Karl Hans Strobl GŁOWA (Der Kopf) W pokoju panowała ciemność... dokładnie zaciągnięto wszystkie story. Nie docierało tu światło z ulicy... kompletna cisza. Mój towarzysz, ja i nieznajomy ściskaliśmy się kurczowo za ręce. Wstrząsało nami drżenie. Wokół czaiła się niewysłowiona trwoga... i z wolna przenikała nasze dusze. Nagle z mroku wyłoniła się biała, świecąca dłoń i zbliżyła się ku nam... Ujęła leżący na stole ołówek i poczęła pisać. Nie mogliśmy uchwycić słów, lecz wszyscy trzej czuliśmy, że dziwne ogniste litery pojawiły się na blacie przed naszymi oczyma... Były to dzieje tej dłoni oraz człowieka, do którego należała. O ciemnej, głuchej północy kreśliła je dla nas blada, świetlista, trupia ręka... ...Wstępowałem na stopnie wyścielone czerwonym suknem. Było mi jakoś bardzo dziwnie... Miałem wrażenie, że w moich piersiach ożyło wielkie wahadło. Brzeg tarczy wahadła jest ostry niczym brzytwa -gdy dotyka moich płuc, odczuwam przejmujący ból. Brak mi wówczas tchu, duszę się nieomal. Zaciskam jednak zęby, aby nie wydać żadnego jęku. Napinam związane na plecach ręce; spod paznokci tryska krew. Jestem już na podium. Wszystko przygotowane, czekano tylko na mnie... Pozwalam, aby ogolono mi kark, a potem proszę, bym mógł po raz ostatni przemówić do zgromadzonych. Zezwalają na to. Kiedy odwracam się, widzę tłum ciasno otaczający gilotynę. Widzę głupie, tępe, zwierzęce, po części niezdrowo podniecone, po części zaś występne twarze, tę bezwładną masę wyszydzającą imię człowiecze. Naraz wszystko wydało mi się tak bardzo zabawne, że parsknąłem Śmiechem. Jednak widzę, że oficjalne maski moich oprawców stężały w surowej naganie. Co za bezczelność skazańca, jeśli nie traktuje własnej egzekucji dostatecznie poważnie. Nie zamierzałem ich drażnić nad miarę, przemówiłem zatem: -Obywatele! Umieram za was i za wolność. Nie doceniliście mnie, skazali na śmierć -lecz ja was kocham. Na dowód tej miłości zostawiam testament. Wszystko, co mam, wam zapisuję. Oto... Odwracam się do nich plecami i wykonuję gest, którego znaczenia nie mogli nie pojąć. Wokół ryk oburzenia... Czym prędzej wkładam głowę w otwór gilotyny, prawie z westchnieniem ulgi. Nagły świst... Czuję lodowaty chłód na szyi... Głowa moja spada do kosza... Czuję się tak, jakbym nieoczekiwanie znalazł się pod wodą, która gwałtownie wypełnia mi uszy. Odgłosy z zewnątrz dochodzą do mnie wygłuszone, zmieszane. I ten szum, ten szum w skroniach... Odnoszę wrażenie, jakby ktoś rozlał na mojej szyi całą butlę eteru. . Wiem to dobrze: moja głowa spoczywa w wiklinowym koszu, tułów zaś pozostał wyżej, na rusztowaniu, a jednak nie do końca czuję, że ciało mam rozdzielone. Wiem, iż osunąłem się na lewo lekko wyrzucając nogi, a moje zaciśnięte ręce drżą. Palce dłoni prężą się, to znów zwijają kurczowo. Czuję także, jak płynie krew z otworu mojej szyi. Stopniowo ruchy tułowia słabną, a równocześnie tracę więź z własnym korpusem. Powoli łączność ta mętnieje, by wreszcie zaniknąć ostatecznie. Straciłem mój tułów. Na przekroju szyi wystąpiły czerwone plamy. Są niczym płomień na ciemnym tle burzliwej nocy. Wypływają jedna po drugiej jak tłuste krople oliwy na powierzchnię stawu. A kiedy łączą się ze sobą, odczuwam w powiekach słabe impulsy elektryczne, włosy zaś z lekka unoszą