Stefan Lankiewicz Na nartach w Czarnohorze Książkę tę Ojcu mojemu poświęcam SZUSEM W PRZESZŁOŚĆ Hules! — ten okrzyk, to żartobliwe hasło, słyszało się wówczas, w latach trzydziestych, często na stacjach, przez otwarte okna pociągów jadących ze Lwowa do Worochty i do Sławska. W okresie międzywojennym były to dwie najczęściej najeżdżane przez nas, narciarzy, miejscowości. Oczywiście daleko im było do dzisiejszych ośrodków klimatycznych i stacji narciarskich, chociaż tzw. zapleczem, a więc pensjonatami, hotelikami, schroniskami, restauracjami i wszystkim innym, co rozumiane jest przez to słowo z nowomowy powojennej, biły one na głowę nasze dzisiejsze renomowane miejscowości wczasowe i uzdrowiska. Jeszcze nie nadeszła wtedy era wyciągów narciarskich w Karpatach i rozwijającego się z nią równolegle narciarstwa przykolejowego, trasowe-go, półkowego czy jak to nazwać. Coś pośredniego jednak pomiędzy turystyką narciarską a sportem wyczynowym istniało już od dawna. To były nasze „pędzlowania” w kotłach czarnohorskich, czyli podchodzenia i zjazdy, czasem nawet już na ubitym, oczywiście nie przez ratraki, a nartami, śniegu. I nie tylko w Czarnohorze, w Sławsku — na wschodzie (na zachodzie może najwięcej w Tatrach), ale i w parkach lwowskich — słynnym Parku Stryjskim, Żelaznej Wodzie, na Pohulance, Zniesieniu, czy pod Czartowską Skałą, gdzie setki narciarzy, jak zima długa — a tam, w klimacie już kontynentalnym zalegała ona od grudnia do marca — zjeżdżało, ćwicząc krystianie jak dziś, i podchodziło w górę, choć nie jak dziś, bo na nartach. Ta forma narciarstwa ogromnie rozwinęła się po wojnie dzięki kolejkom i wyciągom, a nawet... helikopterom, tworząc nowy jego rodzaj, doskonały sposób na aktywny odpoczynek, wyrabiający sprawność fizyczną, z pokonywaniem własnych oporów i strachu przed szybkością, utratą równowagi, ekspozycją stromych stoków. Obok bogactwa wrażeń i przeżyć, jakich doznajemy przy uprawianiu prawdziwej turystyki narciarskiej, mamy więc też równie atrakcyjne, zdrowe narciarstwo, w niczym nie kolidujące ani z turystyką, ani ze sportem wyczynowym. A jak to było kiedyś, przed pięćdziesięciu laty? Jaki był sprzęt narciarski, jaka technika jazdy? Odpowiedzi na te pytania znajdą Państwo w dawnych publikacjach narciarskich (wtedy w Polsce więcej ukazywało się ich w druku niż dzisiaj, mimo że liczba narciarzy w naszym kraju wzrosła wielokrotnie), dlatego w tej książce mało takiej „wiedzy encyklopedycznej”, więcej zaś o samych górach, a właściwie o jednym ich paśmie — Czarnohorze. Zresztą z charakteru moich opowiadań wynika, że treść informacyjna przeplata się z faktograficzną, z opisem zdarzeń i ludzi. Celem, który przyświeca mi jako autorowi zbioru opowiadań Na nartach w Czarnohorze w tym wprowadzającym rozdziale, wstępie czy jak to nazwać (unikam takich tytułów, bo mało kto czyta te wstępy i wprowadzenia), otóż celem moim jest naszkicowanie Państwu charakterystyki tych gór i narciarstwa sprzed pół wieku. Będzie to rodzaj turystycznej relacji, nie geograficznej ani etnograficznej, bo to nie moje specjalności, tylko relacji człowieka, który wiele chodził po tych górach — pieszo i na nartach, w lecie i w zimie. Byłem wtedy młodym człowiekiem, od dziecka zarażonym wirusem turystyki, gorąco miłującym góry i narciarstwo, które to uczucia nie przeszły mi do chwili obecnej. Karpaty Wschodnie, to Wschodnie Bieszczady, Gorgany, Czarnohora i Góry Czywczyńskie. Każda z wymienionych grup górskich dzieliła się na podgrupy (np. Gorgany Zachodnie, Środkowe, Wschodnie itp.). Pasmo Czarnohory liczyło, łącznie z grupą Pietrosa, znajdującego się już po stronie słowackiej, około 50 km. Geografowie dzielili z kolei Czarnohorę na trzy grupy górskie: pasmo Pietrosa do Howerli, od Howerli do Przełęczy Turkulskiej i od niej do Popa Iwana. W okresie międzywojennym granica Państwa przechodziła głównym grzbietem Czarnohory i skręcała na szczycie Howerli na północ. Wzdłuż granicy od Howerli (2058 m npm) do Popa Iwana (2022 m npm) pasmo rozciągało się na ok. 25 km. W latach przedwojennych noclegi i wyżywienie w tym rejonie zapewniały trzy schroniska górskie: na Zaroślaku pod Howerlą Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego Oddział Stanisławów, pod Maryszewską Karpackiego Towarzystwa Narciarzy ze Lwowa i pod Popem Iwanem Akademickiego Związku Sportowego Warszawa. W nich to częściowo rozgrywają się akcje opisane przeze mnie w opowiadaniach. Ruch turystyczny był tu duży zarówno w lecie jak i w zimie. Na podstawie konwencji turystycznej z Czechosłowacją, a później i z Rumunią, na legitymacje PTT i PZN (tzw. żółte legitymacje) można było swobodnie przechodzić przez granicę na tereny określone pasami konwencyjnymi. Dawało to możliwości wycieczek w grupę Pietrosa, w Karpaty Marmaroskie, a nawet w Alpy Rodniańskie, nie mówiąc już o dolinach i szczytach bezpośrednio za granicą Państwa. Do bardzo interesujących zjawisk na Huculszczyźnie należał folklor. Centrum tego regionu stanowiło Żabie, najdłuższa wówczas wieś w Polsce. Zarówno budownictwo, sztukę jak i obyczaje Hucułów zaliczano do najbardziej egzotycznych w kraju, o najwyższych wartościach artystycznych. Dziś pozostałości tego folkloru można oglądać w muzeum w Kijowie i zapewne też na miejscu, pod Czarnohorą. Huculi to ludność bardzo przemieszana jeszcze przed wiekami. Rusini, Wołosi, Polacy, Słowacy — to główne trzony tej grupy etnicznej. Zainteresowani znajdą dokładniejsze dane w książkach etnograficznych, a także w pięknej epopei Stanisława Vincenza pt. Na wysokiej połoninie. Lud to był gościnny, dobroduszny, o dużej godności, rozmiłowany w swoich górach i połoninach, typowy lud pasterski. Wyznawali obrządek greko-katolicki, a urocze cerkiewki na Huculszczyźnie były zawsze pięknie wkomponowane w górski krajobraz. Barwne stroje, łyżniki, kilimy tkane na prymitywnych domowych krosnach, obrazki malowane na szkle — to wszystko zachwycało nas, ludzi z miast. Małe koniki, specjalna huculska rasa, wędrowały po górach niosąc na grzbietach ciężary i ludzi, m.in. stare Hucułki, trzymające zwykle w zębach fajkę o drogim cybuchu. Urocze i tajemniczego pochodzenia były także nazwy tamtejszych gór, dolin, miejscowości, jak np. szczyty: Howerla, Breskul, Gutin Tomnatyk, Brebenieskul, lub osiedla jak: Ardżeludża, Foreszczenka, Dzembronia, Ilcia i in. Szczególnie atrakcyjne były te czarnohorskie góry w zimie. Pokrywa śniegu utrzymuje się tam długo. Kiedyś z wiosną sam namierzyłem jej trzymetrową warstwę. Zjazdy strome i długie dostarczały narciarzom ogromnych przyjemności, a niekiedy i sporych emocji. Wiele kotłów polodowcowych o stromych ścianach zagrażało lawinami. Duże masy śniegu zawieszone pod graniami stanowiły realne niebezpieczeństwo w turystyce. Zdarzały się wypadki porwania przez lawinę, w tym kilka śmiertelnych. O niektórych mówią te opowiadania. W Czarnohorę masowo zjeżdżali narciarze ze Lwowa i Stanisławowa, ale wielu entuzjastów gór dojeżdżało tam również z mniejszych miast tego regionu — Drohobycza, Borysławia, Sambora i innych. Umiłowali sobie także Czarnohorę warszawiacy. Doskonałe połączenia kolejowe, krótkie czasy przejazdu (średnia szybkość większa niż dziś, nie licząc ekspresów) i zawsze punktualne co do minuty pociągi, wszystko to zapewniało dobre, a przy tym niezbyt kosztowne dojazdy (zniżki 50% dla członków PZN na tzw. książeczki narciarskie i in.). Jeśli do tego dodać pociągi specjalne, takie jak Narty — Dancing — Bridge oraz inne okazjonalne pociągi specjalnie narciarskie, sieć autobusów prywatnych w terenie i dość liczne w górach linie kolejek wąskotorowych, to trudności związane z dojazdami można by ocenić jako mało istotne. Kolejki wąskotorowe, służące zasadniczo do transportu drzewa, miały zwykle doczepione jeden lub dwa wagoniki osobowe kryte, co stwarzało względny komfort jazdy także w zimie. Ze Lwowa do Worochty jechało się pociągiem około sześciu godzin (230 km). Ze Stanisławowa (95 km) — niecałe dwie godziny. Do czarnohorskich gór podjeżdżaliśmy z Worochty kolejką wąskotorową do Foreszczenki (14 km), a dalej szło się już pieszo do schroniska na Zaroślaku czy na Maryszewskiej. Do schroniska pod Popem Iwanem bliżej było z Żabiego, do którego dostać się można było autobusem z Worochty. Na Zaroślak chodziliśmy też czasem na nartach przez szczyty Kiczerę i Kukuł, co zabierało nam około siedmiu godzin. Oprócz wycieczek turystycznych narciarskich i krótszych spacerów organizowano w Czarnohorze zawody, w większości w konkurencjach alpejskich, jako mistrzostwa Okręgu Lwowskiego i Stanisławowskiego PZN, a w Worochcie znany w tym okresie Puchar Czarnohory w biegach i skokach. Imprezy te zwykle odbywały się w czasie Świąt Wielkanocnych. Schroniska pełne były wówczas młodzieży, w większości studentów ze Lwowa i Warszawy. Przed zawodami trenowaliśmy biegi zjazdowe i slalomy, ale to wszystko łączyło się z turystyką, bo przed zjazdem trzeba było przecież podejść kilkaset metrów różnicy poziomów. I musieliśmy znać góry, ich niebezpieczeństwa, a przede wszystkim miejsca zagrożone lawinami. Konieczne były też umiejętności jazdy po różnych śniegach i w nieznanym terenie. Mieliśmy zatem bogate narciarstwo, nawet wyczynowe. Bogate w kontakt z przyrodą, w trudności, wysiłki, ale też w przyjaźnie zawierane w skrajnych nieraz warunkach i okolicznościach. A sprzęt, technika jazdy w tym okresie? Któregoś dnia, po powrocie z nart, rozmawialiśmy z moim siedemnastoletnim wnukiem. — Na jakich nartach jeździliście wtedy? — pytał. — Na drewnianych, wykonanych z jesionu, albo z drzewa hikorowe-go, czyli hikorach, lub z brzozy fińskiej. Te ostatnie to były narty biegowe. Mniej wytrzymałe, ale za to lekkie. — Były już krawędziowane? — Naturalnie. A niektóre miały jeszcze dzioby, tak jak dawniej, zakończone „wypustką”, w której robiło się dziurkę dla przeciągnięcia sznurka, albo w normalnych dziobach przewiercone były otworki. — Po co, na Boga? — Aby można było ciągnąć za sobą narty metodą „na pieska”. Bardzo rzadko nosiliśmy narty na ramieniu. Przeważnie podchodziło się w górę na fokach lub smarach podchodowych. — To pewnie na wycieczkach, a tak na stoku? — Zawsze smarowało się narty na podejście i na zjazd, więc nie było problemów także przy krótkich podejściach na dobrze posmarowanych nartach. Jedynie gdy podchodziliśmy na start biegu zjazdowego lub slalomu, wówczas narty starannie posmarowane na zjazd nieśliśmy na ramieniu. — Mieliście wtedy dobre, zagraniczne smary? — Zagraniczne też, ale przede wszystkim doskonałe krajowe. — A kijki, rękawice? — Kijki wówczas robiono z trzciny tonkinowej, a wcześniej z bambusa lub z leszczyny. Były one wyższe od obecnie stosowanych w zjeździe, mniej więcej takie, jak dzisiejsze biegowe, a talerzyki miały większą średnicę — na głęboki śnieg. Rękawice stosowano dwupalcowe podwójne — włóczka i brezent. — Powiedz coś o butach i wiązaniach. — Oczywiście jedne i drugie przeszły ogromną ewolucję i dziś są zdecydowanie lepsze, bardziej wyspecjalizowane do różnych form narciarstwa, a dawniej były uniwersalne. Buty wykonywano ze skóry, najlepsze były z bawolej, bo zaimpregnowane nie przemakały; były sznurowane. Na tak prosty wynalazek jak klamry, trzeba było czekać sporo lat! Jeśli jeździliśmy w pumpach, co wówczas stało się modne, to na buty nakładało się brezentowe sznurowane kamaszki, aby chronić pończochy przed przemoknięciem. Znajdziesz opis takiego stroju w jednym z opowiadań. — A wiązania były pewnie bardzo prymitywne? — Dość często zmieniały się rozwiązania techniczne i oczywiście moda na nie. W moich dziecinnych latach wyszły już właśnie z użycia wiązania typu Bilgeri, zresztą dość skomplikowane technicznie. Potem spotkałem się, względnie sam używałem wiązań Huitfeldt, Bildstein, Ligula i przed wojną Kandahar, które jeszcze przez pewien czas stosowano po wojnie. — A tak zwane Langrimeny? — Typowe, dolnociągowe to już też po wojnie. Były to najniebezpieczniejsze wiązania, powodujące najgorsze złamania nóg. — Jaka była technika jazdy wtedy? — Tu też często zachodziły zmiany. W czasach, które opisuję w opowiadaniach — koniec lat trzydziestych — modna i zalecana była tzw. technika rozmachowa o elementach; „przedmach” (nisko), „rozmach” (wysoko) i znów nisko przed następnym skrętem; to wszystko ruchem „po linii śrubowej”. Całe ciało wykonywało skrętne ruchy, przenoszone na narty. — A jaką krystianię stosowano wówczas? — Co za pytanie! Krystianii było wiele i dużo też innych skrętów, tak zresztą, jak i dzisiaj. Chociaż teraz większość narciarzy zjeżdża przy wyciągach od góry do dołu jednym tylko rodzajem skrętu; zapewne innego nie umieją wykonać. — Przecież tak można zjechać najszybciej. — Ale jakie to nudne! Pokazywałem ci przecież na stoku sześć czy siedem rodzajów skrętu, których uczy się na naszych kursach narciarskich, a i to nie wszystkie możliwe. — I wy też uczyliście się tych wszystkich ewolucji? — Naturalnie, szczególnie instruktorzy. I musiały być one precyzyjnie wykonywane. A prawie co roku przed wojną, i po wojnie też, dochodziły nowinki. Teraz także są częste zmiany w technice, a szczególnie w sprzęcie. Obawiam się, że trochę rozczarowałem, a może i zdziwiłem mojego wnuka. Młodzi bowiem zwykle myślą, że dawniej było prymitywnie i dopiero w ich czasach wszystko powstało i rozwinęło się, tak jak telewizja czy kosmonautyka. Mam nadzieję, że w rozdziale tym nie naśladowałem historyka narciarstwa, a tylko umożliwiłem Czytelnikom nie znających z autopsji tamtych gór i ówczesnego narciarstwa zrozumienie sytuacji, nastrojów i opisów zawartych w opowiadaniach. A teraz kilka słów o fotografiach. Są one w ogromnej większości autorstwa mojego Ojca Adama Lenkiewicza, znanego fotografika lwowskiego. Przy wykonaniu niektórych byłem obecny. Zdjęcia dobrano tak, że Czytelnik bądź to może na nich odnaleźć miejsce akcji opowiadań (np. zdjęcie Howerli z Koźmieskiej — do opowiadania „Ulgowy dzień”, lub fotografia Turkuła z Kotła Turkulskiego — do opowiadania „Pogoń za lisem” i in.), bądź przedstawiane są na nich fragmenty górskie, które bohaterowie opowiadań mogli oglądać, względnie przez te miejsca przechodzili lub zjeżdżali. Uważny Czytelnik może na niektórych fotografiach odnaleźć miejsca, albo nawet wykreślić drogi przejść, zlokalizować lawiny itp., posługując się tekstem opowiadania. Sądzę, że dokumentarny charakter fotografii nadaje książce może nawet większą wartość od samych opowiadań, wartość pełnego autentyku. Jeszcze apel-prośba: przeczytajcie Państwo posłowie opowiadań, które nazwałem: Prawdy, plotki i anegdotki. Ujawniam w nich bowiem realne, rzeczywiste postacie, z imionami i nazwiskami, które występują w moich opowiadaniach. Dalsze losy niektórych z nich nie są mi, niestety, znane. Cieszyłbym się ogromnie, gdybym od nich czy od innych bezpośrednich i pośrednich świadków czarnohorskich przygód otrzymał listy czy choćby telefon. A teraz zapraszam w Czarnohorę. RĘKAWICA Siedzieliśmy przy masywnym dużym stole ustawionym wzdłuż okien i od czasu do czasu patrzyliśmy na góry. Las przy schronisku stał nieruchomo, a grube okiście przyginały gałęzie świerków. Ale na graniach pojawiały się okresowo śnieżne pióropusze. Duło tam, chociaż nie był to prawdziwy halny. Drzwi do jadalni otworzyły się szeroko i wszedł majestatycznie duży wilczur, a za nim oczywiście Ludwik Ziemblic. Stanisław Czuczewicz, kierownik schroniska, poderwał się witać kumpla z drugiego końca Czarnohory, potem krzyknął w stronę bufetu: — Duża herbata! Tylko gorąca! — Ojciec i ja wymieniliśmy z przybyłym uściski dłoni. Ludwik wyciągnął fajkę i rozsiadł się wygodnie. Znaliśmy się od jego przyjazdu w Czarnohorę. Nigdy nie mówił 0 sobie wiele. Wiedzieliśmy tylko, że poprzednio mieszkał w Warszawie, właściwie nazywał się Bogusz, a Ziemblice to była nazwa miejsca jego urodzenia. Zdarzyła się w jego życiu jakaś tragedia z żoną, no i gdy stanęło schronisko AZS z Warszawy, zresztą przy jego współpracy, pod Popem Iwanem, Ziemblic wybrał je sobie na swoistą pustelnię. Nie mógł się tam uskarżać na nadmiar spotkań z ludźmi. Nierzadko jeszcze w czerwcu Pop Iwan, a nawet sąsiedni Smotrycz, przysypane były grubo śniegiem, więc z letniego sezonu wycieczkowego zostawały cztery miesiące: lipiec, sierpień, wrzesień i październik, chociaż w jego drugiej połowie często zaglądała zima. Oczywiście ta zima napędzała narciarzy w te strony; bardziej jednak odwiedzane były większe schroniska: Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego na Zaroślaku pod Howerlą, Karpackiego Towarzystwa Narciarzy pod Maryszewską i dalej na północ harcerskie na Kostrzycy. Schronisko, w którym gazdował Ziemblic, częściej stanowiło punkt przystankowy z gorącą herbatą, chociaż czasem małe grupy fanatyków narciarskich, zwykle z Warszawy, zakotwiczały się tam na dłużej. Ludwik Ziemblic rychło stał się postacią charakterystyczną dla Czarnohory. Wysoki, lekko przygarbiony, chodząc stawiał długie kroki. Spodnie wpuszczone w buty i luźny sweter z surowej owczej wełny, u dołu lekko postrzępiony, mała mycka na głowie, wszystko to stanowiło jeszcze jeden szczegół krajobrazu, w jakim żył. Tak jak Ziemblic nie mógł istnieć bez gór, a Czarnohory w szczególności, tak i te góry ogromne, puste i dzikie trudne były do wyobrażenia bez Ziemblica. Poobiednia sjesta przy gorącej herbacie stworzyła miłą atmosferę schroniskowych gawęd. Nawet mój ojciec nie należący do bardzo rozmownych ożywił się. Ten dzień był dla nas dwóch wypoczynkowy po wczorajszej wyrypie na Howerlę, Breskuł i Pożyżeską, zresztą zaraz na drugi dzień po przyjeździe. Teraz odrabialiśmy klimatyzację, chociaż była to właściwie przerwa przed jakąś jutrzejszą wycieczką. Ludwik z miłością patrzył na swojego wilczura, który leżał teraz przy jego nogach. Wytresował go wspaniale, głównie z myślą o szukaniu i ratowaniu zaginionych turystów na czarnohorskim pustkowiu. Przejął się widać opowiadaniami o bernardynach, psach alpejskich, które wówczas, w trzydziestych latach, występowały w wielu filmach i na reklamowych obrazkach, pochylone nad leżącym i wycieńczonym turystą. Dlaczego takim samym, a nawet lepszym psem o charakterze anioła stróża nie może być wilczur? Ziemblic wprawdzie nauczył swojego psa uprzejmości dla obcych, tępiąc wszelkie obszczekiwania i akty nieuzasadnionej agresji, ale z drugiej strony dopuszczał jedynie ograniczone zaufanie zwierzęcia do wszystkich, poza nim samym. Jemu pies był bezgranicznie posłuszny i ślepo mu ufał. — On od nikogo nic nie weźmie — zapewniał Ludwik z dużą pewnością siebie i swego psa. Mój ojciec, typowy agnostyk, odciął kawał kiełbasy, która leżała na stole wśród naszych zapasów i podsunął psu pod nos. Rozpoczęło się długie przewąchiwanie i kręcenie pyskiem. Ludwik uśmiechnięty przyglądał się temu z miną badacza, pewnego wyniku swego doświadczenia. Uwagę naszą odwróciło okno, które uchyliło się nagle. Wierzchołki świerków gwałtownie kreśliły nieregularne koła. Za chwilę wszystko się uspokoiło, ale widocznie wiatr przeskoczył przez wysokie granie i rozprzestrzenił się u podnóża gór. Gdy zwróciliśmy znów uwagę na psa — siedział przy nodze Ludwika wpatrując się weń wiernopoddańczo. Mój ojciec schował pod stół rękę. Kiełbasa zniknęła jak nie istniejące widmo. Oczywiście w grupie górskich dżentelmenów nikt tematu pies — kiełbasa nie poruszył. Ludwik zaś, chowając do kieszeni wypaloną fajkę, powiedział do psa: — Teraz wrócisz po moją zgubioną rękawicę. — Podsunął mu pod nos drugą z pary i uchylił drzwi. — Gdzieś mu ją podrzucił? — zapytał Czuczewicz, który znał te zabawy o charakterze manewrów do właściwej akcji bojowej, jaką miałyby być poszukiwania zaginionych. — E, niedaleko, w kotle pod Homułem. — To niedaleko? Ze siedem kilometrów stąd! — Za godzinę powinien być z powrotem, no, może za półtora — powiedział spokojnie Ziemblic, nabijając znów fajkę. Popijaliśmy wolno przestygłą już herbatę. Wyciągnąłem pierniczki, które matka wypiekła nam na wycieczkę. Ojciec poszedł zmienić film w aparacie przed jutrzejszą wędrówką. Ziemblic przypatrywał mi się przez chwilę z bezpośredniością górskiego samotnika, który chciałby wiedzieć wszystko o napotkanym człowieku. Byłem u niego chyba dwa razy pod Popem Iwanem, raz w lecie, gdy prowadziłem wycieczkę z pociągu Dancing-Bridge, jako studencką fuchę zarobkową, drugi raz z ojcem w zimie. Spotkaliśmy się na czarnohorskim szlaku kilka razy, ale tak się składało, że idąc w przeciwnych kierunkach pozdrawialiśmy się tylko z uśmiechem, co było wówczas w górach nie pisanym obyczajem, obowiązkiem po prostu. Ziemblic był starszy ode mnie o blisko dwadzieścia lat, czyli liczył sobie wówczas trochę ponad czterdzieści. Teraz wolno cedząc słowa, aby ich starczyło na schroniskowe popołudnie i wieczór, zapytał: — Powiedz pan, młody człowieku, jak się wam, panu i kolegom jeździ po tych górach i co was tu ciągnie? Byłem trochę zaskoczony takim pytaniem. Pomyślałem sobie, że to pyta człowiek z miasta, ciekaw drugich ludzi, myślący refleksyjnie. A przecież on tu siedział w tych górach ładnych kilka lat i już powinien był... My to co innego. Przylatywaliśmy tu jak wędrowne ptaki, przebywaliśmy kilka dni i znów wracaliśmy do miast, do ich problemów, studiów, pracy, takich pytań i refleksji. Ludzie z gór mówili o twardych warunkach bytowania, śnieżycach, dokładaniu do pieca, chorobach i śmierciach, o wędrówkach po żywność. Nie wypowiadali się, nawet w prostych słowach o psychice, aspiracjach, uczuciach rozmówców, a już nigdy o swoich własnych. Ale dobrze ukryta warstwa wrażliwości, zaskakujące zdolności odczuwania kłopotów, grożących niebezpieczeństw czy ukrytej radości, ujawniały się czasem w chwilach, kiedy było to naprawdę potrzebne. Odpowiedziałem po dłuższym milczeniu, które też stanowiło fragment rytuału schroniskowych rozmów: — No cóż, to są wspaniałe góry, szczególnie w zimie. W lecie ja osobiście wolę Gorgany. Tam lasy podchodzą pod granie. Prawdziwa puszcza. I ludzi prawie nie ma. — Tu też nie ma ich za dużo. W Święta więcej. — My tu trochę trenujemy do zjazdowych mistrzostw okręgu, ale więcej włóczymy się po szczytach. No wie pan — dobrze nam się tu żyje, szczególnie po miejskiej harówce i nauce. — Taak... Brązowy smukły wilczur biegł swobodnie ścieżką wśród świerkowego lasu. W nozdrzach czuł cały czas zapach swojego pana i woń własnego potu, pozostawioną w powietrzu, gdy zdążali do schroniska. W odsłoniętych miejscach zapachy były słabsze lub gdzieś je wiatr przegnał; wówczas zatrzymywał się, obracał głowę lub kluczył przez chwilę. Ale szybko trafiał na właściwy trop i wtedy podganiał, jakby chciał nadrobić straty. Na płaju pod Pożyżewską, gdy mijał nie zamieszkałą w zimie stację botaniczną, trafił na całą mieszankę różnych zapachów, ale zawierzył przejeźdżonemu na nartach śladowi i w chwilę potem znów znalazł się w lesie. Szlak prowadził teraz wzdłuż zamarzniętego potoku Arendarz. Po kilometrze pies za szlakiem przeskoczył zamarznięte buły śnieżne, przykrywające głazy w potoku. Gdzieś z lewej strony, w dole, snuła się woń wilków. Przystanął, czujnie patrząc w las, ale nie wyczuł zmiany w nasileniu zapachu. Widocznie była to woń sprzed wielu godzin. Uspokojony ruszył przed siebie przez chwilę jeszcze wolno, cały spięty, potem już szybciej, wreszcie truchtem. Coś przebiegło mu drogę, może ptak jakiś lub lis, gdy dobiegał do następnego potoku. Ten nie dał się zupełnie zakuć w lód. Woda przeświecała między głazami, a gdzieniegdzie widać ją było pod cieniutką, jakby szklaną taflą. Pies zanurzył pysk w strudze i przez chwilę pił. Potem wybiegł z lasu i wspinał się w górę ku widocznym już graniom Turkuła. Nagle stanął. Intensywność woni pana wzmogła się wyraźnie. Zeszedł ze śladu i wolno brnął w śniegu w poszukiwaniu źródła zapachu. Gdy oddalił się od szlaku w prawo, idąc prawie po warstwicy, woń zanikała. Wrócił więc, przeskoczył narciarski ślad, którym również ciągnął się zapach, ale słabszy niż ten, który go zatrzymał, a teraz kierował stanowczo w dół. W chwilę potem posuwając się w głębokim śniegu, znów trafił na opuszczony niedawno potok. Nad jego brzegiem czerniło się coś na śniegu. Woń stała się bardzo mocna i pies kilkoma skokami, zapadając się po brzuch, dobił do futrzanej rękawicy. Wziął ją w pysk i zatrzymał się niezdecydowany, rękawica prócz woni pana wydzielała jeszcze jeden, nawet znacznie silniejszy zapach. Kopiąc się w śniegu i dysząc ciężko wybiegł z powrotem na szlak. Położył rękawicę na śladzie nart i leżąc na brzuchu chwilę odpoczywał. Potem wolnym truchtem pobiegł z powrotem szlakiem ku swojemu panu. Do schroniska. Siedząc w ciepłej jadalni milczeliśmy, wyczerpały się niespieszne wątki rozmów. Słońce za oknami skłaniało się ku zachodowi, wydłużając cienie świerków na śniegu. Hałas kroków w ciężkich butach na werandzie zwrócił głowy ku drzwiom. Przez szeroko otwarte weszła dziewczyna, a zaraz za nią duży mężczyzna z siwiejącą czupryną. Jego powitalne: — Dzień dobry! — przetoczyło się między ścianami jadalni jak turkot kół po bruku. — Wacław! — krzyknął ojciec — Witajcie! Dr Wacław Majewski, wielki miłośnik Czarnohory, zrzucił ciężki plecak na ławę i witał się ze wszystkimi. Jego córka, wspaniała narciarska dziewczyna, od razu zaczęła mnie wypytywać o wszystko naraz: warunki w górach, kto z naszych jest w schronisku i... kiedy jutro wyruszamy. I oni i my mieszkaliśmy we Lwowie, ale spotykaliśmy się najczęściej w górach. Czasem dr Majewski zaglądał do lokalu Oddziału Lwowskiego PTT, któremu prezesował mój ojciec. Lokal mieścił się przy ul. Akademickiej nr 23, najruchliwszej ulicy Lwowa, łączącej Plac Aleksandra Fredry z Placem Mariackim, stanowiącej popularne Corso. Zawsze przewalały się nim tłumy ludzi, zarówno studentów wielu lwowskich uczelni, jak i statecznych obywateli miasta. W zimie w lokalu gromadzili się narciarze zgrupowani w SN PTT, kierowanej przez dyrektora PKO Michała Guzeckiego. Zresztą większość turystów letnich jeździła też na nartach tak że towarzystwo było gruntownie wymieszane. Majewski z córką Marysią zakwaterowali się i zeszli na dół coś przekąsić. Po pięciokilometrowej wędrówce z ciężkimi plecakami w górę od stacji kolejki wąskotorowej w Foreszczence, a właściwie od wyjazdu ze Lwowa, nie mieli nic w ustach, prócz pospiesznej herbaty wypitej na dworcu kolejowym w Worochcie. — Adam, co jutro robicie? — donośny głos dr Majewskiego rozbił do reszty senny, popołudniowy nastrój. — Jeszcze dokładnie nie wiem — odpowiedział ojciec — może wyskoczymy na Koźmieską. Chciałbym obfotografować Howerlę od południa. Stamtąd jest wspaniała panorama na jej dwie grzędy i kocioł, a to niedaleko, jak wiesz. — I dodał: — Chodźcie z nami na rozruch przed większymi wypadami. — Pomysł nie jest zły — zaakceptował Czuczewicz — bo jutro na głównej grani Czarnohory może solidnie duć. W tym momencie w sieni odezwał się cichy skowyt i coś uderzyło w drzwi jadalni. — No, wrócił — rzekł Ziemblic wpuszczając wilczura do środka. Brązowa sierść psa przysypana była śniegiem, a wokół pyska skondensowały się lodowe igiełki zamarzniętego oddechu. — No i co? — pro forma zapytał Ludwik i podniósł z ziemi położoną mu przy nodze rękawicę. — Bardzo szybko wrócił — powiedziałem — myślałem, że mu to zajmie co najmniej półtora godziny. Ziemblic nie zareagował, przyglądał się uważnie przyniesionej rękawicy. — Rzecz w tym... słuchajcie! — wolno cedził słowa — że to nie jest ta moja podrzucona rękawica. Zrobiło się cicho w jadalni. Każdy z nas z osobna rozpatrywał powstałą sytuację i w miarę myślenia narastał w nas niepokój oraz niejasne na razie przeczucie, że w górach mogło się coś zdarzyć. Wizja naszego spokojnego wieczoru w ciepłej jadalni schroniska jakby się zacierała. — Ciekawy przypadek — dr Majewski użył typowego dla lekarzy określenia, ale widać po nim było, że nie mówi tego z obojętnością fachowego obserwatora. Ludwik Ziemblic w dalszym ciągu obracał w rękach przyniesioną rękawicę. Wreszcie zaczął swój wywód, wolno mówiąc, jakby głośno myślał. — Ze schroniska pod Popem Iwanem wyszedł dziś rano gość, który miał tu na Zaroślaku zanocować. Doszedł tu ktoś taki? — zapytał Czuczewicza. — Nie, poza wami nie ma tu nikogo. I nikt nie przechodził, bo byłby wstąpił choćby na herbatę. Zresztą teraz pusto w górach i turyści z reguły wpisują przejścia do książki. O, zobacz: dziś nie ma żadnych wpisów — kartkował książkę. — Szedł sam — podjął relację Ludwik. — Odradzałem mu, ale pomyślałem, że pogoda piękna, nie jest lawiniasto, szczególnie jak trzymać się szlaku. A poza tym i tak wybierałem się tutaj tą samą trasą w jakieś dwie godziny później. Po chwili namysłu mówił dalej: — Poznaję tę jego rękawicę. Żegnałem się z nim przed schroniskiem. Podał mi dłoń w tej rękawicy, tak, to prawa. Nawet chciał ją ściągnąć, ponieważ ja nie miałem rękawic na rękach, wyszedłem tylko na próg, nie ubrany ciepło. — No i co dalej? — zniecierpliwił się Czuczewicz rozwlekłym opowiadaniem. — Czekaj, myślę. Tu wszystko jest ważne — uspokoił go Ziemblic. — Więc ja mu ścisnąłem tę rękawicę, to jest chciałem powiedzieć: dłoń w rękawicy gołą ręką. No tak, dlatego była na niej moja woń i dlatego... —Ziemblic przyspieszył swoje głośne myślenie —dlatego pies tują przyniósł. — To pan wyjaśnił pomyłkę psa — podsumował dr Majewski. Ale... — Więcej chyba nie wymyślimy — odezwał się ojciec. — Resztę musimy wyjaśnić na szlaku, albo, nie daj Boże, gdzieś tam w górach. Nie zostawia się ciepłej rękawicy na śniegu przy dużym mrozie. Zapadła cisza. Ojciec powiedział głośno to, o czym każdy z nas myślał, spychając jednak tę myśl gdzieś w strefę niebytu. A tak było spokojnie przed chwilą, tak przyjemnie zapowiadał się wieczór! Pół wieku później, w okresie kiedy piszę to opowiadanie, mało ludzi wędruje na nartach po górach. A mimo to obecne nasze góry nie są puste. Zabudowa jest gęsta i podchodzi wysoko. Nawet kiedy ktoś się zgubi, to po godzinie, po dwóch, trafi do jakichś drzwi. No i w krytycznych sytuacjach interweniuje Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe z dyżurującymi przy radiotelefonach ratownikami, wyposażone w pełni w sprzęt ratunkowy, obejmujące swoją działalnością wszystkie grupy górskie. A wtedy? Trzy schroniska jako jedyna zabudowa w rozległym, trzydziestokilometrowym paśmie Czarnohory; strome kotły i ogromne nawisy grożące lawinami; stada wilków w lasach, nierzadko niedźwiedzie. Kiedy przygrzewało wiosenne słońce, szlak był przetarty, a śnieg nośny - wszystko wydawało się cudowne i łatwe. Ale kiedy załamywała się pogoda, nadchodziła noc, dopadało zmęczenie i ssanie w żołądku z głodu, wówczas... Wyszliśmy w czwórkę: Ludwik Ziemblic, ojciec, ja i oczywiście pies. Trochę czasu zajęło nam przygotowanie nart i pakowanie plecaków. Na podkładowym czarnym smarze, gładko rozprowadzonym na gorąco, położyliśmy smar podejściowy szorstko pod wiązaniami, dzioby i piętki nart trzeba było powlec potem parafiną. W plecakach mieliśmy foki, od wypadku, na bardziej strome podejścia. Na czapkach umieściliśmy reflektorki lamp, których baterie w pojemnikach spoczywały w kieszeniach plecaków. Czułem się wypoczęty i syty, więc rwałem w przód dopóki ojciec nie zwrócił mi uwagi, abym zamykał pochód. Oczywiście prowadził pies, za nim szedł Ziemblic, a za Ludwikiem — ojciec. Nie zaprzątając sobie głowy orientacją w terenie, niezbędną przy prowadzeniu, rozważałem różne warianty sytuacji. Człowiek zwany przez Ziemblica gościem, mógł zmienić plany i spod Homuła pójść do schroniska pod Maryszewską. Teraz może siedzieć w ciepłej jadalni i wcinać spóźniony obiad (okienek do kuchni nie zamykano wówczas już o szóstej wieczorem, jak dziś, i nie otwierano dopiero o ósmej rano). W takim przypadku znajdziemy ślad odbiegający od biało-niebieskiego na północ. Tak, ale to nie musi być jego ślad, a jakiś wcześniejszy. Rękawica jest istotna! Nie rezygnuje się w górach, w zimie, z rękawicy. Szuka się jej do skutku, chyba że spadnie w przepaść albo z nawisu na stok lawinowy. Albo wtedy, gdy się jest krańcowo zmęczonym i człowiekowi na niczym już nie zależy... Jest nadzieja, że rozwikła zagadkę pies. Ziemblic przed wyjściem ze schroniska odwrócił rękawicę spodem na wierzch i dał psu do obwąchania. Teraz psa prowadziła ta woń, woń potu ręki poszukiwanego narciarza. Tak przynajmniej wyobrażaliśmy sobie. Pies szedł pewnie śladem, nie wahając się. Słońce już zaszło, ale poświata odbijała się od obłoków, które tymczasem napłynęły z południa. Wspaniały różowy kolor królował nad górami, a po niektórych szczytach, jeszcze oświetlonych zachodzącym słońcem, spływała czerwień przechodząca u dołu w fiolet, a niżej w granat. Nie myślałem o tym, że zbliża się zmrok i noc, a z nimi kłopoty z orientacją, konieczność dużej koncentracji uwagi, ryzykowne zjazdy i męczące podejścia, kiedy nie widzi się celu. Oddałem się cały urokowi gór, pokrytych jak płótno malarza całą gamą barw. Z zamyślenia wyrwał mnie głos ojca: — Nie wiem czy nie zanocujemy dzisiaj na Maryszewskiej. Tak więc i on szedł w myślach tropem obcego, zaginionego turysty. On także analizował wszelkie możliwości. — To nie byłoby jeszcze najgorsze. Oby! — odpowiedziałem zwięźle. Stromsze podejście wygasiło rozmowę. Pies parł naprzód nie zdradzając żadnych wątpliwości ani wahań. Zwolna robiło się szaro. Skracały się oświetlone wierzchołki czarnohorskich szczytów, lasy wypełnione już były odcieniami granatu. Teraz zaczęło dokuczać zmęczenie i szybkość naszego marszu malała. Przeszliśmy już przez dwa potoki, nie licząc Prutczyka, po drugiej stronie którego znaleźliśmy się w chwilę po wyjściu ze schroniska. Był to właściwie Prut, który wypływał z kotła między Breskulem a Howerlą, skąd spadał imponującym wodospadem z progu moreny. W zimie cały ten próg pokrywała gruba warstwa śniegu, a nierzadko okalał go duży nawis. Nagle pies zatrzymał się. Podniósł przednią łapę, jakby zastanawiając się gdzie ją postawić. Skóra na nosie marszczyła mu się i wygładzała. Dziesięć metrów dalej znaleźliśmy rozrzucone chaotycznie ślady psich łap po obu stronach szlaku. Tutaj pies poprzednio wahał się w poszukiwaniu rękawicy Ziemblica. W silnym strumieniu światła latarek trafiliśmy na ślady łap prowadzące w dół do zamarzniętego potoku. Ludwik zawołał niezdecydowane zwierzę i dał mu ponownie do powąchania rękawicę. Zjeżdżając teraz za psem ze stromej skarpy ku potokowi, w głębokim śniegu, w gwałtownie zapadającej ciemności, zastanawialiśmy się, czy pies nagle nie zmieni kierunku poszukiwań. Zmusiłoby to nas do kluczenia po stoku, którego nierówności zacierały się w zmroku. Po chwili znaleźliśmy się w lesie, między ciemnymi sylwetkami świerków. W końcu doszliśmy do psa, który krótko szczeknął i stał teraz nieruchomo nad kotłowiskiem własnych śladów. Wydawało mi się, że wyróżniam tu płaski odcisk rękawicy na śniegu. To samo chyba przyjął Ludwik Ziemblic. — Tują znalazł — stwierdził z przekonaniem. — No dobrze; ale sama tutaj nie zaszła. Gdzieś wyżej powinny być ślady naszej zguby. Rozumowanie było logiczne, ponieważ tam skąd nadeszliśmy nie natrafiliśmy na żadne ślady. — Chodźcie w górę — podsumował ojciec. Osiągnięcie każdego metra w górę w głębokim śniegu okazało się ciężką pracą. Pies również zapadał się po grzbiet i dyszał z otwartym pyskiem. Wreszcie ujrzeliśmy coś na kształt śladu narciarskiego. Odległość od miejsca, w którym pies znalazł rękawicę, mogła być wyjaśniona tylko silnym podmuchem wiatru, który ją przeniósł w powietrzu o kilkadziesiąt metrów. Wreszcie staliśmy na właściwym tropie. Ojciec pochylił się i oświetlał starannie znaleziony ślad. — Zobacz Ludwik — powiedział — ten ślad jest jakiś dziwny. Zbliżyłem się zaciekawiony. Rzeczywiście ślad prawej narty był głęboko odciśnięty, a ślad lewej słabo zaznaczony. Odciski kijków rozstawione były blisko, a ich głębokość świadczyła o bardzo mocnym wspieraniu się na nich. — On chyba kulał — rzekłem — to widać po śladach. — Wiesz co, wróć tym śladem kilkadziesiąt, do stu metrów, może znajdziesz coś ciekawego — zaproponował ojciec. Z przekonaniem do tej misji przełożyłem narty i poszedłem lekko wznoszącym się śladem. Po przejściu około osiemdziesięciu metrów znalazłem głęboką dziurę w śniegu, wybitą najwyraźniej w czasie upadku. Stanowiła ona zakończenie dość stromego zjazdu częściowo między drzewami. Stało się jasne, że ten upadek mógł spowodować jakiś uraz nogi, zapewne zwichnięcie. Wróciłem z relacją do ojca i Ziemblica. — Tak, chyba zwichnął nogę. Zrobił wiatrak, a może i salto niedaleko stąd. — Myślę, że nie warto teraz zastanawiać się dlaczego zjechał ze szlaku — powiedział Ziemblic. — On sam to nam powie, jeśli go znajdziemy w stanie zdatnym do wspomnień z wycieczki. A teraz po nitce do kłębka. Pies też był najwyraźniej tego zdania. Rwał naprzód i jego czarny teraz cień pojawiał się chwilami w błyskach światła latarek. — Z taką nogą nie mógł się daleko oddalić — stwierdziłem. — Tak, ale weź pod uwagę, że od jego upadku upłynęło sporo godzin, pięć, może więcej — myślał głośno ojciec. — Jeszcze nie pora wołać—zamknął dyskusję Ziemblic. — Chyba po to, aby postraszyć wilki. Przyznaję, że zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie. Szliśmy teraz szybko śladami naszego pechowca. Z radością stwierdziłem, że na wschodzie zza gór wyłania się poświata wschodzącego księżyca, w dodatku będącego w pełni. W czasie marszu po płaskim lub przy podejściach można będzie zgasić latarki. Baterie wystarczą na dłużej. Nie przerywając marszu przegryzaliśmy susz owocowy i ssaliśmy kostki cukru gronowego. Trzeba było dorzucić trochę kalorii; cała eskapada trwała już dobrych kilka godzin. Dotarliśmy właśnie do większej polany, gdy pies wyrwał się galopem w przód z dławionym warkotem. Z lewej strony, tuż przy lesie, ciemniała jakaś duża bryła na tle jednolitej, śnieżnej bieli. Przez głowę przelatywały mi domysły: człowiek to nie jest, bo to zbyt duże. Może być pokaźna wanta lub dach szałasu? Ziemblic krzyknął: — Hej! Hej! Heja! — a głos odbity od ściany lasu popłynął echem ku stromym kotłom śpiących czarnohorskich kolosów. Pies był już przy czarnym kształcie, ale światło naszych latarek nie pozwoliło jeszcze na dokładniejsze określenie do czego się zbliżamy. Wtedy usłyszeliśmy coś jakby wycie wilka, a potem ryk, który z trudem przypominał głos człowieka. Ludwik zorientował się pierwszy i przywołał psa. Instynktownie napięci zbliżaliśmy się do czarnego obiektu, który teraz już, w świetle latarek, rozpoznaliśmy jako skalną wantę. Pod nią oparty plecami o kamień siedział skulony człowiek. W rękach trzymał kijki, mierząc grotami w naszą stronę. — Jesteście! —jęknął. — Mam zwichniętą nogę. Myślałem, że to wilk — wskazał na psa. Ta chaotyczna gadanina nie zdziwiła nas. Była to typowa reakcja nerwowa zrezygnowanego już człowieka, który nagle zdał sobie sprawę, że wraca „z tamtej strony”. Nie traciliśmy czasu na pytania i towarzyskie rozmowy. Przystąpiliśmy bez słów do montowania prowizorycznego tobogana z nart znalezionego turysty. Zawsze byliśmy przygotowani na takie ewentualności. W plecakach upchane były zwinięte starannie różne rzemienie, paski, druty aluminiowe no i sznury. Tymczasem obiekt naszych poszukiwań pokrzepiał się herbatą z termosa, który podał mu ojciec. Wszystko szło tak jak w dobrze zgranym zespole zawodowych ratowników. Nałożenie wiatrówki wziętej na zapas przez Ludwika Ziemblica zakończyło misterium przygotowań. Szczelnie okryta, przewiązana w poprzek sznurem i z nasuniętym na oczy kapturem, nieruchoma teraz sylwetka, przypominała mumię egipską przygotowaną do transportu. „Mumia” od czasu do czasu pojękiwała skarżąc się na bolącą nogę. — To kostka — powiedziałem z przesadną pewnością siebie. — Może nie tylko — mruknął Ludwik. — A gdzie pies? — zapytał ojciec. Ziemblic rozglądnął się, a światło jego latarki, umieszczonej na czapce, zakreślało łuki na śniegu. Ujrzeliśmy psa na skraju lasu, w narożu polany. Krótko szczeknął, jakby chciał nam powiedzieć, że jest, że nie musimy go szukać. Powróciliśmy do naszych zajęć. Sprawdziliśmy czy położony na połączonych nartach człowiek nie zsunie się w czasie transportu. Podłożyliśmy mu plecak pod głowę. Mogliśmy wreszcie wyruszyć w powrotną drogę. Zaprzęgliśmy się z ojcem do sznura ciągnącego tobogan, a Ziemblic miał iść z tyłu korygując kierunek pojedynczym sznurem doczepionym do ciągniętych nart. Postanowiliśmy wracać do schroniska na Zaroślaku. Stamtąd można było telefonicznie wezwać pogotowie z Worochty, a droga kołowa umożliwiała wygodne zwiezienie ofiary już na prawdziwym schroniskowym toboganie do Foreszczenki. Przed wyruszeniem Ludwik powiedział cicho: — On chyba doszedł do końca polany, a potem wrócił pod ten kamień. Zauważyliście ślady nart? Pies właśnie poszedł tym tropem, gdy montowaliśmy tobogan. — Bardzo roztropnie zrobił, wracając pod tę wantę — zakończył rozmowę ojciec. — Z taką nogą nie zaszedłby daleko. Ruszyliśmy. Księżyc wyłonił się zza grani Czarnohory i wspaniale teraz oświetlał strome ściany kotłów, okiście na świerkach i naszą drogę. Klucząc między świerkami i omijając kępy przysypywanych kosodrzewin staraliśmy się iść po warstwicy, odbijając nieco w lewo, aby trafić na wyznakowany kolorem biało-niebieskim szlak prowadzący do schroniska. Torowanie drogi toboganowi było uciążliwe, ale pocieszaliśmy się nadzieją, że niedługo już będziemy mieli pod nartami ubite ślady. Droga powrotna przebiegała bez przygód. Z toboganu, spod wiatrówki, dochodziły co pewien czas pojękiwania, szczególnie na zakrętach w czasie zjazdów szlakiem, do którego dobiliśmy niebawem. Oszczędzaliśmy baterie latarek i gdzie się dało szliśmy wykorzystując poświatę księżyca. Mróz szczypał policzki, a śnieg chrzęścił, co świadczyło, że temperatura znacznie spadła poniżej — 10°C. Ciągnąc jednak ciężki ładunek nie odczuwaliśmy tego, koszule kleiły się do pleców. Co pewien czas zmienialiśmy się w „zaprzęgu”. Księżyc chował się już za grań na zachodzie, gdy doszliśmy do mostku nad Prutczykiem. Schronisko było o wyciągnięcie ręki. Jakaś pozostawiona umyślnie przez Czuczewicza lampka na stole w jadalni ożywiała ciemną drewnianą masę budynku. Końcówka drogi była bardzo męcząca. Musieliśmy przeciągnąć tobogan przez wąski mostek, a potem słabo ośnieżonymi schodami przed schronisko. Na schody schroniskowe i do jadalni wnieśliśmy po prostu nasz bagaż. Teraz dopiero naszło na nas piekielne zmęczenie, ale równocześnie byliśmy zadowoleni, że wszystko dobrze się skończyło. Pomagałem Czuczewiczowi, który zjawił się od razu po naszym wejściu do schroniska, rozwiązywać sznury mocujące naszego turystę do nart. Ziemblic i ojciec, siedząc na ławie, popijali gorącą herbatę, która zaraz pojawiła się na stole jak dar dobrego ducha. Wreszcie wyplątaliśmy ofiarę górskiej przygody z rzemieni. Nieznajomy zrzucił ze siebie wiatrówkę, którą był przykryty i siadł. Czuczewicz wyszedł z jadalni ściągnąć doktora Majewskiego do oględzin „zepsutej” nogi. Dwie podkręcone lampy naftowe rozświetliły jadalnię dostatecznie jasno — można było przystąpić do prezentacji, na którą nie było czasu ani okazji pod kamienną wantą w nocy. Ludwik Ziemblic z uniesioną w lewej ręce szklanką herbaty przerwał rozmowę z ojcem, wstał i pochylony wyciągnął do nieznajomego swoją prawicę. Ale w pół drogi zatrzymał ją patrząc z osłupieniem na ręce turysty. OBIE BYŁY W RĘKAWICACH! Potem zwrócił oczy na twarz, która uwolniona z kaptura rozjaśniona była teraz dziękczynnym uśmiechem. — Przecież... przecież to nie pan! Nie pana żegnałem wczoraj rano na progu schroniska pod Popem. Nie pana! Zapadła zupełna cisza. Wydawało się, że tylko pies nie był zdumiony. On przecież poszedł dalej polaną i wzywał swojego pana, aby szedł za nim. Odwróciłem głowę ku oknu. Z mroku zaczął się wyłaniać biały czubek Howerli. Świtało. GŁUPI ZJAZD Rozciągnąłem się na oczyszczonym ze śniegu pniaku w pozycji półleżącej. Wydłubałem z kieszeni plecaka ostatnią kostkę cukru i po zdjęciu koszuli oddałem się bez reszty we władanie słońcu. Od schroniska na Zaroślaku dzieliło mnie pół godziny drogi dobrze przetartym szlakiem. Słońce ulokowało się między Breskulem a Howerlą, była godzina druga. Cudowne mrowienie w zmęczonych mięśniach i lekkie ssanie w żołądku oczekującym na sowity obiad opisywały mój stan fizyczny. Bosko! Miałem w nogach wędrówkę na Przełęcz Turkulską, szalony, jak to potem oceniłem, szus z grani Turkuła z wysokości około 1930 m npm do kotła w lewo od Niesamowitego Jeziorka. Spało ono pod trzymetrową warstwą śniegu, a kiedy stanąłem na szczycie Turkuła, jedynie mój ślad widoczny był na dnie kotła. Wróciłem teraz myślami do przeżyć kończącego się dnia. Podejście z kotła pod Przełęcz Turkulską nie było zbyt strome, dopiero wejście na szczyt Turkuła dało mi trochę w kość mimo dobrze trzymających przyklejonych foków. Trzeba było omijać łachy kamienne pozostałe po wytopionym przez południowe słońce śniegu. Siadłem na odsłoniętym głazie poniżej szczytu Turkuła i rozkoszowałem się wspaniałą panoramą. To była chwila euforii; czułem się zupełnie zespolony z przyrodą, ale mimo rozpiętości skali jakaś nieuzasadniona wobec niej pewność siebie człowieka — pana Ziemi stwarzała wrażenie pełnego szczęścia. Teraz czekał mnie zjazd do kotła po firnie, w którym kręciło się cudownie łatwo, potem za niebieskim szlakiem zjazdy i trochę podejść. Po przeciwnej stronie kotła sterczały czarne skaliste żebra — to Kozły; cała reszta była nieskazitelnie biała. Słońce świeciło mi prosto w twarz i mimo ciemnych okularów mrużyłem oczy. Odwróciłem się ku zachodowi. Na odległym horyzoncie widać było Alpy Rodniańskie z ogromnym masywem Pietrosula, przewyższającego o blisko 300 m Howerlę. Za Przełęczą Turkulską od południa błyszczał w pełnym słońcu Gutin Tomnatyk ze swoimi łagodnymi kotłami, a za nim Karpaty Marmaroskie. Te góry znajdowały się na terenie Słowacji, rozsiadłe na wąskim pasku oddzielającym Polskę od Rumunii. Pomyślałem, że pora byłaby je „zaliczyć” w czasie kilkudniowej wycieczki. Podpisana w latach trzydziestych konwencja z Czechosłowacją umożliwiała przekraczanie granicy i poruszanie się po tych terenach tylko na podstawie legitymacji Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. Spojrzałem znów w kierunku kotła, do którego miałem za chwilę zjechać. Patrząc w białą przepaść zwróciłem uwagę na dwa skarłowaciałe drzewka stojące obok siebie. Odklejenie foków, staranne roztarcie ręką klistra na ślizgach nart, wciągnięcie skafandra i rękawic zakończyło rytuał przed zjazdem. Obniżyłem się nieco, zjeżdżając w kierunku sąsiedniego szczytu Dancerza i starannie wybrałem miejsce startu. Wziąłem namiar na owe dwa samotne drzewka i odepchnąłem się kijkami. Stopniowo pochylałem się nad nartami, silnie uginając kolana. Rozpłynęło się gdzieś nagrzane słońcem powietrze i teraz zimna struga wciskała się coraz gwałtowniej do płuc. Żołądek podchodził do gardła, gwizd powietrza rozsadzał uszy i wydawało się, że narty straciły już kontakt ze śniegiem, że spadam jak nurkujący ptak w dół. Ale nie1, do uszu przedzierał się szmer krojonego przez narty śniegu. Kątem oka widziałem przesuwające się po niebie białe szczyty. Równocześnie szybko wznosiły się przede mną w górę wierzchołki Kozłów, połoga, ale potężna bryła Szpyci i stożek Homuła. W miarę jak spadałem w dół, mój nastrój beztroskiej radości, poczucia siły i pewności siebie ustępował pokorze małej figurki poruszającej się między kolosami wypiętrzającymi się nade mną. Przelatywały mi jakieś niedorzeczne sceny z mojego miejskiego życia i znikały, jakby porwane przez przelatujące z gwizdem strugi powietrza. Od pewnego czasu wydało mi się, że szybkość zjazdu już nie wzrasta. Przycichał też szum powietrza i szmer rozcinanego nartami śniegu. Ale dno kotła zbliżało się z taką szybkością, iż zrozumiałem, że te przycichnięcia były chwilowym ogłuszeniem spowodowanym utratą wysokości. Zjazd rozciągnął się w czasie, upływały nie sekundy, a minuty, jakby czas przyspieszył wraz ze mną. Moje ciało nie zmieniało pozycji, chociaż czułem wysiłek mięśni nóg, łagodzących delikatne wstrząsy wynikające z drobnych nierówności terenu. — Właśnie — myślałem — nic teraz nie mam do roboty, jestem jak wprawiona w ruch na pochyłości kula, tocząca się w zaplanowanym kierunku. Mignął mi właśnie z boku duży, częściowo odsłonięty głaz, którego nie zauważyłem z grani, przygotowując się do zjazdu. Gdyby mój tor jazdy był przesunięty o kilka metrów w lewo... i nagle zdałem sobie sprawę, że muszę ten szus ustać. Muszę! Upadek, zwichnięcie nogi, złamanie narty oznaczały... Właśnie; to była skrajna lekkomyślność, głupota. W promieniu wielu kilometrów nie było chyba żadnego człowieka. Góry stały puste i obojętne... W tym momencie poczułem przyhamowanie lewej nogi i gwałtowne szarpnięcie, całe ciało, jakby wypchnięte mocną sprężyną, wyrzucone zostało w przód, zdałem sobie sprawę, że lecę głową do przodu — najniebezpieczniejszy upadek — poczułem ostry ból w lewej nodze; dzioby nart uciekły gdzieś ku tyłowi, nie widziałem ich już przed sobą. Moje próby złapania równowagi nie zdały się na nic. Jakimś cudem rzuciłem się w bok, próbując obrócić plecy do stoku. Koziołkowanie w głębokim śniegu, a częściowo ponad nim w powietrzu. Rozluźnić mięśnie i rozciągnąć się! Zauważyłem, że mam tylko jedną nartę przypiętą. Co się stało z drugą? czy złamana? Wariackie obroty ciała wreszcie ustały, teraz tylko wolniejące zsuwanie się po stromym stoku, czy to nie może spowodować lawiny? Chyba nie, dziś nie ma warunków... Cisza. Chrzęszczą jeszcze przesuwające się ziarna firnu. Otwieram oczy, ale nic nie widzę, tylko przez szparkę. Aha, okulary zalepione śniegiem — ściągam je ostrożnym ruchem palców obu rąk. A więc ręce w porządku. Nie czuję bólu, ale na razie leżę nieruchomo, odsuwając w czasie chwilę próby. Powoli wciągam oddech — nie boli, więc żebra i obojczyk w porządku. Skupiam się na nogach — usiłuję poruszać palcami i lekko uginam kolana. Gdzieś z głębi powoli wypełza ból w kostce lewej nogi. Zwichnięcie? A może złamanie? Ostrożnie siadam. A więc staw skokowy; poza nim chyba nic. Podciągam lewą nogę, jest bez narty. Odpinam nartę prawą i wspierając się na kijkach, kurczowo dotąd ściskanych w rękach, usiłuję wstać. Prawa noga zapada się głęboko w śnieg aż do pachwiny. Silny ból zwolniony już z emocji strachu, spotęgowany oparciem się lewej nogi o śnieg, atakuje bezlitośnie. Kładę się na plecach i powoli wyjmuję nogi z futerałów śniegu. Nie, to nic nie da. Teraz trzeba ubić rękami śnieg wokół, aby się nie zapadał. Odgarniam w zasięgu rąk i ubijam drobniutki grysik firnu; powstaje lekko pochyła platforma, na której rozsiadam się względnie wygodnie. Zdaję sobie sprawę, że nie może to trwać długo, wiatrówka i spodnie niebawem przemokną i dobierze się do mnie wilgotne zimno. Patrzę w dół — o 30 metrów poniżej stoją dwa karłowate świerki, między którymi miałem się zmieścić. W dole kotła ślad narciarski prowadzi na przełęcz —jedyny ślad ludzkiej obecności, ale to... mój ślad. Cisza. Łapczywie rozglądam się dookoła, szukam ludzkich sylwetek na grani Szpyci i nad sobą na Dancerzu, na Przełęczy Turkulskiej. Ale są tylko milczące, wygrzewające się na słońcu góry. Może trzeba by krzyczeć, wzywać pomocy? Przecież sam nie dam rady wrócić na Zaroślak, a nawet do schroniska na Maryszewskiej nie jestem w stanie dotrzeć samodzielnie. Ujmuję lewą nogę w ręce i usiłuję ją rozmasować, rozruszać, poluzowawszy sznurowadła buta. Boli i pulsuje pod palcami, na pewno puchnie. O chodzeniu nie ma mowy. Ale co z nartą? Patrzę wstecz na tor mojego koziołkowania, coś czarnieje na śniegu w odległości około dziesięciu metrów ode mnie. To ona. Postanawiam doczołgać się do niej — może uda mi się jakoś zjechać na prawej narcie ratując się lekkimi wsparciami na lewej? Mija chyba kwadrans nim zbliżyłem się do czarnego przedmiotu na tyle, aby przekonać się, że to krawędź płyty skalnej z góry przykrytej śniegiem, a od dołu podtopionej. Kiedy będąc na granicy rozpaczy rozglądam się znów w poszukiwaniu narty, dostrzegam ją wreszcie i to na pewno jest ona. Metalowe szczęki odbijają światło, ukośnie wbita w śnieg robi wrażenie nie uszkodzonej. Jeszcze dziesięć minut i wyciągam ją w górę; jest cała i wiązania też nie urwało. Teraz trzymam mocno ten ukochany kawałek drewna, aby nie uciekł mi wypuszczony z rąk. Zjeżdżam trochę na wiatrówce, trochę na spodniach, w większości głową w dół do miejsca ostatecznego wylądowania. Teraz muszę wszystko dobrze przemyśleć. Samodzielne dojście do schroniska nie wchodzi w rachubę, a zatem trzeba alarmować i czekać na pomoc. Ale nie można tak bezczynnie siedzieć długo na śniegu, bo to grozi wyziębieniem ciała, może i odmrożeniami, a nawet zamarznięciem, gdy nadejdzie noc. Może się bowiem zdarzyć, że nikt już dziś nie pojawi się w pobliżu. Nie, czekać nie można. Muszę podjąć próbę zjazdu czy zejścia w dół, przynajmniej do pasa kosówek poniżej moreny kotła. Tam i zasięg głosu większy przy alarmowaniu, i można znaleźć jakąś naturalną kolibę, wykopać jamę śnieżną pod kosodrzewiną, jeśliby wypadło przeczekać noc. Mocno zasznurowałem poprzednio rozluźniony lewy but, aby trzymał kostkę i przypiąłem obie narty. Kiedy stanąłem na nich i dla próby poruszyłem lewą nogą, zdałem sobie sprawę, że nie dam rady. Nawet wtedy, kiedy uniosłem nartę ponad śnieg, jej ciężar powodował ostry ból w nodze. Mimo że była to decyzja samobójcza zdecydowałem się jednak na zjazd. Stok w tym miejscu był znacznie mniej stromy niż u góry, oceniłem więc, że szybkość zjazdu będzie mała. Obciążyłem prawą nogę, a lewa narta sunęła prawie po wierzchu tyle, że ciężar narty i buta był podtrzymywany przez śnieg. Łapałem równowagę wspierając się od czasu do czasu na kijkach. Wolno zbliżałem się do śladu nart na dnie kotła. Ugiąłem mocno kolana, spodziewając się zachwiania równowagi i przyspieszenia, gdy będę przejeżdżał przez ślad. Po chwili prawa narta przecięła go dziobem i zaczęła wspinać się na wałek odrzuconego śniegu, ale lewa, nie dociążona, została odrzucona dziobem w bok i znalazła się niespodziewanie w śladzie podejściowym. Krzyknąłem z bólu i zwaliłem się twarzą w śnieg... Widocznie straciłem przytomność, ponieważ kiedy się ocknąłem zapadał już zmrok. Ból pulsował w nodze chyba z regularnością rytmu serca. Z trudem odwróciłem się twarzą ku górom. Szczyt Turkuła odbijał jeszcze ostatnie promienie zachodzącego słońca. Do pustego, cichego kotła napływał mróz. Leżałem wygodnie na plecach i patrzyłem na zacierający się w mroku ślad narciarski spod szczytu Turkuła do kotła. Mój nie dokończony ślad... Czas cofnął się gwałtownie. Widziałem teraz swoją skuloną sylwetkę, zbliżającą się do dwóch drzewek, między którymi chciałem przejechać. Uwaga! Uwaga na to miejsce! Utrzymać kierunek! Nie skręcać! Prosto, tylko prosto! Sylwetka rośnie, zbliża się do dna kotła. Teraz przemknęła między drzewami, które jakby odsunęły się od siebie. A przecież z grani wyglądało tak, że trudno między nimi przejechać. Już dobrze. Szybkość zaczyna maleć, zmniejsza się gwizd powietrza w uszach. Teraz tylko gładko przeciąć ślad podejściowy i już przeciwstok. Wyprostowanie zmęczonych nóg w kolanach i... wreszcie stoję wsparty na kijkach. Serce tłucze się jak wóz drabiniasty na nierównym bruku. Przekładam narty i oto widzę kreskę swojego śladu przecinającą od góry do dołu brzuch Turkuła. W ciągu kilkunastu sekund spadłem 350 metrów w dół! Jestem zwierzęco szczęśliwy. Śmieję się głośno, ale zaraz rozsiada się we mnie jakiś strach, przepatruję dokładnie ślad zjazdu. Gdzie była ta kotłowanina? Co z nogą? Czy tam na dnie kotła, to czarne... nie; to kosodrzewina. Strząsam z siebie zły sen. Wiem, tak nie wolno. Zwykle chodziłem po górach z ojcem, z kolegami. Nie wolno samemu w zimie... Celuję dziobami nart w ciemny pas kosówki schodzący ku lasom. Mój ślad podejściowy prowadzi mnie pod kotły Homuła w kierunku płaju schodzącego z Pożyżewskiej. Miejscami stromy — podchodziłem nim poprzednio na fokach — stwarza teraz okazje do zjazdów, ale to nie to co szusy do kotłów. Przecinam zamarznięty potok Dancerzyk i teraz już na wydeptanym, prawie spacerowym szlaku, wsparty łokciami o chropawą korę pniaka, wyławiam z pamięci obrazy całego dnia, panoramy gór z dalekim Pietrosem na horyzoncie, z wypiętrzającym się wierzchołkiem Reber, z kotłami pod Gutin Tomnatykiem za granicą przebiegającą grzbietem pasma Czarnohory. I ten głupi zjazd! Odruchowo dotykam lewej nogi. Ból w kostce? Nie, wszystko w porządku. — Serwus — usłyszałem. Nade mną stał Tadzik Opolski wsparty na dwóch kijkach. — Cześć! Co tu robisz? — zapytałem. — Wracam do schroniska, chodź. Czuczewicz zapowiadał, że dziś obiad będzie wcześniej. Czuczewicz, gospodarz schroniska, był dla nas zawsze postacią wymagającą respektu. Mało się uśmiechał, zresztą nie ma się co dziwić, że goszcząc taką jak my studencką bandę nie miał beztroskich dni, szczególnie w okresie Świąt Wielkanocnych. Wprawdzie wódka jako napój narodowy nie była jeszcze rozpowszechniona, ale woda szerokim strumieniem płynęła podłogami w wielkanocny, oblewany poniedziałek. Coś mi się nie zgadzało, gdy po otwarciu jednego oka patrzyłem na Tadzia. — Słuchaj, a gdzie twoje deski? Rzucił głową w tył. — Tam! — Co znaczy „tam”? — Puściło wiązanie i jedna deska uciekła mi spod szczytu w dół. — No i co? — Głupie pytanie. Piekielnie jej się spieszyło; widziałem jak o trzysta metrów niżej nurkowała w kosówce. — Cholerna sprawa. A co z drugą? — Puściłem ją tym samym śladem. Zawadzałaby mi tylko przy schodzeniu. Kazik i Jurek pojechali wcześniej na Maryszewską. — No, toś się urządził. Jeszcze tydzień przed nami. — Zwykle Czuczewicz ma jakieś deski; nie bój się, będziemy jeździć. — Skąd ci ta deska uciekła? — A z moreny kotła pod Turkułem. Zjeżdżałem z przełęczy jakimś śladem podejściowym. — To wyście tam byli? — zapytałem z niedowierzaniem tak, jakby ich przypadkowa bliskość mogła usprawiedliwić mój karkołomny zjazd. — Tak; wyszliśmy na Rebry i potem zjeżdżaliśmy wzdłuż granicy na Przełęcz Turkulską. Ale, ale wyobraź sobie, że jakiś idiota wyszusował z Turkuła prosto do kotła. Jakby go prasło, nie byłoby co zbierać. — Idiota, fakt. — zgodziłem się mrukliwie. OSTATNI UŚMIECH Dzień zapowiadał się piękny. Kiedy o siódmej rano wsiadali do wagonika kolejki wąskotorowej w Worochcie nie było ani jednej chmurki na ciemnym jeszcze granacie nieba. Włodek na zakończenie prowadzonego przez siebie kursu narciarskiego, którego uczestnikami byli leśnicy z Białostockiego, zaplanował całodzienną wycieczkę w Czarnohorę. Zajęcia na kursie odbywały się w rygorze prawie wojskowym jako forma przysposobienia wojskowego leśników, w zakresie którego właśnie był organizowany. W zawodzie leśnika zawsze występowała duża ruchliwość. „Ludzie lasów” często zmieniali miejsca pracy i w związku z tym miejsca zamieszkania. W szkolnej grupie jednak tylko dwaj pochodzili z terenów górskich. Włodek cierpliwie i z zapałem opowiadał im w czasie kursu o górach, ich urokach lecz także o zagrożeniach i niebezpieczeństwach. Ale ludzie z nizin pasjonowali się przede wszystkim krystianiami, łukami z oporu i obskokami na kijkach. Wszystko to było dla nich nowe, nieznane i sprawiało im niespotykaną przyjemność, radość z ruchu na świeżym, mroźnym powietrzu, upojenie szybkością, zadowolenie z każdego udanego skrętu. Zaplanował im więc tę całodzienną wycieczkę po to, aby poznali góry z bliska, a równocześnie sprawdzili, jak w czasie długich zjazdów w głębokim śniegu będą im się udawać wyuczone na pólku ' ewolucje. Włodek, młody, wysportowany, rwał się od dawna w góry, trochę r znudzony rolą instruktora „na klepisku”, jak to nazywał. Chciał korzystając z okazji wstąpić do schroniska na Zaroślaku pod Howerlą, z którym związany był kilka lat wcześniej jako instruktor nadzoru przy jego budowie. Dlatego też planując wycieczkę wybrał trasę przez Zaroślak. Stamtąd, po szybkiej herbacie, chciał poprowadzić grupę biało-niebieskim szlakiem na Szpyci, a może, jeśli czasu starczy, na Rebry i potem na Przełęcz Turkulską, skąd zamierzał zjechać do Foreszczenki, wieczorem zaś wrócić do Worochty. Znał te strony dobrze i wiedział którędy można podejść na Szpyci, zbaczając pod Homuł z niebieskiego szlaku, jak również gdzie z niego zjechać w drodze powrotnej, aby przetartą na ogół, choć nie znakowaną ścieżką zjechać do placówki Straży granicznej a potem do Foreszczenki. Ścieżka ta była wydeptana właśnie przez strażników, którzy tamtędy wychodzili w krótkim czasie na główną grań w środku pasma Czarnohory. Plan ten był ambitny ale w razie jakichś komplikacji zawsze istniała możliwość podziału trasy na dwa dni z noclegiem w schroniskach na Maryszewskiej lub na Zaroślaku. Byle pogoda dopisała. Nic wprawdzie nie wskazywało na możliwość jej załamania, ale, jakby nie było, trzynastka w dacie — wypadło to trzynastego stycznia 1938 roku — przesądnym mogła dać powód do lekkich obaw. Dobrze, że to czwartek a nie piątek... Rzucająca na wszystkie strony kolejka dowiozła ich do Foreszczenki w niecałą godzinę i po dość intensywnym marszu w górę grupa doszła do schroniska na Zaroślaku. Całe towarzystwo, liczące wraz z Włodkiem piętnaście osób, rozsiadło się na krótko za stołem i popijało gorącą herbatę. Stanisław Czuczewicz, kierownik schroniska, siedział z boku przy drugim stole, rozmawiając z doktorem Majewskim, stałym gościem schroniska i Czarnohory. Włodek przywitał się z doktorem i zawiadomił Czuczewicza o planowanej wycieczce. — No, nie za wiele macie czasu na ten kawałek drogi — usłyszał w odpowiedzi. — Dzień teraz w styczniu jest jeszcze krótki. Dobrze, że pogoda trzyma i nie zapowiada się zmiana. — Gdyby brakło nam czasu zanocujemy w schronisku pod Maryszewską albo tutaj, jeśli są u pana miejsca. — Tak; jest to możliwe tym bardziej, że możecie nie złapać już wieczór kolejki w Foreszczence. W piętnaście minut później po przejściu przez mostek nad Prutczykiem znaleźli się na biało-niebieskim szlaku. Z munduru leśnika kursanci zostawili sobie zielone ciepłe spodnie, jednakowe w całej grupie, z wyjątkiem Włodka, którego granatowe pumpki i białe getry migały między świerkami. Skafandry i wiatrówki wypełniały plecaki, a kolory swetrów tworzyły barwną mozaikę rozciągniętą na szlaku. Promienie słońca przesączały się przez las, nagrzewając okiście na gałęziach świerków. Nadtopione i ciężkie od wody, spadały bezszelestnie, ciągnąc za sobą rój śnieżnych płatków, które kołysały się przez chwilę w sennym powietrzu, migotając w słońcu. Włodek wciągał do płuc zimne powietrze pachnące igliwiem. Wysunął się naprzód i przez chwilę wyobrażał sobie, że jest sam w tych górach, które tak polubił. Udawał, że nie słyszy za sobą pochrząkiwań, głośnych wydechów, fragmentów rozmów. Zastanawiał się co go łączyło z tymi ludźmi, których teraz prowadził w góry. Przez prawie dwa tygodnie poznał ich trochę, ale mało zżył się z nimi. Oni sami między sobą także, gdyż nie wiele lepiej się znali, zwerbowani na ten kurs z różnych miejscowości, chociaż niektórzy spotykali się służbowo na naradach w nadleśnictwach i urzędach. Oczywiście łączyło ich obycie z przyrodą, lasem przede wszystkim, pewność siebie, gdy znaleźli się na ścieżce nawet w nieznanym terenie. Włodek, pochodzący z miasta, musiał to sobie przyswajać stopniowo. Teraz już czuł się swobodnie na górskich szlakach, a przeszedłszy ich wiele zatęsknił za bezdrożami. Kiedy tylko mógł zbaczał ze ścieżek i chodził na przełaj. Kilka razy wplątał się w kosodrzewiny, przez które przechodząc chciał sobie skrócić drogę. — To tylko sto metrów — myślał. I te sto metrów kosztowały godzinę lub półtora, a także duże zmęczenie, różne obtarcia, zranienia nawet. Teraz już wiedział jak to jest z tym chodzeniem na przełaj, że nie zawsze to się opłaca. Uważał siebie za doświadczonego w górskich wyrypach. Od czasu do czasu wypuszczał kogoś z grupy na prowadzenie, a sam przyglądał się krytycznie idącym, zalecał wydłużenie poślizgów, mocniejsze odpychanie się kijkami, regulację oddechu. Ot, zwykła instruktorska robota. Po półtoragodzinnym marszu zarządził odpoczynek. Wyszli już z lasu i doszli do miejsca, w którym trzeba było opuścić znakowany szlak. Część odpoczywała stojąc, a niektórzy znaleźli odsłonięte głazy, na których przysiedli na chwilę. Włodek przyglądał się im z sympatią ale i z odrobiną troski. Czekała ich teraz cięższa niż dotąd praca — torowanie drogi w świeżym śniegu, podchodzenie pod stromy stok Szpyci. Wyciągnął mapę plastyczną Czarnohory, na której zaznaczono linią kreskowaną nie oznakowany szlak narciarski na ten szczyt. Wszystko się zgadzało, szlak zaczynał się pod Kozłami. Wezwał do siebie dwóch, jego zdaniem, najlepszych kursantów i wyznaczył im role: jednemu polecił iść tuż za sobą, a drugiemu na końcu całej grupy jako tak zwanej „czerwonej latarce”. Zaczęło się dość żmudne podchodzenie w górę. Wierzchołek Szpyci znajduje się poza główną granią Czarnohory, ale jego wysokość — 1864 m npm nie wiele różni się od wysokości punktu zwornikowego na tej grani, która wynosiła 1935 m. Dawało to około 70 m różnicy poziomów przy półtorakilometrowej odległości. A zatem po wyjściu na wierzchołek Szpyci czekało ich łagodne podchodzenie prawie po równym, ku granicy Państwa. Na razie Włodek — na zmianę z wyznaczonym przez siebie kursantem — zakładali zakosy na stoku Szpyci, wznosząc się coraz wyżej. Zakosy musiały być łagodne, ponieważ w grupie tylko trzech miało założone foki pod nartami. Reszta posmarowała narty według wskazówek Włodka smarem uniwersalnym, który ułatwiał wprawdzie podchodzenie, ale nie tak, jak foki. Wielkie Kozły ze swoimi skalnymi żebrami znalazły się wkrótce poniżej podchodzących. Ujrzeli Howerlę, Breskul i niedaleki szczyt Turkuła. Za Kozłami widać było rozległy Kocioł Turkulski, którego dnem zjeżdżali właśnie jacyś narciarze. Przy jednym z ostatnich drugich zakosów w prawo Włodek zauważył średniej wielkości obłoki przepływające nad główną granią Czarnohory w ich kierunku. Obłoki przesuwały się szybko, co dowodziło, że w górze wiał silny wiatr. Postanowił zatrzymać się na wierzchołku krótko i szybko podejść ku granicy. Sprawdził czas na zegarku: było pół do drugiej. Na Rebry nie ma co się dziś porywać. Do granicy z wierzchołka Szpyci trzeba iść, jak liczył, pół godziny, na wierzchołek jeszcze piętnaście minut, nie więcej. Gdy znaleźli się na szczycie Szpyci zbliżała się godzina druga. Stali i patrzyli, jak ku ich zaskoczeniu spływał granią w ich kierunku wał ciemnych chmur przeganianych przez wiatr ze strony słowackiej. Niedalekie Rebry były już nimi okryte. Włodek skrócił odsapkę do minimum. — Musimy się spieszyć, może nas przykryć mgła — powiedział. — W razie czego trzymajcie się razem i podchodźcie jednym śladem. Zdawał sobie sprawę, że ma jednak ze sobą ludzi nie oswojonych z górami, i że jest za nich odpowiedzialny. Na domiar złego grań Szpyci pokryta była licznymi zaspami z twardego, zbitego przez wiatr śniegu, w którym narty zapadały się głęboko, a w innych znów miejscach szło się po twardej, zlodzonej powierzchni. Opóźniało to posuwanie się naprzód. W chwilę potem dopadł ich silny podmuch wiatru z lewej strony i nagle znaleźli się w gęstej mgle. Była to raczej chmura, ta, którą widzieli płynącą z południa od szczytu Reber. To co ich zaatakowało, bo gwałtowność zmiany można było porównać z atakiem, tak kontrastowało z rozsłonecznionym krajobrazem, oglądanym dosłownie przed chwilą, że grupa zatrzymała się zdezorientowana. Włodek też stanął na chwilę — musiał podjąć szybką decyzję: czy wracać na szczyt Szpyci i zjechać w dół wzdłuż ich śladów, czy podejść na główną grań i nią, trzymając się linii słupków granicznych, zjechać na Przełęcz Turkulską, skąd do kotła i potem już biało-niebieskim szlakiem do schroniska lub wprost do Foreszczenki. Zjazd w kierunku wierzchołka Szpyci z niewielkim nań podejściem wydał mu się ryzykowny. Pamiętał, że grań opada tu stromo skalnymi żebrami do kotła Gadżyny. — Gdyby się tam który zapędził — myślał — to nie byłoby co zbierać. Sam zjazd po tych gipsowych zaspach też nie był bezpieczny. Poza tym mgła pokryła już na pewno całe Szpyci i stok, którym podchodziliśmy. — Natomiast wyglądało na to, że do granicy zostało im nie więcej niż 500 do 700 metrów łagodnego podejścia, a potem będzie można przejeźdżonym zazwyczaj szlakiem zjechać na przełęcz. — No, chłopcy, powoli za mną w górę — postanowił. Ale jego słowa porwał wiatr rozpędzając je po śnieżnej bieli zespolonej teraz z mgłą. Wskazał więc kijkiem kierunek marszu. Zrozumieli i skupieni przy nim rozciągnęli się po chwili w wąż, który powoli pełznął ku niewidocznemu celowi. Wiatr co pewien czas uderzał z impetem, spychając ich w prawo w kierunku przepastnego kotła. Kiedy napór wiatru malał, Włodek z powrotem wyprowadzał na kulminację szerokiej grani, aż do następnego podmuchu, który znów spychał ich na skraj. Tak więc szli zygzakując, czasem nie wiedząc czy idą, czy stoją, kiedy wiatr miótł śniegiem pod nimi. Były chwile, gdy wydawało im się, że zjeżdżają, wtedy zapierali się na kijkach lub upadali w obawie przed szybkością wyimaginowanej jazdy. Chronili twarze kapturami, rozcierali zgrabiałe ręce, co powodowało, że zostawali z tyłu. Włodek oglądający się co chwila za siebie stawał i czekał aż dojdzie ostatni. — Już chyba nie więcej jak dwieście metrów — myślał. — Już zaraz kamień graniczny, a na nim wyryty kierunek na przełęcz, jeśli ten słupek nie jest w całości zasypany. Stok zrobił się stromy, a śnieg głębszy. — Jesteśmy pod wierzchołkiem — krzyknął głośno zwrócony wstecz ku nim. Z mgły wyłaniały się rozchwiane sylwetki, idące wolno jak lunatycy. Obok niego stanął, podążający za nim jako drugi, leśniczy spod Białowieży. Był on widocznie najbardziej oswojony z wichrem i zamiecią, bo otoczona kapturem twarz uśmiechała się do Włodka uśmiechem pogodnym, kontrastującym z tym, co działo się wokół nich. Jakby los przeniósł ich w inny świat, spokojny i bezpieczny, i w tym świecie stoją naprzeciw siebie, wzajemnie życzliwi, odprężeni. Właśnie tu na miejscu jest ten uśmiech. Włodek patrzył na jego szeroką twarz zarumienioną od wysiłku, na krzaczaste brwi oblepione siwym szronem, na niebieskie oczy, które skierowane były na niego ufnie, zdając się przekonywać nienachalnie, że on to wytrzyma, że jest lepszy w górach od tych, co idą za nim, i on pomoże. Stężała na mrozie twarz Włodka wygładziła się. Czując odpadające z zakrzepłych fałdów skóry płatki śniegu wydobył z siebie uśmiech — odpowiedź. Stali tak z głowami zwróconymi ku sobie, uśmiechając się do siebie, co wyglądało absurdalnie w tym białym piekle, jakie się rozpętało, ale wystarczało — zamiast słów, jakichś deklaracji, zapewnień. Poczuli nagle silną więź. Nie było już instruktora i ucznia — byli dwaj mocni ludzie złączeni wolą przetrwania i obowiązkiem doprowadzenia do celu tych za sobą... I wtedy właśnie runął na nich ten wiatr. Najsilniejszy ze wszystkich dotąd podmuch zastał ich nie przygotowanych, odprężonych, oglądających się za siebie przy wypatrywaniu podchodzących ku nim, ale odległych o dziesięć, piętnaście metrów uczestników wycieczki, zmordowanych, oślepionych przez niesiony wiatrem śnieg, a teraz zgiętych w pół w obronie przed atakiem wiatru. W nich dwóch jednak wiatr uderzył jakby najmocniej. Powalił ich na ziemię i przesuwał po śniegu aż do miejsca, gdzie śnieg zbity, głęboki, wydawałoby się bez dna, zaczął ich wchłaniać w siebie. Włodek rozpaczliwie szukał jakiegoś oparcia, usiłując kijkiem trafić na twarde podłoże, ale to na nic. Jego towarzysz coś krzyczał, przesunęło go, leżącego, poniżej Włodka i nagle zniknął. Włodkowi błysnęła myśl, że może to złudzenie, może oni po prostu leżą na śniegu, a który tylko wokół nich płynie z wiatrem... nagle jednak wyczuł, że spada wraz z tym głębokim śniegiem w dół i zrozumiał, że oni obaj lecą z nawisem zwieńczającym grań Szpyci nad kotłem. Potem usłyszał głuchy huk, nie za donośny, ale wiedział już, że to lawina. Potwierdziła to poszerzająca się błyskawicznie szczelina, przebiegająca w poprzek zbocza, w którą wpadł koziołkując. Doszedł do jego świadomości trzask łamanych nart. Myśli błyskawicznie przelatywały mu przez głowę: żona, dom, jakiś szczegół ich mieszkania, ale oto już nowy błysk: jestem u samej góry lawiny —jest szansa! Co z nim? Nic nie widać. Wypluć tampon śniegu wypełniający usta! Wykonywać ruchy pływania rękami? Odpiąć narty? I znów dom. Muszą dać znać do Worochty! Wojsko na ratunek. Kto da znać? Co z pozostałymi? Chyba zostali na górze. Oni dadzą znać. Odgrzebią ich. To już nie mgła, to ściana śniegu. Pyłowa lawina! Zwalnia, zwalnia. Nie dać się teraz zasypać, przykryć tym co nad nim! Ciemno. Ręce w górę, z kijkami, byle ponad śnieg! Zatrzymało się. Szybko rękami, aby nie zasypało. Coś ciągnie w dół! To narty, trzeba je odpiąć, uwolnić się od nich! Leżał ukośnie prawie cały przysypany śniegiem. Odgarniał go rękami. Powietrze! I granica między mgłą a zbrylonymi pagórami lawiniska — tak, widzi ją. A zatem nie grób śnieżny. Oczyścił twarz ze śniegu i wytrząsnął go z kaptura. Ręce i nogi całe, jest przytomny, ŻYJE! Powoli, powoli, rozgrzebując śnieg wokół nóg dobiera się do kandaharów. Puszczą? Muszą! To ratunek. Ale nart już nie wydobędzie, są przygniecione zwałami śniegu. Zresztą chyba i tak połamane. Wiązania odpięte. Teraz ostrożnie wybiera śnieg rękami przygotowując stopnie dla butów. Wolno winduje nogi i wywleka się na powierzchnię. Szuka jeszcze kijków, na szczęście są oba. Stoi teraz nad swoim niedoszłym grobem i patrzy w głąb: tam mógł zostać, gdyby wciągnęło go metr niżej. A przecież co to jest metr? Pod nim na pewno grube lawinisko, na trzy, cztery metry. A może i więcej? Rozgląda się. Co z tamtym? Nie widzi niczego, co kontrastowałoby z wszechobecną bielą. I nie widzi nikogo. Krzyczy, nawołuje. Wiatr został tam, w górze; czasem tylko dolatuje tutaj, zawiruje śniegiem i cisza. Znów krzyczy: — Halo! Hej! Halo! — Zawiesina pyłu śnieżnego pozostała po lawinie powoli opada. Odsłania potężne lawinisko, jak zastygłe morze z białymi falami, które znieruchomiały na czyjś rozkaz. Włodek rozgląda się — nagłe ukłucie, dojmujący ból w piersiach. Domyśla się: stłuczenia? złamanie żebra? Ale to nie jest teraz ważne. Wspina się na twarde bryły śniegu, wypatruje, szuka, grzebie kijkami. Jeszcze jest w szoku, ale już zaczyna myśleć, wnioskować — on, jego towarzysz, stał poniżej, a zatem powinno go było znieść bardziej w kierunku dolin, na prawo od toru Włodka i przecież niedaleko od niego. Mgła przerzedziła się. Nadal szuka, ale ciągle jest sam. Co się stało z resztą grupy? Nic nie widzieli? Nie słyszeli jego okrzyków? U góry cisza. Widać obryw lawiny i wyczyszczone do lodu podłoże; wyżej nie widać nic i nikogo. Włodek ocenia odległość — trzysta metrów tej jazdy z lawiną. Grani nie widać; tam leży jeszcze mgła i stamtąd dolatuje wiatr. Zauważa, że robi się szaro. Już nie wie jak długo tu chodził po lawinisku i szukał. Jest zmęczony, ale żyje. Rozgrzał się tym odgarnianiem brył śniegu, sondowaniem kijkami, a nuż natrafią na niego. Ten uśmiech, wola przetrwania, niema chęć pomocy... to tam, gdzieś pod zwałami śniegu, utrwalone, zabalsamowane, nie istniejące? Włodek wie, że jeżeli trochę głębiej pod tym białym rumowiskiem, to tylko pół godziny życia. Że dwie godziny — to cudowne ocalenie i to jedynie wówczas, gdy jakimś cudem wytworzył się kanał powietrzny. Wie to wszystko, ale szuka coraz bardziej wściekły, że jest tu sam, że nikt z nich... Ale przecież nie wie, co z nimi. Mogli w panice wrócić na Szpyci i stamtąd na ślepo zjeżdżać. Mogła ich zgarnąć lawina do kotła Gadżyny, albo ktoś upadł i złamał nogę. Wszystko jest możliwe. Pretensje do nich i złość to jego naturalne reakcje, ale czy słuszne, to się okaże dużo później. Musi pogodzić się z tym, że nagle znalazł się sam, zupełnie sam w groźnych górach, i że to jeszcze nie koniec. Zbliża się zmierzch i noc; wie, co to oznacza, gdy się jest samotnie w górach w zimie i gdy się nie ma nart na nogach. I kończy poszukiwania. Ściąga kaptur i czapkę. Usta szepcą modlitwę. Za niego. Jeśli żyje — żeby przeżył do ratunku. Jeśli zginął — w podziękowaniu za ten jego ostatni uśmiech, na drogę gdzieś tam... Słowa szeptane zwolna narastają w krzyk. Włodek krzyczy już kończąc modlitwę: AMEN! A potem jeszcze: — Halo! Hej! — i zaczyna wolno schodzić w dół, wspierając się na kijkach. Ostrożnie — boli go złamane chyba żebro — schodzi z lawiniska i brnie teraz w głębokim śniegu. Byle przed ciemnością dojść do szlaku. Z mgły wyłaniają się skalne żebra Kozłów. Już wie, gdzie jest. Zaczyna obchodzić najpierw Wielkie, potem Małe Kozły. Stara się wyszukiwać twardy śnieg, bo przy wyłaniających się gdzieniegdzie spod śniegu kosówkach wpada w wytopione jamy. Czasem trafia na miejsca przewiane i wtedy ma przed sobą kilkanaście metrów traw i twardego podłoża. Jak to dobrze, że nie stracił plecaka, że go umocował pasem biodrowym i lawina nie mogła go zabrać. W nim jest latarka! Wreszcie trafia na ślad i miejsce, z którego zaczęli podchodzić na Szpyci. Ulga! Teraz już wie, że wygra, teraz jest pewny, że dojdzie. Ślad doprowadzi go do biało-niebieskiego szlaku i na Zaroslak. Ale czy dojdzie tam przed nocą? Już tak nie grzęźnie, lepiej idzie się śladem ubitym przez kilkanaście par nart. Wreszcie szlak! Znakowany, przejeźdżony, dobrze ubity. Teraz szybko, szybko do schroniska. Ale nagle napływa zmęczenie, dotąd zepchnięte gdzieś w głąb przez napięcie uwagi i zagrożenia. Wbrew tym nakazom zwalnia. W płucach kłuje coraz boleśniej, już przy każdym oddechu, a bywa, że noga się zapadnie, wówczas uderzenie bólu. Ale nie wolno usiąść, aby odpocząć, to może źle się skończyć, nawet śmiercią, której przecież udało mu się uniknąć. Wprawdzie ta jest łagodna — sen i zamarznięcie, ale... i znów żona, dom, słoneczne góry, narty. Więc idzie wolno, ale bez przerw. Jest już ciemno. Nie sprawdził latarki i teraz przekonuje się, że ma słabą baterię, więc oszczędza. A w lesie jest ciemno, nie ma księżyca, chmurno. — Boże! Tamten został! — Wychodzi z lasu na otwartą przestrzeń. W oddali migoce jakieś światełko — latarka? ktoś idzie? Nie, to domek Stacji Botanicznej pod Pożyżewską! Jak ćma do światła ciągnie tam, kusztykając; coraz trudniej, ale przyspiesza, aby tylko dostać się do tego innego świata, bezpiecznego, gdzie jest ciepło, można coś zjeść i przespać się. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że przez cały dzień prawie nic nie jadł, chociaż miał w plecaku kanapki i herbatę w termosie. Zapomniał. Puka do drzwi, puka, wali. Wreszcie, dozorca stacji chyba, uchyla te przeklęte drzwi. — Zwitki wy pane? — pyta zdziwiony po rusku. Ktoś krzyknął. Zobaczył jak znikają w zamieci lub patrząc w to miejsce, gdzie stali, nie zobaczył nikogo. Wiatr przetoczył się gdzieś niżej, jeszcze słychać było jego skowyt, ale już prostowali plecy, podnosili głowy, rozglądali się. Skupieni przy tych, którzy coś widzieli, słuchali teraz ich chaotycznych relacji i wykrzykiwanych słów: — Tam, tam! Wiatr porwał! Tak, ich dwóch. — Kilku odważniej szych ruszyło w tamtym kierunku, ale po chwili zatrzymali się nad dużym obrywem i cofnęli pospiesznie. — Lawina! — krzyczeli — Poszła tędy. Zabrała ich! Zapadła cisza. Nikt z nich nie wiedział co robić. Powoli i ostrożnie zbliżyli się do obrywu. U dołu widoczność kończyła się po kilkunastu metrach, stok przechodził w mgłę, wszystko było nieruchome, jakby zastygłe na mrozie. I cisza. Zauważyli tylko, że pod nimi jest czysta lodoszreń, gładka jak szklana szyba i stromo, bardzo stromo. Wycofali się wszyscy znad obrywu. Ten z nich, który z polecenia Włodka szedł w końcu, poczuł się ich przywódcą. Był chyba najstarszy w grupie, ale dotąd mało miał do czynienia z górami. To, co się stało, zaszokowało go tak jak innych. Wszyscy oni słyszeli co nieco o lawinach, mówił o nich także kierownik „na teorii”, jak nazywali instruktorskie pogadanki w czasie kursu. Ale to teraz, tak nagłe i niespodziewane, wyglądało inaczej. Nic nie zapowiadało katastrofy, żadnego ostrzeżenia o niebezpieczeństwie. Wiatr, mróz, mgła — to jeszcze nic zagrażającego życiu. A tu nagle... Zdjął rękawice i odtajał dłonią wąsy gęsto obrosłe lodem. Okutane w kaptury postacie wyglądały jak uczestnicy wypraw polarnych, widziane przez niego kiedyś na filmie. To, że tak stali niezdecydowanie, musiało być przez niego wykorzystane do przejęcia kierownictwa. — Widział który coś tam na dole? — zapytał. — Coś ciemnego, choćby cień jakiś? — Nie, mgła tam leży. Stromo. Ta lawina poszła na sam dół. Jak ich zabrała, to już po nich. — Z tej strony od góry nic nie możemy zrobić. Sam lód, można się zabić. Kanty nie utrzymają. 3 Na nartach w Czarnohorze 33 — Słuchajcie, uspokoiło się. — Wyciągnął mapę i pokazywał im. — Tu chyba jesteśmy. Jeszcze trochę pod górę i zjazd przez przełęcz w dół. Trzeba jak najszybciej dać znać telefonem do Worochty. — Co im to pomoże, nieboszczykom? — Przecież nie zostawimy ich tak do wiosny. Chodźcie! — Idziemy! Wiatr znów zaczął szarpać kaptury i siec twarze lodem, ale jakby teraz słabszy. I krócej trwały jego ataki. Powoli podchodzili w górę, usiłując iść grzbietem grzędy. Przy podmuchach stawali zgięci w pół, wsparci na kijkach. Wreszcie stok rozpłaszczył się w wierzchołek i zobaczyli zbawczy słupek. Kamień graniczny! Byli na głównej grani. Teraz poczuli się uratowani, mimo że wiatr co chwila smagał ich zlodowaciałym śniegiem, i mimo że mgła otulała szczyty. Wydawało im się, że już bliżej do schroniska, do Worochty, a nawet do ich odległych domów. Zjazd. Na grani widoczne były miejscami ślady nart, ale tylko te ukryte za kamieniami, załomem terenu, przy kosówkach. Nawiany śnieg przykrył je w większości, wymazał z grani. Zjeżdżali w dół chaotycznie, uradowani, że są na szlaku. Czasem któryś z nich stanął i wypatrywał czy tam na dole nie wyłoni się z mgły lawinisko, czy nie zobaczy choćby w dziurze chmury poszarpanej przez wiatr jakichś śladów po tych zabranych przez lawinę, może plecak, kijek, nartę? Ale jednolita biel ciągle zasłaniała kocioł. Ktoś jadący z przodu krzyknął: — Jest następny słupek. To przełęcz. Podjechali. Tak, stał tu słupek graniczny. Odczytali numer: 31. Wyznaczony przez Włodka leśnik, który miał zamykać zjazd, a prowadzący grupę pod górę, teraz w czasie zjazdu, wyprzedzony przez kolegów, znów znalazł się na końcu. Jako ostatni dojechał do słupka, stanął i korzystając, że wiatr znów przycichł na chwilę sprawdzał na mapie: słupek 31. Graniczny słupek 31... to nie Przełęcz Turkulska! Na niej stoi słupek 32, a tu w tym miejscu dochodzi grań Wielkich Kozłów! Gdzie oni pojechali? Krzyknął donośnie, ale znów zbudził się wiatr, który poszarpał jego słowa na strzępy i zepchnął je gdzieś w dół. Jeszcze raz przyglądnął się słupkowi granicznemu — był na nim oznaczony wyraźnie kierunek — granica szła nadal prosto wzdłuż grani! Widział w dole z prawej strony dwóch ostatnich zjeżdżających. Schował szybko mapę i puścił się w pogoń. Musiał ich zawrócić! Nawoływał, wymachiwał kijkami. Udało mu się dogonić trzech ostatnich i zatrzymać ich. Wreszcie ujrzał całą chyba resztę. Zjeżdżali teraz długim zakosem, kolejno, jeden po drugim. To go trochę uspokoiło. Zaczął krzyczeć: — Hej! Hej! — ale znów wiatr spadł w dół i zagłuszył. Równocześnie jednak na chwilę rozerwał się plaster mgły i zepchnął go z grani. Odsłoniła się nad nimi wypiętrzona, a pod nią... duży nawis! Zamarł ze strachu. Oni przecinali stok lawiniasty. Może sam jest już też w jego zasięgu? Spojrzał w dół: niegłęboki kocioł był teraz widoczny, ale znów wypełniały go kłaki mgieł. Widocznie jednak usłyszano jego okrzyki. Jadąc w głębokim puchu większość zatrzymała się. Tylko czterech pierwszych zjeżdżało nadal w poprzek stoku. Ostrożnie przełożył narty wstecz i prawie skradając się wycofywał. Liczył na to, że pójdą za nim. Wskazał im nawis, aby zrozumieli, gdzie się znajdują. I wtedy usłyszał głuchy huk. Przerażony spojrzał za siebie. Stok pęknął wzdłuż ich śladu i szczelina powiększała się szybko. Nim śnieżny pył zasłonił mu wszystko, zobaczył tych czterech już leżących, zsuwających się w dół coraz prędzej. Tam, gdzie zatrzymała się reszta grupy, pęknięcie właśnie zanikło — obryw zaczynał się o metr od nich. Tylko na mgnienie oka ten obraz. Znów intensywnie patrzył na tych, których lawina ściągała do kotła. Zrobił szybki zwrot skokiem i już zjeżdżał w dół, skośnie na lodoszreń pozostałą po lawinie. Za nimi! Tu zresztą czuł się sam bezpieczniej niż tam na śniegu, który każdej chwili mógł zsunąć się następną lawiną. Kątem oka, przy skręcie zauważył, że pozostali u góry jadą za nim. Już za chwilę zobaczył lawinisko na dnie płytkiego kotła. W połowie języka lawiny wygrzebywali się trzej, a czwarty poniżej zasypany do połowy coś krzyczał. Żyli! Teraz pytanie czy nie połamało ich po drodze. Pół godziny później cała grupa — po odpięciu nart — podeszła z powrotem na grań. Teraz już szli w porządku, nikt nie wysuwał się naprzód, pilnowano, aby nikogo nie zostawić. Nadchodził wieczór. „Ten z końca” teraz prowadził, wydając rozkazy i słuchano go po tej lawinowej przygodzie. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Na grani przypięli narty i trzymając się dokładnie śladów, tu już lepiej widocznych, obniżali się łukami z pługu, ześlizgami ku Przełęczy Turkulskiej. Wreszcie mgła zlitowała się nad nimi, odsłoniła Przełęcz i Kocioł Turkulski. Słupek 32! To tutaj szlak skręca w dół. Zjazd do kotła, łagodny, długi, bez niespodzianek i wiele śladów prawie jak na pólku, na którym ćwiczyli w Worochcie. Tak potrzebne odprężenie nadchodziło bardzo powoli i nie na wszystkich. Ci, których porwała lawina, jeszcze byli napięci, rozglądali się dookoła, jedni milcząc uparcie, inni mówiąc głośno i dużo. Dołączyło się zmęczenie i głód. U wylotu Kotła prowadzący zatrzymał grupę. Postanowili odpocząć i coś zjeść. Obniżyli się nieco do pierwszych drzew i przystąpili do przygotowywania ewentualnego biwaku. Po naradzie zadecydowano, że trzech z nich po małym posiłku, nie czekając na resztę, pójdzie do schroniska na Zaroślaku, skąd zatelefonują do Worochty po pomoc w odgrzebaniu kierownika i jednego z kolegów, których tam, pod Szpyciami, zasypała lawina. Rozpalono małe ognisko i zabrano się do jedzenia, a trzech zaopatrzonych w czynne latarki zdążało już ku schronisku. Po godzinie grupa trochę wypoczęta i pokrzepiona zbierała się do wymarszu. Noc była ciemna, ale wiatr i chmury zostały tam na szczytach. Włodek obracał się na niewygodnej pryczy. Kłuło go w płucach, co potwierdzało jego podejrzenie pęknięcia żebra. Był syty. Strażnik Stacji Botanicznej, uradowany z niespodziewanego gościa, nakarmił go kuleszą z buncem, co Włodkowi wydało się rajską ucztą. Teraz chrapał na ławie obok, nagadawszy się z Włodkiem o lawinie, ich wycieczce i tym, który tam został... Wreszcie świt przesączył się przez małe, zarośnięte lodem okienko. Włodek zerwał się z pryczy gwałtownie, aż znów go mocno zakłuło. Wciągnął buty i wyszedł przed chatę. Przed nim rozłożyła się grzęda Pożyżewskiej, a wierzchołek Breskula wyzłacały pierwsze promienie wschodzącego słońca. Pogoda. Zrobił kilka przysiadów i nabrawszy śniegu w dłonie roztopi! go sobie na twarzy i włosach. Żyje, Żyje! To było coś nowego: zachwyt niewidocznym jeszcze słońcem, ruchem, śniegiem, a nawet lekkim, szczypiącym uszy mrozem. Powoli wracał wczorajszy dzień — wirujący na wietrze śnieg, mgła i nagle pojawił się ten uśmiech, szczere, szeroko otwarte oczy pod oszronionymi brwiami... Wpadł gwałtownie do chaty. Dozorca rozniecał ogień pod kuchennym blatem. — Narty tu macie? — spytał ostro. — Nu maju, pane — chłop był przestraszony. — Znajete — Włodek kaleczył po rusku — ja muszę tam bieżit. Chłop kiwał głową zrozumiawszy. Pokazał kąt chaty, gdzie stały narty. W chwilę potem, posiliwszy się szybko bułką znalezioną w plecaku i zimną już herbatą Włodek szedł biało-niebieskim szlakiem w kierunku widocznych z daleka między drzewami Szpyci. A może jakimś cudem — myślał, ale nie skończył nawet myśli, tak była nieprawdopodobna. Nie, on już nie mógł żyć. Ale cała grupa na pewno jeszcze wieczorem zjechała na Zaroślak albo do Foreszczenki. Na pewno dali znać. Nie pierwszy to alarm lawinowy. Przecież dwa lata temu zginął doktor Chlipalski z młodym Steisingiem w lawinie pod Howerlą. Mogli telefonicznie zawiadomić wojsko w Worochcie tak, jak po wypadku z Chlipalskim. Na pewno zawiadomili. Teraz już pomoc jedzie kolejką albo wyprawa idzie w górę. Trzeba ich tam zaprowadzić. Musi tam iść. Był osłabiony wczorajszym dniem. I to żebro! Zwolnił, idąc drobniejszymi krokami, aby mniej bolało. I nagle, z któregoś kolejnego zakrętu w lesie na polanę, zobaczył ludzi. Stali i wypoczywali. Było ich ze dwudziestu, a wśród nich... tak, to jego chłopcy w tych swoich zielonych portkach. — Hej! — krzyknął do nich. Ich głowy zwróciły się w jego stronę. Był już blisko, a oni stali jak figury woskowe, bez słów, bez ruchu. — Boże! — powiedział któryś — Toż to kierownik. — Hospody pomyłuj! — wyrwało się komuś w białoruskiej mowie. A potem już jeden przez drugiego pytania, to znów o tej ich lawinie tam wyżej, o powrocie, nocnym telefonie ze schroniska... Włodek nagle zapragnął być w domu, z żoną. Opadło go znużenie tak duże, że aż usiadł na pniaku przy śladzie. — Wojsko wyjechało o siódmej rano specjalną kolejką do Foreszczenki. Pewnie już dojechali — mówili. — Będą podchodzić wprost od Strażnicy w górę — powiedział Włodek. — Musimy już iść, abyśmy doszli przed nimi do skrzyżowania szlaków. Trzeba im pokazać drogę do miejsca, w którym to się stało, gdzie go szukać. Był już sobą. Objął kierownictwo i wiedział, że muszą tamtego odgrzebać dzisiaj, jak najszybciej. Ruszyli. Na przodzie rwali ochotnicy ze schroniska, za nimi jego kursanci. On szedł w środku; dbali, aby miał dobrze ubity ślad. Gdy wyszli na plateau pod Kozłami, zobaczyli wyłaniającą się z lasu na dole grupę kilku osób ze schroniska z doktorem Majewskim na czele. Poznać go było po siwej czuprynie, która mu wystarczała za czapkę przy pospiesznym marszu. Włodek dobrze to przewidział — byli pierwsi. — Nikt jeszcze dzisiaj nie przechodził tędy — stwierdził, gdy znaleźli się na miejscu, w którym dołączał szlak z Foreszczenki — odpoczniemy chłopaki. Nie długo dane im było czekać. Na szkarpie nad potokiem Dancerzyk pojawił się pierwszy, a potem wysypało się ich z lasu kilkudziesięciu. Widać było, że żołnierze, jednolicie ubrani, tylko kilka cywilów, wśród nich chyba kobieta. Twarzy jeszcze nie rozpoznawali. Podchodzili wszyscy na nartach. Z plecaków wystawały styliska łopat i kilofów. Zbliżali się, stromo podchodząc. I nagle z tej grupy, wolno, rytmicznie idących ku nim, oderwał się ktoś, wyskoczył poza ślad i biegł prawie pod górę wołając: — Włodek! Włodek! Skąd tyle siły w kobiecie? Patrzyli, jak żona go ściska, płacze ze szczęścia gwałtowniej niż płakała całą noc z rozpaczy po wiadomości, że zginął w lawinie. Stali tak na boku, prawie bez ruchu, spleceni ze sobą. Żołnierze zatrzymali się również, pytając siebie wzajemnie nielogicznie: — To ten, który zginął? W niecałe pół godziny później znaleźli się na lawinisku. Język lawiny rozciągał się na dwieście, dwieście pięćdziesiąt metrów, a w poprzek do sześćdziesięciu. Jak zwykle w takich razach podzielono całe lawinisko na kwadraty, przydzielając każdemu jeden do sondowania. Gruby był ten kożuch śniegu: trzy do czterech metrów u czoła. Pracowali systematycznie, bez pośpiechu. Wiedzieli, że szukają człowieka, którego będą przenosić z grobu śnieżnego do ziemnego. Z wysokich gór na białostocką równinę. Nie spełniły się marzenia ani przewidywania Włodka. Nie znaleziono ciała jego towarzysza w tym dniu ani w następnym. Dopiero na trzeci dzień, piętnastego stycznia, natrafiono na leżącego pod grubą warstwą śniegu, u góry lawiniska, zmiętego i zwiniętego w kabłąk. Na zamarzniętej twarzy pozostał jakiś ślad uśmiechu zdeformowanego grymasem bólu. Włodek próbował bezskutecznie nasunąć mu na oczy zamarznięte powieki. Doktor Majewski stojący obok, kołysał swoją wielką głowę. Odwrócił oczy i wzniósł je w górę patrząc na grań. Potężne nawisy zwieszały się nad kotłem jak wywalone języki. Nad nimi falował delikatny muślin białego pyłu, kołysany wiatrem. Słońce, tu w kotle, przypiekało jak w marcu. — I kto by pomyślał? — powiedział doktor do Włodka. — Taka była piękna pogoda wówczas rano. No cóż, zdarza się. WILKI Zerwał się wcześnie rano, kiedy tylko pierwsze promienie słońca intensywnie oświetliły białe szczyty za oknem. Noc była ciężka. Jego kochany towarzysz i przyjaciel Janusz urządził koncert chrapania, a nie był to bynajmniej koncert kameralny. Stefanowi śpiącemu na górze piętrowego łóżka śniło się, że obok przejeżdżają duże ciężarówki — co która przejedzie zbliża się następna. Janusz wyspał się dobrze, jak przystało na człowieka, który uczciwie wychrapał sobie odpoczynek. W pokoju mieli za towarzyszy jakieś małżeństwo ze Stanisławowa, które teraz dosypiało ze zrozumiałym zapałem ludzi ciężko doświadczonych przez los. Janusz był starszy od Stefana o kilka lat, co nie przeszkadzało, że łączyła ich górska i nie tylko górska przyjaźń. Obaj bywali stałymi gośćmi w lokalu PTT we Lwowie i wypełniali nierzadko katorżnicze obowiązki, nazywane dziś pracą społeczną, a polegające na znakowaniu szlaków turystycznych, czy np. zaopatrywaniu nowo wybudowanych schronisk w Gorganach Zachodnich. Ta grupa górska znajdowała się właśnie pod opieką Oddziału Lwowskiego PTT. Teraz, wykrzywiając niemiłosiernie twarz przed lusterkiem, ustawionym dość chwiejnie na ramie okiennej, Janusz golił się z gorliwością człowieka, który wybiera się na dansing. — Wziąć ci wrzątek? — zapytał Stefan wrzucając do chlebaka „surowce” śniadaniowe: herbatę, cukier, masło, kiełbasę, chleb i jajka na twardo. — Ueź — wybełkotał Janusz mając język zajęty wypychaniem policzka. W jadalni było jeszcze pusto. Kierownik schroniska Stanisław Czuczewicz snuł się leniwie między bufetem a kuchnią. — Proszę dać menażkę, zaraz będzie wrzątek — powiedział, nie pytając nawet, czy przypadkiem gość nie zamawia herbaty, mleka czy na przykład owsianki. Znał dobrze młodzież akademicką i wiedział, że poza noclegiem za 1,50 zł od osoby ze zniżką PTT, niewiele będzie miał z nich profitu. Stefan siadł przy stole i zabrał się do krajania chleba, zastanawiając się równocześnie gdzie dzisiaj pójść. Pogoda bombowa, marcowe słońce będzie przypiekać tak, jakby je zaangażował dla reklamy producent kremów do opalania. Przedwczoraj spadło dwadzieścia centymetrów śniegu, a mróz trzymał nawet w ciągu dnia. Przyjechali przed trzema dniami. Dotąd łazili po kotłach i raz wyskoczyli na Koźmieską. Tu, na Zaroślaku, zapowiadał się duży zjazd na Święta Wielkanocne, które wypadały za tydzień. Na razie w schronisku było pustawo. Ten dzień wbrew wszystkim zewnętrznym okolicznościom nie zapowiadał się zbyt atrakcyjnie. Janusz musiał pozostać w schronisku w oczekiwaniu na swojego brata Dzidka, który miał pojawić się o nieokreślonej w dodatku porze z panną, jak wówczas nazywano dziewczyny. Obaj bracia byli bardzo przystojni, więc na „pannach” im nie zbywało. — Ale po co — komentował flegmatycznie, jak zwykle, Janusz — obciążać się babą w górach? Albo — albo. Stefan, mając w oczach smukłą sylwetkę swojej dziewczyny Krysi, z którą aktualnie chodził, nie aprobował takiego harcerskiego, jak to określał, stanowiska. Przeciwnie, wyobrażał sobie przytuloną do niego dziewczynę w kącie słabo oświetlonej jadalni. A także wycieczki we dwoje do czarnohorskich kotłów z obowiązkowym opalaniem się na odsłoniętych wantach lub w kosówce. Oczywiście prawdziwe wyrypy może nie byłyby możliwe z „pannami”, ale kto wie. Krystyna jest silna i nie grymasi. A jak harmonijnie zbudowana! Było im ze sobą zawsze tak dobrze, że teraz Stefan patrząc na wyimaginowany obraz dziewczyny w różnych pozach i strojach, rozpędem pokroił cały chleb, przeznaczony na trzy dni. Janusz właśnie zeszedł na dół. — Cóż to, przygotowujesz jakieś przyjęcie? — zapytał. — Czy Dzidek na pewno taszczy tu SWOJĄ pannę? — odparował Stefan patrząc krytycznie na Janusza, od którego dopływał przenikliwy zapach wody kolońskiej, a cała jego sylwetka była nieskazitelnie elegancka. Miał na sobie granatowe pumpy z diagonalu, wyrzucone znacznie poniżej kolan i z tego samego materiału obcisłą bluzę. Poniżej kolan odbijały bielą wysokie sznurowane kamaszki z impregnowanego żaglowego płótna, okrywające buty narciarskie. Był to najmodniejszy strój narciarski, który wypierał modne dotąd szerokie u dołu narciarskie szarawary, zfałdowane obficie nad butami, oddzielonymi od nich kolorowymi krajkami. Stefan też się przymierzał do tej mody, ale Janusz już zarabiał na pierwszej posadzie, a Stefan jeszcze studiował. Opłaty za studia, tzw. czesne, książki, przybory kreślarskie, suwak, wszystko to obciążało budżet domowy, który kształtował się raczej skromnie przy niewysokiej pensji ojca i niskiej emeryturze matki. — Kolejka przyjeżdża do Foreszczenki około jedenastej. Zamiast tu siedzieć bezczynnie wyjdę im naprzeciw — oświadczył Janusz. — Jeśli oni rzeczywiście przyjadą tym wąskotorowym ekspresem — wyraził wątpliwości Stefan. Zabrali się do jedzenia. Stefan nieco sponurzał, kontynuując swoje miraże o Krystynie. Miała duże powodzenie i lubiła flirtować. Teraz zbliżała się przerwa świąteczna i Stefan widział już tabun przechadzających się Korsem ulicy Akademickiej studentów zaczepiających zalotną dziewczynę i namawiających ją na ciastka u Zalewskiego. — Cholera! — zaklął półgłosem — Idę! — Gdzie cię niesie? — Pójdę na Maryszewską. Przenocuję w schronisku. Na pewno spotkam tam Mietka i Jacka, a może są też inni z naszej paczki. Stefan pomyślał, że jego konkurent do uczucia Krysi, Jacek właśnie, może mieć podobne myśli i zmartwienia, siedząc teraz w schronisku na Maryszewskiej. No, ale jego szansę, według oceny Stefana, pozostawały nadal niewielkie. Był mało atrakcyjny fizycznie, chociaż bardzo silny i wytrwały. Mieszkał na poddaszu z matką i raczej klepali biedę. Dla Stefana oczywiście nie miało to znaczenia, ale z tych czy innych powodów nie aprobowali go rodzice Krysi, co ograniczało mu możliwości spotkań z dziewczyną i legalnych randek. W tym okresie, w okolicy Świąt Wielkanocnych, były w Czarnohorze organizowane mistrzostwa Okręgu Lwowskiego w kombinacji alpejskiej. Okręg ten, po zakopiańskim najsilniejszy, miał najlepszych po nim zjazdowców. Często urządzano różne zawody. Raz był to Puchar Czarnohory w kombinacji norweskiej, organizowany w Worochcie, gdzie wybudowano całkiem przyzwoitą skocznię. Odbywało się to w uroczystej oprawie z trembitami na progu skoczni, z wojewodą stanisławowskim na trybunie honorowej. Kiedy indziej kocioł breskulski stał się areną akademickich mistrzostw Polski w kombinacji alpejskiej. Stałą zaś imprezą o wysokiej randze były zjazdowe mistrzostwa Okręgu Lwowskiego organizowane corocznie w Czarnohorze. Tydzień wcześniej zjeżdżali się na Zaroślaku i Maryszewskiej lwowscy studenci, oni bowiem stanowili trzon kadry zjazdowców, aby potrenować w kotłach na chorągiewkach. Bramki na trasach zjazdowych ustawiano z tyczek z niewielkimi płachetkami, pojedynczych lub podwójnych. Bramki slalomowe stanowiły niskie, wychodzące niecały metr ponad śnieg chorągiewki, połączone sprężyną z drewnianym kołkiem wetkniętym w podłoże. Najechana chorągiewka uginała się i zaraz wracała do pionu tak, jak obecnie wysokie tyczki slalomowe. Ten cały sprzęt zawodnicza brać musiała wynosić pod szczyty, ponieważ start do biegu zjazdowego lokowano na grani głównej Czarnohory lub pod wierzchołkami, a potem po ustawieniu figur i krótkim odpoczynku następował start. Po skończonych zawodach podchodzono powtórnie w górę, aby ściągnąć sprzęt i zwieźć go do schroniska. — Sam pójdziesz? — zapytał Stefana Janusz. — Tak, nie bardzo tu widzę chętnych do wycieczek. — Może odłożysz tę eskapadę do jutra, dzisiaj pewnie zjedzie tu sporo naszych. — Zjechać zjedzie, a raczej wielu wyjdzie z dołu. Spodziewam się Romka Jennera, może przyjdzie Rysiek Rodzynkiewicz, obiecał też Jurek Hajdukiewicz. I Franek Fajkosz, jeśli go pokusa na rodzinne święta nie przegna do Zakopanego. Aha, może też wpadnie Kazik Ołszewski, chociaż on bardziej nastawia się na skoki. Ale wracając do tematu — pójdę dzisiaj sam. Wiesz, wstąpię po drodze do Kotła Breskulskiego, żeby w ramach treningu zjechać grzędą Pożyżewskiej lub z moreny. Czasu jest dosyć. Wstali od stołu. Stefan poszedł smarować narty i pakować plecak. Zwyczajowo wpisał trasę do książki wyjść, mimo że Janusz wiedział, ale mógł też zmienić plany i gdzieś powędrować. Zresztą gospodarz schroniska Czuczewicz pilnował, aby wychodzący wyspowiadali się na piśmie z „planowanych grzechów”, jak mawiał, ustawiając, nie wiadomo czemu, w kategorii grzechów wyrypy i spacery górskie. W tym roku po raz pierwszy zamontował do nart nowoczesne sprężynowe wiązania marki Ligula, rezygnując z dotąd używanych Bilsteinów. Miał po temu okazję, gdyż zaprzyjaźniony z nim wytwórca nart Bruno Prugar z ul. Supińskiego we Lwowie zrobił mu piękne „flachholzy”, sprężyste, o ostrych stalowych krawędziach, które wspaniale wchodziły w slalomowe skręty. Teraz wygładził powierzchnię ich ślizgów, posmarował smarami Haug, produkowanymi przez inż. Polturaka we Lwowie i wystawił narty na werandę, aby zamrozić smary. Foki zamierzał przypiąć przed podejściem pod morenę Kotła Breskułskiego, jeśli smar nie będzie wystarczająco trzymać. Wszedł do umywalni w celu umycia rąk „niezawodną pastą zmywającą smar” również produkcji Polturaka. Przypomniał sobie tego niezwykłego inżyniera chemika, entuzjastę nart, który jako jeden z pierwszych jeździł na nartach, mając protezę na amputowanej do kolana w czasie I wojny światowej nodze. Stefan spojrzał na zegarek. Zrobiła się dziewiąta; coś za długo marudzi. Wyszedł przed schronisko gotów do drogi. Słońce oświetlało wyłaniające się nad lasami zbocza Howerli i Breskula. Obfite okiście śnieżne drzemały na gałęziach świerków, nie budzone przez wiatr. Ze schroniska dochodził przytłumiony gwar głosów i pokrzykiwania huculskich dziewcząt, pracujących w kuchni. W lesie zalegała cisza i senne jeszcze powietrze iskrzyło się tysiącami buszujących igiełek śnieżnych zmaterializowanej mgły. Zeszedł ze schodków nad potok i przypiął narty. Odczuł cały komfort nowych wiązań, gdy po wstawieniu buta w szczęki nacisnął na obcas i but wszedł gładko w prowadzącą tylną blaszkę, rozciągającą sprężynę. Te wiązania były już „dolnociągowe”, ale umożliwiały podchodzenie. Włożył rękawice w uchwyty wysokich, tonkinowych kijków i wciągnął głęboko powietrze do płuc. Przeszedł przez mostek nad Prutem, którego kamienie z babami śniegu na wierzchu ukrywały płynącą spodem wodę, i znalazł się na szlaku. Nikt jeszcze dzisiaj tędy nie szedł i ślady nart, w poprzednich dniach wyrzeźbione w śniegu, pokrywała teraz biała sadź; towarzyszyły im odciśnięte po obu stronach okrągłe otwory po talerzykach kijków. Posuwając się długim krokiem ślizgowym Stefan czuł się teraz tak, jakby szedł traktem ludzi obcych wprawdzie, ale związanych z nim tym niezrozumiałym dla wielu mieszczuchów poczuciem jedności z przyrodą. Poczucie to i entuzjazm były tak silne, że nawet w przypadkach krańcowego zmęczenia, wyczerpania sił, w chwilach gdy ta przyroda była nie tylko nieprzyjazna, ale często nawet groźna, nie myślało się o tym tak, iż „to już ostatnia moja wycieczka”, lub „nigdy więcej w góry”. Nawet wówczas, gdy w miarę narastającego zmęczenia w czasie ciężkiej wyrypy zadawano sobie w myślach pytania: „po co ja dałem się namówić na tę wycieczkę?”, „dlaczego ja muszę się tak męczyć?”. Idąc przetartym szlakiem Stefan miał pełne poczucie bezpieczeństwa, jakby miał pewność, że zaraz za zakrętem kogoś zobaczy, że jeżeli szli tędy inni, to przecież jemu nic nie grozi. Oczywiście teraz nie odczuwał żadnego zagrożenia, ale czasem, nawet w sytuacjach, kiedy przechodził, ryzykując, przez pola lawinowe lub zjeżdżał czyimś śladem między skałami, też czuł się bezpiecznie, jeśli miał pewność, że już ktoś kiedyś tędy szedł. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że to nie jest w pełni uzasadnione. Ślad, którym podchodził czy zjeżdżał, mógł przecież ostro urwać się w przepaści lub wyprowadzić go na stok lawinowy. Wówczas ktoś tędy bez wypadku zjechał, ale dziś, w innych warunkach...? Kiedy wychodził z przetartego szlaku zaostrzył swoją uwagę, stawał się ostrożny, myślał obrazami, przewidywał, co może się za chwilę zdarzyć. Ale teraz, gdy ślad nart prowadził go wzdłuż biało-niebieskiego szlaku, łowił oczami piękno śnieżnych okiści, odkrywał niepowtarzalne światłocienie, rozkoszował się zupełną ciszą. Czasem jak błysk miecza promień słońca przecinał od góry do dołu jakiś świerk lub struga światła wpływała nagle na ślad, przesączając się przez gałęzie. Miarowy ruch rąk i nóg, zharmonizowany z krokami oddech sterujący rytmem serca, stwarzały poczucie szczęścia — wszystko jest tak jak trzeba: ciepło od wysiłku, miękkość jakaś w łagodnych kształtach śnieżnych form — bezpieczeństwo przetartego szlaku. Ślad wyprowadził Stefana z lasu na otwartą przestrzeń z widokiem na Kocioł Breskulski. Świerki, rzadsze w tym miejscu, towarzyszyły szlakowi tylko z lewej strony. Pojawił się zasypany częściowo potok Breskulec, spadający z moreny kotła. Należało już odbić od szlaku, ale ktoś tędy niedawno podchodził i pozostawił swój ślad. Stefan jeszcze z daleka przyglądnął się kotłowi i morenie, na której u góry widoczna była rzadzizna karłowatego lasu i kosodrzewiny. Pod moreną ktoś, idąc od dołu, założył długie zakosy kończące się w gardzieli kotła. Po upływie kwadransa Stefan znalazł się w gardzieli, po czym skierował się w lewo na grzędę Pożyżewskiej. Smar podejściowy trzymał dobrze, lekko pod-lepione zlodzonym śniegiem narty umożliwiały podchodzenie. Tym stokiem ostatnio nikt nie szedł w górę; ślady nart prowadziły w głąb kotła jego dnem. Wysiłek podchodzenia stał się większy. Trzeba było uważać, aby nie zbliżyć się zbytnio do ściany północnej o niewielkich nawisach, bo licho nie śpi, jak też unikać głębszych depresji z prawej strony — także z powodu chronicznej bezsenności licha... W końcu nie tak dawno zginął w tym kotle pod gigantyczną lawiną Henryk Garapich ze Lwowa. Długie podejście dość stromym stokiem zmęczyło trochę Stefana, ale kiedy otwarł się przed nim widok na zjazd grzędą ku botanicznej stacji doświadczalnej na ramieniu Pożyżewskiej, zapomniał o tym. Kilka wyglądających na prymitywne szałasy zabudowań u dołu, gdzieniegdzie wystające ponad śnieg słupki ogrodzenia i budki na przyrządy do pomiarów meteorologicznych, to jedyne co w zimie uzasadniało prawie naukową nazwę. Okresowo mieszkał tam w zimie dozorca, ale dziś nie było tu śladu mieszkańców. Stefan dokładnie penetrował teren przed sobą. Zjazd nie zapowiadał się karkołomnie; wygładzona powierzchnia śniegu na grzędzie tylko gdzieniegdzie upstrzona była piegami kosówek. Pod lasem zobaczył szlak, który niedawno opuścił. Pomyślał: — To niewiele, ale prawie kilometr zjazdu. Spróbuję przećwiczyć tu krótkie slalomowe skręty. — Nie mógł to być prawidłowy trening, trasa nie została ubita jak przed zawodami i brakowało bramek. Ale krótkie skręty w głębokim śniegu zapewniały właściwą koordynację ruchów. Zadecydował, że zjazd zakończy, wjeżdżając na zakręt szlaku i odepchnął się kijkami. Przy pierwszym skręcie lekko się zachwiał, ale potem wszedł w rytm krótkich krystianii równoległych. Stojąc na całych stopach, czasem przeciążając trochę tyły nart mimo głębokiego skłonu, sterował dziobami wynurzającymi się ze śniegu i znów weń zapadającymi. Teraz złapał właściwy rytm skrętów i kreślił precyzyjnie równy wężyk na stoku prawie bez wysiłku. Uczucie lekkości narastało wraz z szybkością, a rytm nasunął mu muzykę — Rondo Mozarta, które już po chwili zaczął głośno śpiewać, przekrzykując szum przelatującego powietrza. Owładnęła nim euforia, która wyładowywała się w tym śpiewie. Od biało-niebieskiego szlaku dzieliło go już tylko około 250 metrów, gdy postanowił ten ostatni odcinek wyszusować. Gwizd w uszach zaczął narastać, a oczy pokryła mgła łez. Wytężał wzrok zły na siebie, że przed zjazdem zdjął okulary przeciwsłoneczne. Nagle na kierunku swojego szusu zauważył poprzeczny, ciemny pas kosodrzewin; ulokowały się one tuż pod załamaniem terenu. Ugiął mocno kolana i wbijając oba kijki, przez ułamek sekundy wsparty na pętlach, z nóg i z kijków odbił się do lotu. Skoncentrował uwagę na miejscu przypuszczalnego lądowania i wyprostował nogi w kolanach. Byle ustać! Ale miękki śnieg wchłonął energię zeskoku, a resztę zamortyzował w nogach. Uff! Teraz las zbliżał się szybko. Na trzydzieści metrów przed przetartym szlakiem rzucił się w skręt, odchylając nieco w tył przed wykonaniem krystianii nożycowej ciętej. Rozchylił kątowo dzioby nart i zakrawędziował wewnętrznymi krawędziami, mocno uginając nogi w kolanach i jeszcze obniżając pozycję. Liczył się z tym, że przy tej szybkości w końcowej fazie skrętu może polecieć na dzioby, ale wszystko poszło gładko. Teraz stał i ciężko dyszał patrząc na swój ślad zjazdu. Oceniał regularność i „czystość graficzną” rysunku łuków krystianii. Zauważył, że w jedną stronę promienie łuków były nieco większe niż w drugą. To trzeba by dopracować. A szus? Ten ślad był w porządku. Ocenił długość skoku nad kosodrzewiną na około 20 metrów; to dość jak na warunki trasy zjazdowej. Na skoczni na Pohulance skakał dalej, ale tu nie o to chodziło! Spojrzał na zegarek: minęła dwunasta. Trzeba iść, do schroniska na Maryszewskiej miał jeszcze spory kawałek drogi do przejścia i czekało go torowanie przy zakładaniu śladu po zejściu z przetartego szlaku. Teraz szlak prowadził granicą lasu lub między wyglądającymi gdzieniegdzie spod śniegu kosówkami! Przeglądnąwszy w schronisku mapę wiedział, że musi przekroczyć potok Arendarz i po kilkuset metrach opuścić szlak, skręcając w lewo po warstwicy. Ale to jeszcze około pół godziny drogi wygodnym, przetartym szlakiem. Potem czekała go robota w głębokim śniegu. Idąc teraz bez zatrzymań i nie wysilając się zbytnio, przywołał znów z pamięci obraz swojej dziewczyny. Szła obok na swoich czerwonych nartach — takie właśnie wybrali razem w sklepie Scotta i Pawłowskiego — ze związanymi z tyłu w kok włosami, trajkotająca coś swoim łamiącym się głosem, roześmiana. — Nie mów tyle, bo się zmęczysz — napomniał ją na pół poważnie. — E, co tam, to będziesz mnie niósł — odpowiedziała przekornie. Nie czuł