłe ogarnęła mnie złość. To samo musieli czuć ludzie, kiedy kilkaset lat temu Galileusz ogłosił swoją przełomową teorię. - Pudełko jest w mieszkaniu Flaxforda - powiedziałem. „Ziemia jest płaska, ty dziwko, a ciężkie przedmioty spadają szybciej niż lekkie - pomyślałem - nie psuj mojego święta, do cholery”. - Możliwe, Bernie, ale... - Morderca na pewno spanikował i wybiegł z mieszkania bez pudełka. Być może Flaxford wcale nie pokazał mu pudełka. - Może. - Mogło leżeć cały czas w sejfie, bezpieczne w czeluściach jakiegoś banku w środku miasta. - Może. - Może Michael Debus zabił Flaxforda. Zabrał pudełko, a potem Darla Sandoval i Wesley Brill narobili bałaganu w moim mieszkaniu. - Nie myślisz chyba... - Oczywiście, że nie. Może Brill zabił Flaxforda, ponieważ nie pamiętał swojej roli. Dał pudełko Carterowi Sandovalowi, żeby mógł trzymać w nim monety. To raczej niemożliwe. Powiem ci, co o tym myślę. Jestem pewien, że pudełko jest w mieszkaniu Flaxforda. - Chcesz, żeby tam było. - Zgadza się, chcę tego. Jestem pieprzonym geniuszem. - Dlatego właśnie osiągnąłeś taki sukces w życiu. Podczas dyskusji próbowaliśmy krzyczeć na siebie, nie podnosząc głosu. Jednocześnie zastanawiałem się, dlaczego jest w nas tyle agresji. Jeśli chodzi o mnie, byłem podniecony. Wiedziałem, że to wpływ Darli Sandoval. W końcu oboje zrozumieliśmy, że kłótnia nie ma sensu. Spojrzeliśmy sobie w oczy i złość nam przeszła. - Zrobię kawę - zaproponowała Ellie. - Chyba że wolisz drinka. - Nie piję podczas pracy. - Będziesz miał klucze do mieszkania, prawda? I będzie z tobą przedstawiciel prawa. - Mimo wszystko to włamanie. - Proszę, twoja kawa. A więc tak to wygląda. Ten policjant odbierze cię z jej mieszkania? Będziesz chodzić po mieście w tym stroju? - Myślisz, że będzie mi za zimno? Przepraszam. Sam nie wiem, czy się przebrać. Co chwila ściągam ten mundur i wkładam go znowu. Mam tego dość. Z moim szczęściem ktoś zatrzyma mnie na ulicy i każe mi ścigać bandytę. - Albo włamywacza. - Właśnie. Mundur wygląda dziwnie bez czapki policyjnej. - Chyba jednak się przebiorę. - Włożysz swoje ubranie od razu po zdjęciu munduru? - spytała Ellie. - Słucham? Ellie spojrzała na mnie i uśmiechnęła się słodko. - Och... - mruknąłem i zacząłem rozpinać guziki. Rozdział XV Byłem u Darli kilka minut wcześniej niż gliniarze. Ledwo zdążyłem włożyć mundur, kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi. Byli to Ray i Loren. Kirschmann miał skwaszoną minę, a Loren wyglądał tak, jakby się czegoś bał. Ray wszedł pierwszy do mieszkania i wskazał kciukiem swojego partnera. - On mnie doprowadza do szału - powiedział. - Czy mógłbyś wyjaśnić Lorenowi, dlaczego nie może pojechać z nami? Zerknąłem na Lorena, który spojrzał na moje mokasyny, nie dlatego, że mu się nie podobały, ale po prostu jego wzrok zatrzymał się akurat na nich. - Uważam, że powinniście mnie zabrać - powiedział. - Przypuśćmy, że coś się stanie. Co wtedy zrobicie? - Nic się nie stanie - powiedział Ray. - Bernie i ja pojedziemy w jedno miejsce, wrócimy tu i Bernie odda ci twoje rzeczy. Potem ty i ja wrócimy do swoich domów i przeliczymy pieniądze. Przyniosłeś pisma? - Przyniosłem książkę. - Usiądź na kanapie i czytaj. Jest bardzo wygodna, siedziałem na niej wcześniej. Często płacą ci taką forsę za czytanie książki? Loren zaczął sapać. - A jeśli coś się stanie, Ray? Co zrobisz, jeśli twój znajomy spod znaku Bliźniąt wpadnie na jakiś szalony pomysł? Będziemy na dwóch przeciwnych krańcach miasta. Jak sobie poradzisz? - Mieszkanie Flaxforda jest we wschodniej części miasta - zauważyłem. - Tak samo jak to. Nikt nie zwrócił uwagi na moje słowa. Loren zaczął mówić o trudnościach, jakie mogły nas spotkać. Wspomniał o korkach i strajkach. Ray powiedział, że dwóch prawdziwych policjantów i jeden oszust wygląda bardziej podejrzanie niż jeden prawdziwy policjant i jeden oszust. - Nie podoba mi się to - mówił dalej Loren. - Nie jestem zachwycony tym, co się dzieje, jeśli chcecie znać moje zdanie. - Gdybyś pojechał z nami, mielibyście jeden pistolet na spółkę. Bernie nie ma odznaki i czapki, na miłość boską - Właśnie tego się boję. Zostanę tu sam bez odznaki i pistoletu. Jezu, sam nie wiem, co o tym myśleć. - Będziesz siedział zamknięty, w pustym mieszkaniu. Po co ci, u diabła, pistolet? Boisz się karaluchów? - Tu nie ma karaluchów. Jesteśmy w luksusowym budynku. - Widzisz? - powiedział Ray. - Nie ma karaluchów. - Kto by się nimi przejmował? - Na przykład ty. - Sam nie wiem, Ray. - Usiądź, dupku, i daj Berniemu swoje rzeczy. Bernie, czy mógłbyś nalać mu drinka? Może to go uspokoi. - Jasne. - Jest tu gdzieś alkohol? Poszedłem do kuchni po szkocką whisky. Przyniosłem do pokoju butelkę i lód. - Nie powinienem pić - powiedział Loren. - Jestem na służbie. - Jezu Chryste - jęknął Ray. - Może będziesz miał później ochotę - powiedziałem. Loren skinął głową. Włożyłem pistolet do kabury i zapiąłem ją. Gdyby pistolet mi wypadł, mielibyśmy wszyscy kłopot. Poklepałem ręką stalowy przedmiot, który wisiał na wysokości mojego uda, i pomyślałem, że to straszna maszyna. - Cholera, to waży tonę - powiedziałem. - Pistolet? Przyzwyczaisz się. - Chyba trudno chodzić z takim ciężarem. - Człowiek przyzwyczaja się błyskawicznie. Potem czuje się nagi bez broni. Wziąłem od Lorena pałkę i uderzyłem nią w swoją dłoń. Drewno było gładkie i wypolerowane. Ray pokazał mi, jak zatknąć ją za pas i w jaki sposób przyczepić, żeby nie waliła mnie w goleń. Potem przypiąłem odznakę, włożyłem czapkę policyjną na głowę i wyprostowałem ją. Poszedłem do pokoju i kiedy przejrzałem się w oszklonych drzwiach, doszedłem do wniosku, że wyglądam jak prawdziwy policjant. Być może ogólne wrażenie było lepsze dzięki temu, że miałem czapkę policyjną, odznakę, pistolet i kajdanki. Czułem się teraz swobodniej w nowej roli. Wyjąłem zza pasa pałkę, obróciłem ją i wsadziłem z powrotem na miejsce. Miałem ochotę wyciągnąć pistolet z kabury, ale w końcu zrezygnowałem z tego pomysłu. Bałem się, że odstrzelę sobie palec. Całe szczęście, że udało mi się przypiąć odznakę do bluzy, nie robiąc sobie przy tym dziury w ciele. Kiedy wróciłem do dużego pokoju, czułem się jak prawdziwy gliniarz. Miałem ochotę kogoś popchnąć, zatrzymać ruch drogowy albo udać się na darmowy posiłek do baru. Ray był pod wrażeniem zmiany, jaka we mnie nastąpiła. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i skinął powoli głową. - Wyglądasz jak gliniarz - powiedział. Nawet Loren musiał przyznać mu rację. - Tacy ludzie mają wrodzone zdolności aktorskie - stwierdził. - Włamywacze? - Mężczyźni spod znaku Bliźniąt. - Jezu - jęknął Ray. - Chodźmy stąd. - Wejdziemy do mieszkania bez problemu - powiedział, kiedy wsiedliśmy do samochodu policyjnego. - Policja zalepiła drzwi taśmą zabezpieczającą, ale zerwiemy ją i nalepimy nową, wychodząc. W ten sposób nikt nie domyśli się, że tu byliśmy. - Tak zwykle robisz? - Jasne. Dzięki taśmie do mieszkania nie dostają się niepożądane osoby. Być może nie jest to idealne zabezpieczenie, ale każdy, kto chce wejść do środka, musi ją zerwać. Taśmę na drzwiach mieszkania Flaxforda zrywano już parę razy. Czytałem raport. - Kto wchodził do środka? - Ci sami ludzie co zwykle. Zanim zalepiono drzwi, był tam fotograf i specjaliści z laboratorium. Potem fotograf wrócił, być może niektóre zdjęcia mu nie wyszły albo ktoś z biura prokuratora okręgowego chciał mieć zdjęcia innych pokoi. Nigdy nie wiadomo, co te małpy pokażą ławie przysięgłych i jakie dowody zostaną uznane za najważniejsze. Potem w mieszkaniu pojawił się zastępca prokuratora okręgowego. Być może chciał po prostu zobaczyć, jak wygląda to miejsce. Przyjechało też paru osiłków z wydziału zabójstw, chociaż tę sprawę prowadzi posterunek policji. Nie pozwolimy, żeby dupki odebrały nam sprawę, ale nie możemy im zabronić, żeby przyjeżdżali. Obawiają się pewnie, że policjanci z Manhattanu przejmą sprawę. Po jakimś czasie pojawili się znowu ludzie z biura prokuratora okręgowego spoza Manhattanu. Jakieś półgłówki z biura po drugiej stronie rzeki. - Kiedy to było? - Nie wiem. Co za różnica? - Przysłano ich z Brooklynu czy z Queensu? - Z Brooklynu. - Kto jest prokuratorem okręgowym tej dzielnicy? - Prokuratorem okręgowym Kings County jest... cholera, zapomniałem nazwiska. - Michael Debus? - Zgadza się. Dlaczego pytasz? - Kiedy jego ludzie byli w mieszkaniu Flaxforda? - Któregoś wieczoru, po tym jak popełniono morderstwo. Co się stało? - Ray spojrzał na mnie uważnie i o mało nie walnął w bok zaparkowanego na poboczu samochodu. - Parkują na środku pieprzonej ulicy - poskarżył się. - Skąd znasz tego Debusa? - Nie znam go, ale wydaje mi się, że Flaxford robił z nim interesy. - Jakie? Zastanowiłem się przez chwilę. Gdybym wiedział dokładnie, kiedy przeszukano moje mieszkanie i kiedy Debus był w mieszkaniu Flaxforda, być może... Być może, co? Nic. Gdybym wiedział na pewno, że Debus wysłał swoich ludzi na Sześćdziesiątą Siódmą Ulicę, zanim kazał im jechać na West End Avenue, miałbym kolejny argument przemawiający za moją teorią. Ale to i tak niczego by nie zmieniło. Poza tym, gdyby okazało się, że ludzie Debusa odwiedzili te miejsca w odwrotnej kolejności, moja teoria wciąż miałaby sens. Chwilowo wszystko było jasne. Wystarczyło tylko znaleźć pudełko. „Będzie w mieszkaniu albo nie”, pomyślałem. - Jedna rzecz wydaje mi się ważna - powiedziałem.