się. Nagle krwawe piętna zaczynają wirować, każda plama kręci się, szybciej, coraz szybciej, mrowie gorejących kręgów, żarząca się masa ruchliwych tarcz. Miotają się w oszalałym tempie, odrywające się od nich języki płomieni zmuszają mnie do zamknięcia oczu. Pomiędzy zębami mam suchy, szklisty piach... Wreszcie płomienne koła bledną, ich taniec uspokaja się, gasną jedno po drugim. Wtedy miejsce, w którym przecięto moją szyję ciemnieje. Tym razem mrok powleka je ostatecznie. Mnie natomiast ogarnia dziwna, miła słabość, jakaś trudna do opisania leniwość. Powieki ciążą jak ołów. Nie mogę ich unieść, a przecież widzę wszystko, co dzieje się dokoła. Mam uczucie, że moje powieki zrobione są z półprzeźroczystego szkła. Świat wokół spowity jest mlecznobiałą mgiełką; na tej zasłonie wyraźnie dostrzegam rozwidlające się żyłki. Mimo to widzę całkiem wyraźnie, a przy tym w większych wymiarach niż wówczas, gdy jeszcze ciążył mi tułów. Mój język zesztywniał: spoczywa ciężko w ustach przywodząc na myśl bryłę gliny. Mój zmysł powonienia wyostrzył się tysiąckrotnie. Nie tylko więc spostrzegam przedmioty, lecz także rozróżniam właściwy każdemu z nich zapach. W wiklinowym koszu ustawionym pod gilotyną leżą oprócz mojej jeszcze trzy inne głowy, dwie męskie i jedna kobieca. Na upudrowanych policzkach damy zauważam naklejone dwie frywolne muszki. W jej wysoko ufryzowanych włosach tkwi złota strzała, zaś w drobnych uszkach para przepięknych kolczyków z brylantami. Nie widzę twarzy mężczyzn. Ich głowy spoczywają w kałuży krwi, w poprzek jednej z czaszek ciągnie się zestarzała, źle wygojona szrama, najwyraźniej od uderzenia. Włosy na drugiej czaszce są siwe i przerzedzone. Głowa kobiety ma oczy zamknięte, nie rusza się. Wiem wszak, że obserwuje mnie spod opuszczonych powiek. Czas mija. Widzę, jak cień przesuwa się po deskach rusztowania. Zapada już wieczór i zaczynam odczuwać chłód. Nos mój zesztywniał już całkiem, a przenikliwe zimno wokół szyi dokucza szczególnie. Nagle słyszę wrzawę. Hałas zbliża się, jest już zupełnie blisko, tuż tuż. Czyjaś ręka chwyta naraz za włosy moją głowę i wyciąga z kosza. W chwilę później czuję, jak jakiś ostry, spiczasty przedmiot zagłębia się w mojej szyi. Zgraja pijanych sankiulotów i dziewek wzięła w posiadani~ zgilotynowanych. Wysoki jak dąb mężczyzna o prostackiej, nalanej twarzy wymachuje ponad wrzeszczącym tłumem długą piką, na końcu której zatknął moją głowę. Banda rozpoczyna walkę o klejnoty ściętej kobiety. Zaciekle tarzają się po ziemi używając nóg, rąk i paznokci. Bijatyka dobiega końca. Szamocząc się i krzycząc wyrywają się z dzikiego kłębu ci, którzy zdobyli łup. Głowa kobiety leży w pyle, zszargana i brudna. Jej uszka są rozerwane, fryzura zburzona, pasma blond włosów wdeptane w błoto ulicy. Delikatne nozdrze przecięto jakimś ostrym narzędziem, na skroni odcisnął się ślad buta. Powieki są na pół otwarte, szklane oczy utkwione w nieodgadnionej dali. Motłoch rusza przed siebie. Cztery głowy tkwią na długich pikach. Głowa mężczyzny o siwych włosach wywołuje największą wściekłość tłumu. Jakże musiano nienawidzić tego człowieka! Nie znam go. Plują na niego i obrzucają błotem. Gruda ziemi uderza go w skroń... Co to? Czyżby drgnął nieznacznie, jednym zaledwie ścięgnem? Już noc. Ciżba