się teraz samotnie; pod nartami miał udeptany, oznakowany szlak, a przy nim szła przywołana z dalekiego miasta ukochana. Nie po raz pierwszy zastanawiał się nad tym ich związkiem. Czy to rzeczywiście była jego ukochana? Co ich łączyło, oczywiście poza erotyzmem, przyjemnością lekkiej rozmowy, wspólnymi zamiłowaniami, szczególnie sportowymi — do tenisa, nart, oglądaniem filmów w podniecającej ciemności, poza dansingami w lwowskim Kasynie i nielegalnymi, ze względu na jej rodziców wypadami samochodem za miasto. Jednak dość dużo tej wspólnoty i związków — myślał Stefan — Ale... było też sporo różnic i dysonansów. Nie pierwszy raz zadał sobie pytanie, czy chciałby obrać sobie Krystynę za towarzyszkę życia, kręcącą się po domu, strofującą dzieci. I nie pierwszy raz z niezrozumiałym zniecierpliwieniem, chociaż równocześnie z żalem odesłał swoje wizje w przestrzeń ku miastu i pozostał znów sam w równie samotnych górach. Krótki zjazd i oto potok. Przekroczył go i teraz szedł wzdłuż wądołu, w którym gdzieniegdzie połyskiwała woda pod cienką warstwą lodu. Zatrzymał się przez chwilę i patrzył. Potok, płynący pod lodem, robił wrażenie żywej istoty poruszającej się zygzakami,, zajętej jakimiś swoimi bardzo ważnymi sprawami. Pochyli! się i grotem kijka przełamał płytkę lodu. Woda wdarła się na powierzchnię i stopniowo zatapiała lodowe odpryski. — Tyle jego — pomyślał o potoku. — W nocy znów go zamknie lód pod sobą. Znalazł miejsce, przesmyk w lesie, przez który prześwitywał biały stożek Homuła. — Tutaj — zadecydował — i skręcił ostro w lewo, schodząc z przetartego szlaku. Narty zapadły się w śnieg, ale nie za głęboko. Przez chwilę szedł skrajem lasu, ale gdy świerki uciekły w dół, wszedł na niezarośnięty stok i nim idąc po warstwicy, aby nie tracić niepotrzebnie wysokości, zdążał ku płytkiemu wąwozowi, którym płynął następny potok Dancerzyk. Wszystkie one zasilały wątły jeszcze nurt Prutczyka, wypływającego spod Howerli, tworząc razem w najbliższej osadzie Foreszczence odległej stąd o około 7 kilometrów rzekę Prut. Przed Stefanem odsłaniały się kolejno wyższe od Homuła Szpyci, a za nimi Rebry. Wreszcie zobaczył skaliste żebra Kozłów Wielkich i Małych, wyłaniających się nad lasem i zboczem z potężnym nawisem śnieżnym. Dla Stefana cały ten górski amfiteatr miał coś w sobie śmiesznego przy swojej niezaprzeczalnej surowości. Homuł, śmieszny stożek, jak głowa cukru. Szpyci bez zdecydowanej kulminacji wierzchołka, zupełnie nielogiczne Kozły z prowokacyjnymi grzebieniami skalnymi, które nie odpowiadały charakterowi czarnohorskich połonin i kotłów. Nawet takie szczyty jak Turkuł po przeciwnej stronie kotła i wznoszący się teraz nad Stefanem szczyt Dancerza nie ujmowały łagodności całemu otoczeniu. Jedynie legendy i opowiadania towarzyszące wtulonemu w głębi kotła Turkulskiego Niesamowitemu Jeziorku i o wyprawianych przez niego harcach, stwarzały chwilami nastrój powagi, czasem zaniepokojenia, a nawet strachu. Słyszał o przygodach spowodowanych rzekomo zakłóceniem spokoju owego Jeziorka, oczywiście w lecie, na przykład przez wrzucenie doń kamyka. Sam zresztą tego doświadczył, gdy raz ktoś z jego towarzyszy, mimo przestróg, popełnił to „przestępstwo”. Ale tak jak w większości przypadków skończyło się to burzą z piorunami. Dziwne, ale w końcu nie tragiczne. Wypatrzył miejsce wygodne dla przekroczenia potoku, a nawet za nim zobaczył w lesie rzadziznę, która robiła wrażenie przysypanej śniegiem ścieżki. Wkrótce znalazł się nad płynącą wodą, tworzącą nawet w jednym miejscu płytkie rozlewisko. Brzeg był tu równy, parów nie głęboki, o łagodnym nachyleniu ścianek. Woda buszowała swobodnie, a z rozsiadłych w łożysku potoku głazów zniknął gdzieś śnieg. Stefan pomyślał, że w lecie chętnie by tu rozbił namiot: woda, skraj lasu, wspaniałe górskie widoki, z daleka od uczęszczanego szlaku, cudowny spokój i poczucie bezpieczeństwa. Wszystko co trzeba. Teraz powoli posuwał się wzdłuż strumienia dla wyszukania przejścia „suchymi nartami”. Lekkie nawet zwilżenie ich ślizgów spowodowałoby długie zeskrobywanie skorupy lodowej, a starannie rozprowadzona warstwa smaru uległaby przy takich zabiegach zniszczeniu. Zbliżył się do rozlewiska, przed którym udało mu się znaleźć płaski głaz w środku nurtu, umożliwiający ostrożne przejście na drugą stronę. Teraz stał za potokiem w plamie słońca i przegryzał susz owocowy z cukrem gronowym, doładowując kalorie, jak to określano w turystycznej gwarze. Patrzył na grań Dancerza, po której zdawały się poruszać małe ludziki. Ktoś tamtędy wędrował ku szczytowi Turkuła. Cichy szmer odwrócił jego uwagę. Rozglądnął się czujnie, przestając jeść. Odniósł wrażenie, że w nieruchomym jak na fotografii obrazie coś się poruszyło. Zaszło coś nietypowego dla tego cudownie spokojnego zakątka. Zauważył zsuwającą się okiść śnieżną z przewieszonej nisko nad potokiem gałęzi świerka i jej lekkie rozkołysanie. Wiatr? Nie, było zupełnie cicho i powietrze stało nieruchomo. Widocznie okiść spadła pod własnym ciężarem, jak to często bywa i to spowodowało ruch gałęzi w górę. W górę? Ależ nie, gałąź krótko wprawdzie, ale wychylała się w obie strony poziomo. — Histeria — pomyślał. — Moce nieczyste! Jest się czego bać! — Włożył płócienny woreczek z resztkami suszu do kieszeni plecaka. — W drogę! Zrobił kilka kroków w kierunku rozlewiska i zatrzymał się gwałtownie. No tak. Tu ktoś czerpał wodę. Śnieg był gęsto zdeptany z tej i z drugiej strony potoku. Stąd ślady odchodziły w las. Ślady? Co to za ślady? Nie zobaczył żadnych odcisków nart ani butów! Psy! Ślady psów. I wówczas błysk świadomości przedarł się przez stereotypy myślenia: tu, przy wodopoju były wilki! Stado wilków. Zamarł w bezruchu, jakby chciał zmienić się w głaz nad potokiem, w świerk nachylony nad wodą, w bezkostny, pozbawiony mięśni kształt obojętny dla stada wilków. A potem istna galopada myśli: czy dawno tu były? czy mogą jeszcze teraz, z wiosną, być zgłodniałe i atakować ludzi? Ma wracać na szlak, czy też ostrożnie iść dalej na Maryszewską? Opanowawszy pierwszy strach, kilku krokami oddalił się poza zdeptane miejsce i stanął przy pojedynczych śladach. Stwierdził, że tędy wilki odeszły w kierunku lasu, ale kształt odcisków, ich ostre krawędzie świadczyły, że opuściły to miejsce bardzo niedawno. Teraz skojarzył ślady ze strąconą okiścią śnieżną i poruszoną gałęzią. Chyba był to jakiś maruder ze stada. Stał niezdecydowany. Czuł, jak strużki potu spływają mu pod koszulą po plecach. Po prostu bał się, bał! Ale wiedział, że brak decyzji i jakiegokolwiek działania to najgorsze. Rozkleja, pociąga za sobą często nieskoordynowane zachowania, paniczną ucieczkę, wołanie o ratunek — wszystko to zupełnie nie przydatne w tych okolicznościach. Rozglądnął się w poszukiwaniu najlepszej drogi. Do tej strony potoku, na którą przeszedł, przylegał las. Po drugiej widział stromy, otwarty stok, który strawersował przed przejściem przez potok. Trzeba zatem idąc skrajem lasu podejść pod zbocze Homuła i trawersując cały czas to zbocze znaleźć dogodny zjazd w kierunku schroniska na Maryszewskiej. — To już naprawdę nie jest daleko — pocieszał się — byle unikać drogi przez las. Podchodził szybko w górę wzdłuż potoku tak, jak sobie wymyślił. Niedługo potem, idąc przez rzadki las, co okazało się konieczne, znów natrafił na ślady, ale tym razem szedł tędy tylko jeden wilk. Trochę go to uspokoiło. Może już nie polują w stadzie? Po pewnym czasie trafił z powrotem na poprzednio opuszczony szlak biało-niebieski, ale w chwilę potem dostrzegł ślady nart odbijające od szlaku w kierunku Homuła, prowadzone po warstwicy. — Cholera! — pomyślał — nie trzeba było iść na skróty, tylko szlakiem aż do tego miejsca. Ślady skręcały w lewo i przez chwilę bał się czy nie sprowadzą go do lasu. Ale nie; ktoś założył ślad po warstwicy tak, jak to sobie wykombinował Stefan. Ślad najwyraźniej prowadzący do schroniska. Odetchnął. Czuł się bezpieczniej. Szedł otwartym zboczem, przetartym śladem. Schronisko nie było wprawdzie jeszcze stąd widoczne, ale zegarek wskazywał zaledwie drugą godzinę, a zatem miał wiele czasu, a odległość do przebycia niewielką. Pomyślał o przyjaciołach — może właśnie jeżdżą na stokach Homuła albo w żlebie prowadzącym na szczyt Szpyci i niedługo ich zobaczę? Wielka Maryszewska wyłaniała się powoli za wypukłością stoków Homuła. Wreszcie zobaczył schronisko. Duży, drewniany budynek o trzech kondygnacjach, z kamienną podbudową parteru i dwoma wiszącymi wykuszami, stał ogrodzony wraz z przyległą szopą typowo huculskimi woryniami. O kilkadziesiąt metrów od niego wznosił się stary drewniany krzyż. Kępy świerków oddzielały schronisko od Wielkiej Maryszewskiej, a także od obłych stoków Homuła. Stefan odepchnął się kijkami i po kilku minutach znalazł się przed wejściem do schroniska. Gwar w jadalni przygasł. Zostali we trójkę przy długim stole, sącząc herbatę z sokiem malinowym i przegryzając keksami. Słońce zapadało za szczytem Dancerza, a bezchmurne zachodnie niebo zapowiadało ładną pogodę na następny dzień. Ku górskim graniom zaczął podchodzić granat wieczoru. Zgodnie z przewidywaniami Stefana Mietek i Jacek od dwóch dni buszowali po Szpyciach i stokach Homuła. Na jutro planowali ustawienie bramek slalomowych i ostry trening. — Pojeżdżę z wami do południa na slalomie, a potem wprost stamtąd wrócę na Zaroślak. — Stefan, mówiąc między nami nie powinieneś tak chodzić samotnie — powiedział Jacek. — Co mu się może stać? — lekceważąco zapytał Mietek. — Wilki go nie zeżrą, a z lawinami jakoś spokojnie. — Szczęśliwie nikt ich nie strąca. A co do wilków... — Stefan przerwał. Nie chciał ich epatować swoimi przeżyciami znad potoku i swoim strachem. W końcu nie mógł z ręką na sercu przysięgać, że widział wilki, chociaż był pewny ich tam obecności. Ale Jacek zainteresował się j przerwanym zdaniem. — Cóż, myślisz, że ich tu nie ma? Ktoś tu mówił, że widział ich | całkiem świeże ślady w lesie. — Mógł widzieć. Ja się też minąłem z całym towarzystwem tych I przemiłych zwierzątek przy potoku. Chyba w kilka minut po ich odejściu I znalazłem się przy wilczym wodopoju — spokojnie zrelacjonował Stefan. — Musiało ci się zrobić mętnie. — Hm, taak, trochę. — No właśnie; nie wracaj jednak sam, stary — powiedział Jacek i wstał, jakby chciał uciąć tę rozmowę i nie dopuścić do protestów Stefana. Może należało zaprotestować, ale Stefan pomyślał, że nie byłby szczery. Odczuł wdzięczność dla Jacka, ale z drugiej strony jednak ta wdzięczność była mu na rękę. Do czegoś zobowiązywała, a Stefan widział w Jacku rywala. Odczuwając skrępowanie patrzył teraz za nim, jak wychodził z jadalni swoim lekko rozkołysanym krokiem. Dość wcześnie ułożyli się do snu. Stefanowi przypadło miejsce na górnym piętrowym łóżku. Obok, też na piętrze, ulokował się Jacek. Mietek utrzymał honorowe miejsce u dołu, pod Jackiem. Łóżka w sali były w większości puste. Zjazd świąteczny zapowiadał się za dwa, trzy dni. Stefan czuł przyjemne mrowienie w mięśniach i senność po swojej wędrówce. W sali rozsnuwała się cisza. Ktoś zgasił światło, tylko u dołu błyski latarki dowodziły, że Mietek szuka jeszcze czegoś w plecaku. Za oknami rozsiadła się bezksiężycowa noc z rozpylonymi na niebie gwiazdami. — Śpisz? — Stefan usłyszał szept Jacka. — Mm, jeszcze nie. — Chciałbym cię o coś zapytać. — Wal! O co chodzi? — Czy masz zamiar ożenić się z Krystyną? Stefan uniósł się na łokciach: — Jak?! — Ciszej! Zrozumiałeś moje pytanie? — Tak, ale co ono oznacza teraz, tutaj? Czy jesteś pewien... — Wiem, czy jestem pewien, że mam prawo zadawać ci takie pytanie? O to ci zapewne chodzi. — Między innymi o to, ale nie tylko. Także o to: po co pytasz? W końcu, mimo że jesteśmy kolegami, jest jakaś bariera intymności... — Jest, ale trzeba nam na chwilę przejść poza te nasze bariery. — Nie zauważyłem jeszcze, abyś ty przeszedł przez swoją. — Zaraz po usłyszeniu twojej odpowiedzi to zrobię. Gramy fair play. — Dobrze, spróbuję ci odpowiedzieć, chociaż nie jest to prosta odpowiedź. — Wiem. — Myślę, że nie podjąłem jeszcze żadnych decyzji w tej sprawie. Wiele nas łączy, ale przede mną jeszcze trzy lata na Polibudzie, potem szukanie pracy... no wiesz, urządzanie się... — Niepotrzebnie kluczysz. To wszystko może być potem. Po tej decyzji, o którą pytam. — Możliwe, ale jakoś ci odpowiedziałem na twoje pytanie. Teraz kolej na ciebie. — Odpowiedziałeś nie po naszemu. Tu w górach mówi się wprost, patrząc w oczy. Wiesz przecież jak jest, kiedy podchodzi się pod szczyt — zmęczenie, wiatr, pierwsze objawy odmrożeń. To łączy, zobowiązuje. Także do prostoty i szczerości. Byliśmy w takich sytuacjach i będziemy jeszcze nieraz, zapewne. I dlatego ja mówię ci wprost: mam zamiar ożenić się z Krystyną. I doprowadzę do tego, ponieważ po twojej odpowiedzi przekonałem się, że ty nie masz takiego zamiaru. — Ale... — Dobrze; powiedzmy, że brałeś to pod uwagę. Oceniłeś jednak, że nie chcesz się jeszcze wiązać, że tak jak jest, to akurat tyle, ile trzeba. — Jacek, to są insynuacje! — Nie, to jest prawda wynikająca z twojej odpowiedzi. Stefan zamilkł. Pod niespokojnie śpiącym Mietkiem rozskrzypiało się łóżko. Poświata gwiazd za oknem wydobyła z czerni nocy zarysy czarnohorskich szczytów. Wiatr lekko poruszył nie domkniętym oknem. Kiedy Stefan się obudził Jacka nie było ani obok na łóżku, ani w pokoju. Starannie zaścielone łóżko podsunęło na chwilę Stefanowi myśl, że ta cała rozmowa przyśniła mu się tylko, że obok niego nikt nie spał. Ale złożona na kocu koszula Jacka była dowodem, że zajmował on to łóżko w nocy. Stefan wychylił się. — Gdzie Jacek? — zapytał leżącego jeszcze Mietka. — Myje się w łazience. Coście tak długo gadali w nocy? A więc nie był to sen. Niestety. Stefan opuścił nogi i zeskoczył na podłogę. — Ee, nic ważnego. Zastanawialiśmy się kto będzie startować w zawodach. Dzień wstał piękny. Rzeźkie. pachnące świerkami powietrze wpływało do płuc nasączając je jak strumień zimnej górskiej wody. Kłębki kumulusów nad Szpyciami i Rebrami, to pojawiały się, to znów znikały za horyzontem. W południe zrobiło się prawie upalnie. Wiatr przycichł zupełnie, chociaż przydałby się im teraz dla ochłodzenia, gdy któryś raz z rzędu podchodzili pod Homuł. Treningowy slalom liczył sobie ponad trzydzieści figur, w tym dwa trudne kandaliary i jeden długi wertikal. Zresztą przestawiali go już kilka razy, aby nie jeździć w szybko tworzących się koleinach. Ciągłe szatkowanie trasy przy podchodzeniu w końcu ich zmęczyło. Jeszcze jeden zjazd i Stefan ocenił, że powinien już wracać na Zaroślak. Na ostatni wspólny zjazd podeszli aż na szczyt Homuła i przez długi czas stali oczarowani wspaniałą panoramą gór. Pod nimi rozciągały się ku południowi od głównej grani grzbiety Wielkich i Małych Kozłów; w głębi, między Szpyciami a Turkułem, błyszczał w słońcu, jak soczewka, Kocioł Turkulski. Na Przełęcz wychodziły właśnie trzy osoby. Zaklęśnięcie Kotła pod ścianą Szpyci i Kozłów kryło Niesamowite Jeziorko. Góry przez chwilę całkowicie wyparły ich drobne radości z precyzji skrętów i ich troski o wyniki sportowe. Stały jak świątynie, wyniosłe i wspaniałe, zmuszające do zadumy, podziwiane i kochane. Wciągnęli koszule i skafandry. Poniżej przygodni narciarze wozili się po ich slalomie. Zaplanowali sobie szus ze szczytu do początku slalomu, a potem gimnastykę na bramkach aż do końca. Wystartowali równocześnie — trzy równoległe ślady w głębokim śniegu z trzema sylwetkami w kucznej pozycji. Upajał narastający gwizd w uszach; rozluźnione mięśnie gotowe były do natychmiastowego napięcia przy przejeździe przez nierówności; oczy na trzydzieści, czterdzieści metrów oceniały każdy szczegół, każdą nierówność. Pokazały się pierwsze bramki. Stefan jadący w środku między Mietkiem a Jackiem dał ręką znak, że rozpoczyna łuk w lewo. Teraz ich ślady zbliżały się do siebie, aż w końcu zbiegły się razem, gdy zadyszani zatrzymali się przed pierwszą bramką slalomu. Mietek użył tradycyjnego okrzyku: „Hules” jako sygnału, że zjeżdżają. W połowie trasy kilka osób kręciło dość nieudolnie w bramkach. Wreszcie tor jazdy opustoszał. Zjeżdżali teraz pokazowo, nie za szybko, ale precyzyjnie, jeden za drugim. Uczucie lekkości i posłuszeństwo nart przekazywanym w myśli rozkazom dawały złudzenie lotu nad śniegiem. Wreszcie zatrzymali się u dołu po przejechaniu przez ostatnią bramkę. — No, na mnie już czas — powiedział Stefan. — Do zobaczenia. Pożegnał się z Mietkiem i krótko uścisnął dłoń Jacka. Nie patrzył mu w oczy. Spadła na niego ogromna żałość, a równocześnie bunt i chęć protestu. Odwrócił oczy i udając zadumę popatrzył na stok, którym zjechali i na ślady ich nart. Trzy głębokie szramy jak zadrapania na białej skórze góry, a potem regularne wężyki na wertikalach, jakieś znaki zapytania, serpentyny — cały zapis sprzed kilku minut. — Czołem! — odwrócił głowę w kierunku Howerli i Zaroślaka. — Idę. — Cześć! — Uważaj na wilki — dorzucił Mietek. — Niedobrze, że idziesz sam — mruknął Jacek. Stefan odbił się kijkami i wjechał na zacienioną jeszcze północną ścianę Homuła. Pokonał lekkie załamanie stoku i rozpoczął zjazd długim trawersem. Miał do wyboru: albo trzymać się wysoko, aby dołączyć do szlaku biało-niebieskiego ponad granicą lasu, co ze względu na wilki mogło być bezpieczniejsze, albo zjechać w kierunku lasu i po jego przejściu złapać szlak znakowany na Zaroślak. Pierwsza alternatywa wymagała poruszania się prawie po warstwicy, a więc i niewielkich podejść, co opóźniało czas przejścia. Wybrał więc drogę przez las, mając nadzieję przejechać przezeń szybko, przekroczyć potok i po krótkim podejściu już prawie nie zalesionym stokiem znaleźć się na ścieżce prowadzącej w kierunku Zaroślaka. Wkrótce dojechał do pierwszych drzew rozrzuconych jeszcze rzadko na zgrzebnym płótnie śniegu. Gdzieniegdzie wystawały zeń wierzchołki kosówek. Zwolnił i obejrzał się za siebie. Na zalanym słońcem stoku Homuła zobaczył dwie sylwetki kolegów podchodzące w górę, a poniżej małe sylwetki narciarzy ćwiczących skręty. Nagle poczuł się samotnie. Przywołanie obrazu Krystyny napotkało na niespodziewane trudności. Jej postać miała mgliste zarysy i jak mgła rozwiewała się co chwila. W przerwach pojawiała się również nieostra twarz Jacka, mówiącego coś, czego nie rozumiał lub nie chciał rozumieć. Jedyne zdanie, które przypomniało mu się w całości, to: „nie powinieneś chodzić sam”. I to go otrzeźwiło. Oddalił od siebie całą żałość i pojawiający się problem rozmowy z Krystyną po powrocie do miasta, rozmowy pełnej kłamstw i niedomówień. Odsuwał teraz od siebie tę scenę, w której on, jako główny aktor, wejdzie w rolę przyjaciela żywiącego do niej platoniczne uczucia, skłonnego do pomocy, pełnego życzliwości. Nie był pewny, czy wytrzyma w tej roli, czy podniecenie spowodowane jej bliskością nie popchnie go do dawnych pieszczot. Czy nie przeniesie się ono na dziewczynę oczekującą od niego zbliżeń, ulubionych słów, miękko modelowanych zdań, które stanowiły tradycyjny, ale bardzo atrakcyjny sztafaż ich spotkań. Dość! Teraz musiał wtopić się w przyrodę piękną, ale nie w pełni bezpieczną. Wyczulił zmysły; wydawało mu się, że widzi teraz bardzo ostro, kontrastowo, słyszy najcichsze szmery lasu. Mięśnie jego były lekko napięte, gotowe natychmiast do każdej akcji. Drzewa zgęstniały i otoczyły go ze wszystkich stron. Ciągły zjazd, o którym myślał na górze, nie był tu jednak możliwy. Klucząc między drzewami posuwał się naprzód, chwilami zjeżdżając, czasem idąc. Starannie wybierał najlepszą drogę, uważając, aby nie zejść z przyjętego kierunku. Kiedy Stefan zagłębił się w las, z dwóch osób podchodzących stokiem Homuła jedna zatrzymała się, po czym północną ścianę góry przeciął skośnie ślad nart. Prowadzony wyżej od śladu Stefana zbiegł się z nim tuż przy wjeździe do lasu. Stefan nie był teraz osamotniony, chociaż o tym nie wiedział. Zalesiony stok stawał się coraz stromszy, a slalom między drzewami opóźniał jazdę. W pewnej chwili Stefan trafił na rzadziznę lasu i już przymierzał się do dłuższego odcinka ciągłego zjazdu, kiedy dostrzegł je znów na śniegu. Najwyraźniej przechodziła tędy para wilków lub trzy sztuki w kierunku, w którym zamierzał zjeżdżać. Odbił więc w lewo, łagodnie podchodząc prawie po warstwicy. Chciał przekroczyć potok Dancerzyk tuż przy biało-niebieskim szlaku. Łączył bowiem z tym szlakiem nadzieję, że wilki będą się trzymać z dala od niego ze względu na pozostawione tam zapachy ludzi. Szedł cicho i czujnie, rozglądając się dookoła. Od pewnego czasu doznawał wrażenia, że coś posuwa się jego tropem. Stanął, po czym dla zmylenia kierunku założył ostry zakos w górę. Z miejsca, w którym się zatrzymał, miał dobrą widoczność na pozostawiony przez siebie ślad, aż do załamania terenu. Postanowił chwilę poczekać. Zdawał sobie sprawę, że wilki odnajdą go po woni bez trudu, ale chciał się upewnić, czy rzeczywiście jest przez nie tropiony. Ukryty za drzewem czekał, stojąc bez ruchu. Nitka śladu jego nart snuła się poniżej między świerkami lśniąc w promieniach słońca przesączających się przez las. Ocenił, że kierunek lekkiego powiewu sprzyja mu w grze z wilkami — pośliniony palec wskazywał, że wiatr wieje z kierunku, z którego przyszedł. Upłynęła minuta, może półtora, a jemu wydawało się, że stoi tak nieruchomo co najmniej pół godziny. Nagle jego wyczulony słuch uchwycił jakiś nietypowy szmer. Rozejrzał się dookoła i z powrotem skierował wzrok na znikający za załomem terenu ślad. Wówczas zauważył ruch w górę gałęzi świerkowej, z której obsunęła się okiść śnieżna. Drobny, biały pył spływał wolno ku ziemi. — Są! — pomyślał. — Napięcie uwagi wzrosło do maksimum, a równocześnie zaczęły napływać chaotyczne myśli: jak się bronić przed atakiem; czym, przede wszystkim. Miał wprawdzie w kieszeni plecaka fiński nóż, ale zdawał sobie sprawę, że taka walka z wilkami nie daje szans. Krzyczeć o pomoc? I tak nikt nie usłyszy; a nawet, to nim tu dojdą... Ucieczka na drzewo — to była jakaś możliwość. Nie spuszczając z oka miejsca, w którym zauważył ruch gałęzi, schylił się i odpiął narty. I wówczas w przedłużeniu swojego śladu zobaczył wpierw głowę, a potem stopniowo wyłaniającą się zza załomu postać... Jacka. Posuwał on się cicho, płynnie, zrobionym przez Stefana śladem, najwyraźniej zachowując odstęp i usiłując nie ujawniać swojej obecności. Stefan westchnął głęboko. Spłynęło nań poczucie bezpieczeństwa, a zarazem gorące uczucie przyjaźni, jakiej dotąd nie żywił do Jacka, poprzestając na koleżeństwie. Jacek doszedł do miejsca, w którym Stefan założył zakos i spojrzał w górę. Stefan przypiął właśnie narty i ruchem ręki pozdrowił go. Za chwilę po krótkim i dość karkołomnym zjeździe zatrzymał się przy nim. — Aleś mnie przestraszył — powiedział szczerze — myślałem, że tropią mnie wilki. — One tu są niedaleko; widziałeś chyba ślady. — Tak. Miałeś rację, we dwójkę będzie raźniej. Ale potem ja ciebie muszę odprowadzić. — Nie, podejdę szlakiem do najwyższego miejsca przy potoku. Stamtąd już prawie ciągły zjazd stokiem Homuła wprost na Maryszewską. Obniżali się teraz łagodnie ku potokowi, gdzieniegdzie przecinając ślady wilków. Bliskie już przeciwległe zbocze wskazywało, że za chwilę będą przekraczać potok. I właśnie wtedy zobaczyli je pochylone nad wodą. Dwie żółte smukłe sylwetki z puszystymi opuszczonymi w dół ogonami stały nieruchomo. Wilki przerwały picie i teraz zwróciły głowy w ich stronę. Stefan zamiast strachu poczuł do nich sympatię, jakby spotykał się ze starymi znajomymi. Posuwali się teraz obaj z Jackiem w ich kierunku nie zatrzymując się i nie zwalniając. Odległość malała, a wilki siadły na śniegu nie spuszczając z nich oczu. Próba nerwów przeciągała się. Stefan znów odczuł strach i gwałtowną chęć zatrzymania się, a może i ucieczki. Ale Jacek jakby odczuł to instynktownie i mruknął: — Chodź! Od wilków dzieliło ich już tylko około dziesięciu metrów, kiedy dwa smukłe stworzenia, jak na komendę podniosły się, przez moment stały nieruchomo, a potem zwrócone bokiem do nadchodzących ludzi zaczęły oddalać się w dół potoku. — No to mamy je z głowy. Teraz już nie zaatakują — podsumował Jacek — Ale idąc w pojedynkę można... nie wrócić. Bez przygód podeszli stromym stokiem na biało-niebieski szlak. Zachodzące słońce oświetlało całe pasmo gór od Dancerza po Howerlę. Białe kotły ożyły ruchem cieni obłoków wędrujących z zachodu na wschód. Trójka spóźnionych turystów wyłoniła się z lasu, od strony Foreszczenki, idąc w górę. Jak się okazało, szli na nocleg do schroniska na Maryszewskiej. Stefan polecił im Jacka jako przewodnika. — Dziękuję ci Jacku — Stefan trzymał jego dłoń w mocnym uścisku. — To ja ci dziękuję — odpowiedział Jacek, patrząc Stefanowi w oczy. — Tak, to ja tobie. — No, nic. Wiesz... góry... Zresztą nieważne. — Wiem. ULGOWY DZIEŃ Minęła już dziewiąta. Słońce wyłaniało się od strony Żabiego, przepędzając granatową powłokę otulającą jeszcze lasy. Teraz jego promienie przebijały się przez lekką mgiełkę rozciągniętą między przysiółkiem Bystrzec z huculskimi chałupami rozsianymi na wyżynie ku Żabiemu a granią schodzącą ze Szpyci ku Wielkiej Maryszewskiej. Mieszkaliśmy z ojcem w pokoju z ganeczkiem na pierwszym piętrze. Goliłem się przy oknie, obserwując kątem oka niespokojnie mgiełki rozsnute nad lasami i zastanawiałem się czy w górach jeszcze dmucha. Ojciec, wcześniej gotów, ściągnął mnie do jadalni na śniadanie. Przy stołach siedziało już kilka osób, a z kubków dymił wrzątek, w którym parzyła się herbata w aluminiowym jajku. Przysiedliśmy się do doktora Wacława Majewskiego, który wraz z Marysią, swoją córką, kończył właśnie śniadanie. Ojciec patrzył przez chwilę na grań Czarnohory prześwitującą między świerkami. Powiedział: — Tam na grani jednak duje. To co, idziecie z nami na Kozmieską? — Chętnie — rzekła Marysia zawsze gotowa do drogi. — Prawda tato? Tak, pójdziemy — zgodził się zapytany. — Myślę, że wrócimy na obiad. Zaraz po śniadaniu zaczął się rytuał smarowania nart, pakowania plecaków. Na tę krótką półdniową wycieczkę, spacer prawie, wzięliśmy z ojcem jeden plecak z zapasowymi swetrami i woreczkiem suszu owocowego, czekoladę, cukier gronowy. Do obiadu powinno wystarczyć. Ojciec wyciągnął swój nowy aneroid. — No, ciśnienie spada — oświadczył — może sypnąć śniegiem. Ustawił przyrząd dokładnie na wysokość schroniska na Zaroślaku, zamierzając skontrolować na Kozmieskiej jego wskazania wysokości bezwzględnej i względnej. Ruszyliśmy we czwórkę w pół godziny później zielonym szlakiem. Od razu spod schroniska zaczęło się podejście pod Małą Kozmieską. Trzeba było zakładać ślad w dość głębokim śniegu; nikt w ostatnich dniach tędy nie podchodził. Było to oczywiście zadanie dla mnie jako najmłodszego, nie licząc Marysi. Wkrótce wyszliśmy na szczytową polanę. Szlak prowadził teraz skrajem lasu po stronie południowo-zachodniej, a potem środkiem polany. Słońce grzało w plecy, a nasze cienie prowadziły nas, karykaturalnie naśladując ruchy swoich protoplastów. I znów szlak znalazł się w lesie, prowadzony zresztą dość szeroką przecinką, granią łączącą szczyty Małej i Wielkiej Koźmieskiej. Ostatnie sto metrów dość stromego podejścia i znaleźliśmy się na głównym szczycie a zarazem na granicy Państwa. Ojciec, jak myśliwy, ustawił się na stanowisku i przez matówkę aparatu fotograficznego próbował skadrować wspaniały masyw Howerli. Pod nami rozciągał się początkowo gęsty, a potem coraz rzadszy las świerkowy schodzący na przełęcz między Wielką Koźmieską a jedną z dwóch szerokich grzęd Howerli. Między nimi rozłożył się głęboki kocioł o stromych ścianach, zamknięty słabo zaznaczoną moreną. Grzędy, z której lewa nazywała się Plecy lub Mała Howerla, wypłaszczały się nieco u góry tworząc coś na kształt piętra na wysokości około 1750 metrów 1 łączyły nad kotłem wyraźnie zaznaczoną krawędzią, z której zwieszały się wargi nawisów. Wyglądało to wspaniale i groźnie zarazem. Ściany kotła były eksponowane, miejscami uzbrojone w skaliste grzebienie i na pewno lawiniaste. Ponad łysinami w rzadkim lesie na przełęczy, na grzędzie schodzącej ku Wielkiej Koźmieskiej widać było obszerne pólko narciarskie z wieloma śladami zjazdów o kilkuset metrowej długości. Stąd tamten zjazd wyglądał niewinnie, ale wiadomo było, że to nie są ślady początkujących narciarzy, lecz solidny szus zakończony między drzewami. Obserwowałem to wszystko z apetytem kota, któremu pokazano kurze udko. Czekał nas wprawdzie zjazd na przełęcz, potem przez las do biało-czerwonego szlaku, a nim do schroniska, ale co to za przyjemność? Zmarnowany dzień, dla mnie zbyt ulgowy. Ojciec stał nieruchomo z oczami wzniesionymi w górę. Wbrew pozorom jego zachowanie nie miało nic wspólnego z oczekiwaniem pielgrzyma na znak z nieba. Wiedziałem, że chwila, w której miał się zacząć nasz zjazd i powrót zarazem ściśle zależy od konfiguracji obłoków, które leniwie przesuwały się nad szczytem Howerli. Niektóre z nich przepływały przez wierzchołek góry, chwilowo zacierając jej kształt. Doktor z Marysią przegryzali coś naprędce, a ja wróciłem do swoich marzeń urozmaicenia jakoś naszego rannego, a właściwie południowego — minęła właśnie dwunasta — spaceru. Znajome trzaski świadczyły, że wreszcie układ obłoków spełnił oczekiwania mojego rodziciela i Howerla została od północy uwieczniona na filmie. No to za chwilę wyruszamy. Gdy ustawiliśmy się do zjazdu, przecierając narty powiedziałem: — W schronisku będziemy za pół godziny. Czy naprawdę warto już wracać? Po czym, odczekawszy chwilę, dodałem: — Mam propozycję, podejdźmy prawą grzędą, wzdłuż granicy, strawersujmy nad kotłem, a potem zjedziemy grzędą Pleców wzdłuż biało-czerwonego szlaku do schroniska. Mamy około trzysta metrów podejścia, ale potem za to wspaniały zjazd. Plecy Howerli rzeczywiście stąd przedstawiały się wspaniale jako teren do zjazdu. Naturalnie skrętami między ścianami opadającymi stromo do obu kotłów, tego leżącego na wprost nas i południowo-wschodniego. Przewija się nim Pruciec, który imponującym wodospadem z moreny spada z górnego kotła znajdującego się między Howerlą a Breskulem. Teraz płynie gdzieś głęboko pod śniegiem, a z moreny zwisa potężny nawis śnieżny. Marysia Majewska poparła mój projekt z solidarnością łączącą zawsze młode pokolenie. Dr Majewski nie ujawnił swojego poglądu, a ojciec mruknął: — Zobaczymy z przełęczy jak to wygląda. Wszystko wskazywało na to, że starsze pokolenie także nie spieszy się na obiad i że mój projekt ma szansę wspólnej realizacji. Zjazd na przełęcz był przyjemny, ale nie długi, co jeszcze bardziej zaostrzyło Marysi i mój apetyt na „slalom gigant” lewą grzędą. Próbując tworzyć fakty dokonane zacząłem podchodzić z przełęczy, zresztą przejeźdżonym pólkiem, po wznoszącym się stoku. Pojawił się lekki wiatr, który zasypywał nasze ślady drobnym pyłem śnieżnym. Widocznie zapadła milcząca decyzja aprobująca mój plan, bo obaj panowie też ruszyli w górę po moich i Marysi śladach. Podchodziliśmy granicą Państwa, ale słupki graniczne były zupełnie zasypane śniegiem. Ostatni z widocznych zostawiliśmy na Wielkiej Koźmieskiej. Linia granicy wychodziła z północy na szczyt Howerli i dalej przebiegała główną granią Czarnohory ku południowemu wschodowi. Ze względu na starsze pokolenie podchodziłem stosunkowo wolno, wyregulowawszy sobie oddech rytmem kroków. Smar trzymał dobrze, zresztą zakładałem długie zakosy. Nie odczuwałem żadnego zmęczenia, jak zwykle wówczas, gdy dostosowuje się tempo do osób idących wolniej. Porywy wiatru wzmagały się z wysokością, igiełki pyłu śnieżnego nakłuwały policzki. Przy którymś z kolejnych zwrotów kończących długi zakos obejrzałem się w dół i za siebie. Marysia została nieco z tyłu, a za nią w odległości około dwudziestu metrów szedł mój ojciec. Teraz stanął i patrząc w górę wskazywał na coś kijkiem. Spojrzałem w tamtym kierunku. Powyżej miejsca, w którym stałem, ujrzałem coś na kształt ciemnego kotłowiska. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to coś stacza się w dół, jak rozpędzony walec i że za chwilę znajdziemy się w jego środku. Wiedziałem, że jest to ciemna chmura szybko pędzona wiatrem, ale jej gęstość wyglądała nienaturalnie. Zazwyczaj górski wiatr rozszarpuje chmury na płachty mgieł, przelatujące przez granie i czasem rozprasza je bez reszty. Tu wszystko wyglądało inaczej. Ciemność, która po chwili nas ogarnęła, spowodowała, że odruchowo popatrzyłem na zegarek. Nie, to nie zmrok, brakowało kwadransa do pierwszej. Straciłem z oczu całą trójkę podchodzącą moim śladem. Oczywiście trzeba zaczekać aż dojdą. Oceniłem, że osiągnęliśmy dwie trzecie wysokości grzędy i że normalnie podchodząc powinniśmy wyjść na siodło między grzędą a Howerlą nie później jak za pół godziny. Stwierdziłem nagle, że zaszła radykalna zmiana nie tylko w przyrodzie, krajobrazie, ale i we mnie, a zapewne i w moich towarzyszach. Lekko roztargniony, rozkołysany rytmem kroków, beztroski, marzący o wspaniałym zjeździe i powrocie na zasłużony obiad, nagle zmieniłem się w innego człowieka. Byłem teraz bardzo skoncentrowany, czułem się tak, jakby moje zmysły wzroku i słuchu wysunęły czułki obszukując wkoło miejsce, w którym się znalazłem. Lekkie drżenie mięśni sygnalizowało nie tyle strach, co pełną mobilizację wobec nierozpoznanego niebezpieczeństwa. Uczucie zagubienia pogłębiło się w chwili, gdy straciłem z oczu idących za mną. Wiatr szybko zasypywał moje ślady, a biała powierzchnia śniegu pod nartami zdawała się płynąć, stwarzając wrażenie, że to ja jadę na nartach, a śnieg leży spokojnie na stromym stoku. Sugestia ruchu była tak silna, że wbiłem mocno oba kijki w śnieg i oparłem się na nich w obawie przed utratą równowagi. Znałem takie sytuacje, a podobne złudzenia miałem już kilka razy w zbliżonych okolicznościach. Przez świst wiatru przebił się głos ojca: — Zaczekaj tam, gdzie jesteś! — Czekam! — krzyknąłem. Nie pozostawała żadna lepsza alternatywa poza zebraniem całej grupy i podjęciem wspólnej decyzji co do dalszego losu naszej eskapady. Naciągnąłem czapkę na uszy, które już mi zaczęły marznąć i rozważałem nową sytuację. Pomyślałem, że jestem trochę odpowiedzialny za położenie, w jakim znaleźliśmy się teraz. W końcu to był mój pomysł, aby podchodzić tą grzędą. Ale oczywiście nie w tym rzecz — nikt z moich towarzyszy nie robiłby mi wyrzutów. Niemniej nie mogłem nagle okazać bierności. Przeciwnie, byłem młody, silny, musiałem im w razie potrzeby pomóc. Wreszcie z mroku chmury wyłoniła się cała trójka. Widocznie ojciec zatrzymał Marysię i zaczekał na doktora, aby nie stracić z nimi kontaktu. Poczułem się lepiej; samotność wyraźnie pogarszała samopoczucie. Porywy wiatru to wzmagały się, to zanikały. Przynajmniej coś się zmieniało w otoczeniu i można było mieć nadzieję, że chmura tak nagle jak zeszła w dół albo po pewnym czasie ustąpi, albo zrzednie na tyle, że odsłoni nam dalszą drogę w górę lub w dół. W miejscu, w którym stałem, miałem zrobić zwrot i założyć zakos w lewo w kierunku kotła między grzędami. Ojciec zatrzymał się przy mnie, a doktor z Marysią stanęli za nim. — Skąd się to draństwo wzięło — zapytał retorycznie. Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu, który mnie samego rozprężył. — Moce piekielne! — rzekłem, żeby coś odpowiedzieć. Ale ojciec był już myślami przy konkretnej ocenie sytuacji i możliwościach wyjścia z niej bez większych komplikacji. Ja również uruchomiłem moją „maszynkę do myślenia”, wspomagając ją wyobraźnią. Ponieważ umilkliśmy obaj, byłem przekonany, że nasze myśli, aczkolwiek nie wypowiadane, idą wspólnym szlakiem. Na tym właśnie polegała nasza wspaniała przyjaźń, nigdy nie zachwiana mimo różnicy wieku, mojego szacunku dla jego autorytetu i bądź co bądź powagi ojcostwa. Wzmacniały ją dodatkowo taka jak ta czy inne, przeżyte razem przygody górskie, w czasie których stawaliśmy się równorzędnymi partnerami, mimo jego lepszej znajomości gór i większego doświadczenia. Myślałem tak: zjeżdżać teraz z powrotem w dół oznaczało tkwić w jądrze chmury, która obniżała się ku przełęczy. Nasze ślady zostały zasypane przez mieciony wiatrem śnieg i zjazd wzdłuż nich dla utrzymania kierunku nie wydawał się możliwy. Taki zjazd „w ciemno” nie wchodził w rachubę; trudno bowiem ocenić pochylenie stoku, za to łatwo można było znaleźć się na skraju grzędy i przy niewielkiej nawet szybkości spaść z jej krawędzi, z której zwieszały się nawisy. Pod nimi zaś spały cierpliwie lawiny do chwili, gdy ktoś z impetem zakłóci ich spokój. Pozostanie w miejscu i oczekiwanie, aż zmieni się pogoda, spowodowałoby przemarznięcie i wprowadziłoby poczucie bezradności oraz bierności. Te stany zaś w połączeniu z atakiem sił przyrody mogły skończyć się rezygnacją i apatią szczególnie u Marysi, a może też i u doktora. Wprawdzie znaliśmy się dość dobrze, ale nigdy nie byliśmy razem z nimi w tak trudnych warunkach. Istniało prawdopodobieństwo, że chmura nie ma dużej grubości, a wyraźny ruch powietrza, przejawiający się podmuchami wiatru, stwarzał nadzieję, że nad nami rozciąga się czyste niebo lub welony poszarpanych przez wiatr obłoków, które widzieliśmy poprzednio na grani Czarnohory. W mojej młodej głowie nie wygasła jeszcze ochota na zjazd z Pleców Howerli, czyli lewą grzędą. Ale oczywiście nie był to czas odpowiedni na takie marzenia. — W każdym razie — myślałem — lepsze jakieś nasze działanie od bezczynnego czekania na zmianę. Usłyszałem głos ojca: — Słuchajcie, musimy powoli podchodzić w górę, ale razem, narta za nartą. Potem zobaczymy. Jeszcze raz ujawniła się współbieżność naszych myśli, a nawet ich zgodność w czasie. Byłem z siebie zadowolony, bo w końcu on miał większe doświadczenie ode mnie i na pewno podobne sytuacje już mu się przytrafiały, więc ta zgodność naszych przemyśleń podbijała mi bębenka. Zaraz jednak zdałem sobie sprawę z tego, że dalszy bieg wypadków pokaże, czy owa decyzja była słuszna. Zaczęliśmy wolno podchodzić zakładając zakos w lewo. Tym razem prowadził ojciec. Po przejściu kilkudziesięciu metrów zaczął co kilka kroków sondować grubość śniegu kijkiem odwróconym uchwytem w dół. Nie powiedział czemu to robi, ale wiedzieliśmy i tak — bał się wejścia na nawis nad kotłem. W pewnej chwili zauważyłem, że kijek wszedł w śnieg aż po talerzyk. Wprawdzie mogła to być zaspa śnieżna ale iść dalej w tym kierunku stało się zbyt dużym ryzykiem. Wszyscy wycofaliśmy się nieco i ojciec przełożył narty dla rozpoczęcia nowego zakosu. Prawa krawędź grzędy miała łagodniejszy kształt, co sobie zapamiętałem patrząc jeszcze z Wielkiej Koźmieskiej. Szedłem teraz rytmicznie, wspierając się na kijkach a siła rąk, przeciwdziałająca cofaniu się nart, określała pochylenie stoku i śladu na nim. Poprzednia koncentracja uwagi, związana z prowadzeniem i torowaniem przed atakiem piekielnej chmury, ustąpiła miejsca luźnym skojarzeniom, które nachodzą nas zwykle w czasie wędrówek, spacerów czy w codziennym przemierzaniu ulic miasta. Zepchnąłem gdzieś w głąb poczucie zagrożenia i oto znalazłem się tam daleko, wśród kolegów, po godzinach wkuwania mechaniki teoretycznej, z której egzamin odkładany ad infinitum zbliżał się nieuchronnie. W schronisku wyjęty z kieszeni plecaka leżał podręcznik, dotąd bojkotowany. W czasie dzisiejszego popołudnia miałem zamiar nawiązać z nim kontakt. Wróciłem myślami do miasta i zobaczyłem siebie idącego z Michałem, moim przyjacielem, główną aleją Targów Wschodnich. Tam też leżał teraz zapewne śnieg, a widok z tarasu Pałacu Sztuki w dół na Park Stryjski spowodował z cudowną lekkością wolnych skojarzeń zmianę obrazu. Oto moje pierwsze narciarskie kroki i niepowodzenia, gdy pod opieką ojca ze strachem pięcioletniego berbecia zjeżdżałem w tymże parku w kierunku Pana Kilińskiego czyli pomnika bohatera dźwigającego na głowie dodatkową czapę ze śniegu. Ślad podejścia zrobił się stromy, a śnieg głębszy. Czas było wymienić się z ojcem na prowadzeniu. Ponieważ wiedziałem, że będzie protestował, obszedłem go szybko górą rzucając: — No, teraz moja kolej. Z miejsca zapadłem się po kolana i wtedy doceniłem jego wysiłek. Na wszelki wypadek wysondowałem śnieg kijkiem w obawie czy aby nie znaleźliśmy się znów na nawisie. Ale nie; pod spodem było twardo. Minęło chyba trzy kwadranse, a my ciągle zakładając nowe zakosy podchodziliśmy grzędą nie mogąc jakoś znaleźć wyraźnego plateau powyżej 1700 metrów npm, po którym moglibyśmy zacząć trawers na lewą grzędę. Co gorsza, nasza chmura nie rozrzedzała się, chociaż miejscami wzrastała nieco widoczność, ale na krótko. Za to przestał dokuczać wiatr, który aczkolwiek dawał się nam we znaki, to jednak stwarzał szansę rozpędzenia chmur. Zmniejszyliśmy długości zakosów pamiętając, że grzęda zwęża się ku górze. Częste zwroty stały się męczące i rozsądek nakazywał odpoczynek. Wiedziałem, że ojciec chciał dojść na plateau i tam odpocząć, ale obaj zauważyliśmy zmęczenie doktora, a Marysia też już miała dość. Zatrzymawszy się, zjedliśmy trochę suszonych śliwek i po kawałku czekolady. Miałem jeszcze w kieszeni plecaka duży płat paprykowanej słoniny, aleją postanowiłem zostawić na tak zwaną czarną godzinę. Po kwadransie znów ruszyliśmy w górę. — Jeśli chmury grubą warstwą zalegają na grzędach — myślałem — to trafienie na lewą grzędę może okazać się niemożliwe, chyba przez przypadek. A więc co robić? Ale przecież grubość chmur nie powinna przekraczać kilkudziesięciu, może stu metrów i jest mało prawdopodobne, aby cały masyw Howerli od 2058 metrów npm do przełęczy był pokryty chmurami. Jeśli chodzi o trasę zjazdu przez Plecy to spodziewałem się tam licznych śladów — tamtędy prowadził uczęszczany szlak na Howerlę — które, być może, nie całkiem znikły pod nawianym śniegiem. Przy którymś kolejnym zakosie, torując szlak, zauważyłem z lewej strony coś na kształt żlebu. Nie wchodząc doń z obawy przed lawiną zmieniłem kierunek, założyłem krótki zakos w prawo, spodziewając się, że za chwilę dojdziemy do oczekiwanego siodła między grzędą a głównym masywem Howerli. Ale przy następnym zakosie znów wzrosła stromizna stoku. W dalszym ciągu otulała nas mgła, a wiatr chwilami narastał, potem znów zapadał gdzieś w kotły, tylko jego świsty i pomruki obijały się o ściany grzęd. Nagle poprzez świsty wiatru usłyszałem coś w rodzaju klaśnięcia, potem hałas przypominający turkot kół wozu po kostkach brukowych. Obejrzałem się błyskawicznie. Za mną szła Marysia, ojciec i... brakowało doktora. Rzuciłem się z powrotem w kierunku żlebu. Wypełniała go jeszcze gęstsza mgła. Zorientowaliśmy się, że tu w powietrzu wisiał gęsty pył śnieżny. A więc żlebem zeszła pyłówka! Czy zagarnęła doktora? Zmartwiałem. Pył śnieżny opadał wolno i mimo mgły widoczność stawała się lepsza. Z wolna odsłaniał się wylot żlebu. Schodkując schodziliśmy ostrożnie po obrywie i za chwilę znaleźliśmy się na twardym dnie rynny, oczyszczonym z puchu przez lawinkę. Obryw był nieduży, ale... Patrząc uporczywie w dół, jakby można było przebić wzrokiem mgłę, zauważyłem ciemny kształt na linii spadku żlebu. — Wacław! Jak z tobą? — ojciec krzyknął nie za głośno, bał się bowiem spowodować jakiś nowy obryw w sąsiedztwie. Nie byliśmy jeszcze pewni, czy ta czarna bryła to nie skałka nad przepastną ścianką. I rzeczywiście za chwilę przekonaliśmy się, że był to próg skalny, ale na nim siedział doktor poruszający głową i rękami, sprawdzający czy ma wszystko na miejscu i w porządku. Zobaczył nas i pokiwał ręką. Na szczęście lawina nie ściągnęła mu nart ani kijków — była to niewielka deska śnieżna — ale przerażenie nas ogarnęło na myśl, co by z nim było, gdyby nie ten głaz na drodze lawiny. Teraz doktor uciążliwie schodkowa! żlebem ku nam. Po chwili wróciliśmy naszymi śladami na grzędę. Nikt nic nie mówił, widziałem jednak strach w oczach doktora. Zatrzymaliśmy się, aby przyjść do siebie po szoku. Marysia bez słów objęła ojca i stali tak przez chwilę wpatrzeni w siebie. Odwinąłem rękawicę i spojrzałem na zegarek: była trzecia dziesięć. Wydało mi się to niemożliwe. Gdzie my jesteśmy? Kiedy wreszcie będziemy mogli zjechać? Niewiele czasu zostało nam do zmroku, biorąc pod uwagę, że zjazd we mgle może potrwać długo. Trzeba trzymać się. razem, a doktor nie lubił szybkich zjazdów. Obiad po spacerze na Koźmieską?! To mnie rozweseliło. Znów zmieniliśmy się z ojcem na prowadzeniu. Ojciec znacznie zwolnił tempo podchodzenia, mimo to odległość między nami a Marysią, która szła tuż przed doktorem, powiększała się powoli. Przyglądnąłem się jej z niepokojem. Sądząc po ruchach była już porządnie zmęczona, ale pozostawała z tyłu głównie po to, aby nie zostawiać swojego ojca. Podchodziliśmy teraz długim zakosem w prawo. Widoczność poprawiła się na tyle, aby ocenić, że stok z wyraźnie wypukłego zmienił się na lekko wklęsły. Przy którymś z rzędu kroku poczułem bardziej twarde podłoże; widocznie wywiało trochę śniegu z grani. Kijek zgrzytnął o kamień, schyliłem się i oczyściłem go rękawicą: był to słupek graniczny. Zatrzymałem ojca, który przeszedł obok nie zauważywszy słupka. Teraz pochylony odczytywał znaki i napisy, ja zaś obróciwszy się w kierunku Marysi i doktora krzyknąłem: — Jesteśmy na grani, na szczycie grzędy. To im wyraźnie dodało sił, gdyż przyspieszyli i za chwilę stanęli obok nas. Ojciec zdjął rękawice i wyciągnąwszy aneroid sprawdzał wysokość. — Powinniśmy znajdować się na wysokości około 1700 metrów. Kota na szczycie grzędy opisana jest wysokością 1764 m — sprawdził na setce W.I.G-u — aneroid pokazuje wysokość poniżej 1800 m. To znaczy, że chyba wzrosło ciśnienie. W każdym razie jesteśmy blisko plateau — podsumował. — To nie jesteśmy jeszcze na wierzchołku grzędy? — zapytał doktor. — Słupek ma numer 2, reszty nie mogłem odczytać, bo jest oblodzony. Aha, i wskazuje kierunek w górę. A zatem do plateau pozostaje dwa słupki graniczne. Będziemy się teraz trzymać kierunku i skrócimy zakosy. To już tylko 100, 200 metrów, ponadto wyraźnie się przejaśnia. Rzeczywiście nie było to ze strony ojca tylko dodawanie nam otuchy. Coś się przelewało, mgła raz gęstniała, raz rzedła. Znów wzmagał się wiatr, na który liczyliśmy przypuszczając, że wreszcie zrobi porządek z chmurami. Szliśmy już z dwadzieścia minut od chwili zatrzymania się przy owym słupku granicznym. Mój ojciec obecnie zamykał pochód, co miało znaczenie psychologiczne dla doktora, który był z naszej czwórki najbardziej zmęczony. Nagle zobaczyłem przed sobą ostrą krawędź śnieżną i za chwilę narty zapadły mi się głęboko. Zrozumiałem, że podchodzę pod nawis, ale oceniłem, że pochylenie stoku nie jest tak duże, aby mogła zejść lawina. Cierpliwie przekopywałem się przez nawis, zastanawiając się, skąd on się wziął na naszej drodze. Osądziłem, że musi to być jakaś mała kulminacja. I tuż pod siodłem — plateau. Ostatnie metry ciężkiej pracy przy usuwającym się śniegu i stanąłem na krawędzi. Widok odjął mi mowę. Patrzyłem ze zdumieniem na odległe góry, wśród których rysowała się potężna sylwetka Pietrosa i Alpy Rodniańskie. Dwadzieścia metrów w lewo od miejsca, w którym stałem, zobaczyłem wysoki trianguł i ogołocony ze śniegu słupek graniczny. Nie było tu śladu mgły. W postaci chmury zalegała ona grzędę, którą podchodziliśmy, i kocioł. Uszczypnąłem się w ucho dla sprawdzenia czy jestem przytomny. Tak, stałem na szczycie Howerli! Słupek graniczny miał numer 110, a oznaczenie kierunku załamywało się ku południowi. Plecy Howerli — nasza wymarzona lewa grzęda — wypinały grzbiet do słońca jak śpiący kot. Z tamtego mrocznego świata wyłaniały się sylwetki Majewskich i ojca. Głośno roześmiałem się z kawału, jaki spłatały nam ukochane góry i obserwowałem teraz zdumione miny moich towarzyszy. Z kieszeni plecaka wyciągnąłem płat wędzonej paprykowanej słoniny i zabrałem się do jej dzielenia moim fińskim nożem. Czekała nas bowiem jeszcze męcząca praca przy wykonaniu kilkuset krystianii przed obiadem, a raczej kolacją. Ojciec przetarł okulary, jakby chciał zetrzeć z nich ponure chmurzysko i powiedział: — A to heca, wyszliśmy niechcąco na szczyt Howerli. Aneroid pokazywał dobrze, staliśmy wówczas powyżej siodła już na zboczu | Howerli. Ciśnienie spadło bowiem, a nie wzrastało. Było jasne, że powinniśmy się spieszyć; spadek ciśnienia oznaczał pogorszenie się pogody. Po szybkim posiłku przetarliśmy narty o twardy śnieg przy triangule. Spojrzałem w dół w kierunku Breskula. Stroma grań schodziła na przełęcz, z której zaczynali zjazd do kotła jacyś trzej narciarze. Zarówno przełęcz jak i grań, obrośnięta od strony kotła potężnymi nawisami, nasączone były słońcem. Ale patrząc dalej zauważyłem, że na Pożyżeskiej j i za nią, na Dancerzu, kłębią się chmury. Wyraźnie pogarszała się pogoda. Stok Howerli, którym podchodziliśmy, był prawie oczyszczony z mgieł i chmur. Jedynie grzęda graniczna i kocioł zalegały w tej chwili prawie nieruchome ciemne kłęby. Trzeba natychmiast zjeżdżać. Puściliśmy teraz przed nami doktora i Marysię. Zjazd długimi zakosami i łukami z oporu rysowanymi na stoku doprowadził nas po kilku minutach na szczyt Pleców. Musieliśmy po drodze kilka razy odpoczywać, bo zjazd był stromy i męczący. Ojciec starał się jednak delikatnie wymuszać pośpiech. Robiło się późno i zmrok mógł nas dopaść na grzędzie. Gdy zatrzymaliśmy się na wierzchołku grzędy Pleców przez szczyt Howerli przelatywały już luźne chmury. Teraz my z Marysią wysunęliśmy się na prowadzenie, a dwaj ojcowie jechali za nami, trzymając się blisko. Grzęda, jak przewidywałem, była trochę przejeźdżona. Teraz więc zaczęliśmy właściwe, dawno oczekiwane misterium zjazdu. Obszerne łączone krystianie równoległe pozostawiały wężowe sploty na stromo opadającej powierzchni grzędy. Ostatnie skręty pod lasem wykonywaliśmy trochę na wyczucie w szybko nadciągającym zmroku. Zatrzymaliśmy się, czekając na starsze pokolenie. Mgła zsuwała się w ślad za nami i zakryła zupełnie cały masyw Howerli, a częściowo grzędę, którą zjechaliśmy. Dwaj panowie wyprzedzali ją jednak znacznie i po chwili zatrzymali się obok nas. Doktor wyprostował nogi przez cały czas zjazdu zgięte w kolanach i głośno oddychał oparty na kijkach. Ojciec wypatrywał szlak, który za chwilę powinien nas wprowadzić w las. Teraz już było tak blisko schroniska, że wydawało mi się, iż czuję zapach jajecznicy z kilkunastu jaj, którą chętnie bym spałaszował, nawet sam. Ruszyliśmy i po chwili otoczyły nas świerki, wjechaliśmy w las. Równocześnie zrobiło się tak ciemno, że musieliśmy jechać ostrożnie i uważać aby się nie pogubić. Zjazd na tym odcinku był dość stromy, a szlak wąski, co nie stanowiło żadnego problemu w dzień. Teraz jednak musieliśmy jechać pługami i oporami, co nawet ja w swoich zawodniczych nogach odczuwałem. Ku mojemu zdziwieniu doskonale radził tu sobie doktor tak, jakby nie miał za sobą ciężkiego podejścia pod Howerlę i zjazdu 700 metrów w dół. Po dwudziestu minutach dobiliśmy do łożyska Prutca, który pod śniegiem spływał z sąsiedniego kotła Zaroślackiego. Mieliśmy przed sobą jeden kilometr drogi łatwej o łagodnym spadku nad strumieniem — byliśmy już prawie w domu. Mimo to i mimo gęstniejącego mroku odpoczęliśmy chwilę. Uzmysłowiłem sobie błąd — nie wzięliśmy ani jednej latarki. Teraz w ciemności, więcej idąc niż jadąc, macając przed sobą kijkami posuwaliśmy się naprzód. Wielka radość, wspaniałe uczucie wyzwolenia się z mroku, to dalekie jeszcze migotanie światła w oknie schroniska. — Widać schronisko — krzyknąłem i przyspieszyłem. Tu już znałem każdą nierówność, każdy zakręt. Oglądnąłem się za siebie — byliśmy w komplecie. Marysia mówiła coś do doktora, którego czarna sylwetka wydawała się teraz ogromna na tle jasnej, w porównaniu z tłem lasu, wstęgi szlaku. Schody, weranda, jadalnia. — Wszystko w porządku — pocieszał ojciec widocznie zaniepokojonego Czuczewicza. — Władek nas wyprowadził na Howerlę. Na obiad. Czuczewicz pokiwał głową, a jego zniszczoną przez ospę twarz rozjaśnił uśmiech. — No to zrobię wam jajecznicę — powiedział. — Tak, tak! — krzyknąłem za odchodzącym w stronę kuchni. — Ale z piętnastu jaj. SZCZELINA CZASU Wszedłem na schodki prowadzące na pierwsze piętro typowego • domku w tym trzymilionowym mieście-wsi zwanym Montrealem. Zasapałem się dość szybkim marszem od stacji metra — pogoda po południu załamała się i moja choroba wieńcowa dawała znać o sobie. Podchodziłem w górę, utrzymując wzrok na jednym poziomie na przekór ciekawości. Najpierw zobaczyłem czarne półbuty rozstawione dość szeroko, potem popielate spodnie. Zdałem sobie sprawę, że to może niezbyt grzecznie omijać wzrokiem twarz czekającego na mnie u wylotu schodów. — Cześć! — powiedziałem trochę rozwlekle z serdecznością, ale zarazem z rezerwą. Chciałem użyć tego samego słowa, którego użył on, żegnając się ze mną przy naszym ostatnim rozstaniu, kiedy odchodził ku miastu odpoczywającemu po ostatnim nalocie, rozłożonemu w słońcu pod bezchmurnym niebem. Wpędziłem wtedy z powrotem psa za furtkę i oglądnąłem się za Tadziem. Wysoki, barczysty, o jasnych uczesanych na jeża włosach, wchodził właśnie na ścieżkę prowadzącą przez park w dół do miasta. Teraz, kiedy wyłaniałem się z wąskiego łożyska schodów, miałem przed sobą lekko przygarbionego mężczyznę o surowym spojrzeniu i szpakowatych, przerzedzonych włosach. — Dzień dobry — odpowiedział nadając słowu melodię angielskiego good morning. I uśmiechnął się. Nie było wątpliwości — to był Tadeusz, ten sam sprzed pięćdziesięciu lat. Roztopił się wówczas w czasie i przestrzeni i teraz został przeze mnie znaleziony jednym telefonem, z którym nie łączyłem żadnych nadziei. Tu, w Montrealu. Siedzieliśmy w fotelach, dwaj starzy faceci, streszczając swoje życia, wypluci przez historię w różnych krajach i na różnych kontynentach. Gdzieniegdzie poprawialiśmy wzajemnie nasze rozgadane pamiętniki z czasów, gdy z podręcznikami geometrii wykreślnej pod pachą zaczepialiśmy dziewczyny na Targach Wschodnich, albo wycyganialiśmy samochody od ojców i pędziliśmy nimi w Gorgany, wzniecając chmury kurzu na szutrowych gościńcach, a potem snując się leśnymi traktami, czyli dwiema ścieżkami z paskiem trawy między nimi Przyniosłem ze sobą stary, przedwojenny przewodnik po ówczesnej południowo-wschodniej Polsce, który przypadkiem wpadł mi w ręce w Bibliotece Polskiej w Montrealu. Wziąłem go z sobą tutaj, ponieważ był w nim plan Lwowa, w którym mieszkaliśmy i w miarę dokładne mapki gór naszej młodości. Bałem się trochę tego spotkania, śliskich ścieżek pamięci i chwil milczenia z rozpaczliwym poszukiwaniem tematu rozmowy. Mając te plany i mapki mogliśmy się odwołać, powołać, łatać dziury zapomnień, zapełnić czas szczegółami, które tworzyłyby przekonującą siatkę zdarzeń. Wodnista czerń zmroku zamalowała szyby okien. Światło lampy wiszącej nad karłowatym stolikiem padało na otwarte plany i mapki nie streszczonych dotąd wspomnień z tych czasów, którzy starzy ludzie uważają za swoje. Pojawiały się sylwetki przyjaciół, kolegów, dziewczyn. Przepływały i znikały. Ścieg rozmowy ściągał lata i miejsca, zakrywając przepaść czasu. — Zygmunt i ty jeździliście fiatami 508 — powiedziałem. — A ty dekawką. — To były doskonałe samochody. Dziś wydają się trochę śmieszne. — Co z Zygmuntem? — zapytał. — Zginął w pierwszych dniach wojny. — Hm, tak... A jego siostra Celina? — Mieszka w Krakowie. Wyszła za mąż w czasie wojny za lekarza. Męża zamordowali Ukraińcy tam na wschodzie. — Dlaczego?! — Był Polakiem. Na chwilę położyło się między nami milczenie, w zasięgu ręki, ale trudne do odgarnięcia. Tak, słyszał o tych sprawach, ale nie rozumie. Nie noże zrozumieć, że w czasie kiedy on nękał z powietrza niemieckie łodzie podwodne, tam narody żyjące od lat na tej samej ziemi... — Zygmunt. Chodziliśmy przecież razem po tych wspaniałych górach. Pamiętasz? — Oczywiście. Cofana taśma czasu błyskami sygnalizowała zdarzenia, obrazki; cała sztuka zatrzymać ją w porę, poprawić, aby trafić na początek czegoś. Coś wyłowiłem: Ruszczyna. Piekielnie męczące podejście na nartach z ciężkimi worami na plecach i ciągniętym toboganem z zaopatrzeniem dla schroniska pod Sywulą. — Czarnohora. Przejście całej grani na nartach w czasie ferii zimowych. Przypominasz sobie? — Oo, jakże, tego się nie zapomina. — Never — powiedział w zamyśleniu. — Przepraszam; ja tak rzadko mówię po polsku. — Don't worry — wyskoczyło ze mnie może trochę niegrzecznie. Ale zaraz: — Wróćmy do tej wycieczki. Wiesz, tu mamy mapkę pasma Czarnohory. Zobacz. Ale jego oczy cofnęły się w głąb, przymknął powieki jakby to pomagało w przywołaniu tamtych obrazów. — Wybraliśmy się w trójkę — ciągnąłem. — To był luty w trzydziestym dziewiątym. Wyjechaliśmy koło szóstej rano pospiesznym Lwów — Stanisławów — Woronienka. Potem tłukliśmy się z Worochty rozklekotanym autobusem. — To nie było tak daleko. — Nie, około trzydzieści kilometrów. Ale jechaliśmy godzinę. — Potem... — odcień pytania, motyl niepewności, uniesione brwi i oczekiwanie, że ja dopowiem to zdanie zaczęte od „potem” i nie trzeba pytajnika, bo to tylko przerwane zdanie. — Potem — poderwałem wątek — szliśmy z lici drogą na Dzembronię. Nie spotkaliśmy po drodze nikogo. — Plecaki ważyły, ale byliśmy dwadzieścia dwa. — Mieliśmy — poprawiłem żywcem tłumaczony zwrot angielski. Pamiętałem dobrze kilka szczegółów. Na przykład reflektorek na czapce z przyczepionymi do paska bateriami. To była produkcja zagraniczna. Jeszcze go używałem na wycieczkach po wojnie... Wtedy noc zsunęła się miękko na okiście świerków. Pióropusz gwiazd ozdabiał niedalekie góry. Szliśmy bez słów, zmęczeni. — Byliśmy wtedy zmęczeni bardzo — Tadzik wyłowił z przesuwającego się kadru ostatnią ścieżkę wspólnych myśli. — Taak. Siedzieliśmy w ciszy patrząc na siebie. Każdy z nas nasuwał nasze młode sylwetki na siedzącą po drugiej stronie stolika postać. Każdy z nas widział dwie twarze, niepodobne do siebie, jedną pokreśloną zmarszczkami, z nałożonymi protezami oczu i rzadką siwizną włosów, oraz drugą, gładką, bez pieczęci przeżyć, o ruchliwej mimice, często rozjaśnianą uśmiechem... Zauważyłem, że szczelina lat zaczyna się wolno powiększać, więc powiedziałem nienaturalnie szybko: — Doszliśmy do Dzembroni w późny wieczór, a może w nocy. Cała wieś kimała przykładnie. Nafta była droga. — Kimała? Czekaj, przypomnij. — Spała po prostu — lwowski bałak. A potem to szukanie schroniska. — To Zygmunt się uparł, że właśnie ta chałupa to nasz nocleg. — Wiesz, czarujące — w cudzysłowiu — były te schroniska. Zwykła chałupa, prycze z siennikami, pościel też dawali za dopłatą i zawsze dostałeś coś do zjedzenia. — Pamiętasz, łomotaliśmy very long; zaspany Hucuł mocował się z przymarzłymi drzwiami. — Krzyczał do nas: — Habow! — co oznaczało: poczekajcie. Zrzuciliśmy plecaki za progiem, a w chwilę potem na stole stał kamienny gar kiśliku, a za nim przyczaiła się pękata misa banuszu. Kwaśne mleko z kuleszą. Ohej! — Aha, kulesza to zdaje się kasza kukurydziana, mamałyga. — Tak, narodowa potrawa na Huculszczyźnie. Izba do spania była pusta. Rozłożyliśmy się na wyrkach, wybierając co miększe sienniki i zapadliśmy w niebyt. Milczenie znów rozsiadło się między nami tak, jakby ta noc sprzed pięćdziesięciu lat potrzebowała takich akcesorii. Znów niebezpiecznie zaczęła się powiększać otchłań czasu, gdy doszło do mnie pytanie Tadeusza: — Co z nimi, z Hucułami, zrobiła wojna? — Tamtędy przechodziły tylko wąskie ścieżki wojny. Fronty przewalały się innymi traktami. — Podobno po wojnie Stalin przesiedlał ich, jak Tatarów — dodałem. — Chyba trochę ich jeszcze tam mieszka. Kiedyś w Kijowie w muzeum Ławry Peczerskiej, o ile sobie przypominam, ze wzruszeniem oglądałem rekwizyty sztuki i folkloru huculskiego: łyżniki, rubaszki, kożuchy, korale i trembity. — Oo, byłeś w Kijowie? — Tak, zjeździłem w poprzek Rosję z okazji stażu naukowego. Wpadłem też do naszego miasta. — Wtedy zbudził nas Zygmunt — Tadeusz jednym chwytem zdrutował powstałą szczelinę czasu. — Wyszliśmy wcześnie, chociaż na ten dzień obliczyliśmy marsz na pięć do sześciu godzin. Do schroniska pod Popem Iwanem. — Czekaj no, jak tam się szło? — Kawał wzdłuż potoku Dzembronia, o, zobacz tu na mapie. Potem jego dopływem Dzembronką, tak się chyba nazywał, i to było dość przyjemne. Wiem, że mieliśmy na ślizgach nart lepniak na twardym Haugu i szło się wyśmienicie pod górę, prawda? — Really; zatrzymaliśmy się około południa, aby coś przekąsić. — Wydawało nam się, że mamy rezerwę czasową. Pogoda była bezbłędna, śnieg puszysty, mały mróz, słońce — marzenie! Odpoczywaliśmy na rozwidleniu szlaków. Jeden w prawo wyprowadzał na Munczel, a drugi, nie znakowany zresztą, na Smotrec. — Ej, ej, on nie wychodził na szczyt Smotreca, tylko na schronisko pod przełęczą. Przynajmniej my ominęliśmy szczyt. Zobacz ten szlak na mapie. Łoże potoku zarosło lodem. Porozrzucane tu i tam głazy otulone poduszkami śniegu eksplodowały odblaskami słońca. Ocalałe, nie upokorzone przez wiatry świerki zostawały za nami i coraz więcej bieli stykało się z błękitem, który, przecięty ostrym nożem grani Czarnohory, zapadał gdzieś w dole po słowackiej stronie. Weszliśmy w wielki kocioł zamknięty ścianami Munczela i Dzembroni z jednej, a Smotreca z drugiej strony. Nadszedł czas przypięcia fok. Ostatnie posterunki lasu, skarlałe świerki, zostały za nami i zaczęliśmy podchodzić stromo w górę. Ktoś przed kilkoma dniami szedł tędy, ale na stromszym poszedł w zakosy. Na pewno nie miał fok i ślizgały mu się narty. Zygmunt i Tadeusz ściągnęli skafandry — zagrzaliśmy się już po kilkudziesięciu metrach, tym bardziej, że szliśmy pod słońce zawieszone nad główną granią Czarnohory. Pochyleni dla zrównoważenia ciężaru plecaków wyregulowaliśmy oddechy. Za mną szedł Zygmunt; jego głośny wydech harmonizował się z moim, a kilka metrów za nim sapał Tadeusz. Śnieg rozstępował się pod nartami niezbyt głęboko, ale wystarczająco, aby torowanie wymagało znacznego wysiłku. Celowałem dziobami nart w niebo nad przełęczą, która zbliżała się zbyt powoli. Wreszcie i mnie dopiekło słońce; zatrzymałem się, aby ściągnąć wiatrówkę. Na prowadzeniu zmienił mnie Zygmunt. — Foki, fokami, ale ten kocioł i piłowanie nim w górę dało nam się wtedy we znaki — powiedział Tadeusz. Niedorzecznie zacząłem się zastanawiać nad użytym przez niego słowem „piłowanie”. Skąd to słowo? Chyba z naszej powojennej gwary. Nie przypominam sobie tego słowa sprzed wojny, a on od pięćdziesięciu lat tutaj, ani razu nie był w Polsce, nie słyszał tej niechlujnej mowy, nie mełł językiem, zły od rana, zachrypnięty z nadmiaru siarki w powietrzu obywatel stojący w kolejkach. Szukałem odpowiednika angielskiego, ale nic nie przychodziło mi do głowy. — Piłowaliśmy tak z półtora godziny — odpowiedziałem solidarnie. — Pamiętasz, że w końcu nie dało się tak iść prosto w górę i ty prowadząc z kolei musiałeś założyć zakos w kierunku Smotreca. — Pamiętam. Śnieg był na tyle głęboki, że mimo stromizny foki trzymały. Przy którymś z rzędu zakosie obejrzałem się za siebie i pokazałem wam kijkiem. Fantastic! Postrzępione ściany kotła pod Munczelem i pod szczycikiem Dzembronia — patrzyłem, patrzyłem i nie mogłem ruszyć z miejsca. — Patrzyliśmy wszyscy. Ale ja doradziłem, aby to sobie dłużej oglądnąć z przełęczy; i poszliśmy. Wiesz, wtedy wpadłem na ten pomysł, aby jeszcze tego samego dnia wyskoczyć bez plecaków na Popa Iwana. Na drugi dzień mielibyśmy mniej. — No i wyszliśmy bez przygód na tę przełęcz. Tam najprzyjemniejszy widok dla objuczonych tragarzy: schronisko AZS tuż, tuż i o wyciągnięcie ręki masyw Popa. Tylko 150 metrów wyżej. Po prostu nic. — W tym nadmiarze wrażeń zapomnieliśmy o amfiteatrze Munczela — kocioł stąd wydawał się być zamknięty ze wszystkich stron — i zdjąwszy foki pomknęliśmy ku schronisku. Wtedy wam powiedziałem o tym Popie, że dziś. W chwilę potem witaliśmy się z Ludwikiem Ziemblicem. — Dobra chłopcy, przenocuję was dziś bez kłopotów. Od jutra mam obłożone kopiato. Grupa wyjechała dziś z Warszawy, 35 osób. Teraz jest ich dziesięciu. Właźcie! — Panie Ludwiku, na razie zostawimy wory, łyknęlibyśmy po herbacie i chcemy jeszcze teraz wyskoczyć na Popa, bo jutro mamy w planie całą grań i zjazd na Zaroślak. — Rozsądnie. Powinniście to jutro oblecieć, jeśli pogoda wytrzyma. — Powiedział też — przypomniał Tadeusz — żeby się pospieszyć z tym Popem, bo czasu do zachodu słońca niewiele. — Tak powiedział. On mało mówił, odrzucał co nieważne, to co zostało zawsze było warte wysłuchania. — Wydawał nam się wtedy starym doświadczonym wygą, a przecież nie miał więcej jak czterdzieści kilka. Zauważyłem, że Tadeusz zaciął się przed: „nie miał”, zapewne znów nie zgadzało mu się z angielskim. Zdałem sobie nagle sprawę, że on przecież tłumaczy żywcem swoje myśli angielskie na polski; to musiało być diablo trudne i męczące. On od pięćdziesięciu lat myślał w obcym języku, najpierw po francusku, potem po angielsku. Zwaliliśmy plecaki na prycze, popiliśmy herbatę, przetrącili po składce—wtedy to się nazywało kanapki — potem po cukierku i w drogę. Szybko doszliśmy do głównej grani. Na północnym zachodzie wypiętrzał się Munczel, a za nim najwyższy w tej części pasma Czarnohory Brebenieskul — nasza jutrzejsza porcyjka, i to dopiero jedna trzecia marszruty. A na południu wznosił się szczyt Popa Iwana z podciętym kociołkiem zwróconym w kierunku Smotreca. — Boże, jak to się wydawało blisko, jak zrobiło nam się lekko bez plecaków — ucieszył się Tadeusz, jakby teraz ktoś mu zdjął ciężki wór z jego siedemdziesięciodwuletnich pleców. Pokiwałem głową. — Czy ty wiesz — powiedziałem, że ja jeszcze mam ten mój plecak norweski z aluminiowym stelażem i paskiem biodrowym? Chodzę z nim na większe wycieczki. Ale Bogiem a prawdą tak się teraz urządzam, że na ogół wracam na wieczór do naszego domku, który postawiłem w górach. Noszę więc tylko kieszeń na pasku. — Potem podchodziliśmy łagodnie w górę na takie wzniesienie wymiecione przez wiatry z kalafiorami lodowymi i dziurami, w których zostały tafle lodu po małych stawkach. — To „Pohane Misce”, parkiet diabelskich tańców — przypomniałem sobie — ale my patrzyliśmy w kierunku zbliżającego się trianguła na szczycie Popa. Ostatni odcinek był stromy. Patrzyłem pod nogi i od czasu do czasu w dół za siebie — taki znany trick psychiczny ułatwiający podchodzenie: nie patrzeć w górę, bo pojawia się zmęczenie — jeszcze tak daleko! I w końcu stromizna położyła się pokornie, a na jej wierzchołku zabłysnął w słońcu porośnięty lodem trójnóg triangułu. Ostatnie kroki, uderzenie wiatru od zachodu i stanęliśmy na szczycie. Słońce wisiało już nisko gdzieś nad wąskim paskiem słowackim i nad Rumunią, której granica podchodziła ku naszej, aby połączyć się z nią na nie odległym Stohu. Głębokie cienie i różowiejące ściany zakończone ostrymi grzebieniami grani to Alpy Marmaroskie i Rodniańskie. Na południu Góry Czywczyńskie i Stoh. — Wtedy zobaczyliśmy Howerlę. Po raz pierwszy, o ile pamiętam, tego dnia. — Tadeusz pochylony w fotelu jakby przypatrywał się temu widokowi nasuniętemu z pamięci jak przezrocze. — Tak, wydała nam się diablo daleko. Bliżej błyszczał w zachodzącym słońcu grzbiet Munczela, a za nim Brebenieskul — ich strome kotły po stronie wschodniej kryły przyczajoną noc — i Gutin Tomnatyk, a w siodle między nimi nasza jutrzejsza Howerla. Jutrzejsza... przecież jutro mam się spotkać z prof. H. na Uniwersytecie w Montrealu! Uwaga! Zapadnia czasu! — A tam w głębi na zachodzie ten wysoki szczyt, częściowo w cieniu? — W lewo od szczytu Gutin Tomnatyk — to zdaje się znaczy Wielki Tomnatyk, nie mam pojęcia jaki jest rodowód tych pięknych nazw — tam w lewo to masyw Pietrosula w grupie Alp Rodniańskich, ponad 2300 metrów. Wspaniały. O, tutaj go masz na mapce. — Zobaczcie, jak dobrze widoczne stąd jest schronisko. — Oo, to mi przypomina, że jestem wściekle głodny — wyrzucił z siebie Zygmunt i zaczął gorączkowo odpinać foki. — Tak, pamiętam — potwierdził Tadeusz — wówczas i ja poczułem pustkę w żołądku. Zjeżdżaliśmy ostrożnie. Na grani rozrzucone były częściowo odsłonięte głazy i lodowe rzeźby wiatru. Gdzieniegdzie zgrzytnął kamień zaczepiony stalową krawędzią narty. Słońce przyspieszyło, góry powlekły się czerwienią, a głębokie doliny zalegał już granat wieczoru. W schronisku zapalono lampy, a przed drzwiami pojawił się wilczur, nieodłączny towarzysz i przyjaciel Ziemblica. Przeleciał wieczorny wiatr i zamiótł śniegiem. Każdy z nas swoim śladem, zbliżaliśmy się, zjeżdżając do rozgadanych światłem okien. Noc od dołu podchodziła szybko. Zamilkliśmy na chwilę, jakby ta noc w schronisku pod Popem Iwanem miała stanowić cezurę czasu i teraz po tylu latach... — Byłeś naszym sumieniem, zatrudnionym zawsze w czasie wycieczek — powiedziałem wreszcie, cofając się głęboko w fotelu. Tadeusz zaśmiał się z niepewnością i zbytecznym zawstydzeniem. — Dlaczego sumieniem? — W młodych latach bawiłeś się w harcerstwo — krótkie spodenki, sznury, koniczynka, gwizdek na tasiemce i te rzeczy. Mnie to jakoś nigdy nie pociągało — zasady, rygor zbiórki, czuwaj! — ale miałem wiele sympatii do tego szarego bractwa. — Także sympatii wśród harcerek, o ile dobrze pamiętam — zaśmiał się. — Ee, chyba nie, raczej mało; ale wracając do sumienia: to ty zawsze budziłeś nas rano. Wówczas ściągnąłeś z nas koce koło szóstej. To zadecydowało. W pokoju przez noc zrobiło się zimno. Wstaliśmy dość posłusznie i zabraliśmy się do smarowania nart. Liczyliśmy się z tym, że foki będą rzadko potrzebne na tej trasie. Jedynie przed podejściem pod Howerlę, może jeszcze pod Turkuł opłaci się je przypinać. Już o pół do siódmej Hucułka kręcąca się po kuchni rozpaliła pod blachą, a w godzinę później, po śniadaniu, wpisawszy naszą trasę do książki wyjść, pożegnaliśmy się z Ziemblicem. Termometr wskazywał 15 stopni mrozu; bezchmurne niebo rozciągnięte powyżej i poniżej nas i prawie zupełny brak wiatru — to były idealne warunki do naszej dwudziestokilometrowej wędrówki po szczytach. — Do głównej grani doskoczyliśmy wówczas szybko — odszukałem tę drogę w pamięci. — Potem granią szło się prawie równo w kierunku Dzembroni i Munczela. — Nie pamiętam — z oporem przyznał się Tadeusz. — Ale mam jeszcze w oczach ten stromy kocioł, z którego podchodziliśmy poprzedniego dnia do schroniska, wówczas pełny już słońca. Szczególnie szczyt Munczela wydawał się jakiś radosny w tym słońcu. Tak — myślałem — grań wypiętrzała się wąska, ale wygodna, jak zwykle miejscami wyczyszczona ze śniegu przez wiatr. Trzeba było kruszyć lodowe kalafiory i omijać gałęzie niskich kosodrzewin. Z lewej strony ciągnęło mrozem. Strome ściany spadające ku połoninie Balcatul leniwie opuszczał zmrok. — Chyba na Munczelu stanęliśmy koło dziewiątej? — powiedział Tadeusz. — Widzę jeszcze teraz Popa Iwana już w pełnym słońcu. A na północnym zachodzie takie skaliste zerwy... nie pamiętam jak się nazywały te kotły i granie. — Chodzi ci pewnie o Kizie Ułohy pod granią Kedrowatego, a dalej za tą granią wspaniały kocioł Gadżyny. Zobacz — powiedziałem wskazując na mapę. — Tak, ale dalsze fragmenty naszej drogi zasłaniał masyw Brebenieskula. — Prawda; tam czekało nas niewielkie, ale strome podejście. — Przypominasz sobie, że na szczycie Munczela zobaczyliśmy odsłonięte przez wiatr głębokie okopy z pierwszej światowej? — Ba, i puszki po konserwach, a nawet przerdzewiały, pogięty chełm. Mówiliśmy wówczas, że to tak dawno, dwadzieścia lat, a to zostało tam, jakby minęły miesiące, a nie lata. — Zygmunt był tym najbardziej zafascynowany. A przecież półtora miesiąca wcześniej zaczął się rok 1939, rok nowej wojny. Wiedzieliśmy, że ona musi nadejść, i że my weźmiemy w niej udział, my trzej. Zygmunt miał już odsłużone wojsko, my dwaj nie. Czekało nas to po studiach. A może właśnie wcześniej? Stałem wówczas na szczycie i myślałem o tym także, jak również o przejściach przemytników, którzy tędy właśnie wędrowali na stronę słowacką między wsią Dzembronia a Balcatulem. Może w lecie także tędy przechodzą? Zapadły mi też w pamięć wielkie złomowiska skalne na szczytowym stożku Munczela. — Tam chyba odpoczywaliśmy, prawda? — Tadeusz z pedanterią, skrupulatnie usiłował odtworzyć ten dzień. — Tak, przez chwilę, może przez dziesięć minut. Słońce wisiało jeszcze nisko, a pamiętaj, że mróz był silny, szczególnie na szczycie. Dobrze, że nie wiało. — Potem przypięliśmy narty i w dół. — Tak, początek był przyjemny, ale nie dla Zygmunta. Zaczepił nartą o jakiś głaz i wyłożył się w przód. — Ach, to tam już blisko przełączki wyrwało mu ściągacz przy kandaharze. — Mieliśmy ślusarską robotę przez dobre pół godziny, to nie było przyjemne przy tym mrozie. A potem dość strome podejście na szczyt Brebenieskula. Pamiętam dobrze to podejście. Brebenieskul to drugi po Howerli szczyt Czarnohory — 2037 m npm. Po obu stronach grani początkowo strome ściany, potem łagodniejsze. Poszerzona grzęda pozwalała na zakładanie zakosów przy wchodzeniu na stożek wierzchołka. On sam także pokryty okopami, z dużym słupem triangulacyjnym, zdawał się oddalać w miarę naszego zmęczenia. Dochodziła dziesiąta. Zygmunt najbardziej zmęczony naprawą wiązania szedł ostatni. Miejscami trafialiśmy na gips przewiany, który łamał się niespodziewanie pod nartami. Aż wreszcie zatrzymaliśmy się przy nogach triangułu. Pod nami, po zachodniej stronie, zdawało się na wyciągnięcie ręki, rozsiadł się masywny Gutin Tomnatyk, odsunięty od głównej grani Czarnohory, jak zbuntowany członek rodziny. Wąska, krótka grań łączyła go z Rebrami, a ściślej z główną granią poniżej tego szczytu. W kotle pod nią, zasypane śniegiem spało snem zimowym polodowcowe jeziorko, z którego wypływał na słowacką stronę potok Brebenieskul. Pod nami, na północ, kocioł zakończony ścianą opadającą na Kizie Ułohy i niżej gęsty kożuch lasów rozścielony na podczarnohorskich szczytach. Wyraźnie widoczne huculskie zagrody to Bystrzec, przysiółek Żabiego. A na północny zachód zapadał w głąb największy 1 