- Chciałbym wiedzieć, kogo Debus posłał do mieszkania Flaxforda i kiedy to było. - Ta informacja jest na pewno w aktach. - Mógłbyś to sprawdzić? - Nie w tej chwili. Sprawdzę później, jeśli chcesz. - I tak będziemy w kontakcie. - Co takiego? - Nieważne. Od razu rozpoznałem portiera, ale on najwyraźniej mnie nie pamiętał. Postanowiłem, że rozprawię się z nim w święta. Przytrzymał nam drzwi, tak jak zrobił to poprzednim razem, kiedy wychodziłem z budynku. Podczas gdy Ray zadawał mu pytania, dwa razy otworzył drzwi ludziom, którzy wchodzili do środka. Na pewno portier dostał burę za to, że mnie wtedy wpuścił, ale cieszyłem się, że nie stracił pracy. Nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Miałem na sobie mundur policyjny i był ze mną Ray, więc dlaczego miałbym wzbudzić jego podejrzenia? Wjechaliśmy na górę windą razem z mężczyzną, który był ubrany jak ksiądz. Przypuszczam, że był księdzem, ale moim zdaniem ja byłem bardziej wiarygodny jako policjant. Zresztą sam strój o niczym nie świadczy. Doszedłem do wniosku, że włamywacze powinni chodzić w sutannie. Żaden portier nie zatrzymałby ich w drzwiach. Oczywiście taki strój nie przydałby się na wiele na przedmieściach, gdzie najlepiej być niewidzialnym, ale z apartamentami jest inaczej. Na przedmieściach najlepszy byłby strój pracownika poczty. Oczywiście większość ludzi rozpozna bez trudu swojego listonosza, ale można się podszyć pod faceta, który roznosi paczki albo specjalne listy i wtedy... - Zastanawiasz się nad czymś, Bernie? - Myślę o pracy - powiedziałem. Wysiedliśmy na trzecim piętrze i zostawiliśmy w windzie księdza. Stałem na korytarzu i patrzyłem, jak Ray przerywa taśmę zabezpieczającą, którą policjanci przykleili na drzwiach Flaxforda. Kiedy szukał w spodniach kluczy, podniosłem rękę i nacisnąłem dzwonek. Ray spojrzał na mnie, kiedy w mieszkaniu rozległ się przeciągły dźwięk. - Zawsze tak robię - wyjaśniłem. - Policja zalepiła taśmą drzwi. Myślisz, że ktoś jest w środku? - Nigdy nie wiadomo. - Chyba zwariowałeś. - Każdy ma swoje przyzwyczajenia. - Jezu - jęknął. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i wsunął jeden z nich do zamka. Wiedziałem, że ten klucz nie będzie pasował, i miałem rację. Ray wybrał kolejny klucz, który udało mu się włożyć do dziurki. - Pewnie wydaje ci się zabawne, że używam klucza - powiedział. Wcześniej otworzyłem kluczem drzwi apartamentu Darli, a teraz Ray posłużył się kluczem Flaxforda. Jedynym mieszkaniem, do którego włamałem się w ciągu ostatnich kilku dni, było to, w którym się zatrzymałem. - Kiedy ostatnim razem wszedłem do tego mieszkania, w środku był włamywacz - powiedział Ray. - Kiedy ja byłem tu ostatnim razem, w sypialni leżał trup. - Miejmy nadzieję, że dziś będzie inaczej. Ray przekręcił klucz i otworzył drzwi. Powiedział coś, czego nie dosłyszałem, a potem wszedł do środka i zapalił światło. Odwrócił się i kiwnął na mnie ręką. - Wchodź - powiedział. - Na co czekasz? - Drzwi nie były zamknięte. - Oczywiście, że były. Sam je otworzyłem. - To jest zamek z zasuwką. Przekręciłeś ją i dlatego drzwi się otworzyły. Oprócz tego zamontowano zamek w klamce. Trzeba przekręcić klucz półtora raza, żeby otworzyć drzwi. - Więc? - Więc gość, który wychodził stąd ostatnio, nie zamknął drzwi na klucz. Po prostu je zatrzasnął. - O co ci chodzi? Może jego partner miał klucz i przypomniał sobie w drodze do windy, że nie zamknął drzwi, ale nie chciało mu się wracać. A może po prostu nie chciało mu się zamykać ich na klucz. Wielu ludzi zamyka drzwi w ten sposób. Nie używają zamka... jak ty go nazwałeś? Zamka w klamce. - Wiem. Ułatwiają mi życie. - Przede wszystkim ten facet nie zamykał swojego mieszkania. Poza tym zalepił drzwi taśmą zabezpieczającą. Dlaczego miałby pamiętać o zamku w klamce? Nie ma czym się przejmować, Bernie. - Masz rację - powiedziałem. Nagle zaświtała mi w głowie pewna myśl. - Ja zamknąłem te drzwi na zamek, kiedy byłem tu ostatnim razem. - Co takiego? - Kiedy byłem w środku, przekręciłem tę dziwaczną klamkę. W ten sposób zamyka się drzwi od wewnątrz. - I co z tego? - Kiedy przyjechałeś tu z Lorenem, mieliście klucz od portiera. Otwierając drzwi, musiałeś przekręcić klucz raz, żeby otworzyć zamek, i jeszcze raz, żeby otworzyć zamek sprężynowy. - Skoro tak mówisz... - westchnął Ray. Zaczynał się niecierpliwić. - Pewnie masz rację. Ja osobiście nigdy nie zauważam, ile razy obracam klucz w zamku, zwłaszcza gdy nie wiem, jaka pieprzona niespodzianka czeka na mnie w mieszkaniu. Tak właśnie było wtedy. Ale to nie ma najmniejszego znaczenia, do diabła, więc nie wiem, po co ta cała gadka. Myślałem, że chcesz się dostać do środka, a ty stoisz na korytarzu i robisz mi wykład o zamkach, jak jakiś wariat... - Masz absolutną rację - powiedziałem. Przestąpiłem róg i zamknąłem drzwi na zamek. Mieszkanie wyglądało tak samo jak wtedy, kiedy widziałem je po raz ostatni. Jeśli ludzie Michaela Debusa byli odpowiedzialni za bałagan w moim mieszkaniu, musiał wysłać spokojniejszą ekipę do apartamentu J. Francisa Flaxforda. Oczywiście o wizycie w moim mieszkaniu nie wiedziała policja, natomiast pracownicy biura prokuratora otrzymali oficjalne pozwolenie, żeby grzebać w rzeczach Flaxforda. Jego książki stały nadal na półkach, a ubrania leżały w szafie i w szufladach. Nikt nie zniszczył jego mebli, a dywany i obrazy były na swoich miejscach. To nie było w porządku. Pomyślałem, że Flaxford, który był oszustem i szantażystą, już nigdy nie włoży swoich ubrań, nie przeczyta żadnej ze swoich książek ani nie będzie się rozkoszować swoim mieszkaniem. A mimo to nikt nie narobił mu bałaganu. Tymczasem moje mieszkanie było doszczętnie zniszczone. Nie zasłużyłem na takie traktowanie. Zdecydowałem, że nie będę o tym myślał, i zacząłem się rozglądać po mieszkaniu. Najpierw poszedłem do sypialni. Na orientalnym dywanie (nie wiem, jakiego gatunku był ten dywan) policja zaznaczyła ślady ciała. Flaxford leżał po lewej stronie łóżka, dotykając stopami drzwi. Na nie pościelonym łóżku i na dywanie, w miejscu, gdzie obrysowano jego głowę, widniały ciemnobrązowe plamy. - Krew? - spytałem. Ray skinął głową. - Myślałem, że krew jest czerwona. - Kiedy wysycha, staje się brązowa. - Hm... Flaxford widocznie upadł na łóżko, kiedy otrzymał cios, a potem ześliznął się na podłogę. - Na to wygląda. - W gazetach napisali, że ktoś uderzył go popielniczką. Gdzie ona jest? - Myślałem, że uderzyli go lampą. Jesteś pewien, że to popielniczka? - Tak napisali w gazetach. - Oni dużo wiedzą. W każdym razie ktoś zabrał stąd ten przedmiot. Narzędzia zbrodni nie zostawia się w mieszkaniu. Specjaliści zdejmują odciski palców, a potem badają taki przedmiot w laboratorium na szesnaście różnych sposobów. Fotograf robi paręset zdjęć, a potem chowają narzędzie zbrodni w jakimś bezpiecznym miejscu. - Ray chrząknął. - Nawet gdyby ten przedmiot był w mieszkaniu, nie pozwoliłbym ci go tknąć. Narzędziem zbrodni nie można się bawić. - Po prostu zastanawiam się, co się z nim stało. - Wiem tylko tyle. Minąłem Raya i podszedłem do łóżka. Na ścianie wisiał obraz w ciężkiej, złoconej ramie, przedstawiający walącą się chatę wiejską. Pomyślałem, że nawet jeśli w tym miejscu znajdował się sejf, na pewno piętnaście osób przeszukało go od czasu morderstwa. Mimo to przesunąłem obraz, ale pod spodem była tylko ściana. - Zabawne - powiedziałem. - Byłem pewien, że Flaxford ma sejf w mieszkaniu. Na pewno trzymał w domu gotówkę, ale może się nie bał. - Jaką gotówkę? Był właścicielem posiadłości i producentem sztuk teatralnych. Nie zarobił na tym wielkich pieniędzy. Sztuki, które wystawiano w małych teatrach, na pewno nie przyniosły mu dochodów. „Może lepiej nie ciągnąć tego tematu”, pomyślałem, ale nie mogłem się powstrzymać. - Flaxford miał do czynienia z różnymi ludźmi. Był kimś w rodzaju agenta albo pośrednika. Być może pracował jako wolny strzelec dla ważnych działaczy politycznych. Wiem, że szantażował wiele osób. - Myślałem, że go nie znałeś - Ray na to. - To prawda. - Skąd wiesz o tym wszystkim? - Bywam w Strefie Cienia - wyjaśniłem. - Ludzie z departamentu też pewnie mają informacje na ten temat. Nie wiedziałeś nic o sekretach Flaxforda? - Nie, ale wątpię, czy ktokolwiek się tym zainteresował. Szukaliśmy mordercy i nie mieliśmy żadnych wątpliwości, kto go zabił. Nikt nie chciał się bawić w szczegóły. - Nie mieliście wątpliwości... - skwitowałem ponurym głosem. - Bernie, powiedz mi, czego szukamy... - Niczego nie szukamy. To ja czegoś szukam. - Czego? - Dowiem się, jak znajdę. - A jeśli ja znajdę to coś? Minąłem Raya i przeszedłem po zaznaczonych kredą śladach na dywanie. Odniosłem wrażenie, jakby ciało wciąż tam było. Skierowałem się na korytarz i zajrzałem do łazienki. Była duża w porównaniu z innymi pomieszczeniami w mieszkaniu. Pomyślałem, że widocznie większe apartamenty w budynku podzielono na szereg mniejszych do wynajęcia. W łazience stała stara wanna na nóżkach, której nie wymieniono, w przeciwieństwie do nowoczesnej umywalki i toalety. Odkręciłem kran i spuściłem wodę. Kiedy po chwili się odwróciłem, zobaczyłem Raya wpatrującego się we mnie i marszczącego brwi. - Właśnie sobie uświadomiłem, że gdyby Loren nie zgubił się w mieszkaniu po wyjściu z toalety, wszystko potoczyłoby się inaczej. - Na pewno. Kto wie, kiedy znaleźliby ciało tego biednego sukinsyna. - Być może dopiero po kilku dniach. - Nawet jeśli znajdziemy jakiś dowód, co z tego? Mamy wejść na komisariat z czapkami w rękach i przyznać się, że cię puściliśmy? Poza tym nie bylibyśmy w stanie stwierdzić, czy Flaxford został zabity tej samej nocy, kiedy