zatrzymała się. Nasze głowy nadziano na żelazne ostrza ogrodzenia wokół wspaniałego pałacu. Miejsce to nie jest mi znane. Paryż jest przecież ogromny. W ogrodzie obozują uzbrojeni obywatele. Zbierają się wokół ogniska. Słychać pieśni, szyderstwa, prostackie śmiechy. Dobiega mnie zapach pieczonej baraniny. Od strony ogniska płynie aromat płonącego drzewa różanego. Zdziczała horda wywlekła na dziedziniec meble i pali kosztowne sprzęty. Teraz wloką ku płomieniom bogato obitą kanapę. Lecz nie ciskają jej w ogień. Mężczyzn zatrzymuje kobieta o energicznych rysach i rozpiętej koszuli, odsłaniającej pełne, twarde piersi. Przemawia gwałtownie gestykulując. Czy namawia ich, aby podarowali jej drogi sprzęt, czyżby nagłe zapragnęła sypiać jak księżniczka? Mężczyźni wahają się. Kobieta wskazuje na sztachety i nabite na nich nasze głowy, a potem chwyta za kanapę. . Mężczyźni jeszcze ociągają się. Wtedy odpycha ich, wyrywa jakiemuś gwardziście szablę z pochwy, przyklęka i poczyna klingą wyjmować z mebla małe gwoździki o emaliowanych łebkach, naciągające ciężki jedwab. Teraz pomaga jej kilku obywateli. Kobieta znów wskazuje na nasze głowy. Jeden z mężczyzn zbliża się powolnym krokiem do parkanu. Przesuwa wzrokiem po naszych głowach. Potem wspina się na ogrodzenie i zdejmuje zbeszczeszczoną główkę damy. Wiem, że człowiek ten jest przerażony, działa jednak pod wpływem niezwykle silnego impulsu. Zdaje się, że ta kobieta przy ognisku, młoda jeszcze kobieta w czerwonej koszuli i z odsłoniętymi piersiami, o dzikim, występnym spojrzeniu, zawładnęła wolą mężczyzny. Trzymając głowę za włosy w wyciągniętej ręce niesie ją do ogniska. Ze zwierzęcym rykiem rozkoszy dziewka chwyta łup. Porwawszy głowę za włosy zatacza nią w powietrzu koła nad płomieniami. Później kuca i tuli czaszkę do swego łona. Czule głaszcze delikatne policzki... Mężczyźni otaczają ją kręgiem... Wtedy chwyta mały emaliowany gwoździk i jednym krótkim uderzeniem młotka wbija go aż po główkę w martwe czoło. Znów uderzenie młotka i kolejny gwóźdź znika w plątaninie kobiecych włosów. Dziewczyna w czerwonej sukni nuci jakąś pieśń. Jedną z tych okrutnych, rozwiązłych, prastarych pieśni ludu. Zebrani widzowie siedzą cicho. Są bladzi, utkwili przerażony wzrok w dziewczynie. A ona raz po raz uderza młotkiem, wbija gwóźdź za gwoździem w czaszkę i mruczy do taktu odwieczny, niesamowity hymn czarownicy. Nagle jeden z otaczających ją mężczyzn wydaje przeraźliwy okrzyk i zrywa się z ziemi. Oczy wychodzą mu z orbit, na wargi wypływa piana. Wyrzuca ręce w górę, ciało jego wije się w skurczach, a z ust wydobywają się zwierzęce ryki. Lecz dziewczyna wciąż bije młotkiem nucąc swą pieśń. Podrywa się drugi z gapiów, wyje i wymachuje ramionami. Porywa płonącą głownię i uderza nią we własną pierś, wytrwale, bez wytchnienia, dopóki odzież nie poczyna palić się. Po chwili otacza go gęsty kłąb cuchnącego dymu. Nikt nie spieszy na ratunek szaleńcowi. Pozostali siedzą nieruchomo zafascynowani upiornym widowiskiem. Wtem powstaje trzeci, a potem obłęd ogarnia resztę. Ogłuszający wrzask, nieludzkie wycie, zawrotny szał rozedrganego korowodu. Kto pada, już nie wstaje -wdeptują go w ziemię. Podczas tej orgii szaleństwa dziewczyna o nagich piersiach uderza młotkiem i śpiewa... Wreszcie