najpiękniejszy kocioł Gadżyna, częściowo przesłonięty przez boczną grań zwaną Kiedrowaty. Znaliśmy te wszystkie miejsca z wycieczek letnich i stojąc na szczycie odgadywaliśmy gdzie pod śniegiem ukryte jest jeziorko, gdzie strome żebra skalne spinają grań Szpyci z gadżyńskim kotłem. — Środek naszej marszruty przypadał na Rebry, czyli po polsku Żebra, zdaje się? — spytał Tadeusz. — Tak założyliśmy, co oczywiście niewiele znaczyło, jeśli mowa o czasie. Zresztą ten środek dotyczył partii graniowej, a przecież został jeszcze zjazd z Howerli i dojście do schroniska na Zaroślaku. — Ale do Reber zjazd nie całe dwa kilometry. — Nie bardzo; po drodze dwie kulminacje, na które musieliśmy wejść, a na końcu ta ostra wąska grań, gdzie zastosowaliśmy schodkowanie i podchodzenie jodełką. — Pamiętam, ja wtedy torowałem. Było trudno, very tired. — Prawda, ale za to potem ten wspaniały zjazd z Reber na Przełęcz Turkulską z nieliczącym się podejściem pod punkt zwornikowy, gdzie dochodzi grań ze Szpyci. Tu na mapie słupek graniczny nr 30. Tam zatrzymaliśmy się wypatrując miejsca skąd Włodek Kozło spadł z lawiną. — Kiedy to było? — W styczniu zeszłego roku, o ile się nie mylę. — Kocioł między Szpyciami a Kozłami nie wyglądał stamtąd tak groźnie. Nie była to głęboka niecka o bardzo stromych ścianach. Raczej przypominał rynnę pochyloną ku północy. Z niego zresztą wypływał uroczy strumień Dancerzyk, dopływ Prutu. Ale z miejsca na grani, w którym staliśmy wtedy, widać było solidne nawisy po stronie północnej, a pod nimi strome ściany. — Oba kotły — Gadżyna i Turkulski to chyba najpiękniejsze kotły w Czarnohorze. — Powiedziałbym największe, bo one wszystkie są wspaniałe, modelowe pozostałości po lodowcach z morenami, jak trzeba, niektóre z jeziorkami, na przykład Kocioł Turkulski. — Ale wracając do Włodka, ktoś tam wówczas zginął w tej lawinie. — Włodek miał kolosalne szczęście — sam się wygrzebał. Zginął jeden z kursantów, leśnik spod Białowieży. Muszę ci powiedzieć, że nie tak dawno rozmawiałem z Włodkiem w Krakowie i opowiadał mi o tej lawinie szczegółowo. — Zobacz, to rzeczywiście ponad dwa kilometry zjazdu z Reber na Przełęcz Turkulską — Tadeusz pokazywał na mapce ten fragment naszej trasy. — Sporo tam leżało odsłoniętych głazów. To przelatujący przez grań wiatr i intensywne słońce odsłaniają kamienie i kosówkę. Ale poza graniami nawet z wiosną leżała gruba warstwa śniegu; kiedyś namierzyłem trzy metry! Niemniej wówczas zjeżdżaliśmy prawie bez skrętów, na szusa, jak się wtedy mówiło, więcej po południowej stronie grani, za granicą. Na Przełęczy Turkulskiej zaplanowaliśmy główny odpoczynek z jedzeniem. — Siedzieliśmy na dużych głazach w pełnym słońcu w samo południe 1 żarliśmy popijając herbatę z termosa. To było satysfakcjonujące. Very. Z południowego wschodu wznosił się nad nami Gutin Tomnatyk, pod nami leżał pochylony ku północy kocioł pod skalistym grzbietem schodzącym ku Połoninie Turkulskiej. Przegryzając na zakończenie naszego posiłku susz owocowy z rodzynkami i cukrem gronowym rozleniwialiśmy się zwróceni ku słońcu twarzami. Mroźne powietrze z północy dokuczało plecom. Odwróciwszy głowę Zygmunt wypatrzył trójkę turystów podchodzących ku Niesamowitemu Jeziorku z dołu kotła. Obecnie Jeziorko wyróżniało się od reszty kotła tylko spłaszczoną bielą. Było tak rozkosznie, że z dużymi oporami opuszczaliśmy wygodne, kamienne bloki służące nam za ławy. Ale nasz czas przeznaczony na odpoczynek skończył się. Namazaliśmy trochę lepniaka na ślizgi nart i ruszyliśmy w kierunku szczytu Turkuła. — To był stromy odcinek — stwierdził Tadeusz. — Zakładaliśmy ostrożnie zakosy po wschodniej stronie grani i doszliśmy na górę w niecałe pół godziny. — Pamiętasz te skały na szczycie? Jedna wyglądała jak sowa z dwiema dziurami oczu. — Tak, była dziwna, ale pod samym szczytem strawersowaliśmy na grań schodzącą ku Dancerzowi. Tam główna grań Czarnohory skręca ku północy pod kątem prostym. Zobacz na mapce. — No i znów zjazd. — Tak, i to ciekawy — około półtora kilometra i kilkadziesiąt metrów różnicy poziomów. Są zresztą dwa szczyty Dancerza z pięknymi widokami na obie strony grani. — Tego fragmentu jakoś dobrze nie pamiętam. Przypominam sobie tylko, że nie zjeżdżaliśmy zbyt szybko, ponieważ Zygmunt nie miał wielkiego zaufania do tego wyrwanego ściągacza swoich kandaharów. — Ja z tego fragmentu wycieczki pamiętam jak nam wyrastała Howerla nad głowami i straszyła stromizną, której pokonanie nas czekało. Od czasu do czasu między drzewami w dole przebłyskiwało schronisko na Zaroślaku na tle białej plamy szczytu Małej Koźmieskiej. — W dole przy stacji botanicznej pod Pożyżewską opalali się jacyś turyści; muszę przyznać, że im zazdrościłem — bez plecaków, słoneczko, beautiful! — Mieliśmy już swoje w nogach, plecach i w ramionach. Każdy z nas dźwigał około dwudziestu kilogramów. Ale przez Pożyżewską i Breskul przeszliśmy w dobrym czasie. — No tak; niemniej zrobiło się już po drugiej, kiedy na przełęczy pod Howerlą zakładaliśmy foki. Zjazd z Breskula był krótki, ale męczący. Śnieg leżał tu nierówny, pozwiewany, jak na grani. Gdzieniegdzie na odsłoniętej trawie luźno, zwykle w grupie, wygrzewały się na słońcu duże głazy. Na jednym z nich, niedaleko słupka granicznego nr 39, widoczny był biało-żółty znak szlaku, który tutaj dochodził od dołu do biało-czerwonego, którym szliśmy cały czas główną granią. Byliśmy zmęczeni, szczególnie widać to było u Tadeusza. Obaj z Zygmuntem odzywali się niechętnie, ale Zygmunt ciągle coś dłubał przy nartach, albo szukał czegoś w plecaku, słowem był cały czas aktywny. Tadeusz zaś po nałożeniu fok siadł na głazie i schował głowę w rękawice wsparte na kijkach. Patrzyłem na niego z odcieniem zaniepokojenia. Ale po chwili zająłem się naszą drogą na szczyt Howerli i trasą zjazdu, gdybyśmy postanowili zjeżdżać ze szczytu przez kocioł między Howerlą a Breskulem. — Zobacz te ślady zjazdowe — powiedział wtedy Zygmunt, pokazując na stromą grań Howerli. — Dopiero u dołu jechali na szusa. — Za chwilę zobaczysz co to znaczy „u dołu” — zareplikowałem mentorsko — do szusowania z jednej czwartej brak bohaterów. Ja kiedyś wypuściłem trochę powyżej tych śladów i Jezus Maria jakim gazem wyniosło mnie poza przełęcz, aż na stok Breskula. Tadzik uniósł głowę i patrzył na grań Howerli, z której od strony kotła zwieszały się nawisy. Przez chwilę znów zaabsorbowało mnie planowanie trasy przejazdu przez kocioł, chociaż bardziej pociągał mnie zjazd przez Małą Howerlą wprost ku schronisku. — Chodźmy — powiedział Zygmunt wsuwając ręce pod pasy plecaka. — Już późno — dochodzi trzecia. — Szlak podejściowy w górę wyglądał na przetarty — snułem dalej naszą opowieść odrywając wzrok od mapy. — W każdym razie początek podejścia był nawet przyjemny. Ty szedłeś za mną, Zygmunt na końcu. — That was not so! — zaprzeczał Tadeusz — Ty już wtedy szedłeś ostatni, a ja prowadziłem. — Możliwe — zgodziłem się — w końcu to już pięćdziesiąt lat; takich szczegółów można nie pamiętać. — To very important, bardzo ważne — poprawił się wychylony z fotela — byłeś wyraźnie zmęczony. — Ale dość szybko wyszliśmy dzięki fokom na początek tych śladów zjazdowych w miejsce skąd szusowali, przypominasz sobie? Śladów było kilka, a może kilkanaście. Pewnie tu jakieś towarzystwo przed naszym przyjściem pędzlowało. — „Pędzlowało”. Jest jeszcze in use to słowo w kraju? Używane? — Raczej już umarło, jak wiele innych z tamtych lat. Znów przez chwilę wyrwany z miękkiego fotela znalazłem się na stoku, poczułem ciężar plecaka i zmęczenie mięśni nóg. Oglądnąłem się za siebie, przekładając narty przy zakosie. Zygmunt stanął przy mnie, a Tadeusz oddalony o kilkanaście metrów dochodził powoli. W dole zobaczyłem ślady po zjeździe do kotła; szły po stoku Breskula, w kierunku głębokiej niecki, małego kociołka, który wyglądał stąd jak wgłębienie odciśnięte uderzeniem ogromnej maczugi. Ślady prowadziły poniżej ku grzędzie, łagodnie w górnej części schodzącej na północ wprost w kierunku schroniska. Potem odbijały się w lewo na dno kotła, omijając strome ścianki. Wreszcie ginęły z oczu za moreną. A zatem—myślałem—można by tędy bezpiecznie zjechać. Zygmunt widocznie znalazł się na torze moich myśli. — Kiedy to Leszka Chlipalskiego i jednego z braci Steisingów zabrała tam niżej lawina? — zapytał. — W trzydziestym szóstym. No wiesz, ale warunki były wówczas fatalne. Boże, szkoda ich. Tadeusz przerwał studiowanie mapy i zdjął okulary. — Od razu wiedziałem, że nie będzie o key jak zaczęliście zbyt często odpoczywać w czasie podchodzenia. Ledwo doszła do mnie ta uwaga. Znalazłem się znów na stromej grani, przełożyłem narty do następnego zakosu i patrzyłem na Tadeusza, który zbliżał się wolno, ciężko oddychając. Ruszyłem naprzód wraz z Zygmuntem — nie chcieliśmy odpoczynkami wybijać Tadeusza z tempa. Posłusznie ciągnął za nami. Przy następnym zakosie postanowiliśmy jednak dać mu chwilę odpoczynku; sprawdziłem na zegarku: doszedł do nas dopiero po pięciu minutach. Patrzyłem na Zygmunta; kiwał głową na boki. Znaleźliśmy się w połowie wzniesienia. Jak zwykle patrzyłem w dół ku przełęczy, z której wyszliśmy. Szerokie siodło między Breskulem a Howerlą błyszczało w zachodzącym słońcu. Zielone lasy o tysiąc metrów poniżej nasiąkały już fioletem zbliżającego się zmroku. Na południowym wschodzie lustra śnieżnych ścian czarnohorskiej grani z kolejnymi szczytami, które pozostawiliśmy za sobą, odbijały blask słońca. Tadzik odpoczywał, oparty brodą na kijkach. Zaproponowałem: — Poniosę ci przez chwilę plecak; to już niedaleko. — Nie — powiedział cicho. — Dojdę. Nie martwcie się. — Weź ten cukier gronowy. To bardzo wzmacnia. Ja też przed chwilą... Zobacz ileśmy już wyszli! Ssał cukier i rozglądał się w milczeniu. — Byłeś wtedy very tired — znużony — poprawił się Tadeusz — ale nie chciałeś, abyśmy ci nieśli plecak. Cofnąłem się głęboko w fotel, zgięty bowiem nad mapą poczułem lekkie kłucie w sercu. Miałem przy sobie nitroglicerynę, ale nie trzeba było jeszcze... Widziałem, jak szlaki naszych wspomnień rozwidlają się, jak rodzą się dwie prawdy, jego i moja. Zygmunt nic już na to nie pomoże. W pół roku później zginął w okopie przy ckm-ie, przecięty serią z niemieckiego czołgu. A my tu wygodnie, w fotelach, z naszymi rozdwojonymi wspomnieniami... Czy ważna jest ta niegdysiejsza prawda? Ja padający wówczas na nos w śnieg, czy on ciężko dyszący z mgłą w oczach? A może to Zygmunta wyciągaliśmy w górę ku coraz lepiej widocznej wieży triangulacyjnej porośniętej lodem i skrzącej się w słońcu? Nie, na pewno nie! — To było ciężkie podejście. Ratowaliśmy się wówczas cukrem gronowym, uzupełniając kalorie — kluczyłem szukając grobli między strugami wspomnień. — Dałeś mi jednak w końcu swój plecak — Tadeusz był pewny swojej wersji. A może właśnie nie był pewny i oczekiwał zaprzeczenia? Na argumenty, że nie ma racji? Szukałem gorączkowo czegoś, co byłoby dla mnie samego dowodem mojej racji... Wydawało mi się, że widzę ostre kontury bliskiego szczytu i dwie sylwetki, moją i Zygmunta, nachylone nad Tadeuszem, leżącym na śniegu. — Zostanę tutaj — wyszarpnął z siebie. — Idźcie już! Jest późno. Odpocznę, potem zjadę przez kocioł. Położył głowę na zgiętym łokciu i zamknął oczy. Wygrzebałem z plecaka Cardiamid, termos z resztką herbaty i kostkę cukru. — Masz i popij—nachyliłem się nad nim, podając mu cukier nasycony kroplami. Nie odpowiedział; leżał z zamkniętymi oczami i szybko oddychał. Patrzyliśmy z Zygmuntem na siebie przestraszeni i niepewni co robić: czy pozwolić mu odpocząć przez chwilę i dojść z nim do szczytu, czy zjechać z powrotem na przełęcz i przez kocioł, morenę, na Zaroślak. Zygmunt wstrząsnął Tadeuszem, ale nie odniosło to skutku. Zdjął rękawicę i zamachnął się. Usłyszałem płaskie uderzenie i zobaczyłem, jak Zygmunt wciska kostkę cukru w półotwarte usta Tadeusza. — Dobrze — powiedział krótko — przyjął; za chwilę powinien przyjść do siebie. Po tym obrazie moja ścieżka pamięci znów się rozmazała i zapis przez chwilę stał się nieczytelny. Kiedy wrócił na ekran świadomości, wolno, krok za krokiem podchodziliśmy pod wierzchołek Howerli. Czując się lepiej Tadeusz sam zadecydował, aby jednak wyjść w górę. Nie było sensu wykłócać się z nim o zmianę planu. Niosłem jego plecak na zmianę z Zygmuntem, ale szliśmy tak wolno, że nie było to tak bardzo męczące. — I doszliśmy pod ten przeklęty trianguł — zamknął ten rozdział. A więc „przeklęty”! A może to on był wykończony niesieniem dwóch plecaków? Przypomniałem sobie wspaniały widok na bezmiar gór. Tuż obok, jak się wydawało, Pietros z ogromnym cieniem kotłów, które utraciły już słońce. Na wschodzie cała grań Czarnohory, powleczona złotem, gdzieniegdzie pokolorowana czerwienią. W dole ciemny Górny Kocioł Zaroślacki, po którego ścianach wolno, w miarę jak obniżało się słońce, wznosił się cień Howerli, a tam całkiem nisko, w świerkach, schronisko z pionowym pióropuszem dymu. Powiał wiatr lekki, ale dojmujący zimnem. Odpinanie fok, pospieszne przecieranie ślizgów nart, i byliśmy gotowi. — Właściwie byłeś już prawie o key; wziąłeś nawet ode mnie swój plecak — powiedział Tadeusz. — Którędy zjeżdżaliśmy? — Przez Plecy Howerli. Czasem to nazywano Małą Howerlą. Wydawało mi się wówczas, że ten zjazd potrwa krócej niż przez kocioł. Poza tym głęboko zapadł w nas strach przed moreną z ukrytym pod nią wodospadem Prutu, z której zeszła trzy lata wcześniej ta fatalna lawina, zabierając Leszka Chlipalskiego z towarzyszem. Od tego czasu mało kto tamtędy zjeżdżał, mimo że tak jak na przykład w tym dniu nie było warunków lawinowych. Zrobiło się późno, minęła czwarta i do zachodu słońca pozostało około pół godziny, a pod nami lasy przystrajały się w granat wieczoru. Teraz w tym montrealskim mieszkaniu Tadeusza o wiele tysięcy kilometrów stamtąd i w pół wieku później, siedząc w fotelu powtarzałem ten zjazd. Mięśnie nóg drgały rytmicznie w miarę wykonywanych skrętów, plecak zmuszał do wychylenia w przód, zaciskałem palce na kijkach, rytm serca przyspieszył. Zapragnąłem skończyć już ten zjazd i cierpliwe odtwarzanie przebiegu owego dalekiego dnia. Czy warto tak szczegółowo odtajniać pamięć owych czasów, naszych przeżyć, obrazu tych gór otoczonych dziś milczeniem? Ale coś nie dawało spokoju i jemu i mnie. Chcieliśmy sobie wyjaśnić jak to było naprawdę, lecz wyjaśnić osobno każdy sobie, bez wzajemnego przekonywania się. Słuchaliśmy uważnie swoich słów, pozornie obojętnych fragmentów tych wspomnień po to, aby w nich znaleźć potwierdzenie — każdy swojej wersji, owego rozdwojenia: czy jemu, czy mnie zdarzyło się to pod szczytem Howerli? — Pierwszy ruszył w dół Zygmunt, za nim ja, a ty na końcu — powiedziałem ważąc każde słowo. — Pamiętam, tak było. Wiem! On został dłużej na szczycie, musiał bowiem podregulować pasy swojego plecaka, poluzowane kiedy nieśliśmy go w górę. A więc jednak to on! Zaraz — myślałem gorączkowo — ale dlaczego ja jechałem w środku, między nimi, chociaż zwykle prowadziłem zjazd? Może właśnie umyślnie wzięli mnie między siebie... Przecież to nieważne; nic złego chwilowo zasłabnąć, nie warto nawet o tym wspominać. A może dla każdego z nas nie sam fakt był tak ważny, jak jego projekcja w pamięci? To, co się koniecznie chciało pamiętać? Zniechęcony wróciłem na stromiznę stoku. — Dość szybko znaleźliśmy się na dole — usiłowałem skrócić akcję, aby skończyć. — Tak; ty wyprzedziłeś Zygmunta wjeżdżając na grzędę Pleców, ale w zasadzie trzymaliśmy się razem. Myślę, że przyszedłeś już całkiem do siebie. Zrezygnowałem. Niech tak zostanie — on ze swoją prawdą, a ja z moją. I Zygmunt bez żadnych wspomnień, sam teraz wskrzeszony wspomnieniem... — Śnieg leżał tam zmarznięty, ale dobry do skrętów — przypomniałem. — A trzeba było na tej stromiźnie gęsto kręcić. — Ale to już w dół. Wszystko wydawało się easy. — To jednak 700 metrów różnicy poziomów na trzech kilometrach najwyżej — rzekłem pochylając się znów nad mapką. — A przez plecaki nie dało się szybko przechodzić ze skrętu w skręt. — Nie pamiętam. Zdjął okulary i zagłębił się w fotelu lekko przygarbiony. Wyglądał na bardzo znużonego, jak wówczas, kiedy zaczynaliśmy drugi etap zjazdu stromizną Pleców Howerli. Wbrew logice pomyślałem, że trzeba dać mu teraz odpocząć. Sam zresztą także odczuwałem znużenie tutaj, w zacisznym wnętrzu pokoju. Na stoliku pod lampą leżała mapka wyjęta ze starego przewodnika. Milczeliśmy przez chwilę. Z wolna dochodziło do mojej świadomości, że moje obecne zmęczenie to wynik dzisiejszej wędrówki między wieżowcami Montrealu i... siedemdziesięciu dwóch lat niełatwego życia. Tadeusz siedział trzymając ręce z zaplecionymi palcami na kolanach i wydawało się, że drzemie. — W lesie leżał już zmrok. Jechaliśmy trochę na wyczucie — powiedział cicho, jakby do siebie. — Szlak był przetarty. Tam zawsze jest przetarty przez wielu narciarzy. — Jest? Really? — zapytał. I zostawił mnie z tym pytaniem bezradnego tak, jakby wymagał, aby przenieść się teraz w te tak odległe góry, świerkowe lasy, którymi przetoczyła się historia i złe dni. Żeby t e r a z iść tym szlakiem ku bliskim już zabudowaniom schroniska, które, być może, nie istnieje, lub rozrosło się w graniastosłup hotelu, w osadę na bezdrzewnej zapewne wyżynie, nad betonową rynną uregulowanego potoku. Dzisiaj... Piekielna szczelina czasu, do której zaglądaliśmy obaj bezradni, starzy ludzie, tym razem rozsunięta była już bezpowrotnie, gdy odlatywaliśmy w inną epokę i na inny kontynent. Ale góry zostały, majestatycznie wypiętrzając się nad nami. One jedne trwały, lekceważąc tak dla nich krótkie mgnienie czasu. Złożyłem starannie mapę. KRZYŻ OBOK SZLAKU Szlak położył się białą wstążką na dnie Kotła Zaroślackiego, skąd kluczył między kosówkami ku wznoszącej się nad nim morenie. Gorąco upalnego lata pozostało w dolinach i w ostatnich jego bastionach — matecznikach świerkowych lasów. Po niewielkim podejściu ze schroniska do Kotła, towarzystwo z pociągu Dancing — Bridge na trasie Kraków — Worochta, zupełnie przypadkowa zbieranina ludzi, rozgadane, dowcipkujące, zbliżało się teraz do stromego stoku pod moreną. Z całego pociągu niewielu zostało chętnych amatorów wycieczki na Howerlę. Naliczyłem ich po wyjściu ze schroniska 35 osób. Prowadziłem niekiedy takie wycieczki w góry, często dwudniowe, sobotnio-niedzielne. Bezpłatny bilet kolejowy — co nie było obojętne dla studenckiej kieszeni — wygodne miejsce, i znów spotkanie z moimi górami, to pokonywało moje opory wędrowania w hałaśliwej gromadzie nieznanych mi ludzi. W zimie ta akcja, a raczej te pociągi nazywały się Narty — Dancing — Bridge. Dziś już nie pamiętam, czy ta doskonała inicjatywa była pomysłem ówczesnego ministra komunikacji, czy Ligi Popierania Turystyki i jej ustosunkowanego prezesa inż. Aleksandra Bobkowskiego, zięcia Prezydenta Mośpickiego, co nie było bez znaczenia, jak zawsze. Prowadząc grupę zboczyłem ze szlaku w prawo przy kępie świerków w kierunku drewnianego krzyża. Stał samotnie; ostatnie świerki zostały za nami, a on rozciągał swoje ramiona nad pokorną niską kosodrzewiną, jakby zagradzał drogę ku morenie, ku spadającemu z niej wodospadowi Prutczyka, jakby zakazywał. W miarę jak zbliżałem się do niego krzyż rósł w górę. Widziany z daleka, przypominał niewielki krzyż przydrożny; tutaj wspinał się ponad ściany Kotła, stanowiące zamknięcie doliny. Gruby, kwadratowy słup z rozpiętą na nim poprzeczną belką wznosił się płynąc po bezchmurnym niebie. Jeszcze kilka kroków, a jego wierzchołek sięgnął szczytu Howerli. Teraz już krzyż przekreślał całą górę pionowo i w poprzek. Cofnąłem się nieco, jakby przestraszył mnie ten niemy protest. Teraz znów lewe ramię krzyża obniżyło się i jak drogowskaz wskazywało na błyskający w słońcu wodospad spadający z miejsca, gdzie rodzi się Prut. Tam właśnie to się stało. Zatrzymałem się w milczeniu i schyliłem głowę. Staccato rozmów za mną wygasło. Ktoś zapytał mnie tak, jak się prosi o informację krajoznawczą: — Co to za krzyż? Drgnąłem. Pytanie rozcięło tkaninę moich wspomnień, przerwało rozciągającą się skargę do Gór, do ich bezwzględnej surowości w karaniu zagubionych, niewinnych, czasem lekkomyślnych ludzi — najwyższym wyrokiem. — Tutaj w zimie zeszłego roku lawina zasypała dwóch narciarzy, młodego lekarza i studenta. Nie wiem, może znając Leszka Chlipalskiego i młodych Steisingów nadałem mojej wypowiedzi szczególną intonację. A może na tym pustkowiu, od którego, jakby w popłochu, odbiegał szlak, gdzie już zabrakło drzew, a porozrzucane głazy przypominały wywrócone nagrobki, może tu nasunął się na nich, stojących za mną, welon grozy, a cień śmierci przesłonił im na chwilę dysk słońca... Cisza, jak po uporządkowaniu grobu i złożeniu rąk w skupieniu. Nie chciałem takiej ciszy cmentarnej. Moja była inna, a ściślej: inna była nasza, ich kolegów, przyjaciół przychodzących tu w zimie pod krzyż, który postawiono w miejscu czoła owej lawiny. Wstępowaliśmy tu zawsze, jakby w odwiedziny, aby potem podchodzić pod górny kocioł lub zjeżdżać do schroniska. Przecież to nie musieli być właśnie oni; każdego z nas mogła wówczas, teraz i w przyszłości zabrać lawina. Każdy z nas mógł zamarznąć przyłapany na grani przez lodowe podmuchy wiatru; każdemu katarakta mgły i zamieci mogła zasłonić przepaść i zrzucić ze skalnych żeber. Mieliśmy stwardniałe serca i zawsze suche oczy. Może to pomogło wielu z nas przejść niebezpieczeństwa i męki piekielnej wojny? Wskazałem na rozrzucone opodal głazy i zaproponowałem chwilę odpoczynku przed podejściem do górnego kotła. Rozłożyli się na słońcu, przesypując między sobą słowa, jak żwirek na piargach rysujący szklaną taflę górskiej ciszy. Odszedłem od nich jeszcze raz zbliżając się do krzyża. Przeciągnął lekki powiew, który zagłuszał ich rozmowy. Zdawało mi się, że jestem tutaj sam, że śnieg zaściela kocioł, a w górze błyszczy w słońcu wierzchołek Howerli z nawieszonymi frendzlami nawisów. Wracał tamten dzień... Poranne bezchmurne niebo nie wróży w górach pięknej pogody. Tego dnia to się też sprawdziło. Od zachodu nasunęły się szare worki chmur; Howerlę i Breskul przesłoniła kurtyna mgieł. Patrząc przez okna jadalni schroniska na Zaroślaku miało się wrażenie, że jedynie ciemne świerki górują nad dachem, że białe, wysokie szczyty, zaśnieżone granie stanowiły tylko dekorację, teraz gdzieś usuniętą i nie istniały w rzeczywistości. Horyzont przyszyty był do chmur niewidocznym ściegiem. Minęła druga. Jadalnia prawie pełna, jak zwykle w okresie Świąt Bożego Narodzenia, szumiała gwarem rozmów i rozsypanym gdzieniegdzie śmiechem. Czasem gwar przycichał, a oczy kierowały się ku oknom, gdy wiatr targnął nimi mocniej, uderzając w szyby śnieżnym pyłem. Pojawiało się wtedy uczucie zadowolenia z komfortu ciepłej izby, bufetu pod ręką, możliwości gawędzenia z ludźmi, których spotykało się tylko tutaj, mimo że niektórzy z nich mieszkali w tym samym mieście, o kilka ulic zaledwie, ale tutaj jakoś łatwiej się było spotkać i porozmawiać. W kącie sali siedzieli młodzi, studenci ze Lwowa, rozgadani i roześmiani. Za kilka dni mieli startować w zawodach. Pilnie trenowali, ale dziś, po gwałtownym załamaniu się pogody, wcześniej zjechali z tras i torów slalomu. Jutro można to będzie nadrobić przy lepszej pogodzie. Stanisław Czuczewicz nie wydawał się beztroski i spokojny. Jego poważna, poznaczona dziobami po ospie twarz pochylona była teraz nad książką wyjść, gdzie wpisywano wszystkie wycieczki przed opuszczeniem schroniska. Pilnie tego przestrzegał jako jego kierownik, nawet gdyby miał to być ot, taki sobie kilkugodzinny spacer. Patrząc na obecnych w jadalni sprawdzał kto już wrócił. Brakowało mu siedmiu osób. Trzy z nich wcześnie rano wybrały się do schroniska na Maryszewskiej i powinny były dojść do celu przed tą zamiecią. Miały tam zostać na noc. Na Howerlę wybrały się dwie grupy: dwóch znanych mu starszych turystów z pokoju 5 i trójka z pokoju 7, która wpisała się w pośpiechu skrótami: L. Chlip.. + 2 Steis. Czuczewicz sprawdził godziny wpisu i spojrzał na zegarek. Dwóch turystów wyszło o ósmej rano, a pozostała trójka około dziewiątej. Pogoda załamała się gdzieś koło pierwszej. Wszyscy oni mieli zatem czas, aby wyjść na Howerlę i powinni teraz zjeżdżać w dół. Ale którędy? Czy przez kocioł między Howerlą a Breskulem, czy przez Plecy? Dwaj turyści zapisali: „Wejście przez Plecy, zjazd przez kocioł”, ale dr Leszek Chlipalski, kryjący się pod skróconym podpisem, nie podał trasy. Czuczewicz znał dobrze całą trójkę. Leszek Chlipalski ukochał te góry i przyjeżdżał tu często w czasach studenckich. Teraz, będąc świeżo po dyplomie lekarza, trochę rzadziej wykradał wolne dni, ale nie pomijał żadnej okazji, aby pohasać na nartach. Jeździł doskonale; łączył hobby zawodnika z pasją turysty. Skromny i cichy, miał duży autorytet wśród młodszych sportowców, ale i u wytrawnych turystów, którzy „ścigaczy na bramkach” traktowali z pewną wyższością. W ostatnich latach bywał tu zwykle z braćmi Steisingami, Andrzejem i Jankiem, synami profesora medycyny ze Lwowa. Zresztą łączyły ich związki prawie rodzinne — z ich siostrą był bowiem zaręczony. Młodzi Steisingowie też jeździli na nartach bardzo dobrze, co zawdzięczali głównie Leszkowi, swojemu nauczycielowi w tym sporcie i towarzyszowi wycieczek. Widywało się ich tu zawsze razem. Starszy Andrzej był już na studiach, a młodszy Janek kończył gimnazjum. Czuczewicz jeszcze raz spojrzał na zegarek. Nie było powodu do alarmu. Muszą powoli i ostrożnie zjeżdżać w tej mgle; to trwa. Wracającego do kuchni zaczepił jakiś nowy przybysz z dolin. — Słyszał pan, panie kierowniku? O tej porze burza! Huknęło i piorun zadudnił po górach. — Kiedy? Nie słyszałem. — Jakieś pół godziny temu. Był pan wtedy w kuchni, tam hałas, ale tu było słychać. Mówiliśmy o tej burzy z kolegami; oni też się dziwią. — Pół godziny, mówi pan? — Czuczewicz pytał niecierpliwie. — A z której strony ten huk było słychać? Wiedział, że pytanie jest nielogiczne. Przelewa się to po górach, mgła tłumi i rozprasza, ale usiłował wyłowić wszelkie szczegóły. — Nie wiadomo, ale czy to ważne? — Bardzo ważne! To nie był piorun, ale lawina. Kilka osób w pobliżu usłyszało słowa Czuczewicza i po jadalni rozpłynęła się cisza. Zza okien słychać było teraz wyraźnie krótkie ujadania wiatru i szelesty pędzonego przez werandę śniegu. Czuczewicz wciągnął futrzaną kurtkę, nałożył kaptur i wyszedł przed schronisko. Stał teraz nieruchomo i wsłuchiwał się w swoje góry. Ten szum, raz narastający, raz cichnący, to kołysanie się świerków. Szmer świergotliwy, przypominający przesypywanie kamyków, to Prutczyk tam w dole pod mostkiem. Przerywane dźwięki fujarek, to oddechy wiatru w szparach gontów, którymi kryty był dach schroniska, a perkusyjne odgłosy i stuki, to gra pędzonego powietrza na klawiaturze obluzowanych desek balustrady ganku. Stanisław Czuczewicz czuł się nie tylko gospodarzem schroniska, ale jego były te góry od Howerli aż po Szpyci. Tak sobie podzielili z Ludwikiem Ziemblicem Czarnohorę między siebie: Czuczewicz do Szpyci, a Ziemblic, gazda w schronisku pod Popem Iwanem — do Popa. Potem uruchomiono schronisko prawie w połowie pasma — pod Maryszewską, ale stary podział został; podział nieformalny, ot, tak sobie, prawie żartobliwy. W każdym razie ten grzmot, ta lawina, to gdzieś w tej części pasma, z Breskula, z Howerli? Z Howerli?! Czuczewicz stał i nadsłuchiwał. Starannie dzielił szumy, szmery, gwizdy i klaskania, które nadlatywały z różnych stron. Całą tę symfonię gór segregował na głosy, wyróżniał w niej rytmy, modulacje, piano i forte. Wszystko to już rozpoznane zepchnął gdzieś w głąb świadomości, uczynił z tego tło i teraz oczekiwał na jeden choćby szmer, dźwięk, głos nietypowy, inny, jak głos solisty otoczony mniej ważnym akompaniamentem... Nagle... ale może mu się zdawało, może to tylko zawodzenie wiatru... coś jednak innego, różniącego się, co wygasło i znów się pojawiało z częstością zadyszania kogoś, kto krzyczy przy wydechu, a potem robi przerwę na wdech. Ale czy to krzyk, czy jęk jakiś wydłużony, może płacz? Patrzył teraz intensywnie na dochodzący do schroniska biało-czerwony szlak, prowadzący na główną grań, na Howerlę. I szlak z Howerli właśnie. Rozhuśtane przez wiatr gałęzie świerków to zasłaniały, to znów odkrywały ślady nart, częściowo przysypane nawianym śniegiem. Słuchał i patrzył. Teraz znowu, poza tłem, nie słyszał niczego wyróżniającego się. Przymykane co chwila przed siekącym śniegiem oczy również nie dostrzegały nikogo w lesie, na szlaku. Mróz zaczął szczypać w policzki i Czuczewicz wolno odwrócił się ku werandzie schroniska. Wtedy właśnie usłyszał ten głos — już nie miał wątpliwości, że to głos ludzki — i szarpnął głową w bok, wbijając wzrok w oddalony zakręt szlaku. Potem znów gwałtowny wiatr zakręcił śniegiem i biały wir posuwał się teraz szlakiem, jakby dla niego stworzono tę drogę. Wreszcie wpadł w las i rozproszył się między drzewami. Ale ścieżka nie pozostała pusta. Jakaś postać to biegła, to zwalniała, a nawet chwilami przystawała. Cichy nieartykułowany skowyt towarzyszył nadludzkim, wydawało się, wysiłkom. Czuczewicz już biegł naprzeciw. Poznał: był to Janek, jeden z braci Steisingów. Stanął przy nim. — Gdzie tamci? — krzyknął, potrząsając nim. — T-a-m! Lawina! Szukałem ich, ale nic... Odpiął mu narty przed schroniskiem i wprowadził ciężko dyszącego chłopca do jadalni. Wybrali drogę przez Plecy, zwane też Małą Howerlą. Tak szybko udało im się podejść na przełęcz, a następnie pokonać stromy odcinek Pleców, że postanowili odpocząć chwilę przed rozpoczęciem wspinaczki na szczyt Howerli. Byli trochę zmęczeni tempem i ostatnim podejściem stromą grzędą. Słońce przypiekało rozkosznie; znaleźli gruby konar kosodrzewiny wysunięty spod śniegu i teraz siedzieli na nim we trójkę, ssąc landrynki. Leszek, który prowadził cały czas na podejściu, odczuwał trochę mięśnie nóg. Wyprostował je i odwrócił głowę w kierunku, z którego przyszli. Pod nimi, zasłonięta przez garb Pleców, leżała przełęcz, a nad nią błyszczały szczyty Małej i Dużej Koźmieskiej. Dalej widać było szczyt Kukula, za którym w dolinie rozsiadła się Worochta. Dwaj bracia wystawili twarze do słońca i zamknęli oczy. — Załóżcie okulary — powiedział do nich Leszek — jutro będziecie mieli worki pod oczami. — Tylko przez chwilę tak bez okularów — tłumaczył się Andrzej — grzeje jak w lecie. — No, trzeba iść — po dłuższej chwili milczenia zadecydował Leszek. Czuł się spokojny po wszystkich egzaminach z dyplomowym na końcu. Nie miał problemów ani zmartwień. Zakończył pewien etap w życiu. Już zaczął staż, może dostanie asystenturę? Wszystko więc idzie dobrze. Trzeba sobie też tak ustawić życie, aby wpleść w nie na stałe góry i narty, a w lecie znów wędrówki kajakowe. Przyszłość była otwarta, rysowała się pogodnie, szczęśliwie. I oczywiście ona, najbliższa mu istota, a także jej dom nobliwy, ustabilizowany, gdzie wszystko szło jak w zegarku, stwarzał dobrą atmosferę dla nich obojga. Szkoda tylko, że dotąd mało miała kontaktu z górami. Ale to się da nadrobić. Podchodzili teraz pod główny masyw największej góry pasma Czarnohory. Ktoś patrzący z daleka — Leszek często przyglądał się właśnie Howerli z Koźmieskiej, nazywał to: organoleptycznym badaniem góry — widział trzy czarne mrówki nie poruszające się prawie na białym obrusie, napiętym u wierzchołka szpilką wieży triangulacyjnej. Zostawała po nich tylko cieniutka fastryga zakosów. Słońce wędrujące południową ścianą nieba świeciło im prosto w oczy. Od północy i od wschodu w głębinach dolin kładły się długie cienie. Na szczycie znaleźli się trochę po dwunastej. Ściągnęli z nart foki i oglądając panoramę przegryzali teraz paprykowaną słoninę. Leszek miał zastrzeżenia, poparte argumentami fachowymi, przeciw tak esencjonalne-mu wtłaczaniu kalorii, ale sam nie bardzo się do nich stosował. Patrząc na zachód zauważył nieoczekiwany, przy tak dotąd pięknej pogodzie, ciemny wał chmur. Wydawało się, że płyną one w ich kierunku poniżej szczytu Pietrosa i Howerli. — Może je przytrzyma grań Czarnohory? — myślał. — Jedziemy, koledzy — powiedział żartobliwie, ale stanowczo. — Może nas zamulić mgła w kotle. Skierowali się ku przełęczy między Howerlą a Breskulem. Na grani śnieg był twardy, puch zsiadły na przemian z gipsem i miejscami szrenią. Różnorodność pokrywy śnieżnej nie dawała szans na dłuższe ani szybsze zjazdy. W każdej chwili bowiem można było wbić się dziobami w wygładzoną bułę śniegu, co groziło złamaniem narty, a także fatalnym upadkiem w przód. Leszek prowadził zjazd ostrożnie, zmuszony do krótkich zakosów niewielką szerokością grani. Zmieniał kierunek jazdy bez zatrzymań, czasem krystianią lub łukiem z oporu, a czasem obskokiem. Obaj bracia jechali za nim, Janek w środku, Andrzej na końcu, co zresztą ustalili na górze. Leszek pozostawiał im w zasadzie swobodę w zjeździe, ale w przypadkach, gdy grało rolę bezpieczeństwo, narzucał decyzję, nazywając ją demokratycznie uzgodnieniem. Oglądał się co pewien czas kontrolując, czy nadążają za nim. W jednym miejscu Andrzeja poniosło poza zakos zrobiony przez Leszka i znalazł się niebezpiecznie blisko krawędzi grani. Z miejsca, z którego obserwował go Leszek, nie widać było potężnego nawisu zwieszającego się wzdłuż grani prawie na całej jej długości do przełęczy, ale on o nim wiedział. Chłopak zatrzymał się na szczęście jeszcze na twardym i przełożył narty. Leszek zaczekał na obu, po czym powiedział z pozornym spokojem: — Proszę absolutnie nie wyjeżdżać poza mój ślad. O mały włos zostałoby nas dwóch i wskazał na ślad powyżej dochodzący prawie do krawędzi. — Przepraszam — usłyszał w odpowiedzi nim znów ruszył w dół. Kątem oka zauważył, że nadpływający z zachodu wał chmur zdążał ku przełęczy. Czoło chmury rozsnuło się na pojedyncze mgiełki, białe, muślinowe, jak poszarpane kłębki waty; tworzyły one na niebie ornamenty, piękne w kształcie i pełne wdzięku w swoich płynnych ruchach. Leszek dojechał do śladów, którymi kilka osób, być może dziś lub wczoraj, zdecydowało się wyszusować na przełęcz. Pomyślał, że to może Kazik, Romek, lub Mietek oswajali się z szybkością, trenując zjazd do zawodów. Zaufał tym śladom i ustawił narty wprost w dół. Ujechał kilkadziesiąt metrów, kiedy stwierdził ze zdziwieniem, że mimo narastającego gwizdu powietrza nie porusza się znów tak prędko. Kiedy bez trudu krystianią zatrzymał się na przełęczy między Howerlą a Breskulem, zrozumiał: hamował go silny wiatr, który teraz wiał z zachodu coraz szybciej, pędząc wał chmur. Miłe, łagodne obłoczki przegonił już przez przełęcz i teraz spychał je w dół do kotła. Chłopcy dojechali tuż po nim. Bezpośrednio po ich przyjeździe ruszył do kotła, każąc im trzymać się blisko,,. Jakieś ślady nart były tu także widoczne. Prowadziły stokiem Breskula aż na dużą grzędę poniżej małego kociołka, a stamtąd w lewo dużym łukiem obniżały się aż na dno kotła. Wyglądały na stosunkowo świeże i Leszek patrząc za nimi zobaczył w kotle dwóch narciarzy, stojących i wyraźnie wypoczywających po długim zjeździe. Przekładając narty do zjazdu wzdłuż przejechanego śladu zauważyli spiętrzoną, ciemną chmurę wypełniającą przełęcz, z której przed chwilą zjechali. Kocioł był jeszcze widoczny, ale przepędzone przez wiatr obłoki, przepływając nad nimi co chwila, zasłaniały słońce. Plamy ich cieni przesuwały się po śniegu zostawiając coraz mniej odblaskowej bieli. Długi zjazd na dno kotła zakończyli efektownymi krystianiami obok dostrzeżonych z góry dwóch narciarzy. W jednym z nich Leszek poznał znajomego, który rano wyszedł przed nimi, idąc też na Howerlę. Wymienili pozdrowienia i niekonwencjonalne, tym razem, uwagi o pogarszającej się pogodzie. Teraz stali w piątkę i z troską patrzyli na zakrytą chmurami zachodnią ścianę kotła. Nagle uderzył w nich silny podmuch wiatru, aż zgięli się w pół, aby nie upaść. Gdy wiatr nieco ucichł podnieśli głowy, ale nie zobaczyli już ścian kotła. Gęsta mgła rozścieliła się wokół nich stanowiąc zaporę dla oczu, oblepiając twarze zimną wilgocią. Widać było na pięć, sześć metrów, raz dalej, raz bliżej. Wiatr przepędzał śnieg w dół kotła i zdawało im się, że stojąc płyną w górę, aż wsparli się na kijkach w złudzeniu, że to ich zatrzyma. — Musimy szybko uciekać w dół — Leszek przekrzykiwał wzmagający się znowu wiatr. — Myśmy tu upatrzyli dużą skalną wantę, za którą można się schować i przeczekać pierwszy impet wiatru — powiedział jeden ze spotkanych narciarzy. Drugi kiwał głową aprobująco. — My jednak pojedziemy — oznajmił Leszek nakładając kaptur — nie wygląda na to, aby pogoda poprawiła się szybko. — W każdym razie dziękujemy za to, że przetrzecie nam ślad. Powodzenia. Aha! Dajcie panowie znać w schronisku, że zjeżdżamy za wami, waszym śladem. Pożegnali się uniesieniem rąk. Leszek prowadził zjazd dnem kotła, przynajmniej tak sobie wyobrażał, ponieważ widoczność jeszcze