ty włamałeś się do mieszkania. Nie można z taką dokładnością ustalić czasu zgonu. - Loren znalazł jego ciało. Stałem jeszcze chwilę w drzwiach łazienki, potem zerknąłem w kierunku sypialni, odwróciłem się i poszedłem do dużego pokoju. Pomyślałem, że w szafie Flaxforda mogą być jakieś tajne skrytki, chociaż to do niego nie pasowało. Biurko. Podszedłem do mebla i zacząłem opukiwać drewniany blat. Flaxford wyjął z biurka pudełko przy Darli Sandoval. Pokazał jej, co było w środku, i schował je z powrotem. Biurko było zamknięte, kiedy Flaxford leżał martwy w sypialni. Zajrzałem do niego tamtego wieczoru, ale w takim meblu mogło być wiele skrytek, ukrytych szuflad i schowków o podwójnym dnie. Postanowiłem przeszukać biurko jeszcze raz i wyjąłem swój zestaw narzędzi. - Usiądź, Ray - powiedziałem. - To może chwilę potrwać. Rozebranie biurka na części zajęło mi prawie godzinę. Wyjąłem wszystkie szuflady, odwróciłem je do góry dnem i sprawdziłem tylną ścianę. Potem przeszukałem część biurka z żaluzjowym zamknięciem. Znalazłem tu tyle skrytek, że cała lista nie zmieściłaby się na pudełku z płatkami śniadaniowymi. Większość z nich była pusta, ale w jednej leżały perwersyjne broszurki pornograficzne z epoki wiktoriańskiej, które schował tam jakiś wiktoriański świntuch. Wręczyłem sześć broszurek Rayowi, który narzekał przez cały czas, że najśmielszą książką stojącą na półkach Flaxforda jest dwutomowy, oprawiony w skórę Rozkwit Holenderskiej Republiki Motleya. - Nareszcie - powiedział Ray. - Szkoda, że nie napisali tego zrozumiałą angielszczyzną. Zanim domyślisz się, co bohater robi z dziewczyną, przechodzi ci cała ochota na czytanie. Ja tymczasem grzebałem we wnętrznościach biurka. Od czasu do czasu wyjmowałem jakąś deskę, wiedząc, że nie zdołam wstawić jej później na miejsce. Było mi przykro z tego powodu, ale nie rozpłakałem się. W końcu uświadomiłem sobie, że Flaxford nie mógł ukryć pudełka w biurku, chociaż było w nim tyle skrytek. Schowanie go i wyjęcie z powrotem zajęłoby mu zbyt wiele czasu. Cofnąłem się, spojrzałem na biurko i nabrałem ochoty do umycia rąk. Chciałem zapomnieć o całej tej cholernej sprawie. Kiedy wyobraziłem sobie wodę cieknącą z kranu, postanowiłem pójść do łazienki. Stanąłem nad klozetem i skojarzył mi się on z wodospadem Niagara. Potem zacząłem się przyglądać podłodze pokrytej staromodnymi, glinianymi kafelkami. Każdy z nich miał mniej więcej cal kwadratowy. Kafelki były białe i jasnoniebieskie z geometrycznym wzorem. Nagle zdałem sobie sprawę, że zaczynam myśleć o zerwaniu podłogi, ale szybko porzuciłem ten pomysł. Spuściłem wodę, umyłem ręce i wytarłem w niebieskie spodnie, ponieważ w pobliżu nie było ręcznika. Następnie wyciągnąłem zza pasa pałkę Lorena, uderzyłem nią w swoją dłoń i wyszedłem z łazienki. Skręciłem w prawo, zamiast w lewo i poszedłem do sypialni, tak jak Loren tamtego wieczoru. Zbliżyłem się do szafy i szybko ją przeszukałem. Wiedziałem, że znajdę tam jedynie ubrania, i nie myliłem się. Wychodziłem właśnie z sypialni, kiedy kątem oka zauważyłem mały świstek papieru wciśnięty między słupek łóżka a ścianę. Uklęknąłem i mu się przyjrzałem. Po krótkim namyśle wszystko ułożyło mi się w całość. Zostawiłem przedmiot tam, gdzie leżał. Wstałem i wróciłem do dużego pokoju. Kiedy wsunąłem ostatnią szufladę do biurka, Ray zapytał mnie: - Co, u diabła, znaczy gamahouche? Poprosiłem, żeby przeliterował mi to słowo, po czym wziąłem od niego książkę i spojrzałem na tekst. - Wydaje mi się, że to znaczy uprawiać seks oralny z kobietą - wyjaśniłem. - Tak myślałem. Dlaczego, do cholery, nie napisali tego wprost? - Inne czasy, inne obyczaje. - Do diabła z tym! Ray pochylił się nad perwersyjną broszurką, a ja zacząłem chodzić po pokoju. Po pewnym czasie opadłem na zielony fotel, w którym siedziałem, zanim rozebrałem biurko. Oparłem stopy na podnóżku, wziąłem głęboki oddech i spróbowałem wczuć się w atmosferę mieszkania. „Nazywasz się J. Francis Flaxford - powiedziałem sobie. - Siedzisz wygodnie w fotelu, ubrany w szlafrok. Szlafrok jest tak ładny, że można go nazwać piżamą. Powinieneś być w teatrze, ale zrobiłeś sobie drinka, rozłożyłeś książkę na kolanach, trzymasz cygaro w ustach i...” - To dziwne - powiedziałem. - O co chodzi? - Zabrali obie popielniczki. - Co takiego? - Na tym stole leżała ciężka, szklana popielniczka. - Znaleźli ją w sypialni. Ktoś zmiażdżył nią głowę Flaxfordowi. Mówiłem ci, że policja ją zabrała. - Chodzi mi o drugą popielniczkę - wyjaśniłem. - Leżała na tym stole. Pewnie wyglądała tak samo jak tamta. Dlaczego zabrali obie popielniczki? - Kto wie? - Po prostu się zastanawiam. - Tracimy czas. - Wiem. - Nie znalazłeś przedmiotu, którego szukałeś. - Znalazłem coś, co mi się przyda. - W biurku? - W sypialni. - Co? - Zawahałem się, a Ray zdecydował, że nie będzie mnie wypytywać. - Pewnie nie był to przedmiot, którego szukałeś. I tak nie wiem, czego szukasz. Może widziałem ten przedmiot w mieszkaniu. - To raczej mało prawdopodobne. - Nie byłbym taki pewien. - Szukam pudełka - powiedziałem. - Niebieskiego pudełka oprawionego w skórę. - To duży przedmiot? - Jezu - jęknąłem. - Na pewno go nie widziałeś. Co za różnica, czy jest duże czy małe? - Pudełko może mieć rozmiar paczki cygar albo statku parowego. - Mniej więcej takie - powiedziałem, rozkładając ręce w powietrzu. - Jak książka. - Nagle przypomniały mi się słowa Darli. - Jak powieść w grubej okładce albo duży słownik. O rany! - Co się stało? - Jestem idiotą - powiedziałem. - Poza tym wszystko w porządku. Znalazłem pudełko w ciągu trzech minut. Po pięciu kolejnych minutach przekonałem się, że tylko jeden spośród obitych skórą tomów nie był tak naprawdę książką. Niebieskie, obite w skórę pudełko Flaxforda udawało dzieło Darwina O pochodzeniu gatunków. Przekonałem się o tym dopiero, kiedy je otworzyłem. Wyglądało jak typowe pudełko, które można było trzymać na komodzie i wrzucać do niego spinki od krawatów i mankietów. Kiedy leżało zamknięte na dolnej półce z książkami, do złudzenia przypominało jedną z nich. Łobuzy, które były w moim mieszkaniu, na pewno znalazłyby pudełko. Wystarczyło potrząsnąć każdą książką z osobna, ale widocznie mieszkania Flaxforda nie przeszukano aż tak dokładnie. - Nie chcesz zobaczyć, co jest w środku, Bernie? Siedziałem znowu w zielonym fotelu. Zerknąłem na Raya, który stał z tyłu, pochylając się nad moim ramieniem. - Zajmij się swoją książką - powiedziałem. - Poradzę sobie. - Masz rację - odparł Ray i usiadł na krześle. Zerknął na mnie parę razy i w końcu pochylił się nad broszurką pornograficzną. - Za chwilę wrócę - dodałem. - Ciało ma swoje wymagania. Minąłem łazienkę i wszedłem do sypialni Flaxforda, trzymając w ręku niebieskie pudełko. Takie pudełka wyglądają jak książki, ale łatwiej byłoby ocucić pijanego erotomana niż otworzyć pudełko. Pod skórą widniała kłódka. Jeśli się nie znało szyfru, wystarczyło podłubać w kłódce dłutem. Nie spieszyłem się zbytnio, a poza tym nie chciałem, żeby ktokolwiek wiedział, że otworzyłem pudełko. Przez chwilę gmerałem w zamku, aż w końcu pudełko otworzyło się. Obejrzałem dokładnie jego zawartość, a potem wsypałem wszystko do kieszeni munduru. Kiedy się wyprostowałem, nie było widać, że schowałem do nich różne drobiazgi. Kiedy pudełko było puste, odsunąłem łóżko o cal albo dwa od ściany. Mały, prostokątny świstek papieru, na który wcześniej zwróciłem uwagę, leżał na swoim miejscu. Teraz było go lepiej widać. Wyciągnąłem świstek spod łóżka za pomocą pałki Lorena, ująłem go ostrożnie w dwa palce i włożyłem do niebieskiego pudełka. Potem je zamknąłem. Wracając do dużego pokoju, przypomniałem sobie o tym, co powiedziałem Rayowi, i spuściłem wodę w łazience. Ray spojrzał na mnie, kiedy wszedłem. - Nerwica żołądka? - spytał. - Chyba tak. - Ja też jestem zdenerwowany - powiedział. - Co ty na to, żeby już iść? - Dobrze. Otworzę pudełko u siebie. - Myślałem, że chcesz jak najszybciej dowiedzieć się, co jest w środku. - Bez przesady - powiedziałem. - Bardziej zależy mi na tym, żeby wyjść stąd jak najszybciej. Loren martwił się, że nie będzie w tym uczestniczył. Niech przynajmniej popatrzy, jak otwieram pudełko. Chyba wiem, co znajdziemy w środku. - Myślisz, że to cię uratuje? - Tak - powiedziałem. - Ale ktoś inny wpadnie. Rozejrzeliśmy się po mieszkaniu, żeby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu. Nic nie wskazywało na to, że rozebrałem biurko na części, na półkach z książkami panował idealny porządek. Kiedy wyszliśmy na korytarz, Kirschmann zalepił drzwi taśmą zabezpieczającą, wpisał datę, godzinę i zostawił swój podpis. Potem spojrzał na mnie znacząco i zamknął drzwi na klucz. Kiedy zamek zazgrzytał, poczułem, że znalazłem ostatni brakujący element całej zagadki. Rozdział XVI Kiedy dojechaliśmy do miłosnego gniazdka Darli Sandoval, Loren Kramer był kłębkiem nerwów. Otworzyłem drzwi kluczem i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że partner Raya stoi za nimi. Nie przewidzieliśmy, że się tam ukryje. Kiedy Loren jęknął, Ray szybkim ruchem przyciągnął do siebie drzwi i spojrzał z ubolewaniem na swojego partnera. - Nie do wiary - powiedział. - Myślałem, że będziesz siedział na kanapie. - Nie wiedziałem, że to ty, Ray. - Stałeś cały czas za drzwiami? O rany! - Po prostu byłem zdenerwowany. Długo was nie było i zacząłem się martwić. - Bernie szukał pudełka, którego nigdzie nie było. Miałem niezły ubaw, obserwując go. Rozebrał biurko na części, a potem znalazł pudełko