skończyła. Naszpikowaną gwoździkami o emaliowanych główkach czaszkę wbija na szablę i unosi ponad opętanym tłumem. Nagle ktoś rozrzuca ognisko. Polana wylatują w górę i gasną obficie sypiąc iskrami... Ciemnieje... Teraz słychać tylko pojedyncze wrzaski i głuchy tupot, jakby podczas bokserskiej walki... Ja wiem -to dzikie bestie rzuciły się na tę jedyną kobietę, aby ją rozszarpać... Moje oczy wypełnia mrok... Czy świadomość dlatego nie opuściła mnie jeszcze, abym mógł widzieć najokropniejsze? Jest ciemno... Ciemno i dziwnie niewyraźnie, jak u schyłku dnia w zimowe popołudnie. Deszcz pada na moją głowę, a zimny wiatr unosi mi włosy. Odczuwam wiotczenie i słabość. Czy to początek rozkładu? Następuje zmiana. Moja głowa znajduje się już w innym miejscu, w ciemnej jamie. Jest tu przynajmniej ciepło i cicho. Teraz widzę lepiej. Jest tu wiele innych głów. Są głowy i ciała. Spostrzegam, iż czaszki oraz należące do nich tułowie odnalazły się wzajemnie jakimś dziwnym sposobem. Podczas ruchu, wywołanego poszukiwaniami, słychać ich dziwną, bezdźwięczną mowę. Tęsknię za moim ciałem, pragnę nareszcie uwolnić się od tego dokuczliwego wrażenia chłodu wokół szyi. Zimno to przemienia się w palący nieomal ból. Próżne są jednak moje poszukiwania. Wszystkie głowy i korpusy odnalazły się. Dla mnie nie ma ciała. W końcu po dłuższym czasie odnajduję w kącie, na samym dole tułów... Jest dotąd bez głowy. To ciało kobiety. Coś we mnie protestuje przeciwko połączeniu się z nim, ale pragnienie ukrócenia męki zwycięża. Przybliżam się wysiłkiem woli do pozbawionego głowy tułowia i widzę, że pełznie mi na spotkanie. I oto stykają się ze sobą dwie straszliwe rany... Czuję lekkie uderzenie, a potem słabe ciepło. Lecz przede wszystkim mam tę świadomość: odzyskałem ciało. Dziwne... Kiedy tylko przeminęło pierwsze wrażenie przyjemności, gwałtownie odczuwam różnicę. To tak, jakby usiłowano zmieszać dwa, zupełnie odrębne płyny. Ciało kobiety, z którym teraz połączyła się moja głowa, jest smukłe i białe. Emanuje wyrafinowanym chłodem arystokratki. Jest wypielęgnowane poprzez kąpiele w mleku i winie oraz rozmaite kosztowne olejki. Ale poniżej prawej piersi, nad biodrem i na brzuchu ma niezwykły tatuaż. Pośród pięknych niebieskich ornamentów, serc, kotwic i arabesek rysują się dwie litery: I i B. Kim jest ta kobieta? Już wiem, za chwilę będę wiedział zupełnie dokładnie! W nienazwanej ciemności, która dotąd otaczała przekrój mojej szyi, rodzi się związek świadomości. Najpierw pamięć tułowia wnika do mego mózgu niewyraźnie, jakby falami. Z minuty na minutę obraz nabiera coraz dokładniejszych konturów. Zarazem odczuwam bolesną wymianę ożywczej energii obu części mojego obecnego ciała. I nagle wydaje mi się, jakbym miał dwie głowy... Ta druga to głowa kobieca... krwawa, zszargana... Widzę ją przed sobą, jest cała obita emaliowanymi gwoździkami. Należy do tułowia, z którym złączyłem się... Lecz jest to równocześnie moja głowa, gdyż całkiem wyraźnie czuję w czaszce dziesiątki ostrych gwoździ. Z bólu prawie tracę zmysły. Wszystko wokół mnie spowija czerwona mgła, która czasem drga, niczym w podmuchu wiatru. Jestem teraz kobietą, choć zachowałem męski umysł. Z krwawej mgły wyłania się obraz... Widzę sam siebie we wspaniałej komnacie... Leżę