bardziej zmalała, do trzech, czterech metrów. Dwaj bracia jechali tuż za nim jego śladem, lub obok, kiedy go doganiali na przejechanym śladzie. Leszek spodziewał się jakiegoś zarysu strumienia — powyżej nich w kotle znajdowało się źródło Prutu — co dowodziłoby, że trzymają się dokładnie środka, ale jeśli nawet pod nimi płynął strumień, to był całkowicie zamarznięty z wierzchu i zasypany równo śniegiem. Odbili teraz w prawo zgodnie z zamiarem Leszka jazdy w dolnej części kotła stokiem Breskula. Nadal otulała ich gęsta mgła, a silne podmuchy wiatru nie przerywały jej ani na chwilę. Oczy piekły zmęczone wypatrywaniem szczegółów, nierówności, głazów, kosodrzewiny, czegokolwiek zamiast rozmazanej bieli śniegu bez żadnego odcienia. Leszek czasem odnosił wrażenie, że znajduje się zawieszony w przestrzeni bez żadnych punktów orientacyjnych, bez punktu oparcia i możliwości jakiegokolwiek działania. Wtedy przenosił wzrok na przody swoich nart i przez chwilę obserwował jak ich dzioby rozgarniają śnieg, jak przesypuje się on w bok. Wysuwał w przód kijki, wbijał je i wyjmował, udowadniając sobie, że ma oparcie dla nóg i rąk, że posuwa się naprzód i czas przepływa. Dla jadących za nim chłopców realną rzeczywistością był Leszek, cały czas widoczny, ślad jego nart, który przecinał bezkształtną biel śniegu, czyniąc ją plastyczną. Szara zasłona mgły odsunięta gdzieś dalej, stawała się dla nich nieważna, nie zagrażająca, prawie obojętna. Wyczuli raczej niż dostrzegli, że prawe narty jadą troszkę wyżej od lewych; znaleźli się zatem, jak chciał Leszek, na stoku Breskula tuż nad niecką kotła. Leszek wiedział, że zbliżają się do progu moreny i że nie mogą wjechać na stromą ściankę, schodzącą z grzędy Breskula, ze względu na możliwość podcięcia lawiny. Wykonał więc w lewo długi łuk z oporu — śnieg tu leżał głęboki — aby wrócić na dno kotła już u jego wylotu na morenie. Tuż za nim spłynął obszernym łukiem Janek. Gdy wychodził już z łuku na ślad wskos stoku rozpięło mu się wiązanie. Schylił się, aby je zapiąć, ale w głębokim śniegu nie było to łatwe. Zdjął lewą rękawicę. Andrzej przejechał obok po świeżym śniegu i oglądnął się na Janka. Nie chcąc stracić z oczu Leszka pojechał za nim usiłując dogonić go i ewentualnie zatrzymać, jeśli brat nie dojedzie do nich. Janek męczył się z założeniem linki na obcas; narta wykrzywiała się wpadając ciągle jedną krawędzią głębiej w śnieg. Wreszcie wiązanie trzymało mocno. Schował na chwilę zamarzniętą dłoń do kieszeni spodni i wdmuchał trochę ciepłego powietrza do rękawicy. Był gotów do dalszej jazdy. Leszek z bratem znikli jak zjawy we mgle, ale widział dobrze ślad. Za chwilę będą razem. Tymczasem Leszek zjeżdżając dość wolno i cały czas spodziewając się, że zaraz dotrze do moreny, poczuł się zaniepokojony. Dość długo już jechał wskos stoku, widział zresztą nad sobą stromą ściankę na tyle, na ile mu pozwalała mgła. Oglądnął się za siebie. Zobaczył, że jeden z chłopców depce mu po piętach, ale drugi gdzieś najwyraźniej został z tyłu. Wiatr na chwilę ucichł, a mgła rozrzedziła się nieco wokół nich. Leszek stanął w oczekiwaniu na Janka i przewiercał teraz wzrokiem ścianę mgły w nadziei, że zaraz zobaczy dno kotła i próg moreny. Patrzył intensywnie w dół i w kierunku ich jazdy. Krótka chwila przymusowego odpoczynku pozwoliła mu odprężyć się. Byli już nisko; teraz tylko zjazd z moreny do dolnego kotła, a potem ubitym dobrze traktem do schroniska. Najgorsze mają za sobą. Wiatr się uspokaja, mgła staje się coraz bardziej przezroczysta. Może wróci słońce? Usłyszał głos za sobą i odwrócił głowę. Andrzej stał obrócony twarzą w górę i pokazywał coś kijkiem. Leszek spojrzał we wskazanym kierunku. Wzrok powędrował w górę bez przeszkód na dziesięć, piętnaście, dwadzieścia metrów, jakby nagle uniesiono zasłonę. I zobaczył go! Zobaczył ogromny nawis zwieszający się nad nimi z progu moreny, nawis, pod którym gdzieś w głębi płynął Pruciec, spadając tu w dół wspaniałą kaskadą z podziwem oglądaną w lecie, teraz zakutą w lód i zasypaną metrową warstwą śniegu. Myślał gorączkowo: jak to się siało, że nie trafiliśmy do wylotu kotła? Jesteśmy już pod moreną, na stoku lawinowym! No dobrze; ale ileż to razy zjeżdżaliśmy z progu w dół tym stokiem? Ustawialiśmy tu przecież slalomy. Czy tędy naprawdę schodzą lawiny? Ostrożnie zjeżdżać, czy wycofać się? Może tu jeszcze nie jest lawiniasto? Obciążył mocniej prawą nogę, chcąc zbadać głębokość śniegu. Topiła się wolno nie dochodząc do twardego podłoża... Huk! Błysk myśli: pękło! Lawina! Okrzyk do tyłu: — W dół! Skośnie w dół! Próba wyrwania nart z zamykającej się już szczeliny i zjazd. Wszędzie biały pył. Zakleja nos, usta dusi... Grzmot przetoczył się górami. Boże! Mgła nagle rozrzedziła się i Janek dojeżdżając widział ich przez chwilę, jak stali, coś sobie pokazywali, a teraz... Zatrzymał się prawie na skraju obrywu, jeszcze w głębokim śniegu, który został, nie zsunął się tam w dół. Przed nim widniała twarda, popielata w tym oświetleniu, powierzchnia szreni. Zrozumiał, że Leszek i Andrzej są tam, w dole i że on musi ich znaleźć. Na tej szreni poczuje się bezpiecznie; tam nic mu nie grozi, byle utrzymać się na krawędziach. Zjechać! Jak najszybciej! Może oni już tam czekają na niego? Przecież to niemożliwe, aby oni gdzieś znikli bez śladu. Stali tu przed chwilą, przed sekundą. Byli razem z nim na tej wycieczce. Muszą razem z nim wrócić do schroniska. Muszą! Zaciął mocno krawędziami, wjeżdżając na szreń. Zostawił po sobie lekko odciśnięty ślad. Szorstka szreń trzymała dobrze, tylko w jednym miejscu trafił na lód. Zapewne to ten zamarznięty potok — pomyślał. W miarę zakosów, którymi zjeżdżał, uświadamiał sobie, że oni tędy lecieli w dół w masach śniegu, że długa była ta ich droga z lawiną. Mgła w dole nadal nie pozwalała na dostrzeżenie jej końca, i kresu ich drogi. Ale wreszcie dojechał do pierwszych brył zbitego śniegu, do lawiniska. Zaczął krzyczeć, wzywać ich obu, a potem odpiął narty i rozpoczął poszukiwania. Mgła chwilami rozrzedzała się w cienką jak gaza warstwę i wówczas widział rozciągnięte wzdłuż i wszerz lawinisko przypominające ogromne ruiny zburzonego miasta. Wspinał się na potężne bryły zlodowaciałego śniegu mając nadzieję, że za którąś z nich znajdzie ich lub coś z nich — nartę, plecak, kijek. Usiłował swoimi kijkami sondować na oślep, bez planu, niecierpliwie. Wreszcie oprzytomniał. Zrozumiał wszystko, ale nie porzucił jeszcze nadziei. Wrócił po narty i biegiem popędził ku widocznemu stąd szlakowi prowadzącemu do schroniska. Śnieżne rumowisko zamarło w ciszy i bezruchu. — No, Staszku, zjeżdżamy. Trochę się rozjaśniło. — Dobrze, stary. Nie ma na co czekać. Schyleni przypinali narty, na których dotąd siedzieli ukryci za skałą przed wiatrem i zamiecią śnieżną. Stanisław i Tomasz byli nierozłącznymi towarzyszami wycieczek. Wszystko ich różniło, wzrost — Stanisław był bardzo wysoki, Tomasz niski, krępy; miasta, w których mieszkali — Stanisław we Lwowie, Tomasz w Stanisławowie, zawody — Stanisław był inżynierem, a Tomasz wziętym adwokatem. Tylko góry ich łączyły, no i Polskie Towarzystwo Tatrzańskie, w którym obaj działali społecznie i przy okazjach spotkań działaczy i turystów zawiązała się ich trwała przyjaźń. — Myślę, że rzeczywiście skorzystamy ze śladów tych młodych ludzi — zaproponował Tomasz po pierwszych krokach. — To był doktor Chlipalski ze Lwowa. Wyszli po nas rano ze schroniska. Ci chłopcy to bracia; zawsze z nim jeżdżą. Zobacz, dogonili nas, a teraz przegonili. Młodzi, a my szanowni starzy! Stanisław miał od kilku lat zwyczaj odgrywania starego raczej po to, aby mu zaprzeczano. Rozmowa wygasła, gdy odepchnęli się kijkami i zaczęli zjeżdżać. Szczeliny w mgle odsłaniały chwilami wylot kotła z dużym progiem moreny; można było również dostrzec niżej w dole ciemny świerkowy las. Potem znów wszystko znikało i wracała zadymka z wiatrem, wciskającym śnieg do kapturów i rękawów. Ślad prowadził na stok Breskula, ale nie wysoko, tuż nad kotłem znikał za załomem. Stanisław jadący teraz pierwszy mruknął: — Dziwne. Czemu oni nie przejechali przez gardziel? Tam jest najniżej. Opuścił więc ślad i teraz skierował się ku gardzieli kotła, pod którą, jak pamiętał, można zjechać łagodniejszym żebrem Breskula, wykonując ciasne skręty, aby z jednej strony nie znaleźć się na stromej ścianie grzędy Breskula, a z drugiej nie wjechać pod nawisy na wodospadzie Prutca, bo licho nie śpi. Kiedy zatrzymali się w gardzieli dla wypatrzenia toru zjazdu w dół, Tomasz wskazał kijkiem: — Zobacz, oni pojechali na te ścianki w prawo, a tam niżej zrobili zakos w lewo. — Tak — potwierdził Stanisław. — Patrz, tu pod nami kilkanaście metrów niżej są ich ślady. Oj, oni się wpakowali... Tomasz! Zobacz tam! Czekaj, zjedźmy kawałek niżej. Obniżając się trzema skrętami dojechali do ich śladu i teraz szli nim kawałek. Mgła znów zasłoniła lasy i dolny kocioł, a jej płaty przelatywały nad nimi, jak strzępy podartego płótna. Tomasz, który jechał teraz pierwszy, zatrzymał się tak nagle, że Stanisław wszedł mu na narty... Stali i milczeli. Ogromna lawina zeszła tu niedawno. Pytanie najważniejsze: kiedy? Czy wczoraj, czy dziś rano, czy strącili ją właśnie oni? A jeśli tak, to co się z nimi stało? — Wiesz, zjedźmy skośnie na tę szreń po lawinie, bo tu, gdzie stoimy, też może pęknąć — powiedział Stanisław. — Dobrze; ale zobacz, na szreni są dość wyraźne ślady zjazdu zakosami. To znaczy... — To może znaczyć, że oni przejeżdżali tędy po lawinie — uzupełnił Stanisław i dodał z pytajnikiem na końcu — ale czy nie mogło być tak, że lawina zaskoczyła jednego lub dwóch, a trzeci, uratowany, potem tędy zjeżdżał? — O Boże! Patrz! — Tomasz wskazał kijkiem ogromne lawinisko chwilowo odsłonięte przez mgłę. — Jedźmy! Szybko do schroniska. Tam się wszystko wyjaśni. Zjechali bez zatrzymywania z oblodzonej ścianki, i w chwilę potem wpadli na biało-czerwony, dobrze udeptany szlak. Odpychając się kijkami jechali jak mogli najszybciej. W lesie, kilkaset metrów niżej ukazał im się zakręt, zza którego właśnie wychodziła grupa ludzi, za nią zaś następna i jeszcze jedna. Nieśli długie tyki i łopaty, mieli nie zapalone jeszcze pochodnie i latarki. — Zjeżdżacie stamtąd? — zapytano ich. — Tak; ilu zasypało? — Dwóch. Idziemy! Grupa czołowa ruszyła szybko w górę, a następne nie zatrzymując się za nią. Tomasz zwrócił twarz do Stanisława. Spytał: — Wracamy? — Ta to straszne — odpowiedział Stanisław zaciągając po lwowsku, jak zawsze, kiedy był poruszony. — Musimy przecież tam, z nimi... Dołączyli do idących w górę. Rozglądnąłem się dookoła. Moi niedzielni turyści rozłożeni na kępkach traw i płaskich głazach już chyba wypoczęli. Ostatni raz zwróciłem głowę ku krzyżowi, a z niego przeniosłem wzrok na morenę, wodospad Prutca i w górę, w górę na Howerlę. I ostatni raz wyobraziłem sobie potężne lawinisko, w którym po kilkunastu dniach poszukiwań, pod dwumetrową warstwą śniegu kompania wojska z Worochty znalazła ich pogruchotane ciała. A z wiosną następnego 1937 roku postawiono ten krzyż. PĘTLA Godzina druga. Noc jest ciemna, bez księżyca. — Trzeba było iść na tę trasę w czasie nocy księżycowej — myśli Adam — Bzdura! Majaczenia skazańca! Przecież nie planuje się jednodniowej wycieczki w góry, wycieczki, którą rozpoczęto wczesnym rankiem, na dzień zakończony nocą z pełnią księżyca. A poza tym co pomoże księżyc, gdy tak gęsta mgła? Przewidywali przecież powrót do schroniska na Zaroślaku o zmroku. Najpóźniej o zmroku, w porze kolacji. Brak wyobraźni. Nie można wierzyć w stałość pogody w górach, w dodatku tych tak kapryśnych jak Czarnohora. Wolniutko idąc, przesuwając ledwo widoczne narty, uniósł wzrok w górę i usiłował bezskutecznie dostrzec choćby jedną gwiazdę, bo jak się pokaże jedna, to chmura jest cienka i dziurawa, rzednieje, odsłonią się inne i będzie jaśniej. Jaśniej, ba, od gwiazd? Tak; gdy wokoło jest biało od śniegu, to przy gwiazdach odcinają się wtedy od tej bieli ciemne, nawet czarne w nocy świerki, nisko pełzające kosówki, głazy, które zawsze przy takim świetle — czy to w ogóle można nazwać światłem? — zawsze udają kogoś lub coś. Raz skulonego człowieka — zaraz się wyprostuje, wyrośnie ponad nasze głowy. To niepokoi, a może zagraża? To znów odwróconego na chwilę tyłem i szukającego czegoś pod śniegiem niedźwiedzia. Lub porzucony plecak. Znowu te majaki! Niedźwiedzi tu bardzo niewiele, zresztą śpią teraz w zimie; chociaż to marzec... Ach, gdyby spotkać człowieka, kogokolwiek, może by coś wskazał, poradził — jakiś szałas niedaleko stąd, albo którędy powinni iść. Kierunek! Do szlaku przecież nie musi być daleko. Znów zamknął kolejną pętlę całonocnej drogi. Z nudów postanowił liczyć te pętle. Tutaj, przy tym skarłowaciałym świerku, oskubanym przez wiatr tak, że zostały tylko dwie lub trzy gałęzie — wygląda jak proporczyk — myślał — tutaj przyjął sobie początek pętli. Pętla kojarzy się z czymś negatywnym: zaciskająca się pętla — sytuacja bez wyjścia, śmierć samobójcza lub wyrok. A ta, przez nich wydeptana na śniegu, ma być właśnie ich ratunkiem. Zatrzymał się i obejrzał za siebie. George cierpliwie dreptał za nim i właśnie dochodził. Pochylony, jakby pchał przed sobą ciężkie taczki, wbijał kijki, a raczej zezwalał, aby same opadały po ich wysunięciu się ze śniegu po każdym jego kroku. Stwarzał wrażenie manekina z naciągniętą w środku sprężyną wymuszającą ruch, ale ta sprężyna rozkręciła się prawie do końca. Patrząc w dół w ostatniej chwili zobaczył narty Adama. Zatrzymał się dopiero na ich tyłach, i równie sennie jak szedł, cofnął o krok i stanął. Podniósł głowę patrząc na niego czujnie. Myślał: — Może pozwoli odpocząć? Albo znalazł drogę do domu, do schroniska — poprawił się. — Pozwoli? Co on tu ma do pozwalania? Jakie prawo? Tłumaczył, że tak muszą chodzić aż do świtu, bo inaczej zamarzną. W kółko chodzić. — Panowie się zgadzają, prawda? — Ale nawet nie zaczekał na ich zgodę. Owszem, rozumieli; to jednak ich sprawa, ich własna odpowiedzialność i samodzielna decyzja. Wcale nie muszą, wcale! Adam był przekonany, że George idąc miał zamknięte oczy, spał po prostu i w tym powierzchownym, męczącym śnie wydawał polecenia swoim nogom i rękom, zatrudniając, ale tylko na tyle, na ile to było konieczne, mięśnie kręgosłupa, brzucha, klatki piersiowej, a reszta jego ciała stała się bezwładna snem, który dociskał do ziemi, przywoływał miraże odpoczynku — przysiąść choćby na kilka sekund, gdzie bądź, zamknąć oczy... — Co z Andrzejem? — zapytał Adam. — Chyba idzie za mną. Może trochę... został... Adam zaświecił latarkę, którą miał na czapce. Oszczędzał baterii, musiały wystarczyć do rana, a nie wiadomo, czy nie będzie musiał dłużej świecić w jakichś krytycznych sytuacjach... Teraz oglądał twarz towarzysza. — George, ma pan biały nos. Trzeba go rozetrzeć rękawicą długo i starannie aż do bólu. Ja zobaczę, gdzie Andrzej. Przełożył narty i omijając George'a wracał tym samym śladem. Wracał. Ale to nie był powrót tylko deptanie po pętli w drugą stronę. Mógł w końcu pójść przed siebie i po kilku minutach też doszedłby do Andrzeja. Pętla — takie rondo na śniegu. Przypomniało mu się Rondo Mozarta. Zaczął więc w myśli je odtwarzać, potem już nieświadomie nucąc mruczando przez porywy wiatru. Płyta obracała się szybko, czarna, błyszcząca, a igła z wnikliwą troskliwością wgłębiała się w rowek, wydobywając melodię tego Ronda. Jego syn dorobił śmieszną tubę z bristolu, aby, jak mówił, niższe tony... czarna pętla płyty, po której wędrowała igła i ta w górach. A może by tę ich pętlę rozkręcać, nawijać, ale nie, jak na płycie do wewnątrz, tylko rozwijać na zewnątrz? A nuż trafią na coś, co im pozwoli zorientować się gdzie są, którędy iść, aby dokądś dojść? Nie; to nonsens, zmęczą się tylko do końca, torując wciąż nowy ślad. Do końca. To Rondo gdzieś znów zanikło, płyta, dom rozkrzątany przed kolacją. Jeszcze przez chwilę wydawało mu się, że stoi w środku pokoju i patrzy na fotel, tam w rogu. Fotel! Uświadomił sobie, że to Rondo to tylko podstęp, że chodziło o fotel, no tak, oczywiście, ciepło, dom, ale fotel najważniejszy. Zmęczenie. Usiąść! Wiatr. Wydawało mu się, że nie ma już teraz w jego ciele miejsca, gdzie ten wiatr nie wcisnąłby igiełek śniegu i zaraz wchodził tam mróz z takim specyficznym swędzeniem, a wkrótce bólem aż do znieczulenia. To najgorsze, to zapowiedź śmierci tkanek, plama rozszerzająca się, coraz bardziej rozległa, aż cisza, spokój, błogostan, łagodna górska śmierć... Otrząsnął się. Zrobił kilka szybszych kroków z energicznym wbijaniem kijków. Powrót. Może trzeba było zawrócić, gdy przyszło to załamanie pogody? Z Brebenieskula zjechali jeszcze za widoczności. A potem ta mgła i zawierucha. Czy należało ryzykować powrót do schroniska pod Popem Iwanem? Skąd wiadomo, że na tej części grani było czysto, bez chmur, wiatru? Jeśli przywiało od południa, to na pewno całą Czarnohorę pokryło tymi mydlinami. A przecież mieli przed sobą prostą drogę granią wyznaczoną przez słupki graniczne. — Z powrotem także — odpowiedziałby oponent ryzykownego marszu na Zaroślak. — Ale zostały tylko Rebry, Szpyci bez zbaczania na szczyt, zjazd na Przełęcz Turkulską, a to już prawie dom. — Prawie? W dzień dwie godziny drogi do schroniska. A w nocy, we mgle, bez słupków granicznych — drogowskazów, przez ciemny las w dole? Tam jest naprawdę ciemno i łatwo pobłądzić. — Szlak za to przetarty; całe tabuny ludzi tamtędy chodzą. — Przesada. Teraz zasypany śniegiem przez wiatr. Zresztą o czym tu mowa? W tej chwili nie ma sensu zastanawiać się nad powrotem pod Popa. Na Zaroślak bliżej i nie granią. Myśleć realnie! Myśleć, to znaczy dotykać otaczający świat zmysłami, czyli doznawać wrażeń, budować refleksje, zabarwiać je emocjami i kontrolować to wszystko przed podejmowaniem decyzji. Jeśli gdzieś w tym obiegu nastąpi przerwa, to sygnał ostrzegawczy! Na przykład zobaczysz coś lub usłyszysz głos w ciemności, ale to tak jak zagniecenie papieru, który zaraz się wyprostował i nic, takie wrażenie naskórkowe, po chwili zapomniane, a nawet nie wprowadzone do pamięci. A więc nie było niczego takiego coś zobaczył lub usłyszał? Albo inaczej: zobaczyłeś, nawet zdałeś sobie sprawę z kształtu, koloru jakiegoś wchłoniętego przez oczy przedmiotu, no i co? Nic. Żadnych myśli, porównań, poszukiwania związków, żadnych emocji ani decyzji w rodzaju: „... to wobec tego trzeba by...” Obraz nieważny, utonął w pamięci, może kiedyś go wyłowisz szukając pracowicie, a może nie. Ktoś zapyta: pamiętasz tę suszącą się bieliznę na tle murów pałacu Dioklecjana, no tam, wtedy w Splicie? A ty: — Nie, nie pamiętam. — Naprawdę nie pamiętasz? Pokazywałem ci ją — taki przeskok przez dwa tysiące lat... — Split pamiętam. Port, półwysep Marian, ale tej suszącej się bielizny nie. — To zwyczajne — myślał. — Jedne wrażenia, przeżycia się pamięta, inne nie. — Ale czy pamiętasz, że zostawiłeś tam George'a ratującego nos przed odmrożeniem? — O, pamiętam; nawet nie, żebym musiał sobie przypominać. Mam ten obraz cały czas na ekranie świadomości. Nie muszę sobie przypominać. Narty zapadały mu się głębiej. Niedobrze. Na pewno zeszedł ze śladu pętli. Kiedy? Wyrosła przed nim czarna ściana. W ciemności to wyglądało jak skała. Skierował na nią światło latarki — głaskało ono szorstką powierzchnię wielkiej wanty wbitej w śnieg, jak ogromny niewypał albo meteoryt. Nie tędy! Uwaga! Trzeba wrócić na pętlę. Przełożył narty i wolno poszedł z powrotem. Wypatrywał miejsca, w którym zeszedł z tamtego śladu, musi tam być prawie równoległy do tego nowego. Przyświecał od czasu do czasu latarką. Dość daleko odbił! Stanął i po odstawieniu kijków, pochylając się, rytmicznie bił rękami o plecy. Jedna ręka mrowiła, nie czuł palców. Silny atak wiatru zgiął go w pół. Cierpliwie przeczekiwał. Znów chwila uciszenia; słychać było teraz głosy odpływającego powietrza, krótkie świsty w szczelinach głazów, przesypywanie śnieżnego piasku, opadanie dźwięku oddalającej się syreny wiatru. Wyprostował się. Kijki! Jeden stał wbity, pochylony, drugiego nie było. Do licha! Wiatr go gdzieś poniósł, teraz, w nocy, znaleźć go trudno, ale musi — to ważne. Latarką omiatał śnieżną biel w kierunku, w którym zniknął wiatr. Jest ślad koziołkowania, niewyraźny odcisk pętli... Są! Trafił na odciski ich nart, na pętlę i zobaczył leżący obok niej kijek. Cieplej. Widocznie te emocje pobudziły szybszy obieg krwi. Ale czy to ich pętla stu, stukilkudziesięciometrowa, jak bieżnia na boisku, albo zewnętrzny tor na arenie, po którym biegają konie, kiwając głowami, z woltyżerką, dlaczego one tak kiwają głowami w dół i w górę? Można wreszcie odpocząć, jak ci ludzie na widowni w krzesłach, a w pierwszym rzędzie pluszem, a może skórą obitych, gdzież tam skórą — w cyrku? Nieważne, grunt, że się wygodnie siedzi z uśmiechem zakrzepniętym na ustach, czasem oczy powiększają się z emocji, gdy na trapezach tych dwoje — spadną czy nie spadną? Gdzieżby, to precyzyjnie wyćwiczone. Ryzyka nie ma. Ryzyka... Czy to ich całe chodzenie w zimie, w wysokich górach, to nie ewolucja na trapezach? Tylko widowni tu nie ma. I ciepła. A także nigdzie poza cyrkiem nie spotykanej woni — no, może w ogrodzie zoologicznym, ale tam rozrzedzona jest w powietrzu, a w cyrku skondensowana, jak w puszce po konserwie — woni zwierząt, wymieszanej jak koktajl. Nie można wyróżnić woni lwa i goryla. To już nie jest Natura. Nie natura? A tu co? Strach, zmęczenie, zamarzające palce i już nie czujące policzki, wiatr, który zgina w pół, wciska śnieg w każdą szczelinę ubrania, nasunięta blenda mgły i ciemność, zwykła noc powtarzająca się regularnie — żadne zaskoczenie — można przewidzieć, że będzie wokół czarno, że to pora nietoperzy, chociaż na tej wysokości, a tym bardziej w zimie ich nie ma, a nie pora ludzi z ich kalectwem niewidzenia podczerwieni, niezdolnością do wysyłania i odbierania impulsów krótkofalowych, z brakiem orientacji we mgle, który śmieszy ptaki, ze skłonnością do odmrożeń już przy kilkustopniowym mrozie, co zdumiewa wilki, a nawet domowe burki. Ot, panowie, władcy przyrody. Zatrzymał się i usuwał teraz ten cały galimatias obrazów, wrażeń, refleksji, nerwowo szukając myśli, przerzuconej innymi... — Andrzej! Gdzie jest Andrzej? Zszedłem z pętli, nie wiem jak daleko, nie wracałem tą samą drogą. To błąd, lecz za to znalazłem kijek. Ważne. Ale w tym czasie Andrzej idąc pętlą mógł dojść do George'a i teraz tam stoją, a może siedli nawet, broń Boże i czekają na mnie. Nim dojdę, może być za... Bez histerii! Nie zamarza się w kilka minut. Lepiej jednak wrócić do George'a i Andrzeja niż oddalać się pętlą. Włączył automat kroków i pracy rąk przy wbijaniu kijków w śnieg. Wyregulował oddech: wdech — krok, wydech — krok. Jakoś to szło. Pętla była jednym długim zakrętem; wyobrażał sobie, że widziana z góry, powinna przypominać elipsę, może nawet koło. Oczywiście musiały być zaburzenia kształtu — tu trzeba było ominąć głazy, tam wyspę kosodrzewin, ówdzie jakiś uskok, zaspę śnieżną, ale starał się idąc pierwszy raz, formując pętlę, dbać o jej geometrię. Pierwszy raz, kiedy to było? Ta chwila wydawała mu się bardzo odległa, jakby całą noc, kilka nocy, tydzień tak chodzili w kółko, w elipsę może. Ale, ale — krzywizna szlaku prowadziła w prawo, a nie w lewo, jak oczekiwał. No cóż, w najgorszym razie idzie tak, jak zaczął, wracając po Andrzeja. Właściwie to obojętne; na pętli zawsze do nich dojdzie. Jeśli obojętne, to chwila odpoczynku. Kamień? Nie, to kosodrzewina. Na moment usiądzie. Podszedł bliżej i... wrażenie topienia się, nie jak w wodzie, ale w bagnie grząskim, bez twardego dna. Gałąź uginała się pod nim, aż do powierzchni otaczającego ją śniegu. Narty znalazły się wyżej, nogi też. On sam zagłębiał się w wykrocie jak w jakimś futerale. Rozkazy: odpiąć narty, wciągnąć nogi pod siebie, próbować wstać. Bez paniki! Tylko że to męczące, bardzo męczące. Uważać, aby odpięte narty nie pojechały w ciemność. Dobrze. Teraz butami wybić małe stopnie i powoli do góry. Wreszcie, stojąc po kolana w śniegu, z trudem zaczął przypinać narty. Rękawice zdjęte — pod skafander. Zimno. Palce kleją się do metalowych części wiązań. Nareszcie stoi na nartach, ma już poczucie bezpieczeństwa. Oddycha ciężko, schylony, wsparty na kijkach. Dość! Trzeba iść szukać Andrzeja. Minęło kilka, może kilkanaście minut? Nie; kilka. Tak sądził, bo nie chciał sprawdzać. Na to trzeba stanąć — wybicie z rytmu kroków i oddechów — odsłonić przegub ręki — zimno! zaświecić latarkę i odczytać godzinę na zegarku — po zgaszeniu latarki zupełna ciemność przez okres akomodacji oczu. Szlak ciągle był pusty. Mobilizacja — Andrzej w niebezpieczeństwie! Błysnął światłem; może stoi gdzieś przed nim, albo zobaczy światło i zareaguje? Nic, cisza. Nawet wiatr gdzieś się zapodział, zgubił ich w tym kotle, na grzędzie? Znów spojrzał w górę ku gwiazdom z wiarą, że może jednak jakieś małe okienko w chmurze pozwoli mu dojrzeć choć jedną. Andrzej upatrzył sobie to miejsce już w trzecim okrążeniu. Pomyślał: jak się zmęczę, tutaj odpocznę. Mam dość silnej woli, aby nie zasnąć, nie dać się tej przereklamowanej białej śmierci. Odpocznę, wstanę, pogimnastykuję się trochę i znów kilka rund. — Powoli zwiększał odstęp od George'a, zostawał z tyłu. Czuł się zmęczony fizycznie, ale wydawało mu się, że w pełni panuje nad sobą, swoim organizmem, psychiką. Zawsze uważano go za silnego, zdecydowanego człowieka, i w domu, i w biurze, gdzie jako kierownik był samodzielny, autorytatywny. Teraz też uważał, że przeżywa ciekawą przygodę, rzeczywiście przygodę, bo kto by się spodziewał takiego noclegu w górach, w dodatku w zimie? Trochę, ale nie tak bardzo, skomplikowało mu to jego plany — pojutrze rano powinien być w pracy. Terminarz pełen spotkań, bank, wywiadówka u syna w szkole. — Leń; jakby się dobrze uczył byłby tu teraz z nami, a tak, to figa z makiem. — Nie wziął ze sobą wiatrówki z kapturem. Błąd! Teraz kaptur by się przydał. Sama czapka włóczkowa nie wystarczała do zagrzania uszu. Ale od pewnego czasu mróz przestał dokuczać jego uszom. Kto by pomyślał — rano, wcześnie rano, kiedy wychodzili ze schroniska na Zaroślaku, była piękna pogoda. Kierownik Czuczewicz pytał, gdzie tak wcześnie. Profesor uśmiechnął się i powiedział: spróbujemy przelecieć się do Ziemblica i z powrotem. Wrócimy późnym popołudniem, może wieczorem. Latarkę mam, może pan być spokojny. Do Ziemblica znaczyło do schroniska pod Popem Iwanem. Ciekawe, czy Czuczewicz zarządził wieczorem alarm? Chyba jeszcze nie. Wówczas kiwał głową z posępną miną. Zapytał na odchodne profesora: — Którędy idziecie, panie Adamie? — Najkrótszą drogą; biało-czerwonym na Przełęcz Turkulską, potem granicą Państwa. A z powrotem może przez Szpyci i pod Kozłami. — Musicie jednak dobrze wyciągnąć nogi, aby tę trasę przejść w jednym dniu. — Jakoś to będzie. Dobrze nam się razem chodzi. Do zobaczenia na kolacji. „Do zobaczenia” — łatwo powiedzieć. Nie przewidzieli tego załamania pogody, stare wygi turystyczne. A nawet, gdyby przewidzieli, to co? Nie poszliby? Czarna sylwetka George'a o somnabulicznych ruchach rozpłynęła się we mgle. Andrzej poczuł się samotny. W tym rozmazanym świecie stracił punkt odniesienia. Miał wrażenie zawieszenia w powietrzu, żadnego oparcia dla wzroku, tylko ten ślad, raczej wyczuwalny pod nartami niż dostrzegany — i cisza. Stanął i wsłuchiwał się w tę ciszę, wyławiał z niej odległe westchnienie wiatru i szelesty śniegu... nie, te szelesty słyszał, gdy szedł, kiedy narty przesypywały śnieg, teraz nie. Oczywiście za chwilę znów warknie wiatr, obiegający z wiernością psa swój obszar. Taka cisza! Zawsze kochał ciszę. Bolał nad tym, że jego biuro znajduje się przy ruchliwej ulicy. Kazał uszczelnić okna i obić starannie drzwi i nawet miał tam tę swoją ciszę. Ale było ona ciągle rozcinana hałasami wdzierającymi się przez często otwierane drzwi. Sekretarka, interesanci — czasem ktoś niedokładnie je zamknął, a ona, cisza, rozlewała się po gabinecie powoli, wypełniając leniwie kilkadziesiąt metrów sześciennych między ścianami, sufitem i podłogą, więc zanim rozwinęło się u niego wrażenie ciszy, że już jest wreszcie, znów ktoś uchylał drzwi lub wchodził. Tak to trwało przez cały dzień. Tylko wieczorem cisza zasiadała na dłużej, otaczała go pierzyną nieruchomego powietrza. Wtedy dopiero odpoczywał siedząc prawie bez ruchu. Siedząc! Przypomniało mu się to upatrzone miejsce, kamień, na którym mógłby teraz posiedzieć, jak tam, w gabinecie, bo cisza jest podobna do tamtej. Dziwne, stanął właśnie dokładnie w tym miejscu, naprzeciw kamienia, wypatrzonego na krótki odpoczynek. — Właściwie nie muszę teraz odpoczywać. Mógłbym jeszcze co najmniej cztery okrążenia... Swoją drogą co za obłędny marsz w kółko. Profesor powiedział: „... inaczej pozamarzamy”. Ale to przesada. Można jakoś razem stłoczyć się, albo zbudować igloo. Przy takiej pracy robi się ciepło. On jest przesadnie ostrożny. Jutro rano, a właściwie dzisiaj, bo to już po północy, będziemy się śmiać z tego i z siebie, że tak dreptaliśmy przez noc w kółko, zamiast wygodnie spać w schronisku. — Chociaż nie będzie chyba czasu na te gawędy i wspomnienia. Musi przecież natychmiast zjechać do Foreszczenki i kolejką do Worochty łapać pociąg do Lwowa. Ale teraz chwila odpoczynku na tym upatrzonym kamieniu. Żaden sen; najwyżej półdrzemka na minutę, a potem truchtem trzeba dogonić George'a. Tymczasem George czekał na Adama i Andrzeja. Od dawna stanowili z Andrzejem zgraną parę przyjaciół. W lecie tenis na kortach klubu sportowego „Czarni”, za stryjską rogatką — wówczas w sklepie zastępował go Leszek Pawłowski, wspólnik — wyjazdy samochodowe z rodzinami nad jezioro do Janowa, albo na ryby nad Dniestr, to znowu do Hrebenowa, gdzie znajomi mieli letni domek. W zimie do Sławska lub w Czarnohorę na narty. Teraz też razem na wiosenny śnieg, bo marzec, firn i słońce, no i długi dzień — można chodzić na wielogodzinne wycieczki. Tu, w schronisku, spotkali się z profesorem, znanym im od wielu lat i namówili go na tę wyrypę pod Popa Iwana i z powrotem. Zgiął w rękawicy palce w pięść, aby trochę się od siebie wzajemnie zagrzały. Kiedy Adam odszedł szukać Andrzeja, męczył się rozcierając nos, aż poczuł w nim ból — objaw, że wrócił mu życie. A przecież nic nie czuł, nawet swędzenia ani szpileczek mrozu, które ostrzegają. Nasunął kaptur na oczy i nos, aby gromadził ciepło i przytupywał bez pośpiechu nogami. Ile jeszcze tych godzin do świtu? Może jednak warto spróbować gdzieś iść? Przed siebie, byle naprzód, byle zbliżać się do celu. Do jakiego celu i czy zbliżać, skoro nie wiedzą, gdzie są teraz i nie znają kierunku na Zaroślak? Ale przypomniał sobie zaraz wczesny okres ich błądzenia i piekielny strach pod tym nawisem. Rozstawili się wówczas na grani w tyralierę, podchodząc we mgle pod Rebry. Prawie wszystkie słupki graniczne wystawały ponad śnieg dzięki wiatrowi, który go starannie przeganiał z grani. Szli więc jak „za panią matką”. Problemy zaczęły się dopiero przy zjeździe z Reber. Trudniejsze okazało się utrzymanie kierunku i jazda tyralierą, ale ujechali spory kawałek wracając tylko dwa razy w poszukiwaniu słupków. A potem już tych słupków znaleźć nie mogli. — Grań Szpycie chyba zostawiliśmy za sobą z prawej strony — powiedział wówczas George. — Ja też tak myślę — potwierdził jego przypuszczenia Adam. — Ale robi się późno. Ciemnieje. — Już? — Dochodzi pół do szóstej. — Nie należało chwalić dnia przed zachodem słońca — odezwał się Andrzej — a my tak buńczucznie wpisaliśmy do książki w schronisku u Ziemblica: „Taka sobie wycieczka na Popa Iwana i z powrotem”. A może nawet nazwaliśmy to „spacerkiem”? — Masz wątpliwości, czy wrócimy na noc do schroniska na Zaroślaku? — zadał pytanie George. — Raczej nie uda się ta sztuczka. Ale cóż, nocleg w górach nie pierwszyzna. George stojąc teraz w tej mgle wyłonił głowę z kaptura i patrzył w górę. Może już świta? A może wreszcie wiatr rozerwał te cholerne chmury? Ale lepka zimna “igła przytuliła mu się do twarzy i zmroziła policzki. Bez zmian. Jutro wieczór miał jechać do Warszawy na spotkanie z przedstawicielami fabryki motocykli Ariel, które z Leszkiem sprzedawali w sklepie przy Akademickiej. Tam zresztą i przy tej okazji poznali profesora, który w trzydziestym pierwszym roku kupił najnowszy model Ariela i to razem z przyczepą. Nie zdąży już złapać pociągu. Musi zatelefonować ze schroniska do Leszka, aby przesunął to spotkanie. Pociąg. Pierwsza klasa, wyścielane ławki, komfort, ciepło. Przynajmniej na chwilę siąść na takiej ławce, a nawet położyć się wygodnie. W pierwszej zawsze jest pusto, zbyt drogie bilety. No to pojedziemy za dwa dni. Pojedzie? A jak nie dojdą do schroniska? Jak w ogóle nie dojdą już NIGDZIE? Bzdura! Nie taka znów bzdura. Przecież wówczas, gdy zrezygnowali już z poszukiwań słupków granicznych i szlaku i kiedy Andrzej uparł się, że: „tędy musimy zjeżdżać, tylko tędy!” — to nie upłynęło wiele minut, gdy nagle nad nimi objawił się — tak wyglądał, jak przerażająca zjawa — ten nawis. Weszli na stok lawiniasty! Pierwszy raz usłyszeli jak Adam zaklął i przez chwilę wyglądał na sparaliżowanego, ale był tylko bardzo przestraszony. Opanował się szybko i powiedział tonem nie dopuszczającym dyskusji: — Ściągamy narty i ostro w górę na nawis. Musimy tam się przebić, bo stoimy na lawinie. Wówczas ten strach przed wcześniejszym końcem wszystkiego... A więc było gorzej niż teraz. Żyją przecież, ale gdzie są oni, Adam i Andrzej? Długo już tu sam stoi. Powinien był wypocząć, a tymczasem jest tak ^zmęczony, że z trudem utrzymuje równowagę. Czy jest jakaś nadzieja? Z końcem marca jasno robi się koło piątej rano. Jasno — to dużo powiedziane, ale szaro i już można coś widzieć kiedy jest pogoda. Teraz powinno być koło drugiej, najpóźniej trzeciej. Latarka jego już nie świeciła — nie może sprawdzić. Nie wytrzyma tych dwóch, trzech godzin, oni też. Co to znaczy „nie wytrzyma”? Nie będzie tego spotkania w Warszawie? A w domu, co się stanie w domu, gdy...? A planowany w tym roku urlop w Anglii? Tego wszystkiego może nie być?! Adam stanął pochylony nad Andrzejem i potrząsał nim energicznie. Zastał go siedzącego na kamieniu z głową wspartą na kijkach, chylącego się bezwładnie w jedną stronę. Uniósł mu twarz i w świetle latarki zauważył białe uszy i nos. Zabrał się do rozcierania rękawicą. Chciał krzyczeć z zimna, gdy mróz wżarł mu się w palce wyjęte z rękawic. I odczuł rozpacz, że może nie dobudzić się już Andrzeja, że to samo mogło spotkać George'a i niedługo przyjdzie kolej na niego. Przecież przed chwilą on, mający się za doświadczonego, obeznanego z górami w lecie i w zimie, on też usiłował usiąść „na moment”. Może tylko tej pozornej złośliwości kosówki zawdzięcza, że żyje. Nacierał całą twarz Andrzeja, aż zauważył, że dotąd zamknięte oczy zaczęły się powoli otwierać. Jeszcze trochę i jeszcze, a wpółbezwładne ciało drgnęło, wyczuwało się napinanie mięśni i niewielkie ruchy rąk. Przyświecając sobie latarką zauważył wreszcie, że oczy Andrzeja są już szeroko otwarte, a usta drgają, jak u ludzi szeptem odmawiających modlitwę. Teraz kolej na ręce. Ściągnął mu rękawice i rozpoczął masaż dłoni. Szybciej! Może czeka go to samo z Georgem? Jeśli uruchomi Andrzeja na tyle, aby mógł samodzielnie iść, to on mu pomoże przy Georg'u. Ale im więcej czasu poświęci Andrzejowi, tym trudniej mu przyjdzie ratowanie George'a. Stąd wniosek, że cały czas muszą być razem, blisko siebie. Gdy znajdą się sami, choćby na chwilkę, stają się bezradni nie w stosunku do mrozu, wiatru, ciemności, ale w stosunku do siebie samych, do przytępienia instynktu samozachowawczego, do strachu, rozpaczy, braku nadziei. Kiedy są razem wzmacniają się ich działania obronne, zanikają barykady aktywności, kontrolują się wzajemnie i... wstydzą się swoich słabości. Ciemność. Pomyślał, że tam za kołem polarnym ludzie żyją przez wiele miesięcy w ciemności. Dla nich tam ciemność jest uciążliwa, ale nie powoduje strachu, poczucia osamotnienia, a czasem grozy, gdy przemawia „niewidocznymi” głosami. Tak, to paradoks, ale są głosy widoczne, gdy słowa, jak paciorki nanizane na nitkę przesuwają się od mówiącego do słuchacza. Patrzysz i widzisz je. I są te niewidoczne głosy, właśnie w ciemności, które wzbudzają lęk, bo nie wiadomo skąd dochodzą, ani od kogo. Słowa, głosy... olśnienie; przecież nasza pętla jest krótka, jej promień to pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt metrów, George jest gdzieś blisko. — George! — krzyknął Adam — George! Zaraz będziemy przy tobie, już idziemy. Już idziemy! Ruszaj się w miejscu, gimnastykuj! George, odpowiedz czy słyszysz?! Czeka na głos z ciemności. Na szczęście w przyrodzie jest chwilowo cicho. Wiatr gdzieś tam daleko pogwizduje, ale tu u nich jest spokojnie. Czeka. Sekundy mijają i ta cisza z wolna staje się niepokojąca, groźna wreszcie. Za