na półce z książkami. Jest tutaj. Wygląda jak książka. - Skradziony list - powiedział Loren. - Co takiego? - Edgar Allan Poe - wyjaśniłem Rayowi. - To niezupełnie tak, Loren. W tym opowiadaniu chodziło o książkę schowaną na półce, a ja znalazłem pudełko, które wygląda jak książka. - Co za różnica? - spytał Loren. Najwyraźniej poczuł się urażony. Kiedy staliśmy tak, rozmawiając o opowiadaniu, Ray poszedł do kuchni i zrobił sobie drinka. Po chwili wrócił do pokoju, wypił alkohol i zaproponował, żeby otworzyć pudełko. - Najwyższy czas, żebyś oddał mi pistolet - powiedział Loren. - Chciałbym odzyskać swoją pałkę, odznakę, kajdanki i czapkę. Nie bierz tego do siebie, Bernie, ale nie powinieneś mieć tych wszystkich rzeczy, skoro nie jesteś policjantem. - Naturalnie, Loren. - Czuję się bez nich nieswojo. Każą nam nosić pistolet nawet wtedy, kiedy nie jesteśmy na służbie. Policjanci często łapią przestępców, kiedy nie pracują, więc ten przepis ma swój sens. Pomyślałem o tych wszystkich gliniarzach, którzy, nie będąc na służbie, gotowi są pozabijać się wzajemnie podczas dyskusji o drużynach baseballowych Knicks i Nets, ale zdecydowałem, że nie będę poruszał tego tematu. Loren mógłby poczuć się urażony. - Pudełko - powiedział Ray. - Czy on nie mógłby oddać mi rzeczy, zanim otworzy pudełko? - O rany! - jęknął Ray. Zważyłem pudełko w rękach. - Może wyda się wam to dziwne, ale pudełko nie jest wcale takie ważne - powiedziałem. Ray spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. - Zapłaciłeś dziesięć tysięcy dolarów, żeby je zdobyć, więc chyba było ważne. Powiedziałeś, że dzięki niemu udowodnisz, że nie popełniłeś morderstwa. Ciekawe, jak to zrobisz. Na razie uwierzyłem ci, że nie zabiłeś Flaxforda, ale jestem pewien, że twoje dowody nie są warte nawet dziesięciu centów, chociaż dałeś nam dziesięć tysięcy dolarów. - Nic dziwnego, że tak myślisz - przyznałem. - Chyba że dowód znajduje się w pudełku. - Pudełko to sprawa osobista - powiedziałem. - Oddałem przysługę znajomej. Najważniejsze, że dostałem się do mieszkania. Do tej pory myślałem, że pudełko było ważne, ale kiedy przeszukałem jeszcze raz apartament Flaxforda, uświadomiłem sobie, że chodzi o coś innego. - Nic nie rozumiem - przerwał mi Loren. Miał taką minę, jakby spodziewał się, że zrobię jakąś sztuczkę i wyciągnę białego królika z pudełka. - Co znalazłeś w mieszkaniu, Bernie? - Po pierwsze, drzwi nie były zamknięte na zamek. - O rany! - powiedział Ray. - Mówiłem ci, że jakiś gliniarz zatrzasnął drzwi, bo nie chciało mu się zamykać ich na klucz. O co ci chodzi? - To nie ma znaczenia. Przypomniałem sobie, że drzwi były zamknięte na zamek tamtego wieczoru, kiedy włamałem się do mieszkania. Gdyby ktoś je po prostu zatrzasnął, dostałbym się szybciej do środka, ale zamek Rabsona trudno otworzyć bez klucza. Musiałem nieźle się napracować. Na szczęście jestem profesjonalistą w swojej dziedzinie... - Jezu! Zamierzasz robić nam wykład? - Musiałem najpierw otworzyć zamek w klamce, a potem zamek sprężynowy. - I co z tego? - Istnieją dwie możliwości: albo morderca miał ze sobą klucz i zamknął w mieszkaniu trupa Flaxforda, albo Flaxford sam zamknął drzwi, przekręcając klamkę. Wydaje mi się raczej mało prawdopodobne, żeby morderca miał klucz albo zadał sobie trud zamknięcia drzwi na zamek. Loren i Ray słuchali mnie z uwagą, ale na ich twarzach malowało się powątpiewanie. - Mówisz, że Flaxford zamknął się w mieszkaniu? - spytał powoli Ray. - Tak. - Jezu, Bernie, co ty wygadujesz? Jeżeli Flaxford sam zamknął drzwi, zanim się włamałeś, to znaczy, że żył, kiedy wszedłeś do mieszkania. - Dokładnie. - A więc zabiłeś go. - Nie. - Uderzyłem pałką Lorena w swoją dłoń. - Mam nad wami pewną przewagę - powiedziałem. - Wiem, że nie zabiłem Flaxforda. Wiem również, że żył, kiedy byłem w jego mieszkaniu. Mogę wskazać mordercę. - Kto go zabił? - To oczywiste. - Obróciłem pałkę w dłoniach. - Loren jest mordercą. Któż inny miałby to zrobić? Spojrzałem na Lorena, który przesunął rękę w stronę kabury, ale nie znalazł tam pistoletu, ponieważ ja go miałem. Opuścił rękę i zaczerwienił się, kiedy poczuł, że mu się przyglądam. - Chyba oszalałeś - powiedział. - Nie sądzę. - To typowe dla ludzi spod znaku Bliźniąt. Całe życie wciskają innym kit. Ray, powinniśmy go aresztować. Tym razem lepiej nałożyć mu kajdanki. Już raz nam uciekł. Ray milczał przez chwilę i nagle spojrzał na mnie. - Wymyśliłeś tę historyjkę na poczekaniu, Bemie? Chciałeś zyskać na czasie? - Mówię prawdę. - Mów dalej. Jestem ciekaw twojej teorii. - Ray, chyba nie chcesz słuchać tego wariata? - Zamknij się - powiedział Ray Kirschmann i zwrócił się do mnie: - Mów dalej, Bernie. To ciekawe. Chcę usłyszeć całą historię. - Jasne. To bardzo proste. Tamtego wieczoru J. Francis Flaxford zamierzał pójść na sztukę. Dlatego miałem się włamać do jego mieszkania w nocy. Pewna osoba poinformowała mnie, że Flaxforda nie będzie w domu. Ten przygotowywał się do wyjścia. Był w szlafroku i miał zamiar się ubrać, ale nagle coś się wydarzyło. Być może dostał wylewu albo zemdlał, dostał ataku serca albo po prostu się pośliznął. W każdym razie upadł na łóżko. W którymś momencie zrzucił lampę z nocnego stolika czy wpadł na jakiś mebel. Ten hałas mógł zaniepokoić sąsiadkę, która zadzwoniła na policję. To nie ma znaczenia. Najważniejsze jest to, że Flaxford leżał nieprzytomny w sypialni, kiedy włamałem się do mieszkania. - Co za bzdura - powiedział Loren. - Daj mu skończyć. - Głos Raya był spokojny. - Na razie to się nie trzyma kupy. - Wszedłem do mieszkania i zabrałem się do pracy. Nie wychodziłem z dużego pokoju i przeszukiwałem biurko, mając nadzieję, że znajdę tam niebieskie pudełko. Mój informator nie wiedział, że pudełko wygląda jak książka. Kiedy przyjechaliście, wciąż grzebałem w biurku. Po krótkiej rozmowie doszliśmy do porozumienia i mieliśmy opuścić mieszkanie, kiedy Loren oznajmił, że musi iść do łazienki. - I co w związku z tym? - Loren powiedział nam wtedy, że poszedł do łazienki, spuścił wodę, a potem, zamiast skręcić w kierunku dużego pokoju, wszedł do sypialni, gdzie leżał trup Flaxforda. Następnie spanikowany przybiegł do dużego pokoju, gdzie czekaliśmy, zrobił się zielony i runął na dywan. - Byliśmy tego świadkami, Bemie. Rzuciłeś się na mnie i zwiałeś. Nie zwróciłem uwagi na jego komentarz. - Loren zobaczył Flaxforda z łazienki - ciągnąłem. - Nie ma innej możliwości. Korytarz jest mały. Idąc z dużego pokoju do łazienki, można dostrzec ślady kredy na dywanie w sypialni. Oczywiście wtedy nie było tam żadnych śladów. Loren zobaczył Flaxforda, który leżał na łóżku. Zaciekawiło go to i zamiast pójść do łazienki, wszedł do sypialni. - I co dalej? - Był tam przez parę minut Nagle Flaxford ocknął się. Nie wiem, co Loren wówczas myślał. Może był przekonany, że ma przed sobą trupa, lub domyślał się, że Flaxford stracił przytomność. W każdym razie mężczyzna, który leżał na dywanie, nagle otworzył oczy i spojrzał na niego. Loren zareagował automatycznie. Wyjął pałkę i walnął Flaxforda w głowę. - Zwariowałeś - powiedział Loren. Jego głos drżał, ale trudno było stwierdzić, czy czuje się winny. Równie dobrze mógł być wściekły, jak zirytowany. - On postradał zmysły. Dlaczego miałbym zrobić coś takiego? - Dla pieniędzy. - Jakich pieniędzy? - Mówię o banknotach, którymi napełniałeś kieszenie, kiedy Flaxford wlepiał w ciebie te swoje niewinne błękitne gały. Pieniądze leżały na jego kolanach i na podłodze, kiedy wszedłeś do sypialni. - Spojrzałem na Raya. - Posłuchaj, Flaxford był pośrednikiem lub agentem, prowadził nieczyste interesy. Na pewno miał konto w banku, sejfy i liczne skrytki, ale trzymał też gotówkę w domu. Każdy spekulant giełdowy tak robi, niezależnie od tego, czy jest to legalne. Jestem tylko drobnym włamywaczem, ale z łatwością zdobyłem dziś wieczorem dziesięć tysięcy dolarów. - Postanowiłem nie dodawać, że połowa pieniędzy należała do mnie. - Wydało mi się dziwne, że w mieszkaniu Flaxforda nie ma gotówki. Nie było jej w szufladach, w szafie, sejfie na ścianie ani w fantastycznym biurku. Przeszukałem mieszkanie tamtego wieczoru i dziś zrobiłem to znowu, a mimo to nie znalazłem pieniędzy. - Nie znalazłeś forsy, bo Loren ją zabrał? - Ten człowiek oszalał - powiedział Loren. - Wcale nie - zaprotestowałem. - Flaxford stracił nagle przytomność z jakiegoś powodu. Upadł albo miał zawał, to nieistotne. W każdym razie zemdlał. Domyślam się, że na krótko przedtem złożył mu wizytę gość, który zostawił mu sporą gotówkę. Flaxford miał prawdopodobnie przekazać pieniądze komuś innemu. Postanowił, że pójdzie później do teatru. Zaniósł pieniądze do sypialni i właśnie miał zamiar je przeliczyć, kiedy nagle stracił przytomność. Loren wszedł do sypialni i zobaczył nieprzytomnego mężczyznę. Na podłodze leżały banknoty studolarowe. - Masz bujną wyobraźnię. - Tak sądzisz? Jacyś ludzie byli w moim mieszkaniu, Ray. Wywrócili do góry dnem każdą szufladę, sprawdzili wszystkie moje książki. Przeszukali każdy milimetr kwadratowy. Nie chodziło im o niebieskie pudełko. Ktoś wiedział, że Flaxford miał w mieszkaniu mnóstwo pieniędzy tego wieczoru, kiedy został zamordowany. Prawdopodobnie była to osoba, która zostawiła u niego forsę. Myślę, że maczał w tym palce Michael Debus lub jego ludzie. Debus miał odebrać pieniądze albo sam przywiózł je Flaxfordowi w nadziei, że uda się przekupić policjantów prowadzących śledztwo w jego sprawie. Gość, który odwiedził Flaxforda tamtej nocy, na pewno