zanurzony w puszystym dywanie. Jestem nagi. Przede mną -nade mną -pochyla się mężczyzna. Ma ostre, surowe rysy człowieka z nizin. Jego ręce pełne są odcisków; to spalona i przeżarta solą dłoń marynarza. Klęczy i nakłuwa ostrą igłą moje ciało tworząc niezwykły rysunek. To boli, ale zarazem powoduje niewymowną rozkosz. Wiem, ten człowiek jest moim kochankiem. Naraz ostry ból budzi w moim ciele dziką żądzę. Zarzucam mężczyźnie na szyję białe ramiona i przyciągam go do siebie... Całuję go -a potem kładę twarde, pokryte odciskami dłonie marynarza na moje piersi, plecy... I znów całuję go w straceńczym szale, obejmuję i ciągnę mocno ku sobie, aż braknie mu tchu. A potem chwytam zębami za jego brunatne gardło. Język mój łaskocze i pieści tę krtań, tak ukochaną, tyle razy budzącą we mnie dreszcz, i teraz... teraz muszę zatopić zęby w brązowym, twardym ciele... nie potrafię inaczej... muszę kąsać, gryźć... i gryzę... gryzę... gryzę... jego jęk zamienia się w charkot... czuję, że wije się w moim uścisku i spazmatycznie drży, ale nie puszczam go... Jego ciało staje się ciężkie, ciężkie, coraz cięższe... czuję ciepłe strumienie spływające po mych piersiach... jego głowa chybocze się, opada... wtedy wypuszczam go z objęć... osuwa się na miękki dywan i wtedy... z przegryzionej szyi bucha naraz gęsty strumień krwi... krew, krew wokół, na białych skórach polarnych niedźwiedzi, na mnie, wszędzie krew... Krzyczę -dziko, szaleńczo. Wbiega pokojowa, musiała być niedaleko, może podsłuchiwała pod drzwiami? Przez moment stoi jak oniemiała, potem rzuca się na zwłoki. Bez słów, bez łez przytula głowę do jego zakrwawionej piersi. Nie widzę jej twarzy, dostrzegam jedynie zaciśnięte pięści. Wiem teraz wszystko... A potem następuje jeszcze jeden obraz. Znowu widzę siebie: wiozą mnie drewnianym wozem na egzekucję. Stoję na rusztowaniu gilotyny i po raz ostatni kieruję oczy ku słońcu. Gdy odwracam wzrok, spostrzegam w tłumie młodą kobietę. Przeciska się, aby być bliżej gilotyny. To ona, kochanka marynarza, który był dla mnie narzędziem rozkoszy. Twarz dziewczyny jest blada, napięta, oczy jej płoną dziko jak u drapieżnej bestii, lśniące, zbrodnicze, jakby w oczekiwaniu wielkiej radości. Podnosi zaciśnięte pięści w górę, jej wargi poruszają się... Pragnie kpić ze mnie, miotać obelgi, lecz krzyczy tylko... Z ust dziewczyny w czerwonej spódnicy wydobywają się jedynie urywane, niepojęte słowa, ja bowiem kładę właśnie głowę pod topór gilotyny. Teraz wiem wszystko. Wiem już, na czyjej głowie dokonano okropnej zemsty przy ognisku na dziedzińcu pałacu. Wiem także, kim była dziewczyna rozszarpana tej samej nocy na strzępy przez dzikie bestie. W głowie mojej boleśnie tkwią dziesiątki gwoździ... Jestem związany z tym ciałem, pełnym straszliwych i okrutnych tajemnic, wspomnień, z tym pięknym, grzesznym ciałem, które już przekroczyło bramy piekieł. Przerażająca dwoistość mojej istoty rozdziera... Och, niechże się to skończy! Odczuwam rozluźnienie wszystkich członków... Mięśnie miękną i rozpływają się... Organy przemieniają się w miąższ... Następuje rozkład... Ogarnia mnie, moją podwójną, wstrętną naturę noc. Noc zagłady. Ciała oddzielą się... Duch mój zostanie uwolniony. W tym miejscu ręka przestała pisać i zniknęła przełożył Wojciech Grzelak