chwilę będzie dramat. George, przecież on musi jego słyszeć. On musi odpowiedzieć! Ale ciemność milczy. Próbuje jeszcze raz: — George, odpowiedz! Andrzej poruszył się rozbudzony zupełnie okrzykami Andrzeja. Usiłuje wstać, ale nogi ma skostniałe; oby nie odmrożone... Nie; wolniutko podnosi się korzystając z pomocy Adama, który ciągle jednak wsłuchuje się w nieruchome powietrze, w mgłę. Obejmując Andrzeja stojącego już, ale niepewnie, pokazuje na usta. — Pss! Ale jest taka cisza, że aż boli... Pss! Nagle: Jest! Wyłaniają się z niej słowa, głos George'a. — Dobrze, czekam. Nie śpię. Czekam na was. I wait! To wyłonione niespodziewanie słowo w języku ojczystym George'a, języku, którym często jeszcze myśli, słowo, którego nie zdążył przetłumaczyć, wydarte z głębi, wyrażało wszystko, co najważniejsze, co pozostało w George'u, wrośniętym tam w pętlę, samotnym, skrajnie zmęczonym, przemarzniętym. Ale już wyrażało nadzieję, ciąg dalszy. Dziwne — nagle przybyło im sił. Adam zabija ręce z rozmachem, waląc nimi po plecach. Andrzej wykonuje drobne kroki, wspierając się na kijkach. Próbuje czy już naprawdę wrócił z tej wycieczki w nieznane, wycieczki, która miała być jego ostatnią, bez powrotu. Już wolno idą pętlą ku George'owi. Nie wiedzą jeszcze czy się oddalają, czy zbliżają ku niemu, ale jeśli nie wyjdą ze śladu, to pętla i tak do niego doprowadzi. Latarka świeci cały czas wybiegając światłem raz po raz w przód w poszukiwaniu George'a. — Tu jestem. Widzę błyski latarki — dolatuje głos z ciemności. — Za chwilę będziemy razem — krzyczy Adam. „Być razem” to czasem nie znaczy prawie nic — takie potwierdzenie wspólnej obecności w towarzystwie, na zabawie lub w pracy. A teraz oznacza to po prostu: życie. Tak, jak być samotnym, osobno, może oznaczać koniec wszystkiego. Już są razem. Przyglądają się sobie uważnie w świetle latarki, rozmasowując zbielałe uszy, nosy, przytupują mocno, aby krew zaczęła znów dopływać do palców nóg, wzajemnie grzeją sobie ręce. George mówi: — Myślałem, że już koniec ze mną. Ciemność, przenikliwe zimno, pusto bez was. Potem przypomniałem sobie, że mam być w Warszawie, jestem tam umówiony, no i zebrałem się jakoś w kupę. Nadrabia miną. Adam wie, że on zasnął; nie słyszał może nawet pierwszego wołania, przecież dopiero na drugie odpowiedział. Nieważne, na razie wszystko w porządku. — Pan mu radził — zwraca się Andrzej do Adama — żeby się gimnastykował. To dobry pomysł dla nas trzech. Na przemian chodzenie i gimnastyka w miejscu. Andrzej dotąd milczał, coś w nim pękło. Był tak pewny siebie, przekonany, że jest silny, wytrzymały^ że to taka zwykła przygoda, drobiazg i że jutro... a potem ta NIEOBECNOŚĆ — luka w życiorysie, fragment drogi już poza tę noc, góry, ten natrętny mróz. A więc jak to jest? Jak mogło być? Adam poświecił sobie na zegarek. Już czwarta? Dopiero czwarta! Nie, lepiej „już”. Przecież za godzinę, półtora będzie jasno, może nie całkiem, ale jeśli trochę mgła zaniknie, zobaczą jakiś szczyt — Homuł, może Turkuł albo grań Szpyci, a nawet gdyby ściany kotła — tylko którego? — to już wiadomo którędy iść, zjeżdżać w dół. Pojawiła się przyszłość, stała się realna. Wypierała ciemność, mróz, zrywający się znów wiatr — całą tę szczelnie dotąd zamkniętą teraźniejszość z jej zagrożeniami, strachem, rozpaczą. Pętla coraz mocniej wydeptana. Na niej gdzieniegdzie gwiaździste ślady nart, jak kleksy — to miejsca, w których ćwiczyli przysiady, skłony, obroty — gimnastyka. Ale powiększało się zmęczenie. Postanowili wtedy śpiewać choćby cicho, pod nosem. I tak to trwało przy wolno przesuwającym się różańcu czasu. Czasem myśl: dlaczego nie założyć biwaku? I odpowiedź: nie mamy niczego do krojenia bloków śniegu po to, aby zbudować już nie igloo, lecz nawet pokryć jamę śnieżną. Poza tym ten śnieg nie nadaje się do tego — jest zbyt sypki. Jeszcze trochę, jeszcze pół godziny. Oczekując świtu wysilali oczy pragnąc w czerni nocy wypatrzyć szarość. Przy każdym okrążeniu porównywali widoczność pojedynczych, znajomych już głazów i kęp kosówek. Przekonywali się: — Zobaczcie, poprzednim razem nic tu nie było widać, a teraz... — Wydaje ci się; tyle samo... może rzeczywiście coś się z tej ciemności i mgły wyłania? Nie, jeszcze noc. Po którymś kolejnym przejściu pętli, trzydziestym czy pięćdziesiątym — zagubili się już w liczeniu tych rund, tego krążenia — nie było wątpliwości, przejaśniało się, a w dodatku nadchodzący dzień zaczął wprowadzać swoje porządki. Rozróżniali już nad sobą przelatujące luźno chmury, wiatr rozrywał jednolite szare tło jak przeczytaną, niepotrzebną już gazetę. Przed nimi odsłoniło się na chwilę coś czarnego — były to strome żebra skalne; i znów zasłoniła je chmura. A potem w dole, na krótko, pokazał się las i zniknął. Mróz szczypał jeszcze mocniej, jak przed świtem. Teraz krążyli po tej swojej pętli już nie jak więźniowie po zamkniętym szczelnie podwórcu, ale jak widzowie, zwiedzający turyści, wypatrujący co też nowego za chwilę zobaczą. Ogromne zmęczenie zapadło w głąb, wypływała radość z nowego dnia, gdyż dzień zawsze był naturalnym czasem w ich życiu. I nagle — to się stało naprawdę nagle między jednym uniesieniem głowy a drugim, między jednym a drugim krokiem — zdarło z gór kurtynę mgieł. Ciekawe, nie było wiatru, więc jak? Jedną stronę nieba zalała czerwień — to wschód słońca. W lasach, u dołu, pospiesznie chowała się ciemność. Po raz pierwszy zobaczyli otaczające ich góry ze szczytami zasłoniętymi jeszcze nieszczelnie opończą chmur i całą tę swoją pętlę. Zatrzymali się w milczeniu. Adam intensywnie patrzył na skały, wznoszące się nad nimi ku widocznej już grani. Potem odwrócił głowę w drugą stronę. Wzrok jego zderzył się również ze stromą, ale nie wysoką ścianą. A potem niżej jakiś duży uskok i las, im dalej, tym gęstszy. Uskok? Co to za uskok? Morena kotła? Jeszcze dalej... ślady nart! Rozróżniali coraz więcej szczegółów, otwierał się coraz rozleglejszy widok. Już zaróżowiły się chmury przepływające nad nimi. Właśnie, nie tak daleko, zabłysnął w słońcu jakiś wierzchołek. Adam odczytuje mapę gór wydartych nocy, ciemnościom i chmurom. Już wie, gdzie zostali uwięzieni, wie którędy trzeba im iść do ludzi, do schroniska, do normalnego odratowanego życia. — Jesteśmy między Wielkimi a Małymi Kozłami. Zjechaliśmy stamtąd — pokazuje kijkiem ich miejscami pozacierane przez wiatr ślady — z grani obok tego nawisu. Robi przerwę w objaśnianiu. Oni wiedzą o jaki nawis chodzi, co to znaczy: „ten nawis” i śpiąca dotąd pod nim lawina. — Tu, z prawej wyłania się jeden ze szczytów Dancerza. Zobaczmy teraz jeszcze co to za uskok tam poniżej. I już bez obawy opuszczają tę swoją pętlę, w którą wpisali kilka godzin swojego, każdy swojego życia i jego krawędzie... Widzą już tam w dole szlak biało-niebieski na Zaroślak, niedaleko stąd. Ostrożnie wychyleni przypatrują się potężnemu nawisowi prawie na przedłużeniu grani Małych Kozłów, tyle że poprzecznie. Tak blisko pętli, że w nocy, we mgle — strach pomyśleć. Ale strach, przygnębienie, rozpacz, a nawet krańcowe zmęczenie, to rekwizyty świata nocy. Idą teraz wydeptanym szlakiem ku schronisku. George myśli o spotkaniu w Warszawie, Andrzej o terminie wyznaczonym przez bank, a Adam wyciąga z plecaka aparat i zostaje z tyłu. Musi złapać ten wschód słońca nad Homułem. Kiedyś potem zachciało mi się poszukać tego ich buńczucznego, jak go nazwał Andrzej, wpisu w schronisku pod Popem Iwanem, przed ich wyjściem w drogę powrotną na Zaroślak. Znalazłem, a pod nim przeczytałem uzupełnienie wpisane przez kogoś: „...i całonocny taniec pod Szpyciami.” Tak, góry są surowe, a ludzie, cóż, ludzie gór lubią czasem z siebie pożartować. „POGOŃ ZA LISEM” Rozłożeni na głazach nagrzanych słońcem, rozrzuconych pod szczytem Turkuła, oddawaliśmy się wspaniałemu lenistwu. Było nas pięciu i jedna dziewczyna, poznana wczoraj w schronisku. Była ładna i znośnie, jak twierdziła, jeździ na nartach. Nie mieliśmy na razie dobrej okazji, żeby to sprawdzić, prawie cały czas bowiem podchodziliśmy pracowicie w górę, ale ze sposobu poruszania się i krótkich zjazdów doszliśmy do przekonania, że może nie sprawi nam większych kłopotów. Chociaż niepokoiło nas, że jest tutaj, w Czarnohorze, po raz pierwszy. Zapewne nigdy nie jeździła w wysokich górach, na Zakopiankę nie wyglądała, no i gdyby naprawdę jeździła dobrze w naszym znaczeniu, to znalibyśmy ją wcześniej. Oczywiście nasze kryteria były ostre. Jak się ma dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat, chodzi się po górach od dziecka, bierze udział w zawodach narciarskich, zjazdach i slalomach, lokując się zawsze w pierwszej dziesiątce, to jest zrozumiałe, iż stawia się wysokie wymagania towarzyszom wspólnych wypraw. A czekał nas teraz długi i niełatwy zjazd. Ale urok i wdzięk kobiety zawsze sprzyjają obniżeniu poprzeczki. Niedziela Wielkanocna 17 kwietnia 1938 roku zaczęła się dobrze. Wielkanocne śniadanie, po którym trzeba było chwilę odpocząć, a potem trzygodzinna ulgowa wycieczka tutaj, na ten szczyt, wielkie wagary na słońcu — to wszystko właśnie łączyło się z pojęciem dobrze spędzonego dnia świątecznego. Ściągnięte koszule, rozwieszone na kijkach, powiewały na wiaterku, a obracanie się raz przodem, raz tyłem do słońca przypominało smażenie befsztyków. Danusia przylepiła kremem kawałek papieru do swojego zgrabnego noska i półleżąc odcinała się od czasu do czasu naszym różnym złośliwościom. W większości ich tematem był czekający nas zjazd w dół i w kierunku schroniska na Zaroślaku. Patrząc na rozległy, wymoszczony teraz słońcem kocioł, przyglądałem się jego ścianom, kreśliłem wzrokiem proste wzdłuż istniejących śladów, przymierzając się do naszego zjazdu. Sfałdowana biała powierzchnia, pokrajana nartami, przyciągała obsesyjnie, obiecywała rozkosze wymyślnych zjazdów z kombinacjami krystianii w pełnej swobodzie. Prawdziwa orgia pomysłów, improwizacji — esencja wolności. Kocioł. W niegłębokiej niecce, z prawej strony ciemniało pod śniegiem zamarznięte jeszcze Niesamowite Jeziorko. Nad nim wypiętrzała się główna grań Czarnohory i grzbiet Małych Kozłów. Pod przełęcz podchodzili właśnie trzej narciarze. Poznałem wśród nich mojego ojca z przewieszonym przez piersi aparatem fotograficznym. Jeśli tak, to dwaj pozostali też byli rozszyfrowani: jeden to mój wujek, znany we Lwowie architekt Tadeusz Sołecki, a drugi to George Scott, współwłaściciel sklepu sportowego przy ul. Akademickiej, w którym zazwyczaj zaopatrywaliśmy się w ekwipunek narciarski. Od kilku dni razem chodzili po Czarnohorze. Ojciec wyciągał ich coraz dalej pod pozorem, że musi dzisiaj sfotografować Kozły lub zrobić zdjęcie Howerli ze szczytu Breskula, co zresztą było prawdą. Pracowicie komponował swoje górskie zdjęcia, czasem długo oczekując na jakiś obłok czyjego cień na śniegu. Często chodziliśmy razem na wycieczki i nieraz niecierpliwiło mnie, szczególnie, gdy cieszyłem się na zjazd, stanie na szczycie i czekanie na łaskawość chmur i przeganiającego je wiatru. Pod nami czerniały już pasy kosodrzewin i odsłonięte głazy — wynik intensywnej miłości do gór kwietniowego słońca. I tak dobrze, że można zjechać w sposób ciągły, czasem tylko przeskakując lub omijając bezśnieżne łysiny. Leżał tu wszędzie firn w pełni „dojrzały”, nośny i łatwy do kręcenia na nartach, w odróżnieniu od stoków południowych, schodzących stromo za słupkami granicznymi ku potokowi Butyniec. Na samej grani, od przełęczy po szczyt Turkuła, słońce solidnie już wytopiło śnieg, co wymagało misternego wyszukiwania w zjeździe białych płatów. Kilka dni temu Zbyszek, popełniwszy „błąd sztuki”, przejechał na plecach przez spore rumowisko drobnych, na szczęście, kamieni. Stało się to na drugi dzień po zawodach w kombinacji alpejskiej pod nazwą: Memoriał ku czci śp. L. Chlipalskiego i śp. Tokarza, które odbyły się 9 i 10 kwietnia. Startowaliśmy w nich wszyscy, przede wszystkim przez pamięć dla Leszka, naszego Kolegi i Przyjaciela. — No i co, pani Danusiu — Mietek znów rozpoczął harce — czy nie lepiej zostawić sobie foki na nartach na ten zjazd? — Pan się mnie radzi? Oczywiście chętnie panu pożyczę moje — odparowała dziewczyna — bo pana są klejone i zbyt szybko niosą, a moje z paskami lepiej hamują. Gruchnął śmiech, ale zaraz w sukurs Mietkowi doskoczył Zbyszek. — Proszę go nie słuchać. On jest zawsze złośliwy. Można przecież bez ryzyka zejść pieszo, bo ślad jest dobrze ubity. — Nie tylko nartami, ale gdzieniegdzie plecami — padła natychmiastowa riposta. — Nad tym zdaje się pan się napracował. — Słuchajcie, ta dziewczyna jest kapitalna — krzyknąłem z entuzjazmem, zagłuszając powszechny śmiech. — A ten chłopiec mógłby mieć więcej szacunku dla kobiet — usłyszałem. — Tak, proszę pana. Same wyrazy uznania, za które dziękuję, nie wystarczą. Na bruderschaft jeszcze za wcześnie. — Dosłownie rozumiejąc nie chciałbym być pani bratem — odpaliłem. — To coś jak patrzenie na czekoladę przez szybę bez możliwości skosztowania... — To niech pan na razie poda mi moją staniole — powiedziała, wskazując na zawieszoną opodal na kijku wiatrówkę, którą zamierzała wciągnąć. — Brawo! — odezwał się milczący dotąd Romek — Za to „na razie”, Władku, to bym oddał cały ten zjazd w dół. Pomogłem jej ubrać wiatrówkę, błękitną, z zamkiem amerykańskim, zaciąganym z przodu. Związany kok pięknych, brązowych włosów ułożyłem z przesadną troskliwością na zwiniętym kapturze. Popatrzyła na mnie przez ramię uśmiechając się kącikami ust. Oczy miała zielone, teraz czujne, nie angażujące się w ten uśmiech. — Merci! — powiedziała cicho, wyciągając z kieszeni wiatrówki zgrabną włóczkową czapkę i duże okulary, kryjące chyba pół twarzy. Trochę mnie one zdziwiły, bo takie noszą motocykliści, ale narciarze? Zbliżała się godzina trzecia. Ojciec z towarzyszami krzątał się jeszcze po przełęczy — widocznie postanowili wracać stamtąd, bo odpinali foki i smarowali narty — a nam już też kończył się czas. Chcieliśmy wrócić trochę po czwartej do schroniska, a zjazd mógł potrwać nieco dłużej ze względu na dziewczynę, na którą trzeba będzie z pewnością czekać. Dotąd układało się wszystko dobrze, do góry podchodziła tak, jak my, bez zadyszek i odpoczywania. Sprzęt miała piękny, chyba nowy. Kandahary fachowo zamontowane, mocno przyciągające piętę w pozycji „na zjazd”. Wesoła, dowcipna, ładna, ale... zrobiło nam się trochę żal tych szusów, na które nie mogliśmy jej narażać. Z rozleniwieniem wciągaliśmy koszule, swetry i wiatrówki, mocowaliśmy prawie puste plecaki paskami biodrowymi i przeciągaliśmy narty parafiną. — No to jak? — zapytał Romek — Jak zjeżdżamy? — Chyba można by wypuścić ścianą kotła na przełęcz — niespodziewanie zaproponowała Danusia. — Ależ dziewczyno, przepraszam, proszę pani, to za stromo. Zatrzymałaby się pani w Jeziorku Niesamowitym. Tu trzeba dobrze kręcić — zmitygowałem ją. — Mnie się zdaje, że wystarczą dwa haki z oporu — odpowiedziała przekornie. No tak, łuki z oporu tutaj! Marnować zjazd na hamowanie oporem. A może pług jeszcze! Widocznie to jej ulubione ewolucje. Jest zatem gorzej, niż myśleliśmy. Nie wiem, czy dlatego, że żal nam było pełnokrwistego zjazdu, czy trochę nas rozdrażniła naiwna, naszym zdaniem, wyobraźnia dziewczyny o trudnościach zjazdu w stromym terenie, z aprobatą wysłuchaliśmy trochę zwariowanej propozycji Zbyszka. — Wiecie co? Mam pomysł. Urządzimy „pogoń za lisem”. Ja się zgłaszam na „lisa”. Meta w lesie, na dole. Wygrywa ten, który pierwszy do mnie dojedzie. Jak zwykle. — Klawo! Ale co z panią Danusią? — zapytał Kazik. — Jeśli by się pani nie obraziła, mam taką propozycję: — kontynuował ostrożnie Zbyszek — oczywiście wystartuje pani z nimi i będzie jechać ich śladami. Wy — zwrócił się do nas — co pewien czas musicie się oglądać i gdyby zdarzył się pani jakiś przykry upadek, to zaczekacie lub wrócicie. A i tak za nami będzie zaraz zjeżdżał pan Lenkiewicz, ojciec Władka z towarzyszami, więc w razie czego... — Rozumiem. Doskonale — zgodziła się dziewczyna — a nawet chętnie bym poznała pana Lenkiewicza. Na pewno nie jest tak zarozumiały, jak wy. — Jak panowie! — poprawiłem ją złośliwie. — Jak równość, to równość, droga pani. Rozmowa wygasła, Kazik schylony ściągał jeszcze sznurowadłami buty, inni wkładali już rękawice w pętle kijków i rozpoczęło się krótkie misterium pożegnania. Nie miało ono charakteru oficjalnego rytuału. Każdy z nas bez słów zachwytu, bez komentarzy krajoznawczych patrzył na otaczające go góry, które przecież znał, ale były one niepowtarzalne, codzienne inne. Tu przesłonięte mgiełką, tam jaskrawo błyszczące w słońcu, ciągle inaczej w różnych porach dnia. W tym miejscu już wytopiło śnieg, z którego jeszcze otrząsała się kosodrzewina. Dziś więcej ściemniało Jeziorko, a górą ciągnie pielgrzymka kumulusów jak pochód dominikańskich mnichów. Nieistotne stawały się nazwy szczytów i szczegóły topograficzne polodowcowych kotłów, skrupulatnie opisane w przewodnikach i z namaszczeniem przekazywane grupom wycieczkowiczów przez starych turystycznych wygów. Nie zna ich ani kozioł górski, ani orzeł tam pod chmurą, ani niedźwiedź, który z wiosną wędruje po kotłach i strąca kamienie z moreny. My z naszym wstydliwie ukrywanym zachwytem wtapialiśmy się w te góry, identyfikowaliśmy się z otaczającą nas przyrodą. Wyostrzał się wzrok, dochodziły nas szmery, głosy i szepty z lasów, z kęp kosówek, wiatr przynosił zapachy nagrzanych w słońcu kamieni, smugi woni przypędzonych z dolin. Wydawało nam się czasem, że jesteśmy nierozdzielni z górami, lasami tam poniżej. Dzięki nartom możemy spadać w dół z szybkością wiatru, rysując na białym ekranie śniegu zygzaki, precyzyjne parabole i wężyki. W kilkanaście sekund pokonywaliśmy kilometrowe odległości. Zapierało nam oddech, łzawiły oczy, narastał rytm serca. Byliśmy szczęśliwi w górach, na nartach zrośniętych z nami, jak skrzydła z ptakiem. Staliśmy tak bez słów, czekając, aż wszyscy będą gotowi do zjazdu. Danusia, będąc tutaj pierwszy raz, rozglądała się z zaciekawieniem. — To jest Howerla, prawda? — zapytała cicho, jakby zawstydzona, że nie wie na pewno. — Tak — odpowiedziałem. — A ten szczyt trochę niżej nas to Dancerz, dalej Pożyżewska, o, tam — pokazałem kijkiem — Breskul i Howerla ze swoją długą, stromą granią. A w głębi Pietros, ale to już za granicą. — A gdzie Pop Iwan? — To z drugiej strony pasma. Na samym końcu. — Pięknie tutaj. Te góry przypominają Tatry Zachodnie. — Tak samo wysokie, ale nie tak uczęszczane. No i mniej modne. Skoncentrowaliśmy się na zaplanowanej zabawie — „pogoni za lisem”. Zbyszek stał już gotów do startu. Wyjaśnił reguły gry: — A więc tak: start tutaj. Ja oczywiście ruszam pierwszy. Wy możecie startować od chwili kiedy ja minę tę kępkę kosodrzewin. Wypuśćcie pierwszą panią Danusię, ale uważajcie, żeby na nią nie wpaść. Trochę starszy od nas, wysoki, barczysty, jednolicie czarny od czapki po buty i narty, w ciemnych, przydymionych okularach, z opaloną na brąz twarzą, robił wrażenie maga stojącego na szczycie góry i wyczekującego na znak z nieba. Patrzyliśmy teraz wszyscy w dół kotła. Wiadomo było, że „lis” objedzie tę kępę kosówek górą. To oczywiście nas nie wiąże. Moglibyśmy tu skrócić i wykonując dwa skręty wypuścić na dno kotła. Zbyszek na pewno pojedzie potem szusem ku morenie. W ten sposób zbliżylibyśmy się do niego, ale... to jednak byłby ostry szus, nawet po dwu skrętach trudny do ustania. Ponieważ jednak zwycięzcą będzie pierwszy, który dopadnie „lisa”, każdy z nas obmyślał własną taktykę, nie dzieląc się swoimi planami z innymi. Kazik wykonywał jakieś dziwne ruchy kijkiem, kreśląc nim w powietrzu zapewne tor zamierzonego zjazdu. Mietek stał milczący i wypychał językiem raz jeden policzek, raz drugi, co u niego oznaczało, że głęboko myśli. Romek, jak zawsze uśmiechnięty, przytupywał nartą śnieg i wyglądał tak, jakby niczym się nie przejmował. Ale on był chyba naszym najgroźniejszym rywalem. Niedawno wywalczył tytuł akademickiego mistrza Polski w zjeździe. Ja spokojnie patrzyłem na Danusię, która teraz nałożyła czapeczkę i te swoje duże okulary. Oczy jej znikły za zielonymi szybkami z celuloidu, a twarz zmalała do wysuniętej brody i końca nosa. Wiedziałem, że mam mniejsze od innych szansę dogonienia „lisa” i postanowiłem sobie improwizować ten zjazd, podejmować decyzje spontanicznie w zależności od sytuacji. Jakby się udało, to dobrze; jak nie to przynajmniej dotrzymam towarzystwa Danusi. To „na razie” zobowiązywało. — Uwaga! Start! — krzyknął Zbyszek i silnie odepchnął się kijkami. Patrzyliśmy w skupieniu jak jedzie. Początkowo dość stromo, w skos stoku, przejechał ściankę z niegroźnym nawisem, przewinął się przez nieco podtopioną słońcem, mało wyraźną grzędę schodzącą spod wierzchołka Turkuła i już był na ścianie kotła, szybko teraz zbliżając się do kępy kosodrzewin. Gdy ją ominął górą i rozpoczął obszerny skręt w lewo wyruszyliśmy. Zgodnie z ustaleniami pierwsza rozpoczęła zjazd Danusia. Zrobiła kilka drobnych kroków, po czym poniosły ją narty. Patrzyliśmy, jeszcze stojąc, przerażeni. Wymachiwała kijkami, kiwała się w przód i odchylała w tył tak, iż wydawało się, że za chwilę zobaczymy kotłowaninę nart i kijków, a potem rozkrzyżowaną gwiazdę o nazwie: Danusia, zsuwająca się po stromiźnie w dół. Tymczasem jej szybkość rosła. Przejechała jakimś cudem grzędę i znalazła się na stromej ścianie kotła. Już pędziliśmy za nią patrząc, kiedy ten jej zjazd się skończy i przewidując najgorsze. Zbyszek po dwóch długich skrętach jechał już dnem kotła, zawieszony nad nartami, wsadziwszy kijki pod pachy. Kiedy znów popatrzyłem w kierunku Danusi, zbliżała się właśnie do owej kępy, którą od góry objechał Zbyszek. Nagle stało się coś, co mnie tak zaskoczyło, że omal nie wpadłem na jakiś głaz, który pojawił mi się niespodziewanie przed nartami. Dziewczyna wykonała jakimś cudem przy tej szybkości krótką krystianię w lewo i nie objeżdżając kępy kosodrzewin ustawiła się do szusa wprost w dół. Tam gdzie my, prawdopodobnie wszyscy, zaplanowaliśmy skrót z przyhamowaniem kilku skrętami, tam ona, dotąd rozpaczliwie rozkiwana na nartach, robiąca wrażenie początkującej, ona szusowała wprost w dół w pozycji przypominającej kształt jaja, całkiem skulona, z głową schowaną w ramionach, z kijkami dociśniętymi do ud. My, ośmieleni tym jej szusem, również wyprostowaliśmy zjazd i teraz pędziliśmy dnem kotła, wykorzystując dla zwiększenia szybkości ślady podejściowe. Zbyszek zniknął już za moreną, Danusia właśnie do niej dojeżdżała, ale już poprzednio było widać, że wyraźnie zbliżyła się do niego. Przede mną jechali Romek i Kazik, obaj skuleni. Kazikowi, który nie miał okularów, łzy uciekały po policzkach do tyłu. Romek ciężki, o piekielnie mocnych nogach, od czasu do czasu unosił nieco głowę kontrolując kierunek. Gdzieś za sobą słyszałem głos Mietka, który wykrzykiwał, zaciągając po lwowsku: — Ta to kompletna wariatka. Wypadliśmy za morenę. Poniżej nas, w lewo na stromiźnie, pracowicie kręcił Zbyszek, zbliżając się już do lasu. Jego ślady w postaci wężyka skrętów zboczyły w lewo od podejściowych, prowadzonych zakosami. Romek zatrzymał się, a my przy nim. Na stoku nigdzie nie było widać Danusi. Rozglądaliśmy się niespokojnie wokół. Drzewa tu nie rosły, granica lasu znajduje się niżej. Kosówka, w większości przykryta jeszcze śniegiem, tylko gdzieniegdzie wychylała się na powierzchnię. — Ta gdzie ona się podziała, do licha? — zapytał Kazik w przestrzeń, bo przecież my też nie wiedzieliśmy. — Zaraz — mruknął Romek — widzieliśmy ją na progu moreny, a potem na stoku przed tą ścianką. Prawie doganiała Zbyszka... — I nagle znikła — zakończył Mietek. — Kochani, popatrzcie — powiedziałem z pozornym spokojem, wskazując kijkiem. Na prawo od nas ktoś jedną wąsko prowadzoną krystianią, a potem szusem przeciął stromą ściankę w dół. — Jezus Maria! — krzyknął Romek — przecież tam nie będzie co zbierać. Wpatrując się uważnie w ślad zauważyłem niepewnie: — Zobaczcie, tam jest mały uskok, dalej śladu nie widać, ale całkiem nisko znów się pojawia. O, te dwie krystianie tuż pod lasem. Zaraz, tam na skraju lasu... tak, to ona tam stoi. Zdejmuje właśnie okulary. Żyje, chwała Bogu! — Tak, widzę — potwierdził Kazik — Zbyszek właśnie do niej dojeżdża. — Jedziemy! — zadecydował Romek. — Nie chcę jej znać. To było podłe. Wracam do schroniska. — Ta czyś ty zbzikował? — krzyknął na niego Mietek. — Nie masz poczucia humoru? Przecież ona nam zrobiła kawał, jakiegoś jeszcze w swoim ubogim życiu nie uświadczył. — Zrobiła z nas balony — upierał się Romek. — Na pewno—włączyłem się. — Ale za tę jej jazdę trzeba ją uścisnąć, a nie grać obrażonego. — Widzę, że do ściskania toś ty pierwszy — zawarczał już trochę przekonany, ale jeszcze zły Romek. — Pojechałbyś tak? — Wiesz, już tam w górze, kiedy dziewczyna robiła te niesamowite wygiby, już wtedy wydawało mi się to podejrzane. Przy takiej szybkości utrzymanie równowagi nie jest łatwe. No, a potem... — kiwałem głową z podziwem. — A jak ona się wspaniale złożyła do zjazdu! Jak scyzoryk, lepiej niż Zbyszek. Gdzie ona się tego nauczyła? — zastanawiał się Kazik, pocierając rękawicą czubek nosa, jak zawsze, gdy był czymś zafrapowany. — No i co, panowie? Długo będziemy tu jeszcze sterczeć? — zapytał Romek. — Jedźmy tam do nich. Czuję się jak Kmicic w pojedynku z Wołodyjowskim. Choroba! — No to jedziemy obok jej śladu — zaproponowałem. Ruszyliśmy wszyscy razem, każdy swoim śladem, ostro w dół, starając się trzymać wytyczonego przez nią kierunku. Nawet jakoś to poszło. Pomyślałem sobie, że łatwiej jest zjechać tam, gdzie ktoś pokazał, że to się da. Na szczęście wszystkim nam poszło gładko i po chwili efektownie zakończyliśmy naszą „pogoń za lisem” przy dziobach nart Danusi i Zbyszka. Zaryzykowałem atak: — Jak się niepewnie skręca, to lepiej jechać szusem, co? To chyba najłatwiej, prawda? — Tak, zawsze zapominam jak się robi krystianię, kiedy można wypuścić na całego — odparowała. — A wyście tak ślicznie kręcili, tak pokazowo, jak instruktorzy. Szkoda, że nie powiedzieliście na górze, że to jest punktowane w tej imprezie. — No dobrze, już skończcie z docinkami — Zbyszek był ugodowy. — Dziewczyna pojechała bardzo klawo, klawissimo. No i dopadła lisa pierwsza. — Ty to nazywasz dogonieniem? Bo myśmy widzieli, jak ty ją doganiałeś. Fiolet zabarwiał z wolna śnieg, a lasy ściemniały. Słońce wyglądało zza grani między Turkułem a Dancerzem. Chociaż do jego zachodu zostało jeszcze kilka godzin, mróz zaczął się już dobierać do nas, stojących w cieniu. Przełożyliśmy narty i zaczęliśmy podchodzić pod szlak pozostawiony w czasie zjazdu po prawej stronie. Szedłem za Danusią, a w chwilę potem na szeroko udeptanym szlaku zrównałem się z nią. — Zechciałaby pani, madame, powiedzieć, gdzie milady jeździła na nartach i kto waszą wysokość uczył? — Daj spokój — odpowiedziała niespodziewanie, jakaś spłoszona. — Przepraszam was wszystkich za głupi kawał. Jesteście naprawdę bardzo, bardzo mili. I chyba możemy sobie mówić: ty. — Dziękuję w imieniu całej naszej paczki — skłoniłem się w pas. — Myślę, że nikt z nas nie będzie chciał zostawić tego tak na sucho. Ale o tym w schronisku. — No więc to tak ze mną było — odpowiadam na twoje pytanie, monsignore. — Kilka ostatnich lat mieszkałam z rodzicami w Szwajcarii 1 tam jeździłam dużo w Alpach. Zaczęłam jednak w Tatrach, ale w Alpach jeździłam najpierw z dobrym instruktorem, a potem w klubie. Nie startowałem w zawodach, bo starzy byli przeciwni. Bali się. Wiesz, w Alpach takie zjazdy jak ten dzisiejszy, to są łatwe zjazdy. Przydałoby się, abyś... abyście kiedyś tam popróbowali. — Przydałoby się — potwierdziłem smętnie. — Ale te góry są prześliczne i chyba będę tutaj częstym gościem. Zagłębiliśmy się w las. Dzień jeszcze trwał, ale każdy z nas już myślał o jutrzejszym spotkaniu z górami. — Wyskoczymy jutro na Breskul, co o tym myślicie? — zapytałem. — Dobra — zaaprobował Mietek. — Z tym, że do południa będziemy się suszyć. — Dlaczego? — spytała Danusia. — Bo jutro jest oblewany poniedziałek, kochana — przypomniał Romek. — I pani Danusia po dzisiejszym dniu musi na siebie uważać. — Po pierwsze, to już nie „pani”, a po drugie, nie chcecie chyba przez mściwość podkreślać, że doznaliście wielkiej przegranej. Prawda? — Ona rzeczywiście jest szlagfertig — poddał się Romek. Szczyt Breskula błysnął w słońcu między świerkami, jakby chciał nam przypomnieć, że obiecaliśmy. I że będzie na nas czekał. Jutro. PRAWDY, PLOTKI I ANEGDOTKI Obiecałem w pierwszym rozdziale, stanowiącym wstęp do tych opowiadań, podać Państwu kilka wyjaśnień o charakterze trochę osobistym, nie tylko związanych z autorem, ale też z postaciami, występującymi w poszczególnych opowiadaniach. Być może starsze pokolenie spotkało się z niektórymi z nich, a młodszemu zdarzyło się zawrzeć znajomości z dziećmi lub wnukami tych osób? Nie wykluczone także, i oby tak było, że wiele opisanych przeze mnie postaci żyje jeszcze mimo wojennego pogromu i, powiedzmy sobie szczerze, zaawansowanego wieku. A może nawet jeździ jeszcze na nartach? Na początku — trochę to nie elegancko — zacznę od autora, który przecież też występuje w opowiadaniach, czasem nawet w pierwszej osobie. Na nartach jeżdżę od wczesnego dzieciństwa dzięki mojemu Ojcu, a od dziesiątego roku życia chodziłem po górach w zimie początkowo z Nim, potem z kolegami lub sam, najpierw w Sławsku, później w Gorganach i w Czarnohorze i jeszcze przed wojną bardzo niewiele w Tatrach. O czasach powojennych tu nie piszę. W Czarnohorze w latach trzydziestych jeździłem dużo na nartach, chodziłem na długie wycieczki, wielekroć startowałem w zawodach w biegach zjazdowych i slalomach. Byłem tam zatem w tym okresie, który objęty jest moimi opowiadaniami, znałem czarnohorskie schroniska, ich kierowników i tych opisywanych tutaj ludzi. Ale — i to jest najważniejsze — opowiadania w zbiorze są albo prawdziwe albo prawdopodobne. Nawet jednak te prawdziwe nie mogą być wierną fotografią rzeczywistych zdarzeń. Niekiedy musiałem się domyślać akcji, innym razem odtwarzać realia z fotografii i z map, zresztą unikalnych. Tu gorące podziękowania dla Pana mgr W. A. Wójcika, kierownika Biblioteki Górskiej PTTK w Krakowie za udostępnione mi materiały. Czasem coś udało mi się zrekonstruować w wyniku rozmów z żyjącymi jeszcze uczestnikami opisywanych zdarzeń. To wszystko dla uzyskania względnie dużej precyzji w relacjach i opisach, gdyż poleganie wyłącznie na pamięci nie wystarcza po tylu latach. Stopień autentyzmu akcji i prawdopodobieństwo faktów ocenicie Państwo sami. Podkreślam: prawdopodobieństwo, a nie zawsze ścisłą prawdę.' W większości opowiadań jednak podstawowe fakty są prawdziwe. W lawinie pod Howerlą zginął w roku 1936 dr Leszek Chlipalski i Andrzej Steising. Przygoda w roku 1938 profesora Włodzimierza Kozło, występującego w opowiadaniu „Ostatni uśmiech” jako Włodek, zdarzyła się naprawdę. Dwa miesiące przed jej opisaniem rozmawiałem w Krakowie, w moim mieszkaniu z jej głównym bohaterem, znanym dziś krajoznawcą i fotografikiem, mieszkającym obecnie w Rzeszowie, i wypytywałem go o szczegóły, co nie oznacza, że nie byłem zmuszony wymyśleć niektóre brakujące. Opowiadania: „Wilki”, „Zjazd”, „Pętla”, „Pogoń za lisem” oparte są na faktach. W innych posłużyłem się fragmentami prawdziwych zdarzeń składając je w logiczną całość. Znalezienie przeze mnie w Montrealu w roku 1988 mojego przyjaciela Tadeusza Strenga po blisko półwiekowej przerwie w naszych kontaktach było faktem. Mój drugi wspaniały przyjaciel z opowiadania „Szczelina czasu” — Zygmunt Knaus, zginął, tak jak pisałem, na froncie w pierwszych dniach wojny w roku 1939. Osobnej wzmianki wymaga Przyjaciel mojego Ojca i mój — dr Wacław Majewski, turysta, narciarz, działacz PTT Oddziału Lwowskiego, wiceprezes Zarządu Głównego PTT, nasz prawie stały towarzysz wycieczek. Zmarł on kilka lat temu w Rajczy, gdzie mieszkał u córki. Starałem się też wiernie odtworzyć postaci Stanisława Czuczewicza i Ludwika Ziemblica, znane mi dobrze z Czarnohory. Ziemblica przed jego śmiercią w roku 1987 widywałem często w Zakopanem, gdzie ostatnio mieszkał i cieszył się dużą popularnością jako znany przewodnik i człowiek gór. Za podanymi imionami kryją się, z małymi wyjątkami, konkretni ludzie, których późniejsze losy są mi tylko częściowo znane. I tak: Tadeusz („Głupi zjazd”) Opolski, to zmarły kilka lat temu profesor Politechniki Lubelskiej, wybitny specjalista w budowie maszyn górniczych, mój przyjaciel, a „w cywilu” doskonały narciarz, także wodny. Zmarł już również Roman („Pogoń za lisem”) Jenner, zjazdowiec, działacz i sędzia narciarski po wojnie. Janusz („Wilki”) Czajkowski, turysta, narciarz, działacz w Oddziale Lwowskim PTT, zginął tragicznie w okresie wojennym w spalonym więzieniu przy ul. Kazimierzowskiej we Lwowie. O Dzidku, jego bracie, brak mi wiadomości. Zbigniew („Pogoń za lisem”) Pawłowski rzeczywiście przejechał się plecami po piargach na Turkule. Nie wiem o nim nic od wojny. Z Mieczysławem („Pogoń za lisem”, „Wilki”) Rąpałą, moim kolegą i przyjacielem, bardzo dobrym zjazdowcem i turystą, po wyjeździe ze Lwowa w roku 1945, nie spotkałem się dotąd. Jurek to Jerzy Hajdukiewicz, mistrz w kombinacji alpejskiej w Okręgu Lwowskim w roku 1939, lekarz medycyny, mieszkający teraz w Zakopanem, znany taternik, alpinista i himalaista, autor pasjonującej książki Góry mojej młodości, w której znajdziecie Państwo — na reprodukcji z IKC wyników zawodów — wielu znajomych z tych opowiadań łącznie z autorem. George („Pętla”) Scott to współwłaściciel największego wówczas sklepu sportowego we Lwowie. Po wojnie, o ile wiem, był przez pewien czas konsulem W. Brytanii w Katowicach. Kazimierz („Pogoń za lisem”) Olszewski, doskonały zjazdowiec i skoczek, w czasie wojny trener narciarski w ZSRR, wart jest autentycznej anegdoty: Zjeżdżałem kiedyś w latach pięćdziesiątych drogą z Polany Chochołowskiej i blisko schroniska Blaszyńskich spotkałem po raz pierwszy po wojnie podchodzącego na nartach w górę Kazia. Ucieszyłem się ogromnie, uściskaliśmy się, a nasza rozmowa miała następujący przebieg: — Kazik, co ty tutaj robisz? — A, mieszkam u Blaszyńskich. Mam kilka dni urlopu i chcę trochę pojeździć na nartach. Rozstałem się z nim, gdy był trenerem kadry K.S. Burowiestnik, zdaje się, we Lwowie, w roku 1941 i wiedziałem o nim tylko tyle, że potem był w Związku Radzieckim, gdzie też pełnił funkcje trenera narciarskiego. — Gdzie mieszkasz stale? — W Warszawie. A ty? — Ja w Krakowie. — A gdzie teraz pracujesz? — W Ministerstwie Przemysłu Chemicznego. — Co ty masz do roboty w tym Ministerstwie? — A wiesz, jestem wiceministrem. — ... Współczuję, to musi być kłopotliwe. — Abyś wiedział, chłopie. Tak, to właśnie późniejszy wicepremier PRL. Do czego prowadzi jazda na nartach?! No i Adam Lenkiewicz (w kilku opowiadaniach, autor prawie całej dokumentacji fotograficznej w tej książce), turysta, doskonały narciarz, fotografik, wówczas prezes Oddziału Lwowskiego PTT. Zaginął w czasie wojny na terenie ZSRR. Mój Ojciec i Wspaniały Przyjaciel. Właściwie powinienem był zacząć od kobiet, przepraszam, ale nie wiele ich w tym zbiorze. Maria („Ulgowy dzień”) Majewska, turystka i narciarka, córka dra Wacława Majewskiego, po ewakuacji do Polski, obecnie wraz z mężem, doktorem weterynarii, mieszka w Rajczy i jeździ na nartach po okolicznych, pięknych górach. Danusia („Pogoń za lisem”)? Danusia jest niestety postacią fikcyjną. A szkoda, prawda? Starałem się pisać opowiadania językiem prostym, ponieważ taki język i styl są prawdziwe w górach i w rozmowach między ludźmi gór. Próbowałem też odtworzyć świadomie sposób myślenia i wyrażania się w tamtym okresie, czasem opisując naiwne, być może, przeżycia i myśli ludzi młodych, a nawet gdzieniegdzie odtwarzając „lwowski bałak”. Pisząc, odczuwałem prawdziwą przyjemność, wynikającą nie tyle z umiłowania przeszłości, tak charakterystycznego dla ludzi starszych, ale głównie z mojej miłości do gór i entuzjazmu do nart, na których jeżdżę z pasją do chwili obecnej. Obu tych wspaniałych pasji życzę moim Czytelnikom. Projekt okładki JULIAN PRZEMYSKI Mapka ANDRZEJ ŁĄCZYŃSKI i MARIUSZ SZELEREWICZ (prace kreślarskie) Autorzy fotografii ADAM LENKIEWICZ— 1,3,4,5,6,7,8,9,10,11,12,13,14,15,16,19, 20, 21, 22, 23, 24, 25, 28, 29; ZYGMUNT KLEMENSIEWICZ — 27; ROMAN PUCHALSKI — 26; i archiwum — 2, 17, 18 Redaktor EMILIA KRZYŻANOWSKA-KALKOWSKA Redaktor techniczny MARIA PIELIŃSKA-BAŃDO Korekta MARIA WIDAWSKA ISBN 83-7005-259-2 Fotografia na okładce: Wodospad Prutu, w tle Howerla Fot. Adam Lenkiewicz Copyright by Wydawnictwo PTTK „Kraj”, Kraków 1990 WYDAWNICTWO PTTK „KRAJ” REDAKCJA WYDAWNICTW GÓRSKICH I NARCIARSKICH 31-033 Kraków, ul. Westerplatte 15/16, pok. 142 Wydanie pierwsze. 1990 r. Poz. 1939. Ark. wyd. 9,15. Ark. druk. 8,5. Nakład: 4650 + 350. Zam. 878-k-89. CIESZYŃSKA DRUKARNIA WYDAWNICZA 43-400 Cieszyn, ul. Pokoju 1