go nie zabił. Flaxford zamknął drzwi na zamek po jego wyjściu. Ten mężczyzna, przypuśćmy, że był to Debus, dał Flaxfordowi forsę i zostawił go w mieszkaniu żywego. Była to pokaźna suma i Debus nie zamierzał zapomnieć o całej sprawie po śmierci Flaxforda. Kiedy Loren zobaczył tyle pieniędzy, nie wahał się zabić. - On zwariował, Ray. To szaleniec. - Sam nie wiem, co o tym sądzić, Loren - powiedział Ray. - Chyba żartujesz. - Zawsze lubiłeś pieniądze. - Chyba nie uwierzysz w tę bajkę? - Brałeś łapówki, od kiedy jesteś w policji. Zwykle upływa trochę czasu, zanim gliniarz zaczyna zachowywać się w ten sposób. Policjanci dowiadują się stopniowo, na czym polega system, uczą się wykorzystywać różne sytuacje, a ich apetyt na pieniądze rośnie w miarę upływu czasu. Ty byłeś łasy na forsę, zanim nabrałeś doświadczenia. Opowiadasz wszystkim te swoje bajeczki o pieprzonym Księżycu w Koziorożcu, ale jesteś najbardziej chciwym sukinsynem, jakiego znam. - Wiesz przecież, że nie potrafiłbym nikogo zabić. - Nie jestem pewien. - Myślisz, że mógłbym uśmiercić kogoś pałką? Daj spokój. Ucieszyłem się, że Loren poruszył ten temat. Obróciłem jego pałkę i uderzyłem nią mocno w swoją dłoń. - Ładna pałka - powiedziałem. - Gładka i świecąca. Trudno uwierzyć, że uderzyłeś nią kogokolwiek. - Nie uderzyłem. - Właśnie. Nie upuściłeś jej na chodnik ani nie podrapałeś o mur. Masz ją zaledwie parę dni. - Uniosłem pałkę teatralnym gestem i wskazałem nią Lorena. - Jest nowa, prawda? Nowiusieńka. Dziewicza pałka zajęła miejsce starej. Poprzednia była poobijana, ponieważ lubiłeś się nią bawić i często wypadała ci z rąk. Jej powierzchnia była porysowana i pęknięta w paru miejscach. Bałeś się, że na drewnie pozostały ślady krwi albo kawałek skóry. W laboratorium na pewno by to odkryli, choćbyś ją szorował przez cały dzień. Dlatego postanowiłeś się jej pozbyć. Loren otworzył usta, ale nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Ray zabrał mi pałkę i zaczął się jej przyglądać. - Wygląda na nową - powiedział. - Ray, na miłość boską. - Do diabła, Loren, to nowa pałka. Tamta wyglądała inaczej. Od kiedy ją masz? - Od tygodnia albo dwóch. - Wziąłeś ją, zanim Flaxford został zamordowany, prawda? - Tak, przed włamaniem. Ray... - Poprzednia pałka ci nie odpowiadała? - Ta jest bardziej solidna. Ray... - Wyrzuciłeś starą? - Na pewno gdzieś ją mam. - Nie przyszło ci do głowy, żeby mi o tym powiedzieć? - Masz rację. Chyba zostawiłem ją na podwórku. Powinna wciąż tam być, o ile nie zabrały jej dzieci sąsiadów. Loren i Ray spojrzeli na siebie, a ja poczułem się tak, jakby nie było mnie w pokoju. Po pewnym czasie Loren odwrócił wzrok i spojrzał na swoje buty. Były to czarne, wypolerowane do połysku półbuty. Pasowały do policjanta w mundurze bardziej niż moje mokasyny. - Toaleta - powiedział Ray. - Loren poszedł do łazienki i słyszeliśmy, jak spuścił wodę. Po chwili wrócił do dużego pokoju. Kiedy zdążył zrobić to, o czym mówiłeś? - Spuścił wodę, wracając z sypialni. Kiedy zostawił nas w pokoju, wcale nie poszedł do łazienki. Spuścił wodę dopiero później. - A więc zrobił to specjalnie. - Tak. - To by się zgadzało. A co z popielniczką? Morderca uderzył Flaxforda w głowę popielniczką. - Wziął ją z dużego pokoju. - Skąd wiesz? - Pamiętasz, jak spytałem cię o popielniczkę? Jedna leżała na stole w dużym pokoju obok fotela, w którym siedziałem. Nie było jej dziś na stole i pomyślałem, że widocznie w mieszkaniu były dwie popielniczki. Byłem pewien, że z jakiegoś powodu zabrali obie do laboratorium. Ale Flaxford miał tylko jedną popielniczkę. Leżała w dużym pokoju, kiedy włamałem się do mieszkania. Kiedy przyszli tu ludzie z laboratorium, popielniczka znalazła się w sypialni. - W jaki sposób? Loren ją przeniósł? - Oczywiście. Wrócił do dużego pokoju i udał, że mdleje. Jego zachowanie wydało mi się od początku podejrzane. Zareagował z dużym opóźnieniem. Wiem, że nie widział przedtem trupa, ale... - Widział parę trupów. - Ale po raz pierwszy w życiu kogoś zamordował. Nic dziwnego, że było mu trochę słabo. Wrócił do nas i padł demonstracyjnie na dywan. Oczywiście udawał. Chwilę później rzuciłem się do ucieczki. Domyślam się, że pobiegłeś za mną, kiedy doprowadziłeś się do porządku. - I co w związku z tym? - Flaxford leżał na dywanie, kiedy puściłeś się za mną w pogoń. Kiedy zniknąłeś za drzwiami, twój partner chwycił popielniczkę leżącą na stole i poszedł z nią do sypialni. Zrobił nią przedziałek Flaxfordowi. Być może Flaxford umarł, kiedy Loren walnął go pałką. Ale twój partner chciał zostawić w pokoju inne narzędzie zbrodni. Myślę, że Flaxford wciąż żył, ale parę ciosów w głowę szklanym przedmiotem wystarczyło, żeby go załatwić. Loren wybiegł na ulicę i przyłączył się do ciebie. Zabrał wcześniej wszystkie pieniądze i mógł iść spokojnie do domu, zrzucając całą winę na mnie. Nie wiem, w którym dokładnie momencie Ray Kirschmann zorientował się, że mówię prawdę. W każdym razie w trakcie mojego monologu opadły go ostatnie wątpliwości. Usłyszałem, jak odpina sprzączkę kabury, żeby móc w razie czego sięgnąć po pistolet. Loren też to zauważył. Miał zamiar zrobić krok do przodu, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar i usiadł na kanapie. - Ile pieniędzy zabrałeś tamtego wieczoru, Loren? Loren milczał, więc Ray zwrócił się do mnie. - Prędzej czy później sam ci powie - mówiłem dalej. - Na pewno było tam więcej niż dwadzieścia tysięcy, być może dwa razy tyle. Nic dziwnego, że Debus chce odzyskać te pieniądze. Oczywiście Loren nie wiedział, ile dokładnie zgarnął. Przeliczył pieniądze dopiero w domu. Jednakże od razu pomyślał, że warto zabić dla takiej forsy. Zapadło długie milczenie. - Byłem pewien, że on nie żyje - powiedział w końcu Loren. Spojrzeliśmy na niego. - Wyglądał jak trup. Pomyślałem, że ten facet na pewno go zabił. Właściwie nie pamiętam, o czym myślałem. Zacząłem zbierać pieniądze, to było odruchowe. Nie wiem, co mnie napadło. Nagle otworzył oczy i spróbował się podnieść... Byłem pewien, że nie żyje, a on nagle otworzył oczy. - A potem zabrałeś popielniczkę i upewniłeś się, że nie żyje, prawda? - O Boże! - jęknął Loren. - Ile wziąłeś forsy, kolego? Dwadzieścia tysięcy? Czterdzieści? - Pięćdziesiąt. - Pięćdziesiąt tysięcy amerykańskich dolarów. - Ray zagwizdał cicho. - Nic dziwnego, że nie byłeś zachwycony propozycją Berniego. Nic dziwnego, że nie chciałeś ryzykować za dziesięć tysięcy dolarów, skoro ukryłeś w bezpiecznym miejscu pięćdziesiąt tysięcy. Te pieniądze były twoje, ale dziesięcioma tysiącami musiałeś się podzielić ze mną. - Połowa jest twoja, Ray. Myślałeś, że cię wykiwam? - To bardzo miło z twojej strony, Loren. - Chciałem ci o tym powiedzieć, ale nie wiedziałem jak. Naprawdę nie zamierzałem cię oszukać. - Jasne. - Dwadzieścia pięć tysięcy nie opodatkowanych dolarów należy do ciebie, Ray. Złapaliśmy mordercę. Wszystko jest jasne. Zrobił to ten pieprzony włamywacz. Mamy szczęście. - Rozumiem. Chcesz zwalić całą winę na Berniego, tak? - Ray podrapał się w głowę. - Wiesz, co będzie, jak opowie swoją historię? Przesłuchają cię i od razu się przyznasz. - On może uciec w każdej chwili, Ray. Już raz to zrobił, prawda? To niebezpieczny facet. Posłuchaj, Ray. Pomyśl o dwudziestu pięciu tysiącach dolarów. Mogę oddać ci więcej niż połowę. Tego chcesz? Ray, posłuchaj mnie... Ray uderzył go w twarz otwartą dłonią. Loren zakrył ręką policzek i stał w miejscu, oszołomiony. Echo uderzenia rozniosło się po całym mieszkaniu. - Masz prawo milczeć - powiedział Ray po chwili. - Masz prawo... w cholerę z tym! Bernie, gdyby ktoś cię kiedyś pytał, powiedz, że przeczytałem temu fiutowi, jakie ma prawa. - Nie ma sprawy. - Chcę, żeby wszystko było jasne. Nigdy nie lubiłem tego palanta, ale wydawało mi się, że wie, jaka jest różnica między czystym a brudnym interesem, między wzięciem łapówki a zabiciem dla pieniędzy. Wiesz, o czym marzę? Chciałbym mieć dowód, który by go załatwił. Na przykład pałkę ze śladami krwi Flaxforda. Założę się jednak, że wrzucił ją do pieca. - Wystarczą pieniądze ze śladami krwi. - Pewnie je ukrył. - Ray spojrzał z wściekłością na Lorena. - Ale będzie musiał mi powiedzieć, gdzie są. - To nie będzie potrzebne. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Myślę, że Loren nie ukradł pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Zabrał czterdzieści dziewięć tysięcy dziewięćset dolarów. - Nic nie rozumiem. - Nie otworzyłem jeszcze niebieskiego pudełka - powiedziałem, wskazując na nie. - Nie znam szyfru, ale mogę je otworzyć. Domyślam się, co znajdziemy w środku. Jest tam studolarowy banknot ze śladami krwi. Jestem pewien, że zostały na nim odciski palców. Mogą to być odciski palców Flaxforda, jeśli miał krwotok, zanim dopadł go Loren. Być może skaleczył się o lampę, kiedy strącił ją ze stolika. Intuicja jednak podpowiada mi, że na banknocie są odciski palców Lorena. To chyba wystarczający dowód przeciwko niemu, prawda? Ray wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę. - Nie wiesz, co jest w pudełku. - Mam przeczucie. - Wobec tego otwórzmy je i przekonajmy się. - Kiedy zrobiłem, o co prosił, Ray spojrzał na mnie. - Pięknie, po prostu pięknie. Jak to zrobiłeś? Już wiem, poszedłeś do toalety i udałeś, że spuszczasz wodę, tak jak Loren. Jesteś niesamowity. Znalazłeś banknot w pokoju? Chłopcy z laboratorium go nie zauważyli? To niesłychane. - Widocznie banknot znajdował się w pudełku. - Pewnie nigdy się nie dowiem, co tak naprawdę było w środku, ale mam to gdzieś. Wystarczy mi, że mam śliczny banknot z odciskami palców. Założę się, że należą do Lorena i łatwo będzie sprawdzić, czyja to krew. - Ray westchnął ciężko. - Wpadłeś w niezłe tarapaty, Loren - powiedział. Rozdział XVII - Fantastyczna historia - powiedziała Ellie. - Po prostu niesamowita. Znalazłeś mordercę. - Zgadza się. - Nie do wiary. - Ellie, przyklęknąwszy, przysiadła na stopach. Była ubrana tak samo jak tamtego ranka, kiedy zrzuciła doniczkę na podłogę. Miała na sobie białe spodnie, jakie noszą malarze, i sztruksową koszulę w stylu kowbojskim. Wyglądała jak zwykle ponętnie. - Skąd wiedziałeś, że to on, Bernie? - Już ci to wyjaśniłem. Przypomniałem sobie, że drzwi były zamknięte na zamek tamtego wieczoru. To najważniejsze. Z początku myślałem, że Flaxford zamknął drzwi na klucz, wychodząc z domu, ale przecież leżał wtedy w sypialni. Doszedłem do wniosku, że istnieją dwie możliwości. Morderca miał klucz albo Flaxford zamknął się od środka. Jeśli to zrobił, to znaczy, że żył, kiedy byłem w mieszkaniu. A więc istniał tylko jeden człowiek, który mógł go zabić. - Loren. - Loren. Byłem pewien, że zabił Flaxforda dla pieniędzy, ale nie mogłem ich znaleźć. Wiedziałem, że Flaxford miał w domu gotówkę. - Wpadłeś na to podczas otwierania drzwi? - Ten pomysł przyszedł mi do głowy wcześniej, ale udawałem przed Rayem, że zrozumiałem wszystko, kiedy byliśmy w mieszkaniu Flaxforda. Dzięki temu z łatwością śledził mój tok myślenia. - Miałeś szczęście, że banknot studolarowy leżał na podłodze. Nie skomentowałem tego. Owszem, szczęście mi sprzyjało, ale byłem przygotowany, na wypadek gdyby moje przypuszczenia się nie sprawdziły. Miałem w portfelu studolarowy banknot. Drugi banknot zabrała Darla, ale na moim widniały ślady krwi. Zamierzałem włożyć go do pudełka, gdybym nie znalazł takiego samego za łóżkiem Flaxforda. Nie chciałem, żeby Ray dowiedział się, co naprawdę było w pudełku. Wiedziałem, że dowód ze śladami krwi odwróci jego uwagę. Perry Mason mógłby pokazać podobny banknot ławie przysięgłych. Być może dlatego zwróciłem uwagę na sto dolarów, które Loren zostawił w mieszkaniu Flaxforda. W ten sposób mogłem zatrzymać swój banknot i kupić sobie coś za te pieniądze. Ellie wstała i poszła do kuchni po kawę. Przeciągnąłem się i oparłem stopy na małym stoliku. Byłem wykończony i jednocześnie spięty. Marzyłem o tym, żeby położyć się do łóżka i spać przez sześć albo siedem dni, ale czułem, że przez cały tydzień nie zmrużę oka. Zrobiło się późno; było prawie wpół do drugiej. Kiedy Loren i Ray zostawili mnie samego w mieszkaniu Darli, zadzwoniłem do niej, tak jak się umówiliśmy, i po dwóch sygnałach odłożyłem słuchawkę. Kiedy parę minut później Darla zadzwoniła do mnie, powiedziałem jej, że znalazłem pudełko i wyjąłem z niego kasety i zdjęcia. - Nie musisz martwić się o negatywy - uspokoiłem ją. - To zdjęcia z polaroida. Ten, kto je zrobił, ma zmysł estetyczny. - Obejrzałeś zdjęcia? - Musiałem sprawdzić, co na nich jest. Nie potrafiłem rozpoznać ich przez dotyk. - Nic nie szkodzi - powiedziała. - Zastanawiałam się tylko, czy ci się podobają. - Oczywiście. - Tak myślałam. Słuchałeś kaset? - Nie zrobię tego. Chcę, żeby w naszej relacji była odrobina tajemnicy. - Masz zamiar się ze mną widywać? - Czemu nie? Czy kominek w tym mieszkaniu działa, czy to tylko dekoracja? - Działa. Nigdy nie robiłam tego przy kominku. - Nie o to mi chodzi. Zamierzam spalić zdjęcia i kasety, zanim wyjdę. Są w połowie moje. Wydałem wszystkie oszczędności, żeby je zdobyć, i chcę się ich jak najszybciej pozbyć. - Byłyby interesującą pamiątką. - Nie - zaprotestowałem. - To zbyt niebezpieczne. To tak, jakbyś trzymała w domu pistolet... Chcę je zniszczyć dziś w nocy. Tak się składa, że możesz mi zaufać. Nie jestem szantażystą. - Ufam ci, Bernardzie. - Mam na sobie mundur policjanta. Nie chcę mi się taszczyć go przez całe miasto, więc zostawię go tu. - To dobry pomysł. - Mam też kajdanki i pałkę. Gliniarz, do którego należały, musiał wyjść w pośpiechu i nie będzie ich więcej potrzebował. Zostawię je tu. - Cudownie. Szkoda, że jest tak późno... - Jest bardzo późno, a ja mam jeszcze coś do załatwienia. Będziemy w kontakcie. - Świetnie - powiedziała Darła. - Cieszę się. Znalazłem numer telefonu hotelu Cumberland i zadzwoniłem do Wesleya Brilla. Powiadomiłem go, że zagadka została rozwiązana i sprawa jest zamknięta. - Nic ci nie grozi - zapewniłem go. - Wszystko się wyjaśniło. Udowodniłem, że jestem niewinny. Policja nic nie wie o tobie ani o pani S., więc możesz spać spokojnie. - Zaczynałem się niepokoić - powiedział. - Jak z tego wybrnąłeś? - Miałem szczęście. Słuchaj, masz wolną chwilę? Chciałem cię o coś spytać. Brill odpowiedział na wszystkie moje pytania. Pogawędziliśmy jeszcze chwilę i uzgodniliśmy, że pójdziemy razem na drinka któregoś dnia - oczywiście nie do Pandory. I to było wszystko. Następnie znalazłem numer Rodneya Harta w książce telefonicznej i zadzwoniłem do niego. Po piętnastu sygnałach odezwał się energiczny głos jego sekretarki, która podała mi numer Roda. Był wciąż w St. Louis, ale nie zastałem go w hotelu. Widocznie grał tego wieczoru w sztuce. Przebrałem się i schowałem mundur w szafie Darli. Znalazłem tam niezwykły strój, w którym widziałem ją na zdjęciach, ale nie miałem czasu, żeby dokładnie mu się przyjrzeć. Wróciłem do pokoju i przejrzałem fotografie. Zostawiłem jedną, a resztę wrzuciłem do kominka, w którym płonął ogień. Zamiast kawałków drewna spłonęły w nim zdjęcia. Wrzuciłem też kasety. Topiąc się, zaczęły wydawać nieprzyjemny zapach. Potem zagarnąłem popiół, włączyłem klimatyzację i wyszedłem. Pojechałem taksówką na ulicę Bethune. Miałem niezły ubaw, tłumacząc kierowcy, jak tam dotrzeć. Spojrzałem na budynek. Okna mieszkania na czwartym piętrze były ciemne. Wszedłem na klatkę schodową i nacisnąłem guzik domofonu z napisem 4-F. Nie było tam nazwiska. W mieszkaniu, do którego zadzwoniłem, najwyraźniej nikogo nie było. Otworzyłem drzwi swoimi narzędziami i wspiąłem się na trzecie piętro. Nie miałem kłopotu z otworzeniem zamka. Wszedłem do mieszkania i po dziesięciu minutach wyszedłem. Zamknąłem drzwi na zamek, wszedłem piętro wyżej i stanąłem przed drzwiami mieszkania Roda, w którym czekała na mnie Ellie. A teraz siedzieliśmy obok siebie, pijąc kawę z odrobiną whisky i wyjaśniając sobie różne rzeczy. - Udowodniłeś, że jesteś niewinny, prawda? - spytała Ellie. - Nie będą cię nawet przesłuchiwać? - Pewnie wezwą mnie na rozmowę prędzej czy później - odpowiedziałem. - Wszystko zależy od Raya. Na pewno zabierze swojemu partnerowi odznakę policyjną i wtrąci go na jakiś czas do więzienia. Z drugiej strony pewnie nie dopuści do ponownego śledztwa i sprawy sądowej. Myślę, że dojdą do porozumienia. Loren zostanie skazany za morderstwo, ale założę się, że nie wsadzą go na dłużej niż rok. - Po tym, jak zabił człowieka? - Trudno byłoby to udowodnić w sądzie. Musieliby wezwać na rozprawę niegrzecznych włamywaczy, gliniarzy, którzy biorą łapówki, skorumpowanych prokuratorów okręgowych i innych polityków. Sama chyba rozumiesz, że zrobią wszystko, żeby jak najszybciej zamknąć tę sprawę. Loren ma pięćdziesiąt tysięcy na łapówki. - Pięćdziesiąt tysięcy... Co się stanie z tymi pieniędzmi? - Dobre pytanie. Pieniądze należą, zdaje się, do Michaela Debusa, ale wątpię, czy się po nie zgłosi. Nie pozwolą Lorenowi zatrzymać pieniędzy, ale Ray na pewno nie zagarnie wszystkiego. Szkoda, że mnie nie przypadła mała część. Nie mówię tego przez chciwość, ale straciłem prawie jedenaście tysięcy dolarów. Ta sprawa kosztuje mnie fortunę. Najpierw oddałem Rayowi swoją zaliczkę, tysiąc dolarów. Potem ludzie Debusa zdemolowali moje mieszkanie. Straty można oszacować na kilka tysięcy dolarów. Potem Ray wziął ode mnie pięć tysięcy i dzięki temu mogłem udowodnić, że jestem niewinny. Jak się to podsumuje, można wpaść w depresję. - Czy istnieje jakaś szansa, że podzielą się z tobą tymi pięćdziesięcioma tysiącami? - Niestety nie. Gliniarze nie dają pieniędzy oszustom. Jestem ostatnią osobą, z którą by się podzielili. Muszę szybko zdobyć trochę forsy. Zbankrutowałem, co zdarza mi się ostatnio dość często. - Och, Bernie, pamiętasz, co się stało, kiedy próbowałeś ukraść coś ostatnim razem? - To była kradzież na zamówienie. Od dziś będę działał sam. - Jesteś niepoprawny. - Dobrze to określiłaś. - Nie nadaję się do resocjalizacji. Ellie odstawiła filiżankę z kawą, przysunęła się do mnie i położyła swoją małą głowę na moim ramieniu. Poczułem zapach jej perfum. - Najdziwniejsze jest to, że pudełko było puste przez cały czas - powiedziała. - Zapomniałaś o stu dolarach. - Było puste, zanim włożyłeś do niego banknot. - Uhm... - Ciekawe, co się stało ze zdjęciami? - Może ich wcale nie było - zasugerowałem. - Może Flaxford tylko groził pani Sandoval, ale nie pokazał jej fotografii. Musiałby z nimi być ktoś trzeci, żeby zrobić zdjęcia. Ale przecież nie było trzeciej osoby. - To prawda. Mówiłeś, że Flaxford pokazał jej zdjęcia. - Tak myślałem, ale może po prostu pokazał pudełko Darli, a ona wywnioskowała z jego słów, że w środku są zdjęcia. To możliwe, prawda? - Chyba tak. - Zatem w środku nigdy nie było zdjęć i kaset. A nawet jeśli tam były, nie ma to znaczenia. Zostały zniszczone. - W jaki sposób? - Przypuszczam, że się spaliły. - To niesamowite. - Też tak uważam. - Sprawa jest zamknięta? Nie do wiary. Nie chcą cię już wsadzić do więzienia? - Zawsze mogą mnie o coś oskarżyć - powiedziałem. - Ale rozmawiałem z Rayem o tej sprawie i powiedział, że ich uciszy. Mogliby mnie oskarżyć o to, że zbiegłem z miejsca zbrodni i włamałem się do cudzego mieszkania, ale nie są tym wcale zainteresowani. Poza tym mieliby pewnie trudności z przedstawieniem dowodów. Nie będą chcieli, żebym zeznawał w sądzie. - Naturalnie. - Hm... - Objąłem Ellie i zacząłem masować jej ramię. - Wszystko się wyjaśniło - powiedziałem. - Nie musiałem nawet o tobie wspominać. Zlikwidowałem wszystkie dowody. Zaległa martwa cisza. Poczułem, jak Ellie sztywnieje, ale nadal trzymałem rękę na jej ramieniu. Wyciągnąłem z tylnej kieszeni książkę, którą znalazłem w mieszkaniu 4-F, otworzyłem ją na zaznaczonej stronie i zacząłem czytać: „Cztery lata temu rozwiodłam się. Potem miałam niezbyt ciekawą pracę, aż w końcu rzuciłam ją. Dostaję zasiłek dla bezrobotnych. Trochę maluję i robię biżuterię. Zaczęłam ostatnio wykorzystywać witraże. Nie chcę naśladować innych. Pracuję teraz nad wolno stojącymi trójwymiarowymi rzeźbami. Sama wpadłam na ten pomysł. Nie potrafię stwierdzić, czy to prawdziwa sztuka czy tylko hobby. Jeśli nie jestem prawdziwą artystką, mam gdzieś swoje rzeźby. Chcę stworzyć coś wartościowego, ale do tej pory nie udało mi się. Tak przynajmniej sądzę”. - Cholera - powiedziała Ellie. - Skąd masz scenariusz? - Zabrałem go z twojego mieszkania. - A niech to szlag! - Mieszkasz tylko jedno piętro niżej. Czwarte piętro, z przodu budynku. Wygodnie położone mieszkanko. Wpadłem tam po drodze. Pomyślałem, że twoje koty mogą być głodne, ale Estery i Hamana nie było. - Estery i Mordechaja. - Skoro nie masz kotów, chyba nie będziemy się kłócić o ich imiona. - Zamknąłem cienki scenariusz. - Dwa, jeśli od morza - powiedziałem. - Sztuka, w której gra nasz wspólny przyjaciel. Obejrzy ją cały kraj. Fragment, który zacytowałem, to kwestia jednej z bohaterek - Ruth Hightower. - Skąd wiesz? - Wesley Brill powiedział mi, w której sztuce występuje ta postać. Wiedziałem, że mi pomoże. Kiedy was sobie przedstawiałem i powiedziałem, że nazywasz się Ruth Hightower, Brill był zdumiony. Być może pomyślał, że to zbieg okoliczności, ale ty szybko zmieniłaś temat i podałaś mu swoje prawdziwe imię i nazwisko. Poprzedniego wieczoru, kiedy poszliśmy do biura Petera Alana Martina, sparodiowałem słowa Paula Revere’a; „Raz na ziemi, dwa nad morzem, Ruth Hightower mi pomoże”, a ty bardzo się zdenerwowałaś. Pewnie myślałaś, że domyśliłem się wszystkiego i robię to specjalnie. Dziś rano powiedziałaś mi, jak się naprawdę nazywasz. - Czy to ma jakieś znaczenie? - Ellie spojrzała mi w oczy. - Po prostu nauczyłam się roli i muszę znowu przywyknąć do bycia sobą. - Wydaje mi się, że to trochę bardziej skomplikowane. - Wcale nie. - Obawiam się, że tak. Wiem, że wczułaś się w swoją rolę. Nie sprawiło ci to kłopotu, bo jesteś aktorką. Powinienem był się od razu domyślić. Wczoraj znalazłaś adres Brilla zdumiewająco szybko. Od razu wiedziałaś, że trzeba zadzwonić do redakcji Channel 9, Akademii w Hollywood i SAG. Nigdy przedtem nie słyszałem o tej organizacji. Myślałem, że to zwyczajny przyimek. Od razu wiedziałaś, z kim się skontaktować i co powiedzieć. W tę aferę wplątani byli aktorzy i znawcy teatru. Produkowanie sztuk i handel nieruchomościami były dla Flaxforda tylko przykrywką. Tak naprawdę zarabiał pieniądze w mniej zaszczytny sposób. Rod jest aktorem. Powiedział mi, że właściciel budynku, w którym mieszka, ma słabość do aktorów. Darla Sandoval uwielbia teatr. Flaxford od razu ją wypatrzył. Darla poznała też Brilla i posłużyła się nim, żeby mnie wynająć. Ty też jesteś aktorką i znasz Roda. - Zgadza się. - To dopiero początek. Poznałaś Flaxforda, ponieważ jesteś aktorką, a on przedstawił ci Darlę. Znałaś tylko jej imię. Kiedy dziś po południu Brill wspomniał o Darli, zdałaś sobie sprawę, że wszystko się łączy. Zrozumiałaś, że Darla i pani Sandoval to jedna i ta sama osoba. Kiedy zaproponowałem, żebyśmy ją razem odwiedzili, powiedziałaś szybko, że nie możesz, bo masz pilne spotkanie. Bałaś się, że Darla cię rozpozna, i wyjdzie na jaw, że nie jesteś troskliwą, młodą dziewczyną, która podlewa kwiatki znajomemu. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Dobrze wiesz, kotku. - Pogłaskałem ją po głowie i uśmiechnąłem się. - Niebieskie pudełko nie było puste. - Och. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem zdjęcie, którego nie spaliłem. Przyjrzałem się fotografii, a potem pokazałem ją Ellie. Dziewczyna zerknęła na nią, wzruszyła ramionami i odwróciła głowę. - Kobieta z lewej to Darla - powiedziałem. - Tą drugą jesteś ty. - Boże. - Spaliłem pozostałe zdjęcia. Kasety też. Nie musisz niczego przede mną ukrywać, Ellie. Wiem, że spotykałaś się z Flaxfordern. Pewnie poznałaś go w teatrze albo przy okazji wynajmowania mieszkania. Był właścicielem tego budynku, prawda? Słynął z tego, że miał słabość do aktorów. - Tak, znalazł mi to mieszkanie. Wówczas nie wiedziałam, że budynek należy do niego. - Tak czy inaczej zaczął cię szantażować. Nie wiem, jakich użył argumentów, i nic mnie to nie obchodzi. W każdym razie zgodziłaś się na sesję z Darlą. Byłaś u niego tamtej nocy, kiedy został zamordowany. - To nieprawda. - Prawda. Posłuchaj, Ellie. Ray Kirschmann uwierzył mi, kiedy powiedziałem, że Flaxford zamknął się w swoim mieszkaniu. To jednak tylko bajka, którą zmyśliłem na poczekaniu. Byłaś z Flaxfordem tamtego wieczoru. Dał ci klucze do swojego mieszkania, ale nie po to, żebyś opiekowała się kwiatkami. Sypialiście ze sobą. Tamtej nocy też poszłaś z nim do łóżka. Dlatego zdziwiłaś się, kiedy napisali w gazetach, że znaleziono Flaxforda w piżamie. Słyszałaś gdzieś, że był nagi. Ale takiej informacji nigdzie nie podano. Po prostu zostawiłaś go nagiego w mieszkaniu. - Wypiłem trochę kawy. - Przez pewien czas myślałem, że byłaś tam, kiedy przeszukiwałem biurko. Mogłaś usłyszeć, jak otwieram drzwi, i schować się do szafy albo gdzieś indziej. Kiedy wybiegłem na zewnątrz, gliniarze rzucili się za mną w pogoń, a ty opuściłaś budynek. Przyszło mi to do głowy, kiedy zacząłem się zastanawiać, skąd wiedziałaś, że pojechałem do Roda. Takie wytłumaczenie jest bez sensu. Byłem pewien tylko jednej rzeczy - zostawiłaś nagiego Flaxforda w mieszkaniu. Skąd jednak wiedziałaś, że przyjechałem właśnie tutaj? Dziwnym zbiegiem okoliczności mieszkasz w tym samym budynku co Rod. W jaki sposób domyśliłaś się, że tu jestem, i jak mnie rozpoznałaś? Pewnie zadzwoniłaś do Roda i spytałaś, czy możesz u niego pomieszkać, a potem wzięłaś klucze od jakiegoś sąsiada. Skąd ci to przyszło do głowy? - Do diabła! - Nie powiedziałem o tobie policji. Nie wiedzą, że istniejesz, i nigdy się nie dowiedzą, że byłaś w to zamieszana. Chciałbym tylko wiedzieć, jak to wszystko się ze sobą łączy. - Znasz prawie całą historię. - Chcę poznać wszystkie szczegóły. - Po co? - Ellie odsunęła się i przekrzywiła głowę. - Jakie to ma znaczenie? Wrócę do swojego życia, a ty do swojego. Mogę odejść w tej chwili. W kuchni jest dzbanek z kawą i prawie cała butelka whisky. Poradzisz sobie. - Zanim gdziekolwiek pójdziesz, chciałbym usłyszeć, co się wtedy wydarzyło. Ellie spojrzała na mnie i w jej niebieskozielonych oczach rozbłysła wściekłość. - Domyśliłeś się prawie wszystkiego - powiedziała. - Nie wiem, od czego zacząć. Tamtego wieczoru byłam u Flaxforda. O tym już wiesz. Miał pójść na sztukę i chciał, żebym mu towarzyszyła. - Państwo Sandoval mieli przyjść do teatru. - To nie miało znaczenia. Widziałam tę kobietę wcześniej i rozmawiałyśmy raz czy dwa, zanim zrobił nam zdjęcia. Nie znałam jej nazwiska. Mogę wymienić setkę znajomych, których nazwisk nie znam. - Mów dalej. - Przyjechałam do niego i poszliśmy do łóżka. Był okropnym człowiekiem, Bernie. Potrafił być niezwykle okrutny i manipulował ludźmi. Nie miałam ochoty pójść z nim do łóżka tamtej nocy. Nie chciałam, żeby sfotografował mnie z Darlą. Był... Zabiłabym go, gdybym była w stanie, ale zamiast tego zostawiłam go w mieszkaniu, żeby umarł. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Poszliśmy do łóżka i Flaxford dostał zawału. Tak mi się wydawało. Zaczął dyszeć i padł na łóżko. Myślałam, że umarł. To było straszne, ale jednocześnie poczułam wielką ulgę. - On żył. Wiedziałaś o tym? Ellie skinęła głową. - Sprawdziłam mu puls. Jego serce biło, oddychał. Wiedziałam, że powinnam zadzwonić po straż pożarną albo karetkę. Ale chciałam, żeby umarł. Uświadomiłam to sobie właśnie wtedy. Kiedy zobaczyłam, że oddycha, byłam zawiedziona. Miałam ochotę go zabić, udusić poduszką, ale nie mogłam tego zrobić. - Zostawiłaś go w mieszkaniu. - Tak... Ubrałam się w pośpiechu. W jego szafie było trochę moich ubrań. Schowałam je do torebki, ubrałam się i wyszłam. Nie wiedziałam, czy Flaxford przeżyje, ale powiedziałam sobie, że to nie zależy ode mnie. Nie wezwałam karetki i zostawiłam go na pastwę losu. - Dokąd poszłaś? - Do domu. Wróciłam do swojego mieszkania, piętro niżej. - Która była wtedy godzina? - Nie wiem dokładnie. Prawdopodobnie siódma lub wpół do ósmej. - Tak wcześnie? - Nie mogło być później. Nie zaczęliśmy się nawet ubierać, a w teatrze mieliśmy być o pół do dziewiątej. - W porządku - powiedziałem po chwili zastanowienia. - Flaxford padł nieprzytomny na łóżko około siódmej lub wpół do ósmej. W którymś momencie odzyskał przytomność. Wstał i włożył szlafrok. Pewnie cię szukał. Ale skąd wobec tego wzięły się pieniądze? - Jakie pieniądze? - Pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które znalazł Loren. - Nic o tym nie wiem. Flaxford nie wyjmował przy mnie żadnych pieniędzy. Nie wiem, kto mu je przyniósł. - Wychodząc, zamknęłaś drzwi na klucz. Ellie zawahała się, a potem skinęła głową. - Nie chciałam, żeby ktoś wszedł i go uratował. Nie byłam w stanie zabić Flaxforda, ale próbowałam zrobić wszystko żeby umarł. Uważasz, że to okrutne z mojej strony, prawda? Nic dziwnego. - Pewnie dostał pieniądze wcześniej - powiedziałem, nie zwracając uwagi na jej słowa. - Wszystko na to wskazuje. Flaxford uświadomił sobie, że cię nie ma, i zauważył, że zabrałaś ubrania z szafy. Chciał się upewnić, czy nie wzięłaś pięćdziesięciu tysięcy dolarów. To były pieniądze, które zostawił mu Debus albo które miał przekazać Debusowi. Mniejsza z tym. Znalazł pieniądze, ale nagle zrobiło mu się słabo. Wrócił do sypialni i usiadł na łóżku, trzymając plik banknotów w ręce. Czuł się fatalnie. Spróbował wstać i strącił lampę na podłogę. Być może krzyknął, a potem padł nieprzytomny na łóżko. Wszedłem do mieszkania trochę po dziewiątej, więc musiało się to stać wcześniej. Kiedy przeszukiwałem biurko, Flaxford leżał nieprzytomny w swojej sypialni. Może był pogrążony we śnie, kiedy Loren wszedł do pokoju i zaczął zbierać banknoty, wyobrażając sobie, że trzyma w swoich rękach prawdziwą fortunę. Nagle rozległ się hałas i Loren stracił panowanie nad sobą. Uderzył Flaxforda pałką, a ten zemdlał po raz trzeci i ostatni tej nocy. Kiedy Ray mnie gonił, Loren wrócił do sypialni i uśmiercił Flaxforda, zadając mu kilka ciosów popielniczką. - O Boże! - Co robiłaś w tym czasie? Skąd wiedziałaś, że przyjechałem do tego mieszkania? - Widziałam, jak wchodzisz do budynku. - Jak to możliwe? Przecież nie pojechałaś za taksówką, do której wsiadłem. Skąd wiedziałaś, że to ja włamałem się do Flaxforda? Byłaś w swoim mieszkaniu. Twoje okna wychodzą na ulicę, więc mogłaś mnie zobaczyć, ale w jaki sposób mnie rozpoznałaś? - Widziałam cię w centrum miasta, Bernie. - Co takiego? - Pojechałam z powrotem do centrum. Siedziałam przez jakiś czas w mieszkaniu, ale potem zaczęłam się o niego martwić. Powiedziałam sobie, że jeśli umarł, to trudno, ale zaczęłam myśleć, że być może żyje, i poczułam, że muszę mu pomóc. Pojechałam tam taksówką. Nie miałam pojęcia, co robić. Nie zadzwoniłam do niego i nie wezwałam karetki. Chciałam się upewnić, czy żyje. Byłam bezradna. Wysiadłam z taksówki i zaczęłam chodzić tam i z powrotem po ulicy przed budynkiem. Nie miałam odwagi wejść do środka. Oczywiście wzięłam klucze do mieszkania Flaxforda. Portier znał mnie z widzenia, więc na pewno wpuściłby mnie. Bałam się, że Fran będzie wściekły, że zostawiłam go samego. Z drugiej strony, nie chciałam zobaczyć go martwego. Po prostu nie wiedziałam, co robić. - I wtedy zobaczyłaś, jak wchodzę do budynku? W jaki sposób mnie rozpoznałaś? - To wszystko działo się później. Zobaczyłam, jak wybiegasz z budynku. Poruszałeś się z prędkością światła i o mało nie wpadliśmy na siebie. Minąłeś mnie i pobiegłeś ulicą, a parę minut później zaczął cię gonić policjant. Portier powiedział mi, że włamałeś się do mieszkania Flaxforda. - Co się stało potem? - Po paru minutach z budynku wybiegł drugi policjant. Powiedział, że zabiłeś Frana. Nie mogłam zrozumieć, co się stało. Wróciłam do domu. Byłam przekonana, że policja dowie się wszystkiego i uzna, że jestem odpowiedzialna za to, co się stało. Wiedziałam, że to nie moja wina, ale byłam bliska obłędu. Wyglądałam co chwila przez okno, sprawdzając, czy przyjechała policja. Nagle zobaczyłam, jak wchodzisz do budynku, i o mało nie umarłam z przerażenia. Nie wiedziałam, kim jesteś i jak mnie znalazłeś. Byłam pewna, że chcesz mnie zabić. - Dlaczego miałbym to zrobić? - Skąd mogłam wiedzieć? Wydawało mi się, że to jedyne logiczne wytłumaczenie. Zamknęłam drzwi na zamek i stałam w korytarzu, trzęsąc się ze strachu, kiedy wchodziłeś po schodach. Kiedy znalazłeś się na czwartym piętrze, o mało nie wysiadło mi serce, ale wszedłeś wyżej, na piąte piętro. Byłam pewna, że się pomyliłeś i zejdziesz za chwilę z powrotem, ale zostałeś na górze. Nie rozumiałam, co się dzieje. W końcu poszłam na piąte piętro i zaczęłam nasłuchiwać pod drzwiami. Kiedy usłyszałam hałas w mieszkaniu Roda, domyśliłam się, że wiesz o jego nieobecności i korzystasz z jego mieszkania. Nie wiedziałam, dlaczego zatrzymałeś się właśnie u niego. Tej nocy wzięłam seconal, żeby zasnąć. Rano kupiłam gazety i dowiedziałam się, kim jesteś. - Potem zadzwoniłaś do Roda i załatwiłaś sobie klucz do jego mieszkania. - Dowiedziałam się, że Rod cię zna. Powiedziałam mu, że spotkałam faceta, który nazywa się Bernie Rhodenbarr, i spytałam, czy mówił mi kiedyś o tobie. Rod powiedział, że być może wspomniał, ale to raczej mało prawdopodobne. Wyjaśnił mi, że graliście razem w pokera. Zrozumiałam wtedy, dlaczego wybrałeś jego mieszkanie. - Ellie wzięła głęboki oddech. - Postanowiłam, że pójdę na górę. Nie wiedziałam, czy zabiłeś Frana. Byłam przekonana, że umarł, zanim tam dotarłeś. Nie wezwałam karetki i czułam się winna. W gazetach napisali o popielniczce i pomyślałam, że mogłeś go rzeczywiście zamordować. Potem poznaliśmy się. Spodobałeś mi się od samego początku. Byłam tobą zafascynowana, to chyba ewidentne. Być może nie powinnam była się tak angażować. Jednocześnie musiałam udawać, że jestem kimś innym. Z początku nie chciałam ci podać swojego prawdziwego nazwiska i adresu, ponieważ bałam się, że jesteś mordercą. Wiedziałam, że mógłbyś powiedzieć o mnie policji, gdyby cię złapali. Dlatego ukryłam przed tobą prawdę. - W końcu zdradziłaś mi swoje prawdziwe nazwisko, ponieważ bałaś się, że przyłapię cię na kłamstwie. Ellie przytaknęła. - Ale nie o to chodzi. Po prostu nie podobało mi się, kiedy mówiłeś na mnie Ruth. Nie mogłam tego znieść. Kiedy byliśmy w łóżku, szeptałeś moje nieprawdziwe imię w najbardziej intymnych momentach. To było straszne. Wiedziałam, że w końcu dowiesz się, jak brzmi moje prawdziwe imię i nazwisko. Wiedziałam już, że nikogo nie zabiłeś. Właściwie byłam tego pewna od początku... - Twoja słynna intuicja. Wiedziałem, że jesteś w to zamieszana. Nikt nie polega na swojej intuicji do tego stopnia. Domyśliłem się, że coś ukrywasz. - Prędzej czy później dowiedziałbyś się, jak mam naprawdę na imię. Oczywiście mogłam zniknąć, ale tego nie chciałam. Wszystko działo się zbyt szybko. - Masz rację. - A więc znasz prawdę. O mało nie wpadłam, kiedy zaprowadziłam cię do niewłaściwego mieszkania. - I tak odkryłbym prawdę. - Na to wygląda. Ellie utkwiła wzrok w jakimś dalekim punkcie. Ja też się zamyśliłem i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. W końcu Ellie odezwała się. - Wszystko się dobrze skończyło - powiedziała. - Szkoda tylko, że jestem spłukany. Nikt nie wie, że byłyście w to zamieszane z Darlą. Nie jestem już podejrzany o morderstwo. Rzeczywiście powinniśmy się cieszyć, że wszystko potoczyło się w ten sposób. - Pewnie mnie nienawidzisz. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Słowa Ellie zupełnie mnie zaskoczyły. - Dlaczego miałbym cię nienawidzić? Przyszłaś tu z ciekawości i chciałaś się upewnić, że nie grozi ci niebezpieczeństwo, ale potem bardzo mi pomogłaś. Pomogłabyś mi bardziej, mówiąc prawdę na samym początku, ale chyba tylko głupiec oczekuje uczciwości od drugiej osoby. - Bernie... - Naprawdę nie mam ci tego za złe. Dlaczego miałabyś być szczera wobec kogoś, kto mógłby być mordercą? Wiedziałaś, że szuka mnie policja, a mimo to mi pomogłaś. Nie poradziłbym sobie bez twojej pomocy. Pewnie nawet bym nie próbował. Skontaktowałbym się ze swoim adwokatem i próbowałbym dojść do porozumienia z Rayem. Byłbym kretynem, gdybym cię znienawidził. - Och... - Prawdę mówiąc... - zacząłem - bardzo cię lubię. Jesteś trochę świrnięta, ale kto, u diabła, nie jest? - Wiesz, że spotykałam się z Flaxfordem. - I co z tego? - Widziałeś zdjęcie. - Więc? - Nie zaniepokoiło cię to? - Raczej zainteresowało. - Co to znaczył - Poczułem się podniecony. - Rozumiem. - Tak. - Hm... Ująłem ją pod brodę i pocałowaliśmy się. Był to długi pocałunek. Ellie westchnęła, przytuliła się do mnie i powiedziała, że zakończenie całej historii jest bardzo zabawne. - Co teraz będzie? - spytała. - Życie toczy się dalej, kotku. Ty będziesz aktorką, a ja włamywaczem. Ludzie się nie zmieniają. Można zarabiać pieniądze w bardziej godny szacunku sposób niż my, ale nie zrezygnujemy ze swoich zawodów. Będziemy się spotykać i zobaczymy, co z tego wyniknie. - To mi się podoba. Pomyślałem, że będę się spotykał z Darlą Sandoval i znajdę sposób, żeby ukraść kolekcję monet jej męża. Oczywiście Darla nie dowie się, kto to zrobił. Zamierzałem posprzątać mieszkanie i miałem nadzieję, że sąsiedzi przymkną oczy na moją pracę, szczególnie że okradałem mieszkania w East Side, gdzie mieszkają krwiopijcy. Wiedziałem, że będę nadal grał w pokera, oglądał mecze baseballowe i pracował, pod warunkiem że trafi się jakaś ciekawa robota. Wiedziałem, że nie stanę się lepszy, ale któż z nas jest doskonały? Wszyscy jesteśmy istotami niedoskonałymi, żyjącymi w niedoskonały sposób w niedoskonałym świecie. Możemy jedynie się starać. Podzieliłem się tą ostatnią uwagą z Ellie, a może wypowiedziałem na głos wszystkie swoje myśli. Przytuliliśmy się do siebie. Z początku było miło i wygodnie, a potem zaczęliśmy się stopniowo rozkręcać. - Chodźmy do łóżka - powiedziała Ellie. Pomyślałem, że to świetny pomysł. Ale najpierw sprawdziłem, czy drzwi są zamknięte na klucz.